EDWARD BALCERZAN KRĘGI WTAJEMNICZENIA Tower Press 2001 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2001 Słowo języka - to na poły cudze słowo. Stanie się ono „swoim", kiedy mówiący wypełni je własną intencją, własnym akcentem, zapanuje nad nim... I nie wszystkie słowa z jednakową dla każdego łatwością poddają się temu przywłaszczeniu, temu zagarnięciu. Wiele z nich stawia energiczny opór, inne na zawsze pozostają cudzymi, w ustach mówiącego brzmią obco, nie godzą się na przyswojenie, nie mogą włączyć się w nowe konteksty, wypadają z nich; same niejako, wbrew woli użytkownika, ujmują siebie w cudzysłów. Michał Bachtin I. PARADOKS O CZYTELNIKU Znamy sylwetkę skandalizującego artysty. Rozumiemy jego racje. A co wiemy o skandalizującej publiczności? W badaniach nad całością komunikacji artystycznej musi pojawić się i takie pytanie. Owszem, historia kultury upamiętnia szczególnie drastyczne zachowania odbiorców niechętnych wobec nowych głosów sztuki. Rejestruje wygwizdane recitale, zbojkotowane ekspozycje plastyczne, odtrącone dorobki pisarskie. Lecz zauważmy: gdy sztuka wygrywa i „wszystko kończy się dobrze", ekscesy owe traktuje się jako dziwactwa, które - na szczęście - udało się skompromitować. Z reguły w tym momencie ustaje refleksja nad istotą zjawiska. Ostatecznie triumfuje sprawiedliwość, gwiazdy estrad płoną coraz jaśniej, idą w górę ceny wyszydzanych lub niszczonych kiedyś malowideł, zdobywają i rozgłos, i miejsce w encyklopediach literaci dawniej nie czytani: bojkoty odbiorcze wydają się czymś incydentalnym - spoza systemu kultury. Czy słusznie? Być może jest to wciąż system rekonstruowany stronniczo i, wbrew ideom obiektywizmu badawczego, nazbyt literacko. Stronniczo, ponieważ myśl znawców 0 sztuce towarzyszy głównie arcydziełom. Analizuje dzieje z perspektywy arcymi- strzów, którym udało się przełamać blokadę. Za życia lub po śmierci. Historia sztuki staje się zatem - na poziomie syntezy, w uformowaniach podstaw światopoglądu badawczego - historią sukcesów. (Modna dziś nobilitacja stylistyk trywialnych 1 utworów niskiego lotu wcale tej prawidłowości nie uchyla, przeciwnie, praca „na dnie" odbywa się w cieniu wyżyn, znaczy na ich tle). Awarie komunikacji literackiej ocenia się wobec sukcesu - jako żenujące epizody, które szkodzą krystalizacjom systemu prawdziwych wartości, opóźniają jego ukonstytuowanie, ale dzieją się jakby poza nim. Jeżeli nie w zupełnie innym świecie, to na dalekich, brzydkich peryferiach. Jednocześnie nietolerancje odbiorców intrygują jako możliwości mówienia o sztuce w sposób paraliteracki. Tworzą węzeł dramaturgiczny opowieści badawczej. Protagonista oko w oko z wrogiem. W walce z tyranią despotycznego ojca, rozjuszonego mydlarza, tępego urzędnika, ordynarnego żandarma, cynicznego wydawcy, zadufanego recenzenta itd. Takie ujęcia dają wypowiedziom naukowym przesłanie etyczne, coś w rodzaju lekcji faktów, która uczy, że pobyt w kulturze wymaga heroizmu, że trzeba do końca bronić prawdziwych wartości, aż się podłe zadziwi i zlęknie. Zaangażowanie moralne badacza - ten nieodłączny atrybut działalności humanistycznej - może być źródłem uproszczeń. Pod presją emocji badacz wchodzi w rolę krytyka, dość osobliwą, zaczyna bowiem uprawiać krytykę ex post. Wymierza sprawiedliwość niewidzialnemu światu przeszłości. Wizja systemu kultury okazuje się w rezultacie wizją „przesterowaną". Staje się opowieścią z tezą. Formy nietolerancji odbiorczej przysparzają niemało kłopotów definicyjnych. Badania nad poetyką recepcji akcentują dziś przede wszystkim procedery hermę- neutyczne, rekonstruują wysiłek poznawczy odbiorcy spolegliwego, który dąży do włączenia dzieła w obszar własnych problemów życiowych. Rozwiązują kwestię komunikacji artystycznej w kategoriach pracy. U podstaw doświadczenia odbiorczego znajduje się zatem, rzec by można, minimum tolerancji wobec tekstu jako artefaktu. Odbiór oznacza postawę akceptującą fakt istnienia dzieła, a w każdym razie nie zakłada żądzy unicestwienia jego utrwaleń materialnych. Odmowa przyjęcia tekstu jako struktury wartości to naturalny przywilej odbiorcy: zniszczenie lub próba zniszczenia wypowiedzi artystycznej wydaje się czymś spoza systemu kultury. Zachowania unicestwiające sztukę trudno pogodzić z dominującymi współcześnie koncepcjami „odbioru". Wymagałoby to rozstrzygania zagadnień komunikacji artystycznej w kategoriach walki. Czy - nie narażając się na śmieszność - odważylibyśmy się o dewastacji zabytkowych ruin, paleniu rękopisów, kaleczeniu malowideł mówić jako o specyficznych „wariantach odbioru"? Zdrowy rozsądek każe analizować takie wydarzenia w przestrzeniach pozakulturowych, w mrocznych otchłaniach „natury", w kłębowisku ślepych żywiołów. A to jest właśnie mylny punkt widzenia: próg etyczny, który nauka musi przekroczyć - z tej przyczyny, że w ewolucjach samej kultury bywa on aż nadto często przekraczany. Oczywiście, spośród akt kryminalnej historii sztuki niektóre okażą się informacyjnie puste. Staną się materiałem innych zupełnie dociekań: nad psychopatologią socjalną, świadectwami teorii agresji, symptomami - nazwijmy to tak - kompleksu Herostratesa. Ale nie wszystkie. Pozostaje szereg dokumentów, które mówią, że próba zamachu na sztukę - na sztukę jakiejś społeczności, jakiejś epoki, lub na dzieło określonego kierunku czy autora - była efektem odbioru. Stanowiła odpowiedź na odbiór, odpowiedź w pełni świadomą. Przypadki tego rodzaju nie mogą zostać pominięte w ustaleniach typologicznych semiotyki sztuki. Dotyczy to zresztą wszelkich innych dziedzin aktywności twórczej człowieka: naukowej, filozoficznej, ideologicznej, obyczajowej itp. O kwalifikacji czynu decyduje tu hipoteza intencji. Interesuje nas odbiorca, który wie, że obcuje z tekstem kultury, i wie, że dany tekst kultury w świadomości innych odbiorców jest lub może być przyjęty jako wartość pozytywna. W jego odczuciu natomiast działanie tego tekstu będzie absolutnie zgubne dla tych, którzy uwierzą, ulegną hipnozie fałszywego piękna, poddadzą się oszustwom wichrzycielskich myśli, zaczną naśladować nieprzystojne pozy bohaterów czy doznawać świat pod dyktando zdegenerowanej wyobraźni. Postanawia temu zapobiec. Chce zadusić wyziewy chorobotwórcze, ocalić innych przed grzechem, pomóc ludziom naiwnym i łatwowiernym. Tnie nożem malowidło, wrzuca do paleniska rękopis, zagłusza tupaniem i gwizdem występ wirtuoza... Właśnie: natychmiast narzuca się konieczność rozróżnienia postępków zbuntowanego odbiorcy, który sieje spustoszenie w świecie sztuki, ale sieje z niejednakowym skutkiem i w niejednakowy sposób. Dzieła totalnie zniszczone, poddane ani- hilacji bezpowrotnej, to przypadek drastyczny i skrajny. „Rękopisy nie płoną", wołał Michał Bułhakow. Niestety, płoną i one, ale opornie, sztukę trudno zabić, łatwo okaleczyć, zniesławić. W dialogu publiczności ze sztuką funkcjonuje niebywała obfitość kodów represyjnych - kontrolowanych przez wyspecjalizowane retoryki. Opisać ten zespół retoryk - oto jest zadanie! Byłoby to, z jednej strony, działanie uśmierzające, nakierowane na nadawcę, z drugiej - na gotowy produkt artystyczny. W obydwu układach rozciąga się drobiazgowo wy skalowane pasmo, na którym zaznaczają się konwencje epoki, obyczaje dopuszczalnych i niedopuszczalnych form nietolerancji. Najwięcej tu, oczywiście, morderstw rytualnych, które odbywają się „na niby", kiedy to tekst istnieje materialnie nadal, ale zostaje wytrącony z obiegu wartości akceptowanych: jest i nie jest. Odmiany istnień połowicznych, bytowań niepełnych, obecności skażonych - czym? drwiną? pomówieniem o degenerację? obojętnością? - wymagałyby również rzetelnych opisów klasyfikacyjnych, opisów sięgających w najgłębsze mechanizmy ontologii dzieła sztuki. Tymczasem stan refleksji nad antagonistycznymi aspektami kultury znajduje się wciąż na etapie - metaforycznie mówiąc - „młodogramatycznym", przed-Saussure'owskim: nagromadzenie różnokształtnych zjawisk nie tworzy spójnej całości. Szczególnie ważną rolę, rolę organizującą taką całość odegrałyby zapewne para- lelizmy rysujące się między strategiami nadawczymi i odbiorczymi. Ileż to razy czytamy, że czyjaś twórczość burzy zastane hierarchie, szarga świętości, rozbija two-rzydła, niweczy nawyki. Inwazje nowych energii artystycznych wcale nie przebiegają bezkrwawo, i nie zawsze są bezkolizyjnym pomnażaniem dóbr kultury. Tutaj czyjeś przeświadczenia rzeczywiście giną, czyjeś wyobrażenia w rzeczy samej zostają sponiewierane. Normy szczerości, normy wstydu. Istnieją „poeci przeklęci", istnieją też „wyklęci czytelnicy". O publiczności zaatakowanej przez sztukę, która nagle wywraca hierarchie odbiorców, boleśnie ośmiesza przesądy, mówi się z reguły tonem wyrozumiałego pobłażania. A przecież bilans dziejów sztuki powinien uwzględniać i taką możliwość, że triumfalne pochody nowych prądów stają się dla niektórych mentalności regularnymi masakrami. Zryw romantyzmu, ofensywa awangard XX wieku, kariera teatru absurdu, ekspansja nowej muzyki. Wyrozumiałe pobłażanie - pisał o tym Michał Bachtin - jest najgorszym doradcą badacza, niezależnie od tego, czy ogarnia całość sztuki zamierzchłej przeszłości, czy, dodajmy, odnosi się do unieważnionych przez współczesność stylów percepcyjnych. Izomorfizmy kodów zachowaniowych - sztuki wobec odbiorcy i odbiorcy wobec sztuki -nie zawsze są jasne. Dezorientuje różnorodność środków pozostających do dyspozycji obu stronom: odpowiedzi odbiorcy bywają zazwyczaj bardziej prymitywne, może i histeryczne, raz po raz po prostu bezładne. Niemniej jednak podobieństwa zasad udziału w kulturze są bezsporne. Ma twórczość swoje demonizmy, kulty Zła, anarchie, techniki terrorystyczne, ma i konsumpcja analogiczne uzbrojenia. Jak walka, to walka. Kto tu kogo naśladuje, nie wiemy. Być może nietolerancje sztuki stanowią zwierciadlane odbicie nietolerancji odbiorczych, być może odwrotnie: po obu stronach panoramy - i w tym tkwi istota problemu - pojawia się nie tylko swobodna licytacja ofert, ale i przymus. Ile swobody, a ile przymusu? - to kwestia kolejna, równie ważna. Tak czy inaczej próby agresji - nawracania mieczem, zjednywania szantażem, zastraszania zniesławieniami - tworzą obwód zamknięty. Widać to nader ostro w historiach doktryn skandalizujących. Futuryści skandalizują publiczność i są przez nią skandalizowani (w Rosji podczas premiery tragedii futurystycznej Włodzimierza Majakowskiego pt. Włodzimierz Majakowski publiczność korzysta z pomocy policji). Ale następstwa akcji i reakcji nie układają się w jeden schemat, inicjatywa skandalu należy raz do artystów, raz do audytorium, obwód się zamyka. Wolno mniemać, iż te same interakcje, choć nie tak widoczne jak w recepcji futury-zmu, rozgrywają się zawsze, w biografiach wszelkich awangard, stają się udziałem życia każdej oryginalności twórczej. Zauważmy, iż ów obwód zamknięty, o którym była mowa, łączy nie tylko strategie nadawcze ze strategiami odbiorczymi, ale obejmuje równocześnie skłócenia wewnętrzne społeczności twórców. Za „odbiorcą wyklętym" stoi część twórców - wy- klinanych, przegrywających, wycofywanych z kadry narodowej. Nie wiedzą jeszcze, że to już koniec, wymiana autorytetów, zmierzch konwencji, jeszcze im wolno zżymać się na upadek obyczajów artystycznych, wykrzykiwać swoje „A kysz!", załamywać ręce... Jak przedstawiałaby się synteza dziejów sztuki, gdyby opisać jej metamorfozy z perspektywy krytyków broniących pozycji straconych? Rzecz w tym, by dla tej perspektywy znalazło się miejsce w całościowych rekonstrukcjach poszczególnych epok. W reakcjach konserwatywnych, a nie tylko w trafnych rozpoznaniach kierunku przemian kultury, funkcjonują uniwersalne mechanizmy psychologii uczestnictwa: i twórczego, i odbiorczego. Oto niezmiennym motywem wszelkich bojkotów, jakie organizują się wokół sztuki, od czynów jawnie gangsterskich do demonstracyjnych rezygnacji z odbioru - takich jak opuszczenie sali kinowej w połowie seansu - pozostaje jedno uczucie, nader przykre, upokarzające, mianowicie uczucie wyłączenia ze świata, który jest w zmowie zagrażającej nam osobiście. Nic tak nie boli, jak kultura spiskująca. Innowacje form narracyjnych, niezwykłość montażu barw i linii malowidła, wtargnięcia muzyki w nieprzewidywalne obszary słyszenia, ba, nawet zaskakujące wizerunki osobowości bohaterów nowej mitologii, to wszystko łatwo oswoić, pod warunkiem, że oswajający będzie czuł się kimś wtajemniczonym w spisek. Bilet wstępu do kręgu wtajemniczonych - wyróżnia. Nagłe uświadomienie sobie swego miejsca poza granicami wtajemniczeń - obraża tak dotkliwie, że bojkot wydaje się jedyną powinnością, a wybór formy bojkotu to już kwestia osobna, wymagająca roztrząsań indywidualnych, w splocie jednorazowych determinant. Stereotyp językowy każe mówić o niezgodzie odbiorcy na tekst. O ataku na twórcę. Lecz uwagi poczynione wyżej zmuszają do rewizji stereotypu. W istocie odbiorca protestuje przeciwko odbiorcom. Irytuje go nie to, że ktoś pisze takie książki - dopieka mu do żywego fakt, iż są ludzie, którzy takie książki chcą czytać. Niewybaczalne są cudze zrozumienia - wobec naszych niezrozumień. Bezprawiem wydają się fascynacje innych, gdy w nas samych pustka myśli, niemożliwość poruszenia wyobraźni, paraliż intuicji. Wyrzucenie poza zmowę wtajemniczonych oznacza wyrzucenie z kultury. W stan dzikości, dziczenia. Im wyższe ambicje uczestnictwa w kulturze - prawda: uzasadnione w różnym stopniu - towarzyszyły biografii odbiorcy, tym groźniej przeżywa on własną, nagle rozpoznaną sytuację, jakiej się ani spodziewał, ani pragnął. Nic też dziwnego, że w pewnych okolicznościach banicja powoduje rozpad norm etycznych, który przydarza się także i odbiorcom profesjonalnym: krytykom. Najciekawszą sprawą dla badacza jest to, że każdy proces odbioru - nie wyłączając wytrawnych znawców artyzmu w jego wariantach wyrafinowanych - potencjalnie powtarza ten właśnie mechanizm: gry o wtajemniczenie, które jest nieskończonością. Zatem istotą każdego otwarcia na sztukę musi być, bodaj najgłębiej stłumione, prawdopodobieństwo zerwania kontaktu z aktualnością ofert artystycznych. Groźba cofnięcia w przed-sztukę, poza układ, w dzikość. Odbiór nie sprowadza się do operacji dekodowania czy rekodowania przekazu. Jest pracą, ale jest i walką o miejsce wewnątrz kultury, walką z samym sobą. Kultura literacka usiłuje wydźwignąć porozumienie międzyludzkie powyżej mowy potocznej, ale obfitość kodów tej kultury sprawia, iż wypowiedzi artystyczne muszą - w mniemaniach ogółu - osadzać się raz po raz poniżej języka po- tocznego. Znaczy to, iż są oceniane jako teksty bez znaczenia, zabawy dykcyjne, popisy kaligraficzne, komunikaty podległe jednej tylko funkcji: fatycznej. Gdyby zjawisko to rozpatrywać w kategoriach „winy" - widząc w marnotrawieniu wartości wszelakich, więc i wartości dzieła sztuki także, proceder społecznie szkodliwy - wskazanie „winowajcy" okazałoby się zadaniem kłopotliwym. Czy „szkodnikiem" bywa odbiorca, który nie umie lub nie chce wykrzesać z siebie iskry zainteresowania tym lub innym dziełem, bo zabrakło mu impulsów wewnętrznych do podjęcia wysiłku zrozumienia cudzego słowa? I czy „winą" należy obciążyć pisarza, skoro wypowiadając się za pośrednictwem sztuki był wierny własnej biografii, a w mniejszym stopniu poddawał się naciskom obowiązujących w danej epoce koniunktur? Jedno nie ulega wątpliwości: przeciąć ten węzeł może tylko edukacja: ćwiczenia hermeneutyczne. Zgoda odbiorcy i zgoda nadawcy na to, aby wejść w rolę ucznia. Że lektura jest gromadzeniem wiedzy na temat kodów pisarskich, nikogo dziś nie trzeba przekonywać. Cokolwiek powiedzielibyśmy w kwestii mankamentów kształcenia sztuki odbioru - poprzez szkołę, akcje popularyzatorskie polonistyki akademickiej, krytykę literacką itd. - nie sposób zaprzeczyć, iż dysponujemy w tym zakresie materiałem przyzwoicie rozpoznanym. Lub przynajmniej, skromniej: znamy możliwości jego poznawania. Domyślamy się miejsc, w których warto wybudować stacje diagnostyczne. Ale to nie wystarczy dla badań nad komunikacją literacką. Proces pisarski stanowi również dziedzinę „edukacyjną" - formę specyficznego sa-mouctwa twórcy. A wybrane zagadnienia z poetyki odbioru są najtrudniejszym bodaj przedmiotem jego cichych zajęć. Literat studiuje obyczaje percepcyjne współczesności (tylko z jakich korzysta źródeł?), dociera do tajników cudzego przeżywania poezji i prozy (jakimi drogami?), rozwiązuje łamigłówki norm odbioru (wedle jakich metod?). Słowem: gdzie zaczynają się, a gdzie kończą jego uniwersytety? Zagadnienie to pośrednio rozjaśniają rekonesansy badawcze poświęcone typologii „norm czytania" (J. Sławiński) i „stylów odbioru" (M. Głowiński)l. Rozjaśniają pośrednio, poprzez paralele, ponieważ badacz teraźniejszości literackiej i pisarz współczesny mają dostęp do tych samych w gruncie rzeczy świadectw. Wolno sądzić, iż co pierwszy opowiada o odbiorcy, drugi po swojemu wie: wyczuwa, odgaduje. Badacza jednak, i słusznie, bo od tego musi zacząć, zajmują wyznaczniki au-tonomiczności reguł lekturowych. Określa on granice szkół czytania - w porządku kultury. Jego uwadze przeto narzucają się poetyki sformułowane - przede wszystkim wytyczne krytyki profesjonalnej - a w dalszej kolejności figury odbioru dające się wykonstruować tak czy owak z interpretacyjnych kalkulacji znawców. Zmierza on, w konsekwencji, do wytłumaczenia siebie w roli czytelnika - w tym sensie, iż uwzględnia funkcje produktów gotowych, uniezależnionych od wytwórcy. W tej fazie badań problem procesu tworzenia jako poznawania i rewidowania przyzwyczajeń czytelniczych pozostaje w cieniu. Lub w półcieniu. Bezsprzecznie, zalecenia i przestrogi krytyki profesjonalnej informują pisarza o przebiegach lektury. Nie zawsze jednak twórca akceptuje ich wiarygodność. Przeciwnie: chce wierzyć, iż „prawdziwe" rozumienie jego dzieł realizuje się poza środowiskiem zawodowców, w innych zgoła przestrzeniach społecznych. Potrzebuje takiej właśnie wiary. Ilekroć krytyk wypowiada się w imieniu publiczności literackiej, wskazuje cele finalne sztuki słowa. Potrafi nazwać sytuacje, jakie powinny za- istnieć w odbiorze, opisać rezultaty recepcji, np. „pokrzepienie serc" czy „uzbrojenie w nieufność". Zapytany: jak osiąga się owe stany w życiu duchowym współczesnych - odpowie, że recepty na to nie zna i znać nie chce, może natomiast służyć przykładami dzieł, którym się w grze z odbiorcą poszczęściło. Tak. I w krytycznoliterackim, i w pisarskim zgadywaniu czytelnika główny bank informacji stanowią przekazy wzorcowe. Rodzą one podejrzenie, iż znalazły optymalną aprobatę szerokiego kręgu czytelników. Liczy się fakt obiektywny. Fakt udanej reżyserii spektaklu recepcyjnego. Przekazy wzorcowe to scenariusze urzeczywistnionych zachowań zbiorowości czytelniczej. Nie są, jak manifesty autorów i postulaty recenzentów, wizjami Utopii. Reprezentują ten sam system znaków, w jakim pracują nowe pokolenia literatów. Poddają się, w związku z tym, manipulacjom „przekładowym". Teraz już pozostaje sprawą strategii indywidualnej twórcy - nacechowanie transformacji pierwowzoru. Od bezkrytycznych na-śladowań, poprzez parodystyczne wykrzywienia, do unicestwień powszechnego gustu. Współcześnie trzy grupy przekazów wzorcowych - trzy źródła wiedzy o nawykach lekturowych - odznaczają się szczególną aktywnością. Tradycja literacka. Kultura masowa. Folklor in statu nascendi. Z punktu widzenia interesujących nas procesów „tradycję" będziemy pojmować jako wybór z dziedzictwa - dokonywany nie przez artystę, lecz przez publiczność. W jej skład wchodzą zatem, obok bezspornych arcydzieł, także płody talentów raczej problematycznych, a i kicz ordynarny, byle długowieczny. Miarą hierarchii jest tu spontaniczność akceptacji, w mniejszym stopniu - kanon określony poprzez preferencje instytucjonalne (w rodzaju listy lektur obowiązujących maturzystę). Gdy proceder wnioskowania o odbiorcy na podstawie tradycji aprobowanej przez społeczność czytelniczą dominuje w procesie twórczym, otrzymujemy, by tak rzec, „literaturę literacką". Nie chce ona rosnąć na kamieniu, wymaga gleby uprawnej. Tu pisarza nie nęci rozprzestrzenienie jego dzieła wszerz, poza grono wypróbowanych entuzjastów książki: idzie w głąb, uprawia sztukę doskonalenia wrażliwości zastanej, gotowej. Dziś u nas do perfekcji doprowadził tę metodę Teodor Parnicki. Ciekawe i godne zadumy: odbiorca Parnickiego, wyczytany z ksiąg starodawnych, wy wróżony z pyłu bibliotek, pojawia się nie tylko w prozie typu / u możnych dziwny, ale również w jego wypowiedziach niespecyficznie-artystycznych, choćby w wykładach przeznaczonych dla studentów polonistyki. Jak wyobraża sobie powieściopisarz historyczny audytorium młodzieżowe w 1972 roku? Do jakich tu doświadczeń apeluje? Wyobraża sobie, zwłaszcza na początku swej wykładowczej przygody, dzisiejszą młódź akademicką tak, jak gdyby jej egzystencję duchową kształtowały - niezmiennie od kilku stuleci - wciąż te same rytuały, symbole, języki... I przemawia do niej tymi oto słowy: „...pozwolę sobie właśnie na pewną apostrofę, na parafrazę apostrofy, którą skieruję do Pani Dostojnej Nauki Uniwersyteckiej. Ale, proszę państwa, nie tylko do Pani Dostojnej, jako że i do Pani Strojnej. Bo przecież stroi ją i biret rektorski, i złoto łańcucha, i biel gronostaju, a ponadto i fiolet teologii, czerń prawa, szkarłat medycyny, niebieskość Litterarum, zieloność Scientiarum... I właśnie do tej Pani Dostojnej i Strojnej «si magna majoribus com-parari licet» pozwolę skierować sparafrazowaną apostrofę, a apostrofa ta rodem z trzeciej części Dziadów [...]"2. „Literatura literacka" zabezpiecza ciągłość procesu historycznego w ewolucjach sztuki słowa. Przedłuża - o przeszłość, o najdawniejszą zamierzchłość - nasze czytelnicze poznanie kultury. Nie każdego artystę jednak satysfakcjonuje dialog z odbiorcą „wychowanym" na tradycji. Wielu zdaje sobie sprawę z tego, iż powszechne obyczaje percepcyjne są produktem nawyków, także pozaliterackich, a i pozajęzy-kowych, które bywają trwalsze od doświadczenia literackiego sensu stricto. „Czytelnik gra na saksofonie na szczytach tatrzańskich - powiada Jerzy Harasy- mowicz - czyta tylko «Sport», Joe Alexa, uwielbia kotlety, bokserów i Violettę Ka-liban, marzy o samochodziku, śni mu się Kalina Jędrusik. Więc co mi po takim szarym kanibalu. Nie wolno łasić się do tego mankowicza wyobraźni"3. A przecież z tej obserwacji można wysnuć inne wnioski. Można założyć, iż formy kultury masowej to nader plastyczny budulec, dający się wykorzystać w architekturze sztuki współczesnej, przy czym nowe osiedla wyobraźni literackiej wcale nie muszą imitować „niskich" wzorców, przeciwnie, będą je przeobrażać na rozmaite sposoby. I w rozmaitych celach. Wszczynając śledztwo w związku z upodobaniami czytelnika - czytelnika gazet i magazynów ilustrowanych, słuchacza akademijnych sprawozdań i szkoleniowych prelekcji, uczestnika popularnych igrzysk rozrywkowych itp. - poeci, głównie poeci, po futurystach, po eksperymentach Róże wicza, młodsi, stają się dziś redaktorami własnych Dzienników porannych i Komunikatów lirycznych: chcą sztuki sprawującej kontrolę nad sztampą. Trzecia wizja odbiorcy jest wizją potencjalnego literata, który nie poprzestaje na lekturze kontemplacyjnej, lecz szuka okazji do kooperacji twórczej z autorem danej książki. Julian Przyboś powtarzał z uporem: czytelnik wierszy potrafi samodzielnie - i najgłębiej - rozeznać się w wyrafinowanych nawet zawiłościach dobrej roboty pisarskiej, pod warunkiem, że odnajdzie w pamięci owe chwile, kiedy to sam, w swych intymnych doznaniach świata, konstruował własne „poematy", chociaż wówczas mógł nie zdawać sobie sprawy, iż zachowuje się jak poeta. W strefie au-tokomunikacji językowej „poezją" staje się każdorazowy wysiłek przekroczenia anonimowości mowy: w stronę ekspresji przeżyć osobistych. Zdziwienie słowem nagle przywłaszczonym i przeżytym jako „moje" słowo. Pisarz nie dysponuje jednak świadectwami takich zadziwień i przeżyć. Realnością bezpośrednio daną, choć zastępczą, okazuje się natomiast folklor in statu na- scendi. Spontaniczna, „radosna twórczość", która obsługuje zarówno wspólnoty zamknięte (rodzina, krąg przyjaciół, kalektyw pracowniczy jakiejś instytucji, turnus wakacyjny), jak i otwarte (np. społeczność kibiców sportowych, rzesza wyznawców takiej czy innej ideologii pokoleniowej lub środowiskowej). Dowcipy, anegdoty, „zwischenrufy", gry półsłówek, popularne swego czasu „bajeczki", rymowane hasła, parafrazy znanych zwrotów frazeologicznych, parodie piosenek i wierszy, cała ta „karnawałowa" miazga tekstów - olbrzymi i bardzo piękny niekiedy potok „donosów rzeczywistości" - składa się na trzeci zbiór powiadomień o odbiorcy. Białoszewski: „to co ja piszę, jest związane jakoś z tym, co się dzieje dookoła, z językiem mówionym, łowionym. Szukam tych żywych docieków"4. A więc: czytelnik wyczarowany z tradycji; czytelnik wycięty z gazety; czytelnik złowiony w folklorze współczesnym. Te trzy widzenia odbiorcy, choć tak niepodobne do siebie, przenikają się przecież i uzupełniają. A które z nich najszersze i najpo-jemniejsze? Moim zdaniem: trzecie. Bo i odbiorca ukształtowany przez literaturę artystyczną, i urobiony przez publikatory potrafi wejść w komunikację z nowym tekstem tylko wtedy, jeżeli sam w sobie odnajdzie - bodaj najskromniejsze - umiejęt- ności twórczego myślenia. Pokpiwa sobie nieraz ten i ów, że wśród pisarzy są i tacy, którzy piszą dla kolegów. I owszem, robią to wszyscy. Literaturę rozumieją tylko potencjalni literaci. Jeżeli dużo ich, i coraz więcej, to tym lepiej. Na jakimże czytelniku pisarzowi powinno zależeć najbardziej? Zagadnienie to można zredagować inaczej: czy w nieskończoności jednostkowych dziejów ludzkich wyobrażam sobie dzieje tak bezwartościowe, tak niefortunne, tak nijakie, że miałbym ochotę zawołać - nie, nie zależy mi na nich, nie życzę sobie ich wtargnięcia w świat moich powieści i wierszy? Nic podobnego. Uważałbym tego rodzaju selekcję za, mówiąc najpowściągliwiej, sprzeczną z elementarnymi racjami etyki pisarskiej . Pamiętam, pewien młody, energiczny pisarz atakował kiedyś prozę poprzedników za to, że opowiada życiorysy nadto już peryferyjne. Proza, pisał, kłopocze się niepotrzebnie dylematami ludzi ... jakich? gorszych? niższych? kategorii „b"? (dla przykładu wymieniał trenerów i poborowych). Domagał się bohaterów reprezentatywnych dla centralnej problematyki teraźniejszości. Osobliwy przypadek świadomości fałszywej. Nie zamierzam głosić apologii „marginesu społecznego". Twierdzę natomiast, że literatura autentyczna nie zna żadnych „marginesów". Ani dla swoich bohaterów, ani dla swoich odbiorców. Nie wolno jej zwłaszcza przyjmować a pńori gotowych hierarchii losów ludzkich. Jest to szczególnie istotne właśnie dzisiaj, kiedy tak łatwo gubimy człowieka - w znakach. W oznaczeniach typu „zawód", „przynależność", „narodowość" itp. A zatem odbiór to odpowiedź na biografię. Odpowiedź formułowana nasamprzód (na „najniższym" niejako poziomie) w języku doświadczeń humanistycznych publiczności literackiej. Rzecz w tym, jak pojmujemy „biografię". Spróbujmy zobaczyć w niej całość doświadczeń jednostki. Wymuszonych i dobrowolnych, faktycznych i wyimaginowanych, pochodzących z obserwacji fenomenów życia społecznego i z oglądania telewizji, itd. W takim ujęciu antagonizm między „literaturą o autorze" a „literaturą o rzeczywistości" ulega unieważnieniu. Nikt nie potrafi rekonstruować i rozpoznawać świata poza przestrzenią własnej biografii, ponieważ każda nowa porcja wiedzy - pochodząca z jakiegokolwiek źródła - staje się natychmiast jej składnikiem. Jeżeli odbiór to odpowiedz na biografię, to znaczy że istnieją uzasadnienia dla se-miotycznych analiz życia twórcy. Można rozważać reguły dialogu artysty z odbiorcą za pośrednictwem biografii, która staje się rodzajem wypowiedzi, formą tekstu. ODPOWIEDŹ NA BIOGRAFIĘ Etymologicznie „biografia" jest tekstem: stanowi opisanie czyjejś egzystencji. W rozumieniu potocznym znaczy tyle co wszelki, także potencjalny, zapis dziejów jednostki, utrwalonych w nader różnorodnym zbiorze świadectw. Na uwagę zasłu- guje fakt, iż biografia artysty bywa traktowana przez potomnych w sposób szczególny: jako „drugie dzieło", napisane jakby obok dzieł artystycznych i niejednokrotnie, wedle popularnych mniemań, „dzieło" znacznie „ciekawsze" niż twórczość. „Pragnę mówić o śmierci Skriabina jako najwyższym akcie jego twórczości - pisał młody akmeista rosyjski. - Wydaje mi się, że śmierci artysty nie należy wyłączać z łańcucha jego twórczych osiągnięć. Jest to przecież ostatnie, końcowe ogniwo'^. Równie często podkreśla się wyższość przeżyć egzystencjalnych nad zawodowymi: oczywiście, trzeba znać rzemiosło artystyczne, być twórcą, aby pozwolić sobie na tego rodzaju wywyższenie codzienności i poniżenie sztuki. „Dla mnie, młodego poety, który czcił wielkich poetów zmarłych i żywych jak bogów - pisze Tadeusz Różewicz - za wcześnie stały się zrozumiałe słowa Mickiewicza o tym, że «trudniej dzień dobrze przeżyć, niż napisać księgę»"6. Istnieje też wiele sposobów, owszem: nie skodyfikowanych, ale będących w ustawicznym obiegu, odczytywania cudzych losów, kiedy to, by posłużyć się wyrażeniem Leslie A. Fiedlera, publiczność usiłuje uchwycić „sens życia" artysty, „zrozumieć drogę człowieka", jak to określił Ilja Erenburg w swym szkicu wspomnieniowym o Julianie Tuwimie7. Oczywiście, codzienność jednostki obserwowana w dowolnym przebiegu wypadków może wydawać się nieczytelna, zawieszona między pustką a chaosem. Mimo to jednak świadomość potoczna potrafi odróżniać w niej - i odgraniczać - pewne wiązki faktów, które skłonna jest wpisać w tekst życiorysu lub odwrotnie: usunąć poza ramę tego tekstu. Zasadniczo owa „droga człowieka" narzuca się obserwatorowi jako sensowny komunikat (czy raport), gdy ciąg kolejnych (wybranych) zachowań jednostki konstytuuje się w porządku teleologicznym; nasza uwaga koncentruje się wokół intencji motywującej czyny osobnika („po co on to robi", „czego chce", „co pragnie udowodnić"). O selekcji faktów decyduje to, czy pojawiły się one w sytuacjach, w których człowiek miał szansę innego wyjścia z układu determinant; tu „zachowanie" rozumiemy jako „chwyt", element gry. Znaczenia postępków jednostki są deszyfrowane poprzez konwencję, w kodzie obyczajów i zwyczajów epoki, przy czym tekst biografii (na tle innych tekstów) odznacza się spotęgowaną ikonicznością. Jest to szczególnie wyraźne w repertuarze działań naśladowczych; niekiedy ikoniczność okazuje się faktyczną dominantą - określa cały „sens życia". Np. ktoś chce, aby jego egzystencja była „odczytywana" jako powtórzenie cudzej egzystencji: chce być „drugim Byronem", „drugim Przybyszewskim", „drugim Gorkim". Natomiast poza ramą biografii znajdują się wszelkie fakty z planu przyczynowo-skutkowego:nie zamierzone, „nie chciane", niezależne od woli jednostki. Interpretacja życiorysu pisarza, podobnie zresztą jak interpretacja wszelkich tekstów, przeradza się raz po raz w ocenę „doli człowieczej". Przykłady - najdosłow-niej „pierwsze z brzegu": Knut Hamsun, Stanisław Brzozowski, Ezra Pound, Tadeusz Borowski. Niewątpliwie spór o racje moralne takich czy innych życiowych decyzji pisarza im bardziej spontaniczny i przewlekły, tym skuteczniej uwieloznacz-nia strukturę „tekstu cudzej egzystencji", każe mu bowiem „znaczyć" w kilku różnych, i nierzadko sprzecznych, porządkach ideologicznych. Ale i w tym wypadku biografia nie przestaje być formą wypowiedzi, nadal przecież generując rozliczne warianty odczytań podlega, chciałoby się rzec, absolutnie „zwyczajnym" regułom komunikacji międzyludzkiej. Twierdzenie, iż biografia - dla obserwatora - przeistacza się zawsze w tekst, bez trudu dałoby się obronić na gruncie tradycyjnej biografistyki w badaniach literackich. Sądzę jednak, że doświadczenia tej dziedziny - tak imponująco rozległe - nie są przydatne w nowej humanistyce lub mają dla niej wartość - przede wszystkim -negatywną (np. w dydaktyce), a to dlatego, iż tradycyjny biografizm odczytywał wprawdzie „życie jako tekst", lecz nie zastanawiał się zupełnie, w jakim języku teksty tego typu są formułowane. A co za tym idzie: wedle jakich zasad selekcji należy korzystać z tak zwanej spuścizny, jak manipulować zbiorem ocalałych dokumentów. Wygląda to na paradoks: wierny szkole myślenia idiograficznego, która chce, aby dzieje pisarza portretowano jako fenomen -jedyny w swoim rodzaju i niepowtarzalny - biograf popada w końcu we „wszystkoizm". Giną mu z pola widzenia sprawy specyficzne dla komunikacji literackiej, zacierają się granice między językami różnych r ó 1 społecznych i - co wielokrotnie podkreślano - życiorys artysty okazuje się tekstem tego samego rzędu, co i życiorys męża stanu, marynarza czy pracownika organów ścigania. Tymczasem w świadomości uczestników życia literackiego problem biografii pisarskiej -jako abstrakcyjnego systemu reguł komunikacyjnych - pojawia się bardzo często. Zarówno twórcy, jak i czytelnicy, a także instytucje życia publicznego mają wiele istotnych powodów, aby - własne i cudze - zachowania w komunikacji literackiej „przymierzać" do (znanej choćby z grubsza) typologii kodów, która może być, a i bywa, prymitywna, naiwna, nieporządna i która mimo to jest im wszystkim potrzebna. Oto w jakimś ośrodku krzewienia kultury czytelniczej odbywa się wieczór autorski jakiegoś pisarza. Nikt z obecnych nie zna jego książek, nikt nie słyszał nic o jego perypetiach osobistych. A przecież z sali padają pytania. Są to pytania, które literat słyszał już w innych środowiskach i które uczestnicy tej imprezy będą kierowali pod adresem innych literatów. Owa konwencja „ankietowania" pisarza przez publiczność literacką nie jest czymś samorodnym, zawieszonym w próżni, przeciwnie, u jej podstaw znajduje się właśnie - obowiązujący w danej epoce - model biografii pisarskiej, który wyznaczą kierunek i zakres tych powtarzanych do znudzenia czytelniczych zaciekawień. Oto młody, utalentowany człowiek opublikował pierwszy wiersz (załóżmy jeszcze: wiersz wyróżniony na jakimś turnieju, a więc uznany przez grono ekspertów za tekst wartościowy) i zastanawia się teraz nad własną przyszłością. Początkujący literat, rzecz jasna, nie jest w stanie przewidzieć, jak naprawdę ułoży się jego życie, jakie napisze utwory i czy to, co napisze, będzie również drukowane i nagradzane. Mimo to jednak może snuć rozmaite przypuszczenia „futurologiczne", dysponuje bowiem schematem orientacji: względnie uniwersalnym biogramem egzystencji pisarskiej, który nie tylko owe wizje młodzieńcze pozwala mu w ogóle produkować, ale dyktuje im także, od razu, określony porządek. Plan biografii pisarskiej, obecny w świadomości debiutanta - i obecny przecież także w świadomości ogółu, zawiera z jednej strony pewien repertuar możliwość i, jakie daje „bycie" artystą w danym społeczeństwie, z drugiej strony - obszar ograniczeń, które instytucje życia zbiorowego nakładają na swoich twórców. Nie wiadomo, w jaki sposób ów pisarz będzie się zachowywał w układzie tych dwóch stref. Wiadomo jednak z góry, iż „wybierając los swój" - wybiera jednocześnie pewien system syt u a c j i, które w jego życiu pojawić się muszą. Więc np. sytuacja „sławy" lub „niesławy", sytuacja wyboru przestrzeni działań literackich, zarówno geograficznej czy geograficzno-politycznej („prowincja" albo „centrum", „kraj" albo „obczyzna"), jak i przestrzeni społecznej (być w środowisku artystycznym lub poza jego hierarchiami, działać w grupie czy przebijać się o własnych siłach); sytuacja wyboru „mistrza" (casus: Staff i Tuwim, Czechowicz i tak zwany „krąg czechowiczowski"), wyboru tradycji i odwrotnie: sytuacja zbiorowego „mistrzobójstwa" - buntu przeciw tradycji „jako takiej"; sytuacja „służby" albo autonomii pracy pisarskiej - aktualna w wielu perspektywach jednocześnie: w perspektywie zawodowej, zarobkowej, politycznej, patriotycznej i tak dalej. Początkujący literat wie również, i to z najprostszych źródeł: z lekcji języka polskiego w szkole średniej - iż jego postępowanie w tych właśnie sytuacjach będzie przedmiotem obserwacji i oceny. Wie, że może się pod koniec życia, jak uczy podręcznik, „uwstecznić" albo - to już wprawdzie wyrażenie spoza szkoły - stracić „twarz", i że społeczność uzurpuje sobie prawo do tego, aby czynić go odpowiedzialnym nie tylko za dzieła, ale i za to również, co jako pisarz winien jeszcze przedsięwziąć w swym życiu ponadto. Z punktu widzenia debiutanta „biografia" zatem nie ma jeszcze charakteru gotowego tekstu, wydaje się natomiast jakby normą gatunkową dla tekstu, który ma się zrealizować w przyszłości. Trzeba od razu powiedzieć, iż model biografii pisarskiej - zdeterminowany przez daną epokę - nie jest jeszcze w pełnym tego słowa znaczeniu językiem. Stanowi jakby ogniwo pośrednie między tekstem a systemem. Historię literatury może interesować prawdopodobieństwo rekonstrukcji - nazwijmy to tak - „biografii typowej", zwłaszcza zaś szansa opisania stereotypu dziejów tworzącej jednostki, ukształtowanego w danej kulturze. Indywidualne „teksty życia" artystów wykazują nieraz szereg zastanawiających podobieństw i wskutek tego mogą być porównywane, tworząc coś na kształt „zbiorczego życiorysu". „Kiedy umiera pisarz rosyjski - pisał Włodzimierz Korolenko - obojętne zresztą, jakiej rangi, to, jak każdy oskarżony przed sądem, musi on, przede wszystkim, zapewne, na tamtym świecie odpowiedzieć na pytania: «Czy był wywieziony na ciężkie roboty? A na zesłaniu na Syberii? Sądownie karany? W więzieniu? Czy pozbawiony praw obywatelskich? Lub, przynajmniej, czy znajdował się pod nadzorem policji, jawnym albo tajnym?» I rzadko kto z naszego bractwa może z ręką na sercu odpowiedzieć: na ciężkich robotach nie byłem, w areszcie śledczym i na ławie oskarżonych nie siedziałem, pod tajnym i jawnym nadzorem nie znajdowałem się. Taki to przestępczy fach"8. Tego rodzaju obserwacje stanowią wciąż jeszcze „surowiec", który może podlegać uporządkowaniu dwojakiego typu: w diachronii i w synchronii. Porządek dia- chroniczny daje w efekcie model „biografii typowej", która zawiera w sobie zawsze pewien moment „fabularności" - jest jakby swoistym „streszczeniem" opowieści o „dziecięciu wieku", ma zatem konstrukcję linearną, dzieli się na określone etapy czy fazy wedle zasady „od - do", „przed" i „po", „wcześniej - później". Zestawiając na przykład biogramy futurystów polskich i rosyjskich stwierdzamy, iż powtarzają się w nich (w każdym razie w większości) te same „przejścia", a więc: od karkołomnych akcji w zorganizowanych sprzysiężeniach - do całkowitej niemal samotności, od spontanicznej zabawy - do żmudnej walki, od anarchii - do lewicy, od inicjatyw podejmowanych obok mechanizmu władzy politycznej - do pracy pod kontrolą tego mechanizmu itd. Im większa zgodność poszczególnych „przejść" i „rozdarć", im wyrazistsza tożsamość dziejów artysty, tym bardziej płodne poznawczo okazuje się samo poszukiwanie „biografii typowej". Nie dość na tym. Biogramy pi- sarskie, które należą do różnych pokoleń, także poddają się interpretacji porównawczej, przy czym, jak łatwo przewidzieć, ilość dopuszczalnych kombinacji momentalnie tutaj wzrasta. Splot podobieństw i niepodobieństw ulega skomplikowaniu. W planie, na przykład, biografii „pryszczatych" niektóre fazy zdają się być powtórzeniem dziejów futurystów (od grupowości - do gry „w pojedynkę"), ale znów inne wybory biegną akurat w kierunku odwrotnym niż rozstrzygnięcia poprzedników, są jakby robione „na opak" (np. od służby politycznej - do autonomii działań literackich). Opis „biografii typowej" to jedna z dróg do rekonstrukcji struktur wyższego rzędu, takich jak okres czy epoka. Z kolei pytając o język biografii pisarskiej badacz przechodzi na jeszcze wyższy poziom uogólnień i odtąd wszelka „fabularność" i „linearność" przestają go interesować, nie dość na tym, okazują się przeszkodami, które należy pokonać. Badacz musi tu uwolnić się od zasad chronologii (typu „od -do", „wcześniej - później"), rozmontować zarówno indywidualne „teksty życia", jak i wszelkie „życiorysy zbiorcze", aby cały „surowiec" ułożyć jeszcze inaczej -w synchroniczny system opozycji. Powiadam: „ułożyć", co nie znaczy przecież, iż taki system nie istnieje obiektywnie. Istnieje. Gdyby go nie było w świadomości uczestników komunikacji literackiej , zarówno losy tworzących jednostek, jak i biogramy pokoleń pisarskich, i perypetie twórców takiego czy innego narodu, takiej czy innej formacji społecznej nie poddawałyby się jakimkolwiek dekodażom. Zapytamy teraz: z kim - i po co - może pisarz „rozmawiać" za pośrednictwem języka biografii. Przypuszczać by należało, iż pełnoprawnym, nadto uprzywilejowanym adresatem jest tu przyszłość, „późny wnuk". Żywot artysty staje się własnością ogółu, gdy artysta umiera i gdy wymiera także krąg osób mu najbliższych, które nie mogą już strzec swych prywatnych, intymnych tajemnic. W istocie jednak chociaż pisarz często pozoruje dialog z czasem przyszłym i - jak Włodzimierz Majakowski - odwołuje się do „towarzyszy potomnych", to przecież język biografii urzeczywistnia się w komunikacji bezpośredniej, tak jak żywa mowa, i służy twórcy do prowadzenia dialogu przede wszystkim z własną współczesnością. Sformułujemy to jeszcze inaczej. Tylko te wydarzenia w życiu pisarza, które „mówiły coś" jego współczesnym i które pisarz wykorzystywał w ten sposób, aby im „coś mówiły" rzeczywiście, będziemy traktowali jako „użycie" języka biografii. Reakcje żywych ludzi, obserwowane lub domyślne, dają pisarzowi poczucie własnej tożsamości w danym kolektywie czytelniczym - tu i teraz. „Moi koledzy, moi krytycy, moi czytelnicy - notuje Zofia Nałkowska w swych Dziennikach z czasu wojny pod datą 2 IX 42 r. - to było coś, co mię umiejscawiało, co wyznaczało mi rolę i stanowisko. Któż wie, gdzie jestem w tej chwili, gdy mór padł na wszystko wokoło, [...] jestem kimś, co przeminął - bo nie ma mnóstwa tych, którzy mię określali. Nieobecność B[oya] nieobecność N[apierskiego] i B[reitera], H[ulewicza] i P[iwińskiego], nieobecność nawet takich wrogów, jak L[orentowicz] i K[ołaczkowski] - to przecież odmieniło mój świat i mnie w moim świecie"9. Koledzy, krytycy, czytelnicy... W każdej synchronii, w anonimowym zbiorowisku ludzkim, które nazywamy publicznością literacką, wyodrębniają się owe nieduże wspólnoty skupione wokół poszczególnych twórców, złączone osobliwymi więzami - o charakterze tyleż familiarnym, co i oficjalnym. Tekst zachowania pisarza zakłada odbiorcę, który czuje się - w większym lub mniejszym stopniu - członkiem takiej wspólnoty, a więc nie tylko zna reguły gry, lecz także chce w niej uczestniczyć. Nie tylko umie deszyfrować komunikaty synkretyczne (niewerbalne i werbalne), lecz osobiście zależy mu na tym, aby czytając książki „swojego" autora - odczytywać jednocześnie, między książkami, przekazy specjalne. Gesty i miny, pozy i dziwactwa, przyjaźnie i animozje, fascynacje i przyzwyczajenia. Odbiorca nie musi być bezkrytycznym entuzjastą pisarza. Może być - czytamy u Nałkowskiej - także wrogiem. Chodzi o to, by istniała w nim wola odbioru, aby zorientowany w systemie nie ograniczał się do precedensów odnotowanych w tradycji, lecz potrafił „wyczuć" indywidualny styl bycia pisarza - także w tym, co stanowi innowację semiotyczną. Z punktu widzenia twórcy taki jedynie odbiorca czyni dialog za pośrednictwem biografii procederem w pełni opłacalnym. Tu dotykamy sprawy najtrudniejszej. Bytowanie w jakimś kolektywie, który nas obserwuje, kontroluje i określa, nie stanowi samo w sobie osobliwości biografii pisarskiej . Jednym ze stałych i dynamicznych zarazem elementów struktury osobowości człowieka, powiada socjologio, jest tak zwana „jaźń odzwierciedlona", czyli zespół naszych wyobrażeń o tym, „jak postrzegają nas inni ludzie", jak oceniają naszą sylwetkę - naszą „twarz" - i w jaki sposób każdy z nas reaguje na te hipotetyczne oceny. Owa „jaźń odzwierciedlona" stanowi uniwersalny ośrodek komunikacji międzyludzkiej, objawia się jako „cudze słowo na mój temat". Otóż dla badacza kultury literackiej ustalenia socjologii są jedynie tłem: punktem wyjścia. „Krąg najbliższych" artysty sam przez się nie jest interesujący. Ostatecznie każdy się obraca w jakimś kręgu, nikt nie żyje w czapce-niewidce. Obiektem badań literaturoznawczych staje się otoczenie artysty zobaczone jako obszar funkcjonowania mechanizmów, które przekształcają zbiorowość, by tak rzec, „normalną": neutralną wobec problemów pisarskich - w specyficzną wspólnotę odbiorczą, zorientowaną na rolę pisarza i zaangażowaną w sprawy literackie. „Jestem poetą. I to jest we mnie interesujące" - pisał Włodzimierz Maj akowski 11 „Kolektyw odbiorczy funkcjonuje poprawnie, gdy twórca rozpoznaje w nim siebie jako twórcę. „A Tuwim był poetą - czytamy w szkicu wspomnieniowym Zofii Sta- rowieyskiej - Morstinowej. - Przede wszystkim poetą. Miałoby się ochotę powiedzieć: wyłącznie poetą" 12. Jest to, jak powiadam, zagadnienie trudne: i dla pisarza, i dla badacza. Być poetą - co to znaczy poza literaturą? Owszem, można - jak chce Leslie A. Fiedler - ułatwić sobie zadanie, stojąc na stanowisku, iż: „Niemożliwe jest nakreślenie linii podziału między dziełem, który poeta tworzy pisząc, a dziełem stworzonym przez życie; między życiem, które przeżywa, a życiem, które pisze"13. Z punktu widzenia Fiedlera próba opisu języka biografii - jako systemu autonomicznego - musi się wydawać całkowicie niepotrzebna. Dla Fiedlera wszystko jest wszystkim. Mówimy „twórczość", a w domyśle „życie"; mówimy „życie", a w domyśle „twórczość". W ostatecznej konsekwencji trzeba by nazwać „poetą" każdego z żyjących. Jeżeli nie ma granicy, zatem -jak u Dostojewskiego - „wsio dozwoleno". Ale można przekreślić zajmującą nas tutaj problematykę w inny jeszcze sposób. Można, jak wiadomo, przyjąć - i zdogmatyzować - Wólfflinowską koncepcję „historii sztuki bez imion i nazwisk". W tym ujęciu, choć biegunowo sprzecznym z koncepcją Fiedlera, badanie języka biografii także nie miałoby sensu. Wybieram trzecią możliwość. Linia podziału między twórczością a życiem bezwzględnie istnieje i dlatego właśnie, że istnieje, bywa ustawicznie przekraczana. „Wszelka istota twórcza - pisze Karol Gustaw Jung - stanowi dwoistość czy połączenie sprzecznych właściwości: z jednej strony jest ona człowiekiem i osobą, a z drugiej strony procesem, wprawdzie ludzkim, lecz bezosobowym" 14.. Tu nie ma wyboru. Artysta żyjący, a tylko taki nas interesuje, nie może zredukować swej osobowości do jednej tylko funkcji: działań artystycznych, zaistnieć jako byt bezosobowy, stając się nie autorem, lecz od razu, i publicznie, i prywatnie, „obrazem autora". (Ale może próbować). Nie uda mu się także, gdyby chciał zdążać w odwrotnym kierunku, wycofać swej osobowości spod działania uniwersalnych reguł twórczości artystycznej, dopóki pragnie być artystą. (Ale, powtórzmy, i tego może próbować). Nietrudno o przykłady takich usiłowań. Z jednej strony - Gustaw Flaubert, z drugiej - Andre Breton. Pisał Flaubert: „nie mam żadnej biografii. Jestem człowiek-pióro i istnieję dla pióra, dzięki niemu i za jego pośrednictwem. Najczęściej żyję właśnie z nim"15. Czy pisał prawdę? Lub inaczej: czy ta osobista prawda pisarza może sprostać obiektywnym stanom rzeczy? - Zawsze będzie jedynie dążeniem. Nawiasem mówiąc wyznanie Flauberta stanowi jeden z licznych wariantów klasycznego „paradoksu kłamcy". Pisarz mówi, że nie ma biografii po-zaliterackiej, ale ponieważ swoją wypowiedź rozgrywa w świecie pozaliterackim -kierując ją do współczesnych, jego słowa konstytuują się natychmiast w biografii, której istnieniu przeczą. Z kolei filozofia nadrealizmu zakłada, iż wszelka sztuka jest tylko biografią twórcy: im bardziej prywatną, tym lepszą. „Poezja - pisał Breton -emanuje przede wszystkim z życia ludzi, nie zaś z tego, co oni piszą". Idee tego rodzaju stanowią również zaledwie d ą ż e n i e; i tutaj bowiem także łatwo wykryć, wielokrotnie zresztą analizowaną, paradoksalność. Na tle powyższych ustaleń, wyprowadzonych z tezy Junga, zaczyna się (z wolna) wyjaśniać zagadnienie swoistości owych wspólnot odbiorczych, skoncentrowanych wokół twórcy. Struktura kolektywu odbiorczego, z którym pisarz komunikuje się bezpośrednio (t j. nie tylko za pośrednictwem swych dzieł), jest homol ogiczna wobec struktury osobowości tworzącej jednos t k i. Rzec by można, iż otoczenie artysty, jeżeli w ogóle spełnia funkcję wspólnoty odbiorczej, naśladuje „swojego" pisarza, usiłuje się do niego upodobnić - być jakby jego „odbiciem" czy „echem", przy czym trzeba wyraźnie odróżniać podobieństwo zewnętrzne, drugorzędne, od podobieństwa wewnętrznego, które pozwala mówić właśnie o homologii. Jeden przykład z serii naśladownictw zewnętrznych: publiczność literacka futurystów, która w pewnej chwili zaczęła się „nosić" na futurystyczną modłę. „Ludzie tłoczyli się w przejściach i otaczali estradę - wspomina Bruno Jasieński. - Ktoś z publiczności przyniósł węża, jakaś kobieta przyszła z małpą. Warszawa okazywała w ten sposób, że się futuryzuje"16. Izomorfizm struktur - osobowości pisarskiej i kolektywu odbiorczego - polega na tym, iż wspólnota odbiorcza odznacza się analogiczną dwoistością, stanowi takie samo, co i osobowość twórcy, połączenie antagonistycznych dążeń. Aby zachować tożsamość, kolektyw odbiorczy powinien wyodrębniać się jednocześnie z dwóch różnych układów, do których należy. Wchodząc w skład publiczności literackiej, musi zachowywać się w niej jako zbiorowość „prywatna", która obcuje z artystą w sposób szczególny, a więc „kawiarniany" lub „rodzinny", „szpitalny" albo „klasztorny", „demokratyczny" czy „feudalny", a w każdym razie z gruntu i n n y, niedostępny całej reszcie czytelników. Po drugie, funkcjonując w ogólnospołecz- nym systemie wszelkich skupisk osobowych - obojętnych wobec problemów pisarskich, wspólnota odbiorcza dba zarazem o to, by - na zewnątrz - swoją „literackość" manifestować i ochraniać. Dopóki istnieje poprawnie, w równowadze stabilnej -w homeostazie, dopóty przeciwdziała izolacji publiczności literackiej, zdobywa dla niej nowych wyznawców, ale i odwrotnie, kolportuje na jej obszar problemy - jakby powiedział współczesny dziennikarz - „żywo nurtujące społeczeństwo". Skutki takiej transmisji mogą być rozmaite, i korzystne dla kultury, i szkodliwe. Wspólnota odbiorcza, zawieszona między środowiskiem czytelniczym a formacjami o innych zadaniach, nie zawsze jest „arką przymierza", zawsze przecież, bądź co bądź, jest „arką". Stanowi więc strukturę dynamiczną, „bryłę w ruchu". Ustawicznie też ewoluuje, przeobraża się w napięciu sprzecznych orientacji. Każdej chwili jest zagrożona rozpadem lub „zdziczeniem". Może, wskutek takich czy innych okoliczności, zredukować swój kontakt z pisarzem do spraw natury „prywatnej". Wówczas wraca niejako do punktu wyjścia, staje się na powrót „zwyczajną" grupą socjologiczną, która przestaje się liczyć w skupiskach publiczności literackiej. Może także, odwrotnie, zacząć obserwować „swojego" twórcę wyłącznie poprzez jego dzieła, i to dzieła gotowe, gubiąc całą urokliwą aurę „prywatności". W takim znów wypadku traci autonomię w środowisku czytelniczym. Nie wyróżnia się bowiem w żaden sposób z masy odbiorców anonimowych, którzy mają - załóżmy, że mają - taki sam dostęp do książek danego pisarza. Jak już wspomniałem, twórca nie musi dbać o „własną" wspólnotę, jeżeli - jak Gustaw Flaubert - buduje wokół siebie mit biografii wycofanej- wtopionej w samą twórczość. Ale jeżeli nawet pisarzowi zależy na bezpośrednim kontakcie z częścią publiczności literackiej, musi on, z uwagi na omówioną wyżej niestabilność tej struktury, uruchamiać zróżnicowany repertuar chwytów strategicznych, które zabezpieczają - ciągle zagrożoną - spójność kolektywu. Raz „wynurza się" z dzieła, odsłania się przed znajomymi jako, przede wszystkim, „człowiek i osoba", puszcza w obieg „literaturę" szczególnego typu: rękopisy, listy, dedykacje, wizytówki z dowcipnymi wierszykami, rysunki, fotografie, egzemplarze druków z uwagami „skreślonymi ręką poety", słowem: to wszystko, czego nie dał innym ludziom w swoich książkach, co stanowi jak gdyby ruchome archiwum i o czym, być może, potomni będą wyrażali się z troską i czcią, jak wyrażają się np. dziś o „nor-widianach" czy „mickiewiczianach". Kiedy indziej znów, jeżeli w egzystencję kolektywu zaczynają wkraczać interesy aż nadto prywatne, zabłocone „brudem życiowym", obce celom komunikacji literackiej sensu stńcto, pisarz świadomie „zamraża" intymność, „ukrywa się" w dziełach, dyktując odbiorcom znajomym te same reguły gry, jakie ustalił (w strukturze swych utworów: w partyturze wirtualnego adresata) przede wszystkim dla odbiorców nieznajomych. Jedną z tego rodzaju „figur retorycznych", częstą w języku biografii, jest pseudonim - a nierzadko całe pole najwymyślniejszych imion i nazwisk zastępczych - który nie tylko autora, ale i jego otoczenie „wrzuca" w anonimowość. Poczynione wyżej obserwacje nie rozwiązują jeszcze ostatecznie problemu s w o i s t o ś c i języka biografii pisarskiej, jakkolwiek sądzę, iż dla uchwycenia jej cech specyficznych są niezbędne. Struktura zbiorowości odbiorczej - w tych zarysach, jakie zostały dotąd naszkicowane - funkcjonuje identycznie w komunikacji literackiej, jak i, powiedzmy, naukowej: stanowi normę społecznego bytowania wszelkich dziedzin pracy twórczej, literatury, sztuki, filozofii. (Notabene wspólno- ta odbiorcza uczonego bywa na ogół lepiej zorganizowana i bardziej widoczna na zewnątrz niż „koło znajomych" powieściopisarza czy poety.) Odwołajmy się do doświadczeń semiologii sztuki. W jaki sposób określamy wszelką swoistość kodów, np. kodu poetyckiego? Czynimy to poprzez analizę materiału, który umożliwia komunikację. (I zarazem ogranicza.) Opisując kod estetyczny, ustalamy najpierw podstawowe zależności strukturalne, ale to nie wystarcza: nie możemy abstrahować od tworzywa. Zatem pytajmy o materiał języka biografii pisarskiej. Jak się wydaje, materiałem komunikacji bezpośredniej pisarza z kolektywem odbiorczym, i tu trzeba zaraz dodać: materiałem, który nie pojawia się w innych kodach biograficznych - nie występuje w żadnym innym kręgu personalnym podobnego typu, są utwory literackie danego pisarza, ale: rzeczy n i e g o t o w e, nie ukończone, nie znane zatem ogółowi publiczności czytelniczej. Osobnik dopuszczony do wspólnoty odbiorczej może czuć się jej autentycznym uczestnikiem, jeżeli mniema, iż nie tylko trafnie deszyfruje postępowanie „swojego" pisarza, ale także odczytuje jego zachowania jako związane z procesem twó r c z y m, i jeszcze, że w związku z tym bezpośrednio lub pośrednio sam współ uczestniczy w jego pracy literackiej. Owo mniemanie odbiorcy może mieć oczywiście bardzo różne podstawy. Niekiedy wystarcza sama „aura", sama - irracjonalna - „atmosfera", która uzewnętrznia się poprzez imponderabilia, tym silniej nęcące, bo nieprzekładalne na system pojęć zobiektywizowanych. Pisze Rena Brandstaetterowa o Józefie Czechowiczu: „Pozostała pamięć o jakiejś poetyckiej , trochę nierealnej atmosferze, która go otaczała..." 17. Bytowanie w niepochwyt-nej aurze nadaje całemu kolektywowi piętno osobliwej „szczególności" i „dziwności". Obcując z twórcą - odbiorca obcuje jakby, jednocześnie, z twórczością. Poetycka atmosfera, jak i poezja wymagają kodów specjalnych, tajemnych, świątecznych. To zastanawiające: pisarz, którego nie rozumie ogół, rzadko bywa tym faktem usatysfakcjonowany. Natomiast odbiorca, który ma z tym pisarzem kontakt bezpośredni, odwrotnie, widzi w kłopotach twórcy z publicznością czytelniczą korzyść osobistą. Inni nie rozumieją, ja rozumiem. Albowiem inni to o b c y, a ja jestem s w ó j. Inni czytają tylko książki, ja czytam także człowieka. „Trudno dziś wytłumaczyć młodym - pisze Starowieyska-Morstinowa - czym była poezja Tuwima dla nas [...], nie umiem znaleźć odpowiedzi, na czym polegał ten jakiś magnetyczny wpływ, jaki na nas poezja ta wywierała, czar, który zresztą - jeśli o mnie chodzi - trwa"18. Interesowały nas dotychczas powody, dla których twórca montuje wspólnotę; co mu to daje; jakie może ciągnąć z tego zyski. Teraz wyjaśnia się także motywacja zachowań odbiorcy, który przyjmuje rolę uczestnika kolektywu, a nierzadko zużywa sporo energii, zanim uda mu się wejść do „ścisłej czołówki" przyjaciół pisarza. Odbiorcę przyciąga bliskość stawania się sztuki słowa. Kusi szansa w t a j e m n i c z e n i a: nie poprzez lekturę utworu, lecz przez „odczytanie" osoby. „To osobiste zetknięcie z Czechowiczem - wyznaje Włodzimierz Słobodnik -bardziej mi uczytelniło jego poezję niż wszystkie artykuły krytyczne pisane o niej"19. Parokrotnie podkreślałem, iż zaangażowanie pisarza w życie kolektywu odbiorczego może być większe i mniejsze; w niektórych wypadkach, jeżeli twórca -jak to określają Piatigorski i Uspienski20 - reprezentuje „typ semiotyczny", samo sterowanie komunikacją poprzez biografię zaczyna pasjonować artystę bardziej niż twór- czość faktyczna, w innych - gdy mamy do czynienia z „osobowością asemiotyczną" - zbliża się do zera. Mimo to prawo istnienia wspólnoty odbiorczej jest z reguły obiektywną społeczną determinantą wszelkich działań pisarskich. Prawo to okazuje się nieraz silniejsze niż wola twórcy. Dla publiczności literackiej, powiada Michał Głowiński, praca pisarza nie jest „zwykłą pracą, zawsze otacza ją pewna aura tajemniczości i niezwykłości. Jego gabinet jest miejscem, do którego chętnie się zagląda, tak jak dawniej chętnie się zaglądało do pracowni alchemików'^!. Uczestnik wspólnoty odbiorczej „zagląda" do warsztatu pisarza także wtedy, gdy pisarz sobie tego nie życzy. Biografowie Henryka Ibsena zgodni są w tym, iż dramaturg norweski był osobnikiem skrytym i strzegł zazdrośnie, także przed najbliższymi, swych zawodowych sekretów22. Pewnego razu, piszą biografowie, żona Ibsena znalazła skrawek papieru, na którym były wypisane ręką męża dwa słowa: „lekarz powiedział". W jakiś czas potem jej zaciekawienie sprawą owego „lekarza" osiągnęło „stan krytyczny" i małżonka pisarza odważyła się zapytać: „Więc co powiedział ten lekarz?" Wiedziała, czym się to skończy. Ibsen, piszą biografowie, wpadł w furię, zaczął krzyczeć, iż kategorycznie zabrania, aby ktokolwiek go szpiegował. Wiedziała, co ją czeka, a przecież prawo roli współuczestnika pracy pisarskiej wzięło górę. Interwencje twórcy w obyczaje swojej wspólnoty nie zawsze mogą przynieść spodziewane rezultaty. Opowiada Korniej Czukow-ski23, jak to słuchając Maksyma Gorkiego zaczął, swoim zwyczajem, stenografować wypowiedź pisarza, i jak go Górki zbeształ: „A ja sam też od biedy umiem pisać. Jeżeli trzeba, sam coś tam jeszcze napiszę". Anegdot, jak i dowcipów nie należy wyjaśniać. Ale nie interesuje nas tutaj treść anegdoty, lecz reguły gry, jakie się w niej przejawiają. Zwróćmy uwagę: członek kolektywu odbiorczego, i to budzi sprzeciw pisarza, usiłuje nie tylko „wyszpiegować" proces twórczy, ale stara się usytuować w tym procesie: przechwycić pracę nad tekstem, aby - nadużywając przywilejów, jakie mu wyznaczono - prawdopodobnie opublikować ten tekst w imieniu autora. Nie chodzi zatem o plagiat. Chodzi o narzuconą przez odbiorcę „pomoc", której pisarz nie potrzebuje. Sam potrafię pisać, mówi Górki, proszę mnie w tym nie wyręczać. I tu również prawo istnienia wspólnoty „wygrywa" w końcu z pisarzem. Skarcony Czukowski przestaje stenografować. Dalej jednak czyni swą powinność. Notuje w pamięci. Nie dość na tym. Po latach ogłasza drukiem to, co zapisał, oraz to, co zapamiętał. Wbrew woli Gorkiego. Jakie są źródła owego imperatywu współtwórczego, który określa podstawowe cele i zadania wspólnoty odbiorczej pisarza? Powiedzieliśmy wcześniej, iż struktura tej wspólnoty rodzi się jakby z „naśladowania" struktury osobowości tworzącej jednostki. Teraz obserwujemy konsekwencje tego stanu rzeczy. Członek zespołu odbiorczego może w procesie pisarskim odgrywać wiele rozmaitych ról. Raz oferuje pisarzowi siebie jako temat (często jako język), kiedy indziej znów występuje jako świadomy inspirator. Bywa pierwszym krytykiem pierwszej wersji dzieła. I bywa powiernikiem, przed którym autor może odsłaniać swe zwątpienia. Partycypuje nie tylko w samym pisaniu utworu, ale i, może częściej, w przeżywaniu problemów, które procesowi pisarskiemu ustawicznie towarzyszą. Lub występuje jako ktoś, kto utwierdza twórcę w przeświadczeniu, iż tymczasowa porażka - na rynku księgarskim, w krytyce, wśród nieznajomych i obcych odbiorców — nie oznacza jeszcze klęski ostatecznej. Albo ktoś, przed kim poeta może się wypłakać. (Wspomina Roman Zrębowicz: „Wychyliwszy jeszcze jeden aperitif oxygćnć, Tuwim załkał: - Ja nie mam talentu! Nie mam żadnego talentu! - powtórzył kilkakrotnie"24.) Kolektyw odbiorczy daje także okazję pisarzowi do publicznego manifestowania swojej dumy zawodowej. (Wspomina Feliks Araszkie- wicz: „«No tak, talencik jaki taki się ma, talencik się ma», powtórzył kilka razy [Czechowicz] i patrzył w dal z dziwnym uśmiechem odosobnienia, jakby zażenowanego poczucia wyższości"25.) Dla pisarza wspólnota odbiorcza, która przeistacza się we wspólnotę nadawczą, stanowi jakby żywe laboratorium. Nie tylko na sobie, ale i na swym najbliższym otoczeniu pisarz wypróbowuje działania takich czy innych konceptów, takich czy innych operacji artystycznych. W jakimś sensie można by powiedzieć, iż obraz czytelnika, zaprojektowany w dziele, powstaje między innymi jako portret konkretnego kolektywu odbiorczego. Jest sumą doświadczeń pisarza w bezpośrednim obcowaniu z przyjaciółmi. Stanowi zapis reakcji, o których pisarz wie z całą pewnością, iż są prawdopodobne. („ -Kwiaty polskie - [...] - czy to byłby jakiś tytuł?" —pyta nagle przyjaciela Tu-wim26.) Współudział odbiorcy w procesie twórczym nie pozostaje bez wpływu na czytanie dzieł gotowych, opublikowanych, włączonych w obieg powszechny. Lektura takich dzieł staje się jakby „nieprawidłowa" - przeczy obiektywnym normom konkretyzacji struktur literackich. Głos autora, stwierdza Roman Ingarden, nie należy do dzieła sztuki słowa. Tymczasem uczestnik wspólnoty odbiorczej, obdarzony pamięcią muzyczną, bez wątpienia słyszy głos pisarza, ilekroć odczytuje jego tekst. „Julek umarł - a ja jestem starą i bardzo zmęczoną kobietą - pisze Izabela Czaj- ka-Stachowicz - a przecież teraz, teraz jeszcze słyszę dobitnie wymawiane słowa, słyszę wyraźnie jego głos"27. Możliwość rekonstrukcji głosu czy gestu pisarza - za pośrednictwem utworu -może być zasadniczym impulsem do podjęcia lektury gotowego dzieła. W takim odbiorze elementy obiektywnie nieobecne w strukturze wypowiedzi literackiej - dodawane do niej przez czytelnika - okazują się niejednokrotnie, w przeżyciu indywidualnym, czymś najważniejszym. Badacz, którego interesuje całokształt zjawisk komunikacji literackiej, nie powinien ignorować przeżyć indywidualnych. Rola kontaktów bezpośrednich pisarza z „czytelnikami" jego biografii - i jego osoby -wydaje się niebagatelna, a skoro tak, suma konkretyzacji „nieprawidłowych" (z punktu widzenia ogólnej teorii dzieła) staje się faktem socjologicznym. Istnienie taśmy magnetofonowej czyni to zagadnienie jeszcze bardziej aktualnym. Ale nie tylko. Julian Przyboś recytując wiersze Jasieńskiego naśladował jego głos, dykcję, manierę deklamatorską, która zresztą go irytowała. Ludzie o talentach prestidigitatorskich nie tylko przechowują pamięć żywej mowy, ale mogą ją także -niezależnie od współczesnych możliwości zapisu magnetofonowego - przekazywać innym. (Kto wie, czy nie jest to, w dużym stopniu, osobliwość kultury literackiej Rosjan, uczulonych na wszelkie „orkiestracje" i „instrumentacje" wiersza lirycznego. Należy przypuścić, iż wyjaśniłoby to min. koncepcję szkicu Borysa Eichenbau-ma pt. Jak jest zrobiony „Płaszcz" Gogola, który przywiązuje dużą wagę do świadectw związanych ze stylem Gogolowej recytacji tekstów.) Przeistoczenie układu odbiorczego w układ „współnadawczy" - jako reguła komunikacji bezpośredniej - czyni zrozumiałym zjawisko krzyżowania się wspólnot, kiedy to zarówno sam odbiorca tkwi w kilku różnych kolektywach, jak i ten sam kolektyw staje się terenem działania kilku czy kilkunastu pisarzy. Kooperacja pisarska to fakt powszechnie znany. Oto Gotthold Efraim Lessing, który rękopis swego La-okoona zapisuje do połowy, „aby zostawić miejsce dla uwag, które w ciągu r. 1793 poczynili tam Mendelssohn i Nicolai"28. Oto Adam Mickiewicz przygotowuje do druku tom poezji Stefana Garczyńskiego. „Poprawiał je, czasem przerabiał po prostu — twierdzi Juliusz Kleiner - dodał też do wierszy powstańczych Garczyńskiego opowieść na jego relacji opartą i niby w jego słowa ujętą, Redutę Ordona"29. Oto Mikołaj Gogol, który pracuje nad swoim Rewizorem, wykorzystując anegdotę „podarowaną" mu przez Aleksandra Puszkina, do którego napisał w jednym z listów: „Zmiłujcie się, dajcie jakikolwiek siużet, jakąkolwiek śmieszną czy nawet nie- śmieszną, ale czysto rosyjską anegdotę... Zmiłujcie się, dajcie siużet, w mig będzie komedia w pięciu aktach - i przysięgam - śmieszniejszej sam diabeł nie wymy-śli"30. Materiałem języka biografii pisarskiej -jak twierdzę - są dzieła niegotowe; w sytuacjach szczególnych, anormalnych, funkcję tworzywa komunikacji bezpośredniej spełniają teksty napisane i skończone, których pisarz nie może drukować i musi je kolportować wśród znajomych. Krąg najbliższych poety zastępuje wówczas publiczność literacką; staje się jakby „strukturą w strukturze" - „rybą w rybie"; więzy wewnętrzne odznaczają się tu szczególną odpornością na ingerencje z zewnątrz, zwłaszcza jeżeli zmiana biografii pisarza oznacza, w praktyce, zmianę w biografiach wszystkich pozostałych członków kolektywu odbiorczego. STRATEGIE I CZYTELNICY Pisał kiedyś Lew Wygotski, że w każdym najbardziej elementarnym pojęciu poetyki teoretycznej (np. w pojęciu „wiersza") istnieje - potencjalnie - „pamięć" o czytelniku. W istocie: poetyka wyodrębnia i porządkuje tylko te składniki wypowiedzi pisarskiej, które są aktywne w przebiegu lektury. Ważne dla odbiorcy. „Podobnie jak nie potrafimy w sposób obiektywny określić istoty wiersza i jego odrębności na tle prozy, dopóki nie odwołamy się do wyjaśnień psychologicznych - twierdził Wygotski - tak też nie uda nam się odpowiedzieć na pytanie o sens i strukturę całej formy artystycznej, jeżeli zabraknie określonej idei z zakresu pychologii sztuki"31. Poszczególne struktury literackie mogą, oczywiście, nie angażować uwagi czytelnika (nie pojawiać się w polu jego świadomości: w jego języku zwłaszcza), zawsze przecież, otwarcie bądź skrycie, angażują osobowość każdorazowego dekodera. Wszelkie inne cechy tekstu, neutralne wobec aktów percepcyjnych, nie interesują badacza sztuki literackiej. Czytelnik oto, nieświadom swej władzy, okazuje się nieomal „szarą eminencją" w imperium wiedzy o literaturze; prawdę i fałsz koncepcji naukowych, zorientowanych na tekst artystyczny, weryfikujemy bowiem, w ostatecznej konsekwencji, jako prawdę i fałsz o poetyce odbioru. Nie dość jasne czy wręcz zagadkowe - na tym tle - mogłyby się wydawać objawy niezadowolenia z obecnego stanu rzeczy, wyrażane coraz częściej przez samych badaczy, którzy twierdzą, iż czytelnik jest „osobą" źle „sportretowaną" tak w teorii, jak i w historii sztuki literackiej: obraz czytelnika rysuje się tutaj nieostro, a w każdym razie mniej ostro niż np. obraz autora. „Historia literatury - pisze Harald Weinrich - postępuje niezbyt rzetelnie. Pisana dla czytelników dzieł literackich, mimo to z upodobaniem rozpatruje owe dzieła nie z perspektywy czytelnika, lecz autora"32. - „Jednym z paradoksów w rozwoju po- ezji (czy szerzej - całej literatury) jest to - czytamy u Michała Głowińskiego - że traktowano ją jako środek działania na odbiorców, jako suigeneńs narzędzie, a więc że przypisywano jej funkcje instrumentalne, i jednocześnie nie zastanawiano się zupełnie, jakie jest miejsce owego odbiorcy w strukturze utworu literackiego"33. Prawda, wiele się w tym zakresie zmieniło. Ukształtowały się całe teorie recepcji, szkoły badań nad regułami odbioru. Teoria wyprzedza historię literatury. Dominują rozpoznania typologiczne. Coraz jaśniej rozróżniamy style odbioru, uczymy się gramatyki kodów percepcyjnych, uświadamiamy sobie wielość norm czytania. Dla licznych badaczy wiedza o przebiegach lekturowych stanowi okazję do interwencji w obyczaje mowy polonistycznej. Chcą oni dać polonistom usprawnione instrumenty poznawcze - już to wypożyczone z arsenału definicyjnego logiki semantycznej, już to wyjęte z leksykonu teorii gier (a to w celu poskromienia żywiołu metaforycz-ności w języku literaturoznawstwa)34. Należy zauważyć, iż myślenie o „czystych" modelach odbioru wcale nie odgradza od konkretnych tekstów artystycznych czy dorobków pisarskich. Przeciwnie. Koncepcja wirtualnego odbiorcy sprzyja sztuce interpretacji. Pytanie o wizerunek czytelnika - wprojektowanego w tekst literacki -należy dziś do żelaznego repertuaru pytań, które pojawić się muszą w kwestionariuszu interpretatora. Mimo to jednak pomiędzy poetyką recepcji a historią literatury nie ma wciąż prostego, bezpiecznego przejścia. Postulat Haralda Weinricha - o historię literatury „z perspektywy czytelnika" - pozostaje nadal tylko postulatem. Dlaczego? Wśród rozlicznych okoliczności, które działają hamująco, na uwagę zasługują trzy: trzy opory, trzy lęki najgorsze. Po pierwsze, „perspektywa czytelnika" bywa rozumiana często jako „perspektywa czytelnika masowego". Oznacza to radykalne i drastyczne przemienienie hierarchii w polu kompetencji lekturowych znawcy. Mówi się, że w nowej syntezie historycznoliterackiej na dalekie peryferie musiałyby zostać zepchnięte arcydzieła sztuki słowa, zwłaszcza teksty nowatorskie, trudne. Ich miejsce zajmą natychmiast zwyczajne „czytadła", gdyż one to na giełdzie czytelniczej uzyskują notowania najwyższe. Budzi to sprzeciw natury etycznej. Współczesny badacz literatury wcale nie zapomniał o tradycjach własnej dyscypliny, która kazała mu być strażnikiem zabytków narodowej kultury literackiej. Jeżeli nawet unika sądów jawnie wartościujących, a niekiedy głosi, iż obiektywizm naukowy wymaga rezygnacji z normatywizmu, to jednocześnie wie, że nikt poza nim nie będzie z takim uporem zabiegał o społeczne poczucie ciągłości i tożsamości sztuki słowa. Wie również, czym grozi zerwanie owej ciągłości i tożsamości. Po drugie - w panoramach historycznoliterackich, jakie rysują się z perspektywy czytelnika masowego, rozprasza się w sposób przedziwny zarówno „literackość", jak i „historyczność". Owszem, z badań nad literaturą trywialną, powiada Erwin Wolff, można wydobyć dużo „nowych wyjaśnień dotyczących stosunku między dziełem a czytelnikiem, z tym jednakże, że wyniki badań odnosić się będą zapewne bardziej do czytelnika niż do dzieła, bardziej do społeczeństwa niż do literatury"35. Ewolucje obyczajów, zmiany codzienności, przeobrażenia socjalne itd. okazują się tu czymś ważniejszym niż dzieje form artystycznych. Czytanie popularne uchyla, a w każdym razie osłabia opozycję między „wczoraj" a „dziś" piśmiennictwa. Badacz odzwyczaja się od literackiego historyzmu. Czy nadal jest historykiem literatury? „Perspektywa czytelnika" - po trzecie - wydaje się nasamprzód drogą ku tajnikom odbioru. Skoro mamy patrzeć na dzieło oczami odbiorcy, powinniśmy znać go tak dobrze, jak psycholog zna swojego pacjenta. Dopóki uprawiamy typologię stylów lekturowych, dopóty stoimy na pewnym gruncie: materiałem są tu nasze doświadczenia osobiste - korygowane przez najbliższe środowisko. (Nic też dziwnego, że w pierwszej kolejności opisuje się reguły czytania znawców, w drugiej - normy lekturowe krytyki.) Ale co robić z publicznością literacką dawnych epok? Jak wtargnąć do myśli i przeżyć czytelnika masowego? Nie ma świadectw, są sporadyczne i przypadkowe zapisy, pozostają domysły, nie dające się zweryfikować hipotezy na temat „czarnej skrzynki", jaką jest w gruncie rzeczy przestrzeń cudze j autokomunikacji. Badacz, który by przyjął wezwanie Weinricha: o historię literatury z perspektywy odbiorcy, musiałby ustalić, do jakiego stopnia zróżnicowanie w świecie tekstów artystycznych może być traktowane jako porządek wtórny wobec zróżnicowania w zbiorowości czytelniczej, zwłaszcza zaś czy podziały wewnątrzliterackie powtarzają jakieś reguły podziałów międzyludzkich - maksymalnie obcych specyficznym właściwościom sztuki słowa. Punktem wyjścia byłaby zatem strefa doświadczeń egzystencjalnych: najdalszych od doświadczeń literackich. W grę wchodziłyby głównie uwarunkowania biologiczne jednostki (wiek, płeć), środowiskowe czy klasowe (pochodzenie, pozycja społeczna, stosunek do środków produkcji) itd. Nie byłoby to przedsięwzięcie badawcze nowe w dziejach wiedzy o literaturze. Z góry też można przewidzieć, mając w pamięci perypetie socjologizmu, nazywanego, i słusznie, „wulgarnym", że w odniesieniu do całości zjawisk literackich wyniki tej operacji okazałyby się - najostrożniej mówiąc - skromne, a linie podziałów wewnątrzliterac-kich - wykreślone z tej perspektywy - nader prowizoryczne. Powtórzmy: w odniesieniu do całości. Zabieg taki byłby przecież prawomocny wobec tylko niektórych odmian piśmiennictwa artystycznego, na przykład wobec literatury dla dzieci. (Zajmiemy się tym osobliwym fenomenem nieco później.) Tak więc teoria odbioru urzeka, ale jej roszczenia budzą już sprzeciwy. „Zbyt często historia świadomości epoki i historia odbioru - pisze Jerzy Ziomek - zastępuje historię literatury zamiast jej towarzyszyć. Zbyt często historię literatury uważa się za niemożliwą i nawet niepotrzebną. Nauka o literaturze wyłoniła kilka nowych lub pogranicznych dyscyplin, takich jak na przykład socjologia literatury. Należy się odnieść do nich z szacunkiem, ale nie ma powodu godzić się na aneksję"36. Otrzymujemy w rezultacie negatywną charakterystykę historii literatury „z perspektywy czytelnika". Wiemy o niej, że mogłaby liczyć na akceptację, gdyby: - nie odwracała hierarchii wartości zjawisk artystycznych, - nie kazała bagatelizować małych obiegów dzieła, - nie redukowała warsztatu badań nad swoistością literatury, - nie burzyła reguł procesu historycznego sztuki słowa, - nie straszyła „czarną skrzynką". Jak temu sprostać? Sądzę, że tylko w ograniczonym zakresie uda się pojednanie perspektyw: autora i czytelnika, i w jakimś procencie jedynie możliwe jest „uzgodnienie" historii twórczości z historią recepcji. Elementarna jednostka komunikacji literackiej, wyodrębniona dla potrzeb interesującej nas dziedziny badań, powinna łączyć w sobie dwa repertuary oczekiwań - pisarzy wobec publiczności i publiczności wobec pisarzy. To założenie naczelne, niemalże aksjomat. Otóż wydaje się, iż owa jednostka elementarna musi mieć rodowód - mimo wszystko - literacki, a nie krytycznoliteracki, badawczy, świadomościowy czy jeszcze inny. Musi być, mówiąc najprościej, cząstką literatury, a więc czymś, co istnieje w świecie artystycz- nych, konkretnych urzeczywistnień pisarskich. Ponieważ interesuje nas ciągle historia literatury, poszukiwanie punktów oparcia poza literaturą byłoby niecelowe. Z drugiej strony pojedyncze dzieło literackie - jak wiemy - stawia opór badaczom jego biografii społecznej, gdyż biografia oficjalna dzieła, zapisana w dokumentach krytyki, bywa uboższa lub po prostu inna od biografii ukrytej w lekturach indywidualnych. Zatem jednostką elementarną będzie całość złożona z wielu utworów. To będzie zbiór dzieł, przekaz wielotekstowy, który podlega określonym dyrektywom pisarskim - uformowanym ze względu na faktycznego i współczesnego odbiorcę. System takich dyrektyw nazywam strategią. Zauważmy, iż dzieło nie traci tu swojej rangi, bowiem stanowi prymarną formę działania strategii, która istnieje w dziełach i wyraża się poprzez dzieła. Manifesty, programy, autointerpretacje, a także prace krytyczne - to zjawiska towarzyszące strategiom. Raz pomagają im, raz szkodzą, nigdy nie zastępują faktów sztuki literackiej sensu stńcto. Wątpliwości odnotowane na wstępie, a dotyczące „perspektywy czytelnika" w badaniach historycznoliterackich, słabną jakby. Przede wszystkim w granicach strategii mieszczą się doskonale i teksty beletrystyki „trywialnej", i arcydzieła bezsporne. Na tym gruncie nie ma racji bytu spór badaczy o usposobieniu „arystokratycznym" z badaczami kultury masowej. O obiegach małych i dużych, o kunsztach wysokich i niskich, o książkach zaczytanych i wzgardzonych - mówi się tutaj jednym językiem. Dla grafomanów to samo staranie, co dla geniuszy. Strategia - po drugie - skłania do śledztwa warsztatowego. Tylko poprzez głębokie interwencje w artystyczną materię tekstów można dojść do rekonstrukcji procesu jej przeobrażeń wewnętrznych. Ale i w tym wypadku trzeba przyjąć innowację (widoczną na tle tradycji badań nad stylem czy estetyką figur fabularnych), mianowicie: trzeba pamiętać, że wszelkie koncepty pisarskie, od operacji wersyfikacyj-nych po decyzje gatunkowe, liczą się tutaj o tyle, o ile pozwalają się usytuować na terytorium retoryki. Nasza elementarna jednostka to wielotekstowy przekaz literacki rządzony prawami komunikacji krasomówczej. Wreszcie sprawa czytelnika. Jak wspomniałem, strategia jest systemem działań nakierowanych na odbiorcę współczesnego. To założenie stanowi fundament całej imprezy. Nadawca i odbiorca żyją w tym samym czasie, poruszają się w tej samej przestrzeni, ulegają - lub przeciwstawiają się - tym samym naciskom zewnętrznym. Czytelnik nie przestaje być wprawdzie zagadką, tak jak nie przestaje być projekcją, schematem zachowań, zmyśleniem uzależnionym od konwencyj literackich epoki, ale też nie jest całkowitą niewiadomą. Przed skrajnym agnostycy-zmem broni pisarza wspólnota doświadczeń. Dla badacza czytelnik utworów, które ukształtowały się w granicach danej strategii, bywa zagadką - głównie - statystyczną. Nie sposób ustalić, ilu faktycznych odbiorców zdołała pozyskać ta czy inna strategia. Wolno jednak sądzić, iż w fazie swojego rozkwitu spowodowała kolejne przesunięcia w społeczności ludzi czytających: jeżeli udało się jej zdominować współczesność, to znaczy, że tylko u zwolenników wytworzyła poczucie przynależności do grona „odbiorców literatury współczesnej". W dobie jej panowania ten czuł się „czytelnikiem literatury współczesnej", kto akceptował oferty strategii panującej. Wrażliwości niepogodzone z produktami danej strategii, wyobraźnie ignorowane, pragnienia uchodzące za nieprzyzwoite lub szkodliwe itd. - sami odbiorcy oceniają jako „niewspółczesne", „niedzisiejsze", anachroniczne. Albo dostosowują się do nowych wymagań, albo wybierają emigrację wewnętrzną, szukają azylu w literaturze dawnej, obcej, innej. Z tych względów między czytelnikiem pożądanym a czytelnikiem faktycznym różnice okazują się wcale nie tak duże, jakby się wydawało. Dzieje kolejnych strategii urozmaica zmienny stosunek do roli odbiorcy. Każda strategia określa się wobec publiczności literackiej, ale nie każda rozumie „publiczność" w sposób jednakowy. Są strategie pogodzone z tym, że ich produkty docierają do niedużej garstki czytelników. Są strategie walczące o popularność. Są wreszcie i takie, które faktu istnienia ludzi obojętnych wobec sztuki pisarskiej - nie przyjmują do wiadomości: usiłują wytwarzać teksty tak, jak gdyby miały być one czytane przez wszystkich37. Nie ma między strategiami zgody w kwestii praw i obowiązków literatury. Czy twórca winien odpowiadać na zapotrzebowania rynku czytelniczego, czy też narzucać ludziom myśli i wzruszenia, których oni ani nie pragną, ani nie cenią sobie zbyt wysoko? Jedni idą na służbę, drudzy stają do walki. Poszczególne strategie rozmaicie traktują zagadnienie reakcji odbiorcy na tekst. Zdaniem niektórych pisarzy sztuka sprawdza się wtedy, gdy wyzwala czyn praktyczny. Inni znów oczekują wyłącznie czynu wewnętrznego. Pierwsi pytają, co odbiorca robi, podczas gdy drugich obchodzi, co myśli. Strategie nastawione na odbiór manifestowany - stają naprzeciw strategii zakładających pełną intymność odbioru. Czy nie można powiedzieć, że „strategie" to od dawna znane „izmy" literackie? Otóż nie. Strategia formuje się powyżej dzieła i poniżej „izmu". W odróżnieniu od kierunku literackiego - nigdy nie jest bytem synkretycznym (np. literacko- malar-sko-filmowym jak ekspresjonizm), żyje życiem sztuki słowa i tylko jej życiem. Bywa natomiast zjawiskiem wielostylowym, a co za tym idzie, może eksploatować rozmaite style i doktryny artystyczne (np. „strategia rewolucjonisty" w polskiej poezji lat dwudziestych korzystała i z futuryzmu, i z ekspresjonizmu, i z imażynizmu f la Jesienin itd.). W przestrzeni jednej strategii spotykają się autorzy różnych generacji i różnych gustów: wiąże ich ona dopóty, dopóki trwa „akcja" wobec czytelnika - nie zobowiązuje do wierności na przyszłość. Niekiedy pisarz wpływa na rozwój „akcji" strategicznej - mimo iż znikomą część swego dorobku przeznaczył na jej cele. Często zmienia strategie, przeżywa „przełomy" wewnętrzne, porzuca dawne idee, zaczyna głosić nowe. Lub odwrotnie: cała twórczość jednego autora okazuje się oryginalną, odrębną strategią (przypadek Konstantego Ildefonsa Gałczyńskie-go jako wynalazcy „strategii korespondenta")38. Niedogodności zarysowanej tu metody widoczne są gołym okiem. Nie sposób ogarnąć całości ważnych inicjatyw artystycznych epoki ani wszystkich interesujących książek poetyckich wpisać do poszczególnych strategii. Pozostaje szereg „dzieł bez przydziału", które bytują poza granicami aktualnych w danym czasie koniunktur. Ale: tak się przecież dzieje naprawdę! Jeżeli proponowana tu metoda ułatwi rozróżnienie dwóch sposobów istnienia dzieła - w obrębie jakiejś strategii i w przestrzeni „pozastrategicznej" - i jeszcze: jeżeli każdy epizod historii literatury potrafimy z tych dwoistości wytłumaczyć - zbliżymy się do nowej dyscypliny li-teraturoznawstwa. Nie będzie to historia faworyzująca „perspektywę autora". Nie będzie to radykalnie socjologizująca historia literatury z „perspektywy czytelnika". Może to być historia komunikacji literackiej. Dziś chodzi przede wszystkim o to, aby stała się historią: dziedziną przedstawiającą literacko-komunikacyjne ciągi, przeobrażenia, rozwoje. Im silniej unifikują się warunki życia danej społeczności w danym czasie, tym łatwiej o poczucie tożsamości wyobrażeń pisarzy i czytelników. To nie przypadek, że strategie literackie formują się w sytuacjach potęgujących antagonizmy socjalne lub zagrażających suwerenności narodu. Bez trudu możemy wyodrębnić i opisać strategie liryczne lat wojny i okupacji czy okresu kształtowania się nowej państwowości w Polsce; i po pierwszej, i po drugiej wojnie. Okresy stabilizacji, odwrotnie, zacierają granice strategii. Wiedza twórców o odbiorcach wymaga źródeł specjalnych. Podczas gdy przedsięwzięcia strategiczne faworyzują zbiorowość odbiorczą, poza strategiami poszukuje się czytelnika określonego jako indywidualność39. ODBIORCA W POEZJI DLA DZIECI Samo pojęcie „literatura dla dzieci" zakłada możliwość podziału wszystkich tekstów artystycznych ze względu na wiek czytelnika, do którego są one kierowane. „Dla dzieci" - „dla młodzieży" - „dla dorosłych". Nietrudno jednak zauważyć, że skala (dziecko) <------------> (dorosły) odznacza się tym większą dokładnością, im bliżej znajdujemy się bieguna „dziecko"; tu kategoria wieku odbiorcy odgrywa rolę bodaj najdonioślejszą. „W literaturze tej - pisze Stanisław Sierotwiński - przeprowadza się podziały według rodzajów i odmian, ale zwłaszcza z uwagi na wiek czytelnika [...]"40. Odbiorca tekstów pisanych dla dzieci nie jest po prostu dzieckiem: jest dzieckiem w określonej fazie rozwojowej, osobnikiem „od - do", od lat tylu do tylu, np. od pięciu do siedmiu (czy „od dwóch do pięciu", by posłużyć się tak charakterystycznym dla tej problematyki tytułem książki Kornieja Czukowskiego). Odbiorca nie jest tu także po prostu „odbiorcą", lecz już czytelnikiem, a więc kimś, kto potrafi z tekstem drukowanym obcować samodzielnie, lub jeszcze słuchaczem, np. kołysanek albo rymowanek z popularnej serii Poczytaj mi, mamo. Im bardziej oddalamy się w naszej skali od bieguna „dziecko", tym mniej pożytku daje manipulowanie kategorią wieku adresata. Zapewne, z punktu widzenia psychologii odbioru zagadnienie wieku („miejsca w czasie") poszczególnego dekodera nie powinno być lekceważone, zwłaszcza wobec dzieł zakładających określony stopień dojrzałości biologicznej czytelnika. (Potoczne mniemania, iż do lektury takich czy innych książek „długo się dorasta", że tę samą książkę, np. Lalkę Bolesława Prusa, „czyta się inaczej" w wieku lat dwudziestu i po przekroczeniu „smugi cienia", nie wydają się urojeniami.) Mimo to jednak w strukturze tekstów literackich „dla dorosłych" rola wieku odbiorcy maleje. Od „miejsca w czasie" staje się tutaj ważniejsze „miejsce w kulturze literackiej danej epoki". Od determinant biologicznych - uwarunkowania kulturowe. W istocie rzeczy określenie „twórczość dla dorosłych" nie jest potrzebne w badaniach nad tą właśnie twórczością; stanowi ono człon opozycji semantycznej, która interesuje wyłącznie badaczy „twórczości dla dzieci". Poza obszarem wiedzy o literaturze dla dzieci określenie „literatura dla dorosłych" ma sens wyłącznie negatywny; oznacza bowiem zbiór tekstów NIEzrozumiałych, NIEatrakcyjnych czy NIEdozwolonych dla młodocianego czytelnika. Niekiedy określenie to pojmujemy też jako metaforę wysoko zorganizowanej literatury artystycznej. Pisać „nie dla dzieci" może