Karl Hans Strobl RĘKOPIS ZNALEZIONY W KLASZTORZE SANTA ESPERANZA (Das Manuskript des Juan Serrano) Profesor Osten—Seckher, zasłużony badacz dżungli w górnej Amazonii i przyległych Andów peruwiańskich, dokonał podczas swojej ostatniej podróży południowo—amerykańskiej nader osobliwego odkrycia. W kalsztorze Santa Esperanza, położonym w trudno dostępnym masywie górskim mniej więcej na poziomie Mont Blanc, udało mu się wyszperać stary rękopis opowiadający o losie jednego z uczestników wielkich wypraw z czasów konkwisty. Był nim Juan Serrano, autor odnalezionej przez profesora relacji, towarzysz Magalhaesa w jego pierwszej wyprawie dookoła globu, o którym poza tym nic bliższego nie wiadomo. Wszakże tyle jest wiadomo, że po krwawej uczcie na wyspie Zubu, gdzie krajowcy wyrżnęli hiszpańskich żeglarzy, pojawił się na plaży i błagał przyzywając imienia Bożego i Najświętszej Marii Panny stojących w zatoce na kotwicy pozostałych towarzyszy o wykupienie go z rąk tubylców. Aczkolwiek jednak ranny, zbroczony krwią i spętany więzami wzbudzić mógł współczucie i w najbardziej zatwardziałym sercu, i chociaż okup w postaci dwóch samopałów, dwóch sztab żelaza i kilku sztuk sukna nie był bynajmniej wygórowany, to przecież dowodzący okrętem Juan Carvajo nie przystał na to i podniósłwszy kotwicę odbił na pełne morze. Pigafetta, który dał nam opis podróży Magalhaesa, jest w swojej relacji zdania, że Carvajo dlatego pozostawił nieszczęśnika w rękach tubylców, aby nie pozbywać się dowództwa okrętu, które przekazał mu Serrano przed zejściem na ląd. Być może obawiał się też jakiegoś podstępu ze strony wyspiarzy i nie chciał narażać na zguby reszty załogi. Dodajmy jeszcze, że wydarzyło się to 1 maja 1521 roku, po tym, jak krótko wcześniej, bo 27 kwietnia, Maga1haes zginął z rąk dzikich na innej pobliskiej wyspie o nazwie Matan. Jaką drogą zapiski Juana Serrano dostały się do klasztoru Santa Esperanza, nie udało się profesorowi ustalić. Można zapewne przyjąć, że jakiś hiszpański żeglarz w poźniejszych czasach natknął się na ten rękopis u tubylców, wszedł w jego posiadanie i zabrał ze sobą do Ameryki Południowej, gdzie niewiadomym sposobem trafił on następnie do klasztoru. Ale pozwólmy już teraz mówić samemu rękopisowi, który przytaczamy tu w możliwie najwierniejszym tłumaczeniu: W Imię Boga Ojca, Syna i Ducha Świętego. Amen. Ja, Juan Serrano, najpierw kapitan na "Santiago", a potem na "Conception", spisuję te słowa w obliczu nadchodzącej śmierci, bez nadziei, że kiedykolwiek pochylą się nad nimi oczy moich ziomków. Tym niemniej jednak, gdyby zrządzeniem Opatrzności Boskiej miałby je kiedyś czytać jakiś Hiszpan czy Portugalczyk (bowiem nie żywię nienawiści do Portugalczyków, sam będąc z urodzenia Portugalczykiem), to niech weźmie na ich przykładzie pod rozwagę, na jakież to próby wystawia nas, biednych grzeszników, szatan, jakże słabymi jesteśmy z natury i jak osobliwymi są w ogóle całe nasze życie i śmierć. I niechże czytelnik ten zechce następnie odmówić modlitwę za zbawienie mojej duszy, jeżeli to będzie możliwe, najlepiej w kościele Santa Maria de la Victoria de Triana w Sewilli, gdzie Magalhaes odbierał cesarską flagę z rąk Sancho Martineza de Leiva. Po zgładzeniu moich towarzyszy przez zdradzieckiego króla wyspiarzy zawleczono mnie na plażę. Tam pozostała na okręcie załoga nie zważając na moje krzyki i błagania, aby dostarczono na ląd okup za mnie, postawiła żagle i odpłynąwszy pozostawiła mnie na pastwę tubylcom. I stało się tak, chociaż Juan Carvajo był moim ojcem chrzestnym, i chociaż zaklinałem go na pamięć jego własnej matki i na rany Chrystusa, aby nie wydawał mnie tutaj na pewną śmierć. Kiedy zobaczyłem, że próżne są moje błagania i zaklęcia, owładnęły mną rozpacz i straszliwy gniew. Począłem przeklinać Hiszpanię, towarzyszy i samego siebie prosząc Boga, aby w dzień Sądu Ostatecznego zażądał od Juana Carvajo rachunku za moje życie. Mam też nadzieję, że moja klątwa przyniosła rychło temu okrutnemu człowiekowi, zbrodniarzowi i mojemu ojcu chrzestnemu nieszczęście i rychłą śmierć. Wiem, że niechrześcijańskie to i pogańskie życzenie, co niech zechce mi wybaczyć Święta Dziewica w swojej łasce. Tak więc sam pozostałem na wyspie. Po odpłynięciu okrętu odprowadzono mnie z powrotem do wioski. Król wyspiarzy miał tam zadecydować o moim dalszym losie. Stałem się powodem wielkiego zbiegowiska i przedmiotem nienawistnych ataków ze strony kobiet i dzieci, które obrzucały mnie grudami ziemi, muszlami i kamieniami, raniąc mnie na całym ciele. Zadawany mi ból otrzeźwił mnie jednak wówczas i postanowiłem okazać dumę wobec tubylców i zachowaniem swoim dać im dowód, że nie obawiam się śmierci. Wyprostowałem się i z podniesioną głową kroczyłem dalej wśród konwojujących mnie wojowników. Doprowadzono mnie do chaty króla, gdzie uprzednio odbywała się uczta i gdzie zostaliśmy tak zdradziecko napadnięci. Domostwo otaczała palisada z ostrych pali, na których wisiały teraz ponadziewane zwłoki moich towarzyszy. Po wejściu do środka ujrzałem króla spoczywającego na swoim łożu, a u jego stóp rozciągnięte na ziemi jakieś ciało. Postąpiwszy bliżej, rozpoznałem w leżącym Duarte Barbosę, który, podobnie jak i ja, został podczas napadu tylko ranny. Biedak leżał teraz z rozciętym brzuchem, tak że wszystkie wnętrzności były na wierzchu. Król grzebał obydwiema rękami w jamie brzusznej, wyszarpał naraz garść tłuszczu przynercza i wpakował to sobie do ust. Duarte Barbosa żył jednak wciąż jeszcze i jęczał przeraźliwie. Zobaczywszy i rozpoznawszy mnie, jął mnie prosić na wszystkie świętości i zbawienie mojej duszy, abym go dobił. Lecz równie dobrze mógłby o to prosić kamień, czy belkę w tej chacie, byłem bowiem skutecznie skrępowany. Nie mogę wszelako w tym miejscu nie nadmienić, że Barbosa skupił na sobie szczególnie zawziętą nienawiść tych dzikusów (tak ich muszę nazywać, chociaż wszyscy oni przyjęli wcześniej święty chrzest) przez to, że —jak to leżało w jego usposobieniu —zniewolił wiele niewiast na wyspie. Uczynił je sobie do tego stopnia powolnymi, że gniew zagotował się w sercach ich mężów, i tylko twardej ręce Magalhaesa trzeba przypisać, że do buntu nie doszło wcześniej. Tymczasem król zwrócił się ku mnie i przemówił w swoim narzeczu. Kiedy skończył, wysunął się do przodu Henrique. Był to niewolnik Magalhaesa z Malakki; towarzyszył mu do Portugalii i Hiszpanii, a potem wokół całego niemal globu z powrotem w swoje tutejsze, rodzinne strony. Po śmierci Magalhaesa uciekł od nas. Tenże Henrique, który służył nam też jako tłumacz, przełożył mi teraz słowa króla: z zachowania moich własnych towarzyszy —powiadał —wnosić mogę, jakimże to niewiernym i zdradzieckim ludem są Hiszpanie, którzy ze strachu przed królem porzucili mnie tutaj bez litości. Krew wzburzyła się we mnie na to i odpowiedziałem królowi (poprzez usta Henrique), że sam dał przykład najczarniejszej niewierności i zdrady, bo przecież na ręce Magalhaesa złożył przysięgę na poddaństwo i wierność koronie hiszpańskiej, otrzymał nadto za łaskę Bożą sakrament chrztu świętego, za którego przyczyną mógł pozbyć się swojego pogańskiego imienia Rajah Humabon i wejść w posiadanie dumnego imienia Carlo, które nosi sam nasz cesarski majestat. Wszelako —ciągnąłem —okazał się go zupełnie niegodny, tak że nie mogę traktować go pomimo chrztu inaczej