JOHAN BOJER Ostatni Wiking JOHAN BOJER (1872—1959) wybitny epik norweski, reprezentuje swoim pisarstwem nurt realizmu w literaturze norweskiej. Twórczość jego związana jest z rodzinnym Tr0ndelag, gdzie spędził dzieciństwo i młodość. Debiutował w 1893 roku, lecz sławę zjednały mu dopiero powieści wydane w latach dwudziestych naszego stulecia. Największe uznanie zdobyły trzy spośród nich: Den siste viking (1921, Ostatni wiking, wydanie polskie 1948 i 1949), Vor egen stamme (1924, Nasz ród) i Folk ved sJ0en (192!), Lud nad morzem). Pcwieść Ostatni wiking ukazuje życie norweskich rybaków i chłopów, twardy los rodzin chałupniczych. Ale przede wszystkim jest to powieść o ludziach silnej woli, o ludziach uparcie dążących do celu, którzy jako ostatni już potomkowie wikingów podejmują na przestarzałych łodziach śmiałe wyprawy na Lofoty. Opisy połowów na Lofotach należą do najlepszych w twórczości Bojera. I A DZIEL PISARZY NDYNAWSKICH Johan Bojer OSTATNI WIKING Przełożył LEOPOLD STAFF WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE . POZNAŃ *-1972 Tytuł oryginału norweskiego: DEN SISTE YIKING Obwolutę projektował WOJCIECH KORYTOWSKI I ieś utonęła już w bladobłękitnym zmierzchu i gdy dzwony folwarUu Linden wezwały robotników, by poszli spocząć do domu, płynęły dźwięki jak pieśń wieczorna nad fiordem i górami. Chałupnicy na szerokich, żółtych łanach prostowali grzbiety, brali do jednej ręki kosz do jadła a sierp do drugiej, i gdy kroczyli grupami w kierunku domów, twarze ich barwiły się czerwienią w blasku płonących ławic chmur, które za fiordem na wschodzie wznosiły się ponad śnieżne góry. Folwark Linden, jak stary gród, leżał na wzgórzu. Okna wielkiego białego domostwa strzelały ogniami ku wieczornemu niebu, ogród i park ciągnęły się prawie aż ku morzu, w głębi widniały liczne czerwone budynki gospodarcze, niby małe miasteczko. Zdawało się, jakby ta duża zagroda wyparła inne obejścia na sam koniec parafii, na wschodzie aż do leśnych wzgórz, gdzie mniejsze posiadłości chłopskie czepiają się stoków, a na północy aż do łysych błękitnych gór nad morzem. I kiedy na folwarku zabrzmiał dzwon, wtedy natychmiast zaczynały dzwonić i inne zagrody w całej parafii. Chałupnicy mieszkali nad szarym jak stal fiordem w małych chatach rybackich, z których każda otoczona jest małym kawałkiem ziemi. Musieli przez wiele tygodni w roku obowiązkową pracę na głównym folwarku wym małym gospodarstwem, kiedy wró- ¦m do domu, a przecie musieli właściwego po- irego szukać na morzu. Jesienią wyruszali na ledzi, w zimie żeglowali setki mil w otwartej łodzi i i ofotom, może dlatego, że nęcił ich zarobek, a może ttO, ¦• lam na morzu byli wolnymi ludźmi. . , |. 11 nyni /. wielkich pól jęczmiennych pozostał dziś Clłowlek. Z folwarku Linden wyglądał wśród całej tdm tylko jak ciemny punkt, ale była to kobieta, chałupnika, Maria Myran. Żąć zboże na głównym i 11 było obowiązkiem i chociaż maal * pola był tęgą l dzienna, Maria zżęła dziś dwa maale. Teraz chciała Uporać Ni',' jeszcze przed odejściem z ostatnim małym ka- lem, ale bała się wyprostować, gdyż wtedy mogłaby i z nóg. Sierp błyszczał i ciął, czerwone, spuchnięte ręce zbierały Wilgotne zboże do spódnicy, która dawno już przemokła, npla postać w szarej szacie miała ruchy miękkie, czar-n.i chustka spadała z głowy ciągle na kark, ale kobieta i [ągle podsuwała ją do góry tą samą ręką, która trzymała ¦lerp. Od rana nie miała prawie nic w ustach i teraz bolał li nie tylko grzbiet, lecz zaczęło też coś ssać i kłuć pod piersiami. Tuż obok niej leżało na kupie snopów zawiniątko, które od czasu do czasu podnosiło się i szczebiotało. Wreszcie dało się słyszeć lekkie kwilenie i żniwiarka pomyślała: —¦ Jest pewnie /;łodny, ale musi poczekać. Mały skopał z siebie chusty, którymi okryła go matka i podniósłszy w powietrze tęgą nóżkę, próbował uchwycić jej palce. Można o tym niejedno powiedzieć, toteż paplał nieustannie i\n, dn, do, i la, la, la, ale był ciągle płaksiwy. Przy tym obnażył też grube małe uda i marzł; czemuż więc nie miał aby go matka słyszała? Ale sierp dzwonił bez przerwy Dziecko skomliło przez chwilę, po czym zaczęło znów ssać własny palec i spoglądało w niebo. Chmury :> jednej stiony tworzyły tłum ciemnych i brzydkich męż- • Maal :>. TjOO m« czyzn, ale dalej były czerwone i łagodne, a wysoko w górze była niebieska głąb, w której oczy tonęły coraz dalej i dalej i w głębi tej zaczynały błyszczeć małe światełka. Dziecko próbowało paplać z tymi światełkami i mówiło: la, la, i ba, ba! Potem wyciągnęło tłustą rękę i starało się pochwycić jedno z nich, ale nie mogło sięgnąć tak daleko, więc chciało dźwignąć się, aby się bardziej zbliżyć, ale tonęło tylko głębiej w zbożu i jeden kłos legł na jego twarzy. Tłusta ręka chwyciła kłos i cisnęła go na bok, ale cała twarzyczka krzywiła się z wściekłości. Istotnie można ulec przernocy własnego nieszczęścia i rozległ się krzyk skargi. Matka żęła i żęła. Bała się teraz skończyć, bo musiałaby się wyprostować. Dziecko ucichło znowu. Oczy jego stały się bardzo wielkie. Nie wiedziało, że odbijały się w nich wysokie gwiazdy. Ale ponad ciemnymi wyżynami na wschodzie lśnił teraz złoty półpierśeień. Był jasny, jaśniuteńki, i dziecko znowu wyciągnęło ręce. Drobne uda zapomniały, że im zimno, nogi i ręce sterczały sztywnie w powietrzu, zdawało się, jakby całe drobne ciało chciało podnieść się, wzlecieć i igrać. Wreszcie złoty pierścień przybrał twarz babki i dziecko zrobiwszy to odkrycie zaczęło się śmiać. Matka związała ostatni snop, powiodła jedną ręką po grzbiecie, drugą po oczach, i wyprostowała się, ale zataczała się na niepewnych nogach. Wreszcie podeszła chwiejnie ku snopom, na których leżało dziecko, podniosła je i usiadła, by je nakarmić. Zapadała coraz głębiej w miękką kopicę, snopy dawały jej grzbietowi tak dobre podparcie. Mały zapomniał o księżycu i chmurach i, leżąc z zamkniętymi oczyma, ssał ciepłą pierś matki. — Moje małe biedactwo! — szeptała próbując uśmiechnąć się do niego, ale oczy jej zamykały się nieustannie. Księżyc nad wzgórzami na wschodzie zmienił się w czyste srebro, rosa na polach lśniła i skrzyła, woń dojrzałych kłosów z cierpkiej roli przepajała powietrze. Ale znużona kobieta siedziała sama w mroku wieczornym i pragnęła, by przyszedł ktoś i zaniósł ją do domu. Teraz, gdy dziecko ssało, odczuwała dotkliwiej głód, a grzbiet bolał, jakby wysysało jej szpik z kości. Otuliła je troskliwie chustą "wełnianą, podniosła powieki i odpoczywała wśród ciszy krajobrazu, który widziała przed sobą. Bujna zielona wieś w błękitnym zmierzchu wieczornym, urodzajne pola dokoła, ciemne wzgórza leśne, wszystko to było tak swoje i miłe, i dobrodziejstwem było dla niej to, że zapach i hałas może nie dochodził aż tutaj. Od siedemnastu lat żyła zamężna tam w dole na wybrzeżu, ale urodziła się w dolinie wśród lasów i gór i nad morzem czuła się dziś jeszcze tak nieszczęśliwa, jak pierwszego dnia. Ale teraz nie skarżyła się już, starała się pracować za dwoje, aby nie budzić chorych myśli. Mąż jej, Kristaver Myran, był wciąż jeszcze najokazalszym chłopem w całej parafii, ale przez większą część roku borykał się z morzem i burzami, dla niego żyła w wichurach na gołym wybrzeżu, on w długie noce zimowe napełniał duszę jej strachem i niepokojem, tak że niekiedy miała ochotę uciec. Szare domostwo było schroną dla niego i sześciorga dzieci, ale nigdy na świecie nie stanie się jej gniazdem rodzinnym. Do dziś dnia trapiła ją nostalgia tak samo, jak w ciągu całego pierwszego roku, mogła pracować za dwoje lub troje, ale czuć się u siebie nie mogła. Ach, to morze z ryczącymi przez całą zimę burzami, jak w dzień Sądu Ostatecznego! Te fale, które dniem i nocą żarły piach i wodorosty, toczyły także jej wnętrze. Nie mogła już sypiać i myślała, że pewnego dnia postrada zmysły. Trwało to długie, długie lata. Tęskniła do dnia, gdy Kristaver sprzeda łodzie i dom, i wraz z nią i dziećmi ruszy ku dolinie, aby uprawiać pola. Nigdy nie mogło być im gorzej niż teraz. Każdej zimy narażał na morzu u Lofo-tów życie i jeśli jakiegoś roku zdarzył się rzeczywiście dobry połów, to wszystko pochłaniało znów siedem lat złych; nie można było wybrnąć z ubóstwa. Ale sprowadzić go z morza na ląd znaczyło to samo, co zmienić rybę w ptaka. A ściągał do siebie i dzieci. Najstarszy Lars miał dopiero lat szesnaście, a już chciał w zimie jechać razem na Lofoty, Oluf zaś, który na wiosnę skończył czternaście, także nie mówił już o niczym innym. Była jak kwoka 8 która wysiedziała kaczuszki i daremnie gdacze i wabi, by trzymać je z dala od wody. Powstała i wnet ruszyła w drogę, z dzieckiem uwiązanym na plecach, z naczyniem w jednej ręce i sierpem w drugiej. Przed nią leżało równe pole, zżęta ścierń szeleściła pod jej stopami, obok niej wędrował wielki cień, a poza nią tworzyła się ciemna smuga w księżycem lśniącej rosie. Chustka zsunęła się znów na kark, a blada twarz w świetle miesięcznym była jeszcze bledsza. Skończona praca dnia, dziecko na grzbiecie, wędrówka po równych łanach, wszystko to daje kobiecie postawę, nawet gdy jest znużona. Gdy przechodziła mimo ciemnych zabudowań folwarku Linden, widziała światło w długim szeregu okien. Słychać było fortepian, a sponad wysokiego muru ogrodu zawiewała woń. jabłek i różnych kwiatów. Za oknami tymi żyli ludzie w większym świetle, w większym bezpieczeństwie, niż mógł; kiedykolwiek osiągnąć rybak. Potem zaczęły się nagie, bagniste torfowiska, których bała się zawsze w ciemności, a szeroki fiord odbijał wielkie cienie zachodnich gór i szeroki słup księżycowy, na którym, igrały fale. A w dole na wybrzeżu widniały chaty, światło przy świetle i woń dymu torfowego padała jej, jak zwykle,, dławiąco na piersi. Teraz słyszała też szum kipieli. Szu-husz, szu-husz! Zdawało się, jakby morze było wiecznie obłąkane i miało pianę w ustach, i kiedy sama była bardzo znużona, miała wrażenie, że musi także wybuchnąć i huczeć bezmyślnie spienionymi ustami. Woń zgniłych wodorostów, stęchłego piasku, ryb i śledzi, smolnych łodzi i wilgotnych sieci rozwieszonych dla osuszenia uderzyła ją zaduchem, który przyprawiał ją stale-o kaszel i ból głowy i przytłaczał jej piersi. A oto i z małej chaty nadmorskiej, z Myran, dochodziło migocące światło.. Przetarła oczy. Tak, ciężko jest, jeśli ten, którego się kocha, mieszka w miejscu, które się przeklina. Dziecko na plecach spało, choć mała głowa w kapuzie-chwiała się za każdym krokiem. Ale teraz spostrzegła, że dwie krowy i cztery owce uwiązane są jeszcze na dworze. 1 'l ii i na u ii nowa robota, więc znów podniosła rękę do I, jakby bała siq paść. Uderzyło ją letnie ciepło, gdy otworzyła drzwi i weszła. bojówka płonęła na stole. W kwiaty malowany zegar tykał ni południowej ścianie, tam też, jak i przy ścianie zachod-niej, stało łóżko, kądziel i warsztat tkacki zajmowały sporo miejSCB, a w obu oknach błyszczały czerwone kwiaty geranium. Troje dzieci bawiących się na podłodze zawołało na J#J widok: „Mamo, mamo!" Wieszały się u jej spódnicy i krzyczały wszystkie razem, że babka... mamina mama przyszła W odwiedziny. Wtem otwarły się drzwi od komory i stara, dziobata ko-I iicta z dużym nosem i zapadłymi policzkami stanęła na progu, patrząc na nią przez okulary. Była to Kari Myran, świekra, która u nich mieszkała. - Zrobiło się późno! — rzekła. — Tak... jest późno. A za teściową ukazuje się twarz innej staruszki, drobna, 0 ładnych rysach i z szczeciną na brodzie. Była to rodzona matka Marii, Lava Rotaasen, która z doliny przyszła w odwiedziny. - Dobry wieczór! — rzekła podchodząc do córki i poda-jąc jej rękę, gdy Maria kładła dziecko do kołyski. - Dobry wieczór! Zrobiłaś ładny kawał drogi, mamo! Obie babki mogły siedzieć cały dzień razem, gotować kawę na ognisku w komórce i gawędzić o tym i owym, 0 reumatyzmie i ssaniu pod piersią. Ale poza tym różniły '¦ lak, jak noc i dzień. Stara z Myran zwykła oczekiwać wszystkiego od morza i od Pana Boga, toteż często składała w podołek i patrzyła w dal. Czy widziała morze, czy i Boga? Tamta przyzwyczajona była do codziennej pra-' y w dolinie, wychowała pięcioro dzieci na własnym ma-Inikim gospodarstwie górskim i myślała: jeśli narwiesz borówek lub zrobisz miotłę, to dostaniesz szylinga u krain rza, jeśli jednak będzies-z liczyć na Pana Boga, na wiatr 1 pogodę, to pusto będzie w kieszeni i w garnku. i ia widziała, że nic jeszcze nie ugotowano na wie- czerzę. Widocznie stare miały tyle z sobą do gadania, że zapomniały o niej i o krowach. — Gdzie Lars i Oluf ? — spytała. — Poszli po torf — rzekła świekra. — Dziwne, że nie ma ich jeszcze! Maria przetarła znów czoło, zamieniła z matką słów kilka, ale musiała wyjść i zabrać zwierzęta. Na dworze wzmógł się wiatr północny, a z wybrzeża dochodził wieczny syk, jakby fale czyhały teraz w ciemności na coś tajemnego: szu-husz, szu-husz! II Naprzód ukazały się taczki, a potem człowiek, który je popychał i kulał tak mocno, że nawet trzaskanie czopa u koła zdawało się chrome i kulawe. Z przodu wyglądał ten człowiek tylko jak szeroki kadłub, o małej, spierzchłej twarzy w gęstwinie czarnej brody, z czerwoną rogatą czapką, której kwast chwiał się nad uchem. Ale chłopcy palący na wybrzeżu wodorosty, widzieli go i z tyłu i wtedy miał także nogi, jedną długą i jedną krótką. Szedł jak przy silnie wzburzonym morzu, a jasny, szeroki grzbiet kamizelki był wybornym celem dla kul śnieżnych, gdyby tylko była zima... ale nie, zad spodni był jeszcze szerszy i lepszy! Był zupełnie krzywy, a mnóstwo kuczbajowych łat na nim przypominało małe parcele rolne. Nogawice tworzyły fałdy, jak ręczna harmonia, ale sięgały aż po ucha wysokich butów. — Halo! Jakubie, halo! Pieronie z krótką nogą! — Cicho tam, smyki! — odrzekł tylko, popychając taczki. Tak, był to Jakub, a przezwisko otrzymał dlatego, że klnąc mówił często „pieronie!" i jednocześnie wywijał chętnie krótką nogą. Ale chłopcy patrzyli nań z podziwem, gdyż był szyprem wielkiej lofockiej łodzi „Kwiat Morski" i przeszedł tyle na morzu i lądzie, że czysty cud, iż żył jeszcze. Gdy jaki chłopak wyruszał z nim ku Lofotom, to matka 12 żegnała się i mówiła: „Na miłość boską, chyba nie jedziesz z Jakubem!" Był bohaterem w żeglowaniu, łowieniu ryb i piciu i kiedy inni żeglarze mieszkali w szarych chatach w zatoce i musieli dbać o żony i dzieci, on był sześćdziesięcioletnim, dziarskim kawalerem i łódź była jego żoną, domem i ogniskiem. „Kwiat Morski" leżał oczywiście przez pół roku roztaklo-wany na wybrzeżu, ale Jakub i wtedy przebywał na pokładzie w kuchni i kiedy inni w lecie i w jesieni porali się połowem śledzi, Jakub brał tę sprawę spokojnie, od końca zimowego połowu do początku nowego. A dnie mijają tak dziwnie szybko, jeśli umie się spać o każdej porze dnia. Niekiedy z kuchennej rury wznosił się dym i wtedy ludzie mówili: — Teraz Jakub nie śpi; jeśli chcesz gorzały, to wleź do niego na pokład! Nie miał już w tej okolicy krewnych, ale w dzień odjazdu machał z zapałem czapką, choć nikt go nie żegnał i nie życzył mu szczęśliwej podróży, a z wiosną przyłączał się do innych i żeglował setki mil tu na południe, choć nikt z tylu ludzi stojących na brzegu nie witał go. Cóż z tego? „Kwiat Morski" i on czuli się tu dobrze, a dziś popychał Jakub swe taczki wśród pięknej pogody i nie był nawet pijany. Nad morzem przelatują w słońcu błękitne podmuchy i dokoła zatoki, między oboma przylądkami, leżą szare szopy dla łodzi. Z kilku z nich wystawiają łodzie lofockie tylną ścianą swe smolne przednie tramy, jakby wyglądały pory, gdy będą wydobyte i otaklowane. Ale „Kwiat Morski" stoi sam na brzegu, nie ma szopy, jest tak samo bezdomny jak Jakub; wyciąga swój długi kadłub z białą linią wzdłuż górnej krawędzi, a oba tramy sterczą czarne i dumne. Obok szop wiszą suszące się sieci na śledzie... oczywiście, kto ma ochotę i cierpliwość, może złowić śledzia albo i dwa, ale Jakub popycha taczki i gwiżdże na taki połów. Wtem koło umilkło. Jakub przystanął i wpatruje się W zatokę. Koło przylądka płynie żaglowiec, nie jest to z pewnością łódź do połowu śledzi, ani dziesiątka, ani 13 czwórka, ani łódź ciężarowa, jest to... pieronie... łódź lo-focka. Taki hultaj na morzu o tej porze roku to jakby piorun z jasnego nieba, rzecz nie do wiary, a jednak zbliża się i holuje nawet łódź bez żagla. Jakub stawia taczki na ziemi i wpatruje się w zatokę. Nie spostrzega nawet, że ktoś drugi idzie za nim, zatrzymuje się i tak samo spogląda w dal. To Elezeus Hylla, szeroki, ciemnobrody, z wystającymi kośćmi policzkowymi, wytrzeszcza oczy z tak bezgranicznym zdumieniem, że widać śnieżnobiały rząd zębów. — Czy pojmujesz to? — pyta wsadzając obie ręce głęboko w kieszenie spodni. Jego kaftan jest z białego płótna żaglowego, a kuczbajowe spodnie sięgają aż po ucha butów, zupełnie jak u Jakuba. Stary zwraca ku niemu głowę, wyjmuje prymkę, chowa do kieszonki kamizelki i spluwa: — Nie, a ty pojmujesz? — To musi być ktoś obcy. ¦— Tak, ale zdaje mi się, jakbym znał łódź holowaną. Na górze w oknach chat ukazują się liczne twarze i kilku ludzi wychodzi, by lepiej widzieć. A przed domem w Myran stali dwaj jasnowłosi chłopcy ¦— w czapkach z daszkami i kopali ziemniaki. Był to Lars i brat jego Oluf. I obaj przerwali pracę, oparli się na motykach i patrzyli w dal. — Zejdę na brzeg — rzekł Oluf. — Zostaniesz tutaj — odparł Lars, gdyż miał szesnaście lat, a tamten dopiero czternaście i cóż by się działo na świecie, gdyby młodszy brat nie słuchał starszego? Obaj bracia różnili się zresztą bardzo. Lars był krzywo-nogi, barczysty i gwałtowny, tamten wysoki i silny i odziedziczył po matce krótką wargę górną, tak że miał usta zawsze otwarte. — Zbliża się do naszej szopy — rzekł i, cisnąwszy motykę na ziemię, uciekł. Ale brat prześcignął go w najbliższej sekundzie. — To ojciec — krzyczał. — Do diaska, zobaczysz, że kupił sobie łódź lof ocką. 14 Był to istotnie Kristaver Myran i był to dla niego wielki dzień. To, czego w największej tajemnicy pragnął od wielu lat, stało się wreszcie rzeczywistością, był sternikiem własnej łodzi, to było nie do wiary, ale trzon sterowy, którym obracał nad głową tam i sam, był jego własny, kadłub, takie-lunek, kotwice, liny, wszystko na pokładzie było jego. Krępy żeglarz był w najlepszych latach, ruda, krótko przycięta broda otaczała jego stanowczą twarz, włosy pod czarną czapką były kędzierzawe i jasne. Gdy wchodził do kościoła, zdawało się, że wielkie panie wydobywały lornetki, by widzieć lepiej. Ale rybak mający żonę i sześcioro dzieci ma o czym innym do myślenia niż o swej piękności. Zresztą z kupnem łodzi była osobliwa historia. Wyruszył łodzią z Kanelesem Gomonem do fiordów na połów śledzi i pewnego dnia znalazł się przypadkiem na licytacji, gdzie miano sprzedać wielką łódź żaglową. Nie poszedł, aby kupić, ale ludzie tłoczyli się na brzegu, urzędnik krzyczał i nikt nie otworzył pyska, by ofiarować cenę, a łódź leży. Kristaver chodzi dokoła, wszak musi rzecz ocenić; wyglądała jak nowa, dobrze zbudowana i piękna w liniach, istny pług morski do krajania szumiących fal i rwania naprzód. Jakiż mógł być powód, że ludzie nie chcą nic ofiarować za tak piękną łódź? Znalazł się człowiek, który nie umiał milczeć i który opowiedział, że łódź ta kolejno przez trzy zimy kładła się na morzu lofockim i teraz uważają ją za prawdziwą trumnę, którą nikt nie chce jeździć. Poza tym żegluje ona źle i pozostaje w podróży na północ i na południe zawsze poza innymi, tak że szanujący się żeglarz nie da grosza za taką nieckę. Wtedy Kristaver nabrał odwagi i zaofiarował śmiesznie niską cenę. Dreszcz przebiegł mu po plecach, gdy przyznano mu przedmiot... i biedaczysko został jedynym właścicielem lofockiej łodzi. — Czy chcesz popełnić samobójstwo? •— rzekł ktoś do niego, uśmiechając się złośliwie i wszyscy wytrzeszczali nań oczy i zdawali się myśleć to samo. 15 Żeglarz morski musi kpić sobie z mieszkańców fiordów, którzy też chcieliby być wilkami morskimi; toteż oświadczył, że łódź jest dość dobra, tylko idzie o to, kto znajduje się na pokładzie. Wtedy mężczyźni natarli nań ostrzej, pytając, co ma na myśli. Więc nagle zjadł diabła i rzekł krótko, że łódź jest za porządna dla szczurów lądowych. Tu umieją zapewne kopać kartofle, ale żeglarzami nie będą nigdy. — Pokażę wam, że będzie się ruszać! — rzekł. — I Bóg świadkiem, że nie położy się także! Gdyby nie był ruszył swoją drogą, byłby z pewnością dostał cięgi. Teraz przyjechał. Sternikiem był przecież już od wielu lat, nie o to szło, ale miał tylko udział w łodzi, i cóż to pomoże, gdy połów uda się raz naprawdę, jeśli musi się nim dzielić sześciu ludzi? Kristaver miał dorastających synów i głow'ę pełną planów — gdy nadejdzie dzień, że będzie mógł obsadzić łódź własnymi synami, wtedy jeden dobry połów może uczynić go potężnym człowiekiem. Teraz tkwił w długach z powodu łodzi, tak jest... i musi zrobić jeszcze więcej długów, jeśli chce sam wyekwipować sześciu ludzi na połów zimowy. To było szalenie śmiałe, ale zaryzykował, stało się! — Puścić! — zawołał do Kanelesa, który stał na przodzie statku i topsel wzdął się, opadł i zsunął się w dół, potem uczynił to samo wielki żagiel, zaszczekała kotwica na pokładzie, ciężka łódź obróciła się. Na brzegu roiło się od ludzi, i kiedy przycumowano łódź rybacką i jol przybił do brzegu, krzyczał Lars już z daleka: — Czyja jest ta łódź lofocka, ojcze? Kristaver nie odpowiedział; twarz jego była bardzo uprzejma, gdy wysiadał na ląd; dwoje małych uwiesiło się już u rąk; pochylił się i uśmiechnął się do nich, choć zewsząd zasypywano go pytaniami. Potem poszedł powoli wybrzeżem pod górę, prowadząc dzieci za ręce i kiwał uprzejmie głową na wszystkie strony: — Tak jest, to jego łódź- 16 Tylko stary Jakub stał na uboczu i nie chciał być ciekawy, stroił miny i starał się stwierdzić, czy można tą łodzią wypłynąć na morze. — Teraz będziemy żeglować na wyścigi — rzekł Krista-ver mijając go. Na górze szła na jego spotkanie trwożnym krokiem kobieta z dzieckiem na ręce. Była to Maria. — Witaj w domu! — rzekła starając się uśmiechnąć, ale oczy tkwiły niespokojnie w bladej twarzy. Kristaver kroczył obok niej powoli, chcąc dowiedzieć się tylko, czy wszystko jest w porządku. Wszak była kobietą nie mającą sobie równej i jeśli miała własne myśli i przekonania, to miała też do tego prawo. Dwaj chłopcy natomiast żeglowali już ku lofockiej łodzi. Byli to Lars i Oluf. Kaneles Gomon, który wyruszył z Kristaverem na połów śledzi, miał lat trzydzieści, był nieżonaty, mały i blady i gdyby nie miał jasnego wąsa pod nosem, można byłoby uważać go jeszcze za chłopca. Teraz kroczył ze skrzynią na karku od wybrzeża ku górom. Śpiewał, kołysał tułowiem i śpiewał. Mieszkał w małej zagrodzie, gdzie żył tylko siedemdziesięcioletni, na pół ślepy ojciec i mała siostrzyczka, która jeszcze nie była konfirmowana. Gdyby mógł w domu uprawiać pole, zrobiłoby się wielkie gospodarstwo, ale na to potrzebował kilku szylingów i gdyby nie zarobił pieniędzy na morzu, to nie wiadomo, skądby je wziął. Zresztą nie wiodło mu się rok po roku, więc musiał poza domem twardo harować, a w domu klepać biedę. Mimo to Kaneles śpiewał! Wprawdzie proboszcz zawziął się na niego i wpisywał go do księgi kościelnej jako ojca, ilekroć jakaś dziewczyna znalazła się w stanie błogosławionym i gdyby to księdza bawiło, zabawa ta mogła na dłuższy przeciąg czasu grubo kosztować Kanelesa. Jednakże on był wesół jak ryba w wodzie i śpiewał niewzruszony najpiękniejsze na świecie pieśni. W chacie w Myran wrzało życie do późnej nocy. Łódź i ojciec, ojciec i łódź. I nawet dziesięcioletni Tosten był już na pokładzie. I postanowił swą własną małą łódź, która Ostatni wiking 17' była tak duża jak drewniak, nazwać wedle wielkiej łodzi „Foką". Lars otrzymał od ojca przyrzeczenie, że w zimie będzie mu wolno naprawdę pojechać razem, toteż traktował teraz Olufa jeszcze despotyczniej — gdyż teraz był przecie niemal już rybakiem lofockim. Wszyscy spali niespokojnie w małym domku. Ale jedna osoba nie rzekła ani słowa, a była nią Maria. Czuwając leżała u boku Kristavera, ale udawała, że śpi. A on sam... myślał o ręczycielach, których musiał podać, by otrzymać z banku pożyczkę, i o tym wszystkim, co u kupców tutejszych i w mieście musiał wziąć na borg. Wyekwipować sześciu ludzi to nie drobnostka. I jeśli potem nadejdzie zły rok... to on i jego bliscy pójdą do diabła. No i ta „Foka"! Głos wewnętrzny szeptał mu, że zachował się jak samochwał. Jeśli łódź przewróciła się z innymi, czemuż miała oszczędzać jego? Czyż nie było to samochwal-stwo? I czy wolno mu najstarszych swych chłopców narażać na taki hazard? Ale chciało mu się też śmiać. Z łodziami miała się rzecz jak z końmi i kobietami; mają swoje kaprysy i humory i chodzi o to, czy jest się dostatecznie mężczyzną, by trzymać je w ryzach. Łódź nie miała wady, przynajmniej takiej, która by się nie dała usunąć. Powtórzył: -- Pokażę wam, że będzie się ruszać. I nie położy się także. Ale gdyby o tym wiedziała ta, która leżała przy nim. 0 biada! Lars leżał na ziemi koło Olufa. Myślał, póki nie zasnął 1 śnił, aż się zbudził. Oluf spał mocno, bo nie miał nic lepszego do roboty. Ale Larsowi było naprawdę nielekko. Bo rozrywano go na dwie strony. W szkole był pilnym uczniem i lubił się uczyć, to prawda, i nauczyciel, i proboszcz radzili mu, by wziął pożyczkę i wstąpił do seminarium nauczycielskiego. To nęciło, bardzo nęciło, pragnął bardzo wybić się, i kiedy był sam z matką, ona wracała ciągle do tego, że powinien pójść tą drogą. Ale ojciec był rybakiem lofockim i sternikiem, i Lars byłby chętnie taki jak ojciec. Nie mógł nigdy zapomnieć, że pewnego razu 18 żona proboszcza podeszła do niego i rzekła: „Teraz wiem, jak wyglądał Olav Trygvason. Wyglądał zupełnie jak twój ojciec". I przypomniał sobie, co rzekł pewnego razu nauczyciel o lofockiej łodzi Stavaringczyków. Że jest to potomek starych smoczych okrętów, którymi wikingowie wyjeżdżali dla odkryć i walk na wszystkie morza świata. Na takiej samej łodzi żeglowali dziś jeszcze rybacy setki mil na północ, by walczyć z burzami i morzem, dziś jak przed wielu, wielu setkami lat. Tak, Lars pragnął być taki sam jak ojciec. Zasnął i śnił, że uczestniczy w walce pod Svolder. 01avem Trygvasonem był ojciec, on sam Ejnarem Łucznikiem. Ciskał strzały ostrzejsze niż inni i łuk pękł. „Co pękło tak głośno?", spytał Olav. „Norwegia wypadła ci z rąk, królu", rzekł Lars i podskoczył w łóżku, a głupi Oluf leżał i spał. Następnego dnia siedzieli przy stole i jedli, gdy Oluf rzekł: — A jednak łódź nie ma bandery, ojcze. Chyba umieścisz na głównym maszcie piękną banderę, jak jest zwyczajem? Ojciec rzekł, że myślał już o tym, by pomówić w tej sprawie z krawczynią Karen. Wtedy Maria podniosła oczy: -— Zdaj to już na mnie — rzekła i twarz jej rozjaśniła się. — Doskonale — odparł. Maria miała trochę czerwonego materiału, w sam raz tyle, że starczyłoby jej na spódnicę. Jeszcze tego samego dnia wyjęła go i obcięła kawał ma banderę, pół łokcia szerokości i dobry łokieć długości. Potem wyszukała trochę jasnoniebieskiej wełny i na czerwonym suknie, które z jednej strony tworzyło klin, wyszyła KM. Wyszywała z rozjaśnioną twarzą, gdyż były to jego litery, choć właściwie chciało się jej płakać. (Pewnego dnia włożyła odświętne szaty, wzięła postronek do ręki, nakazała dzieciom, by były grzeczne i ruszyła w drogę. Postanowiła pójść w dolinę po krowę, która pasła się tam przez lato. Krowę tę otrzymała jako cielę od matki i co wiosnę, pro- 19 wadziła ją na lato do domu i zabierała znów każdej jesieni. Był to dla obu, dla krowy i dla niej, osobliwy pochód. Gdy wyruszały z małego domku nad morzem, „Rosja" odwracała piękną, białą głowę w stronę domów i ryczała; stała tu przez zimę w stajni i teraz tu był jej dom. A Maria myślała 0 dzieciach i jej również niełatwo było odejść. Ale znalazłszy się tylko w dolinie, zaczęła „Rosja" węszyć ku górom, poznawała powietrze długich jasnych dni na halach, stąpała lżejszym krokiem, mruczała i ciągnęła. I Maria sama zapominała o dzieciach i chacie nad morzem i krok jej również stawał się coraz lżejszy, gdyż wracała do jedynego miejsca na świecie, gdzie czuła się dobrze. Dziś miała głowę pełną tego całego hałasu nad morzem, ale gdy mijała folwark Linden, gmina z lasami i folwarkami ścieliła się przed nią w ciepłym słońcu jesiennym; widziała zielone sosny z odosobnionymi różami krwawo czerwonych drzew liściastych... oddychała swobodniej i krok jej stawał się lżejszy. Potem ukazała się dolina i było tu tak swojo, rzeka lśniła od dołu, wyżyny podchodziły bliżej i wołały: witaj! Musiała siąść na kamieniu i obetrzeć oczy. Wchodzi na mały folwark, gdzie matka siedzi na dożywociu u brata. Są to małe, zwietrzałe domki, otoczone zielonymi łąkami i żółtymi polami, całość jest jakby obraz wycięty z lasów, trudno jej wyobrazić sobie wspanialsze miejsce na tym bożym świecie. Wieczorem jest mroźno 1 świeci księżyc, a ona leży w małej izdebce i słyszy szum lasów, nie fal, składa ręce i modli się, gdyż tutaj... tutaj odnajduje znów Boga. Tam nad morzem jest tylko Sąd Ostateczny i burza, i nieszczęście, i zgroza... nie, tam nie modli się, tam buntuje się przeciw niemu i zaciska zęby. Ale tutaj... tutaj odnajduje Boga. Następnego dnia schodzą znów w dół, ona i wielka czerwona krowa z białą głową i mosiężnymi guzami na końcach pięknych rogów. I krowa odwraca się i ryczy, jest to pożegnanie na ten rok, a w stajni odpowiadają dobrzy towarzysze. Również i Maria idzie ciężkim krokiem, opuszcza gniazdo rodzinne. Dolina towarzyszy jej jeszcze kawał drogi i oczy Marii ślizgają się pieszczotliwie po górach i leśnych wyżynach. Potem zjawia się wielka wieś i ciągle jeszcze jest pięknie. Potem wynurza się przed nimi folwark Linderi, a za nim torfowisko i morze. Wtedy „Rosja" podnosi pysk i wietrzy, poznaje powietrze swej zimowej ojczyzny nadmorskiej i w tej samej chwili zaczyna stąpać lżejszym krokiem. A Maria myśli o dzieciach... jest niespokojna, czy się co nie stało w czasie jej nieobecności i także ona stąpa szybszym krokiem, zupełnie jak krowa. Tak dochodzą do chaty, krowa mrucząc cicho, a Maria woła na dzieci, czy wszyscy są zdrowi i cali. III i ;ka to droga uganiać po parafii i prosić ludzi 0 porękę dla pożyczki bankowej. .er wił się i zwlekał, jak długo* mógł, ale pewnego yszło pismo od urzędnika ze wsi nad fiordem: zapłaci odwrotnie za łódź, to przyjdą ludzie i od-" J3- ".o zimnego, wietrznego, listopadowego dnia ru- igę. Nie poszedł do Brandta na folwarku Linden, idnego chłopa w wielkiej wsi, postanowił trzymać ipników z sąsiedztwa; ubogi człowiek jest najbar- 1 y pomóc innym. aą już noc przeleżał bezsennie, myśląc o wszyst- rzyszach, których tym razem oceniał inaczej niż ii jest gałganem, któremu nie chciałby za nic :ny, drugi sknerą, trzeci świętoszkiem, który i boże z pewnością wyprosi go za drzwi. I po- w ciemności twarz, zazwyczaj brzydką i złośli- • j czepiasz się jednak. Jeśli o to chodzi, można i tofio liczyć bardziej niż na innych. ioniiej folwarku Linden, tuż obok szarej stajni i malowany domek. Mieszkała w nim siostra na Elezeusa Hylla. Ale człowiek nie zawsze I razu do krewnych, poza tym Elezeus należał do tych, którzy obliczają, czy przypadkiem żona nie używa w ich nieobecności za dużo śmietanki i kawy, i siniaczył ją często. Mimo to nikt nie umiał gniewać się nań długo, gdyż wśród towarzyszów był wesołym kompanem i dzielnym zuchem tak w łodzi, jak w pracy na lądzie. Rąbał drzewo, gdy zjawił się Kristaver; zabrał go zaraz do domu. Berit, która weszła z kuchni, nie była dziś posiniaczona. Zawiesiła nawet nad ogniskiem kociołek z kawą, choć mąż był obecny. W oknach stały kwiaty za małymi, białymi firankami i w powietrzu unosiła się korzenna woń jałowca rozsypanego na podłodze. Kristaver siedział koło drzwi i palił fajkę. Opowiadał niestworzone rzeczy i śmiał się, bojąc się coraz bardziej wystąpić z swą prośbą. Berit stała przy nim, patrzyła nań i trochę wydawał się jej dziwny. Miała zapadnięte policzki, lecz świeżą cerę i gruby węzeł włosów lśnił na karku jak złoto. Że ta piękna kobieta musiała kontentować się tym capem tylko dlatego, że jako dziewczyna pośliznęła się i miała z innym dziecko, to jest historia osobna. — Czy to istotnie prawda, co opowiadają ludzie? — spytała i zaczęła nakrywać do stołu. -— Opowiadają? Czyż ludzie mają teraz coś osobliwego do opowiadania? — Tak, podobno dostałeś taki wielki spadek z Ameryki. —- Ja? Z Ameryki? — Tak, i za te pieniądze miałeś kupić łódź. Ach tak. Więc w taki sposób! I oto Elezeus siedział i wytrzeszczał oczy, białe zęby lśniły wśród ciemnej brody, szczęki wystawały i wielkie brunatne oczy były chore z ciekawości. To było tak śmieszne, tak nadludzko komiczne, że Kristaver zjadł diabła i nie wyprowadził ich z błędu. Ameryka, spadek, tak, dziwnie się plecie na tym bożym świecie, ale więcej nie chce teraz powiedzieć. Kiedy tak siedział i pił kawę, a Elezeus zaproponował mu, że w zimie pojedzie z nim na Lofoty, Kristaver rzekł, że właśnie przyszedł dziś dlatego i oczywiście go zabierze. Ale Elezeus poszedł dalej i rzekł, że myślał właściwie o tym, iż w roku tym sam sobie sprawi sieci, by mieć cały 23 ' A udział w połowie, ale potrzebuje kaucji. — Tak? Dobrze, Kristaver był natychmiast gotów poręczyć zań, to rozumie się samo. Gdy znalazł się znów na dworze, zaczął się śmiać. — Byłeś samochwałem i samochwaiem zostaniesz. Chyba nie wyszedłeś dziś, by żartować sobie z ludzi! W domu zaś Elezeus biegał po izbie tam i z powrotem. — No widzisz — rzekł do żony — czy nie mówiłem! Dostał spadek! Czy to nie dziwne, jak to niektórym się szczęści? Może to grube tysiące! Zobaczysz, że niedługo kupi sobie duży folwark i będzie jeździł czterokolnym powozem. He! Więc pójdziesz dziś wieczór do niego i spytasz, czy-by nie pożyczył nam pieniędzy, byśmy mogli kupić krowę. — Nie, nie zrobię tego — rzekła — zrób to sam! — Nie chcesz! Czy to odpowiedź? Uważaj! Uważaj! Kristaver zaś pędził dalej wśród wichury i chodził od jednego do drugiego, lecz wszędzie odprawiano go z kwitkiem. Nawet tak zamożny człowiek jak Andreas Ekra, sternik „Ptaka Burzy", który niejednego roku mieszkał z Krista-verem w chacie lofockiej, odmówił także. Bo ludzie byli zdania, że nie należy występować tak dumnie, jeśli nie ma się szylinga w kieszeni. Kolana chwiały się pod nim, ilekroć spotkał się z odmową. W jednej ręce trzymał mocno kapelusz i drugą wymachiwał gwałtownie w powietrzu, ale miał dzień przed sobą i miał do przełknięcia niejedno jeszcze: Nie. Wtem ujrzał naprzeciw siebie człowieka w kaftanie i czapce, z kozią brodą. Lewą rękę miał wetkniętą głęboko w kieszeń spodni i wysuniętą nieco lewą łopatkę. Był to sternik „Światła Morskiego", Per Suzansa. — Cóż to wałęsasz się w wietrze? — spytał nosowym głosem i zatrzymał się. Tak jest, Kristaver odbywał przechadzkę. Stanęli, jak to czynią rybacy, i patrzyli na szarobiałe morze, smagane wichrem północnym. Per Suzansa znany był z tego, że umiał kłamać jak z nut: najgorsze historie opowiadał z najpoważniejszą miną 24 i nikt nie wierzył ani słowa. Ale teraz miał przeszło sześćdziesiątkę, kozia broda posiwiała, niedawno umarła mu żona, a w domu siedziała niezamężna córka, która spodziewała się dziecka. Dziś wyglądał bardzo staro. A jednak, kiedy tak stali, Kristaver przemógł się, by spytać go o porękę. I właśnie Per, który ostatnimi czasy miał tyle niepowodzeń, właśnie on odpowiedział, że znajdzie się rada. Tamten kroczył z ulgą w sercu, ale musiał zdobyć jeszcze jedno nazwisko. Wprawdzie spotkał się jeszcze kilka razy z odmową, ale teraz znosił ją łatwiej. O zmierzchu zbliżał się do dwóch małych, czerwono pomalowanych domów przy torfowiskach; mieszkał tam Hen-rik Rabben, który był zgoła czymś innym niż wszyscy sąsiedzi. Nikt nie mógł wyjaśnić, czemu wszyscy patrzyli nań z podziwem. Był tak samo jak inni rybakiem i wyrobnikiem, nie miał więcej nauki, zwłaszcza też nie był zamożny. Ale gdziekolwiek się zjawił, tam milkł natychmiast hałas i gwar, i wszyscy spiesznie robili mu miejsce. Był