znaczyć „pisać poważnie, prawdziwie, brutalnie i szczerze" (do takiego pola skojarzeń apelował swego czasu tytuł utworu Adama Ważyka Poemat dla dorosłych). Zdarzają się, owszem, pozorne odwrócenia systemu ocen tych dwóch „literatur", kiedy to skorumpowaniu pisarstwa „dorosłych" przeciwstawia się - ironicznie! - naiwną autentyczność najprostszych rymów dziecięcych (hasło z 1968 r.: „Czytajcie «Świerszczyk» - on jeden nie kłamie"). Orientacja na odbiorcę jako dominanta strukturalna literatury dla dzieci uzewnętrznia się zarówno w jej poetyce immanentnej, jak i w tym, co ją „otacza": w osobliwościach komentarza krytycznego, a niekiedy nawet badawczego. Rzec by można, iż działają tutaj - nader sprawnie - mechanizmy retoryki generat y w n e j: struktura wypowiedzi poetyckiej rodzi strukturę wypowiedzi metapoetyc-kiej. Nazwy gatunków należą zwykle do „języka-pośrednika" wszystkich uczestników komunikacji literackiej, stanowią jakby dobro wspólne autora i czytelnika, krytyka i badacza, wykonawcy i edytora. Dorosła publiczność literacka rzadko interweniuje w porządek nazw gatunkowych - nieczęsto też wybór nazwy uzależniony jest od gustów czytelniczych; w komunikacji „dziecięcej", odwrotnie, o nomenklaturze gatunkowej decydują właściwości mowy dziecka: obyczaje językowe odbiorcy. Słownik genologiczny wiedzy o literaturze dla dzieci odznacza się sui geneńs infantylnością; szereg nazw pochodzi wprost z gier i zabaw dziecięcych; terminy „układane" przez dorosłych (pisarzy czy krytyków) usiłują naśladować „słówka" charakterystyczne dla sposobu mówienia młodocianego czytelnika. A więc: „kołysanka" („zasypian-ka"), „rozbudzanka", „wyliczanka", „wykrzykanka", „klaskanka", „pleciuga", „skrętacz języka"41; oczywiście - „piosenka" i „wierszyk" (który jednak nie wyeliminował z obiegu „dorosłego" terminu „wiersz"). Jerzy Cieślikowski poszukując odpowiedniej nazwy dla specyficznej formy gatunkowej, w której nastąpiło zespolenie reguł „bajki" i „baśni", sięga do tej samej grupy deminutywów - proponuje mówić o „bajeczce"42. Julian Przyboś nazywał swoje wiersze pisane dla córki Uty (albo razem z Utą) „rymowankami"; tym samym pojęciem posługuje się Jerzy Fi-cowski, wyodrębniając nadto jako odmianę specjalną tak zwaną „rymowankę dziwną" (lub „bajdurkę"), w której na pozycjach klauzulowych znajdują się słowa i wyrażenia homonimiczne, np.: Pewien żarłok nienażarty raz wygłodniał nie na żarty i wywiesił szyld na płocie, że ochotę ma na płocie"43. Nazwy tego rodzaju, występujące w pracach krytycznych i w samych tekstach literackich (jako sygnały metajęzykowe), dają uczestnikom tej gry - gry z dzieckiem w roli głównej - poczucie odrębności systemu, którym się posługują. Większość wspomnianych tu nazw, zrozumiałych dla nadawcy i odbiorcy, nie występuje w języku dorosłych na prawach samodzielnej formy językowej: dość powiedzieć, że Słownik języka polskiego odnotowuje wprawdzie „kołysankę" czy „bajeczkę", ale nie zna ani „wyliczanki", ani „rymowanki", ani „skrętacza języka", nie mówiąc już o tak specyficznym „gatunku w gatunku", jak „mruczanki" Kubusia Puchatka. Powiedzieć by można, iż cała poetyka literatury dla dzieci w swej terminologii egzy- stuje na prawach zdrobnienia systemu leksykalnego dorosłych, stanowiąc jakby „rezerwat derywatów", przy czym to, co w mowie oficjalnej jest formą okazjonalną i „znikliwą", w leksykonie komunikacji dziecięcej tworzy zbiór symboli ustabilizowanych i autonomicznych. Dziecięce nazwy gatunkowe -jak wszelkie nazwy w tej funkcji - mają niejednakowy, by tak rzec, stopień „genologiczności". Jeżeli jednak przyjmiemy, iż gatunek literacki jest przede wszystkim modelem sytuacji komunikacyjnej, a więc projekcją postaw nadawcy i odbiorcy wobec tekstu, będziemy musieli przyznać, iż większość przytoczonych tu nazw spełnia wszelkie warunki terminu geno- logicznego. Zilustrujmy to na wybranym przykładzie. Analizując serię wydawniczą Poczytaj mi, mamo Halina Skrobiszewska pisze: „Bardzo skromna seria tzw. «poczytajek» jest tylko jedną z wielu istniejących dziś w «Naszej Księgarni» serii prowadzących do nawiązania trwałych kontaktów dziecka z książką"44. Mechanizm retoryki generatywnej działa tu wedle prostych reguł, mianowicie, na wejściu znajduje się tekst wypowiedzi dziecka (w mowie niezależnej): „poczytaj mi, mamo" -na wyjściu natomiast (jakby w mowie pozornie zależnej) pojawia się nazwa, która należy już wprawdzie do języka-pośrednika dzieci i dorosłych („obsługuje" zarówno dziecko, jak i mamę), ale sufiks produktywny wiąże ją nadal ze światem „słówek" dziecięcych: „poczytajka". Słowo to wskazuje bez wątpienia na sytuację przekazu językowego w komunikacji literackiej. „Poczytajka", jako tekst drukowany, dociera do odbiorcy w kształcie niezmiennym (kanonicznym) inaczej niż narracje „z pamięci" i jednocześnie, tak jak narracje „z pamięci", wymaga obecności wykonawcy-pośrednika. Z kolei prefiks „po-" wskazuje na możliwość odbioru przerywanego oraz wielokrotnego: mowa bowiem o „poczytajce", a nie o „przeczytajce". Jak widać, jawnie ludyczny charakter analizowanego terminu wcale nie deprecjonuje jego pozycji w systemie nazw geno- logicznych. Oczywiście, w sytuacji „poczytajki" może się znaleźć każdy utwór, ale zakres stosowalności tej nazwy jest ograniczony przez - wspomniane na początku tych rozważań - kryterium wieku odbiorcy: w strukturze „poczytajki" funkcjonują motywy najprostsze - zrozumiałe dla najmłodszych (a także: nie powinny się pojawiać elementy gry typograficznej, która wymaga od odbiorcy lektury samodzielnej). Prymat mowy dziecięcej nad mową dorosłych w genologii literatury dla dzieci - trzeba to podkreślić - wzbogaca i odświeża styl komentarza krytycznego i w żaden sposób nie krępuje dorosłych, którzy mogą wprowadzać do języka-pośrednika także nazwy z innych pól wyrazowych. „Zima w oknie - pisze wydawca tomu poetyckiego Józefa Ratajczaka - to zbiorek lirycznych wierszy, w których mowa nie tylko o zimie. Dlaczego więc taki tytuł? Zastanówcie się nad tym. W książeczce znajdziecie odpowiedź". Obok deminutywu „książeczka" - nie znane językowi dziecka pojęcie „wiersz liryczny". Mały obywatel świata „wielkiej zabawy" literackiej nie powinien być jednak nowym słowem zaskoczony, ponieważ nowe słowa zaskakują go ustawicznie. Dziecko nie ma uprzedzeń wobec terminologii specjalistycznej, nie stać go jeszcze na luksus konserwatyzmu; z równą tedy swobodą zacznie się posługiwać nazwą „liryka", jak i np. - o zgrozo! - „entropia" (tajemnicza i zła Entropia to jeden z bohaterów popularnej powieści dla dzieci Cyryl, gdzie jesteś). Inaczej sprawy się mają w sferze aksjologii; tu z kolei nastawienie na dziecko- o-dbiorcę, jak wspomniałem, powoduje szereg ograniczeń i rodzi rozliczne kłopoty. Ocena tekstów dla dzieci może być dokonywana z dwóch punktów widzenia. Z perspektywy powinności dydaktycznych i ze względu na walory artysty c z n e. Historia twórczości dla dzieci, a także ewolucja doktryn pisarskich z tą twórczością związanych zadecydowały o tym, że krytyk współczesny skłonny jest traktować „dydaktyzm" i „artyzm" jako tendencje antagonistyczne. W ujęciu ekstremalnie dydaktycznym normą „człowieczeństwa" jest „dorosłość"; osobowość dziecka -na tle owej normy - stanowi jakby wstępny i niedoskonały szkic jednostki ludzkiej, przede wszystkim zaś strukturę braków, coś w rodzaju mapy konturowej, na którą trzeba - im prędzej, tym lepiej - nanieść właściwe symbole i pozacierać białe plamy. Problemem drugorzędnym pozostaje tu stosunek dziecka do manipulacji „udoroślających". Mogą się one podobać lub nie podobać obiektowi działań wychowawczych. („Obiekt" nie może wiedzieć, co dobre, a co złe. Nikt nie będzie tych spraw z „obiektem" dyskutował.) „Zaprawdę, nieszczęśliwa to była chwila - pisze Jerzy Cieślikowski o dydaktyce dziewiętnastowiecznej - gdy dorośli raczyli dostrzec dzieci i zakrzątali się dookoła ich duchowego jadłospisu [...] Uczynić z dzieci jak najrychlej dorosłych, wyprowadzić ich ze stanu dzikości - oto cel wychowawczy tej epoki"45. Z perspektywy totalnego dydaktyzmu twórczość dla dzieci może być oceniana w jeden tylko sposób: jako podsystem pomocniczy, na usługach edukacji szkolnej lub przedszkolnej, i jednocześnie jako układ zamknięty, odcięty od literatury „dużej". „Musimy sobie uświadomić - piszą badacze czescy - że rozwój literatury dla dzieci nie ma nic wspólnego z rozwojem pozostałych form literackich. Na literaturę dla dzieci [w XIX w.] wpływ decydujący miała jedynie szkoła, która w duchu aktualnych mniemań kolportowała idee wychowawcze i określała, co i jak powinno dziecko czytać"46. Z kolei krytyka artystyczna, znajdując oparcie w nowszych teoriach człowieka, które nobilitują lub nawet - jak np. psychologia głębi - zdecydowanie faworyzują problemy okresu dziecięctwa, stoi na stanowisku, że dziecko to pełnoprawny obywatel ludzkości. Jego niedorosłość nie oznacza braku przemyśleń i przeżyć godnych uszanowania, stanowi raczej inną formę oswajania i porządkowania świata. „Narodziny i rozwój rzeczywistej wiedzy o dzieciach — twierdzi V. Stejskal -były uzależnione od uznania dzieci za równowartościowych partnerów człowieczego bytowania"47. Ostatecznie „ludzie dorośli" - pisze Paul Hazard - są tylko dawnymi dziećmi"48. Twórczość dla dzieci, w obrębie powyższej koncepcji odbiorcy, może usprawiedliwiać swe istnienie tylko jako sztuka, która potrafi w pełni zaspokoić potrzebę przeżyć estetycznych owej „małej" - lecz traktowanej z troską i powagą - społeczności. Obydwie postawy - krańcowy dydaktyzm i radykalny artyzm - wykluczają się (w sensie logicznym), a mimo to jednak (w planie psychologicznym) zdradzają wiele cech wspólnych. Rozciąga się między nimi bowiem ten sam obszar niepewn ości. Orientacja na wychowanie i orientacja na sztukę, każda na swój sposób, zmuszają krytyka do ceny utworów dla dzieci z cudzego punktu widzenia. Rzec by można, dają mu „karne alibi" - każą postępować wedle zasady: „jestem tam, gdzie mnie nie ma". W komunikacji dorosłych proceder krytycznoliteracki odbywa się wobec publiczności czytającej i jednocześnie korzysta (przy ograniczeniach różnego stopnia) z przywileju mowy osobniczej. Tutaj recenzent - mówiąc językiem egzysten-cjalistów - może się czuć „autentycznie", ponieważ może prowadzić strategię indywidualną - we własnym imieniu. W komunikacji zorganizowanej dla dzieci publiczność raczej nie uczestniczy w dialogach krytyków i recenzentów, ale i krytyk nie ma tutaj szans na „autentyczność", Jego oceny są podporządkowane ideologii instytucji wychowawczych (wartościowe jest to, co słuszne dydaktycznie) albo gustowi młodocianych czytelników (dobre jest to, co się podoba dziecku)49. Konieczność zajmowania „cudzej perspektywy" w ocenie twórczości dla dzieci wydaje się jedną z obiektywnych przyczyn, które powodują, że krytyka literatury dziecięcej znajduje się jakby na peryferiach życia literackiego Gest, jak określają to notabene sami recenzenci, „kopciuszkiem" krytyki „dorosłej"). Zarysowana wyżej antynomia dydaktyzmu i artyzmu występuje także w samej literaturze dla dzieci, określa jej poetykę wewnętrzną. Stanowi grę sprzecznych tendencji w projektowaniu odbiorcy; tu jednak trzeba zapytać, czy dziecko - adresat rzeczywisty - zdaje sobie sprawę z tej sprzeczności. Analiza literackiej świadomości dziecka jest procederem szczególnie delikatnym i skomplikowanym. W heroicznym okresie psychologii głębi panował optymizm epistemologiczny - zagadki dziecięctwa wydawały się definitywnie rozwikłane. Ale oto psychologia najnowsza zaleca w tym względzie daleko idącą ostrożność. Gdy- byż „choć w minimalnym stopniu - pisze Antoni Kępiński - istniały możliwości wejścia w subiektywny świat małego dziecka". Niestety, możemy jedynie przypuszczać, iż doznania z pierwszych lat życia odznaczają się olbrzymią intensywnością, dopóki jednak dziecko nie zna języka, dopóty z owych pierwszych wzruszeń -jak i z marzeń sennych - „niewiele się utrwala w pamięci" 50. To samo odnosi się przecież i do okresu późniejszego, kiedy to język (potoczny i poetycki) konstytuuje się już w świadomości małego człowieka: dla pamięciowego utrwalenia najwcześniejszych przeżyć lingwistycznych (oraz literackich) brakuje z kolei metajęzy k a. Badacz literatury staje wobec empirii nader kłopotliwej. Zajmując się „czytelnikiem wirtualnym" nie powinien abstrahować od wiedzy na temat czytelnika faktycznego, a wiedza o nim - zmagazynowana w psychologii - objawia mu się jako zbiór prawd problematycznych. Okazuje się czymś, co zawiesza koncepcje literatu-roznawcze między nieustraszonym dyletantyzmem a paraliżującym agnostycy-zmem. Realną (i skromną zarazem) szansę wyjścia z impasu daje współczesna semioty-ka, zwłaszcza zaś rozwijana w tym nurcie badań teoria reguł wnioskowania o wewnętrznych problemach jednostki na podstawie jej „znaczącego" zachowania się, to jest według propozycji szkoły tartuskiej - personologia „... wszystkie teorie personologiczne [...]- piszą A. M. Piatigorski i B. A. Uspien-ski - opierają się na analizie tekstu w ogólnym znaczeniu tego słowa (tekstu zachowania). Chodzi tu tyleż o tekst istniejący realnie (tekst zamknięty), co tekst potencjalny, dający się generować (tekst otwarty). Mówiąc inaczej, zachowanie się człowieka jest rozpatrywane jako określone następstwo znaków (z różnych poziomów), które w tej czy innej mierze wyrażają jego cechy personologiczne"51. Powtórzmy teraz pytanie: jaką postawę może zajmować odbiorca poezji dla dzieci wobec - ścierających się w strukturze sztuki słowa - tendencji dydaktyzmu i artyzmu? Obserwacje personologiczne pozwalają przypuszczać, iż antynomia dwóch wspomnianych „izmów" jest problemem istotniejszym (w każdym razie bardziej dramatycznym) dla dorosłych niż dla dzieci (dla krytyków - niż dla młodocianych czytelników). Pojęcia „dydaktyzmu" i „artyzmu" w społeczności dorosłych funkcjonują nie tylko jako kategorie typologiczne, ale mają także w dużej mierze charakter samooceny moralnej. Oznaczają bowiem w końcu nasz stosunek do dziecka. Rozstrzygają o wartości tekstu w relacji „m y a dzieci", a nie odwrotnie - w relacji „dzieci a my". Tymczasem nie są to relacje całkowicie identyczne. W świadomości dziecka kolizja między dydaktyzmem a artyzmem pojawia się lub zanika w zależności od stopnia nasilenia tak jednej, jak i drugiej tendencji. Dydaktyzm agresywny, wyrażony w sposób inkwizytorski, podobnie jak i spotęgowany artyzm tekstu stają się przyczynami rozterek małego odbiorcy, powodują zaburzenia w komunikacji literackiej i w konsekwencji mogą doprowadzić do przerwania kontaktu z książką. Natomiast umiarkowana orientacja dydaktyczna i ograniczony moment artyzmu nie tylko nie wykluczają się w świadomości dziecka - jako właściwości sztuki literackiej, ale nawet (co spróbuję wykazać w dalszej partii tego szkicu) ich współzależność w strukturze utworu jest dla odbiorcy dziecięcego naturalną koniecznością. Czy dydaktyzm zawsze musi działać na osobowość dziecka w sposób deprymujący? Dziecko dobrze zna i ceni rozliczne warianty zachowań o charakterze autody- daktycznym. Potrzeba gier i zabaw naśladowczych (samoudoroślających), zrazu intuicyjna, staje się problemem coraz bardziej pilnym, gdy dziecko wyodrębnia siebie w świecie. (Jak owa dziesięcioletnia Emilka z powieści Richarda Hughesa Orkan na Jamajce, która dochodzi do zaskakującego odkrycia, iż oto jest Emilka Bas-Thorton, i nie potrafi pojąć, jak to się stało, że „przez dziesięć lat była Emilka i ani razu tego nie zauważyła".) Rozpoznając własne „ja" we własnym „teraz" dziecko nie może określić teraźniejszości inaczej -jak tylko poprzez opozycję przeszłości i przyszłości. „To, co było"-jest enigmatyczne (brak języka). „To, co będzie" -jest dane naocznie w postaci świata dorosłych. Potoczna obserwacja personologiczna zna niezliczoną ilość tekstów zachowaniowych dziecka, w których pojawiają się tęsknoty „fu-turologiczne". Tekst realizuje się w schemacie prognostycznym typu: „chciałbym być tym a tym" lub „gdy dorosnę, będę tym a tym". Najczęściej jednak owo prognozowanie przyszłości - w grach i zabawach - ma charakter umowny. Dziecko udaje dorosłego wcale nie po to, aby już zostać dorosłym, lecz po to, aby przez chwilę pobyć w sytuacji dorosłego. Na uwagę zasługuje fakt, iż są to sytuacje zarówno przyjemne (zabawa w podróż samolotem, inscenizacja wesela czy jakiejś innej uroczystości), jak i przykre, np.: „Dzieci z innymi dziećmi latały. Chodziły po korytarzu. Bawiły się tak: - Ty idź naprzeciwko z torebką i spotkamy się. Więc się rozchodzą. Z torebkami. Spotykają. - Dzień dobry pani. - Dzień dobly. - Pani dom ppalony? - Ppalony - i machnięcie ręką - a pani dom ppalony? - Ppalony ... Była jeszcze i zabawa w czołgi ..."52 Autodydaktyzm dziecięcy, spontaniczny i zabawowy, zachowuje autonomię wobec dydaktyki „oficjalnej" i jednocześnie wchłania szereg elementów heterogenicz- nych, to jest dąży do zmieszania kodu ludycznego z kodami obcymi - o charakterze utylitarnym. (Dzieje się tak wtedy, gdy np. dzieci bawią się w wydawanie i „słuchanie" poleceń, z którymi spotykają się na co dzień w komunikacji ze światem dorosłych.) Jak z tego wynika, tekst literacki z wprojektowaną weń ideą wychowawczą wcale nie musi upokarzać małego odbiorcy, przeciwnie, może zaspokajać naturalne potrzeby „dziecięcej inscenizacji udoroślającej". Interesuje nas jednak nie sam dydaktyzm, lecz możliwość artyzmu w dydaktyzmie. Artyzm wypowiedzi językowej - w odbiorze „naiwnym" i dziecięcym - staje się uchwytny poprzez wyraziste niepodobieństwo do mowy „zwyczajnej", znanej z codziennego doświadczenia. Jurij Łotman pisze, iż sztuka w najwcześniejszym stadium rozwojowym „uświadamia sobie własną swoistość w dążeniu do maksymalnej nietożsamości z niesztuką (język poetycki, fantastyczne fabuły, «piękni» bohaterowie)'^. Autor utworu dla dzieci dysponuje zatem wielorako ograniczonym repertuarem chwytów. Tekst językowy, który „chce być" przyjęty przez młodocianego czytelnika jako przekaz artystyczny, musi się usytuować w „trzeciej strefie", to jest między dydaktyką oficjalną a autodydaktyką dziecięcą. Przeżycie artyzmu danej wypowiedzi wymaga oczywiście rozpoznania w niej takich elementów „odpodabniających", które natychmiast „wyrzucają" utwór ponad szarą i niemiłosierną codzienność natrętnych pouczeń wychowawców i rodziców. Zbiór zdań w rodzaju: Bądź grzeczny. Nie sprawiaj rodzicom kłopotów. Myj zęby. Nie dręcz zwierząt. Wyjmij ręce z kieszeni. Nie kłuj babci. - nie nasunie dziecku bodaj cienia podejrzenia, iż jest to „coś ładnego", to jest coś, co może budzić radość estetyczną. Mniej oczywisty natomiast wydaje się fakt konieczności uruchomienia w tekście literackim chwytów „odpodobniających" - także wobec mowy dziecięcego autodydaktyzmu. Tutaj zadania twórcy momentalnie się komplikują. Z jednej strony przekaz artystyczny korzysta z kodów „inscenizacji sa-moudoroślającej" i w nich znajduje oparcie. Jednakże ani scenariusza zabawy dziecięcej (z „ułożonymi" do gry dialogami), ani werystycznego zapisu rozmowy bawiących się dzieci nie nazwiemy par excellence utworami literatury dziecięcej. Wolno np. założyć, iż Miron Białoszewski zapamiętał i zanotował dokładnie tekst dialogów dziecięcych z dni powstania warszawskiego: „ - Dzień dobry pani. - Dzień dobly. - Pani dom ppalony? - Ppalony. A pani dom ppalony? - Ppalony". Fragment ten w kontekście dzieła Białoszewskiego jest składnikiem porządku artystycznego - czytany w izolacji (np. przedrukowany w książce dla dzieci) nie mógłby pretendować do miana samodzielnego i zamkniętego utworu. Jerzy Cieślikowski twierdzi, iż „najlepsze artystycznie utwory, najbliższe dziecięcej wyobraźni i umysłowej percepcji, wyrastają w sposób mniej lub bardziej świadomy z dziecięcego folklor u"54. Bezsprzecznie. Ale w procesie owego „wyrastania" szereg osobliwości folkloru dziecięcego ulega bezwzględnej redukcji. Mechanizmy tłumienia działają najskuteczniej w polu treści obscenicznych, które - na co zresztą sam Cieślikowski zwraca w swej książce uwagę - odgrywają w „podkulturze" dziecięcej wcale niebagatelną rolę. Cóż, dziecko obcuje po prostu z dorosłymi, a nie z ideałami wychowawczymi dorosłych. I jeżeli w swych grach i zabawach pragnie „pobyć" w sytuacji dorosłego, to rekonstruuje ową sytuację w sposób uproszczony wprawdzie, lecz realistyczny. Literatura dla dzieci, wyrastająca z folkloru dziecięcego, wprowadza we własny system rygorystyczne normy cenzuralne. W ten sposób uzyskuje pożądany efekt niepodobieństwa do mowy dziecięcej i do tekstów autodydaktyzmu dziecięcego. Nietożsamość z folklorem zostaje tutaj zabezpieczona przez tabuizację zbyt „szczerego" realizmu. Jest to reguła w literaturze dla dzieci tak powszechnie respektowana, że samo napomknięcie o istnieniu „brzydkich słów" robi wrażenie manifestacji nieomal „wywrotowej": Dalej - konkurs brzydkich słów. To jest coś dla tęgich głów. Stanę: zawsze człowiek czegoś się tu dowie. Bo nauka to rzecz święta. Lecz czy dobrze zapamiętam? Choć najbrzydsze, choć niewiele! „Wywrotowość" przytoczonego wyżej wiersza jest jednak tylko pozorem: t a b u zostaje w pełni uszanowane. „Brzydkie słowa" nie tylko nie pojawiają się w tekście, ale są perfidnie obrzydzane. Perfidnie, bowiem o sprawach dziecięcego („podwórkowego") autodydaktyzmu autor opowiada językiem „drętwej" dydaktyki oficjalnej. Okazuje się, że słowa obsceniczne - niby nudna lekcja - wymagają „wkuwania". („To jest coś dla tęgich głów"). Nie dość na tym, do zapamiętania „brzydkiej" leksyki „zachęca" slogan - żywcem wyjęty z pouczeń dorosłych: Bo nauka to rzecz święta. W konsekwencji „spontaniczny karnawał" społeczności dziecięcej ulega tu skompromitowaniu jako - nudny w gruncie rzeczy - przymusowy „rytuał". Omówione wyżej dwie strefy niepodobieństwa literatury dla dzieci (jej nietożsamość z kodem dydaktyki oficjalnej i z językiem autodydaktyki dziecięcej) są negatywnym i wyróżnikami poetyckości. Do pozytywnych cech wypowiedzi językowej, które konstytuują w niej literackość, należą (w interesującej nas odmianie piśmiennictwa): 1. organizacja wierszowa i 2. porządek umowności świata przedstawionego (pewien rodzaj fikcji). Wyrazisty rytm wiersza, symetria i ekwiwalencja słów i zdań, a także rym (oraz inne kombinacje brzmień słownych) odgrywają tutaj rolę kluczową. Trzeba jednak od razu powiedzieć, że nie każda idea wychowawcza, zwerbalizowana w porządku „rymowanki" (a to z powodów, o których była mowa wyżej), potrafi „unieść" tekst na piętro mowy poetyckiej. Sam fakt „ułożenia" w „wierszyk" np. dwóch stereotypowych wypowiedzeń wyjętych z potoczności: Ja mam z tobą kłopot wieczny! Kiedy wreszcie będziesz grzeczny? - nie daje jeszcze efektu poetyckości i nie gwarantuje przeżycia artyzmu. „Poezja dla dzieci - czytamy w Wielkiej zabawie - znajduje się w ogólnych ramach poezji - podobnie jak reklama czy żart [...j"55. Tylko z pierwszym członem tego zdania można się pogodzić bez zastrzeżeń. „Ogólne ramy poezji" są w istocie szerokie i mieści się w nich zarówno Vade-mecum Cypriana Norwida, jak i Kaczka- dziwaczka Jana Brzechwy. Natomiast rymowany slogan reklamowy (w rodzaju: „Woda i mydło - najlepsze bielidło" albo „Pranie tanie i oszczędne daje tylko mydło «Jędrne»") znajduje się poza obszarem sztuki poetyckiej. Komunikat werbalny z dominantą funkcji utylitarnej, zorientowany bezpośrednio na rzeczywistość pozaliteracką, może być, oczywiście, wierszem, nie będąc jednocześnie składnikiem poezji. W poezji autentycznej (co nie zawsze musi znaczyć: wysokowartościowej) organizacja wierszowa konstytuuje nie tylko inny j ę z y k, ale i - za sprawą „innego języka" - uruchamia nadto inną realność. Rozróżnienia powyższe, które dałyby się zresztą wyprowadzić z najwcześniejszych świadectw myśli estetycznej, np. z Poetyki Ary -stotelesa, formułowane wobec dojrzałych struktur artystycznych - są bezdyskusyjne. Chcę jednak powiedzieć (a to już może budzić sprzeciwy), iż obowiązują one także w teorii twórczości dla dzieci. Świat przedstawiony w utworze dla dzieci, ulokowanym między dydaktyką dorosłych a dziecięcym autodydak-tyzmem, podlega prawom specjalnym: uniwersalnie poetyckim. „Zrozumcież: pierwszym mi była poezja" - pisał Tadeusz Peiper w 1935 r. Parafrazując wyznanie „papieża awangardy" można by stwierdzić, iż w rymowankach dziecięcych - o orientacji dydaktyżującej - poetyckość okazuje, się również wartością pierwszą. Oto przykład: W każdej wiosce, w każdym kraju idą dzieci i śpiewają. Ziemia dźwięczy w tych trzech dźwiękach: walka, praca i piosenka. Rzeczy trudnych dla nas nie ma. My idziemy. Śpiewa ziemia. Gdy na drodze leży kamyk, usuwamy, pomagamy. Wiersz Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego Idą dzieci .., z którego pochodzą dwie zacytowane wyżej strofy, jest - trzeba to powiedzieć od razu dla spokoju sumienia - utworem średniej klasy artystycznej. Stanowi jednak dogodny przedmiot interpretacji, ponieważ (w swym „oddaleniu" od doskonałości) ukazuje nader wyraziście „przezieranie" kodów obcych przez kod swoiście poetycki, i jednocześnie ujawnia mechanizm nadbudowywania się „sztuki" nad „nie-sztuką". 1. Kod dydaktyczny. Bohaterowie tego wiersza - dzieci - zdają się nie mieć żadnych celów i pragnień innych niż cele i pragnienia dorosłych. Angażują się w „walkę" i „pracę". Są bliźniaczo podobni do swych starszych braci (z Wiosny sześciolatki) , przekonani o swej wyjątkowej krzepie („Rzeczy trudnych dla nas nie ma"), gotowi każdej chwili stanąć do akcji oczyszczania dróg publicznych (z „kamyków"). Warto pamiętać, iż „kamień na drodze" -jako uniwersalny symbol przeszkody - pojawiał się w latach pięćdziesiątych w poezji „dorosłej" (choć ciągłe jeszcze „pryszczatej", więc znów jakby niecałkowicie „dorosłej") z zastanawiającą częstotliwością; np.: „Daj nam, Boże, kamienie na drogach, / żeby było kogo zwyciężać". Byt społeczności dziecięcej w świecie przedstawionym wiersza Gałczyńskiego jest niesamoist-ny: dzieci tutaj pomagają starszym, spełniają zatem funkcje usługowe, i „liczą się" 0 tyle, o ile potrafią pomagać. 2. Kod autodydaktyczny. Gałczyński nie pozostawia jednak idei dydaktycznych w stanie „surowym". Nie formułuje rozkazów czy choćby próśb: śpiewajcie, usuwajcie, pomagajcie. Usiłuje się zbliżyć do odbiorcy dziecięcego poprzez transformację dydaktyzmu w spontaniczny autodydaktyzm. Przedstawia zatem sytuację g r y, w której dzieci same, jakby z własnej i nieprzymuszonej woli, postanowiły być „dobre" dla dorosłych. To są ich słowa: „usuwamy, pomagamy". Gra samoudoro-ślająca realizuje się tu w formie widowiska. Udział w walce, o której wiersz Gałczyńskiego napomyka jeden jedyny raz, jest umowny: wyczerpuje się w „futurolo-gii" czysto „wizyjnej" (według schematu: „gdy dorosnę, będę walczył"). Z kolei praca odbywa się już na miarę faktycznych sił i możliwości dziecka, stanowi typowy przykład zmieszania utylitarności z ludycznością, mianowicie, usuwanie „kamyków" (nie: ciężkich kamieni) stanowi rodzaj pracy i zarazem inscenizację pracy. 3. Kod poetycki. Analizowany tekst nie roztapia się w stylizacji na zabawę autodydaktyczną. Funkcjonuje w nim system tabuizacji; w tekście pojawiają się wyłącznie słowa „przyzwoite". Porządek wierszowy odcina przekaz od potocz-ności językowej; rymy zwracają uwagę na specjalny sposób „ułożenia" słów 1 zdań („nie ma - ziemia"), ale nie tylko - partycypują również w strefie semantycznej, łącząc ze sobą słowa bliskoznaczne („dźwiękach - piosenka"), kojarzone metonimicznie („kamyk - pomagamy"). Składnia wiersza wyznacza „składnię świata". Określa hierarchię wartości. Trzy kolejne słowa (trzy rodzaje zajęć): walka, praca i piosenka - ustawione obok siebie, w tej samej „linijce", wydają się zrazu wartościami tego samego rzędu. W istocie s ą wartościami równoważnymi z punktu widzenia „pionowej" organizacji syntagmatycznej; w organizacji „poziomej" momentem różnicującym staje się ich miejsce w wersie. Słowo „walka", najbliższe rzeczywistości dorosłych (i najbardziej odległe od rzeczywistości dzieci), inicjuje wers; słowo „praca", które oznacza strefę pośrednią: opanowaną przez dorosłych, ale dostępną i dzieciom, zajmuje środek wersu; wreszcie „piosenka" - „najmłodsze" z tych trzech słów: główne zajęcie maszerujących dzieciaków - pojawia się na końcu wersu. I właśnie piosenka wygrywa! Bo oto: Ziemia dźwięczy w tych trzech dźwiękach: walka, praca i piosenka. Spośród trzech „dźwięczących dźwięków" - dźwiękiem najprawdziwszym jest, oczywiście, piosenka; „praca" i „walka", aby zaistnieć w świecie dźwięków, muszą się do piosenki upodobnić. Śpiewanie, śpiew - wypełnia sobą całą przestrzeń. Świat przedstawiony uobecnia się jako „przestrzeń do śpiewu". Rytm słów potęguje tę wizję przestrzeni: (a) dzieci śpiewają - ziemia dźwięczy; (b) dzieci idą - ziemia śpiewa. Zabawa w dorosłych okazuje się czymś więcej niż tylko zabawą w dorosłych. Oglądamy ją oto w perspektywie bez mała kosmicznej: wioski - kraje - Ziemia - i w tej perspektywie, ściśle już poetyckiej, wyrysowanej poprzez układ znaków charakterystyczny dla poezji, czynność zbierania kamyków traci charakter dydaktycznego wzorca i autodydaktycznej gry naśladowczej. Przeobraża się w ceremoniał świąteczny,w inną rzeczywistość, w baśń. Stąd jest już tylko jeden krok do krasnoludków z Królewny Śnieżki Walta Disneya i ich dziarskiej piosenki marszowej: „Hej, ho, hej, ho, do pracy by się szło". Poezja dla dzieci nie ukrywa przed odbiorcą swej literackości. Jednym z ważnych bohaterów tej twórczości - obok dziecka, krasnoludka, mysikrólika, słonia czy maszyny - jest właśnie „poeta", „ten, co pisze wiersze", „autor" (u Juliana Tuwima: „Autor tej książeczki"). Między usytuowaniem sztuki poetyckiej wśród systemów komunikacyjnych, które zna - lub poznaje - społeczność dziecięca, a wizerunkiem „pana, co układa rymy" - „co go ludzie przezywają poetą" (Gałczyński), zachodzą interesujące analogie. W obydwu wypadkach - powtórzymy nasze określenie -kształtuje się jak gdyby trzeci kod, tyleż „dorosły", obcy dziecku, manifestacyjnie doskonalszy od mowy dziecięcej, co i (w pewien szczególny sposób) nasycony infantylnością; rzec by można - „dzieckiem podszyty". A więc układacz rymów dziecięcych, ilekroć pojawia się w wierszu, nie utożsamia się z czytelnikiem, przeciwnie, swą postawę określa poprzez wyraźne zróżnicowanie ról w układzie „ja" i „wy" (lub „ja" i „ty", lub „on, pan poeta" i „wy, mali odbiorcy"), przy czym umiejętności dorosłego rymotwórcy - nieomal czarodziejskie -zdecydowanie górują nad umiejętnościami dziecka. Poeta jest znawcą słów, obcuje ze słowami magicznymi, które prowadzą w świat stu tysięcy cudownych tajemnic; potrafi z mowy wydobywać rzeczy i przedmioty przeobrażać w znaki. Oto kiedyś, dawno-dawno temu, opowiada Gałczyński w pewnym wierszu, nie było na świecie choinek świątecznych ani świeczek na choinkach, mroki kryły ziemię, rozpaczały ptaki i dzieciaki, „i ciemno było, proszę was, jak w beczce, / przez to, że się nigdzie choinki nie świeciły". Aż raz pewien dobry człowiek, który mieszkał w chatce z baśni: na sowich nóżkach, postanowił rozświetlić ciemności, choć dysponował nader skromnym arsenałem środków: miał złote książki, zielone pióro i słowa. No i popatrzcie: od jednego słowa świerki strzelają, gdzie była dąbrowa -choinki nareszcie będą. Bo ma poeta słowa tajemnicze, którymi może spełnić każde z życzeń. (A ten człowiek był właśnie poetą). Poeta egzystuje na granicy dwóch rzeczywistości: empirycznej i fantastycznej; taki „obraz autora" ma, oczywiście, wiele wariantów; np. opowiadacz rymowanej Historii o mamutku Wiktora Woroszylskiego, inaczej niż mieszkaniec „chatki na sowich nóżkach" z wiersza Gałczyńskiego, jest obywatelem dużego miasta, bywa w kinie, chodzi na targ warzywny po szczypiorek, zajmuje stereotypowe pomieszczenie (z balkonem i łazienką), korzysta z usług zegarynki, boi się gniewu sąsiada, który na każdy hałas reaguje stukaniem w podłogę, słowem: żyje życiem szarym i zwyczajnym, i nic by go nie wyróżniało z tłumu „niepoetów", gdyby nie osobliwe kontakty z krainą zamierzchłej przeszłości. Autor Historii... opowiada przygody ma-mutka Lutka, który ucieka przed inwazją lodowców. Zgodnie z tradycyjną regułą baśni: „i ja tam byłem, miód i wino piłem", potrafi przenosić się w czas przeszły, ingerować w bieg zdarzeń sprzed „stutysięcznej ery" i za pomocą słów-zaklęć „hoku-s-pokus" udaje mu się ocalić biednego uciekiniera. W zakończeniu opowieści tradycyjny schemat narracji baśniowej ulega odwróceniu. Postać z baśni, mamutek-bała-mutek, pojawia się w świecie poety. Mieszkają teraz razem. Razem chodzą do kina i budzą sąsiada hałasami. Cała zaś książeczka o mamutku, jak zapewnia autor, została napisana pod dyktando dziwnego przybysza z epoki lodowcowej: Tej bajki bieg i sens jej -to wszystko z jego wspomnień. Więc proszę was: pretensji nie miejcie o nią do mnie. Inny, trudniejszy, jak sądzę, wariant uniezwyklenia „obrazu poety" w literaturze dla dzieci polega na odrzuceniu motywacji baśniowej: tajemniczość i niezwykłość przedstawia się tu jako „naturalną" właściwość samej sztuki poetyckiej. Niesamowite, niezwyczajne, zagadkowe jest tworzenie wierszy, przenoszenie rzeczy w słowo, ów moment, w którym rodzi się wiersz: oto drzewa - prawdziwe, dotykalne, żywe - zaczynają „rosnąć" w literach i dźwiękach i wydają się jeszcze prawdziwsze niż te z lasu czy z parku. Jakiegoż ogromnego trzeba natężenia woli, pisze Julian Przyboś w jednej ze swych rymowanek, „żeby ten kasztan, cały w kwiatach od czuba do ziemi [...] kwitnąc w polu, w wierszu arcykwitnął!". Jakież to niebywałe: lot liści unoszonych wiatrem powtarza się w każdej zgłosce, w każdym współbrzmieniu, w locie słów: Co zostało z ich głosu i pędu, i tłoku? Powietrze. I ty - gdy spadając z obłoków, słuchasz tego, z czego są wiersze. Bo wiersze w poezji dziecięcej mogą być „z głosu i pędu", mogą być także „wierszami z kolorów", np. „zielone" lub „żółte", choć przecież wiadomo, że są „zrobione" ze słów. Praca poety okazuje się pracą „tłumacza", który zjawiska niezrozumiałej natury „przekłada" na znaki proste i jasne dla każdego dziecka. Pisze Józef Ratajczak: Szumią w niebie jak morze strzeliste korony dębowe. Kiedyś ten szum wam przełożę na ludzką, zwyczajną mowę. W przytoczonym wyżej tekście widać bardzo wyraźnie opozycję „Ja" i „wy" („ja" - "wam"). Rolę poety przeciwstawia się tu roli małego odbiorcy; aby być tłumaczem „obcojęzycznej" natury, trzeba posiadać specjalną umiejętność; aby być odbiorcą - wystarczy umieć czytać słowa, znać „ludzką, zwyczajną mowę". Jak wspomniałem, wizerunek „układacza rymów", choć tak bardzo oddalony od obrazu „słuchacza rymów", od dziecka, jest zarazem - pod wieloma względami -narysowany w ten sam sposób: poeta jest kimś ze świata dorosłych, niekiedy: człowiekiem sędziwym, jak poeta z wiersza Władysława Broniewskiego - Jestem sobie dziadzio maluczki, piszę mały wierszyk dla wnuczki - a mimo to, mimo moc czarnoksięską, ma w sobie coś z dziecięctwa, jakąś właśnie swojską „maluczkość", usiłuje - w sytuacjach kolizyjnych między dziećmi a dorosłymi - być po stronie dzieci. Przyjmuje ich sposób myślenia, uczy się ich języka. „Wszyscy przecie wiemy - pisze Gałczyński - że dwa najpiękniejsze języki pod słońcem to: polski i dziecięcy". Obcy mu jest wyniosły „arystokratyzm". Często sam prowokuj odbiorcę do wystąpień krytycznych. Proponuje mu styl rozmowy „koleżeńskiej"; sam raz po raz poucza, ale i pozwala się pouczać dziecku. Chętnie przyznaje się do własnej niewiedzy. Jeżeli tekst brzmi niedorzecznie, czytelnik otrzymuje s ł o w a, za pomocą których może interweniować w dany tekst; dzieje się tak między innymi w słynnych An-dronach Jana Brzechwy: oto fantazjowanie autora na temat „andronów" plecionych z łyka (i podobnych do koszyka) przerywa w końcu głos - zorientowanego „zdrowo-rozsądkowo" - czytelnika: „Proszę pana, / Takie pan androny plecie". Świadom swej niewiedzy poeta z wierszy dziecięcych potrafi uszanować wiedzę dziecka. Tom rymowanek Kazimiery Iłłakowiczówny nosi tytuł: Co dzieci wiedzą (a nie, na przykład, „co o dzieciach wie poeta" lub: „co dziecko wiedzieć powinno"). Świat doświadczeń małego człowieka wydaje się światem potencjalnej wprawdzie, ale i najczystszej poezji. W sztuce słowa odżywają najpierwsze przeżycia dzieciństwa. „Jest mnie dwóch", pisze Przyboś w Rymowance swobodnej. Poeta żyje życiem podwójnym, dwuczaso-wym: wytrawna „dorosłość" istnieje obok heroicznej „niedorosłości". Ale i odwrotnie. Mały czytelnik staje się także „sobą" i „nie-tylko-sobą". Występuje jako „po prostu dziecko" i zarazem „już prawie poeta". Czytamy u Józefa Ratajczaka: Kiedy już księżyc nie płynie po niebie, lecz w srebrnej zbroi chodzi -poeta się rodzi w tobie, koło ciebie. Kiedy już łąka nie szumi, lecz z twych objęć liść się wymyka i naraz przemawia - poeta się zjawia koło ciebie, w tobie. Tutaj również, by tak rzec, czytelnika jest „więcej niż jeden" - „jest go dwóch". Pierwszy ogląda księżyc, słucha szumu łąki, drugi widzi w księżycu zbrojnego rycerza i słyszy mowę liścia. Używając języka dorosłych należałoby powiedzieć, iż obserwacje powyższe, poświęcone elementom autotematycznym, oddaliły nas od problemów dydaktyzmu i - niepostrzeżenie - „wpędziły" w ekstremalny artyzm. (W wieżę z kości słoniowej.) Tymczasem tak nie jest. Z perspektywy małego odbiorcy nie tylko wszelkie treści wychowawcze - wprojektowane w „trzeci kod" - wchodzą w strukturę wartości estetycznej, ale i odwrotnie, wiersze nastawione jak gdyby na sam efekt artystyczny nie tracą waloru dydaktycznego. Dziecko skłonne jest przyjmować tekst literacki jako jednolity blok idei: widzi w nim „wiązkę funkcji" źle zróżnicowań y c h, wtopionych w nierozdzielną całość. Funkcje przekazu poetyckiego podlegają w odbiorze dziecięcym regule wzajemnej przekładalności: jedna -bezkolizyjnie - przeistacza się w drugą (metajęzykowa w poznawczą, fatyczna w poetycką, poetycka w konatywną itd.), i wszystkie dają się bez kłopotów zredukować do jednej. Zajmujemy się literaturą przeznaczoną dla czytelnika, który jeszcze nie zna walki intencji pisarskich - nie potrafi przeżywać antagonizmu „sztuki zaangażowanej" i „sztuki dla sztuki". (Podobnie jak nie odróżnia „rzeczy" i „słowa". Fragment rozmowy zasłyszanej na ulicy: starszy chłopczyk chwali się, że „zna się na godzinach" i wie, jakie panują relacje wśród znaków zegarowego szyfru. - Trzynasta to jest pierwsza - mówi -a czternasta to jest druga, a piętnasta to jest trzecia godzina... - Po co oni - dziwi się młodszy - zrobili po dwie nazwy? - Nazwę, według dziecka, ktoś r o b i, tak jak robi się przedmiot, długopis czy szalik.) W odniesieniu do osobowości dziecka trzeba by termin „dydaktyzm" traktować jako pojęcie szersze, a i bardziej szlachetne niż wobec dorosłych. Zwróćmy uwagę: twórczość, która chce wychowywać dorosłych, zakłada zmianę postawy odbiorcy. Poezja dla dzieci, niezależnie od tematu, partycypuje w serii zmian naturalnych, które są istotą „dorastania" czy „wyrastania" odbiorcy. „Dorosła" literatura dydaktyczna, po drugie, proponuje odbiór „wykonawczy"; oczekuje transformacji tej czy innej idei z języka poetyckiego w język zachowań czysto praktycznych; żywi przy tym ustawiczne podejrzenia, iż jej apele, w rodzaju:. Rżnij karabinem w bruk ulicy - zostaną przedwcześnie „wyczerpane" w percepcji typu kontemplacyjnego (nic nie daje gwarancji, że ktokolwiek będzie miał odwagę „wyrżnąć" karabinem w bruk naprawdę). Inaczej twórczość dla dzieci. Tutaj z kolei cały „układ nadawczy" (autor, edytor) liczy się z prawdopodobieństwem nadmiaru reakcji „wykonawczych" i naśladownictw, często bezrefleksyjnych. Dziecko bowiem potrafi „przymierzać" role, których tekst nie proponuje mu wprost - chętnie uruchamia „partytury" działań zarezerwowanych wyłącznie dla postaci literackich. Zwłaszcza „futurologia" dziecięca (gra: „gdy dorosnę, będę tym a tym") nie uznaje jakichkolwiek ograniczeń w odbiorze tekstu poetyckiego jako oferty „dydaktycznej". To, co wydaje się „ładne", choćby nawet - mówiąc językiem Wiktora Szkłow-skiego - było „tylko na wpół zrozumiałe"56, zasługuje, w świętym przeświadczeniu dziecka, na miano wzorca przyszłościowego. Trudno przy tym odróżnić, które pra- gnienia są traktowane serio, a które na niby. Ładne są róże. I dziewczynka chce zamieszkać w domku z róży. Ładni są Indianie z ilustracji książkowych, z barwnych filmów, z powieści Karola Maya. Chłopiec wierzy, że „i on zostanie Indianinem". (W 1972 r. po Festiwalu Opolskim na „liście przebojów" znalazła się piosenka Zegarmistrz światła purpurowy. Tekst Bohdana Chorążuka mówi o śmierci; gdy zjawia się śmierć, ginie kwiat, rozsypuje się „błękit w głowie" - „gasną podłogi i powietrza". Jest to śmierć uroczysta, dostojna, w pewien sposób właśnie ładna. Piosenka nie mówi o ludzkiej „bojaźni i drżeniu". Człowiek czeka na swojego Zegarmistrza - „jasny i gotowy". Jak doniosła prasa, w jednej ze szkół zapytano dzieci, kim chciałyby być, gdy dorosną. Odpowiedzi, brzmiały jednomyślnie. Każde dziecko chciałoby zostać w przyszłości „zegarmistrzem światła purpurowym"!) Poetyka literatury dydaktycznej - w ujęciu dorosłych - dąży, po trzecie, do ograniczenia repertuaru postulatów, które wolno uważać za faktyczne postulaty wychowawcze, a także do ograniczenia sytuacji, w których potrzebna jest działalność wychowawcza. System przykazań dydaktycznych to system instrukcji o regułach uczestnictwa w sytuacjach konfliktowych (moralnych, ideologicznych, politycznych, obyczajowych). Brak napięć konfliktowych w strukturze utworu, a dokładniej: nieobecność w niej napięć, które ogół interpretuje jako konfliktowe, powoduje, iż danemu utworowi odmawia się wartości dydaktycznych. Wiersz o słowiku, który „wyciągał swój śpiew w cienki włos", wiersz o piecu, który „też jest piękny, ma kafle i szpary", wiersz o dębie „pomylonym z krzesłem" - krytyka „dorosła" zaliczy do rzędu dzieł neutralnych dydaktycznie, co, oczywiście, w pewnych układach ma wpływ na ich ocenę, w innych nie ma. A z perspektywy dziecka? Raz się komar z komarem przekomarzać zaczął Mówiąc, że widział raki, co się winkiem raczą. Cietrzew się zacietrzewił, słysząc takie słowa, Sęp zasępił się strasznie, osowiała sowa. Kura dała drapaka, że aż się kurzyło, Zając zajęczał smętnie, kurczę się skurczyło. Kozioł fiknął koziołka, słoń się cały słaniał, Baran się rozindyczył, a indyk zbaraniał. Figielek Juliana Tuwima, na pierwszy rzut oka, nie ma ambicji dydaktycznych. Nie uczy prawdomówności, nie karci brudasów, nie zachęca do opieki nad zwierzętami, nie proponuje zbierania kamyków. Figielek uświadamia dziecku istnienie tajemniczych powiązań pomiędzy nazwą a rzeczą, przy czym porządek owych związków okazuje się od początku niejasny. Większość postaci z wiersza robi to, i tylko to, na co pozwala im ich nazwa. Sęp się zasępił, sowa osowiała, komary się przekomarzały, kurczę się skurczyło. Niektórym postaciom jednak wiersz odmawia prawa do zachowania się pod dyktando nazwy. Cały spór rozgorzał przecież o to, czy rak i mogą się raczyć winem. Inne znów postaci, jakby samowolnie, uchylają się od obowiązku życia „w zgodzie" z nazwą. Baran nie baranieje, lecz się r ozindyczą - baranieje natomiast i n d y k. W Tuwimowym Figielku tkwi jakaś zagadka. Wiersz się pięknie rymuje, wyciąga słowa ze słów, ale nie ujawnia reguły lub raczej: ujawnia ją i ustawicznie łamie. To pobudza pracę myśli, rodzi serię pytań, generuje - pamiętajmy o skłonnościach naśladowczych dziecka! - szereg innych, analogicznych przykładów gry znaków i znaczeń. Czy można powie- dzieć, że słup osłupiał, dąb zdębiał, pies napsioczył? A czy można pozamieniać relacje: dąb osłupiał, pies zdębiał, słup napsioczył? Są to pytania śmieszne i c i e k a w e. Sens dydaktyczny analizowanego tekstu tkwi w jego atrakcyjności, w poruszeniu, jakie wywołuje u odbiorcy. Nad pytaniami „śmiesznymi" mogą się nadbudować pytania bardzo poważne: o porządek rzeczy i porządek nazywania rzeczy. Mówiąc o dydaktycznej funkcji poezji dla dzieci, należy brać pod uwagę największą ilość - najbardziej różnorodnych sytuacji, które wymagają systemu orientacji w świecie i w których zachowanie się jednostki podlega wartościowaniu, to jest może być „lepsze" lub „gorsze", „poprawne" bądź „niepoprawne", „mądre" albo „niemądre"... Dla dziecka jednak są to opozycje abstrakcyjne. Pisał Włodzimierz Majakowski: Kroszka syn k otcu priszoł i sprosiła krocha: - Czto takoje choroszo i czto takoje p ł o c h o? -57 Dziecko istotnie zadaje takie pytania, ale u podstaw „aksjologii" dziecięcej leży inna opozycja, najprostsza, najbardziej pierwotna, mianowicie: „ciekawe"- „nieciekawe". Główny i uniwersalny walor wychowawczy utworu dla dzieci polega więc -przede wszystkim - na umiejętnym „związaniu ze światem" małego odbiorcy. Im więcej takich z wiązań - im bardziej są one wielostronne - tym skuteczniejszy dydaktyzm wiersza. W twórczości dla dzieci „zaangażowanie" realizuje się ponad obszarem konfliktów dorosłych - jako zaangażowanie w istnienie. H. BADACZ I JEGO PRZEŚMIEWCA Nauka jest krainą skupionej powagi. Pracochłonna, zdyscyplinowana, wymagająca gorzkich wyrzeczeń i upartych namiętności, budzi powszechny szacunek. A jednocześnie i respekt graniczący z lękiem. Powiada Ernest Cassirer, że nie ma dziś drugiej potęgi, którą by można przeciwstawić myśli naukowej - uchodzi ona za najwyższe urzeczywistnienie człowieczeństwa. Sens rozmaitych przedsięwzięć społecznych, i małych, i wielkich, od innowacji w dziedzinie kosmetyki - do projektów ochrony biosfery, od podręcznika hatha-jogi - do decyzji ekonomicznych, musi przejść próbę ekspertyzy naukowej. I biada tym przedsięwzięciom, którym nauka odmówi swego uwierzytelnienia. (Zostają doszczętnie „spalone" w oczach ogółu.) Powaga nauki uzewnętrznia się najpełniej w jej języku. Uczony pielęgnuje mowę prawd uniwersalnych, nadto: bezimiennych, a to znaczy przede wszystkim - ogłaszanych bezinteresownie. Doraźne interesy badacza lub interesy społeczności, która umożliwia mu działalność, zostają z tekstu wypowiedzi naukowej „wycofane". Osobowość uczonego, wespół z jego prywatnymi skłonnościami, z jego gustem i temperamentem „zużywa się" niejako w samym procesie poznawczym. Nie wpisuje się w system pojęć, nie ingeruje w strukturę opisywanych obiektów. Dzieje się tak, jak chciał Witkacy (choć nie o nauce pisał, lecz o Czystej Sztuce): badacz istotnie nie wnosi do swojego tekstu bodaj kropli „życiowego brudu". Cały stanowi funkcję myśli, realizuje się w akcie prowokacji intelektualnej. Cały - oddany w służbę idei. Dlatego słowo nauki wydaje się „słowem natury". Odsłania rzeczywistość twardych, obiektywnych konieczności, wobec których wszelki bunt jest nieopłacalny. Powaga sprawy i powaga stylu. Powaga naprzeciw powagi. A mimo to przecież poczynaniom ludzi nauki - czy od prapoczątków? - towarzyszy poczucie śmieszności. Im wyraziściej widać szczyty myśli naukowej, tym bardziej nuży i skłania do drwiny nieefektowna wspinaczka ku szczytom; rodzi się podejrzenie, że droga badacza prowadzi nie tam, gdzie powinna, nie w górę, lecz w dół, i nie w głąb, lecz na dno, w samą przepaść. Śmieszy pedanteryjny kult szczegółu, bezużyteczność wieloletnich i żmudnych dociekań. Namiętności klasyfikator-skie doprowadzone do przesady momentalnie humorystycznieją. Po co to wszystko, w imię jakich racji? („Martwe znasz prawdy, nieznane dla ludu, / Widzisz świat w proszku,...") Proceder działań badawczych, rozłożony na drobniutkie epizody, roztarty na proszek, prowokuje powszechną wesołość; jego element, detal, obserwowany zwłaszcza w izolacji, wygląda wstydliwie. Język nauki, w swym wychłodzeniu, w swej benedyktyńskiej sumienności, w swych patetycznych rytuałach, nadto: w swoich „bibelotach", w przypisach i fiszkach, to nader wdzięczne tworzywo parodii. Oto próbka: „Wrotki na ogół rymują się ab ab. 10-sylabowiec przekładany 8- lub 7-sylabowcem. Metrum pseudojambiczne, w czym upatruję wpływ poezji rosyj- skiej. Zdarzają się jednak również glykancje, molossy i cynamony. Cezura epilep- tyczna"58. Równie często odwiedzanym polem treningowym humorystów, którzy obśmie-wają pasje uczonego, są tematy dysertacji naukowych. Coś w rodzaju O brodawkach w Brazylii. (Nad tym tematem trudzi się nieszczęsny profesor z Hymnu uczonego Włodzimierza Maj akowskiego.) Oczywiście, prześmiewca nie występuje w roli ignoranta, przeciwnie, atakuje z pozycji znawcy. („Nie znasz prawd żywych, nie obaczysz cudu!") Jednostronnie wyspecjalizowaną nadwiedzę badacza usiłuje przedstawić jako pseudowiedzę. Protestuje przeciw sztucznym, jak sądzi, próbom „unaukowienia" spostrzeżeń i mniemań, które mogą, jego zdaniem, doskonale się bez tego obejść. Przypuśćmy, pisał kiedyś Henryk Elzenberg, że stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, iż rapsod o Popielu nie kończy się rymem na ,,-ila"59. Przypuśćmy też, że i w przyszłości nie powstanie wiersz, który by się takim oto rymem kończył rzeczywiście. I cóż z tego? Jaką to mianowicie korzyść gnoseologiczną można wynieść z tak absurdalnie „unaukowionych" obserwacji? Żadnej. Są jeszcze inne tereny działania prześmiewcy. Miejsca źle strzeżone przez badacza. Zapuszczone, dzikie. Badacz, odkrywca i wynalazca, musi raz po raz powtarzać prawdy powszechnie znane. W końcu bowiem „banalność" jest pojęciem ściśle sytuacyjnym, określa stopień przyjęcia tej czy innej idei i nie odnosi się do jej faktycznej wartości, która może być najwyższej próby. Musi wracać do oczywistości, zwłaszcza wtedy, gdy - spowszedniało i niedostrzegalne - przestają bronić dostępu atrakcyjnym kłamstwom. A prześmiewca tylko na to czeka! Więc rzeczywiście, pyta rozbawiony, nadawca kieruje swą wypowiedź do odbiorcy? Więc w istocie dzieło literackie jest w specyficzny sposób zorganizowane? I to mają być odkrycia naukowe? Ejże! Trzeba przyznać, że śmiech z uczoności pod jednym względem wydaje się sprawiedliwy i demokratyczny. Nie oszczędza nikogo. Ani erudyty, ani teoretyka. Nie ma przed nimi ratunku ani dla archaistów, ani dla nowatorów. Julian Tuwim natrząsał się kiedyś ze staroświeckiej przypisomanii filologów. Felietoniści współcześni, odwrotnie, podrwiwają z awangardy. Z jej terminologii. Redundancja, kod, inwa-riant, synchronia. „Dziwny" termin pod piórem prześmiewcy - wplątany w sieć najprostszych asocjacji brzmieniowych - wypokracznia się i upiornieje. I tak „inwa-riant" kojarzy się obowiązkowo z „wariatem". (A w domyśle, że to wszystko to wielkie wariactwo.) Słowo „kod" wypowiadane tak, aby końcowa głoska „d" traciła całkowicie swoją dźwięczność, okazuje się nagle nazwą sympatycznego i jakże swojskiego „obiektu". Prześmiewca porozumiewawczo mruga okiem. Czy to kod, czy to kot? (A w domyśle: czym się ci ludzie zajmują!) Powaga nauki zostaje otoczona oto zewsząd korowodem niepowagi. Fakt ten ma określony wpływ na „zachowanie się" badacza. Myśl naukowa nie bytuje przecież w izolacji, nie ma prawa nie dostrzegać swego otoczenia. Ostatecznie ciągnie z niego soki. Wiele mu zawdzięcza. Zwłaszcza myśl humanistyczna. To, co nienaukowe (poza-, para-, pseudo-, a i zgoła antynaukowe), stanowi dla niej stały układ zasilania. Nie jest dobrze, gdy „tworzywo" zaczyna się ostentacyjnie „buntować" przeciw swojemu „przetwórcy". Gorzej, gdy pozwala sobie na jawne szyderstwo. Badacz musi się bronić. Usiłuje na różne sposoby poskromić prześmiewcę. Zawstydzić go jakoś. Upomnieć. Wytłumaczyć to i owo. Skłonić do powagi: „boć nie ma rzeczy dość błahej i zdawkowej w ogóle, która by nie mogła stać się ośrodkiem uniwersalnej ciekawości po ujawnieniu niespodzianych, a zawsze tak czy owak obecnych związków z rzeczami powszechnie ważnymi. Cóż może być bardziej prywatnego nad wesz? A ileż na nią poluje dzisiaj naukowych mikroskopów, odkąd okazała się specyficzną korniwojażerką duru plamistego"60. Cóż, gorzkie doświadczenie uczy, iż tego rodzaju perswazje, owszem, skuteczne w dialogu z „prześmiewczością" potencjalną i nierozbudzoną, powiedzmy sztubacką, zawodzą w starciu z kpiarzem zawodowym, ten bowiem, aby uwierzyć w związek każdej rzeczy z rzeczami powszechnie ważnymi, musiałby popełnić samobójstwo. Jako kpiarz. On dobrze wie, że wszystko w końcu da się powiązać z wartościami bezspornymi „tak czy owak", lecz swe sukcesy temu właśnie zawdzięcza, iż między owym „tak" a „owak" leżą obszary niejasne, o drogach niepewnych, i po tych obszarach grasuje. Badacz zna jednak inne sposoby obrony. W sytuacjach szczególnie trudnych, w momentach kryzysu, w osaczeniu „ludycznością" nadto już rozpasaną i bezkarną, zaczyna naśladować swego przeciwnika. Uprzedza jego ruchy. Śmieje się pierwszy, zanim tamten zdąży zaczerpnąć powietrza, aby wybuchnąć śmiechem. Bawi się sam: i sobą, i własnym prześmiewcą. Wprojektowuje go w narrację, wciąga do środka, podjudza, ale i nie spuszcza z oka. Śmiech okazuje się skutecznym instrumentem w przeciwdziałaniu śmieszności. Powaga orientuje się na niepowagę. Naśladownictwo, zgodnie z klasycznymi teoriami, rodzi sztukę. Tekst naukowy staje się zadziorny, obfituje w chwyty retoryczne, nie cofa się przed kalamburem, wykorzystuje efekty „dwugłosowości" zdań paren-tetycznych i słów ujmowanych w cudzysłów. Terminologia, niekiedy, ulega meta-foryzacji. Zaczyna „migotać" i „pełgać" nowymi znaczeniami. Dobrą szkołą zabawy badawczej była rosyjska szkoła formalna. Wyznał kiedyś Wiktor Szkłowski: „Ja z nauką tańczę". Formaliści musieli się liczyć z prześmiewcą typowym, który będzie zarzucał im kult drobiazgów i wypominał fascynację oczywistościami. Znali technikę gry prześmiewczej. Wiedzieli, „jak jest zrobiony" przeciętny pamflet na badacza. Zorientowali się prędko, że prześmiewca operuje metaforyką, z której wynika, iż „drobiazg" zajmujący uczonego to nie tylko „drobiazg", ale i na dobitek jakieś odrażające paskudztwo. Wesz, brodawka. Żaba (namiętność Pickwicka). Tak na przykład proceder rejestrowania najmniejszych pomyłek tłumacza, uprawiany przez badaczy sztuki translatorskiej, bywa pogardliwie -mniejsza z tym, czy słusznie - nazywany „polowaniem na pchły". (Po rosyjsku: „łowla błoch".) Występując z programem przekształcenia poetyki w naukę ścisłą, narażeni na drwiny operujące taką właśnie „pchlą" metaforyką, formaliści, aby nie przegrać od razu, w pierwszym starciu, sami zaczęli mówić o sobie... domniemanym językiem własnego antagonisty. „Metoda formalna - głosił manifest z 1923 r., drukowany w «Lefie» - to klucz do zgłębienia nauki. Wszystkie pchły-rymy muszą zgłosić się do ewidencji. Nie obawiajcie się polowania na pchły w kosmicznej próżni"61. Analogicznych zabiegów wymagała rehabilitacja prawd powszechnie znanych, a całkowicie zapoznanych w literaturoznawstwie ówczesnym. Że pisarz jest przede wszystkim pisarzem, że sztuka literacka to sztuka słowa, i tak dalej. Uwyraźnienie myśli ewidentnej kazało wciągać prześmiewcę do gry, cytować go, odśmiewać, manipulować jego świętym oburzeniem, aby nie przeszkadzał. Na przykład. Pierwsze „pchnięcie": najprostsze wyłożenie myśli najbanalniejszej pod słońcem i przytoczenie cudzej kpiny: „Antoni Pawłowicz Czechów, o którym mówię, jest pisarzem. «Nie do wiary, to ci dopiero nowina!... - wybuchacie zaraz głośnym śmiechem. - O tym wie każdy dzieciak»". I natychmiast „pchnięcie" drugie - szydzenie z szydercy: „Tak, wiem, orientujecie się w najcieńszych subtelnościach charakteru każdej z trzech sióstr, znakomicie przestudiowaliście życie odzwierciedlone w każdym opowiadaniu Czechowa, nie pobłądzicie wśród ścieżek wiśniowego sadu". Wreszcie „pchnięcie" ostatnie. Powrót do powagi: „Ja natomiast chciałbym go przywitać dostojnie, jako jednego z dynastii «Królów Słowa»"62. Igranie z odbiorcą, charakterystyczne dla stylistyki futurystycznej i opojazow- skiej, nie zawsze przecież wynikało z doraźnych potrzeb strategicznych. Było raczej wykładnikiem „antyprofesorskiej" postawy badacza, często w jednej osobie uczonego i poety; osobliwą radością „roztańczenia się w nauce". Pisał Johan Huizinga, że żart i zabawa - ożywiające uczone traktaty renesansu i oświecenia - w tekstach badaczy współczesnych nie odgrywają donioślejszej roli. Pierwiastek ludyczny cechuje bowiem naukę, by tak powiedzieć, w stadium prehistorycznym, w pierwszym dniu stworzenia, kiedy to pole faktycznych dokonań jest znacznie mniejsze niż pole nie zrealizowanych możliwości. Łatwiej igrać możliwościami niż dokonaniami. I tak alchemia przejawia więcej elementów zabawowych niż dojrzała chemia, astrologia chętniej „igra" niż astronomia i tak dalej. Wszystko to prawda. Sprawa się jednak komplikuje w nowej humanistyce. Nauka 0 człowieku i o systemach komunikacji międzyludzkiej wyłania z siebie wciąż nowe 1 nowe dyscypliny badawcze, z których każda - natychmiast, w pierwszym szkicowym projekcie! - uświadamia sobie własną „prehistoryczność". Po pierwsze dlatego, że jak wszystko w tej dziedzinie, jest grubo „spóźniona". Po drugie dlatego, że stanowi system „niegotowy" i „niewykończony". (Narażony też na cudzy śmiech.) Widzi w swych tekstach - niejako od razu - dokumenty epoki przejściowej. Wie, że ma charakter tymczasowy, kształt prowizoryczny. (Nasza socjologia literatury na przykład.) Tłumaczy, i to z całym przekonaniem, racje własnego zaistnienia, ale odwołując się do czegoś, co ma dopiero zaistnieć w przyszłości. Tamto, mówi, jutrzejsze, wydoskonalone, sformalizowane, będzie prawdziwie poważne. Ale to, dzisiejsze, wciąż poszukujące, pokomplikowane, tworzy się na granicy pracy i „gry w pracę". Sam moment gry zostaje zatem ujawniony. Żart ulega instytucjonalizacji. Dążenia, rekonesansy, serie prób i błędów, nadzieje uzewnętrzniają się nie tylko w systemach pojęciowych, ale także w ludycznie „nacechowanej" technice pisarskiej uczonego. Przeglądając publikacje literaturoznawcze z ostatnich lat, rodzime i tłumaczone, trudniej wybrać tekst idealnie sterylny i całkowicie „bezzabawny" niż rozprawę - w ten czy inny sposób - angażującą elementy ludyczności. Narzuca się najpierw uwadze książka Ericha Auerbacha; tu wydawca już na skrzydełku obwoluty powiadamia czytelnika, że u źródeł Auerbachowej metody interpretacyjnej znajduje się „swobodna zabawa z tekstem". Przychodzi także zaraz na myśl Roland Barthes, głównie jako autor misternych miniatur o mitologu befsztyka i frytek, CitroDna i striptease'u, Barthes, „rygorysta w teorii, czarnoksiężnik w praktyce", rozdarty Jak pisze Jan Błoński63, między wiedzą pustą a wiedzą dowolną. I od razu też Erwin Panofsky. Jego gra erudycją nadmierną, obciążającą przypisy taką ilością wiedzy, że edytor wolał uprzedzić zdziwienie czy onieśmielenie czytelnika, „nienawykłego do literatury naukowej tego typu"64, i jednocześnie jego ustawiczne wiązanie wywodu z frazeologią potoczną, z retoryką żurnalistyczną, które daje jedyny w swoim rodzaju splot uczoności i swojskiej „zwyczajności" stylu. Janusz Słowiński, cyzelator, badacz dążący do takiej precyzji, w której ostro widzenie słowa, terminu, definicji, przeradza się w grę konstrukcji jakby niewidocznych, zbudowanych z samej pojęciowości w stanie „czystym", Słowiński potrafi jednak, niespodziewanie, przywrócić słowu pełną materialność i konkretność, przy czym nie korzysta z figur zapożyczonych u poety, u prozaika, przeciwnie, ogranicza się do tradycyjnych osobliwości narracji filologicznej, np. do przypisów. Czytamy w tekście głównym szkicu o Białoszewskim: „Podobnie zwrot «mucha nie kuca nic», w którym narrator kwituje z uznaniem akuratność czynu Mańki Szpryncer, jest swego rodzaju streszczeniem szerszej całości frazeologicznej: «mucha nie siada, komar nie kuca»". A oto komentarz badacza w przypisie: „W wersji bardziej rozwiniętej występuje jeszcze jeden człon: «a jak kuca, to się go zrzuca (ściślej: zruca)»"65. Cały żart dopełnia się w owym - najsumienniejszym - „ściślej". Wreszcie Stanisław Lem: z terminów różnonaukowych, ba: z ich gigantycznych „mrowisk" czyni przedmiot specyficznej „orkiestracji" stylistycznej. Każe im, w najzawilszych konfiguracjach, dźwięczeć, huczeć, przemiażdżać się, stapiać, udawać mowę tajemną alchemika czy astrologa. NAUKA CZY SZTUKA? Czy humanistyka jest pełnoprawną nauka, czy też stanowi utajoną formę sztuki? Oczywiście, humanistyka chce być nauką. To należy przyjąć jako pewnik. Chce być nauką i nie chce być sztuką. To również jest pewne, i to stanowi podłoże jej sporów wewnętrznych. Sensy owych chceń i niechceń najwyraźniej uwidoczniają się w perspektywie pragmatycznej. Badacz może mieć obawę lub nadzieję, że jego wypowiedź uruchomi przeżycie estetyczne. Jeżeli żywi obawę, ucieka się do języka, który z premedytacją demonstruje obcość wobec tradycji pisarstwa artystycznego. A jeżeli nadzieję, to artystyczne efekty organizuje w innym porządku niż spowiedź liryczna czy narracja powieściowa - nadaje tym efektom funkcje instrumentalne, usługowe wobec celu poznawczego. Odnosi się to także do omawianych wyżej chwytów zabawowych. Humanistyka chce być nauką, gdy jest poznaniem, i chce być nauką, gdy jest terapią socjalną. Uświadamia swą odrębność wobec sztuki - niezależnie od tego, czy przebiegi imprez badawczych wydają się jej podobne do procesów twórczości artystycznej (Roland Barthes), czy, odwrotnie, scenariusze badań nad wytworami kultury upodobniają się do badań nad naturą (Norbert Wiener). W związku z tym nie należy wyciągać wniosków merytorycznych z samych nazw niektórych szkół badawczych, jeżeli nazwy owe eksponują „artystyczny" wymiar zainteresowań danych szkół. Kiedy Emil Staiger postuluje sztukę interpre t a c j i, ma na myśli specyficznie naukową umiejętność czytania utworów. „Naukowy opis nazywamy interpretacją", stwierdza Staigeróó. Skoro w ujęciu globalnym, rozpatrywana w sferze swych podstawowych intencji humanistyka zgłasza akces ku naukowości, i jeszcze, skoro społeczeństwo od dawna zaakceptowało obecność placówek humanistycznych w areopagu instytucji naukowych, dlaczego ustawicznie wraca ten dylemat: „nauka czy sztuka"? Dlatego, że intencje i instytucje są wyznacznikami zewnętrznymi wobec działalności humanistycznej, natomiast kryteria wewnętrzne wydają się nadal niejasne. Tę niejasność uświadamia sobie Jerzy Kmita, który stwierdza, że „dotychczas nie dysponujemy pełnym systemem dyrektyw metodologicznych odnoszących się do humanistyki"67. Proponuje on jednocześnie interesujące rozróżnienie podstawowe: opozycję „zasady korespondencji" i „zasady adaptacji". Obydwie zasady dają się rzeczywiście rozpoznać w działalności humanistycznej. Pierwsza zbliżają do nauki, druga do sztuki, twierdzi Kmita. Dyrektywa korespondencji każe uprawiać badania tak, aby kolejne teorie wyłaniały się z doświadczeń społecznych danej epoki i mogły liczyć na uznanie swej „historycznej słuszności". Postęp w historii doświadczeń społecznych określa postęp w historii doktryn humanistycznych. Tu wolno mniemać, iż skoro prawda poznania humanistycznego ma charakter procesualny i względny, zatem teorie nowsze, będące uogólnieniami nowszych epizodów życia społecznego, i tylko pod warunkiem, iż uogólniają je rzeczywiście, są „względnie prawdziwe w stopniu wyższym" niż teorie wcześniejsze, uwikłane w mniej dojrzałe stadia rozwoju ludzkości. Inaczej mówiąc, dzień dzisiejszy korzysta z dnia wczorajszego i wyjaśnia genezę błędów wczorajszych z własnej perspektywy, która okaże się perspektywą względnie nieprawdziwą w dniu jutrzejszym. Z góry wiemy, że to nastąpi. Nie stać nas na to, aby zapobiec rewizjom jutrzejszym, gdyż nie dysponujemy doświadczeniami społecznymi jutra. Stać nas, aby nie powtarzać błędów wczorajszych. W tym celu - powiada Kmita - nie powinniśmy zajmować wobec teorii wczorajszych postawy „rozumiejącej". Pełne „rozumienie" znaczyłoby przyjęcie minionych uwarunkowań socjalnych jako uwarunkowań aktualnych, czyli rezygnację z kryteriów praktyki społecznej współczesności na rzecz „wcielenia się" w obce, niedzisiejsze, przebrzmiałe role. Oczywiście, „rozumienie" przeszłości, nawet kosztem rezygnacji z doświadczenia współczesnego, jest możliwe, ale implikuje ono inną regułę, dyrektywę adaptacji, która pojawia się w humanistyce po to, aby humanistyka poczuła się już nie nauką, lecz sztuką. W sztuce, inaczej niż w nauce, wolno kwestionować postęp, przyswajać i aktualizować w całej pełni dzieła starych mistrzów, które, jak by powiedział Michał Bachtin, spotykają się w czasie Wielkim z dziełami mistrzów najnowszych. Trzy przesłanki w rozumowaniu Kmity, sugestywne i cenne, wypada z jego tekstu wydobyć i utrwalić (w nieco zmodyfikowanej formie, bliższej doświadczeniom polonisty). 1. Teorie humanistyczne, istotnie, mogą funkcjonować w sposób nieswoisty, a to znaczy: budzić emocje przede wszystkim estetyczne (pozytywne albo negatywne), a nie impulsy poznawcze. Zarazem przecież, dodajmy, w funkcjach nieswoistych występują raz po raz także poetyki różnych sztuk, immanentne i sformułowane, które tracą swe walory estetyczne lub ograniczają ich zasięg i zarazem eksponują atrakcyjną epistemologię; pozwala ona mówić o naukowych aspiracjach i zdobyczach sztuki. Tak więc dzieła organizowane pierwotnie w porządku nauki, na przykład twory tradycyjnej biograf i styki, z biegiem czasu okazują się manifestacjami wyobraźni artystycznej. I odwrotnie, teksty pomyślane jako produkty artyzmu stają się inspiracjami, a niekiedy odległymi antycypacjami myśli naukowej (przykładem byłoby tu artystyczne zaplecze psychologii głębi). Owe zamiany ról odbywają się niezależnie od intencji autorów. Niezależnie też i od genezy w układzie instytucji uznawanych za ośrodki życia naukowego lub życia artystycznego. Dodajmy od siebie, iż właśnie tę prawidłowość miał na myśli młody Marks, gdy przeciwstawiał Lessinga profesjonalistom akademickim Niemiec XVII i XVIII wieku. Lessing kształtował swoje poglądy jako uczestnik życia środowisk artystycznych Berlina, potem, w cza- sach pisania swego Laokoona, we Wrocławiu, wybrał byt samotnika -amatora; tak czy inaczej, z punktu widzenia logiki instytucjonalnej jego interwencja w system ówczesnych poglądów humanistycznych miała wszelkie znamiona akcji „nieprawidłowej". A przecież wcale nie „kompetentnym autorom", pisze Marks68, wcale nie profesjonalnym, uprzywilejowanym doktorom (z ich warkoczykami, z ich szlachetnym pedantyzmem i drobiazgowymi dysertacjami), lecz Lessingowi właśnie humanistyka owych lat zawdzięcza przezwyciężenie stagnacji, gwałtowny ruch myśli, odnowienie mowy. Kiedy Kmita powiada, że humanistyka bywa sztuką, sądzę, że nie krępują go, i słusznie, konwencje planu ekspresji, interesują go natomiast swoistości planu treści - z punktu widzenia odbiorcy. Nie chodzi zatem o zewnętrzne podobieństwa narracji (beletrystycznej, poetyckiej, dramaturgicznej z jednej, a humanistycznej z drugiej strony), lecz o oddziaływanie wypowiedzi na publiczność. Gdy humanistyka staje się sztuką, nie zawsze staje się automatycznie literaturą piękną: w tym znaczeniu, w jakim wyznaczniki literackości są uznawane przez tradycje technik pisarskich, ich konwencje gatunkowe, stylistyczne itd. 2. Do przekonania trafia również sąd, który mówi, że owe niebezpieczne „kołysania" tekstu między swoistymi i nieswoistymi oddziaływaniami na odbiorcę są stymulowane przez historię praktyk socjalnych. W rzeczy samej, jeżeli nie zamiary autorów, nie instytucje i nie ekspresje narracyjne wyznaczają kierunek odbioru, i jeżeli nie zajmujemy się tutaj indywidualnymi dewiacjami percepcji, lecz translokacja-mi dzieł w świadomości ogółu, to faktyczną siłą sprawczą wszelkich translokacji okazuje się stan świadomości oraz potrzeb epoki. To historia „zarządza" renesanse starych dzieł, zapoznanych i zapomnianych. Organizuje upadki autorytetów wczorajszych. Przesuwa teksty z rejonu sztuki w stronę nauki i z terytorium nauki w pobliże sztuki. Fakty te odsłaniają procesualny, względny charakter prawdy prac humanistycznych, jak i względny status artyzmu wypowiedzi intencjonalnie artystycznych. 3. Nie sposób wreszcie kwestionować trafności rozróżnień między mechanizmem adaptacji a mechanizmem korespondencji. Są to w istocie dwie biegunowo różne „partytury" przedsięwzięć w dialogu z tradycją. Cóż, samo rozróżnienie nie jest nowe, nowe są nazwy i wnioski. Dyrektywę korespondencji znamy od dawna pod postacią awangardyzmu, regułę adaptacji wielokrotnie opisywał i stosował klasycyzm. Postawa awangardzisty oznacza odmowę „rozumienia" przeszłości - w kategoriach minionych doświadczeń i wycofanych z gry determinant społecznych. Awangarda „rozumie" własną współczesność i tylko własną współczesność. Bierze z tradycji to, co nadaje się do wyjaśnienia aktualnych dążeń i konfliktów. Odrzuca aktualności przebrzmiałe, spycha je poza kulturę, traktuje jako „nieteksty", wypowiedziane w „nie-języku". Stają się one jak gdyby objawami natury, które trzeba wyjaśnić genetycznie - nieodmiennie w kategoriach błędu. Stanowisko klasy cysty, odwrotnie, polega na hermeneutycznym przymierzu z dawnością. Klasycy sta nie potrafi zaakceptować „jedynej słuszności" własnego dzisiaj. Usiłuje już to pogodzić „rozumienie" teraźniejszości z „rozumieniem" przeszłości, już to żyć życiem przeżytym, niedzisiejszym, odciśniętym w pomnikach dawnych kultur. Analogiczną opozycję znamy z historii sztuki przekładu. Albo nastawienie na współczesność, albo wcielenie się tłumacza w cudzą sferę doświadczeń. (Kłopot polega na tym, że to, co Kmita nazywa korespondencją, historia przekładu zna pod nazwą adaptacji, natomiast to, co w słowniku Kmity jest adaptacją, słownik historii przekładu określa mianem moder- nizacji.) Dodajmy jeszcze, że etyczny aspekt dwóch roztrząsanych tu dyrektyw uchwycił dawno i pięknie ksiądz biskup Ignacy Krasicki: pisał on o biegunach pokory i dumy tłumacza69. Pokora charakteryzuje praktyki adaptacyjne (w rozumieniu Kmity), duma - korespondencyjne. (Do poruszonych tu kwestii tłumaczenia, awangardyzmu oraz klasycyzmu powrócę w rozdziałach następnych.) Moja gotowość przyswojenia myśli Kmity - przyznajmy to wreszcie - ma zarazem niedwuznaczny podtekst polemiczny. Kmita twierdzi, powtórzę raz jeszcze, iż korespondencja stymuluje ewolucje nauki, natomiast adaptacja określa perypetie sztuki. „Problem tedy - powiada rzecznik poznańskiej szkoły metodologicznej - czy w humanistyce winna być stosowana dyrektywa korespondencji, czy antynaturali-styczna dyrektywa adaptacji, sprowadza się do kwestii, czy humanistyka winna funkcjonować jako nauka, czy też jako sztuka". Tymczasem rozwoje obydwu dziedzin, humanistyki uczonej i sztuki, dają się zilustrować przykładami, które uświadamiają nam wymienność funkcjonujących w nich mechanizmów. Twierdzę, iż mechanizmy owe wyznaczają dwa różne co prawda porządki rozwoju, ale porządki równie charakterystyczne dla poszczególnych epizodów w historii sztuk pięknych, jak i faz dziejowych wiedzy humanistycznej. Gdyby przyjąć równanie Kmity (sztuka = adaptacja, nauka = korespondencja), należałoby całe ciągi historyczne obu dziedzin - godząc się na niezachwiany aprioryzm: w myśl hasła „tym gorzej dla faktów" - traktować jako żenujące nieporozumienia. Nieporozumieniem byłyby, z jednej strony, wszelkie dążenia sztuki do podporządkowania się postępowi socjalnemu, a znalazłyby się tu (bagatela) prądy romantyczne, futurystyczne, awangardowe, aż do Nowej Fali lat siedemdziesiątych. Nieprawością, z drugiej strony, musielibyśmy nazwać humanistyczne olśnienia energią starych, a i całkowicie archaicznych doktryn, które nagle zaczynają mówić więcej niż teorie budowane dziś i wczoraj. Renesans, dajmy na to, semiologii Augustyńskiej należałoby traktować jako symptom regresu wobec semiologii Saussure'owskiej. Archaiczność doświadczeń socjalnych, które określały semiologię św. Augustyna, nie ulega wątpliwości, gdy porównujemy je z doświadczeniami końca XIX i początków XX wieku, które dały szansę Saussu-re'owi i saussure'ystom. Lecz cóż począć, jeśli (zgodnie z Jakobsonem czy Coseriu) trzeba ukorzyć się przed prawdą ewidentną (z dzisiejszego punktu widzenia), że w jednym ważnym zakresie, w zakresie pytań o konwencjonalność znaku, Augustyn nie tylko wyprzedza Saussure'a o parę dobrych stuleci, ale wręcz imponuje rozległej szą obfitością obserwacji, bardziej dla nas wyrafinowaną giętkością myśli, pełniejszą skalą teorii? Humanistyka w takich razach ma jedyne wyjście. Musi dialogować z tradycją badawczą przy pomocy słów sytuujących się pomiędzy adaptacją a korespondencją. Momentalnie dwa wspomniane porządki przecinają się w niej - tak samo jak w sztuce, choćby w sztuce XIX i XX wieku, która ewoluuje pomiędzy awangardyzmami (korespondencjami) i klasycyzmami (adaptacjami). Opozycja mechanizmu adaptacji i mechanizmu korespondencji nie pozwala jasno odgraniczyć humanistyki od sztuki. Obydwie dyrektywy rozwojowe odnoszą się nie do dwóch dziedzin, lecz do dwóch różnych aksjologii - ogarniających zarówno obszary sztuki, jak i przestrzenie humanistyki. Wartościowanie sterowane regułą korespondencji zakłada, że wszelkie wytwory kultury muszą prędzej czy później stracić rację bytu społecznego. Nie tylko płody myśli naukowej, ale także produkty ima-ginacji artystycznej. Wspomniałem już, że idee korespondencji uruchamiają awan-gardyzm. Widać to nader plastycznie w manifestach futurystycznych, które nie oszczędzały nie tylko przeszłości dziewiętnastowiecznej, ale skazywały na śmierć także własne, futurystyczne utwory - starzejące się, ich zdaniem, z roku na rok. Można, owszem, podważyć ten przykład stwierdzeniem, że świadomość futurystyczna była w tym właśnie aspekcie świadomością fałszywą, gdyż dzieje sztuki usiłowała utożsamić z dziejami gazetowej publicystyki. Lecz starzenie się produktów artystycznych to nie tylko fakt świadomościowy, ale i rzeczywistość pragmatyki odbiorczej. Przeciwstawić się tej rzeczywistości byłoby już znacznie trudniej. Zauważmy, iż starzeją się i obumierają wszystkie teksty: oprócz arcydzieł. Bachtinowski Czas Wielki to czas nie dla całej sztuki zarezerwowany, a jedynie dla arcydzieł właśnie. Bez wątpienia teksty artystyczne - odtrącone przez nowe poetyki, włączone do świadectw kultury bezpowrotnie przezwyciężonej - ilościowo przeważają nad tekstami, którym „udało się" usytuować w porządku adaptacji (czyli nieśmiertelności). Z kolei wypada zapytać: czy w humanistyce, w filozofii, w estetyce, psychologii, teorii kultury, semiotyce itd. - nie ma arcydzieł? Czy nie ma wypowiedzi, które nie tracą swej siły fatalnej, bo każda kolejna epoka potrafi od nowa nasycić ich słowa własnymi doświadczeniami? Pytanie retoryczne. Oczywiście, są. Nie dość, że są, ale iluż humanistów wyznałoby nam, że i oni, jak artyści, nie mieliby nic przeciw temu, aby ich prace znalazły się w Czasie Wielkim, obok Arystotelesa, Kartezjusza, Hegla czy Marksa. Podejrzewam, że dla Kmity także byłaby to oferta nie do odrzucenia... I TY ZOSTANIESZ STRUKTURAUSTĄ Skarżył się Tadeusz Peiper w Nowych Ustach na publiczność literacką Drugiej Rzeczypospolitej, która czytała go wprawdzie i obserwowała jego poczynania, ale nie chciała przyjąć do wiadomości idei naczelnych peiperyzmu. Wolała komentować przypadkowe - drugorzędne bądź neutralne - sformułowania z jego manifestów i fakty z jego biografii. Przypadkowym w końcu epizodem w dziejach awangardy był pobyt Peipera w Hiszpanii. Dla czytelników pism autora Tędy epizod ten jednakże miał wyjaśniać ... wszystko. Program „papieża awangardy" głosił tezy n owe, krytycy odczuwali ich treść jako obcą (bo nową), co oznaczało, iż musi to być program niepolski (bo obcy), i w poszukiwaniu źródeł tej obcości-nie— polskości docierano do Hiszpanii właśnie, zarzucając szefowi „Zwrotnicy" kontrabandę cudzoziemszczyzny. Rodziło to efekty nieoczekiwane; także i humorystyczne. „Nosiłem wówczas brodę - pisze Peiper - a że przyjechałem z Hiszpanii, uważano ją za brodę hiszpańską, podczas gdy kształt jej wynikał najściślej z kształtu mojej twarzy"70. Chciał rozmawiać o kulturze. Publiczność uchylała się od sporu na temat kultury i proponowała inny temat: brodę. Łatwiejszy. Zabawne, że w Nowych ustach Peiper ulega presji zainteresowań ogółu. Owszem, nadal tłumaczy własną koncepcję kultury, ale i - osaczony - uważa za konieczne wytłumaczyć się także z własnej brody. Coś podobnego przytrafiło się - a i przytrafia nadal - metodologii badań strukturalnych. I tutaj działa swoisty mechanizm odbioru, który polega na systematycznym wytłumianiu podstawowych sensów strukturalizmu; spór rozgrywa się wokół spraw peryferyjnych lub dotyczy dylematów zgoła urojonych.. Coraz trudniej odpowiedzieć na pytanie: czym jest strukturalizm. Można jeszcze określić, choćby z grubsza, czym obecnie strukturalizm nie jest. A więc: nie jest szkołą retoryki normatywnej. Nie jest ideologią. Był i nie jest „izmem". 1. Nie ma takiego kodu, który można nazwać dialektem czy żargonem struktura- listycznym. Język strukturalisty nie musi być zawsze „zimny" ani „gorący"; nie można powiedzieć, że powinien odznaczać się terminologią zmetaforyzowaną lub formalistyczną - dopuszczalne są wszelkie kombinacje stylów. Nie można więc nauczyć się „pisania strukturalistycznego" - z tej przyczyny, iż żaden zbiór reguł takiego „pisania" nie został nigdzie zaprojektowany. Skoro tak jest w istocie, skąd się biorą mniemania, iż strukturalizm - jednak - jest szkołą retoryki? Strukturalizm, jak każda żywa doktryna, ma swoich mistrzów, swoje autorytety; ma autorów, którzy -w kolejnych sezonach - odznaczają się największą aktywnością intelektualną i pisarską. Skłonni jesteśmy identyfikować styl indywidualny tego czy innego badacza z normą stylistyczną całego kierunku. Może się zatem wydawać, niesłusznie, że „strukturalistą" jest ktoś, kto pisze jak Roman Jakobson albo jak Jan Mukafovsky, albo jak Jurij Łotman, albo jak Ciaude Lćvi-Strauss. Ależ na Boga: każdy z nich pisze inaczej! Gdybyśmy zestawili ich techniki perswazyjne, ich „słowa-klucze", ich obyczaje interpunkcyjne nawet, okazałoby się, że mamy oto do czynienia ze zbiorem retoryk całkowicie różnych. A także, że kształt językowy ich prac - parafrazując Peipera - „wynika najściślej z kształtu ich twarzy" (jeżeli słowo „twarz" pojmować symbolicznie: Jako oblicze osobowości badawczej). Osobliwością retoryki strukturalistów wydaje się raczej silna polaryzacja upodobań narracyjnych. Rozdarcie między mową zmatematyzowaną a mową artystyczną. Jeden biegun - to słowo „oschłe", maksymalnie ujednoznacznione, odarte z wszelkiej obrazowości, takie słowo, które można wpisać w jakiś wzór logiczny, przetabe-lować, zastąpić symbolem umownym, dać do zapamiętania maszynie cyfrowej. Naj-konsekweniej dążenie do sformalizowania języka humanistyki przejawia się w strukturalizmie lingwistycznym. W literaturoznawstwie natomiast sprawa ta wydaje się - ostrożnie mówiąc - kłopotliwa, a to z uwagi na ograniczone pole możliwości. Ograniczone bądź do niskich poziomów struktury dzieła literackiego (np. do poziomu organizacji wierszowej czy leksykalnej), bądź też, i znowu: do n i s k i c h form gatunkowych beletrystyki. Słowo „niskich" oznacza tutaj: skodyfi-kowanych, dających się reprodukować i powielać w nieskończoność, takich jak baśń, fraszka, powieść kryminalna. Na drugim biegunie retoryki strukturalistów znajdują się teksty o ambicjach artystycznych. Tutaj z kolei słowo nie grzeszy - i nie zaleca się - matematyczną „oschłością", przeciwnie, zachowuje się agresywnie, nieobca mu jest poetycka rozwiązłość i metaforyczna wieloznaczność. Lubi żart, paradoks, ironię. Zastanowić może fakt, iż strukturalizm dzisiejszy, ilekroć mówi o tradycji, do której się przyznaje i którą chce pielęgnować, widzi swych antenatów nie tylko wśród „rasowych" naukowców, ale także wśród ludzi sztuki. Więc nie tylko, dajmy na to, Ferdinand de Saussure, ale także Thomas Stearns Eliot. Nie tylko kniaź Nikołaj Siergiejewicz Trubieckoj, ale także Siergiej Michajłowicz Eisenstein. A w Polsce... Historia struk-turalizmu polskiego pozostaje wciąż do napisania; moje propozycje muszą być arbitralne (i „kontrowersyjne"): w Polsce - nie tylko Roman Ingarden, ale także Tadeusz Peiper, i nie tylko Konstanty Troczyński, ale także Stanisław Ignacy Witkie-wicz. (Między koncepcją „struktury", uznawaną dziś powszechnie w humanistyce, a koncepcją Czystej Formy Witkacego podobieństwa wydają się większe - i bar- dziej zasadnicze - niż różnice.) Interferencja języka nauki i języka sztuki w publikacjach strukturalistów była zamierzeniem programowym szkoły praskiej. „Struktu-ralizm powstał i żyje w bezpośredniej łączności z twórczością artystyczną - pisał Mukafovsky - i to z twórczością współczesną"71. Nie ma takiego, powtarzam, kodu ani szyfru, który by można nazwać żargonem - czy dialektem - strukturalistycznym. Istnieje natomiast wspólna dla strukturalistów sytuacja komunikacyjna: ich wypowiedzi zajmują z reguły to samo „miejsce" w systemie aktualnych obyczajów mowy. Zarówno teksty sformalizowane, jak i zbliżone do sztuki słowa. Jest to miejsce wszelkich awangard. Badacze, którzy poszukują dróg zbliżenia humanistyki i ścisłej wiedzy naukowej, są awangardystami z konieczności. Naukowcy sprzymierzeni z twórczością artystów współczesnych to awangardziści z wyboru. Interesuje ich sztuka współczesna: właśnie - nowatorska. Sztuka w stanie spotęgowanej aktywności, żywe laboratorium dla badacza. Zafascynowanie wiedzą ścisłą, jak i orientacja na awangardę prowadzą w końcu do tych samych rezultatów, mianowicie - oddalają język strukturalisty od mowy anonimowej. Jego głos brzmi zawsze -jak gdyby - „nieoficjalnie"; ktoś powie, że „niepoważnie" nawet. Zbyt uczenie albo zbyt familiarnie. W każdym razie - nie tak. To irytuje. Sam ton, sama inność. Nic też dziwnego, że w niektórych akcjach dziennikarskich, nie pozbawionych intencji delacyjnych, nazwa „strukturalista" wydaje się obelżywa. Cóż stąd za nauka... Nauka smutku. Spróbuj raz, młody i niemłody humanisto, przedrzeć się przez style wyświechtane a niczyje, zacznij pisać językiem własnym -unikając zarazem kapryśnej impresyjności, nadto bacz, by wnioski twoje odznaczały się obiektywizmem, na jaki pozwalają twoje możliwości; jeżeli zrobisz to w miarę rzetelnie, w imię prawdy, a nie dla próżnej chwały, i jeżeli - uważaj! - będziesz miał w istocie coś do powiedzenia: strzeż się!... i ty zostaniesz „strukturalista"... 2. Inne doktryny intelektualne miały swoje ambicje ideologiczne. Zachowywały się jak ideologie, tzn. usiłowały interweniować w strukturę świadomości ogółu. Coś zwalczały, coś ulepszały, składały jakieś - mniej lub bardziej atrakcyjne - obietnice. Ideologią, a nie tylko nauką był pozytywizm. Chciał demaskować zło - odsłonić „piekło" -posiąść dobro - i roztoczyć przed ludzkością krajobrazy autentycznej szczęśliwości. Podobnie psychologia głębi - z jej koszmarami i wyzwoleniami. Podobnie nadrealizm, który - ponad sztuką i ponad nauką - budował wizję krainy nadrzeczywistości: to miał być raj, w którym znikają bóle i lęki, giną antynomie - „puszczają" napięcia, i oto człowiek czuje się wolny. Egzystencjalizm powołał do życia nie tylko własną etykę, ale i obyczajowość, a nawet modę, i nawet układał dla siebie piosenki. Także formalizm rosyjski, co prawda tylko w okresie pionierskim. Formalizm również coś chciał wykorzenić (automatyzm myślenia i mowy), coś postulował zawzięcie (technikę uniezwy-kleń), coś przyrzekał swym wyznawcom (bezpośredniość odczuwania świata). Metodologia badań strukturalnych nie ma takich ambicji. Ani przywilejów. (Jeżeli po nie sięga - traci charakter doktryny naukowej.) Ideolog traktuje swoje poglądy instrumentalnie i ocenia ich wartość z punktu widzenia skuteczności interwencyjnej. Pragnie zachować dany porządek społeczny, albo usprawnić go, albo zmienić. Naukowiec nie może ulepszać - ani psuć, ani „przeinaczać" - badanych przez siebie obiektów. Poznaje rzeczy takimi, jakimi są w swej istocie. (Ostatecznie ktoś to musi robić.) Ideolog zabiega o powszechne uznanie własnych idei, oferuje ogółowi jasny system wartości, w którym powinien się odnaleźć każdy. Jako wróg lub jako sprzymierzeniec. Strukturalizm... „Na Pierwszym Międzynarodowym Kongresie Językoznawczym w Hadze -wspomina Trubieckoj - trzej rosyjscy uczeni [...] sformułowali krótki program, w którym w sposób dobitny i jasny została wyrażona potrzeba ścisłego rozróżniania nauki o dźwiękach aktu mówienia od nauki o dźwiękach tworu językowego [...]"72. ...ukształtował się jako teoria badań specjalistycznych, nie szukał uznania ogółu - wystarczyło mu zainteresowanie ekspertów. Doprawdy, koncepcja odróżniania dźwięków żywej mowy od dźwięków systemu językowego - nie „ pachnie" nawet terapią społeczną. Służyć może jedynie badaczom. Apeluje do wyobraźni „zawodowców". Fonologia strukturalna prędko zdobyła autorytet w świecie nauki. „Odnowiła ona nie tylko perspektywy językoznawstwa - pisze Lćvi-Strauss - przeobrażenie tych rozmiarów nie pozostaje ograniczone do jednej poszczególnej dyscypliny. Fonologia musi odegrać względem nauk społecznych tę samą rolę odnowiciel ską, jaką fizyka atomowa odegrała wobec całokształtu nauk ścisłych"73. Jest to wciąż autorytet pozaideologiczny. Strukturalizm nadal pozostaje doktryną badawczą sensu stricto. Nie ma swojego „nieba" ani swojego „piekła". Podobnie jak inne nauki, geometria czy mineralogia. W świadomości społecznej funkcjonuje jednak także legenda strukturalizmu. Dzieje się coś, co trudno wytłumaczyć. Strukturalizm roznamiętnia i uwodzi, choć nie stosuje żadnej strategii uwodzenia. Odczytuje się w nim jakieś treści, których nie zawiera, i jakieś horoskopy, których nigdy nie stawiał. Fenomen uwodzicielstwa wiedzy naukowej? Tak. Legendy nauki nie sposób zbagatelizować. Być może samo autentyczne zaangażowanie w jakąś Sprawę, manifestowane konsekwentnie i z poczuciem odpowiedzialności - wystarczy, aby wzbudzić emocje ogółu? Sama „miłość do geometrii"? Rodzi się rozgłos nie zamierzony, popularność - aż w takich rozmiarach - nie chciana. Bo: aż w takich rozmiarach - kłopotliwa. Paraliżująca działalność poznawczą. Nieczysta. W splocie takich koniunktur nie jest łatwo udowodnić czystość intencji i „dziewiczość" duszy badacza. Przychodzi na myśl wiersz Andrzeja Bursy: cóż kiedy i tak lilijna biel mojej duszyczki zwróciła uwagę policjanta. 