niż najszkaradniejszego poganina i bałwochwalcę. Król skrzywił się tylko na moją odpowiedź i powiedział mi z kolei, że Jego Cesarski Majestat Karol V nic go nie obchodzi, a mnie wystarczy popatrzeć na Duarte Barbosę, abym sobie uświadomił, co mnie niebawem czeka. Skończywszy mówić klasnął w ręce, na co weszła do chaty para dziewcząt przyodzianych tylko w przepaski z listowia na biodrach i mających lekko zasłonięte twarze. W rękach trzymały kamienne noże; rozpoczęły też zaraz powolny taniec: wokół konającego Barbosy, a po chwili, na znak dany przez króla, zatopiły mu w sercu swoje noże. Ucichły jęki nieszczęśnika, a ja skierowałem w myślach dziękczynną modlitwę do swojego patrona na okoliczność uwolnienia towarzysza z jego męczarni. Wyprowadzono mnie teraz z chaty. Przechodząc wzdłuż palisady policzyłem wiszące ciała i zorientowałem się, że było ich tylko dwadzieścia jeden, zatem jeszcze jeden z nas, jak to sobie uświadomiłem, musiał ocaleć. W dwudziestu siedmiu zeszliśmy mianowicie na ląd, z czego Juan Carvajo i profos okrętowy od razu powrócili na pokład wietrząc jakieś niebezpieczeństwo. Henrique uciekł. Barbosa leżał w chacie, a ja jeszcze żyłem; na słupach palisady winno wobec tego wisieć właściwie dwadzieścia dwoje zwłok. Niczego więcej nie zdążyłem zauważyć, bowiem stanęliśmy wkrótce przed chatą mającą służyć za moje chwilowe więzienie. Przywiązano mnie tam w środku do drewnianego pala surowymi rzemieniami tak mocno, iż wydawało się, że krew tryśnie zaraz spod napiętej skóry. Pod wieczór zaszedł do mnie wspomniany Henrique, usiadł przede mną i począł mi w szczegółach opowiadać, jakim to torturom poddany zostanę przed śmiercią, oraz że cała wyspa cieszy się już z góry na to radosne wydarzenie. Oczy płonęły mu przy tym strasznie, a twarz wykrzywił okropny grymas, jakby to sam szatan w niego wstąpił. Powiedział mi na koniec, że to on osobiście przy pomocy czterech innych królów na Zubu i Rajaha Humabona, którego przekonał do zdrady, przygotował bunt i rzeź naszych ludzi. Dodał jeszcze, że cieszy się mogąc wreszcie pomścić swoje uprowadzenie z rodzinnych stron i długoletnią niewolę. Poznałem wówczas, że i ten niewolnik, aczkolwiek od dawna ochrzczony i od dawna noszący chrześcijańskie imię, podobnie jak i wszyscy pozostali wyspiarze także pozostał poganinem. Z zapadnięciem ciemności opuścił mnie, natomiast przyszły do chaty owe dziewczyny, które uśmierciły Duarte Barbosę. Usiadły po mojej lewej i prawej stronie ze swoimi nożami w dłoniach, z czego zrozumiałem, że będą mnie pilnować. Z zewnątrz słychać było jednak i męskie głosy, tak więc zdałem sobie sprawę, że postanowiono mnie pilnować szczególnie ostrożnie, aby wykluczyć jakąkolwiek możliwość ucieczki. Osłabłem wszelako tak bardzo z powodu dużego upływu krwi, że nie mogło być tak czy inaczej mowy o tym, abym sam mógł podjąć jakąś próbę oswobodzenia się. Będąc osłabiony, zapadłem też szybko w sen, który w swoim dobrodziejstwie przeniósł mnie do pięknej Sewilli: oto przechodziłem z donną Mercedes obok kościoła Santa Maria de la Victoria; naraz donna Mercedes podniosła dłoń i poczęła mnie gładzić czule i delikatnie po twarzy. Zdumiałem się tym wielce, ale obudziłem się w tym samym momencie z powodu okropnego wrzasku jakiegoś ptaka. Kiedy całkiem doszedłem do siebie, zorientowałem się po pierwsze, że ptasi wrzask dochodził z dachu chaty, a po drugie, że wciąż jeszcze jakaś miękka i ciepła dłoń głaskała moje policzki. Zalegające wokół ciemności nie pozwalały mi dostrzec, czyja to była ręka; przekonany byłem jedynie, że musiała to być ręka jednej z moich strażniczek, bowiem tak delikatnej pieszczoty władna mogła być tylko ręka kobiety. Ptaszysko nie przestawało krzyczeć na dachu, a czyniło to tak niesamowicie i przejmująco, że po chwili odezwały się wyciem, jakby wystraszone wioskowe psy. Tajemnicza ręka odsunęła się od mojej twarzy. Doleciały mnie głosy strażniczek, które wymieniły między sobą kilka słów, po czym zaintonowały cichą pieśń. Dziwna to była pieśń, zdjęła mnie w każdym razie wielkim wzruszeniem, tak że o mało nie rozpłakałem się nawet. Kiedy po jakimś czasie ptak i psy ucichły na zewnątrz, a tylko jeszcze cichy, kojący śpiew unosił się w chacie, znów ogarnęła mnie senność. Obudziłem się dopiero z nastaniem jasnego dnia. Obydwie strażniczki opuściły mnie teraz, a ich miejsce zajęli czterej wojownicy królewscy zbrojni w dzidy i maczugi. Na samym wstępie poddali szczegółowym oględzinom moje więzy sprawdzając najwidoczniej, czy się aby nie obluzowały. Niebawem zjawił się i Henrique przynosząc mi chleb i pieczonego kurczaka. Karmił mnie tym wszystkim po kawałku informując przy okazji, że nie odmawia się mi pożywienia, abym powrócił do swoich sił i mógł wytrzymać przewidziane dla mnie męczarnie, które mi znowu opisał we wszystkich szczegółach. Jadłem i nie odpowiadałem na jego pytania, chociaż kilkakrotnie starał się ode mnie dowiedzieć, czy nie wiem przypadkiem, co mogło się stać z księdzem Pedro de Valderrama, który, jak to się mu wydaje, także zszedł z nami na ląd. Milczałem wyczekując z utęsknieniem nadejścia nocy, a wraz z nią owej słodkiej pieszczoty i kojącego śpiewu moich strażniczek. Kiedy zapadł zmrok dziewczęta pojawiły się znowu i zmieniły wojowników. Wywnioskowałem z tego, że taki panuje tutaj widocznie zwyczaj, oraz że moje strażniczki są najprawdopodobniej czymś w rodzaju kapłanek spotykanych u niektórych ludów w krajach odkrytych przez Portugalczyków. Dopóki mrok nie zgęstniał zupełnie, starałem się zorientować, która z dziewcząt mogła być sprawczynią nocnej niespodzianki. Rozmawiały jednak między sobą nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Kiedy usiadły już na swoich miejscach, ta z prawej mojej strony zajęła się przyrządzaniem jakiegoś napoju; odprawiła nad nim niezrozumiałe zaklęcia, po czym wypiły go obydwie. Postanowiłem bronić się przed snem, aby łatwiej odgadnąć, która z nich mi sprzyja. Długo musiałem jednak czekać, zanim około północy poczułem na swoim ramieniu kobiecą rękę. Ręka przesuwała się do góry w kierunku mojej szyi, i nagle poczułem na gardle chłód kamiennego noża. Dreszcz mnie przeniknął do głębi, że oto nadeszła moja ostatnia chwila. Ale nóż przeciął tylko postronek wokół mojej szyi, który utrudniał mi dotąd oddychanie i jedzenie. Następnie poczułem jak kolejno spadają mi rzemienie z ramion, bioder i nóg. Byłem zupełnie wolny. Nie ruszałem się jednak będąc przekonany, że ręka, która mnie uwolniła, da mi też znak, co mi dalej czynić należy. Po chwili odezwał się z dachu ten sam okropny ptak, co w nocy, i psy znów zaniosły się przeraźliwym wyciem. Przed chatą dał się słyszeć gwar przytłumionych głosów i szczęk broni, a potem słychać było krótko chrzęst oddalających się kroków. Po jakimś czasie poczułem na swojej ręce obcą dłoń, która ciągnąc mnie lekko dawała mi znać, że mam podążać za nią. Przez otwór w ścianie przeciwległej do wejścia chaty wypełzliśmy na zewnątrz. Z rozkoszą wciągnąłem w nozdrza chłodne, nocne powietrze. Ciemność panowała jednak nieprzenikniona, tak że dostrzec mogłem jedynie zarys postaci mojej oswobodzicielki i jaśniejące plamy białej farby, jaką kobiety na wyspie Zubu malują sobie piersi i nogi. Przemknęliśmy niepostrzeżenie pomiędzy chatami wioski pnąc się następnie na rozciągający się za nią płaskowyż i