średniego wzrostu, nosił na co dzień łatane ubranie, jak wszyscy inni, ale ciemnobrunatna broda była zawsze porządnie uczesana. Nos i oczy miał duże, był małomówny, ale uśmiechał się, jeśli już coś powiedział, a im bardziej się uśmiechał, tym poważniejsze stawały się oczy. Gdy łowili na morzu, brał czerpak pełen wody morskiej, przykładał go do ust i pił, ile mógł, a czynił to, jak mówił, dlatego, że to tak dobrze wpływało na zdrowie. Ale małą swą rolę uprawiał lepiej niż każdy inny i był w całej okolicy jedynym człowiekiem, który miał przed swym domem ogród z wieloma drzewami i kwiatami. Gdy Kristaver doszedł tam, Henrik czyścił właśnie w stodole zboże. — Przychodzisz, jak na zawołanie — rzekł i uśmiechał się stojąc cicho i strzepując kurz zboża z brody. — Bo może będziesz potrzebował w zimie towarzysza podróży. Kristaver przypomniał sobie teraz, że Henrik należał do załogi, którą zeszłej zimy wśród czarnej nocy najechał pa- 25 J rowiec i która straciła sieci i łódź. Bolesna to była myśl, że ten dzielny chłop musiał teraz jechać jako prosty rybak z małym udziałem w połowie. Kristaver rzekł raz jeszcze, że właśnie dlatego przychodzi. Ale czyż można było prosić o porękę Henrika, który niedawno stracił wszystko? Kristaver był zmęczony, nie mógł dziś iść dalej i kiedy spytał, łzy dławiły go w gardle. Henrik namyślał się, targając przez chwilę brodę, potem przytaknął. Nie pożałuje tego, pomyślał Kristaver, gdy wreszcie wyszedł wiedząc, że ma teraz łódź zapewnioną. IV łatki śniegu bujały na północy nad Blaaheia, dnie były szare i posępne, a na drodze do kramarza słychać było tupot licznych stóp z podkutymi żelazem obcasami. Jak ptaki przelotne gromadzą się przed rozpoczęciem podróży, tak i żeglarze szli grupami. Wszyscy wyglądali bardzo podobnie w białych kaftanach z żaglowego płótna, w czarnych kapeluszach pilśniowych, wielkich jak parasol, i szarych kuczbajowych spodniach, sięgających ponad ucha butów. Ale niektórzy mieli czerwone rogate czapki, których kwasty chwiały się nad uchem. Szli naprzód do sklepu z tej strony mostu i stali tam gęsto, kaftan przy kaftanie. A mały garbus za ladą biegał tam i sam w świetle lampy, szukał po półkach i pakował najpierw to, co należało zapakować właściwie na ostatku. I niekiedy wrzucał szylinga do kasy, ale przeważnie musiał zapisywać wszystko do podłużnej książki, do której na sznurku przywiązany był ołówek. Ci, którzy zapisani byli w książkach od zeszłego i zaprzeszłego roku, trzymali się najchętniej w tyle i gwarzyli o wietrze i pogodzie. Ale ostatecznie musieli i oni podejść do lady. Wszyscy chcieli brać na borg: wory mąki, tytoń, suchary tkwiące w nowiutkich beczkach, syrop w łagwiach, kawę 27 w laskach, skórę i olej parafinowy. I niemal wszyscy mieli jeszcze stare długi i wszyscy spodziewali się, że połów na Lofotaeh tym razem uwolni ich od długów i zrobi zamożnymi; w tym roku musiał się wreszcie udać. Garbus za ladą patrzył na jednego po drugim. Jeśli tu nie dostali, to szli do konkurenta na przeciwnym brzegu, a jeśli tam dostali, to będą chodzili doń pewnie i wtedy, gdy będą mogli zapłacić. Ale kramarz wiejski nie miał wszystkiego, czego było trzeba, więc większość musiała wśród śnieżycy jechać przez fiord do miasta. Przy pomostach w przystani było dużo sklepików z ekwipunkiem dla * rybaków, jak kaftany impregnowane oliwą, liny, szpagat, wędki, aż do papieru listowego. Ciężkie nieprzemakalne buty tupały w sklepach, mokre od błota i śniegu, a mgła z dworu wnikała białym oparem przez drzwi opatrzone dzwonkiem. Za ladą, przed całym zbiorem sznurów i lin na ścianie, stał krępy człowiek w grubym wełnianym ubraniu i butach z cholewami, z śladami mąki, dziegciu i syropu na twarzy, brodzie i ubraniu. Był to Utnesen, który sam niegdyś był rybakiem. Kristaver i Per Suzansa zjawili się tam jednocześnie. Sklep był pełen ludzi z wewnętrznych i zewnętrznych gmin wybrzeża, a wszyscy chcieli ekwipunku na kredyt. — No tak — rzekł Utnesen do małego rudobrodego — ale naprawdę po raz ostatni. Zajaśniał płomień gazowy nad ladą, drzwi dzwoniły niezmordowanie, a niektórzy stali tu już kilka godzin nie wyjawiając swej prośby. Wreszcie spojrzał Utnesen w stronę Pera Suzansy, który skubiąc siwą kozią brodę, stał z ręką w kieszeni i wysuniętym barkiem. — No, czego? —¦ Najchętniej zabrałbym cały sklep — rzekł Per nosowym głosem i bardzo poważnie. Utnesen zaśmiał się. Gdyż Per Suzansa od kilku lat figurował w książce. Ale stojącym dokoła zrobiło się lżej na 28 sercu, że jednemu z nich udało się skłonić możnego człowieka za ladą do odłożenia kupieckiej miny. Wziąłby chętnie wszystko, co jest w sklepie, i zapłacił gotówką, rzekł Per, ale na nieszczęście zapomniał wziąć z sobą drobne i dlatego musi zadowolić się czymś mniejszym. I zuchwale wyliczył wszystko, czego pragnął. Niełatwo jest odmówić człowiekowi, który cały sklep pobudza do śmiechu. Jęknął dzwonek i wszedł Jakub Pieron krótkonogi. Spędził noc z powodu pijaństwa na posterunku policyjnym, ale teraz wyszedł na kupno; nie wiedział, co to nieśmiałość, pchał się naprzód do lady i zaczął kląć na złość i podłość ludzką. — Cóż takiego? — spytał Utnesen. — Do stu diabłów — rzekł Jakub — ci dranie chodzą i gadają, że towar u Larsena za mostem jest lepszy niż tutaj. Sprałem ich wczoraj i miałem za to darmowy nocleg. Ale, pieronie, niech cię diabli porwą, jeśli mi nie dasz lin i nici za to, żem cię wziął w obronę. Utnesen kiwnął głową. Wiedział, że Jakub kłamie, ale wolał to, niż kiedy inni, chcąc kredytu, przychodzą z świętymi, biblijnymi słowami. Kristaver jednak chciał bardzo dużo. Utnesen otworzył szeroko oczy: Kristaver chciał ekwipunku dla pięciu ludzi. — Nie widać po tobie od razu, że mogłeś kupić sobie łódź lofocką ¦— rzekł Per Suzansa i Utnesen słyszał to, a tego właśnie Per pragnął. To przekonało kupca. Kristaver wyglądał rzeczywiście, jakby miał zapłacić. Potem ruszyli znów wśród śnieżycy w drogę przez fiord. Teraz przed Bożym Narodzeniem był pracowity czas. A w Myran nie było wieczorem prawie miejsca w izbie. Lars i Oluf siedzieli pod ścianą i pletli na wyścigi sieci na wątłusze; dziesięcioletni Tosten i mała sześcioletnia Jonetta siedzieli na ziemi zajęci nawlekaniem igieł do sieci. Maria pracowała pilnie nad dwoma grubymi wełnianymi kaftanami dla rybaków. Miały wzór w niebieskie i czerwone koła i można je było wkładać przez głowę na wełnianą i lnia- 29 n,| koszulę. Nawet stara w okularach siedziała w kącie pod. • •m i tarła na karbowanej desce nowe wełniane poń-¦/uchy i łapawice, zanurzone w ciepłych mydlinach, aby ¦pilśniły się, zgrubiały i były ciepłe. - Będzie ci ciepło w nogi — rzekła do Larsa, pokazując imi parę skarpetek, które właśnie obrabiała. Kopcąca lampa rzucała bladożółtawe światło na liczne pilne ręce. Wtem zjawił się w domu szewc. I kiedy Lars włożył nowe, miękkie, nieprzemakalne buty, które były sfałdowane nad kolanem, ale dały się podciągnąć aż do bioder, kazał Olufowi zrobić miejsce, by mógł się swobodnie poruszać. Tymczasem ojciec przyniósł worek, rzucił go Larsowi i oto ukazała się nowa, ładna kamizelka rybacka i żółty, impregnowany oliwą kaftan, który pachniał świeżyzną i wprost lepił się do palców. —¦ Boże wielki! — zawołał Oluf, pożerając kaftan oczami. — Stul gębę! — rzekł Lars, gdyż poza butami znalazł się jeszcze gruby kaftan futrzany. Gdy wreszcie Lars stanął w pełnym umundurowaniu, wydał się sobie jak wojownik w pełnej zbroi i śmiesznie było, że właśnie teraz wbiegła ta głupiutka Jonetta i drocząc się spytała, czy nie zechciałby się z nią ścigać. Nadeszły jasne, ciche noce mroźne, gdy kręta droga wiodąca ku siodłu górskiemu wyglądała jak wstęga z jasnego lodu i ciągnęła się coraz wyżej, póki nie rozpłynęła się w niebie. I teraz nastąpił dla młodzieży wielki okres saneczkowania. Zdarzało się, że Lars przestawał pleść sieci, by wyjrzeć na chwilę na dwór i wtedy ciężko było ;tkwić w jego skórze. Słyszał wołania i hałasy ze -wzgórz i widział po prostu, jak iskry się sypią na drodze, ilekroć żelazne płozy przemk-in.ly przez kamień lub szmat piasku. Był przecież teraz ry-m, ale miał także sanki, zwane „Błyskawicą", gdyż pę-¦zybdej niż inne. I zanim się zastanowił, wymknął się 30 na podwórze i po chwili, ciągnąc za sobą sanki, gnał ku wzgórzom, nie troszcząc się już o Olufa. U stóp wzgórz gromadzili się chłopcy i dziewczęta i szli razem pod górę, gdzie Lars spotykał towarzyszy z całego sąsiedztwa. Był tam długi Peter Ronningen, który jąkał się i z roku na rok dostawał odprawę od pastora, tak był głupi. Nazywano go Peter Galeas, Martin Bruvolden nazywał się Martin Kożuch, Lars miał przezwisko Jasne Oko, a Olas Koya — Droga Śmierć. Były sanki duże i małe, a dziewczęta były w tym samym wieku co chłopcy, już nie dzieci, a jeszcze nie całkiem dorosłe. I kiedy gawędząc wchodzili szybko na wzgórze, rozległ się w górze wśród ciemności krzyk: „Halo, na bok!" I w tejże samej chwili przelatują sanki, z frędzlami nóg po obu stronach i pędzą w dół wśród nieustannych okrzyków siedzących. Po pół godzinie stali wysoko wśród ciemnych wzgórz pod gwiazdami, a głęboko w dole u stóp zachodnich gór rozlewał się fiord, tu i ówdzie lśniły latarnie okrętów, a dalej ku wschodowi, aż ku folwarkowi Linden, sięgała gmina z małymi, oświetlonymi chatami rybaków. Teraz troje czy czworo siadało na największe sanki i Marcin Kożuch zajmował miejsce całkiem na przodzie, aby sterować nogami. Dziewczęta piszczały ze strachu i uciechy, gdy sanie ruszyły i gnały coraz prędzej, wiatr smagał im twarze, lodowy dreszcz przenikał całe ciało — zakręt, i sanki lecą na jednej płozie, znowu krzywizna i sanki już-już, lecą do szerokiego rowu, ale nie, trzymają się — i mkną dalej w ciemności, coraz stromiej i szybciej. A w dole, na ostatnim stoku, wynurza się coś czarnego i nie ustępuje, to koń i sanie. „Koń!", piszczą wszyscy na sankach jak w katastrofie okrętowej, ale niepodobna zahamować jazdy, a z jednej strony drogi jest stroma ściana skalna, z drugiej głazy i rowy — koń staje dęba i prycha, człowiek, który trzyma lejce, klnie i grozi, ale sanki przelatują wściekłym pędem skrajem drogi i nikną, zostawiając za sobą płomienny ślad w ciemności. I właśnie, gdy człowiek chce jechać dalej, rozlega się. 31 nowe: halo, tym razem woźnica rzuca się naprzód, by chwy-dć konia za uzdę, ale pośliznąwszy się na lodzie pada na nos, właśnie gdy przelatują sanki. Lars nie brał na swą „Błyskawicę" pierwszego lepszego, ale dziś jechał z Ellen Koya, choć oboje w ostatnich czasach nie żyli już w dobrej przyjaźni. Bo po pierwsze, do-cinała mu zawsze, i po drugie inni docinali im obojgu i twierdzili o nich, że są mężem i żoną, gdyż wzięli przed kilku laty ślub. Wesele to odbyło się pewnej letniej niedzieli w stodole Koya, gdy dzieci zebrały się tam dla zabawy. I oto ktoś wpada na pomysł, by bawić się w gospodę, a ktoś drugi, by Ellen i Lars byli narzeczonymi. Więc położono drzwi na beczkę, to był ołtarz, Martin Bruvolden włożył na siebie płachtę i był proboszczem, i Ellen i Lars nie wiedząc, co się z nimi dzieje, stoją przed ołtarzem i spuszczają oczy, jak to robią państwo młodzi. Panna młoda miała wtedy dopiero lat dwanaście i miała na sobie letnią sukienkę w jasne kratki. Twarz była delikatna i różowa, jak i teraz, na jasnych włosach tkwił wianek z mleczów, ale wielkich niebieskich oczu nikt nie mógł "widzieć; spuściła je i stała ze splecionymi rękami, gdy dzieci śpiewały: O, Boże, coś pierwszego męża, Pierwszą kobietę stworzył... — Zapytuję ciebie ¦— ozwał się proboszcz — Larsie Kri-stoffersenie Myran, czy masz wolną i nieprzymuszoną wolę tę oto Ellen Olsdatter Koya, którą obok siebie widzisz, za małżonkę pojąć? — Mam — rzekł Lars i było to bardzo zabawne. Dreszcz przebiegł mu po plecach: teraz był dorosły i brał ślub. — Tak samo zapytuję ciebie, Ellen Olsdatter Koya, czy masz dobrą i nieprzymuszoną wolę tego oto Larsa Kristof-fersena Myran, którego obok siebie widzisz, za małżonka pojąć? — Mam — rzekła Ellen patrząc wciąż jeszcze w ziemię. — Czy ślubujecie sobie wierność? — Tak — rzekli Lars i Ellen. 32 — Tedy podajcie sobie ręce. Wyciągnęła rękę, jak i on swoją, Martin położył pięści na ich głowach i pobłogosławił ich, po czym odprawiono w stodole wesele z kawą, jedzeniem i tańcami, zupełnie jak u dorosłych. Następnym razem spotkali się w drodze do szkoły. Wiele innych jeszcze było przy tym i Larsowi było niemiło spojrzeć ku niej. Docinki innych znosił jeszcze, ale gdy ona podeszła teraz do niego i poprosiła go, by poniósł jej książki, uznał, że za dużo tego dobrego i powiedział jej krótko, że przecież nie jest dziś mężem dlatego tylko, że był nim wczoraj. — Głuptas! — rzekła, odrzuciła w tył głowę i pokraśnia-ła. I wtedy oznajmiła mu, że jeśli wyjdzie kiedy za mąż, to z pewnością nie za takiego smarkacza. I wtedy zaczęli się kłócić ku wielkiej uciesze innych. — Biedacy! — mówili, — Do tego już doszło, a przecież dopiero wczoraj stanęli przed ołtarzem. Odtąd ilekroć się spotkali, ledwie patrzyli na siebie. Dziś wieczór szli przypadkowo obok siebie pod górę i odległość między nimi i tamtymi była coraz większa. — Przecież gniewasz się na mnie — rzekła. — To ty się gniewasz — odparł. Zaśmiała się, więc zaśmiał się i on, i oto nie było z gniewu ani śladu. — Przecie jesteś już dorosłym chłopcem i jedziesz na Lo-foty — rzekła. — A ty byłaś chora — rzekł Lars. — Miałaś zapalenie płuc? Czy to dobrze, że wyszłaś dziś wieczorem? Ale ta drobna troskliwość z jego strony skłoniła ją do ujęcia linki od sanek i rzecz dziwna, jak blisko zetknęły się ich ręce, choć mieli na nich łapawice. — Więc będziesz w zimie pisywał z Lofotów listy do wszystkich swych najdroższych — rzekła. Ale Lars zapewnił, że nie weźmie nawet pióra i atramentu. — Nie, słuchajcie! A to kłamca z ciebie! Ale nie wolno przecie pisać do dziewczyny jeszcze niekonfirmowanej. 3 Ostatni wiking 33 — Nie, to jest karane. Grozi za to więzienie. — Potrzymaj mi rękawicę. Muszę poprawić sobie podwiązkę •.— rzekła. Byli teraz zupełnie sami, daleko przed innymi i na najwyższej górze. Lars wziął jej rękawiczkę i natarł nią jej twarz, gdyż twierdziła, że zmarzła. Dokoła nich były czar~ ne wyżyny, a nad nimi gwiazdy. Siedli na sanki. On sterował nogami, gdy ona siedziała mu na kolanach. I kiedy pędzili, podała się ku tyłowi i pozwoliła się trzymać jego ramionom. W dole na moście zrobiła „Błyskawica" skok powietrzny, trwało to chwilę, nim opadli, ale w końcu uderzyli znów o ziemię, nie rozbiwszy sanek, jechali dalej wrzeszcząc i przestraszyli sanie z dzwonkami, waląc z hałasem w ciemną równinę, lśniącą w dole licznymi światłami. Lecz zanim młodzież rozeszła się, stali wszyscy jeszcze chwilę u stóp góry. Chodzili razem do szkoły i bawili się nieraz z sobą zimą i latem. Teraz byli prawie dorośli. Kilku chłopców wybierało się w zimie na Lofoty, a dziewczęta patrzyły na nich i myślały: odjeżdżasz, ale nie ma pewności, że wrócisz. W każdym razie skończyły się teraz saneczki i zabawy. Rozdział życia ich minął, zaczął się nowy, w którym wszystko było poważniejsze niż przedtem. Ale gdy Lars szedł do Myran, zauważył, że wciąż jeszcze trzyma w ręce rękawicę Ellen Koya. Zdjął własną i włożył jej rękawicę. Dziwne, jak była wewnątrz ciepła i miękka. Nadeszło Boże Narodzenie ze śnieżycą i burzami i zaraz po świętach wyciągnięto z szop wielkie, ciężkie łodzie. Oto stały na brzegu, wyciągając długie nie otaklowane jeszcze kadłuby, rybacy zaś biegali wśród śnieżycy i burzy ładując do łodzi wszystko co trzeba, wołali na siebie, i kiedy mieli coś powiedzieć, robili znaki rękami, jakby już znajdowali się na morzu. „Foka" leżała przed szopą w Myran, długa i ciężka i ładowano na nią najdziwniejsze rzeczy: sieci w beczkach, wiktuały w beczkach, domowe piwo w beczkach, żętycę w beczce jako przymieszkę do zupy, faskę oliwy do lampy 34 w chacie lofockiej, skrzynie, pudła i skórzane okrycia. Większa część znikała w środku wielkiego wnętrza okrętowego, gdzie było jeszcze miejsce dla wielu więcej rzeczy. Leżąc wyglądała łódź jak dobroduszne zwierzę domowe, które spokojnie pozwala ludziom łazić po sobie; mogą z nią robić, co im się podoba. Od czasu do czasu przestawali mężczyźni krzątać się i wypijali kieliszek gorzałki. Tak samo działo się na północnym przylądku z „Ptakiem Burzy", którego sternikiem był Andreas Ekra, i „Światłem Morza", gdzie z ludźmi swymi pracował Per Suzansa; ale na „Kwiecie Morskim" Jakub Krótkonogi był już niemal gotów ze wszystkim, choć przecie chromał i był pijany od rana do wieczora. — Nuże — mówił. — Naprzód, chłopcy! Naprzód, ludzie! Ostatniej niedzieli zabierała większość mężczyzn swe żony do kościoła i nawet Jakub przykusztykał poniekąd trzeźwy i miał ogoloną wargę górną, która teraz była całkiem niebieska. Przy ciemnym kościele drewnianym, którego dzwony biły wśród szarego dnia zimowego, spotykali się ludzie z dużej wsi, którzy przyjechali pięknymi końmi z dzwonkami, i żeglarze, którzy brodzili z żonami w śniegu. Ale w środku domu bożego rybacy stawali się niczym, gdy znajdowali się razem z innymi, toteż mieli stałe swe miejsce zupełnie Z tyłu pod emporą. Ale gdy śpiewano chorał, wtedy wszystkie kobiety z wybrzeża podnosiły oczy znad śpiewników i patrzyły ku mężom, którzy siedzieli po drugiej stronie głównego przejścia. I śpiew zmieniał się w małą modlitwę, aby mąż wrócił z długiej podróży na północ. Mężczyźni z lśniącymi czaszkami i mężczyźni z gęstymi włosami spoglądali ku proboszczowi, który kazał, ale ci z wybrzeża mieli uczucie, że Bóg jest w burzy i wietrze, i na morzu, i że wnet wyjadą na jego spotkanie. Wczoraj Elezeus Hylla rzekł do swej żony, by w ostatnią jego niedzielę w domu poszli do komunii. Elezeus nie był nabożnisiem, ale miał napady niezrównanej dobroci dla żo- 35 ny i dzieci, i gdy w sąsiedztwie stało się coś smutnego, łzy napływały mu do oczu; i to był Elezeus. Ale dziś rano nieszczęście chciało, że był znów bardzo wściekły na Berit i zanim oprzytomniał, cisnął nią o ścianę i dał jej kilka szturchańców, gdzie trafił. I potem ubrał się i pcszedł do kościoła, zabroniwszy jej iść z sobą. Gdy jednak zaczęła się komunia, opadła go tak silna skrucha, że musiał wyjść. I gdy potem przed innymi ruszył do domu i przy każdym kroku stawiał tak zgrabnie małe nogi, przypomniał sobie słowa proboszcza, mianowicie że wszyscy pewnego dnia staniemy przed obliczem Boga. I wtedy uczuł się tak wielkim grzesznikiem, że nie mógł znaleźć rady dla swojej biednej duszy. Na drugi dzień wieczór roiło się na wybrzeżu od ludzi, gdyż miano spuścić łodzie na morze. Naprzód odbyła się mała uroczystość w kuchni każdej łodzi. Drzwi wiodące do środka były tak wielkie, że dorosły człowiek mógł się ledwo przecisnąć, a w ciasnym przejściu obok prycz przykrytych skórami płonął ogień w zardzewiałej kuchence, na której stał teraz kocioł dymiącego piwa. Na skórach leżeli i siedzieli mężczyźni i kobiety, dokoła zaś podawano dzbany grzanego piwa i wódkę. Śpiewano z wilgotnymi oczyma, a Kaneles Gomon grał na ręcznej harmonijce, trzymając przy tym na kolanach dziewczynę. Również z innych okien kuchennych padał jasny blask na zatokę. Teraz z najdalszych łodzi połyskiwały latarnie, a jedno żółte światło chromało, więc to był Jakub. „Foka" miała pójść pierwsza na morze i inne załogi przyszły, by pomóc. Wiatr północny ciął w twarz, wirowały płaty śniegu i ciemność dokoła łodzi napełniła się nagle brodatymi twarzami, oblanymi blaskiem lamp. Oluf Myran podpalił wielki stos nazbieranych wodorostów i naniesionego przez morze drzewa. Ogień buchnął wysoko w powietrze i oświecił śnieg, wybrzeże w szerokim okolu i szary fiord. Nadeszło kilku ze starym człowiekiem. Miał długą, siwą. 36 brodę, czerwoną rogatą czapkę i potężne, białe łapawice na rękach. Był to sternik i był to wielki dlań dzień, gdyż nadawał się jeszcze na wołacza, kiedy suwano łodzie. Pomogli mu wejść na wielki kamień, gdzie krzyknął, utarł nos łapawicą i zawołał: — Nuże chłopcy! Kuchnia była pusta, mężczyźni zabrali się do dzieła, stali gęsto przy sobie, zapierając się plecami o łódź; wyglądali bardzo mali pod olbrzymim, brunatnym kadłubem. I sternik zaśpiewał: — W imię Boże — o ho-o-o-o! Mężczyźni parli, aż krzywiły się twarze pod kilem, zaczęły obracać się drzewa, ciężki kadłub ruszył się, ale legł znowu. Kapitan Per śpiewał dalej. — Naprzeć: ho-o-o-o! Grzbiety i nogi naprężyły się i łódź posunęła się o kilka kroków naprzód. Potem musieli ludzie odsapnąć. Lars Myran spojrzał na siwobrodego starca, stojącego w blasku ogniska i pomyślał, że przed wielu setkami lat taki starzec mógł być kapłanem-ofiarnikiem; stos był ogniem ofiarnym i pito piwo na cześć Thora i Freyi, przed wyprawą na Lofoty; góry, łodzie były takie same jak teraz. I ludzie pozostali mniej więcej też tacy sami. Ale teraz zaśpiewał stary wysokim dyszkantem: ¦— Rusza się, o ho-o-o-o! I po chwili ciężki kadłub chwiał się na wodzie. Kristaver podziękował innym załogom za pomoc, nalał im po gorzałce, po czym cała gromada poszła z latarniami dalej, spuszczając łódź po łodzi do morza. Od licznych wódek zwilgły oczy staremu, który śpiewał ciągle radośnie: — Naprzeć, o ho-o-o-o! Lecz zanim mężczyźni poszli do domu, by przespać ostatnią noc w wygodnym łóżku, udali się na statki, przycumowali je niedaleko od lądu, ustawili maszt i zawiesili żagle. Wreszcie ucichło na wybrzeżu, latarnie znikły, ogień zgasł, ale cztery wielkie żaglowce leżały w zatoce i kołysały się na falach z banderami na masztach, gotowe do odjazdu. V TT" r\ aneles Gomon miał sprawę niełatwą, nie mógł żadną JL A. miarą powędrować do małej zagrody i wrócić na czas, toteż uganiał sam po okolicy, gdzie światła pogasły i wszyscy już spali. Wódka uderzyła mu do głowy, gwizdał i śpiewał, pod nogami miał zmarzły śnieg a gwiazdy nad głową, czemuż by nie miał śpiewać? Mógł przecie pójść teraz na stryszek do dziewczyny, ale najchętniej chodził do tych, u których żaden jeszcze nie był; nazywał to bierzmowaniem dziewcząt. Poza tym myślał o na poły ślepym ojcu w domu i małej siostrzyczce. Bóg raczy wiedzieć, czy wystarczy przee zimę jedzenia dla nich dwojga. Prócz tego była daleko na północy w pewnym wielkim folwarku dziewczyna, która myślała, że on ma uczciwe zamiary i jest synem bogacza. Tak, jest dużo do myślenia takiej nocy przed odjazdem, kiedy człowiek przechadza się śpiewając i chce się rozerwać. W Myran, gdzie Kristaver i Maria leżeli w łóżku pod południową ścianą, on zbudził się wśród nocy i po chwili spytał cicho: — Mario, ty płaczesz? — Ależ nie! — Nie bierz tego tak poważnie. 38 Chciał właśnie znowu zasnąć, gdy objęła go obiema rękami za szyję. — To takie smutne dla mnie, kiedy odjeżdżasz! ¦— Hm! Przecie jesteś tak dzielna, już dasz sobie radę! — I zabierasz ich z sobą! Teraz Larsa, potem pójdzie Oluf, jeden po drugim. Zabrałeś ich! Bierzesz ich! Cóż miał Kristaver na to odpowiedzieć? Nie byli na tym punkcie jednego zdania, ale poza tym była niezmordowana dniem i nocą, nie można jej było nic zarzucić, tylko miała tak smutne oczy. Teraz objęła go i znów nie była z nim zupełnie zgodna, ale to się zrobi, wszak Maria była tak dobra. O brzasku ciężkie kroki dążą ku wybrzeżu, znów widać na drodze latarnie, teraz nastąpi odjazd. Jeszcze daleko do godziny, o której ludzie wstają zazwyczaj, ale mimo to kobiety idą razem, dobrze otulone wieloma wełnianymi chustami, dla ochrony przed wichrem. Jest ostry mróz przy wietrze wschodnim, który jest pomyślny. Błękitne fosforyczne płomienie syczą na brzegu pod okutymi żelazem butami — świecenie morza. Czółna płyną ku pokładom, słychać ciągle życzenia zdrowia i szczęśliwej podróży, ale w ostatniej chwili sternik przypomina sobie jeszcze, że musi po coś czółnem wrócić na ląd. Maria z innymi kobietami stoi na brzegu. Stoi tam także Berit Hylla, żona Elezeusa, gdyż teraz w ciemności nikt nie może dostrzec, że ma kilka sińców na twarzy. Wiatr dmie lodowy, ale one otulają się chustami, tupią nogami, aby się rozgrzać, i nie chcą jeszcze odejść. Jest już tak jasno, że Maria może dojrzeć Larsa, który w pełnym rynsztunku żeglarskim krząta się na przodzie statku. A Kri-staver przełazi właśnie przez dach kuchni i zakłada ster. Potem wraca ku przodowi, zeskakuje na swe miejsce dowódcy na ławie wioślarskiej — zwraca twarz ku lądowi, ku niej, ale nic nie mówi. — Jazda! Słychać tarcie liny o pierścień żelazny, podnosi się kotwica, potem zaskrzeczał blok, ciężki żagiel na rei idzie 39 do góry, wzdyma się, przymocowany skośnie nad łodzią, „Foka" rusza i wyjeżdża powoli z zatoki. — Bądź zdrów, Kristaver! Bądź zdrów, Lars! •—¦ Bądź zdrów! — woła wiele kobiet na brzegu, które zdjęły chustki z głowy i powiewają nimi. Ale teraz był Kristaver już tylko dowódcą łodzi, poruszał nad głową trzonem sterowym i uważał na wszystko, co działo się na pokładzie,- a mimo to machał czapką i wołał: — Bądź zdrowa! Wicher gwałtowny marszczył ciemną zatokę, „Foka" przechyla się na bok, woda szumi u piersi łodzi, biała smuga piany ciągnie za nią, a czerwona bandera powiewa na szczycie masztu. Maria spogląda na banderę i twarz jej rozjaśnia się. Wycięła banderę z materiału, przeznaczonego dla niej na spódnicę i wyszyła na niej jego inicjały niebieską wełną. Wszyscy stojący na wybrzeżu zaczęli biec wzdłuż brzegu, jakby w ten sposób mogli pojechać razem. Maria widziała tylko czapkę powiewającą na przodzie okrętu, po czym „Foka" zniknęła w mroźnej mgle, właśnie gdy topsel szedł w górę. VI 1 AT \/ \f ^c kyl* w drodze. V Y Znany brzeg z małymi domami zniknął i świeży wiatr od lądu niósł lekko łodzie przez krótkie fale pieniące się dokoła. W głębi fiordu sterczały inne żagle, to przybyli mieszkańcy fiordu, a dalej wynurzały się żaglowce z zatok i wcięć i dążyły ku morzu. Jechały starą drogą ku północy,, setki mil w burzy, mrozie i śnieżycy, tą samą drogą, którą przodkowie ich ciągnęli od dawnych, dawnych czasów. Na „Foce" w tyle łodzi przy dowódcy znajdowali się Elezeus Hylla i Henrik Rabben i w razie burzy i falowania pierwszy miałby dość do roboty z tylnym rogiem żagla, a drugi z czerpakiem. A z przodu na dziobie stał Kaneles Gomon; był to zręczny chłop, jeśli o to chodziło, a w wypatrywaniu w ciemności nikt nie mógł się z nim mierzyć. Wiatr wył, że aż hej! Ale był jeszcze szósty człowiek na przodzie statku, obok Larsa, i człowiek ten postawił dziś po raz pierwszy nogę na wielkim żaglowcu; był to Arnt Aasan, młody chłopak z rdzawą kępką włosów pod brodą i złotymi kolczykami. Pochodził z górskiej doliny, przyżenił się do chaty rybackiej na brzegu i chciał teraz jako rybak spróbować życia na morzu. Ha, mówili ludzie, jeśli Kristaver cię zabierze, wtedy naprawdę nauczysz się nowego tańca. 41 Teraz stał bezradny w ciężkim rynsztunku morskim i nie miał pojęcia, co ma robić na statku. — Jak to się nazywa? — pytał Larsa, wskazując na linę, która z jednego krańca przez blok w tramie biegła na drugi kraniec. — To jest bolina — rzekł Lars. — A to? Była to lina, która z dwóch końców rei biegnie ku tyłowi statku. — To brasa — rzekł Lars. Przecież był zuchem, mogąc pouczać mężczyznę, który był starszy od niego. — A to? — Teraz wskazał Arnt na potrójną linę na dolnym brzegu żagla przywiązaną do masztu. — To priar — rzekł Lars. Arnt zacisnął usta i wiedział już więcej niż przedtem; brał to poważnie i gruntownie. Inni mężczyźni Stali na nogach szeroko, żuli tytoń, byli weseli i zadowoleni. Pod nimi kołysała się łódź, nad nimi śpiewały liny, nie boją się tu kupców i banków, są znowu na morzu, są znowu wolnymi ludźmi. Ale potężna łódź lofocka jest jeszcze niemal za duża tu we fiordzie; inaczej będzie, gdy ląd cofnie się z obu stron i fale uderzą na nich od morza. Wtedy dopiero łódź odnajdzie siebie, położy się na bok pod ciężarem nabrzmiałych żagli, będzie skakać w górę i w dół, teraz fala bije w pierś statku i zalewa pokład, tułów i liny drżą, ale „Foka" sycząc płynie dalej. Wtedy mężczyźni spoglądają na siebie, strzepują krople z brody i śmieją się. To znaczy żeglować, i uczucie rozkoszy przebiega ich ciała; czemuż nie mają patrzeć na siebie i śmiać się? — Czy myślisz, że będzie burza? — spytał Arnt Aasan. Spojrzał na Kanelesa i stał się jeszcze bledszy. A Kanełes, poważny niezmiennie, odrzekł: — O tak, wygląda niedobrze! — Czy nie możesz poprosić Kristavera, by wylądować? Kaneles z niewzruszoną powagą odrzekł: -— Najlepiej poproś go o to sam. Jasnobłękitny dzień zimowy nad lądem i morzem. Na 42 wschodzie ciągną się góry jak niespokojna, mglistoszara ściana skalna, stercząca w niebo, pocięta szczelinami, ubielona tu i ówdzie smugami śniegu, owiana na szczytach siwymi warstwami chmur. Zatoki i fiordy wcinają się w głąb, wyskakują przylądki, oblane wiecznym morzem, roje ciemnych i pstrych ptaków kołyszą się na fałach wśród mrozu i wiatru i radują się głośno wspaniałą pogodą. Na zachodzie toczy się szare morze i pryska białą pianą, napotkawszy szkiery lub skałę, sterczącą samotnie z morza. Teraz przelatuje nad „Foką" para białobłękitnych mew, które skrzeczą w wietrze: o-o-o-o — dokąd płyniecie— my lecimy z wami na północ, na północ. Trzy sąsiedzkie statki trzymają się w odległości dosięgu, tylko czwarty, Andreas Ekra na „Ptaku Burzy", jak to jest jego zwyczajem, wysforował się skrycie już w nocy i zyskał przez to dystans. Lecz o kilka długości łodzi tańczy na falach pod wiatr „Światło Morza" z wzdętymi żaglami i Per Suzansa stoi u steru. Teraz łódź kładzie się na bok tak, że widać na pokładzie wszystkie żółte, oliwą napuszczone płaszcze i brodate twarze, w najbliższej chwili fala rzuca ją na drugi bok tak, że wszyscy na pokładzie znikają i widać tylko jeszcze żagle, biały pas i brunatny dziób. A z wiatrem w pewnym odstępie pieni się „Kwiat Morza" z wysokimi, dębiastymi żaglami i Jakub Krótkonogi stoi u steru w czerwonej rogatej czapce na głowie, zamiast kapelusza. Jeśli dostanie prysznic, to zdejmuje czapkę i bije nią tak długo o burtę, póki nie wyschnie; ma tak gęstą czuprynę, że przede wszystkim nie jest mu zimno w głowę. Promienieje dziś dobrym humorem; na Lofotach czuje się W domu i jest tu na południu też w domu, jest wszędzie w domu, gdzie tylko może żeglować. Wiatr wzmagał się, fala rosła, wichry waliły z gór i kładły łodzie na boki tak, że widać było kil. — Cóż tam się dzieje — zawołał Kristaver i schylił się, by spojrzeć popod żagiel. Lars odpowiedział: — Arnt Aasan chce wysiąść na ląd. Byt to dła „Foki" pierwszy tęgi dzień żeglugi i Kristaver 43 skupiał wszystkie zmysły, starając się poznać łódź. Obraca trzonem steru nad głową, obserwuje falę i takielunek i bada nogami, jak zachowuje się kadłub przy miarowym wietrze, przy nagłych uderzeniach wichury i przy falach. Czuje, że coś nie jest w porządku, nie ma właściwego stosunku pomiędzy takielunkiem i łodzią. Kobiety i dzieci mają kaprysy, także i łódź rna kaprysy, więc postanowił ją poskromić. „Foka" jest tak czuła na każdy nacisk steru i każde uderzenie wiatru, przy każdej gwałtownej fali wie Kristaver więcej niż przedtem. Toczy prymkę w przednich zębach i staje się coraz uważniejszy. Każe „Foce" jechać półwiatrem, wpędza ją w wiatr przeciwny; musi poznać tę szelmę, ma wrażenie, jakby miał w rękach skrzypce, które ma nastroić. — Jak podoba ci się nowa łódź? — zawołał ku niemu Jakub, kiedy Kristaver doścignął „Kwiat Morza". — Jeszcze za wcześnie mówić o tym. Ale obaj towarzysze zaczynają wysuwać się naprzód. Wydaje się, jakby leżeli z dwu stron cicho i skakali pieniącym się dziobem po falach, jednak posuwają się coraz bardziej naprzód, mają już for i Kristaver chmurzy się na twarzy i ciałem podaje się w przód, jakby chciał „Fokę" pociągnąć za sobą. — Kłaniajcie się Lofotom, chłopcy — woła Kanełes ku tamtym. Ale szyper tupnął nogą i zawołał: — Stul pysk, durniu! Nowe fale, nowy wiatr, przez kawał drogi mają jeszcze otwarte morze i fale zalewają pokład tak, że ludzie muszą czerpać wodę. — Cóż to znowu się dzieje? — woła szyper. Głos Larsa odpowiada w wietrze: — Arnt Aasan jest chory! „Światło Morza" i „Kwiat Morza" są już o dobry kawał na przodzie, ale stopniowo Kristaver dopędza ich znowu i teraz pojmuje, że są litościwi i nie chcą go zostawić, co jest jeszcze gorzej; wściekłość dławi go w gardle. Szypra nie może spotkać większa hańba. Wpłynęli między szkiery, musieli przejeżdżać przez cieśni- 44 ny, gdzie magazyny na palach sterczały z morza. Bóg jeden wie, gdzie mieszkali ludzie, którzy tu przyjeżdżali, by kupować i sprzedawać. Potem znów otwarte morze. Ale w szarą ścianę górską wrzyna się zatoka i widać dym wstający z kilku zwietrzałych chat. Tutaj powinna by mieszkać matka, pomyślał Lars, tutaj naprawdę straciłaby rozum. Biedna matka — żeby tylko Oluf pomagał jej w zimie! I znów ukazują się nowe cieśniny, gdzie wiatr uderza im wprost w twarz, tak że muszą lawirować. Tutaj gromadzą się łodzie, żagiel stoi przy żaglu. Jechać zygzakiem w kanale, mającym wszerz ledwo kilka długości statku, znaczy nieustannie zawracać przez sztag, a z przodu miał Arnt Aasan pomagać przy dolnym rogu żagla, choć czuł się tak źle na duchu, ale chwytał ciągle fałszywą linę i wszędzie zawadzał. — Idź naprzód, Henrik ¦— zawołał Kristaver — tym hul-tajom trzeba niańki. I Henrik Rabben pobiegł na przód, przełazi pod żaglem i pomagał, gdy znów zawrócili przez sztag. Wiatr zmienił kierunek ku wschodowi, gdy kanał rozszerzył się i Henrik musiał śpieszyć na tył, a Lars ku dolnemu rogowi żagla, gdyż Kaneles miał wypatrywać. Robiło się mroczno i można było w tym kanale łatwo osiąść na mie-liźnie. I teraz poznał Lars, że rybak lofocki jest jednak więcej niż człowiekiem, posiada oczy i uszy i rozmaite zmysły, których nie ma nikt inny. Zmierzchało się coraz bardziej, ognisty blask na zachodzie rzucał swe światła na morze, ale tam, dokąd ten blask nie docierał, ciemność stawała się jeszcze większa. Niebawem nie widzieli przed sobą i z boków nic prócz białej kipieli u szkierów, ale jechali naprzód i znajdowali drogę. Kaneles wychylał się daleko ponad burtę i dawał znak ręką w białej łapawicy, a ojciec stał u steru i zmuszał „Fokę" mknąć pełnymi żaglami. „Światło Morza" jechało z zieloną pianą pod dziobem, a kipiel u wysp i skał zmieniała się w ciemności w zielone płomienie. Góry na wschodzie wyglądały teraz jak czarna ściana, o którą morze waliło z hałasem, a na zachodzie huczał ciężki szum fal coraz dalej w noc. 45 Potem skręcili dokoła przylądka i ujrzeli w zatoce domy, światło przy świetle u stóp ściany skalnej, a w przystani żółte latarnie okrętów i łodzi, które na noc zarzuciły tutaj kotwice. Spuścili żagle, zarzucili kotwicę, postawili w kuchni kocioł z kawą na ogniu. Na futrzanych przykryciach skąpo było miejsca dla sześciu mężczyzn, choć zdjęli naoliwione płaszcze, ale chleb, masło i gorąca kawa działały dobrze; gotowane jadło możliwe było tylko wtedy, gdy zdarzyła się po temu sposobność. — Diabelny z ciebie żeglarz, Arnt — rzekł Kaneles, i choć mała lampa, zwisająca chwiejnie z powały, świeciła bardzo słabo, wszyscy widzieli, że Arnt zaczerwienił się jak burak. Lars śmiał się, Elezeus chichotał, Kristaver uśmiechał się, smarując chleb masłem i krając kromki sztyletem. Niełatwo było tkwić w skórze Arnta, od dawna już pragnie on tylko' jednego: być znowu w domu. Wtedy Henrik Rabben rzekł, zwracając doń twarz z długą, piękną brodą; — Nie rób sobie nic z tego, Arnt. Nie święci garnki lepią. To była pociecha, a Arnt potrzebował jej bardzo. Na lądzie znajdowały się kramy z trunkami i słychać już było hałasy i krzyki ludzi, którzy przebrali miarkę. Kaneles chciał tam iść, ale Kristaver nie pozwolił. Ze słomy pryczy wydobył flaszkę i nalał każdemu do jedzenia po wódce, po czym rzekł, że czas spać. Na dworze przejechała tuż obok nich mała łódka i po mowie poznali, że to Jakub. Oczywiście musiał wysiąść na ląd, gdy były widoki na bitkę. Ściągnęli mokre buty, zgasili lampę i wleźli w ubraniach pod przykrycia. Sześciu ludzi w jednym szeregu; najmniejszy Lars musiał zająć miejsce tuż przy tylnym tramie. Oto leżał po raz pierwszy w podróży na Lofoty i miał przespać noc zimową w nieszczelnej kuchni statku, do której zewsząd wciskały się wiatr i zimno. Rozmyślał, czy zachował się dziś jak dzielny żeglarz. Jego nowe łapawice 46 zrobiły się w ciągu dnia bardzo mokre, więc teraz położył je pod siebie, by rozgrzać je na jutro. Niebawem chrapali dzielni rybacy w zawody z gwizdem lin i głębokim organowym tonem morza. Może czuli we śnie, że twarz i ręce puchły po długiej pracy wśród zimna i wichru, ale spali ukołysani falami, które nieustannie biły o łódź. I może czuli tęsknotę w duszy i ciele — byli w drodze, jechali dalej, dążyli na północ, niezmierną ilość mil na północ. Na lądzie zaś hałasowali pijani rybacy, którzy bili się w przystani z marynarzami wielkich okrętów i od czasu do czasu skakała mała łódka po wodzie z wrzeszczącymi ludźmi. Można spać, a jednak rozmyślać. Lunatyk znajdzie drogę tam, gdzie czuwający nie zrobi kroku naprzód. Kristaver Myran spał, ale zajęty był „Foką". Zdawało się, jakby łódź przez cały dzień była niechętna, nie chciała okazać dobrej woli. Kolejno przez trzy zimy przewracała się i dziś także nie chciała słuchać. Kristaver spał, ale Szukał, by dojść, czego właściwie brak łodzi. Wśród nocy zerwał się. Leżał przy drzwiach, więc spuścił nogi z pryczy i wypełznął na dwór. Burza i śnieg uderzyły go w twarz, ale on po omacku dostał się do masztu, usunął na bok żagiel, zdjął płachtę z wnętrza łodzi i dumał chwilę. Nie był na tyle rozbudzony, by wiedzieć, co czyni, ale chwycił w garść beczkę soli i posunął ją kilka łokci ku tyłowi. Ciężka skrzynia i worek mąki odbyły tę samą drogę. Potem znów rozpostarł nad tym płachtę i wrócił do kuchni. Był mokry od śniegu i przeniknięty burzą, tak że drżał pod futrzanym przykryciem, ale zasnął. Tym razem nie myślał przez sen. Punkt ciężkości w statku przesunął się ku tyłowi, tak było lepiej dla statku, Kristaver czuł to i przeto spał lepiej, nie śniąc. Henrik Rabben był zawsze pierwszy na nogach, gdyż musiał mieć czas, by umyć się, przepłukać nos i usta wodą 48 I morską i uczesać włosy i brodę. Nie mówił, że inni powinni robić to samo, tylko sam lubił to robić. Na długi czas przed świtem wyruszyły liczne żagle z przystani, znów ku północy. Padał gęsty śnieg, tak że widzieli tylko na kilka długości łodzi, ale płynęli z dobrym wiatrem i Kaneles wypatrywał. Żagle i liny były ciężkie od śniegu, trzeba było od czasu do czasu omiatać okręt, mężczyźni mieli sami białe brody i białe włosy i gdy stali tylko przez chwilę nieruchomo, wyglądali zupełnie jak bałwany ze śniegu. Ale płynęli i szkiery, cieśniny, skały przelatywały mimo nich w śnieżycy. Ale jazda naprawdę zaczęła się dopiero wtedy, gdy znów dostali się na otwarte morze i jechali ku Folii, i wtedy wszyscy na „Foce" patrzyli na siebie zdumieni. Łódź zdawała się dziś lepiej usposobiona. Tańczyła lżej na falach, mknęła, jakby ubyło jej ciężaru. Ale gdy doścignęli „Światło Morza" i „Kwiat Morza" i wreszcie miarowo i pewnie minęli je, wtedy Kaneles zaczął z radości skakać na przodzie okrętu, klaskać w dłonie i śpiewać. A przy sterze stał Kristaver, z oczyma jaśniejszymi niż wczoraj, ale wciąż jeszcze coś było w tej łodzi nie tak, jak być powinno, czuł to w kadłubie i takielunku, był jakiś błąd, który trzeba było znaleźć i usunąć. Tak żeglują dzień po dniu przy dobrym wietrze, przy półwietrze i wietrze przeciwnym, tedy lawirują, lub nawet muszą leżeć za przylądkiem i czekać. Płyną cieśninami i otwartym morzem, jednego dnia w śnieżycy, drugiego W pogodzie. Zimno było ciągle i pierwszą rzeczą, której Lars i Arnt musieli się nauczyć, było stać cicho godzinami w małym pomieszczeniu łodzi i marznąć. Śnieg bije w twarz, a woda opryskuje plecy, nogi drętwieją nawet podczas ruchu, ale przy równym wietrze nie pozostaje nic innego, jak stać mocno na nogach, marznąć i czekać. Larsowi zdawało się, jakby wszyscy mężczyźni na pokładzie byli do siebie podobni. Wszyscy stali na jednym miejscu i widzieli to samo, myśleli o tym samym, wszystkie twarze mówiły już tylko o wietrze i pogodzie, o niebie i morzu, stawały się z każdym dniem podobniejsze do siebie. 