3. Strukturalizm - jak każdy „izm"—wyrósł w polemice z doktrynami konkurencyjnymi. Zwalczał uprzedzenia młodo-gramatyko w, atakował psychologizm, znęcał się nad psychologią asocjacj oni styczną. Wkrótce akcje likwidatorskie przestały dawać satysfakcję. Ograniczały obszar badań. Strukturalizm porzucił myśl o całkowitej - i olśniewającej - oryginalności. Zrezygnował z „pozycji przyćmiewania" poprzedników (eclipsing stance)74. Już nie chodziło o to, aby za wszelką cenę „nowości potrząsać kwiatem". Łatwo wytykać cudze błędy. Powtarzać: nie i nie, to nie tak i to nie tak. Strukturalizm zajął się badaniem mechanizmu powstawania błędów naukowych. A więc i własnych także. Rozwinął działalność w kręgu badań zastosowawczych. Brał i dawał. Otwarty na inspiracje z zewnątrz - zaczął tracić charakter „izmu". Coraz mniejszą wagę przywiązuje dziś do własnej n a z w y. (O jej istnieniu przypominają mu raz po raz twórcy legendy strukturalizmu.) Nazwa ma sens dopóty, dopóki wyróżnia coś - z masy czegoś. Dziś bardzo trudno wyznaczyć granice strukturalizmu, zwłaszcza w lingwistyce czy w teorii literatury. Pojęcia i twierdzenia szkoły struktural- nej upowszechniły się i przyjęły niemal jak terminy z poetyki opisowej. Na przykład: - język jest systemem; - system języka tworzy układ podsystemów, które zajmują w nim różne poziomy i odznaczają się zarazem względną autonomią; - w systemie języka relacje są ważniejsze niż tworzywo; -języki są porównywalne jako układy stosunków; - izomorfizm systemów odnosi się nie tylko do języków naturalnych, ale stanowi także podstawę typologii wszelkich kodów funkcjonujących w komunikacji międzyludzkiej ; -język naturalny stanowi system modelujący rzeczywistość; - nad językiem naturalnym nadbudowują się wtórne systemy modelujące rzeczywistość; -język istnieje w dwóch porządkach komplementarnych: w synchronii (jako system) i w diachronii (jako seria zmian historycznych systemu); - synchronia ma w sobie zawsze pewien moment diachroniczności („pamięta" własne dzieje); diachronia podlega regułom synchroniczności (historia systemu tworzy także system); - tekst znaczy na tle systemu; - tekst istnieje jako struktura dwuwymiarowa; - struktura zachowuje tożsamość i jednocześnie ulega przeobrażeniom wewnętrznym w relacji do przeobrażeń kontekstów zewnętrznych; - kultura stanowi zbiór tekstów formułowanych w różnych językach; - zarazem kultura nie jest tylko i wyłącznie zbiorem tekstów, ale rozwija się w dialektycznej opozycji „przedmiotu" i „znaku"; - w systemie kultury odbywa się ustawiczna gra porządków autonomicznych i heteronomicznych. Nie będąc doktryną ideologiczną - strukturalizm odnajduje wsparcie w ideologii, która ceni światopogląd naukowy i hołduje naukowej teorii prawdy. Oczywiście, każda ideologia uznaje jakąś prawdę, i każda metodologia jakiejś prawdy musi poszukiwać. Zauważmy jednak: w hierarchii owych „prawd" zarówno filozofia marksistowska, jak i teoria badań strukturalnych cenią prawdę jedną - właśnie n a u k o w ą. Tutaj cele są więcej niż wspólne. Są to, w istocie rzeczy, dokładnie te same i takie same cele gnoseologiczne. Przeciwstawienie „marksizm a strukturalizm" jest bezpodstawne. Nie ma. powodu, aby dopatrywać się istnienia jakiegokolwiek „a" między obydwoma systemami. Strukturalizm był i nie jest „izmem". Jeżeli rozwija się nadal - to inaczej niż w okresie pionierskim. Zmienia się, pokonując własne ograniczenia. Nie ma też nic do stracenia - poza własnymi ograniczeniami. SEMIOTYKA W DNIU NARODZIN I OBECNIE Młody filozof z Wrocławia75 przedstawia orientację semiologiczną we współczesne] polskiej wiedzy o literaturze i w badaniach nad językami kultury jako fenomen „świadomości fałszywej". Świadomość owa - tu autor nie jest zdecydowany: być może bezwiednie, ale może i z premedytacją? - uruchamia system mniemań idealizmu obiektywnego, i to w wariancie uboższym niż np. wariant Heglowski. Nie dość na tym. Stanowi ona - uwaga! - wytwór gospodarki rozwiniętego społeczeństwa kapitalistycznego, wytwór sztucznie przeniesiony na nasz grunt. „Powyższa hipoteza interpretacyjna, o ile w ogóle jest w jakimś stopniu bliska prawdy - zastrzega filozof w zakończeniu swego obszernego tekstu - wymagałaby z pewnością dokładniejszego zbadania i rozwinięcia". Zacznijmy od uściśleń chronologicznych i terytorialnych. Skoro wydaje się nam, że dana idea jest produktem danej sytuacji, powinniśmy sprawdzić, czy potrafi się ona wyłamać tylko z tej jednej sytuacji, czy może także i z innych. Twórcą pojęcia i niektórych założeń semiologii (teorii znaku) był lingwista szwajcarski Ferdinand de Saussure. Pierwsze reguły postępowania semiologicznego w nauce o sztuce literackiej wypracowali uczeni z kręgu rosyjskiej szkoły formalnej76. Zwróćmy uwagę na zbieżność dat: w 1916 r. piotrogrodzki Opojaz ogłasza swój pierwszy tom z serii Poetika, w tym samym roku ukazuje się - przygotowany do druku przez uczniów badacza - Cours de linguistiąue generale de Saussure'a. Dla dalszych perypetii humanistyki dwudziestowiecznej są to wydarzenia tak doniosłe, iż można przyjąć, że właśnie około 1916 r. semiologia zaczyna się wyodrębniać jako dyscyplina względnie samoistna. Obydwie koncepcje, genewska i piotrogrodzka, mają tego samego przeciwnika. Występują z krytyką - najogólniej mówiąc - światopoglądu przyczynkarskiego, a także przyczynkarskiej obyczajowości w badaniach nad językiem i nad sztuką słowa. Ideałem nowego ruchu staje się systemowość ujęć badawczych - odpowiadająca wewnętrznym uporządkowaniom kodów mowy i kodów sztuki. W dążeniach Saussure'a i opojazowców dochodzi równocześnie do nobilitacji współczesności. Jeżeli do niedawna uważano, że tylko językoznawstwo historyczne spełnia warunki stawiane nauce, natomiast teraźniejszość języka może być co najwyżej obiektem nienaukowego opisu, to po Kursie szwajcarskiego badacza, pod wpływem jego teorii, pomniejszanie wartości faktów współczesnych staje się zupełnie bezzasadne. Współczesność języka objawia odtąd liczne i pasjonujące atrakcje, wcale nie mniejsze niż przeszłość, zamierzchłość, archaiczność. Analogiczny proces rehabilitacji współczesności jako tematu refleksji naukowej (a nie tylko publicystycznej czy krytycznoliterackiej) obserwujemy w kolejnych fazach rozwojowych rosyjskiego formalizmu: ten sam styl badawczego wywodu konstytuuje się w formalistycznych odczytaniach dzieł Ceryantesa, Conan Doyle'a, Lermontowa czy Gogola, co i w interpretacjach sztuki rówieśników, Achmatowej, Erenburga, Chlebnikowa, Majakow-skiego. Nadto jeszcze: narodzinom orientacji semiotycznej towarzyszą idee suwerenności wiedzy lingwistycznej oraz badań literackich. Kurs genewski postuluje ścisłe rozgraniczenie wewnętrznej i zewnętrznej problematyki mowy. Zewnętrzne uwikłania potoku langage mogą interesować lingwistę, a etnologia, historia polityczna, geografia czy - w obszarze badań nad konfiguracjami brzmieniowymi mowy - akustyka lub fizjologia bywają nader pomocne w kształtowaniu świadomości ról, jakie odgrywa w życiu socjalnym komunikacja werbalna, ale, mówi Saussure, są to dziedziny bezradne wobec wewnętrznych, ściśle lingwistycznych osobliwości systemu langue. Z równą dobitnością metoda formalna wielokrotnie przestrzegała przed „pomieszaniem różnych nauk, różnych problemów naukowych"77 w tradycyjnej historii literatury. Chciałoby się w tym miejscu stwierdzić, że trzy rysujące się już w 1916 roku dyrektywy metodologiczne semiologii są w dzisiejszej obyczajowości humanisty - bezwzględnymi oczywistościami. Nasz filozof wrocławski, jak sądzę, także pragnie uchwycić reguły systemowości w powikłanych fenomenach nadbudowy ideologicznej, nie wzdraga się przed badaniem naukowym współczesności, o czym świadczy choćby jego szkic poświęcony semiologii dzisiejszej, i zależy mu na koherentnym, suwerennym języku własnej dyscypliny: filozofii. Wszelako oczywistości owe bywają i dziś raz po raz naruszane, a już z całą pewnością nie należały do tez powszechnie akceptowanych w czasach de Saussure'a. Bo i sam de Saussure ulegał presji młodogramatyzmu: „choć brzmi to dziś paradoksalnie w świetle późniejszych poglądów Saussure'a - pisze Roman Jakobson - ale jeszcze w r. 1891, w swoich pierwszych genewskich wykładach, uczył on, że «wszystko w języku jest historią [...], składa się on z f a k t ó w, a nie z p r a w, i wszystko, co się w języku wydaje ograniczone, jest w rzeczywistości przypadkowe i całkowicie akcydentalne»"78. Formaliści przyjęli Kurs językoznawstwa ogólnego z mieszanymi uczuciami. Spór ze szkołą genewską miał osobliwe perypetie i podteksty, które dodatkowo potwierdzają naszkicowaną tu tezę o licznych i fundamentalnych tożsamościach obu imprez naukowych. Mianowicie: im więcej podobieństw między dążeniami formalizmu a kierunkami myśli Saussure'a narzucało się w trakcie lektury, tym silniej niepokoił badaczy rosyjskich, by tak rzec, prestiżowy wymiar całej sprawy. Rozpoznawano bowiem te same, tyle że przez Kurs przemilczane, wschodnioeuropejskie źródła inspiracji. Sergiusz Bernsztejn w 1923 roku wystąpił z koncepcją wtórności Kursu wobec idei eksponowanych wcześniej w pracach Jana Baudouina de Courte-nay79. Profesor z Genewy znał i cenił wysoko teorie Baudouina i Mikołaja Kruszę wskiego, twórców kazańskiej szkoły polskiej lingwistyki, ale w swoich wykładach, które stały się podstawą Kursu, nie wspomniał ani razu o zapożyczeniach. Formaliści znajdowali tych zapożyczeń coraz więcej: swego rodzaju indeks motywów kazańskich, które stały się głównymi motywami szkoły genewskiej, przedstawił później, w 1960 roku, notabene na łamach polskiego periodyku lingwistycznego, ex-formalista Roman Jakobson: „Saussure uważnie przestudiował teorię języka obu lingwistów [...], i w swych wykładach, przekształconych przez Bally'ego i Sechehaye'a w jego pośmiertne dzieło, przejął z nauki obu Polaków i wspaniale rozwinął takie kardynalne podwójne przeciwstawienia, jak: lingwistyczna statyka i dynamika, trwałość i zmienność (immutabilite - mutabilite), i odpowiednio do tego wieczny antagonizm między siłą konserwatywną, czyli zachowawczą, a siłą progresywną, czyli postępową (solida-rite avec le passę - infidelite au passę), język i mowa (langue - parole), odśrodkowa i dośrodkowa siła w języku (force particulatrice - force unifiante); cząstki i spoista całość systemu; asocjacja przez podobieństwo, czyli „związki rodzinne" [...] w przeciwstawieniu do styczności, czyli szeregów [...]; wreszcie nierozłączna para oznaczającego i oznaczanego (signifiant - signifić)"80. A więc nawet signifiant—signifić!... Spór o oryginalność Kursu stał się jednym z istotnych procesów w kształtowaniu świadomości semiologicznej. Powrócę do tej kwestii; tymczasem poprzestańmy na odnotowanych już podobieństwach, jakie - na różnych poziomach organizacji doktryny - łączą dzieło szwajcarskiego uczonego, będące do pewnego stopnia także dziełem jego uczniów, Bally'ego i Sechehaye'a, z tezami rosyjskiego formalizmu. Mamy tedy dwa obszary, dwie „kolebki" badań strukturalnych. Szwajcarię i Rosję. Nadto - dwa kapitalizmy: jeden z najzasobniejszych i jeden z najsłabszych w Europie ówczesnej. Jeżeli tak, jeżeli w dwóch różnych układach ekonomicznych doszło do ukonstytuowania się tego samego systemu przekonań badawczych, to jakąż wartość ma twierdzenie, jakoby system ten był produktem jakiejś jednej tylko sytuacji gospodarczej? Nie ma żadnych empirycznych podstaw do interpretacji tak jednostronnej. Teoria znaku wyrosła nie tylko w sytej Genewie, ale także w głodnym Piotrogrodzie, w przededniu rewolucji proletariackiej. Współczesne rozprawy badaczy zachodnich na temat reklamy czy mody, uzasadnione w społeczeństwach 0 wyrafinowanej reklamie i wybrednej modzie, nie są w jakimkolwiek sensie bardziej charakterystyczne dla strukturalizmu niż prace formalistów z lat dwudziestych na temat agitki rewolucyjnej i stylu oratorskiego Lenina. Jak widać, hipoteza wrocławskiego filozofa łamie się w pierwszej próbie konfrontacji z faktami dotyczącymi początków semiologii. Im bliżej współczesności, tym więcej dowodów przeczących jego hipotezie. Strukturalizm nie stanowi wyłącznej własności sytych społeczeństw „konsumpcyjnych", a rola uczonych polskich, radzieckich i czeskich wcale się nie ogranicza do „przenoszenia" cudzych idei na własny grunt. Praga i Leningrad, Wilno i Kopenhaga, Paryż i Nowy Jork, Nitra 1 Moskwa, Tartu i Warszawa - w ciągu ostatnich lat sześćdziesięciu ośrodki te kształtowały metodologię badań strukturalnych: ośrodki z bardzo różnych terytoriów gospodarczych, dysponujące nader zróżnicowanymi doświadczeniami społecznymi i politycznymi. Powiada filozof, że „Znakowe (semiologiczne) ujęcie rzeczywistości społecznej możliwe jest, jak sądzę, pod warunkiem ograniczenia zasięgu analizy do poziom u rynku, przy jednoczesnym oderwaniu sfery rynku, cyrkulacji od ukrytych za nimi stosunków bardziej podstawowych". I dalej: „Funkcjonowanie gospodarki rozwiniętego społeczeństwa kapitalistycznego związane jest w istotnym stopniu ze stałym wzrostem konsumpcji. We współczesnych społeczeństwach konsumpcyjnych pojawić się musiał w związku z tym niezwykle silny system manipulacji potrzeb. Jedną z istotnych metod jego oddziaływania jest dążenie do nadawania towarom „znaczenia", pewnego rodzaju «wartości semantycznej», a zarazem wywoływanie odpowiedniej nowej potrzeby konsumpcyjnej". Doświadczenie potoczne mówi, że nadawanie towarom rynkowym takich czy innych „znaczeń", a niekiedy całych mitologii, aktywizuje pomysłowość handlowców nie tylko w warunkach nadmiaru ofert, ale z nie mniejszą siłą także w sytuacjach przejściowych trudności ekonomicznych, kiedy to rozbudzonym wcześniej głodom konsumpcyjnym trzeba odpowiednio przeciwdziałać („margaryna jak masło"). Wszystko to świadczy o zasadności badań semio-tycznych nad tekstami zaopatrzenia, i w żaden sposób nie potwierdza sądu, iżby do poziomu mitów konsumpcyjnych miała się ograniczać cała semiologia: w jej kształcie obecnym i w jej pierwszych inicjatywach sprzed lat z górą sześćdziesięciu. Rok 1916, rok narodzin orientacji strukturalno-semiotycznej, był rokiem wojny. Był ostatnim rokiem imperium rosyjskiego, końcem starej, zapowiedzią nowej ery. Rok 1916 należy do tych lat, które - wcześniej i później - obrastały w legendę, miały swoich wieszczbiarzy i mitotwórców. Ja wykpiony w dzisiejszym rodzie, obśmiany długą obmierzłą anegdotą, widzę - przez góry czasu nadchodzi Ten, którego nie widział nikt dotąd. Gdzie urywa się krótki wzrok ludzki, głodnych hord wyprzedzając krok, w cierniowym wieńcu rewolucji nadciąga szesnasty rok. Tak pisał dwudziestojednoletni poeta rosyjski w swoim głośnym poemacie. Autor pomylił się o jeden rok: rewolucje, lutowa i październikowa, wybuchły w siedemnastym. Ani poety jednak, ani poematu nie należy lekceważyć. Autorem cytowanych wyżej strof (w przekładzie Mieczysława Jastruna) był Włodzimierz Maja-kowski, a sam poemat to Obłok w spodniach, jedno z najbardziej znaczących arcydzieł awangardy poetyckiej XX wieku, biblia wschodnioeuropejskiego futuryzmu. Jeżeli uświadomimy sobie fakt, iż Maj akowski partycypował aktywnie w kształtowaniu podstaw rosyjskiej szkoły formalnej, jego „proroctwo" liryczne okaże się czymś więcej niż fantazją młodzieńczą artysty. Oczywiście, publikacje dwóch książek, Kursu i tomu z serii Poetika, są faktami edytorskimi jedynie: daty wydań mają w ewolucjach świadomości humanistycznej charakter najzupełpełniej przypadkowy. Nie mają charakteru przypadkowego recepcje tych dzieł. Rzecz w tym, że czas narodzin semiologii sprzyja akceptacji nowych idei badawczych, gdyż nie są one czymś obcym lub dziwacznym zgoła w owych latach, przeciwnie, trafiają na korzystne koniunktury. „W atmosferze fermentu intelektualnego, który opanował świat po pierwszej wojnie - pisze Jakobson o karierze Kursu de Saussure'a - promieniujące z tej książki idee mogły się przyjąć łatwiej niż kiedykolwiek przedtem [...]". Nie tylko idee tej jednej publikacji. „W rzeczy samej symptomatyczne jest, że w tym samym r. 1916 - pisze dalej Jakobson - pojawiły się i Podstawy ogólnej teorii względności Einsteina, i Cours de Saussure'a z jego rewolucyjnym w swej konsekwencji uporem co do czysto względnego charakteru składników języka"81. Pójdźmy tym tropem. Czy inne jeszcze, a w tym samym odcinku czasowym zjawione, style myślenia, formy zachowań intelektualnych, techniki wartościowania świata, wreszcie wzorce przeżywania kultury - towarzyszą recepcji idei semiolo-gicznych? Ależ tak, i to w zdumiewającej obfitości! Wspominałem już, że struktu-ralizm oznacza zerwanie z „atomistycznym" śledzeniem pojedynczych, odizolowanych od systemu zjawisk mowy i sztuki słowa. Rok wcześniej, w 1915, ukazuje się drukiem książka Henryka Wólfflina Kunstgeschichtliche Grundbegriffe. Celem naczelnym Wólfflina jest także systemowość oraz swoistość przejawów działalności artystycznej człowieka. Uczony dąży do ustanowienia takich pojęć, które by pozwalały ogarnąć i uporządkować największą różnorodność faktów (architektury, malarstwa, rzeźby) w postaci ewoluującego systemu. Podobnie jak Saussure odróżnia on „zewnętrzną" i „wewnętrzną" historię sztuki. Nie wpadajmy w przesadę: Wólfflin nie jest kolejnym współtwórcą semiologii. Ale badacz, który podjął i rozwiązał problem reguł systematyki artystycznej, „pojął rozwój sztuki jako rozwój problemów formalnych" i „pierwszy nadał metodzie systematycznej ścisłą formę naukową"82, jest pod wieloma względami inicjatorem tych samych metamorfoz w dwudziestowiecznej nauce o sztuce, co i Saussure w lingwistycznie, a formalizm rosyjski w li-teraturoznawczo zorientowanej semiologii. W sezonie akademickim 1915/1916 inny wielki dyktator dwudziestowiecznej humanistyki, Zygmunt Freud, inauguruje cykl wykładów - „przed audytorium składa- jącym się z lekarzy i laików obojga płci"83 - które później pojawią się w druku, w formie książkowej Jako Wstęp do psychoanalizy. Jest to bez wątpienia jedno z ru-dymentarnych dzieł w biografii całej psychologii głębi. Znów trzeba zastrzec, iż Freud, podobnie jak Wólfflin, nie jest projektodawcą orientacji semiotycznej. Mimo to freudyzm wkracza na obszary semiologii, a semiologia bacznie przygląda się wydarzeniom w przestrzeni freudyzmu. Analiza przejęzyczeń, czynności pomyłkowych, obrazów onirycznych, symboli wypowiadających nieświadome pragnienia i w nieświadomości zatopione naruszenia etyki, wreszcie badanie cenzury wewnętrznej, są to przecież stałe zajęcia psychoanalityka, który usiłuje dotrzeć do tajemnic człowieka - przez znaki, przebić się przez szyfry, a co za tym idzie, musi mieć, i ma zazwyczaj, pewien własny bagaż wyobrażeń na temat istoty znaku. Freudyzm zatem należałoby opisywać jako partnera semiotyki. Jest partnerem, z którym semiologia, m.in. Michał Bachtin, Lew Wygotski czy Jurij Łotman, bezustannie polemizuje: głównie po to, aby widzenie Freudowe przetłumaczyć na własny język. „Problem podświadomości jako fakt kultury to nie tylko odkrycie, ile twór XX wieku", twierdzą współczesne manifesty semiotyczne84; w 1916 roku odkrycia i twory, hasła nowej nauki i sygnały nowej wyobraźni artystycznej łączyły się w całości nierozdzielne. Lub może ich więzi wewnętrzne dziś są jeszcze ostrzej dostrzegalne niż wówczas? 14 lipca 1916 roku w Zurychu odbył się pierwszy wieczór DADA. Prowokacyjne ekscesy kabaretu dadaistycznego w ten oto sposób - po latach - komentuje Tri- stan Tzara: „Chodziło o dostarczenie dowodu na to. że poezja we wszystkich swych aspektach - nawet antypoetyckich - stanowi formę życia, dla której słowo pisane jest jedynie przygodnym i bynajmniej nie nieodzownym narzędziem"85. Negując dotychczasowe, zakrzepłe formy kultury bibliotecznej, muzealnej, książkowej, pisanej - i przeciwstawiając jej kulturę improwizacji, spontaniczności, żywej mowy -Tzara skłania (lub jedynie usiłuje skłonić zdezorientowaną publiczność) do generalnej rewizji utrwalonych mniemań na temat całokształtu norm porozumienia międzyludzkiego. „Przed Tzara znamy tylko jednego autora - pisze Henri Behar - nie poprzestającego na zwykłych uwagach o słownictwie, ale traktującego problem, systemu porozumiewania się jako całość: był to genewski językoznawca Ferdinand de Saussure, dziś uważany za ojca lingwistyki"86. Dodajmy, że przed Tzara, przed premierą widowiska DADA, koncepcje Saussure'a docierały do szczupłej garstki słuchaczy; stały się one wydarzeniem o zasięgu społecznym równocześnie z objawieniem Tzary, w 1916 roku. Być może sam epizod dadaistyczny w historii „izmów" XX wieku nie zasługiwałby na wyróżnienie, gdyby nie fakt, iż ekstrawagancje DADA wchłonął i przetworzył nadrealizm, A nadrealizm to już nie tylko poważny partner, ale w pewnym okresie rozwoju, w czasach Praskiej Szkoły Strukturalnej, jawny sprzymierzeniec semiologii. „I jeśli mamy postawić pytanie, jaka poezja, jaki ruch literacki i artystyczny był tej grupie najbliższy - wspomina Jakobson - trzeba odpowiedzieć, że bez wątpienia francuska awangarda. Kontakty między pierwszymi surrealistami i członkami «Devetsilu» - «poetystami», jak się sami nazywali, były bardzo przyjazne. Breton kilka razy odwiedzał Pragę"87. To nie przypadek. Nadrealizm, z jednej strony, stanowi dla strukturalizmu obiekt refleksji krytycznej jako artystyczna manifestacja idei Freudowskich, a z drugiej - towarzyszy mu w wysiłkach odkrywania praw, które kierują rozumieniem znaków niewerbalnych: wszak plastyka surrealistyczna jest przede wszystkim „mówieniem" za pośrednictwem obrazu. Wreszcie film. Zdaniem Arnolda Hausera dopiero w 1918 roku kino przestaje być jedynie techniką, przemysłem, rozrywką jarmarczną i wyodrębnia się jako terytorium nowej sztuki. Przedtem film artystyczny zadowala się utrwalaniem w ruchomych obrazach - dzieł sztuki teatru. Wydaje się zaledwie reprodukcją cudzych i ukształtowanych przed wiekami praktyk twórczych, „dramatem kinowym", fotografią sceny. „Niemniej jednak - pisze Alicja Helman - już w 1916 roku niemiecki psycholog Hugo Miinsterberg przyznaje «dramatowi kinowemu» status odrębnej sztuki"88. Znów 1916 rok i znów „premiera" nowej problematyki, która będzie potem długo i niepokojąco inspirować zaciekłe polemiki, stając się także jednym z najtrwalszych doświadczeń w dziejach semiologii. Eksponując wydarzenia 1916 roku nie zapominam, że były one ogniwem w łańcuchu długotrwałych przekształceń świadomości humanistycznej naszych czasów. W przybliżeniu można by ten ciąg gwałtownych kataklizmów i przemiażdżeń myśli usytuować między rewolucją 1905 - 1907 a stabilizacją nowego układu sił socjalnych i potęg politycznych świata w połowie lat dwudziestych. Od masakry demonstrantów na schodach odeskich - do śmierci Lenina. W Polsce: od strajku szkolnego do przewrotu majowego. W ewolucjach polskiej świadomości literackiej: od narodzin filozofii pracy Stanisława Brzozowskiego do okrzepnięcia teorii pracy artystycznej w kręgu „Zwrotnicy". Napisałem, że procesy rozgrywające się na przestrzeni tych lat sprzyjały akceptacji semiologii. To zbyt słaby, zbyt ostrożnie wyrażony sąd. W istocie procesy owe zbudowały orientację strukturalno- siemiot-yczną. Epoka nie tylko przyjęła Kurs de Saussure'a, ona stworzyła Kurs, nadała mu rangę przełomu. Tekst inicjujący semiologię, Cours de linguistiąue generale, sam funkcjonuje w przedziwnej „sytuacji semiologicznej". Przyjmijmy, iż poprawny akt komunikacji zakłada istnienie trzech podstawowych składników: nadawca kieruje się „autorską wolą" przekazania tekstu odbiorcy, tekst zawiera bodaj minimum innowacji, wreszcie odbiorca uznaje - choćby w nader niejasnym dla siebie samego aspekcie - wartość informacyjną, która nie rozmywa się zupełnie w przebiegu percepcji danej wypowiedzi. Otóż Kurs wymyka się tym normom, wydaje się czymś „niepoprawnym" i „nieprawomocnym" jako ośrodek sytuacji komunikacyjnej, okazuje się istnieniem w układzie pól pustych. Próżnia w polu „autorskiej woli". Profesor nie napisał i nie zamierzał napisać tej książki. Namawiali go, on stanowczo przekreślał siebie w roli autora dzieła o ogólnej teorii języka. System teoretyczny? to konieczność, ale książka? wykluczone! w książce myśl powinna znaleźć nienaganny, ostateczny kształt, jak w geometrii, a to za wcześnie, o tym nie wolno nawet marzyć89. W jego pośmiertnych papierach znaleziono dziewięćdziesiąt dziewięć zeszytów wypełnionych uwagami o tajemnicy anagramu w poezji i tylko trzy zeszyty z notatkami, w których ocalały jakże nikłe ślady przemyśleń towarzyszących wykładom z językoznawstwa ogólnego. Trzeba było odtwarzać improwizowane monologi profesora z zapisów studenckich. Próżnia w polu innowacji. Nie tylko formalizm rosyjski rozpoznał wiele cudzych myśli w tej, nie chcianej przecież przez autora, książce. Kartoteka zapożyczeń, które zostały wykryte w Kursie przez licznych badaczy, jest olbrzymia. Można odnieść wrażenie, że całe wieki trudziły się nad napisaniem dzieła de Saussure'a. Filozofowie starożytnej Grecji (stoicy, Platon), myśliciele chrześcijańscy (Augustyn), filozofowie doby nowożytnej (Condillac, Hegel), socjologowie (Durkheim), rzesze lingwistów (Humboldt, Jakub Grimm, Whitney, Baudouin, Kraszewski, nawet młodogramatyk Paul) i wielu innych. Próżnia w polu recepcji. Czy któraś ważna i dyskutowana propozycja teoretyczna Kursu przetrwała do dnia dzisiejszego w swoim kształcie pierwotnym? Chyba żadna. Pokonywanie ograniczeń de Saussure'a stało się jednym z najchętniej uprawianych procederów w semiologii. Fundamentalne dychotomie Kursu (langue i parole, synchronia i diachronia, signifianti signifie), podstawowe twierdzenia (o arbitralnym charakterze znaku językowego; o tym, że materialne utrwalenia znaku nie należą do jego struktury) zostały zastąpione przez ujęcia zmodyfikowane, już to radykalnie nowe, już to komplikujące myśl Saussure'a tak intensywnie, że nie sposób w nich odnaleźć śladów pierwowzoru. Nie obyło się też bez „zabawnych odwróceń" (jak nazywał Bruno Jasieński reakcje publiczności na futuryzm). Dajmy na to: Kurs traktował językoznawstwo jako część semiologii, Roland Barthes proponuje potraktować semiologię jako część językoznawstwa. Opis mechanizmów transformacji Kursu - w dziejach odbioru tej książki przez kolejne pokolenia humanistów - to zadanie dla translatologii przyszłości, wiedzy o kształtowaniu nowych znaczeń w procesie szeroko rozumianego przekładu: nie tylko z języka na język, ale i ze stylu na styl, z ideologii na ideologię, a nawet z wyobraźni na wyobraźnię. Tu poprzestańmy na szkicowym odnotowaniu zjawiska: Kurs jako dogmat teorii znaku od dawna już nie istnieje. A przecież tym nieistnieniom, tym próżniom, przeciwstawiają się sami krytycy Saussure'a: ci spośród nich, którzy wykazują zainteresowanie w rozwoju semiologii. Kurs, powiadają, nie miał być książką, ale nie stanowi też przypadku w dorobku autora, choć o podjęciu wykładów z językoznawstwa ogólnego zadecydował przypadek (śmierć poprzedniego wykładowcy). Dla jednych zapowiedzią myślenia semiologicznego był legendarny tekst Mómoires z 1897 roku (jako program rekonstrukcji systemu, program odtrącony przez młodogramatyków, a z entuzjazmem powitany przez szkołę kazańską). Dla innych - literaturoznawcze poszukiwania profesora, wykłady o Nibelungach, rękopisy poświęcone anagramom, są potwierdzeniem Kursu jako wewnętrznej konieczności w biografii intelektualnej Saussure'a. Zastanawiające i znamienne dla opisywanych procesów recepcji wydają się tezy badaczy radzieckich: o żywej aktualności Anagramów. Tekst kultury nigdy, mówią semiolo-gowie z Moskwy i Tartu, nie zamyka się w granicach jakiegokolwiek jednego systemu semiotycznego, a zatem czysto immanentne wyjaśnianie sensów tekstu skazane jest z góry na fałsz. „Z tego punktu widzenia Anagramy F. de Saussure'a okazują się doświadczeniem bardziej współczesnym niż czysto immanentne próby podejmowane w najwcześniejszych stadiach literaturoznawstwa formalistycznego"90. Z kolei to, co nazwaliśmy „próżnią innowacji", nie daje na ogół podstaw do kwestionowania przełomowej roli Kursu, w którym, tak czy inaczej, skumulowały się -przedtem rozsypane, a przede wszystkim zapoznane - wątki świadomości semio-tycznej dawnych epok oraz epoki inicjującej wiek XX. Nie ma sprzeczności w postawie Eugenia Coseriu, gdy badacz ten, z jednej strony, zarzuca Saussure'owi zubożenie tradycji przemilczanej w Kursie, a z drugiej strony oświadcza, iż „ujawnić związki Saussure'a z tradycją - to nie znaczy pomniejszyć jego rolę, raczej odwrot-nie"91. Wreszcie recepcja Kursu, tak nieubłaganie polemiczna, stanowi trwały układ odniesienia dla dzisiejszej semiologii. Powiedzieć by można, używając kanonicznych pojęć Saussure'owych, że stało się, iż pojedyncza wypowiedź (parole), choć nie obowiązuje już jako podstawa systemu orientacji naukowej (langue), to istnieje nadal w obyczajach praktyki językowej badaczy (jako langage). Jak wytłumaczyć te procesy? Coś się za nimi istotnie ukrywa. Jakie mechanizmy uruchomiły semiologię? Działają one i w niej, i poza nią. W tym punkcie schodzą się, ale i rozchodzą natychmiast drogi metody autointer- pretacji semiologów i metody krytyki uprawianej „z zewnątrz", którą między innymi reprezentuje nasz filozof wrocławski. Wbrew licznym jego sugestiom nie jest tak, iżby samoświadomość semiologii była skazana na beznadziejny narcyzm czy solipsyzm, i nie jest tak, iżby rozumiała sama siebie - wyłącznie dla siebie i w sobie, ślepa na utajone w perypetiach epoki „stosunki bardziej podstawowe". Lub inaczej: piszący te słowa nie chce i nie ma powodów solidaryzować się z takimi właśnie sposobami zdobywania samo wiedzy, z techniką „czytania zamkniętego" tekstów własnej dyscypliny. Sądzę, podobnie jak i Wrocławianin, iż rzeczywiście badacz dzisiejszy nie powinien czuć się kimś szczęśliwie uwolnionym spod wpływu świadomości społecznej oraz procesów zachodzących w jej obrębie i stymulujących jej metamorfozy. Miałem zresztą sposobność sformułować tę myśl wcześniej -przed odczytaniem artykułu filozofa. „Badacz literatury współczesnej jest uczestnikiem opisywanych przez siebie wydarzeń. [...] Innymi słowy, badacz przyznaje się do uczestnictwa w układzie, który stanowi przedmiot jego badań. Mało. Wyodrębnia ów układ poprzez przyznanie się do tego, że w nim uczestniczy! Ale jako uczestnik podlega, na równi z innymi uczestnikami, presji tegoż układu". Być może brzmi to nie dość sugestywnie. Sięgnijmy zatem do wypowiedzi traktujących ten sam problem szerzej. „Badania naukowe to nie tylko instrument poznania kultury, ale i obiekt wchodzący w jego skład. Teksty naukowe, choć funkcjonują jako metatek-sty kultury, mogą być rozpatrywane jednocześnie w charakterze jej tekstów. Z tego względu wszelka doniosła idea naukowa podlega badaniu zarówno jako wysiłek poznania kultury, jak i fakt jej życia, poprzez który uwidoczniają się generujące tę kulturę mechanizmy. W tej perspektywie można by rozważać kwestię współczesnych badań semiotyczno-strukturalnych jako zjawiska kultury słowiańskiej (rola tradycji czeskiej, słowackiej, polskiej, rosyjskiej i innych)"92. Słuszność samej zasady tłumaczenia ukształtowań świadomości naukowej poprzez konflikty epoki, z której dana świadomość się wyłania, nie oznacza jednak, iż można ową epoką manipulować zupełnie dowolnie: byle dotrzeć do najbardziej prymitywnych, „niskich" wytłumaczeń - pozwalających stawiać znak równania między „tłumaczeniem" a „demaskowaniem". Teza o konsumpcyjnych, rynkowych motorach rozwoju semiotyki jest - w konfrontacji z empirią - po prostu dziwaczna. Kiedyś Bertrand Russell nazwał pragmatyzm „filozofią kupców". Można by Wrocławianinowi zadedykować tekst repliki Johna Deweya, który pisał w 1922 roku: „Jest to ten typ interpretacji, wedle którego należałoby powiedzieć, że neorealizm angielski jest odbiciem arystokratycznego snobizmu Anglików, a tendencja francuskiej myśli do dualizmu jest wyrazem galijskiego zamiłowania do utrzymywania metresy obok żony, idealizm niemiecki jest natomiast przejawem umiejętności najwyższej syntezy piwa i parówek z duchowymi wartościami Beethovena i Wagnera"93. Można by, powiadam, włączyć rozpoznania filozofa z Uniwersytetu im. Bolesława Bie-ruta do antologii takich właśnie „odkryć", gdyby nasz filozof miał bodaj jedną dziesiątą dowodów na „komercjalizm" semiotyki - w porównaniu z tym, czym dysponował Russell, gdy demaskował „komercjalizm" pragmatyzmu (nieobojętny w rzeczy samej dla recepcji uproszczonego wariantu doktryny Williama Jamesa - dopóki poza obiegiem powszechnym pozostawały teorie Charlesa Peirce'a). Tymczasem rzetelna i nieuprzedzona historia semiotyki staje w obliczu epoki zawieszonych pra- gnień konsumpcyjnych, „odłożonych" niejako „na później", rysujących się jedynie w abstrakcyjnych utopiach i futurologiach różnych sił, które znajdują się w stanie walki. Jeżeli w pierwszej ćwierci XX wieku naukowcy i artyści gwałtownie poszukują wytłumaczeń systemowych, odczuwając całą beznadzieję erudycji „przyczyn-karskiej", to zewnętrznych impulsów należałoby szukać w dramatycznym związaniu świata, który oto poprzez wojny, rewolucje, cywilizacje techniczne staje się układem antagonistycznych współuzależnień wszystkich klas i narodów Ziemi. Język składa się z samych różnic, mówi de Saussure, i jest w tym przesada znamienna dla interesującego nas okresu. Z podobną przesadą odczuwa się wówczas całość życia społecznego: dominują różnice, napięcia, kolizje interesów. Im silniej potęguje się gra przeciwieństw, tym więcej ma do powiedzenia propaganda, i jednocześnie antypropaganda wszelkich dziedzin: ideologii klasowych, racji politycznych, religijnych i ateistycznych orientacji, nowych i starych obyczajowości, starej i nowej sztuki. Kolektywy i jednostki są atakowane bezustannie przez coraz bardziej wyspecjalizowane i agresywne systemy znakowe, kody symboliczne, mitologie. Oczywiście, i wcześniejsze okresy znały konfrontację rozmaitych propagand, nie ulega jednak wątpliwości, że okres przełomu spowodował gwałtowny wzrost roli walki o rząd dusz, o świadomość ludzką. Okoliczności te z całą pewnością sprzyjają procesowi szybkiego wyodrębnienia semiologii. A dokładniej: wyodrębniają się jednocześnie semiologie stosowane i semiologia teoretyczna. Z jednej strony są to partykularne, wrażliwe na czas i konfiguracje walki ideowej, ewidentnie normatywne zbiory norm postępowania semiotycznego, które służą interesom danej wspólnoty, partii lub frakcji, grupy twórczej lub enklawy zawodowej itd. Zazwyczaj semiologie normatywne zawierają też wskazówki lekturowe odnoszące się do cudzych retoryk. Trzeba bowiem nie tylko działać czytelnie, ale i dbać o czytelność chwytów konkurencji, a także zbiorowości uwikłanych w walkę nieświadomie. Interesujące w tym zakresie są normy lekturowe rewolucyjnej lewicy. W sporach o dekadentyzm i modernizm wypowiada się w 1899 roku Ludwik Krzy-wicki, który nie jest, oczywiście, entuzjastą młodopolskich manier, ale wie, że likwidacja maniery - zgodna z żądaniami filistrów - byłaby błędem, gdyż w krzyku „nagiej duszy" wyrażają się prawdy załamań konającego systemu, i należy opanować sztukę ich deszyfrowania. „Czy rozumiesz, czytelniku, przyzwyczajony do tonów miękkich, a w każdym razie nie psujących ci trawienia i spokoju, zbałamucony przez trefnisiów pióra, którzy biorą za to pieniądze, czego ci ludzie żądają od ciebie? Chcą wyć z bólu przed tobą, chcą nie rozweselać ciebie, ale wpakować ci do uszu opowieść o swoich cierpieniach i katuszach duchowych! Nie chcą twojego chleba i pieniędzy, lecz domagają się twojej uwagi"94. Semiologie stosowane konstytuują się zarówno w poczynaniach sił lewicy, jak i prawicy, nie są przy tym charakterystyczne bardziej dla konserwatywnych, mniej dla postępowych orientacji, ani odwrotnie. Charakterystyczna jest natomiast w pierwszej ćwierci XX wieku dążność do maksymalnie wyrazistej semiotyzacji działań - we wszystkich obszarach kultury. Z drugiej strony semiologia teoretyczna usiłuje opisać całość praw rządzących tymi procesami, i jeżeli rzeczywiście zasługuje na nazwę „teorii", to znaczy, że swój opis musi wywikłać z partykularnych nastawień: ten przymus uświadamia sobie od początku jasno, o czym świadczą nieustanne nawoływania do suwerenności nauki o znakach. Czyżby nikomu nie służyła? czy jest to możliwe? zapyta nasz Wrocławianin. Służy tym, którzy chcą korzystać z jej doświadczeń, co pozwoliłoby może obdarzyć ją tym samym przykrym epitetem, jakim, Marks obdarzył kiedyś politykę, gdyby nie fakt, iż tym, którzy chcą i umieją, służy i matematyka, i fizyka molekularna, i biochemia, i nawet medycyna: wbrew przysiędze Hipokratesa. Wobec użyć i nadużyć ideologicznych wszystkie nauki są jednako bezradne. Odwróćmy pytanie: komu semiologia przeszkadza? manipulującym czy manipulowanym? Wśród kolektywów manipulujących świadomością ludzką można wyodrębnić dwa typy. Jeden typ nazwijmy „autotematycznym", drugi „pseudonaturalnym". Zbiorowość zorientowana ku „autotematyzmowi" chętnie odsłania i upowszechnia reguły własnych zachowań „znaczących", popularyzuje normy swej retoryki, opowiada o gramatyce swej propagandy. Jeżeli nie jest to „autotematyzm" od początku do końca sfingowany - nie przeszkadza mu ogólna teoria znaku, przeciwnie, pomaga. Kolektyw „pseu-donaturalny", odwrotnie, chce wytworzyć złudzenie, iż posługuje się kodem tak zrośniętym z naturą człowieka, że refleksja nad osobliwościami tego kodu jest zbyteczna, a nawet szkodliwa: niepotrzebnie mąci ludziom w głowie. Ukrywając przed odbiorcą własne mechanizmy semantyczne, syntaktyczne i pragmatyczne - „pseudo-naturalizm" będzie szukał wszelkich sposobów, nie gardząc najzupełniej trywialnymi, aby udowodnić nieprawomocność istnienia ogólnej teorii znaku. Czyż nie tak zachowuje się nasz filozof? Rezygnując z wytłumaczenia polskiej semiologii - w jej kontekstach macierzystych, abstrahując od tradycji rodzimej oraz jej powiązań - w latach międzywojennych - z radziecką szkołą stylistyki i strukturalizmem praskim (powiązań znanych każdemu, ktokolwiek czytał prace Franciszka Siedleckiego, Kazimierza Budzyka, Dawida Hopensztanda, a i młodzieńczą rozprawkę Jerzego Putramenta o strukturze nowel Prusa), filozof przenosi całą polonistykę z trzeciej dekady PRL na rynek zachodnioeuropejski i usiłuje wykryć w niej, w polonistyce, działanie mechanizmów obcych naszej formacji i naszej kulturze. Gdyby cała semiologia światowa - w swym ponad półwiecznym rozwoju i w swej skomplikowanej geografii - bytowała wciąż na prawach monolitu, to i w tym wypadku teza o prymacie determinant świadomości ukształtowanej przez dobrobyt kapitalistyczny nad działaniem i rolą świadomości socjalistycznej w ewolucjach tej dziedziny badawczej okazałaby się, o czym już wspominałem, co najmniej wątpliwa. Sęk w tym, że semiologia wcale nie jest wiedzą jednolitą. Nie ma badacza - spośród świadomych tego, co czynią - który by wszystk ie idee wysłowione i popularyzowane jako dyrektywy semiologii kultury mógł a p r o b ować bezkrytycznie.Z dwóch powodów jest to niemożliwe. Po pierwsze: szereg koncepcji z epoki pionierskiej zrewidowano i obalono. Po drugie: w nagromadzeniu rozmaitych konceptów badawczych, pretendujących do miana „semiolo-giczno- strukturalnych", łatwo odnaleźć takie koncepty, które pozostają ze sobą w rażącej sprzeczności, a co za tym idzie, zmuszają badacza do wyboru. Np. scenariusz postępowania interpretacyjnego, który każe jakąś strukturę wyizolować z kontekstu (Wrocławianin, powołując się na dyskusję zorganizowaną kiedyś przez „Współczesność", gotów jest tej metodzie, w Polsce o ile wiem nie stosowanej od lat, przyznać prawo reprezentowania całej semiologii), i scenariusz postępowania badawczego, który zakłada, iż „strukturą" staje się jakiś obiekt wówczas, gdy włączamy go do skomplikowanej sieci kontekstów zewnętrznych (naczelna teza szkicu Jana Mukafovskiego O strukturalizmie, powszechnie respektowana przez badaczy polskich, o czym, rzecz jasna, wygodniej jest naszemu likwidatorowi nie wiedzieć lub nie pamiętać). Jak więc wygląda w Polsce (nie w Paryżu) ów „idealizm obiektywny" semiologii kultury? Filozof nie znalazł ani jednej wypowiedzi, która by expressis verbis manifestowała idealistyczne przeświadczenia któregoś z badaczy polskich. Przeciwnie: zwrócił uwagę na fakt, iż wielu autorów, w tym piszący te słowa, sytuuje semiolo-gię w obrębie marksistowskiej teorii poznania. Tego rodzaju roszczenia wydają mu się czymś bezzasadnym i humorystycznym. Nasz oskarżyciel sądzi, iż motywacje idealistyczne tkwią niejako w samej strukturze myślenia semiologicznego; zajmijmy się tedy rekonstrukcją tej struktury. Współczesna wiedza o fenomenach komunikacji społecznej rozwija się w dwóch porządkach. Pierwszy, nazwijmy „horyzontalnym", drugi „wertykalnym". W planie horyzontalnym badacz dostrzega w życiu społeczeństwa funkcjonowanie rozmaitych powiadomień, które są w pewien sposób zdelimitowane i zorganizowane, kształtują się wedle określonych reguł kodowania i dekodowania, przy czym niektóre reguły się powtarzają, mają charakter uniwersalny, ogólnosemiotyczny, podczas gdy inne pojawiają się fakultatywnie, mają zakres węższy, lokalny, a zależy to w dużej mierze od charakteru tworzywa, w którym buduje się poszczególne „teksty" lub serie „tekstów". Z kolei w perspektywie wertykalnej ujawnia się współdziałanie fenomenów kultury z prawami życia społecznego, od elementarnych norm antropologii, poprzez przeobrażenia ekonomiczne, do utajonych pragnień i dążeń społecznych. Prawidłowe czytanie komunikatów kultury musi uwzględniać obydwa przekroje. Rezygnacja z płaszczyzny horyzontalnej oznacza wulgarny socjologizm (albo psychologizm) i powoduje całkowitą dezorientację wśród znaków i struktur: teoria powieści nie potrafi wyjaśnić, czym jest powieść, teoria wiersza „zapomina", że zajmuje się wierszem, itd. Ucieczka od pytań pojawiających się w konfiguracjach wertykalnych wpędza z kolei humanistykę w ślepą uliczkę badawczego „parnasi-zmu": nauka zadowala się klasyfikacją form kultury, ale nie pamięta, że powstały one z jakichś przyczyn i służą jakimś celom. Co ważniejsze - rekonstrukcja wewnętrznych uporządkowań w obrębie konwencji kultury, czy analiza jej przyczyn sprawczych? Ważne jest i jedno, i drugie. Taka odpowiedź jest niesprzeczna z tradycją marksizmu. Wolę w tym względzie zaufać interpretacji Gyórgy Lukacsa95 niż „hipotezie interpretacyjnej" Wrocławianina. „Marks (Wprowadzenie do krytyki ekonomii politycznej) uważa badanie historycznych i społecznych przesłanek powstawania i rozwoju za niezwykle ważne, ale nigdy nie twierdzi, że tym samym problemy literatury byłyby wyczerpane w najmniejszym choćby stopniu". Lukacs przytacza w dalszym ciągu charakterystyczną dla takiego rozwiązania kwestii stosunku badań „wewnętrznych" i „zewnętrznych" wypowiedź Karola Marksa: „Trudność polega jednak nie na tym, żeby zrozumieć, że grecka sztuka i epos są związane z pewnymi społecznymi formami rozwoju. Trudność polega na tym, że dostarczają nam one jeszcze rozkoszy artystycznej i w pewnej mierze służą za normę i niedościgniony wzór". Zachowanie równowagi między ujęciem „horyzontalnym" a „wertykalnym" to postulat słuszny i oczywisty, ale zarazem abstrakcyjny. W każdym momencie dziejów humanistyki zmienia się typ współodniesień, ulegają modyfikacji napięcia, przeobraża się charakter proporcji. Być może - w sensie ilościowym - współczesna polska wiedza o kulturze wydaje się zbyt mocno zaangażowana w badanie imma- nentnych reguł kodowania; składają się na to okoliczności rozmaite. Po pierwsze, lęk przed amatorszczyzną. Dopóki polonista zajmuje się, dajmy na to, poetyką fabuły, dopóty wystarczają mu kwalifikacje i doświadczenia własnej specjalności. Z chwilą zaś, gdy wychyla się poza granice własnych kompetencji, w stronę historii gospodarczej czy perypetii frakcji politycznych, może popełniać błędy elementarne; błędy analogiczne do tych, jakie zdarzają się logikom czy filozofom - wkraczającym na teren wiedzy o literaturze. Po drugie, niechęć do zdań ogólnikowych, pozorujących „głębię" interpretacji. Im większe całości form kultury bierzemy pod uwagę - takie jak prąd czy doktryna artystyczna - tym wyraźniej rysuje się konieczność włączenia tych całości w ciągi uzależnień wertykalnych. Ale i odwrotnie. Im mniejsze składniki systemu komunikacji społecznej - tym trudniej wytłumaczyć ich bezpośredni związek z bazą ekonomiczną czy historią idei; rzec by można, iż znaczenie tych drobnych składników kształtuje się głównie, niekiedy wyłącznie, w relacjach wewnątrzsystemowych np. języka poetyckiego czy mowy wierszowanej. Po trzecie, preferencja zagadnień specyficznie literaturoznawczych - a w badaniu innych subkodów kultury: ikonologicznych, filmoznawczych itd. - stanowi reakcję środowisk badawczych na okres tzw. „miniony", kiedy to, podlegając naciskom wulgarnego socjologizmu, humanistyka straciła oblicze, zerwała więź z tradycją, ograniczyła swoje lektury, unieruchomiła wyobraźnię, i poniosła straty tak dotkliwe, że musi je odrabiać aż do dziś. Oto jeden z momentów różniących naszą sytuację od sytuacji semiotyki znad Sekwany. Wszystko to z idealizmem obiektywnym nie ma nic wspólnego. Badacze nasi uświadamiają sobie nieprawidłowości w aktualnym repertuarze zainteresowań naukowych, piszą o tym, proponują drogi wyjścia. Jedną z dróg jest socjologia literatury i poetyka odbioru. To za mało, aby mieć dobre samopoczucie, ale wystarczająco dużo, aby odrzucić niedorzeczne oskarżenie o „idealizm". Oto początek szkicu Janusza Sławińskiego: „Kwestie, o których będzie tu mowa, znajdują się na terytorium wspólnym socjologii literatury i historii literatury. Terytorium to skupia na sobie coraz więcej uwagi, jednakże nie stało się jeszcze eo ipso polem badawczym o wyraźnie zarysowanym kształcie. I nie stanie się, dopóki z jednej strony inicjatywy socjologiczno-literackie (socjologów) nie przybliżą się do realności tekstowych najbardziej zajmujących - co zrozumiałe - dla badaczy literatury, z drugiej zaś ci ostatni nie przestaną wymyślać coraz to chytrzej szych teorii we-wnątrztekstowych sytuacji komunikacyjnych po to przede wszystkim, by nie stawać oko w oko z faktycznymi sytuacjami komunikacyjnymi, poprzez które dzieła wchodzą w obieg socjalny"96. Sławiński mówi jak gdyby to samo, co i filozof. Przestańmy, woła, rozpatrywać same tylko teksty, zajmijmy się badaniem ich społecznych losów. Ale mówi zarazem coś więcej. Nie zapominajmy, że to literaturoznawca, i tylko on, potrafi się poruszać w świecie wewnętrznym tekstu: tym się różni od socjologa czy znawcy bazy ekonomicznej. Gdzież tu idealizm? Filozof słusznie krytykuje interpretację wydarzeń paryskich 1968 r. przez semio- logię francuską. Jest rzeczywiście coś bałamutnego w redukowaniu konfliktów społecznych do gry symboli i walki kodów. Przypadkiem zajmowałem się kiedyś podobną sprawą. Analizowałem powieść Brunona Jasieńskiego Palę Paryż. Jasieński -w pierwszym wariancie tego utworu - pokazuje antagonizmy klasowe jako wojnę znaków. Idealista uznałby takie ujęcie za całkowicie poprawne. W mojej książce97 podkreśla się natomiast ustawicznie, iż pisarz zsubiektywizował rzeczywistość, odszedł od „naukowej koncepcji systemu działań społecznych", zrezygnował z tożsamości fikcji literackiej i „praw obiektywnie rządzących światem rzeczywistym". Nie, nie potępiałem Jasieńskiego. Był poetą, miał prawo zdeformować relację między -jak to nazwałem - „energią" a „informacją". KRYTERIUM PRAKTYKI BADAWCZEJ W debatach nad semiologią - niezależnie od tego, jak byśmy zamierzali oceniać ich przebieg: z punktu widzenia skuteczności interwencyjnej, czy ze względu na reguły poprawności metodologicznej - uderza i niepokoi unikanie bezpośrednich kontaktów z empirią. Niekiedy wprost zdumiewa zupełnie „bajeczna" łatwość, z jaką bywają ignorowane faktyczne stany rzeczy w poszczególnych dyscyplinach humanistyki, np. w nauce o literaturze, folklorystyce czy językoznawstwie. Można odnieść wrażenie, iż naukoznawców (metodologów, filozofów) tak dokładnie pochłania sam wysiłek produkowania modeli teoretycznych - maksymalnie koherentnych i sterylnych, nie skażonych „życiowym brudem", że zapominają oni o kryterium praktyki społecznej, choć przy innych okazjach często powołują się na nie jako na kryterium prawdy. Skutek tego jest taki, że badacz, badacz-praktyk, zajęty urzeczywistnianiem konkretnych zadań poznawczych i dydaktycznych, zmuszony do wyborów jednoznacznych (w polu tematów i w repertuarze metod), ilekroć wkracza w krajobrazy „struk-turalizmu" - rysowane przez naukoznawców - tylekroć nie potrafi, lub potrafi z wielkim trudem, rozpoznać w tych przedziwnych tworach - siebie, własne doświadczenia i ambicje, a także własny dorobek. Jego samopoczucie przypomina wówczas stan emocji Makara Diewuszkina z Biednych ludzi Fiodora Dostojewskie-go (w interpretacji Michała Bachtina): „...Makar Diewuszkin przeczytał Szynel Gogola i poczuł się głęboko dotknięty osobiście. [...] Diewuszkin ujrzał siebie w bohaterze Szynela jako istotę, rzec można, wzdłuż i wszerz wymierzoną, podsumowaną i do końca zdefiniowaną: jesteś, bracie, tu jak na dłoni, nic na dodatek w tobie nie ma, niczego więcej powiedzieć się o tobie nie da. Poczuł się więc beznadziejnie przesądzonym i ostatecznie zakwalifikowanym, tak jakby umarł przed śmiercią, a jednocześnie wyczuł całą nieprawdę takiego ujęcia"98. Narzucają się uwadze zrazu liczne, zbyt liczne, pomówienia i inwektywy. Jakże często usiłuje się „zwalczać" szkołę badań strukturalnych przy pomocy haseł, które nie tylko należą do kanonu „działalności strukturalistycznej", ale były przez jej twórców wielokrotnie formułowane. Ilekroć czytam zatroskane pouczenia, że nie należy izolować tekstu od kontekstów, i trzeba pamiętać, że wszystko płynie, struktury też płyną - bytują w procesualnym ciągu przeobrażeń, nie potrafię dociec, dlaczego ktoś powtarza niemal słowo w słowo tezy znanego szkicu Jana Mukafovskie-go O strukturalizmie, i jednocześnie sądzi, iż odgrywa oto rolę przeciwnika spadkobierców Szkoły Praskiej. Przed paru laty, atakując „Teksty" w „Nowych Drogach", wystąpił Bazyli Białokozowicz z twierdzeniem, iż moda na strukturalizm zahamowała rozwój komparatystyki. Wystarczy jednak sięgnąć do najbardziej elementarnych wykładów metodologii badań strukturalnych, aby przekonać się, iż strukturalizm nie miał i mieć nie mógł żadnych interesów w inicjowaniu jakichkolwiek akcji dywersyjnych czy sabotażowych na terytorium wiedzy komparatystycznej. Przeciwnie. Program porównywania różnych systemów semiotycznych - badanie homolo-gii między kulturami odrębnych obszarów etnicznych - a w konsekwencji: nobilitacja teorii przekładu jako jednej z metod poznawania kontaktów między kulturami różnojęzycznymi - wszystko to, w równym stopniu, żywo interesuje i komparaty-stykę, i strukturalizm. Istnieje też niemało opracowań, którym nie sposób odmówić ani rzetelności, ani dobrej woli, a przy tym - odznaczających się jasnym i prostym ujęciem problemu, co w znacznym stopniu „odnieśmiela" humanistę zajmującego się na co dzień sprawami własnej, szczegółowej dziedziny wiedzy i nie wyćwiczonego w zawiłościach terminologicznych metodologii ogólnej nauk. Do takich opracowań należy lapidarny szkic Tadeusza Zgółki99 - inicjujący dyskusję nad strukturalizmem w „Studiach Metodologicznych". Spróbuję pokazać, jak daleko od praktyki badawczej (chciałoby się rzec: od życia) usytuowała się dziś krytyka kierunków semiotycznych, nawet - odznaczająca się wytworną ostrożnością, a i umiarkowaną spolegliwością, co uwidacznia się m.in. w wypowiedzi Zgółki. Można by autorowi zarzucić, że zgromadził sądy znane, niekiedy wręcz obiegowe, obecne poza uczonymi dyskusjami: w publicystyce. Dostrzegam w tym jednak, z punktu widzenia celów dyskusji nad strukturalizmem, więcej zalet niż wad. Uzyskaliśmy bowiem odpis utrwalonego już schematu, wizję tyleż Zgółkową, co niczyją. I dlatego wymagającą szczególnie wnikliwej kontroli. Zwłaszcza iż jest to wizja deformująca rzeczywistość; nie sposób wykluczyć możliwości dalszych wynaturzeń i dewiacji (tak było kiedyś z „formalizmem", potem z „cybernetyką"); jest to jednocześnie wizja - w swych skrzywieniach zwłaszcza - dziwna, atrakcyjna, urodziwa (atrakcyjnością zbliżoną do tej, jaką odnajdujemy w przesądach lub w przeświadczeniach jakiejś egzotycznej sekty religijnej), może się więc łatwo zadomowić w wyobraźni. A wywabić potem mit z wyobraźni ogółu, to trud nad wyraz uciążliwy, jeśli nie daremny. Chcę ograniczyć pole obserwacji do współczesnych polskich badań literackich. Z dwóch powodów. Po pierwsze, w tej przestrzeni przebywam najczęściej i poruszam się najpewniej. Po drugie - nasza wiedza o literaturze nie ukrywa swoich licznych długów, jakie zaciągnęła u klasyków metodologii strukturalnej, żywo reaguje na dzisiejsze prądy strukturalistyczne z Zachodu i Wschodu, zachowując przy tym własny styl i pamiętając o własnych problemach badawczych. Otóż wszystkie bez wyjątku operacje intelektualne - zarejestrowane przez Tadeusza Zgółkę - pojawiają się istotnie w obrębie naszych badań nad literaturą i kulturą literacką. Ale: występują one w innych funkcjach, wchodzą w inne konfiguracje, mają inny sens. Przede wszystkim - nie określają w żaden sposób finalnego celu wiedzy o literaturze, przeciwnie, organizują jedynie ściśle określone sytuacje badawcze,w których dąży się do uzyskania doraźnych rezultatów, ważnych ze względu na szczegółowe i wycinkowe rozpoznanie tych czy innych fenomenów se-miotyki literatury. A więc, czy jakieś zjawisko, usytuowane na powierzchni kultury, izolujemy raz po raz od jego istoty - utajonej w głębi mechanizmów życia społecznego? Izolujemy. Izolowaliśmy zawsze. Nie w imię izolacji dla izolacji, lecz z potrzeb „laboratoryjnych" jedynie. Tak jak wycina się tkanki żywym organizmom. Rzecz w tym, że w historii recepcji poszczególne teksty odrywają się od swych pierwotnych uwikłań, zaczynają obsługiwać cele różne od tych, jakie „chciały" realizować w dniu narodzin, lub wydają się nagle produktami - by posłużyć się wyrażeniem Kanta - o „celowości bez celu": publiczność wobec nich obojętnieje, nie potrafi włączyć tych przekazów w żaden z „głębokich" porządków danej epoki. Izolujemy sztucznie po to, aby się rozeznać w naturalnych przypadłościach izolacji. Czy zdarza się, że jakiś obiekt unieruchomiamy, próbując dokonać „przekładu" procesu na stan, diachronii na synchronię? I to się, bez wątpienia, może zdarzyć. Trzeba przecież - jak to sugestywnie nazwał Przyboś - odróżniać „linię" od „gwa- ru", wydobywać porządek z chaosu, i potrzebę tę musi respektować wszelka nauka, jeżeli interesuje ją coś więcej niż inwentaryzowanie składników tej czy innej strony świata. Czy kontrolując stosunki zachodzące między „podmiotem" a „przedmiotem" -między człowiekiem a systemami konwencji - zwracamy uwagę na energię zmagazynowaną w tych systemach, która zniewala umysły, odbiera inicjatywę jednostce, reifikuje „podmiot" i pozwala decydować „przedmiotowi"? Tak, bowiem zwykła lojalność wobec badanej empirii - np. wobec układów w kulturze masowej czy w świadomości podporządkowanej propagandzie f la Goebbels - każe zdawać sprawozdanie i z takich ewentualności, kiedy ludzie zaczynają myśleć myślami narzuconymi im z zewnątrz. Nie badacze ponoszą za to winę. Jak przykry odór chlorowodoru nie stanowi wymysłu chemii, tak i schorzenia reifikacyjne nie mogą obciążać sumienia ludzi opisujących objawy reiflkacji człowieka. Są to przecież, powtarzam, zaledwie wybrane momenty badawcze. Technologie, nie ideologie. Figury myśli, a nie ich całościowe przebiegi i ukształtowania ostateczne. Uczony, który by sądził, iż proceder wyjaśniania fenomenów kultury należy zredukować raz na zawsze do opisu uporządkowań wewnętrznych, nie mógłby, oczywiście, pozostając w zgodzie sam ze sobą, opracować książki - takiej np. jak Kultura literacka 1918 - 1932 Stefana Żółkiewskiego - książki przedstawiającej twórczość oraz recepcję w ścisłym powiązaniu z konfliktami i metamorfozami gospodarki, ideologii, polityki, obyczajowości Drugiej Rzeczypospolitej. Mam na myśli badanie owych powiązań - materiałowo rzetelne. Nie same tylko, na eseistyczną modłę wykonane, błyskotliwe konstelacje domniemań i sugestii, lecz dokładne pomiary (m. in. statystyczne) pozaliterackich infrastruktur sztuki słowa. Historyk literatury, który by ograniczał się do oglądu systemów ustabilizowanych, przedstawiając dzieje piśmiennictwa w postaci znieruchomiałego, kamiennego świata, nie potrafiłby na dłuższą metę urzeczywistniać swych powinności zawodowych historyka literatury. Owszem, udawałyby mu się, przypuszczam, jakieś nieduże przekroje. Unikałby jednak panoramy przeobrażeń tej czy innej epoki. Musiałby eliminować z pola obserwacji wszelkie zakłócenia i niezborności, twory „pału-biczne", omijać zawirowania konwencji i prądów, przeskakiwać przez rozliczne „czarne jamy", itd. Synteza historycznoliteracka, zawieszona między porządkami tekstów a żywiołami „nietekstów", łącząca życie schematów z życiem ludzi - taka np. jak Renesans Jerzego Ziomka - byłaby tu nie do wyobrażenia. Patrzmy dalej. Naukowcy-humaniści, którzy by uwierzyli, iż stosunki międzyludzkie były, są i będą totalnie uprzedmiotowione, a jednostka jest wieczyście bezradna wobec tyranii jakichś - „znikąd zjawionych"? - struktur i systemów, nie wpadliby nigdy na pomysł zajmowania się kwestiami odbiorcy aktywnego. Chodzi o koncepcję odbiorcy niepogodzonego z „ubezwłasnowolnieniem", umiejącego w obcowaniu z przekazami artystycznymi wypełniać ich struktury treścią własnych, indywidualnych doświadczeń i przeżyć. Badacze wyznający teorię „człowieka uprzedmiotowionego" stroniliby też, jak diabeł od święconej wody, od dydaktyki i popularyzacji, a już na pewno nie obchodziłoby ich wyzwalanie aktywności i samodzielności interpretacyjnej wśród czytelników-niefachowców. Nie oni tedy byliby twórcami -bo i po co? - Zarysu teorii literatury, nowego (gigantycznego) Słownika terminów literackich, nie pisaliby rozprawek do Liryki polskiej czy Noweli, opowiadania, ga- wędy, nie redagowaliby serii typu Vademecum polonisty; nie uznawaliby przecież istnienia samodzielności i aktywności odbiorcy. Cóż to za paradoksy? Badacze literatury przyznają się do inspiracji strukturali- stycznych, popularyzują zagraniczne „nowinki" tej szkoły (w istocie: tych szkół), uruchamiają własne inwestycje typu semiologicznego, które dostrzega również zagranica. A gdy weźmie się do ręki prace tych badaczy i przymierza do obiegowego pojmowania nazwy „strukturalizm" czy „semiologia" - nie można stwierdzić żadnego podobieństwa. Nazwa sobie, a praktyka sobie. Najprostsze wyjaśnienie można by dać takie oto: - modelowanie jakiejś doktryny, pomyślane polemicznie, skłania do wybijania tłustym drukiem jej ograniczeń i zakazów, ponieważ one właśnie najskuteczniej zniechęcają publiczność, - natomiast prace badawcze, praktyka badawcza, wybiera i faworyzuje z tego samego repertuaru - głównie - możliwości, nie wyświechtane jeszcze ofert y, zarysowujące się dopiero perspektywy, kuszące otwarcia widoków, jakich się dotąd ani nie oglądało, ani nie podejrzewało ich istnienia. Jest to diagnoza nader powierzchowna. Wiem. Przez boje wokół strukturalizmu przezierają niekiedy racje i tendencje pozanaukowe. Pozostańmy jednak tym razem - skromnie - na powierzchni problematyki badawczej „jako takiej". Wśród wielu bowiem „głębi" są i takie, w których szybciej się tonie, niż rozumie całość bytu. ESTETYKA: CZWARTA CZĘŚĆ SEMIOLOGH Struktura znaku i funkcjonowanie znaku - w dziejach świadomości semiotycznej są to dwa podstawowe zakresy problemów, które często i niebezpiecznie nakładają się na siebie, powodując wewnętrzne rozdarcia i przewlekłe spory. Gdy mówimy o strukturze znaku (tekstu, języka), nie możemy się uwolnić spod presji idei „dematerializujących" obiekt poznania semiologicznego. Oderwany od swych utrwaleń fizycznych, wyzwolony z więzienia substancji, a to znaczy: wyjęty spod prawa przypadku, znak staje się kategorią prawdziwie teoretyczną, czyli systemową i systemo-twórczą. Zarazem jednak „dematerializacja" znaku uniemożliwia lub poważnie utrudnia podjęcie refleksji estetycznej nad socjalnymi obiegami tekstów. Bez uwzględnienia zróżnicowań substancjalnych nie potrafimy uchwycić związków łączących semiologię z estetyką. „Różne nauki zajmują się różnymi aspektami znaku - socjologia, estetyka, fizjologia itd., itd."100, pisze Jerzy Pelc w swym programowym artykule pt. Semiotyka - nauka, metoda, program, określającym orientację charakterystyczną dla zespołu skupionego wokół czasopisma „Studia Semiotyczne" - estetyka jest tutaj traktowana jako po prostu coś różnego od semiotyki. Dopóki nie dojdzie do absolutnie jasnego rozgraniczenia dwóch wspomnianych na wstępie zakresów - struktury znaku i funkcjonowania znaku - dopóty rezygnacje z pytań estetycznych będą na gruncie semiotyki uchodziły za poprawne, a nawet konieczne. Lecz ich poprawność jest pozorna, a konieczność? Nie ma takiej konieczności. Ferdinand de Saussure, wczesny formalizm rosyjski, teorie gestaltystów, Roman Ingarden, Louis Hjelmslev - oto autorytety wspierające pogląd, że substancja nie należy do struktury znaku. Ten sam znak, na przykład to samo słowo może być słowem dla oka i słowem dla ucha, uobecniając się raz w porządku graficznym, a kiedy indziej akustycznym. Przede wszystkim zaś, powiada Saussure, słowo musi być słowem dla myśli, w procesie myślenia obywa się ono bez głosu i pisma, lecz nie zaistnieje nigdy jako słowo - poza myślą. Poza konwencją utrwaloną w obyczaju -słowo pozostaje pustym dźwiękiem lub bezsensownym rysunkiem. Tak więc znak słowny, nierozłączna para obrazu akustycznego i pojęcia, czyli signifianti signifió, ma naturę psychiczną (szerzej: socjopsychiczną). Ilekroć czytamy tekst drukowany lub manuskryptowy, stwierdzi w wiele lat później Ingarden, uruchamiamy mechanizm abstrahowania od indywidualnych cech grafiki. Musimy abstrahować, gdyż nastawienie na pojedyncze litery, oglądanie ich kroju, rozkoszowanie się grą ich wizerunków itp. natychmiast paraliżuje rozumienie tekstu. Nie wolno nam także poddawać się urodzie materiału głosowego żywej mowy. „Na ten materiał głosowy nie jesteśmy w żywej rozmowie wcale nastawieni i na ogół nie uświadamiamy sobie, jaki on jest. Gdybyśmy istotnie byli w rozmowie na ten materiał nastawieni i dokładnie go w jego jakościowej indywidualności słuchowo spostrzegali, to albo wcale, albo tylko z trudnością rozumielibyśmy się nawzajem" 101. Podobnie urzeczywistnia się - zdaniem młodego Wiktora Szkłowskiego - odbiór wypowiedzi literackiej. „Utwór literacki jest czystą formą, nie jest rzeczą, nie jest materiałem, lecz stosunkiem materiałów" 102. Forma wedle Szkłowskiego, literackość w pojmowaniu Ja-kobsona (z czasów formalizmu), schemat budowy dzieła w teorii Ingardena, a także pole postrzeżeniowe gestaltystów są kategoriami utrwalającymi przeświadczenie, iż całość tekstu jest pierwotna wobec jego elementów składowych, nie stanowi prostej sumy elementów, gdyż stosunki są ważniejsze niż składniki przedmiotowe, które są materialną podstawą tekstu, przy czym tekst kształtuje swe znaczenie w sieci owych stosunków, i tylko w tej sieci. Wszystkie te przeświadczenia znalazły osobliwy wyraz w koncepcji Hjelmsleva. (Przeświadczenia, nie konkretne sformułowania: Hjelmslev powołuje się bezpośrednio tylko na de Saussure'a.) Maksymalnie wyostrzone, doprowadzone do postaci krańcowej, stały się one przedmiotem rewizji tak gwałtownej, że schemat Hjelmsle-va służy dziś zarówno zwolennikom „dematerializacji" znaku, jak i - paradoksalnie! - nadaje się do wykładu praw „materializmu" semiologicznego. Hjelmslev rozbudowuje schemat de Saussure'a. Relacji dwustronnej (signifiant - signifie) przeciwstawia relację czterostronną: w planie ekspresji i w planie treści wyróżnia substancję i formę. W uproszczeniu powiedzieć by można, że oto znak odnosi się już nie tylko do czystej formy (do układu stosunków w strefie signifianti signifie), ale i do materii oznaczającej (substancja planu ekspresji) oraz do materii oznaczonej (substancja planu treści). Paradoks polega na tym, że intencją Hjelmsleva było - po wielokroć expressis verbis formułowane w jego Prolegomenach - ostateczne wyzwól e n i e teorii języka spod przymusu zajmowania się substancją jako konkretnością fizyczną, a także historyczną, świadomościową czy -jak pisał pobłażliwie - „humanistyczną". Substancja planu ekspresji i substancja planu treści interesują go o tyle tylko, o ile dają się interpretować jako wiązki funkcji,a więc stosunki, nie rzeczy. Należy badać język wychodząc od tekstu. Tekst traktuje się jako całość. „Uznanie faktu, iż całość składa się nie z przedmiotów, lecz ze stosunków - głoszą Prolegomena - i że nie substancja, lecz jej stosunki mają byt naukowy, oczywiście, nie jest niczym nowym w nauce, lecz może się okazać nowym w lingwistyce" 103. Prolegomena nie przewidują terminologii specjalnej, która by opisywała substancję inaczej niż formę (czyli stosunki). Albowiem forma to układ stosunków i substancja to układ stosunków. Substancja pojawia się zatem w schemacie Hjelmsleva jako nie--substancja. Pojawia się po to, żeby się rozproszyć nieuchronnie w sieciach relacji czystych, uniezależnionych od rzeczy. Lecz mimo iż ten właśnie cel: zamach na materialność utrwaleń znakowych - uwypuklali krytycy Hjelmsleva, m.in. Andre Martinet, Vladimir Skalićka, Władimir Zwiegincew - niektóre szkoły semiotyki (zwłaszcza szkoła tartuska) posługują się dziś pojęciami Hjelmsleva wbrew jego intencjom, a zgodnie z deprecjonowanymi przezeń humanistycznymi, niekiedy też i estetycznymi rozumieniami funkcji znaku. Nie ma w tym, twierdzę, sprzeczności ani samowoli. Argumenty rzeczników „dematerializacji" kończą się z chwilą, gdy kończy się wykład na temat struktury znaku (jako jednostki abstrakcyjnego systemu langue). W granicach teorii struktury są one nie do podważenia o tyle, o ile nie do podważenia jest sam sens budowania teoretycznych, abstrakcyjnych podstaw semiologii. Natomiast inna przestrzeń, obszar refleksji nad funkcjonowaniem znaku w historii społeczeństw ludzkich, terytorium langage - nie może przyjmować kanonu „dematerializacji" - z tej oczywistej przyczyny, że uwikłanie w świat rzeczy występujących w funkcji znaku to jedno z faktycznych uwikłań znaku jako jednostki komunikacji socjalnej, uwikłań wcale nie mniej istotnych niż jego odniesienia do archipelagu innych znaków, nastawienia na świat oznaczany czy uzależnienia od intencji użytkowników. Niestety, utrwalający się dziś regulamin porządkowy semiologii, który wyodrębnia trzy kierunki zainteresowań badawczych, nie sprzyja usystematyzowaniu zagadnień związanych z problemem: znak - rzecz. „Semiotyka tym się różni od wielu innych, choć nie od wszystkich nauk - stwierdza we wspomnianym artykule programowym Jerzy Pelc - że [...] posługuje się metajęzykiem, a ściślej trzema metajęzykami: syntaktyki, semantyki i pragmatyki" 104. Pelc mówi o trzech metajęzykach; Maria Renata Mayenowa rozróżnia trzy (analogicznie sygnowane) perspektywy czy punkty widzenia, Ida Kurcz widzi trzy wymiary znaku. Słownik terminów literackich wspomina o trzech dziedzinach semiologii. W tych różnorodnych propozycjach nazewniczych (metajęzyk, perspektywa, wymiar, dziedzina) nie ma istotnych kolizji. Wszystkie one mają jedno źródło, z reguły ujawniane: jest nim teoria s e m i o s i s Charlesa Morrisa, stanowiąca rozwinięcie myśli Charlesa Peirce'a. Teoria wielokrotnie referowana; odnotujmy jednak -dla jasności - to, co się najczęściej w świadectwach recepcji Morrisa powtarza. A więc: wartość znaku kształtuje się w trzech odniesieniach. Po pierwsze, poprzez stosunek przedmiotu znaczącego, czyli nosiciela znaku (sign-vehicle) do przedmiotu oznaczonego, który bywa desygnatem lub denotatem. Tak określa się semantyczny wymiar znaku, a jednocześnie pole kompetencji semantyki. Po drugie, w grę wchodzi relacja znaku do innych znaków oraz rządzących nimi reguł kombinatorycznych. Jest to perspektywa syntaktyczna, zadanie badawcze syntaktyki. I po trzecie, o wartości znaku decyduje jego odniesienie do użytkownika, czyli interpretatora, przy czym niektóre lekcje teorii Morrisa faworyzują rolę odbiorcy, sądzę jednak, że słuszniej by było brać pod uwagę i odbiorcę, i nadawcę. „Kiedy Morris mówi - stwierdza Ida Kurcz - że znak wyraża interpretatora, chodzi mu o to, że znak, niezależnie od swej treści semantycznej, może wskazywać płeć, stan emocjonalny itp. osoby używającej znaku"105. Rzecz prosta, ustalenia powyższe bezpośrednio dotyczą nadawcy i zarazem w sposób pośredni mogą być odniesione także do odbiorcy. Ten właśnie, nadawczo-odbiorczy, pragmatyczny aspekt znaku znajduje się w polu widzenia pragmatyki, ostatniej dziedziny badań semiotycz- nych. Ostatniej? Zauważmy najpierw, iż w każdej z tych trzech perspektyw pojawia się możliwość włączenia substancji do rozważań nad funkcjonowaniem znaku. Tak więc semantyka może zastanawiać się nad obecnością bądź brakiem związków zachodzących między ukształtowaniem materiału sign-vehicle a jego denotatem; od dawna przecież rozróżnia się tu związki arbitralne, ikoniczne oraz indeksowe. W perspektywie syntaktycznej także interesuje nas substancja: choćby w przypadku, gdy znak utrwalony w jakimś jednym tworzywie (na przykład werbalnym) analizujemy na tle znaków innego tworzywa (na przykład malarstwa czy filmu). Tu materiał stawia opór szczególnie zawzięty, o czym wiedzą ludzie zajmujący się teorią i praktyką trans-mutacji (przekładu intersemiotycznego). Wreszcie pragmatyka. I ona również może dostrzegać substancję, a nawet musi, jeżeli chce odpowiedzieć na pytania: jakie intencje użytkowników decydują o wyborze z repertuaru kodów różnych tworzyw, dlaczego ilość oraz rozmaitość materiałów eksploatowanych w celach komunikacyjnych nie maleje, lecz wzrasta w rozwoju kultury, czy błądzą artyści, gdy twierdzą, że istnieje autonomia swoiście słowiarskich, swoiście plastycznych, swoiście muzycznych itp. przekazów? Każdy wymiar znaku „pamięta" o substancji, ale w modelu Morrisa owa „pamięć" się rozprasza. Nie wyrysowuje. się tu koherentny system pojęć, ponieważ nie ma dla niego miejsca, nie ma osobnej perspektywy estetycznej, schemat nie przewiduje czwartego, estetycznego punktu widzenia. Dlaczego? Czy substancja z planu ekspresji jest czymś mniej istotnym niż świat zewnętrzny, użytkownik, inne znaki? Substancja nie należy do struktury znaku w tym samym sensie, w jakim możemy powiedzieć, że do struktury znaku nie należą nadawca i odbiorca, desygnat i denotat, inne znaki i rządzące nimi reguły. Skoro wymiary znaku w schemacie Morrisa tworzą się w napięciu między tym, co wewnętrzne, a tym, co zewnętrzne, nie ma powodów, aby zewnętrzną wobec struktury substancję trzeba było eliminować z pola obserwacji, nie eliminując pozostałych partnerów gry komunikacyjnej. Zarówno w synchronii, jak i w diachronii kultury - materiał tekstu może odznaczać się bezsprzeczną aktywnością. W synchronii zróżnicowania materiałowe tekstu uczestniczą w porządkowaniu systemów. Brak zróżnicowań tworzywowych, odwrotnie, każe apelować do konwencjonalnych (ponadsubstancjalnych) kryteriów. Gdy porównujemy ze sobą wydarzenia semiotyczne, takie jak na przykład: incydent uliczny, spotkanie towarzyskie, inauguracja roku akademickiego i spektakl teatralny, nie dostrzegamy tu żadnych substancjalnych odmienności (ludzie i rzeczy, czas i przestrzeń, zjawiska akustyczne i optyczne, początek i koniec zdarzenia). O przyporządkowaniu poszczególnych zdarzeń do różnych systemów semiotycznych decyduje scenariusz, a więc byt, w Saussure'owskim rozumieniu, „psychiczny". Teksty grupują się między spontanicznością, brakiem scenariusza (incydent) a organizacją, dominantą scenariusza (spektakl teatralny). Konwencja rozstrzyga, które to mianowicie przedmioty są rekwizytami, a które nie, kiedy ubiór jest po prostu ubiorem, a kiedy strojem, mundurem, kostiumem. Nie można jednak twierdzić, że substancja jest w tym szeregu „nieważna": substancja „wycofuje się" z udziału w różnicowaniu się tekstów, ponieważ sama - w tym szeregu - nie zawiera cech dostatecznie różnych. Rozpatrzmy inny ciąg: ekspozycja malarska, teatr lalek, teatr znaku plastycznego (w stylu Szajny), teatr aktorski, psychodrama (w stylu Grotowskiego lub psychodrama szpitalna, lecznicza, psychiatryczna). Tutaj z kolei teksty sytuują się między dwoma różnymi stanami substancji. Z jednej strony: świat przedmiotów martwych (wystawa malarska), na drugim krańcu: świat ludzi (psychodrama). W kolejnych tekstach zmienia się relacja między udziałem człowieka a udziałem rzeczy. Teatr lalek ukrywa obecność człowieka, ale każe się jej domyślać, teatr plastyczny ujawnia człowieka, ale krępuje go kostiumem, scenografią itd., teatr aktorski upodrzędnia materię martwą, która staje się posłuszna człowiekowi, wreszcie psychodrama to wyłączenie rzeczy z gry, rzeczy martwe znajdują się tu jak gdyby poza tekstem, podobnie jak poza tekstem znajdował się człowiek w ekspozycji malarskiej. Bezsprzecznie, i w tym ciągu konwencja steruje rozumieniem poszczególnych wypowiedzi, i tu także liczą się stosunki stanów tworzywa. Jednocześnie: samo tworzywo wyznacza granice tekstów i granice systemów semiotycznych - przez te teksty reprezentowanych. Twierdzenie Hjelmsleva, że zarówno plan ekspresji rozumiany jako forma, jak i plan ekspresji widziany jako substancja dają się sprowadzić do czystych relacji, znajduje potwierdzenie w licznych naukach. Lecz prawda jednej nauki, np. mikrobiologii, nie musi być prawdą nauki innej, np. semiotyki kultury. Fakt, iż każde ciało - w określonej perspektywie - przedstawia się jako układ relacyjny, nie oznacza, iż relacyjność owa narzuca się uwadze odbiorcy tekstu kultury. Przeciwnie, stosunki związków chemicznych czy stosunki poziomów materii żywej w organizmie, gdyby nawet dały się opisać w uniwersalnym języku informatyki - przystosowanym także do opisu sztuki, nie interesują odbiorcy dopóty, dopóki jest on widzem teatralnym, uczestnikiem rytuału kościelnego czy lektorem tekstów zachowaniowych otaczającej go codzienności. Być może pojęcie substancji przeciwstawiane wiązkom funkcji jest głęboko niesłuszne - z punktu widzenia czystej, ponadczłowieczej abstrakcji. Wszelako abstrakcja czysta, budująca się ponad ludzkim doświadczeniem, a ku takiej zmierzały Prolegomena Hjelmsleva, nie toleruje również słuszności pojęcia „kultura" czy słuszności pojęć „sztuka" i „nie-sztuka". Semiologia zdehuma-nizowana musiałaby też, konsekwentnie, obalić schemat Morrisa - w tym schemacie znajduje się bowiem miejsce dla człowieka (z jego „humanistycznymi" nieporządkami i rozwichrzeniami). O tym, że problematyka estetyczna rozwija się w nurcie semiotyki, nie trzeba dziś nikogo przekonywać. (Trzeba wszakże brać pod uwagę teorie, które sugerują, iż jest to rozwój bezprawny i „zanieczyszczający" pole kompetencji semiotycznych.) Wszędzie tam, gdzie funkcjonują nazwy systemów określających własną tożsamość poprzez odrębność materiału, gdzie plakat jest plakatem, pieśń pieśnią, film filmem, badacze wykraczają poza Morrisa lub - jak to czyni Umberto Eco w odniesieniu do kodów wzrokowych - modyfikują analizowany tutaj schemat, rozróżniają odniesienie znaku do przedmiotu, do interpretanta oraz do samego siebie (wymiar syntak-tyczny nakłada się na wymiar estetyczny). „Substancja, z której wytworzone są oznaczniki, nie jest obojętna dla ich znaczeń i ich związków kontekstowych", pisze EcolOó. Ową „nieobojętniość" substancji akcentowano wielokrotnie. Czy film jest już sztuką? zastanawiał się Jurij Tynianow w 1927 roku. Tak, gdyż „Sztuka filmowa ma już własny materiał"107. Jan Mukafovsky w artykule Sztuka jako faktsemio-logiczny (1934) dowodził, iż dzieło sztuki jest znakiem autonomicznym, który s k ł a d a się z trzech elementów. Z „dzieła-rzeczy", z obiektu estetycznego i ze stosunku do przedmiotu oznaczanego. „Dzieło-rzecz" to substancja odpowiednio ukształtowana i będąca zmysłowo pochwytnym symbolem „obiektu estetycznego". Z kolei „obiekt estetyczny" to byt niematerialny, wiązka funkcji, a więc coś, co przypomina formę Szkłowskiego (w pewnej mierze też i Formę Witkacego). Wreszcie stosunek do przedmiotu oznacza nakierowanie nie na „nagą" rzeczywistość, lecz na całokształt społecznych o niej wyobrażeń (wiedza, filozofia, religia, polityka, ekonomia itd.)108. Zauważmy, iż w zreferowanym artykule materiał traktuje się jako część składową znaku. To jeden powód uniemożliwiający przyjęcie tej koncepcji przez semiologię ogólną: zbyt energicznie brzmią argumenty zmierzające do usunięcia substancji poza obręb struktury (dziś powiedzielibyśmy, iż substancja należy do obszaru funkcjonowania znaku - wobec struktury znaku jest bytem zewnętrznym). Inny powód usunięcia na margines modelu Mukafovskiego i akceptacji modelu Morrisa: pierwszy jest typologicznie nieczysty, łączy rzecz, abstrakt i stosunek, nie uwzględnia innych stosunków (syntaktycznych oraz pragmatycznych), drugi jest jednorodny, rozwija się w jednej płaszczyźnie ontologicznej, mówi tylko o stosunkach. Ale nie o wszystkich. Nie wspomina o relacji znak - tworzywo, a dokładniej: 0 komplecie relacji nawiązujących się między semantyką, syntaktyką i pragmatyką z jednej, a estetyką z drugiej strony. Uznając jasność, a także rolę stymulującą modelu Morrisa, jego wpływ „reżyserski" na spektakle badawcze wiedzy semiologicz-nej, należy poszerzyć ten model, rozbudować jego perspektywy („przełożyć" doświadczenia semiologii na doświadczenia estetyki). Znak ma cztery wymiary, nie trzy, wymaga czterech, nie trzech metajęzyków. Zatem obok semantyki, syntaktyki 1 pragmatyki musimy ustalić i określić wśród perspektyw semiotycznych - uprawnienia estetyki. Są one nieporównanie rozleglejsze, niżby to wynikało z zainteresowań historii form artystycznych. Ogarniają sztukę i nie-sztukę. A dlatego ogarniają, że nie-sztuka może przekształcać się w sztukę, a sztuka - w biegu historii — „wracać" raz po raz do terytoriów nie-sztuki. Semiologia XX wieku powtarza drogę estetyki - od starożytności do XIX stulecia -w odwróconej kolejności. Estetyka wychodziła od analizy fenomenów substancji i dochodziła do niesubstan-cjalnych konfiguracji struktur. Semiologia dwudziestowieczna zaczęła od konfiguracji wyłączonych z substancji i dociera do antynomii: znak - przedmiot. Powtórzmy za Władysławem Tatarkiewiczem: starożytność pojmowała sztukę zrazu jako wytwarzanie rzeczy wedle reguł, potem, gdy uznała przynależność poezji i muzyki do krainy sztuki, rozumiała ją jako wytwarzanie wedle reguł, a od XVI wieku - jako wytwarzanie piękna 109. Dodajmy, iż w XIX wieku, w Estetyce Hegla, sztuka to manifestacja Ducha. A więc: rzeczy, reguły, piękno, w końcu Duch; wycofywanie się z uwikłań materialnych i wędrówka ku coraz wyższej abstrakcji są w przebiegu myśli estetycznej aż nadto wyraziste. Semiologia, odwrotnie, abstrakcje „psychicz-ności" (Saussure), „intencjonalności" (Ingarden), „literackości" (Jakobson) itd. zmusza oto do konfrontacji z „dziełem-rzeczą" (Mukafovsky), z przedmiotem (Łot-man), z techniką mediów (Guiraud), z przekaźnikiem w funkcji przekazu (McLu-han). Symetria odwróconych porządków ewolucyjnych łączy te dwie dziedziny w jedną całość. Estetyka to czwarta gałąź semiologii. Siedzimy na tej gałęzi; nie podcinajmy jej. Gdyby spróbować wyjaśnienia kwestii zupełnie fundamentalnej: co wyróżnia se- miotykę na tle innych teorii poznania kultury, trzeba by odpowiedzieć, że wyróżnia ją dziś wysiłek uprawiania wiedzy o kulturze w ustawicznej konfrontacji ze świadectwami samo wiedzy kultury. Jeżeli metodę formalną cechowało nastawienie na swoistości wewnętrznych ładów literatury artystycznej, to metoda semiologiczna stanowi rozwinięcie tej tendencji, przy czym jedną ze szczególnie atrakcyjnych właściwości kultury okazuje się hierarchia kodów, które są na przemian względem siebie językami i metajęzykami kultury. Oświetlają się wzajem, tłumaczą, komentują i modyfikują strategie oddziaływania społecznego. Tak więc sensy spektaklu (pisze Jurij Łotman) krystalizują się wskutek przecięcia teatralności artystycznej z teatralnością życia; sensy zachowań codziennych inteligenta rosyjskiego pierwszej połowy XIX wieku (zdaniem Łotmana) okazują się czytelne w ich literackim oświetleniu - z literatury pięknej lub epistolarnej przerzucane na terytorium obyczajowo-ścil 10, itd. Semiotyka nie potrafi, i nie chce, inaczej uprawiać swych badań. Interesuje ją znaczenie tekstu jako rezultat przekodowania informacji na przecięciu co najmniej dwóch systemów znakowych. Decyduje się na podjęcie refleksji nad jakimkolwiek fenomenem kultury - pod warunkiem, że odnajdzie sposób ujęcia tego fenomenu z dwóch stron, w dwa opozycyjne względem siebie pojęcia („tekst" i „nie--tekst", „powierzchnia" 1 „głębia", itd.). Poziom owych „urządzeń dychotomicz-nych" stanowi tutaj prymarny poziom manipulacji badawczych. Zarazem semiotyka nie może bagatelizować form rozpoznawania oraz utrwalania treści znaczeniowych muzyki, architektury, malarstwa w systemach kultury (nawet gdy owe treści są urojeniami kultury: nadużyciami interpretacyjnymi publiczności). Naukowa refleksja semiologiczna toleruje wkroczenia na swe terytoria wiedzy pozanaukowej. Powiada Janusz Sławiński, że „Dążenia, programy i realizacje sztuki dwudziestowiecznej odegrały w estetyce Mukafowskiego rolę przede wszystkim jako źródła inspiracji metodologicznej"lll. Oprócz sztuki XX wieku, określającej poszukiwania Szkoły Praskiej, coraz więcej impulsów metodologicznych daje także przeszłość. Idee artystów dawnych epok (np. traktaty krasomówcze) włączają się w system rozeznań se-miotyki. Toporów mówi o „zasadniczo semiotycznym podejściu" do sztuki w kulturze starohinduskiej 112. Sformułowane w starych tekstach myśli o znaku plastycznym są adaptowane do leksykonu pojęć semiotycznych. Nasuwa się przypuszczenie, że przed ukonstytuowaniem się semiologii naukowej istniały w kulturze rozliczne semiologie potencjalne. Nauka semiotyczna, wyodrębniona współcześnie, wcale nie unieważniła treści semiotycznych, które wyrażały się, lub wyrażają nadal, poza jej obrębem: w krytyce artystycznej, w literaturze, w poezji. POEZJA JAKO SEMIOTYKA SZTUKI Mochnacki Jana Lechonia, Radio-romans Stanisława Młodożeńca, wiersz Brunona Jasieńskiego Przejechali (z zastanawiającym podtytułem Kinematograf), Katedra w Lozannie Juliana Przybosia, Studium przedmiotu Zbigniewa Herberta czy Kobiety Rubensa Wisławy Szymborskiej - są utworami poetyckimi, które - niezależnie od bezsprzecznych odmienności - mają jedną interesującą cechę wspólną. Projektują czytelnika, najogólniej mówiąc, obeznanego z kulturą artystyczną: zorientowanego w problemach muzyki, sztuki radiowej, kina, architektury, malarstwa. Domyślamy się, że wchodzą tutaj w grę - niekiedy - twórcze przedsięwzięcia czytelnika, który - a dzieje się tak w scenariuszu lekturowym Rozmowy z aktorem Konstantego II- defonsa Gałczyńskiego - zna zasady aktywnego uczestnictwa w komunikacji literackiej; mogą to być również wyłącznie odbiorcze obcowania z gotowymi dziełami sztuki. Rysują się też rozmaite horyzonty kompetencji, różnorakie stany erudycji adresata tych wierszy. Przyjęcie Studium przedmiotu wymaga orientacji w manifestach abstrakcjonizmu i teoriach surrealistycznych, podczas gdy na przykład odczytanie wiersza Obraz Kazimierza Wierzyńskiego zakłada samą tylko pamięć o przeżyciach rodzących się w chwili zetknięcia z jakimkolwiek dowolnym utworem malarskim. Skomplikowanie norm lekturowych potęguje się dodatkowo wskutek odrębności poszczególnych sztuk. Lecz właśnie dlatego, że w granicach interesującej nas tematyki pojawiają się dylematy badawcze, wyodrębnienie spraw liryki „nachylonej" ku innym sztukom zasługuje na refleksję. Pytamy o czytelnika, który w swojej biografii zgromadził pewne doświadczenia - uformowane w związku z istnieniem sztuki. Pytamy o poezję, która do tych doświadczeń apeluje, aktywizuje pamięć teatralną czy malarską, a w konsekwencji dąży do włączenia norm nieliterac-kiej komunikacji artystycznej w funkcjonowanie norm komunikacji literackiej sensu stricto. „Można wątpić - czytamy w podręczniku Welleka i Warrena - czy poezja byłaby w stanie zasugerować efekty malarskie komuś, kto - przypuśćmy - nie miałby żadnego pojęcia o malarstwie [...]"113. Jedno wydaje się pewne: poezja zwraca się raz po raz do odbiorcy, który o malarstwie „ma pojęcie". Wyróżnia go, rozpoznaje, oferuje mu tematy do przemyśleń, określa się wobec jego wyobraźni. To samo można powtórzyć w odniesieniu do poetyki odbioru wierszy eksploatujących czytelniczą wiedzę o radiu, architekturze, balecie. „Wąska, maleńka uliczka, tak, jak malował ją Russo", pisze Jasieński w Balladziell4. Kto nie zna twórczości malarza, ten nie spełni instrukcji autorskiej, która nakazuje zobaczyć uliczkę „tak, jak malował ją Russo". Znak „wąska, maleńka uliczka" i znak „uliczka - jak malował ją Russo" organizują dwa jakościowo różne schematy wyglądowe. W niejednakowym stopniu nasycają „miejsca niedookreślenia". Schematyczność obrazu uliczki, obrazu wzbogacanego o coraz to nowe detale, kolory, kontury, znaczenia - ma dla odbiorcy inny walor niż schematyczność tego samego obrazu, który jest jednocześnie pejzażem ukreowanym „językowo" i zapamiętanym „malarsko". Podjęcie obserwacji nad osobliwościami takich właśnie dzieł byłoby celowe w sytuacji umożliwiającej jasne przeciwstawienie dwóch systemów poezjowania, mianowicie, wiersze mówiące o sztuce należałoby rozpatrywać w opozycji do wierszy milczących o sztuce. Narzuca się natychmiast spostrzeżenie, iż przeciwstawnia powyższa nie respektuje porządków ukształtowanych w historii literatury, a jednocześnie mieści się doskonale w systemie rozróżnień semio-tyki kultury. Historyk literatury, który by pragnął poezję jakiegoś okresu podzielić mechanicznie na dwa bloki - blok tekstów związanych z nieliterackimi językami sztuki i blok tekstów formułowanych bez odwołań do tych języków - znalazłby się w nie lada kłopocie. Ani jeden schemat topografii i historii sztuki poetyckiej - spośród obowiązujących literaturoznawstwo - nie pokrywa się z interesującym nas podziałem. Rozróżnienie wierszy „mówiących" i „nie mówiących" o sztuce powoduje naruszenie dotychczasowych opisów: podporządkowanych teorii stylów, wyprowadzonych z koncepcji pokoleń, związanych z badaniem doktryn poetyckich, faworyzujących wielkie indywidualności itd. Każdy sektor na mapie historii piśmiennictwa lirycznego zawiera jakiś procent tekstów związanych ze sztuką - żaden nie unicestwia prawdopodobieństwa ich zaistnienia. Owszem, dają o sobie znać zróżnicowa- nia intensywności nasileń. Większe zobowiązania wobec artystycznych doświadczeń odbiorcy podejmuje się zazwyczaj w nurtach klasycy żujących, mniejsze -w kręgach romantycznych. Sztuka pojawia się częściej jako temat poezji kultury, rzadziej bywa tematem poezji natury. Ale ani romantyzm, ani kult biologii nie oznaczają wygnania tego tematu z przestrzeni lirycznych. Słowem, proponowana linia podziału wydaje się niepotrzebna historii literatury. Przypomina dowcip Czechowa (z Trzech sióstr): przez środek Moskwy, od krańca do krańca, przeciągnięto sznur, a po co? - nie wiadomo. Natomiast analizowana dychotomia uzyskuje rację bytu na terytorium semiotyki kultury. Kultura pojmowana jako obszar uporządkowanej informacji odznacza się wewnętrzną dwoistością funkcji tekstu. Ten sam przekaz może być tekstem kultury i jednocześnie funkcjonować w zasięgu jej autointerpretacji - na prawach metatek-stu kultury. Język liryki uzurpuje sobie raz po raz przywileje metajęzyka sztuki. „Wierzę szczerze, że najlepszą krytyką jest ta, która umie być zabawna i pełna poezji [...]