zagłębiliśmy się w końcu w jakiś las. Odpoczęliśmy tutaj krótko; dziewczyna próbowała coś do mnie mówić, po raz pierwszy zresztą od chwili ucieczki, ale nie znając tego języka mogłem jej tylko podziękować po hiszpańsku za wybawienie mnie od śmierci. Ruszyliśmy dalej w drogę. Kiedy z pierwszym świtaniem wyszliśmy z lasu zobaczyłem, że znajdowaliśmy się na rozległej równinie, pokrytej morzem traw. Przyjrzawszy się dziewczynie odkryłem w niej strażniczkę, która siedziała po mojej prawej stronie. Tego, co stało się z drugą dziewczyną, dowiedziałem się dopiero później; potwierdziło się wtedy to, co przypuszczałem od samego początku, że mianowicie moja wybawicielka odurzyła towarzyszkę silnym proszkiem nasennym, który podała jej w przygotowanym przez siebie napoju. Marsz przez wysokie trawy równiny był dla mnie trudny i męczący, tym bardziej że zaczęła mi dokuczać na nowo rana na głowie, wystawiona teraz na ostre działanie słońca; także i opuchnięte nogi poczęły mi odmawiać posłuszeństwa. Dziewczyna spostrzegłwszy, że ledwie już nadążam za nią iść, zarządziła przy napotkanym akurat potoku przerwę; obmyła mi rany, przewiązała opatrunkiem głowę, a potem nazbierała ziół, których sokiem przetarła jątrzące się już obtarcia po rzemieniach na przegubach dłoni i nogach. Zaraz też poczułem wielką ulgę po tych zabiegach i mogłem po niedługim czasie na powrót kontynuować nasz wspólny marsz. Po drodze widziałem osobliwe drzewa o żywych liściach. Mają one po dwa płatki, złożone niczym skrzydła, i trzymają się gałęzi przy pomocy krótkich łodyżek; z przeciwległego końca zwieńczone są pojedynczym, czerwonym kolcem. Gdy je dotknąć, odrywają się i uciekają lecąc jakiś czas w powietrzu; zapędzone w pułapkę, kłują kolcami niczym zwierzęta. Ale tym niemniej są to prawdziwe liście i, jak myślę, żywią się one powietrzem. Pod wieczór przyszło nam znowu wspinać się na strome wzniesienie, aż z nastaniem ciemności weszliśmy do głębokiego wąwozu, którym posuwaliśmy się mniej więcej godzinę. Wyszliśmy z niego na płaskowyż porośnięty trawą. Było już bardzo ciemno, tak, że moja przewodniczka musiała mnie wziąć za rękę. Mijaliśmy po drodze rumowiska kamieni, które zdawały się przypominać fragmenty bram, kolumn, i miałem wrażenie wędrowania po ulicach kompletnie zburzonego miasta. Noc spędziliśmy przy jakimś wielkim zwalisku kamiennych brył zjadłwszy uprzednio kilka owoców, jakie dziewczyna zerwała z rosnących w pobliżu krzaków. Ponieważ byłem bardzo wyczerpany, zasnąłem głęboko i obudziłem się dopiero, kiedy słonce stało wysoko na niebie. Rozejrzawszy się wokół stwierdziłem, że istotnie nie pomyliłem się w nocy co do oceny miejsca, znajdowaliśmy się bowiem pośród ruin jakiegoś starożytnego miasta; gdzie nie spojrzałem, wzrok mój napotykał resztki murów, wież, krużganków i studni. Czego jednak nie mogłem był dostrzec w nocy, a co teraz porażało moje oczy, to była okoliczność, że wszystkie te ruiny były z najczystszego złota. Promienie słoneczne rozpalały je tysięcznym blaskiem, co sprawiało wrażenie jak gdybyśmy się znajdowali w samym środku gorejących płomieni ognia. Wiedziałem, że metal ten nie przedstawia dla tubylców na odkrytych przez nas ziemiach żadnej większej wartości; Magalhaes zakazał nam dlatego kategorycznie okazywania "Szczególnego zainteresowania tym kruszcem, aby nie wyszło na jaw, jaką wartość przedstawia on dla nas. Jednak takiego nagromadzenia złota nie spodziewałbym się wcześniej nawet i w tych stronach, gdzie, jako się rzekło, było ono czymś pospolitym. W porównaniu z chatami na plaży skleconymi z sitowia i trzciny, to tutaj złote miasto, obrócone w perzynę najprawdopodobniej przez potężne trzęsienie ziemi, wydawało się być zbudowane jakby rękami jakiegoś zupełnie innego narodu. A chociaż nie jestem uczonym, to przecież śmiem twierdzić po tym, co widziałem, że musiano je zbudować w pradawnych czasach jeszcze przed potopem. Wśród ruin tkwiły tu i ówdzie ogromne posągi bóstw, stojące i siedzące, z oczami wysadzanymi , szlachetnymi kamieniami i z pierścieniami na palcach, z których każdy mógł mieć wartość jednego domu w Sewilli, na I przykład takiego, w jakim mieszka donna Mercedes. Potem, jak Salaja (tak mianowicie nazywała się dziewczyna, która mnie w to miejsce przywiodła) nauczyła mnie tutejszego języka, dowiedziałem się od niej, że ludzie z jej plemienia bardzo dobrze wiedzieli o istnieniu ruin miasta, wszelako nie mieli odwagi zapuszczać się w te strony, uważali bowiem wymarłe rumowisko za zamieszkałe przez diabła. Na moje ówczesne pytanie, dlaczego więc pomimo tej wiary ziomków zdobyła się na przyprowadzenie mnie tutaj, Salaja roześmiała się tylko i pocałowała mnie w usta obyczajem hiszpańskich kobiet, którego ją wcześniej nauczyłem. Muszę tu bowiem nadmienić, że Salaja została moją kobietą po tym, jak zorientowałem się, że naraziła się na gniew swego ludu i wzięła na siebie wszystkie niebezpieczeństwa związane z moją ucieczką tylko dlatego, iż mnie pokochała. Na wypadek zaś, że ktoś odnajdzie kiedyś te zapiski, muszę dodać jeszcze (aby nie sądzono, że pojąłem niejako za żonę jakąś szkaradną Murzynkę) o kobietach z wyspy Zubu, że mają one skórę niemal tak jasną jak i nasze niewiasty oraz że młodsze spośród nich mają ciało gładkie i delikatne. Przy tym ich głosy brzmią bardzo miękko i wdzięcznie, co sprawia, że przysłuchiwanie się im podczas śpiewu stanowi prawdziwą rozkosz. Moja Salaja nosiła początkowo zwyczajem miejscowych kobiet kawałki drzewa w uszach i malowała się na przemian czerwoną i białą glinką. Gdy jej jednak pewnego dnia powiedziałem, że nie znajduję upodobania w tego rodzaju ozdobach, zaprzestała tego natychmiast. Była łagodnego usposobienia, bardzo mi oddana i spełniała każdą moją wolę. Dziwiłem się nawet czasem, że jest to ta sama dziewczyna, która utopiła nóż w piersi mego towarzysza Duarte Barbosy. Żyliśmy w złotym mieście, którego otoczenie w obfitości dostarczało nam pożywienia w postaci owoców i zwierząt, już dłuższy czas (mniej więcej przez pół roku) nie będąc przez nikogo niepokojeni i nie cierpiąc też od przeciwności natury. Jeżeli na początku wspominałem jeszcze utraconych towarzyszy i ojczyznę z żalem i tęsknotą, to później ich pamięć zacierała się we mnie coraz bardziej, aż doszło do tego, że żyłem z dnia na dzień, niczym zwierzę czy roślina, tylko potrzebami ciała. I nie jestem w stanie powiedzieć, co by się ze mnie stało, czy też do jakiej głębi samozatraty byłby mnie przywiódł szatan, gdyby pewnego dnia nie wydarzyło się to, o czym chcę poniżej opowiedzieć. (Nota bene wydaje mi się jednak czasem, jak gdyby ten miniony czas nie stał jednak pod znakiem szatana, oraz że raczej to, co wydarzyło się p o t e m przypisać trzeba jego niecnym poduszczeniom i sprawkom. Nawet teraz umysł mój wciąż jest jeszcze skołowany, a w duszy swojej rozstrzygnąć nie mogę, co mam sądzić o wszystkich tych wydarzeniach. Dlatego też pragnę raz jeszcze przed śmiercią zwrócić się w gorącej modlitwie do mego patrona w niebie w nadziei, że śmierć będę miał lżejszą, jeżeli wesprze mnie w rozterkach i cierpieniach, jakie trapią moją duszę). Mogło to zdarzyć się zatem mniej więcej pół roku po naszej ucieczce z wioski, podczas których to miesięcy nie natknęliśmy się nigdy na ślad człowieczy, gdy Salaja pewnego poranka w popłochu wpadła do lepianki, jaką