4 Ostatni wiking 49 Tylko szyper łodzi stał czujny i uważny przy sterze od wczesnego rana, gdy wyjeżdżali, aż do wieczora, gdy zarzucali kotwicę. Jeśli w ciągu dnia jadł coś, to podnosił to lewą ręką do ust i odgryzał, nie mając pojęcia, co to właściwie takiego, gdy druga ręka trzymała ster, a oczy błyskawicznie przebiegały z takielunku na fale. Schylał się, by spojrzeć popod żaglem przed siebie, przesuwał czop sterowy na bok, gdy trzeba było ostro obrócić łódź; po twarzy jego mcżna było poznać, gdy wicher miał uderzyć, rzucał rozkaz i nieustannie żuł skórkę chleba, nie wiedząc, co to było. I czas upływa. Szare są dnie, szare jest morze, szare są łyse góry i szare warstwice chmur, wirujące dokoła szczytów. Mewy w powietrzu nad łodziami są białe, ale roje czarnych kormoranów zrywają się widmowo i z ochrypłym skrzeczeniem lecą ku morzu. Kilka czerwono malowanych domów tłoczy się pod opieką jakiejś wyspy, potem całymi milami widać znów tylko morze i góry. Ciemny ląd spogląda w zadumie w mgłę zimową. W zmierzchu błyska z mgły latarnia morska i zda się, jakby białe światła, ślizgające się na zachód po morzu, szukały kogoś potrzebującego pomocy. Na lądzie w zatoce rozbłyska jaskrawe światło, zapewne w jakiejś zwietrzałej chacie — potem znów mila ciemności aż do następnego światła. Ale ci, którzy żeglują po morzu, wiedzą, że na wybrzeżu fiordy wrzynają się w ląd lesistymi stokami i wyżynami, a z tych fiordów wypływa teraz żagiel po żaglu i zwraca się ku północy, jak inne. A za nimi zostaje szare wybrzeże z bankami i kupcami, przed którymi rybacy będą musieli drżeć, nie znalazłszy miejsc, wzdłuż których ciągną wątłu-* sze. Pewnego dnia, gdy płynęli z Helgelandu na północ, patrzył Lars zdziwionym wzrokiem. Widział przepływającą obok przylądka łódź, zupełnie różną od łodzi lofockich, które widział dotąd. — Patrzcie no! — rzekł zwracając się do Kanelesa. — Czy nie widziałeś dotychczas łodzi? — spytał Arnt Aasan i nie mógł pojąć, co w tym jest dziwnego. 50 — Tak, to łódź północna — rzekł Kaneles — jest w sobie zupełnie dobra, ale z nami nie może się ścigać. Lars przyglądał się ciągle. Była mniejsza niż łódź Sta-varingczyków, ale nie miała topsela, również sternik łodzi nie poruszał stojąc czopa steru, tylko siedział spokojnie na ławie ze sterem w ręku. Ale cała łódź była tak piękna i zgrabnie zbudowana i mknęła, jakby każdej chwili mogła wzbić się i lecieć jak wesoły ptak morski. Była to dziesięcio-wiosłówka ludzi z północy, a na pokładzie siedzieli ludzie w żółtych kapeluszach i naoliwionych kaftanach, ale mówili lżejszym, śpiewniejszym językiem. Wynurzało się coraz więcej łodzi północnych, żagiel przy żagłu na całym kanale, jacht wznosi swój szary, czworokątny żagiel rejowy wyżej od innych, galeasa przesuwa swój czarny kadłub wśród rojowiska, również parowiec rzyga dymem, w powietrze, wędrówka narodów na północ wśród śnieżycy i burzy. Trzy dni musieli spędzić w Bodo i teraz cała załoga „Foki" była na .lądzie, z. wyjątkiem Arnta. Był tak zmęczony wszystkim, co przeżył w ostatnich czasach, że potrzebował spokoju, jeśli miał w ogóle znów stać się człowiekiem, i oto leżał i drżał, ilekroć usłyszał wesołe krzyki pijanych żeglarzy w przystani. Później wieczorem wpełznął Elezeus Hylla, cuchnął wódką, ale zaczął opowiadać o Jakubie: no ten, he, he, he! Z pewnością go teraz ubili. — Czyś ty zwariował, człowieku? W pewnej knajpie zrobiła się awantura, on sam jest kontent, że udało mu się wymknąć, nim przyszła policja. To pieron Jakub Kuternoga powaśnił się z Bergenczykami, Po czym Elezeus poszedł spać, ¦Po jednemu wracali i inni na pokład i Kristaver obszedł się trochę niełagodnie z Kanelesem: otworzył drzwi do kuchni i pchnął go głową naprzód na pryczę. Wszyscy juz byli w kupie z wyjątkiem Henrika Rabbena. Późną nocą dopiero przyszedł do przystani, ale szedł ciężkim krokiem, gdyż niósł na plecach Jakuba. Nazajutrz rano było zupełnie ciemno, gdy Kristayer zbu- 51 dził innych; była wciąż niepogoda, ale on postanowił jechać dalej, nie miał ochoty bawić tam dłużej i czekać. Gdy pili kawę, opowiadał Elezeus o Jakubie, ale Kristaver odpowiedział, że pieron Kuternoga już tak często był zabijany, że z tego powodu nie mogą tu siedzieć. Henrik Rabben nie rzekł nic. Wielkie parowce i szkuty kołysały latarnie swe wśród burzy, gdy „Foka" z mocno zwiniętymi żaglami wyjeżdżała w mroku. Ludzie na pokładzie wiedzieli, że to szaleństwo, gdyż nawet parowce nie miały odwagi wyruszyć. Ale nikt nie miał ochoty dawać Kristaverowi na morzu rady. Światła przystani znikały w mgle, niebawem ,,Foka" tańczyła na potężnych, białogrzywych falach, od wysp i szkie-rów piana tryskała pod niebo. Kapelusze trzeba było związać pod brodą, by nie xueciały z wiatrem, piekielny hałas czyniło morze, kipiel i burza, ludzie na przodzie okrętu czerpali niezmordowanie, gdy gwałtowne fale ..zalewały pokład, wszyscy czerpali prócz sternika, którego ociekająca wcdą morską twarz obserwowała wiatr, żagle i fale. W ciągu dnia, gdy śnieżyca ustała, wpłynęli z pianą dokoła żagli i łodzi do przystani w Grotbya. Jest to ostatnia stacja przed przybyciem do Lofotów, k.raz trzeba przeciąć tylko zachodni fiord, ale i to historia osobna. Na brzegu stało wielu ludzi patrząc na tego ptaka burzy, który zupełnie sam przybywał od morza. Ludzie na pokładzie wyglądali jak upiory, z białymi brodami, włosami i brwiami, a wśród dorosłych znajdowała się twarz chłopięca, ociekająca łzami i wodą morską. Tutaj Arnt Aasan wobec wszystkich towarzyszy zażądał, by pozwolono mu wrócić i parowcem pojechać do domu, Nie odpowiedział mu nikt, nawet Henrik Rabben. Leżeli w kuchni, rozgrzewając się kawą i kęsem jadła, gdy usłyszeli hałas i wołanie z innej łodzi, która przebijała się przez morze. Lars wystawił głowę i schował ją znowu. — Naprawdę, to Andreas Ekra. Wtedy ojciec zaśmiał się i wydobył flaszkę, by nalać wódki. 52 — Cha, cha — zabulgotało mu w gardle — tym razem hultaj jednak nie przybył tu pierwszy. W dobrą godzinę później usłyszano wołanie z innej łodzi i tym razem Elezeus wystawił z kuchni głowę i schował ją szybko. — Do diabła, zobaczyłem upiora — rzekł. — Co się stało? —¦ Jakub! Który był wczoraj nieżywy! Jak mnie tu widzicie, przyjechał właśnie na „Kwiecie Morza", — Wiedziałem o tym — rzekł Kristayer. — Jakuba można zabić, ale on nie bierze tego poważnie. W Bodd gruchnęła wnet wieść, że jakaś łódź wyjechała wśród burzy i Andreas Ekra trapił się, gdyż miał zwyczaj wykradać się zawsze cichaczem przed innymi. Spiesznie więc wyruszył także, a wtedy Jakub musiał pognać za nim. I gdy parowce spostrzegły, że otwarte łodzie uważają pogodę za znośną do żeglugi, to dla honoru musiały wyruszyć także. Wedle starego zwyczaju w Grotoya leżeli Namdalczycy i czekali na Stavaringczyków, by dostać baty. Oni sami mówili, że rzecz ma się przeciwnie, ale to było kłamstwo. Teraz leżało tu mnóstwo łodzi namdalskich, by razem jechać przez Fiord Zachodni, a łodzie były, jak ludzie, różnorodną mieszaniną. Były tam listryngi i jachty, i łodzie północne, i dziesięciowiosłowce typu aafiordzkiego, a ludzie byli jasno i ciemnowłosi, ale przeważnie byli to mali,- ciemnoskórzy chłopi, którym nieprzemakalne buty sięgały tylko do kolan, a których niebieskie spodnie z żaglowego płótna miały z tyłu czarne łaty. Byli jakby skleceni z tandety, mieszanina rybaków i tego, czym uczciwy rybak lofocki najbardziej pogardza: majtków. Zwyczajna bijatyka wywiązała się tym razem dopiero nazajutrz. Zaczęła się na górze u kupca, gdzie sklepy i szyn-kownie nabite były Stavaringczykami. Może w ciągu dnia byli trochę za głośni i śpiewali też trochę za dużo, w każdym razie panna nie chciała dać już nic więcej do picia, a gruby kupiec z umączoną brodą przyszedł sam i chciał ich wyprosić za drzwi. Gdyby nie miał przy sobie Nam- 53 dalczyka, który puszył się i zaczął ich uczyć moresu, to Stavaringczycy byliby spokojnie poszli swoją drogą, teraz jednak złapali karła i mieli zamiar wyrzucić go za drzwi, ale niestety pomylili się i wyrzucili go przez okno. Bieda-czysko z kawałkami szkła we włosach i brodzie leżał jęcząc na dworze w śniegu i wołał swych krajanów. Tymczasem Stavaringczykom zachciało się więcej alkoholu; toteż wypchnęli kupca za drzwi, zamknęli panienkę w szafie i mieli mnóstwo roboty, bo trzeba było otwierać flaszki i nabijać beczki, by wszyscy mieli uciechę. I właśnie gdy Stavaring-czycy myśleli tylko o pokoju i piciu i siedzieli z zupełnie łagodnymi twarzami, weszli przednimi i tylnymi drzwiami Namdalczycy i zaczęła się na potęgę nie pijatyka, lecz bijatyka na pięści i żółte mosiężne tytoniery, którymi grzmocono. Stoły, stołki, flaszki i szklanki latały w powietrzu, hałas mieszał się z tupotem ciężkich butów, rozlegały się krzyki i jęki i głucho waliły ciała o podłogę. Panienka w szafie krzyczała i wołała, że chce wyjść. Kupiec stał na dworze z lensmanem, chcąc wejść do środka, ale na razie nie było tam miejsca. Mali Namdalczycy byli zwinniejsi, dobierali się wysokim, silnym Trondczykom do skóry, szturchali ich w brzuch, tam gdzie najwięcej bolało, lub skakali im do gardła i kąsali. To nazywali bitką. Stavaringczycy byli bardziej ociężali, i gdy który trafił, to przeciwnik leżał na ziemi. Nawet Jakub sztykutał i wywijał tytonierą, ale przeważnie stał w drzwiach i każdemu zlatującemu ze schodów Namdalczykowi dawał kopniaka w zadek. Stało się, co się stać musiało — izba została oczyszczona z Namdalczyków i na koniec wypili Stavaringczycy jeszcze kropelkę dla pokrzepienia, zapłacili za to, co dostali, i powlekli się potem ku łodziom. Został tylko Jakub, który zawsze zahaczał się o lensmana. Przez cały wieczór, aż do późnej nocy leżeli Namdalczycy w przystani, krzycząc i becząc jak kozy w stronę Stava-ringczyków, gdyż wiedzieli, że nic nie mogło doprowadzić ich do większej wściekłości, jak to, kiedy ich wielkie piękne łodzie nazywano kozimi. Poza tym jest Grotoya etapem w żegludze na północ. 54 Dotychczas jechało się zawsze wzdłuż wybrzeża i miało się ląd przed oczami, ale jutro będzie się jechać przez dwung, stomilowej szerokości morze, przez Fiord Zachodni. I w nocy, zanim się wstanie, straszy w duszy rybaka, tak że śpi w sposób osobliwy. Fiord Zachodni obfituje w podania i historie, kilka mil od lądu mgła spowija łodzie, gdy wzbiera burza i może je zapędzić na zachód, coraz dalej na zachód, aż do osławionego Moskenestromu, gdzie porwane jakby w wir, znikają w głębinie. Niejedno jest podaniem, ale dziś w nocy wszystkie te opowieści straszą w duszach. Bądź co bądź jedno wiedzą wszyscy: na dzikiej równinie Zachodniego Fiordu niejeden okręt obrócił się kiłem do góry i niejeden rybak jechał na kilu, nie dotarłszy już nigdy do ludzi. » VIII ej nocy w Grotoya Elezeus Hylla nie mógł spać. Nie-JL wątpliwie był figlarzem i był oczywiście obecny, gdy dawano cięgi Namdalczykom, ale należał do tych, którzy wolą, by płacili inni, i zawsze w czas umykają. Dziś leżał w łodzi i rozmyślał o ostatniej niedzieli w domu. Mieli z Berit przystąpić razem do komunii i zamiast tego on sprał ją, a w kościele proboszcz prawił kazanie i mówił, że pewnego dnia wszyscy staniemy przed obliczem Boga. Hm, hm. A jeśli, Elezeusie, jutro staniesz przed obliczem. Boga? Jutro musisz ruszyć na Fiord Zachodni. Nie był tchórzem, mógł na morzu mierzyć się z każdym, a jednak wzdychał teraz leżąc. Tak, Panie Boże, musisz przebaczyć wszystko złe, jakie popełniłem. Mój Boże, mój Boże! Kaneles Gomon zaś ruszył tego wieczora zupełnie sam w głąb lądu i zbliżał się do większej zagrody, gdzie w oknie na poddaszu paliło się światło. Siedziała tam może — i miała jeszcze kogoś przy sobie, małe dziecko. Poznał ją przed dwoma laty, gdy trzymała ich tu niepogoda. Szkaradnie było z jego strony, że podał się za syna bogacza, syna, który mógł zabrać ją z sobą na wielki folwark, gdyby go tylko zechciała. Ale później, później pisała, 56 że spodziewa się dziecka,., a wtedy, wtedy nie odpowiedział już na żaden list. Teraz snuł się w ciemności dokoła zagrody, pies zaczął szczekać, ale Kaneles trzymał się w dużej odległości. Hm, hm, może siedziała tam za jasnym oknem i była pewnie równie piękna jak wtedy, a tu on chodził w ciemności i nie mógł sobie dać rady. Potem zawrócił i poszedł znowu ku morzu, obejrzał się i spojrzał raz jeszcze ku oświetlonemu oknu i zaczął biec pędem, by wszystko to zostawić daleko za sobą. Potem szedł wolniej, kołysał ciałem i śpiewał. Nazajutrz rano wyruszyli, wiatr północny dął potężnie i tańczyli na falach. Lars stał na przodzie okrętu z dwoma innymi i czerpał, czerpał, gdy fale biły ponad łódź tak, że piana pryskała wysoko nad ich głowami. Podniósł na chwilę oczy —¦ i nie widział już lądu, niebo było mgliste, morze — same toczące się, zielone góry z głowami z piany. I teraz nagle morze stało się tak wielkie, a łódź taka mała. Na łeb spadali w dolinę wodną, otaczała ich,. ciemność, wspinali się na nową górę i z wolna robiło się jaśniej, po czym jechali chwilę na grzbiecie fali, która niosła ich kawał, potem na nowo zlatywali w dolinę i za każdym razem lodowy dreszcz przebiegał całe ciało. Czy dostaniemy się jeszcze kiedy w górę? Teraz Arnt Aasan stracił panowanie nad sobą, padł na kolana i wyciągnął w górę łapawice. •— 'Panie, pomóż nam, giniemy! — wył. Aż zagrzmiał głos z tyłu okrętu: — Weźcie go i wyrzućcie z pokładu! Lars czuł trwogę w sercu, ale gdy podniósł głowę i spojrzał na ojca, to pomagało. Dotychczas nie wiedział jeszcze zgoła, kim właściwie był ojciec. Zdawało się, jakby łódź skarżyła się i stękała pod przymusem, który wywierał sternik, zdawało się, jakby stał i zaciskał zęby, postanowiwszy uczynić dziś okręt uległym, choćby to miało kosztować życie. Miał żonę i dzieci, istnieli kupcy i banki, ale on był dziś tylko żeglarzem, dziś ujeżdżał mgłę i burzę. Zbliża się 57 od nieba olbrzymia fala, która łatwo może wtrącić ich w śmierć, ale Kristaver wie natychmiast, jak ją przetnie, i ściąga tylny róg żagla, by dać łodzi siłę do rozpędu. Potem wjeżdżają na olbrzymią falę, coraz wyżej, niosą się z nią, ale potem spadają znów w dół. Mój Boże, czy się uda? I czarny napór gwałtownego wichru przelatuje nad głowami piany, ale Kristaver czuje, ile łódź dzisiaj znosi, wystawia ją stromiej na wiatr i woła: — Zwolnić szkot! — Zwolnić szkot! — powtarza Elezeus i popuszcza liny tak, że żagiel wiotczeje i chwyta go tylko pół wiatru. Ale gdy pędzą wśród piany, Kristaver ma też, na oku łodzie towarzyszy. Dziś może zdarzyć się nieszczęście, w którym potrzebna jest pomoc. I poznaje wśród fal „Światło Morza" po żaglu, który jest teraz na morzu wielki jak skrzydło komara, a dalej na wschód pieni się „Kwiat Morza" z dębiastym żaglem, który jednej chwili niesie się hen wysoko w niebie, w następnej znika w wodnej dolinie, by potem nagle ukazać się znowu. .Na Zachodnim Fiordzie widnieją dziś setki żagli, ale morze jest tak wielkie, że jeden ledwo widzi drugiego. Gdy wzmógł się wiatr, musiał Lars pośpieszyć do masztu i pełnić służbę przy priarze; wtedy na przodzie okrętu pozostał do czerpania tylko Kaneles, gdyż Arnt był raczej martwy niż żywy, trzymał się burty i drżał na całym ciele. Wtem, zupełnie znienacka, wiatr zelżał i na środku Zachodniego Fiordu uciszyło się, ale wnet potem pociemniało na wschodzie, przyszedł wiatr nowy, zachodni. Przestawiono żagle, potem musieli czas jakiś jechać w miejscu, gdyż fale i wiatry ścierały się z sobą. Mgła rozwiała się, niebo rozjaśniło, zrobiło się bardzo zimno. Ludzie byli przemoczeni wodą morską i pocili się od czerpania, teraz musieli stać nieruchomo na mrozie i nie mogli nic na to poradzić, że woda marzła na ubraniu i pot na nagim ciele lodowaciał, jechali i szczękali zębami, przeskakiwali z nogi na nogę, tańczyli wokoło, drżeli i bili rę- 58 koma o ciało, półzwariowani z lodowatego zimna, które przejmowało wszystkie członki. Ale „Foka" jedzie dalej, kapitan wydobywa kompas. Zaczyna zmierzchać. Nagle promienieje na twarzy i odgryza kawał tytoniu do żucia. Żółtawy blask wieczorny kładł się na morze, głębiej na południowym zachodzie paliło się niebo długimi smugami ognia. Ale cóż to było właśnie przed nimi? Lars spoglądał tam i zapomniał, że marznie. Między niebem i morzem widział długi szereg ciemnoniebieskich warstwie chmur, a powyżej obłoki, które były białe i całość błyszczała w żółtym świetle wieczornego nieba, jak kraj baśniowy w niebieskich, białych i złotych tonach. — Spójrz tam! — rzekł do Kanelesa. — Tak, to Lofoty — odparł tamten. — Czyś ty zwariował? Przecie to ławice chmur! — To są góry. To ściana Lofotów — powtórzył Kaneles i skakał wkoło zabijając ręce. — Dziś wieczór będzie wódka.. Lars wpatrywał się wciąż jeszcze przed siebie. Zbliżali się coraz bardziej. To były Lofoty, o których słyszał tak dużo od najwcześniejszego dzieciństwa. Kraj w morzu lodowym, o którym marzą wszyscy chłopcy na wybrzeżu i do którego tęsknią. Tam dokonywano bohaterskich czynów. Tam zdobywano bogactwo, tam żeglowano z śmiercią na wyścigi. Cała wędrówka ludów ciągnęła tam od wielu stuleci i niejeden zginął na morzu, niektórzy wracali z błyszczącą monetą do domu, ale większość żyła do śmierci w ubóstwie. A mimo to — wracali tu ciągle, z roku na rok, pokolenie po pokoleniu. To była przygoda. Musieli tu jechać, i teraz przyszła kolej także na niego. Teraz widział Lofoty. A od nieba i morza odbijały warstwy chmur, jak stałe góry, które W powolnym pochodzie ciągnęły się ku południowemu wschodowi, błękitne, z białymi smugami, z śnieżnymi kapturami na szczytach. Wojsko olbrzymów kamiennych, którzy powędrowali za morze i przystanęli teraz, aby rozmyślać. 59 Widzieli już żółte światła latarni, wyzierające spośród skał na morze i słyszeli daleki gwar, jakby morze śpiewało; to fala łamała się o skały i szkiery niespokojnego wybrzeża. Liczne żaglowce na Fiordzie Zachodnim kierowały się teraz wedle latarni ku rozmaitym placówkom rybackim, gdzie chciały pracować przez zimę. Wieczorem mknęła „Foka" przez cieśninę z czerwonymi i zielonymi światłami po bokach, a w tej cieśninie pod spadzistą ścianą skalną leżała osada rybacka lśniąca światłem przy świetle z domów i mostów na lądzie, z kajut i masztów w przystani. Czarna woda cieśniny zalana była smugami świetlnymi, a w nozdrza biła ostra woń tranu, smoły i ryb. Potem utwierdzono „Fokę" na kotwicy, póki dozorcy portowi nie wyznaczą jej miejsca i teraz leżała w smugach światła, szara od przymarzniętej wody morskiej. I ludzie tupali na lądzie sztywnymi nogami. Lód na ubraniach, który teraz, gdy poruszali się, zaczął się łamać, chrzęścił. Ruszyli do niskiego, żółto otynkowanego, małego domu, który leżał wśród stu innych tego samego rodzaju i którego darniowy dach oświecony był słońcem. Było to domostwo, które mieli dzielić w zimie z załogą „Światła Morza". Ale Kristaver udał się natychmiast do urzędu telegraficznego i tu opuchniętą ręką napisał z trudem telegram, który co roku brzmiał jednakowo i na który żony i dzieci czekały w szarych chatach na południu. „Wszyscy znajomi dojechali. Wszystko dobrze. Krista-ver". Potem wyprostował się i odsapnął. Od wczesnego rana stał u steru. A taki dzień na Fiordzie Zachodnim męczy. IX y ludzie przybyli pod dom, leżała przed drzwia- mi gruba warstwa śniegu i gdy inni zabrali się do usunięcia jej, Kaneles poszedł do „króla" osady rybackiej po klucz od chałupy. Gdy otworzono wreszcie drzwi, śnieg prószył do środka. Pierwsza izba była pusta, gdyż miano tam umieścić wory z mąką, beczki, skrzynie z zapasami i sieci. Ale gdy w następnej izbie zaświecili zapałkę, ujrzeli i tutaj śnieg zarówno na podłodze, jak i na pryczach pod ścianą. Małe okienko wychodzące na cieśninę oślepło od niepogody z zewnątrz, a od pajęczyn wewnątrz, podłoga była czarna, pachniało rybami, skórami, pleśnią. W tym pomieszczeniu miały dwie załogi, razem dwunastu ludzi, spędzić zimę. Panowało lodowate zimno jak w szopie. — Zdaje mi się, że draug * zapomniał uporządkować dla nas izbę — rzekł Kaneles. Nad stołem wisiała lampa z odrobiną oliwy, zaświecono ją, znaleziono kilka polan drzewa i zapalono w zardzewiałym piecu, na którym czekał kociołek od kawy z resztą brunatnego sosu z zeszłego roku. W domu znajdowała się też mała kuchenka, i tam na zaśnieżonym palenisku stał * Upiór morski 61 czarny garnek z resztką zupy, którą zapomnieli wylać, gdy jechali w zeszłym roku do domu. — No, Henrik, przywiąż tylko fartuch! — rzekł Elezeus. Henrik Rabben zwykł dbać w domu o wygodę i czystość, i kiedy inni znosili z łodzi skrzynie z zapasami i przykrycia, poszedł Henrik po wodę, wypłukał kocioł i garnek oraz zmiótł śnieg z podłogi i prycz. Gdy przyszli potem ludzie, wnet brody i włosy zaczęły ociekać kroplami, gdyż lód topniał w cieple pieca. Teraz zrzucili naoliwione kaftany i topili przy piecu lód zamarzniętych butów. Upłynęło dużo czasu, zanim rozmiękły na tyle, że można je było zdjąć. W kuchni strzelał już ogień pod wielkim garnkiem z wodą i kocioł rozlewał woń kawy po izbie. — Przecie musimy dziś wieczór nagotować jadła —- rzekł Henrik, stojąc w drzwiach kuchni, jeszcze w butach. — Elezeus, musisz wyjechać na morze i postarać się o ryby. — Zrobimy to — skrzywił się Elezeus. Miał już pantofle na nogach i podreptał na dwór. Elezeus był z wszystkimi mieszkańcami osady na stopie przyjacielskiej i upłynęło niedużo czasu, gdy wrócił z trzema potężnymi wątłuszami w jednej ręce i z czerpakiem pełnym wątroby w drugiej. Pożyczył to od pewnego rybaka, który tu stałe mieszkał. —¦ Do diabła, to mi uczta, co się zowie! — rzekł Kristaver stając po chwili w drzwiach. Niebawem krążył kieliszek z wódką, wszyscy kiwali głowami i przypijali do siebie. Nawet Arnt Aasan traktowany był jako równy. Błogo jest dostać kawy, ale jeśli zimno na morzu było .okrutne, to teraz w tym cieple palce u rąk i nóg zaczęły boleć piekielnie. Mężczyźni bili ręką o rękę, trzepali palcami i skakali w pantoflach po izbie, ale wreszcie nie pozostało nic innego jak zdjąć pończochy i wyjść na dwór, by wetknąć ręce i nogi na chwilę w śnieg. I właśnie kartofle były gotowe, ryba i wątroba dymiąc leżały na misie, gdy na dworze dał się słyszeć tupot i weszła załoga „Światła Morza" z Perem Suzansa na czele. Ostre zimno biło od nich, futra, brody i włosy były szare 62 od lodu, w izbie zrobiło się tak zimno, jakby każdy z ludzi wniósł z sobą jeden dzień zimowy. — To dobrze! Macie już jadło gotowe, jak widzę — rzekł Per Suzansa i zaśmiał się. Kristaver wstał i nalał każdemu z nich wódki na powitanie Lofotów, a oni odpowiadali mu, mówiąc też: „Witaj". Niebawem wnieśli nowo przybyli z łodzi wszystko, czego trzeba, i zdjęli buty, i oto siedzieli zebrani dokoła stołu, po raz pierwszy w tym roku, w dwunastu, mając przez zimę tworzyć gospodarstwo. Piec stawał się coraz cieplejszy, ręce i twarze zaczęły teraz od ostrego mrozu na morzu puchnąć i piec. Ale przez dziesięć dni żyli wędzonym mięsem, kawą i chlebem, teraz zaś mieli gotowaną strawę., świeżą rybę, wątrobę, gorące kartofle — jakże to smakowało! I jedli, nie mogli się w ogóle nasycić, wciąż jeszcze było miejsce. Ale gdy w końcu pozostały tylko ości i łupiny kartofli, siedzieli z czerwonymi, spuchniętymi twarzami i spoglądali na siebie jak po dokonanej pracy. I Per Suzansa nie byłby sobą, gdyby nie przyniósł flaszki i nie nalał każdemu. Kristaver wstąpił w drodze z urzędu telegraficznego do sklepu, gdzie jak zwykle było pełno rybaków, i zasięgnął języka. W tym roku nie wyglądało źle, niektórzy już przy pierwszym połowie wydobyli dwieście a nawet trzysta wątłuszów plamistych. To był pierwszy znak tegorocznego powodzenia. Starali sobie wytworzyć jego obraz i mówili o tym przez chwilę, ale trudno im było w tym cieple mieć dłużej otwarte powieki. Zdołali tylko jeszcze zaścielić prycze świeżą słomą i rzucić na nie przykrycia. Tej nocy mogli wreszcie kładąc się, zdjąć grube spodnie wełniane i kaftany. Lampa zgasła. Leżeli chwilę nie śpiąc, rozmawiali i ziewali: piec był ciepły, wilgotne ubrania i buty wydzielały surową woń wody morskiej, potu i mokrej skóry. Prycze były wilgotne, przykrycie futrzane zimne, ale oni spali w poczuciu, że są znów wśród ludzi i poniekąd w domu. Ciepło słabło i w izbie robiło się zimno. Noc północna wnikała do środka, ubrania i buty przy piecu, które przedtem ociekały kroplami wody, zaczęły znów marznąć i ko-' stnieć. Zrobiło się tak zimno, że oddech unosił się z ust śpiących jak jasnoszara chmura. Ale Lars śnił o matce. Jakimś sposobem dostał się w taczkach na morze, taczki tonęły pod nim coraz bardziej, a na brzegu stała matka, rzucała mu linę i wołała: „Lars... czyż nie widzisz, że chcę cię uratować?" Wtedy ojciec krzyknął z drugiej strony, siedział w łodzi o wiele bliżej, rzucił mu linę i Lars chwycił ją i dał się przyciągnąć do ojca. Ale matka wołała z takim strachem: „Lars... Lars... czy nie dbasz już zupełnie o swoją matkę?" W nocy zbudził się zmarznięty. Leżał obok ojca. morską i uczesać włosy i brodę. Nie mówił, że inni powinni robić to samo, tylko sam lubił to robić. Na długi czas przed świtem wyruszyły liczne żagle z przystani, znów ku północy. Padał gęsty śnieg, tak że widzieli tylko na kilka długości łodzi, ale płynęli z dobrym wiatrem i Kaneles wypatrywał. Żagle i liny były ciężkie od śniegu, trzeba było od czasu do czasu omiatać okręt, mężczyźni mieli sami białe brody i białe włosy i gdy stali tylko przez chwilę nieruchomo, wyglądali zupełnie jak bałwany ze śniegu. Ale płynęli i szkiery, cieśniny, skały przelatywały mimo nich w śnieżycy. Ale jazda naprawdę zaczęła się dopiero wtedy, gdy znów dostali się na otwarte morze i jechali ku Folii, i wtedy wszyscy na „Foce" patrzyli na siebie zdumieni. Łódź zdawała się dziś lepiej usposobicna. Tańczyła lżej na falach, mknęła, jakby ubyło jej ciężaru. Ale gdy doścignęli „Światło Morza" i „Kwiat Morza" i wreszcie miarowo i pewnie minęli je, wtedy Kaneles zaczął z radości skakać na przodzie okrętu, klaskać w dłonie i śpiewać. A przy sterze stał Kristaver, z oczyma jaśniejszymi niż ¦wczoraj, ale wciąż jeszcze coś było w tej łodzi nie tak, jak być powinno, czuł to w kadłubie i takielunku, był jakiś błąd, który trzeba było znaleźć i usunąć. Tak żeglują dzień po dniu przy dobrym wietrze, przy półwietrze i wietrze przeciwnym, tedy lawirują, lub nawet muszą leżeć za przylądkiem i czekać. Płyną cieśninami i otwartym morzem, jednego dnia w śnieżycy, drugiego W pogodzie. Zimno było ciągle i pierwszą rzeczą, której Lars i Amt musieli się nauczyć, było stać cicho godzinami w małym pomieszczeniu łodzi i marznąć. Śnieg bije w twarz, a woda opryskuje plecy, nogi drętwieją nawet podczas ruchu, ale przy równym wietrze nie pozostaje nic innego, jak stać mocno na nogach, marznąć i czekać. Larsowi zdawało się, jakby wszyscy mężczyźni na pokładzie byli do siebie podobni. Wszyscy stali na jednym miejscu i widzieli to samo, myśleli o tym samym, wszystkie twarze mówiły już tylko o wietrze i pogodzie, o niebie i morzu, stawały się z każdym dniem podobniejsze do siebie. 4 Ostatni wiking 49 Tylko szyper łodzi stał czujny i uważny przy sterze od wczesnego rana, gdy wyjeżdżali, aż do wieczora, gdy zarzucali kotwicę. Jeśli w ciągu dnia jadł coś, to podnosił to lewą ręką do ust i odgryzał, nie mając pojęcia, co to właściwie takiego, gdy druga ręka trzymała ster, a oczy błyskawicznie przebiegały z takielunku na fale. Schylał się, by spojrzeć popod żaglem przed siebie, przesuwał czop sterowy na bok, gdy trzeba było ostro obrócić łódź; po twarzy jego można było poznać, gdy wicher miał uderzyć, rzucał rozkaz i nieustannie żuł skórkę chleba, nie wiedząc, co to było. I czas upływa. Szare są dnie, szare jest morze, szare są łyse góry i szare warstwice chmur, wirujące dokoła szczytów. Mewy w powietrzu nad łodziami są białe, ale roje czarnych kormoranów zrywają się widmowo i z ochrypłym skrzeczeniem lecą ku morzu. Kilka czerwono malowanych domów tłoczy się pod opieką jakiejś wyspy, potem całymi milami widać znów tylko morze i góry. Ciemny ląd spogląda w zadumie w mgłę zimową. W zmierzchu błyska z mgły latarnia morska i zda się, jakby białe światła, ślizgające się na zachód po morzu, szukały kogoś potrzebującego pomocy. Na lądzie w zatoce rozbłyska jaskrawe światło, zapewne w jakiejś zwietrzałej chacie — potem znów mila ciemności aż do następnego światła. Ale ci, którzy żeglują po morzu, wiedzą, że na wybrzeżu fiordy wrzynają się w ląd lesistymi, stokami i wyżynami, a z tych fiordów wypływa teraz żagiel po żaglu i zwraca się ku północy, jak inne. A za nimi zostaje szare wybrzeże z bankami i kupcami, przed którymi rybacy będą musieli drżeć, nie znalazłszy miejsc, wzdłuż których ciągną wątłu-. sze. Pewnego dnia, gdy płynęli z Helgelandu na północ, patrzył Lars zdziwionym wzrokiem. Widział przepływającą obok przylądka łódź, zupełnie różną od łodzi lofockich, które widział dotąd. — Patrzcie no! — rzekł zwracając się do Kaneiesa. — Czy nie widziałeś dotychczas łodzi? — spytał Arnt Aasan i nie mógł pojąć, co w tym jest dziwnego. 50 — Tak, to łódź północna — rzekł Kaneles — jest w sobie zupełnie dobra, ale z nami nie może się ścigać. Lars przyglądał się ciągle. Była mniejsza niż łódź Sta-varingczyków, ale nie miała topsela, również sternik łodzi nie poruszał stojąc czopa steru, tylko siedział spokojnie na ławie ze sterem w ręku. Ale cała łódź była tak piękna i zgrabnie zbudowana i mknęła, jakby każdej chwili mogła, wzbić się i lecieć jak wesoły ptak morski. Była to dziesięcio-wiosłówka ludzi z północy, a na pokładzie siedzieli ludzie w żółtych kapeluszach i naoliwionych kaftanach, ale mówili lżejszym, śpiewniejszym językiem. Wynurzało się coraz więcej łodzi północnych, żagiel przy żaglu na całym kanale, jacht wznosi swój szary, czworokątny żagiel rejowy wyżej od innych, galeasa przesuwa swój czarny kadłub wśród rojowiska, również parowiec rzyga dymem w powietrze, wędrówka narodów na północ wśród śnieżycy i burzy. Trzy dni musieli spędzić w Bodo i teraz cala załoga „Foki" była na .lądzie, z wyjątkiem Arnta. Był tak zmęczony wszystkim, co przeżył w ostatnich czasach, że potrzebował spokoju, jeśli miał w ogóle znów stać się człowiekiem, i oto leżał i drżał, ilekroć usłyszał wesołe krzyki pijanych żeglarzy w przystani. Później wieczorem wpełznął Elezeus Hylla, cuchnął wódką, ale zaczął opowiadać o Jakubie: no ten, he, he, he! Z pewnością go teraz ubili. — Czyś ty zwariował, człowieku? W pewnej knajpie zrobiła się awantura, on sam jest kontent, że udało mu się wymknąć, nim przyszła policja, To pieron Jakub Kuternoga powaśnił się z Bergenczykami, Po czym Elezeus poszedł spać, 'Po jednemu wtrącali i inni na pokład i Kristaver obszedł się trochę niełagodnie z Kanelesem: otworzył drzwi do kuchni i pchnął go głową naprzód na pryczę. Wszyscy już byli w kupie z wyjątkiem Henrika Rabbena. Późną nocą dopiero przyszedł do przystani, ale szedł ciężkim krokiem, gdyż niósł na plecach Jakuba. Nazajutrz rano było zupełnie ciemno, gdy Kristaver zbu- 4* 51 dzii innych; była wciąż niepogoda, ale on postanowił jechać dalej, nie miał ochoty bawić tam dłużej i czekać. Gdy pili kawę, opowiadał Elezeus o Jakubie, ale Kristaver odpowiedział, że pieron Kuternoga już tak często był zabijany, że z tego powodu nie mogą tu siedzieć. Henrik Rabben nie rzekł nic. Wielkie parowce i szkuty kołysały latarnie swe wśród burzy, gdy „Foka" z mocno zwiniętymi żaglami wyjeżdżała w mroku. Ludzie na pokładzie wiedzieli, że to szaleństwo, gdyż nawet parowce nie miały odwagi wyruszyć. Ale nikt nie miał ochoty dawać Kristaverowi na morzu rady. Światła przystani znikały w mgle, niebawem „Foka" tańczyła na potężnych, białogrzywych falach, od wysp i szkie-rów piana tryskała pod niebo. Kapelusze trzeba było związać pod brodą, by nie uleciały z wiatrem, piekielny hałas czyniło morze, kipiel i burza, ludzie na przodzie okrętu czerpali niezmordowanie, gdy gwałtowne fale .zalewały pokład, wszyscy czerpali prócz sternika, którego ociekająca wodą morską twarz obserwowała wiatr, żagle i fale. W ciągu dnia, gdy śnieżyca ustała, wpłynęli z pianą dokoła żagli i łodzi do przystani w Grbtoya. Jest to ostatnia stacja przed przybyciem do Lofotów, t^raz trzeba przeciąć tylko zachodni fiord, ale i to historia osobna. Na brzegu stało wielu ludzi patrząc na tego ptaka burzy, który zupełnie sam przybywał od morza. Ludzie na pokładzie wyglądali jak upiory, z białymi brodami, włosami i brwiami, a wśród dorosłych znajdowała się twarz chłopięca, ociekająca łzami i wodą morską. Tutaj Arnt Aasan wobec wszystkich towarzyszy zażądał, by pozwolono mu wrócić i parowcem pojechać do domu. Nie odpowiedział mu nikt, nawet Henrik Rabben. Leżeli w kuchni, rozgrzewając się kawą i kęsem jadła, gdy usłyszeli hałas i wołanie z innej łodzi, która przebijała się przez morze. Lars wystawił głowę i schował ją znowu. — Naprawdę, to Andreas Ekra. Wtedy ojciec zaśmiał się i wydobył flaszkę, by nalać ¦wódki. 