. Skoro bowiem piękny obraz jest przyrodą przemyślaną przez artystę, dobrą krytyką będzie ów obraz przemyślany przez umysł inteligentny i wrażliwy. Tak więc sonet czy elegia może być najlepszą recenzją z obrazu"115. Dobra krytyka? najlepsza recenzja? usuńmy z tej wypowiedzi Baudelaire'a epitety wartościujące; przyjmijmy, że wiersz w istocie może być recenzją dzieła plastycznego. Proponowany przeze mnie schemat przedstawia relacje wzajemne systemów komunikacji socjalnej - w perspektywie „skrzywionej", z punktu widzenia „poezji kody werbalne kody synkretyczne kody niewerbalne porządek artystycz- poezja mewią ca " osztuce ny parządek nieartystyczny mówiącej o sztuce". Jest to świadomie partykularne ujęcie rzeczywistości znakowej (inaczej zgoła należałoby konstruować schemat ze względu na ideologię, inaczej -ze względu na obyczajowość czy film artystyczny). Porządek uzewnętrzniony w perspektywie „panpoetyckiej" musi być, z istoty, niestabilny, kwestionowany przez inne punkty widzenia (choć kwestionowany w różnym stopniu). Schemat uwzględnia trzy właściwości poezji: tworzywo, artyzm, poznanie. Horyzontalna oś współrzędnych notuje odległości od słowa poszczególnych kodów kultury. Poezja zajmuje tu obszar maksymalnej koncentracji form „słowiarskich". Im dalej od tego obszaru, tym wyraźniej nasila się proces wycofywania słowa z komunikacji społecznej. Na osi horyzontalnej dają się zaznaczyć trzy skupiska kodów: werbalne, synkre-tyczne, niewerbalne. Opozycja języków „werbalnych" i „niewerbalnych" znana jest semiotyce. Myślenie werbalne uchodzi tu za fundament kultury. Sformułowana przed wiekami myśl Izokratesa: „nic co odbywa się rozumnie, nie odbywa się „bez-słownie"116, zachowuje nadal pełną aktualność. Wszelkie systemy semiotyczne, twierdzi Szkoła Tartuska, oraz ich urządzenia generujące mają charakter wtórny wobec reguł lingwistycznych. „Z tego też względu - wyjaśnia Henryk Markiewicz - do wtórnych systemów modelujących zalicza Łotman nie tylko religię, filozofię, naukę czy świadomość potoczną, ale także sztuki nie-językowe, np. malarstwo czy muzykę (skoro utwory muzyczne można opisać jego konstrukcje syntagmatyczne)"117. Nota bene takie rozumowanie nieobce jest również artystom. Henri Matisse, tłumacząc przyczyny wyboru barw czystych, mówił, że wraca oto „do podstawowych zasad, które ukształtowały ludzką mowę"118 - choć sprawa odnosiła się do plastyki, a nie do literatury. Fernand Leger twierdził, iż rezygnacja z nadmiaru szczegółów w rysunku odpowiada rezygnacji języka potocznego z wielosłowia: mowa potoczna jest „pełna skrótów"119 „Podobnie termin „kody synkretyczne" - w prezentowanym schemacie -jest zorientowany lingwistycznie. Oznacza współobecność słowa i nie ogarnia wszelkich kodów wielotworzywowych. Przekazem synkretycznym będzie (w naszym rozumieniu) piosenka, spektakl teatralny, film czy komiks, ale nie pantomima, nie balet, nie budowla zdobiona malarstwem, gdyż obywają się one bez słów, należą więc do kodów niewerbalnych. Wszystkie skupiska kodów podlegają nadto podziałowi na osi wertykalnej. Jest to podział gradacyjny, w którym obowiązuje zasada „malejącego artyzmu". Między uporządkowaniem artystycznym a porządkami nieartystycznymi trzeba wyodrębnić strefę graniczną, w której dominują porządki paraartystyczne. Trzeci element schematu, obrazujący poznawcze dążności poezji, zaznaczam w postaci wektorów ukazujących przekroczenia kodów. Tak więc poezja mówiąca o sztuce wchodzi na teren eseju poświęconego sztuce, i niżej, w rejony semiotyki. Są to działania dwukierunkowe. A więc i semiologia uczona koresponduje z esejem, i nawiązuje kontakt z poezją. Czy przedstawione tu ujęcie może wnieść coś nowego do tradycji sporu o korespondencje sztuk? Mam na myśli zadawniony antagonizm - nazwijmy go tak - idei Horacjańskiej oraz idei Lessingowskiej. Pierwsza eksponuje heteronomiczne, druga autonomiczne właściwości sztuk. Wątek Horacjański wyjaśnia sens poczynań artystycznych jako urzeczywistnienie niemożliwości. Sztuka jest budowaniem iluzji, która formuje się wskutek wymuszenia na danym systemie znakowym - rezultatów sprzecznych z jego naturalnymi możliwościami. A więc obraz malarski to pogwałcenie dwuwymiarowości (wmówienie bryły płaszczyźnie), i jednocześnie iluzja ciążenia przedmiotów, grawitacyjna wizja zbudowana z barw i linii, które prawom grawitacji nie podlegająl20. Utwór muzyczny także przekracza granicę słyszenia czysto muzycznego, gdy przebiegi dźwiękowe stają się nośnikami emocji albo gdy brzmienia sztuczne imitują śpiew i wydają się biologiczną (bebechową) ekspresją przeżyć człowieczych. Podobnie film. Nieciągłość narracji filmowej zmierza ku fikcji ciągłości. Wreszcie liryka: słowo bywa w niej przedmiotem prawie dotykalnym, zmysłowo pochwytnym. Pokonywanie kodów macierzystych odbywa się w pracowniach artystycznych nieustannie. Stąd wysnuwa się wniosek, iż obecność pierwiastków obcych, suigeneńs „przeszczepów" ze sztuk pokrewnych, jest nie tylko faktem każdej sztuki, ale i cechą odróżniającą sztukę od nie-sztuki. Przypominają się słowa Cypriana Norwida: W każdej z sztuk niechże wszystkie lśnią - prócz onej, Przez którą utwór będzie wyrażony. Horacjanizm oznacza ponadto uprawomocnienie synestezji jako podstawowej figury poetyki odbioru. Niekiedy interpretacje „synestezyjne" poprzestają na delikatnym, metaforycznym uchwyceniu podobieństw między różnymi sztukami. „Gdy wszystkie stosunki tonów są już znalezione - powiada Matisse - w efekcie musi powstać żywy akord tonów, harmonia podobna do harmonii kompozycji muzycznej"^. Ta wypowiedź odnosi się do końcowego etapu pracy nad dziełem malarskim, ale analogie muzyczne nie powodują zamieszania: chodzi o ogólne normy kompozycji; metaforyczność wyrażenia „żywy akord tonów" jest ewidentna i jawna. Jednakże krytyka z tego kręgu posługuje się też i metaforyką udosłownioną. Ona rzeczywiście widzi w wierszu malowidło, rozumie znak muzyczny jako element dyskursu itd. Polemika z nadużyciami takich udosłownień staje się polemiką z halu-cynacyjnym odbiorem dzieła sztuki. Nurt Lessingowski, odwrotnie, akcentuje suwerenność i odrębność sztuk. Sam Lessing nie przeczy, iż koncepcja Utpictura poesis z Arspoetica Horacego zawiera „część prawdy"; podobnie i aforyzm Simonidesa (o poezji jako mówiącym malarstwie i malarstwie jako niemej poezji) odpowiada rzeczywistym analogiom oddziaływania tych sztuk na odbiorcę. Lessing twierdzi jednakże, iż ponad podobieństwem oddziaływań rozciąga się - ważniejsza - sfera zasadniczych odmienności. Ontolo- gicznych i aksjologicznych. Największe osiągnięcia malarskie, imitowane w poezji, okazują się jej najdotkliwszymi klęskami. Sztuka słowa „rozporządza pięknościami, których malarstwo nie potrafi osiągnąć" 122, i odwrotnie, piękności malarskie tym jaskrawiej olśniewają widza, im bardziej są nieprzekładalne na znaki poezji czy jakiejkolwiek innej sztuki. Antagonizm tych dwóch idei powraca w różnych epokach cyklicznie. Wydaje się równie intensywnym rytmem dziejów sztuki, co i naprzemienność klasyczności i ro- mantyczności. Zdaniem Jacka Woźniakowskiego malarstwo weszło w fazę przełomu, gdy - jak postulował Maurice Denis - nauczyło się „Pamiętać, że obraz - nim będzie rumakiem, nagą kobietą czy jaką bądź anegdotą - jest w istocie płaską powierzchnią, pokrytą kolorami, zgromadzonymi w określonym porządku" 123. - „Kubizm tłumaczono przy pomocy matematyki, geometrii, psychoanalizy itd. - pisał Pablo Picasso w 1923 r. - Wszystko to literatura. Kubizm ma cele plastyczne. Traktowaliśmy go jedynie jako sposób wyrażania tego, co odbierają nasze oczy i nasz rozum, wykorzystując wszelkie możliwości barwy i rysunku"124. Odtrącone warianty praktyk artystycznych i interpretacyjnych powracają jednak w nowych formach i retorykach. „Literatura - pisze dalej Woźniakowski - to w czasach kapizmu była dla malarza obelga. Teraz nastał znowu czas na szukanie literatury w sztukach plastycznych. Ikonologowie, jungiści od archetypów, toposoidzi, naiwni realiści [...] pięknie się tutaj zgadzają" 125. A semiologowie? Rzecz w tym, że w języku semiologii ten spór nie może się rozegrać. Na gruncie semiotyki sztuki głos rozstrzygający ma kategoria transmutacji; powoduje to zawieszenie przedstawionych wyżej rozumowań i wprowadzenie nowych rozróżnień. Transmutacja (tłumaczenie intersemiotyczne)126 oznacza, że tekst uformowany w granicach jednego systemu (np. malarstwa) i rekonstruowany w materiale innego systemu (np. poezji) traci specyficznie malarskie i uzyskuje specyficznie poetyckie właściwości. Na zastrzeżenia Welleka i Warrena, że „chłód w poezji jest czymś bardzo różnym od wrażenia dotykowego, jakiego udziela marmur, a obrazowa rekonstrukcja bieli też się wybitnie różni od zmysłowego jej postrzegania"^?, trzeba odpowiedzieć: ależ tak! i o to właśnie chodzi. Gdyby efekt poetycki nie różnił się od efektu malarskiego, nie mówilibyśmy o transmutacji, a i sam proceder byłby niepotrzebny: w jakim celu poeta miałby powtarzać cudze, gotowe efekty? Jeżeli tłumaczenie interlingwistyczne nazywamy niekiedy „spolszczeniem", to mamy na myśli literackie efekty polszczyzny, które nie są i nie chcą być powtórzeniem, są natomiast przetworzeniem literackich oddziaływań mowy obcej. Podobnie w dziele poetyckim, które eksploatuje doświadczenia innych sztuk, interesuje nas ujęzykowienie tych doświadczeń (lub odwrotnie: de werbalizacja poezji w języku malarstwa czy muzyki). Z tego też względu wypowiedzi takie, jak Anatola Łunaczarskiego o dziełach muzycznych Richarda Straussa, że: „Literatury w nich jest w każdym razie bardzo dużo" 128, i jednocześnie sądy eksponujące skrajny izolacjonizm, jak Tadeusza Szuka sąd, iż: „Muzyczna tendencja w literaturze, zarówno u poetów, jak i krytyków - zawsze będzie mrzonką" 129, w języku semioty-ki brzmią nieprecyzyjnie. Nie można powiedzieć, iż np. w Średniowiecznym gobelinie o Bieczu Białoszewskiego dużo jest gobelinu, gdyż byłoby to uwikłaniem teorii poezji w paradoksy epoki przedlessingowskiej, ale nie trzeba też przeczyć, iż wspomniany wiersz realizuje tendencją plastyczną środkami poezji (spróbuję to wykazać w dalszej części tych rozważań). Przedstawiony wcześniej schemat chcę potraktować jako podstawę do zgłoszenia czterech postulatów - w związku z problemami transmutacji: 1. Poezja mówiąca o sztuce importuje na terytorium literatury pewne wartości naddane. Między innymi partycypuje w podejmowanych wciąż od nowa rozwiązaniach antagonizmu dwóch nakazów: nakazu sztuczności i nakazu naturalności wysłowienia artystycznego. Jednocześnie orientacje „malarskie" czy „muzyczne" wytwarzają w liryce specyficzne konfiguracje znakowe - nie znane poezji milczącej o sztuce. Wieloznaczną, zdeterminowaną historycznie opozycję „naturalności" i „sztuczności" wypowiedzi - poezja rozstrzyga głównie poprzez analizę sytuacji w przestrzeni kodów werbalnych, „Sztuczność" oznacza izolację od nieoficjalnych, spontanicznych obyczajów mowy, które formują się wśród systemów para- i nieartystycznych. „Naturalnością" wydaje się zatem rezygnacja ze skodyfikowanych w tradycji i przedawnionych w odczuciu poety stylów poezjowania. Odwołania do problemów innych sztuk dramatyzują ten antagonizm. Sztuki synkretyczne lub niewerbalne wydają się bowiem - potężniejszym niż poezja - przeciążeniem sztucznością komunikacji socjalnej. Deklaracje wielu artystów sprzyjają takiemu wrażeniu. „Pamiętaj o wzorcach pradawnych, nie dopuszczaj się błędów i nie gmatwaj prawideł malarstwa - zbyt gorliwie naśladując naturę", poucza traktat japoński w XVII stule-ciul30. Baudelaire - ze swoją apologią „szminki", Oskar Wilde - z twierdzeniem o wyższości nad naturą „artystycznego konwenansu", Edward Gordon Craig -z koncepcją „nadmarionety" czy Witkacy - z teorią napięcia mas kompozycyjnych jako mechanizmu Czystej Formy - niepomiernie rozszerzyli, w porównaniu z japoń- skim poprzednikiem, zakres oddziaływania idei sztuczności. Równocześnie świadomość artystów komplikuje i uwieloznacznia to pojęcie - tak gruntownie, że przeistacza się ono w swoje przeciwieństwo. Przezwycićyeniem sztucznouci (czyli kuam-stwa) moye byl, wedle S,rena Kierkegaarda, zgodność uprzedniej wobec tekstu idei z optymalnymi możliwościami ekspresyjnymi danej sztuki. (Tak więc „idea uwo-dzicielstwa" z mitu Don Juana to idea muzyczna i tylko muzyka oddaje jej autentyczność.) Kiedy indziej sztuczność wytworu artystycznego przeciwstawia się naturalności procesu twórczego. „Myślę, że obrazy starych mistrzów - pisał Paul Cezan-ne - przedstawiające rzeczy w plenerze, są malowane nie z natury, bo nie ma w nich tej prawdziwości i swoistości, jakie cechują naturę"131. Rozszerza się zakres teorii mimesis: anihilacją sztuczności sztuki okazuje się zgodność wypowiedzi z naturą artysty (Picasso), z prawami ducha (Franz Marc), z uwięzionymi w zdrowym rozsądku energiami podświadomości (Breton). Dlatego Matisse, nie naturalista ani nie realista naiwny, może wyznać: „Lubię te słowa Rodina: «kopiujcie naturę» Leonardo da Vinci mówił: «Kto umie kopiować - umie tworzyć»"132. Poezja włącza się w te labirynty, mając na względzie zrazu własne, literackie interesy. Liryka stylizacyjna odwołuje się do sztuki po to, aby dać dowód prawdy swych zobaczeń. Pisze Jacek Łukasiewicz: Jak u Rembrandta siedzą tutaj, którzy dokoła świata obrócili nie raz, ci przemytnicy - ze złotym świeceniem plennych kielichów. Można by to nazwać chwytem uzgodnionego widzenia przedmiotu. Poezja potwierdza prawdę „złotego świecenia" kielichów - malarstwo uzasadnia poetyckie odczuwanie owych „złotych świeceń". Z kolei liryka faworyzująca naturalność wysłowienia (liryka, którą podawał za wzór polski krytyk, gdy parafrazując Miłosza upominał poetów lat sześćdziesiątych: „Przestańcie mówić jakimś sztucznym basem" 133) traktuje sztukę jako negatywny układ odniesienia. Kraina sztuczności to kraina obłudy. Bal manekinów, parada kukiełek, papier z martwymi znakami. Uczestniczę całym zapasem strachu i cierpienia w ogranym kawałku dra Tulpa - pisze Andrzej Bursa w wierszu o wyobrażeniu śmierci. Nie to jest przerażające, że człowiek umiera, lecz to, że uciekając -jak bohater Bursy - od gotowych konwencji kultury, gdyż okazały się one kłamliwe i okrutne, staje się w końcu, bez szansy protestu, aktorem „artystycznego konwenansu" sekcji zwłok, konwenansu, który zakrzepł w starym malowidle. „Ograny kawałek dra Tulpa", słynny obraz Rembrandta, jest dlatego ograny, że - słynny. Sztuczność sztuki oburza, gdyż uzurpuje sobie prawo ujarzmiania tego, co niepowtarzalne, wtłaczania żywych biografii w martwe formy znieruchomiałego rytuału. Śmierć bohatera Bursy to śmierć podwójna i podwojona: pomyśleć siebie jako część obrazu, wejść w świat figur malowanych - to tyle, co zostać trupem wśród trupów. Częściej poezja - po prostu - przyjmuje do wiadomości sztuczność sztuki, rezygnuje z pochwał i potępień, eksploatując dla własnych potrzeb opozycję naturalno- ści (fenomenu życia) i sztuczności (przeczucia zaświatów). Niekiedy ubocznym skutkiem owej eksploatacji staje się ćwiczenie wyobraźni artystycznej. Im głębiej czytelnik wiersza wniknie we własną pamięć o doznaniach sztuki, tym pełniej zaistnieje dramat wiersza. W poświęconym pamięci Stefanii Zahorskiej Obrazie Wie-rzyńskiego nawarstwiają się metafory: malowidło staje się lustrem, malarskie odbicie pejzażu przeistacza się w odbicie zwierciadlane, i obydwa nałożone na siebie utrwalenia rzeczywistości okazują się wędrówką na jej drugą, „tamtą" stronę. Był obraz na żółtym, napiętym płótnie, Kolory w czerwonym oleju, w jasności szkła, I nagle starto ten obraz, zostało lustro matowe, Szklana kra. Weszła w lustro, mówili: idź dalej, Do końca suchej ciemności, więc szła, Coraz to dalsza, coraz to mniejsza, I tylko skaza po niej została, Rtęć wykruszona W marmurze matowym szkła. Zwróćmy uwagę, że metamorfoza płótna w szkło, przemiana czerwieni farb olejnych w achromatyczną kompozycję czerni i bieli (rtęci, marmuru, szkła) nie tylko apelują do symbolicznych znaczeń barw, zrozumiałych poprzez metonimie (czerwień: krew; czerń, rtęć, marmur: cmentarz), ale także angażują pamięć zmysłowego obcowania z ikonosferą sztuk plastycznych. Zastanawiające jest podobieństwo tego utworu do wiersza Przybosia poświęconego pamięci Władysława Strzemińskiego. Ten sam tytuł: Obraz. Taki sam motyw: droga. „Zapatrzeni szliśmy dalej, drogę wieńczył nam las, / stała ciemna laurowa dąbrowa". Przyboś stawia odbiorcy trudniejsze zadania. Droga staje się tu obszarem nie wyjaśnionych zrazu cudowności. „Dzień gwałtownie się rozwarł, słońce wstało od razu w południe". Kto nie zna so-larycznych malowideł Strzemińskiego i nie oglądał jego unistycznych kompozycji, może nie doczytać się w tym wierszu myśli, że wędrówka odbywa się tu w przestrzeni sztucznej. Lub: sztuczniejącej. W głąb obrazu. Prawa malarskiej teorii widzenia opanowują postrzeganie świata pozamalarakiego. Stąd wrażenie cudowności. „Cienie były, jakby wyszły z ognia złote, / malowałeś na łunie". Czerń słońca, ognistość cienia, to po widokowe odwrócenie było jednym z najważniejszych konceptów artysty. Zakończenie wiersza - w powiązaniu z epitafijną dedykacją - sugeruje taki sam jak u Wierzyńskiego finał: znikanie w malowidle, czyli śmierć. I - zachodząc - rysowałeś horyzont za horyzontem. Zajmujemy się partykularyzmem liryki. Wiedza malarska wzbogaca odbiór wiersza, ale sama nie stanowi celu prymarnego. Autentycznym spełnieniem założeń poetyki transmutacji jest Średniowieczny gobelin o Bieczu. Dokonajmy najpierw eksplikacji jednego wyrażenia z tego wiersza, w oderwaniu od całości. „Cynobry obronne na zrębie". Można ograniczyć interpretację do kombinacji lingwistycznych - możliwych w polu konotacji słowa. Jest to metonimia, metonimia urządzeń fortyfikacyjnych lub ubiorów ludzi broniących dostępu do jakiejś zamkniętej przestrzeni. „Obronność" ma barwę czerwieni (krwi? ognia? chorągwi?). Instrumentacja sugeruje figurę etymologiczną, usamodzielnia się cząstka słowa „cyno",, i można pomyśleć o cynie, o metalu: czerwień stanie się czymś metalicznym. Na tej samej zasadzie „na zrębie" będzie znakiem walki wręcz, „rąbania". Ale analizowany trop jest nadto jeszcze rezultatem transmutacji. Odwołuje się do sytuacji odbioru dzieła plastycznego. Wykracza poza skojarzenia ściśle językowe. Mówi o gobelinie. Oglądanie powtarza proces sporządzania tkaniny gobelinowej. Poziom materialny (Roman Ingarden mówiłby o „malowidle" jako fizycznej podstawie bytowej dzieła plastycznego 134) i poziom rzeczywistości przedstawionej (poziom „obrazu" wedle Ingardena) nakładają się na siebie. Białoszewski kwestionuje dwupoziomowość struktury tekstu plastycznego. „Cynobry" odnoszą się do niższej, materialnej, a „obronne" i „zręby" do wyższej, wizyjnej kondygnacji. Zburzenie tej hierarchii daje metaforę. Ten chwyt się powtarza: Tylko gdzieś okno zaszyte twarzą i skrzyżowaniem gotyckich rękawów czy bramy czarny prostokąt zasupłany staruchą zgarbioną Tu już dochodzi do naruszenia hierarchii trójpoziomowej. Słowa „zaszyć" (zaszyć nićmi jakiś fragment płaszczyzny), słowa „zasupłać czarny prostokąt", „skrzyżować" - przedstawiają pracę nad gobelinową kompozycją, która jest spotkaniem materii plastycznej: jej jakości konturowych (krzyż, prostokąt), kolorystycznych (czarny), fakturowych (szyć, supłać). „Okno", „twarz", „rękaw", „zgarbiona starucha" uobecniają rzeczywistość przedstawioną. Wreszcie „gotycki" odnosi się do trzeciej, najwyższej, ikonologicznej warstawy dzieła plastycznego. Naruszenia układu warstwowego są tu tak ostentacyjne, że - paradoksalnie! - uwypuklają ten układ. Uczą odróżniania warstw. Przekazują zarazem prawdę psychologii odbioru, kiedy to wzrok - raz ucieka w iluzję obrazu, raz zatrzymuje się na płótnie, gubi się wśród nici, supłów, zaszyć, lub pokonuje opór materialnych ukształtowań. 2. Język-pośrednik. Jak wiemy, jednym z powodów wygnania poetów z idealnego państwa Platona było podejrzenie, że poezja nie rozumie rzeczywistości, którą naśladuje. Podobnie - malarstwo. Malarz maluje szewca, pisał Platon, ale w rzemiośle szewskim nie ma rozeznania; publiczność też go nie ma - ona widzi tylko barwy i kontury. Lecz może te dwie sztuki „nierozumiejące" - rozumieją się przynajmniej w polu spraw natury artystycznej? Czy Białoszewski rozumie gobelin? Szymborska - Rubensa? Herbert - Malewicza? Co wyznacza kryteria oceny owych poetyckich zrozumień - niezrozumień? Decyduje nie „naga" sztuka, lecz stan świadomości artystycznej - uzewnętrznionej w obyczajach mowy. Jeżeli Wisława Szymborska taką oto apostrofą rozpoczyna swój dialog liryczny z kobietami z płócien Rubensa: 0 rozdynione, o nadmierne 1 podwojone odrzuceniem szaty i potrojone gwałtownością pozy tłuste dania miłosne! - to można z nią polemizować, czy odrzucenie szaty istotnie daje złudzenie podwojenia ciała, bo może sprzyja temu akurat paleta Rubensa, podczas gdy inne światłocienie byłyby miniaturyzacją ciał półobnażonych? czy w gwałtowności pozy zawsze tworzy się efekt wyolbrzymienia sylwetki, bez względu na inne parametry kompozycji? Wiersz eksplikuje prawdę cząstkową. Rekonstruuje schematycznie rzeczywistość Rubensowych malowideł. Jest dewiacją tej rzeczywistości. Ale, powtórzmy, można z nim polemizować, co znaczy, iż wypowiedź poety sytuuje się w przestrzeni norm języka, którym rozmawiamy o malarstwie. Tak więc językiem pośredniczącym między liryką a innymi sztukami jest język dyskursu o sztuce - określany poprzez obyczaje zachowań werbalnych wobec malarstwa, muzyki, tańca itd. Odwołując się do języka-pośrednika określamy historyczny stopień prawdopodobieństwa odczytania danego wiersza jako „mówiącego o sztuce". Myśl poetki o „potrojeniu gwałtownością pozy" może uchodzić za myśl dostatecznie „malarską" - pod warunkiem iż odnajdzie się w obiegu myśli krążących wokół wartości uznawanych za specyficznie malarskie. Dzieje refleksji nad sztuką zmieniają kryteria języka-pośrednika. W latach triumfu Matejki wyrażenia w rodzaju „król-duch sztuki polskiej", „rachunek sumienia", „przemiana dziejowa", „wieszczba sztuki", hasła ze stratosfery ideologicznej: sponad teorii widzenia, uważano za zupełnie prawomocne formy wysłowienia problemów malarstwa. „Płaska powierzchnia? porządek kolorów? konstrukcja? — [Matejko] nad tym się nie bardzo zastanawiał. To nie znaczy, że się nie borykał z takimi sprawami. [...] Chciał dać niektórym obrazom blask witrażu: pracował wściekle, «forsował» kolor, a potem wołał z rozpaczą: «Psiakrew, ugier i ugier!»"135. Transmutacja nie jest rekonstrukcją dzieła sztuki, jeżeli „dzieło" pojmować jako rzeczywistość absolutnie pewną i niezmienną, która może mieć tylko jeden, nieodwołalny aż do końca świata, porządek opisu. Transmutacja jest rekonstrukcją dzieła sztuki, jeżeli (za Mukafovskym) pojmujemy „dzieło" jako strukturę dynamiczną, ewoluującą w historii. W takim ujęciu poezja odtwarza, a niekiedy - postuluje określony stosunek do sztuki. Interweniuje w procesy percepcyjne, mówi o przebiegach odbiorczych, zajmuje się swoistością muzycznego słyszenia czy malarskiego widzenia. Język-pośrednik to nie tylko zjawisko procesualne, ale i wewnętrznie zróżnicowane. Jego hierarchia kształtuje się wskutek wyodrębnienia oficjalnych, półoficjalnych i zupełnie intymnych retoryk komunikacji artystycznej. Jeden tylko przykład. Szesnastowieczny wierszowany traktat Meszchediego (o kaligrafii) głosił, iż rezultaty optymalne daje przekaz ustny (gdy mistrz czeladnikowi zwierza swoje zawodowe tajemnice); o niebo gorzej radzi z tym sobie wiersz; najgorzej proza: Wykładać wierszem prawa kaligrafii to, moim zdaniem, czysty błąd. Nie wolno pisać o nich także prozą, to już zupełnie nie wchodzi w rachubę. Albowiem pismo nie ma końca ni początku, jest bezgraniczne jak słowo. Jednak o kilku literach osobnych opowiem... 136 Język-pośrednik ustawicznie przeżywa załamania wewnętrzne, i nie tylko poezja, lecz całość mowy zorientowanej ku sztuce boryka się ze schematycznością, cząstko-wością, kłamliwością form werbalnych. Teorie odmawiające liryce prawa udziału w tych procesach - popadają w zabawny paradoks. Opisuje się przy pomocy słowa osobliwości np. malarstwa, aby udowodnić, że są one nie do wysłowienia. Leasing szukał wyjścia z tego paradoksu. Był zdania, że mowa ludzka daje pewne wyobrażenia o malarstwie, przy czym są one wierniejsze faktom plastycznym niż to, co potrafi przedstawić mowa poetycka. Poetyckość byłaby więc rozpraszaniem energii komunikacyjnej i zanikaniem funkcji poznawczo-przedstawiającej. Wiemy, że nie dotyczy to całej poezji. Wszystko zależy od tego, jaki stan języka poetyckiego i jaki stan mowy praktycznej porównujemy ze sobą, Język-pośrednik służy badaczowi wcale nie tylko do kolekcjonowania błędów i wypaczeń transmutacji poetyckich, lecz odsłania wspólność niepowodzeń wysłowienia - całej grupy kodów werbalnych. Bo i esej artystyczny jest niepogodzony sam ze sobą, i w nim także pojawiają się sądy takie, jak Rilkego o listach Cćzanne'a (zdaniem poety malarz w swej korespondencji: „Nie potrafił niemalże nic wyrazić; zdania, których próbuje, plączą się, jeżą i supłają, aż w końcu porzuca je ze złością"^?). Korzystając z eseju, który rozumiem tu jako nazwę wielu gatunków wypowiedzi dyskursywnej o sztuce, poezja czyni obiektem analizy nie tylko samą sztukę, ale i eseistyczne traktowanie sztuki. Wiersz staje się meta wypowiedzią dwuwarstwową, apeluje do dwóch „planów zawartości" - jednocześnie. Bez trudu można wykazać obecność cytatów i parafraz manifestu Kazimierza Malewicza Suprema-tyzm w Studium przedmiotu Herbertal38. Malewicz pisze o czarnym kwadracie na białym tle, który oznaczał rozstanie z „wszystkim, co kochaliśmy - i czym żyliśmy". Ze światem piękna przedmiotowego. Herbert powtarza tę sytuację pożegnania dawnych wartości i dawnego piękna: „zaznacz miejsce / gdzie stał przedmiot / którego nie ma / czarnym kwadratem / będzie to prosty tren / o pięknym nieobecnym / męski żal / zamknięty w czworobok". Malewicz: „Żadnych «wizerunków rzeczy wisto-ści» - żadnych ideowych wyobrażeń - tylko pustynia". Herbert: „masz teraz / pustą przestrzeń / piękniejszą od przedmiotu / piękniejszą od miejsca po nim". Malewicz: „Ale pustynia jest wypełniona duchem bezprzedmiotowego odczucia, które przenika wszystko". Herbert: „jest to przedświat / biały raj / wszystkich możliwości". Lista zbieżności byłaby tu dłuższa. Rzecz w tym, że Herbert, poprzez nowe ukierunkowanie monologu („ja z manifestu Malewicza zastępuje tu rozmowa z „ty"), a głównie poprzez obrazowe walory słowa ukazuje dramat języka, który przeciwstawia się czystej idei abstrakcjonizmu malarskiego. Abstrakcjonizm, wedle Ingarde-na, dąży do całkowitej eliminacji podobieństwa rzeczywistości obrazu do rzeczywistości pozaartystycznej, utrwalonej w pamięci wzrokowej. Tymczasem język werbalny wizualizuje bezprzedmiotowość. Nazwy geometryczne („pion", „poziom") nie wyrażają w pełni Małe wieżowego „szczęścia". A słowo „pustynia" jest już zdradą abstrakcji. możesz tam wejść krzyknąć pion - poziom - powiada Herbert, ale natychmiast: „uderzy w nagi horyzont / prostopadły piorun". Horyzont jest jeszcze „nagi", piorun - jeszcze „prostopadły", pojęciowy. To wydaje się „rajem możliwości" wyobraźni wyzwolonej spod tyranii rzeczy. Choć i „horyzont", i „piorun", i „raj", a zwłaszcza „nagość"- podstępnie zanieczyszczają sterylność abstrakcji. I oto: „niestworzony świat / tłoczy się przed bramami obrazu / aniołowie oferują / różową watę obłoków / drzewa wtykają wszędzie / niechlujne zielone włosy /[...] nawet wieloryb prosi o portret". W końcu abstrakcjonizm - pod presją języka - przeistacza się we własne przeciwieństwo: w surrealizm. Czarny kwadrat, cień przedmiotu, którego nie ma, rodzi nowy przedmiot: krzesło „piękne i bezużyteczne jak katedra w puszczy". Interpretacja procesów malarskich za pośrednictwem języka eseju jest tu interpretacją stosunku języka o sztuce do języka sztuki. 3. Poezja różnicuje się w zależności od tego, jakie teksty stanowią obiekt trans-mutacji, werbalne czy niewerbalne. O transmutacji właściwej możemy mówić w odniesieniu do systemów niewerbalnych. Natomiast stosunek poezji do przekazu syn-kretycznego jest zawsze dwuznaczny. Z jednej strony to stosunek słowa do słowa (gdyż słowo stanowi składnik wypowiedzi synkretycznej). Z drugiej strony - stosunek słowa do nie-słowa, do niewerbalnych znaków teatru czy filmu. To rozdwojenie daje o sobie znać w praktyce pisarskiej. Co określa - dajmy na to - „teatralną" orientację w liryce? Składają się na nią zarówno wiersze w stylu Odszczepienca Antoniego Słonimskiego, jak i wiersze w rodzaju Kurtyn w moich sztukach Tadeusza Różewicza. Odszczepieniec przypomina urywek z dramatu. Pojawiają się w nim nawet didaskalia: „(Noc. Przed namiotem. Pustynia Perska.)". Ten wiersz nie komentuje problemów teatru; znajduje się wobec teatru w relacji metonimicznej. Funkcję języka-pośrednika spełniają w takich wypadkach formy literatury dramatycznej -wrośnięte w teatr. Kurtyny w moich sztukach, odwrotnie, przedstawiają działanie maszynerii teatralnej oraz tworzenie się znaczeń w kodach scenograficznych: „kurtyny / w moich sztukach / zwisają / na scenie / na widowni / w garderobie / jeszcze po zakończeniu / przedstawienia / lepią się do nóg / szeleszczą / piszczą". Wiersz Różewicza komentuje odbiór niewerbalnych znaków teatralnych, a co za tym idzie, podlega normom transmutacji sensu stricte. I tak jest najczęściej: liryka „teatralna", wkraczająca w kompetencje semiotyki teatru, ukazuje teatr zdewerbalizowany. Mówi o scenografii, ruchu scenicznym., aktorze, wizji inscenizatorskiej itd. Nader rzadko udaje się w poezji ocalenie pełnej integralności sztuki synkretycznej. Posługując się terminologią translatologiczną powiedzieć by można, iż w przekładzie z teatru na poezję dominuje redukcja, podczas gdy tłumaczenie z kodu plastycznego na kod poetycki faworyzuje amplifikację. Nierzadko obraz malarski - opowiedziany wierszem - przekształca się w obraz widowiskowy. Bezruchowi malowidła literatura przeciwstawia ruch. Opis obrazu Salome w A Rebours „zapomina" ustawicznie 0 tym, że odnosi się do znieruchomiałych wizerunków ludzi i przedmiotów, staje się opowieścią o jakimś żywym, dynamicznym rytuale. Podobnie dzieje się w licznych wierszach. Co ciekawe: obrazy malarskie w poezji stają się obrazami mówiącymi (Mozaika bizantyjska Szymborskiej, Madonny polskie Harasymowicza). Widowiska inscenizowane w liryce przypominają teatr! Niekiedy upodobniają się do rytuałów, obrzędów, uroczystości. Słowem: malarstwo zmierza tu w stronę synkrety-zmu. Wśród owych „inscenizacji" wyodrębnia się także „teatr wyobraźni", w którym działania i monologi bohaterów z malowideł otwierają obszary fantastyki. Co by się stało, gdyby ożyły kobiety z portretów pewnej szkoły malarskiej? - zastanawia się w jednym z esejów Baudelaire. W poezji: ożywają portrety i pejzaże, 1 opuszczają ramy malowidła. W Kobietach Rubensa Szymborskiej: Ich chude siostry wstały wcześniej, zanim się rozwidniło na obrazie. I nikt nie widział, jak gęsiego szły po nie zamalowanej stronie płótna. Cudowność, baśniowość - staje się niekiedy agresywną groteskowością, na przykład w Komentarzach do fotografii Witolda Wirpszy. W tej przestrzeni poezji wciąż od nowa organizuje się i wyświetla mit Doriana Graya. 4. Transmutacyjne usiłowania poezji - zwracałem już na to uwagę - nie zawsze oznaczają rekonstrukcję w pełni artystycznych swoistości sztuki niewerbalnej. Jakże często poezja odwołuje się do niższych, paraartystycznych lub zgoła nieartystycznych porządków kultury. A więc: do znaków komunikacji ikonicznej lub komunikacji akustycznej, które nie są jeszcze malarstwem czy muzyką, stanowią natomiast tworzywo, przeczucie, „brudnopis" tych sztuk. Można się zastanawiać, czy wiersz Wielemira Chlebnikowa, poetycka interpretacja starohinduskiej miniatury - przedstawiającej Wisznu na słoniu splecionym z sylwetek kobiecych, ocala specyficzne właściwości grafiki. Nie ulega jednak wątpliwości -jak wynika z ustaleń Toporowa i Iwanowal39 - że pełne odczytanie sensów tego wiersza wymaga znajomości tej właśnie miniatury. Jej koncept to koncept plastyczny - trudno przekazy walny za pomocą słów. Niejednokrotnie plastyczne podteksty poezji sugerują konieczność wyobrażenia sobie umownych symboli komunikacji ikonicznej. Są to symbole powszechnie akceptowane i same w sobie nie mają żadnej wartości estetycznej. Dzieje się tak między innymi w Footballu Tadeusza Peipera. Wiersz opowiada o locie ptaka. W końcu okazuje się, że lot ptaka był lotem „piłki dzielnie kopniętej". Najbardziej zagadkowe informacje pojawiają się w drugiej części tekstu. Oto, czytamy, szybuje ptak, który na szczycie umiałby być zdaniem z wiśni Co to jest zdanie z wiśni? Mowa o drzewie czy o owocu? W liryce dosyć często pojawia się kwitnąca gałąź wiśni: czy gałąź przypomina zdanie? albo zdanie - gałąź? Ptak umiałby być także: czerwonym rozkazem radości w błękitnym cyrku, a, opadając, chłostał niebo jak gniewna kreska Skoro przedtem była mowa o „zdaniu", wyrażenia „gniewna kreska" i „rozkaz radości" mogą być peryfrazami wykrzyknika. „Zdanie z wiśni" to zdanie rozkazujące. Graficzny kształt wykrzyknika przypomina rysunek owocu wiśni. Ale nie tylko. W podobnej formie graficznej - zgodnie z konwencją rysunkowego przedstawiania przedmiotów w ruchu - narysowalibyśmy piłkę spadającą w dół. Otrzymujemy trzy warianty tej samej figury, z charakterystyczną dwudzielnością. U góry: pionowa kreska lub kilka kresek (jako „ślad" lotu piłki). U dołu: okrąg, kółko, kropka. Footballjest wierszem-zagadką. Wyjaśnienie pojawia się na końcu, ale w tekście istnieją poszlaki, które dają szansę wcześniejszego rozszyfrowania reguł gry. Nie słowa, lecz wskazane słowami znaki komunikacji ikonicznej są tu właśnie poszlakami ułatwiającymi poprawne rozwiązanie: zobaczenie ptaka jako piłki. Powtórzmy, iż byłoby uproszczeniem traktowanie Footballu jako wiersza „mówiącego o sztuce", o plastyce artystycznej. Należałoby posiedzieć raczej, że takie wiersze apelują do nieartystycznych porządków komunikacji społecznej, które są materiałem sztuk plastycznych. Nie każde słowo wprowadzone do collage'u malarskiego, do filmu czy do dzieła muzycznego - reprezentuje literaturę. Może być słowem mowy dziennikarskiej, elementem subkodu jakiejś nauki, fragmentem językowej potoczności. Podobnie nie każdy znak z systemów niewerbalnych - wprojekto-wany w scenariusz odbioru monologu lirycznego - bywa reprezentantem sztuki niewerbalnej. Rozróżnienia artystycznych, paraartystycznych i nieartystycznych kontekstów wiersza bywają nader uciążliwe, gdyż granice między tymi trzema porządkami zmieniają się w dziejach kultury. Sądzę jednak, że w układzie wskazanych rozróżnień rysują się najogólniejsze choćby perspektywy badań nad transmutacją. INTERPRETACJA JAKO„PRÓBA CAŁOŚCI" Spośród rozlicznych perypetii lekturowych, jakie przytrafiają się raz po raz filologom, jedna odznacza się właściwościami szczególnej zupełnie natury. Myślę o czytaniu bibliografii. Spróbujmy odtworzyć owo specjalne przeżycie odbiorcy, kiedy to dzieło Estreichera czy Korbuta inscenizuje recepcję niezgodną jakby z podstawowym przeznaczeniem tych ksiąg, obcą ich funkcjom prymarnym. Nierzadko polonista, zwłaszcza młody, świeżo przyjęty na studia, jeżeli chce oswoić się z klimatem otoczenia, a nie zna jeszcze ani celów własnych przedsięwzięć badawczych, ani sposobów otwierania magazynów wiedzy, staje przed „półką z Korbutem" jak przed wielką bramą, za którą, podejrzewa, widać już całą przestrzeń nowej dziedziny poznania: zabudowaną bezpiecznie i prosto, z wyraźnie zakreśloną linią horyzontu. W takim czytaniu tomów bibliografii (naiwnym i ufnym) pojawia się zazwyczaj coś, co towarzyszy wszelkim obcowaniem z przepisami spójnymi wewnętrznie, mianowicie myśl o istnieniu nadrzędnego sensu tej gigantycznej całości. Oto bibliograf zarejestrował wszystkie teksty danego obszaru kultury. Czy chciał tą drogą zakomunikować jakąś własną - ważną - ideę na temat praw rządzących słowem drukowanym? Wystarczy poddać się rytmowi zapisu - imion, tytułów, dat - aby z tej masy jęły się wyłaniać nieprzebrane możliwości uporządkowania dziejów piśmiennictwa. Tutaj każdy dokument ma niejako równą szansę zapanowania nad pozostałymi. Gospodarz bibliografii z beznamiętną rzetelnością zgromadził obok siebie arcydzieła i całkowicie bezwartościowe produkty nieudolności pisarskiej... Otóż wła- śnie: czy bezwartościowe całkowicie? Być może w perspektywie dokumentalisty sam fakt „bycia .tekstem" jest wystarczającym wskaźnikiem wartości. Lub inaczej: sama przynależność tekstu do kompletu świadectw aktywności literackiej człowieka wyznacza tu swoistą aksjologię. Czyli ów komplet, owo niepodzielne „wszystko" sztuki słowa stanowi doniosły fenomen kultury i ze względu na tę doniosłość musimy pamiętać o każdej, najdrobniejszej i najmizerniejszej, cząstce. Wolno przypuszczać, iż bohater naszej opowieści, młodociany polonista, dowie się w krótkim czasie (z rozmaitych źródeł), iż jego fascynacje były nie tylko doskonale znane dziejom humanistyki, ale uchodzą od dawna za anachroniczne i zdeprecjonowane. Historia litteraria, pisze Henryk Markiewicz, oznaczała pierwotnie, w XVII wieku, „przeważnie katalogi i poradniki bibliograficzne" 140. Historia literatury natomiast, uznając inwentaryzację faktów za procedurę przedwstępną i pomocniczą jedynie, im głębiej wchłania teorię, tym gwałtowniej odcina się od induk-cjonizmu; chętnie ulega sugestii; iż nie trzeba - bo nie warto - troszczyć się o drobiazgowy opis wszystkich bez wyjątku elementów jakiegoś zbioru. Należy raczej wyjaśnić mechanizmy jego przemian, zrekonstruować relacje i funkcje, aby ujawnić w końcu reguły ukryte pod powierzchnią zjawisk językowych. To rozwiązanie kwestii nie daje jednak gwarancji zupełnego bezpieczeństwa moralnego. Jeżeli nasz początkujący filolog zajmie się pilnym studiowaniem obyczajów retorycznych współczesnego literaturoznawstwa, to zorientuje się bez trudu, iż ów - jak to nazwać? - „kompleks Estreichera" aktywizuje się dziś często w rozmaitych formach. Autorzy dysertacji naukowych z uporem ostrzegają czytelnika, by ten nie oczekiwał od nich syntezy całościowej 141. „Książka niniejsza nie stanowi w pełnym i tradycyjnym tego słowa znaczeniu monografii" - oświadcza badacz Nał-kowskiej; „nie było zresztą moim zamiarem referowanie całości sprawy" - usprawiedliwia pominięcie licznych dokumentów z zakresu tzw. „stanu badań" znawca poezji Tuwima; w pracy o Witkacym czytamy, że podejmuje ona „problematykę węzłową, wystarczającą [...]do ogólnego określenia, czym jest groteska w teatrze Witkacego": cytowany passus - z jakichś przyczyn - uwyraźnia drukiem rozstrzelonym jedno słowo: „wystarczającą". Zastanowić może w tych i tym podobnych, stosowanych nagminnie figurach retoryki literaturoznawczej nuta skrywanej nostalgii. Jak gdyby przełom antypozyty- wistyczny obok bezspornych korzyści przyniósł także straty. Zdaniem Janusza Sławińskiego „współczesny badacz może tylko z zazdrością myśleć o swoich poprzednikach". Czy tęskni też do utraconej wiary w prymat erudycji nad interpretacją? I może chciałby przyznać słuszność słowom, że „umysłowi ludzkiemu nie skrzydeł trzeba, lecz ołowiu"? Dość powiedzieć, iż badawczy rachunek sumienia bywa też i rachunkiem arytmetycznym. „Autor przyznaje - pisze Michał Głowiński we Wstępie do Powieści młodopolskiej - że nie ma za sobą lektury całej ówczesnej produkcji powieściowej, przeprowadził selekcję, selekcję konieczną, gdyby jej nie dokonał, prawdopodobnie nie byliby w stanie napisać tej pracy. Jej podstawę materiałową stanowi około 200 powieści, opublikowanych w omawianym okresie" 142. Tak w strukturę dyrektyw metodologicznych interweniuje biologia. Trud badacza musi być na miarę jego możliwości życiowych. „Prosty rachunek wykazuje - zwierza się z analogicznych kłopotów Stanisław Lem - iż, czytając po sto stron fantastyki dziennie, trzeba by żyć równo sto lat, nie robiąc niczego innego, byle tylko pochłonąć wszystko, co dotąd utworzyła" 143. Problem nie jest bynajmniej pozorny. Zaczęliśmy od próby rozświetlenia fantasmagorii młodzieńczych, jakie mogą pojawiać się wobec ogromu tekstów wskazanych przez bibliografię ogólną czy specjalną (literacką), kiedy to, z jednej strony, wartością obligującą do lektury wydaje się komplet przekazów, a jednocześnie, z drugiej strony, obezwładnia jego bezmiar: większy od życia jednostki. I oto stwierdzamy teraz, że emocje podobnego kroju (w miniaturze) nękają również uczonych, którzy rewidując własne oczytanie w nieporównanie mniejszych zakresach niż Es-treicherowy, poczuwają się do obowiązku wytłumaczenia się z takich czy innych luk i niedostatków. Sprecyzujmy: mówiąc o całości, będę miał na myśli grupę utworów literackich (a dokładniej: przekazów funkcjonujących w obrębie komunikacji literackiej) odznaczającą się następującymi osobliwościami:. 1. „Całość" wyodrębnia się z kosmosu tekstów według takich prawideł spójności wewnętrznej, jakie są w każdym przypadku indywidualnym akceptowane przez badacza. W grę wchodzą zarówno synchronie, jak i wątki diachroniczne. Na przykład dla autora Fantastyki i futurologii „całością" jest wszystko, cokolwiek w XX stuleciu pretenduje do miana prozy fantastyczno-naukowe-j (bez oglądania się na żelazne kurtyny w przestrzeni pojmowanej lingwistycznie, geograficznie, politycznie czy na jakąkolwiek inną jeszcze modłę); w książce Jadwigi Zielarskiej enuncjacje polskich translatorów doby oświecenia układają się także w całość koherentną, wyrzuconą jakby z potoku komunikacyjnego danej epoki; Hubert Orłowski analizuje „całość" pn. „literatura w Trzeciej Rzeszy" itd. Zaiste, trudno by było porozumiewać się na temat najpowszedniejszych spraw literatury, nie łącząc jej komunikatów w rozliczne „rodziny" czy „zbiory", a więc w całości (względnie) suwerenne. 2. Badacz tak określonej „całości" uświadamia sobie, prawem paradoksu, daremność wysiłku przyswojenia wszystkich jej składników (tylko takie sytuacje będą tutaj przedmiotem refleksji). Jego trud jest daremny: raz dlatego, że trwanie lektury przekracza trwanie biografii, kiedy indziej z powodu iluzoryczności granic grupy tekstów budujących ową całość (wyodrębniona niby - przy każdym kolejnym zgłębieniu stapia się z innymi konfiguracjami: w nieskończoność). Przede wszystkim zaś poczucie nierzeczywistości panowania nad nią stąd pochodzi, iż badacz nie potrafi zająć wobec danej grupy tekstów postawy odbiorcy, ani też nie jest w stanie ustalić, w jakie to cechy miałby być wyposażony jej czytelnik idealny, a więc do kogo ostatecznie jest adresowana. Omawiając (przy innej okazji) role układu odbiorczego w komunikacji literackiej - „czytelnika", „wykonawcy" i „badacza" - wyraziłem pogląd, iż badacz sytuuje się zazwyczaj ponad terytorium doświadczeń potocznych, ściśle czytelniczych, i zarazem ponad obszarami transformacji wykonawczych, przy czym scenariusze lekturowe, kształtujące się „poniżej" możliwości uczonego - są mu z grubsza znanel44. Urzeczywistnia się jednak ta hierarchia w interpretacji pojedynczych dzieł. Z chwilą zaś, gdy przedmiotem badania staje się całość wielotekstowa, dochodzi do odwrócenia układu. U podstaw znajduje się teraz rola znawcy. Wstępny proceder odgraniczenia „całości", jak wspomniałem, podlega weryfikacji ze względu na - aktualnie obowiązujące - rozróżnienia polonistyki uczonej. Natomiast przedsięwzięcia czytelnika danej grupy tekstów - to zaledwie domysł, jakże enigmatyczny, umykający w rejony wysokiej abstrakcji. Odpowiedź, oczywista na pierwszy rzut oka, iż mamy tu do czynienia (po prostu) z adresem zbiorowym: z publicznością literacką, wyda- je się nader zawodnym środkiem antydepresyjnym. Ba: potęguje dramatyzm! Rozmaitość przygód czytelniczych w życiu literackim jakiejkolwiek zbiorowości nie może się przecież przydarzyć jednostce. A przygody owe, nawet wydobyte z chaosu i włączone w pewien model, tym bardziej tracą charakter zapisu jednolitego przebiegu lektury... Zarysowana wyżej antynomia - między poczuciem „całości" a przeświadczeniem o koniecznej fragmentaryczności jej ujęcia - daje o sobie znać w kolejnych fazach ekspertyzy literaturoznawczej, a więc: - na poziomie analizy, - na poziomie opisu, - na poziomie interpretacji. Spróbujmy prześledzić metamorfozy badania całości wielotekstowych, sięgając po przykłady do grupy utworów, którą uświadamiamy sobie jako „polską poezję współczesną". Interpretacja wobec analizy. To nie przypadek, że wykłady metodologiczne na temat powinności interpretatora, który zajmuje się pojedynczym dziełem literackim, faworyzują analizę (jako stadium przygotowawcze) i z niewielkim zainteresowaniem przyglądają się opisowi. Interpretacja nie jest specyficznie naukową formą repliki na tekst artystyczny. Pojawia się w krytyce literatury, towarzyszy lekcjom języka polskiego w szkole średniej, a także wszelkim innym praktykom odbiorczym. Ilekroć zmierza ku nauce, szuka oparcia w analizie. Jak wynika z recepcji arcydziełach rozbiory badawcze zatrudniają wciąż nowe i nowe pokolenia znawców, i wydają się nie mieć końca: dopóty, dopóki trwa rozwój poetyki teoretycznej. Im rzetelniej więc interpretacja utworu zagospodarowuje obszary jego analizy, tym silniejsza pewność związania działań interpretacyjnych z repertuarem ofert naukowej wiedzy o literaturze. Większość pojęć z teorii dzieła apeluje do procedur analitycznych, i do myślenia analitycznego. Pojęcia te, niektóre nazwy genologiczne, terminy określające pewne substruktury oraz elementy tekstu są w istocie implikacjami anali-tyczno- badawczymi, to znaczy: nie dają wizji utworu w jego kształcie dostępnym czytelnikowi, lecz oświetlają jak gdyby relacje między składnikami dzieła - bezpośrednio po jego rozbiorze. Może to być, dla przykładu, relacja obecności i braku spodziewanych znaków literackich (odnotowana w terminach typu: wiersz bezrymowy, proza afabularna, gdy wyróżnikiem jest brak, lub odwrotnie, gdy podkreśla się obecność jakichś chwytów poprzez nazwy „powieść z tezą", „jamb z hiperkataleksą" itd.). Albo: relacja obfitości i niedostatku, kiedy to nomenklatura badawcza akcentuje ilościowe niedobory lub nadmiary w dziele (tok anapestyczny, motyw przewodni, słowo-klucz). Wreszcie: istnieją pojęcia, które były pierwotnie uogólnieniem analizy, prowadzonej w ten sposób, aby elementy wymontowane z tekstu określiły się względem siebie poprzez stosunek zmiany i kontynuacji (tradycji i nowatorstwa), np. mowa pozornie zależna, monolog wewnętrzny. Opis dzieła, skromny, zdroworozsądkowy, nie utrzymuje tak licznych i atrakcyjnych kontaktów z teorią i w refleksji nad przebiegiem interpretacji badawczych wydaje się tematem drugorzędnym. Z chwilą jednak, gdy obiektem badań staje się całość wielotekstowa (np. poezja kilku dziesięcioleci), proporcje się odwracają. O powodzeniu interpretacji „całości" decyduje przede wszystkim opis; zagadnienia analizy schodzą na margines. Dlaczego? Komunikacja literacka - w układzie odbiorczym - to nie tylko suma lektur, ale również wielość transformacji polekturowych: jawnych i ukrytych. Z tego punktu widzenia „analizę" można rozumieć jako naturalny sposób istnienia twórczości danego okresu historycznoliterackiego. Na poziomie recepcji potocznej, która nie chce się podporządkować autorytetowi krytyki bieżącej, panoszą się „rozbiory" przypadkowe, mechaniczne i ostro wybiórcze. Poszczególne teksty, zwłaszcza poetyckie, rozpraszają się na osobne fragmenty, osadzają się w pamięci jako antologie cytatów, konstytuując nader oryginalne widzenie „całości". Łatwo sobie można wyobrazić czytelnika, dla którego liryka trzydziestolecia sprowadza się do rejestru paru nazwisk, tytułów, zapamiętanych cząstek wierszy i motywów. Dajmy na to: Gałczyński: rzucam kwiaty na tor, którym przejeżdża rewolucja. Różewicz: ocalałem prowadzony na rzeź. Białoszewski: ulica wygląda jak ulidza. Harasymowicz: pajączki. Grochowiak: coś o trumience. Wojaczek: matka-kiełbasa (itd.). Jeżeli tekstologia ma powody, aby staczać boje o przecinek opuszczony przez wydawcę, jeżeli krytyka tłumaczeń piętnuje nadużywanie redukcji, upatrując w niej niebezpieczeństwo zniekształcenia sensów i obrazów pierwowzoru, to czas by już był po temu, żeby światopoglądy czytelników - ukształtowane przez maksimum procesów redukcyjnych - znalazły się w centrum uwagi socjologii literatury. Na poziomie recepcji sterowanej przez krytykę literacką funkcjonuje analiza innego typu: izomorficzna wobec analizy pojedynczego tekstu. Tutaj świadomość użytkowników poezji wytwarza radykalne, choć zarazem tymczasowe taksonomie -od sezonu do sezonu, od jednej koniunktury do drugiej. Podobnie jak badawczy, skrupulatny rozbiór monologu lirycznego nie oznacza przyporządkowania jednego składnika - jednemu tylko kontekstowi zewnętrznemu, lecz sytuuje każdy element w sieci kontekstów (tematycznych, stylistycznych, gatunkowych, weryfikacyjnych itd.), tak i rozbiory całości wielotekstowych odnoszą pojedyncze wypowiedzi literackie do wielu porządków naraz (do biografii autora, sytuacji pokolenia, ideologii „etapu", dziejów form artystycznych i in.). Badacz poezji okresu będzie, oczywiście, rewidował koncepcje analityczne - wytwarzane w układzie odbiorczym, usuwał pomyłki, wprowadzał korekcje, postulował nowe typologie całości, ale inicjatywy badacza nie różnią się tu jakościowo od konceptów krytyka literackiego, w szczególności zaś: nie wchodzą w opozycję naukowości i nienaukowości analizy. Jedyna nadzieja w opisie. Interpretacja wobec opisu. Nobilitację metodologii opisu powinna by proklamować semiotyka; w istocie uczyniła to pośrednio, traktując kwestię wyznaczania granic tekstu jako wyjściową dla dalszych, coraz bardziej wyrafinowanych intelektualnie przedsięwzięć badawczych. Akt opisu stanowi ewidentne - choć podlegające ewolucjom historycznym - przeciwieństwo aktu interpretacji. W każdym momencie dziejów wiedzy o literaturze społeczność uczonych dysponuje repertuarem przeświadczeń, które wydają się w pełni bezsporne, uformowane w sposób jednoznaczny. Sądy wygenerowane z tego repertuaru mają charakter czystych konstatacji. Nie trzeba tutaj piętrzyć argumentów dla obrony tezy, iż zdania opisowe w mowie znawców stanowią pierwszy warunek wzajemnego porozumienia. Opis zakłada pewną - najogólniejszą - orientację metodologiczną, mianowicie: może być uprawiamy przez badacza, któremu rzeczywistość bytów literackich uobecnia się w potencjalnym uporządkowaniu. (Wizja chaosu, i tylko chaosu, jako jedynie słuszna formuła istnienia literatury, lansowana niekiedy w krytyce, wyklucza, bez wątpienia, operowanie opisem.) Zgoda na opis oznacza przyjęcie postawy racjonalistycznej i jednocześnie szacunek dla empiryzmu (choćby w wariantach popularnych i najprostszych). Atrakcyjne rezultaty dałaby w tym względzie konfrontacja zbieżności między opisem badawczym a klasycystycznym poematem opisowym. W obydwu wypadkach pojawia się ten sam fundament światopoglądowy: przekonanie, że uniwersum stanowi konstrukcję celową, a przedmioty zachowują w nim tożsamość - w wyrazistym rysunku granic, w odrębności barwy, ciężaru, zapachu, i dlatego właśnie mogą być opisywane. Interpretacja różnicuje stanowiska badaczy - opis buduje tło, na którym to zróżnicowanie staje się widoczne. W obrębie opisu zadomawia się nomenklatura terminologiczna. Interpretacja natomiast przyswaja, albo stwarza na własny użytek, terminologię teoretyczną. „Nomenklatura to dziedzina byłych terminów teoretycznych, które dopracowały się odniesień przedmiotowych i zakrzepły w tych odniesieniach - pisze Janusz Sła- wiński. - Proces przechodzenia jednostek z zakresu terminologii teoretycznej do zakresu nomenklatury jest jednym z wątków szerszego procesu rozwijania się i stabilizacji języka nauki. Można zresztą obserwować niekiedy i ruch odwrotny: terminy znieruchomiałe w swojej funkcji nominatywnej ulegają reinterpretacji, ich «spłasz-czone» znaczenia wypełniają się nowymi treściami pojęciowymi [...]"145. Przestrzeń opisu - mutatis mutandis - to krajobraz opuszczony przez interpretację. W dziedzinie opisu całości wielotekstowych daje się jednak zauważyć ów, odnotowany w pracy Sławińskiego, „ruch odwrotny": aby wydostać taką „całość" ze skupiska literackich artefaktów, trzeba wyremontować instrumenty służące opisywaniu „dużych" kompletów znakowych. Dotyczy to zwłaszcza dwóch porządków: - delimitacyjnego (zewnętrznego), - konstrukcyjnego (wewnętrznego). Szkoła tartuska w swych teoriach modeli delimitacyjnych posługuje się pojęciem „ramy", która oddziela „tekst" od „nietekstu"; w przypadku pojedynczych przekazów werbalnych, jak chce Łotman, „obramowanie" utworu stanowią jego początek i koniec. Kategorie „początku" i „końca" przylegają do całości ukształtowanych li-nearnie. Nie musi to być (za wszelką cenę) pojedynczy utwór. Może to być również rozciągnięty w czasie zbiór manifestacji z kręgu jakiejś doktryny, np. futuryzmu, gdzie pierwszym słowem okazał się Akt założycielski Marinettiego, opublikowany w 1909 r. Polska poezja powojenna ma jednakże swój „początek" w nieprzebranej mnogości takich „aktów", które stwarzają od razu wielkie pole inicjalne. Bezsprzecznie: przystępując do opisu diachronicznego - traktujemy owo pole inicjalne tak, jak gdyby stanowiło ono istotnie jedno z dwu „obramowań" interesującej nas całości. Wszystkie nowe teksty poetyckie, obecne w komunikacji literackiej tuż po wyzwoleniu, można czytać niby pierwszy „rozdział" wielkiej księgi liryki trzydziestolecia, i można pytać dalej, za Łotmanem, o funkcje modelujące tej obfitości „początków". Interpretacja zatem miałaby wyjaśnić (nikt tego zresztą nie uczynił dotąd) zagadkę samopoczucia sztuki słowa w określonych przez historię ramach. Kwestionariusz interpretatora uwzględniałby, jak sądzę, cztery podstawowe możliwości: a. całokształt przekazów lirycznych po 1944 r. zachowuje żywą pamięć swych „początków", kult pierwszego dnia wolności, mit powojennej genezy; b. przekracza pole inicjacji (zaciera granicę), wiążąc swój stan obecny z wcześniejszymi okresami dziejów sztuki poetyckiej, np. z dwudziestoleciem, z Młodą Polską, z romantyzmem; c. rozpada się na całości mniejsze, wyraziściej zdelimitowane niż całość zwana „polską poezją współczesną", takie np. całości jak poezja po zjeździe szczecińskim, poezja lat siedemdziesiątych itp.; d. nie podejmuje kwestii własnego „początku", nie zna takiego problemu, albowiem nieprzerwanie zmierza ku określeniu się wobec pola dokonań finalnych, chce dojść do „końca", wyczerpać czym prędzej swą energię, powiedzieć ostatnie słowo. Z góry można założyć prawdopodobieństwo wystąpienia wszystkich czterech dążeń oraz ostrą między nimi grę o dominantę. Rzeczą interpretacji byłoby ogłoszenie wyników tej gry - po uprzednim wniknięciu w jej reguły. Nie kwestionując zasadności postawionych wyżej pytań, a przeciwnie, upatrując w nich poważną szansę dla odczytań całościowych poezji powojennej, powinniśmy uświadomić sobie, że podstawowa niedogodność, o której mówiłem na wstępie, wciąż nie została pokonana. Oto ramą „całości" większej (liryka trzydziestolecia) okazują się „całości" mniejsze (liryka pierwszych lat po wojnie z jednej oraz liryka teraźniejszości z drugiej strony). „Pole dokonań finalnych" i „pole inicjalne" mają taką samą strukturę, co i skupiska tekstów w przestrzeni międzypolowej. Jeżeli bowiem „początkiem" ma tu być komplet wypowiedzi poetyckich (funkcjonujących w obiegu społecznym 1944 i 1945 r. w Polsce), to znaczy, że on sam wymaga manipulacji delimitacyjnych: identycznych z opisem „całości". Cóż trzeba brać pod uwagę? Czy tylko wiersze ogłaszane w prasie i edycjach książkowych? A może nadto jeszcze utwory nie drukowane, dostępne zamkniętym kolektywom czytelniczym? Wyłącznie literaturę - z perspektywy krytyki - godną własnej nazwy, czy równocześnie folklor wiejski, piosenki uliczne, ballady więzienne, dziecięce rymowanki, poematy koszarowe, hasła kibiców sportowych, druki reklamowe i tym podobne produkty? Przede wszystkim: czy wolno zawęzić zakres obserwacji do tych jedynie tekstów, które „chcą" być dziełami sztuki w intencji autorów? A jeżeli recepcja społeczna wydobywa poetyckość także z przekazów ukształtowanych pierwotnie bez ambicji artystycznych i konfiguracje słów i zdań stają się poetyckimi na mocy decyzji odbiorcy? czyż zjawiska te miałyby już pozostać poza „ramą" opisu całości? Przyjmijmy następujący punkt wyjścia: granice poezji okresu są granicami doświadczenia poetyckiego danej społeczności. Elementarne doświadczenie poetyckie pojawia się w procesie obcowania człowieka z językiem potocznym. Współcześnie mowa utylitarna różnicuje się ze względu na sytuacje, w których utrwalają się ogólnie obowiązujące partytury zachowań językowych (tu „sytuacja ma rację"); komunikacja poetycka, odwrotnie, swoje zróżnicowanie uzależnia od podmiotu mówiącego, i podporządkowuje się jego dyktaturze. W kulturze dzisiejszej wyodrębniają się trzy podstawowe zakresy doświadczenia poetyckiego (zob. schemat), usytuowane względem siebie koncentrycznie, które są jednocześnie - dla badacza - trzema formami delimitacji całości wielotekstowej. (Czytelnik tej książki spotkał się już z zarysem przedstawionego tu podziału: w rozdziale pierwszym, w szkicu omawiającym źródła pisarskiej wiedzy o odbiorcy; wracam do zasygnalizowanego wcześniej wątku i próbuję go rozbudować.) A więc: A. Zakres pierwszy, najszerszy, zarazem najgłębiej ukryty, obejmuje niektóre przejawy autokomunikacji werbalnej. Mam na myśli rozliczne przypadki „cichego mówienia", intymne dialogi wewnętrzne. Autokomunikacja wyznacza najrozleglej-szy krąg doświadczenia poetyckiego - w tym sensie, że ogarnia największe rzesze użytkowników polszczyzny. Nieporównanie częściej „bywa się poetą" dla siebie niż dla innych. W bezpieczeństwie, w „śpiewaniu - sobie a Muzom", nie krępują ani strach, ani wstyd: dwa uniwersalne, w znanym ujęciu Łotmana, stymulatory zachowań człowieka jako podmiotu kultury. Jednym z najprostszych tropów poetyki autokomunikacyjnej jest przeniesienie nazwy osobowej - imienia, nazwiska - z ogólnospołecznego systemu onomastycz-nego w sferę idiolektu, kiedy to „cudze słowo" rozpoznaję jako „słowo na mój temat", i w jego architekturze fonetycznej, a zwłaszcza w pakiecie aluzji do słów bli- skobrzmiących upatruję prawdopodobieństwa fantastycznej automitologii. To samo przydarza się wielu innym słowom, wyrażeniom, frazeologizmom. Autokomunikacja nie musi stwarzać nowych tekstów. Wystarczy, jeżeli teksty gotowe usytuuje w porządku poetyckości. B. Zakres drugi, węższy od pierwszego, ogarnia ogólnospołeczną komunikację werbalną i skupia w sobie różnorodne urzeczywistnienia twórczości spontanicznej. Jest to ów, wspomniany już w rozdziale pierwszym tej książki, folklor in st atu nascendi. Układając tekst nacechowany poetycko - autor liczy się tu z akceptacją środowiska, z którym się solidaryzuje. Nie boli go zjadliwa nawet krytyka środowisk obcych. Prawda, z reguły właśnie „obcym" chce dokuczyć, ale tak, aby jego zamysł prześmiewczy uchwycili, a sposób wysłowienia zaaprobowali tylko i wyłącznie sami swoi. Tworzenie spontaniczne, podporządkowane celom doraźnym, wymaga odwagi. Trzeba umieć przezwyciężyć wstyd i strach. Kategorie te nie wchodzą jednak w bezpośrednią opozycję typu antagonistycznego. Każda odnosi się do innej zbiorowości. Uczucie wstydu pojawia się wobec „swoich": mogą oni zakwestionować kunszt pisarski domorosłego poety, i będzie to oznaczało jego literacką klęskę. Uczucie strachu natomiast bywa skutkiem oczekiwania kary ze strony „obcych", przy czym karę, nawet najdotkliwszą, odwrotnie - przyjmuje się tu zawsze jako literacki suk-cesl46. C. Trzeci zakres, najwęższy, reprezentowany przez najmniejszy odsetek uczestników kultury, wyodrębnia się także z komunikacji społecznej i obejmuje twórczość profesjonalną. Zawodowiec nie jest w stanie przewidzieć, kto spośród publiczności odbiorczej okaże się „swoim", a kto zareaguje jak „obcy". Nierzadko myli się, i to tragicznie, w tego rodzaju prognozach. Ludzie, którym ofiarował własny trud, odtrącają go często. A społeczność, której się przeciwstawiał, obwołuje go heroldem swych idei. Opozycja „wstydu" i „strachu" przybiera tu, z konieczności, postać hipotezy na temat odbiorcy, którą dopiero praktyka społeczna (recepcja utworu) potrafi ugruntować, przebudować, zawiesić w próżni albo unicestwić bezpowrotnie. ZAKRESY DOŚWIADCZENIA POETYCKIEGO Schemat powyższy, opisujący - mówiąc słowami z wiersza Tymoteusza Karpo-wicza - „rozłożystą nieruchomość" sztuki słowa, można rozwijać dynamicznie. Wiadomo, że ewolucje poezji polegają na bezustannym przekraczaniu granic między trzema wskazanymi zakresami. Zatem przeżycia autokomunikacyjne (wektory z symbolem „a") uobecniają się - w nowej postaci - na terenie folkloru i poezji profesjonalnej. Z kolei folklor współczesny (wektory z symbolem „b") użycza pewnych wzorców poezji autokomunikacyjnej i może przenikać do twórczości profesjonalistów. Wreszcie twórczość profesjonalna odbija się zarówno w przestrzeni folkloru, jak i w konstruowaniu potencjalnych tekstów poetyckich (wektory z symbolem „c"). Ponadto - idąc wciąż drogą opisu - należy uwzględnić zjawisko dekoncentracji układu, spowodowane wymianą kryteriów statystycznych (liczebność uczestników komunikacji poetyckiej w poszczególnych zakresach) na kryteria jakościowe (wartość rezultatów doświadczenia poetyckiego - z punktu widzenia ich miejsca w kulturze). Najwyższe notowania będą tu miały świadectwa pochodzące z najwęższego kręgu: dzieła zawodowców. Cenę najniższą, odwrotnie, uzyskają wydarzenia autokomunikacyjne jako przyczyny sprawcze poezji potencjalnej, znikliwej, nieuchwytnej na powierzchni mowy, a w konsekwencji: ciemnej dla badacza. Przechodząc od opisu do interpretacji - uświadamiamy sobie z całą dobitnością jej przyszły kształt idiograficzny. Im uporczywiej schemat opisowy ogarnia stany typowe wielu różnych epizodów w dziejach literatury i obrazuje to, co powtarzalne, tym większa pokusa, aby w każdym z takich epizodów rozpoznać struktury swoiste, znane danej grupie tekstów: tu i teraz. Wizerunek idiograficzny poezji okresu jest odpowiedzią na historię oraz odpowiedzią na autonomię artystyczną określonej grupy dzieł. W pierwszym wypadku nie wystarczy ani tradycyjne, deterministyczne tropienie tematu, który podpowiada sztuce historia społeczna (w najszerszym ujęciu), ani też, z drugiej strony - równie tradycyjna, Wólfflinowska rekonstrukcja innowacji, jakie ufundowała sobie dana epoka w systemie konwencji pisarskich. Nasz model opisu skłania bowiem interpretatora, przede wszystkim, do wypowiedzi w sprawie odmian historyczności w każdym z trzech zakresów doświadczenia poetyckiego. Ad A. Specyficzne antynomie, kto wie, czy nie najbardziej kapryśne, organizują odczuwanie czasu na obszarach poezjowania autokomunikacyjnego. Historia wpro- jektowana w polszczyznę współczesną przeciwstawia się na każdym kroku historii akumulowanej w biografii jednostki: tym gwałtowniej, im skromniejsze umiejętności idiolektyzacji mowy potrafi z siebie wykrzesać „twórca" utajonych „poematów". Ad B. Inne znów figury temporalne kształtują retorykę folkloru in statu nascendi. Interwencyjny, doraźny, wplątany w aktualności kolejnych etapów bytowania zbiorowości - folklor wyprzedza na ogół poczynania literatów- profesjonalistów, reaguje natychmiast na wypadki z ostatniej chwili i z niebywałą łatwością unicestwia pamięć o własnych stanach wcześniejszych. Nie podejmuje zobowiązań moralnych wobec koniunktury, która pochłaniała go jeszcze wczoraj. Dzieje się tak, jak gdyby sprawowała nad nim władzę archaiczna - opisana przez Lćvi-Straussa - „myśl nie-oswojona" lub może - odwzorowany z kultury masowej XX w. - indyferentyzm historyczny: brak poczucia ciągłości tradycji. Ad C. Przyjmując, że poezja profesjonalna potrafi ukonstytuować się jedynie wewnątrz doświadczenia poetyckiego ogółu (internowana poza granicami tego doświadczenia - staje się bezwarunkowo „niepoezją"), interpretacja jej historyczności powinna określić stosunek literatury zawodowców do wyobrażeń czasowych folkloru, i zarazem - do przeżywania czasu w potencjalnej „liryce" autokomunikacyjnej. Pierwsze zadanie jest osiągalne empirycznie; drugie nadaje przedsięwzięciom badacza charakter hipotezy. Związki pomiędzy sztuką profesjonalną a folklorem współczesnym to (dla interpretacji historycznej) jedno z tworzyw najczulszych i najplastyczniejszych. Nie „wpływy i zależności" jednak, nie inwazja wzorców poezji „wysokiej" na twórczość okolicznościową czy twórczości okolicznościowej na poezję „wysoką" są tu najciekawsze, lecz substytucje, które powodują, że struktury poezji profesjonalnej korzystają z uprawnień folkloru, a zjawiska w istocie swej folklorystyczne - opanowują terytoria poezji profesjonalistów. W „próbie całości" liryki powojennej byłby to problem węzłowy. Eksploatacja obyczajów percepcyjnych użytkowników folkloru współczesnego - jako gwarancja żywego kontaktu z publicznością (kosztem utraty autonomii). Albo: pielęgnowanie profesjonalizmu, gra o suwerenność sztuki, za cenę wzrastającej niepopularności. Nie chcę przez to powiedzieć, iż odbiorca, odbiorca współczesny, zawsze optuje na rzecz „niesztuki", odtrącając „sztukę". Nie zawsze. Inny jest jednak porządek czytania tradycji, inny - rozumienia dzieł nowych, które powstają teraz, współcześnie. Czytelnik umie zająć wobec tradycji postawę estetyczną - bez specjalnego w tym względzie wysiłku. Nieobecność autora tekstu sprzyja odczuciu fikcji, potęguje od- działywanie na odbiorcę - wewnętrznych konstrukcji wypowiedzi poetyckiej, takich jak podmiot liryczny, architektura przestrzeni przedstawionej w słowie, specyficznie literacki rytm czasu itd. Ja wiem, co umie morze i szalony Wicher, na wody słone uniesiony. Jak przeżywać ten tekst: fragment wiersza poety doby Renesansu? Odbiór musi pokonać pewną, dość istotną sprzeczność. Uświadamiam sobie, że teraz, gdy odczytuję Pieśń VI Jana z Czamolasu, jej twórca, który od dawna nie żyje, nie przemawia osobiście do mnie. Chcę jednak uwierzyć, iż owo „ja" - obecne w wypowiedzi -właśnie mnie, czytelnika, wtajemnicza oto w swe osobiste problemy. Kto to jest, kto do mnie mówi: „ja wiem"? Intendent Sforka z Horsztynskiego doszedłby pewno do wniosku, że to „papier mówi". Ale nie warto iść w jego ślady. Pamiętajmy, że Sforka zwariował. Wybrnąć z tej antynomii można w jedną tylko podążając stronę: w stronę fikcji. Ku rzeczywistości umownej, wybudowanej „na niby". W jej granicach zdanie „ja wiem" należy do nadawcy fikcyjnego. Czas egzystencji podmiotu równa się czasowi trwania tekstu wiersza. W krajobrazie słonych wód i szalonego wichru. Wiedza o dawności przekazu sprzyja orientacji na swoistość i niezwykłość aktu werbalnego. Estetyczne przeżywanie liryki to odkrycie cudowności mowy. Poczucie wyższości, jakie żywimy często podświadomie wobec starych kultur, podejrzewając je o niedojrzałość, infantylizm itp., zostaje poddane dramatycznej próbie, gdy stykamy się z zabytkiem literackim. Okazuje się, że i za króla Ćwieczka ludzie znali sekrety komunikacji werbalnej i znali kunszt operowania słowem. Dystans czasowy wpływa na uwyraźnienie tekstu tak intensywnie, że świadectwa, które pierwotnie nie były i nie miały być literaturą piękną, narzucają się nam jako twory „poetyckie". Przyboś - nie bez premedytacji - poprzedzał wybory swych liryków pierwszym zanotowanym zdaniem polskim: „Daj, ać ja pobruszę, a ty poczywaj". Dla nas wszystko w tym dokumencie jest na wagę złota. To, że wydarzył się w polszczyź-nie; że zaistniał w takim, a nie innym szyku słów; że uzyskał taki oto rytm; że wyraził taki właśnie sens humanistyczny. Wielokrotne dociekliwe czytanie, usiłujące wyczerpać z przekazu najobfitszą porcję informacji, stymuluje odbiór estetyczny. Tutaj proces lektury podlega normom poetyki. Wobec twórczości czasu teraźniejszego publiczność zajmuje nierzadko postawę inną: autoedukacyjną. Czyta po to, aby skonfrontować własne rozumienie współczesności z rozumieniem cudzym. Poezja obchodzi ją zatem w funkcjach nieswoistych - jako krasomówstwo. Akt odbioru podporządkowuje się wytycznym retoryki. Byty specyficznie literackie, o których wspomniałem, a więc fikcja, podmiot, czas wewnętrzny, przedstawiona przestrzeń fabuły lirycznej, uporządkowanie naddane brzmień i sensów, zostają w odbiorze stłumione. Komunikacja artystyczna traci niepodległość. Stapia się z mową użytkową, tłumaczy się w jej obrębie. Człowieka tak się zabija jak zwierzę widziałem: furgony porąbanych ludzi którzy nie zostaną zbawieni. W 1947 r., kiedy ukazał się Niepokój Tadeusza Różewicza, trudno by oczekiwać recepcji preferującej fikcyjność opowiedzianych w tym wierszu wydarzeń. Bez wątpienia, Ocalony Różewicza jest dziełem sztuki, i pełna interpretacja musi ten fakt uwzględnić. Na przykład tylko wizja artystyczna dopuszcza „widzenie" ludzi, „którzy nie zostaną zbawieni". W potocznej obserwacji zobaczenie masowych śmierci jako braku szansy zbawienia jest niemożliwe. Nie widzi się przecież - oczami - nie-rzeczywistości. Można zobaczyć ją w słowie poetyckiml47. Ale dla czytelnika z 1947 r. Ocalony był przede wszystkim wyznaniem autora (nie podmiotu fikcyjnego) , znakiem zwróconym ku niedawnej przeszłości narodu (a nie ku przestrzeni we-wnątrztekstowej), jak i inne, wspomnieniowe, publicystyczne itp. dokumenty okropności wojny. Był nadto głosem dla swoich - przeciwko obcym. Jego poetyc-kość miała sens instrumentalny: jak w folklorze in statu nascendi. Substytucje między zakresami doświadczenia poetyckiego wyznaczają rytm ewolucji całości polskiej poezji po 1944 r. (Dwudziestolecie zna liczne precedensy działania tego mechanizmu, ale ważniejsze dla jego poetyk są antagonizmy doktrynalne szkół i ugrupowań literackich. Lata wojny i okupacji antycypują reguły wymiany ról między folklorem in statu nascendi a produktami profesjonalizmiu, brakuje jednak okazji do konfrontacji sił, a to z uwagi na zduszenie w kraju i rozproszenie poza jego granicami życia literackiego.) Dopiero po wyzwoleniu proces substytucji międzyzakresowej urzeczywistnia się w całej pełni. Takie mianowicie zjawiska, jak „pryszczatyzm" lat pięćdziesiątych czy liryka „pokolenia 70" (z wyraźną polaryzacją zadań dydaktycznych: w imię „swoich", na pohybel „obcym"), ujawniają energię folkloru pokoleniowego, który potrafi zająć miejsce sztuki zawodowców i zagarnąć na jakiś czas jej audytorium. Rzecz w tym, że tutaj folklor uchodzi za sztukę, krasomówstwo wydaje się liryką, retoryka zastępuje poetykę. Z drugiej strony recepcja twórczości „pokolenia 56" - w swych egzemplarzach najcenniejszych zorientowanej ku problemom estetycznym, usiłującej odbudować prestiż profesjonalizmu, a odbieranej w kategoriach autodydaktycz-nych - jest ilustracją bytowania sztuki słowa na prawach folkloru in statu nascendi. Tu z kolei liryka robi wrażenie krasomówstwa, w poetyce poszukuje się retoryki. Ten rytm przemieszczeń między zakresami doświadczenia poetyckiego, inicjowany zarówno przez twórców, jak i czytelników, nie jest tylko sprawą świadomości: wkracza w materię poetycką wierszy. Interpretacja całości wielotekstowej nie przestaje być zatem interpretacją pojedynczych struktur literackich. BADANIA WERSOLOGICZNE A KOMUNIKACJA LITERACKA „Dziwić się potrzeba, że dotąd nazywamy poezjami wiersze, w których ani ognia, ani prawdziwie poetyckiego uniesienia nie ma, kiedy przekonywamy się co dzień, że człowiek łatwo składający rymy i dobrze ze swoim obznajmiony przedmiotem, chociażby ani żywej imaginacji, ani potrzebnego czucia, ani najmniejszej iskierki poetyckiego geniuszu nie posiadał, byle się tylko wziął do pisania, może w czasie krótkim znakomitym zostać wierszopisarzem"148. Takie teorie w 1827 r. głosiła „Gazeta Polska", ugruntowując w wyobraźni publiczności literackiej - na wiele lat, po dzień dzisiejszy - romantyczną baśń o rozłą- czeniu natchnienia i rzemiosła, poezji i wiersza. Odtąd wszelkie zależności między poezją a wierszem miały uchodzić za drugorzędne i - jako temat wyznań twórcy -wręcz nieprzyzwoite. Wierszowość bowiem, z perspektywy romantyka, nie jest w jakimkolwiek sensie momentem tłumaczącym arcydzieło. Być może nawet: im baczniej wpatrujemy się w mechanizmy wersyfikacyjne, tym dokładniej gubimy z oczu istotę lirycznego wyznania, „tę gwiazdę brzmiącą na wirach błękitu" ... Poezja urzeczywistnia się wprawdzie poprzez wiersz i - wedle Maurycego Mochnac- kiego na przykład, najzagorzalszego „antyformalisty" obozu romantyków - powinna różnić się od prozy rymowanej, ale cóż ma stanowić gwarancję jej odrębności? Wyłącznie imponderabilia: czucie, uniesienie, ogień, iskierki geniuszu, wszystko to, co unosi się wysoko ponad wierszem, podczas gdy manipulacje ściśle wierszotwór-cze (dobieranie rymów, liczenie zgłosek itd.) są zarówno w poezji, jak i w wierszowanej niepoezji takie same. Zresztą: „Natchniona poezja nie cierpi analizy", konkludował Mochnackil49. Wygrana romantyków w sporze ze szkołą Franciszka Ksawerego Dmochowskiego - to była także anatema rzucona na wersologię. W Bazylissie Teofanu Tadeusza Micińskiego pojawia się poeta Rumbambaropu-los, jedna z pierwszych postaci w długim korowodzie istot bezmyślnych, przyziemnych a podłych, budzących najwyższą odrazę autora, bo - całkowicie niezdolnych do metafizycznej ekstazy. Rzecz znamienna: moralną sylwetkę poety obnaża miłość do wersyfikacji! „...utworzyłem kościelno-świeckie jasło na 3462 wiersze pt. Świerzby Konstan- tynopolskię! [woła dumny Rumbambaropulos]. Każdy wiersz ma kunsztowną strukturę trochejów, jambów, katalektików - i waży się od 7 do 77 zgłosek - To dobrze, żeś nie przekroczył [mówi na to ironicznie Bazylissa Teofanu]. Nigdy w niczym! [zapewnia tępy wierszopis. I - miażdżąca replika Bazylissy:] Tylko do tej liczby może ci być przebaczone" 150. Romantyczny topos, jak widać, nie stracił nic ze swej atrakcyjności w 1909 r., stał się tylko bardziej jednoznaczny, czarno-biały. A dziś, czy coś się zmieniło? „Wszystkie problemy wersyfikacyjne zdają się wtórne i błahe" - mówi Artur Mię-dzyrzeckil51; jest to wypowiedź z 1972 r. Nieco zaś wcześniej Julian Przyboś nazwie wersologię „smutną zabawą pedantów"152. Współzależność między świadomością wersologiczną (jako składnikiem komunikacji literackiej) a teorią wiersza (jako dyscypliną naukową) może nas interesować z rozlicznych powodów. Oto niektóre, wcale nie drugorzędne decyzje metodologiczne wersologii są najwyraźniej wtórne wobec rozwiązań proponowanych przez poetów. W kwestii niebagatelnej dla badań nad wierszem - w sporze o wartość i funkcję chwytu wersyfikacyjnego w strukturze utworu - doktryny artystyczne, i to w poetykach sformułowanych: w teoriach wyłożonych expressis verbis, zdążyły zająć wszystkie możliwe stanowiska, a uczyniły to wcześniej niż doktryny badawcze. Wersologia zatem (w tym zakresie) nie może być oryginalna: każdym swoim wyborem nawiązuje do gotowych koncepcji jakiejś szkoły literackiej, staje na przedłużeniu biografii tej szkoły (i ściąga na siebie gniew jej przeciwników). Powtarzając pewne sytuacje, powtarza je w tej kolejności, w jakiej następowały po sobie na obszarze świadomości literackiej. Patrząc z tej perspektywy - polskie dwudziestowieczne badania nad wierszem opisać by można jako przechodzące przez trzy stadia rozwojowe. W pierwszym panują przeświadczenia klasycy styczne. Badacz czuje się spadkobiercą poetyk normatywnych. Wierzy, że każda epoka może ufundować sobie wła- sny kodeks norm powszechnie obowiązujących, że i XX stulecie stać na własną Sztukę rymotwórczą. Zakłada tedy możliwość wartościowania chwytów wersyfikacyjnych w izolacji od konkretnego przekazu poetyckiego. Na przykład: niektóre odmiany rymów są w jego mniemaniu zawsze bezwarunkowo lepsze, inne zaś, niezależnie od kontekstu, zawsze gorsze; albo: wiersz posługujący się przerzutnią wydaje mu się - w każdym uwikłaniu - podejrzany, bo balansujący na krawędzi prozy, itd. Taką postawę reprezentowali w dwudziestoleciu: Jan Łoś, Kazimierz Nitsch, Adam Szczerbowski, w pewnym stopniu także Karol Wiktor Zawo- dziński, którego teoria rymu, ewidentnie normatywna i partykularna, była, jak to określa Lucylla Pszczołowska, uogólnieniem „praktyki rymowej poetów Skaman- dra"153. W licznych wypowiedziach wspomnianych badaczy analogie do klasycyzmu uobecniają się nawet w sposobie argumentacji. Reprezentują jak gdyby tę samą szkołę retoryki krytycznoliterackiej. Gdy jeden autor - zżymając się na innowacje metryczne - napisze, iż „Nie mogą się podobać nadzwyczajne miary, z którymi ucho nasze oswojonym nie jest [...]", drugi zaś stwierdzi autorytatywnie, że a s o n a c j e to są wynalazki, „z którymi ucho polskie z trudnością tylko pogodzić by się mogło i wątpić można, czy do nich przywyknie", to czytelnik, jeśli nie jest ekspertem, nie od razu pozna, iż teksty te dzieli około stu lat: pierwszy wyszedł spod pióra Ludwika Osińskiego, drugi Jana Łosial54. Na marginesie - choć nie całkiem żartobliwie: dla klasycy stycznej teorii wiersza charakterystyczny jest autorytet fizjologii. A dokładnie: autorytet ucha. Pisał Dmochowski: Choć wiersz pełny, nic niewart, kiedy ucho razi, on i myśl twą zepsuje, i całą rzecz skazi 155. (Niekiedy fizjologia łączy się z ksenofobią. Wtedy pojawia się jako argument w sporach wersyfikacyjnych polskie ucho.) W drugiej fazie ewolucyjnej wersologia podporządkowuje się jak gdyby dyktaturze romantyzmu. Przyjmuje do wiadomości i zaczyna w sobie pielęgnować ową, jak ją nazwaliśmy, ideę rozłączenia poezji i wiersza. „Chcę się zastrzec i ostrzec Czytelnika - pisał Franciszek Siedlecki - w Studiach poniższych zupełnie nie zajmuję się kwestiami związku struktur wierszowanych z samym utworem poetyckim, a więc nie zajmuję się ich funkcjami, walorami artystycznymi (czy też «estetycznymi»)"156. Dążenia separatystyczne, znane co prawda każdej dyscyplinie wiedzy o literaturze, w dziejach teorii wiersza przejawiają się ze szczególną natarczywością. Wypowiedź Siedleckiego, choć pochodzi sprzed trzydziestu siedmiu lat, reprezentuje tendencje nadal aktualne. Deklaracje podobne treści - formułowane jakby w imię hasła „wersologia dla wersologów" - można spotkać także w pracach powojennych. Jeden przykład: zalecenia, aby nie przekraczać granicy między problematyką wersyfikacyjną a zagadnieniami kompozycyjnymi. Czy podział wiersza na wersy można interpretować z punktu widzenia artystycznej celowości chwytu? „Tak - odpowiada Stefan Sawicki - ale wówczas wchodzimy na grząski grunt subiektywnych rozstrzygnięć i ocen" 157. Rozumując w ten sposób zakłada się milcząco, że inne, jakościowo inne prawa obowiązują na niższych, inne natomiast na wyższych kondygnacjach struktury utworu. Piętro operacji weryfikacyjnych to grunt pewny i twardy; piętro dyspozycji kompozycyjnych - to już grunt niepewny i grząski. Romantyzm nie życzył sobie, aby ktokolwiek oglądał poezję przez pryzmat wiersza. Wersologia w analizowanym nurcie postępuje podobnie. Nie lubi, gdy na wiersz patrzymy z wyżyn poezji. Między pierwszym a drugim sposobem uprawiania nauki o wierszu dają się zauważyć - obok ewidentnych różnic - także cechy wspólne. W obydwu wypadkach (ostentacyjnie lub bezwiednie) doprowadza się do rozbicia przekazu lirycznego na „treść" i „formę", zakładając prawdopodobieństwo badań nad „formą" niezależnie od poznania porządków „treściowych". Jednocześnie, w praktyce badawczej, nie wysnuwa się tu wniosków z faktu istnienia innej opozycji, mianowicie - języka i wypowiedzi. Dylemat „wartościować czy nie wartościować" brzmi fałszywie, ponieważ odnosi się zarówno do kodów wierszowych, jak i do ich indywidualnych realizacji.A więc najpierw, w pierwszej fazie rozwojowej, wersologia wartościuje wszystko. Ocenia zarówno możliwości systemu językowego, jak i każdorazowe urzeczywistnienie tych możliwości. W fazie drugiej wycofuje się z interpretacji aksjologicznej - „na całej linii". Porzucając ocenę paradygmatów wierszowych - niejako za jednym zamachem rezygnuje także z wartościowania pojedynczych wierszy: z punktu widzenia ich jakości artystycznej. „Dlatego tak nudziły mnie - wyznaje Przyboś - i śmieszyły zarazem rozprawy wersologów przetkane przykładami zaczerpniętymi - bez wyboru i na równych prawach - z mistrzów poezji i z wierszokletów" 158. Trzecie rozwiązanie zaproponowali niemal równocześnie poeci i uczeni. W Polsce i tym razem palma pierwszeństwa należy się jednak poetom. Myślę o publikacjach sprzed pół wieku. Rok 1924 - to Zagadnienie języka wierszy Jurija Tyniano-wa. Rok 1925 - to Nowe usta Tadeusza Peipera. Podobieństwa obydwu koncepcji są uderzające. Tu i tam, w ewolucjach naukowej myśli literaturoznawczej i w przeobrażeniach świadomości pisarskiej poetów doszło wówczas do rebelii antyroman-tycznej. „Ja wiersze dobieram, ja wiersze składam" - wyzywająco wołał Peiperl59; Tynianow protestował przeciwko rozbiciu badań nad stylem i badań nad wierszem. Interesujące, iż atakując dychotomię „treść" i „forma" Tynianow i Peiper znęcali się nad tą samą metaforą: „treść" niby napój w „formie" niby w szklance. W ich ujęciu teoria wiersza powinna stanowić wstęp do teorii poezji. Nigdy bowiem nie zdarza się tak, aby porządek wierszowy był neutralny wobec całokształtu uporządkowań wewnętrznych, które dany tekst konstytuują. Tezy pionierów nowoczesnej wiedzy o języku poetyckim - w dwudziestoleciu lekceważone lub pojmowane opacznie - inspirują poczynania wersologii dzisiejszej. Już w 1951 roku Maria Dłuska, oceniając nader wysoko prace Siedleckiego (także - Stanisława Furmanika), stwierdza jednocześnie, iż wersyfikację naszą, od Nowa-czyńskiego aż do dzisiaj - cechuje „coś ułamkowego, niepełnego" 160; autorka postuluje badanie form wierszowych nie tylko jako fenomenów języka i pomysłowości poetów, i nie tylko w sieci zależności interlingwistycznych, ale także -jako wytworów kultury. Co to znaczy? - wyjaśnia się w kilka lat później, w nowej sytuacji życia literackiego i naukowego, odkłamanej z wielu frazesów i uproszczeń. Dla badacza wiersza - pisze Aleksandra Okopień-Sławińska w 1963 r. - „najbardziej frapujący jest problem jego - szeroko rozumianej - funkcji stylistycznej; [...] jako komponentu poetyki: utworu, gatunku, twórcy, prądu literackiego"161. Lucylla Pszczołowska (w 1965 r.) recenzując Esej o wierszu Adama Ważyka podkreśla, iż rozpatruje on „formę wierszową - ten integralny składnik komunikatu poetyckiego - w szerokim kontekście zjawisk poezji"!62. Uwaga: poezja i wiersz znów zaczynają się wzajem oświetlać i interpretować! „Model porządku metrycznego - stwierdza Janusz Sławiński - może być traktowany jako skrajny wypadek skodyfikowania wypowiedzi, a więc jako najbardziej swą «zbyteczną» organizacją ku biegunowi poetyckości wychylony wzorzec komunikacji werbalnej" 163. Odtąd utrwala się w świadomości badaczy przekonanie, iż cokolwiek w przestrzeni tekstu dzieje się ze znakiem - dzieje się równocześnie ze znaczeń i e m. Zbiór reguł wersyfikacyjnych uwzględnia bardzo często tylko zależności ilościowe, ale w każdym konkretnym przekazie stają się one momentalnie zależnościami jakościowymi. (Powiada Przyboś, iż tyle jest typów trzynastozgłoskowca, ilu wielkich poetów, którzy trzynastozgłoskowiec stosowali.) Odrywanie organizacji wersyfikacyjnej od organizacji semantycznej to trud i bezcelowy, i beznadziejny. Poza mechanizmami semantyki nie potrafilibyśmy dokonać ustaleń najbardziej elementarnych, np. czy współbrzmienia w pozycjach klauzulowych - w danym tekście - są rzeczywiście rymami: mogą to być przecież także epifory! Jest to ciągle kontynuacja dwóch tradycji: Tynianowskiej i Peiperowskiej, albo szerzej: tradycji OPOJAZ-u i „Zwrotnicy". O tym, jak cenne w dzisiejszej teorii języka poetyckiego są inspiracje Tynianowa, świadczą prace Jurija Łotmana. Na gruncie polskim z kolei doniosłą rolę przemyśleń awangardy poetyckiej - w kształtowaniu nowoczesnej nauki o wierszu - najcelniej wydobywają dwie znakomite pozycje: monografia Pszczołowskiej pt. Rym i Sławińskiego rozprawa o koncepcji języka poetyckiego awangardy krakowskiej. Komunikacja literacka nie tylko poprzez akty autointerpretacyjne reguluje przeobrażenia wersologii, wyprzedza jej decyzje, współdziała z jej ideami. W obrębie komunikacji literackiej kształtują się także zjawiska, których ona sama nie potrafi -na własny użytek - wyjaśnić, i być może są one dla niej wartością dopóty, dopóki nie zostały ostatecznie wyjaśnione. Dotyczy to m.in. dwóch kwestii ściśle ze sobą związanych: tożsamości wiersza oraz istoty wiersza wolnego. Transformacje systemów wierszowych komplikują samopoczucie wersologii. Usiłuje ona ocalić identyczność wiersza: ratunkiem wydaje się zrazu uniwersalny zbiór wyznaczników wierszowości, a więc zbiór cech nie znanych innym ukształtowaniom wypowiedzi językowej, i jednocześnie występujący we wszystkich systemach (numerycznych i nienumerycznych). Do uniwersalnej definicji „wiersza" dochodzi się drogą drastycznych redukcji. Na pierwszy rzut oka -jest to droga zgodna z ewolucją form „mowy wiązanej". Oto metamorfozy systemów wierszowych odbywają się jak gdyby przez współdziałanie (i zarazem grę o dominantę) dwóch zaledwie reguł transformacyjnych: amplifikacji i redukcji, przy czym redukcja stopniowo zdobywa przewagę. Sylabotonizm coś jeszcze d o-d a j e do repertuaru chwytów sylabizmu, ale tonizm już coś od sylabotonizmu odejmuje.I dalej: wiersz nieregularny zawiera mniej wyznaczników „wierszowości" niż wiersz foniczny, a wiersz wolny - mniej niż wiersz nieregularny. Uniwersalna definicja wiersza, logicznie rzecz biorąc, powinna uwzględniać tylko i wyłącznie to, co oparło się wszystkim redukcjom. Inaczej mówiąc, powinna (w ogólnych zarysach) pokrywać się z definicją „najuboższego" w cechy wierszo wości - wiersza wolnego. W tym momencie rozpoczyna się prawdziwy dramat wersologii. Wiersz wolny, który miałby być - jako rzekomo najprostszy - modelem wypowiedzi wierszowanej w ogóle, okazuje się w funkcji modelu nader niewygodny, z tej choćby przyczyny, że jest najsłabiej rozpoznanym fenomenem sztuki słowa. „Polski wiersz wolny woła o specjalną monografię" - pisał Siedlecki w 1937 r.164 Tę samą myśl - w 1974 r. - powtórzy Maria Renata Mayenowa: „...organizacje nienumeryczne wiersza, tj. ogromny i ważny materiał współczesnej poezji, [stanowią] materiał niedostatecznie zbadany [...]