zbudowaliśmy sobie na wzór krajowców, ze zduszonym okrzykiem na ustach, że dostrzegła jakiegoś człowieka skradającego się wśród krzewów i ruin. Pospieszyłem za nią w miejsce, gdzie zobaczyła przed chwilą obcego, i z ukrycia mogłem obserwować człowieka pełznącego po ziemi w cieniu gęstwy bujnych roślin. Mocniej pochwyciłem swój oszczep zbrojny w kamienny grot z postanowieniem zabicia intruza, kiedy się przybliży. Gdy ten jednak wynurzył się z cienia, w jakim znajdował się uprzednio, rozpoznałem w nim ku swemu wielkiemu zdumieniu naszego księdza Pedro de Valderrama, o którym sądziłem, że został zabity podczas rzezi w wiosce. Jego ubranie było wprawdzie w strzępach, twarzy porastał mu dziki i zmierzwiony zarost, ale przecież był Valderrama we własnej osobie. Kiedy mu się tak jeszcze przyglądałem, jego szperający na około wzrok odnalazł fragment naszych złotych ruin. Na ten widok osunął się na kolana i wzniósł ręce do góry, tak jak gdyby się modlił. Postąpiłem wtedy w jego kierunku i pozdrowiłem go na głos. Kapłan wydał na to z siebie przeraźliwy okrzyk, runął plackiem na ziemię, przykrył głowę rękami, tak że długo musiałem go przekonywać, że jestem rzeczywiście Juan Serrano. Uprzytomniłem sobie później, że jego przestrach nie był całkiem taki bezpodstawny. Podczas ucieczki z niewoli miałem na sobie tylko podartą koszulę; zdarła się ona niebawem zupełnie i Salaja musiała sporządzić dla mnie tubylczą przepaskę z liści i sitowia. Ponieważ zaś nie goliłem i nie strzygłem się od tamtego czasu, mogłem rzeczywiście przypominać dzikusa, tym bardziej że słońce spaliło mi twarz na brąz. Bardziej jednak, aniżeli moim widokiem, Valderrama zdumiony był zjawiskiem złotego miasta. Twierdził, że wszystkie bogactwa nowo odkrytych krajów razem wzięte nie mogą się równać z tymi skarbami. Nosił też później przy sobie pełne kieszenie złota oglądając od czasu do czasu wyciągane kawałki, tak jak gdyby nie dość tego leżało tu całymi zwałami dokoła. Już w naszej chacie opowiedział nam swoje losy. Uratował go Cilatun, brat królewski, ten sam, któremu on wcześniej poprzez chrzest i modlitwę przywrócił zdrowie. Cilatun leżał złożony ciężką chorobą, kiedy przybyliśmy na wyspę i od czterech dni nie był już w stanie przemówić słowa. Tutejsi szamani i kapłani oddający cześć bożkom nie potrafili zaradzić niemocy księcia; wszystko wskazywało na to, że umrze. Po chrzcie udzielonym mu przez Don Pedra i modlitwie, jaką nad nim odmówił, Cilatun od razu poczuł się raźniej, a wkrótce ozdrowiał zupełnie. Z wdzięczności za ten uczynek uratował z kolei życie swemu dobroczyńcy, chowając go przed rzezią we własnym domu, skąd kapłan mógł potem uciec w zamieszkiwane przez nas góry. Wielka była moja radość z odnalezienia jednego z towarzyszy wyprawy, wszelako Salaja straciła swoją zwykłą pogodę ducha i zadowolenie, którym promieniowała, tak że musiałem ją nawet pocieszać. W nocy po przybyciu do nas Pedra posłyszałem po raz pierwszy od czasu mego uwolnienia straszny krzyk owego dziwnego ptaka, który przywodził swym głosem wioskowe psy do ponurego wycia. Ponieważ zorientowałem się, że Salaja także przebudziła się, zapytałem ją zaraz, co to za osobliwe stworzenie z tego ptaka. Krzyczał teraz w pobliżu naszej chaty. Długo musiałem jednak pytać, zanim Sala ja zdecydowała mi się odpowiedzieć, że ten ptak jest najbardziej zaciętym wrogiem wielorybów. Kiedy wynurzają się one z mokrych głębin i pogrążone we śnie odpoczywają na powierzchni z otwartymi paszczami, wtedy krwiożerczy ten ptak dostaje się im do gardeł i wyrywając im ostrym dziobem trzewia, zabija je w ten sposób. Jego krzyk uchodzi wśród tutejszej ludności za zwiastuna nieszczęścia. Dlatego także podczas owej pamiętnej nocy strażnicy oddalili się sprzed chaty, gdzie byłem więziony, w głąb wioski. Zapytałem ją na to, czy aby rzeczywiście wrzask tego ptaszyska przyniósł jej dotąd aż tak straszne nieszczęście. W odpowiedzi uścisnęła mi rękę i pocałowała mnie wzorem hiszpańskich kobiet. Następnego dnia don Pedro wrócił do chaty po penetracji ruin w stanie tak wielkiego podniecenia, że musiałem uznać, iż to widok ogromnej ilości złota mocno nadwyrężył mu nerwy. Wciąż mówił tylko o tym, że te góry kruszcu przedstawiają bogactwo tak niezmierne, że można by za nie kupić królestwo Kastylii. Wieczorem udaliśmy się razem na pobliski pagórek, skąd wzrok rozciągnął się na płaskowyż i na sine morze w oddali. —Nie ma takiej rzeczy na świecie, której by nie można kupić za te góry złota —przemówił Valderrama —a przecież leżą tutaj bezużytecznie! Obydwaj jesteśmy teraz najbogatszymi ludźmi na świecie, a nie będzie nam dane spożytkować w jakikolwiek sposób tego bogactwa. Po tych słowach zaczął mi przedstawiać, jak to można by żyć za te skarby w Sewilli, jakim podziwem świata można by się cieszyć i jakich to najwymyślniejszych usług można by w zamian dostąpić. Kiedy mu na to wszystko odpowiedziałem, że raczej unikam oddawania się rozmyślaniom na ten temat, bo przecież do niczego nie może prowadzić, skoro i tak nie da się opuścić wyspy, odparł mi, że owszem, moje zobojętnienie już rzuciło mu się w oczy. Powiedział mi, że żyjąc razem z wyspiarką straciłem wszelką wolę wydostania się stąd, że znajduję się nawet na prostej drodze do utraty mego chrześcijaństwa. Nie przypominam sobie także, kontynuował, aby Salaja przyjęła od niego chrzest. —To całkiem możliwe —odrzekłem —bowiem Salaja należała w wiosce do swego rodzaju kasty kapłańskiej, której członkowie najprawdopodobniej uchylili się od przyjęcia chrztu. —Zatem jest rzeczą tym bardziej nieodzowną, aby przyjąć dziewczynę do społeczności chrześcijańskiej, bo przecież nie można przyglądać się dłużej małżeńskiemu niejako pożyciu chrześcijanina z poganką, która skazana jest na piekło i grzeszna w oczach Bożych, o czym zresztą należałoby jej powiedzieć. —Nie przedsiębierałem w tym kierunku —odparłem —żadnych kroków, bowiem zawdzięczając Salaji życie, nie chciałbym jej urazić. —Toż ładna by to była wdzięczność, wybawicielkę w życiu doczesnym skazywać na śmierć wieczną. —Tak więc postaram się jej to wszystko wytłumaczyć i nakłonić ją do przyjęcia chrztu świętego. Po tej rozmowie z don Pedrem i w zgodzie z danym przez siebie przyrzeczeniem począłem ze wszech sił wpływać na Salaję, aby zgodziła się wstąpić do naszego kościoła chrześcijańskiego. Dziewczyna nie oponowała i oświadczyła mi (aczkolwiek z pewnym smutkiem w oczach), że uczyni wszystko, cokolwiek jej rozkażę. Nic więc nie stało już na przeszkodzie obrządku chrztu, którego don Pedro zaraz też dokonał nadając Salaji chrześcijańskie imię Teresy. Przy tej okazji połączył nas również chrześcijańskim węzłem małżeńskim. Po dokonaniu tych czynności nie ustawał w ofiarnych wysiłkach utwierdzenia dziewczyny w naszej wierze. Z polecenia kapłana sporządziłem przy pomocy dwóch kawałków drzewa, które powiązałem sitowiem, krzyż, i wkopałem go następnie w ziemię w pobliżu chaty. Pod tym krzyżem oddawaliśmy się teraz, z rana i wieczora, wspólnym modlitwom. Schodząc na ląd, don Pedro zabrał ze sobą wizerunek Madonny w drewnie i modlitewnik. Obydwa te święte przedmioty przechowywał troskliwie przez wszystkie miesiące tułaczki, a teraz były nam one pomocne podczas nabożeństw. Dodam tutaj od razu, że pewna liczba kartek pod koniec modlitewnika nie była zadrukowana; na nich to