52 — Cha, cha — zabulgotało mu w gardle —¦ tym razem hultaj jednak nie przybył tu pierwszy. W dobrą godzinę później usłyszano wołanie z innej łodzi i tym razem Elezeus wystawił z kuchni głowę i schował ją szybko. —¦ Do diabla, zobaczyłem upiora — rzekł. —¦ Co się stało? ¦—¦ Jakub! Który był wczoraj nieżywy! Jak mnie tu widzicie, przyjechał właśnie na „Kwiecie Morza". — Wiedziałem o tym — rzekł Kristaver. — Jakuba można zabić, ale on nie bierze tego poważnie. W Bodti gruchnęła wnet wieść, że jakaś łódź wyjechała wśród burzy i Andreas Ekra trapił się, gdyż miał zwyczaj wykradać się zawsze cichaczem przed innymi. Spiesznie więc wyruszył także, a wtedy Jakub musiał pognać za nim. I gdy parowce spostrzegły, że otwarte łodzie uważają pogodę za znośną do żeglugi, to dla honoru musiały wyruszyć także. Wedle starego zwyczaju w Grotbya leżeli Namdalczycy i czekali na Stavaringczyków, by dostać baty. Oni sami mówili, że rzecz ma się przeciwnie, ale to było kłamstwo. Teraz leżało tu mnóstwo łodzi namdalskich, by razem jechać przez Fiord Zachodni, a łodzie były, jak ludzie, różnorodną mieszaniną. Były tam listryngi i jachty, i łodzie północne, i dziesięciowiosłowce typu aafiordzkiego, a ludzie byli jasno i ciemnowłosi, ale przeważnie byli to mali,' ciemnoskórzy chłopi, którym nieprzemakalne buty sięgały tylko do kolan, a których niebieskie spodnie z żaglowego płótna miały z tyłu czarne łaty. Byli jakby skleceni z tandety, mieszanina rybaków i tego, czym uczciwy rybak lofocki najbardziej pogardza: majtków. Zwyczajna bijatyka wywiązała się tym razem dopiero nazajutrz. Zaczęła się na górze u kupca, gdzie sklepy i szyn-kownie nabite były Stavaringczykami. Może w ciągu dnia byli trochę za głośni i śpiewali też trochę za dużo, w każdym razie panna nie chciała dać już nic więcej do picia, a gruby kupiec z umączoną brodą przyszedł sam i chciał ich wyprosić za drzwi. Gdyby nie miał przy sobie Nam- - dalczyka, który puszył się i zaczął ich uczyć moresu, to Stavaringczycy byliby spokojnie poszli swoją drogą, teraz jednak złapali karła i mieli zamiar wyrzucić go za drzwi, ale niestety pomylili się i wyrzucili go przez okno. Bieda-czysko z kawałkami szkła we włosach i brodzie leżał jęcząc na dworze w śniegu i wołał swych krajanów. Tymczasem Stavaringezykom zachciało się więcej alkoholu; toteż wypchnęli kupca za drzwi, zamknęli panienkę w szafie i mieli mnóstwo roboty, bo trzeba było otwierać flaszki i nabijać beczki, by wszyscy mieli uciechę. I właśnie gdy Stavaring-czycy myśleli tylko o pokoju i piciu i siedzieli z zupełnie łagodnymi twarzami, weszli przednimi i tylnymi drzwiami Namdalczycy i zaczęła się na potęgę nie pijatyka, lecz bijatyka na pięści i żółte mosiężne tytoniery, którymi grzmocono. Stoły, stołki, flaszki i szklanki latały w powietrzu, hałas mieszał się z tupotem ciężkich butów, rozlegały się krzyki i jęki i głucho waliły ciała o podłogę. Panienka w szafie krzyczała i wołała, że chce wyjść. Kupiec stał na dworze z lensmanem, chcąc wejść do środka, ale na razie nie było tam miejsca. Mali Namdalczycy byli zwinniejsi, dobierali się wysokim, silnym Trdndczykom do skóry, szturchali ich w brzuch, tam gdzie najwięcej bolało, lub skakali im do gardła i kąsali. To nazywali bitką. Stavaringczycy byli bardziej ociężali, i gdy który trafił, to przeciwnik leżał na ziemi. Nawet Jakub sztykutał i wywijał tytonierą, ale przeważnie stał w drzwiach i każdemu zlatującemu ze schodów Namdalczykowi dawał kopniaka w zadek. Stało się, co się stać musiało — izba została oczyszczona z Namdalczyków i na koniec wypili Stavaringczycy jeszcze kropelkę dla pokrzepienia, zapłacili za to, co dostali, i powlekli się potem ku łodziom. Został tylko Jakub, który zawsze zahaczał się o lensmana. Przez cały wieczór, aż do późnej nocy leżeli Namdalczycy w przystani, krzycząc i becząc, jak kozy w stronę Stava-ringczyków, gdyż wiedzieli, że nic nie mogło doprowadzić ich do większej wściekłości, jak to, kiedy ich wielkie piękne łodzie nazywano kozimi. Poza tym jest Grtitbya etapem w żegludze na północ. 54 Dotychczas jechało się zawsze wzdłuż wybrzeża i miało się ląd przed oczami, ale jutro będzie się jechać przez dwung, stomilowej szerokości morze, przez Fiord Zachodni. I w nocy, zanim się wstanie, straszy w duszy rybaka, tak że śpi w sposób osobliwy. Fiord Zachodni obfituje w podania i historie, kilka mil od lądu mgła spowija łodzie, gdy wzbiera burza i może je zapędzić na zachód, coraz dalej na zachód, aż do osławionego Moskenestromu, gdzie porwane jakby w wir, znikają w głębinie. Niejedno jest podaniem, ale dziś w nocy wszystkie te opowieści straszą w duszach. Bądź co bądź jedno wiedzą wszyscy: na dzikiej równinie Zachodniego Fiordu niejeden okręt obrócił się kilem do góry i niejeden rybak jechał na kilu, nie dotarłszy już nigdy do ludzi. rp ej nocy w Grotoya Elezeus Hylla nie mógł spać. Nie-X wątpliwie był figlarzem i był oczywiście obecny, gdy dawano cięgi Namdalczykom, ale należał do tych, którzy wolą, by płacili inni, i zawsze w czas umykają. Dziś leżał w łodzi i rozmyślał o ostatniej niedzieli w domu. Mieli z Berit przystąpić razem do komunii i zamiast tego on sprał ją, a w kościele proboszcz prawił kazanie i mówił, że pewnego dnia wszyscy staniemy przed obliczem Boga. Hm, hm. A jeśli, Elezeusie, jutro staniesz przed obliczem Boga? Jutro musisz ruszyć na Fiord Zachodni. Nie był tchórzem, mógł na morzu mierzyć się z każdym, a jednak wzdychał teraz leżąc. Tak, Panie Boże, musisz przebaczyć wszystko złe, jakie popełniłem. Mój Boże, mój Boże! Kaneles Gomon zaś ruszył tego wieczora zupełnie sam w głąb lądu i zbliżał się do większej zagrody, gdzie w oknie na poddaszu paliło się światło.. Siedziała tam może — i miała jeszcze kogoś przy sobie, małe dziecko. Poznał ją przed dwoma laty, gdy trzymała ich tu niepogoda. Szkaradnie było z jego strony, że podał się za syna bogacza, syna, który mógł zabrać ją z sobą na wielki folwark, gdyby go tylko zechciała. Ale później, później pisała, m; że spodziewa się dziecka... a wtedy, wtedy nie odpowiedział już na żaden list. Teraz snuł się w ciemności dokoła zagrody, pies zaczął szczekać,, ale Kaneles trzymał się w dużej odległości. Hm, hm, może siedziała tam za jasnym oknem i była pewnie równie piękna jak wtedy, a tu on chodził w ciemności i nie mógł sobie dać rady. Potem zawrócił i poszedł znowu ku morzu, obejrzał się i spojrzał raz jeszcze ku oświetlonemu oknu i zaczął biec pędem, by wszystko to zostawić daleko za sobą. Potem szedł wolniej, kołysał ciałem i śpiewał. Nazajutrz rano wyruszyli, wiatr północny dął potężnie i tańczyli na falach, Lars stał na przedzie okrętu z dwoma innymi i czerpał, czerpał, gdy fale biły ponad łódź tak, że piana pryskała wysoko nad ich głowami. Podniósł na chwilę oczy — i nie widział już lądu, niebo było mgliste, morze — same toczące się, zielone góry z głowami z piany. I teraz nagle morze stało się tak wielkie, a łódź taka mała. Na łeb spadali w dolinę wodną, otaczała ich ¦¦ ciemność, wspinali się na nową górę i z wolna robiło się jaśniej, po czym jechali chwilę na grzbiecie fali, która niosła ich kawał, potem na nowo zlatywali w dolinę i za każdym razem lodowy dreszcz przebiegał całe ciało. Czy dostaniemy się jeszcze kiedy w górę? Teraz Arnt Aasan stracił panowanie nad sobą, padł na kolana i wyciągnął w górą łapawice. — Panie, pomóż nam, giniemy! ¦—¦ wył. Aż zagrzmiał głos z tyłu okrętu: — Weźcie go i wyrzućcie z pokładu! Lars czuł trwogę w sercu, ale gdy podniósł głowę i spojrzał na ojca, to pomagało. Dotychczas nie wiedział jeszcze zgoła, kim właściwie był ojciec. Zdawało się, jakby łódź skarżyła się i stękała pod przymusem, który wywierał sternik, zdawało się, jakby stał i zaciskał zęby, postanowiwszy uczynić dziś okręt uległym, choćby to miało kosztować życie. Miał żonę i dzieci, istnieli kupcy i banki, ale on był dziś tylko żeglarzem, dziś ujeżdżał mgłę i burzę. Zbliża się 57 od nieba olbrzymia fala, która łatwo może wtrącić ich w śmierć, ale Kristaver wie natychmiast, jak ją przetnie, i ściąga tylny róg żagla, by dać łodzi siłę do rozpędu. Potem wjeżdżają na olbrzymią falę, coraz wyżej, niosą się z nią, ale potem spadają znów w dół. Mój Boże, czy się uda? I czarny napór gwałtownego wichru przelatuje nad głowami piany, ale Kristaver czuje, ile łódź dzisiaj znosi, wystawia ją stromiej na wiatr i woła: — Zwolnić szkot! — Zwolnić szkot! — powtarza Elezeus i popuszcza liny tak, że żagiel wiotczeje i chwyta go tyłka pół wiatru. Ale gdy pędzą wśród piany, Kristaver ma też, na oku łodzie towarzyszy. Dziś może zdarzyć się nieszczęście, w którym potrzebna jest pomoc. I poznaje wśród fal „Światło Morza" po żaglu, który jest teraz na morzu wielki jak skrzydło komara, a dalej na wschód pieni się „Kwiat Morza" z dębiastym żaglem, który jednej chwili niesie się hen wysoko w niebie, w następnej znika w wodnej dolinie, by potem nagle ukazać się znowu. Na Zachodnim Fiordzie widnieją dziś setki żagli, ale morze jest tak wielkie, że jeden ledwo widzi drugiego. Gdy wzmógł się wiatr, musiał Lars pośpieszyć do masztu i pełnić służbę przy priarze; wtedy na przodzie okrętu pozostał do czerpania tylko Kaneles, gdyż Arnt był raczej martwy niż żywy, trzymał się burty i drżał na całym ciele. Wtem, zupełnie znienacka, wiatr zelżał i na środku Zachodniego Fiordu uciszyło się, ale wnet potem pociemniało na wschodzie, przyszedł wiatr nowy, zachodni. Przestawiono żagle, potem musieli czas jakiś jechać w miejscu, gdyż fale i wiatry ścierały się z sobą. Mgła rozwiała się, niebo rozjaśniło, zrobiło się bardzo zimno. Ludzie byli przemoczeni wodą morską i pocili się od czerpania, teraz musieli stać nieruchomo na mrozie i nie mogli nic na to poradzić, że woda marzła na ubraniu i pot na nagim ciele lodowaciał, jechali i szczękali zębami, przeskakiwali z nogi na nogę, tańczyli wokoło, drżeli i bili rę- koma o ciało, półzwariowani z lodowatego zimna, które przejmowało wszystkie członki. Ale „Foka" jedzie dalej, kapitan wydobywa kompas. Zaczyna zmierzchać. Nagle promienieje na twarzy i odgryza kawał tytoniu do żucia. Żółtawy blask wieczorny kładł się na morze, głębiej na południowym zachodzie paliło się niebo długimi smugami ognia. Ale cóż to było właśnie przed nimi? Lars spoglądał tam i zapomniał, że marznie. Między niebem i morzem widział długi szereg ciemnoniebieskich warstwie chmur, a powyżej obłoki, które były białe i całość błyszczała w żółtym świetle wieczornego nieba, jak kraj baśniowy w niebieskich, białych i złotych tonach. — Spójrz tam! — rzekł do Kanelesa. — Tak, to Lofoty — odparł tamten. — Czyś ty zwariował? Przecie to ławice chmur! — To są góry. To ściana Lofotów — powtórzył Kaneles i skakał wkoło zabijając ręce. — Dziś wieczór będzie wódka, Lars wpatrywał się wciąż jeszcze przed siebie. Zbliżali się coraz bardziej. To były Lofoty, o których słyszał tak dużo od najwcześniejszego dzieciństwa. Kraj w morzu lodowym, o którym marzą wszyscy chłopcy na wybrzeżu i do którego tęsknią. Tam dokonywano bohaterskich czynów. Tam zdobywano bogactwo, tam żeglowano z śmiercią na wyścigi. Cała wędrówka ludów ciągnęła tam od wielu stuleci i niejeden zginął na morzu, niektórzy wracali z błyszczącą monetą do domu, ale większość żyła do śmierci w ubóstwie. A mimo to — wracali tu ciągle, z roku na rok, pokolenie po pokoleniu. To była przygoda. Musieli tu jechać, i teraz przyszła kolej także na niego. Teraz widział Lofoty. A od nieba i morza odbijały warstwy chmur, jak stałe góry, które W powolnym pochodzie ciągnęły się ku południowemu wschodowi, błękitne, z białymi smugami, z śnieżnymi kapturami na szczytach. Wojsko olbrzymów kamiennych, którzy powędrowali za morze i przystanęli teraz, aby rozmyślać. 59 * Widzieli już żółte światła latarni, wyzierające spośród skał na morze i słyszeli daleki gwar, jakby morze śpiewało; to fala łamała się o skały i szkiery niespokojnego wybrzeża. Liczne żaglowce na Fiordzie Zachodnim kierowały się teraz wedle latarni ku rozmaitym placówkom rybackim, gdzie chciały pracować przez zimę. Wieczorem mknęła „Foka" przez cieśninę z czerwonymi i zielonymi światłami po bokach, a w tej cieśninie pod spadzistą ścianą skalną leżała osada rybacka lśniąca światłem przy świetle z domów i mostów na lądzie, z kajut i masztów w przystani. Czarna woda cieśniny zalana była smugami świetlnymi, a w nozdrza biła ostra woń tranu, smoły i ryb. Potem utwierdzono „Fokę" na kotwicy, póki dozorcy portowi nie wyznaczą jej miejsca i teraz leżała w smugach światła, szara od przymarzniętej wody morskiej. I ludzie tupali na lądzie sztywnymi nogami. Lód na ubraniach, który teraz, gdy poruszali się, zaczął się łamać, chrzęścił. Ruszyli do niskiego, żółto otynkowanego, małego domu, który leżał wśród stu innych tego samego rodzaju i którego darniowy dach oświecony był słońcem. Było to domostwo, które mieli dzielić w zimie z załogą „Światła Morza". Ale Kristaver udał się natychmiast do urzędu telegraficznego i tu opuchniętą ręką napisał z trudem telegram, który co roku brzmiał jednakowo i na który żony i dzieci czekały w szarych chatach na południu. „Wszyscy znajomi dojechali. Wszystko dobrze, Krista-ver". Potem wyprostował się i odsapnął. Od wczesnego rana Stał u steru. A taki dzień na Fiordzie Zachodnim męczy. IX y ludzie przybyli pod dom, leżała przed drzwia- mi gruba warstwa śniegu i gdy inni zabrali się do usunięcia jej, Kaneles poszedł do „króla" osady rybackiej po klucz od chałupy. Gdy otworzono wreszcie drzwi, śnieg prószył do środka. Pierwsza izba była pusta, gdyż miano tam umieścić wory z mąką, beczki, skrzynie z zapasami i sieci. Ale gdy w następnej izbie zaświecili zapałkę, ujrzeli i tutaj śnieg zarówno na podłodze, jak i na pryczach pod ścianą. Małe okienko wychodzące na cieśninę oślepło od niepogody z zewnątrz, a od pajęczyn wewnątrz, podłoga była czarna, pachniało rybami, skórami, pleśnią. W tym pomieszczeniu miały dwie załogi, razem dwunastu ludzi, spędzić zimę. Panowało lodowate zimno jak w szopie. — Zdaje rni się, że draug * zapomniał uporządkować dla nas izbę — rzekł Kaneles. Nad stołem wisiała lampa z odrobiną oliwy, zaświecono ją, znaleziono kilka polan drzewa i zapalono w zardzewiałym piecu, na którym czekał kociołek od kawy z resztą brunatnego sosu z zeszłego roku. W domu znajdowała się też mała kuchenka, i tam na zaśnieżonym palenisku stał Upiór morski 61 czarny garnek z resztką zupy, którą zapomnieli wylać, gdy jechali w zeszłym roku do domu. — No, Henrik, przywiąż tylko fartuch! — rzekł Elezeus. Henrik Rabben zwykł dbać w domu o wygodę i czystość, i kiedy inni znosili z łodzi skrzynie z zapasami i przykrycia, poszedł Henrik po wodę, wypłukał kocioł i garnek oraz zmiótł śnieg z podłogi i prycz. Gdy przyszli potem ludzie, wnet brody i włosy zaczęły ociekać kroplami, gdyż lód topniał w cieple pieca. Teraz zrzucili naoliwione kaftany i topili przy piecu lód zamarzniętych butów. Upłynęło dużo czasu, zanim rozmiękły na tyle, że można je było zdjąć. W kuchni strzelał już ogień pod wielkim garnkiem z wodą i kocioł rozlewał woń kawy po izbie. — Przecie musimy dziś wieczór nagotować jadła — rzekł Henrik, stojąc w drzwiach Jcuchni, jeszcze w butach. — Elezeus, musisz wyjechać na morze i postarać się o ryby, — Zrobimy to — skrzywił się Elezeus. Miał już pantofle na nogach i podreptał na dwór. Elezeus był z wszystldmi mieszkańcami osady na stopie przyjacielskiej i upłynęło niedużo czasu, gdy wrócił z trzema potężnymi wątłuszami w jednej race i z czerpakiem pełnym wątroby w drugiej. Pożyczył to od pewnego rybaka, który tu stale mieszkał. — Do diabła, to mi uczta, co się zowie! — rzekł Kristaver stając po chwili w drzwiach. NieTbawem krążył kieliszek z wódką, wszyscy kiwali głowami i przypijali do siebie. Nawet Arnt Aasan traktowany był jako równy. Błogo jest dostać kawy, ale jeśli zimno na morzu było .okrutne, to teraz w tym cieple palce u rąk i nóg zaczęły boleć piekielnie. Mężczyźni bili ręką o rękę, trzepali palcami i skakali w pantoflach po izbie, ale wreszcie nie pozostało nic innego jak zdjąć pończochy i wyjść na dwór, by wetknąć ręce i nogi na chwilę w śnieg. I właśnie kartofle były gotowe, ryba i wątroba dymiąc leżały na misie, gdy na dworze dał się słyszeć tupot i weszła załoga „Światła Morza" z Perem Suzansa na czele. Ostre zimno biło od nich, futra, brody i włosy były szare 62 od lodu, w izbie zrobiło się tak zimno, jakby każdy z ludzi wniósł z sobą jeden dzień zimowy. — To dobrze! Macie już jadło gotowe, jak widzę — rzekł Per Suzansa i zaśmiał się. Kristaver wstał i nalał każdemu z nich wódki na powitanie Lofotów, a oni odpowiadali mu, mówiąc też: „Witaj". Niebawem wnieśli nowo przybyli z łodzi wszystko, czego trzeba, i zdjęli buty, i oto siedzieli zebrani dokoła stołu, po raz pierwszy w tym roku, w dwunastu, mając przez zimę tworzyć gospodarstwo. Piec stawał się coraz cieplejszy, ręce i twarze zaczęły teraz od ostrego mrozu na morzu puchnąć i piec. Ale przez dziesięć dni żyli wędzonym mięsem, kawą i chlebem, teraz zaś mieli gotowaną strawę, świeżą rybę, wątrobę, gorące kartofle — jakże to smakowało! I jedli, nie mogli się w ogóle nasycić, wciąż jeszcze było miejsce. Ale gdy w końcu pozostały tylko ości i łupiny kartofli, siedzieli z czerwonymi, spuchniętymi twarzami i spoglądali na siebie jak po dokonanej pracy. I Per Suzansa nie byłby sobą, gdyby nie przyniósł flaszki i nie nalał każdemu. Kristaver wstąpił w drodze z urzędu telegraficznego do sklepu, gdzie jak zwykle było pełno rybaków, i zasięgnął języka. W tym roku nie wyglądało źle, niektórzy już przy pierwszym połowie wydobyli dwieście a nawet trzysta wątłuszów plamistych. To był pierwszy znak tegorocznego powodzenia. Starali sobie wytworzyć jego obraz i mówili o tym przez chwilę, ale trudno im było w tym cieple mieć dłużej otwarte powieki. Zdołali tylko jeszcze zaścielić prycze świeżą słomą i rzucić na nie przykrycia. Tej nocy mogli wreszcie kładąc się, zdjąć grube spodnie wełniane i kaftany. Lampa zgasła. Leżeli chwilę nie śpiąc, rozmawiali i ziewali: piec był ciepły, wilgotne ubrania i buty wydzielały surową woń wody morskiej, potu i mokrej skóry. Prycze były wilgotne, przykrycie futrzane zimne, ale oni spali w poczuciu, że są znów wśród ludzi i poniekąd w domu. Ciepło słabło i w izbie robiło się zimno. Noc północna 63 wnikała do środka, ubrania i buty przy piecu, które przedtem ociekały kroplami wody, zaczęły znów marznąć i kostnieć. Zrobiło się tak zimno, że oddech unosił się z ust śpiących jak jasnoszara chmura. Ale Lars śnił o matce. Jakimś sposobem dostał się w taczkach na morze, taczki tonęły pod nim coraz bardziej, a na brzegu stała matka, rzucała mu linę i wołała: „Lars... czyż nie widzisz, że chcę cię uratować?" Wtedy ojciec krzyknął z drugiej strony, siedział w łodzi o wiele bliżej, rzucił mu linę i Lars chwycił ją i dal się przyciągnąć do ojca. Ale matka wołała z takim strachem: ,,Lars... Lars... czy nie dbasz już zupełnie o swoją matkę?" W nocy zbudził się zmarznięty. Leżał obok ojca. styczeń i pół lutego fatalne. Potem jednak wątłusze podeszły do lądu i wtedy w przeciągu dwu tygodni można było nabrać tyle ryb, że od niepamięci ludzkiej nie było takiego zarobku. —¦ Więc trzeba to brać spokojnie — rzekł Henrik i gładząc jasną brodę spoglądał po obecnych. Gdy się zbudzili nazajutrz rano, niepogoda zmusiła ich do pozostania na lądzie, dzień cały szalała burza, zrywała statki w zatoce i ciskała je na skały, las masztów w cieśninach i przystaniach kołysał się i skrzypiał, z dachów spadały oderwane cegły, lecąc wysoko mad osadą. Ale w górze, w szarym powietrzu biała mewa walczyła z wiatrem ciężkimi, sztywnymi skrzydłami i jej skrzeczenie brzmiało jak zła wróżba, którą zsyłało samo niebo. Osada stała się więzieniem, w którym tkwiło kilkuset . ludzi. W sklepie tłoczyli się ludzie w kaftanach i zydwe-stkach. Tu i tam jakaś gromadka wspinała się z trudem na skałę i stała tam w powiewających kabatach, z ręką przy kapeluszu, aby nie zleciał. A słona woda morska i wodorosty skakały im w twarz, smagały policzki i piekły w oczach. W domu nie było co począć. Sieci i liny nie potrzebowały jeszcze żadnej naprawy, ale sieci, które wczoraj zarzucili, nie zobaczą chyba już nigdy — taka była pogoda. Początek nie był dobry, naprawdę niedobry. • Na tych kilka tysięcy mężczyzn, zgromadzonych na czterech czy pięciu skalistych wyspach, było tylko tuzin czy dwa tuziny kobiet. Niektórzy rybacy mieszkali tu przez cały rok i mieli żony i córki. U króla placu, u lekarza i proboszcza były też służące i kilka dziewcząt z północy przybyło jako gospodynie północnymi łodziami. Ale było też kilka kobiet w kapeluszach, o pańskim chodzie i kilka młodych dam, jedna była wychowawczynią u lekarza, inna, nosząca lornetkę — telegrafistką. Kiedy służące lub córki rybaków biegły w wietrze, sypał się grad pożądliwych okrzyków ze strony napotkanych mężczyzn., Gdy jednak przechodziły żony panów, milczeli, wytrzeszczając na nie tylko oczy. Ba, gdyby się było przynajmniej subiektem sklepowym lub zawiadowcą spichle- a Ostatni wiking rza, ale... hm, ale prosty rybak nie ma po co szwendać się koło panów. Śladem rybaków podążają zazwyczaj roje drapieżnych ptaków, które tu już się znalazły. Byli to Żydzi-żegarmi-strze, domokrążcy, kolporterzy, kugtarze, którzy dawali w porcie przedstawienia, misjonarze, którzy wygłaszali ka-zanin w domu żeglarzy, człowiek z katarynką i marznącą małpką w czerwonej sukience. Byli też agenci najlepszych i najtańszych linii amerykańskich, komiwojażerowie narzędzi rolniczych, wysoki człowiek z dwoma worami pełnymi gotowych ubrań, z których to worów nosił jeden z przodu, drugi z tyłu. Cóż z tego? Nie było jeszcze zarobku. Tylko agent emigracyjny budził zaciekawienie, jako że połów w tym roku zapowiadał się tak źle. Nagle przyżeglował w wietrze tłumok spódnic i chust w olbrzymiej kapuzie dokoła jak ogień czerwonej twarzy. Była to kobieta, przed którą drzwi roztwierały się na oścież, wróżka Barbara. Była wszędzie przyjmowana gościnnie i dostawała kawę i wódkę. Jeśli ktoś odmroził sobie palec u nogi, to puszczała mu zepsutą krew; jeśli miał różę w nosie, to stawiała mu pijawki i wróżyła z kart i z fusów kawy. U niej mieszkała większość drapieżnych ptaków i w jej małym domu daleko na skale wrzało nocą życie tak podczas ciszy morskiej, jak i podczas burzy. To była Barbara! Chodź do nas, dostaniesz też wódki. Musisz powróżyć z kart, czy możemy jeszcze tego roku liczyć na dobry połów. Ale przez kilka dni burza zmuszała rybaków bawić na lądzie. A gdy parowiec przybrzeżny w swej jeździe wzdłuż leiany Lofotów zawinął do portu, przynosił wiadomości o przewróconych statkach, pędzących po morzu. XII rzykrzy się spać we dnie, nawet gdy nie ma się nic __ do roboty. Nie chce się już rozmawiać ciągle z tymi samymi ludźmi, z którymi trzeba dusić się w tej samej izbie. Nie ma się już dużo do powiedzenia, wszak wszyscy znają się już na pamięć, można by pomówić jeszcze o tym i owym, ale odpowiedź zna się przecie już z góry. Jeśli jest się zmuszonym otworzyć usta, to mówi się dziś to samo co wczoraj. Trzymało się już zegarek drugiego przy uchu, obejrzano już runiczną laskę na podłużnej tytonierce z mosiądzu, zapala się fajkę i leży na pryczy. I potem mówi się coś o pogodzie, takiej samej pogodzie jak wczoraj, i nie można dziś powiedzieć o tym nic innego. Wreszcie robi się czwarta, to jest czas podwieczorku, ale teraz nie je się wspólnie, nie, teraz każdy jest gościem swej własnej skrzyni z zapasami. I ta godzina podwieczorku jest czymś zgoła osobliwym, bo nie znaczy to tylko tytó, że wydobywa się chleb i masło, smaruje chleb i je, nie, ma się wrażenie, jakby jechało się w odwiedziny do swej rodziny, hen na południu. Skrzynię pakowała matka lub żona. I kiedy zdejmuje się ¦wieko, owiewa człowieka woń domowego ogniska. Jest się niemal zmieszanym, że inni są przy tym obecni, toteż czło- 83 wiek odwraca się do nich, o ile możności plecami, schyla kark i stara się być sam,. Per Suzansa widzi w głębi swej skrzyni wielkie naczynie drewniane z żółtym masłem, na którym domieszana sól tworzy małe kropelki. To samo naczynie napełniała żona jego niejednokrotnie na drogę ku Lofotom, teraz jednak leży na cmentarzu, i tym razem córka jego napchała masło łyżką tak, że jest twarde jak kamień. Córka ta będzie miała teraz w zimie dziecko, ale chłopak poszedł ^woimi drogami, i kiedy pakowała tę skrzynię, musiała wylać niejedną gorzką łzę. A obok naczynia z masłem leży duży biały ser, który zrobiła jego żona, Bergitta, zanim musiała się położyć. Teraz odkroił sztyletem płat sera, położył go na chlebie i miał uczucie, że on i Bergitta nie są jednak tak zupełnie z sobą rozłączeni. I wysoki mężczyzna z szczecinowatą, siwą, kozią brodą czyni głośną uwagę co do pogody, byle tylko nikt nie pomyślał, że oddaje się smutnym myślom. Ale pod serem leży warstwa podpłomyków i miękkiego placka, prawdziwa potrawa wigilijna, jeśli posmaruje się to syropem, i woreczek ciemnego i białego cukru do kawy, peklowina, kiełbasy, głowizna i tym podobne. W bocznej szufladzie znajdują się fłaszeczki z lekarstwami, jedna z kroplami Hoffmanna na katar, druga z balsamem ryskim na żołądek, inna ze spirytusem kamforowym na rany. Potem jest butelka z terpentyną przeciw kłuciu w piersiach, obok leży śpiewnik, który córka włożyła, gdyż matka ro-' biła tak samo. Każdy drobiazg ma swój własny zapach, który miesza się z zapachem innych rzeczy i wszystkie te wonie razem tworzą atmosferę domu i opieki, którą czuje się dokoła siebie. I czyż z innymi dzieje się tak samo? Schylają się i są samotni. Nie pada prawie żadne słowo, wszak jest się teraz daleko, daleko od Lofotów i burzy, jest się znowu u swoich i czuje się dobrze. Oto Elezeus Hylla, żując i milcząc, schyla się od czasu do czasu w głąb skrzyni i jest wciąż razem z Berit i dziećmi. Teraz nie bije żony, o nie, są najlepszymi przyjaciółmi. A potem mała czteroletnia Olea! Włożyła mu do skrzyni 84 gałganek z swojej lalki. Wycięła w nim dwie dziurki, by przyłożył sobie tę szmatkę, gdy będą bolały go piersi. On bierze ten gałganek jakby przez nieuwagę w swe opuchnięte ręce i baczy pilnie, by nikt nie zwracał nań uwagi, ale dla niego nie jest to szmatka, tylko obraz jego dziecka. 2 kiełbasą i wędzonką obchodzi się bardzo oszczędnie, wszak nie zaszkodzi, jeśli na wiosnę przywiezie im coś jeszcze do domu. Na dworze burza, wiatr przenika przez nieszczelne ściany, ale mężczyźni nie czują już tego, są sami jakby wyciągnięci z morza lodowatego i nieczuli na niepogodę jak algi. Siedzą i krają sztyletem masło, które przygotowała żona, i chleb, który wzięli na kredyt, a nie jest wskazane jeść więcej niż do syta, mając na uwadze stan połowu. Kri-staver i syn jego schylają razem głowy nad jedną skrzynią, która jest dosyć duża na dwóch. Jasna, krótko ostrzyżona głowa chłopca dotyka kędzierzawej głowy dorosłego mężczyzny. Obaj odnajdują w skrzyni tę samą kobietę i myślą, jak się jej teraz powodzi. Zdarza się, że tu i ówdzie ktoś rzuci szpiegowskie spojrzenie w stronę sąsiada. Człowieka można w pewnej mierze osądzić wedle jego skrzyni. Czy ubóstwo winne temu, że Arnt Aasan smaruje sobie chleb wieprzowym smalcem, czy też chce i tu skąpić, i oszczędzać, i odłożyć coś na bok? Henrik Rabben krzaka ciągle i ma twarz bardzo, łagodną, ale też ma żonę tak piękną, że cała gmina mówi o tyci —• i teraz jest przy niej. I tak świetnie smakuje mu wszystko, co zapakowała, dalibóg nie jest się biedakiem, gdy się ma tak niezrównaną żonę. Olaus Troen, który należy do załogi Pera Suzansy, rozkłada na wieku skrzyni całą wystawę doskonałych rzeczy, ale widocznie tylko, aby się tym pochwalić, bo sam nie rusza tego, żuje tylko chleb z syropem. Chce z pewnością wszystkie te wspaniałości zabrać znowu do domu i o ile możności sprzedać na targu, kto wie? Jeden tylko był bardzo zawstydzony wobec swej skrzyni, Kaneles Gomon. Nie miał matki ani żony, która myślałaby o nim w małej zagrodzie, tylko starego, na pół ślepego 85 ojca i małą siostrę, która nie była jeszcze konfirmowana. Biedaczka nie mogła włożyć dużo bratu do skrzyni. Właśnie około Bożego Narodzenia zabrakło mleka, więc nie mogła zrobić masła ani sera. Jeśli nie dostaną w zimie ryb, to przed upływem roku zagłada czeka ich małą zagrodę. Lars zauważył, jak się ma rzecz z Kanelesem, jednak przykro mu było ofiarować mu coś ze swojej skrzyni; ale widocznie ojciec zauważył to także, gdyż odciął potężną bryłę masła ze swego naczynia i podzielił jeden ser na dwie połowy. Potem szepnął do Larsa: — Gdy Kaneles wyjdzie, włóż to do jego skrzyni. Henrik Rabben był gotów, spuścił wieko skrzyni i przekręcił klucz. Potem wstał, wyciągnął ramiona w powietrze i odetchnął głęboko siedem razy przez nos. — Czy i to robisz dla zdrowia? — spytał Elezeus. — To dla płuc — odparł Henrik. ¦— Lars — zawołał Suzansa — gdy skończysz jeść, czy mógłbyś przynieść nam beczkę wody? — Tutejsza woda w parowie to czyste świństwo. Jest niezdrowa. Lars nie miał dyżuru w kuchni, ale roczniaka mogą wszyscy posyłać, dokąd chcą. Był w tym wieku, kiedy chętnie chciałoby się stać na równej stopie z dorosłymi, jednak jest się przez nich traktowanym jak malec. Lars, idź tam i zrób tamto! Lars, przynieś no to! Tak działo się od rana do nocy. Roczniak musi się z tym pogodzić. Lars bał się już niemal wchodzić do izby. Zawsze czekało nań jakieś polecenie. Teraz musiał włożyć nieprzemakalne buty i naoliwiony kaftan i znowu wyjść. Wichura uderzyła go w twarz, musiał przywiązać zydwestkę. Od morza dochodził piekielny hałas statków i łodzi, szarpiących łańcuchy i liny. Wskoczył do jolu i zaczął walczyć ze smaganym przez wicher morzem, by dotrzeć do stałego lądu i napełnić beczkę. Musiał mijać okręty, które znikały prawie w szumie i pianie, łańcuch kotwiczny zanurzył się w jednej chwila głęboko w morzu, w następnej wylatywał do góry, i gdyby jol właśnie teraz przepływał mimo, byłby wyrzucony w powietrze i przewróciłby się. Nawet- tu w zatoce musiał Lars walczyć z fala- 86 mi, z których każda była dostatecznie silna, by cisnąć o okręt jolem tak, że zostały zeń tylko szczątki. Wreszcie dobił do brzegu pod spadzistą ścianą skalną i teraz osada rybacka na morzu wyglądała jak niesamowite zwierzę, które pod ciemnym niebem plwało przed siebie białą pianą. A od strony morza leciała wysoko w powietrze para skrzeczących orłów. Całymi dniami trwały burze. Aż pewnego rana przyszło bezwietrze. Hen na ławicach odnajdywano sieci w zupełnie innych miejscach, niż je zarzucono, większość była podarta i poplątana z sieciami cudzymi. Ha, ładny początek! Ale potem naraz pokazał się wątłusz. XIII jawił się nagle. 