. Zbadanie i rozsegre- gowanie tego materiału to sprawa tyleż pilna, co trudna" 165. Zakrawa to na paradoks. Poezja współczesna jest przez krytyków i badaczy od lat niezmiennie faworyzowana jako przedmiot refleksji; prace o poezji - imponująco rozmaite, arcypomysłowe - tworzą dziś nieomal autonomiczną odmianę piśmiennictwa krytycznego. A jednak na tych tak rozległych terytoriach nieliczni tylko, i to bardzo rzadko, podejmują próbę uruchomienia problematyki wersologicznej. Wiersz wolny wymyka się kodyfikacji, ponieważ wydaje się albo dziełem red ukcji totalnej, albo (w najlepszym razie) śladem po dawnych, bogatych i skomplikowanych systemach. „Jeżeli wiersz wolny jest autentyczną formą wiersza - pisał Thomas Stearns Eliot w 1917 r. - powinien mieć jakąś pozytywną definicję. Osobiście mogę go określić tylko w sposób negatywny, poprzez: 1. brak formalnego wzorca, 2. brak rymu, 3. brak metrum" 166. Jest faktem bezspornym, iż do czasów obecnych dla wielu czytelników książek poetyckich wiersz wolny ma w sobie coś jako wiersz nieautentycznego. Niby „cofnięty czas" z Sanatorium pod Klepsydrą: „przetarty i dziurawy w wielu miejscach", „przezroczysty jak sito", „niejako zwymiotowany" ... Przeświadczenie o jego nieautentyczności (jak gdyby wciąż na dobre nie zaistniał) uparcie powraca także w refleksji naukowej. „Czy przyjmie się traktowanie struktur wersowych współczesnej poezji jako struktur wersyfikacyjnych? - takie pytanie zadaje sobie badacz polski w 1971 r., i odpowiada: - Trudno przewidzieć". Tymczasem, póki sprawa nie została wyjaśniona, autor przytoczonych wyżej słów (jest nim Stefan Sawicki) skłania się do „przyjęcia dla wielu nieregularnych struktur współczesnej poezji nazwy «proza wer-sowana»"167. Z punktu widzenia interesów wersologii ów ciągle problematyczny byt wiersza wolnego - który jest czym? systemem czy hipotezą systemu? - stanowi okoliczność nader kłopotliwą. Dopóki wiersz wolny interpretuje się jako produkt redukcji (czy amputacji) wiersza regularnego, dopóty nasza uwaga z konieczności skupia się na tym, co w nim jeszcze - w postaci szczątkowej - z dawnego porządku zostałol68, lub przynajmniej: co może być jeszcze aluzją do starego ładu. Wedle Josefa Hra-baka przez „wiersz wolny" należy rozumieć typ wiersza, „w którym zawiera się minimum elementów wytwarzających impuls metryczny" 169. Nie zero wyznaczników zatem, jak dowodził autor Ziemi jałowej, lecz niewiele więcej ponad zero: minimum. W grę wchodzi przede wszystkim grafika, podział na wersy, owo „swoiście «wierszowe» rozczłonkowanie graficzne", na które, jako na znak wierszowo-ści, zwracał uwagę Siedleckil70 (nawiązując bezpośrednio i jawnie do fundamentalnych badań Jurija Tynianowa), a za Siedleckim - polska wersologia powojenna. Rozczłonkowanie swoiście wierszowe może oznaczać podział tekstu na odcinki - d ł u g o ś c i ą swoją odpowiadające wersom systemów klasycznych. Jeżeli za- łożyć, iż w ograniczonej ilości słów, w przestrzeni jednego wersu, ilość konfiguracji metrycznych także jest ograniczona, i jeszcze, że wersyfikacja numeryczna wyczerpała w tym zakresie wszystkie możliwości, to nasuwa się prosty wniosek, iż struktura każdego wersu w wierszu wolnym musi być już tylko powtórzę n i e m struktury wersu sylabicznego, sylabotonicznego lub fonicznego. Z takim rozwiązaniem kwestii zgodziłby się Eliot. Lub inaczej - do takiego właśnie rozwiązania zmierzał, pisał bowiem: „cień jakiegoś prostego metrum ukrywać się będzie w zapleczu nawet najbardziej «wolnego» wiersza"171. Ta sama myśl pojawia się u wielu krytyków późniejszych. Wiersz wolny - „bardzo często złożony z wersów o formach ustalonych w klasycznych systemach numerycznych" (co podkreśla May-enowal72) - byłby zatem czymś w rodzaju collage'u, montażem „rzeczy gotowych", nagromadzeniem aluzji do tradycji. Funkcjonowałby wedle zasady „zawiedzionej antycypacji" - nie stając się urzeczywistnieniem żadnego określonego modelu wersyfikacji tradycyjnej - zachowałby przecież, by tak rzec, pozory wie rszowości,to znaczy: tej „ wierszo wości", którą wypracowały i utrwaliły w naszej pamięci systemy numeryczne. Inaczej mówiąc (i znów: zgodnie z intencją Elio-ta), byłby wyłącznie wierszem ze względu na tożsamość z modelami klasycznymi, nigdy natomiast wierszem wolnym: wolnym od tradycji, konstytuującym się podług norm własnych i nowych. Z pewnego punktu widzenia - z punktu widzenia interesów sztuki poetyckiej - niejasny status wersologiczny wiersza wolnego jest faktem raczej pozytywnym. Nie zagraża on kontynuacjom systemów klasycznych. Istnieje nie zamiast, lecz o b o k tekstów o wyrazistej rytmice. Dlatego możliwe są ustawiczne odrodzenia form dawnych, które za każdym razem co innego znaczą i wchodzą w inne związki z wierszem wolnym. Na przykład w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych (w twórczości Stanisława Grochowiaka, Jarosława Marka Rymkiewicza, Urszuli Kozioł, a także Zbigniewa Herberta i Tymoteusza Karpowicza, nie licząc wielu pomniejszych) zaobserwowano niespodziewanie częste nawiązania do sylabizmu. „Porzucony jeszcze niedawno powszechnie na rzecz różnych typów wiersza nieregularnego - pisała wówczas Pszczołowska - sylabizm wraca rozmaitymi drogami, wciska się szczelinami w tkankę utworów wolnowierszowych lub pojawia się w bardziej lub mniej regularnych strofach" 173. To tylko jedna z wielu sytuacyj, w których wybór między ugruntowaną w tradycji „numerycznością" a nie skodyfikowaną i problematyczną „wolnowierszowo-ścią" był istotnie znaczący - jako krystalizacja określonej tendencji (w tym wypadku: powrotu do stylizacji wyklętej przez awangardę). (Inny przykład wykorzystania w komunikacji literackiej współobecności różnych modeli wierszowych, słabych i mocnych, to współczesna satyra - z kręgu „Szpilek" czy „Karuzeli": manifestacyjnie niechętna wierszowi wolnemu, przywiązana do technik tradycyjnych, programowo rezygnująca z eksperymentu wersyfikacyjnego. W satyrze gazetowej wiersz regularny jest dziś nie tyle instrumentem zabawy, ile, w swej oczywistości, w swym „zadawnieniu, stanowi jakby wykładnik postawy satyryka: równie oczywistej - czy to w swej aksjologii, czy epistemologii - wypróbowanej, budzącej tedy zaufanie - w odróżnieniu od wiersza wolnego, który wyraża zawsze niepewność i jest kształtowany hardziej jako pytanie niż jako odpowiedź.) Słowem: literatura potrafi wygrywać także i niejasności w teorii literatury. Ale samej teorii fakt ten satysfakcjonować nie powinien. Dopóki absolutyzuje się mechanizm redukcji, dopóty wersologia jest bezradna wobec nowej liryki, która, jeżeli na- prawdę wciąż redukuje i redukuje wzorce regularne, powinna już dawno ulec całkowitej anihilacji. Rzecz znamienna - w dwudziestoleciu międzywojennym, w heroicznych czasach awangardy - innowacje poetyckie opisywane językiem tradycyjnej metryki robiły wrażenie dziwolągów. Język badaczy ówczesnych nie potrafił (w pewnym sensie nie chciał) uchwycić reguł nowego słyszenia wiersza 174. „Jakże śmieszne więc były - wspomina Przyboś - uroszczenia Siedleckiego, maniacko wplątanego w schematy i wzorce starej wersyfikacji, który ze stanowiska tych oderwanych od poezji schemacików chciał wyrokować o poetyce Peipera". Sytuacja zaczęła się zmieniać, gdy nie było już wątpliwości, że wiersz wolny, ten system-niesystem, pozbawiony tylu osobliwości mowy wiązanej na sposób klasyczny, nie chce umrzeć, ba, czerpiąc energię z niewiadomych źródeł - zachowuje się nieprawdopodobnie: potrafi się różnicować! Nie dość na tym: ma własną historię. Może więc funkcjonować nie tylko na tle wersyfikacji numerycznej, ale odwoływać się także do własnych wariantów i stanów wcześniejszych. Spośród prób systematyki wiersza wolnego (takich np. jak systematyka, którą dla potrzeb teorii przekładu opracował Jifi Levy) interesuje nas głównie pionierska na gruncie polskim propozycja Marii Dłuskiej. W jej pracach widać już jak na dłoni rozpad koncepcji redukcjonistycznych. Kryteria tradycyjne nie wystarczają dla odróżniania i odgraniczania form wiersza wolnego. Jak gdyby - z braku wyróżników wewnątrztekstowych - wersologia szuka oto linii demarkacyjnych na zewnątrz tekstu: w poetyce odbioru (tak kształtuje się pojęcie „wiersza emocyjnego"), w antagonizmach doktryn poetyckich w kulturze literackiej epoki (stąd wyprowadza się nazwy „wiersz awangardowy" i „wiersz poawangardowy"). Sam fakt wydobycia na światło dzienne złożoności wersyfikacji XX wieku oraz postulat nowego języka opisu to pierwsza i najdonioślejsza wartość omawianych publikacji Dłuskiej. Należy tę systematykę modyfikować, dostrajać do nowych wydarzeń w sztuce poetyckiej i w nauce o poezji. To ważne dzieło musi być dziełem otwartym. Jak otwarte są struktury przez nie systematyzowane. Źle się dzieje, gdy bezkrytycznie utwierdzamy tę szkicową przecież, wstępną propozycję, unieruchamiając ją w licznych (z dzisiejszego punktu widzenia) przeoczeniach i niedokładnościach 175. W latach pięćdziesiątych mogło się wydawać, że na przykład futuryzm polski -jeżeli wszelki ślad po nim nie zaginie - zostanie ocalony wyłącznie jako eksponat w panopticum. To przecież Julian Tuwim w Słowie wstępnym do Cicer cum caule (w 1949 r.) wśród przezabawnych dziwotworów grafomanii i szaleństwa wszelkiej maści wymienił (bez wahania) , druki futurystyczne. Systematyka Dłuskiej zachowuje jeszcze świeżą pamięć tamtych lat i hierarchii i nie przewiduje miejsca dla eksperymentów futurystycznych. W jej ujęciu po wierszu modernistycznym pojawia się od razu wiersz awangardow y, jak gdyby nie istniały Kreski ijutureski i Kwadraty Stanisława Młodożeńca. Samo zresztą pojęcie „wiersza awangardowego" jest tu także wątpliwe (zwracał na to uwagę Sławiński), skoro da się sprowadzić do praktyki wierszotwórczej Przybosia - i w żaden sposób nie przystaje do „układów rozkwitania" Peipera, bądź co bądź - „papieża awangardy". Trudno pogodzić koncepcję askładniowości i emocyjności wiersza awangardowego z awangardowym kultem składni i teorią antyemocyjności komunikatu lirycznego. Wytłumaczalne w rozprawie pionierskiej, gdzie ostatecznie nie prawda o poszczególnych odmianach, lecz sama idea istnienia wielu odmian jest zagadnieniem centralnym, przeoczenia te niepokoją i rażą teraz: w opracowaniach najnowszych, pióra młodszych autorów. Wróćmy do spraw ogólniejszej natury. Proces transformacji wszelkich struktur semiotycznych nie może zostać sprowadzony do amplifikacji i redukcji. W grę wchodzą bowiem co najmniej dwie inne jeszcze zasady: inwersja i substytucja. Każda z nich usiłuje wyeliminować pozostałe i zapanować nad całym przebiegiem zmian danej struktury. Wygrana którejkolwiek - grozi zniszczeniem tej struktury. Widać to bardzo wyraźnie w procesie twórczym: w tej strefie decyzji pisarskich, które, stanowiąc jakby przeciwieństwo improwizacji czy zapisu automatycznego, zmuszają autora do ustawicznych przeróbek, do swego rodzaju działań montażowych, to znaczy: nakazują skrócenie (redukcja) lub rozbudowanie (amplifikacja) powstającego tekstu, ale zarazem zmianę konstrukcji (inwersja) lub wymianę tych czy innych elementów (substytucja). Jest rzeczą oczywistą, iż trzeba uruchomić komplet (ograniczających się wzajem) reguł transformacji, aby zapobiec degeneracji procesu. Analogicznym prawidłowościom podlegają w procesie historycznoliterackim całości wyżej zorganizowane, między innymi także systemy gatunkowe i wierszowe. Dlatego wcale nie powtarzalność jakiejś konkretnej cechy w różnych fazach transformacji, lecz odwrotnie: zmienność cech przy jednoczesnej tożsamości funkcji wiersza wydaje się problemem podstawowym. Różnice między historycznymi sposobami wierszowania to, rzec by można, różnice w „polityce" jednego sytemu semiotycznego wobec innych systemów semiotycznych. Uwypuklając to, co nowe i oryginalne w wierszu wolnym - nie przestajemy zajmować się „wierszowością", przeciwnie, mamy realną szansę ukazania jej dynamiki, która, powtórzymy z naciskiem, nie bywa nigdy wyłączną domeną redukcji, uobecnia się bowiem w rozlicznych formach przeobrażeń. Pierwszą i najważniejszą osobliwością wiersza wolnego jest to, że nie istnieje on poza granicami sztuki poetyckiej. Wiadomo: wiersz regularny może w niektórych sytuacjach służyć wyłącznie celom komunikacji praktycznej, przy czym dokładnie te same instrumenty analizy wersologicznej - z równym powodzeniem - obsługują w tym względzie badanie przekazów artystycznych i nieartystycznych. Wiersz wolny natomiast - to pojęcie zrozumiałe tylko i jedynie w obrębie komunikacji literackiej. Pomiary metryczne nie są w stanie wykazać, iż dany tekst jest rzeczywiście wierszem wolnym. Uprzednią wobec rozpoznania tradycyjnie wersolo- gicznego - faworyzującego wskaźniki ilościowe - musi być teraz jakościowa kwalifikacja tekstu. Kłopot polega na tym, że graficzne rozczłonkowanie dowolnego tekstu werbalnego na „wersopodobne" odcinki wytwarza automatycznie rytm, organizuje intonację, daje możliwość spotęgowania ekspresji (poprzez wykorzystanie przerzut-ni, uwypuklenie paralelizmów) itd. Czy to wystarczy, aby zaistniał wiersz?176 Życzenia noworoczne - zapisane w formie „słupka" na stronie tytułowej „Przekroju" z 29 grudnia 1974 r., rozbity na „linijki" o różnej długości przepis parzenia herbaty ekspresowej na opakowaniach Przedsiębiorstwa Obrotu Spożywczymi Towarami Importowanymi w Warszawie, a także rozmaite slogany reklamowe - o zapisie nie--ciągłym - przypominają wiersz wolny, mimo to nie są wierszami. O rozbiciu tekstów na odcinki decydują tu bowiem względy graficzne, przy czym dany zapis (w odróżnieniu od wiersza) jest jednorazowy, niekanoniczny, uzależniony od formatu czasopisma czy kształtu opakowania. Tekst funkcjonuje tu jako element rysunku (planszy, plakatu, okładki, laurki), i kompozycja rysunku wyznacza długość i krótkość kolejnych odcinków. Sam zapis to niedostateczny wskaźnik „wierszowości". „Wierszowość" to uzewnętrznienie poetyckości, a poetyckość nie ogranicza się do nadorganizacji: musi legitymować się nadto nadinformacją przekazu. Po drugie: podział na wersy w wierszu numerycznym stanowi z reguły sytuację wyjściową, która uzasadnia (wzmacnia, moduluje) operacje dokonywane na wyższych poziomach struktury utworu, podczas gdy sama konstrukcja wersyfikacyjna uzasadnienia nie wymaga. W wierszu wolnym - odwracają się te zależności. Konstrukcja wersyfikacyjna jest teraz hipotezą nowej metryki, czymś indywidualnym i problematycznym, i, powtórzymy, wcale nie grafika służy tutaj stylistyce, lecz odwrotnie, operacje stylistyczne zaczynają pracować na rzecz efektu wersyfi-kacyjnego. Uzasadniają rację bytu tej właśnie - takiej właśnie - konfiguracji wersów. Oczywiście, nie każda poetyka z równą troską dba o wierszowość wiersza wolnego. Ciążenie ku prozie i ciążenie ku numeryczności przejawia się nader często. Ilekroć wiersz wolny chce być „sobą", tylekroć poszukuje wsparcia w repertuarze chwytów stylistycznych. Wiersz regularny eksponuje drugorzędne i fakultatywne cechy mowy, takie jak rytmiczność czy współbrzmieniowość. Wiersz wolny dąży do spotęgowania cech mowy - pierwszorzędnych i stałych. Głównie jej nieciągłości. (Wspólnym elementem pozostaje w obydwu systemach intonacyjność mowy.) Trzeba specjalnych zabiegów, aby spotęgować, uwyraźnić to, co w potocznej komunikacji werbalnej wydaje się aż nadto wyraziste i potężne. Aby zwrócić uwagę na następstwo pauz w strumieniu mowy, iz gry pauz wydobyć efekt artystyczny. Rzecz zrozumiała, iż sięga się w tym celu po środki stylistyczne (przede wszystkim - syntaktyczne) jako najbliższe konstrukcjom wersyfikacyjnym. W rezultacie powstają całości, jak futurystyczny „zaum", jak „układ rozkwitania", jak swoisty, choć nie posiadający nazwy, wiersz Białoszewskiego czy wiersz Karpowicza, które są w równym stopniu strukturami stylistycznymi, co i wersyfikacyjnymi. Wkraczając w wiersz wolny - wersologia nie ma wyboru. Traci niepodległość. Staje się integralną częścią teorii języka poetyckiego. Po trzecie: w charakterystyce odmian wiersza wolnego coraz mniej korzyści daje - tradycyjnie pojmowana - opozycja „wiersz - proza". Bierze się tu zazwyczaj pod uwagę prozę książkową i doświadczenia wyniesione z obcowania z linearnym, ciągłym zapisem strumienia mowy; na tle grafiki znanej prozie książkowej, prozie operującej akapitem, ustala się osobliwości wiersza regularnego. Tymczasem dwudziestowieczny wiersz wolny, choć, co podkreślaliśmy, nie jest tożsamy z komunikatami praktycznymi, apeluje przecież w równym stopniu do doświadczeń związanych z odbiorem prozy gazetowej (a także plakatowej), która inaczej niż książka portretuje mowę, w inny sposób wypełnia przestrzeń znakami, i to, co wydaje się eksperymentem na tle grafiki książkowej - wobec gazetowych układów graficznych okazuje się i bardziej skromne, i jednocześnie bardziej zrozumiałe. . PRACOWNIA TŁUMACZA Praca tłumacza nie wydaje się na ogół zajęciem tajemniczym. Przeciwnie: gdyby w mniemaniach powszechnych szukać najbardziej elementarnych rozróżnień między pisarstwem oryginalnym a przekładaniem utworów literackich - pierwszym dowodem nietożsamości obu dziedzin okazałoby się bodaj właśnie to, że akt poczęcia dzieła oryginalnego stanowi zawsze niepochwytną tajemnicę (lub wyrafinowaną łamigłówkę), podczas gdy wykonanie przekładu to proceder jakby racjonalny i podlegający rzeczowemu opisowi. Trudno się temu dziwić. W twórczości literackiej tekst jest wysłowieniem nie-wysłowionego; rozpościera się poza nim jakaś - o niewyraźnych zarysach i problematycznej konstytucji - rzeczywistość: nagromadzenie zdarzeń z rozmaitych obszarów życia publicznego, a i z przebiegów intymnej biografii twórcy. Rzeczywistość, która z dnia na dzień gwałtownie pogrąża się w przeszłość; każdym kolejnym swym ukształtowaniem deformuje pamięć o własnych stanach wcześniejszych. Zatem także wyznania autorów, choćby najdociekliwsze pod słońcem, nie dają całkowitej satysfakcji tropicielom zagadek tworzenia. Aura podniecającej irracjonalności otacza zarówno fakty z prehistorii dzieła, jak i końcowe decyzje pisarza: ów moment, kiedy to wyczerpuje się jego energia i brakuje mu nowych konceptów. Ukończyłem wiersz, co to znaczy? - zastanawia się Tadeusz Różewicz w jednym ze szkiców swojego Przygotowania do wieczoru autorskiego. Skąd się bierze, jakie podstawy ma pewność, że w tej oto wersji utwór uformował się ostatecznie? i już nie można albo nie należy pracy nad nim ciągnąć dalej? Wobec procesu tłumaczenia, odwrotnie, emocje detektywistyczne tego typu schodzą na dalekie peryferia. (Sekrety przekładu rodzą wprawdzie zaciekawienie publiczności literackiej, ale są to fascynacje innej zupełnie natury.) Bez wątpienia i na tym terytorium mogą pojawić się kwestie, o których mówiliśmy wyżej, od pytania o pierwsze impulsy - do analizy gasnących natchnień translatora w fazie ostatecznego redagowania czystopisu. W obydwu wypadkach jednak rozwiązanie tajemnicy jest znane. Zarówno stadium, by tak rzec, preakcji przedsięwzięcia przekładowego, jak i jego moment finalny - określa obcojęzyczny pierwowzór. Na początku i na końcu było i pozostaje samo słowo. Dramat tłumacza rozgrywa się w przestrzeni wyraziście zdelimitowanej: pomiędzy tekstem a tekstem. Cała duchowa prywatność wykonawcy przekładu z jej konfiguracjami zdarzeń przypadkowych, cała dziwność egzystencji ludzkiej - nie odgrywają tu roli ani tak doniosłej, ani tak intrygującej zwłaszcza, jak to ma miejsce w konstruowaniu dzieł oryginalnych; nie .ona ma być obiektem prezentacji artystycznej i nie dla jej zgłębienia sięgamy do polskiego Szekspira czy Prousta. Zabrzmi to niesprawiedliwie: prywatność translatora daje o sobie znać najdotkliwiej w uchybieniach przekładu. Gdy zaczynamy poznawać mechanizm błędów i snuć nieprzyjemne domysły na temat ich przyczyn - wizerunek przekładacza rysu- je się coraz plastyczniej, mnożą się (w wyobraźni czytelnika) rozmaite złe cechy jego charakteru: a to roztargnienie, a to nonszalancja, to znów przesadna lękliwość w przekraczaniu granic tabu lub nieuctwo zwykłe, i tym podobne. (Polski przekładowca Kwiatów zla Baudelaire'al77, urzeczony atrakcjami Podhala, wprowadził do swojego tłumaczenia słowo „gazda"; Rajskim Gazdą nazwał Pana Boga; w specjalnym komentarzu uznał za wskazane uzasadnić tę manipulację wpływem otoczenia: „niech usprawiedliwi traduttora ta okoliczność, że gdy u Bau- delaire'a znać tu reminiscencje przyrody Pirenejów, tłumacz, czyniąc dany przekład w Zakopanem, uległ sugestii miejscowego kolorytu - następnie zaś nie chciał czy nie mógł przefasonowywać i przemęczać tego, co się samorzutnie narzucało". Sprawa pozornie tylko przypomina praktykowane w Młodej Polsce nagminne góralsz-czenie arcydzieł literatury światowej. Nasz tłumacz wcale nie twierdzi, iżby akurat gwara góralska najpełniej mogła wyrazić idee oryginału. Inne są jego interesy. Ściśle osobiste. Usiłuje - jednym choćby słowem - przemycić do świata Baudelaire'a epizod własnej biografii. Ale realizacja tego zamierzenia okazuje się nad wyraz krępująca. Oto bowiem tekst główny przekładu nie daje szansy zakomunikowania czytelnikom wiedzy o przeżyciach translatora, jego autograf wyodrębnia się dopiero w przypisach, poza zasadniczą ramą dzieła. Nadto jeszcze: ocalić od zapomnienia swe prywatne perypetie to znaczy - przyznać się do nadużycia praw tłumacza! I prosić o łagodny wymiar kary: „Ufam, że na sądzie ostatecznym sam miłosierny Rajski Gazda wybaczy mi tę dowolność w tytule Jego. - Trudniejsza pono sprawa będzie tu na ziemi - z krytykami".) Szczęśliwy traf lub czarna seria pechów albo komiczne okoliczności jakiegoś ważnego odkrycia, niekiedy nawet widzenie prorocze - jak w znanych wynurzeniach Jana z Czarnolasu - wszystko to, oczywiście, towarzysząc wysiłkom tłumacza, bywa też przezeń portretowane w opowieści o dziejach przekładu. Spełnia jednak funkcję szczególną. Odsłania biografię wycofaną z tekstu tłumaczenia, przezroczystą w nim, sprowadzoną do roli instrumentu - i tym poręczniejszą niejako, im rzetelniej potrafiła służyć reprodukcji cudzych dokonań pisarskich. Taka biografia ma specyficzny porządek wewnętrzny. Narzuca się uwadze obserwatora - w swym nurcie centralnym -jako fakt przede wszystkim językowy, literacki. Stanowi fenomen kultury. Nie tylko odczucie czytelników literatury tłumaczonej, ale również refleksje samych przekładowców sytuują się zazwyczaj w polu świadomości kontrolowanej przez kulturę - ponad otchłaniami kapryśnego życia, w pełnym świetle aktualnej wiedzy o regułach sztuki i prawidłach mowy. Rzemiosło tłumacza - jako temat zwierzeń translatorskich - otwiera przed społecznością czytelniczą jedną z najszerszych dróg rozumienia struktur sztuki słowa. Rzemiosło to, posłuszne kodeksowi racjonalnych przepisów i porad, odarte z powabów cudowności, organizuje wokół siebie zainteresowanie publiczności literackiej (ze zmiennym powodzeniem, ale od wielu wieków uporczywie), apelując do intelektualnych potrzeb czytelnika. Chwilę przeistoczenia cudzego utworu w dzieło własne, tę chwilę, w której kompozycja brzmień i znaczeń - zrazu obca, niepojęta, pulsująca intonacjami odległej mowy i sycąca się doświadczeniami innego świata -odbudowuje się oto wśród mitów i światopoglądów kultury ojczystej, nazwał Edward Porębowiczl78 czarodziejstwem; miał na myśli czarodziejstwo bez czarów; czarodziejstwem jest tu samo przyswojenie cząstki czyjejś (nie doświadczonej przez wykonawcę przekładu) biografii; przekształcenie niezrozumiałego w zrozumiałe. Niejedna spośród dwudziestowiecznych teorii myślenia i mowy głosi pogląd, iż percepcja każdego tekstu werbalnego uruchamia mechanizm analogiczny do mechanizmu tłumaczenia. (Zgodzi się z tym bez oporów użytkownik języka polskiego, gdzie „tłumaczyć" to jednocześnie tyle co „przekładać" i „objaśniać"; z homonimicznej struktury terminu wyprowadzał interesujące koncepcje Cyprian Norwid, pisał, że w jego czasach Byronowego Childe-Harolda należałoby tłumaczyć środkami komentarza krytycznego.) Znaczenie komunikatu słownego uobecnia się i ugruntowuje - w świadomości słuchacza wskutek bezustannych przekodowań. Komunikat bowiem nie potrafi wejść w system języka osobniczego odbiorcy inaczej, jak tylko generując w tym języku własne auto-parafrazy, projektując inne, najbliższe zwyczajowi wysławiania się jednostki, warianty sformułowania danej myśli. (Tak nauczyciel upewnia się, czy uczeń go zrozumiał, żądając powtórzenia lekcji nie na pamięć, lecz swoimi słowami; owe „swoje słowa" to rezultat przekodowania wewnątrzjęzy-kowego, produkt tłumaczenia „z polskiego na polski", i to w rozlicznych zakresach: z kodu społeczności ludzi dorosłych na kod dziecięcy, z retoryki podręcznikowej na retorykę odpowiadania na stopień, itd.) Przekład jako rozumienie tekstu - rozumienie tekstu jako przekład - polega na przemieszczaniu procesu komunikacji międzyludzkiej w rejony autokomunikacji indywidualnej; cudzą wypowiedź deszyfrujemy tu z taką samą jasnością, z jaką potrafimy deszyfrować wypowiedzi własne. Obserwacje poczynione wyżej można odnieść także do pracy zawodowych trans- latorów literatury artystycznej oraz form paraliterackich. Tłumacze, jak to sugestywnie nazwał Tomasz Burek, są dla nas rozjaśniaczami obcojęzycznych arcydzieł; mowa o teoretycznej typologii ról w obrębie życia literackiego - praktyka jakże często sprowadza się do pogrążania cudzych utworów w ciemności nieporozumienia (co stanowi równie interesujący casus: to nader znaczące dla procesu hi-storycznoliterackiego, kiedy literatury dwóch różnych języków przestają się wzajemnie rozumieć). Słowem: w hierarchii powinności sztuki przekładowej najistotniejsze są jej cele hermeneutyczne. Najistotniejsze też dla opisania tego osobliwego gatunku, jaki w dziejach piśmiennictwa literackiego ukonstytuowały rozmaite adnotacje, glosy, aforyzmy, wstępy i posłowia, recenzje i traktaty pisarzy i krytyków zaangażowanych w rozwijanie sztuki tłumaczenia. U podstaw owego gatunku, w najgłębszym splocie motywacji nakazujących tłumaczowi mówić o problemach tłumaczenia, tkwi pytanie, ustawicznie ponawiane, pytanie zwrócone nie tyle w kierunku rzeczywistego odbiorcy, ile wyżej niejako, w stronę abstrakcyjnej Prawdy dziejów sztuki, o racje istnienia literatury przekładowej. Czymże ona jest: zbiorem tekstów zastępczych, a więc zaledwie wyręką dla nie znających języka obcego, czy autentyczną dziedziną komunikacji literackiej? Znamienne, że rozterki owe uzewnętrzniają się z całą dobitnością już w najwcześniejszych fazach kształtowania się świadomości transla-torskiej. W Polsce - w dokumentach szesnaste-, siedemnastowiecznych. Jak zwykle wobec rzeczy fundamentalnych, a rzecz bardziej podstawową trudno by sobie pomyśleć, tak i w stosunku do „być albo nie być" sztuki przekładania mnożą się opinie arcysprzeczne. Oto jeden z zainteresowanych (tłumacz anonimowy z XVI w.) widzi w swej robocie cel doraźny: kto zna język oryginału, powiada, będzie wolał oryginał. Drugi (Łukasz Górnicki) także odsyła czytelników-poliglotów do włoskiego pierwowzoru swego Dworzanina wcale nie po to tylko, iżby poznali autentyczne źródło, lecz i w tym celu jeszcze, by sprawniej niż on spróbowali je spolszczyć. Zna- jomość oryginału, wedle Górnickiego, nie wyklucza czytania przekładu; przekład może być inspiracją dla poznania tekstu cudzojęzycznego, a tekst niepolski - bodźcem do kolejnego tłumaczenia. Trzeci wreszcie (Jan Januszowski) ogłasza książkę dwujęzyczną, zawierającą oryginał łaciński i translacje polskie. Zadanie dla czytelnika - porównać wynik pracy przekładowcy z przekazem oryginalnym. W tym trzecim ujęciu tłumaczenie proponuje się traktować jako wartość samoistną, która pojawia się o b o k, a nie zamiast, oryginału. Rzec by można, że wartością godną poszanowania, bo nie dającą się zredukować mechanicznie do jakiejkolwiek innej, staje się każdorazowy przekaz językowy: i prymarny, i wszystkie pochodne. Im mocniej wykrystalizowuje się poczucie auitonomiczności pierwotworu, tym solidniejsze ufortyfikowanie zdobywa autonomia dokonań tłumacza. Dokonań zrównanych jak gdyby - w turnieju o najlepsze rezultaty - z poszczególnymi interpretacjami odbiorczymi. Myśli szesnaste wiecznego anonima, medytacje twórcy Dworzanina polskiego, decyzje edytorskie Januszowskiego - to wcale nie dowolne nagromadzenie przeświadczeń arbitralnych, lecz układ zdań połączonych, zdeterminowanych przez to samo (intuicyjne jeszcze) odczucie pokrewieństwa między transformacją przekładową a lekturą rozumiejącą. W kręgu analogicznych dylematów powstają rozważania Sebastiana Petrycego, który pisze, iż być może znającym łacinę jego trud wyda się zbyteczny, ale smaku cudzych nauk „snadniej mogą się dogryźć własnym językiem". Z identycznego zatem rozpoznania sensu tłumaczenia - bliższego praktykom czytelniczym niż kreacje oryginalne - wysnuwane są nieidentycz-ne (aż do sprzeczności) koncepcje oceny interesującego nas zjawiska. Zresztą spór nie wygasa w okresie pionierskim; pojawia się - rozmaicie kojarzony z innymi sprawami - w epokach następnych; jego dialektyka wydaje się nie- wyczerpalna; jednak podczas gdy wyznawcy idei niepełnowartościowości piśmiennictwa przekładowego święcą triumfy w samej technice dyskryminacji, w ironii, w malowniczym szyderstwie, w paszkwilu - ich oponentom przybywa argumentów merytorycznych. Coraz trudniej utrzymać w mocy wyłącznie negatywną charakterystykę działania tłumaczy (jako pasożytowania na brakach w edukacji lingwistycznej społeczeństwa). Coraz pewniej natomiast obiegowy frazes, iż „żaden przekład nie zastąpi nigdy oryginału", pojmuje się w ten sposób, że przekład, owszem, nie tylko nie może, ale też i nie chce zastępować czegokolwiek (jego funkcja zastępcza jest drugorzędna i fakultatywna): przekłady partycypują w komunikacji literackiej jako jej komponenty specyficzne, i nie wstydliwe niedostatki w wykształceniu czytelników uzasadniają żywot translatorskiego rzemiosła, nie tylko one, lecz głównie trwała obecność w procesach percepcyjnych nawyków i umiejętności tłumaczenia wewnątrzjęzykowego, to jest przyswajania i rozjaśniania zawiłości cudzej mowy. A zatem przekładanie dzieł z języków obcych stanowi równie autentyczną formę uczestnictwa .w metamorfozach struktur literackich, jak i czytanie, komentowanie krytyczne, poznawanie naukowe tekstów, w szczególności ich parafrazowanie w pastiszu, parodii, trawestacji, w przeróżnych chwytach stylizatorskich, a także wykonywanie malarskie, sceniczne, filmowe i inne. Prawdziwość powyższej tezy utwierdza się w doświadczeniach zbiorowości bilingwalnych, tu bowiem tłumaczenia z dwu języków podstawowych, opanowanych przez większość (np. ukraiński i rosyjski na Ukrainie, słowacki i czeski w Słowacji) wcale nie zanikają, nie dość na tym, zasilają jeden z najpotężniejszych warsztatów przeobrażania stylów i konwencji literatury narodowej . Ujawniając normy gry przekładowej tłumacz nie tylko informuje o swoistościach własnego zawodu, ale równocześnie wzywa swego czytelnika do współzawodnictwa. Nie zawsze czyni „to, jak Górnicki, expressis verbis, zazwyczaj natomiast jego zwierzenia przeistaczają się (między wierszami) w apel o inne wersje przekładu, które, kto wie, swą świetnością mogą nawet przyćmić dokonania dotychczasowe lub, odwrotnie, wykażą niezbicie, że kunsztowniej danego utworu przepolszczyć po prostu nie można; Julian Tuwim w słynnym reportażu o pracy nad czterowierszem Ruslana i LudmiłyPuszkina sugerował, że przełożenie tego fragmentu na język polski wykracza poza wszelkie możliwości ludzkie - mimo to przecież czytelnicy nie dali za wygraną i zaczęli przesyłać mu własne tłumaczenia; wróćmy do deklaracji Górnickiego: „Wszakoż komu się ten mój Dworzanin podobać nie będzie, oto ma Cortegiana włoskiego, którego moja polszczyzna najmniej nie zepsowała. Niechajże go ku smaku swemu przełoży, a ja mu tego iście życzę, żeby mię sześcią set mil i dalej na zad zostawił i pokazowa! drogę, jako takowe rzeczy w polszczyznę wnosić się mają". Analogiczna oferta adresowana do odbiorcy dzieła oryginalnego, w myśl zasady aktywnego współudziału czytelnika w kształtowaniu sensów tekstu (reprezentowanej przez niektóre szkoły), byłaby tej zasady jawnym nadużyciem. „Komu się nie podobają moje Treny, niechże napisze je 1 e p i e j" - tak powiedzieć nie można, moje dzieło to nie to samo jednak co m ó j przekład: jest niepowtarzalne w swych blaskach i cieniach. Czytelnik w roli współgospodarza poematu czy powieści stanowi bardziej postulat - figurę konwencji - niż fakt. Szansę producenta i konsumenta jakże są tutaj nierówne! pierwszy naprawdę daną wypowiedź ułożył, drugi dokłada jedynie coś z własnych problemów do struktury gotowej. Czytelnik przekładu natomiast - wtajemniczony w technologię robót przekładowych - uświadamia sobie nieporównanie większe prawdopodobieństwo rywalizacji z translatorem. Nawet gdy nie zna języka oryginału - nie zna go w innym sensie niż okoliczności, z których wyłoniło się dzieło stworzone w języku ojczystym po raz pierwszy, niż kombinacji wszystkich parametrów i paradygmatów, które aktualizowały się w świadomości autora. Cudzego języka można się nauczyć, cudzej biografii literackiej - nie. Szansę współtwórczości odbiorcy utworu tłumaczonego nie są odgórnie reżyserowane ani ograniczone do wskazanych miejsc - ma on możliwość interwencji w każdy dowolny fragment przekładu. Ponieważ każdy fragment jest zaledwie propozycją: jedną z wielu propozycji ujęzykowienia cudzego świata. Obcując z tekstem polskim - przestrajamy go mimowiednie, o czym wspominałem, na nasz kod indywidualny; podobnie w trakcie lektury tłumaczenia; jest to uniwersalna reguła czytania-rozumienia. Ale między obydwoma procesami odbiorczymi widoczne są także różnice. Konkretyzacja wypowiedzi oryginalnej wyczerpuje się zasadniczo w grze napięć łączących system znakowy pisarza i system znakowy czytelnika. Poznając natomiast utwór spolszczony - orientujemy go nie tylko względem naszego idiolektu, lecz jednocześnie wobec języka pierwotworu. Tu już konkretyzacja obejmuje trzy kody: przekładowcy, czytelnika i autora. Prawda, ów trzeci kod bywa opanowany przez czytającego w różnym stopniu. Od znajomości bezbłędnej, poprzez powierzchowne tylko osłuchanie się z melodiami obcej mowy, jeszcze poprzez wrażenie totalnej abrakadabry, do całkowitej nieraz pustki. Mimo to same nękające odbiorcę podejrzenia, iż „w oryginale mogło być inaczej", konstytuują pewien niemy ekwiwalent pierwowzoru. Ekwiwalent, który ma jak gdyby skład dwujęzyczny, objawia się zarówno w swym domyślnym brzmieniu, jak i w postaci wizji przekładu idealnego. Najcelniejszego z celnych, najpiękniejszego z pięknych. Tego rodzaju wizja może być czystą abstrakcją. Komunikatem bez repertuaru środków językowych, malowidłem bez konturów i barw, hipotezą i s t n ienia możliwości rozwiązań translatorskich jedynie słusznych i w pełni autorytatywnych. Opisany wyżej sposób dekodowania tekstów tłumaczonych można by uznać za naturalny i poprawny - gwarantujący sztuce przekładu niejako u podstaw, w stadium zerowym odbioru, wyrazistą odrębność - gdyby nie kłopotliwy warunek: dekoder ani na chwilę nie powinien zapominać o wtórnym, przekładowym charakterze danego tekstu. Zapominając, unieważnia skomplikowaną swoistość układu komunikacyjnego, czyni jedno władcą swoich wzruszeń - autora oryginału i poddaje się przy tym złudzeniu, że to obcy pisarz koresponduje z nim bezpośrednio w jego języku rodzinnym. Co istotne: proces zapominania o medium przekładow-cy, a i o mowie ojczystej autora (pospolity grzech krytyków i recenzentów), zachodzi zarówno w czytaniu nieuważnym, galopującym, zdawkowym, jak i w lekturze, która zdaje się pochłaniać całą osobowość odbiorcy - w tym drugim wypadku obiektem inwigilacji są bowiem postaci, sytuacje, wydarzenia wewnątrz dzieła, a nie takie czy inne powikłania jego genezy. W ogólnym schemacie życia literackiego - wypowiedzi tłumaczy o tłumaczeniu (można by je nazwać wy-tłumaczeniami) powstają po to właśnie, żeby czytelnikom pism przekładanych z języków obcych przywracać pamięć o istnieniu medium przekładowcy. Niezależnie od poglądów każdorazowego nadawcy, siłą faktu, iż nadawcą jest tłumacz, a więc sprawca innej, drugiej egzystencji tekstu, wypowiedzi te, jeżeli tak wolno powiedzieć, odpominają obcy rod owód utworu,a co za tym idzie, dążą do ustabilizowania norm odbioru literatury tłumaczonej jako literatury tłumaczonej. Indywidualne strategie translato-rów, a także programy szkół przekładania w różnych sezonach historycznych, nie są jednak w tym dążeniu ani jednomyślne, ani bezkolizyjne, ani nawet spójne wewnętrznie. Bezsprzecznie: najliczniejsza grupa owych wy-tłumaczeń dąży istotnie do wyak- centowania cech samoswoich piśmiennictwa przenoszonego przez translatorów ponad granicami języków i kultur. Służy temu celowi troskliwe pielęgnowanie wiedzy o tradycjach przekładania. (Synteza historycznoliteracka sztuki tłumaczenia w Polsce pozostaje wciąż do napisania - w manifestach i traktatach przekładowców zmagazynowano niemało materiału do takiej syntezy.) Rzecz znamienna, iż tradycja owa wyłania własną hierarchię sukcesów pisarskich. O randze każdego dzieła spolonizowanego decyduje nie tylko wartość pierwowzoru, mierzona w końcu racjami piśmiennictwa zagranicznego, lecz także kunszt spolszczenia. A niejednokrotnie kunszt spolszczenia przede wszystkim. Typ rozstrzygnięć i innowacji językowych. Kolejny przekład, powiedzmy, utworu Szekspira, rozpatrywany w kontekście dziejów dramaturgii europejskiej albo czytany z punktu widzenia aktualnych obyczajów inscenizacyjnych, albo przeżywany jako wieczyście doniosła metafora człowieczego losu (itd.), oddala się w każdym z tych ujęć od własnego dwu- czy wielojęzycznego życiorysu (w grę może bowiem wchodzić również przekład z drugiej ręki). Uniezależnia się jak gdyby od swych tworzyw. Zrywa kontakt z pierworodną angielszczyzną, i w odczuciu odbiorcy nie nawiązuje ściślejszych więzów z problematyką polszczyzny. Ten sam przekład włączony w tradycję polskich szekspirianów, oglądany na tle wersji translacyjnych Koźmiana, Paszkowskiego, Iwaszkiewicza i innych, natychmiast uwyraźnia swe osobliwości językowe. Eksponuje własną j ę zyczność, staje się nową inicjatywą słowiarską. W konsekwencji zaś przywraca czytelnikowi świadomość przekładowego (więc niepolskiego i polskiego jednocześnie) charakteru dzieła. Rzecz jasna, pielęgnować wiedzę o tradycji - to wcale nie znaczy: bezkrytycznie wielbić poprzedników. Wobec dziedzictwa przeszłości nasi tłumacze zajmują stanowiska rozmaite. Raz głoszą entuzjastyczne apologie, kiedy indziej sposobią się do mistrzobójstwa. „Że zaś w początkach wzrostu każdej literatury, mierne nawet tłumaczenia głośnymi się stają i za dokładne uchodzą - pisał Stanisław Potocki - pochodzi to najprzód z braku dobrej krytyki". Zapytajmy, która krytyka lepsza: wytykająca przekładowcom omylność czy tropiąca ich błędy rozmyślne? Utrwalania sylwetki tłumacza w wyobraźni ogółu sposób najskuteczniejszy jest ten, by nie o pomyłkach pisać, bo nieporadność i przejęzyczenia, choć śmieszą, mało są frapujące, lecz o wypaczeniach zamierzonych. Wykonawca przekładu naprawdę intryguje wtedy, gdy wydaje się niebezpiecznym szkodnikiem. (Już Szymon Budny, komentując rozmaite „pokażenia" Pisma św., zauważa, iż tłumacz nierzadko staje się fałszerzem ksiąg, „chcąc, aby wszyscy w ten błąd leźli, w któ-rem sam leży"; wkrótce z podobnych zarzutów zbuduje swoje oskarżenie Jakub Wujek, gdy będzie piętnował „fałszerstwa" w przekładach Szymona Budnego.) Trud tłumacza - opisany w kategoriach afery - momentalnie staje się zauważalny. (Głośny spór Juliana Tuwima z Adamem Ważykiem o polskiego Eugeniusza Oniegina dlatego między innymi był głośny, że kwestie specjalistyczne, zagadnienia wersologicznej i frazeologicznej interpretacji utworu Puszkina na gruncie polskim, mieszały się, zwłaszcza w replice Ważyka, z domysłami na temat ukrytych, pozaartystycznych intencji i premedytacji obydwu polemistów. „Walka o typ przekładu poetyckiego toczy się nie od dzisiaj - pisał Ważyk. - Tylko po co maskować ją urojoną arytmetyką, po co wołać o dziesiątkach, setkach, tysiącach, milionach usterek, wypaczeń, przekręceń, nieporozumień, kiedy nieporozumienie tkwi gdzie indziej. Wzmianki o wierności ideologicznej przekładu oburzają Tuwima..."). Gdy badamy osobno poszczególne wystąpienia i uwzględniamy każdorazowe przyczyny konfliktu, nie mamy prawa sądzić, iżby wyrażone w nich emocje były sztuczne, podsycane li tylko dla zwrócenia uwagi na samo istnienie problematyki przekładowej - poszukując natomiast ogólniejszych prawidłowości w obrębie retoryki monologów translatorskich, nie sposób nie odnotować ich skłonności do afektacji, do alarmowania publiczności faktami kuriozalnymi i wymagającymi natychmiastowej interwencji. Otóż skłonności te, nieobce wprawdzie wielu innym formom publicystyki, w omawianej grupie świadectw mają szczególnie dramatyczną wymowę, osobliwe jakby natężenie. Są wołaniem sztuki zagrożonej unieobecnieniem w świadomości ogółu odbiorców. Krzykiem: „ja także istnieję!" Inne zupełnie melodie - ciągle przecież w tym samym celu komponowane - przenikają do translatorskich prelekcji, gdy ich tematem stają się wartości literatur obcych oraz gospodarowanie tymi wartościami. Tutaj prestiż tłumacza wzrasta, jego rola szlachetnieje. Jego pozycja krzepnie - zrównana w prawach z innymi, oficjalnymi instytucjami oświecenia publicznego. Tłumaczenie dzieł cudzojęzycznych urzeczywistnia się jako ich ostra selekcja, stanowi zatem też i przywilej p r z e k ł a d a n i a jednych utworów nad inne. „Mieli tak jak nasi teraz i dawniej przedtem pisania chorobę; w zbytnim działaniu niepodobna, iżby się niekiedy niedołężność zmordowanego działacza nie wydała. To więc w przekładaniu wybierać należy, co godne ciekawości, co zdatne do nauki, co do obyczajności służy, a resztę jako płód zbytniej plenności mimo brzmiące pisarza nazwisko zostawić w niepamięci". Tak doradzał Ignacy Krasicki, przestrzegając przed bezrefleksyjną pokorą wobec sław zagranicznych i przed onieśmieleniem całą bez wyjątku starożytnością literac-ką. Jest to, nawiasem mówiąc, wycinek rozleglejszej problematyki. Pracownie translatorskie - rozlokowane wśród instytucji kultury - przeciwstawiają nieskrępowanemu żywiołowi twórczości samorodnej program optymalnie ekonomicznego wykorzystania talentów pisarskich. Marzy im się ład i porządek powszechny, harmonijna dystrybucja przydziałów pracy twórczej i odtwórczej, wcielanie w życie rozumnego postulatu: każdemu zgodnie z jego umiejętnościami. Jeszcze Ignacy Krasicki: „niech jedni piszą, drudzy tłumaczą, nie będzie takiej myśli, która by się po polsku nie wydała, nie będzie takiego słowa, które by się w mowie naszej nie mogło pomieścić". To samo, choć z niedwuznacznym upodrzędnieniem zawodu przekładowcy wobec powołania- autora dzieł oryginalnych, głosił Franciszek Ksawery Dmochowski: Jeśli pióra twojego nie ufasz zbyt sile, Ani w dowcipie twoim nie masz mocy tyle, Ażebyś własnym płodem mógł język wzbogacić, Masz-li dosyć wprawności - nie chciej czasu tracić, Przebieraj obce dzieła na krój polski gładko. „Nie chciej czasu tracić" - te słowa mogą znaczyć: gdy talent twój skąpy, nie będziesz marnotrawił życia na tworzenie dzieł własnych; i mogą znaczyć także: jeżeli umiesz zdobyć „wprawność" w tłumaczeniu, nie wolno ci próżnować, kultura literacka potrzebuje wielu piór dobrych i różnych. Ktoś powie, że rozumowanie takie jest znamienne dla epok klasycyzujących, nieprzypadkowo zresztą Oświecenie faworyzowało nader urozmaicone systemy importu cudzych wynalazków literackich, i nie bez kozery powoływaliśmy się przed chwilą właśnie na przedstawicieli klasyczności. Tak. Tym większą niespodzianką okazuje się stanowisko romantyków, które każe przypuszczać, iż w świadomości translatorskiej istnieją pewne właściwości ponadepokowe, a w każdym razie nadzwyczaj odporne na wpływ koniunktur i doktryn pisarstwa oryginalnego. Otóż Romantyzm był jak trzęsienie ziemi: obalił autorytety naśladowców i przyswajaczy obcego mienia pisarskiego, zerwał z monotonią stylistyczną licznych, zbyt licznych spolszczeń i z eksploatowaniem wciąż tych samych zabytków sztuki śródziemnomorskiej (lub nowości - wyłącznie francuskich), przeobraził geografię literacką Europy, odsłaniając w jej zapomnianych prowincjach nieoczekiwane piękno - a przecież, ilekroć od młodzieńczego wichrzycielstwa przechodził do dojrzalszych zastanowień nad powinnościami przekładowców, ty-lekroć (wczytajmy się w filipiki Mochnackiego i Mickiewicza) stawał się, jak i pokonani Dmochowscy, klasycy stycznie trzeźwy i rozsądny, po gospodarsku zatroskany: postulujący planowe i dalekosiężne uporządkowanie sił i środków w tej strefie kultury. Jak silna jest tendencja do instytucjonalizowania świadomości translatorskiej i jak silne jest oddziaływanie tego faktu, niech zaświadczy jeszcze jeden dowód, i to z domeny, zdawać by się mogło, czysto artystycznej. Chodzi o spór przewlekły na temat dwóch zwyczajów przekładania dzieł mowy wiązanej: wiersza - wierszem, oraz wiersza - prozą. (Wacław Potocki zabawiał się kiedyś poszukiwaniem innych jeszcze kombinacji, takich jak np. - dla wzmocnienia efektu „przekładowości" przekładu i gwoli „przysmaczenia" produktu - oddawanie polskim wierszem obcej prozy.) Argumenty obrońców zasady odwzorowywania struktur wersyfikacyjnych są i przekonywającej wspierane przez całą bez mała poetykę teoretyczną, i w końcu niesprzeczne z rodzimymi tradycjami tłumaczenia wierszy. Jeżeli więc, wzorem Francji, pisarze tej miary co Boy (wcześniej Franciszek Karpiński) mają odwagę kwestionowania tych praktyk, dzieje się tak dlatego, iż przemawiają za nimi liczące się w świecie tłumaczy względy ekonomiczne. Prozą tłumaczy się szybciej, więcej i taniej. Pisał w 1782 roku Karpiński: „za cóż, zwłaszcza gdzie długiej pracy potrzeba albo robotnika sprawnego nie dostać, nie mają być na czystą prozę dzieła poetów tłumaczone?" A w półtora wieku później Boy-Żeleński: „Szczęśliwy przekład poezji wierszem - to wygrana na loterii. Trzeba witać takie przekłady z radością, gdy się zjawią, ale liczyć na nie trudno. Natomiast przekłady prozą mogą być dzielnym środkiem planowej gospodarki kulturalnej". Podsumujmy: wysiłek ciągłego upamiętniania tradycji narodowej szkoły przekładu; w krytyce - skłonność do dramatyzowania zamierzonej niewierności wobec struktury ideologicznej pierwowzoru; w postulatach - próba instytucjonalizacji przedsięwzięć translatorskich i planowego sterowania tymi przedsięwzięciami. Tych trzech sposobów najchętniej imają się autorzy analizowanych monologów, dążąc do zainstalowania w świadomości ogółu reguł odbioru swoistego dla literatury przekładowej - poprzez utrwalenie choćby minimum wiadomości na temat udziału tłumacza w ewolucjach sztuki słowa. Wspomnieć by jeszcze trzeba o sposobie czwartym. Przy pobieżnym nawet wertowaniu lekcji translatorskich natrafia się zadziwiająco często na tę samą, wielokrotnie rozniecaną myśl: myśl o tysiącznych przeciwno- ściach i zawadach, jakie piętrzą się na drodze od oryginału do przekładu. „Ten wiersz bardzo wielką pracę zadał wykładaczom...", użala się anonimowy tłumacz psalmu. „To też tu wyznać muszę - skarży się Hieronim Malecki - iże ta praca z wielką mi ciężkością i obciążeniem moim przyszła..." Stanisław Koszutski bolejąc nad własną polszczyzną, która mu się „nieforemnie poplotła", w niedogodnościach obiektywnych upatruje przyczyn swej porażki: „jakoż zaprawdę trudno rzecz ku łacińskiej wieść..." Droga od oryginału do przekładu, od języka do języka, wydaje się morderczym torem przeszkód. Motyw trudności, trudu, utrudzenia - wcale nie zanika w późniejszych wyrafinowanych teoriach ery nowożytnej. Oto wykład poglądów Euzebiusza Słowackiego: „Lecz gdy zalety dzieła wynikają szczególniej z natury i geniuszu języka, w którym było pisane; gdy nie tylko potrzeba wiernie oddawać myśli, ale nawet naśladować kolory do ich odmalowania użyte; i mimo odmienność głosów dać uczuć wszystkie piękności stylu i czarujący ucho powab harmonii: tu dopiero spotykają się trudności nieoddzielne od tego rodzaju pracy [podkr. moje - E. B.], tu potrzeba przeistoczyć się, że tak powiem, w swojego autora, i pisać pod natchnieniem tego samego ducha, który go ożywiał". Z rzadka pojawia się również myśl o tłumaczu jako proletariuszu literatury - opłacającym swój udział w budowaniu sztuki słowa intensywniejszym zużytkowaniem energii niż twórca oryginalny. Pogląd taki reprezentował między innymi Boy, a miał on poprzednika wśród krytyków z kręgu „Zabaw Przyjemnych i Pożytecznych" (Franciszek Bieńkowski). W tych kalkulacjach miarą wysiłku - albo jak kto woli: miarą jego morderczości - staje się stopień zdeterminowania poczynań pisarskich. Ilość i typ ograniczeń. Konstruując przekaz oryginalny, mamy coś w rodzaju przywileju uchylania się od zadań, które wydają się niewykonalne. Nie tylko normy zewnętrzne kształtują tekst, ale i tekst warunkuje dobór norm. W rekonstrukcji translatorskiej, rzecz jasna, nie sposób z równą swobodą manipulować konwencjami ani odkładać na później, do następnego utworu, takich czy innych pomysłów (lub fragmentów): tutaj trzeba się podporządkować dyktaturze pierwotworu. Rozliczne utrudnienia, niedostatek przywilejów - wszystko to zmierza ku nobilitacji sztuki tłumaczenia i równocześnie uświadamia publiczności literackiej odrębności forteli translatorskich. A o uświadomienie odrębności toczy się przecież gra. Nie tylko jednak. Autokomentarze tłumaczy mają na celu przekonanie adresata, iż ów spryt, specyficzny dla procesu rekodowania obcojęzycznych przekazów - bywa też darem natury, stanowi, jak wszelkie talenty, predyspozycję wrodzoną. Kto bagatelizuje te umiejętności - zubaża i obraz kultury, i osobowość człowieka. Tymczasem dar przekładania odgrywa niemałą rolę w procesach pisarskich, nieraz bez wiedzy autora; wśród przekładowców zawodowych istnieje nadto wyraźne zróżnicowanie typów twórczych, całe bogactwo odmian uzdolnienia. „Ja, mimo że język niemiecki do tego stopnia opanowałem, jak żaden z Polaków przede mną - to mogę śmiało stwierdzić - zrozumiałem nagle z wielkim zdumieniem, że nigdy nie doszedłem do tego, by po niemiecku myśleć: wszystko, co w niemieckim języku pisałem, było tylko niesłychanie szybkim tłumaczenie m polskiego tekstu - tego wszystkiego, com w polskim języku myślał - polska myśl przyoblekała się z zawrotną szybkością w obcą szatę. A ponieważ te przyobłóczyny odbywały się z tą niepojętą szybkością, miałem nawet sam wrażenie, że piszę po niemiecku, kiedy ja tylko na język niemiecki tłumaczyłem". Jak to możliwe, zastanawiał się nad tym wyznaniem Stanisława Przybyszewskiego Boy, by podświadome transformacje interlingwistyczne w akcie kreacji oryginalnej dawały rezultaty najwyższej próby, z chwilą zaś, gdy Przybyszewski zajął się przekładaniem swoich, z ojczyzny-polszczyzny zrodzonych, dzieł niemieckich na polski, jego wizje zaczęły się rozmazywać w manierycznym pustosłowiu, uczucia wprojektowane w pierwowzór wynaturzyły się boleśnie, idee skarlały. Zapewne w przypadkach indywidualnych zdolność tłumaczenia podlega specjalizacji: zespala się z jednym językiem, dostraja się do obecnej w nim jednej jedynej struktury pojęciowej, obrazowej i tak dalej. Wyjście poza własny repertuar kodów, a nawet, w granicach tego repertuaru, zmiana kierunku translacji, może grozić katastrofą. (Zwróćmy uwagę, że publiczność literacka jest ważnym, faworyzowanym, urabianym na różne sposoby, ale nie jedynym adresatem enuncjacji translatorskich. Są one przeznaczone równocześnie do użytku wewnętrznego w społeczności profesjonalistów. Próżno dociekać, co pierwotne, co wtórne, dydaktyzm czy autodydak-tyzm, popularyzacja czy samoedukacja - obie funkcje występują łącznie.) Skoro roszczenia separatystyczne inspiruje duma zawodowa tłumaczy, przypuszczać by należało, że tendencja przeciwna: do zatopienia ich laboratoriów w ocenie anonimowości, powinna by manifestować właśnie brak ambicji i z cichej wynikać pokory. Bywa i tak, nawet często, ale akty samoponiżenia, co wydaje się niezmienną prawidłowością „gramatyki" języka doktryn artystycznych w ogóle, są zazwyczaj w tworzeniu teorii, jako impulsy dla rozwoju nowych myśli, nieciekawe. Ciekawsze okazują się natomiast demonstracje jeszcze większego poczucia dumy i godności przekładowczej, które jednak - paradoksalnie - mają za cel unie wyraźnienie odrębności tekstów tłumaczonych. Pisałem przy innej okazji, rozważając problem sposobu istnienia przekładu, iż -w odróżnieniu od dzieła oryginalnego, które w kulturze rodzimej zachowuje tożsamość, posiada bowiem, poza nielicznymi wyjątkami, niezmienne, kanoniczne uporządkowanie materii werbalnej - tekst przeniesiony z języka Liw przestrzeń języka L2 staje się składnikiem serii wielowariantowej i musi liczyć się zarówno z wcześniejszymi opracowaniami swego pierwowzoru, jak i przybywaniem nowych, konkurencyjnych wersji translacyjnych. Zajmijmy się teraz wyjątkami od tej reguły działającej powszechnie w czasach nowszych, od Romantyzmu począwszy, a przełamywanej nagminnie w epokach dawniejszych. Może być tak, że dzieło obce, ukształtowane na granicy literatury i mitu, należy jednocześnie do kilku wspólnot językowych, w każdej bytuje na prawach wariantu (adaptacji, przeróbki, przekładu) albo i wariantu wariantu (przeróbki z przeróbki, przekładu z przekładu), przy czym jego pierwopis zaginął lub ocalał we fragmentach tylko, lub uchodzi za falsyfikat i tak dalej. W tej sytuacji tłumacz, otrzymując „na wejściu" procesów transformacyjnych powikłaną, wielojęzyczną serię tekstów i nie dysponując w jej obrębie tekstem ka-noniczym, zmierza do tego, aby dać „na wyjściu" opracowanie najwierniejsze domyślnemu pratekstowi. Konfrontuje wersje różnojęzyczne, tępi pofałszowania, eliminuje pomyłki, i w końcu wydobywa sensy, jak mniema, ostateczne, jedynie słuszne. Przybywaniu nowych tłumaczeń nie może przeciwdziałać (niekiedy i na to znajduje sposoby), ale buduje swój tekst z nadzieją na jego kanonizację w obrębie własnej kultury. Żąda dla tłumaczenia uprawnień oryginału. A skoro tak, nie zależy mu na pobudzaniu pamięci odbiorcy o translatorskim rodowodzie dzieła. Nie znaczy to, iżby czytelnik był oszukiwany, wolno mu wiedzieć, że dany przekaz korzysta z innych, wcześniejszych, cudzojęzycznych przekazów. Chodzi o to, aby czytelnik nie odczuwał potrzeby uruchamiania tej wiedzy w trakcie lektury. Autointerpretacje Szarffenbergera, Budnego czy Wujka zadziwiają obfitością specjalistycznych dylematów przekładowczych, takich jak na przykład kwestia granic tłumaczenia dosłownego ksiąg Starego i Nowego Testamentu, jak prawo trans-latora do tworzenia nowych nazw (dla zjawisk nieobecnych w kręgu doświadczeń polskiej historii i współczesności), jak eksploatacja form regionalnych oraz wiele innych ważnych spraw. A przecież ponad „morzem tłumaczenia" (Szymon Budny), ponad szkołą nawigacji przekładowej - umiejscawia się tu ideę polskiej Biblii jako dzieła oryginalnego w tym sensie, że być może bliższego niż wersja hebrajska, łacińska czy grecka porządkowi myślowemu hipotetycznego pratekstu. Któż jest bowiem rzeczywistym twórcą pierwowzoru? „A gdyby mi co innego przyszło się tłumaczyć, nie samego Boga słowo..." - pisze Budny. Właśnie. Pan Bóg dyktuje, tłumacz słowa nosi. Mikołaj Szarffenberger widzi szansę „wyrozumienia Pisma, ta-jemności i trudności jego" w naukach „doktorów świętych, które Pan Bóg dał Kościołowi swemu"; Budny nie każdemu doktorowi ufa: autorytetem najwyższym, niedosiężnym pozostaje Stwórca. Pismo święte jako struktura intencj i, jako pewien i n w a r i a n t semantyczny nie podlega bezpośredniemu wartościowaniu. Bytuje poza wszelką ak- sjologią chrześcijańskiego piśmiennictwa, podobnie jak jego Sprawca znajduje się poza przestrzenią kultury człowieczej. Powiedzieć, że jest dziełem doskonałym, to, już byłoby zuchwalstwo bluźniercze. A cóż dopiero - kwestionować jego doskonałość? Błądzą, owszem, ludzie poszukujący w swej niedoskonałej mowie odpowiedzialności optymalnej dla idei Pisma. (Jakże pokrętne są, pomstuje w gniewie srogim Jakub Wujek, owe wykłady innowiercze, gdzie w zdaniu: „Ten jest kielich nowy, testament we krwi mojej, który za was wylan będzie" podstępnie w miejsce słowa KTÓRY podstawia się KTÓRA, jakby to o przelanie wina, nie o krew Pana Chrystusową szło. „A tak tym jednym słówkiem właśnie przełożonym twierdzi się wiara katolicka o prawdziwej bytności ciała i krwie Pańskiej w św. Sakramencie i o ofierze tejże krwie w kielichu".) Wykluczając myśl o możliwości współzawodnictwa z Autorem pierwowzoru — tłumacze Biblii wszystkich obszarów etnicznych współzawodniczą między sobą: który okaże się pośrednikiem mniej omylnym. W polskiej Biblii Bóg mówi po polsku. W to przede wszystkim powinien uwierzyć odbiorca. Uświadomienie „przekładowości" tekstu nie jest mu potrzebne. Tutaj poetyka tłumaczenia zmierza jakby do samolikwidacji. Im skuteczniej pozacierają się ślady pióra tłumacza, im klarowniej wyprzeźroczyścieją słowa - tym lepiej dla treści jedynie prawdziwych. „Ciekaw byłbym w tej materii zdania Artura Sandauera - wyznaje Michał Spru- siński i z dezaprobatą wypowiada się na temat zgłoszonych powyżej spostrzeżeń, które wcześniej, w 1977 r. opublikowałem w książce Pisarze polscy o sztuce przekładu. - Ze swej strony uważam: nie trzeba składać żadnej deklaracji wierzeniowej, aby wytknąć Balcerzanowi grzech bałamuctwa słowem i tezą. Kolejny wniosek na tym wsparty zrębie wiedzie autora do formuły: przekłady Biblii to dowód samolikwidacji przekładu. Kto dokona tej sztuki mniej zauważalnie, kto wyrzeknie się bardziej swej osobowości - jeżeli uwierzymy bałamuctwu Balcerzana - zyska uznanie. Cóż począć teraz z księdzem Jakubem Wujkiem, co z profesorem Arturem Sandau-erem? Kłopot" 179. Jedno jest pewne: ten wątek wymaga dodatkowych rozjaśnień. Na początek oczywistość tak jaskrawa, że pominąłem ją w pierwszej wersji swych roztrząsań poświęconych świadomości dawnych przekładowców Biblii, lecz widzę, postąpiłem nieroztropnie, otóż Biblia sytuuje się jednocześnie w dwóch różnych - choć współprze-nikalnych - systemach kultury. Należy do porządku kultury laickiej i, po drugie, funkcjonuje w systemie wyobrażeń religijnych. Zarazem i tłumaczenie Biblii ma dwie odrębne mitologie: literacką i wierzeniową. Nie należy mieszać tych perspektyw - głównie gdy interesują nas wyobrażenia przekładowców, ich przesądy, ich fantazje zawodowe. W porządku kultury świeckiej przekład Biblii, i w tym Sprusiń-ski ma rację, wcale nie musi żądać zniewolenia osobowości translatora ani zmierzać w stronę „wygaszania" oznak „przekładowości". Dla Sandauera tłumaczenie Biblii to impreza literacka, podobnie jak na przykład kiedyś Psałterz dla Franciszka Kar-pińskiego. Wchłonięcie Biblii przez kulturę artystyczną - zawiesza problem wiary lub niewiary translatora. Większość ludzi, zwłaszcza dziś, bez wahań zgodzi się ze słowami Edouarda Dhorme'a, iż Biblia „jest najszerzej rozpowszechnioną, najszerzej czytaną, najszerzej tłumaczoną i najszerzej komentowaną ze wszystkich ksiąg, jakie wydała myśląca ludzkość" 180. Ilekroć przekład Biblii lub fragmentów Biblii uobecnia się jako fakt literacki, tylekroć dylematy przekładowe upodobniają się do uniwersalnych dylematów sztuki tłumaczenia w ogóle. „Psalmy, Hiob, Kohelet czy Pieśń nad pieśniami - pisze Roman Brandstaetter - należą do tego rodzaju utworów, które podobnie jak Homer czy Hamlet, czy Boska komedia powinny być tłumaczone w każdym pokoleniu, czyli, mówiąc innymi słowy, każde pokolenie powinno mieć swój własny przekład tych arcydzieł"181. Autor cytowanych wyżej słów jest pisarzem katolickim, lecz akurat w tej wypowiedzi jego nastawienia wyznaniowe są, by tak rzec, ukryte w prywatności, i podjęcie z nim rozmowy na tematy translatolo-giczne nie wymaga żadnych rozstrzygnięć czy uzgodnień światopoglądowych. Mimo to jednak twierdzę, iż wcale nie zawsze takie zawieszenie spraw wiary jest możliwe w rekonstrukcji mniemań i praktyk tłumaczy Pisma świętego. Wujek to nie Sandauer, tych dwóch nazwisk nie powinno się wymieniać jednym tchem. Dla Wujka przekład Biblii był najpierw służbą Kościołowi, a dopiero potem - literaturą. Przekład ten wymagał akceptacji władz duchownych, zgody papieża, odbywał się pod nadzorem komisji zakonu jezuitów, która bezceremonialnie poprawiała tekst Wujka i nie wchodziły tu w grę prawa osobowości do wyrazu indywidualnych doświadczeń tłumacza. Uczciwiej by było - analizując Pismo święte jako fakt kultury religijnej - nie Sandauera wzywać na świadka, lecz kolektyw, który opracował Biblię Tysiąclecia: trzydziestu dziewięciu tłumaczy ujawnionych z imienia i nazwiska oraz bezimienny zespół „Benedyktyni tynieccy". Sprusińskiemu małoż dowodów, iż choćby w tym przedsięwzięciu nie osobowość tłumacza, lecz inne zgoła wartości były faworyzowane? Wyobraźnia teologiczna ma wiele wariantów i odmian: łatwo się wśród nich zagubić. Zatrzymajmy się nad jednym tylko dokumentem. Wedle Aureliusza Augustyna (354 - 430 n.e.) Pismo święte to dzieło Boga - wykonane dla ludzi przez ludzi, „Czytający je nic innego nie pragną, jak poznania myśli i woli tych, którzy je napisali, a przez to woli bożej, wierząc, że zgodnie z nią tamci przemawiali" 182. Ten sam wątek pojawił się w cytowanych przeze mnie wyznaniach Szymona Budnego: „A gdyby mi co innego przyszło się tłumaczyć, nie samego Boga słowo...". Sięgam do traktatu Augustyna O nauce chrześcijańskiej dlatego, że teologiczne medytacje biskupa z Hippony należą do żywej tradycji współczesnej teorii znaku. Mówi się, iż niektóre jego koncepcje dotyczące istoty oraz funkcji znaku wyprzedziły semiologię Ferdynanda de Saussure'a, a nawet, że Augustyn ujmował kwestie znaku wszechstronniej i śmielej niż - przełomowy w dziejach humanistyki - Kurs językoznawstwa ogólnego de Saussure'a z 1916 roku. Znawcy dziejów myśli semiologicznej odgraniczają wprawdzie laicki i teologiczny porządek wykładu w pismach Augustyna, wiedzą jednak, iż cel teologiczny był w teorii Augustyńskiej celem prymarnym. Gdy badamy rolę Augustyna w historii świadomości semiologicznej, abstrahujemy od teologii. Gdy zajmujemy się systemem wyobrażeń religijnych, które wywierają określony wpływ na świadomość tłumaczy Biblii, nie możemy motywacji wierzeniowych wyłączyć z analizy. Powiada Raffaele Simone, iż „semiotyka Augustyńska dostatecznie jasno wyodrębnia dwa oblicza: «laickie» dotyczące właściwości, jakie posiada znak sam w sobie [...] i «teologiczne», według którego analizuje się problem boskiego verbum [...] celem wykazania, że jest ono «słowem», ale tylko w szczególnym znaczeniu. Jeśli nawet coś rzeczywiście przekazuje ludziom, to nie jest znakiem niczego, lecz jest tym, czego wszystko jest znakiem"183. Otóż Biblia wydaje się Augustynowi rezultatem osobliwego „przekładu" verbum teologicznego na verbum człowiecze. Biskup wierzy, iż Wszechmogący komunikuje się z ludzkością tak, ,aby ludzkość miała szansę zrozumienia bożej woli, a jest to osiągalne tylko poprzez „tłumaczenia" na system ludzkich doświadczeń socjalnych, zdeterminowanych przez historię, ograniczonych przez panujące w danym czasie obyczaje. W istocie żywot Jezusa Chrystusa i powstanie ksiąg Starego i Nowego Testamentu to - w teologicznej semiologii -dwie na pozór tylko różne odmiany tego samego boskiego verbum. Żywot Jezusa jest „słowem" powiedzianym w języku biografii człowieczej. Biblia także jest „słowem" - wcielonym w znaki konwencji ludzkiej mowy werbalnej. Afrykański biskup nie ma wątpliwości, iż procesowi pisania Biblii, a także niektórym procesom jej tłumaczenia z hebrajskiego, patronował Duch Święty. „Może więc być, że tak przetłumaczyli, jak uznał za stosowne Duch Święty, który kierując nimi, kazał im jednocześnie pisać dla pogan" 184. Nie to jest zastanawiające, iż w wyobrażeniu Augustyna prorocy i apostołowie, a także Siedemdziesięciu tłumaczy (Septuaginta) ksiąg Starego Testamentu pracują tak, „jak uznał za stosowne Duch Święty", lecz to, że Duch, ów Dysponent Reguł tekstu Biblii, kieruje się możliwościami percepcyj-nymi odbiorcy. Świadom praw rządzących psychiką człowieka dba - powiedzielibyśmy dziś - o organizację napięć w języku, każe bowiem rozgrywać styl opowieści biblijnych między dosłownością a metaforyzacją. Dosłowność rodzi i łatwość rozumienia tekstu, a to powoduje przesyt, i nudę; przenośnia męczy, wzmaga jednak głód poznawczy. „Duch Święty zatem wspaniale i zbawiennie w taki sposób skomponował Pismo święte, ażeby miejsca bardziej zrozumiałe zapobiegały głodowi, trudniejsze natomiast przesytowi". W tej orientacji ku odbiorcy, w tym spolegliwym otwarciu słowa bożego w stronę rzesz ludzkich - pojawiają się wszak i uciążliwe utrudnienia. Przeszkadza wielojęzyczność narodów, która zmusza do tłumaczenia Biblii, a tłumaczenia bywają chybione, potęgują niejasności: czytanie wymaga wysiłku. Cóż, doprawdy nieraz opadają ręce. „Nieraz nie wiadomo, jakie jest zdanie, które wielu tłumaczy usiłuje wyrazić w zależności od własnych zdolności i doświadczenia [...]". Kłopoty z obcowaniem z Biblią wyjaśnia Augustyn tak, jak katolicyzm wyjaśnia powody wszelkich zeł i nieszczęść bytowania doczesnego. W kategoriach grzechu i pokuty. Biblia, pisze, pojawiła się w czasach, gdy ponosząc zasłużoną karę za grzech pychy utraciliśmy pierwotną wspólność języka. „Znakiem pychy była owa wieża sięgająca nieba, którą budując niezbożni zasłużyli nie tylko na to, aby ich umysły, ale również i języki zostały pomieszane". Trud przekładu, a przede wszystkim ciężar studiów nad wielojęzycznymi wariantami Biblii - to pokuta i lekcja pokory, którą winniśmy przyjąć z wdzięcznością. „Nie wątpię, że wszystko to stało się za dopuszczeniem bożym, abyśmy pracą poskramiali pychę [...]". Zauważmy wszak, iż wielojęzyczność dla św. Augustyna tym silniej hamuje pęd ku prawdzie boskiego verbum, im szerzej dopuszcza do głosu indywidualne doświadczenia przekładow-cy oraz zostawia ślady odkształceń uwarunkowanych przez obyczaje plemienia ludzkiego różnych epok i różnych regionów. Zupełnie praktycznym wyjściem, z którego, pamiętamy, korzystała i komisja jezuicka, cenzurująca styl Jakuba Wujka, i zespół Biblii Tysiąclecia połowy lat sześćdziesiątych XX wieku, jest przekład kolektywny. „[...] a jeśli chodzi o Stary Testament, na czoło wybija się autorytet Siedemdziesięciu tłumaczy (Septuaginta), o których mówi się wśród bardziej doświadczonych kościołów, że tłumaczącym Duch Święty tak asystował, jakby tylu ludzi miało jedne usta". Ut os unum tot hominum fueńt. Powtórzę zatem: tak, w systemie wyobrażeń religijnych, które są częścią kultury ogólnej i nie mogą być lekceważone przez badacza, przekład Biblii usiłuje dojść do zaprzeczenia tych norm, jakie obowiązują w przekładaniu literackim, a więc - chce wycofać osobowość translatora jako przypadek indywidualny. Wróćmy więc do przerwanego wątku Te same założenia - w innych kontekstach i dla innych celów kształtowane - będą się pojawiały w dziejach świadomości translatorskiej wielokrotnie. „Mówiąc 0 tłumaczeniu w szczególności - pisze Ignacy Włodek w 1780 r. - te prawidła zachować przynależy: aby tłumaczenie było rzetelne, jasne i takie, aby nie znać było tego, że to z innego języka przenoszone jest". Racje są tutaj proste, uzasadnienia wcale nie metafizyczne. Jak uczy doświadczenie czytelnicze, znakiem „przekłado-wości" tekstu bywa z reguły polszczyzna torturowana, udręczona w piekle bezmyślności, w kalkowaniu struktur syntaktycznych obcego języka, w rozlicznych wykroczeniach przeciw poczuciu sensu i poczuciu piękna. Tymczasem mądry tłumacz umie nie tylko tym uchybieniom zapobiec, a to wskutek spolonizowania tekstu, poprzez przetopienie cudzoziemszczyzny na swojszczyznę, lecz potrafi także uszlachetnić oryginał. To znana teoria i praktyka translatorów doby staropolskiej, zwłaszcza piśmiennictwa oświeceniowego. Cóż, autorowie zagraniczni bywają i omylni, 1 nie dość kunsztowni. Powiada Krasicki: „drzymie niekiedy ubóstwiany Homer, mówił Horacjusz i może i on sam niekiedy zadrzymał". Ostatecznie Odyseja, Go- fred, bajki La Fontaine'a, to nie Pismo święte. A przekłada się też dziełka mniejszej rangi, zupełnie tuzinkowe komedyjki czy powiastki. Czyż nie należy prostować ewidentnych pogmatwań pierwowzoru? Skoro wiadomo, że czytelnik w pierwszym odruchu - gotów jest za rozgardiasz estetyczny i myślowy winić przekładacza? A jeżeli nawet najpieczołowitsze przeniesienie na grunt polski wszelkich niezborności cudzego wyrobu będzie zgodne z postulatem tłumaczenia wiernego, to jakąż wartość ma owa abstrakcyjnie pojmowana wierność wobec tego, co bezwartościowe? Nadto jeszcze wolno mniemać, iż w każdym utworze istnieje potencjalny model jego urzeczywistnienia najdoskonalszego. Otóż pierwotwórca może tę potencjalną doskonałość swego dzieła zasugerować jedynie, naszkicować na brudno, dać w postaci niepełnej. Podczas gdy odtwórca ma możliwość kontynuacji pracy nad doskonaleniem zamysłu autora; w konsekwencji przekład okaże się dziełem wybitniejszym od oryginału. Mistrzem nad mistrze był dla Franciszka Bohomolca i dla wielu innych Voltaire. „Ten albowiem, tłumacząc tragedyje i inne angielskich poetów wiersze, ich niskie myśli podniósł, nadęte zniżył, niepotrzebne poodcinał i tego dokazał, że tych, których tłumaczył, wysokością myśli i gładkością wymowy swojej przewyższył. Tak tłumaczyć jest tłumaczyć mądrze i rozumnie [...]". I tak tłumaczyć, dodajmy, jest to zacierać granice między kodowaniem a rekodowaniem, między tworzeniem dzieł nowych a odtwarzaniem cudzych. Na przełomie XIX i XX wieku dwie koncepcje czytania literatury tłumaczonej - różnicujące tak ostro stanowiska prawodawców sztuki przekładania - z jednej strony gra o pamięć dwufazowej (dwujęzycznej, dwuautorskiej) historii utworu, z drugiej próby usankcjonowania niepamięci (unieważnienia historii) - przeplatają się z metodologiami rewolty antypozytywistycznej. Taki mianowicie tryb czynności lekturowych, w którym tekst przerzuca uwagę odbiorcy na zewnątrz: z gotowej organizacji do przebiegu prac przygotowawczych, z teraźniejszości w przeszłość, z produktu na proces, jak gdyby nie rezultat ostateczny, rzecz podana do druku, wolą twórcy dopuszczona do wiadomości publicznej, lecz sytuacja w notatniku pisarza określała rzeczywistą atrakcyjność dzieła, taki, powiadam, scenariusz percepcji faworyzował deterministyczne rozumienie sztuki. Sprzyjał genetyzmowi, pochodził z genetyzmu, sugerował naturalne zakorzenienie tej doktryny w praktyce odbiorczej , dodawał skrzydeł. Nowsze z kolei techniki badawcze i ujęcia stosowane w krytyce, sycące się między innymi teoriami symbolistów, a w szerszej perspektywie humanistyki - sprzymierzone z reformami językoznawczymi, nieobojętne też wobec przebudowy podstaw psychologii, zaczęły w tych czasach programowo, wręcz ostentacyjnie rezygnować z tropienia w krajobrazie kreacji pisarskiej wyłącznie (czy też głównie) śladów twórcy. Rzec by można: nie każdego satysfakcjonowała już robota wykopaliskowa, wnikanie w coraz głębsze warstwy geologiczne, rozgrzebywa-nie wygasłych palenisk i tak dalej. Pytano: jak - jak pejzaż semiotyczny dzieła gotowego potrafi znaczyć sam siebie, jak przenika do przestrzeni wyobraźni czytelnika, jak jest w końcu wykonany w swym kształcie danym bezpośrednio. W tym widzeniu znikały nie tylko dzieje zamysłów autorskich, ale również historie decyzji translatorskich. Postulowano jedną aksjologię dla całej literatur y. Niezależnie od genezy tekstu. Bez „punktów za pochodzenie". Z pominięciem problematyki rodowodowej. „Robiono nam zarzut, wybornie malujący dzikie zapatrywania dzisiejsze na przekłady - pisał Miriam - iż za wiele drukujemy rzeczy «obcych». Przede wszystkim, rzecz doskonała w doskonałym przekładzie nie jest ani swoja, ani obca, jest doskonała, a to wystarczy". (Intuicje metodologiczne pism Miriama, podteksty jego Harmonii i dysonansów - antycypują wiele założeń późniejszych szkół badawczych; zagadnienie to zasługuje na odrębne studium.) Spór nie jest rozstrzygnięty. Z całą pewnością nie wynikał z nieporozumienia. Racje obydwu stron, zrazu mocne, zorientowane wobec autentycznych przebiegów komunikacji literackiej, w pewnym momencie słabną nagle, stają się niepokojąco migotliwe, bez ciężaru, aż przeistaczają się we własne przeciwieństwo. Dziś, gdy w refleksji nad antynomiami kultury coraz poważniejszą rolę odgrywa teza o komplementarności jej systemów, antagonizm dwóch koncepcji czytania tłumaczeń wydaje się jednym z wielu przejawów prawidłowości wyższego rzędu: fenomenem jej dialektyki. Obcując z przekładem, możemy iść drogą wskazaną przez Franciszka Karpińskiego: nie pozbawiać cudzej książki znaków, „przez które by, że cudzą jest, poznaną być mogła". Możemy też ulec autorytetowi Onufrego Kopczyńskiego -przywłaszczać obce myśli i obrazy, włączać je w obręb naszej biografii, zapominając o biografiach nadawców. „W ten sposób dzieło cudzoziemskie tak się na nasz krój przerobi - powiada Kopczyński - że i znaku nie zostanie tłumaczenia". Ilekroć jednak dążymy do uzyskania pełni wrażeń (lub porażeń wspaniałościami utworu), tylekroć nie ograniczamy się do jednej tylko możliwości. Przeciwnie. Szukamy punktu prze cięcia sprzecznych porządków. Usiłujemy być pomiędzy teraźniejszością a przeszłością tekstu. Prowokujemy rozgrywkę niepamięci i przypominania o tłumaczu. Spośród spraw równie zasadniczych, które wyznaczają horyzont problemowy polskich „wy-tłumaczeń" (ale nie dzielą społeczności przekładowców na dwie zwalczające się armię), wyróżnia się kwestia języka. Czym jest polszczyzna dla tłumacza? Przy powierzchownych oględzinach dokumentów z różnych epok łatwo odnieść wrażenie, iż wykonawcy przekładów oceniają swój język ojczysty w sposób wyrachowany i partykularny - z punktu widzenia jego użyteczności praktycznej. (Sentymentalne zachwyty nad urodą mowy to w branży translatorskiej prawie ewenement! Prędzej już szczera awersja, kostyczny sarkazm lub beznamiętne wyliczanie cech dodatnich i ujemnych.) Dopóki przekła-dowcy nasi pracowali w języku nie ukonstytuowanym i nie przez wszystkich cenionym na równi z łaciną, dopóki natykali się co krok na „brak wielki w słowiech" (Stanisław Gosławski), a brakowało też ideologii, która by jednocześnie odpuszczała winy za grzechy niewierności wobec pierwowzoru - narzekaniom nie było końca. Ubolewania nad stanem tworzywa, skargi na „niedostateczność" mowy polskiej wspomagały dodatkowo teorię arcytrudności zajęć w cechu translatorskim. Później znów, gdy polszczyzna okrzepła, wzbogaciła się nie tylko w swych zasobach leksykalnych, ale i w „najzręczniejszych sposobach użycia" (Stanisław Potocki), nastał czas jej powszechnej apologii. Autorowi Podróży do Ciemnogrodu wtórował Ludwik Osiński: „mamy bowiem język w toku swym wolny, w kształtach nietamowa-ny, we zwrotach rozmaity, a obok niezmiernej swobody co do szyku wyrazów tyle jedynie pewnym przepisom uległy, ile tego jasność wymaga, ile się o to moc, płynność, siła i każdemu obrazowi właściwa dopomina harmonia". Jeszcze później, chociaż elastyczność mowy rozwinęła się imponująco (w innych co prawda zakresach, niż postulował pseudo-klasycyzm), wyostrzyły się też i apetyty jej użytkowników. System komunikacji werbalnej - nie tylko w obrębie naszego języka, w odniesieniu do kontaktów lingwistycznych w ogóle - stał się przedmiotem dramatycznych kontestacji. Jeżeli twórczość spontaniczna obnaża w obszarach mowy całe rewiry nie-prawdomówności i w każdym usiłowaniu wysłowienia świata" język kłamie głosowi, a głos myślom kłamie", to praca tłumacza okazuje się podwójnie niewdzięczna. Musi zachować prawdopodobieństwo cudzojęzycznej nieprawdy i nie może jednocześnie nie być odtworzeniem mistyfikacji języka rodzimego. Problem nie ogranicza się do samej tylko nieufności wobec słowa - nieufność bywa nadto, w „celach artystycznych, reżyserowana - tłumacz odczuwa skrępowanie normami poprawnościowymi; już Boy w przedmowie do powieści Prousta twierdził, że wiernej rekonstrukcji składni czytelnik polski nie darowałby translatorowi; o ustawicznych kolizjach między eksperymentami Cortazara a ograniczeniami gramatyki polskiej opowiada dziś Zofia Chądzyńska. Nadto ponad porachunkami z językiem istnieje - nadal obowiązujący „superego" przekładowcy - nakaz tłumaczenia rozumiejącego. Co począć, pyta Maciej Słomczyński, gdy filologiczna ekspertyza pierwowzoru potęguje niejasności i wieloznaczności? i w brudnopisach, i notatkach Joyce'a panoszy się nagromadzenie „pomysłów konstrukcyjnych, drobiazgowych poprawek i dodatków, nieustannie wpływających na zaciemnienie [podkr. moje - E. B.] tekstu"? Tłumacz musi, na przekór teorii oszustw językowych, dochodzić sensu dzieła, grać na dwa fronty, ukazywać niekomunikowalność wizji - poprzez wykrycie wprojektowanych w nią elementów komunikatywności. To jest warunek bezwzględny. Poszukiwałem klucza do Finnegans Wake, pisze Słomczyński, „czytając książkę po raz nie wiadomo który i ciągle nie mogę znaleźć żadnego fragmentu, który mógłbym przetłumaczyć mając przekonanie, że dokonałem przekładu, to znaczy: napisałem po polsku to, co autor napisał w innym języku". Przytaczam świadectwa z różnych pochodzące epok. Bo też, między Piotrem Kochanowskim a Maciejem Słomczyńskim, między Stanisławem Potockim a Boyem- -Żeleńskim, między Bolesławem Leśmianem a Zofią Chądzyńską istnieje - w stosunku do języka - głębsza wspólnota przekonań. Polszczyznę rozumieją oni nie tylko jako składnicę instrumentów (mniej lub bardziej poręcznych w tłumaczeniowym rzemiośle), lecz również jako konkretne zadanie pisarskie. Przekład, owszem, odsłania wstydliwe „niedociągnięcia" systemu; zarazem uzupełnia braki, likwiduje niedobory, remontuje mowę. „Ubogacenie" (Piotr Kochanowski) polszczyzny za pośrednictwem sztuki tłumaczenia tym się różni od analogicznych dążeń pisarstwa oryginalnego, że podlega wcale dokładnym pomiarom: stan posiadania językowego szacuje się tu nie w odniesieniu do hipotetycznych, nieuchwytnych często, potrzeb społeczeństwa, lecz drogą bezpośrednich konfrontacji z faktycznymi posiadłościami oraz możliwościami języków innych społeczeństw. Języków - a więc i doświadczeń. Przekładać cudze słowo - to wprowadzać do świadomości odbiorców zmagazynowane w cudzej mowie doświadczenia. NORWID WIELOJĘZYCZNY Jakkolwiek temat naszej rozmowy nie został sformułowany w programie Sesji Norwidowskiej 185, wydaje się przecież, że tkwi on potencjalnie w samej sytuacji spotkania znawców i tłumaczy Norwida: jest niejako z góry wprojektowany w rozkład ról uczestników dzisiejszej imprezy. Dwa pytania narzucają się tutaj od razu. Pytanie o sztukę przekładu i pytanie o sztukę Norwida. Możemy spojrzeć na twórczość polskiego poety jako na materiał dla tłumacza; będzie nas wówczas interesowało, czy twórczość ta rodzi jakieś szczególne problemy w praktyce translatorskiej, a także, czy daje okazję do refleksji na temat uniwersalnych reguł tłumaczenia. Możemy również, odwracając porządek rozważań, sumę doświadczeń translatorskich -i wiedzę teoretyczną o pracy tłumacza - potraktować jako materiał dla norwidolo-gii; konfrontacja decyzji tłumaczy z poetyką Cypriana Kamila Norwida pozwoli ujawnić w dziele Norwidowym szereg nowych, nieoczekiwanych sensów i osobliwości. Trudno przewidzieć, która z tych dróg okaże się dziś bardziej atrakcyjna -obydwa pytania wydają się prawomocne. Perspektywa tłumacza zakłada specyficzny stosunek do utworu literackiego. Tłumacz jest jednym z odbiorców i jednocześnie jednym z twórców tekstu. Należy do najbardziej aktywnych uczestników komunikacji literackiej. Bywa zarówno najwnikliwszym czytelnikiem, jak i sumiennym badaczem sztuki poetyckiej, zachowując przy tym pełną autonomię własnych powinności. Praca tłumacza ma istotnie wiele wspólnego z pracą krytyka i badacza literatury. W obydwu wypadkach dzieło literackie uzyskuje status znaku, staje się elementem konwencji i podlega transformacji semiotycznej: zostaje przerzucone z systemu w system - z języka naturalnego LI do języka naturalnego L2, lub z systemu znaków poetyckich w system pojęć wiedzy o literaturze. W obydwu wypadkach odbiór kończy się przekodowaniem tekstu. Dla czytelnika utwór literacki stanowi całość zamkniętą. Badacz i tłumacz natomiast widzą ten sam utwór w stanie potencjalnej wielowariantowości. Historyk literatury interpretuje tekst gotowy na tle jego innych wersji: zachowanych lub prawdopodobnych. Interesuje go jednocześnie generowanie dzieł, które mogłyby powstać w danym układzie historyczno-literackim. Podobnie tłumacz, który sam produkuje nowe warianty tekstu gotowego. Tu jednakże kończą się podobieństwa między uczonym i translatorem - i zaczynają różnice. Historyk literatury bowiem nadaje swej hipotezie wielowariantowości sens negatywny. Bierze pod uwagę inne wersje tekstu po to, aby w końcu opisać analizowany utwór jako przekaz jednorazowy i jednokrotny. Ideałem norwidologa na przykład - w ostatecznej konsekwencji - będzie zawsze Norwid kanonie z n y. Norwid wyczyszczony z edytorskich „błędów i wypaczeń", Norwid nieznany, wrośnięty w swoją epokę. Inaczej tłumacz. Działalność tłumacza jest w swoisty sposób „anty-historycznoliteracka", albowiem przekład z reguły „uterażniejsza" świadectwa przeszłości. Daje im nie tylko nowy język, ale także mowy projekt wirtualnego adresata. Powiedzieć by można, iż tłumaczenie artystyczne stanowi rodzaj r e wolty filologicznej - burzy ideały filologicznej czystości tekstu. Zmiana języka pociąga za sobą szereg transformacji stylistycznych, a niekiedy i kompozycyjnych. Inwersja, redukcja, amplifikacja, substytucja - w tłumaczeniach „wiernych" i „niewiernych" - brutalnie niweczą naj sumienniej sze rekonstrukcje tekstolo-gów, pozwalają przemieszczać przecinki, zmieniać kolejność wersów lub strof, wymieniać metafory itp. Ideałem sztuki przekładowej okazuje się w końcu, metaforycznie mówiąc, galeria „sobowtórów" pisarza obcojęzycznego. Wielowariantowość tekstu nie ma już tu charakteru eksperymentu badawczego, staje się faktem obiektywnym, wynika z zadań komunikacyjnych translatora. Na tym tle łatwiej można uchwycić sens rozbieżności interesów czytelnika, badacza i translatora. Czytelnik działa w imię interesów ściśle osobistych. Badacz reprezentuje odbiorcę uniwersalnego, podlega instancjom tak abstrakcyjnym i wielkim, jak „ludzkość", i normom tak ogólnym, jak „prawda", „obiektywizm" itd. Tłumacz natomiast zajmuje w tym układzie „trzecią" pozycję. Jest delegatem dwóch mocarstw. Reprezentuje mianowicie interesy własnego czytelnika i jednocześnie dba o rangę własnej sztuki w literaturze rodzimej. Oto dwie instytucje, którym podlega translator. Dwie potęgi, wobec których się ustawicznie rozlicza ze swej działalności. W praktyce jednak któraś z tych dwóch potęg może się okazać silniejsza. Służba czytelnikowi nadaje niekiedy wysiłkom tłumacza charakter działalności r e p o r t e r s k i e j. Troska o rozwój literatury rodzimej czyni zeń artystę. Tłumacz-reporter może nie mieć własnego programu artystycznego. Może nawet nie zastanawiać się nad tym, czy utwory, które przekłada, są w istocie utworami wartościowymi. Interesuje go cudze przeżycie wartości. Tekst przekładu traktuje przede wszystkim jako informację na temat cudzego przeżycia wartości. Tłumacz-- reporter stwierdza, iż w jakiejś obcojęzycznej społeczności, np. w Polsce, dzieła jakiegoś pisarza, np. Norwida, zaczynają nagle skupiać wokół siebie duże grono entuzjastów, powodować spory interpretacyjne, rozpalać namiętności edytorów, wkraczać do teatru, radia i telewizji, kusić piosenkarzy, opanowywać szkoły, pojawiać się - cytowane - w publicystyce itd. Tłumacz-reporter ma obowiązek powiadomić swoje społeczeństwo o zagranicznej egzotyce życia literackiego i świadomości literackiej. Prawdomówny, bezstronny, nie stosuje żadnej strategii; wybiera i przekłada teksty najczęściej cytowane i komentowane. Usiłuje tłumaczyć „wiernie". Jeżeli bywa „niewierny", to z powodów pozastrategicznych. Mogą mu przeszkadzać obiektywne trudności translacji, albo niedostatek umiejętności: nie zamierzony, nie chciany. Tłumacz-artysta, odwrotnie, realizuje za pośrednictwem przekładów określony program artystyczny. Bierze odpowiedzialność za wybór obcojęzycznego dzieła - sam dokonuje wyboru. W cudzych tekstach poszukuje wartości szczególnych, potrzebnych w jego rodzimej kulturze literackiej. Jest, by tak rzec, szlachetnie tendencyjny. Zarówno „wierność", jak i „niewierność" pojmuje instrumentalnie. Świadomie zbliża się do pierwowzoru i świadomie od niego odchodzi, uzależniając swe manewry od potrzeb strategicznych. Pierwszą troską tłumacza-artysty jest rozwój krajowego piśmiennictwa, przy czym może to być wizja rozwoju sprzeczna z aktualnymi gustami i zapotrzebowaniami czytelników, jawnie rewolucyjna. Czas zapytać o Norwida. Która z tych dwóch intencji przeważa w świadomości tłumaczy? Czy Norwid dlatego przyciąga translatorów, że okazał się oto ważny w swej ojczyźnie, czy i dlatego również, że może się okazać ważny - i potrzebny - poza jej granicami? Czy jest, inaczej mówiąc, obiektem obserwacji czysto reporterskiej, czy bywa także źródłem - nam nie znanej - inspiracji artystycznej? Są to pytania istotne w odniesieniu do każdego pisarza, tłumaczonego na języki obce. Stawiane dziełu Norwida - pytania te nabierają szczególnego sensu. Momentalnie dra-matycznieją. W istocie bowiem: jaką szansę porozumienia z publicznością obcą może mieć poeta, który przez tyle lat nie mógł się porozumieć z własnym, rodzimym odbiorcą? i który pisał z goryczą: „Nie bronię się z zarzutu, iż ciemny jestem w piśmie moim - zarzutu, który nie zaprasza do porozumienia się, ale odpycha ostatecznie -bo jakim-że językiem tłumaczyć się może ktoś, którego języka niepodobna zrozumieć?" 