spisuję teraz swoją relację, o czym będzie jeszcze później mowa. Kapłan nie był zadowolony z postępów Teresy w opanowywaniu prawd wiary chrześcijańskiej. Tłumaczył mi, że w duszy wciąż pozostaje jeszcze poganką i nie przykłada się z należytą uwagą do zgłębiania świętych nauk, jakich jej udzielał. Uważał też, że to w szczególności moja obecność rozprasza jej myśli, więc poprosił mnie stanowczo, abym nie brał więcej udziału w tych ćwiczeniach duchownych. Ponieważ życzyłem sobie, żeby Teresa możliwie szybko utwierdziła się w wierze, co zwolniłoby kapłana z gorliwych wysiłków na rzecz zbawienia jej duszy, podczas których nie szczędził jej gróźb piekielnych, wyraziłem swoją zgodę i opuszczałem obydwoje na czas nauki. Nie przyniosło to jednak spodziewanych rezultatów; wręcz przeciwnie: kiedy pewnego dnia będąc w czas nauki przypadkiem w pobliżu chaty posłyszałem głośny krzyk Teresy i rzuciłem się jej szybko na pomoc, sądząc że padła ofiarą ataku jakiegoś dzikiego zwierza, znalazłem ją leżącą przed kapłanem, który jedną ręką przytrzymywał jej wykrzywione dłonie, a drugą zmierzał się właśnie do ciosu. Zobaczywszy mnie opuścił rękę, ale poznałem po wyrazie jego twarzy, że zdjęty był wielkim gniewem; jego zdenerwowanie było tak głębokie, że z początku i słowa nie mógł z siebie wydobyć. Odzyskawszy mowę powiedział, że Teresa ma duszę tak zatwardziałą i hardą, iż opuściła go chrześcijańska cierpliwość i był właśnie I w zamiarze wychłostania jej za tę krnąbrność. Odrzekłem mu na to, wychodząc z założenia, że Teresa przecież bardziej mnie aniżeli jemu podlega, aby mnie w przyszłości raczył o tym informować, gdyby ta zatwardziałość miała się przedłużać, bowiem chłostanie Teresy nie może być jego, tylko co najwyżej moją sprawą. Don Pedro oświadczył mi jednak, że stracił jakąkolwiek nadzieję na uczynienie z niej prawdziwej chrześcijanki i nie będzie się już więcej szczególnie o nią troszczył. Podczas tego zajścia Teresa zachowała całkowite milczenie, ale w nocy przytuliła się do mnie mocniej i spytała, czy życzę sobie, aby oddała się kapłanowi jako kobieta. Cóż, wiedziałem doskonale, że na wyspie Zubu istnieje obyczaj ofiarowania przybyłym w gościnę przyjaciołom i obcym kobiet na noc, żon i córek; nasi ludzie przebrali miarę w korzystaniu z tego zwyczaju, czym wzbudzili wielki gniew u tutejszych wojowników, którzy spostrzegli, że ich kobietom nasze towarzystwo odpowiada jakby bardziej. Wszelako z pytania Teresy wywnioskowałem, jak w istocie niewielkie pożytki wyniosła z nauk udzielanych jej przez don Pedra, skoro będąc żoną Hiszpana myślała, że zachowywać może się nadal tak, jak gdyby żyła z jednym z tutejszych dzikusów. Powiedziałem jej o tym podkreślając wynikający z okoliczności przyjęcia wiary chrześcijańskiej obowiązek porzucenia obyczajów pogańskich. Dodałem jeszcze, że don Pedro będąc kapłanem jest człowiekiem poświęconym Bogu, który ślubował powstrzymanie się od obcowania z kobietami. Nic mi na to już nie odpowiedziała. Vaderrama rzeczywiście przestał się interesować chrześcijańską edukacją Teresy i traktował ją ozięble, by nie rzec nawet, nienawistnie. Tym bardziej jednak zaczęły go na nowo zajmować bogactwa złotego miasta. Nie był też w stanie o niczym innym rozmawiać ze mną jak tylko o Hiszpanii i Sewilli oraz o tym, jak dobrze mogłoby się mi tam przy pomocy tych skarbów powodzić, za które mógłbym kupić donnie Mercedes wszystko, czego by tylko zapragnęła. Miało to ten skutek, że również i ja coraz częściej zacząłem w myślach wracać do ojczyzny. Popadłem w wielki niepokój i podniecenie; wspólnie z księdzem snuliśmy plany, jakim sposobem dałoby się opuścić wyspę. Pamiętałem, że Magalhaes obliczył w ostatnich dniach swojego życia, że musimy się znajdować w pobliżu zamorskich posiadłości portugalskich. Znał je z pewnością muzułmański kupiec, jakiego spotkaliśmy na Zubu. Wmawiał on w tutejszego króla, że winien się mieć przed nami na baczności, bowiem jesteśmy takimi samymi złymi białymi ludźmi, jacy żyją nieco dalej na zachodzie. Często więc naradzaliśmy się teraz, jak z pomocą Bożą i wszystkich świętych można by się przedostać do Portugalczyków, którzy lubo wrogowie Hiszpanii, nie pozostawiliby nas przecież w rękach dzikich. Bowiem nawet, gdyby miało się nam udać zbudowanie tratwy w ukryciu przed tubylcami, to przecież przyszłoby nam płynąć bez map i bez kompasu, co prędzej mogło zakończyć się śmiercią aniżeli szczęśliwym powrotem do ojczyzny. Po wielokroć wypatrywaliśmy z wierzchołków gór portugalskich statków na horyzoncie, ale za każdym razem na próżno. Widzieliśmy tylko żagle łodzi wyspiarzy łowiących ryby u brzegów. W takich chwilach moja hiszpańska ojczyzna jawiła mi się przed oczyma jak żywa i nie mogłem nie myśleć o donnie Mercedes, która przy pożegnaniu szepnęła mi w objęciach, że muszę koniecznie powrócić, bowiem jej życie zależne jest teraz od mojego. Ponieważ tak często myślałem więc o swojej donnie odmalowując sobie w duszy rysy jej twarzy, zdarzyło mi się pewnego wieczoru, że odkryłem w wizerunku Madonny, który ksiądz mi akurat podał, wielkie fizjonomiczne podobieństwo z ukochaną. Rozstrząsaliśmy właśnie problem naszej ucieczki, a don Pedro podsunął mi święty wizerunek do pocałowania polecając nas wstawiennictwu Maryi. Powiedziałem mu o swoim spostrzeżeniu, na co odrzekł, że tym bardziej ufa w ową niebieską protekcję. Mnie także wydało się to nader pomyślnym prognostykiem dla naszych planów i radość ogarnęła mnie wielka, jak nigdy jeszcze dotąd na wyspie. W nocy po tej rozmowie leżałem nie mogąc zasnąć i rozmyślając nad sposobami ucieczki wpadłem na pomysł porwania łodzi tubylcom, przy pomocy której można by opuścić wyspę zabierając ze sobą kilka brył złota. Teresa wiedziała, gdzie znajdowała się ukryta przystań i mogłaby nocą wykraść jedną z nich i przypłynąć nią na zamieszkiwany przez nas skraj wyspy. Nawet, gdyby miała się natknąć w drodze do przystani na rozstawione straże, to i tak wzięto by ją najprawdopodobniej za jedną z kobiet wioskowych. Kiedy jednak następnego dnia omówiliśmy wspólnie z kapłanem mój plan i uznawszy go za bardzo dobry zażądaliśmy od Teresy podjęcia się przeznaczonej jej roli, ta odmówiła nam z miejsca i stwierdziła nawet, że nigdy tego nie zrobi. Muszę tu nadmienić, że w Teresie zaszła w owym czasie poważna zmiana. Podczas gdy wcześniej była wesołego usposobienia i zawsze skora do rozmowy, tak teraz straciła jakby całą swoją werwę i popadła w wielką melancholię. Naszym rozmowom o ucieczce i ojczyźnie przysłuchiwała się bez słowa i z posępną miną na twarzy. Dowiedziawszy się, że. pragnę wrócić do Mercedes, nie kryła już swego negatywnego nastawienia wobec naszych zamierzeń. No i ja ze swojej strony uświadomiłem sobie naraz zasadniczą różnicą, jaka dzieliła Mercedes i tę Teresę. Jakże delikatniejszym i jaśniejszym było ciało mojej hiszpańskiej ukochanej, o ile smuklejszymi były jej biodra i jakże bardziej jedwabistymi i szlachetniejszymi były jej włosy. Jakiż to rzadki dar dowcipu posiadała Marcedes i do jakichże to pieszczot była ona zdolna, o których Teresa nie miała najmniejszego pojęcia. Zdarzało się więc, że traktowałem ją teraz ostro i nieprzyjaźnie, gdy swoim sposobem bycia przypominała mi czasem o tej różnicy zanadto wyraźnie. Zatem i tym razem podniosłem na nią krzyk, że winna jest mi posłuszeństwo