11 właśnie takiej pogody należało sobie życzyć, gdy nadciągały roje ryb. Lekki powiew marszczy Fiord Zachodni, milami widać na ławicach rój ciemnych punktów, to łodzie, a nad nimi białe chmury mew. Nużyki i kormorany krążą dokoła i skrzeczą. Morze jest poruszone, a-jednak nie pokazuje się ani jedna fala. Wędkarze wyciągają każdą wędką dorsza na ląd, ciężkie wątłusze plamiste rzucają się na sznurach, sieci są dziś mocno obciążone, ludzie ciągną i ciągną, szara rzeka, przewijająca się przez walec, nastroszona jest rybami, tu i ówdzie jedna z nich spadnie w dół i pływa brzuchem do góry, a szyper omal nie wpada do wody, ilekroć porywa go gafreją do łodzi. Dziś zostaną długo na morzu, gdyż trzeba wszystkie ryby wydobyć z sieci, by sieci można było znowu zarzucić. Hal up — ahoj! Arnt i Lars z trudem utrzymywali na tym samym miejscu łódź, która pod ciężarem zanurzała się coraz bardziej w wodzie. Tył i środek statku były już pełne, nie było już prawie miejsca, a w morzu znajdowało się jeszcze dużo sieci... hal up — ahoj! Cóż to szkodziło, że dzień mijał, a oni nie mieli nic w ustach, wszak przeżywali przygodę... któż dbał o to, że 88 zaczęło się ściemniać? Ludzie pocili się i byli do tego przyzwyczajeni, ale wszystko poza tym było dziś nowe. Spoglądali na siebie i śmiali się i ciągnęli znów dalej z świeżymi siłami. I teraz Elezeus Hylla nie mógł się dłużej opanować, tylko zaczął piać jak kogut. To było zaraźliwe. W jednej z łodzi Jukseńczyków na północ od Ibberstad stał na pokładzie człowiek, który mu odpowiedział, a umiał piać jeszcze lepiej. Nie było czasu podnieść oczu, ale gdzieś daleko zapiał trzeci kogut i Bóg wie, czy nie powtarzało się to dalej kilka mil. Ale tu i ówdzie powstawał harmider między dwiema łodziami, których sieci splątały się z sobą. Ponieważ Lars musiał przez cały dzień trzymać wiosło, zrobiły mu się pęcherze na rękach, ale zauważył to dopiero wtedy, gdy po zarzuceniu sieci płynęli w ciemności do domu. Jechali dobrą milę pod prąd mocno obładowaną łodzią, więc trzeba było brać się tęgo do rzeczy i Lars poczuł niebawem, że pęcherze wystąpiły na całej dłoni, ale musiał wiosłować i wiosłować jak inni. Ale zanim mogli coś zjeść i położyć się spać, musieli wypatroszyć ryby. Teraz nie pytano, czy kto jest zmęczony. Teraz był czas połowu, a po to przyjechali na Lofoty. Lars czuł, że pęcherze pękały, że złaziła skóra, że wełniane rękawice wżerały się w ciało, ale daleko było jeszcze do lądu i trzeba było wiosłować. Łódź zdawała się zanurzać coraz bardziej, więc trzeba było wytężać siły, było późno i czekało jeszcze dużo roboty. Za nimi leżała ciemna płaszczyzna Zachodniego Fiordu z wielkim słupem księżycowym, na którym z wolna falowało morze. Zewsząd dochodził hałas wioseł i łodzi, daleko w tyle zaczął śpiewać jakiś rybak z północy... i Kaneles Gomon wywijał wiosłami i śpiewał także, choć był tak zmęczony. Przed nimi w srebrze miesięcznym wznosiła się ściana Lo-fotów i u dołu na wybrzeżu na odległość kilku mil widać było w ciszy wieczornej światła latarni morskich i osad rybackich. Lars zauważył, że rękawice robiły się wilgotne, to rany na rękach zaczęły krwawić, ale daleko jeszcze było do lądu i wiosłowali przeciw prądowi. Zielone i czerwone latarnie w zatoce migały ku nim, minął ich parowiec z sze- 89 regiem okrągłych oczu. Lars wypuścił z rąk wiosła, zdawało się, jakby położył obie ręce na rozżarzonym żelazie, ale głos ojca zagnał go znów do roboty. Wiosłować i wiosłować, gdy nagie ciało piecze, nie jest miło, ale trzeba było przybić do brzegu i zatroszczyć się o ryby. W zatoce panował już piekielny hałas przy łodziach handlowych, które zabierały ryby na pokład. Nieliczni, którzy byli już gotowi i wysiedli na ląd, wypili już po kilka wódek, gdyż zewsząd dochodził śpiew i hałas. Ale Stava"ringczycy zwykli byli patroszyć ryby przed ich sprzedaniem, wyjmowali wnętrzności i ucinali głowy i sprzedawali je dopiero, gdy na wiosnę ceny poszły w górę. Wątrobę jednak zabierali do domu i zarabiali lepiej, gdy sami topili z niej tran. Tedy trzeba było do późnej nocy stać na brzegu przy świetle latarni i wydobyć dwanaście do piętnastu tysięcy wątłusza, zanim pomyślało się o jedzeniu i spaniu. Pogoda jest piękna, ale zimno. Nóż otwiera gardła i brzuchy ryb, ale nie można włożyć rękawic; krew i śluz lgną do palców, do grzbietu dłoni, do napięstków i ścinają się w lód. Arnt Aasan musi i tutaj uczyć się dopiero, nie ma w tym wprawy i płacze niemal, gdyż tak pieką go palce. Na morzu jest cicho, cicho jest i w zatoce, już późna noc. Ale Stavaringczycy zajęci są wciąż jeszcze rybami. Bez względu na to, czy potrwa to długo czy krótko, oni skończyć muszą, choćby mieli natychmiast wyruszyć znowu. Ręce Larsa były odarte ze skóry i paliło je każde zetknięcie ze słonymi od wody morskiej rybami, paliło tak, że najchętniej wyskoczyłby ze skóry i wył. Ale tu nie wolno było jęczeć jak dziecko, tu był lofockim rybakiem. Schylona postawa nie jest wygodna, jeśli jest się już znużonym, ale noże tną — wątroba leci do jednej beczki, ikra do drugiej, reszta wnętrzności do morza. Księżyc zwier-ciedli się w cieśninach, zmarzły śnieg skrzypi pod nogami ¦ samotnego wędrowca nocnego, osada rybacka śpi, tutaj zaś stoją ludzie milcząc i patroszą ryby. Dopiero o brzasku zawołał Kristaver: 90 — Raz dwa, nastaw kocioł z kawą, Lars! Chłopak zatoczył się z miejsca, mąciło mu się w głowie, Wszystkie członki bolały, a opuchnięte ręce krwawiły. Teraz jest na Lofotach i teraz odbywa się połów. Wreszcie lampa oświeciła w izbie dwunastu mężczyzn, którzy siedzieli dokoła stołu przy dymiącej kawie i nie mieli prawie czasu posmarować czymś chleb. Mieli skórę zupełnie szorstką z zimna, potu i wody morskiej, oczy wybałuszone z powodu tych wszystkich bogactw, zachłanności na jeszcze więcej, a przede wszystkim pracy. I kiedy wreszcie skończyli jeść, zatoczył się Lars ku pryczy i nie zdejmując butów, runął na nią i zasnął w tej samej sekundzie. Miał wrażenie, że spał tylko chwilkę, gdy ojciec budził go trzęsąc nim całym. — Wstawaj, wstawaj, musimy znów ruszać! Lars otwiera oczy, gapi się nań. Czy nie mógłby pospać jeszcze chwilę? — Chodź już — rzekł ojciec. — Czy nie widzisz, że tamci są już w łodzi? Będziemy spali, gdy ryba znów odpłynie. Masz tu łyk kawy. Chłopak wypróżnia filiżankę, wkłada kawałek chleba do ust i wlecze się za ojcem, by zacząć nowy dzień przy wiosłach. Dopiero potem dowiedział się, że pozwolono mu jednak przespać kilka godzin, gdy inni byli na pokładzie handlowego okrętu i sprzedali tysiąc czterysta ryb. I teraz nastąpiły dnie, gdy całe Lofoty znajdowały się jakby w gorączce. Pogoda trwała. Parowce wjeżdżały i wyjeżdżały z portu, statki rybackie wypływały ciężko obładowane, inne przybywały puste i zaczynały skupywać, pływające warzelnie tranu stały na kotwicy i żądały wątroby i co wieczór wracała flota rybacka ciężko obładowana z ławic do osady. Smukłe łodzie północne przypominały młode kobiety, które są w ciąży... nie. chciały się przyznać, pływały tak samo smukłe jak zwykle, ale wprawne oko widziało natychmiast, co się święci. Ryby... ryby... był świetny rok. 91 Dopiero późną nocą uspokaja się morze. Bez jednej fali spoczywa Fiord Zachodni, wzbierając w świetle księżyca, a na najdalszych szkierach znalazły schronienie czarne ptaki: to kormorany. Widać ciemne morze i jasny księżyc, a na ścianie Lofotow, na przestrzeni mil, wiele latarni morskich i świateł portowych. Białe okrągłości lodowców sterczą w błękit nieba, jest noc polarna z gwiazdami i długimi, mlecznymi pasmami zorzy północnej. Gdy dnieje, wzbija się kormoran i krzyczy nad morzem, nużyk odpowiada mu z odległości mili... dopiero później ,wznosi się mewa i lata z poważnym: A...o! a...o! Pogoda dziś — pogoda dziś... a...o! a...o! Cichy rozgwar zaczyna się między szkierami, gdzie białopierśne alki i kaczki nurzają się stadami i kołyszą się na kipieli. Dzień dobry, dobry, dobry! I wreszcie jest tak jasno, że w osadzie rybackiej podnosi się flaga i w tej samej chwili odrywa się lawina łodzi i rozsypuje się po jasnożółtym morzu. Teraz roje ryb zbliżyły się już zupełnie do lądu. Kobiety i dzieci wypływały na kilka długości łodzi i łowiły wątłu-sze. W jolu na północ od zatoki siedziała wróżka Barbara zakutana w wełniane chusty i łapała na wędkę wątłusze, a przy niej siedział Żyd Moses w brunatnym płaszczu z wielką, czarną, kędzierzawą głową i wiszącym, bryłowatym nosem i wyciągał bez przerwy wielkie, trzepocące ryby. Co robić z wątłuszami? Można je jeść i można je sprzedać. Czemu nie zrobić interesu? Gdy wszyscy są na ławicach, to on nie może na lądzie sprzedawać zegarków. Toteż Moses został teraz rybakiem lofockim i łowi z Barbarą do- spółki. Opodal kołysze się inny jol z misjonarzem i prostytutką, którą on chce nawrócić. Łowią oboje. Wyciągają wątłusza za wątłuszem. Proboszcz i lekarz są na morzu i łowią, domokrążcy zawładnęli też małą łódką i wędką z hakiem, i węgorz łapie się, choćby na sznurze wisiała szpulka od nici. I dnie płyną, ale wreszcie nadchodzi niedziela. XIV , pali w izbie. Jest sobota, noc, a jutro święto — sześć pryczy stoi w jednym pomieszczeniu, trzy dołem, trzy górą, na każdej leży dwóch ludzi... dwunastka śpi wreszcie i nie musi wstać po kilku godzinach. Z głową w tył odrzuconą tak, aby mogli swobodnie oddychać, leżą wyciągnięci oddychając długo i głęboko, temu i owemu zsunęło się przykrycie z kolana i noga sterczy nad krawędzią pryczy. Chrapanie dwunastu mężczyzn brzmiało jak kipiel morska u skał, chrapali, mruczeli przez sen, spali. Wyczerpani aż do szpiku kości, zapadali spoceni, spaleni wiatrem mężczyźni coraz głębiej w nieprzytomność, sen miękki był jak wełna i coraz głębiej zanurzali się w niej; nikt nimi nie potrząsał, nie musieli wstawać, spali, spali. Zrazu ten i ów był może zanadto zmęczony, zanadto przejęty różnymi obrazami, aby mógł spać spokojnie — obrazy przesuwały się pod powiekami — żeglowali tak, że ścierali ciało z palców, pozostały już tylko nagie kości, widzieli- roje wątłuszów wzbijających się z morza i zaciemniających niebo, jak nieskończone tłumy ptaków, tak jest, wątłusze latały i oto patrzcie... wszystkie zwierzęta są ze srebra, ba, ze. złota, wszystko jest bogactwem. Teraz zbliżcie się, drodzy ludzie, i powiedzcie nam, ile jesteśmy winni, tym razem 93 chętnie zapłacimy. Wszystkie wspaniałości świata migocą przed oczyma i kupuje się wszystko, każdy ma pieniądze, pieniądze w rękach, i wszystko to pośle do domu, do małych domów na wybrzeżu. Jeśli chcecie mieć jeszcze więcej, drogie dzieci, to powiedzcie tylko, wszak jest to połów, jakiego nie było od niepamiętnych czasów. Kupuje się dwory z ogrodami, alejami i końmi do paradnej karety, zupełnie jak na folwarku Linden — teraz skończyły się wieczne skargi ubogich, że nie ma się pieniędzy w kieszeni. Ale stopniowo przygasają twarze, teraz wypoczęli na tyle, że mogą rzeczywiście czuć się zmęczeni, leżą w wygodnej, ciepłej mgle, w cichej okolicy, w raju spokoju. W izbie światło, a oni spali, robił się jasny dzień, a oni spali, nadeszło południe, a nikt się nie budził. Obracali się na drugi bok i spali. Doktor był żelaznym człowiekiem. Postanowił nauczyć rybaków czystości, więc zamierzał dziś obejść domy i przemówić rybakom do sumienia. Spotkał misjonarza niebieskiego krzyża i obaj stanęli. — Chce pan tu wejść, panie doktorze? — Oczywiście miałem zamiar, a pan? — Miałem też zamiar. — Dobrze, więc chodźmy razem, będziemy obaj potrzebni. Doktor szedł pierwszy. Obaj stanęli na progu jak wryci: cała izba była pstrą kupą mokrych butów i kożuchów, na stole stały puste filiżanki i resztki jadła. Na zimnym jak lód piecu wisiały mokre kaftany i wełniane kabaty, a zapach tranu, wątroby, wilgotnej wełny i ostrych wyziewów ludzkich zaparł obu panom oddech w piersi. Wymknęli się znów cicho — poniekąd pełni szacunku dla snu i ostrożnie zamknęli drzwi. Zmierzch wieczorny zakradał się już do pokoju, a oni spali. Małe okienka szarzały i potem ciemniały, a oni spali. Wreszcie Per Suzansa podniósł się, przetarł oczy, wydobył zapałkę i potarł ją o ścianę. Była siódma. Jak na poranek niedzielny było za wcześnie do wstawania. Zaciągnął kołdrę na uszy i spał dalej. 94 Ale na dworze zaczynało wrzeć życie. I Elezeus musiał wyjść. Gdy wrócił, uderzył w ścianę i zawołał: — Wstawać chłopcy, spaliśmy caluteńkie dwadzieścia cztery godziny. Jest niedziela wieczór. Słyszycie? Wstawać teraz! Gotuję kawę. Zaświecił lampę, posprzątał trochę w pokoju, postawił kociołek z kawą na ogniu. Tamci spali dalej. Ale Elezeus, zaznawszy szczęścia, był teraz bardzo łagodny i dobry. Wymyślił też kawał... postanowił oddać swój delikatny placek, posmarować go masłem i syropem, pokrajać ładnie na części, położyć na misce i podać państwu ranną kawę w łóżku... 0 ósmej wieczór. Umył się, wystroił się po prostu, uczesał włosy i brodę, Wydobył koszulę w niebieskie kratki, która mogła bardzo dobrze służyć pokojówce za fartuszek, i włożył ją na siebie. Gdy wszystko było gotowe i kawa buchała parą z dwunastu filiżanek, zaintonował kolędę i obudził ich śpiewem; i wszyscy otrzymawszy w łóżku takie smakołyki mogli myśleć, że jest Boże Narodzenie. Kiedy się wreszcie podnieśli i znów oprzytomnieli, wszedł sąsiad i opowiedział, że proboszcz i zakrystian byli dziś sami W kościele. Cała osada rybacka spała. Wtedy dopiero zrozumieli naprawdę, że to nie ranek, tylko wieczór, i teraz spoglądając po sobie, zaczęli miarkować, że są głodni jak wilki. Od tygodnia już nie dostali nic gotowanego, głodowali całymi dniami, więc musieli teraz mieć coś innego niż kawę 1 placek. — Mblje! — rzekł któryś. — Mblje! — powtórzyła większość. Toż to było jedzenie, i tego roku nie było go jeszcze na stole... oczywiście chcieli mieć mblje! — Henrik — rzekł Per Suzansa — jesteś majster od tego, wiesz o tym. Musisz zabrać się do roboty! I kiedy Henrik Rabben zaczął swą pracę przy płonącym ognisku, musiał Lars wydobyć pióro i atrament i pisać listy rybakom. Większość była w tym wieku, że nie ważyła się już chwy- 95 tac: za pióro: liczne lata rybołówstwa na Lofotach uczyniły ręce niezgrabnymi i sztywnymi. - Więc pokaż nam, co umiesz — mówili do roczniaka. Bo teraz żona i dziecko miały otrzymać wiadomość, a może i jakiś banknot. — Ale nie pisz na kopercie, że w środku są pieniądze, bo zaraz będą w sąsiedztwie mówili tylko o tym. W żółtym świetle lampy siedział Lars, starając się mieć oczy otwarte i smarował, co mu kazali pisać. Ręce bolały go bardzo i były sztywne, ale Kaneles Gomon pokazał mu, jak natrzeć je dziegciem i łojem. — Co mam napisać, Elezeus? — A no, musisz opowiedzieć, że radzimy tu sobie wcale dobrze. I choć wszyscy w izbie wiedzieli o tym, pochylił się ku Larsowi i rzekł zupełnie cicho: — Co się tyczy połowu, napisz, że nie możemy się skarżyć. Ale niech ona nie rozgaduje tego po wsi. I przychodził jeden po drugim; w jednej spuchniętej pięści trzymał zmiętą kopertę, w drugiej arkusz papieru z niebieskimi liniami; kupili je za dwa ore w kramie, gdy musieli pewnego dnia zostać na lądzie. — Musisz i mnie napisać kilka słów, dobrze? I wszyscy chcieli, by im napisał, że na połów skarżyć się nie mogą, ale wszyscy dodawali to całkiem po cichu, nachylając się doń nisko. Jakieś zakłopotanie opadało tych ociężałych żeglarzy, gdy musieli wydobyć ze skrzyni banknot, tak że inni to widzieli, a jeszcze ciężej było podejść z nim w jasny blask lampy i powiedzieć, że to dla żony. Było to niemal, jakby pokazywało się zaręczynowy pierścionek, gdy wszystko powinno jeszcze zostać w ścisłej tajemnicy. A przy stole taki człowiek rozpierał się plecami jak.najszerzej i wtykał młodemu chłopcu banknot jak mógł najskryciej. — Może włożysz ten papierek do listu — mówił. W człapiących pantoflach wyszedł Kristaver do sieni i zanikną! za sobą drzwi. On i Henrik Rabben byli sami. — Ha, dobrze, że przychodzisz mi z pomocą — rzekł Henrik zajęty drzewem, ogniem i kotłem. Kristaver spojrzał nań. ¦— Chciałbym pomówić z tobą w cztery oczy. ¦— Hm, czy to coś niemiłego! Henrik miał już czas uczesać włosy i brodę, i Bóg wie, czy nie był już na dworze i nie wypłukał nosa i ust morską wodą. — Poręczyłeś za mnie, tak że mogłem zatrzymać łódź. — Hm, czy to było może za dużo? Taki chłop jak ty powinien mieć przecie łódź. Ale Kristaver odpowiedział, że teraz pragnie Henrikowi wyświadczyć nawzajem przysługę. — Ha, jeśli zechcesz nauczyć mnie, jak zostać równie zręcznym sternikiem, w takim razie... ¦— Zrozumiesz, że nonsensem jest, jeśli występujesz tu jako półudziałowiec. Ależ on nie ma przecie sieci i nie posiada udziału w łodzi, więc może występować tylko jako półudziałowiec, jak inni. Przecie to zupełnie jasne? Kristaver rzekł, że chętnie pozostawi mu sieci, aby mógł być całkowicie uprawnionym udziałowcem. — I musisz to przyjąć •— rzekł. Nie była to drobnostka. Dowódca łodzi przychodzi do niego i podwaja jego udział. Henrik spojrzał poważnie na niego, potem na garnek, usta uśmiechały się, oczy zostały poważne. — Hm, czy mam kazać sobie płacić za to, żem wyświadczył ci przysługę? ¦— rzekł. — Przecież zeszłego roku straciłeś swe sieci, a teraz masz sposobność odzyskać je. Musisz zgodzić się na to. — Ależ ty wziąłeś na siebie za nas wszystkich ryzyko co do sieci i łodzi. A kto ryzykuje, powinien zyskać. My mali ludzie z Rabben nie możemy nic więcej, jak najeść się do syta i nie chcemy pieniędzy, które się nam nie należą. Propozycja twoja przynosi ci zaszczyt, ale teraz wracaj do izby i zasiądź do stołu! Kristaver spojrzał nań zdumiony. Dość było Henrikowi 7 Ostatni wiking 97 wyciągnąć rękę, a otrzymałby sieci i podwójny zysk. A człowiek ten odmawiał. — Mblje! — Z drogi, panowie, teraz jest wreszcie coś porządnego do zjedzenia. Henrik wniósł kilka mis z pokrajanym plackiem, potem ukazał się garnek gotowanej, parującej wątroby, której porządna porcja znalazła się na każdej z mis. Tłuszcz lśnił na stosie placków, teraz posypano go tartym serem i wreszcie oblano to wszystko długimi, złotymi wężami syropu. Potem zmieszano to łyżką, by wyglądało jak polewka — Boże, jakież to smaczne! Dwunastu mężczyzn siedziało dokoła stołu i raczyło się. Nie pamiętali już prawie, kiedy mieli po raz ostatni łyżkę w ręce. Mieli wrażenie, że odkąd pamiętają, żyli tylko kawą i chlebem. Ale to było coś więcej niż jedzenie. To było prawie jak na weselu! Nie chciało się wierzyć, jak prędko wypróżniły się miski. Ale Henrik Rabben miał jeszcze więcej wątroby — szybko sporządzono nowe porcje i łyżki poszły znowu w ruch. Co... miski były znów próżne? Przecie teraz dopiero zaczynało smakować! Tylko ten i ów popuścił pasa o kilka dziurek. Przecie nie co dzień jest święto w osadzie rybackiej. Twarze, brody, palce lśniły od tłuszczu, syropu i sera. Lars musiał wyjść w śnieg, gdzie przechowywano świeżą wątrobę i przynieść cały garniec. Minęło trochę czasu, zanim się uwarzyła, ale teraz można było zapalić fajkę, napić się wódki i czekać. Wtem rozległ się tupot za drzwiami, kulejąc wszedł Jakub i zawinął dokoła długą nogą, gdy odwrócił się, by zamknąć drzwi na klamkę. — Dobry wieczór, ludzie. Pieronie, czułem nosem, że coś dobrego jest tutaj na stole. — Wejdź i usiądź! — ozwały się głosy pod ścianą. I mrugnęli nań. Przecie zawsze tak było... gdziekolwiek w osadzie mblje zjawiło się na stole, to Jakub zwietrzył je i zjawiał się, choćby się we własnym domu najadł mblje do syta. 9P — Musisz znaleźć sobie miejsce przy stole — rzekł Per Suzansa i Jakub nie odmówił. Zresztą, przynosił nowiny. — My, rybacy, musimy znowu zapłacić nową daninę — rzekł i pożyczył sobie łyżkę, którą ocierał o rękaw. W tej samej chwili wniesiono nową misę molje. — Co, teraz znowu? — Tak, każda łódź musi dostarczyć pięćdziesiąt ryb szpitalowi. Oczywiście obarczają tym rybaków. — Hm — rzekli godząc się z nim. Jakub wyglądem swoim wywierał zupełnie inne wrażenie niż tamci. Szczecinowate, czarne włosy i broda odbijały bardzo od tych jasnowłosych, niebieskookich mężczyzn. Siedzieli w kuczb^łjowych tkaninach, sporządzonych w ich własnych domach, z ich własnych owiec, ale któż tkał dla Jakuba? Musiał chodzić do kramów i kupować to, czym chciał okryć ciało, więc siedział teraz w islandzkim kaftanie wełnianym, futrzanej kamizelce i niebieskim kabacie. Dla kogo łowi? Dla nikogo? Był na Lofotach, w podróżach na północ, na południe i jeszcze dalej, u siebie w domu, ale właściwym jego ogniskiem domowym był kambuz „Kwiatu Morza". Jeśli dotychczas nie został zabity w żadnej bójce, nie zapił się jeszcze na śmierć lub nie zginął w zuchwałej żegludze, to istniało jedno tylko wytłumaczenie, że był właśnie Jakubem. I teraz siedział tu miękki jak masło, jadł mblje i pił wódkę, zawsze ten sam nieśmiertelny Jakub Pieron Kuternoga, ptak morski na lądzie. Poza tym opowiadał, że w najbliższych czasach ma przybyć wielki mówca. Proboszcz jest wściekły, ale tamten podobno jest mocny w wykładzie słowa bożego. I Jakub przechylił głowę, patrzył w lampę i niemal czuł smak czegoś słodkiego, mówiąc o słowie bożym. Ale opróżniwszy miskę wstał i wypadł na dwór. Miał przeczucie, że w jeszcze jednym domu jest mblje i w ciemności pognał przez śnieg wprost ku światłu w ścianie skalnej. Gibał się zydwestką i szerokimi barami trochę na prawo i śpiewał swą starą pieśń: „O Mario — oho!" W chacie, do której zmierzał, mieszkał Andreas Ekra, do- 99 wódca „Ptaka Burzy", i było tam mtilje i wódka. Ale ludzie ziewali, chcieli się znów położyć, musieli wstać wcześnie i zacząć nowy pracowity tydzień. Wytoczył się więc Jakub znów w ciemność. Śpiewały w nim liczne różne wódki, wsunął porządny ładunek molje, ale zmierzał do światła w przystani i pamiętał niemal, gdzie znajdował się jol. I gdy sztykutał mimo ciemnych, małych domów, śpiewał oczywiście swą pieśń: „O Mario — ano!" Bęc, wtem wpadł na kupę śniegu, ale było bardzo miło leżeć chwileczkę spokojnie, patrzeć w gwiazdy i pozbierać się znowu. Szopy i domy były już ciemne, nikt nie widział, że Jakub jest z jednej strony biały, a z drugiej czarny, wtem tuż obok umyka chłopiec z dziewczyną. He, he! Ten głuptas myślał, że Jakub nie był nigdy młody! Wreszcie dobił do jolu, odwiązał go, wydrapał się na burtę, spuścił wiosła. Pod nim leżała cieśnina, jasna od gwiazd, a nad nim iskrzyło się niebo o wiele liczniejszymi gwiazdami i teraz pomosty zaczynają się cofać. Niech sobie biegną. Okręty i łodzie w porcie, szum kipieli od strony morza, ciemność i spokój nad ziemią i wodą, o Mario — aho! XV Było to daleko na południu, na szarym brzegu. I tam też była zima z śniegiem i burzami. Kobiety i dzieci wykonywały swą pracę, ale myśli ich nie były tam obecne — bawiły u tych, którzy jeździli po morzu, wiele, wiele mil na północ. Hen, na wyżynach, po małej górskiej zagrodzie chodził białobrody starzec, ojciec Kanelesa Gomona, snuł się tu i tam po omacku, starzejąc się z każdym mijającym dniem. Czy to nie dziwne? Niegdyś widział tak dobrze, poznawał na mile owce w górach, dostrzegał na dole we fiordzie łodzie i okręty, umiał rozróżniać je i nadawać im właściwe imiona. Ba, nawet we wsiach u stóp gór zachodnich po drugiej stronie fiordu mógł dostrzec łódź u brzegu i dym wznoszący się z czerwonych i szarych domów. Teraz widział ledwo własne palce. Tak to bywa. Niegdyś zarobił niejednego szylinga tym, że robił miotły i drewniaki. Ale teraz kaleczył sobie tylko przy tym palce, gdyż ręce mu drżały, zresztą nie mógł w głębokim śniegu znaleźć materiału. Owcom, kilku krowom i małemu koniowi dawała jeść dziewczyna, ale on chodził po kilka razy do stajni, by przekonać się, czy zwierzęta są dobrze pilnowane. Przeważnie jednak siedział na stołeczku przy piecu, palił małą, żelazną fajeczkę, dorzucał drzewa i tak spędzał czas. Tam 101 w górach było zawsze wietrzno i z czasem wiatr stał się człowiekiem, z którym stary mógł rozmawiać. Do dziewczyny zwracać się nie mógł, gdyż ta wprawdzie robiła swoje, ale przynajmniej jednego wieczoru w tygodniu przelatywała na nartach pół mili do najbliższego sąsiada, by pogwarzyć i pośmiać się z młodzieżą. Tak, wiatr był bardziej stały, był wierny domowi. I teraz stary siedział samotny i gwarzył z wiatrem o Kanelesie. Obaj byli zgodni co do jednego, że Kaneles jest wzorowym chłopcem, który nie gardzi wódką i bijatyką, ale jest dzielny za dwóch i jeśli trzeba, ma dobre serce, byle umieć dobrać się do niego. Co do tego obaj byli zgodni. A kiedy minie zima, wtedy wróci z zarobkiem i wtedy będzie porządek z kupcem i z bankiem. A co się tyczy lensmana, to Kaneles zmusi go już do milczenia. Stary z długą, białą brodą i włosami i z czerwoną twarzą siedział przy ogniu i wraz z wiatrem zgodził się niebawem jeszcze na jednym punkcie: Kaneles powinien był ożenić się wkrótce, gdyż w domu potrzebna była dorosła kobieta, i on sam mógłby jeszcze kołysać małe dzieci. Kołysać, tak mówił wiatr, wiu, wiu! Kołysać, tak mówił stary do płomieni w piecu, po czym otarł czerwone wilgotne oczy i kołysał siwą głową. Jeśli to będzie chłopiec, to niewątpliwie będzie po nim nazywał się Ola. Chłopiec, mówił wiatr. Ola, mówił wiatr. Stary rozmawiał z wiatrem północno-zachodnim. Wiatr ten przybywał od morza, leciał nad Blaaheia i zaczynał potem grzmieć i dudnić wśród gór tak, że fiord i wieś dzień w dzień spowite były wirującymi płatkami. Białe widma śnieżne wznosiły się z ziemi aż do nieba i uciekały z świstem wśród ciemności. A w dole na wybrzeżu widać było światła z małych domów, które jakby przykucnęły i starały się ukryć w śniegu ze strachu przed niepogodą. Dziś wieczór przybiegł na nartach pod wiatr czternastoletni Oluf Myran. Miał tłumoczek na plecach i czapkę naciągniętą na uszy. Był u kupca, który również załatwiał pocztę. Miał z sobą kupę listów, które dziś jeszcze trzeba było roznieść po całej okolicy. 102 Listy z Lofotów! To nie bagatela, jeśli list taki dostanie się do małej izby. Boże wielki, mówi żona, przecie to niemożliwe. Zawsze tęskniła do niego i teraz — nareszcie! Czy to istotnie prawda? Żona Andreasa Ekra, Anna Marta, była na bagnach, by tak późno przywieźć jeszcze torfu, ale burza szalała jak opętana i droga była tak zasypana śniegiem, że kobieta grzęzła z ciężarem. I teraz mozoliła się i brodziła w śniegu aż po pas, a myliłby się bardzo, kto by myślał, że była tak nowomodna, by nosić pod spódnicą majtki płócienne. Wtem sanki przechyliły się i trzeba je było znów podnieść, potem zapadły się tyłem tak, że siedziały przed nią jak zwierzę, a dokoła niej śnieg prószył, tak że miała największą ochotę zakląć. Niech porwie mnie ten i ten, a była przecież tylko kobietą i była zupełnie biała od śniegu i teraz — ha, do stu siarczystych piorunów, sanki przechyliły się znowu i torf fiknąwszy koziołka, leżał kupą przy nich! Ha, jeśli diabeł zaweźmie się raz na człowieka! Ale postanowiła zabrać torf do domu, więc zaklęła raz jeszcze i oto krząta się i pracuje wśród burzy, jakby kłóciła się i biła z siedmiuset małymi diabłami. Na palenisku w kuchni płonął ogień i oświecał okno izby, gdy w ciemności dotarła wreszcie do drzwi kuchennych i jednocześnie spoza węgła stajni wyjechał chłopak na nartach. — Hej! — zawołał. — Czy to ty, Oluf. Chyba nie rozwozisz listów z Lofotów? — Tak, to ja. — Ale dla mnie nie masz nic z pewnością. — Nie mam, ale poza tym dla wszystkich w okolicy. — Czy i listy pieniężne? — O tak, niektóre są zapieczętowane i musiałem podpisać się nazwiskiem, aby je otrzymać. I chłopiec pomknął wichrem dalej. Ach, ten Andreas Ekra. Pozostał zawsze jednaki. Przez całą długą zimę nie pisał nigdy do domu i nie przysyłał nigdy ani szylinga, choćby miał nawet tak dobry połów, że 103 tarzał się w złocie. Dobrze mu tak, jeśli ona też nie troszczy się już o niego i kiedy przyjdzie wiosna, wtedy ona, jak Bóg na niebie, postawi mu łóżko w stajni, a sama z obojgiem dzieci będzie spała w domu. Tfu, taki drań! Ale przy piecu w izbie siedziała jego stara matka i w glinianej fajce paliła tytoń do żucia. Łajała ciągle synową i była wiecznie z niej niezadowolona, lecz mimo to chciała, by pielęgnowano ją i otaczano troskliwą opieką, jak małe dziecko. Anna Marta wniosła torf do domu i otrzepała się ze śniegu, i ledwo włożyła coś do ust i pokładła dzieci do łóżka, siadła prząść dla proboszczowej. Wszak trzeba mieć jakiś grosz w domu, gdy nawet ojciec rodziny skąpi pomocy swym bliskim. I kiedy siedząc w świetle lampy, wysoka i jasnowłosa, puściła w ruch kołowrotek, zaczęła naprawdę śpiewać pieśń miłosną, choć stara pod piecem mruczała i zatykała sobie uszy. Chłopak na nartach zatrzymał się przed małym, czerwono tynkowanym domem, gdzie Berit Hylla brodziła w śniegu, niosąc do domu wodę na wieczerzę. — Listy z Lofotów! Boże wielki! Olufie, musisz wstąpić. Czy jest kto zdolny pojąć, że tak śliczna kobieta wyszła za Elezeusa Hylla? Ha cóż, jako dziewczynie przytrafił się jej przypadek: miała małego krzykacza z parobkiem, który następnie pojechał do Ameryki, ale i potem jeszcze nawet Brandt z folwarku Linden mówił, że wygląda jak ksigżnicz-ka, a włosy dokoła jej głowy tworzą aureolę słoneczną. I potem wychodzi za Elezeusa. Ale odkąd weszła do tego domu, krzątała się w domu i na dworze od rana do nocy, może chciała nie dopuszczać do siebie myśli, może jednak powodem było i to, że Elezeus zabronił jej pierwszemu dziecku przychodzić do Hylla. „Nie chcę widzieć tego bękarta", mawiał. Była to mała dziewczynka, która umieszczona została przez urząd dobroczynności na pewnym folwarku, gdzie pracować musiała jako służąca, choć miała dopiero dwanaście lat. Nie widzieć jej nigdy, nie móc nigdy odwiedzić, było ciężko, okazała kobieta zeszczuplała na twarzy i schudła. Ale włosy pozostały te same. Gdy rozpuściła je, mogła okryć całe ciało falą promieni słonecznych. 104 Teraz otrzymała list z Lofotów. I kiedy marznąc siedziała pod lampą i czytała nieliczne wiersze, łzy napłynęły jej do oczu. W liście znajdował się dziesięciokoronpwy banknot i niejedna byłaby naprawdę szczęśliwa, gdyby dostała tylko połowę tego. Tak, czyż nie miała słuszności, mówiąc, że Elezeus to dobry mąż? Ale Oluf Myran mknął na nartach wśród burzy i ciemności z listami lofockimi dalej, od domu do domu. A w domu w Myran powstało wielkie poruszenie, gdyż przyszedł tam rzeczywisty, prawdziwy list pieniężny z licznymi pieczęciami z laku. Gdy Maria wzięła go do ręki, obracała go w palcach, podniosła do lampy i widziała, że jest to pismo Kristavera a dokoła niej tłoczyły się jasne i ciemne głowy, z których każda chciała coś widzieć. Gdy otworzyła list, wypadło zeń kilka banknotów, które znów prędko wsunęła do koperty. Kristaver pisał, że połów był nadzwyczaj dobry, tak że odtąd w Myran nastaną inne czasy. Drzwi do komórki otwierają się i zjawia się stara z okularami na długim nosie. — List z Lofotów! Nie, to niemożliwe! I właśnie teraz była tam również matka Marii, Lava Rotaasen, zatrzymana przez niepogodę; od kilku dni chciała iść do domu, ale w taki czas? — Dostałaś list pieniężny? — pyta stając w drzwiach do komórki obok starej w okularach. — Tak, tak — mówi Maria. Dwie stare ciekawe twarze zbliżają się, ale Maria wsunęła już list i banknoty za stanik. — Jak się wiedzie? — spytała matka Kristavera. — Ach, zdaje się, zupełnie dobrze! Więcej nie było co odpowiadać. Mała tajemnica między Kristaverem i nią nie obchodziła innych wcale. •— A Lars? — spytała Lava. — A no, musi też jakoś radzić sobie. 105 — A połów ma być tak niezmiernie dobry, mówią ludzie. — Bywa pewnie bardzo rozmaicie — rzekła Maria, zasiadła do warsztatu i zaczęła tkać. Starzy ludzie nie powinni wiedzieć za dużo. Ale ledwo Oluf przegryzł coś, musiał znów wybiec na burzę, gdyż był jeszcze jeden list z Lofotów, a list taki nie należy do rzeczy, którym pozwala się przeleżeć przez noc w domu. List ten był do Sivi Skaret, która z kopą dzieci sama siedziała na górze i nie miała co jeść i czym palić. Jej męża, Severina, nikt w całej okolicy nie chciał mieć w łodzi, gdyż miał na sobie tyle robactwa, ale on jeździł na północ parowcem i rokrocznie wynajmował się pewnemu wędkarzowi. Zysk, z którym wracał do domu, nie był duży, ale zawsze lepszy niż nic. W szarej chacie pod skałami panowała bieda zimą i latem, domy były tak zniszczone, że krowy w oborze brodziły głęboko w wodzie, a w izbie dzieci miały czapki zsunięte na uszy i nosiły rękawice, gdyż wichry zimowe przenikały przez wszystkie ściany. Do tego domu wgramolił się Oluf na ostatku. Otworzył drzwi, za którymi wisiała skóra dla ochrony od przeciągu. Ale za skórą była izba, gdzie w trzech łóżkach leżały dzieci i dygotały z zimna, gdy blada kobieta siedziała w blasku ogniska i czesała wełnę. Okutana w dużą, spłowiałą, wełnianą chustę, była też sina z zimna. Miała niewiele ponad trzydziestkę, lecz była blada, pomarszczona i przemęczona tak, że za wejściem przybysza ledwie mogła podnieść powieki. — List z Lofotów! I gdy go otworzyła, wypadł zeń pięciokoronowy bilet. Boże wielki, co za bogactwo! — Może usiądziesz, to dam ci coś do jedzenia — rzekła, gdyż była przecie coś winna chłopcu, który przyniósł jej takie błogosławieństwo. Ale Oluf nie mógł czekać, był teraz w Myran mężczyzną 106 w domu, toteż musiał natychmiast znów ruszać. Zresztą i poza tym dużo było dla chłopca do czynienia w okolicy, z której wyjechali wszyscy mężczyźni. Niedawno zwariowała dziewczyna, więc musiał pójść do niej, czuwać przy niej dzień cały i wreszcie towarzyszyć jej i jej matce do przytułku. A kiedy stary z Troen dostał zapalenia płuc, musiał Oluf na folwarku Linden pożyczyć konia i sprowadzić lekarza. Ot, ludzie trzymali się mężczyzn, którzy zostali. 'Parł się pod wiatr północno-zachodni, a śnieg, piana, piasek i algi smagały mu twarz. I kiedy w Myran wchodził do domu, wiatr wyrwał mu drzwi z ręki i trzasnął nimi o ścianę; dom zadrżał i do izby wpadła taka wichura, że zgasła lampa i dzieci zaczęły krzyczeć. Źle jest mieć przed sobą tak burzliwą noc. Niedobrze jest już tu, w fiordzie — jak musi się dziać tym, którzy są na morzu? — Lofoty, Lofoty! Maria zapaliła lampę i położyła dzieci do łóżka. Teraz siedziała i przędła, gdy dom drżał wśród burzy. Było ulgą mieć coś w ręce, gdy uderzenia wichru groziły tym, że podniosą dom i porwą w noc. Bała się? Nie, nie bała się, lecz miała ochotę śpiewać, wołać coś głośno i nieokiełzanie, byle tylko przekrzyczeć to wycie, dochodzące z ciemności, gdzie burza szalała i ryczała niby złe moce. Pracowała niezmordowanie, szybko poruszając paleami. Nie była to zwykła tkanina, nie była to baja ni płótno. Był to dywan z figurami; nauczyła się tej sztuki w dolinie górskiej u żony nadleśniczego, u której służyła. Teraz była nadleśniczyna u niej, przyniosła jej wzór, wedle którego ma tkać i objaśniała jej figury, które zresztą znała jeszcze z czasów szkolnych. Była to saga o Zygfrydzie i Maria była właśnie w punkcie, gdy Zygfryd na koniu Grane jedzie przez potężny, językami wijący się ogień na górze w Frankonii. Niebawem dotrze do swej śpiącej Brunhildy. Kiedy wsuwała w tkaninę daleką potężną sagę, zdawało się, jakby, siedząc wśród burzy, streszczała swe życie. Była skazana żyć tu nad morzem, które przeklinała... Byłoby to 107 dlu niej niemal wypoczynkiem, gdyby kiedyś zwariowała, Bile Kristaver musiałby pójść z nią. Chętnie wśród takiej burzy, jak dzisiejsza, skoczyłaby do morza, >ale Kristaver musiałby być przy tym. W taką noc czuła się zła jak czarownica, coś tak jak Zygfryd, który wypił smoczą krew. Gotowa była popełnić coś złego, gotowa była zabijać, ale... Kristaver musiałby być przy tym. Miało się ku północy, burza wzmagała się, ale ona siedziała ciągle i wsnuwała sagę w tkaninę. Obie staruszki położyły się w komórce, dzieci jęczały cicho przez sen, dom dygotał i wichura groziła wybiciem okien. Wtem w drzwiach staje świekra w samej koszuli i nie ma nawet okularów na nosie. — Chryste Panie! Czy słyszysz tę burzę! I teraz być na Lofotach! O, Chryste Panie! Stara wysoka kobieta weszła i ze złożonymi rękami zaczęła chodzić po pokoju. Czarny czepek zsunął się na kark, odsłaniając białe pasmo włosów. — Dzisiejszej nocy stanie się niejedno nieszczęście, Mario. Dzisiejszej nocy niejeden zaśnie, by nie zbudzić się więcej. Niech Bóg ma w swej opiece tych, którzy są dziś na morzu. I niech Bóg zmiłuje się nad grzesznikiem, który dziś stanie przed swoim sędzią. Gdziekolwiek jesteśmy, wszędzie grozi nam niebezpieczeństwo. Ach, ta noc, Mario! Chryste Panie! Złożyła ręce i chodziła coraz szybciej tam i z powrotem, miała oczy tak czujne, była pełna widzeń, przeżywała rozbicie okrętów, siedziała na kilu przewróconej łodzi, była przy topielcach, i stała też sama przed sędzią — nie chodziła już po izbie, tylko snuła się wśród wszystkich tych okropności, które widziała, i łamała ręce. — Ach, Jezu Chryste, o Chryste Panie! A przecież tak dobrze znała te noce burzliwe z dawnych lat, wśród takiej nocy zapominała, że jest stara i ma reumatyzm, stawała się zupełnie młoda i pełna tych wielkich dzikich zdarzeń, które widziała; miała wrażenie, jakby Bóg zstępował na dół i ukazywał jej swą potęgę. Miała ochotę 108 pchnąć drzwi, wybiec na dwór i wśród tej nawałnicy być przy Nim. — Chryste Panie! Ta noc, Mario! Ta noc! Jakiś parowiec wył i wył wśród uderzeń wichury, może osiadł na mieliźnie, ale cóż mogły kobiety i dzieci wśród takiej burzy zrobić, by go ocalić? Maria tkała i tkała, twarz miała bladą i surową. Teraz świekra zaczęła śpiewać chorał o ludziach w niebezpieczeństwie na morzu. Brzmiało to dziwnie niesamowicie w zgiełku dochodzącym z zewnątrz. Maria odwróciła się i spojrzała na starą kobietę w koszuli, która z rozszerzonymi oczyma chodziła tam i z powrotem, śpiewając wśród widzeń. Zdawało się, jakby ta noc burzliwa przybrała nagle twarz -— twarz tej starki. Zdawało się, jakby topielcy otrzymali głos — głos tej kobiety. Gdy wreszcie poszły spać, Maria nie miała odwagi zgasić lampę. ¦— Ach, Boże — wzdychała wciągnąwszy kołdrę na głowę. Ale zdawało się, jakby Bóg był tylko złą wszechmocą burzy i nieszczęścia. Do Niego modlić się — nie, zacięła usta i czuła, że drętwieje w przekorze. Do Niego modlić się — nie, nigdy! Tam w górskiej dolinie był Bóg zupełnie inny ¦— tam użyźniał On ziemię i pozwalał ziarnu dojrzewać w chleb. Tam był On cichym wieczorem księżycowym, tokowaniem głuszca w górach, szmerem strumienia, jasnymi nocami, ciepłem. Ale tu nad morzem był Bogiem innym i przyjaźń z Nim mogła doprowadzić do obłędu. Ach — gdyby tak pewnego dnia mogła zabrać dzieci i ruszyć stąd do doliny. Jakimż by dobrym stała się człowiekiem. Ale Kristaver musiałby pójść z nią. Przy szopie coś zaszeleściło, ujęło za drzwi ¦— czyżby wiatr? Nie, ale czyż w taką pogodę ludzie wychodzą z domu? Była to sąsiadka, Olina Troen. — Pochwalony Jezus Chrystus, nie przestrasz się — rzekła. — Ale dziewczyna Pera Suzansa miała zlec. 109 __ Wielki Boże! —Maria usiadła. Musisz wstać i zostać przy niej — rzekła Olina. — dziewczyna nie może tak leżeć i zginąć. Oluf musi v. i.m i sprowadzić położną. W kilka chwil potem dwie kobiety i chłopak walczyli I bursą i zaspami śniegu, krocząc z latarnią wśród ciemnej QOcy pod górę. XVI Było rzeczą jasną, że Lars musi „kropnąć". Był zwyczaj tak stary, jak sam połów na Lofotach, że chłopak, który przybywał tam po raz pierwszy, więc roczniak, musiał ugościć całą chatę i wszystkich, którzy stawili się tego wieczoru. Pewnego rana flota łodzi rybackich stała w pogotowiu i czekała na sygnał do wyjazdu, gdy nagle dokoła „Foki" zrobił się ruch. Ludzie wskazywali w górę na maszt — patrzcie! Tam w górze przywiązana była młoda mewa — wisiała na szyi i rozpościerała skrzydła. — Co to znaczy? — spytał Lars. — To znaczy, że mamy na pokładzie roczniaka, który jeszcze nie kropnął — rzekł Kaneles. — Zdejm to paskudztwo! — rozkazał dowódca statku. I teraz Lars znalazł się naprawdę pod pręgierzem, gdy musiał piąć się między wantami i zdjąć ptaka. — Patrzcie, to on! — wołano zewsząd. Jednak była to wina ojca. Czyż nie rozumiał, że powinien przyjść sam i ofiarować synowi tych kilka szylingów, których potrzebował, by móc kropnąć? Minęło dużo czasu, nikt w chacie nie rzekł już słowa o tej sprawie. Ale pewnego razu wdział Lars w ciemności buty, nie patrząc dokładnie, jak wyglądają, i kiedy leżeli 111 przed odjazdem wśród innych łodzi, znów dokoła „Foki" zrobił się ruch. Zewsząd wskazywały na nią palce, a brodate twarze szydziły: ¦— Patrzcie no, jaki on kosmaty, — Mówią o tobie — rzekł Kaneles do Larsa. Teraz Lars zauważył, że jego buty posmarowano dziegciem i wytarzano w pierzu mewy, i teraz stał na kosmatych nogach, jak wielki, dziwaczny ptak. Lars uczuł dławienie w gardle i rzucił gniewne spojrzenie na ojca. Czyż przez całą zimę ma być przedmiotem drwin i pośmiewiska? Ale kiedy wieczorem znaleźli się na lądzie, wziął go ojciec na bok i wręczył mu kilka banknotów — Musisz zakończyć tę sprawę ¦— rzekł. I odwrócił twarz, jakby był bardzo zakłopotany i dodał: —¦ Ale miej się na baczności, Lars! Pamiętaj o swej matce! Wieczorem Kaneles i Lars wypłynęli jolem w najczystszym blasku księżyca. Woda cieśnin była tak czysta, że widać było na dnie obcięte głowy dorszów, patrzące martwymi, nieruchomymi oczyma. Lśniło się tam od ości rybich i łusek. Hen, w zatoce parowce i szkuty odbijały swe ciemne kadłuby i maszty z latarniami i ściągniętymi żaglami. Góry wznosiły się białe od śniegu, a ponad wszystkim rozpościerało się jasne, zielono-błękitne niebo, obsiane białymi wełnistymi chmurami. Tego wieczoru morze świeciło szczególnie mocno, płonęło zielonym fosforycznym blaskiem na szlaku jolu i w smudze wodorostów u stóp gór, ilekroć wiosła wynurzyły się z wody, kapały z nich jasne płomyki; a gdy ruch szyby wodnej rzucił falę na przód okrętu, to pozostawała po niej jasna plama małych, drżących gwiazd. Gra na harmonijce dolatywała z olbrzymiego trójmasztowca, a hen za żółtymi światłami przystani słychać było monotonny mruk wiecznie bezsennej kipieli. — Zaczniemy od galeasy proboszczowej — rzekł Kaneles, W zatoce znajdowało się dużo statków, gdzie w tajemnicy sprzedawano wódkę, ale wczoraj zarzuciła kotwicę galeasa, którą znano na całych Lofotach, gdyż żeglarzem był człowiek, który miał pierwotnie zostać proboszczem. Sprzeda- 112 wał alkohol wszystkim, którzy go żądali, i jako zapłatę wolał brać ryby niż pieniądze. ¦— Pojedziemy do niego — rzekł Kaneles. Ale gdy płynęli przez to miasto statków, spojrzał nagle na jeden z jachtów i zapomniał o wiosłowaniu. ¦— Hm — rzekł — teraz zacznie się tu ruch! — Cóż się znów stało? ¦— Przyjechali Langmowie, jak się zdaje. Ola będzie z pewnością szukał człowieka z Ranvaring, który zeszłego roku wybił mu oko. Langmowie byli to trzej zawadiacy, z tej samej co Lars i Kaneles okolicy. Jeździli własnym jachtem i tu na północy nazywano ich Wielkimi Stavaringczykami. Dwom z nich wybito już oko, ale to nie nastrajało ich łagodniej, gdy wódka wzięła nad nimi górę. — Będzie teraz zabawa — dodał Kaneles i płynął dalej. — Oto galeasa proboszczowa! Przybili do ciemnej szkuty, na której pokładzie strażnik w zydwestce chodził tam i z powrotem. — Czego chcecie, ludzie? — Człowiek przechylił się przez poręcz. — Chcieliśmy się dowiedzieć, czy nie macie dla nas trochę syropu — rzekł Kaneles niewinnie, wskakując na pokład. Teraz zaczęły się między oboma rokowania, prowadzone stłumionym głosem. Ciekaw jestem, czy to proboszcz — pomyślał Lars. 