186 Jak więc tłumaczyć Norwida, skoro tak trudno mu było wytłumaczyć się z własnej twórczości, i to w momencie, gdy konteksty społeczne i systemy kulturowe, do których apelował, były żywe, aktualne, jasne, niemal dotykalne dla odbiorcy? W dziele Cypriana Norwida spotykają się dwie tendencje antagonistyczne. Jedną można by nazwać dążeniem do idiolektyzacji mowy poetyckiej, drugą natomiast - nastawieniem na uniwersalizację polszczyzny w poezji. Wypowiedź sformułowana w idiolekcie wcale nie musi być niezrozumiała lub nieprzekładalna. Zrozumieć ją jednak można wtedy, gdy zna się dostatecznie dużo tekstów - ujawniających reguły indywidualnego kodu - i gdy zna się także s y t u a c j e, w których teksty te były wypowiadane. Norwid pisał dla czytelnika zorientowanego w całokształcie jego twórczości. Takiego odbiorcę zakładał, z takim chciał rozmawiać. W Epilogu do Promethidiona wypowiadając pewną myśl (jej treść jest w tej chwili dla nas obojętna) autor zwraca się do odbiorcy z takim oto au-tokomentarzem: „Od kilku lat słyszano [adnotacja przy przypisie: „Od 1843, o ile sobie przypominam"], że świadczyłem tej prawdzie; wielu, to czytając, wspomni sobie albo słowa moje - albo listy - albo rękopisma - albo i rozrzucone nawet druki". Idealny adresat tekstów Norwidowych, jak wynika z przytoczonego fragmentu, jest kimś, kto pilnie śledzi wszystkie wypowiedzi twórcy. Zna treść jego wystąpień publicznych i prywatnych rozmów. Zna jego listy i notatki, i druki rozproszone w czasopismach. Taki odbiorca nie powinien mieć kłopotów z rozszyfrowaniem idiolektu. Wie o autorze wszystko, ba: lepiej pamięta słowa i daty kolejnych przedsięwzięć poety. Należy do wtajemniczonych. Powieściopisarz XIX wieku kształtował w swoich dziełach „wszechwiedzącego narratora". Poeta XIX wieku projektuje „wszechwiedzącego odbiorcę". Jest w tej paraleli zastanawiająca prawidłowość. Czy Norwid, lekceważąc druk, pisząc pamfiety na „ołowianej litery urzędy", nie odróżniał małych, lokalnych, zamkniętych układów komunikacyjnych od komuni- kacji masowej, ogólnospołecznej, otwartej? Czy utożsamiał „słowo publiczne" ze „słowem prywatnym"? Wiadomo, że odróżniał duże i małe układy komunikacyjne, że nie utożsamiał tego, co prywatne - z tym, co publiczne, ale nadawał swoim rozróżnieniom sens szczególny. W systemach porozumienia międzyludzkiego nie interesowały go wskaźniki ilościowe. Brał pod uwagę tylko i wyłącznie jakość tekstu, jego ogólnospołeczną doniosłość. „Słowa publiczne i prywatne nie różnią się przez tła i formy, ale więcej przez ich naturę samą". Sprzedawca ołówków, który głośno i patetycznie zachwala swój towar, przemawiając do tłumów na olbrzymim placu, posługuje się słowem prywatnym. „Gdyby zaś Kopernik kilku poufnym przyjaciołom zwierzał prawdę objaśniającą harmonię światów, słowo jego, lubo przy mniej patetycznych warunkach, należałoby do całego świata". Sam Norwid, zwierzając przyjaciołom własne prawdy, traktował je tak, jak gdyby, z uwagi na „naturę samą", miały się one stać własnością ogółu. Nawiązywał potem do nich, parafrazował sam siebie, był mistrzem autoaluzji, budowniczym stylu maksymalnie zindywidualizowanego, podległego autokomunikacji. Nie należy się dziwić, że w norwidologii naszej - w jednym z jej nurtów - idiolektyczny charakter twórczości Norwida znalazł się w centrum zainteresowań. Znaczenia poszczególnych słów i zdań są tu rozszyfrowane metodą „fiszkową" - w kontekście całokształtu pism poety: publicznych i prywatnych, literackich i nieliterackich. Sens słowa użytego w wierszu sprowadza się do pewnej „średniej semantycznej" wszystkich jego znanych zastosowań. Na przykład „lira" w znanym wierszu Liryka i druk nie ma być nazwą instrumentu muzycznego, lecz -jak wynika z tekstu lekcji o Słowackim - oznacza raczej rysunek liry wyciśnięty na okładce książki 187. Zagadkowy Mąż ze Źródła okazuje się postacią jasną w swych intencjach i wytłumaczalną, jeżeli bierze się pod uwagę korespondencję Norwida, grupując fragmenty listów, w których pojawił się motyw „deptanego źródła". „Obraz tego Męża depczącego Źródło - pisze Juliusz Wiktor Gomulicki - to w ogóle kluczowy obraz ideowy całego wiersza Norwida (zasygnalizowany zresztą samym jego tytułem), na pozór enigmatyczny, a nawet hermetyczny, w istocie jednak łatwy do rozszyfrowania, aż trzykrotnie bowiem spotykamy go w listach poety" 188. Ma się ochotę polemizować z tą metodą interpretacji dzieł poetyckich. Trudno pogodzić się z jej konsekwencjami. Wieloznaczność wierszą zostaje tutaj sprowadzana do jednoznaczności listu. Nas jednakże interesuje dzisiaj co innego. W ujęciu „fiszkowym" Norwid nie tylko nie przestaje być poetą hermetycznym, lecz hermetyczność jego dzieła jawi się jako fakt potwierdzony autorytetem filologii. Pytajmy, czy taki Norwid „nadaje się" do przekładu? Narzuca się jedna odpowiedź: tak, ale musiałby to być Norwid tłumaczony od razu w całości, i jeszcze, Norwid prezentowany publiczności obcej z całym komentarzem, z przypisami, z leksykonem wszystkich „norwidyzmów", z przewodnikiem metaidiolektycznym. W tym ujęciu, heroizm tłumacza równałby się heroizmowi obcojęzycznego czytelnika. Jak wspomniałem, w twórczości polskiego poety przejawia się także druga tendencja, sprzeczna z pierwszą, mianowicie dążenie do uniwersalizacji polszczyzny w poezji. Język polski, pisał Norwid, nie jest bytem „samorodnym", przeciwnie, zachowuje pamięć własnej prehistorii, własnych związków z innymi językami i cywi- lizacjami. Ową potencjalną wielojęzyczność polszczyzny wydobywa i wykorzystuje - właśnie - sztuka poetycka! „...wpierw o całej i o wszystkich cywilizacjach mówić tu muszę" - usprawiedliwia się Norwid w lekcjach o Słowackim - poezja prawdziwie wielka wykracza poza granice jednego systemu, jej ambicją jest „podnoszenie ludowego do Ludzkości", jej prometeizm objawia się także w tym, że mówiąc językiem jednego narodu, przemawia do całej ludzkości „stoma języki i wiekami wieków". Nie są to tylko patetyczne deklaracje. Zwróćmy uwagę na udział łaciny w tekstach poetyckich Norwida. Gra słów „ąuidam" i „Gwido", tropizm słów „sclavus - słaby - sławny - słowo - Słowianin" w Rzeczy o wolności słowa, anagramowe odwrócenie słów „Amor" i „Roma" itp. - te operacje stylistyczne odgrywają zasadniczą rolę w strukturze dzieł Norwidowych, są jak gdyby wprowadzeniem sztuki translacyjnej w sztukę oryginalną, próbą poszerzenia mowy poetyckiej o relacje interlingwistyczne. W dziewiętnastowiecznej filozofii sztuki nieprzetłumaczalność idei artystycznej nie uchodziła bynajmniej za oznakę wartości tej idei. Przeciwnie. Rangę poezji mierzono właśnie stopniem jej przekładalności. Pisał Hegel: „...dla poezji właściwej jest rzeczą obojętną, czy dzieło poetyckie się czyta, czy się go słucha; może ono także, bez istotnego szwanku dla swej wartości, być tłumaczone na inne języki, przenoszone z mowy poetyckiej na język prozy, czyli w zupełnie inne niż przedtem stosunki dźwiękowe" 189. Na podstawie przygodnych wypowiedzi Norwida o sztuce przekładu trudno wnosić, czy podzielał on w pełni optymizm niemieckiego filozofa - wydaje się przecież, iż „uwielojęzyczniając" swe utwory, brał pod uwagę możliwość ich przekodowania. Wirtualny odbiorca jego dzieł jest także tłumaczem. Która z tych dwóch tendencji zwycięża w twórczości Norwida? Manipulując cytatem, można udowodnić dominantę jednej i zarazem dominantę drugiej. Jedyne wyjście, to kryterium praktyki odbiorczej. Przede wszystkim zaś: kryterium faktów translacyjnych. Czy Norwid wielojęzyczny jest rozumiany przez czytelników polskich? Kim są ci czytelnicy i jak rozumieją Norwida? Co on im daje, co z niego bio-rą? Piszę - ot! czasem... piszę na Babilon Do Jeruzalem!-i dochodzą listy. Pytajmy: jakimi drogami dochodzą do „wieży Babel" poetyckie listy Cypriana Norwida. Odpowiedź na te pytania może być nader inspirująca nie tylko dla norwi- dologii. TŁUMACZENIE JAKO TWÓRCZOŚĆ Historię twórczości literackiej można rozpatrywać jako proces narastającej sukcesywnie izolacji oraz autonomizacji działań pisarza i translatora. Z tej perspektywy ukonstytuowanie wielu literatur narodowych, a w tym także literatury polskiej, dość wyraźnie dzieli się na dwa etapy. Tak więc, w pierwszej kolejności piśmiennictwo artystyczne formuje się w porządku synkretycznym, „zmieszanym", który toleruje współobecność - w obrębie tego samego utworu - wynalazków oryginalnych i pro- duktów imaginacji cudzej. Granica między stworzeniem a odtworzeniem wartości artystycznych okazuje się jakże niestała. Pojmowanie autorstwa jest problematyczne. Kodowanie i dekodowanie tekstu rozciąga się w przestrzeni wyznaczonej przez dwie sprzeczne zasady. Z jednej strony obowiązuje - nazwijmy to tak- reguła apokryfu: słowo własne zostaje przedstawione jako słowo cudze. Apokryf (w interesującym nas znaczeniu) można określić jako plagiat / rebours. Tłumacz przypisuje własne myśli i obrazy autorowi obcojęzycznego pierwowzoru. „Niekiedy starosłowiańscy księgarze - stwierdza Dmitrij Lichaczew - przebudowywali kompozycję tłumaczonego utworu lub na podstawie tekstów tłumaczonych tworzyli własne duże kompozycje zbiorcze" 190. „Autorskie kompetencje tłumacza ogarniały w owe czasy - do XVIII wieku włącznie - wszystkie poziomy struktury tekstu: nie tylko „dolne", leksykalne czy frazeologiczne piętra, ale i kondygnacje „górne", z fabułą, galeriami postaci, obrazem narratora i innymi figurami świata przedstawionego. Strategia „apokryfisty" jest kształtowana świadomie: świadczą o tym liczne wypowiedzi przekładowców. Celem zabiegów transformacyjnych - o czym już wspominałem parokrotnie - bywa głównie etos czytelnika. Zarazem reguła apokryfu powoduje włączenie tłumacza w proces twórczy; przekład ma być ulepszaniem oryginału, kontynuacją twórczości; jeżeli często owe ulepszenia są pozorne, to przecież w samej dążności ostaje się poczucie swobód kreatorskich i możliwości licznych innowacji. Z drugiej strony czynnikiem nie mniej aktywnym, który stymulował doświadczenie pisarskie epoki przedromantycznej, była reguła aneksji. Cudze słowo przedstawiano jako słowo własne. Przywłaszczenie tekstu obcojęzycznego przypomina plagiatorstwo, i nasza współczesność mówi w takich wypadkach o plagiacie; w systemie klasycyzmu zezwala się na parafrazę dzieł obcych (częściej dotyczy to epizodów lub niektórych komponentów cudzego utworu) przy minimum nowatorstwa. Niekiedy wystarczy, by słowo przywłaszczone trafiło w nowy język, styl gatunek. Tak i ja, jak z autora którego wiersz zarwę, Za swój go już mam własny, jeno dam mu barwę, - z rozbrajającą szczerością wyznawał Wespazjan Kochowski. Jak widać, reguła aneksji skłania do badań nad licznymi „oryginalnymi" utworami klasycyzmu jako nad rezultatami przekładu utajonego. „Historia nieraz dowiodła słuszności utartego przesądu - pisał Walter Benjamin - że znakomici tłumacze są twórcami, a mierni twórcy lichymi tłumaczami" 191. W tej wypowiedzi, a i w tym przesądzie, odbija się wpływ dwóch krzyżujących się zasad pisarskich: reguły apokryfu i reguły aneksji. Romantyzm dyskredytuje „szkołę naśladowców i tłumaczów" (Adam Mickiewicz), ustanawia dyktaturę nowatorstwa i oryginalności. Począwszy od XIX stulecia trud przekładowcy ulega skomplikowaniu, a równocześnie obszar jego swobód twórczych kurczy się coraz wyraźniej. Im bogatszy repertuar powinności, tym węższy margines przywilejów. Po pierwsze, system, chwytów transformacyjnych staje się osobliwie „asymetryczny". Jeżeli przyjmiemy, że proces tłumaczenia uruchamia cztery fundamentalne zasady transformacji tekstu oryginalnego, a mianowicie: redukcję, amplifikację, inwersję i substytucję, to przyjdzie nam, stwierdzić, iż sytuują się one w niejednakowych odległościach i relacjach wobec przebiegów „twórczości". Redukcja pojawia się nie tyle w twórczym, ile głównie w cenzorskim obcho- dzeniu się z tekstem. Inwersja wydaje się zabiegiem bardziej twórczym niż redukcja, a jednocześnie mniej twórczym niż substytucja (wymiana elementów tekstu). Bezsprzecznie, ocena momentu „twórczego" musi być każdorazowo skierowana ku konkretnej sytuacji pisarskiej; rozważania powyższe mają najbardziej ogólny, typologiczny charakter. W perspektywie typologicznej - najwidoczniejszą oznaką „twórczości" przekładowej jest amplifikacja czyli uzupełnienie tekstu o elementy nowe, których nie zawiera pierwowzór i nie narzuca konieczność kompensacji strat wynikających z braku jakiejkolwiek szansy tłumaczenia względnie ekwiwalentnego. Otóż właśnie ta oznaka miała się okazać w naszych czasach przedmiotem krytyki zupełnie bezpardonowej. Redukcję można wybaczyć, amplifikacja zazwyczaj budzi protesty. Korniej Czukowski nazywał ją pogardliwie „odsiebieciną" („odsiebie-cizną"? „odsiebieniną"? „odsiebką"?); ros. „otsiebiatina". To nie przypadek, że bohaterem negatywnym rosyjskiej historii przekładu został Irinarch Wwiedienski. Pisał Czukowski w 1930 roku, iż „głównym grzechem Irinarcha Wwiedienskiego jest namiętne ukochanie słów odsiebnych. Ledwo mu się uroi, że Dickens osłabł, zmarniał, wnet zaczyna pisać zamiast Dickensa, uzupełniać i przyozdabiać jego tekst" 192. Wyrażenie „pisać zamiast autora" staje się bezpośrednią przeciwstawnią pojęcia „tłumaczyć". Po drugie, asymetria ogarnia strukturę tekstu. Im wyższa warstwa struktury, tym mniej możliwości dla twórczej inwencji tłumacza. Zwracałem już uwagę na konwencję klasycyzmu, która nie sprzeciwiała się wynalazkom translatora w przestrzeni świata przedstawionego. Łukaszowi Górnickiemu wystarczało stwierdzenie, „iż Kastilio pisał językiem włoskim, a pisał Włochom, których obyczaje są od naszych daleko różne", by swobodnie odmieniać obrazy zachowań postaci w swej przeróbce II Cortegiano. „U nas z okna nie miłują. U nas komedyj takich, jakie mają być, ani tragedyj nie masz, iżby Polacy wiedzieć mogli (mówię o tych, którzy litteras niie mają), co jest histrio. U nas tego sposobu około maszkar, jaki jest we Włoszech, nie używają. U nas ślachta na skrzypicach, na piszczałkach nie grywa, a jeśli kto gra, tedy bardzo rzadko. U nas nie wiedzą, jakie jest wszeteczeństwo francuskie z pany swoimi - a przeto tego w polskim wspominać mnie się nie zdało". Redukcje niemal automatycznie otwierały drogę amplifikacjom. Zastanawiające, iż te same transformacje są do dnia dzisiejszego przywilejem tłumaczenia intersemiotycznego, zwłaszcza w praktykach adaptacyjnych sztuk widowiskowych, w filmie, a jeszcze potężniej w teatrze. Zniknięcia bohaterów, ich rozdwojenia (jak rozdwojenie Kordiana w inscenizacji Adama Hanuszkiewicza), zmiany fabuły itd. są dziś w przekładzie literackim nie do pomyślenia. Jak przyjęłaby krytyka przekład Trzech sióstr Antoniego Czechowa, gdyby tłumacz wprowadził cztery siostry, albo dwie, albo zaczął snuć opowieść o trzech braciach? A przecież w widowisku teatralnym wcale nierzadko dochodzi do takich właśnie metamorfoz tekstu literackiego. Tłumaczenie wydaje się - w literaturze - jeśli nie zaprzeczeniem, to poważnym ograniczeniem twórczości. Nadmiar inwencji twórczej uchodzi za błąd, lekkomyślność, zdradę idei. „Tłumacząc wiersze - usprawiedliwiał się Walery Briusow - ulegasz raz po raz artystycznemu porywowi, rzec by można, «tworzysz», i oto tracisz zdolność krytycznej oceny tego, co piszesz, jako «tłumaczenia»". Lecz jednocześnie ograniczenie swobód twórczych - czyżby tylko wskutek braku dyscypliny terminologiczmej? - wcale nie likwiduje przekonania, że przekład jest sztuką. Wolno mniemać, iż termin „sztuka przekładu" działa nader korzystnie na uformowanie samopoczucia translatorów, które z kolei jest uzależnione od współczesnego horyzontu oczekiwań czytelni- czych. Zaufanie publiczności literackiej wobec tekstu wiąże się z jej domniemaniami na temat genezy danego utworu. Odbiorca chce wierzyć, iż zajmujący go utwór stanowi rezultat świadomych i celowych poczynań twórczych, a nie produkt czystej gry przypadków. Owszem, komunikacja literacka zna odstępstwa od tej normy. Praktyka literatury komercyjnej - z najniższych kręgów kultury masowej - nauczyła obojętności wobec autorskiej, indywidualnej i niepowtarzalnej w swych przebiegach twórczych prehistorii dzieła. Dadaizm - w nieporównanie węższym zakresie oddziaływania społecznego - ujawnił atrakcyjność przypadku jako czynnika stymulującego proces twórczy. Mimo to jednak nadal dominuje kanon romantyczny, który zakłada, iż dzieło autentycznie wartościowe musi wynikać z niekłamanego przeżycia twórcy i tym więcej znaczy, im głębiej sięga swą genezą w najintymniejsze problemy biografii mistrza słowa. Podjęcie rozważań nad zagadnieniem „przekład jako twórczość" komplikuje się także z tej racji, że kategoria „twórczości" jest i wieloznaczna i zdeterminowana historycznie. Zdaniem Władysława Tatarkiewicza może ona funkcjonować na prawach „pożytecznego hasła" 193, lecz nie potrafi sprostać wymaganiom, jakie stawiamy dziś pojęciom naukowym. Tymczasem nowe ustalenia psycholimgwistyki oraz dyscyplin pokrewnych, a więc także i socjołingwistyki, zdają się sprzyjać próbom (z pewnością nader szkicowym) uświadomienia rozróżnień między wariantami językowych zachowań jednostki, które wydają się raz silniej, a raz słabiej uwikłane w twórczość. Aleksander Szwejcer powołuje się na „rozgraniczenie dwóch typów sytuacji językowej - standardowych (albo stabilnych) i wariabilnych (lub przemiennych). W sytuacjach standardowych następuje ostra reglamentacja działania jednostki [...]. Wariabilne (przemienne) sytuacje wyróżniają się tym, że oferują większą lub mniejszą skalę wyboru środków językowych" 194. Byłby to podstawowy, „zerowy" poziom odgraniczenia zachowań „twórczych" i „nietwórczych". Spostrzeżenia Szwejcera można poszerzyć o jedną refleksję: tekst powstający w sytuacjach stabilnych (uniemożliwiających twórczą innowację) podporządkowuje się normom zewnętrznym komunikacji werbalnej. Poprawność lub niepoprawność tekstu określa się całkowicie poprzez kontrolę z punktu widzenia języka jako instytucji społecznej. Autorytety, które „wiedzą lepiej", czy wolno czy też nie wolno mówić w danej sytuacji standardowej właśnie tak, znajdują się poza jednostką. W pełni uzasadnione okazuje się tu pojęcie b ł ę d u, a także gotowość mówiącego do natychmiastowej korekty tekstu błędnie sformułowanego. Z kolei wypowiedź formująca się w sytuacji wariabilnej staje się par excellence twórczością - gdy normy zewnętrzne zostają przez jednostkę zakwestionowane. Odmowa uległości wobec norm, które okazują się nagle bezradne wobec potrzeb ekspresji indywidualnej, to początek pracy twórczej. Wszelkie bez wyjątku decyzje językowe rozstrzygają się tu na granicy poprawności i niepoprawności. Każde słowo może okazać się b ł ę d e m artystycznym (pozostając w zgodzie z nakazami poprawnościowymi kodu praktycznego). Sytuacja słowa w procesie twórczym to sytuacja neolog i z m u. Mam na myśli wcale nie tylko ekstremistyczne zamachy sztuki literackiej na instytucję języka (w stylu liryki pozarozumowej czy eksperymentów Joyce'a). Najzwyklejsze zdanie traci tutaj atrybut „zwykłości" i, by tak rzec, popada w sytuację metafory. W oryginale rosyjskim pierwsze zdanie Mistrza i Małgorzaty Michała Bułhakowa brzmi tak: „W czas żarkowo zakata na Patriarszych prudach pojawiłoś' dwoje grażdan"195. Poza autorem nie istnieją żadne standardowe normy, które byłyby w stanie rozstrzygnąć, czy to jest błąd czy decyzja poprawna, gdy pisarz w taki właśnie sposób, w tym szyku zdań, w tej intonacji, z taką konfiguracją walorów stylistycznych rozpoczyna powieść. Działalność tłumacza rozwija się między twórczymi i paraliżującymi tak pojętą twórczość sytuacjami mówienia. Zbliża się do twórczości na najniższym poziomie budowania tekstu, w warstwie leksykalnej i frazeologicznej. Translator, jak i autor dzieła oryginalnego, nigdy nie wie, czy odnalazł ekwiwalent jedynie właściwy, odpowiadający w sposób optymalny funkcjom wyrażenia obcojęzycznego. Czy to błąd, jeżeli przytoczone wyżej zdanie Bułhakowa przetłumaczy się na język polski tak: „Kiedy zachodziło właśnie gorące wiosenne słońce, na Patriarszych Prudach zjawiło się dwu obywateli"? Taki ekwiwalent rosyjskiego zdania proponują tłumacze Mistrza i Małgorzaty, Irena Lewandowska i Witold Dąbrowski 196. W owych szarych, zwyczajnych na pozór, niemal nie nacechowanych ekspresyjnie zdaniach krytyk rozpozna bez trudu kilka rozbieżności. W oryginale „gorący zachód", w przekładzie „gorące słońce". U Bułhakowa słowo „prud" jest nie tylko częścią nazwy miejscowej, ale i sugestią obrazową („prud" to „staw", „sadzawka", woda mętna, a i losy „dwu obywateli" wkrótce się zamącą). W tłumaczeniu Lewandowskiej i Dąbrowskiego znika ironia, którą daje zestawienie „wysokich" i „niskich" elementów stylu: „czas gorącego zachodu" i „sadzawka", „sadzawka" i „patriarcha". Powtórzone za oryginałem słowo „prud" nie rodzi asocjacji zaprojektowanych w pierwowzorze. Podkreślam jednak, iż zgłaszane tu wątpliwości nie są polemiką z tłumaczami. Interesuje nas co innego: permanentny stan wątpliwości, który pojawia się zawsze w każdej lekturze przekładu, a wcześniej jeszcze: w każdej próbie tłumaczenia tekstów literackich. Najbardziej elementarne czynności translacyjne odbywają się więc w sytuacji jawnie wariabilnej: zakładają tę sytuację. A przecież sam wybór z repertuaru języka to jeszcze nie twórczość. Autentycznie twórcze dylematy narzucają się w tłumaczeniu wyrażeń, które komunikują sensy ukryte, informacje implikowane. Dosłowne oddanie wypowiedzi pierwowzoru - nie ułatwia sprawy. Nie poszukuje się bowiem ekwiwalentu słowa, lecz ekwiwalentu funkcji słowa. Ważne jest, w imię czego obcy tekst posługuje się danym słowem. Każda decyzja tłumacza, i sugestywna, i wadliwa artystycznie, w swej istocie staje się tu decyzją twórczą. Uobecnia się w - naszkicowanym wcześniej - porządku twórczości. Oto dwu obywateli na pierwszych stronicach Mistrza i Małgorzaty zdąża w stronę budki z napisem „Piwo i wody". Są braki w zaopatrzeniu, nie ma wody mineralnej, nie ma piwa, jest tylko napój morelo wy. „- Nu, dawajtie, dawajtie, da-wajtie!...", ponaglają sprzedawczynię. Jak to przetłumaczyć? Wierna kalka: „No, dawajcie, dawajcie, dawajcie" wydaje się bezsprzecznie lichym rozwiązaniem, byłaby rusycyzmem frazeologicznym, nadto rosyjskie „dawat" jest w potocznym obyczaju językowym Rosjan formą przynaglenia do wielu rozlicznych czynności, których nie sposób zredukować do zespołu konotacji polskiego „dawać". Tłumacz musi wymyślić, ułożyć, stworzyć ekwiwalent funkcji tego wyrażenia. - „- Może być. Niech będzie!", proponują Lewandowska i Dąbrowski. Wątpliwości krytyka będą tu jeszcze większe niż w analizie zdania o Patriarszych Prudach. W grę wchodzi olbrzymia mnogość rozwiązań (na przykład: „Dobra jest, dobra jest, dobra jest", albo: „No to prędzej, prędzej, prędzej" itp.). Tłumacz znajduje się w sytuacji analogicznej do sytuacji autora. Brak zewnętrznych norm. Każda decyzja - równie słuszna, co i problematyczna. Innowacje przekładowcy, jak wspomniałem, dotyczą najniższych warstw dzieła, rozgrywają się wśród kombinacji mikrostylistycznych. Zdumiewające: interwencje te w nieporównanie mniejszym stopniu wpływają na kształt pojedynczego tekstu niż na wielotekstowe systemy stylistyczne ukształtowane w tradycji literatury rodzimej . PRZEKŁAD POETYCKI W SYSTEMIE KULTURY LITERACKIEJ Wśród wielu oczekiwań, jakie rodzi temat naszych obradl97, jedno wydaje się najsilniejsze: oczekiwanie oceny tłumaczeń współczesnych. Chcemy wiedzieć, czy sztuka przekładu odznacza się takimi dzisiaj świetnościami, które na pewno nie gasną na tle poezji oryginalnej i wytrzymują konfrontację z arcydziełami polskiej sztuki translatorskiej dawnych epok. Interesuje nas, jakie szkoły tłumaczenia zdobywają przewagę, a jakie typy spolszczeń liryki obcojęzycznej kompromitują się nieodwołalnie. W końcu cokolwiek w tej dziedzinie staje się przedmiotem obserwacji - indywidualne obyczaje przekładowcy, subtelności procesu translacji, kodeks norm etycznych tłumacza, inicjatywy wydawnicze itp. - z każdego punktu podąża się ostatecznie w jednym kierunku. Ku rekonstrukcji wartości. A to jest właśnie droga najtrudniejsza. Z chwilą bowiem, gdy dorobek przekładowy naszych dni usiłujemy rzetelnie ocenić, napotykamy na liczne i uciążliwe przeszkody. Przeszkody tym bardziej przykre, że nieoswojone, a nieoswojone, bo nie znane krytyce dzieł oryginalnych. W przebiegach wartościowania oryginalnej twórczości polskojęzycznej istnieje wstępne założenie tożsamości kompetencji: zarówno każdego krytyka, jak i całej społeczności literackiej. Jeżeli praktyka różnicuje umiejętności poszczególnych odbiorców, to decydują o tym motywacje subiektywne, takie jak gust, pracowitość, rutyna czy talent, ale na podstawowym poziomie edukacji literackiej, w punkcie wyjścia, możliwości obiektywne są te same. Ta sama polszczyzna. To samo dziedzictwo kultury. Te same reguły komunikacji artystycznej współczesności - dają prawdopodobieństwo spotkania wszystkich mniemań i opinii krytycznych w jednolitym systemie wartości, który sam siebie - przynajmniej - zrozumie, i sam w sobie potrafi wyjaśnić własne rozdarcie wewnętrzne. W związku z tym krytyka dzieł oryginalnych określa się wobec publiczności jako dziedzina, być może, kapryśna, obfitująca nieraz w dziwotwory, skłonna do urojeń czy halucynacji, lecz mimo wszystko -w konkluzjach ostatecznych - kontrolowana przez ogół. Pojawiają się w niej opaczne komentarze, wykrętne idee, demagogiczne retoryki, to prawda, ale, by tak rzec, wszyscy mogą zobaczyć nieprawości czy błędy recenzenta, i mogą mieć nadzieję, że sprawiedliwość w końcu weźmie górę. Refleksja krytyczna jest tutaj skazana na tymczasowość, a przecież akceptowana, Akceptowana ze względu na prawdopodobieństwo weryfikacji jej uchybień. Na tym polega paradoks odbioru dzieła krytycznego. Nie dowierza się pojedynczym egzemplarzom - wierzy się ewolucjom krytyki, a jeżeli i one zawodzą - wierzy się w przyszłość, która odczyta prawdę aksjologiczną poezji dzisiejszej w swoich, nam poświęconych, opracowaniach historyczno-literackich. Sytuacja krytyki przekładu jest z gruntu odmienna. Normy tożsamości kompetencji nie mogą się w jej obrębie ukształtować, gdyż nie istnieje uniwersalny poliglotyzm. Twórczość oryginalna jest tekstem otwartym dla ogółu, natomiast twórczość translatorska produkuje teksty zamknięte w swoich odniesieniach do obcojęzycznych pierwowzorów, a co za tym idzie, niejasne jako wartości. Tajemnicze. Ocena czyjejś działalności przekładowej poddaje się wprawdzie weryfikacji w ograniczonym sektorze społeczności czytelniczej; ludzie znający język oryginału oraz zorientowani w tradycji literackiej, z której pochodzi oryginał, mogą się włączyć do sporu o wartość przekładu; będzie to jednak spór rozgrywający się poza kontrolą wszystkich innych krytyków i czytelników, odciętych od danej kultury obcej. Oto Seweryn Pollak przedstawia dwa style tłumaczenia liryków Chlebnikowa. Styl Anny Kamieńskiej i styl Leona Śpiewaka. W konkluzji daje bilans sukcesów i strat tych dwóch szkół polonizacji Chlebnikowa. Jerzy Ziomek pisze entuzjastyczną recenzję o tomiku Klemensa Janickiego w tłumaczeniu Zygmunta Kubiaka. Robert Stiller polemizuje z Maciejem Słomczyńskim na temat przekładu wiersza Le-wisa Carrolla Dżabbersmok, przeciwstawiając własny wariant tłumaczenia tego wiersza, z własną koncepcją tytułu: Żabrolaki. Wreszcie Edward Stachura daje nader pozytywną rekomendację przekładom z Borgesa... wykonanym przez Edwarda Stachurę. Spór o wartość w każdym ze wskazanych tekstów krytycznych stanowi główny cel, główną dążność. Lecz nasze włączenie w tę grę zrealizuje się w pełni tylko wtedy, gdy oceny Pollaka sprawdzimy wobec rosyjskiego kubofuturyzmu, oceny Ziomka wobec twórczości łacińskiej polskich poetów doby Renesansu itd. W ujęciu globalnym zakresy kompetencji okazują się nieporównanie mniejsze niż zakresy totalnej niewiedzy. Gdy przymierzamy nasz przeciętny (a i nieprzeciętny) poliglotyzm do całokształtu literatur obcych, które za pośrednictwem tłumaczy przenikają do kultury polskiej, musimy tę dysproporcję uznać za podstawowy wyznacznik krytyki przekładów. Nie do pomyślenia jest jedna świadomość, wobec której wedle tych samych lub choćby z grubsza tych samych współodniesień dałyby się przedstawić historie wszystkich polskich tłumaczeń - z wszystkich obcych literatur. Dlatego nie mamy historii literatury tłumaczonej w Polsce. Zamiast syntezy doświadczeń otrzymujemy nagromadzenie przyczynków, które bywają błyskotliwe i mądre, ale nie tworzą całości. Jakie stąd wyjście? Zarysowały się w naszym stuleciu dwa wyraziste kierunki postulujące rozwiązanie przedstawionych wyżej dylematów. Kierunek pierwszy. Refleksja nad sztuką przekładu, przyjmując do wiadomości własną odmienność, zaczęła eksponować to, co ją odróżnia od wiedzy o literaturze ojczystej, aby określić się ostatecznie jako suwerenna gałąź humanistyki, dyscyplina uzbrojona w precyzyjny „sprzęt" terminologiczny, operująca specjalistycznym językiem teorii i apelująca do sobie tylko znanych wyobrażeń. Spotęgowanie fachowości ilustrują (na naszym gruncie) kolejne prace Olgierda Wojtasiewicza. Od ujęć stosunkowo jeszcze liberalnych wobec ogólnego wykształcenia humanisty (w książce Wstęp do teorii tłumaczenia), do coraz bardziej ezoterycznych rozpraw z lat ostatnich, prac żądających od odbiorcy bezbłędnej orientacji w lingwistyce genera-ty wnej, semantyce logicznej, a nawet logice matematycznej. Nie chodzi tutaj wszakże o sam styl wykładu, lecz o założenie naczelne: teoria przekładu, mniej lub bardziej utrudniająca obcowania czytelnicze, w istocie swej oznacza integrację. Rozwija się po to, aby każdy uczestnik życia literackiego odnalazł ową zagrożoną szansę porozumienia na tematy przekładowe. Opanowanie języka teorii bywa trudne, ale możliwe. Skoro stuprocentowy poliglotyzm jest nieosiągalny, unieśmy się ponad barierami języków etnicznych, konfrontujmy nasze doświadczenia w kodach uni- wersalnych! - tak by można sformułować edukacyjne cele teorii przekładu. Wariant proponowany przez teoretyków - tej miary co Roman Ingarden, Jifi Levy, Isaak Riewzin, Roman Jakobson, Aleksander Ludskanow - nie stanowi przecież drogi jedynie słusznej. Nie odpowiada na pytanie podstawowe, od którego zaczyna się nasz niepokój, mianowicie: jak wartościować całość dorobku translacyj-nego w obrębie jednej narodowej kultury literackiej? Bo teorie XX wieku uciekają od normatywizmu. Faworyzują zaciekawienia poznawcze. Opisują osobliwości zjawiska, z równą troską skupiając się wokół arcydzieł i kiczów, kunsztów wysokich i niskich... I jak diabeł święconej wody boją się recepty na sukces (gdyż wiedzą, że recepty poprzedników, którzy zajmowali się dyskretnym poradnictwem, unieważniło prędko „samo życie" sztuki). Owszem, w jednym wypadku, na prawach wyjątku od reguły, dzisiejsza teoria przekładu uprawia wartościowanie. Odnosi się to do tłumaczeń maszynowych. Niewielki stąd jednak pożytek dla literackich interesów. Maszynom tłumaczącym dyktuje się obowiązki, które są prostym odwróceniem obowiązków tłumacza-poety. Tam, w świecie komputerów, wartością są unifikacje norm poprawnościowych. Tu, w poezji, akurat odwrotnie, wartość buduje się wskutek zaskakującego naruszenia wyświechtanej, szarej poprawności. Kierunek drugi. Krytyka przekładu, która nie stroni od ocen, organizuje dialog z szerokimi kręgami odbiorców, asymilując ostrożnie koncepcje teorii - jednocześnie pielęgnuje pamięć wielowiekowej tradycji przekładoznawczej. Umiarkowany awangardyzm łączy się z roztropnym konserwatyzmem języka. Krytyka ta usiłuje ocalić wrażenie tożsamości kompetencji. Pragnie mówić o przekładach tak, by nieznajomość języka oryginału nie odstraszała czytelnika rozprawy krytycznej, a zarazem - by czytelnik miał rzeczywistą możliwość weryfikacji krytycznej opinii: także wtedy, powtórzmy, gdy nie zna obcego języka. Czy jest to stan osiągalny? W ograniczonym zakresie - tak. Istnieją słowniki dwujęzyczne. Krytyka skupia się zatem na znaczeniach pojedynczych słów (w oryginale i w przekładzie). Czytelnik może sprawdzić leksykalne awarie lub brawurowe triumfy przekładu. Lub przynajmniej wie, że może sprawdzić. A to właśnie daje upragniony efekt wiarogodności odczytań i ocen. Istnieją statystyczne cechy tekstu, widoczne gołym okiem, policzalne. I krytyka namiętnie liczy wersy, mierzy ich długości, ujawnia redukcje bądź amplifikacje: co tłumacz opuścił, co dodał. Efekt wiarogodności zostaje spotęgowany. Istnieją wreszcie porządki utworu, które umiemy przedstawić w postaci schematów. Są to porządki rytmiczne, intonacyjne, instrumentacyjne - stymulujące słyszenie wiersza lub widzenie jego budowy graficznej. To nie przypadek, że w historii tłumaczenia poetyckiego - rolę wcale nie drugorzędną odegrała dziedzina, która rzadko, zwłaszcza w Polsce, budzi szczególne emocje, mianowicie: wersologia. Atrakcje nowej formy wiersza jako zadania dla tłumacza uświadamiał już sobie Piotr Kochanowski, gdy zmagając się ze strofą Tassa, „przeplataną ośmiorakim rymem", pisał: „Wiersz w naszym języku przy trudniejszy i podobno uszom polskim, jako nieprzywykłem, zwłaszcza póki się weń kto nie wczyta, niesmaczny", warto go jednak, powiadał, oswoić, „aby się pokazało, że język nasz nie jest nad insze uboższy". Wynalazek wersologiczny tłumacza uzyskuje tu niespodziewanie motywację patriotyczną. Forma wiersza, i w teorii i w praktyce, także dziś pasjonuje tłumaczy, jak wynika z esejów Adama Ważyka, Artura Sandauera, Jału Kurka - oferujących zresztą w tym zakresie rozmaite wzorce zachowań. Pasje wersologiczne krytyki przekładowej, jak sądzę, mają pewien dodatkowy sens konkurencyjny. Partycypują w turnieju między językoznawczym a literaturoznawczym podejściem do tekstu. Jeżeli analiza słowa umacnia autorytet lingwistyki, to wersologia staje się azylem dla egzegez specyficznie literackich. Dwudziestowieczna krytyka przekładu, uprawiana często przez samych tłumaczy (Korniej Czukowski, Tadeusz Boy-Żeleński, Julian Tuwim, Czesław Miłosz), działając, jak wspomniałem, pod przymusem ocalenia normy tożsamości kompetencji, wnosi do ogólnej świadomości literackiej wiele cennych nawyków. Ogląda dzieło w perspektywie innej niż krytyka wierszy oryginalnych. Upomina się o detal, o ustrukturowania najniższych warstw utworu, o koloryt słowa, o format wierszowy, 0 rolę pojedynczych, „ziarnistych" elementów tworzywa. Te drobiazgi w krytyce oryginalnej twórczości pisarskiej mogą ginąć z oczu. W krytyce translatorskiej - nie mogą, bo prócz nich nie ma nic, żadnej szansy na efekt wiarogodności oceny. Spróbuję pokazać funkcjonowanie myśli krytycznej na jednym, konkretnym przykładzie. Niech to będzie Popy tka riewnosti Mariny Cwietajewej. (Z dwóch znanych mi polskich przekładów tego liryku wybieram taki, który się bardziej nadaje do prezentacji metody 198.) Monolog kobiety porzuconej przez ukochanego - jest w oryginale i w przekładzie ciągiem dramatycznych pytań, pytań bez odpowiedzi, które są wariantami pierwszych słów tekstu: „Kak żywiotsia wam z drugoju. - / Proszcze wied'?" Znaczenie dosłowne: „Jak się Panu żyje z inną - / Prościej przecież?" Polski tłumacz: „Jak ci się żyje z inną - / Czy prościej?" Na pierwszy rzut oka nie ma tu rażących rozbieżności. Znamy z literatury schemat intrygi miłosnej, w której dochodzi do porzucenia kobiety ubogiej dla kobiety bogatej. U Cwietajewej odwrotnie, mężczyzna odtrąca bogactwo, wybiera ubóstwo, przy czym obie kategorie mają sens wyłącznie psychologiczny. Bogactwo życia uczuciowego było ogromne, królewskie, wyrafinowane, skupiało w sobie jak gdyby całą mitologiczną świetność dziejów rodu człowieczego, od Adama i Ewy. On, który, jak by powiedział Witkacy, nie zniósł tego potwornego napięcia, uciekł od skomplikowania, wybierając tandetę, prostactwo. Oryginał 1 przekład przedstawiają ten sam spór wartości. Oryginał: Kak żywiotsia wam s prostoju Żenszczinoju? Bież bożestw? Gosudaryniu s priestoła Swiergszy (s owowo soszed). Przekład: Jak żyje się z tuzinkową Kobietą? Bez uczuć wyższych? Gdy strąciłeś z tronu królową I sam spadłeś (ją zrzuciwszy). Oryginał: „Sudorog da pieriebojew Chwatit! Dom siebie najmu" Kak żywiotsia wam s luboju -Izbrannomu mojemu! Przekład: „Wstrząsów i nieporozumień -Dosyć! Sam sobie życie wypełnię". Jak żyje się z pierwszą z tłumu Tobie - wybranemu przeze mnie! Zdawałoby się, iż w ogólnych zarysach przekład powtarza myśli pierwowzoru. Ten sam konflikt, ta sama kolejność motywów, ta sama euforia i gorycz. Ale metoda krytyczna, uwrażliwiona na drobiazgi, każe nam bez pośpiechu przymierzyć słowo do słowa, rytm do rytmu, brzmienie do brzmienia. I oto rezultaty. Rytm. Jest inny w obydwu wierszach. Cwietajewa zachowuje kanon sylabotonizmu, operuje trochejami, przy czym obok czystego trocheju stosuje trochej katalektyczny oraz hiper-katalektyczny. Urozmaicenia rytmu są subtelne. Panuje ścisła regularność w układzie formatów wierszowych. Regularność owa komunikuje nam coś istotnego. Kunszt mowy wiązanej opanowuje emocje. Monolog łączy wzburzenie z wyrafinowaną elegancją stylu. Tylko w ten sposób - odtrącona i dumna kobieta - może odnieść zwycięstwo nad prostactwem. Rygory wiersza wyrażają zatem psychologiczną strategię podmiotu. Najwyższe roznamiętnienie afektów daje o sobie znać w strofach końcowych. Tu pękają zapory. Regularne cztero wiersze nie mogą już opanować napięcia. Zdania nie mieszczą się w granicach strofy. Pojawiają się przerzutnie między strofo we. Rynocznoju nowiznoju Syty li? K wołszbam osty w, Kak żywiotsia wam s ziemnoju Żenszczinoju, bież szestych - strofa się kończy, nie kończy się zdanie „bież szóstych czuwstw", słowo „czuw- stw" przeskakuje do strofy następnej... A w przekładzie? Przerzutnie międzystrofo-we, owszem, są. Ale rytm został zniszczony. Regularność rozmyta. Ani śladu po konfiguracjach trochejów. Nie ocalały aliteracje ani figury etymologiczne w rodzaju: „S poszlinoj biezsmiertnoj poszłosti". Polski tłumacz pisze prozą: „Z podatkiem od tego banału powodzi". Można odnieść wrażenie, że czytamy fragment jakiejś recenzji, a nie wiersz liryczny. Trudne, uniezwyklone brzmieniowo, upodobnione do mowy magicznej wersy oryginału, które nawet Rosjaninowi mogą sprawiać trudności dykcyjne - Swojstwiennieje i sjedobnieje Snied'? Priejestsia - nie pieniaj... - są artystycznym, wielopiętrowym przetworzemem języka potocznego. W przekładzie zostaje tylko potoczność. Zdania toporne, zbyt toporne nawet na zwykłą rozmowę, rodem z pogadanki w technikum gastronomicznym: Właściwsza, bardziej do smaku przypadła Strawa? Gdy przeje się - nie obwiniaj... Ani to naturalizm językowy, ani wiersz. Zgubione słowa. O to także należy pytać. Cwietajewa pisze: Kak żywiotsia wam s czużoju, Zdiesznieju? Riebrom - luba? „Riebro" to żebro. O jakie żebro chodzi? Motywy biblijne pojawiły się wcześniej, kontekst podpowiada rozwiązanie: chodzi o żebro Adama. Czy kochasz ją tak, i czy jest ci tak bliska, jakby Bóg ją dla ciebie stworzył z twego żebra? Ileż w tym ironii, ile bólu - aż biologicznego. Polski przekład: Jak żyje ci się z tą nową, Tutejszą? Pasuje prosta? Nie! to już zdecydowanie „nie pasuje" do poetyki Cwietajewej. Tak może pytać „prosta", nie „królowa". Gramatyka. Oryginał posługuje się bezosobowymi określaniami czynności. Jak się panu żyje, jak się wstaje, jak się śpiewa? Uciekinier, dezerter, zdrajca - traci cechy osobowe, przestaje być kimś, staje się czymś. Gramatyka depersonalizuje jego postać. Polski przekład jest prostoduszny. Jak żyjesz, jak czas ci schodzi, czy nie zżymasz się, czy nie widzisz, czy rześki wstajesz. Nic z upokorzenia, nic z zemsty. Sama litość, czułość, sentymentalizm. Cwietajewa polemizuje z tradycją melodramatu. Przekład wpycha wiersz na powrót w melodramat. Jak widać, demonstrowana wyżej metoda wcale nie musi poprzestawać na drobiazgach, choć od drobiazgów wychodzi. Wielokrotnie powtarzał Czukowski, że anihilacja stylu może przebiegać w serii zupełnie peryferyjnych naruszeń; tu zmieni się znaczenie słowa, tam manierę rymową, ówdzie znów rysunek intonacji, i w rezultacie tworzy się zupełnie nowa wizja świata. Z reguły jest to wizja gotowa, uformowana w tradycji rodzimej i zbanalizowana. To samo dotyczy języka poetyckiego. Zwracałem uwagę na rezygnację tłumacza Cwietajewej z eksperymentu instru-mentacyjnego. Ostentacyjne niesłyszenie wiersza to nagminne przewinienie prze-kładowców naszych. Być może sprzyja temu dominujące w liryce rodzimej budowanie wypowiedzi poetyckiej jako tekstu refleksyjnego, pojęciowego, krajobrazowego, na niekorzyść jego ekspresji fonicznej? Lecz tłumaczenia powinny uzupełniać niedobory, urzeczywistniać możliwości polszczyzny, które nie zostały w pełni wyeksploatowane. Taki jest w końcu cel importu: nie tylko towarów rynkowych, ale i produktów sztuki słowa. Krytyka translatorska nie potrafi uwolnić się od najstarszego bodaj w dziejach sztuki przekładowej sporu: między adaptacją, która oznacza niepamięć obcości, a ekwiwalentyzacją pierwowzoru, która traktuje obcość jako nowość w systemie poezji ojczystej. Historia zmierza nieuchronnie ku wyłączeniu z obiegu wszelkich form adaptacji bezceremonialnej, swobodnych parafraz dzieła obcojęzycznego, transformacji zniekształcających styl i poetykę oryginału. Dawniej adaptacjami i parafrazami syciła się literatura nasza, i nie tylko nasza. Cudzy tekst traktowano jako okazję do wypowiedzi na dowolny temat. Dziś toleruje się tylko obiektywne konieczności odstępstw od oryginału, faworyzując optymalną ekwiwalentyzację tekstu, a zwłaszcza: ekwiwantyzację jego układów węzłowych, takich jak wizerunek podmiotu, sytuacja liryczna, hierarchia ważności, stan języka, stosunek słowa do konfiguracji przestrzennych i czasowych. Krytyk powiada: wiem, przesunięcia w rekonstrukcji tekstu są nieuniknione, ale w przekładzie musi mówić ten sam człowiek, istnieć ten sam świat, ten sam rodzaj artyzmu - w granicach możliwości polszczyzny. Dlaczego tak się dzieje? Nie jest rzeczą możliwą, iżby decydowała o tym presja abstrakcyjnie pojmowanej idei wierności; muszą w grę wchodzić jakieś, i to niebagatelne, interesy literatury rodzimej. System kultury literackiej, zapewne, uruchomił w sobie takie mechanizmy - po stronie nadawcy i po stronie odbiorcy - które sprzyjają prawdzie o cudzych działaniach pisarskich, eliminując bądź kompromitując pseudorekonstrukcje fałszujące obrazy innych literatur. Więc po prostu głód prawdy? głód autentyczności? Wyczulenie na komunikaty, które, nie podlegając kontroli powszechnej, są szczególnie narażone na mistyfikację? Tłumacz jako zagraniczny korespondent, przesyłający powiadomienia z innej, odległej przestrzeni kultury, byłby tym, któremu patrzy się na palce: bo przynajmniej to jest możliwe w świecie zasłoniętych przed jednostką sił i niepojętych dla niej ewolucji? Nie odrzucałbym i takiej hipotezy. Kariera literatury faktu, kult dokumentu, owe znane i wielokrotnie dyskutowane zjawiska pozostają w określonym związku z wartościowaniem tłumaczeń. Proponuję jednak oświetlić tę kwestię z perspektywy bliższej sztuce literackiej oraz jej właściwości swoistych. Przekład poetycki jest pod wieloma względami podobny do cytatu. Podobieństwo to pozwala wyjaśnić zupełnie elementarny sens poczynań translatorskich. Oto w krążeniu cytatu i w funkcjonowaniu przekładu przejawia się ten sam mechanizm semiotyczny. Jest to mechanizm wielogłosowości. Lub może należałoby powiedzieć: mechanizm samoregulacji kultury podporządkowanej normom wielogłosowości. Jego działanie polega na tym, że procesowi stapiania się myśli oryginalnych z myślami zapożyczonymi przeciwstawia się proces różnicowania tego, co samorodne, i tego, co cudze. Zauważmy, iż cytat i przekład jednoczą w sobie obydwa dążenia. Wciągają słowa obce do teraźniejszości mowy artystycznej - i jednocześnie każą pamiętać o ich obcym, niedzisiejszym lub niepolskim, rodowodzie. Te dwie czynności - zobaczone łącznie - organizują polifonię życia literatury pięknej, a także pokrewnych dziedzin, na przykład filmu czy muzyki. W cytacie: czynność aneksji gotowego tekstu, któremu każemy służyć interesom naszego wiersza, naszej dysertacji krytycznej, naszego filmu lub naszego dzieła muzycznego - zostaje ostro skontrastowana z czynnością ujawnienia obcego autorstwa. Ujawnienie to wcale nie zawsze odbywa się na powierzchni tekstu, jak to się dzieje np. z mottem literackim (motto z Jana Lechonia w Tylko Beatrycze Teodora Parnic-kiego, motto „Śniła się zima" w Śnie Adama Ważyka itd.). Często rozszyfrowanie autorstwa jest zadaniem dla odbiorcy. Audytorium teatralne może nie wyłowić cytatów filmowych w Balladynie w reżyserii Adama Hanuszkiewicza (postać Gopla-ny jest wzorowana na filmowo-komiksowej Barbarelli);widz może nie rozpoznać w pewnej scenie Wyzwolenia w reżyserii Konrada Świnarskiego - cytatu z inscenizacji Kordiana, którą zaproponował przed laty w Opolu Jerzy Grotowski (monolog na łóżku szpitalnym). Rzecz w tym jednak, że odsłonięcie źródła cytatu nie oznacza w tej grze - zdemaskowania „kradzieży", przeciwnie, wyznacza kierunek interpretacji pożądanej przez obydwu reżyserów. W przekładzie: spolszczenie gotowej struktury, którą zmuszamy do służby w obszarach literatury ojczystej, dokonuje się przy jednoczesnym oznakowaniu tej struktury jako wtórnej wobec obcojęzycznego pierwowzoru. „Kultura jest kolektywną pamięcią", stwierdzają Uspienski i Łotmanl99. Posługiwanie się cudzym słowem odnawia pamięć systemu i znajduje szereg uzasadnień w każdej perspektywie porozumienia społecznego. Z punktu widzenia autora cudze słowo stanowi warunek akceptacji przez publiczność, przy czym „cudze" znaczy zrazu tyle co „niczyje" i jednocześnie „wspólne dla nadawcy i odbiorcy". W 1921 r. pisał Karol Irzykowski: „Nie esencją, lecz warunkiem każdej sztuki jest pogłos, pewien zapis utorowanych już wyżłobień w duszy, bo on umożliwia nagłe skojarzenia w myśli - krótkie spięcia uczuć na dalekich przestrzeniach"200. Idea jest nienowa. Zastanawia w niej jednak to, że czasy nowsze - w swych najbardziej radykalnych awangardach przeciwstawiając się przecież regule uzależnienia od dziedzictwa - nie zdołały jej ani wycofać z systemu kultury, ani raz na zawsze unieważnić. Któryż krytyk, usiłujący zjednać publiczność dla dzieł nowatorskich, nie stosował chwytu ujawnienia precedensów- zapowiadających jak gdyby ten właśnie typ nowatorstwa i z dawien dawna znanych powszechnemu doświadczeniu? Nie tylko pa-seistyczne imprezy literackie, ale także poetyki skrajnie anty tradycyjne poszukują schronienia w dziedzictwie bezimiennym, niczyim i wspólnym. Spójrzmy na awangardy absolutnie „ekstremistyczne". Dadaizm, poezja pozarozumowa. Dadaizm odwoływał się do gier i zabaw dziecięcych. Tu miał swoich poprzedników i swe „utorowane wyżłobienia". Chlebnikow i Kruczonych, projektodowcy liryki pozarozu-mowej, powoływali się na zachowania językowe człowieka w sytuacjach silnego napięcia emocji, ekstazy mistycznej, rytuału magicznego. Podobnie obrońcy Miro-na Białoszewskiego, w czasach gdy Białoszewski uchodził za producenta brzydkiego bełkotu, mówili: jak to? przecież i wam, czytelnicy, zdarza się mowa kalekująca, zanurzona w nie kontrolowanej prywatności; Białoszewski robi z niej poezję, wydobywa z waszych, bo nie tylko własnych, rozchybotań słowa - nowe piękno, a zarazem i nową etykę pochwały codzienności. Autorytet mowy niczyjej i wspólnej, oddalonej w czasie lub rozwijającej się współcześnie, okazuje się jednak autorytetem niedostatecznie sugestywnym, gdyż całkowicie bezimiennym. Innowacje literackie nawiązują przeto jednocześnie do cudzego słowa, które jest cudzym, gotowym utworem, reprezentuje konkretny, indywidualny dorobek pisarski. Dorobek rodzimy - włączany do nowego tekstu poprzez rozmaite technologie cytacyjne, a więc w grze aluzji, reminiscencji, parafraz. Oraz dorobek obcojęzyczny - adaptowany poprzez technologie translatorskie. Dramaty i powieści Witkacego, Ulisses Joyce'a, Petersburg Biełego, Wyprawy krzyżowe Białoszewskiego to gigantyczne skłębienia takich właśnie cytacyjno-przekła-dowych technologii. Wspomniany wcześniej dadaizm oraz jego przedłużenie: surrealizm wypracowują reguły collage'u. Zauważmy, że collage jako poetyka rezerwuje ważne miejsce dla cytatu, przy czym obok gotowych produktów kultury anonimowej w collage'u mogą pojawić się także cytaty ujawniające autora tekstu zapożyczonego. Podobnie liryka pozarozumowa, jej język tajemny, urągający na pozór wszelkim kompromisom, sięgający aż poza granice kultury człowieczej - w stronę onomatopei naśladującej mowę krajobrazów, w stronę języków ptasich - nie jest w stanie, na dłuższą metę, obyć się bez cytatu. Jeden z ostatnich manifestów tej doktry- ny201 stanowi swoistą antologię cudzych wynalazków antycypujących „zaum". Kruczonych powołuje się nie tylko na sytuacje mowy potocznej, ale i na Hamsuna (Ylajali, imię wymyślonej dziewczyny), cytuje Sołoguba, Do-stojewskiego, Gogo- la, stwierdza, że wymyślone przez nich dziwne nazwy miejscowości i imiona bohaterów są podobne do wymyślonych słów w poezji pozarozumowej. Jeżeli cytat może być autorytetem wspomagającym akceptację nowych idei, może być nim także cytat z literatury obcej - przedstawiony w postaci przekładu. Konstrukcje sprawdzone wśród innych społeczeństw, poetyki aprobowane przez cudzą współczesność, współdziałają z rozwojem poezji ojczystej. Mobilizują wynalazczość. Zawstydzają, gdy zostajemy w tyle. Dodają otuchy, gdy publiczność krajowa neguje zaskakujące ją formy wysłowień czy modele postaw etycznych. Przekład stabilizuje emocje negatywne, ucisza zaściankowy konserwatyzm, sprzyja edukacji humanistycznej. W połowie lat pięćdziesiątych jakże ożywcze impulsy - przeciwdziałające atrofii wyobraźni - dawały tłumaczenia z Pabla Nerudy czy Lorki. Wkrótce przekłady stały się aktywnym składnikiem przeobrażeń świadomości; wszak i „odwilż", metaforyczna nazwa burzliwego epizodu w historii kultury najnowszej, pochodzi z przekładu (Ottiepiel Ilji Erenburga). W 1956, 1957, 1958 r. prasa ogłasza szereg nowych tłumaczeń z Włodzimierza Maj akowskiego. Ukazują się kolejne tomy jego dzieł. To szczególna konfiguracja literacka. Nowy Maja- kowski, dopiero teraz przemawiający u nas pełnym głosem, przeciwstawia się „majakowszczyźnie" czasów schematyzmu. (Jak w Obronie Grenady Kazimierza Brandysa.) Ukazuje się wiersz, wierszyk właściwie, który - czytany poza sytuacją ówczesną - znaczyłby tylko tyle, ile bajka Krasickiego czy La Fontaine'a. Wiersz o różnicy upodobań: Powiedział koń, spojrzawszy na wielbłąda: „Jak śmiesznie ten koń garbaty wygląda!" Zaś wielbłąd zawołał: „To koń?... Kochany!... Toż z ciebie zwykły wielbłąd nieuformowany". I tylko Bóg siwobrody pamiętał, że to, różnych gatunków zwierzęta202. Dopiero fakt, iż bajkę tę napisał Majakowski (a przetłumaczył Anatol Stern), nadaje wierszykowi sens i ciężar. Monistycznej orientacji w poezji agitacyjnej, która powoływała się na Majakowskiego, sam Majakowski mówi oto: nie! Wyszydza zaślepienia, głosi apologię etyki i estetyki pluralistycznej, tak wówczas upragnionej. Nie chcę demonizować roli tłumaczenia. Mówię o towarzyszeniu, wspomaganiu, kooperacji. Tłumaczenie bywa akompaniamentem procesów rozwojowych literatury rodzimej, jej główne linie melodyczne wynikają z twórczości oryginalnej. Prze- kład w funkcji cytatu oznacza przekład optymalny, zgodny z dyrektywami pierwowzoru. (Gdyby Stern posłużył się apokryfem, wmówił Maj akowskiemu idee własne, jego przekład byłby nieporozumieniem.) Adaptacja to rezultat odbioru. Czytelnik zawsze dokonuje adopcji tekstu, włączenia w system własnych doświadczeń. Adaptacja spreparowana przez tłumacza stanowiłaby fałszywy akompaniament. Odbiorca poczułby się przedwcześnie „wyręczony", oszukany. Dlatego dążenie do ekwiwalencji artystycznej jest odpowiedzią sztuki przekładowej na rzeczywiste potrzeby rodzimej kultury. Prawda, istnieje dziedzina, w której adaptacja to święty przywilej tłumacza. Myślę o przekładaniu literatury dziecięcej. Wyobraźnia dziecka jest synchroniczna i jednoprzestrzenna. Odbiorca dziecięcy nie wyczuwa napięć między nowatorstwem a tradycją, nie śledzi oddaleń i zbliżeń cudzego słowa - w czasie i w przestrzeni. A poezja dla dorosłych? Nie twierdzę, iż należy ślepo i inkwizytorsko „rozprawić się" z adaptacyjnymi koncepcjami poetyckiej sztuki przekładowej, które pojawiają się raz po raz współcześnie. Jeżeli są to naprawdę koncepcje skrystalizowane, zorganizowane wewnętrznie, energiczne, mogą one zająć strefę pomiędzy twórczością oryginalną a twórczością translatorską. Dać trzecią wartość, ukonstytuować trzeci świat wartości. Nie dostrzegam wprawdzie zbyt silnej inwazji takich idei (były próby pojedyncze, np. Jarosława Marka Rymkiewicza). Skoro jednak, o czym już wspominałem, w innych przestrzeniach kultury, w sztukach widowiskowych, w teatrze i w filmie, adaptacje w stylu osiemnastowiecznym są tak agresywne, interwencje w teksty pierwowzorów - tak głębokie, nie trzeba się zarzekać, iż wiry adapta-torskie nie wciągną w końcu także i poezji. Nie powinny jednak zatopić w sobie autentycznej sztuki przekładowej. Tymczasem, w sztuce przekładowej przeszkadzają częste „luzy adaptacyjne", które sprzyjają samowolom przypadków, a te z kolei potęgują rozgardiasz. Przekład udaje przekład. Ale udaje niekonsekwentnie. Przekład udaje cytat. Ale nieczysto odtwarza pierwowzór. Grzechem wielu tłumaczeń staje się radosna niefrasobliwość. „Poka ziemia jeszczio wiertitsia, poka jeszczio jarok swiet", śpiewa swą piękną balladę pt. Franćozs Villon Bułat Okudżawa. W biegu słów potęguje się wyrazistość obrazów „Dopóki ziemia się jeszcze obraca", to wizja pojęciowa, abstrakcyjna, wypowiedziana jak przysłowie, nie apelująca do zmysłowych doświadczeń postrzegania świata. „Dopóki światło jest jeszcze jaskrawe" - w tych słowach pojawia się człowiek, który chłonie zmysłową urodę świata, bolesną w swej intensywności, piękną aż do bólu oczu. Polski tłumacz radzi sobie wcale sprawnie z przekładem pierwszego członu wersu. Pisze: „Dopóki nam ziemia kręci się". Drugi człon wersu staje się natomiast przedmiotem „obróbki" adaptacyjnej, brzmi w przekładzie: „dopóki jest tak czy siak!" Otóż właśnie. Dopóki w liryce przekładowej jest zaledwie „tak" czy „siak", jest niedobrze. IV. DWUDZIESTOLECIE I WSPÓŁCZESNOŚĆ Żywot pośmiertny ekspresjonizmu to jeden z najbardziej intrygujących fenomenów w badaniach nad „izmami" XX wieku. Im głębiej wchodzą znawcy w materię artystyczną dzieł pisarskich, tym więcej dorobków twórczych ujawnia swoje uwikłania w ekspresjonizm. Utwory funkcjonujące pierwotnie poza granicami tej doktryny, wcześniejsze niż „Zdrój" lub niezależne od manifestów „Zdroju", okazują się- po latach - bezspornymi spełnieniami jej założeń. Ekspresjonizmu przybywa. Coraz więcej go w rozpoznaniach badawczych. A że ekspertyzy fachowców nie mijają bez śladu w recepcji społecznej, zawsze bowiem - silniej czy słabiej - instruują odbiorcę, „ustawiają" go wobec dzieła, można sądzić, iż rozszerza się również poetyka czytania ekspresjonistycznego - tekstów dawnych mistrzów. Ubożeje zarazem terytorium młodopolskiego symbolizmu. Przewagę zdobywa pogląd, że symbolizm projektowany w manifestach Młodej Polski urzeczywistnił się najpełniej w utworach późniejszych, w dwudziestoleciu, m.in. w wierszach Bolesława Leśmiana. W dziejach symbolizmu najpierw pojawiły się programy, a potem, po wygaśnięciu haseł programowych, rozwinęła się i umocniła symboli styczna praktyka twórcza poetów. Ekspresjonizm kształtował się w porządku odwrotnym: twórczość artystyczna wyprzedziła sformułowania programowe. Ekspresjonizm istniał już w Młodej Polsce, ale istniał bez nazwy, nazwę dał mu dopiero „Zdrój" w 1917 roku. W schematycznym ujęciu obydwa procesy przedstawiają się tak: Młoda Polska Dwudziestolecie SYMBOLIZM manifesty utwory literackie EKSPRESJONIZM utwory literackie manifesty Dziś liczne dzieła Młodopolan, które wiązano kiedyś z symbolizmem, badacze sytuują w systemie sztuki ekspresjonistycznej. Akcenty ekspresj oni styczne uwyraźniają się z roku na rok coraz intensywniej w interpretacjach utworów Jana Kasprowicza i Stanisława Wyspiańskiego. Jeszcze przed laty dwudziestu Jan Józef Lipski ostrożnie formułował hipotezę o przeczuciu ekspresjonizmu w poezji Tadeusza Micińskie-go. Nowy Słownik terminów literackich - bez wahań - łączy z tą doktryną całość dorobku Micińskiego; dla młodszych generacji polonistów (myślę o monografii Elżbiety Rzewuskiej O dramaturgii Tadeusza Micińskiego) są to już ustalenia bezsporne. Ekspresjonizmu przybywa także w rozpoznaniach literatury dwudziestolecia międzywojennego - poza „Zdrojem". Głównie w wierszach „Skamandra". Przed inwazją odczytań „ekspresjonizujących" nie uchroniła skamandrytów ich - przysłowiowa już - programofobia. Michał Głowiński pokazuje mechanizmy retoryki ekspresjonizmu w poezji Juliana Tuwima. Jerzy Kwiatkowski robi to samo z Dionizjami Jarosława Iwaszkiewicza. A przecież nie tylko „Skamander" posługiwał się tą retoryką. Korzystały z niej również orientacje opozycyjne wobec „Zdroju" i tradycji przez „Zdrój" pielęgnowanych: na przykład futuryzm. Listy autorów i dzieł wmieszanych w ekspresjonizm, podejrzanych o zadłużenia wobec tego kierunku - nie sposób wyczerpać. Karol Hubert Rostworowski, Wacław Berent, Juliusz Kaden-Bandrowski, Witold Wandurski... Lista nie została zamknięta. Rośnie, wydłuża się, żyje. Z przyczyn pozanaukowych nikomu, rzecz prosta, nie zależy na rozmnażaniu wirusa ekspresjonistycznego w organizmie literatury ojczystej. Istnieją wszak powody naukowe, dla których opisany wyżej proces zasługuje na baczną uwagę. „Ekspresjonizm" w estetyce jest nazwą pewnej uniwersalnej, modelowej postawy artysty wobec świata. Pisze na przykład Władysław Tatarkie-wicz203 o czterech podstawowych - jego zdaniem - modelach zachowań twórcy. Sztuka może odtwarzać wygląd rzeczy - będzie to naturalizm. Może rekonstruować strukturę przedmiotu, docierać do jego istoty, i ten typ relacji badacz nazywa esencjalizmem. Po trzecie, w sztuce mogą się uwydatniać duchowe problemy artysty, stany emocjonalne wywołane przeżyciem przedmiotu - to jest e kspresjonizm. I po czwarte: kaligrafizm czyli sztuka przetwarzająca przedmiot w czysto estetyczny układ ornamentów. W poszczególnych epokach aktywizują się lub zostają sparaliżowane owe typy postaw. Z tej perspektywy ekspresjonistami będą - w malarstwie - nie tylko Munch czy Kandinsky, ale także Rem-brandt i Goya, a w literaturze zarówno pisarze dwudziestowieczni, jak i Novalis, Teodor Amadeusz Hoffmann czy Juliusz Słowacki. Jak widzimy, koncepcje estetyków są jeszcze bardziej odważne i dalekosiężne niż ustalenia literaturoznawców. Typologia Tatarkiewicza w sposób szczególny sprzyja manewrom polonistycznym - skierowanym ku ekspresjonizmowi - gdyż spośród czterech modeli Tatarkiewicza model ekspresjonistyczny najbardziej odpowiada faktom literackim. „Esencjali- zmu" i „kaligrafizmu" wiedza o literaturze nie zna, te nazwy opisują przede wszystkim warianty malarstwa, „naturalizm" wedle Tatarkiewicza dosyć luźno dałby się związać z naturalizmem jako kategorią literacką, natomiast jego „ekspresjonizm" pokrywa się z tym, co rozumiemy i odczytujemy w ekspresjonistycznych dziełach sztuki słowa. Pisze on: „Sztuka uwydatniająca treść psychiczną rzeczy nazywana jest ekspresjonizmem". Nowe teksty włączone do tego kierunku to nowe w nim koloryty polszczyzny, nowe fantasmagorie, nowe strategie autorskie. Wyłaniają się coraz to inne odmiany literatury ekspresjonistycznej. Odnotowaliśmy już niektóre z nich. A zatem: ekspresjonizm antycypowany (Słowacki, Miciński), ekspresjonizm przygodny (Tuwim, Iwaszkiewicz), ekspresjonizm imitowany w celach parody-stycznych (Jasieński). No i ekspresjonizm programowy - dzieło grupy skupionej wokół czasopisma „Zdrój". Wśród tych wariantów ekspresjonizmu polskiego wcale nie maleje, a przeciwnie - wzrasta rola i znaczenie „Zdroju", Przestaje on być, jak mniemali współcześni, samotną strażnicą jakiegoś zagadkowego „izmu", skradzionego na domiar złego sąsiadom zachodnim, wybrykiem regionu - staje się natomiast centralnym punktem odniesienia dla wszystkich ekspresjonizmów ukrytych czy mimowiednych. Jaka szkoda, że nie podjął tego wątku Erazm Kuźma. Jest on autorem najobszerniejszego dziś studium o programach „Zdroju": książki pt. Z problemów świadomości literackiej i artystycznej ekspresjonizmu w Polsce. Niestety, Kuźma dobrze „słyszy" manifesty, ale nie słyszy poezji. Wierzy deklaracjom i nie wierzy praktykom twórczym. Czym był ekspresjonizm? Był, powiada badacz, „tym mianowicie, za co uchodził w świadomości literackiej i artystycznej twórców i krytyków, którzy się do niego przyznawali"204. A ponieważ do ekspresjonizmu przyznawał się poznański „Zdrój", i tylko „Zdrój", wniosek nasuwa się automatycznie: oto „cały nasz polski ekspresjonizm literacki to jedna jedyna grupa programowa skupiona wokół «Zdro-ju»"! Sprawą decydującą o życiu prądu, ważniejszą niż poetyka dzieła, jest dla Kuźmy deklaracja programowa; rozstrzyga okólnik, podpis, pieczątka. A empiria? fakty artystyczne? Z tym są kłopoty. Najmniej kłopotów sprawiał Kuźmie Stanisław Przybysze wski, ponieważ przyznał się do ekspresjonizmu, a więc spełnił warunek formalny i został przez badacza do ekspresjonistów zaliczony. Słowacki... wiadomo, romantyk, epoka odległa... O Słowackim Kuźma pisze bez obaw: patron „Zdroju". Lecz co z Micińskim? Pokoleniowe mógłby się tu zmieścić, umarł w 1918 roku, a „Zdrój" powstał w 1917 roku. Jako patron też zasługiwałby na wzmiankę bodaj, wszak sam Jan Stur na łamach „Zdroju" drukował w odcinkach pracę o autorze Kniazia Patiomkina. (Grupa poznańska trafnie rozpoznała swego wielkiego prekursora: wyprzedziła w tym badaczy dzisiejszych.) Skoro jednak Miciński miał teoretycznie szansę, żeby się ekspresjonistą nazwać, a nie nazwał, badacz w żaden sposób nie może brać takiego niezdecydowańca pod uwagę. Postanawia nie ruszać tej sprawy. W całej książce nie wspomina o Micińskim ani jednym słowem. Polemizując z Kuźmą nie twierdzę bynajmniej, iż autodeklaracje artystów są zjawiskiem drugorzędnym. Przeciwnie, bagatelizowanie świadomości twórców bywa tak samo groźne, jak i nadmierne eksponowanie ich haseł. Witkacologia stała się nauką z chwilą, gdy badacze przestali fantazjować na temat autora Nienasycenia i zabrali się do rzetelnego studiowania jego pism krytycznych: tam znalazły się klucze do poetyki jego dzieł. Jak dotychczas - klucze najsprawniejsze. Nie chcę też sugerować, jakoby manifesty ekspresjonizmu dawały mniej inspiracji do badań nad faktami twórczości niż manifesty innych doktryn artystycznych XX wieku. Ekspresjonizm w XX stuleciu to zorganizowany ruch twórczy, ruch obfitujący w świadectwa niebanalnej autorefleksji artystów. Zjawisko olbrzymie: oprócz znanych wydarzeń w Niemczech i Polsce w grę wchodzą także niektóre programy radzieckie, zwłaszcza grupy prozaików „Bracia Serafiońscy" (Borys Pilniak, Konstanty Fiedin -książki Fiedina spłoną w Monachium razem z dziełami „zdegenerowanej sztuki" ekspresjonizmu niemieckiego); wiele akcentów ekspresjonistycznych pojawia się także w obrazach filmowych grupy „FEKS" proklamującej idee tzw. „kina ekscentrycznego". Ekspresjonizm europejski tym się jednak wyróżnia na tle innych „izmów", że rozwija się w nader skomplikowanym układzie relacji między teorią a praktyką, obietnicą programową a faktycznym urzeczywistnieniem tekstu. Problem arcykapitalny, stosunek, nazwijmy to tak, „ekspresjonizmu niemego" (brak deklaracji) do „ekspresjonizmu głośnego" (obfitość deklaracji), czeka wciąż na swojego badacza. Poetyka zaprogramowana wcale nie zawsze odpowiada tu w pełni poetyce zrealizowanej. Hasła manifestów bywają nierzadko urojeniami artystów i choć mają określony sens w przebiegach świadomości twórczej (sens przesądów, wierzeń, sens magiczny), to jednak nie objawiają się w faktach recepcji lub znajdują po- twierdzenia w praktyce odbiorczej - nader problematyczne. Trudno się temu dziwić, skoro niektóre koncepcje dążą do mistycznych wtajemniczeń poprzez sztukę - wykraczają daleko poza artystyczne doświadczenia i potrzeby publiczności. Równocześnie liczne utwory ekspresjonistów zdeklarowanych (w Polsce: Bederskiego, Stura, Kubickiego, Hulewicza, nie mówiąc już o Zegadłowiczu) wcale nie zawsze muszą spełniać najbardziej elementarne wymogi poetyki ekspresjonistycznej .Nie każdy tekst ekspresjonisty należy do ekspresjon izmu. Z chwilą gdy, jak to się dzieje w rozważaniach Kuźmy, zlekceważy się tę oczywistość, trzeba będzie w istocie dojść do wniosku, że rekonstrukcja poetyki ekspresjo-nizmu to beznadziejna utopia. Wystarczy kilka obcych tej doktrynie wierszy Benna, wystarczy kilka pomyłek czy zdrad, a jest ich sporo i u Micińskiego, i u Marca, aby cały system legł w gruzach. Czy tak? Otóż nie. Tekst ekspresjonistyczny to zadań i e dla artysty, a nie rezultat autodeklaracji. Poetyka ekspresjonistyczna to wybór spośród ofert języka sztuki XX wieku, wybór, dodajmy, wymagający jasności intencji - przy częstokroć niejasnych kombinacjach form, które „ciągną" w stronę innych „izmów", cudzych motywacji, obcego światoobrazu. Jeżeli futurystów bezustannie dręczą niepewności, czy są „futurystyczni" w sposób dostatecznie wyrazisty, jeżeli Witkacy notuje skrzętnie stopnie oddalenia od ideału Czystej Formy własnych kolejnych dramatów, jeżeli system tak skodyfikowany, jak realizm socjalistyczny, wciąż ujawnia w swych dziełach odchylenia od generalnej linii programowej, to znaczy, że wszelka produkcja artystyczna - rozwijająca się w nurcie doktrynalnym - miewa odrzuty, towary wybrakowane, choć może się w końcu okazać, iż owe porażki doktryny stają się sukcesami sztuki. Nas interesuje w tym momencie istnienie „porażek": świadczą one jedynie o możliwości wykroczeń indywidualnych poza granice obranej poetyki, nie świadczą o braku reguł systemowych poetyki ekspre-sjonizmu. EKSPRESJONIZM JAKO POETYKA Fundamentalny problem interesującego nas kierunku to problem tendencyjności w kulturze artystycznej. Poetyka utworu ekspresjonistycznego jest - w zarysach najogólniejszych - poetyką utworu tendencyjnego. Zazwyczaj pojęcie „tendencyjności" odnosimy do dzieł, które są interwencjami sztuki w układy życia socjalnego. Mówimy o powieści pozytywistycznej lub o liryce agitacyjnej lat 1949 - 1955 jako o fenomenach twórczości tendencyjnej, ponieważ znamy ich kodeksy ideologiczne, dyrektywy obyczajowe, rozumiemy utopie postulowane za pośrednictwem sztuki słowa. Osobliwością ekspresjonizmu jest to, że u źródeł poetyki tego kierunku znajduje się tendencja światopoglądowa, natomiast hasła społeczne bywają implikacjami filozofii, i są to implikacje rozmaite, a nierzadko ideologicznie względem siebie sprzeczne. Ekspresjoniści chcą zmienić świat. Przede wszystkim jednak usiłują go zrozumieć. Ich utwory zajmują się upowszechnieniem określonych idei filozoficznych, są ilustracjami tych idei, bywają próbą podporządkowania wizji świata - w powieści, wierszu, obrazie malarskim czy filmowym - filozofii. Sztuka jest tu instrumentem propagandy gnozeologicznej. Jest agitacją za kanonicznym sposobem postrzegania rzeczywistości - w perspektywie kosmicznej, i w perspektywie codzienności. Eks- presjonizm głosi prymat Ducha nad Materią. Zdrojowcy i ich badacze wielokrotnie cytują słowa Juliusza Słowackiego: „Wszystko przez Ducha i dla Ducha stworzone jest, a nic dla cielesnego celu nie istnieje"205. Świat w odczuciu ekspresjonisty jest albo w swojej duchowości całkowicie niewidzialny, ukrywa się za kulisami materii, albo odwrotnie, jest odsłonięty totalnie, jednako ważny we wszystkim, objawiony w każdym, najdrobniejszym bodaj fenomenie życia. „Nie obojętny więc o Panie jest mi kolor każdy i kształt listka każdego, albowiem odkrywa mi ducha naturę, i pracę mi własną niegdyś w roślinie odbytą opowiada... Każdy ząbek listka wiem co znaczy - każdym się bowiem kształtem duch mój z pracy swojej wytłumaczył..." To także Słowacki - cytowany w „Zdroju"206. Zwróćmy uwagę na powtarzające się natrętnie określenia: „wszystko" i „każdy". Wszystko z Ducha, każdy kształt Ducha odkrywa. To ważny trop, tym ważniejszy, że łatwo go przeoczyć, nie usłyszeć w tych na poły kaznodziejskich intonacjach - głosu wiary ekspresjonistycznej. Jedna z prób poematu filozoficznego Słowackiego stanowi pouczające rozwinięcie idei wszechobecności Ducha. Bohaterem poematu jest człowiek poszukujący „jednej prawdy". Tej prawdy nie znajduje w potęgach natury, nie ma jej w starodawnych wierzeniach I byłem jeszcze tam... gdzie Ateńczyki W lasach oliwnych gwarzyli poważnie, Duchem być sądząc wodę lub płomyki, A prawdą: przeciw nędzom stać odważnie. Więc i tam. Panie, pod tymi niebiosy Turkusowymi... kiedym słuchał blady, Leciały do mnie różne prawdy głosy Jak echa od harf umarłej Hellady. A jednak... smętny odszedłem od echa Partenonskiego.. .207 Dlaczego odszedł smętny? Etyczna koncepcja prawdy: „przeciw nędzom stać odważnie" - mogła wprawdzie nie dać pełnej satysfakcji bohaterowi tego poematu, gdyż jest to koncepcja cząstkowa, ograniczona do spraw ziemskich tylko, i tylko do antagonizmów międzyludzkich, ale powody zasmucenia musiały być inne. Oto, czytamy, starożytni mniemali, że żywioły natury, żywioł wody i żywioł płomienia, są bezpośrednimi wcieleniami Ducha. Informacja na pozór czysto opisowa, oświetlająca jedynie koloryt lokalny „umarłej Hellady", w istocie tłumaczy wszystko. Kto rozprawia poważnie o całości bytu - „Duchem być sądząc wodę lub płomyki" - ten tkwi w błędzie. Duch to świat cały, a w nim kształt każdy, „każdy listek", każda substancja - są jednako ważne. A zatem nie hierarchizować form i postaci materii. Nie wyodrębniać sektorów rzeczywistości - lepszych i gorszych, doniosłych i podłych, apoteozowanych i wzgardzonych. To są nauki przejęte od Słowackiego przez ekspresjonizm poznański. Słowacki zdrojowców był dawcą argumentów filozoficznych, kapłanem, ich wiary, i w nieporównanie mniejszym stopniu - mistrzem w sztuce wymowy. Z całym naciskiem podkreślał Przybyszewski, „iż ten nasz polski ekspresjonizm z wszystkimi jego usiłowaniami, tęsknotami, wszystkimi jego «m es h a i n e s» powstał już przed siedemdziesięciu laty, a jego najdostojniejszym wyznawcą, jego boskim Janem Chrzcicielem był - zaiste: «ipse deus, philosophus et omnia»: Juliusz Słowacki w przedziwnym utworze Genesis z Ducha, i związanych z tą nauką pism jego: List do Rembowskiego, Wykład Nauki, Teogonia, Rozmowa z Helionem, Samuel Zbowwskr20S. Owszem, Przybyszewski tu i ówdzie poprawia Słowackiego, prostuje niejasności terminologiczne. Niepokoi go między innymi fakt, „że Słowacki" przyjmował hierarchię duchów" (skoro kwestionował hierarchię rzeczy), ale są to już subtelności nauk genezyjskich, w które nie będziemy się wgłębiać. Dla orientacji artystycznej obligujące jest samo widzenie empirii jako nagromadzenia śladów ewolucji Ducha, cieni walk Ducha, znaków Ducha. Świat to powieść utrwalająca dzieje nadmaterial-nej energii, nadświadomości kosmosu. Słowacki: O! duchu, w tobie cała wieków burza, W Tobie wszelki kwiat - i wszelkie nasienie, Tyś przeszedł... w oczy anielskiego stróża Patrząc - a czynów twych ogromne cienie Są dziś powieścią świata...209 Świat doznawany przez ekspresjonistów, postrzegany zmysłami, czy odznacza się wobec tego czymś szczególnym? A my sami, w swym doświadczeniu codziennym, czy potrafimy powiedzieć, że ten oto krajobraz, ta oto sylwetka człowieka, ten oto budynek itp. wszczepiają się w wyobraźnię „ekspresjonistycznie"? I w jakich to okolicznościach, wskutek skąd napływających impulsów? Tylko surrealizm - spośród prądów XX wieku - utrwalił w obyczajach potocznych, twierdzi Adam Ważyk, własne normy postrzegania rzeczy. O niektórych kształtach i sytuacjach mówimy, że są „surrealistyczne". Znaczy to: dziwaczne, zmontowane przypadkowo z bytów odległych i obcych, urągające podstawowym rozróżnieniom przyczyny i skutku, akcji i reakcji, a nawet życia i śmierci210. Innym „izmom" to się nie udało. Czy nie udało się ekspresjonizmowi? Zdarzają się przecież doznania sporadycznych podobieństw pejzaży lub sylwetek ludzkich do znanych obrazów malarzy ekspresjonistów i do ich wizji filmowych. Zdeformowany grą świateł i barw widok mostu nad rzeką może się komuś wydać mimowolnym pastiszem malowidła Edwarda Muncha, odbicia roślin w jeziorze - ułożą się nagle w kompozycję jak z Franza Marca, a postaci w dymach i mgłach - wyupiornieją na moment „filmowo" i „caligarycznie". Będą to wszak zobaczenia ulotne, przypadkowe, a nade wszystko fałszywe z punktu widzenia światopoglądu ekspresjonistycznego. Spowodowane omamem wzrokowym, skłamane przez zewnętrzne sploty złudzeń, podległe samowoli materii - nie, takie obrazy nie mogą wyrażać głównej idei analizowanej doktryny. Wiemy już, dlaczego. Żaden byt nie może tu być wywyższony nad inne -jak owe „woda i płomyki" w wierzeniach „umarłej Hellady". Ale nie tylko. Żaden byt materialny, zaledwie cień Ducha, nie ma prawa na sobie samym koncentrować uwagi i olśniewać urodą własnych uformowań. „Wyzwolić się spod jarzma materii! To syntetyczne hasło «ekspresjonizmu»"211 - pisał Przyby szewski. Nie bez kozery sięgnęliśmy po porównanie z surrealizmem: rozświetla ono inną jeszcze swoistość ekspresjonistycznego kosmosu. „Tryumf surrealizmu - pisze dalej Ważyk - ma jednak odcień melancholijny, a może nawet szyderczy. W mowę potocznej przymiotnik «surrealistyczny» stosuje się wyłącznie do świata zewnętrznego bez żadnego odwołania do strony subiektywnej, do człowieka, jego wnętrza, jego życia psychicznego"212. A ekspresjonizm odwrotnie. Atakuje właśnie psychikę ludzką, formuje wzruszenia, buduje wrażliwość. Nie ma w otoczeniu „ekspresjoni-stycznych" przedmiotów, ale są w nas samych nastroje, stany świadomości, przebiegi myślowe, które bez trudu określilibyśmy jako „ekspresjonistyczne". Czy muszą to być zawsze ekstazy bliskie mistycyzmowi? akty wiary w Ducha? zamyślenia idealistyczne? Niekoniecznie. Twórczość ekspresjonistów - szeroko pojęta - usiłuje objąć swym zasięgiem takie przede wszystkim przypadki, które odczuwamy jako walkę materii i ducha, przy czym „przestrzenią" tej walki - najbliższą jednostce - jest sam człowiek, jego soma i jego psyche. Chodzi o to, aby wiedzieć, że „duch ochoczy" umie podporządkować sobie „ciało mdłe". A więc: gdy siłą woli pokonujemy bezwład organizmu, gdy chęć życia umacnia organizm owładnięty chorobą, która pod naporem myśli ozdrowieńczych - ustępuje, gdy upór i hart ducha goją rany wyniesione z boju itd. W takich doświadczeniach pojawia się gotowość do przyjęcia ekspresjonistycznej wizji świata. (Paradoksalnie ta sama sfera doświadczeń stała się później tworzywem prozy socrealistycznej w rodzaju Jak hartowała się stal Ostrowskiego czy Opowieści o prawdziwym człowieku Polewają.) Zarazem ekspresjonizm, a poznański ekspresjonizm zwłaszcza, nawiązuje kontakt z człowiekiem, który przekonał się, że upadek sił psychicznych - „zleniwienie ducha", jak mówił Słowacki, a powtarzał za nim Przybyszewski213 - bywa przyczyną spustoszenia energii cielesnych. W jednym i drugim wypadku decyduje kolejność faktów. Zdarzenia duchowe wyprzedzają zachowania ciała, są pierwsze, wcześniejsze. Kto tego doświadcza, ten staje się odbiorcą upatrzonym przez ekspresjonistę. W dalszym ciągu będziemy mówili o poetyce jako osobliwym „urządzeniu", które funkcjonuje wewnątrz dzieła i stymuluje jego odbiór. Pamiętajmy, iż uniwersalne mechanizmy kształtowania znaczeń artystycznych, podobnie jak i uniwersalne reguły percepcji sztuki, w interesującym nas okresie różnicują się i polaryzują. Te same elementy wypowiedzi stają się przedmiotem nobilitacji lub degradacji. Z jednej strony nowe, dotychczas bagatelizowane w komunikacji artystycznej składniki czy jakości tekstu są ostro eksponowane, a z drugiej - elementy przeciążone w tradycji, eksploatowane nadmiernie, schodzą na peryferie. Poetyki rozwijające się równolegle kształtują sprzeczne hierarchie wartości. Obok nakazów kierujących uwagę odbiorcy w stronę faworyzowanych figur i tropów coraz poważniejszą rolę odgrywają zakazy, które dotyczą przeżyć - w granicach danej doktryny - opacznych, fałszujących jej cele najświętsze. Mechaniczne przenoszenie obyczajów percepcyj-nych z dzieł jakiejś jednej doktryny do innej grozi coraz poważniejszymi nieporozumieniami. Odbiorca przyzwyczajony do rozpoznawania treści alegorycznych malarstwa - nie zrozumie impresjonizmu, odtrąci kubizm, rozminie się z całym „aliterac-kim" nurtem sztuk plastycznych. Odbiorca zorientowany w specyficznie malarskich ideach i kontemplacjach - stanie bezradny wobec „literackich" powinowactw i me- taforycznych znaczeń malowidła nadrealistycznego. Kontakt z produktami tej czy innej doktryny - zarówno artystycznej, jak i filozoficznej - wymaga umiejętności tłumienia uczuć niepożądanych, błyskawicznej reorientacji, zmusza do podporządkowania się partykularnym hierarchiom wartości. Narzuca się uwadze paralela: z poetykami „izmów" rozmijają się raz po raz artyści, rozmija się też i publiczność: po obu stronach gry komunikacyjnej istnieje stałe niebezpieczeństwo herezji. Nie wykraczaj poza obserwację zachowań człowieka, woła behawioryzm. Przestań doszukiwać się w sztuce wiernych odwzorowań życiowego prawdopodobieństwa, ostrzega Witkacy. Zapomnij o logice zdroworozsądkowej, upomina surrealizm. Zduś w sobie metafizyczne łaknienie, nakazuje futuryzm. Wystrzegaj się hipnozy współczesności, która odrywa cię od dziedzictwa kultury, paraliżuje poczucie ciągłości historii, spycha w barbarzyństwo, powiada akmeizm. A ekspresjonizm? Jest tak jawnie nietolerancyjny wobec tylu poetyk wcześniejszych, że sławetne, a nade wszystko krzykliwe nietolerancje futuryzmu - bledną przy nim i dziwią, że o nich się głównie pamięta. Ekspresjonizm ma wszelkie cechy systemu totalitarnego. Pole jakości zanegowanych ogarnia całą rozmaitość ujęć artystycznych, ilość zakazów jest tu doprawdy imponująca. Zanim rozejrzymy się wśród pozytywnych postulatów tej doktryny, sprawdźmy najpierw, gdzie i kiedy ekspresjonizm mówi „nie" - czego nie pozwala robić artystom (w imię Ducha). „Natura jest wszędzie - w nas i poza nami - pisał Franz Marc. - A jednak istnieje coś, co nie utożsamia się z naturą, co stanowi raczej pokonywanie natury, i czerpie swą energię ze źródeł nieznanych - to Sztuka. Sztuka w swojej najgłębszej istocie była i jest najbardziej nieustraszonym oddaleniem się człowieka od natury i naturalności - w stronę ducha"214. Tak więc, po pierwsze, ekspresjonizm oznacza anty naturalizm. Naturalizm zakła- muje świat, ogłupia ludzi, gdyż jest bałwochwalczym kultem potęg materii, jej aktywności biologicznej zwłaszcza. Ekspresjonizm chce utrzymywać w świadomości ogółu myśl dla siebie najcenniejszą, iż egzystencje człowiecze, życie i śmierć, są wytworami energii psychicznej. Im bogatsze dramaty ducha, tym silniejsze poczucie istnienia. Tylko ponadwaga - olbrzymiość uczucia, pragnień - myśli - i zdobytej, już na wichrach, potęgi - wytwarza Zycie215 - mówi Bazylissa Teofanu z tragedii Tadeusza Micińskiego W mrokach złotego pałacu. Kreacja artystyczna staje się poszukiwaniem takich sytuacji, w których potwierdza się ten idealistyczny punkt widzenia; prawa biologu, cielesności ulegają zawieszeniu, bohater stwierdza nagle: „Nie czuję głodu, choć nie jadłem, nie czuję snu, choć nie spałem....". W tragedii Micińskiego nie zdarzają się śmierci zwyczajne, ze starości, wskutek przewlekłej choroby, pojawiają się natomiast liczne morderstwa, przy czym każdy kolejny zgon - co nieporównanie łatwiej udowodnić w odniesieniu do krwawej kroniki zabójstw, niżby to było możliwe na przykład w sadze rodzinnej typu Nocy i dni - ma przyczyny metafizyczne. Nie umiera się tutaj od miecza, lecz od „zmienionej aż do potworności myśli ducha". Nie trucizna zabija, lecz miłość lub „metafizyczna wola". Są to zrazu kwestie frazeologii jedynie, inter- pretacje wydarzeń, które autor - za pośrednictwem swoich bohaterów - usiłuje uchronić przed zdroworozsądkowym „realizmem głupoty ludzkiej". Na przykład: „TEOFANU: i przyrzekłeś mi, że niedługo umrzesz. B. ROMAN: Ty mię zabij miłością - usta moje po raz ostatni na ustach Twoich - i zostaw mnie tak leżącym martwo, aż wzejdzie słońce". Od udosłownień fabularnych tej frazeologii - prowadzi prosta droga do fantastyki. Gdyby pójść dalej za słowami bohaterów W mrokach złotego pałacu i wyobrazić sobie świat, w którym naprawdę zawieszono prawa natury, będzie to już świat baśni. Historia Bazylissy Teofanu przeistacza się w baśń: „...z mroku wyłania się widmo - w widmie tym o potwornych nieludzkich kształtach świeci para magnetycznych oczu. Krzyż mrocznieje. Widmo ogarnia Teofanu, wiedzie we mgle, wśród rozjęcza-nych dzwonów i chóru żałobnego". Inny wariant, inny styl, nie bizantyjski, plebejski - to Witolda Wandurskiego Śmierć na gruszy. Ideologie odległe, węzeł fikcji ten sam. Oto śmierć uwięziono na gruszy. I ludzie nie umierają. Biologiczne zniszczenie ciała nie staje się przyczyną zgonu. Na polu bitwy rusza się potworny śmietnik odrąbanych rąk i nóg, głów bez tułowi i tułowi bez głów. Wszystko to żyje. Śmierć okazuje się bowiem personą z krainy ducha, nie materii. A to jest właśnie dogmat ekspresjonistyczny. Schronienie w baśni - czy też w baśniowości - nie stanowi jedynego wyjścia. Ileż to dzieł ekspresjonistycznych zachowuje zewnętrzne pozory przymierza z naturalizmem: „Naturalistyczne" fascynacje tematem tłumu, dołów społecznych, nędzą, losami ludzi sponiewieranych i upodlonych. „Naturalistyczne" predylekcje