oraz, że nie będę tolerował sprzeciwów z jej strony. Powstała na te moje słowa i oświadczyła z mocą, że nigdy nie poprze w niczym moich planów powrotu do ojczyzny i donny Mercedes. Wówczas wdał się w spór i don Pedro ganiąc Teresę, że w ogóle śmie wymawiać imię donny Mercedes, w porównaniu z którą jest niczym więcej, jak tylko pyłem u jej stóp. Ażeby zaś jej. unaocznić, jak niskiej jest w zestawieniu z donną kondycji, wyciągnął wizerunek Madonny i wskazując nań krzyknął do Teresy, że tak właśnie wygląda moja ukochana. Wtedy Teresa wyszarpnęła mu nagle obrazek z rąk i oglądała go długo i z tak niesamowitym wyrazem twarzy; jakiego nigdy u niej nie widziałem, nawet i wówczas nie, kiedy uśmiercała Duarte Barbosę. Oddała w końcu obrazek kapłanowi i wybiegła z chaty. Nie pokazywała się przez cały dzień, a i wieczorem nie stawiła się na modlitwę pod krzyżem, w której dotąd zawsze brała udział. Powróciła do mnie późno w nocy; z rana zażądałem od niej stanowczo wyjaśnień i skarciłem ją surowymi słowy. Don Pedro bowiem wpadł z powodu opuszczenia przez Teresę wieczornej modlitwy w wielki gniew, stwierdził, że powinniśmy się teraz obydwaj jeszcze goręcej modlić aniżeli dotychczas, a sprawę naszą przedstawić Panu w niebiosach, ażeby udzielił jej swego błogosławieństwa. Teresa nie odpowiadała na moje wymówki; milczała przez cały czas uparcie, a kiedy tylko skończyłem, znów wybiegła z chaty i nie powróciła do wieczora. I tym razem zabrakło jej pod krzyżem na modlitwie. Wtedy z kolei ja zapłonąłem gniewem, gdyż zgadzałem się z don Pedrem, że Pan Bóg weźmie nam zdecydowanie za złe, jeżeli powierzonej nam duszy pozwolimy z powrotem wpaść w sidła szatańskie. Zobaczywszy, że niczego nie wskóram samymi tylko pogróżkami, poddałem ją karze cielesnej przy pomocy kija, jaki don Pedro wyciął mi w buszu. Stała jednak niewzruszenie i przyjmowała ciosy bez skargi, tak że aczkolwiek bardzo się starałem, ażeby poprzez ból zmusić ją do udziału w pobożnych naszych spotkaniach, to musiałem jednak w końcu odstąpić od kary. Krew spływała jej z pleców jasnymi strumieniami i chociaż nienawidziłem jej do głębi za okazaną zatwardziałość, to wszelako zdjęło mnie w tym momencie współczucie. Modliliśmy się dalej bez Teresy. Don Pedro robił mi coraz gwałtowniejsze wyrzuty, że to z powodu tej upartej poganki szanse nasze maleją, a nadzieje gasną. Odrzekłem mu na to, że postaram się nawrócić ją po dobroci. Teresa nie dawała mi jednak po temu okazji wracając do chaty późną nocą, a opuszczając ją wczesnym świtaniem. Trwało to trzy dni. Czwartego dnia przyszedł do mnie don Pedro i wyjawił mi swoje obawy, że Teresa najprawdopodobniej zupełnie porzuciła wiarę chrześcijańską i zaprzedała się diabłu. Oto w ruinach miasta znalazł bowiem przed jednym z posągów świeże owoce i kwiaty złożone tam widocznie w charakterze ofiary, a nikt inny nie mógł tego tutaj uczynić, jak tylko Teresa. Zaprowadził mnie też zaraz do owego posągu, i ujrzałem tam wszystko tak, jak powiedział. A był to obrzydliwy posąg o czterech nogach i pięciu ramionach, z których piąte wyrastało prosto ze wzdętego brzucha figury. Głowę bożka przykrywała dziwna ozdoba z piór; wysuwał się z nich szeroko otwarty, ptasi dziób, a same pióra zaś, jeżeli przyjrzeć się im było. wyraźniej, przymocowane były do drobnych, nagich czaszek. Zgroza mnie ogarnęła, że Teresa, już przecież ochrzczona, oddawać się mogła takiemu bałwochwalstwu. Don Pedro zauważył, że powinniśmy się ukryć, aby móc ją zaskoczyć na gorącym uczynku. Leżeliśmy tak nieruchomo przez wiele godzin w zaroślach, aż posłyszeliśmy kroki i Teresa stanęła przed posągiem z naręczem owoców i kwiatów. Poczekaliśmy, aż złożyła przed bożkiem przyniesione rzeczy i rozpoczęła zwykły na tutejszych wyspach taniec adoracyjny. Wypadliśmy wtedy z naszej kryjówki, a Don Pedro złapał ją za ramię i rzucił na kolana. —Nędzna bałwochwalczyni! —zawołał —naczynie grzechu, oblubienico szatana, jak możesz tak bezcześcić na powrót swoją oczyszczoną przez chrzest duszę. Zasługujesz, aby cię natychmiast wtrącić w czeluście piekieł, gdzie zamknęłyby się przed tobą wszelka łaska i litość. Ja dodałem od siebie, że nie pojmuję, jak może się tak sama z siebie wydawać w ręce złemu, gdy mi przecież powiedziała, że wedle wiary jej ziomków te złote ruiny zamieszkuje diabeł. Odpowiedziała na to w wielkim wzburzeniu: —Doprawdy, ta wiara jest całkowicie słuszna. W tych ruinach mieszka diabeł. O, tutaj stoi! —Wyciągnęła przy tym rękę w kierunku kapłana, który usłyszawszy to przeraził się pogańskiej złośliwości Teresy i cofnął o krok. Przyszedłszy jednak do siebie, zawołał, że wypędzi demony z Teresy oraz, że nie będzie dłużej cierpiał w swojej bliskości takich zabobonów i bałwochwalstw. A Teresa ma się przekonać, że jej bogowie są niczym jak tylko prochem i pyłem w oczach Pana. Po tych słowach wezwał mnie, abym mu pomógł obalić szkaradny posąg. Obwiązawszy figurę powrozami i podważywszy ją drągami, zepchnęliśmy ją z cokołu, tak że runęła z głuchym łoskotem na ziemię. Teresa zasłoniła swoją twarz, jak gdyby nie chcąc przyglądać się naszym poczynaniom. Ruszyliśmy następnie z don Pedrem pomiędzy ruiny i poczęliśmy obalać ku chwale Bożej wszystkie napotkane bożki. Strąciliśmy w ten sposób z cokołów dwadzieścia pięć figur. W nocy ozwały się naraz wielkie grzmoty i hałas piekielny wypełnił równinę. Ziemia poczęła chwiać się nam pod nogami niczym pokład okrętu, a chata rozsypywać, jakby nie z grubych pni była zbudowana, a z łodyg trzcinowych. Wybiegliśmy na zewnątrz; tam rzucił się nam w oczy wielki płomień bijący w niebo ze szczytu największej góry, który krwawą poświatą kładł się na okolicznych ruinach. Powietrze pełne było głosów, jęków i krzyków, tak że można było pomyśleć, że to samo piekło się otwarło. Ruiny złotego miasta toczyły się bezwładnie po ziemi wydając jasne dźwięki przy zderzeniu. Wielki kawał skały upadł tuż przed don Pedrem i omal nie przygwoździł go do ziemi. Teresa zaniosła się na to przejmującym śmiechem. Ksiądz kazał jej milczeć i polecić raczej duszę opiece Najświętszej Panienki. W tej chwili dostrzegliśmy czerwoną, jaśniejącą chmurę wydobywającą się ze szczytu góry, która następnie z wielką prędkością zaczęła staczać się ze zbocza okrąglejąc i czerwieniejąc przy tym coraz bardziej. Ognista kula, w jaką przerodziła się teraz chmura, skierowała się w naszym kierunku i zanim zorientowaliśmy się w zagrażającym nam niebezpieczeństwie, już pochłonęła nas w sobie. Przez ułamek czasu wydawało się nam, że skąpani jesteśmy w ogniu i niezawodnie przyjdzie nam tu zginąć, gdy kula popędziła dalej, a my oniemieli musieliśmy stwierdzić, że pozostaliśmy cali i zdrowi. Po przetoczeniu się kuli żywioły poczęły się uspokajać. Nad ranem mogliśmy się ułożyć do snu. Pokrzepiwszy się nieco snem zabrałem się przy pomocy Teresy do naprawiania naszej chaty, a don Pedro poszedł rozejrzeć się po okolicy w rozmiarach szkód powstałych w nocy, tym bardziej że ziemia spękana była naokoło głębokimi rysami i dołami. Wszelako nie zdążyłem się jeszcze dobrze przyłożyć do pracy, gdy kapłan nadbiegł już z powrotem bez tchu i z tak zmienioną twarzą, jak gdyby natknął się po drodze na coś wyjątkowego strasznego. Złapał mnie za rękę i zaciągnął do pierwszego złotego bloku, jaki leżał przy chacie, każąc go dotknąć. Zdziwiłem się, ale posłuchałem