'Poza tym bardzo dziwnie było chłopcu na duszy, gdyż miał puścić się teraz na wielką pijatykę. „Myśl o swej matce!" — rzekł ojciec. Ale przypomniała mu się jeszcze jedna osoba, mała, jasnowłosa, różowa dziewczyna, z którą raz podczas zabawy wziął w stodole ślub. Czemu obraz jej stanął mu tak wyraźnie w myśli właśnie dziś wieczór, gdy siedzieli tu w jolu? Przecie nie troszczył się już o nią, ale teraz, gdy poniekąd narażał się na niebezpieczeństwo, miał wrażenie, jakby potrzebował czegoś pięknego, czego by mógł się uchwycić. Nazywała się Ellen Koya. Prawda, że docinała mu bardzo, ale ostatniego wieczoru 8 Ostatni wiking 113 na górze, gdy, saneczkując na „Błyskawicy" siedziała na JCgO kolanach, była naprawdę jak mały koleżka. A może wtedy wieczór przyszła tylko dlatego, aby się z nim pojednać, zanim wyruszy w długą podróż na Lofoty? — Ile masz, chłopcze, pieniędzy? — spytał Kaneles. — Piętnaście koron. Chłopak skoczył na burtę i obudził się w innym świecie. — To znaczy dwadzieścia litrów, jeśli ma być francuska — rzekł strażnik. Wtedy otwarły się drzwi do kajuty i na pokład wyszedł stary człowiek w kożuchu i czapce futrzanej. W świetle księżyca widać było wyraźnie jego okulary i siwą capią brodę. — Co tam? — spytał ochrypłym głosem, udając, jakby poza strażnikiem nie widział nikogo. — No, dobrze, ale najchętniej za ryby. Nie zapomnijcie: wolimy mieć ryby. Dobranoc! Przeszedł na drugą stronę statku i stękając wlazł do jolu. — To był proboszcz — pomyślał Lars. Oczywiście opłacało się brać zapłatę w rybach. Gdyż większość kupujących wódkę nie była bardzo pewna w liczeniu. Na przykład Jakub dawał nieraz ładunek całej łodzi za beczkę francuskiej i nie zastanawiał się, że przepłacał pięciokrotnie. Ale właśnie gdy dwudziestolitrowa beczułka wisiała w powietrzu, by znaleźć się w jolu, stało się nieszczęście. Prawdopodobnie puścił hak żelazny. Bęc! stuknęło o dno statku — chlust! i jasny płyn rozlał się dokoła. — Boże wielki! — zawołał Lars przerażony. — Do diabła! — rzekł Kaneles i zeskoczył błyskawicznie do jolu. — To nic — zauważył człek na pokładzie — pożyczę wam lejek i pustą beczkę. Gdy Lars wiosłował w stronę lądu, Kaneles klęczał w łodzi, czerpał drogocenny płyn i wlewał go znów do beczułki. Od czasu do czasu łyknął z czerpaka, by spróbować, czy francuska nie trąci dziegciem lub wodą morską. — Bądź łaskaw stulić gębę — rzekł — nie stało się nic złego. Ma tylko jeszcze świeższy smak. XVII I nadeszło kropienie. Siedzieli wszyscy w chacie w żółtym świetle lampy, każdy przy swoim zajęciu i żaden nie otwierał ust. Siedzieli do siebie plecami, większość naprawiała sieci. Ale Elezeus Hylla leżał na jednej z górnych prycz i skarżył się na rwanie w plecach. „Au, au!" — jęczał i podnosił palcami nóg przykrycie aż po powałę. „Au, au"! Arnt Aasan strugał dla swojej żony parę nowych drewniaków, które stawały się coraz piękniejsze, tak że był w nich zupełnie zakochany. Henrik Rabben siedział przy stole, gładził bez przerwy brodę i czytał książkę o ogródkach domowych. „Hm, hm",' mruczał, kiwał głową i zgadzał się z książką na wszystkich punktach, choć twarz jego przybierała zadumaną minę. Połów zmniejszył się teraz znowu, tak że wieczorem byli poniekąd za wcześnie gotowi. Ale o czym mieli mówić? Znali się zbyt dobrze, już z góry wiedzieli, jaka będzie odpowiedź. Nagle otwierają się drzwi od kuchni i wchodzi Lars z flaszkami i kieliszkami, po czym zjawia się duży kocioł kawy, który wnosi Kaneles. I teraz nakrywa się stół i rocz-niak Lars, obchodząc dokoła, nalewa. Mężczyźni zbudzili się. Wyjęli prymkę z ust, schylili głowy i byli zupełnie zmieszani. 115 — A, to ślicznie •— mówili. Wypili wódkę, zrobili zwykły grymas, ale Lars miał strasznego pietra, że powiedzą coś o smaku. Nie, jest dobra. — Dobry gatunek ¦— rzekł któryś. — Z pewnością francuska — rzekł inny. I Larsowi spadł kamień z serca. Po raz pierwszy dostał Kristaver kieliszek wódki z rąk syna, ale kazał mu stać z wódką dobrą chwilę przed sobą, zanim go zauważył. Arnt Aasan nie chciał w ogóle nic. Potrząsnął głową i dłubał przy swoich drewniakach. Lars stwierdził, że gdy tak siedział, był podobny do barana. Choć miał zarost pod brodą i złote kolczyki w uszach, wyglądał jednak jak owca. I właśnie w tej chwili wymówił Kaneles słowa, których Arnt bał się już od kilku dni. — Arnt, tyś także roczniak. Do diabła, musisz też kropnąć, człowiecze! Arnt rozejrzał się szukając pomocy. —- Nie jestem roczniak — rzekł ¦— mam przeszło trzydziestkę! — Więc tym bardziej jesteś roczniakiem -— ozwał się głos z wyższej pryczy i Elezeus podniósł się, spoglądając kwaśno na izbę. I gdy mu w tej chwili podano wódkę, wypił ją duszkiem, sapnął, przycisnął rękę do piersi i rzekł, że jest to lekarstwo — zaraz zrobiło mu się lepiej. I mężczyźni zaczęli spoglądać na siebie. Ta wódka dawała towarzyszom nową twarz, której nie znali jeszcze dobrze. Henrik Rabben nie lubił wódki, ale nie lubił też psuć zabawy. — Nalej naprzód innym ¦— rzekł — co do siebie, wolę poncz kawowy. — Poncz! — zawołał Elezeus z pryczy i spojrzał w dół. — Masz na myśli kawowego doktora *! — Nazwij to doktorem czy akuszerką, jak chcesz! — uśmiechnął się Henrik. Mieszanina kawy z wódką 116 — Więc zrób nam akuszerkę, ale dobrą. Ha, Henrik był stworzony do tego. Stanął przy kotle z kawą i rozpoczął swe dzieło: dodał cukru, dolewał z flaszki, mieszał, kosztował i rozdzielał wszystkim poncz. Działał jak apostoł dobrego trunku. — Spróbujcie no — mówił. — Na zdrowie, moi drodzy. Nawet dla Arnta pokusa była za wielka. — Na zdrowie! — rzekł i podniósł filiżankę do ust. — Słusznie — rzekł Kaneles — dobrze robisz, że ćwiczysz się zawczasu, bo niedługo przyjdzie kolej na ciebie. Teraz ludzie zaniechali roboty i przysunęli się do stołu. Na szary dzień powszedni, na szarą pracę, na szare współ-bytowanie w chacie, na wszystko to padł odblask słońca, coś uroczystego, jak na weselu. Zapalono fajki. Naprzód zaczęli się przekomarzać i Kaneles znów zaczął docinać Arntowi Aasanowi. —- Czy to prawda, że twoja stara goli się w święta pędzlem i brzytwą? Arnt otworzył usta: —- Goli się... Gurina? — Tak, kochasiu, przecież w dzień powszedni ma szczecinę na twarzy, ale w święto nigdy! Kaneles usiadł na krawędzi stołu i dyndał nogami. Większość patrzyła na Arnta, zachowując powagę. Wreszcie odciął się: — A wszystkie matki twych dzieci! — rzekł. — Czy gołą się same, czy też lensman każe to robić tobie? Chłopak na chwilę stracił język w gębie. Gdyż niestety to była prawda. Ksiądz miał brzydki zwyczaj zapisywać Kanelesa do księgi kościelnej jako ojca, ilekroć w okolicy dziewczyna miała dziecko. Ale Henrik Rabben rzekł znów „Na zdrowie!" i zwrócił rozmowę na inne tor_, — 'Posłuchajcie! — rzekł i zaczął opowiadać o książce, o ogródkach domowych. Więc patrzyli nań i słuchali. Kiedy wśród mrozu i śniegu siedzieli tu na nagiej skale 117 i ni u ikiej, sama myśl o ogrodzie roztaczała przed ich oczami obraz wiosny, zielonych pól, blasku słońca. - To źle — rzekł Henrik -— że nie każdy, kto ma dom, posiada również kawał ogrodu z drzewami i krzewami owocowymi. Ale na wiosnę, gdy wrócą do domu, nauczy ich, ile tylko będzie mógł. — Na zdrowie, moi drodzy! Kristaver zmrużył oczy i patrzył na tego człowieka, którego nigdy nie mógł dokładnie zrozumieć. Nie był temu winien, ale mniej lubił go od chwili, gdy Henrik nie chciał zostać całkowicie uprawnionym udziałowcem tylko dlatego, że nie był tak zgodzony od początku. Kristaverowi niemiła była myśl, że musi patrzeć z podziwem na własnego^ pół-udziałowca. Wtem otworzyły się drzwi i wszedł rzadki gość, Andreas Ekra. Dowódca „Ptaka Burzy" był mały ale silny, miał na głowie czerwoną rogatą czapkę i żółty zarost pod brodą. —¦ Dobry wieczór ¦—¦ pozdrowił. — Niech Bóg błogosławi! Ledwo usiadł, stanął Lars przed nim z wódką, po czym musiał usiąść przy stole i pić poncz. Ten szaleniec na morzu chodził po lądzie z uśmiechem zakłopotania; zdawało się, jakby wszyscy stali o całe niebo wyżej od niego. Ale poczekajcie! Jeśli tylko znów znajdzie się w łodzi! Teraz wydobył zmiętą gazetę i prosił Larsa, by ją przeczytał. Był to „Brzask". I coś wspaniałego, jak ta gazeta beształa Wszystko, co zwało się wielkim państwem. Lars stał przy lampie i czytał. Milczeli. Słuchali. Ależ ci wielcy panowie •— proboszcze, wójtowie, lensmanowie, oficerowie — dostali tu lanie! Dostawali lanie w każdym numerze „Brzasku", toteż ludzie składali się w osadach rybackich i prenumerowali gazetę wspólnie. Po przeczytaniu rzekł Henrik Rabben: — Ale gazeta zapomina o jednym. Spojrzeli nań. Czy nie wystarczało mu to jeszcze? Henrik uśmiechał się, gładził brodę i dodał: — Gazeta zapomina, że szczęście przyjaźni się z małymi ludźmi. Nie wmówicie we mnie nigdy, że bylibyście dziel- 118 niejszymi zuchami, gdybyście mieli pieniądze wielkich panów. Na zdrowie! Jeden z załogi był nieobecny, Per Suzansa. Bo teraz wyszedł w świetle księżyca z domu, który leżał na najdalszym wierzchołku górskim i gdzie jedno okno było oświetlone. Był to szpital Tam leczył doktor wszystkich rybaków, którzy skaleczyli sobie wędką rękę, zepsuli sobie żołądek lub odmrozili palce u rąk i nóg. Wszystko to było bardzo proste, ale co do starego, który teraz właśnie wychodził, co do Pera Suzansa, nie było to takie proste. Pod stopami Pera skrzypiał śnieg, ale w uszach szumiało mu ciągle: trąd. Doktor dawno już zauważył za uchem wrzód, który nie chciał się goić. Ale teraz już nie miał co do niego wątpliwości. — Za dużo marzłeś i cierpiałeś na morzu — rzekł. — Musisz pojechać do domu i udać się do zakładu, mój stary przyjacielu. Opuścić towarzyszy, gdy na „Świetle Morza" nie było innego zdatnego szypra! Per żebrał dopóty, aż doktor ustąpił i pozwolił mu zostać jeszcze przez cały czas połowu. Jeśli przyrzeknie, że będzie zachowywał się w przepisany sposób, tak długo choroba pozostanie między nimi tajemnicą. Teraz stał Per w świetle księżyca i patrzył na morze, które falowało tak spokojnie, jakby nie było ludzi, którym źle się dzieje. Ostatnia zima, Per. Jesteś stracony. Nie wrócisz już nigdy na Lofoty! Wiesz, co się z tobą stanie? Będziesz gnił za życia. Zrobisz się taki, że ludzie bać się będą ciebie. Własne twe dzieci będą się ciebie bały... Ot, co będzie! I stary sternik spuścił głowę i stał jeszcze chwilę patrząc na spokojne morze w świetle księżyca. Tymczasem w chacie zrobiło się raźno, bo przyszedł Jakub, wódki było coraz więcej, zaczęto opowiadać różne okropności i śmiano się, aż trzęsły się ściany. Kaneles siedział wciąż jeszcze na stole i, kołysząc nogami, opowiadał właśnie o Moskenestrdmie. - Ten prąd jest silniejszy niż człowiek — mówił Kane- 119 - Tu wrze i kipi morze na własną rękę, nie troszcząc mi; o wiatry i burze. To Moskenestrbm. Tworzy wśród fal przepaście wielkości jezior lądowych, a łodzie i okręty połyka w oka mgnieniu. Precz z nimi! Wzburza morze tak, że wiry kręcą się jak karuzele i jeśli nawinie się statek, to porwany kręci się wkoło, wkoło i — bywaj zdrów! Dopiero zeszłego roku przejeżdżał tamtędy łodzią rybacką, która miała z Rost przywieźć ładunek i cóż tam zobaczył? Okręt, potężny angielski okręt, który w takim leju stał na łbie i pędził ciągle dokoła, a śruba z tyłu sterczała wysoko w powietrzu i warczała. Parowiec wyglądał jak świnia, która ryjem orze ziemię i ogonem wywija w powietrzu. Nagle wszystko znikło. Śruba była ostatnią rzeczą, którą widzieli, pędziła ciągle dokoła, kiwała na pożegnanie i prosiła, by kłaniać się wszystk&n znajomym. Wszystko znikło ze szczętem i było jak psu mucha dla Moskenestromu — rzekł Kaneles. — I tyś to widział? — spytał Kristaver. — Widziałem! Tak wyraźnie, jak ciebie teraz widzę! — Kanełes przesunął fajkę w drugi kąt ust. Jakub śmiał się złośliwie, kiwał głową i patrzył w lampę. — Byczy chłop z ciebie, Kaneles — rzekł. — Dalibóg, za to należy ci się order. Otwarły się drzwi, powoli wszedł Per Suzansa. Niełatwo było w gęstym dymie tytoniu widzieć dokładnie jego twarz, ale wszyscy krzyczeli razem, że wielki czas, iż przychodzi gdyż jest „akuszerka!" Na zdrowie! A teraz Jakub opowiadał już o pewnym zdarzeniu w Fin-marken. Dziwna historia z grzmotem! Siedzą sobie na morzu i łowią kulbaki, a dokoła nich krąży ogromny wieloryb, zupełnie jak Brandt na folwarku Linden, gdy rano przechadza się i pali cygaro. Zdawało się prawie, jakby chciał ich zapytać, co myślą o pogodzie. Pogoda? A no burzliwa. Nagle huknął grzmot. I wieloryb przewalił się, wywrócił brzuchem do góry i ani zipnął. Zdawało się, jakby Pan Bóg zabił bluźniercę. Oto leżał sobie i wszyscy, którzy siedzieli w łodzi, wciągnęli sznury, podpłynęli do niego, sko- 120 czyli mu na brzuch, usiedli tam jak na wyspie, po czym ugotowali kawę, wypili po wódce i zapalili fajki. — I ty byłeś przy tym, Jakubie? — spytał Henrik Rabben i spojrzał nań zamyślony. — Ale zabić może przecie tylko piorun — wtrącił Lars, który otwierał właśnie nową flaszkę. Wtedy buchnął szyderczy śmiech. Czyż naprawdę nie wiedział o tym? Czy chciał wmówić w nich, ludzi dorosłych, że to nie grzmot zabija ludzi? Au, au! Per Suzansa, trzymając filiżankę w ręce, stał z pochyloną głową. Był szary na twarzy, a za uchem miał bandaż. Największy z nich wszystkich bajarz, z którego niejednokrotnie śmiali się tak, że trzęsły się ściany, postarzał się tak bardzo. Kiedy wypił pierwszą filiżankę, poprosił jeszcze o drugą, a gdy i tę wypróżnił, wyprostował się. — Opowiadasz o grzmocie, Jakubie —¦ zaczął, i znany śpiewny głos jego wystarczył, by wszyscy zwrócili się ku niemu i słuchali. — Ale wtedy, gdy grzmot mojej krowie odbił rogi... — Co? — zawołało kilku. — Grzmot utrącił rogi? Naprawdę! Było to na torfowisku. Chciał pewnego dnia spędzić bydło z hali. Była porządna burza i krowy stoją z okutymi mosiądzem rogami i właśnie gdy Per wyciąga rękę, by chwycić krowę za postronek, rozlega się huk! I oba rogi lecą nad torfowiskiem, a guzy są tak czyste, że aż błyszczą. Więc Per i krowa stoją i patrzą na siebie, a krowa ogląda się, jakby chciała spytać, gdzie u diabła podziały się rogi. Bili się w uda i ryczeli. Per był zawsze ten sam! Był to grajek, który gra po raz ostatni. Gdy inny zabrał głos, usiadł na uboczu i był rad, że nikt nie zwraca na niego uwagi. A Lars chodził dokoła i nalewał. Niech go nikt nie pomawia, że skąpił przy poczęstunku. Niech ojciec sobie zerka ku niemu, dziś on rządzi. Przychodzili coraz nowi i wszyscy musieli dostać pić. Kropić to kropić. W małej izbie nie było wkrótce gdzie usiąść. Stali gęsto obok siebie, dostawali 121 lid i pili. Nikt nie słuchał już, co kto mówi, gdyż pięciu, ni mówiło zawsze razem, W reszcie Kaneles zaintonował pieśń: „Ahoj, Aho! O duń- towali świeżą rybę, gdyż teraz dostali drewno. I na obu brzegach płonęły ogniska załóg, które wreszcie otrzymały gotowaną strawę. Kawałek świecy palił się w szyjce flaszki i ludzie nasycili i',• wreszcie, ale nie śmieli prawie rzec słowa. Rozumieli, Elezeus ma zapalenie płuc i teraz było z nim tak źle, ¦ obawiali się nocy. W domowych biednych warunkach był ¦ .iM.uloin, tutaj był ich towarzyszem. Po wieczerzy Lars zbierał cicho filiżanki. Mężczyźni siedzieli na ławach lub skrzyniach. Kristaver rzekł, że jeśli jutro rano nie będzie inaczej, to muszą otaklować łódź i pojechać z Elezeusem do Kabelvaag. Inni nie rzekli nic. Byli nasyceni ciepłą rybą, oczy im się kleiły, położyliby się chętnie, spoczywali i spali, ale o kilka kroków od nich leżał towarzysz, okutany w skóry i mówił w gorączce. Te budziło ich ciągle, tak że szeroko otwierali oczy. Elezeus łajał swą żonę, po czym znów śmiał się i żartował z nią. Już to był zły, już to nieporównanie dobry i łagodny. Spod skórzanego przykrycia wyzierały jego buty. Zapewne zmarzły na kość, może nogi były mokre, ale zaniepokoiłoby to nazbyt gorączkującego człowieka, gdyby mu chciano zzuć ciężkie buty. Małe drzwi otworzyły się, biała mroźna mgła wniknęła do środka. Wszedł Per Suzansa w pełnym rynsztunku morskim, w zydwestce i wielkich łapawicach. Dokoła szyi i karku miał wciąż jeszcze bandaż, który nałożył mu doktor, a na tym szeroki, czerwony szal, kilka razy owinięty. Wracał spośród mroźnej nocy zimowej pełnej gwiazd i drżących smug zorzy północnej, ale tu w ciasnej izbie uderzyła go dziwna cisza kościelna, tak że stanął, nic nie mówiąc. Wreszcie szepnął: — Co słychać? Kristaver spojrzał nań i pokiwał głową. Pięciu żeglarzy siedziało w zydwestkach i łapawicach, gdyż i tu było tak zimno, że oddech białym mrozem wychodził z ust i nosa. Nic nie mówili. Tu nie było nic do mówienia. Per podszedł kilka kroków do chorego i pochylił się nad nim. Widział, że umocowali łapawice sznurkami dokoła napięstków chorego. Taśmy zydwestki związane były pod brodą na węzeł. Elezeus leżał, jakby mógł każdej chwili wstać i jechać na morze. Usta były otwarte, a białe zęby świeciły w brodatej twarzy. 12 Ostatni wiking 17? A stary szyper zaczął rozmawiać z nim szeptem, jak z niemowlęciem, które powinno spać. — Elezeusie, czy źle się czujesz? Chory zmarszczył czoło, aby się skupić, otworzył oczy i rzekł ledwie słyszalnym głosem: — Muszę iść do komunii! Inni kręcili się na swych miejscach. Per Suzansa odpowiedział: — Hm! Po chwili rzekł spokojnie, że do proboszcza daleko. ¦— Jest... jest dalej do... do przebaczenia — rzekł Elezeus. Per Suzansa schylił się niżej, wyjął rękę z łapawicy i położył ją choremu na czole. — Czy tak źle z tobą, Elezeus? — Hm... umrę tej nocy, — Hm! Per przykucnął, przyglądał się wciąż choremu, ale zdawało się, że szara twarz jego zmienia się nieustannie, jakby odzwierciedlała to, co się dzieje w duszy chorego. Lars patrzył na starego kapitana. Byłże to Per Suza>nsa bajarz i żartowniś? Siedział tu i był niby ojciec dla Elezeusa, oczy o czerwonych obwódkach były pełne troski, a cała zniszczona twarz miała wyraz niedzielnego spokoju, jak podczas chóralnego śpiewu. Nikt nie mówił ani słowa. Wszyscy patrzyli na Pera Suzansa. Wreszcie Kristaver rzekł: — Może nie potrzeba... jechać do lekarza... ¦—¦ Hm. — Per spojrzał na tamtych, wszyscy patrzyli przed siebie i nie mieli nic do odpowiedzenia. Wtedy zrobiło się znów cicho, aż chory odpowiedział: — Mu... muszę otrzymać przebaczenie. Muszę pójść do komunii. Mężczyźni kręcili się ńa swych miejscach, ale nie śmieli Już patrzeć na siebie. Wtedy Per Suzansa podniósł głowę i spojrzał na Krista- \cia. Zdawało się, jakby obu dowódców łodzi spotkało nie- • /.śeie, w którym nie widzieli ratunku. Wszak było nie- 178 podobieństwem tak prędko sprowadzić proboszcza. Jeden patrzył na drugiego, ale zbyteczne byio kiwać głową. Słychać było liczne oddechy. Dopalała się łojówka. Wreszcie Kristaver rzekł: — Gdyby choć była jaka rada... Oczy wszystkich zdawały się szukać wyjścia. Kristaver przesunął rękawicą po czole, wreszcie rzekł z wahaniem: — O ile pamiętam z czasów dzieciństwa... hm... — Tak — rzekł Lars, wszak on ostatni był konfirmowany — napisane jest w katechizmie, że w razie potrzeby każdy chrześcijanin... Więcej nie miał odwagi powiedzieć. Gdyż właściwie było niepodobieństwem, by całkiem zwykły człowiek ośmielił się udzielić sakramentu. Ale teraz chory zaczął znowu mruczeć. Otworzył oczy i spoglądał dziko dokoła, chciał wstać, mówił, że chce iść do kościoła i zabrać z sobą żonę. — Chodź, Berit. Per zmusił go do leżenia i okrył skórami. — Leż spokojnie, Elezeus — rzekł jakby do małego chłopca. — Muszę iść do kościoła. Muszę przystąpić do komunii. Inaczej... inaczej jestem zgubiony! Siedzieli jakiś czas słuchając jego krótkich, gwałtownych oddechów. Potem chory zaczął cicho łkać. — Och, och... teraz przychodzi... i teraz już za późno. Czyż nie ma przebaczenia dla mnie? Gdybym tylko jeszcze mógł pójść do komunii. Ale teraz już za późno. Och, powiedz mi... czy już za późno? Minęła znów chwila, patrzyli bez ruchu przed siebie i nie widzieli rady. Miarkowali, że Elezeus nie pociągnie już długo. Wreszcie rzekł Arnt Aasan: — Nie możemy przecie na tym poprzestać. Nagle Per podniósł głowę i spojrzał na Henrika Rabbena. I natychmiast zwróciły się ku niemu wszystkie twarze. Nikt nie śmiał wyrzec słowa. Ale on czuł, że wybór ich padł na niego. Oczy ich mówiły: 179 — Jeśli kto z nas jest godny, to ty! Henrik schylił głowę, nie śmiąc podnieść oczu. Chcieliż obarczyć go takim brzemieniem, taką odpowiedzialnością? Ale czuł ciągle na sobie spojrzenia wszystkich. Mówiły one: wybieramy ciebie. Jeśli kto z nas jest godny, to ty! Henrik? Czyż nie był taki sam, jak inni? Nie uczył się więcej od nich, świętoszkiem nie był także, był biednym chałupnikiem i rybakiem jak oni. Znajdował czas, by umyć się, uczesać włosy i brodę, gdy inni uważali to za niemożliwość; w domu miał ogród. Nie bił się, ani upijał, ale to był tylko przypadek, gdyż ochotę miał wielką. A jeśli ktoś był poniewierany, to on brał biedaka w obronę, ale nie tak często, jakby był powinien. Czemuż więc jego wybrali? Chciał wstać i rzec, że nie jest odpowiedni i że uczynić to powinien kierownik łodzi albo Per Suzansa, jako najstarszy. Ale panowała taka cisza, że nie mógł zdobyć się na jej przerwanie. Wszystkie twarze mówiły: musisz to zrobić. Gdy chory znów zaczął się skarżyć i coś mruczał, było to jak przestroga. Nie było może czasu do stracenia. Musisz się zdecydować. Henrik Rabben powstał. Spojrzał innym w oczy, ale nie mógł nic rzec. Potem skierował się ku wyjściu. — Odchodzisz? — spytał Kristaver. — Wnet wrócę — rzekł Henrik. Zatrzymał się na brzegu, gdzie mróz ciął go w twarz. Fale omywały jego stopy, na fiordzie lśniły światła okrętów, a nad śnieżnobiałymi górami błyszczało niebo gwiaździste. Z zachodu słychać było szum morza. Henrik chciał się przejść, by skupić się i dojść, co ma zrobić. Ale nie było tu miejsca. Obok stała chata „Światła Morza", a dalej znów skały opadające stromo ku morzu. Wtem usłyszał dziwny ton z drugiej strony fiordu, gdzie I chat błyszczały światła. Był to śpiew. Chorał. I teraz wiedział, co to było. Byli to laestadianie, którzy Odprawiali nabożeństwo przed pójściem na spoczynek. 180 Henrik Rabben stanął i słuchał. Wreszcie przetarł czoło i kiedy wrócił, spoglądał na każdego z kolei. —¦ Przede wszystkim jedno. Jeśli zwykły człowiek ma zająć się tak świętą czynnością, to musi mieć czystą duszę. Toteż pytam was, drodzy towarzysze: Czy dopuściłem się względem was grzechu? W takim razie staję przed wami i proszę o przebaczenie. To było ponad siły Larsa. Zakrył rękoma twarz i odwrócił się, by nikt nie widział, że płakał. Ale usłyszał słowa ojca: — Możesz być pewny, że czyniłeś nam zawsze tylko dobrze. — Więc w imię Boże! — rzekł Henrik. Zda się, że dopiero teraz pomyślał o tym, czego mu trzeba. Nie mieli wina ani chleba, jakby być powinno. Ale nie było czasu do namysłu. '". Świeca we flaszce paliła się i wszyscy siedzieli w milczeniu, gdy Henrik podszedł do swej skrzyni i wydobył flaszeczkę balsamu ryskiego. Nalał łyk do filiżanki, domieszał trochę wody, skosztował. Potem ukroił kawałek swego delikatnego placka, który upiekła dlań jego żona, ale nagle przypomniał sobie, że Elezeus ma w skrzyni placek, który upiekła mu Berit na drogę. Lepiej było dać mu tamten. W ten sposób będzie obecna i Berit. Z kawałkiem chleba na blaszanym talerzu, z filiżanką w ręce podszedł do chorego i ukląkł, stawiając filiżankę i talerz na ziemi. —¦ Elezeusie — rzekł potrząsając nim lekko — czy znasz mnie? — Tak. — Nie możemy sprowadzić proboszcza, więc czy chcesz, bym ci udzielił sakramentu. — Tak. — Czy chcesz, byśmy przedtem zaśpiewali chorał? — Tak. Per Suzansa odstąpił od łoża chorego. Henrik spoglądał na nich po kolei. — Może zaśpiewamy: „Potężną twierdzą jest nasz Bóg", Nie mieli śpiewnika, ale tę pieśń umieli na pamięć. Za- 181 I U .śpiewać. Per Suzansa splótł ręce w łapawicach i śpiewał, Kaneles Gomon przyłączył się i myślał o swym ojcu. Żółte światło we flaszce oświecało jak mogło małą klitkę i mężczyzn, siedzących z powodu zimna w pełnym rynsztunku morskim. Ale teraz podczas chorału wydało się I „irsowi, jakby się zmienili, jakby się stali uczniami Chrystusa, niby dawni rybacy. A psalm tak zestrajał się z życiem w tamtejszym pustkowiu, z chorym rybakiem i z tymi, którzy siedzieli daleka na południu w chałupniczej izbie i teraz stracą żywiciela. Gdy odśpiewali chorał, zdjął Henrik rękawice i położył choremu rękę-ita czole. — Może chciałbyś coś powiedzieć, Elezeusie? — Tak. — Czy może wyrządziłeś komuś coś, co wydaje ci się złe i co byś chciał naprawić? — Tak, pozdrówcie Berit. — I nic więcej? — Nic. Starajcie się pomóc Berit. — Przyrzekamy ci to, Elezeusie. Berit będzie miała co jeść i pić, dopóki będę miał coś w swym domu. •— To... to dobrze. Po chwili Henrik spytał znowu. — Czy wierzysz w Boga, Elezeusie? -i- ct±Y, •— Czy żałujesz za wszystko, coś uczynił i co nie było tak, jak być powinno? — Tak. Ach, tak! Po chwili ciągnął Henrik dalej, trzymając wciąż rękę na czole tamtego. — Więc oznajmiam ci w imieniu Boga wszechmogącego, że odpuszczone są ci grzechy twoje w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Po czym dał mu kawałeczek chleba i łyk z filiżanki. Zaczęli znów śpiewać psalm. Potom siedzieli jakiś czas w milczeniu i spoglądali przed Wreszcie Arnt Aasan rzekł: i — Ciężki to będzie cios dla Berit. Kristaver odrzekł: — Musimy pomagać jej, ile się da. — Hm — rzekli inni zgadzając się z nim. Gdy Per Suzansa zabierał się do wyjścia, pochylił się nad chorym i rzekł: — Bądź zdrów, Elezeusie! — Bądź zdrów! — Możesz się kłaniać ode mnie. Niedługo pójdę za tobą. Po czym zwrócił się ku innym, powiedział dobranoc i wyszedł małymi drzwiami. Gdy inni posiedzieli jeszcze chwilę, Kristaver oświadczył, że mogą się położyć. Wystarczy, jeśli on sam będzie czuwał. Lars wlazł z innymi na leże. Zasnął natychmiast i zbudził się dopiero rano, gdy wstrząsnął nim ojciec. Inni siedzieli już, jedząc i pijąc kawę. Ale chorego nie było słychać zupełnie, był cały nakryty matą. — Musisz zrobić trumnę, Arnt — rzekł Kristaver — a ty Lars musisz pojechać z nim do Kabelvaag i przewieźć go parowcem na południe. XXVI W tych dniach uwijały się po Fiordzie Zachodnim roje wielorybów, rzucały się niespokojnie prychając i sapiąc. Śledź w fiordzie wprawiał je w rozdrażnienie, ale nie śmiały wtargnąć do środka: łodzie, okręty, ruch we fiordzie, wszystko to więziło je na pełnym morzu, zmuszało jednak trzymać się w pobliżu. Uwijały się zawsze w odległości dziesięciu, dwunastu mil, by poniekąd czatować, płynęły na południe do Helgelandu, na wschód do Vaerby i Rost, ale wracały znowu, puszczały się niewiele mil przez Moskenestrom uf, toż to była podróż, aż pieniło się dokoła szczęk. I potem znów wzdłuż ściany Lofotów, gdyż tam we fiordzie miotały się skarby świata. Ale morze jest dobrym przewodnikiem głosu, hałas stamtąd słychać było na całe mile, musiały być cierpliwe jeszcze dni kilka. •lak długo miały czekać? Pewnego razu szkuta płynąca z Svolvaer ku fiordowi mia-I i ciekawe widowisko: rój śledzi wypadł z fiordu znów w morze. Do Fiordu Zachodniego wpływała szeroka rzeka tnałych śledzi, a w powietrzu towarzyszyły jej skrzeczące tłumy białych i szarych ptaków. I teraz zjawił. się wieloryb. Jak pies owczarski, który * !' •¦.¦! się do stada, zbliżył się i płynął razem. Ale teraz robił In spokojnie. Nie było trzeba wielu uderzeń ogona, by dotrzymać kroku rojowi śledzi, wystarczało mu otworzyć paszczę i robić zapasy, płynąć powoli razem i robić jeszcze więcej zapasów. O kilka mil w kierunku morza widać było tryskającą pianę, to nadążały inne. I teraz miliardy śledzi płynęły znów na zachód, przez nieskończone płaszczyzny oceanu. Ale pewnego dnia rój zaczyna opadać. Wieloryb zanurza się, goni go jeszcze i wynurza się znowu. Atoli rój opada głębiej i oto wieloryb nie może go już ścigać. Czuje jeszcze tylko, dokąd śledź ciągnie, i płynie powoli po powierzchni. Rano zwykł rój wznosić się na chwilę na powierzchnię i wtedy jest dobre śniadanie. Lecz w końcu śledź nawiedza głębie, z których w tym roku już się nie podniesie. Wtedy wieloryb układa się do spoczynku i trawi. Leży jak statek bez takielunku na powierzchni morza i odbywa może drzemkę poobiednią. Obżerać się przez kilka dni, to męczy. Ale pewnego rana wzdryga się, gdyż uczuł osobliwe poruszenie wody. Ocyka się nagle, otwiera małe oczy, nasłuchuje. Morze jest dobrym przewodnikiem dźwięku i teraz zwiastuje nieprzyjaciela, którego wieloryb zna dobrze, delfina. Jest jeszcze oddalony o kilka mil, ale zwietrzył już łup. Potężnym uderzeniem ogona wieloryb rusza z miejsca i ucieka, ale delfin jest dobrym jeźdźcem i przez kilka godzin trwa dzika gonitwa po nieskończonym morzu. W dzień po odpłynięciu śledzia opustoszał fiord i z ryb. Od łodzi do łodzi słychać było te same wołania: — Czy złapaliście co? —¦ Nic, a wy? — Tu nie ma nic. — Tu także nic. — Odpłynęły. — Tak. — Skończyło się. — Skończyło się. Gęste wojsko statków i łodzi rozprasza się. Ale za wcześnie jeszcze na powrót do domu, toteż większość nawiedza znowu swe zwykłe punkty rybackie, gdzie może w najbliższych tygodniach wolno się spodziewać nowego roju. 185 I fiord jest znowu pusty i bez życia. Prąd z szumem wpa-da W < .-.asie przypływu, wypada w czasie odpływu, ale nie ii tpręża już liny kotwicznej. A na martwych brzegach widać l u i ówdzie chatę z desek, której ludzie nie mogli zabrać na pokład. Owego rana, gdy „Foka" płynęła znowu wzdłuż ściany Lofotów, stojący przy sterze Kristaver był zamożnym człowiekiem. Utracił sieci i liny, umarł mu towarzysz, naha-rowano się ciężko, ale portfel na piersiach nabity był mocno czerwonymi banknotami. Nigdy w życiu nie miał przy sobie takiej kupy pieniędzy. Były to tysiące. Gdy każdy z załogi Otrzyma swój udział, pozostanie jeszcze cały stos dla niego samego. Gdy zapłaci bankowi i kupcom, zachowa sobie jeszcze ładny grosz. Rybak, który posiada łódź i sprzęt dla pięciu ludzi, a nadto ma książeczkę kasy oszczędności w skrzyni... —¦ Cóz ty na to, Mario? Czy wciąż jeszcze pragniesz, byśmy dali pokój morzu? I jeszcze przed końcem połowu może przybyć ładny grosik. Pogoda złagodniała, w południe świeciło słońce, a oni jeździli w świeżym wietrze, z dostatkiem na pokładzie. Kancles Gomon śpiewał. Nie mówili już o Elezeusie Hylla. Człowiek umiera lub ginie na morzu, kilka łodzi znika wśród burzy, jest to nieszczęście, ale dla rybaków rzecz codzienna, po kilku dniach nie mówi się już o tym. Będą czuli jego brak, gdy kiedyś będzie trzeba wiosłować z całych sił, gdyż wtedy szóste wiosło nie będzie mogło współpracować. I później gdy wrócą do domu, gdy wysiądą na ląd, witani przez swoich, będzie o jednego mniej niż przy wyjeździe. Po uerokim otwartym Fiordzie Zachodnim płynie żagiel przy żaglu. Ale wydają się tutaj tak małe, przypominają rój owadów, który z rozpostartymi skrzydłami osiadł na morzu. litaver czuł dziwną miłość do „Foki", Należała doń itpliwie. Była zupełnie serio jego własnością. Odtąd oboje pozostaną razem. I znał ją, niemal tak, że mógł sterować nią, jak chciał, przy każdym wietrze. Może miała jeszcze kilka kaprysów, które mogły mu kiedyś wypłatać figla, gdyż dotąd nie zaglądnęła im jeszcze w oczy śmierć. Rój łodzi dzieli się stopniowo: jedne zbaczają do swych dawnych placówek rybackich, innej*;płyną dalej. Niektóre przybyły z Vaeroy i Rost. Te mają długą drogę przed sobą. Latarnie morskie i światła portowe rozbłyskują w czerwonawym zmierzchu, gdy „Kwiat Morza" i „Foka" wjeżdżają jednocześnie cieśniną do przystani. — Jesteś pewnie milionerem — zawołał Kristayer do Jakuba. Jakub Pieron Kuternoga wyglądał jak kłąb czarnych włosów i brody, ale mała plama twarzy świeciła pod zydwestką. — Ahoi! — rzekł. — Milionerem to za dużo. Ale bywała gorzej niż teraz. I obaj kapitanowie uśmiechnęli się do siebie. Czyż można się było dziwić, że Jakub stojąc u steru był czymś więcej niż człowiekiem? Wszak ludzie przekonali się znowu: jeśli na Lofotach groził rok niepomyślny, trzeba im było tylko sprzedać łódź i sprzęt Jakubowi. I zaradzało się złemu. Niedawno temu nie było w morzu ani jednej ryby, więc cztery załogi, które zaprzedały się Jakubowi, wiedziały, co robią. Pieniądze? On nie miał pieniędzy. Ale mógł ułożyć się z nimi co do ceny, łodzie i sprzęt mogli przecie zachować jako zastaw; wszak mieli pracować u niego za udział. Dobrze. I Jakub kupił. Olbrzymi połów, zanim się opamiętano. Łowił we fiordzie pięcioma łodziami, nie był już rybakiem, był admirałem. W mig zapłacił za łodzie i sprzęty, a ludzie, do których należały, nie wiedzieli, czy mają płakać, czy śmiać się. Bądź co bądź zarobili dobre udziały, ale gdyby nie sprzedali, byłoby dwa razy tyle. Sam Jakub musiał'niesłychanie zarobić na tym interesie, mógł wypchać się na całym ciele banknotami, formalnie widać było, jak z dniem każdym stawał się grubszy. I jedni chwalili a drudzy ganili to, że tak nie umiał oszczędzać. Stara chata lofocka sprawiała teraz niemal wytworne i nic Myły ściany drewniane, okna, stół i stołki. Były prycze z miękką słomą jak u króla. Teraz miało zacząć się (.im porządne życie. Ale pierwszą rzeczą, do której zabrała się załoga „Foki", było wielkie szorowanie siebie. - Nikt nie położy się, zanim się nie umyje i nie zmieni bielizny — rzekł Henrik Rabben. I nikt nie przeczył, że nii.ił prawo rozkazywać w tej dziedzinie. Rozpalili ogień w piecu, nagrzali chatę tak, że ludzie, którzy chcieli wejść, łapali powietrze i uciekali znów na dwór. To była ich sprawa, - Nakładaj tylko — rzekł Kaneles i sam pakował jeszcze Więcej do pieca. Małoż to marzli w ostatnich czasach i czy nie było tu dość torfu i drzewa? - Palcie porządnie! ¦— rzekł Henrik Rabben w kuchni i pilnował gorącej wody. Zabrali się do ciężkiej pracy: trzeba było zzuć buty. Nogi były spuchnięte, a buty nie smarowane i nie suszone. Dniami całymi brodziły w morskiej wodzie, w rybim śluzie i śniegu, i przedstawiały żałosny widok. Skóra nabrała szarobiałej barwy, skruszała i popękała. Wyglądały jak chore. Ale trzeba je było zzuć. Jeden siadał na stołeczku, drugi, stojący za nim, trzymał go pod pachy i ciągnął w tył, gdy trzeci, chwyciwszy obcas i nos buta, ciągnął 'w przeciwnym kierunku, aż twarz mu się krzywiła. — Hal up... a hoi! Ciągnęli z obu stron. Zdawało się, że chcą towarzyszowi wyrwać nogi. Nareszcie but stęknąwszy poddawał się. I ukazywały się skarpetki. Były niegdyś z białej wełny, teraz są czarne. Cuchną wodą morską, skórą, potem. Ściągają je i zjawia się pończocha. Jakiej barwy była pierwotnie, nikt nie określi, teraz jest brunatnoszara. Nie lada 1 nulność zdjąć ją. Zda się, przyschła do nogi mieszaniną wody morskiej i krwi. Ale trzeba ją ściągnąć, zsuwają ją Ml rożnie wzdłuż łydki. Czerwono, wszędzie czerwono. Poń-OlOCha siedzi mocno, odrywa skórę. Ale trzeba ją ściągnąć. I WTtfZCie ukazuje się naga noga ludzka, sina ha pięcie, lnik 1,1 i poraniona, z śladami wełny i wody morskiej, ale fioletowa na palcach, które są odmrożone. Budzą się w tym cieple do życia, zaczyna w nich kłuć szpilkami, nie można wcale nimi ruszać. Teraz zjawia się kubeł buchającej parą, gorącej wody. — Palcie porządnie! — rzekł Kaneles. Gdy nogi znalazły się w kuble, zaczęły dopiero naprawdę piec, ludzie wyli, czuli jakby żganie nożami w całym ciele, a jednak błogo było w duszy szorować nogę. Zdawało się, jakbyś oczyszczał samo serce. Człowiek podnosi nogę, pokazuje towarzyszom odmrozki i zbiera żniwo współczucia. — Do diabła, to nieładnie wygląda — mówią. — Ale mogę pokazać ci jeszcze coś gorszego. Dobrze jest mieć w skrzyni galasową wódkę, nie ma lepszego środka na odmrożenia. Więcej gorącej wody i zrzucają ubranie. — Tylko palcie porządnie! — mówi Kaneles. To nie żarty zdjąć ostatnią koszulę wełnianą. Zdjąć wierzchnią kurtę i kamizelkę bajową, potem grube, robione na drutach wełniane kaftany, potem tkaną wełnianą koszulę i wreszcie białą koszulę płócienną. Czy piec dosyć gorący? Gdyż Henrik Rabben żąda, aby zdjąć i ostatnią wełnianą koszulę. Dobrze! I wreszcie ukazuje się nagie ciało, które głaszczą spuchnięte pięści. Jest niezwykle białe i wrażliwe, gdyż uwięzione było w takiej masie wełny i nie czuło od dawna świeżego powietrza. Ale teraz zaczyna się mycie, że aż mydło pieni się na piersiach i ramionach. Szorują sobie wzajemnie plecy, porządnie trzeć, to taka rozkosz! — Napalcie jeszcze więcej! — rzekł Kaneles. Przyszła również załoga Pera Suzansy i musiała przejść to samo. Ale stary 'Per chciał być sam w kuchni, gdy będzie mye swe ciało. Galasową wódka krążyła nieprzerwanie. Wiele odmrożonych nóg wzdłuż całej ściany Lofotów dostało tego wieczoru po kieliszku. Dziwny był widok tych czysto umytych twarzy, wszyscy byli tak schludni, każdy, stary czy młody, wyglądał wprost jak oblubieniec. Tej nocy niejeden szyper spał z dobrze nabitą torbą na- 189 lach Nosili ja na taśmie zawieszonej na szyi. Zwykli /. innymi z załogi dopiero po skończeniu po- towu, \ i ii I Aasan leżał sam na pryczy pod skórą i śniło mu się, .'