do szpetnych widoków, drastycznych postępków, zdegenerowanych namiętności. Miciński poprzestawał jeszcze na oświadczeniu, że wierne reprodukcje rzeczy i zdarzeń umiałby wykonywać nie gorzej od niejednego z poczytnych autorów (też by napisał Nanę, gdyby się uparł), ale nudziłoby go to śmiertelnie. Inni ekspresjoniści - choćby Julian Tuwim w słynnej Wiośnie - posługiwali się już efektem ostrej i demaskatorskiej reprodukcji świata. Nie ma w tym sprzeczności, jest rozmaitość indywidualnych strategii autorskich. Cel pozostaje ten sam. Analizując związki ekspresjonizmu z naturalizmem - pojmowanym i literaturo- znawczo, i potocznie - trzeba dokładnie rozróżniać naturalizm jako technolog i ę i naturalizm jako motywację światopoglądową dzieła sztuki. Trzeba bezwzględnie, mówiąc słowami Marksa, oddzielać tu zjawisko od istoty. Technologicznie, czysto zjawiskowo ekspresjonizm bywa „naturalistyczny". Ale motywacyjnie, w najgłębszej istocie wizji świata zobrazowanego w utworze - przeczy naturalizmowi. „Dla obudzonych z realizmu głupoty ludzkiej - czytamy w Bazylissie Teofanu -nie ma już przemiany: każdy dzień jest najwyższym świętem, każdy ruch staje się ofiarą, a każda myśl zakonem i jego posłuszeństwem". To sytuacja skrajna, luksusowa. Bohaterowie już wiedzą, gdzie środek, gdzie cel, co czym rządzi, co z czego wynika. Prawdę mówiąc, i oni miewają chwile załamań. „B. NIKEFOR: Więc w Tobie zupełnie zatracił się Duch? B. TEOFANU: Zupełnie!... nienawidzę Go!... nie dbam on... pogardzam złudzeniem". Momenty zwątpień są tu wszak krótkotrwałe. Nikefor - w dalszym ciągu przytoczonego wyżej dialogu - dobrotliwie uspokaja zbłąkaną Bazylissę Teofanu: „Są źródła, które na jakiś czas ustają - ogród raju zmienia się wtedy w obmierzłą pu- stynię - i dusza wydaje się nicością... Lecz ufajmy potęgom życia, które wszystko odrodzą". Bohaterowie wielu innych fabuł ekspresjonistycznych żyją w „obmierzłej pustyni". Grzęzną w niewiedzy po uszy. Materia - materializm - oszukują ich; natura - naturalizm - wiodą na manowce. Stąd tragedie jednostek, a i wielkich zbiorowości ludzkich. Pokazać te tragedie można najjaśniej poprzez naturalistyczną technologię, jej językiem, za pośrednictwem wybranych z naturalizmu sposobów opisu. Kształtuje się - w związku z tym - dość wyrazisty schemat fabularny, który dąży do denuncjacji perfidnych oszustw natury i, co na jedno wychodzi, zniewolonych przez naturę umysłów. Oto bohater w nowej sytuacji błędnie interpretuje bieg wydarzeń, a także własne w nich poczynania. Wierzy w ciało, zapomina o duszy. Widzi biologię, nie dostrzega wyższych, psychicznych porządków - determinujących ludzkie bytowanie. Im dłużej tkwi w błędzie, tym boleśniej gmatwa własne życie; zapada się w bagno występku, ginie w nieuleczalnym szaleństwie itp. Przykład z dziedziny filmu: Fantom Friedricha Wilhelma Murnau (1922 r.): Początkujący literat, obdarzony troskliwą opieką starego księgarza i czułością spolegliwej księgarzówny, pada ofiarą miłości od pierwszego wejrzenia. Prześladuje go obraz urodziwej nieznajomej, którą przypadkiem widział jadącą powozem przez miasto. Odnajduje tajemniczą piękność, ale w staraniach o jej rękę nie ma szans, dzieli ich bowiem bariera społeczna, on ubogi, ona zamożna, ojciec się nie zgadza na małżeństwo. Na domiar złego pisarskie ambicje młodzieńca okazują się niewczesną mrzonką, nie osiągnie on sławy literata, która - kto wie? - stałaby się może przeciwwagą dla jego ubóstwa. Początkowe sceny tego filmu nie zdradzają ekspresjonistycznych swoistości. Fabuła konwencjonalnie melodramatyczna, fotografie bliskie naturalizmowi, brzydota nędzy, kalectwa, zachorowań, wnętrza pomieszczeń, typów ludzkich. Nic z fantastyki. Jedynie uporczywe powracanie wizji kolaski umykającej w rozjaśnioną do białości przestrzeń sugeruje istnienie jakiegoś innego wymiaru tej niewesołej historii. Patrz-myż dalej. Nieszczęsny bohater spotyka nagle sobowtóra swojej ukochanej a nieosiągalnej bogaczki. Podobieństwo oszałamiające (obie postaci gra to sama aktorka). Czy tę nową dziewczynę, tak łudząco podobną do panny z powozu, podobną zewnętrznie - w sylwetce, rysach twarzy, barwie włosów, połysku skóry - pokocha tak samo namiętnie? pyta w tym momencie widz. A powinien zapytać, czy ma prawo pokochać. Broń Boże! Wszak to tylko dwie identyczne cielesności, a zarazem dwie jakże odmienne biografie, moralności, wyobraźnie, rozumy itp., itd. Gdy pojawią się te pytania, i te odpowiedzi, pojawi się ekspresjonizm. Spór między ciałem a duszą. Nasz bohater dokonuje błędnego wyboru. Fascynuje go wyłącznie ciało. To tak, jak gdyby nie człowieka obdarzał uczuciem, lecz jego fotografię, formę artystyczną, ułudę piękna materii. Panna sobowtór okazuje się regularną kurtyzaną, zaloty, a jakże, przyjmuje, ale domaga się pieniędzy, dużo, coraz więcej. Film rozwija się wedle najprostszych reguł opowieści z tezą. Notuje stadia wykolejenia bohatera, który dla opłacenia względów kurtyzany wikła się w coraz to obrzydliwsze afery kryminalne. Błąd musi zostać ukarany. Postawa, rzec by można, estetyzmu materialistycznego, skompromitowana. Zauważmy, iż wykroczenia przeciw etyce i prawu są tutaj grzechem wtórnym niejako wobec grzechu przegranej z knowaniami natury. Notabene od początku było wiadomo, choć widz mógł się tego zrazu nie domyślać, że sprawy ułożą się właśnie tak, jak się ułożyły: od spotkania pięknej panny w powozie. Miłość od pierwszego wejrzenia to olśnienie samym widokiem, nie osobowością, nie duszą, i taka miłość, wbrew tradycjom romansowym, nic dobrego nie wróży. Po drugie, ekspresjonizm jest antysymbolistyczny. W bardzo subtelnym i nad wyraz powikłanym sensie. Dla symbolizmu treść psychiczna stanowiła również wartość najwyższą, zwłaszcza treść niewyrażalna, transcendentna. Ale symbolizm usiłował przetworzyć byt niematerialny w byt przedmiotowy. Symbol to rzecz, zbiór rzeczy, sytuacja rzeczy, zjawisko dostępne postrzeganiu zmysłowemu. Mgły nocne, śniegowa maska, walący się dom, statek pijany, zgubiony klucz, zatruta studnia. Symbolizm konkuruje z materią, lecz nie dąży do jej degradacji. Przeciwnie, obraz rzeczywistości empirycznej w funkcji symbolu to końcowy rezultat pracy wyobraźni artystycznej, przy czym obraz ten ma wartość wynalazku lub odkrycia, i, w jakiejś mierze, bywa sukcesem twórcy Jeśli utrwala się w pamięci publiczności, lub klęską, jeśli pozostaje niezauważony. Ekspresjonizm w miarę rozwoju oddala się od symbolizmu. Finalnym rezultatem twórczości ekspresjonistycznej powinna być idea, myśl, emocja, a nie symbol w swej materialnej konkretności i wieloznaczności. Ekspresjonizm chce wyrażać wyrażalne i powszechne, w pełni komunikowanie. Po trzecie, ekspresjonizm jest antyformalistyczny. To również problem złożony, nie sprowadza się do wykluczenia artyzmu, gdyż w sztuce byłoby to niewykonalne, lecz do upodrzędnienia popisu sprawności twórczej racjom wyrazu idei filozoficznej. Cyzelowanie tekstu grozi uprzedmiotowieniem dzieła sztuki. W takich praktykach dają o sobie znać uzurpacje materii: w tym wypadku - materiału wypowiedzi artystycznej. Dla ekspresjonisty praca nad dziełem nie powinna, być „robotą", jak chciał Peiper, ani „obróbką", jak głosił Majakowski. Nie powinna to być praca, raczej - krzyk duszy, atak na tworzywo, masakra formy, którą widać w malowidłach Muncha, w owych ostrych bruzdach żłobionych ołówkiem w wielokrotnie nakładanych i zdrapywanych warstwach farby. Ekspresjonistę interesuje dzieło sztuki jako znak, a nie jako rzecz, która skłania do wnikliwej kontemplacji. Tekst jest śladem ruchu emocji i myśli, rumowiskiem form zakrzepłych, ich dysonansem i dysharmo-nią. Ich klęską w walce z duchem twórcy: demonstracją klęski rzeczy. Były próby włączenia refleksji „formalistycznej" w obręb poetyki ekspresjoni- zmu. W piątym zeszycie „Zdroju" z 1917 roku taką próbę podjął Edward Porębo- wicz216. Chciał połączyć ideologię z poetyką. Pokazywał, że Słowacki-myśliciel nie przestał być do końca życia Słowackim-artystą. „Słowacki w ostatnich dniach życia, prawie już przeczłowieczonego, jak widno z fragmentów, układał rodzaj trylogii, na którą byłyby się złożyły: przerabiana wierszem Genesis, duży fragment nazywany niewłaściwie Teogonią, wreszcie Król-- Duchjako część trzecia. I oto, szukając kształtów dla nowej Genezy, co miała odkryć «ajstraszniejszą tajemnicę» natrafił, rzecz szczególna, na rima al mezzo: O najstraszniejszą z wieści pytałem Pana Boga, A wtem u mego proga ujrzałem krąg pajęczy Nakształt miesięcznej tęczy..." Eksperyment wersyfikacyjny Słowackiego, wyjaśnia Porębowicz, miał zastanawiający precedens w dziejach poezji filozoficznej: konstrukcją „rima al mezzo" (rym dośrodkowy) posłużył się w czasach Dantego Guido Cavalcainti, gdy „układał swą najuczeńszą, najciemniejszą, tłumowi najmniej przystępną kanconę" Donna mi pręga. Porębowicz powołuje się na tradycje bliskie ekspresjonizmowi z kręgu „Zdroju", ale jego rozumowanie jest ekspresjonistom obce. Dla Porębowicza koncept wersyfikacyjny to unaocznienie idei utworu, coś w rodzaju ilustracji graficznej i intonacyjnej przebiegów myślowych poematu. „W istocie forma ta - powiada Po- rębowicz - swą łańcuchową ciągłością narzucała się jako doskonały symbol nieskończonych wysnuwań bytu [...]". Ukształtowanie wierszowe jako znak czy oznaka ukształtowań światopoglądowych tekstu - to by się mogło podobać Peiperowi, nie zdrojowcom. Znakomity tłumacz i badacz proponuje w dalszym ciągu własny pastisz tej, zaczętej przez Słowackiego, „nowej Genezy. „Kusiło mię pomyśleć, jak by wyglądały dzieje stworzenia, śladem poety fantastycznie z doktryny transformi-zmu wysnute. Tak się złożyła prawie sama, bo pióro szło za rymem jak spętany jeniec - niniejsza Glosa: Z pierwo-chaosu wnętrzności wydarty I rozpostarty we mgle przedwiekowej Ja duch globowy zapragnąłem bytu. Więc w monolitu naprzód kamień luty Wolą zakuty własną, w firmamenty Ponad odmęty..." I tak dalej. (To z kolei nie mogło by się już spodobać Peiperowi: pióro idące za rymem jak spętany jeniec!) Tekst Porębowicza pozostał bez echa w praktyce poetyckiej ekspresjonistów z Poznania. Ani poszukiwanie „formy niebywałej", ani gry filologiczne w naśladowanie wiersza Słowackiego (co innego - myśli genezyjskich) nie mogły ostać się wśród ich nastawień radykalnie wrogich uzurpacjom formy. Antyformalizm lub antyestetyzm. Ekspresjonizm godzi doskonale resentymenty dla naturalistycznej fascynacji brzydotą z awersją do wszelkich odmian kultu zewnętrznego piękna. Nic też dziwnego, że Przybyszewski atakuje z równą zawziętością naturalizm i impresjonizm. Sprzeciw budzi nie tyle impresjonizm pojmowany jako ściśle określona technika malarska, ile - światopogląd stymulujący między innymi impresjonistyczne urzeczenia pięknem chwili, urodę wrażenia. „Zleniwienie ducha" zagraża artyście zarówno wtedy, gdy korzy się on przed pięknostkami widzialnego świata, jak i wtedy, gdy wytwarza w swych dziełach pięknostki dla oka lub dla ucha jedynie. Twórca zdeprawowany przez estetyzm (najszerzej pojęty) błądzi pośród cieni i pozorów, nieświadom głębi rzeczy, ich treści duchowej. Zachowuje się jak owa para młodych z poematu Słowackiego, którzy podziwiają widok źródła, upajają się światłem i zapachem, ale nie chcą wiedzieć, co kryje się za zjawiskowym pięknem krajobrazu: O biedni - rzekłem - piękność, woń i świeca Jest w duchu... a wy na zewnątrz wyciekli... Jak rozwiązana w chmurze błyskawica217. Wreszcie, po czwarte, ekspresjonizm jest antyludyczny. Nie uznaje wartości dowcipu, nie toleruje estetyki śmiechu. Słusznie pisze Jan Kłossowicz, że ekspresjonizm nie ma poczucia humoru. Febos Apollon, postać występująca w Ucieczce Be-derskiego218, powiada tak: „śmiech z warg zdarłem i ręce ku górze wzniósłszy szedłem do kościołów wiary i prostoty". Słowa te mogłyby być jednym ze sztandarowych haseł analizowanej doktryny. Gdy doznaje się ostatecznych prawd wiary, nie ma powodu do śmiechu. Człowiek śmiejący się czy roześmiany, co czyni „życia komedię", jest albo godzien wzgardy, albo litości. Wzgardy, jeżeli wesołość bezreflek- syjna a pusta okazuje się jedyną reakcją na ekspresjonistyczne męczarnie duszy: to grzech krytyków i gawiedzi zadowalającej się tandetą rozrywkową. Jest godzien litości, jeżeli spotęgowanie komizmu życia staje się widomym znakiem klęski ducha „zleniwionego", i nie ma już nic - prócz błazeństwa. Dionizos, bóg opętany (z Ucieczki Bederskiego): W płazim skurczu do warg lgnął rozchełstany śmiechu zgiełk, prawdy oplwane mściły się koniecznym powrotem, podczas gdym rytmy bijąc obłędu tan tańczył rozpacznego cyrkowca. Znakomitym typem „rozpacznego cyrkowca" jest w polskiej literaturze ekspre- sjonistycznej ex-mnich Choerina z tragedii W mrokach złotego pałacu. Jego cynizm, fortele, błazeństwa są wyrazem duchowego indyferentyzmu, a jednocześnie - symptomem osobowości wchłoniętej przez „realność" życia pojednanego z naturą. Jakże to wszystko razem pięknie i pouczająco sumuje się u Micińskiego. Śmiech i materializm, materializm i szalbierstwo! „B. TEOFANU: Choerina, masz wielką zasługę, iżeś mi przywrócił świadomość realnego życia. Z podłymi i szalbierzami nie należy zrywać - wy jesteście oknami na istotne ludzkie instynkty"219. Dziwne to. W świadomości okrutnej zbrodniarki niewinne w gruncie rzeczy sztuczki Choeriny są aż podłością! a jego wisielcze dowcipy - zaledwie grą instynktów. Wobec „metafizycznej osoby" ten „rozpaczny cyrkowiec" pozostaje tylko marnym, choć niekiedy użytecznym podczłowiekiem. Niechęć do gry ludycznej przejawia się także w stylu wypowiedzi ekspresjoni- stycznej. Powody są te same co i w awersjach antysymbolistycznych czy antyforma- listycznych. Zabawa słowem oznacza reizację słowa. Trzeba znak językowy sprowadzić do rzędu bytów przedmiotowych, do form, aby stały się śmieszne. Przejdźmy z kolei do pozytywnych ofert poetyki ekspresjonizmu. Rządzi nią tendencyjność, o czym już była mowa, i reguła wielostronnych deformacji, które atakują zdroworozsądkową, bezpieczną wizję świata. Czytelnika upatrzonego trzeba schwytać w sieć znaków. W tym momencie światopogląd ekspresjonistyczny domaga się od poezji czy filmu skutecznej strategii pozyskiwania i przekonywania odbiorcy. Ideologia przeistacza się w technologię. Staje się zbiorem konceptów, szkołą manipulowania świadomością. Odnotujmy niektóre tylko typy chwytów. Najprostszy to „mówienie wprost". Apele, hasła, agitacja poetycka. Słowacki: „Całą potęgą ducha cię wzywam, / Człowieku przyszły". Miciński: „Ja komet król - a duch się we mnie wichrzy". Witold Hulewicz (Olwid): „Nieubłagana konieczność każe tak, by nie stępiał duch uznaniem świata ugła-skany"220. W tekstach zdrojowców frazeologia wierszy i frazeologia manifestów nie różnią się między sobą, gdy o Duchu mowa. Agitacja metafizyczna - na poziomie najprymitywniejszym zadowala się zrazu samym tylko utrwaleniem w pamięci odbiorcy słów kluczowych. W poetyce „mówienia wprost", jak wiadomo, najłatwiej o ewidentną grafomanię. Nie brakuje też jej i „Zdrojowi". Już w pierwszym zeszycie (1917) czytamy: „Niechaj się skończy straszliwa posucha, / Byśmy posiedli Twego Ducha". Chwytem bardziej wyrafinowanym okazuje się w poezji ekspresjonistycznej „nauka" - w znaczeniu „wykład", „pogadanka", opowieść wtajemniczająca czytelnika w istotę bytu. Czytelnik zaprojektowany w tych utworach jest z reguły kimś błądzącym wśród pozorów i cieni, nieświadom głębi rzeczy, ich treści duchowej. „Pogadankami" filozoficznymi były w „Zdroju" niektóre Hymny Józefa Wittii-na221. Uprzytomniały one wciąż tę samą prawdę o podległości materii Duchowi, ale już nie w bezpośredniej agitacji, lecz poprzez dobór wymownych obrazów. Hymn o nienawiści: Duch Zła panoszy się w świecie, od nienawiści rdzewieją krzyże w kościołach, płoną domy, padają miasta. Kolejne obrazy ilustrują konsekwentnie niezmienną logikę zdarzeń: od ducha do materii, od psychiki - do ciała. „Na ulicach naszych chodzi nienawiść... a gdy obaczy matkę, a matka w żywocie dźwiga dziecka płód -już płód w robactwo się przemienił". Hymn o nudzie. Nuda to jedna z form „zleniwienia ducha" - coś jak Mrożkowa „nieochota". Gdy duch leniwieje, staje mózg i kosmiczna niemoc ogarnia nie tylko ludzi, ale także wszelkie inne byty materialne, bo wszystko jest z Ducha zrodzone: Ludzie ziewają przeciągle, dusze ich gryzą paznokcie, ziewają drzewa w ogrodach, nudzą się Alpy i Tatry -stękają starczym znużeniem głębiny wszech oceanów; Wiersze organizowane retorycznie, ilustrujące tezy ogólne, skłonne do kategoria- lizacji świata, pragnące nauczać i przekonywać - bez trudu mieszczą w sobie treść filozoficzną i postulaty etyczne, socjalne, a i polityczne. Pisał Stur o Mickiewiczu, „że «bujający w obłokach» mistycyzm prowadził do zupełnie konkretnych wyników: wyłaniały się zeń reguły nie klasztorne, ale odnoszące się do codziennego życia już to całego narodu, już to pojedynczych jego członków"222. Wittiinowy Hymn o nienawiści realizuje tę właśnie zasadę. Jest nie tylko wtajemniczeniem w spirytu-alizm, ale także protestem przeciw wynaturzeniom! Ducha, takim jak wojna, nacjonalizm, dyskryminacje klasowe. Podobnie brzmi ostry, demaskatorski, pacyfistyczny pamfiet poetycki Stanisława Kubickiego Panującym. Nie znaczy to jednak, iżby ekspresjonizm dążył zawsze ku aktywizmowi sił postępu czy lewicy. Retoryka tego nurtu likwiduje wprawdzie granicę między tendencją światopoglądową a tendencjami społecznymi, ale nie określa w żaden sposób sensu i kierunku programu reform społecznych. „Duch" pozwala sobą manipulować całkiem arbitralnie. Spirytualizm nie wyjaśnia, czym jest w historii, jakie ruchy socjalne trzeba uznać za zgodne z ewolucjami Ducha. Może być duchem „wiecznymrewolucjonistą", i może być duchem wstecznictwa. Stąd się biorą znamienne rozdarcia ideologiczne w ekspresjo-nizmie europejskim. Trzeci typ „chwytu" ekspresjonistycznego polega na rozbudowaniu spirytuali- stycznej metafory. Stanisław Kubicki: „Myśl kwasem żre mury"223. Zenon Kosi- dowski: „Morza łamią fale o me sny"224. Myśl jest silniejsza od murów, morza są bardziej kruche niż sny. Gdyby tę metaforykę udosłownić, będzie ona opisem eksperymentów parapsychologicznych (zginanie noży na odległość, zatrzymywanie siłą woli zegarów itd.). Ekspresjonizm stwarza swoje wizje na granicy metaforyczno-ści i dosłowności. Ukazuje świat zdeformowany siłą Ducha, krajobrazy okaleczone eksplozją myśli, ciała zmasakrowane przez wybuch namiętności. (Kubicki: „A! Marny tarzam się przed Tobą w ciała kałuży"225.) Dąży do tego, aby cały wiersz był wizją kataklizmu materii, przy czym - inaczej niż w „pogadankach" - nie respektuje się tu już norm życiowego prawdopodobieństwa, prawą fizyki i biologii nie obowiązują. Przeczytajmy Prolog Stura: moc afektów, energia natchnienia twórczego, siła miłości - rozsadzają ciężkie piramidy. A kiedym zagrał pieśń kościotrupią Na waszych strunach szkieletach: Przychodzę, Pluję w garść, Chwytam wpół - Leci piramida Cheopsa w samo sedno - Słońca! Trafiłem! 226 W Fantomie ruszają się mury domów. Bardzo prędko zmieniają się kolejne sceny. „Trzęsienie ziemi" dzieje się w świadomości bohatera: wycieńczonego, chorego z miłości, na granicy obłędu. Podobnie w słynnym Gabinecie doktora Caligari Roberta Wiene (1920) -jak zauważył Karol Irzykowski - „Kanciaste dekoracje i wnętrza, któreśmy widzieli, nie są dowolną ozdobą, lecz mają uzasadnienie jako wizja [chorego psychicznie - E. B.] Franciszka"227. Nader trafnie i w pełnej zgodzie z intencjami ekspresjonizmu interpretował Irzykowski zasady montażu w Fantomie. „Siekaninę" scen i ujęć uważał zasadniczo za nierozważne pogwałcenie norm odbioru. „Widz pragnie wysmakować obraz ruchowy", powiadał, a na to trzeba czasu. Jedynie „rzeczywiście nastrój, niezwykła treść może dyktować urywanie, niedopo-wiadanie scen, migawkowość, mrugawkowość; są to niby westchnienia albo szalony rozpęd życia jak w Fantomie". Deformacja nie jest wynalazkiem ekspresjonizmu. Obraz świata deformują rysunki dziecięce. Deformuje kubizm i impresjonizm. Rozstrzygające są w tym względzie motywy działań deformacyjnych. Impresjonista - jak to wykazał pięknie Władysław Strzemiński w swych precyzyjnych analizach martwych natur Cezanne'a -odkształca fotograficzny obraz rzeczy, aby oddać pełną sprawiedliwość prawdzie żywych zmysłów. Czyli materii. Kubista deformuje statykę na rzecz dynamiki wielokrotnego oglądania tego samego modela. A więc i jemu chodzi o stosunek między okiem a rzeczą, materią a materią. Ekspresjonista deformuje po to, aby materię ujarzmić, upokorzyć, unicestwić. Deformacjom świata przedstawionego towarzyszą deformacje mowy. Interwencje w język są tu płytkie, płytsze niż u futurystów, ekspresjonista szanuje słowo - jako przekaźnik idei, natomiast postępuje bezceremonialnie z regułami spójności mowy, z logiką obrazów, z precyzją wyrażania. Czytelnik powinien zrozumieć, że oto pod naporem gigantycznej myśli pękają marne wiązania materii werbalnej. Powiada Przybyszewski o Słowackim, że „nieścisłość wyrażenia w najwięcej natężonym twórczym myśleniu" to rzecz „zwykła"228. Tymczasem nie Słowacki, lecz Przybyszewski i jego ludzie zbyt zachłannie korzystali z przywileju wysłowień niechlujnych, a osłabiało to prestiż artystyczny „Zdroju". Są na szczęście częste i piękne wyjątki od tej reguły. Wiele liryków Micińskiego, Wiosna Tuwima, proza Berenta. Liczne powtórzenia mają na celu efekt skrócenia czasu percepcji wiersza. (Można powiedzieć, że poezja potrafi rozwijać się w czasie - mniej więcej - analogicznym do czasu trwania wypowiedzi niepoetyckiej składającej się z tej samej ilości słów. W takich wypadkach wiersz czyta się „jak gazetę". Nie pojawiają się w nim utrudnienia, retardacje, nakazy powrotu do fragmentów już przeczytanych. Sądzę, że do takiej „zwyczajności" temporalnej dążą niektóre wiersze Leopolda Staffa. Można wskazać także szereg dzieł poetyckich, na przykład dzieł Juliana Przybosia, które - odwrotnie - trwają w odbiorze dłużej niż tej samej objętości przekaz potoczny. Odsyłają do partii wcześniejszych, każą rozwiązywać zadania interpretacyjne w układach tropów i rymów, intonacji i paralelizmów.) Wiersz ekspresjonistyczny chce trwać krócej niż mowa potoczna. On, by tak rzec, nie ma czasu, szybuje ponad słowem - w stronę idei. Skupiska słów powtarzanych w jednym wersie - bardzo prędko przeskakuje się wzrokiem. Jan Stur, Prolog: Z kamieni wielu, wielu, wielu Julian Tuwim, Wiosna: Gwar, gwar, gwar, chichoty Gwar, gwar, gwar, piski Szur, szur, szur, gwar, gwar, gwar, Suną tysiące rozwydrzonych par, - A dalej! A dalej! A dalej!229 Ekstaza, groza, obłęd, patos, krzyk to - obok walki z czasem - podstawowe energie deformujące świat przedstawiony i język powiadomień o świecie. Ale ekspresjonizm nie musi istnieć tylko w krzyku. Niekiedy staje się szeptem, wizją wysubtelnioną, która sugeruje obecność Ducha - wcale nie agresywną, ledwo dostrzegalną, a mimo to jakże istotną. W Elegii do Homera Wittiina230 rozpoznajemy znane już implikacje ideowe. Homer fascynuje dlatego, że jest duchem, „marą", osobą materialnie nieobecną i problematyczną biologicznie. „O ślepy, biedny mój bardzie, / co nawet nie masz dowodu / Na to, żeś istniał". Ślad po człowieku, dzieło twórcy Odysei, partycypuje przecież w biografiach duchowych pokoleń i jednostek. „Głody mej duszy i ciała / Tobą spokoje, o maro!" Podobnie Rapsod żałobny ku czci Stefana Że-romskiego - napisany również przez Wittiina - pokazuje, jak doczesność chce w sobie pomieścić mit pisarza. Rytuały grzebalne, które są pożegnaniem ciała, przedstawia Wittiin tak, jak gdyby rzeczywistość materialna oddawała cześć duszy: Zapalić, zapalić co żywo latarnię morską na Helu! - Bo tędy w samotnym korabiu On płynąć będzie - w zaświaty. Jakkolwiek funkcjonują tu mechanizmy wyobraźni spirytualistycznej, to jednak wydarzenia przedstawione w utworach tego typu dają się wytłumaczyć doskonale w systemie przekonań laickich. W płaszczyźnie psychologii, w układzie kultury. Jedynym Duchem, który nie wymaga wiary, a swoje istnienie zaświadcza każdą biografią jednostki i każdą historią narodu, jest wartość wysiłku humanistycznego - artysty, uczonego, twórcy dzieł, które nie umierają. Pisałem przy innej okazji231, że ekspresjonizm i futuryzm to dwie poetyki anta- gonistyczne - wychodzące z biegunowo sprzecznych ujęć rzeczywistości oraz roli artysty w świecie. Futuryzm, w odróżnieniu od ekspresjonizmu, widział podstawową siłę sprawczą w rozwoju materii. Wydarzenia w świecie rzeczy, zdaniem futurystów, określają charakter świadomości społecznej i jednostkowej. Dyktują człowiekowi normy wrażliwości, sterują biegiem myśli i organizują emocje. Antynomie światopoglądowe tych dwóch doktryn uobecniały się w regułach twórczości. Ekspresjoniści pytali: jak wyzwolić się spod tyranii natury, futuryści: jak robić wiersze, w których natura przemówi pełnym głosem. Ekspresjonizm uciekał od zabawy i dowcipu, futuryzm pielęgnował style zabawowe, uwielbiał autoironię, cieszył się grą brzmień, dziwacznym rymem, śmieszną onomatopeją. Ekspresjoniści wierzyli w natchnienie, futuryści uczyli się rzemiosł artystycznych. Pierwsi usiłowali odwracać uwagę od uporządkowań materiału sztuki, drudzy z całym naciskiem eksponowali swoistości materiału - aż do przesady, która tak podobała się Jakobsonowi232 w pracy Chlebnikowa: poeta zatrzymywał w swoich wierszach błędy maszynowe, jeżeli były dość urodziwe lub zaskakująco „pozarozumowe". Ekspresjonizm redukował sztukę do filozofii, futuryzm pragnął wchłonąć filozofię w język sztuki. Apologeci ducha docierali do rzeczywistości socjalnej poprzez iluminacje mistyczne, chwalcy materii głosili, że przeobrażenia społeczne „robią się" wedle tych samych praw, co i przeobrażenia stylów i poetyk współczesności. Oczywiście, pojęcia fundamentalne w obydwu doktrynach, „materia" i „duch", stawały się z biegiem czasu coraz bardziej wieloznaczne. Ekspresjonizm w pewnym momencie ulega rozdwojeniu: jedni faworyzują myśl, drudzy uczucie, jedni poszukują „chłodnych", intelektualnych metamorfoz ducha (i ekspresjonizm ewoluuje w stronę abstrakcjonizmu), drudzy oglądają „gorące" eksplozje treści psychicznych, interesują ich zwłaszcza dewiacje w rozwoju jednostki (stąd: obrazy psychozy, dramaty obłędu, wybuchy histerii jako temat literacki czy filmowy). Rozdwaja się również futuryzm. Materia jest dla niego albo, przede wszystkim, materią żywą, albo martwą i przetworzoną przez człowieka w świat cudów cywilizacyjnych. Marinet-tiego „słowa na wolności", Chlebnikowa i Kruczonycha „język pozarozumowy" są poetycką opowieścią o gwałtownych, niczym nie skrępowanych przepływach energii biologii. Z kolei Młodożeńca liryki „radiowe", Jasieńskiego Pieśń o głodzie to pochwała materii jako produktu pracy rąk ludzkich. Maszyna, automobil, aeroplan, aparat telegraficzny, kinematograf, karabin maszynowy. Najdrobniejszy byt materialny, np. gwóźdź w bucie, uchodzi tu za obiekt bardziej godny futurystycznego poematu niż najwspanialsze fikcje umysłu ludzkiego, np. tragedia Fausta (Majakow-ski). Niekiedy te dwa kulty, kult natury i kult cywilizacji, koegzystują w pełnej harmonii. Zdarza się, że któryś z nich usiłuje zostać prawdą jedynie słuszną w futurystycznych hierarchiach wartości. Majakowski, „piewca kipiącej, a wróg surowej wody", wyraźnie faworyzował materię wprzęgniętą do pracy przez zorganizowane ludzkie kolektywy: woda kipiąca to metafora przyrody ujarzmionej, woda surowa -dzikiej. Z dużym uproszczeniem powiedzieć by można, że ekspresjonizm i futuryzm -jeżeli zsumuje się ich postulaty pozytywne - wyczerpały komplet najbardziej fundamentalnych kategorii potocznego widzenia świata. Materia i duch, uczucie i rozum, życie i śmierć, natura i kultura - cóż pozostaje innym „izmom"? Aksjologiczne wybory doktryn, które dochodzą do głosu później, są zdeterminowane przez hasła poprzedników. Nowe kierunki Nowej Sztuki muszą omijać ekspresjonistyczne i futu- rystyczne lądy, szukają dla siebie miejsca w innych przestrzeniach wartości lub przynajmniej w innym uporządkowaniu tych przestrzeni. Widać to nader plastycznie w dążeniach surrealizmu z jednej, a polskiej awangardy z drugiej strony. Surrealizm kształtuje się ponad sporem futuryzmu z ekspresjonizmem. Czyżby ponad potocznymi ujęciami rzeczywistości? Tak. Znajduje źródła inspiracji twórczej w sferze nadrzeczywistości,w której, jak mniema, dochodzi do unieważnienia wszelkich antynomii logicznych. Przeciwstawnie w rodzaju „duchowe" -„cielesne" czy nawet „żywe" i „martwe" przestają tu obowiązywać. Z kolei polska „Zwrotnica" proponuje czwarte wyjście. Skoro nie można czcić samej tylko materii, gdyż byłby to jawny futuryzm, ani wielbić ducha jedynie, bo to ekspresjonizm, i nie można uciec od tej antynomii, bowiem ucieczkę podjął nadre-alizm, pozostaje potęgowanie, dramatyzowanie rozdarć logicznych ludzkiego myślenia o świecie i ludzkiej mowy. Czarno-biały system wartości, który oferują publiczności literackiej ekspresjonizm i futuryzm, jest prymitywny i sztuczny. Dlaczego tylko rzeczy? Dlaczego tylko myśli? Sztuka rozwija się między sprzecznościami zdrowego rozsądku. Podobnie jak i świadomość potoczna odzwierciedlona w języku: z tą różnicą, że w sztuce intensyfikują się i wyostrzają cechy rozumowań potocznych. Metafora, „międzysłowie", przestrzeń całego wiersza powinny uobecniać dialektykę walki przeciwieństw. Ogarniać sobą pełnię doznań widzialnego i niewidzialnego świata. Wróćmy do ekspresjonizmu i futuryzmu. Tworzą one układ koherentny i w koherencji tej paradoksalny. Im silniej się różnicują, tym łatwiej o mylne decyzje. Granice dwóch wojujących ze sobą kierunków zacierają się raz po raz: zbyt dużo warunków jednocześnie trzeba spełnić, aby osiągnąć czystość doktrynalną. Najwybitniejszym dziełom ekspresjonistycznym najpoważniejsze kłopoty sprawia anty formalizm. Słynny Gabinet doktora Caligańjest bez wątpienia arcydziełem ekspresjonisty cznego antynaturalizmu. Wycofanie kamery z pleneru, uniezależnienie scenografii od kaprysów natury - tak radykalne, że nawet światłocienie na twarzach i strojach aktorów są tutaj malowane - każdym kadrem zaświadcza triumf myśli twórczej nad przypadkowością „naturalnych" ukształtowań świata. Lecz deformacje malarskie olśniewają kunsztownością. Widać trud, rzemiosło, dbałość o kompozycję. Nie da się ukryć inspiracji kubistycznych. A to już grzech, pułapka formalizmu. Najlepsze teksty futuryzmu z kolei nie potrafią wyzwolić się spod uroku psychologii, a co za tym idzie, wyobraźnia poetycka stwarza wizje materii uduchowionej, rozumiejącej człowieka, zachowującej się wobec ludzi w sposób jak gdyby „przemyślany", czujący, partnerski. A to jest znowu wykroczenie przeciw kodeksowi norm futurystycznych. Po obu stronach barykady pachnie zdradą. „A może rzeczy duszę mają inną?", zastanawia się jedna z postaci tragedii Maj akowskiego pt. Włodzimierz Majakowski. Futurysta Jasieński z niedowierzaniem czyta te słowa. Jaką duszę? Cóż za herezja! Karci swojego mistrza za ewidentną „dwulicowość"233. Ale oto przyja-ciele-futuryści dostrzegają i u Jasieńskiego zatrważające objawy omamień ekspresjonisty cznych. Anatol Stern pisze po latach, iż Jasieńskiego Nogi Izoldy Morgan to „utwór z ducha ekspresjonizmu, jak wiadomo, odrzucającego tyranię techniki „w «imię spraw ducha»"234. NOGI IZOLDY MORGAN I RĘCE ORLAKA Historia nieszczęsnej Izoldy i obłąkanego Berga rozgrywa się w dużym, nowoczesnym mieście. Nie wiemy, co to za miasto. Może Warszawa, może Berlin. Postaci występujące w utworze noszą nazwiska niemieckie: Morgan, Berg, Lerche, ale ludzi o takich nazwiskach spotyka się przecież wszędzie. Ukazują się tutaj wysokona-kładowe czasopisma, pracuje elektrownia, czuwają komisariaty policyjne. Karetki pogotowia przywożą do szpitala okaleczonych ludzi. Trwa rewolucja. Nie wiadomo, czy doszło do zbrojnego starcia między robotnikami a policją. Owszem, strajkujący robotnicy zdobywają na pewien czas władzę nad miastem; są uzbrojeni w mauzery; nadal jednak funkcjonuje stary, policyjny aparat ścigania. Rewolucja wydaje się -przede wszystkim - stanem świadomości społecznej, istnieje jako temat rozmów, daje o sobie znać w „coraz dziwniejszej atmosferze"235. Ludzie, których przywożą do klinik wozy pogotowia, nie są ofiarami zamieszek ulicznych. Giną w katastrofach tramwajowych. Pod kołami samochodów, w fabrykach. Życiu człowieka zagrażają maszyny. Zbliża się czas, kiedy maszyna - żarłoczna, złowroga, rozumna - zapanuje nad ludzkością. I będzie chciała ją zniszczyć. Jest więc jakieś miasto XX wieku. Zgiełkliwe, tłumne, rozgorączkowane i ponure. Miasto bez nazwy. „Miasto w ogóle". Punkt w nieskończoności, znak w atlasie wszechświata. „Upadł czerwony, rozpalony, jak płachta. Okrągła, okrągła nieskończoność. I nad rozdętym «I» miasta olbrzymia kropka słońca" (21). Wszystko tu jest okrągłe, symetryczne, zgeometryzowane. Inżynier Berg dostrzega w pracy maszyn - koła, obroty, obręcze. Nawet bieg myśli wydaje się kolisty; zwróćmy uwagę na interesującą, poetycką grę słów „obręcz" i „obłęd" w monologu Berga: „Obręcz żelaznego wysiłku nerwów, która utrzymuje jeszcze nad nimi naszą hegemonię, musi lada chwila pęknąć. Wtedy pozostaje walka albo obłęd" (podkr. - E.B.,32). Koła i linie. Jak w podręczniku geometrii; jak w instrukcji obsługi maszyny - wykresy, schematy. Oto krajobraz z kasztanami: drzewa widzi się „w bezwzględnie prostej perspektywie" (20). Oto pejzaż oglądany z okna pociągu: „skaczący kalejdoskop drzew na diafragmie okna, jak paciorki różańca nawleczone na nitkę głuchego, tępego niepokoju osunęły się w głąb długą, prostopadłą rysą" (19 - 20). Tutaj niepokój można „narysować". I „wyliczyć". Albowiem rzeczy i ludzie tego świata dają się „schwytać" w sieć zależności ilościowych. Czynność liczenia jest natrętnie eksponowana w przeżyciach bohaterów. „Zbliżamy się do końca z matematyczną dokładnością" (31), stwierdza w pewnym momencie Witold Berg. Dzieje się tak, jak gdyby język liczb był ostatnim językiem, w którym można jeszcze wypowiedzieć zagładę ludzkości. „Matematyczna dokładność" charakteryzuje sposób przeżywania ginącego świata. Należałoby powiedzieć raczej: arytmetyczna pedante r i a. Panuje wszechwładnie magia cyfr. Dominują zaś liczby „okrągłe", parzyste, podzielne przez „2". Bądźmy i my pedantyczni: wśród wielu liczb, o których informuje tekst Brunona Jasieńskiego, tylko dwie są nieparzyste. Izolda Morgan, czytamy, ma dwadzieścia trzy lata. Inżynier Berg czeka w komisariacie policji trzy minuty. Wszystko inne jest „podzielne", „binarne", jakby dodatkowo przez to „zsymetryzowane". I tak, Izolda wpada pod tramwaj numer 18. Wyciąga ją spod kół czternaśc i e p a r „zdenerwowanych rąk" (19). Dziewczyna ta popełnia samobójstwo przy ulicy N. pod numerem 14. Magia cyfr zaczyna triumfować: analizowany tekst składa się także z czternastu (numerowanych kolejno) rozdziałów. Liczmy dalej. Witold Berg jest jednym z dwunastu inżynierów Elektrowni Miejskiej. O nieszczęściu dowiaduje się na drugi dzień po wypadku. Ucieka z kliniki, przeskakując po cztery stopnie na raz. Sanitariusz, który sprzedaje Bergowi amputowane nogi Izoldy (obie nogi - podkreśla narrator, 21), znika na dwadzieścia minut. Berg opuszcza klinikę żegnany ukłonami dwóch portierów. W elektrowni błądzi między dwoma rzędami wrogich maszyn. Oskarżony o sabotaż pojawia się w hali fabrycznej prowadzony przez czterech uzbrojonych robotników. O kradzieży nóg Izoldy melduje w dziesiątym komisariacie, w którym pełni dyżur dwóch policjantów i z którego wyprowadza go sześciu dobrze zbudowanych mężczyzn. Na ulicy spotyka „sprężynową" dziewczynę, która prowadzi go na drugie piętro. Uciekając przed tramwajem przypomina sobie swój stary ośmiowiersz; wiersz opowiada o tym, że nadejdzie czas, w którym zbuntują się tramwaje i ulicami popędzą - zasapane, czerwone, ogłupiałe maszyny 18-tki, 16-tki i 4-ki... (38) Ucieka dalej, słabnie. „Obejrzał się - tramwaj dotykał jego pleców. Na oświetlonej tarczy miał 18" (35). Henryk Elzenberg przestrzegał kiedyś krytyków przed niebezpieczeństwami metody „k wanty taty wnej" w interpretacji tekstów literackich. Liczenie epitetów, dodawanie rymów, ustalanie takich czy innych zależności procentowych między elementami utworu, pisał, to zajęcie w gruncie rzeczy bezcelowe. Nie można obliczyć „blasku", nie uda się nigdy „oprocentować" piękna ani wymierzyć stopnia tragizmu czy wzniosłości. „Dzieło ma właściwości niezliczone"236. - W interpretacji Nóg Izoldy Morgan sprawa się jednak przedstawia inaczej. To nie badacz narzuca tekstowi swoje pomiary - to narrator narzuca czytelnikom i badaczom wizję świata najdokładniej zliczonego. Narrator zachowuje się tak, jak gdyby wierzył, że i „tragizm", i „blask", i „obłęd" można opowiedzieć w systemie „kwantytatywnym". Owe „dane liczbowe" pełnią w omawianym dziele funkcje rozmaite. Niektóre stapiają się z biegiem wydarzeń, służą fabule. To, że Berg ucieka przed tramwajem nr 18, jest dla akcji istotne. Pod kołami „osiemnastki" Izolda Morgan utraciła swoje piękne nogi. (Numer osiemnasty zbuntował się pierwszy.) Inne znaki języka „matematycznej dokładności" mają sens symboliczny i zarazem aluzyjny. Jak wspomniałem, Berg to jeden z dwunastu inżynierów elektrowni. Od razu przychodzi na myśl poemat Aleksandra Błoka pt. Dwunastu. Rzecz o dwunastu apostołach rewolucji, tekst złożony z dwunastu części. Zwracałem już na to uwagę: pierwsze zdanie Nóg Izoldy Morgan opowiada o czternastu parach rąk, które ratują dziewczynę; w zdaniu tym „zaszyfrowano" informację o czternastoodcinkowej konstrukcji analizowanego utworu. Paralela konstrukcyjna między dziełem Jasieńskiego a poematem Błoka - na tle rozlicznych analogii tematycznych - wydaje się oczywista. Nie są to przecież najciekawsze osobliwości Nóg Izoldy Morgan. „Magię liczb" literatura zna od dawien dawna. (Dość przypomnieć sobie dzieje „imienia" 44 z Dziadów Mickiewicza.) Najciekawsza osobliwość analizowanego tekstu polega na tym, że większość „wskaźników cyfrowych" ma charakter informacji zbyt e c z n e j. Im bardziej faworyzuje się tu wiadomości o ilościach, tym wyraźniej widać, że są one fabularnie neutralne. Narrator skłonny jest ignorować, raz po raz, logikę biegu wydarzeń, „zapominać" o zamknięciu pewnych wątków - o numerach, liczbach „pamięta" zawsze! Na przykład wątek sensacyjny jest tu absolutnie zbagatelizowany. Trybunał robotniczy wydaje na Berga jakiś wyrok. „Właściwie wyrok jest już wszystkim wiadomy, chodzi tylko o przeprowadzenie przepisanych formalności" (29). Czytelnik nie dowie się nigdy, jaka była treść tego wyroku. Natomiast formalności otrzyma więcej niż trzeba. Z przemówienia Berga posypią się „okrągłe" liczby, Berg będzie długo mówił o milionie udogodnień, które rzekomo dostarcza ludziom maszyna, o dziesiątkach tysięcy bezrobotnych, o tysiącach śmierci i okaleczeń. Potem opuści sąd, nie zatrzymywany przez nikogo. Inny przykład. Nieznany sprawca kradnie z mieszkania Berga nogi Izoldy Morgan. Nazwisko sprawcy nie zostaje w tekście ujawnione. Elementarne normy opowieści sensacyjnej zostają brutalnie złamane. Dzieje się tak, jak gdyby Jasieński - na wiele lat przed Obietnicą Durrenmatta - postanowił dać w swym utworze „podzwonne dla powieści kryminalnej". Jeszcze przykład. Oto Berg donosi policjantom, że ukradziono mu nogi. „Zapomina" dodać, o czyje mianowicie nogi chodzi. Nie rozumie, że traktują go jak obłąkanego. I jednocześnie stać go na to, aby prowadzić w myślach arytmetyczne działania. Czytamy więc: „Weszło sześciu barczystych ludzi i stanęło po obu stronach drzwi" (33). To wysłannicy kliniki dla umysłowo chorych. Czy trzeba pisać, że sześć osób ma dwanaście rąk? Dla Berga jest to z jakichś względów ważne. Mało: on to czuje. Czuje na sobie nie ręce, lecz dokładną ilość rąk napastników. „Ale nie przestąpił jeszcze progu, gdy nagle u c zuł na sobie dwanaście silnych rąk, które powaliły go na ziemię" (podkr. - E. B., 33). „Matematyczna dokładność" przeżywania świata prowadzi do absurdu. Staje się w końcu obłędna. Bo to jest właśnie obłęd. Całość „wskaźników liczbowych" w tekście Jasieńskiego spełnia zatem jedną funkcję zasadniczą: stanowi oznakę szaleństwa bohatera tej książki. Na tym tle wyjaśnia się istota fantastycznego pomysłu o „żyjących" nogach. Nogi „rasowej" Izoldy, przyniesione ze szpitala, „po dwóch tygodniach były równie różowe i świeże, jak pierwszego dnia po operacji" (23). Berg uważa to za rzecz zupełnie naturalną. W nienaturalnym świecie, wymykającym się prawom natury - zbudowanym z kół, z linii prostych, z numerów i cyfr - nogi nie podlegają biologicznemu rozpadowi. Są jak rzeźba. Mają w sobie „powagę marmuru". Istnieją niby Nike Fi-diasza. Poddają się opisowi czysto pojęciowemu, w łacińskiej, oschłej terminologii medycznej. A więc w języku, który nazywamy martwym. „Znał każdy muskuł i nazywał go po imieniu. Przesuwając ręką wzdłuż ąuadriceps cruris, pieścił lekko palcami wewnętrzną stronę uda, w tym miejscu, gdzie pachwinę łączy z kolanem wąski, ledwo dostrzegalny mięsień gracilis, znany także pod nazwą «defensor virginitatis», najsłabszy z wszystkich mięśni nogi kobiecej" (23). Są to nogi z podręcznika anatomii. Widziane tak, jak nakazują „przepisane formalności". Matematyczna dokładność przybiera tutaj charakter dokładności terminologicznej. Jest to przecież wciąż ten sam sposób postrzegania rzeczywistości. Tak rozumuje człowiek, którego świadomość podporządkowała się „myśleniu" maszyn. „Berg czuje się nagle osaczonym. Wszystkie maszyny, oglądane kiedykolwiek, wypełzają z zakrętów świadomości i otaczają go żelaznym pierścieniem. Jak słaba nitka światła z tego labiryntu majaczeje w nim krzyk, imię: Izolda!" (26 - 27). Na tym tle wyjaśnia się także osobliwość wizji przestrzeni przedstawionej w dziele Jasieńskiego. Jest to przestrzeń do maksimum zagęszczona i jednocześnie bliska doskonałej próżni. Inżynier Berg porusza się w tłumie, w tłoku, w ścisku, w rozgardiaszu, ogląda całe „morze ludzkich głów" (29), żyje w otoczeniu zaborczych maszyn, lamp, tablic rozdzielczych itd., ale przeżywa ten krajobraz tak, jak gdyby wypełniający go ludzie nie istnieli, i jak gdyby istnienie rzeczy było tu problematyczne. Ludzi jest dużo, ale nie tworzą oni tzw. „galerii postaci". Są bezbarwni, anonimowi, zredukowani do spełnianych funkcji zawodowych. Lekarz, inżynier, robotnik, student, portier, komisarz, buchalter. Ważne jest ich miejsce w hierarchii społecznej (starszy sanitariusz, starszy mechanik), ważne są aktualne sytuacje, w których uczestniczą (dyżurny urzędnik, pasażer). Podobnie przedmioty, wnętrza budynków, ulice. Berg ustawicznie gubi się w swoim mieście. „Szedł popychany przez szerokie, jasno oświetlone ulice, których nie znał" (34). Traci orientację, błądzi. „Rozgląda się. Jest gdzieś daleko w nieznanej okolicy" (27). Przedmioty mrocznieją, oddalają się w próżnię. „Hala maszyn jest czarna i zieje pustką" (27). Otoczenie wydaje się zbiorem bytów nieuchwytnych, okłamujących zmysły, pozbawionych materialnej konkretności. Spotęgowaniu tego wrażenia służą liczne epitety typu: „niewyraźny" (list), „bezwizyjny" (sen), „niedostrzegalne" (szepty), „nieuchwytny" (żal) itp. Rzec by można, iż - paradoksalnie - cechą charakterystyczną obłąkańczych wizji inżyniera Berga jest ich mroczna, pusta b e z-wizyjność. Pierwszy, zaledwie kilkunastostronicowy tekst beletrystyczny Jasieńskiego ukazał się w wydaniu książkowym w 1923 roku. Publikacja ta nie zainteresowała krytyków ówczesnych, nie stała się - wbrew oczekiwaniom autora - obiektem polemiki literackiej. „Publiczność i krytyka przeoczyły ją"237, pisał w kilka miesięcy później rozgoryczony, niecierpliwy futurysta. Sam wypowiadał się na jej temat parokrotnie. W Expose poprzedzającym Nogi... i na łamach „Zwrotnicy" w głośnym artykule pt. Futuryzm polski (Bilans). Autokomentarz pisarza - w dotychczasowym „stanie badań" - zajmuje bezsprzecznie pozycję centralną. Najciekawsze myśli o Ja-sieńskim: o autorze Nóg Izoldy Morgan - wypowiedział sam Jasieński. Natychmiast pojawia się pytanie: czy musimy wierzyć autorowi? Oczywiście -nie. Ale autokomentarz Jasieńskiego jest tego rodzaju, że zwalnia nas z obowiązku dyskutowania problemu „wiary - niewiary" badacza w prawdziwość autorskich zwierzeń. Wypowiedzi pisarza na temat Nóg... pozostają ze sobą w rażącej sprzeczności logicznej. Jeden sąd wyklucza tutaj drugi. Nie możemy ufać autorowi, ponieważ nie wiemy, kiedy mówi prawdę. (Znacznie łatwiej ustalić, kiedy kłamie.) Gdyby podstawowe tezy autokomentarza Jasieńskiego wynotować w takiej kolejności, w jakiej się pojawiły, otrzymalibyśmy następujący ciąg powiadomień: 1. Nogi Izoldy Morgan są powieścią współczesną. 2. Nogi Izoldy Morgan nie są powieścią współczesną. 3. Nogi Izoldy Morgan nie są powieścią, lecz tekstem paraliterac- kim, który nosi na sobie etykietkę „powieść". I wreszcie, po latach - 4. Nóg Izoldy Morgan nie było i nie ma. Bruno Jasieński nie zajmował się - w ścisłym tego słowa znaczeniu —interpretacją swojego debiutu beletrystycznego, zwłaszcza zaś: nie wyjaśniał sensu fabuły czy roli narratora. Nie analizował takich czy innych fragmentów utworu. Sprawy te po- zostawiał czytelnikom. Jego autokomentarz był natomiast próbą stworzenia dla Nóg... możliwie atrakcyjnej sytuacji odbiorczej. Zgodnie ze strategią fu-turyzmu miała to być sytuacja skandalu. Najwyraźniej zależało mu na tym, aby zaprojektować wokół tekstu skomplikowaną grę nastawień percepcyjnych. Sprzeczne sądy autokomentarza pozorowały siarczystą polemikę, do której, jak wspomniałem, nigdy naprawdę nie doszło. Nie jest rzeczą przypadku, iż przedmiotem owej „gry" okazała się nazwa gatunkowa: „Opowieść". Gatunek stanowi zawsze najogólniejszy zarys sytuacji komunikacyjnej; poetyka gatunku ma charakter „partytury" dla użytkownika; autor Nóg... manipulował dwiema „partyturami": „powieści" i „niepowieści". Bawił się. Sam, bez partnera. I tak, czytamy w Expose, Nogi Izoldy Morgan to powieść. Wybór tej właśnie „partytury" wydaje się aktem najdokładniej przemyślanym. „To, że jako formę wybrałem w tym wypadku powieść, jest zupełnie zrozumiałe. l-o Głosząc hasła demokratyzacji sztuki trudno jest ominąć powieść jako taką, ponieważ na 15% czytającej u nas publiczności na pewno 14,75% czyta jedynie be- letrystykę, a dopiero 0,25 - poezje. 2-o Zabierając się do oczyszczenia z gnoju sztuki polskiej niepodobna nie zawadzić o tę jej gałąź, ponieważ jest najbardziej zagnojona" (17). Nogi Izoldy Morgan „chcą być" powieścią współczesną. Współczesną, czyli, przede wszystkim, lapidarną i skonstruowaną bezbłędnie: „powieść ta ma tyle stron, ile ma (nie mniej i nie więcej), i jest w architekturze swej żelazobetonowa" (17). Wielosłowie dawnej beletrystyki, narzucające odpowiednio długi czas lektury, podyktowane zresztą nie tyle względami natury estetycznej, ile... praktyką płatniczą wydawców, zostaje przez Jasieńskiego wyśmiane i, jak mniema młody gniewny futurysta, ostatecznie skompromitowane. Odtąd „powieści" będzie się pisało krótkie. Zostanie bowiem odwrócona relacja między tekstem wyprodukowanym przez pisarza a „t e k s t e m" rekonstrukcji czytelniczych. Dawniej pisarz klecił z mozołem „tasiemcową" fabułę, która wywoływała u odbiorcy „pewne stany psychiczne". Powieść współczesna, odwrotnie, „poddaje konsumentowi pewne zasadnicze stany psychiczne, na podstawie których czytelnik konstruuje sobie szereg odpowiadających tym stanom faktów. „Dlatego fabuła dla każdego czytelnika może się tu ułożyć inaczej i na tym polega jej niewyczerpane bogactwo" (17). Grę z domyślnością czytelnika rozpoczyna tytuł utworu. Zgodnie z poetyką futurystyczną jest to tytuł-oksymoron i jednocześnie tytuł-zagadka. Słowa „nogi", „Izol-da" i „Morgan" - podobnie jak „obłok" i „spodnie" w poemacie Włodzimierza Ma-jakowskiego Obłok w spodniach czy „cham" i „anielskość" w tekście Anatola Ster-na Anielski cham - reprezentują krainy odległe, niestyczne i wrogie. Dziwią się sobie, prowadzą ze sobą spór. Trzy słowa - trzy znaki - trzy światy. Znak erotycznych fascynacji „niższymi" rejonami kobiecego ciała: nogi. Znak romantycznej mitologii: Izolda, imię kojarzące się natychmiast z Tristanem i Izolda. Wreszcie znak wielkokapitalistycznej przedsiębiorczości: Morgan. (Nazwisko słynnej amerykańskiej rodziny finansistów, założycieli jednego z najpotężniejszych domów bankowych J. P. Morgan & Co.). Czytelnik jest prowokowany do działania: powinien rozszyfrować powiązania między tymi znakami- światami; musi zgadywać, co się za nimi kryje. Czytelnik nie wyrafinowany, nastawiony głównie na intrygę, skłonny jest traktować słowa tytułowe jako - bezpośrednią lub pośrednią - odpowiedź na pytanie „o czym"?, tj. o czym będzie opowiadała dana książka. Warto pamiętać, iż Jasieński często obarczał tytuły swych dzieł funkcją bezpośrednio informacyjną, zaspokajając od razu ciekawość odbiorcy (Pieśń o głodzie, później Słowo o Jakubie Szełi). Nogi Izołdy Morgan kierują domyślność czytelnika w stronę powieści brukowej. Tytuł brzmi nader pretensjonalnie: może to być więc także parodia powieści brukowej. Tytułowa bohaterka, jak sugeruje autor, powinna być młoda i piękna. Wychowana w oszałamiającym dobrobycie („Morgan"), będzie zapewne taiła w swej duszy tęsknotę do wielkiej i wzniosłej miłości („Izolda"), nie stroniąc jednocześnie od grzesznych uciech cielesnych („nogi"). Napięcia między znakami tytułu zapowiadają dramat, najogólniej mówiąc, „wysokich" i „niskich" pragnień człowieka. Tymczasem tekst analizowanego utworu przeczy sugestiom tytułu. Prawdą jest tylko to, że Izolda jest młoda i że jej nogi są piękne. Imię „Izolda" i nazwisko „Morgan" nic nie znaczą. Są przypadkowymi etykietkami. Domyślny czytelnik ponosi tym razem klęskę, ale do jego współudziału autor będzie apelował ustawicznie. Zwracałem już uwagę na zastosowane tu sposoby degradacji fabuły. Wydarzenia umykają uwadze narratora, rwą się wątki. Nie dość na tym: nie wiemy, które fakty należy traktować jako „prawdziwe", tj. na modłę epicką zobiektywizowane, niezależne od nastrojów narratora, a które trzeba pojmować jako „nieprawdziwe", tj. dziejące się w wyobraźni bohatera, w jego śnie, w paranoicznych przywidzeniach. Im bliżej zakończenia, tym więcej niejasności. Ostatni, czternasty odcinek Nóg Izołdy Morgan przedstawia Berga w domu obłąkanych. „Wstał lekko i elastycznie. Dopiero teraz zauważył, że jest skrępowany. Bez najmniejszego wysiłku zdjął z ramion dziwaczny kaftan i cisnął go pod łóżko. Księżyc świecił jasno i jednostajnie. «Pójdę na ulicę» - pomyślał Berg i zbliżył się do drzwi. Drzwi jednak nie miały klamki i były zamknięte. Wtedy podszedł wolno do ściany, ods unął ją z lekkim wysiłkiem i wyszedł" (podkr. - E. B., 33). Na pierwszy rzut oka - łatwo tu o racjonalną diagnozę, zgodną z konwencjonalnym rozróżnieniem „snu" i „jawy" w tradycyjnej beletrystyce, apelującej do zdrowego rozsądku odbiorcy. Oto Berg .zwariował ostatecznie. „Prawdą" jest to, że siedzi w szpitalu wariatów. „Nieprawdą" - że odsuwa ścianę i wychodzi na ulicę. Można przypuszczać, iż wszystko, cokolwiek przedstawiono w poprzednich 13 rozdział- kach, stanowiło zapis zobiektywizowany, natomiast odcinek 14 jest już tylko wizją obłąkanego bohatera Nóg Izołdy Morgan. Tymczasem tekst nie upoważnia nas do tak jednoznacznej klasyfikacji wydarzeń. Owszem, mogło się Bergowi przyśnić, że przechodzi przez szpitalną ścianę. Ale czy wobec tego przyśniło mu się także, dużo wcześniej, w rozdziałku nr 11, że sądzono go przed trybunałem robotniczym i że wyszedł z tłumu na ulicę - nie zatrzymywany przez nikogo? Gdzie się podziało czterech uzbrojonych w mauzery robotników, którzy konwojowali inżyniera? Sąd mógł być także przywidzeniem Berga. Mogło mu się istotnie - w śnie obłąkańczym - wydawać, że spotyka dziwną nieznajomą, dziewczynę o „sprężynowych" biodrach. Ale zachowanie się tej nieznajomej - ze snu czy z jawy? - wcale nie jest bardziej „nienaturalne" niż „zachowanie się" odciętych nóg Izołdy! Cóż, pisarz spełnił swoją obietnicę. Fabuła Nóg... - rzeczywiście - może się dla każdego ułożyć inaczej. Przejście między „nieprawdą" a „prawdą" zostało tu skrzętnie ukryte. Czytelnik powinien szukać tego przejścia. Powinien ustalić, w którym momencie narrator przestał nas informować o faktycznym stanie rzeczy i zaczął przemycać do tekstu wizje szalonego inżyniera. Wiemy, że stało się tak z chwilą, w której Berg postradał zmysły. Ale nie wiemy, kiedy Berg postradał zmysły. Czy już w klinice, kiedy „stanął u nóg" (20) okaleczonej Izołdy, i nagle spostrzegł, że dziewczyna nie ma nóg?A może później, wtedy, gdy postanowił wykupić nogi z kliniki? Pewne poszlaki wskazują, że stało się to właśnie wtedy. Sanitariusz Tymoteusz Lerche, czytamy, wysłuchał prośby Berga i - „nie wyraził najmniejszego zdziwienia" (21). Reakcja sanitariusza wydaje się podejrzana. Więc i scena z wykupieniem nóg może być tylko projekcją „chorej duszy" Berga. To są tylko poszlaki. Nic pewnego. W odcinku nr 6 Berg dochodzi do wniosku, że maszyny go nienawidzą i ten epizod również pretenduje do tego, aby stać się momentem zwrotnym w grze między „jawą" a „przywidzeniami". Wróćmy do Expose. Tekst Nóg..., powiada autor, nie zasługuje na miano wzorca powieści współczesnej. Jego rola ogranicza się do kompromitacji starych technik narracyjnych. Książka ta winna być zatem „przykładem, jak już obecnie pisać powieści nie wolno" (17). Jest to najbardziej tajemniczy passus w całej przedmowie Jasieńskiego. Dlaczego nie wolno? - na to pytanie autor nie odpowiada, musi na nie dać trafną odpowiedź czytelnik, i biada mu, jeżeli zwietrzy w-tym wyznaniu Jasieńskiego zwykły żart i, nie daj Boże, sam się zechce wykpić żartem. „Dowcip, jaki ci się nasuwa w tym miejscu, kochany czytelniku - przestrzega autor - dowodzi tylko twojej naiwności" (17). Wkrótce przecież problematyka „powieściowości" Nóg Izoldy Morgan, rozpętana w przedmowie autora, zostaje - w artykule pt. Futuryzm polski - zbagatelizowana i „unieważniona". Okazuje się mianowicie, że Nogi... są, w intencji Jasieńskiego, wypowiedzią paraliteracką. Poprawne odczytanie tego dzieła wymaga „partytury" wcale nie powieściowej; mało tego, nastawienie na odbiór powieści przeszkad z a w nawiązaniu autentycznego kontaktu między autorem a czytelnikami. „Właściwie historia futuryzmu została już przeze mnie napisana - tak rozpoczyna się Futuryzm polski (Bilans). - Publiczność i krytyka przeoczyły ją, ponieważ nosi na sobie etykietkę «powieść» i niesamowity tytuł Nogi Izody Morgan, Dziś napisałbym ją niewątpliwie trochę inaczej". Pamiętamy z Expose: wybór najbardziej popularnej formy gatunkowej - „demokratycznej" i „zagnojonej" powieści - miał zabezpieczyć poczytność temu utworowi. A teraz autor twierdzi, że nieszczęsna etykietka „powieść" spowodowała przeoczenie Nóg Izoldy Morganl Przygoda Nóg... w biografii literackiej Jasieńskiego na tym się nie kończy. Ma ona swój epilog, równie „fantastyczny", jak i pomysł fabuły omawianego dzieła. Oto tekst, któremu się nie powiodło w krytyce, został w pewnym momencie „przeoczony" przez... samego Jasieńskiego. W jego rosyjskiej Autobiografii (r. 1931) czytamy: „Wynikiem trzymiesięcznej pracy był mój pierwszy utwór prozą - powieść Palę Paryż' (podkr. - E. B.). O Nogach... ani słowa. Tak, jakby Nóg Izoldy Morgan w ogóle nie było. Nie zostały napisane, nie zaistniały, nie ma o czym mówić. W ujęciu zdroworozsądkowym cały ten ciąg sprzecznych wypowiedzi można wytłumaczyć bardzo prosto. Chciał zrewolucjonizować powieść. Nie wyszło. Pragnął - przy sposobności - poddać analizie tzw. „świadomość futurystyczną" (10), uciekając się do powieściowej paraboli. Nie zrozumieli. Trudno. Machnął na to wszystko ręką. Postanowił „zapomnieć" o Nogach..., wolał „zgubić" z listy swoich dzieł „niesamowity" tytuł, który mógł zirytować nowych czytelników; nie tak dawno polska prasa lewicowa wypominała mu nadmierny, wybujały erotyzm w Palę Paryż. Nad tą - czysto „życiową" - interpretacją-nadbudowują się przecież sensy literacko istotniejsze. Postępowanie autora wskazuje, iż pojmował on „powieść" w sposób charakterystyczny dla estetyki futurystycznej, mianowicie: jako pewien, przede wszystkim, fakt socjologiczny. Sam tedy tekst, tak czy inaczej napisany, „powieścią" - wedle Jasieńskiego - jeszcze nie jest. Tekst może stać się powieścią pod warunkiem, że znajdzie się w centrum zainteresowania publiczności czytelniczej i, jak właśnie Palę Paryż, okaże się w końcu czymś więcej niż „książką" - stanie się ośrodkiem pewnej sytuacji międzyludzkiej. Jeżeli coś „wywoła" w społeczeństwie: choćby skandal. Jeżeli coś potrafi spowodować, zarówno w biografii autora, jak i w cudzej świadomości. W przeciwnym razie o „powieści" trudno mówić". Książka Jasieńskiego ma trzy motta. Cztero wiersz z Foot-Ballu Wszystkich Świętych, cytat z Braci Karamazow Dostojewskiego i pierwszy wers z Ballady o tramwajach. Pod cytatem z Ballady o tramwajach podpisał się autor: „Jasieński". Ten sam tekst - Balladę o tramwajach - recytuje w myślach Witold Berg. „W mózgu zamajaczył mu nagle stary, wytarty, kiedyś napisany ośmiowiersz" (35). Czytelnik otrzymuje więc dwie sprzeczne informacje. Motto powiada, że Balladę 0 tramwajach napisał Bruno Jasieński. Tekst Nóg... z kolei mówi, że autorem tej samej Ballady... jest inżynier Berg. W opisanym wyżej „chwycie" przejawia się futurystyczne dążenie do i n s c e n 1 z a c j i „życia" za pośrednictwem wypowiedzi literackiej. Chwyt ten można by, korzystając z terminologii badaczy radzieckich, określać jako złamanie ram y utworu. „Rama" dzieła literackiego, powiada J. Łotman, jest tym, co „oddziela tekst od nietekstu". Rama zabezpiecza utworowi byt autonomiczny. Zmusza odbiorcę do tego, aby traktował rzeczywistość przedstawioną w danym dziele jako zamknięty „świat w sobie". W Nogach Izoldy Morgan „rama" pęka. Autor odstępuje swojemu bohaterowi własny wiersz. Obłąkany inżynier, rzecz jasna, nie „staje się" dzięki temu „Jasień- skim", ale zaczyna go reprezentować. Jawi się jako postać o podwójnej biografii. Jest to biografia inżynera Berga - przedstawiona w tekście utworu, zamknięta w jego „ramie". I jest to, jednocześnie, biografia autora, która rozgrywa się poza „ramą" - należy do „nietekstu". W Expose Jasieński daje dość dokładny rejestr własnych dotychczasowych bojów z publicznością literacką Drugiej Rzeczypospolitej. Opowiada o policyjnym zrywaniu jego wieczorów autorskich w różnych miastach Polski, o administracyjnym wydaleniu go z Krynicy, o próbie pobicia w Zakopanem itd. Chwyt „złamania ramy" pozwala traktować informacje autobiograficzne z Expose jako zapis „drugiej biografii" Berga. Jest jeszcze inna poszlaka. Pierwsze motto: czterowiersz z Foot-Ballu Wszystkich Świętych. Motto to sugeruje, że cały tekst Jasieńskiego będzie czyją ś spowiedzią. Może Berga? A może spowiedzią autora, który po to napisał historię Berga, aby w sposób pośredni odpowiedzieć na pytanie „kim byłem"? I widzę dziś duszę chorą wpatrzony w nieba skrawek, żem był olbrzymią maciorą z milionem maleńkich brodawek. Jeżeli istotnie „sprawa Berga" stanowi maskę dla „sprawy Jasieńskiego", to nie chodzi tu o czysto prywatne problemy autora, lecz o jego, rzec by można, „biogra- fię publiczną". Nogi Izoldy Morgan mają być krytyką „świadomości futurystycznej". Berg przyznaje się do napisania futurystycznej Ballady o tramwajach. A zatem obiektem krytycznej analizy, przeprowadzonej w tej powieści- niepowieści, staje się Jasieński-futurysta. Futuryzm rozwinął i udoskonalił sztukę polemiki totalnej. Operował czarno-bia- łymi schematami. Nie uznawał ocen „migotliwych". Interesowały go bezwzględne antynomie. Albo - albo. Jeżeli coś aprobował - to w tonacji patetycznej apologii. Jeżeli coś kwestionował - to skazywał na unicestwienie. W Nogach Izoldy Morgan futurysta przystępuje do krytyki futuryzmu. Zastanówmy się, z jakich pozycji futuryzm mógłby zakwestionować sam siebie? Jest tak, jak w analizowanym utworze: wyrok został wydany, chodzi tylko o przeprowadzenie przepisanych formalności. Oczywiście, istnieje wiele sposobów likwidacji futuryzmu. Wszystkie one jednak, zgodnie z dotychczasową tradycją polemiczną tego kierunku, powinny dawać okazję do krytyki - właśnie - likwidatorskiej. Żadnych półśrodków, żadnych „ale". Minął czas apoteozy futuryzmu. Teraz chodzi o to, aby go unicestwić. Warunek ten będzie spełniony, jeżeli spojrzy się na „świadomość futurystyczną" z perspektywy świadomości antagonistycznej. Nie tylko - o b c e j, ale przede wszystkim - wrogiej. Taką właśnie perspektywę dał Jasieńskiemu eks-presjonizm. Analogie między fantazją Jasieńskiego a wytworami imaginacji ekspresjonistycznej są bezsporne. Nie możemy w tym względzie co prawda ograniczać pola obserwacji do tekstów krajowych; otwarcie na świat, na Europę, cechuje przecież większość polskich „izmów". W 1923 r. nasz ekspresjonizm rodzimy, zwłaszcza programowy z kręgu „Zdroju", znaczy już niewiele. Ale ekspresjonizmy inne, rosyjski, niemiecki, nadal aktywizują rozwój licznych dziedzin sztuki. Futurysta przymierza się do wyrazistych już stereotypów wypowiedzi ekspresjonistycznej XX wieku. Jedno zwłaszcza dzieło tej doktryny daje okazję do analizy porównawczej. Mam na myśli film głośnego już wówczas twórcy Gabinetu doktora Caligań Roberta Wiene pt. Ręce Orlaka z 1924 r. „Wpły-wologicznie" powieść Jasielskiego nie ma z historią Orlaka żadnych związków: ukazała się wcześniej. Mimo to schemat narracji, konfiguracje fabularne, typy zachowań ludzkich i wreszcie rodzaje pytań stawianych odbiorcy reprezentują w obydwu utworach tę samą konwencję. Ten sam motyw katastrofy. Izolda wpada pod tramwaj, pianista Orlak jest jedną z ofiar wykolejenia pociągu. To samo nieszczęście: amputacja. Izolda traci nogi, Orlak ręce. Ta sama niesamowitość. Odcięte nogi dziewczyny żyją nadal, niezależnie od ciała, w sposób niewytłumaczalnie suwerenny. Pianiście przyszywają nową parę rąk, i one także zachowują się „w nim" dziwnie i groźnie, zbuntowane przeciw człowiekowi, osobne w swych przerażających zamierzeniach. Są rękami skazanego na śmierć zbrodniarza. Nie chcą grać, chcą dalej mordować. Ten sam obłęd. Udręka doprowadzonego do skrajnej rozpaczy Orlaka przypomina udręczenie Berga. Niektóre sceny z filmu Roberta Wiene - pokazujące człowieka torturowanego lękiem obłąkańczym - dałyby się wkomponować do ekranizacji Nóg Izody Morgan, gdyby ktoś w owych latach w Polsce zastanawiał się nad „filmowością" prozy skandalizującego poety. Oczywiście, implikacje ideowe obydwu dzieł są różne (bunt rąk przeciw woli Orlaka to bunt ciała przeciw duszy, który film zdemaskuje w końcu jako ordynarne oszustwo), funkcjonowanie poetyki jest do pewnej chwili niemal identyczne. Chwyty i motywy ekspresjonistyczne pełnią w tekście Jasieńskiego funkcję instrumentalną. Jasieński pokazuje, iż antynomia dwóch walczących doktryn nie jest bezwzględna. Futuryzm zostaje tu skompromitowany wcale nie dlatego, iżby racja była po stronie ekspresjonizmu, lecz dlatego, że w świadomości futurystycznej grasują utajone „mistycyzmy" i ekspresjonistyczne uniesienia. Osobliwy bilans: futuryzm przegrywa i nie wygrywa ekspresjonizm. Obydwa systemy wykrwawiają się w tym starciu. Istnieje gdzieś, być może, trzecia racja. Ale Jasieński jej nie zna. Może uda mu się do niej dotrzeć w następnej książce? Będzie to wówczas „powieść współczesna" sensu stńcto. Nogi Izoldy Morgan są rozrachunkiem ze świeżą jeszcze przeszłością sztuki XX wieku. I dlatego, powiada autor, winny być „z pewnością przykładem, jak obecnie pisać powieści nie wolno". Zapytajmy jednak, jakie to odchylenia - i czy tylko odchylenia wyobraźni? - przydarzały się futuryzmowi i spokrewniały go z ekspresjonistycznym wrogiem. Nie, problem nie zamyka się w kręgu samej tylko wyobraźni. Rewizja futurystycznej świadomości ma w Nogach Izoldy Morgan określony cel ideologiczny. Futuryści polscy i rosyjscy kubofuturyści (Wasyl Kamieński, Włodzimierz Majakowski) uważali się za autentycznych heroldów rewolucji proletariackiej. Polski poeta Jerzy Jankowski w swoich Skrutach prozy i poemach (1920) stawiał nieomal znak równości między „futuryzmem" a „komunizmem"; słowa „tram w poprzek ulicy" - tytuł zbioru wierszy Jankowskiego - nie miały być, jak pochopnie rozumiała krytyka ówczesna, próbą poetyckiego uniezwyklenia krajobrazu miasta: są one metaforą (ściślej: synekdochą) robotniczej barykady. Futuryzm jednak wchłaniał dość łatwo, i przemieniał w poezję, idee rewolucyjności ekstremalnej. Odchylał się już to w stronę anarchizmu (np. w swym stosunku do tradycji literackiej), już to w stronę tzw. „lewactwa". Zwłaszcza wczesnofuturystyczna filozofia maszyny wydawała się ułomna i szkodliwa. Kult świata maszyn śmieszył naiwnością. Lęk przed tym światem - po 1917 r. - nie miał racji bytu. Jasieńskiemu zależało na tym, aby wyplątać jakoś swoją twórczość - i swoją ideologię - z labiryntu pseudoproblemów. W Pieśni o głodzie, w wierszach z Ziemi na lewo, w Słowie o Jakubie Szeli- nie mówiąc już o utworach rosyjskich - poddawał futuryzm coraz bardziej radykalnej „czystce", przymierzając treści swych dzieł do aktualnych w ruchu robotniczym norm i założeń. Z pewnością wiedział, że rewolucja proletariacka od dawna już uporała się ze sprawa „burzycieli maszyn", że jest to sprawa zamknięta, opisana, odłożona do archiwum. Kiedyś robotnik, istotnie, obciążał odpowiedzialnością za swój los maszynę, i próbował ją zniszczyć. Teraz ta prymitywna postawa znajduje swój wykładnik w poezji futurystycznej. Futuryzm, wbrew sobie, wbrew nastawieniu na przyszłość, na futurum, okazuje się jawnym anachronizmem. Trzeba go skompromitować. Oddać pod sąd, w ręce robotniczego trybunału. Witold Berg był kiedyś futurystą. Pisywał wiersze o zbuntowanych tramwajach. Wiara w nieograniczone możliwości materii podsuwała mu wizje maszyny myślącej i mściwej, planującej zagładę ludzkości. To się stanie jednego popołudnia czy ranka, niespodzianie, zwyczajnie, tak, jak wszystko się staje, zobaczycie, że naraz na narożnych przystankach nie przystaną łoskotem mijające tramwaje. Będą pędzić w podskokach, przeskakując z szyn w szyny, długie szyje poprzecznie przewylocą, jak nurki... W Nogach... inżynier Berg zostaje ukarany za ten właśnie wiersz. Opowieść Jasieńskiego stanowi studium świadomości przeciążonej futurystyczną wyobraźnią. To przecież zwykła blaga, z tymi szalonymi tramwajami. Materia nie zna szaleństw. Ktoś, kto wierzy w szaleństwo maszyny, sam jest człowiekiem szalonym i niebezpiecznym dla otoczenia. Wyrok wydany na Berga jest już znany, powiada narrator. Tak. Berg-futurysta to wariat i zostanie osadzony w szpitalu wariatów. BUT W BUTONIERCE ALBO WEHIKUŁ CZASU A przecież wszystko zaczynało się niefrasobliwie i radośnie. W heroicznych latach futuryzmu fantazjowanie stanowiło nieodłączny atrybut poezji i manifestów. Kreacje wyobraźni miały na celu pozyskanie ogółu odbiorców dla idei powszechnej szczęśliwości: idei młodzieńczo pięknej, jakże prostej w urzeczywistnieniu, jak dokładnie odkłamanej z „etykietek" walącej się w gruzy kultury dnia wczorajszego. Młodzi poeci ruchu futurystycznego nie zastanawiali się prawdopodobnie nad implikacjami światopoglądowymi swych grotesek i fantasmagorii, liczyły się doraźne, publicystyczne efekty, a także znaleziska artystyczne - a i zabawowe; sama fantastyka, z motywami niezwykłości czy nawet cudowności, była konwencją służącą edukacji futurystycznej czytelnika. Tekst funkcjonował w dwóch różnych i jak gdyby niestycznych porządkach. W porządku retoryki był bez wątpienia agresywną propagandą materialistyczną. W porządku obrazowania - „zapominał" o ograniczeniach, jakie nakłada filozofia, „pamiętał" o atrakcjach, jakie potrafi stwarzać tylko sztuka. Jasieński jest bez litości: BUT W BUTONIERCE Zmarnowałem podeszwy w całodziennych spieszeniach, Teraz jestem słoneczny, siebiepewny i rad. Idę młody, genialny, trzymam ręce w kieszeniach, Stawiam kroki milowe, zamaszyste, jak świat. Nie zatrzymam się nigdzie na rozstajach, na wiorstach, Bo mnie niesie coś wiecznie, motorycznie i przed. Mijam strachy na wróble w eleganckich windhorstach, Wszystkim kłaniam się grzecznie i poprawiam im pled. W parkocieniu krokietni -jakiś meeting panieński. Dyskutują o sztuce, objawiając swój traf. One jeszcze nie wiedzą, że gdy nastał Jasieński, Bezpowrotnie umarli i Tetmajer i Staff. One jeszcze nie wiedzą, one jeszcze nie wierzą. Poezyjność, futuryzm - niewiadoma i X. Chodźmy biegać, panienki, niech się główki oświeżą, -Będzie lepiej smakować poobiedni jour-fixe. Przeleciało gdzieś auto w białych kłębach benzyny, Zafurkotał na wietrze trzepocący się szal. Pojechała mi bajka poza góry doliny I nic jakoś mi nie żal, a powinno być żal... Tak mi dobrze, tak mojo, aż rechoce się serce. Same nogi mnie niosą gdzieś - i po co mi, gdzie? Idę młody, genialny, niosę BUT W BUTONIERCE, Tym co za mną nie zdążą echopowiem: - Adieu! — Przestrzeń przedstawiona w tym wierszu jest nieokreślona - jak gdyby - bezgraniczna. Wyłaniają się wprawdzie raz po raz (z rozjaśnionego słońcem tła) zarysy osobnych przedmiotów, a to strachy na wróble, a to park z krokietnią, to znów auto w kłębach spalin, to czyjś szal na wietrze, ale przedmioty te nie tworzą spójnej całości. Nie są względem siebie usytuowane topograficznie, nie można ich „nanieść" na mapę. Nie wiadomo, co znajduje się z lewej, a co z prawej strony, co widać w głębi, co na pierwszym planie, itd. (Wiemy jedynie, że człowiek przechodzi obok rzeczy, które m i j a i zostawia za sobą.) Wrażenie nieokreśloności „miejsca akcji" potęgują zaimki „coś", „jakiś", „gdzieś"; ten ostatni pojawia się w analizowanym tekście dwukrotnie. Przeleciało gdzieś auto... Same nogi gdzieś niosą... Jasieński chce utrzymać w naszej wyobraźni ową dynamiczną niestabilność otoczenia, usiłuje na różne sposoby „unieważnić" krajobraz: Nie zatrzymam się nigdzie na rozstajach, na wiorstach Słowo „rozstaje" oznacza miejsce rozejścia się dróg. Już to samo słowo buduje przestrzeń tymczasową, niepewną, ruchomą. Ale poecie to nie wystarcza. Przyspiesza rytm marszu, ostrzega: nie zatrzymam się, nigdzie, nawet na rozstajach. I dalej: Pojechała mi bajka poza góry doliny Wyrażenie „poza góry doliny" pochodzi z pieśni ludowej, z baśni („za górami, dolinami") i stanowi peryfrazę słów „gdzieś bardzo daleko". Nie mamy żadnej pewności, iż w krajobrazie Buta w butonierce istnieją naprawdę jakieś doliny czy góry; domyślamy się tylko, że mowa o obszarach rozległych. Jest to przestrzeń bez granic, większa od rzeczywistego świata, skoro trzeba ją pokonywać krokami - nie tylko „milowymi", ale i „zamaszystymi, jak świat". (Jeden „świat" -jeden krok.) Cała architektura przestrzeni wydaje się zjawiskiem czysto pojęciowym, jak w matematycznym równaniu - „niewiadomą i X". A może nie jest przestrzenią? Może krajobraz, tak przemienny i znikli wy, stanowi tutaj maskę dla czegoś zgoła innego? Istotnie. Ruch w przestrzeń i w wierszu Jasieńskiego okazuje się metaforą ruchu w czasie. Chwyt Jasieńskiego apeluje do potocznych doświadczeń językowych. Mówimy „dwie godziny drogi"; niepoprawnie, ale zrozumiale. Ścisły związek czasu i przestrzeni odgrywa też doniosłą rolę w poetyce montażu filmowego. Zmarnowałem podeszwy w całodziennych spieszeniach, Teraz jestem słoneczny, siebiepewny i rad. Pierwsze zdanie odnosi się do przeszłości („zmarnowałem"), drugie dotyczy teraźniejszości („jestem"). Dawniej było źle, a teraz jest dobrze. Słonecznie i radośnie. Dlaczego? Oto dawniej, powiada Jasieński, jego bohater wierzył w sens działań przestrzennych; całymi dniami, w wiecznym pośpiechu, uganiał się po mieście, może sądził, że wystarczy znaleźć odpowiednie miejsce na Ziemi, w którym żyje się lepiej, autentyczniej, „siebiepewniej". Nic z tego jednak nie wyszło. Nie znalazł. Niepotrzebnie zdzierał buty i marnował siły. Teraz jest inaczej. Rozpoczął wędrówkę w czasie. Rozwiązanie wszelkich problemów znalazł w idei futuryzmu (z łacińskiego futurum - czas przyszły). Zrozumiał, że należy wyprzedzić swoją epokę. Odrzucić wszystko, co stare i martwe. Tu trzeba pamiętać, że futuryzm był doktryną artystyczną, która wykraczała daleko poza samą sztukę. Futuryści - włoscy, rosyjscy i polscy - pragnęli dać społeczeństwu nową koncepcję egzystencji, nowy model istnienia. Zwłaszcza w Polsce, po wojnie, po odzyskaniu niepodległości, poezja futurystów chciała być pierwszym „wehikułem czasu", który oddali naród od klęsk przeszłości i przeniesie w erę prawdziwej swobody. A więc, bohater Buta w butonierce idzie - nie po ziemi, nie w przestrzeni: maszeruje w czasie. To, co dla innych obywateli jest teraźniejszością, dla poety-f-uturysty należy już do zamierzchłej przeszłości. On w i e, co będzie jutro, kto zwycięży; inni jeszcze nie wiedzą. W parkocieniu krokietni -jakiś meeting panieński. Dyskutują o sztuce, objawiając swój traf. One jeszcze nie wiedzą, że gdy nastał Jasieński, Bezpowrotnie umarli i Tetmajer i Staff. But w butonierce ukazał się drukiem w 1921 r. - w tomiku pt. But w butonierce. W tym czasie żył jeszcze Kazimierz Przerwa-Tetmajer. Umarł w wiele lat później, w 1940 r. (W rok po tragicznej śmierci Jasieńskiego.) Żył także Leopold Staff. Umarł w 1957 r. (W osiemnaście lat po śmierci Jasieńskiego.) Wiecujące dziewczęta, które tak zawzięcie rozprawiają o poezji, żyją w czasie „normalnym", kalendarzowym i, oczywiście, nie mogą „wiedzieć" nic o „śmierci" dwóch czołowych przedstawicieli Młodej Polski. Poeta-futurysta żyje już w innym wymiarze czasowym. Aktualny kalendarz - Jasieńskiego nie obowiązuje. Poeta-futurysta „wie", że Staff i Tetmajer umarli, ponieważ przygląda się wydarzeniom dzisiejszym z perspektywy „człowieka jutra". Z tej perspektywy nie tylko życie poetów „starej daty", takich jak właśnie Tetmajer i Staff, ale także egzystencja wszystkich innych ludzi, np. przypadkowo spotykanych na ulicy, robi wrażenie istnienia sztucznego, jak gdyby nie byli ludźmi, lecz makietami z gabinetu figur woskowych. Albo strachami na wróble. Czy należy z nich kpić? Czy trzeba ich upokarzać? Skoro są już cieniami istnień ludzkich? Nie. Poeta--futurysta jest w znakomitym nastroju i postanawia być wspaniałomyślny. Nie szydzi, nie drwi; raczej bawi się i żartuje; stara się zachowywać uprzejmie. Mijam strachy na wróble w eleganckich windhorstach, Wszystkim kłaniam się grzecznie i poprawiam im pled. Albowiem, to bardzo ważne w programie działań futurystycznych, wszyscy mają jeszcze szansę. Ktokolwiek zdobędzie się na maksimum wysiłku woli i wyobraźni, aby pójść za poetą - w krainę f u t u r u m, zostanie uratowany. Przed śmiercią za życia. Dla opieszałych, tylko dla nich, Jasieński jest bez litości: Tym co za mną nie zdążą echopowiem: - Adieu! - Na tle powyższych ustaleń wyjaśnia się sens tytułu analizowanego wiersza. A zarazem i całej książki Jasieńskiego. Jest to tytuł szokujący, ekstrawagancki, typowo futurystyczny, „pachnący" skandalem, i jednocześnie - w ramach systemu wartości, który został wprojektowany w tekst - całkowicie logiczny. Buty były potrzebne dawniej, podczas pokonywania przestrzeni, w epoce „całodziennych spieszeń". Teraz natomiast, kiedy odbywa się podróż w czasie, obuwie jest już zbyteczne. Teraz „idą" nie nogi - „idzie" wyobraźnia. Myśl, woda. Trzewiki można zdjąć, odrzucić, albo, żeby było śmieszniej, jeden but umieścić w butonierce. Zamiast kwiatka. Idea ruchu w czasie uzewnętrznia się tutaj na wszystkich poziomach struktury utworu. Nie tylko w świecie przedstawionym. Także na poziomie operacji leksykalnych, a po części także w planie wersyfikacyjnym. Język Buta w butonierce stanowi projekcję polszczyzny jutrzejsze j. (Jak ją sobie w 1921 r. wyobrażał Bruno Jasieński238.) Jeżeli podmiot analizowanego wiersza „czuje się" człowiekiem jutra, powinien przemawiać do nas językiem przyszłości. W wyobraźni Jasieńskiego nasz język będzie kiedyś (dla bohatera wiersza -już jest) systemem maksymalnie ułatwionym. Będzie, po pierwsze, kodem wielojęzycznym, po drugie, ekonomicznym, i po trzecie: terenem swobodnej gry słów. W krainie f u t u r u m znikną bariery między narodami, i między językami etnicznymi. Wbrew zaściankowym purystom, którzy usiłują wypędzać z polszczyzny wszelkie obce „naleciałości", człowiek jutra, powiada Jasieński, będzie korzystał ze słownika całej ludzkości. Zależnie od doraźnych potrzeb. Jeżeli zechce, powie „wiec". A jeśli zechce - „meeting". Raz powie „jour-fixe" czy „adieu", raz „stały posiłek" czy „żegnajcie". Będzie się bogacił - w języku. Swobodna mowa przyszłości pozwoli człowiekowi redukować długie, wielosłowne wyrażenia; ściągać w jedno słowo. Na przykład, zamiast zdania: „powiem: adieu - i oddalę się od was tak prędko, że usłyszycie tylko echo mego głosu", wystarczą dwa słowa: „echopowiem: adieu". Lub inny przykład. Zamiast „ocieniony park" - „parkocień". Człowiek przyszłości, mówi dalej Jasieński - oczywiście: mówi nie wprost, sugeruje tę swoją wizję futurologiczną za pośrednictwem stylu wiersza - będzie się bawił językiem, tworzył nowe połączenia znaków („siebiepewny" zamiast „pewny siebie"), posługiwał się neologizmami („mojo" - przez analogię do „nieswojo") itd. Albowiem mowa ludzka nie może pozostać neutralną wobec powszechnej radości w pięknej krainie futurum. Z główną ideą wiersza, ideą nieustannego ruchu, współpracuje także wersyfika- cja. Prawda, But w butonierce nie reprezentuje nowej techniki wierszowania. Tok anapestyczny z hiperkataleksą przed średniówką (a w wersjach nieparzysty - także w klauzuli) nie stanowi wynalazku „jutra". Znany był przed Jasieńskim. Ale rytmiczny sylabotonik bardzo dobrze ilustruje ruch. Ważną rolę odgrywają tu właśnie średniówki mocne, wyraźne (wyjątek stanowi wers trzeci od końca), wzmacniane niekiedy przecinkiem lub myślnikiem. Rozłamują każdy wers na dwie połówki, i jednocześnie dzielą jakby cały tekst pionowo na dwie strefy. Otóż zdecydowana większość czasowników ruchu mieści się w strefie pierwszej, przed- średniówkowej. (Zmarnowałem, idę, stawiam kroki, nie zatrzymam się, bo mnie niesie, mijam, kłaniam się, chodźmy biegać, przeleciało, zafurkotał, pojechała, same nogi mnie niosą, idę, nie zdążą.) W strefie drugiej natomiast, od średniówki do klauzuli, gromadzą się głównie epitety. (Całodzienne, siebiepewny i rad, zamaszyste, motorycznie, elegancki, panieński, poobiedni, białe kłęby, trzepoczący się, itd.) Czasownik ruchu rozpoczyna bieg słów w każdym niemal wersie. (Wyjątki potwierdzają regułę.) Każdy wers wydaje się nowym pchnięciem, skokiem, zrywem. Epitety pojawiają się później, po średniówce, modyfikują obraz ruchu, łagodzą tempo po to, aby za moment nastąpił nowy wybuch ruchu, nowy przypływ sił. Wiersz Jasieńskiego, dzięki tym zabiegom, ma w sobie jakby oddech prędko idącego człowieka. TRADYCJA POGROMCÓW TRADYCJI „Ananasy w szampanie! Ananasy w szampanie! Herold rosyjskiego egofutury-zmu, Igor Siewierianin239, zachwalał w swoich wierszach atrakcje kawiarnianych smakołyków, „Lody z bzu! Lody z bzu!", śpiewały jego ody kulinarne, reklamy gromkie jak hymn, manifesty beztroskiej euforii, apologie zmysłowych zachwyceń. Wymyślne rysunki klejnotów, podniecające pachnidła, śnieżnobiałe pudry, zalotne muśliny to przecież także królestwo materii: świat odsłonięty przez futuryzm. Materia radości i radość materii jako temat i szansa dla „ohymnienia ekscesów". Analogiczne motywy, a niekiedy jawne parafrazy utworów Siewierianina, bez trudu rozpoznajemy w wierszach Jasieńskiego. „Polecimy na Bleriocie do Chicago / Jeść o zmierzchu słodki kompot z ananasów" - tak kończy się Śnieg Jasieńskiego; finał Uwertury Siewierianina łączy te same idee upojeń konsumpcyjnych: lot w przestworzach i deser z owoców południowych. „Ananasy w szampanie! Ananasy w szampanie! Z Moskwy - do Nagasaki! z New Yorku - na Marsa!" Prawda, wódz egofu- turyzmu lata wyżej, każe sobie serwować wykwintniej sze dania, kompot to jednak nie szampan, a Mars nie Chicago. Prawda i to, że estetyka zachwytu nad pięknościami dostatku czy flirtem salonowym pojawia się w ponurym, gnilnym, chorującym świecie Buta w butonierce raczej rzadko. Pojawia się jednak, na przykład: „Słońce do głowy biło ekstazą. / Słowa spływały w jeden refrain. / Obserwowała mnie bez-wyrazowo / Spod tangoszalu przez face-a-main". Znamienne, iż Stanisław Baczyń-ski w Sytym Paraklecie i głodnym Prometeuszu z 1924 r. eksponował właśnie te, radosne, zrywające z „płaczliwą filozofią płci" Przybyszewskiego, wiersze najmłodszych poetów Drugiej Rzeczypospolitej, między innymi także Jasieńskiego. Miłość jako przygoda, dytyramb ku chwale młodości i szczęścia, namiętność człowieka w pełni zdrowia i sił witalnych - to są, oświadczał krytyk, autentyczne innowacje Nowej Fali. W tym kręgu wyróżniał Juliana Tuwima, Tytusa Czyżewskiego, Brunona Jasieńskiego, Edwarda Kozikowskiego, Emila Zegadłowicza240. Wśród młodych gniewnych, którym zdarzało się raz po raz grywać role młodych niefrasobliwych, powinien by się znaleźć i Stanisław Młodożeniec, najpogodniejszy spośród futurystów, autor takich oto obrazków: zabieliło się - rozszerzyło się z serca ciężar spadł UH ulżyło się hej, hej pójdziemy, hej pobiegniemy - [•••] tam, gdzie najgwarniej... do najludniejszej wejdźmy kawiarni - gdzie skrzy wesołość rozpartych kobiet białego śniegu prośmy na obiad... - panie kelnerze - śnieg na talerze241 Wciąż to samo. Znów przypomina się Siewierianin. „W grupie dziewcząt nerwowych, w intensywnym damskim towarzystwie"... Przypomina się Śnieg Jasieńskie-go. „Uśmiechnęły się panienki w białych lisach / I podniosły wąskie palce aż ku ustom..." Notabene wiersz Młodożeńca nosi ten sam tytuł: Śnieg. Analogie realiów i pól wyrazowych nie są najistotniejsze, ale i one mogą intrygować. Wino, kobieta i śnieg. Iskrząca wesołość, fantazje młodzieńcze, zima miejska. U Jasieńskiego, jak wspomniałem, wesołości nie zawsze są czyste, u Młodożeńca - jaśnieją bez skazy, huczy beztroski karnawał, „tam dzwoneczki dyń-dyń-dyń / tam saneczki su-su-su / pierzcha śnieg... / dorożkarska szkapa parska"... Karnawał nie pozbawiony futurystycznych „wydźwięków" światopoglądowych: takie stłumiEnie - oszołomiEnie -trą trą, tramwaje... - duszy nie mają?... Wydaje się, że oto kółko się zamyka, futuryzm tłumaczy się poprzez futuryzm - krajowy i zagraniczny - a tożsamości motywów, retoryk, sytuacji lirycznych itd. to są zwyczajne dzieje w każdej orientacji artystycznej. Tymczasem tak nie jest, to znaczy, jest nie tylko tak, tutaj futuryzm nie zamyka się w zaczarowanym kręgu własnej odrębności, przeciwnie, otwiera się w stronę tradycji. Znamy podobne, wcześniejsze poetyckie zimy miejskie, tańce, hulanki, swawole - z lektur przedroman-tycznego klasycyzmu. Adam Mickiewicz, Zima miejska242: Lekkie nareszcie oblókłszy nankiny Modnej młodzieży przy woły wam koło; Strojem poranne zbywamy godziny Albo rozmową bawim się wesołą. Pijemy węgrzyn, mocny setnym latem, Wrą po kryształach koniaki i poncze, Płci piękna gasi pragnienie muszkatem, Co dając rzeźwość, myśli nie zapłacze. Świat młodego Mickiewicza - w tym wierszu -jest aż dotykalnie konkretny, materialny, o ostro narysowanych granicach. Parafrazując słynne hasło z almanachu futurystycznego Gga powiedzieć by można, że i tutaj słowa i przedmioty mają swoją wagę, dźwięk, barwę, rysunek: zajmują miejsce w przestrzeni. „Wrą po kryształach koniaki i poncze". Wóz - „pędzi ciężarny metalem". Bruk jest „ziębiącą obleczony szatą". Przedmioty - „rzeźbą i farbą odziane". Cóż za dobitność wizerunku rzeczy! jakże wzorcowa lekcja obrazowania zmysłowych zachwytów! To świat dla oczu, dla uszu, dla rąk, dla podniebienia, dla płuc. Ten, w ślniący kryształ włożywszy oblicze, Wschodnim balsamem złoty kędzior pieści, Drugi stambulskie oddycha gorycze Lub pije z chińskich ziół ciągnione treści. Oddychać gorycze, pić treści, jakże „futurystycznie" w swych sensach najgłębszych prezentują się te, sprzed stu lat, klasycystyczne peryfrazy! A moda, stroje, złote kędziory, lekkie nankiny? firany atłasowe? raje konsumpcyjne. I one także antycypują futuryzm. Strój był dla futurysty nie tylko tematem, ale i instrumentem gry obyczajowej. Maj akowskiego żółta bluza, Jasieńskiego peleryna i monokl. Wreszcie zabawy młodzieńcze, rozradowanie życiem i użyciem, to przecież także pamiętamy z filareckich wierszy Mickiewicza, oglądamy w jego Zimie miejskiej, by w sto lat później rozpoznawać w ekstra- nowatorskich „kreskach i futureskach" ...Nie ulega wątpliwości, zanim futuryzm zaczął swoje loty „na Bleriocie", klasycyzm znał i rozsławiał rozkosze lotów balonowych (Trembecki). Już wtedy rysowały się poetyki cywilizacyjnej apologii, kult wynalazku technicznego. Czy rzeczywiście nikt spośród młodych niefrasobliwych wyznawców „natychmiastowej futuryzacji życia" nie uświadomił sobie istnienia poprzedników, i to wielkich poprzedników, w historii literatury? Znamy frazeologię futurystycznej batalii z tradycją. „Będziemy zwozić taczkami z placów, skwerów i ulic nieświeże mumie mickiewiczów i słowackich. Czas opróżnić postumenty, oczyścić place, przygotować miejsca tym, którzy idą. My, ludzie o szerokich płucach i rozrośniętych barach, kichamy od mdłych zapachów wczorajszego mesjanizmu [...]". Mit antytrady- cjonalizmu futurystycznego, ukształtowany przez przytoczone wyżej słowa z Jednodniówki futurystów (1921), określił tak silnie wyobrażenia ogółu na temat tego nurtu, że inne słowa, inne dialogi z tradycją, pozostały bez echa. Nie wlicza się ich zazwyczaj do ogólnego bilansu systemu. Lecz co w istocie rządzi tym systemem: wizja świata czy ambicja zawodowa? Nie można sensownie powiedzieć, iż futuryzm dlatego kocha dramaty i piękna materii, ponieważ odtrąca całą przeszłość sztuki. Byłaby to implikacja logicznie dziwaczna i historycznie kłamliwa: nie cała przeszłość sztuki pielęgnowała w sobie idealizm. Można natomiast powiedzieć, że futuryzm dlatego zrywa z dawną sztuką, ponieważ rozpoznaje w niej supremację idealistycznej i pesymistycznej filozofii. Oczywiście, drażni go starość i dawność, ale nie z powodów czysto estetycznych: w starości i dawności nie do zniesienia są zwłaszcza „mdłe zapachy wczorajszego mesjanizmu". Mickiewicz strącony z pomnika to „późny" Mickiewicz, Słowacki wyklęty - to Słowacki wielbiony przez „Zdrój". Co zrobić z Mickiewiczem młodym? jak odnieść się do dziedzictwa epoki przedroman-tycznej? W dawnych czasach odzywali się raz po raz także pełnym głosem „ludzie 0 szerokich płucach i rozrośniętych barach" - co z nimi począć? Futuryści niechętnie dopuszczają do postawienia takich pytań. Im się śpieszy, oni nie mają czasu na filozoficzne śledztwa, nie w ich stylu dzielenie włosa na czworo lub choćby na dwoje. Niekiedy jednak dzielą. Majakowski pisze o dwóch Czechowach: zanegowanym 1 akceptowanym przez kubofuturyzm. Czechów filantrop jest mu z gruntu obcy, Czechów artysta słowa -jakże bliski. Młodożeniec pisze wiersz o dwóch Mickiewiczach. Z młodości górnej i z wieku klęski. Którego z tych dwóch kocha, a który go śmieszy - łatwo się domyślić: lubię zmysłowo, namiętnie kocham... - kogo? - śnieg? ii- nie... zimę miejską adama mickiewicza kocham... Przytoczony wyżej fragment pochodzi z tego samego Śniegu Młodożeńca, w którym rozpoznawaliśmy Siewierianinowskie zrazu, a potem Mickiewiczowskie pogłosy. Futurysta wcale nie bezwiednie - z całą świadomością! - odsłania w tym wierszu klasycyzm jako tradycję akceptowaną. Przypadek? wyjątek od reguły? Nie. Odbywa się tu, jakby w zgodzie ze scenariuszem futurystycznym, ceremoniał „opróżniania postumentów". Zauważmy, iż decyduje o tym wcale nie wy kalkulowana ideologia Nowej Sztuki, lecz szampański nastrój przestrzeni roztańczonej w zawiei śniegowej. Sama natura zachowuje się „futurystycznie", ośmiesza pomniki, niszczy ich dostojeństwo, błaznuje wokół ich formy kamiennej: ho-ho - mistrzu adamie - ho-ho w białym turbanie? co?... I dalej: a ty - powiedz - taki śmieszny posągowiec - będziesz stał, na głazie - sam - dla tych, co twoje listy czytają i gryzą każdą twoją literę - może odgryzą czterdzieści - cztery... skacz... Śnieżyca dzieje się jakby w dwu planach jednocześnie. W życiu i w poezji, w mieście i w tekście, jest doświadczona i napisana, napisana przez młodego Mickiewicza, w jego klasycy stycznej Zimie miejskiej. Fakt ten stwarza osobliwą sytuację. Mickiewicz „późny", mistyczny, posągowy stoi oto w samym środku świata Mickiewiczowskiej młodości. Śnieg sypie stamtąd, z wczesnych wierszy mistrza, jest, mówi Młodożeniec, „przejrzysty - / jak twoje młodzieńcze oczy..." Młodość nie chce posągów, życie nie chce bezruchu, Zima miejska nie toleruje monumentalnej zadumy i me sj ani stycznej udręki. będziemy z śniegiem karkołomnieć - z nim kołowacieć, byle zapomnieć... że gdzieś - tam sterczą posągi - mówi futurysta do Mickiewicza, utożsamia się z nim, czuje się jego spadkobiercą, niemal sobowtórem: przecieśmy zimę miejską pisali - nam - entuzjastom starczy ta zima Najwyraźniej tekst Zimy miejskiej dostarcza i argumentów, i języka dla zabawy w „opróżnianie postumentów". Powtarzają się te same kontrasty, bezkres zawiei i ciepło kawiarni, u Mickiewicza „Płci piękna gasi pragnienie muszkatem", u Młodożeńca „skrzy wesołość rozpartych kobiet"; pojawiają się nie tylko parafrazy czy reminiscencje, ale i cytaty z Zimy miejskiej: pójdziemy... użycz ramienia, płomienia, tchnienia przez „z chińskich ziół ciągnione treści" dojdziemy aż do cierpienia... a teraz ŚNIEG... Wiersz Młodożeńca stanowi wyłom w anty trądy ej onali stycznej propagandzie fu- turyzmu, ale jest to wyłom w pełni umotywowany, jego racje są głębsze niż strategia skandalu: bliższe i światopoglądowym, i artystycznym faktom interesującego nas kierunku. Z perspektywy lat zastanawia w tym żartobliwym, „karkołomniejącym" i „kołowaciejącym" wierszyku owo groźne: „dojdziemy aż do cierpienia". Gdy przypominamy sobie, do czego w swym życiu doszli futuryści, autor poematu Źle, autor Zmowy obojętnych, autor Bezrobotnego Lucyfera, tekst Młodożeńca - w tym jednym zdaniu - może wydać się tekstem proroczym. Stało się tak, jak gdyby ostatnie słowo należało jednak do ponurego posągu. A posągi bywają mściwe. Pamiętamy to z innej lekcji, z historii równie beztroskiego Don Juana. WIELOZNACZNOŚĆ .AWANGARDY" W 1957 roku miesięcznik „Dialog" opublikował stenogram dyskusji redakcyjnej na temat: Co dzisiaj znaczy „awangarda". Pojęcie to zrodzone przed czterdziestu z górą laty i wracające oto do podstawowego leksykonu krytyki artystycznej - wymagało wszechstronnej analizy. Czy istnieje różnica w operowaniu terminem „awangarda" dawniej i obecnie, pytał Konstanty Puzyna. „Musimy się więc zastanowić - proponował Julian Przyboś - czy będziemy mówić o tej awangardzie, którą znamy w pamięci sprzed wojny, czy też o teraźniejszym ruchu nowatorskim, będącym jej kontynuacją"243. W dyskusji zarysowały się prędko ostre opozycje, odżyły dawne animozje, „streścił się" jakby - rozpoczęty u progu współczesności -spór o kształt kultury artystycznej XX wieku: w Polsce i w Europie. Wszelako dyskutanci, owładnięci pasją polemiczną, zgodni byli przecież w jednym: znaczenie słowa „awangarda" zmienia się z biegiem czasu. Nie jest skamieliną. Przeciwnie. Potok wydarzeń - w sztuce i w życiu społecznym - ustawicznie je przekształca i modyfikuje. Nowe fakty artystyczne wpisują w „awangardę" wciąż nowe i nowe znaczenia. „Awangarda" oznaczała pierwotnie całokształt orientacji artystycznych XX wieku. Miała ten sam sens, co „Nowa Sztuka". Usiłowała pogodzić, niepogodzone ze sobą, najrozmaitsze szkoły działań twórczych, style i poetyki, doktryny i dzieła. Fu- turyzm, kubizm, dadaizm, nadrealizm, program krakowskiej „Zwrotnicy", program lubelskiego „Reflektora". - Cóż możemy powiedzieć o upodobaniach współczesne- go krytyka, który oświadcza, że jest wyznawcą awangardy, i na tym oświadczeniu poprzestaje? Nie wiadomo, którą to z licznych „awangard" ma ów krytyk na myśli. Czy najwcześniejszą, tę sprzed pierwszej wojny? Czy późniejszą, z lat trzydziestych? Czy dzisiejszą, z ostatniej chwili? Niejasne wydają się także racje światopoglądowe zwolennika „awangardowości w ogóle". Jedni bowiem wiążą to pojęcie z radykalną lewicowością, inni natomiast, odwrotnie, definiują „awangardyzm" jako podejrzany wykwit ideologii wstecznictwa (a i ponurego wszeteczeństwa) społecznego. „Jest to więc nazwa-worek - stwierdza Janusz Sławiński - i używanie jej przy tak dużym współczynniku owej «workowatości» nie pozwala na przeprowadzenie najbardziej nawet prymitywnych rozgraniczeń"244. W fakcie tym, notabene, nie ma nic osobliwego. Wieloznaczność wydaje się bowiem uniwersalną normą egzystencji wszelkich nazw kierunków artystycznych. Pod tym względem los terminu „awangarda" nie jest ani „gorszy", ani bardziej dramatyczny niż dzieje takich pojęć, jak na przykład „realizm", „sztuka dla sztuki" czy, powiedzmy, „barok". Wszystkie one, powoływane do życia po to, aby zabezpieczały ład i porządek w naszym widzeniu sztuki, okazują się - paradoksalnie! - pierwszymi ogniskami totalnej anarchii. Wokół każdej nazwy tego typu toczy się ustawiczny spór, gra wartości, gra emocji, które wchodzą w jej strukturę semantyczną. I zdają się rozsadzać ją od wewnątrz. Nie dość na tym. Poszczególne pojęcia, odnoszące się do ponadindywidualnych inicjatyw twórczych, miast wystawiać świadectwo odrębności tej czy innej strefie dokonań, zaczynają - w miarę upływu lat - „zachowywać się" tak, jak gdyby były pojęciami pustymi. Im dłużej są w obiegu, tym większą budzą nieufność. Rodzi się w końcu podejrzenie, że nie kryją w sobie nic. Są próżnią doskonałą. „Młoda Polska", „manieryzm", „klasycyzm"... „W posługiwaniu się terminem: manieryzm - pisze John Shaerman - panuje dziś taki zamęt, że wydaje się zupełnie naturalne, jeśli wśród historyków sztuki można usłyszeć zdanie, iż manieryzm w ogóle nie istnieje245. Jak widać, „awangarda" wcale nie jest w swojej „workowatości" odosobniona. Jest pojęciem wielozakresowym - w społeczności innych pojęć wielozakresowych. „Workiem" w składnicy „worków". Jednym z powodów opisanego wyżej stanu rzeczy jest, można by powiedzieć, brak „prawa autorskiego", które by wyraźnie określało, komu „wolno", a komu „nie wolno" zajmować się produkowaniem takich nazw. W praktyce - wolno każdemu. Projektodawcą nazwy nowej orientacji artystycznej bywa zatem i artysta (np. „futu-ryzm"), i recenzent (np. „kubizm"), i badacz (np. „poezja lingwistyczna"); niekiedy autorytet tej czy innej nazwy jest chroniony przez instytucje dysponujące środkami „perswazji administracyjnej". Co istotne: każdy uczestnik życia artystycznego korzysta z repertuaru analizowanych tutaj pojęć w inny sposób i w innym celu. Badacz poszukuje w nich narzędzi obiektywizujących proces historyczny. Dziennikarz zadowala się sensacją, jaką może wywołać rewelacyjna wiadomość o narodzinach kolejnego „izmu". Krytyk stara się podporządkować tę terminologię własnej hierarchii wartości i ocen; nie interesują go terminy „czyste"; termin ma być dla niego formą ekspresji, sui generis figurą retoryczną, która coś unicestwia - albo coś nobilituje. Zanim np. spopularyzowało się pojęcie „secesja", krytyka operowała takimi oto - pogardliwymi - określeniami nowej techniki malarskiej: „styl kluskowaty", „styl węgorzowaty", „podrażniona dżdżownica"246. Najbardziej jednak dramatycznym próbom bywa poddawana nazwa-worek przez samych artystów. Artysta „wrzucony" do któregoś z „izmów" już to wbrew własnej woli, już to wskutek uprzedniej autodeklaracji, potrafi zachowywać się w rzeczonym „worku" zgoła nieobliczalnie! Bawi się nazwą, wyrzeka się jej, aby za chwilę w nią uwierzyć i pokochać, lub nadaje jej charakter synonimu „wszelkiej wartościowej sztuki" i tak dalej. W tym zakresie nie ma żadnych obowiązujących reguł. Wszystkie chwyty wydają się dozwolone. Tak więc Pablo Picasso w 1911 r. protestował przeciwko nazwie „kubizm". Buntował się: „Nie ma żadnego kubizmu"247. Wkrótce pogodził się z tą nazwą, ale ustawicznie modyfikował jej sens: jego wypowiedź z 1923 roku: „Kubizm nie różni się niczym od innych szkół plastycznych. Reguły i elementy są tu jednakowe248. Nawiasem mówiąc, jest to nagminnie stosowany manewr strategiczny twórcy. Zerwać z tradycyjnymi konwencjami, utrwalić w świadomości ogółu przeświadczenie o bezwzględnie nowatorskim charakterze danego kierunku i nagle - uprzedzając rewizje nieżyczliwej krytyki - przyznać się do związków z przeszłością. Analogicznie postępowali ekspresjoniści. „Ekspresjonizm «nową» sztuką? - pytał Stanisław Przybyszewski i odpowiadał: - Gdzież tam!"249 Inne operacje strategiczne. Ujawnienie „obcości" nazwy, którą pisarz przyjmuje niechętnie, pod naciskiem mody, i biernie ją aprobuje, świadom tego, iż nazwa, ostatecznie, to problem całkowicie drugorzędny. „Przyznam się - pisze Jan Brzękowski o „awangardzie" - że osobiście nie lubiłem tego terminu, wyczuwałem w nim coś obcego [...]