i stwierdziłem osłupiały, że złoto cofało się pod moim dotykiem niczym jakaś miękka masa, kruszało mi pod palcami i osypywało się na ziemię, gdzie już niczym nie różniło się od zwykłego kurzu i piasku. A kiedy jeszcze don Pedro uderzył pięścią w blok, ten rozsypał się zupełnie i był już tylko kopczykiem szarego popiołu. Odezwałem się po namyśle, że jest to dowód na to, że pomyliliśmy się biorąc ten kamień za szlachetny kruszec. Musi to być jakiś szczególny rodzaj kamienia, łudząco podobny do złota, którego chemiczne procesy, jakie zaszły tu dzisiejszej nocy, a zwłaszcza przejście ognistej kuli, musiały pozbawić tych właściwości. Don Pedro jednak rzucił się na ziemię bijąc pięściami i wierzgając nogami, a wydawał przy tym z siebie takie okrzyki, jak gdyby powalił go nagle jakiś atak boleści. Podniósł się wreszcie i odciągnąwszy mnie na stronę powiedział mi, że nie może być już w tej chwili żadnych wątpliwości, co do tego, że mieszkająca pod naszym dachem kobieta jest niebezpieczną czarownicą, którą — mając na uwadze własne zbawienie dusz —musimy albo przepędzić, albo też uwolnić od zamieszkujących w niej demonów. Kiedy zaoponowałem w pierwszym odruchu, bo nie bardzo byłem skłonny tak od razu w to wszystko uwierzyć, kapłan uprzytomnił mi zachodzące tu związki przyczynowe: opór Teresy przed wspólną z nami modlitwą, jej ofiary zanoszone bożkowi, i —po tym, jak zniszczyliśmy posągi —zemstę tej nocy, której nie byłaby w stanie dokonać bez pomocy demonów. Zemsta ta pochłonęła i nasze wielkie skarby zalegające tu jeszcze wczoraj ruiny miasta. Te argumenty nie były wyssane z palca. Wiedziałem o tym sam, więc i dałem swoją zgodę na poddanie Teresy przesłuchaniu. Ona jednak zamiast odpowiadać don Pedrowi na pytania, zwróciła się wprost do mnie mówiąc, że nie będzie już dłużej niczego ukrywać, ponieważ widzi, że kapłan nie przestaje prześladować jej swoją nienawiścią. Milczała dotąd nie chcąc doprowadzać między nami do rozdźwięków, teraz jednak pragnie mi powiedzieć, że nienawiść don Pedra bierze się stąd, że zgodnie z moim zakazem nie była mu powolną jako kobieta. Don Pedro załamał na to ręce i wzniósł je do nieba. —Bracie! —zawołał —sam teraz widzisz, jak bezdenną jest nikczemność tej odszczepieńczej kreatury, która ma czelność rzucać na mnie to haniebne podejrzenie po to tylko, aby odwrócić naszą uwagę od jej własnych podłości. Nie muszę się nawet zaklinać, że wszystko są to diabelskie, szkaradne i najniecniejsze kłamstwa, wymysły demonów, którym jest posłuszna. Ja sam przeraziłem się złośliwością i zepsuciem Teresy tak bardzo, że zgodziłem się z księdzem co do tego, aby w imieniu Pana wychłostać ją należycie i tym sposobem wypędzić z niej szatana. Przywiązaliśmy zatem dziewczynę do słupa, po czym rozpocząłem chłostę. Po jakimś czasie kapłan stwierdził, że zapewne zmęczyłem się już chyba, dlatego moje razy straciły na ostrości. Odsunąłem się więc i don Pedro przejął moją czynność przejawiając w tym wielki zapał. Złamawszy na plecach Teresy trzeci, gruby na palec kij, podsunął jej wizerunek Madonny, aby przekonać się, czy diabeł już ją odstąpił. Ale dziewczyna wzbraniała się przed pocałowaniem obrazka. Oświadczyła nam, że nic jej nie zmusi do okazania czci mojej ukochanej. Poznaliśmy po tym, że demony nie opuściły jej jeszcze, a kapłan stwierdził, że w takim razie sięgnąć musimy po bardziej drastyczne środki. Przyniósł z chaty parę kawałków żywicznego drzewa, którym podtrzymywaliśmy zwykle ogień, i zapalił je. Nie mogłem się temu przyglądać, chociaż jako dobry chrześcijanin musiałem przyznać w duchu, że Teresę trzeba ukarać surowo. Oddaliłem się więc, pozostawiając ją w rękach księdza. Nie wytrzymałem jednak długo, tym bardziej, że dolatywały mnie, jak mi się wydawało, jęki karconej Teresy; wróciłem i przykazałem don Pedrowi zaprzestać kary. Ciało dziewczyny było w wielu miejscach przypalone; mimo to nadal odmawiała pocałowania Madonny, z czego wnosić można było o wielkiej zatwardziałości zamieszkujących w niej demonów. Tym niemniej widok jej poranionych pleców był dla mnie nie do zniesienia. Nazbierałem w okolicy leczniczych ziół (której to sztuki od niej samej się nauczyłem) i przy pomocy miękkich włókien roślinnych sporządziłem jej okład na rany. Teresa nie odezwała się na to, ale pocałowała mi rękę, tak że zacząłem mniemać, iż gotowa jest odstąpić od swoich błędów i okazać się bardziej przychylną naszym wspólnym wysiłkom. Wszelako przyszło się nam przekonać, że wciąż pozostawała w silnej mocy szatana. Don Pedro pozostawił wizerunek Madonny przez noc na jednym ze świeżo postawionych w chacie słupów, aby, jak powiadał, Matka Boża rozpościerała nad nami swój płaszcz i chroniła nas przed złymi duchami i niebezpieczeństwami, którymi byliśmy otoczeni. Kiedy nastał dzień i powstaliśmy ze swoich posłań stwierdziliśmy, że obrazek zniknął. Zaczęliśmy go szukać, i po jakimś czasie znaleźliśmy go w pobliskich zaroślach, ale zniszczony, bowiem pocięty na drobne drzazgi. Ponieważ też obok leżał kamienny nóż Teresy, nie mogliśmy mieć wątpliwości co do sprawcy tego świętokradztwa. Dziewczyna, zapytana o to, bynajmniej nie kryła się ze swoim uczynkiem; wręcz przeciwnie, z silnym błyskiem w oczach oświadczyła, że pozbawiła wreszcie życia swoją przeciwniczkę. Ślepa wściekłość mnie porwała, bowiem bardzo przywiązałem się do tego wizerunku, który był naszą świętością, a mnie przypominał jeszcze rysy twarzy mojej Mercedes. Poczułem się tak, jak gdyby Teresa niszcząca obrazek, zniszczyła zarazem wszelkie nasze nadzieje na szczęśliwy powrót do Hiszpanii. Straciłem panowanie nad sobą i rzuciłem się z pięściami na dziewczynę, po czym przepędziłem ją z chaty zapowiadając, że ją zabiję, jeżeli poważy się wrócić. Don Pedro uważał wprawdzie, że powinniśmy ją najpierw ukarać, ale ja dość miałem chłostania i przypalania ciała, a zależało mi jedynie na tym, aby Teresa zeszła mi z oczu. Stała jeszcze jakiś czas w pobliżu naszego domostwa i oglądała się za mną, jak gdyby nie rozumiała tego, co jej powiedziałem. Gdy twardymi słowy powtórzyłem jednak swoją wolę i wyciągniętą rękę kazałem jej pójść precz, wtedy odwróciła się i ze spuszczoną głową poczęła się oddalać. W szedłem na wzgórze ponad ruinami, które teraz z każdym dniem coraz bardziej rozsypywały się w proch, i spoglądałem na nią, jak zeszedłszy na nizinie skierowała swoje kroki przez trawy w kierunku, który moim zdaniem prowadził do wioski. Pomyślałem sobie, że zechce przyłączyć się z powrotem do swoich ziomków. A teraz pragnę opowiedzieć coś osobliwego, co jasno dowodzi, jak wielka jest w nas moc szatana i jak nikłe są wobec niego nasze własne siły. Ledwie Teresa zniknęła mi z oczu, a ogarnęła mnie wielka jakaś żałość, która nie odstępowała mnie przez cały dzień, chociaż powtarzałem sobie bez przerwy, że musimy się raczej cieszyć z opuszczenia nas przez tę zatwardziałą pogankę i służebnicę szatana, i chociaż także don Pedro przywodził mi na pamięć słowa o uschłym drzewie figowym, które należy wykorzenić i wrzucić w ogień. W nocy żałość moja przerodziła się w strach, który owładnął mną tak silnie, że nie mogłem zasnąć. Przewracałem się w swojej bezsenności z boku na bok i obudziłem przez to kapłana. Gdy zapytał mnie, dlaczego nie śpię, nie mogłem przed nim ukryć, że powodem mojej bezsenności jest odejście Teresy. Don