¦ przyszedł Elezeus Hylla i chciał zająć przy nim swoje dawne miejsce. Zaczął rozpierać się w izbie, wdrapywać się U górę, zzuł buty, ściągnął spodnie, zapalił fajeczkę. — Posuń się — rzekł do Arnta. Zjawił się, choć Arnt wiedział dokładnie, że tamten umarł i w trumnie odesłany został do domu. Arnt Aasan krzyknął przez sen i zerwał się — dzięki Bogu — sen mara, mógł położyć się znowu i spać. XXVII "Do Ellen Olsdatter Koya Tamże Biorę pióro do ręki i piszę list do Ciebie, aby Ci donieść, że jesteśmy zdrowi i dobrej myśli, czego i Tobie życzę, jako że dobro to wielkie. Co się tyczy połowu, to nie mogę się skarżyć, ale we fiordach było nieprzyjemnie, i któż mógł przypuszczać, że taki los spotka Elezeusa Hylla? Tak, życie rybaków jest naprawdę pełne trudu, i niech im nikt nie zazdrości, gdyż dopóki żyją, muszą ciężko pracować, i gdybym nie czynił tego dla ojca, noga moja nie postałaby więcej na morzu, zwłaszcza że nęci mnie coś innego, gdyż chciałbym wybić się w świecie. Ale niełatwo porzucić ojca i „Fokę", zanim bracia moi nie dorosną. Przyjechały tu dwie damy miejskie, spacerują w jasny dzień i zaczepiają, a między głupimi rybakami wielu ulega pokusie, ale ja mijam je dumnie i sądzę, że to samo mógłby robić Kaneles, gdyż jest to bardzo uczciwy chłopiec. Byłem też w jednym ze spichrzów portowych i widziałem wielką damę, która połykała szable długości co najmniej ramienia, i — wierz albo nie wierz — nie miała ani nitki na sobie, a nawet była oświetlona bengalskirn ogniem. Nazywa siebie księżniczką, bo jest córką jakiegoś króla to In- 191 tltiuli i wiciu twierdzi, że jest bardzo piękna, ale ja nie jttttm tego zdania, gdyż znam piękniejszą. Kupiłem małą złotą broszkę i czerwoną jedwabną chu-ttkę, w której byłoby bardzo do twarzy pewnej młodej dziewczynie, ale z pewnością żadna jej nie przyjmie, gdyż wszystkie są takie dumne. Ciekaiv jestem, dla kogo robisz podwiązki, ale o tym chyba się nie dowiem, bo masz z pewnością dużo przyjaciół i będziesz ich miała jeszcze więcej, gdy będziesz kon-jirmowana. Czy pamiętasz jeszcze dzień, gdyśmy brali ślub w stodole? Minęły takie zabawy, ty idziesz swoją drogą, a ja swoją i niebawem zobaczymy się ostatni raz. Ale kiedy pomyślę o tym, co bym chciał osiągnąć, zanim będzie ze mnie porządny chłop, to nie mogę na razie więcej powiedzieć. Niebawem podniesiemy żagle i znów pojedziemy na południe, i wtedy spotkam cię może jako dużą, dorosłą dziewczyną z pierścionkiem na palcu. Dlatego bądź zdrowa, dopóki się nie zobaczymy. Serdeczne pozdrowienia przesyła Lars Kristojfersen Myran XXVIII Dnie były coraz dłuższe, na ławicach panowało znów życie. Zdarzało się, że łódź sieciarska przybijała do brzegu z czterystu czy pięciuset rybami. Więc był to świetny rok, choć połów był tak nierównomierny. Ale nadszedł też czas domokrążców i nawet Jakub kupił sobie nowy kaftan i złoty pierścień. Lars zaś siedział do późna w nocy w chacie i czytał. Miał przed sobą książkę historyczną. A książka taka to dziwna rzecz: otwierasz ją i czytasz, co tam piszą, i w jednej chwili chata rybacka znika, obcujesz z cesarzami i królami, ba, z ludźmi, którzy umarli przed wielu setkami lat. Uczestniczysz w wyprawie krzyżowej do Azji, widzisz, jak król Francji nadstawia głowę, którą mu ucinają — pac — głowa króla toczy się po ulicy, i Paweł i Gaweł chwytają ją za włosy i bawią się nią w piłkę. Osobliwe czasy. I wszystko to przeżywa chłopak rybacki, gdy inni w chacie łatają sieci. Kiedy niekiedy podnosi głowę i patrzy na nich jakby z chmur. Pod ścianą siedzi ojciec i ma tyle sieci do naprawienia. Przydałaby mu się pomoc, ale Lars znajduje się daleko, w innych krajach i ziemiach, obcuje tylko z wielkimi panami i sam zamyśla zostać wielkim człowiekiem. Z każdą 13 Ostatni wiking 193 I! nowa książką oddala się coraz bardziej. Co Kristaver myśli 0 tym w duszy, tego nie mówi, to nie obchodzi nikogo. — Czy pomóc ci, ojcze? — O nie. Sam sobie dam radę. Młodzieniec rozumie, że ojciec mówi to przez dumę. Już ma wstać, podejść do niego i pomóc, ale ta książka! Książka przykuwa go! Jeszcze tylko kilka stron. I chata znika i Lars znowu jest w całkiem innym świecie. Wieczorem podnosi głowę znad historii powszechnej, zstępuje na ziemię do prostych ludzi i przygląda się swym towarzyszom w chacie. Czy chcesz także być taki jak oni? — myśli. Nie to, żeby uważał się za coś lepszego. Ojciec i dziadek, 1 wszyscy inni, byli tak dzielni; nie o to szło. Ale ambitny chłopiec, który zostaje rybakiem, nie ma przed sobą raju, do którego by zmierzał. Nawet jeśli kiedyś zostanie komendantem łodzi, cóż to wielkiego? Tak samo jak reszta załogi, musi przez całe życie klepać biedę. Jest niewolnikiem, którego kramarze i banki, i hurtownicy wysyłają tutaj i do obcych krajów, by dostarczyli im ryb. I banki, i kramarze, i hurtownicy bogacą się, bogaci się król osady, ale jeden pozostaje przez całe życie biedny: rybak. Chcesz się z tym porać, Larsie? Lars stara się czytać znowu, ale tym razem jest to historia inna, nie o królach, wojnach i rewolucjach: widzi on swój własny stan w ciągu setek i tysięcy lat. Przeciąga przed nim milionowa armia zniszczonych ludzi. Wydobyli z morza bogactwa, aby inni wzbogacić się mogli, wreszcie przewracali się z łodzią i ginęli; albo dostawali trądu i gnili żywcem w jakiejś chacie; lub wlekli się na stare lata połamani i chorzy od reumatyzmu po latach psiego życia na morzu. Jeden dobry rok jak obecnie — doskonale! Srebrna smuga w szarym życiu, rybak kupuje sobie pierścień, żyje kilka dni w krainie róż, ale potem następuje siedem łat chudych, i potem ta sama troska na szarym wybrzeżu w szarych chatach. Wszystko to chłopak widzi przed sobą. Ci brodaci ludzie liii w tej chacie byli niegdyś młodzi jak on. Ale teraz jest dla nich niepodobieństwem siąść sobie, jak on to czyni, i marzyć o tym, by wznieść się do innego stanu. Za późno. Ale dla Larsa jest jeszcze dość wcześnie. Książka, książka jest ratunkiem. Bądź zdrów, Kanelesie. Na długo nie będziemy towarzyszami — myśli Lars. I schyla znowu głowę i odbywa podróże w inne czasy i kraje, gdy dokoła niego pracują igły. W tychże dniach Jakub sztykutał dokoła i był tak bogaty i możny, że nie mógł dać sobie rady. Gdyby miał tylko połowę, to kupiłby kilka beczek najdroższej wódki i częstowałby nią całą osadę, ale tego było za dużo, nie ogarniał całości, już i tak dość myśli snuło mu się po głowie — teraz pić, nie, nie podobna! Co dzień, jak inni, wyjeżdżał na morze, nie o to szło. Razem z swoimi ludźmi patroszył ryby, dopóki nie rozpła-. tali ostatniego brzucha: dumny nie był naprawdę. Ale kiedy człek wypchany jest na całym ciele banknotami, nie ma dniem i nocą spokoju. Ot, co znaczy być bogaczem. Tak jest. Ale najprzykrzejsze było to, że czuł się zupełnie tak jak przedtem. Krótka noga nie stała się dłuższa; gdy przejrzał się w morzu, wyglądał tak samo, nie mógł jeść więcej jak do syta, i gdyby ktoś zjawił się i ofiarował mu drogie kwiaty na chlebie, zamiast sera, mógł sobie na to pozwolić, ale czy będzie mu to smakować? Skoro tylko wrócili z morza i załatwili się z rybami, zaczął się stroić. Umył się, ogolił górną wargę i kupił sobie nową bieliznę. A potem nowy kaftan i pierścień; tak, doskonale. Potem zaczął przymierzać to wszystko. Więc to tak jest być bogaczem? I sztykutał dokoła i był ceremonialny. Twarz mu promieniała, mrugał piwnymi oczami i był wspaniale zakłopotany. Wódka, no tak, ozłaca świat, to prawda, ale myśl o tym co możesz zdziałać, mając tylko dosyć pieniędzy w kieszeni, pozwala ci też patrzeć różowo na życie i śpiewać: „O, Mario, ahoi!" A cóż byś powiedział o wielkiej świeżo malowanej galeasie — albo raczej o trój masztowcu? Teraz mógłby 13* 195 chybi pozwolić sobie na jego kupno. Wtedy ludzie musieliby nazywać go kapitanem. Kto mógłby wtedy patrzeć na i i luba z góry? Albo wielki spichlerz, jaki posiada król placu? Wtedy ludzie musieliby nazywać go kupcem, ba, nawet hurtownikiem. Ale porzucić „Kwiat Morza?" Hm, 0 nic! Nigdy! A jednak jest jeszcze inne wyjście. Każ po-iłocfć oba tramy łodzi i spraw sobie jedwabny żagiel. Nucił pod nosem, dreptał dokoła i snuł tysiąc nowych pomysłów. O, Mario, ahoi! Pewnej nocy umyślił sobie wybudować we wsi rodzinnej piękny dom, który nie miał być malowany w zwykły sposób, lecz tatuowany jak ręka marynarza. Dalej chciał wynająć kilka osób, które by witały go na brzegu, gdy wysiądzie na ląd z wyprawy na Lofoty. Ale pewnego rana świta mu myśl. Jeśli stał się bogaczem, to powinien też obcować z równymi sobie. A więc wdziewa nowy kaftan, wkłada pierścień na palec i rusza w drogę. Tym razem udaje się do kantoru samego króla placu. Pan z czerwoną, ogoloną twarzą i żółtymi oczyma siedzi przy biurku i pisze. Podnosi oczy. Żadnemu rybakowi nie wolno wchodzić do kantoru, wszystko załatwia się w sklepie. Czegóż ten drab chce tutaj? Jakub zaczyna obracać w palcach zydwestkę, mrugać oczyma i być natrętny, jak wtedy wobec komendanta. Oświadczył, że pragnie tylko przywitać pana właściciela 1 dowiedzieć się o jego zdrowie. Pan przy biurku otworzył usta, wytrzeszczył nań oczy i założył pióro za ucho. Mnąc w palcach coraz bardziej kapelusz, spytał Jakub dalej, czy by pan właściciel nie zechciał mu zrobić przyjemności. Bo rzecz iście śmieszna: jeśli człowiek zazna szczęścia, to pragnie pokazać się z innej, jak dotąd, strony. On, Jakub, może dalibóg pozwolić sobie na to, by urządzić przyjęcie. Czy bal, jak to mówią. Toteż wynajął cały hotel i wszystko, co w nim jest do jedzenia i picia. I teraz pragnie poprosić pana właściciela, by zechciał przyjść też i mc pogardził. A gdyby i żona jego przyjść chciała, to . On, Jakub, chce poprosić jeszcze doktora, pro- litr, boszcza i komendanta. Jest zdania, że w przyszłości powinno nastąpić ściślejsze zbliżenie między tymi, którzy mają coś więcej niż łyżkę, którą jedzą. Król placu nie zmienił wyrazu twarzy. Wreszcie spytał: — Czy nie nazywa się pan Jakub? — Rozumie się. Jakub Aasan. — Dobrze. Zeszłego roku zaręczył pan za sieć i rynsztunek pewnego Hittervaringa. Tak jest. Jakub przypominał sobie. — Ten Hittervaring został — rzekł szef i zaczął szukać w protokole. — Tak, tak, Bóg z nim! Hittervaring zginął zeszłej wiosny. — I długi jego są nie pokryte, a spuścizna nie warta gadania. Na pańską część poręki przypada sto dziewiętnaście koron i pięćdziesiąt bre. Czy zapłaci pan to zaraz? Oczywiście, Jakub zapłaci. I wyciągnął portfel i zapłacił. Wtedy właściciel zawołał w stronę sklepu: — Sbrensen! Wszedł subiekt. — Proszę się zająć tym człowiekiem. Z pewnością chce coś kupić. Do widzenia, panie Jakubie Aasan. Wieczorem stał stary w ciemności przed białym domem króla placu. W długim szeregu okien paliły się światła. Stary potrząsał głową. Rzecz dziwna. Gdy mały człowiek wypycha się pieniędzmi, nie pomaga to nic a nic. Wielki pan cierpi nas dopóty, dopóki nie otrzyma pieniędzy, po czym pokazuje nam drzwi. Ale tego samego wieczoru zemścił się srodze. Zastukał do proboszcza, zdjął przed drzwiami zydwestkę, otworzył, wszedł, obrócił się na długiej nodze, zawijając krótką. — Ach, kogóż ja widzę, to Jakub! — rzekł proboszcz. Tym razem był Jakub pokorny. Pragnął tylko dowiedzieć się, ile król placu dał na misję. Proboszcz podniósł okulary na czoło i spojrzał nań. — Jakto... czemu pan pyta o to? — Hm, he, he! Umyśliłem sobie dać dwa razy tyle. Proboszcz otworzył usta. 197 li pan ma na myśli misję żeglarską, to oczywiście ly datek jest miłe widziany. Ile pan chce dać, Jakubie? — Dwa razy tyle co król placu. - Cha, cha, cha! Naprawdę, śmiać mi się chce, A jeśli i ani ore? W takim razie najlepiej będzie, gdy dam za niego —• i iekł Jakub. I wydobył z kieszeni kilka dużych banknotów. Kfiądz nie wziął ich natychmiast, Jakub musiał przez diila.j chwilę trzymać je w ręce. - Posłuchaj, drogi przyjacielu, mogę wziąć te pieniądze i wpłacić je dla pana na książeczkę kasy oszczędności. Gdyż Oi ::y wiście nie może pan dać całej tej sumy. Ale ja znam rybaka. Nie może wytrzymać, gdy ma grosz w kieszeni. Nie przywykł do tego. Ale powiedzże mi pan, co za bogactwa zdobyłeś w ostatnich czasach? Jakub pokiwał głową. Nie prowadził ksiąg. Me liczył. Jednak posiadał różne rzeczy, kilka łodzi z pełnym rynsztunkiem, a nie brakowało mu i gotowizny. — Bardzo dziękuję — rzekł proboszcz, biorąc pieniądze. Jakub pożegnał się i wyszedł. Potem wetknął znów głowę przez drzwi. — Może ksiądz proboszcz będzie tak dobry i powie królowi placu, że zapłaciłem za niego składkę misyjną. — Dobranoc, Jakubie! Proboszcz włożył pieniądze do koperty; napisał na niej: „Własność Jakuba Aasana", po czym schował ją do szuflady. Mógł zdarzyć się dzień, gdy przydadzą mu się pieniądze. Jakub drałował w ciemności mimo chat rybackich i śpiewał. Dla bogacza każdy dzień jest przedziwny. Teraz zawstydził samego króla placu. To było przecie bajeczne. O, Mario, ahoi! Spotkał Kanelesa Gomona i powlekli się razem do knajpy, gdzie kazali sobie dać kawy. - Kawy! — zawołał Kaneles. - Kawy! — rzekł Jakub. O wódce nie było w tych cza-i mowy. Rozmawiał chętnie z młodzieńcem. Kazali podać sobie cygara. Gawędzili i śmiali się. Opowiadali sobie nadzwyczajne historie i śmiali się hałaśliwie. Jakub był też kiedyś młody i pochodził też z małej zagrody górskiej. Pamiętał dokładnie, jak pasał owce i kozy. Dawno temu. I raz omal nie przyżenił się do wielkiego gospodarstwa. Wtedy nie był kulawy, o nie. Ale w ostatniej chwili wyszła za innego. Tak, tak. Zresztą żyła jeszcze, ale on nie widział jej już od lat. Czas mija. A jednak w każdym razie było miło jechać na południe, gdzie ona mieszkała. I ostatecznie pewnego dnia wszystko się skończy. Zresztą mógł wyznać, że teraz nie opływała w dostatki. Było krucho. Miała długów po uszy i głupiego męża. Nie raz, ale sto razy myślał Jakub o tym, by posłać jej jakiś łach czy banknot, a może dwa lub trzy. Wszak miał takie szczęście tego wspaniałego roku, że mógłby popłacić jej wszystkie długi. Ale dochodził zawsze tylko do progu urzędu pocztowego. Nigdy nie zdobył się na to, by naprawdę wysłać pieniądze. A jeśli nie zechce przyjąć i odeśle pieniądze? Była dumną kobietą. Ale była wzorowo czysta — przed pięćdziesięciu laty — bracie! Szkoda, żeś nie widział. Piwne oczy Jakuba nabrały dziwnie aksamitnej miękkości. Tajał po prostu, mając przed oczyma wiosnę i młodość. Wódka rozgrzewa, ale gdy się doznaje szczęścia, dusza rozkwita. Jakub musiał dziś znaleźć jeszcze kogoś, komu by mógł się zwierzyć, a przede wszystkim kogoś, komu by mógł uczynić coś dobrego. — A ty, Kaneles? Nie chcesz się wkrótce żenić? — Hm, to inna sprawa. Kaneles odsunął czapkę w tył i zaśmiał się. Mógłby też towarzyszowi zwierzyć się z niejednym. Ale przede wszystkim chciałby podnieść stan zagrody, zanim wprowadzi tam żonę. I trzeba naprawić budynki. Chciał dom mieszkalny pomalować na żółto, a stajnię na czerwono. A pieniądze? No, tego roku zgarnie całkiem ładną sumę, ale wszystkie jego długi? To nie takie proste, jeśli mówić uczciwie. Wtedy Jakub spytał, czy mógłby mu pożyczyć sto talarów. Kaneles potrząsnął głową. Miał już dosyć długów. 199 - Czy nie przyjmiesz tych pieniędzy jako mały poda-i iinck? Kancles znów potrząsnął głową. Nie chciał żebrać, dopóki to możliwe. Podniósł wysoko ciemne brwi i oczy mu błyszczały. Wtedy Jakub wyrżnął pięścią w stół, aż podskoczyły filiżanki. — A to mi zuch! Czy myślisz, że nie jestem dość bogaty, by kupić całą twoją parszywą zagrodę i dopłacić ci jeszcze Mu talarów? He? Czy myślisz, że. jestem nędzarzem? He! Czy masz pięć łodzi z pełnym rynsztunkiem? Ile masz przy ¦obie gotowizny? Śmierdziuchu! Ale zdaje mi się, że dziś nie podobna pozbyć się choć grosza! Pyskowali przez chwilę, boczyli się i palili, spoglądając przed siebie, lecz Jakub zwrócił się znów do towarzysza i był znów uprzejmy. Dzisiaj musiał być grzeczny. He, he! Ale wbił już sobie w głowę,- że z Kanelesem musi postępować jak ojciec i postawić go na nogi, tak aby mógł się ożenić, pomalować domy i uprawiać pole. Toteż zaczął tym razem bardzo ostrożnie — gdyż inaczej narażał się na to, że dostatnie pięścią w twarz — i spytał, czy Kaneles nie miałby dlań miejsca, gdy przyjdzie czas, że nie będzie już mógł wyjeżdżać na morze. Komórki na poddaszu lub czegoś w tym rodzaju. Wielkości kambuza. Przecie więcej nie trzeba. He, he! — Owszem — rzekł Kaneles. Przyrzeka. To się da zrobić. — Tak? A komorne? — Nie ma komornego. Nie mówmy o tym. Czas przyniesie radę. Ale Jakub chciał sprawę tę załatwić natychmiast. Chciał komorne zapłacić od razu, dopóki miał możność. Kto wie, czy będzie miał pieniądze, gdy czas nadejdzie. Co zapłacone, to zapłacone, to zaoszczędzone bogactwo, wtedy będzie wiedział, że nie jest bezdomny. — Oto pięćset koron, i jeśli ich nie przyjmiesz, toś błazen i dureń, i niech cię diabli wezmą! I Tkazały się pieniądze; Kaneles patrzył na banknoty i my- 200 ślał o zagrodzie i o starym siwowłosym ojcu. Nowe czasy w Gomon. Wziął pieniądze i schował je do kieszeni na piersi. — Jakubie, Jakubie! Kaneles chciał dziś wieczór pójść na hulankę, ale teraz nie wypadało, teraz i dla niego nadeszły inne czasy. I kiedy tak siedzieli, wchodzi gromada żeglarzy. Są to dowódcy łodzi, które Jakub kupił, zanim zaczął się wielki połów we fiordzie. —• Oto jest król! — rzekł jeden z nich. — Szukamy ciebie, Jakubie! Chyba napijesz się wódki? Jakub zaśmiał się i zaprzeczył ruchem głowy. Nie chciał wódki. Ale wiedział, czego chcieli ci ludzie. I gdy przy nim zasiedli do stołu i zaczęli rozmawiać, o tym i owym, zaśmiał się znowu. Czyż przypuszczali, że ich nie przejrzał? Naprzód chcieli go upić, a potem odkupić łodzie za głupstwo. Cha, cha! Jakub akurat jest takim głupcem, jak wam się zdaje. Spróbujcie tylko, zobaczycie. I zanim się spostrzegł, przystąpili do rzeczy. Chcieli tylko usłyszeć, czy nie uważa za słuszne, by wykupili swe łodzie i sprzęty. Przecie ta cała sprzedaż była właściwie tylko żartem. Czy nie mogą pomówić z nim teraz? Oczywiście, mówić o tym mogą zawsze. A cena? Cena musiałaby być zapewne ta sama, jaką on. zapłacił? Oczywiście, Jakub był tego samego zdania. Co do ceny więc byli w zgodzie. Ale teraz pieniądze. Musiałby na nie poczekać. Tych kilka groszy, które zarobili na żołdzie u niego, odesłali już do domu. - Jakub zaśmiał się znowu. Ludzie ci zmówili się przedtem.. Ale nie był nieprzychylny. Oczywiście mógł im odroczyć spłatę. Wiedział doskonale, że od ludzi tych nie otrzyma nigdy szeląga. Ale machnął pogardliwie ręką. Czy był bogaczem, czy nie był? Król placu nie uczyniłby nigdy nic takiego^ ale tu miało się do czynienia z Jakubem. Gdy wieczorem drałował do domu był zupełnie trzeźwy. 201 nowu nów, a na skałach stały gęsto stojaki, na których ly ryby. i In, Jakub, pijany? Nie, ale był pobudzony, podniecony, i [actwo zaczęło się kurczyć, ale cóż to znaczyło? Cztery mniej, cóż to znaczyło? Czy nie miał wciąż jeszcze ,,Kwiatu Morza" i czyż nie był na całym ciele wypchany banknotami? Cztery łodzie darowane, komórka w Gomon najęta i zapłacona, mały majątek oddany misji, tak, na to trzeba było istotnie być bogaczem. O Mario — ahoi! XXIX teraz nastała niepogoda. , Rój łodzi stał jak zwykle na ławicach, wciągając sznury i sieci, była gęsta mgła i matowe światło. — Dziś dobry dzień do połowu — zawołał Per Suzansa w stronę „Foki". Kristaver był tego samego zdania. Sieci jeżyły się od wątłuszów; jeśli tak dalej pójdzie, można było mieć dziś na pokładzie tysiąc ryb. — Tak cicho w powietrzu —¦ rzekł jeden z północnych i zaczął się rozglądać. Istnieje cisza, która każe rybakowi nasłuchiwać i jeśli szyper uczyni taki ruch głową, to ruch ten przeszczepia się dalej na inne łodzie. Teraz zdawało się, jakby wszyscy dowódcy łodzi śledzili niebo i góry. W mgle każdy dźwięk jest podejrzany i teraz ta potargana mętna mgła morska nabiera ruchu, gna na południe, to oznacza burzę, słuchajcie tylko! — Będziemy mieli gościa! — woła jeden z północnych, i ciągnie, a ciągnie sieci, by skończyć. Teraz trzeba dobić do lądu. — Śpieszcie się, ludzie! — zawołał Per Suzansa. I we wszystkich łodziach życie wstąpiło w ludzi. Wciągali sieci z całych sił, by skończyć czym prędzej, znali ten huk, który wzmagał się z każdą chwilą i ten sam pośpiech, ten sam 203 li;k, przeszczepiały się całymi milami po morzu. Skończyć, nadciąga burza. Ale tym razem stało się to tak prędko, że ani się spo-¦trzegli, gdy zaskoczone burzą łodzie zaczęły skakać na potężnych spienionych falach. Niepodobna wciągać sieci, bo porozbijają się łodzie — wydobyć nóż, obciąć, oderżnąć. Długie szeregi sieci z mnóstwem ryb znikły w pyle wodnym i w morzu. Po chwili podniesiono jeden żagiel — czy warto lawirować ku lądowi? Łodzie pędzą po falach, toczących się jak góry, żagle /u i kaja w głębokich dolinach, nowa fala zda się walić na maszt, ale w najbliższej chwili mały statek znów wzlatuje w górę. Ludzie na pokładzie stoją wśród potężnych wałów i czerpią, czerpią, czerpią, ale wszyscy wiedzą, że w tym wichrze niepodobieństwem jest dobić zygzakiem do lądu; jest tylko jeden ratunek, płynąć z wiatrem, falami i burzą po morzu, na los szczęścia, dopóki spodoba się Panu Bogu. Płynęli z wiatrem. Ale łodzie pod ciężarem setek ryb tkwiły głęboko w wodzie, toteż fale zalewały tył okrętu tak, że czerpanie było bezcelowe. Rozkaz, okrzyk szypra podawany przez inne glosy wzdłuż łodzi i trzech ludzi rzuca się na ryby i wyrzuca, drogocenny ładunek do morza w pył i pianę, jakby składali samemu morzu ofiarę, by ocalić życie. Ale nawet teraz, gdy każdy ma z sobą dość do czynienia, zaprzyjaźnione statki starają się pozostać w polu widzenia. Per Suzansa na „Świetle Morza" widział przed sobą brunatny żagiel „Foki", która leciała to na wielką górę, to w głęboką dolinę. Czy znów się wynurzy? Tak, oto ona! Zrobiło się ciemno. Niebo było już tylko jeszcze czarnym, kłębiącym się dymem. Wichura wzbijała pył wodny, który unosił się dokoła jak białe widma. I wśród tej burzy małe żagle rozpraszały się w coraz dzikszej ucieczce, jak gradem smagane ptaki. Dokąd jechali? Nikt nie wiedział. Kiedy będą mogli zawrócić? Nikt nie wiedział. Może w nocy, może jutro rozbiją i; o skałę, może burza będzie ich gnała całymi dniami po 204 morzu, może za chwilę znajdą się pod przewróconą łodzią, i potem... potem już nic. Po raz pierwszy .wiódł Kristaver „Fokę" z zupełnie zwiniętymi żaglami. Żagiel był teraz tylko szmatą, mniejszym już być nie mógł, nie sięgał połowy masztu, a jednak szmata była za wielka. Byłoby nieuczciwością rzec, że,Kristaver czuł się dobrze, boć ostatecznie co do „Foki" zadawał sobie poważnie pytanie, co to będzie? Miał na piersiach nabity pugilares i dźwigał odpowiedzialność za życie- czterech innych. Jedna nieuwaga przy sterze, jedno fałszywe obliczenie fali, pół sekundy jakiegoś niedopatrzenia starczyło, by wywrócić łódź. A jednak nie myślał o tym. tylko o łodzi. Przewracała się przez trzy zimy z kolei, ale niepodobieństwem było wynaleźć błąd, tkwiło w tym ccś, do -czego może teraz dochodził. I kiedy krępy ten człowiek stał w pyle wodnym, pianie i ciemności, cały przejęty tym, by opanować łódź, czuł ustawicznie, że jednak niezupełnie jest jej panem, że ona w najbliższej chwili może spłatać mu-figla.. Na przykład ta dolina wodna: jeśli tył łodzi podniesie się tak, że ster na jedną sekundę znajdzie się cały w powietrzu, wtedy łódź uderzy o wiatr i wtedy leżymy. Uważaj, uważaj! I znów coś w nieporządku, jakaś niezgodność między takie-lunkiem i łodzią. Do diabła! Zaciął zęby. Była to jakby walka na śmierć i życie między nim i łodzią. Na morze! Lars stał na maszcie i musiał obsługiwać priar: to było teraz bardzo ważne. Miał zydwestkę naciągniętą na uszy i związaną pod brodą, by mu nie uciekła, ale spoglądał ciągle ku ojcu. Każde słowo, które wykrzykiwał7 dowódca, mogło przynieść śmierć. ¦— Priar w górę! — wołał ojciec. — Priar w górę! — powtarzali inni i Lars zawisał .na linach i wykonywał rozkaz. I znów" wlepiał oczy w ojca, który stał w,pyle i pianie, i ujarzmiał ster, z napiętą w twarzy uwagą, oczyma wszędzie obecny. Gdy fala podrzuciła tram tylny, zdawało się, że sternik leci do nieba. Potem jechali na grzbiecie fali i wszystko dokoła nich zmieniało się w biało-zieloną pianę i kurzawę, tak że literalnie na 205 pokładzie robiło się jasru>. Teraz tram tylny opadał znów w dni i ojciec zanurzał się w głąb. Lars chciał już krzyknąć, — Czy wydobędziesz się, ojcze? Ale ojciec stał spokojnie, jak przedtem, przy sterze, gotów zdobyć nową górę wodną i znów wjeżdża na nią. -Wra-c.it i wynurzał się, zdawało się, jakby Lars odzyskiwał ojca. Chłopak zaczął odmawiać wiersze chorału. Wszystkie dobre moce musiały dziś pomagać ojcu. A jeśli się nie powiedzie, to był z nim razem. Jeśli jednak znów znajdą się między ludźmi, to nie opuści go nigdy, nigdy nie zrobi nic wbrew jtgO woli. Płynęli, płynęli, nie wiedząc dokąd. W poprzek Zachodniego Fiordu. Czy na pełne morze, czy właśnie na skałę, to było w ręku Boga. Choćby mieli kompas na pokładzie, niepodobieństwem byłoby zobaczyć, zaświecić zapałkę — w takim wietrze! Słyszeli kiedy niekiedy krzyki, nie były to głosy ptasie, to byli ludzie. To byli ludzie jadący na przewróconych łodziach. Ano trudno. Tej nocy musiał każdy sam się ratować, jak mógł. Ale noc pełna była nieszczęścia. Ci, którzy jeszcze żeglowali, wiedzieli, że przewrócone łodzie pływają po wielomilowej przestrzeni morza i ludzie trzymając się kilu muszą wołać o pomoc daremnie. Nikt nie mógł zważać na to. Żeglowali, żeglowali. Nie mogło być ciemniej dokoła, ale fala mogła jeszcze wzróść. Nie wiedzieli już, gdzie chmura, a gdzie morze. Oto zbliża się samo niebo w białej pianie^ nie, to olbrzymi bałwan; burza smaga mu grzebień, który prószy upiornie pianą. Czy łódź wytrzyma falę. Wytrzy-m.iła, ale nabrała moc wody i trzeba było czerpać, czerpać, póki nie przyjdzie następna. Żeglowali wciąż jeszcze. Ale Lars miał wrażenie, że nie jldq już przez morze, lecz przez upiorny świat, gdzie pył i lale .ścigały ich jak zielono-białe potwory. Wyły i biły ich, miotały się w dzikim tańcu śmierci, rzucały się na łódź tylu, I góry, z boku, wynurzały się z głębi i pląsały ze niimymi pyskami dokoła, otaczały łódź, były wszędzie, A ojciec stał u steru i trzymał je wciąż jeszcze z dala od siebie. Jak długo tak wytrzyma? Ta noc jest długa. Kristaverowi spływały wciąż fale po głowie i rzucały się nań tak, że chwiał się niemal. Ale teraz zaczął kochać łódź. Poddawała się tak miękko, wytrzymywała najnieprawdo-podobniejsze fale i byłby ją chętnie pogłaskał jak dobrego konia lub zawołał: Wybornie, „Foko"! Czy burza mogła być jeszcze gorsza? Zdawało się, jakby dymiące niebo pękało wielkimi szparami, z których wystrzelały języki ognia. Długie, żółte błyskawice na niebie rzucały smugi płomienne na dymiące morze. Gdy wory-wali się w grzebień fali, porwani szaloną jazdą bałwanów, wtedy łódź zdawała się odrywać od morza i lecieć w powietrzu, miało się wrażenie, że nawet kil traci styczność z morzem, że łódź traci punkt oparcia, którego czepiać się musi. I w takiej chwili zdarzyło się, że „Foka" zjechała na łeb w dolinę wodną, potem uderzyła o wiatr i przewróciła się. Fale rzuciły się na nią, ale kil był teraz zwrócony ku górze. Rozległ się krzyk pięciu ludzi. Burza i morze pochłonęło go, i potem już nic. O nie, oto dwóch wisi już na wantach. Morze ciska łodzią tu i tam i dwóch, którzy byli pod nią, wystrzela spod spodu i z drugiej^ strony czepia się szkotu. Gdzie piąty? Wyrzuceni zostali na łódź na pół przytomni. Napili się wody, uderzyli głową o fale i łódź, pogubili łapawice i zydwestki, ale teraz siedzą okrakiem na kilu i trzymają się mocno, by nie spłukała ich fala. Kristaver widzi, że Lars wyłabudał się, a jednak wyrywa mu się okrzyk: — To ty, Lars? — Tak, ojcze. — Trzymaj się mocno. — Dobrze, ojcze. Ale jednego brak. Nagle ukazuje się but rzucony o krawędź łodzi. Kristaver chwyta go i omal sam nie spada z kilu. Ale wyciąga Kanelesa Gomona. Chłopiec nie rusza się, musiał być rzucony o łódź tak, że stracił przytomność 207 i nic robi nic, żeby się trzymać. Ale Kristaver ani myśli puścić. Uczepił się jedną ręką kilu, choć inni mieli dość do roboty, trzymając się obiema rękoma. Przewrócona łódź u Lofotów jest rzeczą zupełnie codzien-ną i wiedzieli o tym. Miotani byli wysoko na grzebienie la! i głęboko w wodne doliny. Było rzeczą tak codzienną zginąć wśród takiej nocy, i wiedzieli o tym. A jednak trzymali się mocno, gdyż każda sekunda była sekundą życia, i wołali o pomoc dziko, z jękiem i każdy wołał to samo: — Panie Boże, ratuj, ratuj! Każda nowa, pędząca ku nim fala niosła może śmierć. Mimo woli schylali głowy i bary, by osłabić uderzenie. Krzyczeli znowu, wiedzieli, że o ratunku nie rna mowy, ale krzyczeli z przerażenia, które zagłusza rozum, krzyczeli jak zwierzęta, które czują, jak nóż wwierca się w ciało, przekrzykiwali przez chwilę burzę, ale nikt nie odpowiadał. I wciąż jeszcze siedzieli w pięciu, masy wód łamały się nieustannie nad nimi i miotały nimi tam i sam w ciemności. Nagle Kristaverowi przyszło na myśl, że łódź będzie poruszała się spokojniej, jeżeli przetnie wanty z jednej strony tak, aby maszt mógł pływać na górze. — Trzymaj go mocno! — krzyknął do Henrika Rabbena, przysuwając doń Kanelesa Gomona. Henrik ujął półżywego towarzysza i trzymał go. — Trzymaj mnie za but! —zawołał Kristaver do Arnta Aasana, który natychmiast puścił jedną rękę i chwycił szypra za nogę. Wtedy Kristaver wyjął nóż i osunął się z boku. Ześliznął .się na głowę w falę i słyszał, jak Lars zawołał: — Ojcze, uważaj! Potem znów wdrapał się na kil, z nożem w zębach. Wanty były odcięte i po chwili maszt wyskoczył z głębiny. Ale tym razem Kristaver popełnił wielki błąd. Obciął wanty od strony zawietrznej. Maszt wyskoczył od strony nawietrznej i teraz istotnie jedna z fal rzuciła go na łódź. i W by maszt uderzył którego z nich, zabiłby go niechybnie. Mógł za jednym zamachem zmieść ich wszystkich pięciu 208 w głębinę. Maszt ugodził w łódź, aż kadłub zadudnił, ale zsunął się z powrotem, aby na nowej fali nabrać siły. — Trzymaj mnie mocno! — zawołał Kristaver i znów do góry nogami głową znalazł się w fali i przeciął wanty z drugiej strony. Teraz maszt był wolny. Uderzył raz jeszcze w łódź, nie trafiając jednak nikogo z nich, odskoczył i ześliznął się w fale; po czym znikł w pianie i Kristaver nie ujrzał go już nigdy. Teraz łódź uspokoiła się. Jechali we czterech na kilu, trzymając piątego między sobą. Dopiero teraz czuli, że przemoczeni są do nitki, że zęby szczękaj,) im z zimna i że piana i woda oślepia ich tak, że jeden nie widzi prawie drugiego. xxx Nie wiedzieli, jak długo tak płynęli, gdy nagle w ciemności wydało się im, że słyszą wołanie. Odpowiedzieli wyjąc o pomoc. I w żółtym świetle burzy, w którym pieniły się łodzie, ujrzeli coś: nie była to przewrócona łódź, był to kawał żagla, łódź która pędziła ku nim, ratunek! Zaczęli znów krzyczeć jak ludzie, którzy błagają o życie. Teraz burzliwe światło wzmogło się dokoła nich i w tym żółtym blasku przeleciała obok nich łódź: był to towarzysz, Per Suzansa. Chciał ich ocalić, widzieli go w oddaleniu kilku łokci stojącego przy sterze, wytrzeszczał na nich oczy, krzyczał, ale przy takiej fali łódź jego rozbiłaby się przecież o przewrócony statek; stary zrozumiał to i przeto musiał ratować się i jechać dalej. I kiedy pozostawił towarzyszy pewnej zgubie, odwrócił głowę i wydał z piersi okrzyk, który podjęli, wszyscy u niego na pokładzie, jakby prosili 0 przebaczenie^ że mupzą przecie przede wszystkim ratować siebie. A ci na Kilu zrozumieli to i krzyczeli biadając 1 jęcząc. I po chwili Per Suzansa zniknął z swymi ludźmi wśrArf nocy i fal. Więc jechali dalej na kilu trzymając się mocno, jakby Id miało jeszcze jakiś cel, a Kaneles Gomon był wciąż nieprzytomny. Kristaver trzymał go wciąż jeszcze mocno, ale długo jeszcze był zdolny to czynić? Inni mogli trzymać •¦Mi się obu rękami, gdy uderzały nań fale. Kristaver zaś miał tylko jedną rękę, a Kaneles był ciężki. Puścić go? Nie, ale czyż miał sam dać się spłukać? — Kaneles! — krzyknął mu do ucha — oprzytomnijże! Staraj się trzymać! Nie mogę dłużej! Kaneles, chłopiec żwawy, który umiał skakać jak balon, był nieprzytomny, nie mógł ruszyć żadnym członkiem. Ale Kristaver czuł, że niebawem będzie i po nim. Zbliża się olbrzymia fala, której nie da rady, jeśli będzie trzymał siebie i tamtego. Niech Bóg przebaczy, ale teraz musi Kri-staver puścić towarzysza. Uderzyła nań fala, Kristaver schylił głowę i grzbiet, lecz gdy fala potoczyła się dalej, siedział i trzymał Kanelesa wciąż jeszcze. W duszy ujrzał ojca jego, na pół ślepego starca, siedzącego na małym górskim gospodarstwie. Garść jego wciąż jeszcze trzymała chłopca, niech fala spłucze ich razem. Pod kilem huczą fale. Kil leżał wysoko, gdyż był pełen powietrza. Kristaver miał ochotę wziąć nóż i wyświdrować w łodzi dziurę, by wypuścić powietrze, ale nie miał wolnej ręki i gonił ostatkiem sił. Na niebie widać było wciąż jeszcze czarne, dymiące warst-wice chmur i szczeliny błyskawic, które latają po morzu i wskazują, jak wysoko sięga piana. Lecz czyż znowu nie słychać wołania? Oto znów ukazuje się żagiel. Zbliża się. Jedzie wprost na nich. Witają go krzykiem i w żółtym świetle płomienia poznają „Kwiat Morza", który mknie tuż obok nich. Przy sterze stoi Pieron i widzi to samo, co Per Suzansa. Niepodobieństwo zbliżyć się i pomóc. I gdy jechał dalej, towarzyszył mu krzyk, śmiertelny krzyk — czyż i on ich opuści? Ale Jakub nie miał tego zamiaru. Opuścić towarzysza, nie, to nie było podobne do< Pierona Kuternogi. On i „Kwiat Morza" spędzili już niejedną noc zimową na morzu, znali się wzajemnie, mogli ważyć się na to, czego by nie podjął nikt inny. Ryknął rozkaz, powtórzony wzdłuż całej łodzi, przełożyli dolny róg żagla i zbliżali się z wiatrem przeciwnym. „Kwiat Morza" wystawił tram przeciw falom i mknął, 211 y chciał dść zygzakiem, było to szaleństwo wśród takiej v, ale bo był to też Jakub.: CMfO właściwie chciał, tego sam jeszcze jasno nie wie-d.i.it. Chciał tylko lawirować i znajdować się w pobliżu przewróconej łodzi, nie chciał opuścić towarzysza. Łódź była palna wody, ale oni czerpali, czerpali, czerpali. Potem znów zawrócili przez sztag i Jakub wiedział, że przewrócona łódź uniesiona została kawał drogi z wiatrem, popłynął na los szczęścia i oto w żółtym świetle burzy widzi punkt na grzebieniu fali, to oni! „Kwiat Morza" steruje ku nim, Jakub słyszy krzyki, zapewne widzieli go i czerpią nową nadzieję. I kiedy mija ich znowu tuż tuż, nie rzuca im liny, tylko słowa: — Trzymajcie się mocno, ludzie! Czekajcie, ludzie! To dodanie otuchy wśród burzy przez człowieka, który znajduje się jeszcze w bezpieczeństwie, jest połową ratunku. Jakub wpłynął znów w mgłę i ciemność, ale rzekł, że powinni czekać i trzymać się. I raz jeszcze oparł się „Kwiat Morza" o wiatr, by nabrać nowego rozpędu ku wywróconej łodzi. Łódź znów groziła, że nabierze wody, ludzie czerpali i czerpali, a Jakub parł coraz dalej pod wiatr. Nikt prócz niego nie mógł poważyć się na taką rzecz przy tej pogodzie. I znów zawrócił przez sztag i sterował teraz ku łodzi, którą tymczasem wiatr znów pognał dalej. ¦— Wypatrzcie ich! — krzyknął i ludzie jego powtórzyli: — Wypatrzcie ich! „Kwiat Morza" zalały nowe fale, maszt i żagle stękały pod naciskiem burzy, ale tam — na grzebieniu fali pod ¦mugą burzliwego światła — czyż to nie oni? Nie, znowu znikli. Przy dolnym rogu żagla stał człowiek i dawał znaki ręką. — Tam! — krzyknął wskazując w dal. — Tam! — krzyknęli inni wskazując w ten sam punkt. Teraz Jakub tupnął nogą i rzekł: — - Pieronie! ¦ sądził, że raz trzeba to skończyć. 