Pedro odpowiedział, że i jego napawa to ciężką troską i tak myśli sobie, że nie powinniśmy byli jej wypuszczać. Należy się bowiem teraz obawiać, że z zemsty może nas wydać swoim pobratymcom. Byłem przekonany, że Teresa nigdy tego nie zrobi, ale nic się nie odezwałem nie chcąc, aby kapłan mógł sądzić, że nadal jeszcze czuję się przywiązany do niej. Z każdą godziną jednak —mimo chrześcijańskich argumentów, jakie sobie w duszy przytaczałem —.rosła we mnie moc szatana. Pod wieczór następnego dnia zmysły moje znajdowały się już na granicy obłędu. Zastanawiałem się bowiem nad losem Teresy i doszedłem do wniosku, że w żadnym przypadku nie mogła się spotkać z dobrym przyjęciem ze strony współziomków, których przecież zdradziła, że zatem źle musieli ją przyjąć, a może nawet podali ją surowej karze. Ta ostatnia myśl nie chciała mnie już opuścić, a coraz to nowe obrazy, jakie we mnie wywoływała, były straszniejsze i krwawsze jeden od drugiego. W nocy zdawało mi się dwa razy, że słyszę głos wołający mnie po imieniu. Usiadłem i w tej samej chwili ozwał się gdzieś w pobliżu ów okropny ptak rozrywający trzewia wielorybom. Lęk zdjął mnie na ten głos tak wielki, że nieomal przytomność postradałem. Zerwałem się na nogi i nie budząc kapłana wybiegłem z chaty, opuściłem ruiny miasta i podążyłem w dół, w kierunku wioski. Biegłem bardzo szybko, ale nie odczuwałem zmęczenia, czasem tylko wzbudzał we mnie przestrach własny mój cień wyolbrzymiony w poświacie księżyca. Tuż przed świtaniem dotarłem do lasu położonego nieco powyżej wioski, gdzie zwolniłem kroku przemykając się już ostrożnie pomiędzy drzewami. Kiedy wynurzyłem się z lasu, niebo zaczęło już różowieć. Znajdowałem się teraz na występie skalnym nad wioską. Przed domem wodza dostrzegłem dwa wielkie ogniska, wokół których tłoczyła się ciżba ludzka. Krzyżowało to moje plany, miałem bowiem zamiar zakraść się do wioski i odszukać po cichu Teresę. Wobec tego, że mieszkańcy byli już na nogach, stało się to niewykonalne. Kiedy się tak nad tym zastanawiałem, w drzwiach domu ukazał się król. Tłum cofnął się tworząc półkole, w którego środku płonęły ogniska. Pomiędzy nimi leżało —co dopiero teraz zauważyłem —spętane sznurami ludzkie ciało Teresy, jak to natychmiast rozpoznałem. Na powitanie królewskiej osoby dał się słyszeć dźwięk trąb, kotłów i innych instrumentów, a stojący przed chatą wojownicy potrząsając włóczniami wykrzykiwali jego imię. Kiedy zajął miejsce na macie naprzeciw pojmanej, zbliżały się do niego dwie kobiety okryte tylko na biodrach przepaskami z listowia i postawiły przed nim trzy misy. Pierwsza pełna była pieczonych ryb, na drugiej leżały jakieś ciasta, a trzecią wypełniały chusty i opaski z włókien drzewa palmowego. Kobiety rozpostarły następnie jedną z chust na ziemi i weszły na nią, stając twarzą ku wschodowi. Było już bardzo jasno i lada chwila miało się pojawić słońce. Jedna z nich trzymała w ręku piszczałkę z grubej trzciny, zaś druga kamienny nóż. Stały tak przez jakiś czas nie czyniąc najmniejszego ruchu, aż słońce wynurzyło się z morza. Wówczas pierwsza z kobiet przyłożyła po trzykroć piszczałkę do ust, a potem zaintonowała pieśń, w którą regularnie włączała się jej towarzyszka. Gdy słońce wzniosło się całe nad horyzont, kobiety przestały śpiewać i przybrawszy głowy, jedna w chustę, a druga w opaskę, poczęły wolnym krokiem okrążać ciało leżącej Teresy. Zmieniały w trakcie tego okrążenia nawzajem chustę i opaskę, aby je w końcu odrzucić i przejść z kroku w taniec. Tej zmianie zaczął też na nowo towarzyszyć śpiew. Taniec trwał bardzo długo. Na dany w końcu przez króla znak jedna z kobiet zbliżyła się do niego; władca wręczył jej płaskie naczynie wypełnione palmowym winem, po czym tancerka powróciła z nim do ognisk. W tańcu uniosła to naczynie kilka razy do ust, ale nie piła wina. W pewnej chwili, całkiem niespodziewanie, wylała całą zawartość na piersi Teresy. Na to druga tancerka przyskoczyła do leżącej i dwa razy zatopiła nóż w jej sercu. Kotły i trąby odezwały się z wielkim hałasem na nowo. Jedna z kobiet zanurzyła w tryskającej krwi koniec piszczałki, a następnie potrząsała nią ponad głowami stojących naokoło, nie inaczej jak to robią nasi kapłani ze święconą wodą. Wszystko to obserwowałem w stanie, który odebrał mi wszelką wolę, a pozostawił funkcjonujące zmysły, ażeby mi nic z tego widoku nie było oszczędzone. Czyniłem sobie wyrzuty z powodu swego tchórzostwa, ale z drugiej strony uznać musiałem, że w tej sytuacji i najdzielniejszy człowiek niczego by nie dokonał. Nie wiem, co dalej działo się w wiosce, bowiem odwróciłem się i wolnym krokiem ruszyłem w drogę powrotną. Nie starałem się przy tym zachować żadnych środków ostrożności, bo obojętne stało się dla mnie, czy zostanę zauważony, czy też nie. Dotarłszy do spopielałych ruin złotego miasta zastałem don Pedra w wielkim niepokoju o mnie, wszelako nie odezwałem się do niego ani słowem (mimo, że zasypywał mnie pytaniami, gdzie to się podziewałem), bowiem straszna nienawiść do niego zagościła w moim sercu. Diabeł podszepnął mi, że to właśnie on winien jest całkowicie śmierci Teresy. Usiadłem na ziemi, a kiedy podparłem się przy tym ręką, szatan wetknął mi w nią kamienny nóż Teresy. Pod wpływem wewnętrznego przymusu powstałem i postąpiłem z nożem w dłoni w stronę don Pedra. Nie zdając sobie sprawy z tego, co czynię, pchnąłem go po dwakroć w pierś, z czego wnosić można, że to diabeł prowadził mi rękę, a nie zaś moja własna wola. Pedro runął na ziemię, krzyknął jeszcze: — Bracie, cóżeś uczynił?! —I wyzionął zaraz ducha. Kiedy był już martwy, odzyskałem świadomość tego, co się stało, i poznałem, że Pan i wszyscy jego święci opuścili mnie w tej godzinie. Niewiele mi już zostało czystych kartek do spisania tej relacji, dlatego muszę się pospieszyć z powiedzeniem tego, co jeszcze trzeba powiedzieć. Don Pedra pochowałem u stóp krzyża, pod którym odprawialiśmy nasze modlitwy. Jego modlitewnik zatrzymałem dla siebie. Samo miejsce zaś, które tubylcy arcysłusznie uważają za zamieszkałe przez demony, opuściłem i udałem się w kierunku wybrzeża, zdecydowany albo zginąć, albo też 'wyrwać się z wyspy. Podczas którejś z następnych nocy udało mi się pomimo wystawionych straży porwać jedną z łodzi i odbić na pełne morze nie będąc przy tym zauważony. Po wielu przygodach i niebezpieczeństwach oraz długich dniach głodu wiatr zepchnął moją łódź na brzeg wysepki, która wedle słów mieszkańców należy do królestwa Cipangu. Ludzie są tu przyjaźni i przyjęli mnie dobrze. Krótko po przybyciu tutaj zapadłem na trzęsącą febrę, która bardzo mnie już osłabiła i która, to wiem na pewno, przyniesie mi niebawem śmierć. Wszelako postanowiłem przed śmiercią spisać swoje przeżycia na wyspie Zubu. Sam sporządziłem sobie inkaust, a piszę piórem z trzciny, które co jakiś czas zmieniam. Tubylcy przypatrując się mojemu pisaniu, uważają mnie z powodu tej umiejętności za wielkiego czarodzieja. Zapiski te służą nie tyle przekazaniu wiadomości potomnym, których oczy najprawdopodobniej ich nigdy nie ujrzą, ile raczej mnie samemu. Przyrzekłem bowiem sobie, po ich zakończeniu, odwrócić całkowicie swój umysł od wydarzeń na Zubu, a poświęcić się już tylko modlitwie i pokucie w trosce o zbawienie duszy po śmierci, której nadejścia z każdym dniem teraz wyglądam. przełożył Marek Zybura