213 Popłynął wprost na czarną plamkę, widoczną hen na jednym z grzebieni. Teraz wiedział, czego chciał. — Dwóch ludzi z każdej strony i wciągnąć ich! — wołał. — Dwóch ludzi z każdej strony i wciągnąć ich! — powtórzyli inni i zajęli miejsca. Był to rozkaz niedorzeczny, ale na morzu trzeba słuchać. Trzeci został przy dolnym żaglu i podawał sternikowi kierunek. I w tej chwili Jakub nie zastanawiał się nad tym, że stawia coś na kartę. Wiedział bardzo dobrze, że istniało teraz dziewięćdziesiąt dziewięć możliwości utraty steru, a wtedy wszyscy przepadli, ale na takie myśli nie miał czasu: oto łódź wznosi się znowu i teraz on sam najeżdża na ogromną falę. —¦ Uważać, ludzie! — Uważać, ludzie! — powtarzają inni. W tej samej chwili przejeżdża „Kwiat Morza" w pianie i szumie w poprzek pędzącego kilu. — Chwyćcie ich! „Kwiat Morza" otrzymał uderzenie, gdy przejeżdżał przez kil drugiej łodzi, ale każdy z ludzi po obu stronach wciągnął na pokład jednego z towarzyszy; zdawało się, jakby wciągali wielkie ryby: trwało to pół sekundy, po czym wśród fal i piany polecieli dalej w ciemność. Przede wszystkim zauważył Jakub, że ster nie był oderwany i „Kwiat Morza" był jak zawsze posłuszny i czterech ludzi z przewróconej łodzi zostało ocalonych. Słyszał, jak wołali: —¦ O, Panie Boże! I po chwili znowu: — O, mój Boże! Ale nie było czasu podejść do nich, użalić się nad nimi i rzec: — Biedacy! Burza i fale przyczyniały mu dość roboty. Krzyknął na swoich ludzi: — Czy wszyscy żyją? I jak zawsze na morzu, inni powtórzyli okrzyk dowódcy: 213 - Czy wszyscy żyją? — Tak — ozwał się głos spod masztu. — Tak — zawołali wszyscy. Jechali dalej i dalej, uciekali przed falami i burzą, wśród < i ¦inności, przez góry i doliny, w tańcu białych wyjących upiorów. Żeglowali, żeglowali, nie wiedząc dokąd. W ciągu nocy dostrzegli latarnię morską. To ląd, pomyślał Jakub, ale może on znajdować się daleko na południu lub wysoko na północy. Lecieli w morze szkierów, którego nic znali. Każdej chwili mogli najechać na skałę sterczącą v, morza lub na podwodną rafę. Ale musieli ryzykować i płynne, płynąć, płynąć. Jednak wiatr odwrócił się ku północy i płynęli wzdłuż wybrzeża. Słyszeli huk kipieli przy brzegu, czasami żółte światło przedarło się przez chmury, ukazując okryte śniegiem góry. Płynęli na południe, na południe, widząc kiedy niekiedy białą pianę kipieli u skał. Ale wiatr zelżał na tyle, że Jakub postanowił płynąć tam, dokąd zechce. O przybiciu do lądu nie było mowy. Podniesiono żagiel i pośród czarnej nocy żeglował Jakub na los szczęścia przez Fiord Zachodni, z powrotem ku Lof otom. Czterej ludzie z przewróconej łodzi leżeli półprzytomni we wnętrzu statku przy maszcie, choć powinno by ich przecie być pięciu, ano, o to będzie czas pytać, gdy nadejdzie pora. Wprawdzie było im trochę zimno tak leżeć teraz wśród chlustającej na nich wody, ale będą mogli przecie rozgrzać się kiedy indziej. XXXI T I ak dzieje się corocznie na północy i ludzie mówią -,JL> o tym przez dzień lub dwa dni, po czym wyjeżdżają znów na to samo morze i zaczynają znów łowić, jak przedtem. W kramie tłoczyli się ludzie. Gawędzili i opowiadali. Jedni byli już w drodze do brzegu, gdy zerwała się burza, i mogli się uratować, inni zabrali z sobą ratunkowe kutry, inni zaś wrócili dopiero co, po całonocnym błądzeniu wśród burzy. Mały blondyn w żółtej zydwestce gadał głośniej niż inni i ludzie patrzyli nań zdumionymi oczyma. Czystym przypadkiem został wczoraj na lądzie, łódź zaś, do której należał, wyjechała, nikt nie ocalał i widocznie było przeznaczone, by tego dnia był nieobecny. Bóg jest przedziwny. Dzień znów bezwietrzny ale zimny, a ludzie stoją na skałach i wyglądają na morzu łodzi, które jeszcze nie wróciły. Szef urzędu nadzorczego wysłał parowiec na poszukiwanie przewróconych statków. Mnóstwo łodzi z odległych o mile punktów rybackich zapędziło się dziś w nocy aż tutaj, teraz podnoszą żagle i przy pomyślnym wietrze płyną znów do domu. W ciągu dnia spotyka parowiec na Fiordzie Zachodnim przedziwną łódź. Jest to północna ósemka i ma teraz w bez- 215 : rzu zwinięty żagiel. Parowiec przybija i okazuje się, że per przy sterze jest na pół żywy, trzej inni siedzą na lawie wioślarskiej i trzymają się mocno: zmarzli. Wieczna piana fal ścięła się w lód na włosach, brodzie i kurtach, ¦ oni patrzą przed siebie wytrzeszczonymi, szklistymi oczami. Per Suzansa schronił się owej burzliwej nocy do Ham-marby. Ciężko mu było dziś wracać przez fiord. Nie wiedział, ilu znaj ornych musiało zginąć tej nocy, a o Kristaverze Myran i jego ludziach nie mógł nawet myśleć. O zmierzchu dotarł do osady rybackiej, lśniącej światłami portowymi. I oto znana chata, ich dom na Lofotach, teraz dużo będą mieli wynirn miejsca. Gdy Per schodził z jolu śliskim pomostem, widział ludzi w pobliżu, ale nie śmiał ich pytać. Każda nowo przybyła łódź jest dziś przecie doniosłym wydarzeniem, więc i jego otoczyli ciekawi. Per nie odpowiada nikomu, lecz idzie wprost do chaty. Stanął w drzwiach. Czy przywidzenie? Na pryczach leżeli ludzie i spali. Otworzył usta. Zwrócił się do innych. — W imię Ojca! — rzekł tylko. Ociekające ubrania wisiały na piecu, a na podłodze leżały buty pływające wprost w wodzie. Ludzie weszli. Zatrzymali się i patrzyli na śpiących. Sa-mi o mało co nie zginęli, byli przemoczeni i przemęczeni, ale to wszystko było zgoła bez znaczenia wobec faktu, że ludzie z „Foki" leżeli na pryczach i spali. Nie liczyli, ilu ich było. Wreszcie Per rozkazał jednemu z swoich ludzi przebrać się szybko i zgotować strawę. Nie był zupełnie pewny, czy leżący na pryczach przyjęli jaki posiłek. Ale gdy zrzucali ubrania i wylewali wodę z butów na podłogę, zbudził się Kristaver. Był zupełnie odurzony snem, który miał. Wtem oczy jego spoczęły na Perze, który dziś W nocy przejeżdżał obok niego i pozostawił go na kilu. l i ! ni krótką chwilę obaj spoglądali na siebie. Po chwili Kristaver westchnął i przetarł czoło. — I tyś tutaj —rzekł zwykłym tonem. Minęła chwila, nim Per odpowiedział: ¦— Tak, i ty też wróciłeś, jak widzę. — Wróciliśmy przed chwilą — rzekł Kristaver przecie^ rając oczy. Per starał się okryć czymś suchym. Nie miał odwagi spytać, jakim sposobem uratowali się tamci. Nagle Kristaver spuścił nogi z pryczy, pochwycił pantofle, podszedł do pieca, zerwał z kołka bajową kamizelkę i wyrwał z niej gruby pugilares. — Zobaczysz, że pieniądze przepadły — rzekł. — Pieniądze? •— Tak, z pewnością została z nich tylko kasza. Wszyscy chwycili się mimo woli za kieszenie. Skórzany portfel związany porządnie sznurem trzyma się w środku nie do wiary sucho, ale co innego u ludzi z „Foki", którzy dziś w nocy leżeli w wodzie. Kristaver podszedł do stołu i zaświecił lampę. Był zwyczaj, że dowódca łodzi nosił taki pugilares skórzany na Sznurku na szyi. 'Przechowywał w nim zarobek całej łodzi aż do końca połowu. Dopiero wtedy każdy z załogi otrzymywał swój udział. Tym razem były to tysiące koron, które teraz może były zniszczone. Gdy rozwiązywał ociekający wodą pugilares, pot mu wystąpił na czoło i palce drżały. Inni spoglądali nań, ale uznali, że najlepiej nie mówić do niego. Pugilares był we środku czarny od wody. 1 oto banknoty. Niegdyś były czerwone i niebieskie, teraz są ciastem ze zlepionego papieru. ¦— Hm! — odezwali się tamci. Kierownik łodzi nie pokazuje chętnie pugilaresu. Dwie załogi w tej samej izbie nie wiedzą dokładnie, ile zarobiła druga strona. Teraz, gdy tamci wlepiali weń wzrok, Krista-ver zmarszczył czoło. — Spróbuj wysuszyć je naprzód — rzekł Per Suzansa. Kristaver nie słuchał go, tylko zaczął oddzielać banknoty. Było to pewnego rodzaju ratowaniem życia. W niektórych robiły się dziury. Inne darły się. To bolało, jakby kaleczył 217 X iic dało. Pieniądze! To, mocą czego on i jego ludzie i lv leli ocalić siebie i swój dom. Osobliwa to rzecz; stracić i łódź, a jednak musieć bankom i kupcowi zapłacić długi. I jeśli pieniądze zniszczeją, wtedy nastąpi w domu tdał przymusowa i on z rodziną straci dach nad głową. Mtł« szmatki zlepionego papieru leżały rozproszone na itole. - Musimy je wysuszyć — rzekł Per Suzansa. — Podreptał boso do pieca, dołożył drew i usunął ubrania. - Ubrania mogą zawsze schnąć — rzekł. — Teraz pienią-cl/i' to rzecz główna. I owiązał dokoła pieca sznurek, na którym miały wisieć banknoty. Kristaver przyglądał się tym mokrym szmatom papieru. Ręka jego leżała na stole. Ale najchętniej byłby zagarnął to wszystko i wyrzucił przez okno. — Chodź teraz — rzekł Per. I inni pomagali także. Zaczęto ostrożnie wieszać banknoty . na rozpiętym sznurku i oto wisiały pojedyncze i pozlepiane, przypominając malutkie pieluszki dziecięce, porozwieszane dla osuszenia. I kiedy Kristaver tak patrzył na to, znowu obudził się w nim diabeł. Zaczął śmiać się przedziwnie i gadać. Mówił, że są różne rodzaje suszenia. Suszy się siano i ubrania, i owce. Ale tu suszy się pieniądze. Chodził dokoła i poprawiał banknoty, dorzucił drew, przybliżał najbardziej mokre miejsca do ciepła i był wcieloną troską, jakby miał do czynienia z małymi dziećmi. Wyschły. Były uratowane, trzeszczały wprawdzie, kiedy je składał. Ale mimo to były zawsze jeszcze dość dobre do płacenia długów. Gdy jadło było gotowe, zbudzono ludzi, którzy leżeli na pryczach i spali. 1 gdy siedzieli dokoła stołu, miał Per Suzansa wrażenie, ¦ brakuje kogoś z towarzystwa i patrzył na innych, ale nit mógł zdobyć się na pytanie. Zdawało się, jakby ludzie oki" dźwigali jakieś wspólne nieszczęście. Per spojrzał i i Ki istavera, ale ten podniósł nań tylko oczy i jadł dalej. Wszyscy raczyli się sowicie świeżą rybą i myśleli tylko 0 tym, by położyć się znów i spać. Dopiero gdy skończyli, spytał któryś z ludzi Pera Suzansa, — A... Kaneles Gomon? Wszyscy obejrzeli się. Nikt nie rzekł nic, wreszcie Kri-staver odpowiedział: — Ach, tak, Kaneles... nie wrócił z nami na ląd. I znów zrobiło się cicho w izbie. Patrzyli na siebie i milczeli. Nikt już nie pytał i nikt nie chciał wstać. Skończyli jeść i wszyscy zwiesili głowy i spletli ręce pod stołem. Na ogół kulawo im szło z modlitwą przy stole, ale teraz trwali długo w tej postawie i patrzyli przed siebie. Kanełes Gomon, ten wesoły chłopiec, leżał teraz w Fiordzie Zachodnim? Gdy wreszcie podnieśli głowy, nie ruszyli się z miejsc 1 spoglądali przed siebie. Wreszcie rzekł Henrik Rabben: — To ciężki cios dla jego ojca. Hm! Ale już następnego dnia wyjechała flota rybacka znów na ławice, a po lądzie snuł się ten i ów i przyglądał się innym, ale sam nie miał już łodzi. Tak było z Kristaverem, toteż włóczył się z swymi ludźmi w kaftanach odświętnych po skałach, nie wiedząc co począć. Musieli chyba pogodzić się z losem i wrócić parowcem na południe do domu, tutaj w tym roku nie mieli już nic do czynienia. Kilka łodzi po nocy nieszczęsnej nie wracało wciąż jeszcze i wciąż jeszcze niejeden wystawał na skałach, czekał i spoglądał na morze. W ciągu dnia postanowił Kristaver popłynąć do swego przyjaciela Edvinda Hansena z Varanger. Chociaż spotkało go nieszczęście, to pogawędka z wesołym synem północy będzie mu w każdym razie ulgą. Ale już w drodze do niego usłyszał wiadomość, która dotknęła go niesłychanie. Edvind Hansen z łodzią i załogą zginął wśród burzy. Ludzie widzieli, jak łódź nabrała wody i poszła na dno. 219 Dnia tego Kristaver był przeważnie zatopiony w myślach i w chacie nie rzekł ani słowa. ¦ . : Widział przed sobą Edvinda Hansena z, czerwoną, ogoloną twarzą. Umiał uśmiechać się jak ładna kobieta i wyżywienie trzech rodzin było dlań drobnostką. „Brat to przedziwna rzecz —¦. mawiał Edvind. — Temu, co żyje, łatwiej jest utrzymać wdowę, niż temu, co umarł. I jedno z dzieci musi spać pod ławą w kuchni, ale zresztą wszystko idzie jak po maśle". , Kristavera nie spotkało nigdy dotąd takie nieszczęście, Zaczął wałęsać się wśród skał, jakby szukał przyjaciela. Jeździł przez cieśninę do innych szkierów, gawędził z ludźmi i próbował żartować, ale wszystko na nic. Zapędzał się na przylądki, siadał samotny i przyglądał • się morzu i ptakom, żując bez końca prymkę. I nagle zjawiał się Kaneles i szedł u jego boku: „Puściłeś mnie na łodzi, puściłeś mnie, Kristaverze.. Byłeś dowódcą, ale w ostatniej chwili uratowałeś się sam, a mnie puściłeś". „Tak — rzekłby Edvind Hansen — ale Kristaver puścił cię dopiero wtedy, gdy Jakub przejeżdżał wprost przez kil. Nie było innej rady. Kristaver niewątpliwie zrobił wszy-tko, co mógł". • „Gdyby to był syn jego, Lars" — rzekł Kaneles ze złośliwym uśmiechem. < ... >'.:;' Kristaver wstaje, wzrusza ramionami i idzie dalej. Miał wciąż jeszcze lekki chód. Dokąd zmierzał? Gdyby mógł teraz pójść do Edvinda Hansena, człowiek ten umiałby spło szyć Kanełesa i przywrócić jemu samemu spokój ducha. Teraz, niechby szedł, dokąd chce,; Kaneles pójdzie wraz Z nim. . -•. , ¦ ¦ . r , -r :]'¦•' ::::', i Siedzieli w chacie przy wieczerzy, gdy przysztykutał Jakub. : ; ¦ :'. . ¦. Naprzód rzekł „smacznego", a tamci mruknęli, aby usiadł; potem zaczął gawędzić o cenach ryb, o wietrze i pogodzie. Wreszcie zaczął mówić o tym, jakie to szczęście mają pewni ludzie. , ¦ ¦ •¦ Y ,'¦ ' — Jak na przykład Kristaver —> rzekł. — Ja? — spytał Kristaver podnosząc nań oczy. : 220 — Tak, czy wiesz, że jeden z parowców znalazł twoją łódź? Wszyscy skoczyli na równe nogi. Zwrócili się ku niemu. Kristaver zapomniał o żuciu, nie spuszczał oka z Jakuba, — To chyba żart — rzekł wreszcie. — Ależ nie, do pierona, przecież łódź twoja stoi w cieśninie. Sam ją widziałem. Parowiec z solą jadący z Kristian-sund wyłowił łódź w Bodo, a że był na niej numer, więc łatwo było stwierdzić, skąd pochodzi- Tak, masz szczęście, chłopie! — Za to musisz dostać wódki __rzekł Per Suzansa. Była to i dla niego ulga. Nie mógł patrzeć Kristayerowi w oczy. Wciąż jeszcze nie spytał, kto go uratował, ale wiedział skądinąd, że uczynił to Jakub. Ale Pieron Kuternoga nie był człowiekiem, który by taką rzece rozgłaszał. Łatwo przyszło Kristaverowi dowieść- ze znaleziona łódź jest jego własnością. I kiedy stał teraz na skale i widział „Fokę" bez takie-lunku, oszronioną mrozem, zdawało mu się, jakby zobaczył towarzysza. — To ty? — pytał, i zdawało się, że spodziewa się, iż łódź zarży mu w odpowiedzi. Pewnego dnia zjawił się w sklepie i kupił maszt i żagle, liny i sieci. Pugilares stał się cieńszy. Banknoty chrzęściły, gdy je rozwijał i płacił, ale ludzie za ladą byli zadowoleni. Ale gdy osadził nowy maszt na „Foce", przesunął go o cztery cale bardziej ku tyłowi niż dawniej i umieścił kloc drewniany między masztem i kolanem- Gdyż w chwili, gdy łódź się przewróciła, strzeliła mu jak błyskawica myśl, że tu tkwi błąd. Niepewny stosunek między takieiunkiem a łodzią pochodził stąd, że maszt wysunięty był zanadto ku przodowi. Dlatego miała „Foka" swe kaprysy, dlatego przewróciła się trzy poprzednie razy, ale teraz on postanowił dowieść, że jeśli dotąd udało mu się puścić ją w ruch, to teraz uda mu się odzwyczaić J3 od koziołków. XXXII I oto nadchodzi wiosna. W nocy bierze jeszcze mróz, leży gruby śnieg, ale w ciągu dnia słońce grzeje tak, że duże, niebieskie muchy zaczynia brzęczeć i roją się w oczach mnóstwa głów rybich leżących dokoła na górach. Woń wody morskiej, alg i rybich odpadów staje się ostrzejsza, ogrody osady rybackiej pachną wiosną na swój własny sposób. Był to wielki dla Kristavera dzień, gdy zaczął przygotowywać się do wyjazdu „Foką" ku ławicom. Kierować łodzią staveryńską z pomocą czterech ludzi jest niepodobieństwem, toteż był na jednej z wysp skalistych, gdzie prowadzono fabrykę guana i zawarł umowę z jednym z swych ziomków. Był to Elias Fiata, krzywonogi .siedemdziesięcioletni starzec; był obecnie za stary do łowienia ryb, mimo to jednak przyjeżdżał tu i pracował w fabryce, w której przerabiano głowy wątłuszów. Zdarzało się, że i on z takiej jazdy na Lofoty przyjeżdżał do domu z siedemdziesięciu do osiemdziesięciu koronami w kieszeni. — Potrzeba mi zwinnego człowieka — rzekł Kristaver, by starego zachęcić — i nie wiem, kto by był lepszy od | !<¦(...¦ Twarz Kliasa Fiata rozjaśniła się. Niegdyś mógł praco- wać za siedmiu, ale starość, ta starość. Więc drapał się za uchem: ach nie, hm, hm, z pewnością jest dziś już za stary. «-*• No, no — rzekł Kristaver nie ustępując. -— Z takim, jak ty, nas pięciu wystarczy za sześciu lub siedmiu. Miło jest starym słyszeć pochwały z ust młodszych. Stary zgodził się. Nie miał wprawdzie rynsztunku, ale istniały przecie buty i kurta po Elezeusie. Więc „Foka" znów wyjechała na morze i stary znalazł się raz jeszcze na lofockiej łodzi. Ba, umiał utrzymać porządek na przodzie okrętu. Zaraz pierwszego dnia omal nie sprał po gębie Arnta Aasana za to, że jest takim fajtłapą. Żeglowali w świeżym wietrze po morzu, a toń północna falowała pod nimi. Widzieli znów spokojny rój łodzi, a w powietrzu chmary ptaków, cha, cha, stary spoglądał dokoła i śmiał się, wszak nie była to dlań nowina. Gdy wracając musieli wiosłować pod wiatr, siedział z Larsem na jednej ławie i wiosłował. Siedemdziesięcioletni chciał współzawodniczyć z szesna-stolatkiem, obaj robili co mogli, żaden nie chciał okazać się słabszym. Hej, jak stary wiosłował! — Teraz, chłopcze, wezmę cię w obroty! Zobaczysz, kto silniejszy! Tylko mocno! Wiosłowanie to lekarstwo! Nie ma prawie choroby, z której byś nie wyzdrowiał przez wiosłowanie. I tego samego wieczora musiał Lars sklecić list do jego starej żony na południu. Stary chciał jej tylko donieść, że dał się znów zwerbować na morze. Niech baba dziwi się! Z początkiem kwietnia połów zaczął słabnąć. I pewnego dnia, gdy leżeli na ławicach w słońcu i w błękitnym powiewie, kilku podniosło głowy i spojrzało na rój czarnych ptaków, które porwały się i pociągnęły na zachód. Kormoran ciągnie —¦ mówili uśmiechając się do siebie. To był znak. Ptaki zaczęły ciągnąć do Vaerdy i Rost: nadszedł czas, gdy wszystko tu się kończyło, a zaczynało ńa zachodzie. I znów pewnego słonecznego dnia powiał niezrównanie pomyślny wiatr dla wszystkich, którzy zmierzali na połud- 223 n u ¦ 1 wśród roju łodzi opowiadał ktoś, kto przybył z po-IihIiiki, że w osadzie rybackiej kilku południowców zbiera :.u; do powrotu. Zbudowali już kambuzy, a kilku ustawiło Jut duży maszt na drogę. 1 gdy wciągali sieci, zawołał ktoś: - Patrzcie, ciągnie kilka brunatnych kormoranów... (Przestali ciągnąć sieci i patrzyli na morze, gdzie pięć czy .sześć północnych łodzi z świeżym i silnym wiatrem mknęło przez Fiord Zachodni. Musieli to być ludzie z Helgelandu. Teraz odjeżdżali. Pierwsze ptaki wędrowne ruszyły ku południowi. I na ławicach dawał się zauważyć osobliwy niepokój. Ludzie ciągnęli i szarpali sieci, chcieli wrócić na ląd, a potem do domu, na ten rok skończył się połów. Wtem zauważył ktoś łódź staveryńską z topselem, jadącą za innym łodziami w poprzek Zachodniego Fiordu. — Co to być może? — pytali patrząc w dal. — Do pierona, to Andreas Ekra! — zawołał Jakub. — Więc i w tym roku odjechał nas skrycie. Południowcy patrzyli chwilę za towarzyszem, który znów wypłatał im kawał. Ach, ten Andreas, ten Andreas! Ale teraz śpieszono się. Wciągnięto sieci, wyłożono wiosła i oto wiosłowały w zawody setki łodzi, które chciały dostać się na ląd i pierwsze ruszyć w drogę do domu. Stary Elias Fiata przewracał oczyma i pracował, ile wlezie. Jeśli miał jakie choroby, to powinien był je wypocić. Pracowano do późnej nocy. Trzeba było dużo rzeczy doprowadzić do ładu. Nazajutrz rano większość była gotowa, kambuz stał na tyle łodzi, wysoki maszt sterczał do góry. - Bądźcie zdrowi i dzięki wam za ten rok. Północni i południowcy kiwali do siebie zydwestkami i wypływali na morze. Zrobiło się tak cicho wśród skał, tak pusto bez łodzi, było ¦łychać ciszę wśród spichrzy. Teraz wprowadziła się tu mewa. Wzbijała się nad skały na białych, lśniących w słoń-< u skrzydłach, opadała na błękitne cieśniny i zanurzała się w poszukiwaniu odpadków. I zapanowała martwota wśród i lici rybackich, gdzie niedawno jeszcze roiło się od ludzi. Szare okna wyzierały z izb, gdzie w pośpiechu zapomniano obmyć podłogi i gdzie został zakopcony kociołek i czarny garnek z jakimiś resztkami. Musiały czekać trzy ćwierci roku, aż zjawią się ludzie. Na jednej ze skał stała dziewczyna, trzymając się pod boki i patrzyła za pewną łodzią. Wiatr targał jej włosy. Oddychała ciężko, może dlatego, że suknia jej stała się tak ciasna. Widziała wypływające parowce, widziała jachty i statki podnoszące żagle, wszędzie żagle, żagle, i wszyscy śpieszyli ku dalekim wybrzeżom. 15 r™ iord Zachodni potrafi być błękitny. Fale umieją X dobrodusznie harcować w słońcu i w wietrze, jak dzieci, które fikają koziołki i krzyczą z uciechy. Wiatr umie wiać ciepło, choć jest dopiero kwiecień i w fiordach i dolinach śnieg leży jeszcze na wysokość mężczyzny. Armia żagli rozpraszała się na wszystkie strony, przez cieśniny do wysp Vesteraalen, inne na północny wschód, gdzie mijając Harstad i Ibberstad, lawirowały wśród szkie-rów i płynęły dalej na północ wzdłuż nieskończenie długiej Finmarki. Ci zaś, którzy dążyli na wschód, ku lądowi lub dalej na południe, mknęli z pomyślnym wiatrem tak, jak należy, gdy się żegluje w zawody. Łodzie Stavaringczyków można było poznać po tym, że nad żaglem rejowym miały i topsel, a na szczycie masztu czerwoną flagę, która drżała na wietrze. A na wschód od białej ściany Lofotów, która w złocie ¦tanecznym zsuwała się coraz głębiej w morze, widać było hiale żagle, zmniejszające się w miarę tego, im dalsze były .stacje rybackie, z których wyjeżdżały, Balstad, S6rvaag*en i Gloppen; pod żółtym, drżącym świetliście niebem wyglą-»;<> szyję. Ale łodzie, które dążą dalej na południe, widzą lotny trójkąt na niebie, ciągnący na północ: „gę — gę" słychać w i;órzp. Każdy lubi co innego. Dzika gęś zatęskniła ku vm brzegom nad Morzem Norweskim, hen na północy. XXXIV Nad fiordem śnieg w tyim roku stajał dość wcześnie. We wsi bronowano już pola, a po wijącym się wybrzeżu snuły się kobiety, ocieniały oczy dłonią i wypatrywały w głębi fiordu żagli. Ale przylądek Blaaheia zasłaniał widok, więc wysyłano dzieci na skały, gdyż stamtąd wzrok ogarniał daleki szmat błękitnego morza. Nikt nie otrzymał żadnej wiadomości, nikt nie wiedział nic pewnego, ale był to czas, kiedy oczekiwano rybaków z Lofotów. Jedna z kobiet potarła nos i rzekła: — Ola wróci niebawem, nos :nnie swędzi. Innej śniło się najwyraźniej, że wracają, trzecia czuła to też jak najpewniej. I dla pewności zaczęto w małych izdebkach zamiatać i szorować, rąbano i rozsiewano jałowiec, powlekano świeżo pościel. I potem można było oporządzić trochę i siebie samą, nie można rzec, by stało się to tak niedawno. Nawet żona Andreasa Ekra, Anna Marta, wylazła z warsztatu tkackiego i zaczęła robić porządki. Wprawdzie przysięgała sobie, że Andreasowi, kiedy wróci, postawi łóżko w stajni, gdyż przez całą zimę nie napisał z Lofotów do domu ani jednego listu. Ale słońce świeciło tak jasno, szpaki i jaskółki świergotały dokoła domu i budowały gniazda, a to 231 Jest znrnźliwe. Anna Marta krzątała się i mówiła, że trzeba im kobiece, potem czeka ich dobra strawa i miękkie lotko. Dobrze im jest na ich sposób. Ale Jakubowi nie jest gorzej na jego sposób. Po wieczerzy siedzi na ławie wioślarskiej z fajką i pon-Ciem kawowym, i patrzy na ląd. Tak pięknie jest teraz w zatoce. Głuszec tokuje na wzgórzu, księżyc rzuca srebrne blaski na morze, a w chatach zapalają się mrugające doń światła. Z każdej strony zatoki jest przylądek, i oba były mu przyjaciółmi od dni dzieciństwa. Teraz może sobie tu siedzieć i patrzeć na nie. — W domu! — mówią. — Witaj w domu, Jakubie — mówią doń oba przylądki. Teraz, gdy na wyżynach taje śnieg, w górze na stokach tworzą się potoki i wtedy słychać to samo, co dawniej, szemranie. „W domu" — szemrze woda. I kiedy później nie ma nic prócz ciemności i księżyca, fala na brzegu zaczyna też pluszczeć i nucić do snu. A on siedzi i słucha. „W domu" — mówi fala i śpiewa cichą pieśń. Tak, rzecz dziwna, jak wszystko zmiarkowało, że Jakub wrócił dziś wreszcie do domu. XXXV Nadeszła taka zima, gdy Lars uczęszczał do seminarium nauczycielskiego i uczył się z całych sił. Zdawało się, jakby chciał pracą zagłuszyć myśli, które trochę bolały. Teraz bawił Oluf z ojcem na Lofotach, a on sam siedział tu w suchym i ciepłym pokoju. Ojciec i Henrik Rab-ben dali zań porękę w banku, by mógł tu przyjechać. Przyjął pomoc rybaków, lecz uciekł od nich i jedyną pociechą było mu to, że kiedy dojdzie do czegoś, stanie się kiedyś ich rzecznikiem. Dziś dostał list od Olufa z Lofotów. Dużo burz, lichy połów. Oluf był zdecydowany porzucić rybactwo i już tej wiosny udać się do Ameryki. A ojciec — myślał Lars. Ojciec jest zbyt dumny, by się sprzeciwiać. Pewnie dopomoże nawet Olufowi do otrzymania pieniędzy na przejazd. Ale co będzie czuł — w cichości serca? Matka wciąga nas na ląd, jednego po drugim. Siedział nad książką i przyglądał się tej dziwnej walce między rodzicami. Ojciec umiał być tak kategoryczny i silny, ale pozostawiał jej zawsze zwycięstwo. Blada, trwożna kobieta, która co zimę traciła na pół zmysły, a jednak tak dobrze wszystko załatwiała i wszystkim rządziła, odbierała ojcu syna za synem, choć wiedziała, że tak bardzo ich po- 16* 243 trzebował. A jednak kiedy z nią mówił, promieniał na twarzy i uważał, że jest niezrównana. I I iars schyla się nad książką i czyta znowu. Musi czytaniem odpędzić myśli o ojcu. Ale następnej zimy pojechał Kristaver bez żadnego syna ti;i Lofoty. Oluf był w Ameryce, a Tosten był za mały. Nikt nie przeczuwał, że ten gibki mężczyzna o lekkim chodzie i wesołym usposobieniu miał godziny, kiedy byłby najchętniej się skrył. Zwłaszcza podczas podróży na północ, ostatniej nocy w Grotoya, gdy nazajutrz mieli wyruszyć na Fiord Zachodni, nie mógł spać. Najgorsze było nie to, że mógł jutro, jak inni, stanąć przed obliczem Boga. Najgorsze było to, że mógł mu się zjawić Kaneles Gomon. „Wypuściłeś mnie. Ale sam się ocaliłeś!" Tak, tak. Gdybyż to mógł się przekonać, czy było w mocy człowieczej utrzymać towarzysza choć o minutę dłużej. Gdyż wtedy żyłby może jeszcze. Jutro musisz ruszyć na Fiord Zachodni. Niektórzy twierdzili, że Kristaver żegluje jeszcze szale-niej niż dawniej. Mówili, że żegluje jak szaleniec. Ale właśnie podczas burzy widywał Kanelesa. I myślał. — Jeśli jesteś winien, to jednak nie wyjdziesz cało. Żeglował szalenie, ale żeglował jak mężczyzna. Lars został nauczycielem w głębi kraju, daleko od morza. Był to niespokojny, zapalny chłopak, który robił wszystko. Miewał odczyty, działał w stowarzyszeniach młodzieży, pracował w bibliotekach. Jak matka, nie mógł nigdy usiedzieć spokojnie, ale po prawdzie nie czuł się dobrze tak daleko od morza. Często łapał się na tym, że tęsknił do prawdziwie szalonej jazdy wśród burzy i fal, zwłaszcza gdyby u steru stał ojciec, jak Bóg na morzu. Trzeba było tłumić to czytaniem. Pragnął zdawać nowe egzaminy, piąć się wyżej. Miał takie uczucie, jak podczas wiosłowania, jeśli się ma oznaczony cel, który musi się osiągnąć. Wtem przychodzi list od matki, pisany małymi bezsilnymi literkami i donosi, że ojciec umarł na Lofotach. Miał długi czas na udzie wrzód, na który nie zważał, tak że pewnego razu zaniemógł ciężko i skończył w szpitalu. Lars pojechał do domu i po raz pierwszy ujrzał po wielu latach małe domki zagrzebane w śniegu. Jak Elezeus Hylla, wrócił ojciec do domu w trumnie. Leżał teraz w stodole; Lars i matka stali tam wśród zimna, podniósłszy wieko. Ojciec leżał w białej koszuli, ze splecionymi rękami. Krótka, pełna broda osiwiała, jasne włosy były kędzierzawe, jak dawniej. I dopiero teraz był Lars na tyle uczony, że rozumiał, jak męsko piękna była ta głowa. Twarz była pobrużdżona, synowie musieli też sprawiać mu troski, ale teraz był znów tak spokojny, jak. gdyby widział Marię, choć miał zamknięte oczy. I kiedy tak stał, zdawało się Larsowi, jakby te zamknięte oczy pytały: — Czy jesteś już wielkim panem, Lars? Trzeci syn, Tosten, miał lat siedemnaście. Dwie zimy jeździł już z ojcem; na wiosnę zajął miejsce dowódcy łodzi i prowadził „Fokę" do domu. Ale matka i jego wciągnęła na ląd. Tej samej wiosny sprzedała łodzie, sprzęt i dom w Myran i wreszcie nastał wielki dzień przenosin. Matka Kristavera nie żyła już od lat. Maria miała już tylko czworo dzieci, teraz pokazała morzu plecy. Nareszcie. Spieszno jej było. Nie widziała, że tamci odwracali się ciągle i spoglądali za siebie. Od morza zawiewało tchnienie wiosny, woń wilgotnego piasku, alg i ryb. Ale gdy mijała folwark Linden, rozpostarła się przed nią cała gmina, i zaczęło w krąg pachnąć liściastymi lasami, wielkimi polami, kwieciem. Potem ukazały się pola, słońce świeciło: lesiste wzgórza, szmer potoku, woń czeremchy i jodeł. Ach, co za dzień! Góry dawały ochronę od północy i zachodu, nie wtargną tu dzikie burze zimowe, skończyły się złe lata. — Mamo, ty płaczesz? —¦ rzekł najmłodszy chłopiec. — Mogę się też śmiać — rzekła, otarła oczy i zaśmiała się. 245 Prowadziła krowę. Była to „Rosja" o białej głowie i pięk-nycli, mosiężnymi guzami zdobnych rogach. Miała piętna- [• lat, ale Maria nie mogła się z nią rozstać. Szła ociężale, ale ledwo znalazła się w dolinie górskiej, podniosła głowę i zaczęła wietrzyć, przypomniało się jej pastwisko, na którym spędziła tyle letnich miesięcy i, o ile mogła, zaczęła stawiać lżejsze kroki. Wreszcie dotarli do małego gospodarstwa. Dwa szare budynki, dom i stajnia, wśród małych pól i łąk na stoku..Tu wyrosła, tu czuła się swojo, tu była wreszcie w domu. - Ale... ale tu przecie tak ciemno — westchnęła Jonetta, ;:v. czas był tu wszędzie u siebie w domu. — Dzień dobry! Staje przed jedną z chat, przed którą kobieta pierze. To Kllen, niegdyś zwała się Ellen Koya. — Dzień dobry — mówi kobieta, patrząc nań ciekawie. ¦— Nie poznajesz mnie, Ellen? -¦ ¦ . — Nie — kobieta wytrzeszcza nań oczy. Skądżeby miała znać jakiegoś pana z miasta? — Czyż nie wiesz, że jesteśmy mężem i żoną? Braliśmy swego czasu ślub w stodole. — Nie może być! — Uderza się po udach i śmieje się głośno. — Więc to ty, Lars? Ach, przepraszam, powinnam powiedzieć pan. Rozmawiają z sobą. Była wciąż jeszcze ładna, choć była spracowana i miała pięcioro dzieci. Mąż był dawniej rybakiem, teraz pracował w mieście w fabryce. Robiło tak wielu. Potem znów idzie dalej. Zalewają go wspomnienia. Kto się wybić chce w jednym miejscu, musi ustąpić z innego, Tak jest i nic tego nie zmieni. ,<>;' Ale przed jedną z szop Lars staje nagle. Co to? Długa, sklepiona łódź, spalona słońcem, zniszczona przez burze i deszcze, to łódź lofocka. Obchodzi ją dokoła. Na przednim tramie mała tabliczka. Kilka liter da się jeszcze z biedą odczytać. To „Kwiat Morza". . Lars Myran przystanął i zacisnął usta. Przypomniał mu sie Jakub, Jakub Pieron Kuternoga. Miał wielki powód pamiętać o nim. I oto jego łódź. Stał długo i przyglądał się jej, zanim poszedł dalej. Rozmawiał już z wielu znajomymi, gdy przed jedną z chat ujrzał bardzo starego człowieka, który grabił siano. Co? Czyż nie kulał? Kierownik szkoły przystanął i przyglądał mu się. — Dzień dobry, Jakubie. Stary oderwał wzrok od swego zajęcia, rzekł: „dzień dobry" i chciał zabrać się pilnie do dalszej pracy. Miał na. głowie czerwoną rogatą czapkę; oczy w zniszczonej twarzy zapadły głęboko, przypominając nieco zapiekłą krew. ¦— Grabisz siano? — spytał kierownik szkoły. — Oczywiście. A pan w podróży? — Nie poznajesz mnie także, Jakubie? — Nie. — Zmierzył nieznajomego od stóp do głów. — Gdybyś mnie pewnej nocy nie był uratował z miotanego falami kilu, nie stałbym tu teraz przed tobą. — Aha — zaśmiał się stary krótko i zastanawiał się. Ale uratował tak wielu. Lecz gdy dowiedział się, kto stoi przed nim, ocienił oczy dłonią i rzekł: ~r Cha, do pierona, teraz poznaję ciebie, jesteś wykapany ojciec. Toś ty naprawdę Lars? — Ile masz teraz lat, Jakubie? — Ach, ludzie mówią, że przeszło dziewięćdziesiąt. Ale jeśli człek jest zdrów... — Czy utrzymuje cię teraz gmina? — Ach tak, nie daj Boże! Przyszło mi w końcu na kasę dla biednych. — Widzę, że nie sprzedałeś „Kwiatu Morza". — A nie! Zdaje mi się, że spróchniejemy oboje razem. I stary zaczął znów grabić. Musiał być pilny, jeśli chciał* by chłop, u którego był umieszczony, dał mu grosz na tytoń. Hedaktor ADELA SKRENTNA Redaktor techniczny MIROSŁAW KOP1NSK1 Korektorzy ELŻBIETA CICHA IWONA WEGNER-MARUSZEWSKA PHnted f.n Poland WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE * POZNAŃ * 1972 Wydanie I. Nakład 20 000 + 260 egz. Ark. wyd. 12,1; ark. druk. 15,75. Oddano do składania 26 VII 1971 r. Podpisano do druku 4 IV 1972 r. Druk ukończono w listopadzie 1972 r. Papier druk. mat. kl. III, 65 g, 82 X 104 z fabryki w Kostrzynie. Zam. nr 1134/71. Cena zł 25,— Skład POZNAŃSKIE ZAKŁADY ORAFICZNE IM. M. KASPRZAKA Druk OLSZTYŃSKIE ZAKŁADY GRAFICZNE IM. S. PIENIĘŻNEGO W OLSZTYNIE, zam. 682. Z-6/29