. Ale był to okres, gdy wszystkie czasopisma w różnych krajach nosiły podtytuły «Revue d'Avant-garde», termin ten «był w powietrzu», okazał się zbyt dogodny, by się nim nie posługiwać"250. Albo ostentacyjna zabawa nazwą-workiem. Oto artysta usiłuje przerzucić nazwę własnej orientacji - w stronę publiczności. To, co określało postawę twórcy, zaczyna funkcjonować jako określenie postawy odbiorcy. W tego rodzaju manipulacjach celował Bruno Jasieński. „Sytuacja obecna np. przedstawia się zupełnie odwrotnie, niż o tym sądzi publiczność - stwierdzał w 1923 r. - Ja już «futurystą» nie jestem, podczas gdy państwo wszyscy jesteście futurystami"251. Autoironia, samodrwina, zabawa nie są, oczywiście, jedynymi wyznacznikami „zachowania się" artysty wobec „izmu"; równie często artysta manifestuje pełną solidarność z nazwą reprezentowanej przez siebie szkoły czy grupy, ba: otacza ją intymną, liryczną czułością. Usiłuje nasycić treściami osobistymi. „Kubizm dla mnie, lub ściślej: mój kubizm— pisał Georges Braąue w 1921 r. - to sposób wyrazu, jaki odnalazłem dla siebie, na własny użytek, a głównym jego celem jest stworzenie malarstwa, które by odpowiadało moim umiejętnościom"252. Zwykle, o czym już była mowa, termin zaaprobowany przez artystę przekształca się jakby w nazwę zastępczą sztuki w ogól e. Artysta - jak trafnie zauważył Oscar Wilde - „nie może zrozumieć, iż życie albo piękno mogłoby być wyrażone innymi środkami niż te, które sam sobie wybrał"253. Nie może też zgodzić się na to, iżby nazwa reprezentowanej przezeń orientacji, jeżeli z tą nazwą się godzi, miała oznaczać mniej niż sztukę uniwersalnie wartościową. Poeta Tytus Czyżewski, który przyjął nazwę „futurysty", był zdania, iż „futu-ryzm" nie jest znakiem jakiegoś tylko jednego momentu w dziejach sztuki. „Prawdziwie żyjąca sztuka - pisał w 1923 r. - zawsze jest futuryzme m"254. Analogicznie wyjaśniał sens terminu „awangarda" Julian Przyboś. „Awangarda to znak ustawicznego przekraczania osiągniętego już poziomu człowieczeństwa. A czymże innym jest praca twórcza?"255 W świecie nazw oznaczających orientacje twórcze - zwłaszcza w XX stuleciu -nie ma mowy o hieratycznym bezruchu ani o sformalizowanej dyscyplinie. Nazwy owe bytują w ustawicznej przemienności napięć między intencjami krytyka, badacza, czytelnika i artysty, przy czym intencje artysty - również! - ulegają zmianom. „Izmy" nie tylko „znaczą" działanie artysty, ale i same stają się obiektem jego działań. Stąd ich wieloznaczność, różnobarwność uczuciowa, wielozakresowość. „Awangarda", z francuskiego avant-garde, to tyle co „straż przednia". Oddział wojska, stosunkowo nieduży, ruchliwy, znakomicie wyszkolony, który wyprzedza w marszu główne zgrupowanie sił, zabezpiecza je od czoła przed atakami nieprzyjaciela, rozpoznaje teren, likwiduje podstępne zasadzki - albo sam w nie wpada!— prędko się też wykrwawia, ponosząc zwykle najdotkliwsze straty. Polszczyźnie znane jest także wyrażenie „być w awangardzie", niekoniecznie przywodzące zaraz na myśl wojnę, oznaczające wszelkie wyprzedzenie, przodowanie, podążanie przed kimś lub przed czymś. „Gdy rodzice wsiedli do karety - czytamy u Orzeszkowej -on wskoczył na swoją leciuchną najtyczankę i minąwszy ciężką landarę popędził w awangardzie, aby [...] oznajmić wizytę"256. W obydwu zastosowaniach słowa „awangarda", militarnym i neutralnym wobec spraw armii, obowiązuje ta sama opozycja. Duży tłum i imała grupa. Nieruchawa masa i ruchliwy oddział. Ciężka landa-ra i leciuchną najtyczanka: olbrzymia kareta i niewielka bryczka. Ruch zwolniony —: ruch przyśpieszony. Tak więc „awangarda" - jako nazwa orientacji artystycznej - apeluje do swoistego widzenia procesów zachodzących w sztuce. Przede wszystkim narzuca rewizję poglądu, dość rozpowszechnionego, jakoby sztuka była zawsze dziełem jednostek, które - bez ograniczeń, ponad historią - dyktują jej własne prawa, korzystając z absolutnej swobody. Ktokolwiek godzi się na termin „awangarda", z góry niejako zakłada, iż sztuka jest produktem pewnej zbiorowości. Przyjmuje punkt widzenia socjologiczny i zarazem historyczny. Sztuka jest produktem pewnej zbiorowości, ale rozdartej, skłóconej: zdecydowana większość uczestników życia artystycznego, zdaniem awangardysty, zadowala się „tym, co jest", reprezentuje gust konserwatywny, sprzyja automatyzacji działań twórczych i aktów percepcyjnych - zdecydowana mniejszość pragnie zmiany, dąży do nowego, usiłuje oderwać się od leniwej i zadowolonej masy, i określić się wobec „tego, co będzie". W strukturze znaczeniowej słowa „awangarda" tkwi zatem pewien projekt teorii sztuki. A dokładniej: projekt teorii procesualnego charakteru zjawisk artystycznych. Nietrudno zauważyć, że leksykon pojęć historycznoliterackich zna wiele innych nazw, wcześniejszych i późniejszych, które są wykładnikami analogicznych przekonań. „Młoda Polska", „secesja", „nowa fala", „zmiana warty", „futuryzm". Oczywiście, każda z tych nazw odnosi się do innej strefy faktów i każda w inny sposób atakuje naszą wyobraźnię. Ich sens podstawowy wydaje się przecież ten sam. A więc „Młoda Polska" zwraca uwagę na konieczną przemienność twórczych metod i światopoglądów, motywowaną rytmem zmian biologicznych, a zwłaszcza antagonizmem pokoleń. Ten sam moment, już bez motywacji biologicznej, wciąż jednakże w powiązaniu z prawami natury, oddaje termin „nowa fala". Rytm przypływów i odpływów w „oceanie" sztuki. „Nowa fala" w filmie, „nowa fala" w powieści. Z kolei „secesja" (z łacińskiego secessio - oddzielenie się) jest - bliską „awangardzie" - metaforą ucieczki przed masą, zerwania z powszechnie obowiązującymi normami ocen. W jakimś sensie także „cyganeria" i „bohema" są określeniami swoistych s e c e s j i, jakkolwiek odnoszą się one głównie do obyczajowości i tylko pośrednio dotyczą spraw sztuki. Pojęciem silnie spokrewnionym z „awangardą" jest „futuryzm". W pierwszym przypadku mamy do czynienia z wizją wyprzedzenia w przestrzeni. W drugim - z wyprzedzeniem w czasie. Po latach „odwilży" Jan Błoński wprowadził do naszej krytyki literackiej wyrażenie „zmiana warty", które oznacza moment przełomu w dziejach polskiej prozy powojennej. Metafora Błońskiego wydaje się terminologiczną parafrazą „awangardy". Żywi się tymi samymi skojarzeniami: sztuka i wojsko. Widoczne są także jednak i różnice tych pojęć. Awangarda walczy, wartownicy defilują. Straż przednia działa w osamotnieniu, służba wartownicza -wypoczęta, lśniąca, świeżuteńka - zajmuje teren już rozpoznany przez poprzedników, inscenizując jakby dla ciekawskiej publiczności ruch przeobrażeń i przełomów artystycznych. Pojęcie „awangardy" należy do dużego pola terminologicznego, w którym uzewnętrznia się idea ustawicznej zmienności sztuki oraz konieczności wyprzedzania swojej epoki. W polu „awangardy" znajdują się zatem takie pojęcia jak „klasycyzm" „paseizm", w pewnym sensie także „realizm", który pretenduje do tego, by być nazwą ponadczasowego kanonu piękna. W „awangardzie" owa idea zmienności wyraża się w sposób najbardziej skrajny: z bezwzględną powagą i w najwyższym napięciu. Twórczość dla awangardysty to sprawa życia i śmierci. Nie zabawa w wojsko, lecz autentyczna wojna. Nie barwne widowisko, lecz uciążliwa robota. I nie ucieczka - nie secesja - lecz brawurowe natarcie. „A któż jest wrogiem awangardy? Stara sztuka" - pisał Przyboś257. Większość słownikowych i podręcznikowych definicji „awangardy" eksponuje n egatywny sens tego pojęcia. Zwraca uwagę głównie na to, przeciwko czemu awangarda występuje, co mianowicie zwalcza, jakie formy starej sztuki pragnie unicestwić. Awangardyzm wydaje się krańcowym antytradycjonalizmem. Przedrostek „anty-" jest we wspomnianych definicjach szczególnie faworyzowany. „Awangar- dowość" to i „antynaturalizm" i „antyrealizm", i „antysymbolizm", i tak dalej. Taki stan rzeczy jest, pod wieloma względami, zrozumiały i uzasadniony. Jedyną platformą wspólną dla licznych szkół awangardowych jest platforma rezygnacji z gotowych szablonów i norm. Awangardyzm istotnie objawia się najwyraźniej w akcjach destrukcyjnych. W „rozbijaniu tworzydeł", jak to określił Tadeusz Peiper. Awangardysta zaczyna od rebelii. Coś koniecznie odrzuca. Na przykład fabularność w prozie powieściowej. Czegoś nie chce. Na przykład taniej dydaktyki. Z czymś się uparcie nie zgadza. Na przykład z „katarynkowością" w wierszu. Czy wolno wobec tego utożsamiać „awangardyzm" z „destrukcjonizmem"? Czy awangarda głosi kult negacji dla negacji? Tak sądził Karol Wiktor Zawodziński, aktywny krytyk literacki lat międzywojennych. Awangarda, pisał, uczy tylko sztuki amputacji. Umie jedynie obcinać. Awangardysta bierze gotową formę, pozbawiają jakichś elementów i chce przekonać publiczność, że ruiny tradycyjnej formy są wynalazkiem nowej szkoły. W ten sposób, szydził dalej Zawodziński, można wynaleźć np. „samochód bezkołowy". Wystarczy z „normalnego" samochodu pozdejmować koła258. Dowcipny wywód krytyka jest nie tylko stronniczy, ale i arcyniesłuszny. Niesłuszny dlatego, że opisuje twórczość niemożliwą, będącą zaprzeczeniem istoty twórczości. Awangardowe „rozbijanie tworzydeł" polega na zastępowan i u norm starych - nowymi. Jeżeli odrzuca się fabułę, to w imię spotęgowania eks- presywnych środków stylu lub dla przerzucenia uwagi odbiorcy z anegdoty na grę sytuacjami narracyjnymi. W miejsce rytmów „katarynkowych" wchodzą natychmiast inne, zróżnicowane i bogatsze wzorce mowy wiązanej. W inny sposób nie można rujnować stereotypów artystycznych -jak tylko poprzez manifestację nowego modelu artyzmu. „Awangarda" nie jest równoznaczna z „antytradycjonalizmem" bezwzględnym i inkwizytorskim. Stanowi raczej, jeżeli tak można powiedzieć, określenie postawy nieufności wobec tradycyjnego pojmowania tradycji artystycznej. Nie tylko odrzuca dziedzictwo, ale także poszukuje w nim wartości, których dotychczas nie dostrzegano. Wykrywa w dziełach starych mistrzów elementy sobie bliskie. Ujawnia nurty prekursorskie, antycypujące współczesność. „Bo posłuchajcież - pisał Przyboś o znanym liryku Adama Mickiewicza - czy zdanie leją się łzy na młodość -me brzmiałoby dziś «awangardo-wo»?"259 Poeta awangardowy otrzymał zamówienie na reklamę pudru. Zamiast „normalnej" reklamy, a więc czegoś w rodzaju: „dobra lala malowana, ale lepsza pudrowana", napisał tekst wielce dziwaczny. Ni stąd, ni zowąd o jaju, o Krakowie, o Meli- zandzie, o kalendarzu, o mnichach, którzy nie dopowiadają drzew, i o sobie, jak pod lewą powieką ukrywa pompkę wzruszenia. Nic z tego nie można zrozumieć. A chodziło o rzecz prostą: o puder. Tak się przedstawia, z grubsza, główny układ motywów w Okularach szydercy Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego - parodii liryki awangardowej. Tekst Gał- czyńskiego apeluje do potocznego pojmowania „awangardowości" jako poetyki karkołomnych udziwnień i absurdalnych dziwactw. „Dziwacznym natomiast anachronizmem - czytamy w Historii filmu dla każdego Jerzego Płażewskiego, książce skądinąd dobrej i pożytecznej - wydaje się kontynuowanie dziwactw awangardy francuskiej z lat dwudziestych przez hałaśliwą awangardę amerykańską z lat sześćdziesiątych" (podkr. moje - E. B.)260. Czyżby więc „awangardowe" musiało znaczyć - „dziwacznie"? Otóż i tak, i nie. Wszelkie odchylenie od normy powszechnie przyjętej - a co za tym idzie, każde nowatorstwo - może spotkać się z zarzutem hałaśliwej ekstrawagancji i uniezwyklenia „na siłę". Z biegiem czasu nowość powszednieje, ulega kodyfikacji, nie zadziwia, nie pobudza wyobraźni parodysty. W tym aspekcie, „dziwność" awangardy należy uznać za pewien moment w świadomości odbiorców: tymczasowy, przemijający. Z drugiej strony jednak nurty awangardowe w sztuce dwudziestowiecznej posługiwały się dziwactwem właśnie z całą premedytacją. Unie-zwyklenie traktowały jako zamierzony chwyt. Chwyt ten miał swoje zaplecze teoretyczne. Człowiek współczesny, pisał np. Wiktor Szkłowski w 1914 r., zatracił zdolność odczuwania świata, odkąd sztuka zajęła się bezpłodną reprodukcją wypróbowanych schematów i rzeczy umarły, „przestaliśmy być artystami w naszym życiu codziennym, nie lubimy naszych domów i naszych strojów i bez żalu rozstajemy się z życiem, które przestaliśmy odczuwać"261. Niezwykłość, dziwność, sztuczność wypowiedzi artystycznej - to pierwszy warunek terapii wstrząsowej. Dla sztuki i dla publiczności. Tylko jaskrawe zniekształcenie relacji między człowiekiem a światem poprzez szok, w grotesce, w wypowiedzi „utrudnionej" lub też zgoła „pozarozumo-wej" pozwoli „wskrzesić" rzeczy i jednocześnie wskrzesić sztukę. „Awangardowo" zatem może znaczyć niekiedy - „niezwykle". W aforyzmach Karola Irzykowskiego znajdujemy taką oto „definicję" interesującego nas pojęcia: „Awangarda. Zamiast powiedzieć: ja płaczę, poeta H. podaje formułę chemiczną łez i wywija z daleka chusteczką do nosa - co może nasunąć także inne przy- puszczenia"262. Spróbujemy tę wypowiedź krytyka przeformułować, odbierając jej wdzięk humo- rystyczności. Awangarda, mówi tedy Irzykowski, rezygnuje z bezpośrednich form komunikacji, przemawia językiem pseudonimów, które odwołują się do rozległej i nieograniczonej sfery asocjacji (nasuwają rozmaite przypuszczenia), niekiedy zaś przybierają kształt symboli naukowych (formuła chemiczna łez). Tak jest rzeczywiście. Zdecydowana większość orientacji awangardowych dba o rozbudowany komentarz teoretyczny, który otacza twórczość lub stanowi jej integralny składnik. Awangarda miewa wprawdzie wiele spontaniczności i improwizacji, zasadniczo jednak usiłuje powiązać swą działalność z refleksją naukową. Podejmuje jakieś ryzyko i usiłuje natychmiast zracjonalizować jego sens. (Postępowanie awangardow-ca ma w sobie coś z „poślizgu kontrolowanego".) Niekiedy, jak chciał nadrealizm, awangarda dąży do utożsamienia nauki i sztuki. Analogiczne tęsknoty miewał także ruch futurystyczny. „Sztuka jest nauką", czytamy w almanachu Gga z 1920 r. Niekiedy znów bojownik „straży przedniej" każe sztuce podejmować konkurencję z myślą naukową. Liryka awangardowa, zachowując - ba: doskonaląc! - reguły p oetyckości wypowiedzi artystycznej, przeistacza się w osobliwą epistemologię: poszukuje prawdy obiektywnej i powszechnej. Powieść awangardowa wkracza na tereny literaturoznawstwa, realizuje się jako badanie rzeczywistości powieściowej. Awangarda uprawia także sui generis sztukę tłumaczenia formuł i modeli naukowych na system powiadomień artystycznych. To nie przypadek, że -jak pisze cytowany już tutaj Płażewski - istotną rolę w awangardzie filmowej odegrali młodzi naukowcy, odkrywając na ekranie „uroki owych kwiatów, które kiełkują i przekwitają w dziesięć sekund, albo podwodną grację ruchów Konia morskiego (Jean Painlevć)"263. Współczesna muzyka awangardowa (Stockhausen, Xenakis) chętnie korzysta z inspiracji matematyki. „W większości utworów Xenakisa - pisze Bogusław Schaffer - źródłem ich osobliwego języka muzycznego są wzory matematyczne o bardzo odległej od muzyki treści strukturalnej, wzory, które muszą być dopiero przeinterpretowane, aby mogły się stać podstawą ukształtowań czysto muzycznych"264. Istotą działań twórczych awangardy jest tedy eksperyment. W krytyce teatralnej lat dwudziestych określenia „eksperymentalny" i „awangardowy" funkcjonowały na prawach synonimów. Wróćmy jeszcze raz do aforyzmu Karola Irzykowskiego. Awangarda w istocie bywa niechętna zwierzeniom typu ,;ja płaczę". Interesują ją, by tak powiedzieć, „płacz sformułowany", płacz jako pewien koncept, płacz-ekspe- ryment. Powinienem teraz napisać - wpadając w ton typowy dla manifestów drugiej awangardy -że było to eksperymentowanie czynione w złudnym poczuciu bezpieczeństwa i luksusu pierwszej dekady Drugiej Rzeczypospolitej, natomiast lata trzydzieste uchyliły poetykę afektów konstruowanych w wymyślnym układzie rozkwitających peryfraz, gdyż literaturę naszą osaczyły inne już emocje, idące wprost z życia, z wyostrzających się konfliktów socjalnych, a także z bezsiły czystego artyzmu, który, aby coś znaczyć, musiał sięgać po style - siły - nieczyste. Byłaby to prawda, oczywiście, ale prawda mimo wszystko jednostronna. Prądy katastroficzne w istocie nie pozwalały liryce lat trzydziestych pozostawać odrębnym i odrębność swą pielęgnującym „językiem w języku". Kazały sztuce stawać się „językiem między językami", wchodzić w przymierze z praktyką komunikacyjną kodów użytkowych, historiozofii, publicystyki społecznej, dziennikarstwa. Jakże znamienna dla ówczesnych klimatów jest wypowiedź Witolda Gombrowicza z 1938 roku: „Ponieważ w stosunku do poezji zmieszanej z prozą, która gdzieniegdzie błyska i olśniewa poprzez zjawiska innej natury (np. w dramatach Szekspira), nie mam [...] zastrzeżeń, wnoszę stąd, że poezja bez domieszki, w stanie czystym, jest jednak czymś niezdrowym i nienaturalnym. [...] Jestem za jak najsilniejszym zespoleniem sztuki z rzeczywistością społeczną i życiem zbiorowości, twierdzę, że literatura jest zbyt z istoty swojej zagrożona blagą, mrzonką, frazesem, aby nie musiała wciąż szukać intensywnych związków z realiami"265. Lecz ów, jawnie anty-Zwrotnicowy punkt widzenia nie powinien gubić faktu rozwijających się w nowych wymiarach związków literatury z mechanizmami „literackości". Dopóki bowiem mówi się o zmieszaniu sztuki z nie-sztuką, dopóty respektuje się poczucie - cóż, że zagrożonej? - odrębności tych dwóch terytoriów. Mieszają się różnice, a nie stuprocentowe tożsamości. W badaniach nad twórczością literacką lat trzydziestych zaciążyły tak silnie programy wołające o powrót do problemów życia socjalnego, że artystyczne, systemowe wyznaczniki tej literatury ulegają niekiedy całkowitemu zatarciu. Dopóki czyta się manifesty, zatarcie owo wydaje się uzasadnione. Ale gdy zaczynamy się zastanawiać nad liryką Czechowi-cza, prozą Witkacego, wierszami Miłosza? Literackie wyrazistości ich poetyk są wcale nie mniej intensywne niż poetyk Peipera, Przybosia, Brzękowskiego z okresu „Zwrotnicy". KATASTROFIZM JAKO SYSTEM LITERACKI We wrześniu 1939 r. podczas bombardowania Lublina zginął Józef Czechowicz. Przy zmasakrowanych zwłokach znaleziono książkę: słownik polsko-niemiecki. Mówiono potem, że przepowiedział własną śmierć. Cytowano wielokrotnie i parafrazowano jego słynny Żal - w lirykach poświęconych pamięci poety: rozmnożony cudownie na wszystkich nas będę strzelał do siebie i marł wielokrotnie266 Przeczucie konfliktu zbrojnego między mocarstwami świata rodziło w twórczości Czechowicza obrazy totalnej zagłady rodu człowieczego. To właśnie w Żalu znalazły się słowa: „i bombą trafiony w stallach [...] ja czarny krzyżyk na listach". Bom- ba eksplodowała w zakładzie fryzjerskim. Gdyby pobiegł w inną stronę, schronił się pod ścianą, padł na ziemię, byłby wtedy ocalał - razem z przyjaciółmi. Jego Żal wyraża wzniosłość śmierci, śmierci w przestrzeniach budowli sakralnej, pełnych kunsztownego dostojeństwa. Jego życie urywa się tak, jak urywały się tysiące istnień ludzkich w dniach klęski wrześniowej: szybko, absurdalnie. Józef Czechowicz reprezentował w naszej kulturze literackiej nurt katastrofizmu. Katastrofizm wy wróżył wojnę, ale nie przewidział jej istoty. Był zbyt silnie uwikłany w subtelności humanizmu; zbyt szlachetny; zbyt konwencjonalny. Cytowany wyżej dwuwiersz Cze-chowicza mówi o tym, że wojna światowa to zbiorowe samobójstwo. Wszyscy będą strzelali do wszystkich, każdy okaże się ofiarą i sprawcą wszechogarniającego kataklizmu, cała ludzkość stanie się zatem jednako bezgrzeszna i winna. Przed Wrześniem można było tak rozumować, po Wrześniu już nie. Gdy rozpoczęła się katastrofa, skończył się katastrofizm. W każdym razie: został odrzucony przez większość pisarzy młodej i najmłodszej generacji267. Katastrofizm umiał uzewnętrzniać w słowie poetyckim niepokoje czasów przedwojennych, i nie nadawał się już do wysłowienia emocji uczestników wojny. Zakładał tożsamość odpowiedzialności wszystkich ludzi za samounicestwienie. Lub przynajmniej - brał pod uwagę możliwość dialogu między narodami na ten temat. Mylił się w swych założeniach. Ideologia pokonanej społeczności stanowiła zaprzeczenie ideologii agresora; moralność najeźdźcy nie znajdowała punktów stycznych z moralnością obrońcy ojczyzny. Słownik dwujęzyczny w kieszeni poety - jako warunek i symb ol przekładu: świadomości na świadomość, doświadczenia na doświadczenie, wartości na wartość - był już wtedy bolesnym anachronizmem. Bo jeśli dawniej zdarzało się tak, że wojna stanowiła nie tylko konfrontację sił militarnych, ale także spotkanie dwóch kultur, które ponad wojskiem - ponad uzbrojoną nienawiścią - nawiązywały między sobą dialog, i wzbogacały się nawzajem, to w 1939 r. o takim dialogu nie mogło być mowy. Wiersze autorów niemieckich przedstawiały wówczas swoim czytelnikom obraz Polski tak, jak to sobie wykalkulowała nazistowska propaganda. Jako „pustynię intelektualną", by posłużyć się wyrażeniem gubernatora Hansa Franka268. „To pusty pejzaż, wyludniony, pozbawiony społecznego i narodowego miąższu. Jeśli pojawia się człowiek, jest nim wzięty do niewoli żołnierz polski albo też odznaczający się instynktem samozachowawczym i sprytem byt bio-logiczny"269. Rymowane agitki zagrzewały armię okupanta do ostatecznego spustoszenia terytorium, które i. tak, mocą boskiego wyroku, musi zostać oczyszczone z „ras niższych", Polaków, Żydów, Ukraińców, Białorusinów i innych. Bucie, pokryty kurzem, dalej przez pył! Depczesz co było skazane na zagładę - pisał poeta niemiecki upamiętniając tym wierszem upadek Warszawy. Powtórzmy: o jakimkolwiek dialogu literatur nie mogło być mowy. Literatura polska podjęła spór z tradycjami myślenia katastroficznego. Po wojnie spór wznowiono. Była to jakby druga śmierć katastrofizmu: rzeczywistość przeczyła dawnym przepowiedniom. Główny cel publicystyki polegał na ukonstytuowaniu nowych reguł komunikacji literackiej - m.in. poprzez analizę błędów starych doktryn. Rozrachunek z katastrofizmem miał więc przede wszystkim cel dydaktyczny, szkoleniowy. Uczył nieufności wobec rozpaczy, przestrzegał przed „czarnym" widzeniem przyszłości. Oto dziś wiemy, pisał Jerzy Zagórski w jednym z wierszy, że „Dobro jak liczby nieparzyste / Zawsze ma szansę przewagi". Zresztą, pytali krytycy, ile to już katastrofizmów pojawiło się w dziejach ludzkości? Tyle, ile przełomów społecznych. „Miały swój katastrofizm wieki średnie, odnajdziemy go w kołach arystokracji francuskiej w przeddzień rewolucji", dowodził Jan Kott270. Każdy kolejny katastrofizm obwieszczał koniec świata, i każdy koniec świata okazywał się początkiem nowych formacji socjalnych. „Wojna wstrząsnęła całym systemem naszej literatury; była przełomem, który poprzez swoje wielorakie skutki dzieje się jakby nadal w świadomości literackiej. Przełom ten nie tylko coś zamknął i coś - nowego - zapoczątkował, ale także to, co zapoczątkował, naznaczył nieusuwalnym (jak dotąd) piętnem"271. Obserwacja ta dotyczy także - wyniesionych z wojny - koncepcji krytyki katastrofizmu. Można sądzić, iż filozoficzne, moralne, socjotechniczne wreszcie dylematy tej ideologii - wskutek bezpośredniego powiązania genezy i recepcji myślenia katastroficznego z martyrologią narodową, z doświadczeniami pokoleń, głównie pokolenia „Kolumbów", z biografiami wybitnych jednostek (Czechowicz, Witkacy), wreszcie z nastrojami powojennymi - zdeterminowały i ograniczyły refleksję badawczą nad katastrofizmem jako faktem literackim. „W sumie można odnieść wrażenie, że zagadnienie przyciąga uwagę nie tylko ze względów wyłącznie historycznych, ale także zainteresowanie tym problemem jest w pewnym stopniu również wykładnikiem współczesnych niepokojów i obaw. Dlatego też może, tak w przypadku Witkacego, jak i we wszystkich pozostałych przypadkach, najwięcej uwagi przyciąga diagnoza stawiana przez pisarzy, a później dopiero i na dalszym planie związana z tym problematyka historycznoliteracka"272. Prawda, od czasu napisania przytoczonych wyżej słów (1963) zaszły zmiany w „scenach widzenia" interesującego nas zjawiska, badacze poszczególnych epizodów historii literatury, znawcy Witkacego, Czechowicza, twórczości żagarystów, poezji lat wojny - dokonali szeregu istotnych ustaleń, ale kwestia katastrofizmu jako fenomenu poetyk i historycznej pozostaje nadal otwarta. Znane definicje sytuują katastrofizm poza systemami sztuki słowa, na terytorium świadomości społecznej, posługują się takimi określeniami, jak „postawa" (Siero- twiński), „teoria" (Danek-Wojnowska), „tendencja w kulturze" (Głowiński), „zjawisko ideowo-artystyczne" (Wyka)273; niektórzy programowo rezygnują z poszukiwania odrębności strukturalnych, z opisu poetyki dzieła katastroficznego: „...katastrofizm nie stworzył odrębnej poetyki, lecz wykorzystał jedynie doświadczenie żywotnych do dzisiejszego dnia kierunków literackich, np. ekspresjonizmu" - twierdzi Jerzy Speina274. Nie tylko ekspresjonizmu; wizjonerstwo katastroficzne uobecnia się w różnych, a nierzadko antagonistycznych względem siebie technikach pisarskich, potrafi eksploatować zarówno modele wysłowienia futurystycznego, jak i wytyczne surrealizmu, sprzymierzać się ze szkołą powieściopisarzy-naturalistów i angażować do wysiłku twórczego reprezentantów dwudziestowiecznego klasycyzmu, być tworzywem groteski i materiałem monologu lirycznego. „Słuszniej przeto - pisze dalej Speina - będzie uznać katastrofizm jedynie za pewną postawę światopoglądową i ideową, tym bardziej że nie jest ona czymś nowym w dziejach literatury". A przecież można wyodrębnić stały zbiór cech utworu katastroficznego. Można mówić o stałych warunkach, jakie powinien spełniać przekaz artystyczny, abyśmy ponad wszelką wątpliwość zaliczyli go do literackich manifestacji analizowanej tu postawy światopoglądowej. Obszar powinności dzieła katastroficznego uzyskuje wyraźne granice na tle obszaru zakazów - ściśle obowiązujących twórcę, który zgłasza swój akces do obozu katastrofistów. Istnieją reguły zalecające określony typ rozwiązań (fabularnych, konstrukcyjnych, narracyjnych) oraz reguły zabraniające decyzji szkodliwych dla tej strategii, sprzecznych z jej założeniami. Są to: -reguła typizacji, - reguła solidarności, - reguła aktualności, - reguła wizyjności. Nie dość na tym: tylko komplet wyróżnionych tutaj reguł umożliwia twórczość katastroficzną. Muszą one działać łącznie, jednocześnie, w ścisłej kooperacji, w splocie wzajemnych uzależnień i podporządkowań. Reguła typizacji. Dzieło katastrofisty powinno być opowieścią o zagładzie; nie o unicestwieniu jednostki, lecz o eksterminacji dużej zbiorowości; nie o kataklizmach wynikających z przypadku, lecz stanowiących nieuchronną konsekwencję praw, które rządzą dziejami gatunku homo sapiens. W praktyce oznacza to konieczność reprezentatywności bohatera i jego biografii, reprezentatywności z punktu widzenia danej, ginącej wspólnoty. Nikt nie będzie szukał katastrofizmu - dajmy na to - w utworze Lwa Tołstoja pt. Śmierć Iwana Iljicza; katastrofizm Nóg Izoldy Morgan Brunona Jasieńskiego czy Historii zagłady Europy Ilji Erenburga wydaje się czymś bezspornym. Los bohatera tytułowego opowieści Tołstoja nie ma siły uogólnienia parabolicznego, jego zgon nie narusza norm dotychczasowej egzystencji zbiorowości, całej „reszty" świata. Przeciwnie, utwierdza poczucie stabilności. Jednostka ginie, życie toczy się dalej. Śmierć, która zaskakuje jednostkę, jest zatem, by użyć wyrażenia metaforycznego, „katastrofą niekatastroficzną". Natomiast inżynier Berg z powieści Jasieńskiego interesuje nas właśnie jako zwiastun zagłady ludzkości, jedna z pierwszych ofiar „buntu maszyn" - świadoma przyczyn klęski społeczeństwa cywilizacji dwudziestowiecznej. Jego los to synekdocha losu wszystkich, horoskop dla mas - na najbliższą przyszłość. Strategia przekazu katastroficznego domaga się typowości bohatera. Sztuka słowa zna nieskończoną ilość kombinacji figur fabularnych, które uruchamiają skomplikowaną grę napięć pomiędzy typem a charakterem.W utworze katastroficznym wynik takiej gry jest z góry przesądzony. Mianowicie: niezależnie od tego, czy osobowości postaci są tu zredukowane do paru zaledwie funkcji, a więc czy w miejscu osób pojawiają się schematy r ó 1 społecznych (dzieje się tak w tragedii Włodzimierza Maj akowskiego pt. Włodzimierz Maj akowski), czy, odwrotnie, postaci zadziwiają obfitością dramatów wewnętrznych, są niezwykłymi fenomenami charakterologicznymi (Atanazy Bazakbal z Pożegnania jesieni, Genezyp Kapen z Nienasycenia Witkacego), ilekroć muszą zginąć, tylekroć giną jako typy. Ich śmierć to śmierć jakiejś formacji socjalnej, atrofia określonej etyki, anihilacja określonej obyczajowości, likwidacja danej aksjologii itp. Nie oni umierają, lecz w nich umierają systemy wartości - związane z najgłębszą istotą człowieczeństwa w ogóle. Dlatego też katastrofa wcale nie zawsze bywa ich śmiercią biologiczną, zawsze natomiast musi być mordem psychicznym (obłęd Berga, „zezwyklenie" Gene- zypa). Reguła solidarności. „Owszem, dają się dostrzec w obrębie interesujących nas utworów dość wyraźne powinowactwa ideowe - przyznaje w cytowanej tu już pracy Jerzy Speina - bez większego trudu wyodrębnimy zespół powtarzających się elementów «świata przedstawionego». Ale, powiada badacz, to jeszcze za mało, aby uznać literacką jednorodność katastrofizmu. Zauważmy, iż Speina dostrzega tożsamość retoryki katastroficznej w dwóch zaledwie strefach. W strefie ideologii i w strefie morfologii dzieła literackiego. Tymczasem katastrofizm to także zjawisko narratologiczne. Samo uporządkowanie rzeczywistości unaocznionej - wedle określonych dyrektyw - nie wystarcza. Potrzebny jest bowiem zbiór norm, który by regulował zachowanie językowe narratora, wiążąc postawę podmiotu z podstawą adresata wpisanego w tekst. Obok reguły typizacji pojawia się reguła solidarności. „My, cywilizacje, wiemy już, że jesteśmy śmiertelne" (Paul Valćry). „Zbliżamy się do końca z matematyczną dokładnością" (Witold Berg z Nóg Izoldy Morgan). „W stuku ciężkim serc / nam ani wiosna już, ani kochanie" (Czesław Miłosz). „Rozmnożony cudownie na wszystkich nas / będę strzelał do siebie i marł wielokrotnie" (Józef Czechowicz). Perspektywę narracyjną określa tu pozycja „my". Niekiedy „wy", i nigdy „oni". Oczywiście, chodzi o gramatykę opowiadania, a nie o gramatykę rozumianą ściśle lingwistycznie. W gramatyce opowiadania katastroficznego „wy" równa się „my". Dzieło katastroficzne przedstawia zawsze likwidację zbiorowości, z którą utożsamia się narrator, którą też zasadniczo akceptuje. Może dostrzegać jej liczne przywary, może obciążać odpowiedzialnością za klęskę. To komplikuje regułę solidarności. Ale jej nie uchyla. Rzecz w tym, że horyzont aksjologiczny narratora, a jednocześnie - odbiorcy, nie może tu wykraczać zbyt daleko poza linię horyzontu aksjologicznego bohaterów; musi mieścić się w tej samej kulturze. To nie przypadek, że Leon z Matki Witkacego powtarza poglądy autora, posługuje się językiem jego pism filozoficznych275. Gdy ginie w końcu, ginie jak gdyby „w imieniu" współczesności autora, jako cząstka śmiertelnie chorego organizmu „my". Uchylenie reguły solidarności (przy zachowaniu reguły typizacji) powoduje, że utwór staje się zobrazowaniem upadku potęg wrogich podmiotowi (na przykład w licznych dziełach poświęconych zwycięstwu nad Trzecią Rzeszą, gdzie zwycięzcy to „my", a sprawiedliwie pokonani faszyści to „oni"); taki utwór, rzecz jasna, nie mieści się w granicach katastrofizmu. Przeciwnie, stanowi zaprzeczenie idei katastroficznych. Podobnie poza zasięgiem analizowanej doktryny światopoglądowej znajdują się wszelkie literackie studia o cywilizacjach dawnych, które rozpadły się w gruzy i wobec których podmiot opowiadający zajmuje postawę neutralną emocjonalnie i aksjologicznie. Cudze katastrofy nie interesują katastrofistów; nie dają szansy dla narracji prowadzonej z perspektywy „my". Reguła solidarności przenika całość dzieła katastroficznego. Stymuluje nacechowanie emocjonalne języka. Nie dopuszcza do operacji stylistycznych, które absolutyzują konflikt między światem narratora czy „ja" lirycznego a światem bohatera. Solidarność żąda zaangażowania, chce mowy „gorącej", domaga się spotęgowania ekspresywności wypowiedzi. Stąd: kult form agresywnych, wzmagających napięcie dramatyczne, kult patosu, potrzeba sensacji, aż do groteski. Reguła aktualności. „Teraz mogłoby przyjść coś wielkiego, ale na to już nie ma czasu, bo idzie fala przemian, która zmiecie, zniweluje wszystko", mówi Atanazy Bazakbal w Pożegnaniu jesieni Stanisława Ignacego Witkiewicza. Zapytajmy, do jakiej rzeczywistości odnoszą się te słowa? czyje „teraz" wchodzi tutaj w grę? Poprawna odpowiedź, sformułowana w języku współczesnej teorii literatury, brzmiałaby tak, że wyrażenia „teraz" i „na to już nie ma czasu" należą do imma- nentnej struktury temporalnej dzieła, są wyznacznikami czasu artystycznego, który organizuje świat fikcji powieściowej i zachowuje całkowitą autonomię wobec czasu autora oraz czasu publiczności literackiej. Badając dzieła katastrofistów musimy jednak odstąpić od kanonu poprawnościowego teorii literatury. Owszem, w tych dziełach również obowiązują nakazy fikcji, ale czas bohatera pozostaje w ściśle określonym stosunku do czasu faktycznego, mianowicie, powieściowe „teraz" oznacza rzeczywiste „wkrótce" w biografiach wszystkich uczestników komunikacji literackiej: nadawcy i odbiorcy. Struktura temporalna przekazu artystycznego musi być zatem strukturą otwartą na świat pozaartystyczny. Odbiorca powinien rozumieć, iż perypetie bohaterów dzieła staną się w niedalekiej przyszłości udziałem wszystkich współczesnych. Katastrofa już się zaczęła, nieco wcześniej w powieści, nieco później „w życiu", i nie ma ratunku ani dla postaci zmyślonych przez autora, ani dla samego twórcy, ani dla tych, którzy go czytają, jak i dla tych, którzy czytać nie chcą. Model utworu katastroficznego zakłada odbiorcę żyjącego tu i teraz; nie uwzględnia natomiast wypowiedzi adresowanych do potomności - po katastrofie nie będzie potomnych, a jeżeli będą jacyś nowi ludzie, to tak różni od współczesnych, że porozumienie z nimi uważa się za z góry skazane na klęskę. „Wszystko rozwijało się w coś w polskich terminach niewyrażalnego - mówi ostatni akapit Nienasycenia. - Może jakiś uczony, bardzo chiński duchowo «czink», ujrzawszy to nie po chińsku, mógłby to następnie opisać po angielsku. Ale i to jest wątpliwe". Katastrofa kultury okazuje się także katastrofą mowy. Dzieło katastrofisty nie tylko przedstawia ostatnie dni współczesności, ale samo chce uchodzić za jedno z ostatnich dzieł literatury w ogóle. Reguła aktualności jest tak samo niezbędna dla urzeczywistnienia twórczości katastroficznej, jak i dwie omówione poprzednio: reguła typizacji oraz reguła solidarności. Dowodem: Aecjusz, ostatni Rzymianin Teodora Parnickiego. Zarówno w samej powieści, jak i w autokomentarzu Parnickiego istnieje bardzo wyraźnie zaznaczony moment solidarności nadawcy z ginącym światem cesarstwa rzymskiego. Autor wyznaje wprost, że lubi Rzym starożytny, boleje nad jego upadkiem, dostrzega bowiem nader niekorzystne - dla późniejszych ewolucji kultury śródziemnomorskiej - konsekwencje zdruzgotania imperium rzymskiego przez barbarzyńców. Wierny regule typizacji, daleki od beznamiętnej rejestracji faktów, związany uczuciowo z rzecznikami idei ocalenia Rzymu, twórca Aecjusza nie jest jednak pisarze-m-katastrofistą. Nie jest, ponieważ poetyka powieści historycznej uniemożliwia działanie reguły aktualności. Czas bohatera nie może tu być czasem przyszłym czytelnika: dzieje się poza nami, w przeszłości, która nam już nie zagraża. Reguła wizyjności. Katastrofista musi fantazjować. Musi traktować rzeczywistość przedstawioną w dziele jako nagromadzenie znaków wróżących zagładę. Otoczenie człowieka jest ustawicznie czytane, deszyfrowane, podejrzewane o ukryte sensy. Nie tylko. Samo odznacza się jakby zdolnościami do komunikowania niebezpieczeństwa - z własnej woli. Już wie o zbliżającym się końcu, usiłuje ostrzec bohatera. Posiada zatem coś na kształt odrębnego życia psychicznego. A stąd już tylko krok do wizji fantastycznych, do baśni, do groteski futurologicznej, do science fiction. Jednym z częstych motywów dzieła katastroficznego jest motyw n i e p o r o z u m i e n i a między „wszechwiedzącym" światem rzeczy a zdezorientowanym człowiekiem; bohater przegrywa, ponieważ bagatelizuje znaki ostrzegawcze lub nadaje im fałszywe sensy. Dzieje się tak na przykład w wierszu Czechowicza widzenie z tomu nic więcej. wiatr wieści niósł a magiczna szła noc między grube kominy elektrowni ile słońc ile słońc niepodobnych To są złe wieści. Złe słońca. Wieści o pożodze, słońca z pożarów, z eksplozji bomb. Ale bohaterowie wiersza tego nie rozumieją. Urzeka ich piękno blasku: „miasto było ze złota że jarzyły się jezdnie; zniewalają wspaniałości pracy maszyn („siły mądre musują w żółtym metalu"). Zamiast paniki - ekstaza radości („natchnienie zachwycenie ją weźmie"). Zamiast krzyku rozpaczy - cisza kontemplacji („a ona klęczy milcząca panna"). Zamiast bólu - pochwała życia („chwilo chwalebna żywa / i ani smugi żalu"). Katastrofa okazuje się - w tym układzie - całkowitym zaskoczeniem. Jest jak grom z jasnego nieba: światło pęka olśniewa myśli astralne lądy pojęcia kształty widma świątyń kaukazami się walą i nagle krzyż i nagle Nagle w środek „złotego chaosu" spada „ciężka pokrywa raju". Zauważmy interesujący paralelizm: naśladując jakby „wieści" wiatru, niejasne, dwuznaczne, podmiot wiersza przemawia także językiem dwuznacznym, aluzyjnym, zagadkowym. Słowo „krzyż" może tu być symbolem żywej wiary i jednocześnie znakiem zagłady. Słowo „raj" oznacza szczęśliwość wiekuistą i zarazem kres egzystencji ludzkiej. Podobnie jak bohaterowie widzenia interpretują mylnie „mowę" krajobrazu, tak i czytelnik wiersza Czechowicza jest narażony na niebezpieczeństwo błędnego odczytania tej wizji. Choć przecież zakończenie tekstu nie powinno budzić wątpliwości: wczoraj dziś nazajutrz spadnie ciężka pokrywa raju Reguła wizyjności jest w utworze katastroficznym ograniczana ustawicznie przez regułę aktualności. Pierwsza sprzyja fantastyce, druga dopomina się o zapis realistyczny, w którym obraz świata powinien być zasadniczo zgodny z potocznym, zdroworozsądkowym postrzeganiem teraźniejszości, bliski doświadczeniom ogółu czytelników. Tak więc struktura wypowiedzi katastroficznej jest antynomiczna wewnętrznie, zawiera w sobie dialektyczną sprzeczność. Spośród prób opanowania tej sprzeczności narzucają się uwadze dwie - najczęściej podejmowane. Wizja może być tutaj faktem prawdopodobnym z punktu widzenia świadomości zdroworozsądkowej: snem, obłędem, seansem narkotycznym, spektaklem wyobraźni. Pisał Teodor Bujnicki w wierszu Trumny: Z dnia na dzień liczę chwile nadchodzące, może nawet piękne i szczęśliwe, 0 zdarzenia błahe potrącam jak o strunę napiętej cięciwy. 1 doprawdy nie wiem i nie myślę o tym końcu, który z mgły wypłynie -tylko widzę trumny, trumny, trumny jak łodzie na wezbranej głębinie. Po drugie, wizja może być literacką konwencją. Światem zobrazowanym w dziele rządzą co prawda prawa osobliwe, obce życiowemu doświadczeniu czytelnika, w otoczeniu bohaterów dzieją się rzeczy nieprawdopodobne, ale scenariusz odbioru zakłada, że czytelnik potrafi odróżnić techmologię katastrofy (tu jest pole dla fantastyki) od skutków katastrofy (tu z kolei wracają zasady realistycznego odczuwania świata). Tak więc bunt przedmiotów (Majakowski), bunt maszyn (Jasień- ski), groźna broń masowej zagłady (Erenburg), „ogromna, czarna, lśniąca rura, na jeden metr szeroka, z klamrami, jak komin fabryczny", która pochłania ludzi (Matka Witkacego), pigułki Dżewaniego, które zabijają „wszelką intuicję przyszłości" i skłaniają do „poddania się każdej, najgłupszej nawet mechanicznej dyscyplinie" (Nienasycenie Witkacego), to są koncepty „technologiczne". Nie trzeba wierzy ć w nie, nie trzeba weryfikować ich prawdopodobieństwa. Zaczynają się i kończą w autonomicznym świecie tekstu. Natomiast rezultaty fantastycznej technologii zagłady - odnoszą się w równej mierze do rzeczywistości faktycznej odbiorcy. W miejsce zdarzeń uniezwyklonych odbiorca powinien podstawić wydarzenia inne, zgodne z jego oceną aktualnej sytuacji. Fantazje autora i obserwacje czytelnika powinny zsumować się ostatecznie w globalnym sensie dzieła - jako przepowiedni katastrofy. Czy katastrofizm jest poetyką? Jedno wydaje się pewne: stanowi on nie tylko system światopoglądowy, ale również system literacki, wobec innych systemów literackich - ekspresjonizmu, futuryzmu, nadrealizmu - wcale nie uboższy, wcale nie mniej koherentny. Przenika do wielu doktryn pisarskich, współdziała z licznymi „izmami", które uzyskały status „izmów" artystycznych. Wszelako i owe doktryny, owe „izmy" nie są układami izolowanymi. One także zachodzą na siebie, krzyżują się, łączą, korzystają z cudzych doświadczeń. Nie ma powodów, aby regulamin działań twórczych katastrofisty pozostawał poza polem badań literackich sensu stricto. POETA WOBEC WSPÓŁCZESNOŚCI Samo pojęcie „współczesności" zajmuje w naszym obyczaju językowym pozycję uprzywilejowaną. Ilekroć się pojawia, skłania do respektu i powagi. Użyte niewłaściwie - może rodzić rozmaite stany depresyjne, jak gdyby błąd w pojmowaniu „współczesności" był naruszeniem jakiejś nadzwyczaj istotnej normy moralnej. Oczywiście, pojęcie to jest i wieloznaczne (do zawrotu głowy), i nieostre, i nadużywane, jak wszystko w żywej mowie, a także: jak wszelka nazwa, która nie tylko oznacza, ale nadto spełnia rolę instrumentu socjotechnicznego - organizuje wyobraźnię i emocje zbiorowości. „...jedną z osobliwości terminów, z których emanuje metafizyczny patos - czytamy w książce Jerzego Szackiego pt. Tradycja - jest to, że zarówno ci, którzy wielbią oznaczany przez taki termin przedmiot, jak i ci, którzy nim gardzą, rzadko zadają sobie pytanie, czy owe terminy w ogóle coś oznaczają"276. Nie wiemy jeszcze, co się stanie z terminem „współczesność" w naszej dysku- sji277, czy będziemy ją wielbić, czy zaczniemy nią pogardzać, wiemy natomiast, że poszukujemy oto odpowiedzi na pytanie: cóż w istocie „współczesność" znaczy dla poety. Przypuszczam, że uwolnić się spod presji owego „metafizycznego patosu" nie będzie łatwo. Albowiem z punktu widzenia jednostki - współczesnością jest wszystko, cokolwiek istnieje naprawdę. Współczesność albo teraźniejszość stanowi dla poety jedyną - choć maksymalnie zsubiektywizowaną - realność, wobec której może się on tak czy inaczej określić. Jest dla niego synonimem „wszelkiego istnienia", terminologiczną parafrazą „tego, co rzeczywiste". W języku rosyjskim „czas teraźniejszy" nosi nazwę „nastojaszczeje wriemia", co znaczy - między innymi -„czas autentyczny", „czas prawdziwy". W istocie dyskusja nad współczesnością to przedsięwzięcie nader niebezpieczne, skoro ustalając jej zakres tematyczny należałoby zacząć od słów, którymi rozpoczyna się Znakprzedslowny Juliana Przybosia: „O czym? O wszystkim". „Współczesność" jest fundamentalną kategorią świadomości literackiej. (Jest nią zwłaszcza w świadomości literackiej XX wieku, który tak dramatycznie szuka swej tożsamości, tak bardzo chce być „niedziewiętnastowieczny" i oryginalny.) Pojęcie „współczesności" stanowi podstawę wielu elementarnych opozycji i rozróżnień, bez których nie mógłby zaistnieć najbardziej nawet „podręczny" system orientacji w świecie zjawisk literackich. Nowatorstwo i tradycjonalizm. Awangardowość i pa- seizm. Konwencja i antykonwencja. Pisarstwo historyczne i pisarstwo fantastyczno--naukowe. Pojęcia te - w każdym momencie inaczej - są zorientowane na współczesność. W relacji do niej nabierają uchwytnego sensu. (Bez niej nic nie znaczą.) To współczesność wyznacza ich zakres, wyodrębnia z tła, niemal buduje od nowa. Dlaczego właśnie - współczesność, a nie na przykład - tradycja? Dlatego, że i „tradycja" również nic nie znaczy poza daną „współczesnością". Stanowi jej każdorazową rekonstrukcję. Przez „tradycję" rozumiem aktywną część dziedzictwa przeszłości. Z masy tekstów, które zaistniały dawniej, współczesność wybiera zawsze jakąś część, którą sobie chce podporządkować. Po to, aby unicestwić przekonanie o ich wartości (tradycja negatywna). Lub po to, aby dokonać aktu ich wywyższenia (tradycja aprobowana). „Tradycją" zatem jest to, co - tak czy inaczej - „należy" do współczesności. Z perspektywy teraźniejszości dokonuje się ustawiczna reinterpretacja tekstów napisanych dawniej. Zmieniają się np. kategorie „realizmu" i „fantastyki", zmienia się zakres samej „poezji" czy „literatury". Utwory pisane z myślą o najczystszej sztuce lądują raz po raz na piętrze zwykłej dokumentalistyki, a teksty, które miały być pierwotnie wypowiedziami o wartości ściśle użytkowej, okazują się literaturą artystyczną. Teraźniejszość „podrzuca" utworom znaczenia i treści, których autor z całą pewnością nie mógł przewidzieć, a od których współczesny odbiorca nie zawsze się może uwolnić. Wiedzą o tym widzowie teatralni - wietrzący w każdej sytuacji dialogowej dramatu Moliera czy np. Witkacego „aluzję" do współczesności; w pewnym sensie można by powiedzieć, że współczesność dostrzega twórczość dawnych mistrzów o tyle, o ile może wyczytać z niej taką czy inną „aluzję" do siebie samej. „Współczesność" jako kategoria specyficznie literacka odgrywa w poezji rolę bodaj istotniejszą niż w innych rodzajach i gatunkach sztuki słowa. Tradycyjna geno-logia twierdzi - nie bez racji - iż tekst epicki wiąże się z czasem przeszłym, utwór dramatyczny jest nastawiony na przyszłość, natomiast wypowiedź liryka sytuuje się w czasie teraźniejszym. To właśnie liryka uchodzi za najdoskonalszy wykładnik przeżywania wydarzeń w synchronii, w jednoczesności, w trwaniu niepodzielnego „teraz". Liryka, w której - dodajmy - trudno by było wydzielić twórczość odpowiadającą prozie historycznej (zorientowaną na przeszłość) lub prozie futurologicznej typu science fiction (zorientowaną na przyszłość). Gramatyczne formy czasu przeszłego i przyszłego w utworze poetyckim pseudonimują zawsze czas teraźniejszy. Rzec by można, że ilekroć poezja przedstawia coś, co „było i było", albo coś, co „będzie i będzie", tylekroć obydwie perspektywy czasowe spotykają się w uniwersalnym „jest i jest". Współczesność, jak stwierdziłem, jest dla poety jedyną realnością, wobec której może on określić się w swej postawie. Obserwacja ta wymaga rozwinięcia. Tak więc współczesność - odbita w języku, wprojektowana w mowę - stanowi, z jednej strony, jedyne faktyczne tworzywo poety. Z drugiej strony natomiast współczesność - jako system kultury - jest podstawowym zadaniem poezji. Tworzywo. Materiałem sztuki poetyckiej nie może być, oczywiście, sam język, sam kod, sam system reguł mówienia, sama gramatyka, same konstelacje pól leksykalnych, same relacje - czyste i logiczne - i, dodam nawiasem, ilekroć przeciwnicy poezji „lingwistycznej" twierdzą, iż taki język poety nie interesuje, przyznaję im słuszność. Materiał poety to przede wszystkim żywa mowa prześwietlona przez normy systemu. Nie sam langue, lecz bezgraniczny potok parole - na tle lan-gue. Inaczej mówiąc: materiałem jest język przechwycony w potocznym, codziennym użyciu, doznany w praktyce, zapamiętany jako doświadczenie. Tę arcyważną prawdę usiłował kiedyś wybronić formalizm rosyjski, pokazując rozmaite próby ocalania w tekście literackim oddechu żywej mowy, trud zachowania w znakach słownych tego, co towarzyszy im bezustannie w bezpośrednim kon- takcie dialogowym, - gestu, intonacji - tego, „co znika prędko, iż m ó w i o ne pędem". Jest rzeczą jasną, iż doświadczenie językowe poety może być tylko i jedynie jego własnym, osobistym doświadczeniem, a co za tym idzie: ograniczonym przez jego współczesność. Zadanie. Można sądzić, iż troska o kształt kultury literackiej współczesności pojawia się jedynie w awangardowych orientacjach i programach - obca jest natomiast kierunkom klasycy stycznym, ostentacyjnie czczącym dawność i odwieczność. „Wyobrażam sobie - pisał Tadeusz Peiper w szkicu pod jakże znamiennym tytułem: Metafora teraźniejszości - że może się znaleźć poeta, dla którego elementy teraźniejszości, te najbardziej charakterystyczne, mogłyby się stać jedynym źródłem metaforycznym. Gdyby rzecz nie była traktowana receptowe, gdyby się jej nie wykonywało z tą wewnętrzną jałowością i z tym zadowolonym niedbalstwem, którym tak często nadaje się wygodny pseudonim «eksperymentu», próba taka mogłaby stanąć w rzędzie podobnych usiłowań w dziedzinie malarstwa, mogłaby dać coś podobnego do tego, co dają malarze obierający kub lub walec [...] za jedyny budulec swych dzieł. Gdyby... gdyby... - powstałaby metafora teraźniejszości par excellen-ce"278. W tekście Peipera teraźniejszość jest jednocześnie tworzywem (budulcem), jak i celem (zadaniem) sztuki poetyckiej. W istocie rzeczy jednak współczesność jawi się jako zadanie zarówno dla awangardzisty, jak i dla klasycysty, choć zadanie - za każdym razem - pojmowane zupełnie inaczej. W samym pojęciu „współczesności" tkwi immanentna sprzeczność, albowiem pojęcie to -jednocześnie - oznacza trwanie i zmianę, statykę i dynamikę, ruch i bezruch. Awangardzista, ów bojownik „straży przedniej", usiłuje swą twórczością dowieść, iż ważniejszą niejako sprawą każdej współczesności jest jej ustawiczna - galopująca - przemienność. Demonizuje ruch, wielbi zmianę; interesuje go taka dzisiejszość, która sama siebie weryfikuje i przekreśla, będąc bezustannym projektowaniem hipotetycznej „jutrzejszóści". Klasycysta natomiast, odwrotnie, skłonny jest mniemać, iż ważniejszą stroną pojęcia „współczesność" jest trwanie, które zmierza jakby ku bezczasowości, albo czyni czas - czasem „wiecznym", kolistym, mitycznym, nieruchomym. Zadanie awangardy: określić się poprzez niepodobieństwo do „tego, co było". - Zadanie kla-sycyzmu: utrwalić moment podobieństwa „tego, co jest" i „tego, co było". W obydwu wypadkach przecież mamy do czynienia z zadaniami właśnie zorientowanymi na współczesność. Albo inaczej jeszcze: obydwie, antagonistyczne orientacje w sztuce poetyckiej -w każdej zresztą sztuce - to dwie różne szkoły interpretacji współcze s n o ś c i. (Pozorowane „ucieczki" przed współczesnością - w doktrynach ekstremalnie paseistycznych - są zatem także jej osobliwymi „interpretacjami".) Obserwacje, które poczyniłem dotychczas, zdają się zmierzać ku absolutyzacji „współczesności", która w rzeczy samej okazuje się kosmicznym „wszystkim" dla poety. Kategorią wewnątrzliteracką i zespołem faktycznych determinant, materiałem i zadaniem, alfą i omegą. Można by sądzić, że poeta - w dobrze pojętym inte- resie swej sztuki - powinien z własną współczesnością żyć w pełnej harmonii, będąc jej powiernikiem, sługą i współtwórcą. Tymczasem tak nie jest. Między poetą a współczesnością trwa wieloraki i przewlekły spór. Na każdym kroku obserwujemy tu kolizję dążeń, przyciąganie się, ale i odpychanie: antagonizm, walkę. Jak się zdaje, istnieją trzy główne powody, dla których pełna harmonia między współczesnością a poetą wydaje się niemożliwa. A zatem pierwszym źródłem niezgody jest struktura wartości- inna: we współczesności pojmowanej jako całość spraw aktualnie i powszechnie przeżywanych, inna: w świecie sztuki poetyckiej, która zazdrośnie strzeże granic własnej autonomii. „Oto dwa kontynenty - pisze Roland Barthes: - z jednej strony świat, mnożące się zdarzenia polityczne, społeczne, ekonomiczne, ideologiczne; z drugiej dzieło na pozór samotne, zawsze niejasne, ponieważ zawiera równocześnie kilka znaczeń. [...] Z jednego kontynentu na drugi można wymienić kilka sygnałów, stwierdzić kilka powiązań. Ogólnie jednak badania dwóch kontynentów rozwijają się autonomicznie - obie geografie źle się ze sobą komunikują"279. Współczesność zawsze usiłuje podporządkować sobie sztukę, uczynić ją narzędziem własnych dążeń. Nigdy jednak w pełni jej się to nie udaje. Albo: udaje się, owszem, ale głównie w strefie zakazów i rozmaitych ograniczeń. Współczesność odbija się w poezji, rzec by można, negatywnie. Sztuce artystycznego mówienia przeciwstawia wyspecjalizowaną sztukę „niemowienia". Na słowo - odpowiada przymusem milczenia; organizuje w poezji strefę osobliwej „ciszy"; nic też dziwnego, że obraz współczesności ulega w tekście poetyckim zawieszeniu -i nic dziwnego, że współczesność rzadko jest zadowolona ze swojej poezji. Im natrętniej dzień dzisiejszy narzuca, się artyście, tym skuteczniej sztuka broni się jako sztuka właśnie, kraina autonomiczna i podległa własnym prawom. Racjom praktyki społecznej gotowa przeciwstawiać swoje specyficzne racje praktyki artystycznej. W latach romantyzmu, który do dziś pozostaje wzorem zaangażowania we współczesność, wcale nierzadko pojawiały się wypowiedzi takie, jak ta z 1845 r., głoszące, iż poezja - mimo wszystko! - nie jest służbą „ani tronu, ani kościoła, ani kasty, ani parafii, ani nawet ludu w Powstaniu będącego, ale jest kunsztem wolnym, podobnie jak filozofia, od siebie samej zawisła"280. Drugie źródło konfliktu: współczesność każdego dnia objawia się poecie jako „wąska teraźniejszość" -jako aktualność. W trwaniu aktualności, momentowej i kapryśnej, istnieje wprawdzie pewien projekt liryki, którą jednak poeci dzisiejsi uprawiają rzadko i niechętnie, mianowicie liryki okolicznościowej. Poeta podlegając tyranii aktualności musiałby -jak bohater Kartoteki Tadeusza Różewicza - budzić się „bez światopoglądu", czekając cierpliwie, jakie to nastawienie światopoglądowe, jakie problemy i jakie emocje wprojektuje w jego „nagą duszę" dzień dzisiejszy. Może mecz Polska - Rumunia? Może pożar w poznańskim „Stomilu"? Może proces szajki przemytniczej? Musiałby też, jak bohater innego znów dramatu Różewicza, być osobowością tak elastyczną, aby nabyty rano „światopogląd" móc bez trudu wymienić na inny, na przykład: o zmierzchu, w drodze do łazienki, między dziennikiem porannym a lekturą gazety popołudniowej. Bezsprzecznie: z pewnego punktu widzenia, z punktu widzenia procesu twórczego, liryka jest zawsze czymś „okolicznościowym", albowiem wiersz powstaje zawsze w jakichś okolicznościach, które poetę inspirują - jednakże sam tekst wypowiedzi lirycznej natychmiast wymyka się kontekstom okazjonalnym, to zaś, co dla poety było aktualnym „tu i teraz", dla bohatera poetyckiego przeistacza się w uniwersalne „wszędzie i zawsze". Oto wiersz Tymoteusza Karpowicza: WIADOMOŚCI OD OJCA w imię ojca i syna wszyscy tu niepiśmienni a jeśli jak sprawdzisz co napiszą bez papieru i bukw matka zdrowa niepotrzebnie umarła mamy kłopoty z obejściem nie przyjmuje się na nowym brat ciągle chce tu robić złote ruble na czarnej rzodkwi ale jak ją odróżnić od białej wuj często wychodzi na drogę podobno patrzy w waszą stronę ale jak to zobaczyć otóż z tym widzeniem się to najgorzej to hukamy ale też o tym nie słychać więc posyłam to przez okazję nie bardzo wiem jaką a najlepiej przyjdź i sam zobacz 281 Wiersz wydaje się odsłaniać swą genezę okolicznościową. Wolno założyć - nie pytając autora, czy tak było - że autor istotnie otrzymał list od ojca, list przesłany „przez okazję", i że ten list okazjonalny jest pierwowzorem analizowanego wiersza. Natychmiast jednak rodzą się wielorakie wątpliwości. Wiersz Karpowicza, jak wspomniałem, odsłania swą genezę, ale i w każdym słowie jej przeczy. Nie wiemy, czy chodzi o jeden list, czy o kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt listów, prezentowanych tu we fragmentach, w „celniejszych ułomkach". Bo i jakże to pojąć: matka zdrowa niepotrzebnie umarła Mogą to być powiadomienia z różnych czasów. Albo: mamy kłopoty z obejściem nie przyjmuje się na nowym Mogą być to dwa różne fragmenty dwóch różnych listów. Nie dość na tym: nie wiadomo, czy ów list rzeczywiście dotarł do syna, choć został „w imię ojca i syna" zaadresowany. Przecież - czytamy wyraźnie - „wszyscy tu niepiśmienni". Skoro „wszyscy", to może i ojciec? (Analizowany wiersz obudowuje się jak gdyby wokół znanego z podręczników logiki „paradoksu kłamcy".) W jaki sposób ojciec mógł napisać list „bez papieru i bukw"? I to ojciec, który w swoich niby-wiadomościach ustawicznie przekreśla możliwość zakomunikowania czegokolwiek: nie wie, jak zobaczyć, jak usłyszeć, jak odróżnić. A i sama „okazja" przesłania tego listu-nielistu wydaje mu się w końcu niejasna: „nie bardzo wiadomo jaka". Prawda, realia: „złote ruble", „bukwy", a także słowo „hukamy", przypisują wiersz do określonej geografii, sytuują go także w określonym czasie. Mimo to przecież całość wiersza zostaje z owej „okolicznościowej" konkretności wyrzuć o n a. I dzięki temu jest strukturą poetycką: „od siebie samej zawisłą". Trzecie źródło niezgody między poetą a współczesnością ma naturę psychologiczną, sens prestiżowy, „podszewkę" ambicjonalną. Jest tak: współczesność poetę ocenia. Poprzez krytykę literacką, poprzez drukowanie lub niedrukowanie, czytanie albo nieczytanie jego dzieł, poprzez przywileje lub upokorzenia, a nie skąpi ani jednych, ani drugich. Poeta wszelako ocenom współczesności nie dowierza. Nie: „nie wierzy", to by było błędne określenie, ale właśnie: „nie dowierza". Do werdyktów i ocen ferowanych przez współczesność nie ma bezgranicznego zaufania, ani wtedy, gdy sądzi, iż są one krzywdzące, ani wtedy, gdy powinny mu jedynie sprawiać radość, budują bowiem jego sławę i zabezpieczają (względną) popularność. W strefie wartościowania tekstów artystycznych - zwłaszcza poetyckich (inaczej sprawa wygląda na przykład w odniesieniu do sztuki aktorskiej) - autorytet współczesności wydaje się zawsze wątpliwy, a jej opinie tymczasowe. Mówimy: czas pokaże, historia oceni. Przyjmie albo odrzuci. Może będzie tak jak w wierszu Różewicza: „ktoś przyjdzie / zetrze was / z powierzchni ziemi - gadającą pleśń"? A może, zastanawia się poeta, nie będzie tak źle? Autorytetem okazuje się w końcu czas przyszły. To, co będzie. OD LEŚMIANA Anna Kamieńska w dwóch tomach miniatur interpretacyjnych wskazuje dwa Wielkie Początki polskiej wrażliwości poetyckiej: Jana Kochanowskiego i Bolesława Leśmiana. Liryka polska, mówią tytuły jej książek, zaczyna się Od Czarnolasu i Od Leśmiana. Z tradycją „rzeczy czarnoleskiej" na ogół się u nas nie dyskutuje. To jest od dawna nasze sacrum. Ale Leśmian? „Leśmian nie jest niczyim natchnieniem", twierdzi Jan Błoński282. Ostrożnie! Powiedzmy raczej: nie ma naśladowców. To prawda, wiersz Leśmiana - w swych kształcie werbalnym i wersyfikacyjnym - wydaje się już dzisiaj nie do powtórzenia. Z powtórzeń powstają jedynie pastisze. Czy jednak naprawdę owa irytująca niepowtarzalność poezji, która mimo to nie starzeje się (jakoś), trwa i niepokoi w sposób nieprawdopodobny, bo wespół z balastem leksyki młodopolskiej -lub może ponad leksyką? - czy zatem „niepochwytny" styl Leśmiana jest obojętny dla lirycznych natchnień? Nie pozostawia urazów? „Ważną nauką powinna być pomyłka mojego pokolenia co do Leśmiana - pisał Miłosz - bo przesłonił go nam jego język, młodopolski, a więc staroświecki, i nie widzieliśmy myślowej precyzji, która, jeżeli jest, nie potrzebuje obawiać się póź- niej szych przemian stylu, czyli byliśmy jak sprzedawca w sklepie konfekcji męskiej, który osądza dobro i zło według kroju ubrania"283. Więc jednak. Poezja nasza nie „rozliczyła się" z Leśmianem. Nie pokonała go, jego wizji, w których z taką beztroską zadomawiają się otchłanie, tak dotykalne bywają pojęcia - obciosywane toporem, tak boli uroda kalectwa, tak hucznie i prześmiewczo wałęsa się słowo, tak idealny stan nieważkości osiągają rzeczy - rozsuwane poza czas i przestrzeń, w górę i w dół, i na boki... Istnieje pewien, z głębi idący, nacisk sztuki Leśmiana na wyobraźnię poetów dzisiejszych. Odbywa się utajony proces transformacji tej sztuki - przerzucania jej w nowe rejony polszczyzny. Językoznawca powiedziałby, że oto leśmianizm - jako prąd podskórny - niedostrzegalny w strukturze powierzchniowej daje o sobie znać w strukturze głębokiej wielu tekstów poetyckich. Inspiracje Leśmianowe ulegają jednak natychmiastowemu rozproszeniu. Dlatego wskazanie poetów, którzy - świadomie lub nie - dokonują takiej transformacji, stanowi poważne ryzyko. Może turpiści? Z ich krainami pleśni, z ich marszem w trupięgach, z ich krajobrazami wnętrza i wnętrzności. Może poeta wsłuchany w mowę peryferyjną, której prostota i ułomność okazują się nader plastycznym tworzywem dla filozofii naiwnej - wyprzedzającej książkową: Miron Białoszewski? Jeden z nielicznych dziś, którzy budują neologizmy, zajmują się produkowaniem „własnych" słów - „zachciankowych" i „mylnych". Gdybym miał wskazać poezję najmniejszego rozproszenia idei Leśmianowych, twórczość, w której konstrukcje frazeologiczne „maskują" neologizmy, w której rozgrywają się dramaty już nie kalekich postaci - lecz kalekich rzeczywistości, krótkotrwałych, znikli wych, zakotwiczonych jedynie w słowie, której nieobce są także narracje balladowe o tematyce filozoficznej, powiedziałbym, że najbardziej „leśmia-nowską" jest współcześnie poezja Tymoteusza Karpowicza. A jego Odwrócone światło nazwałbym pierwszym dowodem utajonej obecności Leśmiana w naszej poetyckiej współczesności. KTO SIĘ BOI ODWRÓCONEGO ŚWIATŁA? Przypominam sobie bardzo interesujący odczyt Tymoteusza Karpowicza w bibliotece w Gnieźnie. Tematem rozważań poety były - najogólniej mówiąc - uniwersalne reguły odbioru sztuki słowa. Oto zawsze, dowodził Karpowicz, ilekroć stykamy się z nowym wierszem, w pierwszym odruchu mówimy: „nie". Nie zgadzamy się z cudzą wizją świata. Ponieważ jest „nie-nasza", nowa, obca. Nie przyjmujemy cudzych myśli. Kwestionujemy cudzy kunszt. Reakcja czytelnika zaczyna się od negacji. Dopiero w następnej fazie staramy się poskromić własny bunt. Szukamy dialektycznych sprzężeń między naszym, impulsywnym „nie" a cudzym „tak". Przeżycie wiersza, twierdził wówczas Karpowicz, jest jakby pokonywaniem sprzeciwu, jaki ten wiersz wywołał w świadomości czytelnika. Czytając teraz Odwrócone światło odnoszę wrażenie, że poeta - z żelazną wprost konsekwencją - podporządkował twórczość artystyczną dyrektywom własnej teorii. Dokładnie wyreżyserował czytelniczy sprzeciw. Skoro nie można umknąć rebelii odbiorcy, trzeba tę rebelię sprowokować, i spotęgować zarazem. Każdym zdaniem, każdym manewrem stylistycznym - oburzać, obrażać, dokuczać, judzić, rozdrażniać, upokarzać. Niechże kipi w nim złość i żółć. Niech miota gromy na wiersze. Będzie w nim jednocześnie, zrazu niezauważalnie, a z czasem głębiej i wyżej, wzbierało poczucie winy. Winy, wstydu. Obcując dalej z dziełem, już pokorniejszy, czulszy, ostrożniej wsłuchany w tekst, będzie się starał oczyścić z tych wir i z tej złości. Oczywiście, nie każdy odbiorca. Wielu pozostanie w swoim zapiekłemu. Ale na to już nie ma rady. Cóż obraża w Odwróconym Świetlel Słyszę już, że niektórych obraża objętość. Nie, nie sam fakt zgrupowania w jednym „druku zwartym" tak olbrzymiej ilości wierszy - znamy przecież potężniejsze woluminy poetyckie: antologie, „poezje zebrane" - lecz obezwładniający p o r z ą d e k, jaki tu panuje. Wśród tej masy słów. Każdy utwór w książce Karpo wicza musi się wytłumaczyć w kilku planach. Najpierw w planie „fabularnym". Tytuły kolejnych działów sugerują, że Odwrócone światło to kryptopowieść o życiu Chrystusa (lub odwrotnie: opowieść o życiu Chrystusa stanowi krypto-zapis życia bohatera Odwróconego światła). Drugi plan tworzą trzy ciągi gatunkowe. Wiersze są albo „oryginałami", tj. wyrażeniami z dwóch, trzech, czterech słów, albo „kopiami artystycznymi" (tych oryginałów), albo wreszcie „kalkami logicznymi" (tych kopii): Nie dość na tym. Poszczególne teksty - poj- mane i ukrzyżowane - „siedzą" nadto w zamkniętych blokach. A bloki mają swój autonomiczny regulamin. W jednym bloku mają prawo przebywać: jeden „oryginał", jedna „kopia", która może się raz po raz rozdwoić na tekst główny i post scrip- tum, oraz od jednej do sześciu „kalek logicznych". Antologie, tomy „poezji zebranych" mają konstytucję nader liberalną, nie wiążą - i nie więżą - pojedynczych wierszy, mogą być czytane na wyrywki, natomiast w książce Karpo wicza panuje terror iście policyjny, wiersze są „skazane" na siebie, trzeba je przeżyć w całości, jak gdyby to był jeden wiersz - te 424 strony druku! Czytelnik do takich porządków nie jest przyzwyczajony. Nikt go dotychczas tak nie traktował. Obraża, w związku z tym porządkiem, ostentacyjnie manifestowana n i e a u t e ntyczność poezji. To, że książka została „zrobiona", odarta ze spontaniczności i improwizacji. Odbiorca wolałby wierzyć, iż każdy wiersz był dla poety dziełem absolutnej konieczności - „przyszedł" w chwili, w której przyjść bezwzględnie musiał. A tutaj, czy naprawdę każda „kopia" musiała zrodzić własną „kalkę"? Sztuka słowa okazuje się - przede wszystkim - produktem konceptu. W odbiorcy szuka in-terpretatora, a nie wybaczającego powiernika. Obraża, dalej, spiętrzenie utrudnień. Na wszystkich poziomach. W „fabule", w słownictwie, w operacjach wersyfikacyjnych. „Fabuła" odsyła do Nowego Testamentu, ale związki poszczególnych wierszy z Nowym Testamentem wcale nie są ewidentne, prawda, pojawiają się znaki biblijne, a to błyśnie jakiś anioł (np. s. 260), a to zacznie się wniebowstąpienie (s. 7, s. 301), a to znów w „otwarty bok męczeństwa" krwawo wbije się czyjś „bok na włóczni" (s. 310), jednakże motywy nowotestamentowe znikają z wielu wierszy - „fabuła" zamiera. Musimy się z nią liczyć także wtedy, gdy jej nie ma. Bo może jest: ukryta, przetransformowana, przeniesiona w inne plany i przestrzenie? Słownictwo. Tytuły „kalek logicznych" są terminami naukowymi. Z logiki, semantyki, psychologii mowy. To jest także koncept Karpo wicza i do tego konceptu łatwo się przyzwyczaić, gdyby nie fakt, że terminologia naukowa wdziera się raz po raz do „kopii artystycznych". Przedmioty, zwyczajne, bezbarwne, przedstawiają się tu jako „achromatyczne" (s. 40). W jednej z „kopii" mowa o derkaczu, który zacho- wuje się co najmniej wyzywająco, mianowicie, „municypalny derkacz perforuje scalający się obraz ciszy" (s. 90). W innej znowu „kopii" występuje tkaczka („pale-ozoiczna"), która za wszelką cenę pragnie „zasupłać na węzłach z kambru syluru or-dwiku glosopterydę serca" (s. 50). I czytelnik musi to rozsupływać! Chwyty wersyfikacyjne. Najpoważniejsze kłopoty w czytaniu wierszy stwarza przerzutnia. Urywa się wers, a zdanie biegnie dalej. Kończy się zdanie, a wers trwa jeszcze, przechodząc w nowy porządek syntaktyczny. U Karpowicza enjambement występuje nagminnie: czy okularnik widzi swój jad jest wąską rynienką śmierci na widzianej poświacie głodu musi kąsać go w ranie (s.41) Zlikwidujmy przerzutnie: czy okularnik widzi swój jad jest wąską rynienką śmierci na widzianej poświacie głodu musi kąsać go w ranie Cóż za ulga! W Odwróconym świetle obrażają jeszcze inne rzeczy. Oburza i boli wizerunek człowieka. Człowiek Karpowicza, na pierwszy rzut oka, zachowuje się zwyczajnie: kocha, choruje, trawi, wydala, umiera. Ale w czynnościach tych jest pokazany odrażająco. Całuje, jakby zaraz rodził, i to rodził „zdrowe krwiaki" (s. 59). Cały - w „naręczach pępowin" (s. 59), cały- w „sukach języcznych" (s. 28). Odpoczywa, jakby się wypróżniał. I zaraz go widać „po odbyt" (s. 98). I po „odleżyny w podskórnym widoku" (s. 384). Rozmyśla, jakby się ślinił, ślini się, jakby konał, kona, jak gdyby kogoś właśnie trawił, itd. W pewnym wierszu czytamy: tu orfeusz na kolację stracił eurydykę a więc jada w co już popadnie (s. 165) „Metafora jest samowolnym spokrewnieniem pojęć - głosił Tadeusz Peiper w 1922 r. - jest tworzeniem związków pojęciowych, którym w świecie realnym nic nie odpowiada". Pamiętamy, jak zareagował na tę definicję Karol Irzykowski. Gdyby w istocie, pisał, metafora dopuszczała pełną arbitralność i samowolę poety, musielibyśmy zgodzić się na metaforę typu „milczenie tyfoidalne", a przecież jest to wyrażenie nonsensowne, całkowicie „prywatne", które, owszem, ujawnia osobliwości czyjegoś myślenia, ale nie podlega społecznej weryfikacji. Pamiętamy obronę Peipera. Można wyobrazić sobie taką sytuację, twierdził autor Nowych ust, w której „tyfoidalne milczenie" okaże się metaforą trafną i znaczącą. Np. „Chorą na tyfus leczy lekarz, który jest jej serdecznym przyjacielem. [...] Przychodzi ktoś i pyta 0 stan chorej. Lekarz milczy. Twarz jego jest już tak zniszczona, że pytający odczuwa ją jako twarz chorą, niemal tak samo chorą jak twarz pacjentki. Gdy potem ze wzruszeniem opisuje komuś swą wizytę w szpitalu, o strasznym milczeniu lekarza mówi: «to milczenie było też tyfoidalne»"284. Samowolne spokrewnienia pojęć nie kopiują sytuacji gotowych, lecz - uprzedzają je; generują prawdopodob 1 e ń s t w o zdarzeń rzeczywistych. Bezpośrednią kontynuacją idei Peipera są „oryginały" Karpowicza w jego Odwróconym świetle. Np. KUCAJĄCE PODSTAWY. Albo: EKOSFERA OBRZYNKÓW. Lapidarne, nadrealistyczne - np. TWARDY UDÓJ Z GARNKÓW - paradoksalne wyrażenia, które oznaczają świat niemożliwy. Pusty. Lecz: możliwy w języku, w pewien zatem sposób „wypełniony". Np. PRZERĘBLE W GEOMETRII. Albo: WYWAR Z KALENDARZY. Autor zdaje się liczyć jedynie z normami poprawności językowej. (Dlatego orientacja „lingwistyczna" Karpowicza znajduje się na antypodach orientacji „lingwistycznej" Mirona Białoszewskiego; autor Było i było, odwrotnie, kwestionuje normy poprawności językowej.) Wolno spokrewnić ze sobą słowa „wywar" i „kalendarze" czy „geometrię" i „przeręble", ponieważ reguły „czystej" gramatyki na takie spokrewnienia pozwalają. Podobnie jak np. maszynie tłumaczącej, wiernej paradygmatom gramatycznym, „wolno" wyrażenie „w zdrowym ciele - zdrowy duch" przełożyć jako „w krzepkim mięsie - rumiany spirytus". Inny przykład: SWAWOLA W ODCINKACH. Wedle wzoru: „powieść w odcinkach". Albo: SERIALE ZLEWOZMYWAKÓW. Wedle wzoru: „serie zlewozmywaków" czy „seriale westernów". Mechanizm powstawania „oryginałów" działa na tej samej zasadzie co i mechanizm produkujący neologizmy. Pewien skodyfikowany schemat językowy - plan konstrukcyjny słowa lub całostki frazeologicznej - zostaje wypełniony nową substancją; „oryginały" Karpowicza są w istocie neologizmami frazeolog i c z n y m i. Surowe, nagie, pomyślane jak gdyby „na brudno", wyrzucone nagle z sekretnych (a i wstydliwych zarazem) rejonów fantazjującego umysłu, zaczynają szukać systemów, w których mogłyby się obronić. Ustawiają się w jakieś szeregi. Łączą się w jakieś rodziny. Zawiązują jakieś grupy, chcą do czegoś „należeć", czemuś „służyć". Mogą służyć w sytuacjach niezależnych od autorskiej woli; czytelnik może -jak Peiper - dopisywać im takie czy inne rodowody „życiowe". (Np. ktoś pracuje w pocie czoła nad biografią jakiegoś słynnego artysty, układa fakty w ciągi chronologiczne, rok po roku, miesiąc po miesiącu, dzień po dniu, zestawiając daty z datami, łącząc wydarzenia w życiu bohatera swojej monografii z wydarzeniami politycznymi i innymi, synchronię z diachronią, tonie w erudycji, i oto ktoś drugi, zaniepokojony ogromem wiadomości faktograficznych w pracy swego przyjaciela, mówi: to już nie jest studium o artyście, to jest tylko wywar z kalendarzy.) Karpowicz jednak nie pozostawia swych „oryginałów" na łasce i niełasce czytelnika. „Oryginały" uczestniczą w budowaniu „fabuły" Odwróconego światła. Kontekst sytuacyjny wyznaczają tytuły kolejnych działów: nawiedzenie, zwiastowanie, zmartwychwstanie. Tytuł działu stanowi jakby hasło wywoławcze pola tematycznego, „oryginały" natomiast wypełniają owo pole niedokładnie, nieszczelnie: sugerują raczej coś, co może się pojawić w danym epizodzie „fabularnym". Przypominają szkolne streszczenie czytanki „w punktach". I tak w polu „nawiedzenia" wyodrębniają się następujące składniki: OBAWA NA MIGI. PROMIEŃ PRZEBICIA. PROSTE Z OBWODU. BARWA ZE ZSZYWEK. WŁOSKOWATOŚĆ NACZYNIA OGNIA. NAGA PRAWDA UBRAŃ. DOCHODZĄCA MIŁOŚĆ. PRZYWŁASZCZANIE OPUSZCZONEGO. BUDOWANIE PIONU NA KOLOR. Poeta nie zostawia swych „oryginałów" na łasce i niełasce odbiorcy, ale liczy się z jego współdziałaniem i pomysłowością. Czytelnik powinien przyjąć - i po swojemu rozwinąć - sugestię, że w polu „nawiedzenia" na przykład istnieje rzeczywiście nie wysłowiona obawa: „obawa na migi", i że w akcie rozlicznych „nawiedzeń" objawia się w całej pełni „naga prawda ubrań", i jeszcze, że w „nawiedzeniu" jest zazwyczaj zatrudniona „dochodząca miłość", a cały dramat „nawiedzania" kończy się „budowaniem pionu na kolor". Neologizmy frazeologiczne stają się eufemizmami. Nie zamsze przecież, jak w analizowanym fragmencie, grają w nich podteksty erotyczne. Nie zawsze jest tak jurnie i tak rechotliwie. Czym jest Odwrócone światło w dorobku poetyckim Karpowicza: kontynuacją poprzednich tomików czy radykalną zmianą poetyki? Niektóre wiersze reprezentują styl Trudnego lasu. Na przykład koło tańca miłosnego: rozpoznajemy tutaj znane figury, rozwirowania mowy poetyckiej, zawrotnej „jazdy" na rozłożonych frazeolo- gizmach, i szczegółowe „rozkłady" tej „jazdy": była wesoła zrywała się z ciała potem ciało zrywała z ciała potem co mogło nie pamiętać ciała potem co niczego już nie pamiętało była ciągle taka sama jego jak nie jego była taka sama jak nie taka sama była już nie jego jak nie sama była już nie taka (s,32) Jednakże przytłaczająca większość tekstów w Odwróconym świetle - odwraca się od poetyki Trudnego lasu. Nowa książka Karpowicza, w całości, stanowi generalną zmianę dotychczasowego systemu twórczości. Dawniej Karpowicz eksploatował mowę potoczną. Teraz sięga po subkody wiedzy naukowej. Dawniej trzeba było czytać Karpowicza „przynosząc z miasta uszy pełne stuku" - teraz czytanie jego wierszy wymaga erudycji książkowej, „obkładania" się leksykonami i podręcznikami. (To nie przypadek, że dwa kolejne działy Odwróconego światła noszą tytuły „nauka" i „nauczanie". Dawniej poeta nie chciał nikogo nauczać. A teraz naucza.) Owa zmiana realizuje się tutaj raz po raz jako powrót do tradycyjnych (tak!) sposobów wierszowania. Słynna Karpowiczowska „podejrzliwość" i „nieufność", jego niechęć do składania jednoznacznych deklaracji, ustępuje miejsca ufności - pojawiają się wiersze-deklaracje, wiersze-programy, wiersze-zwierzenia. często drutem kolczastym i pośrodku globu wleczona za włosy do kolan była jest i będzie moją ranną ojczyzną bo mam od niej buty na apele codzienne kiedy je sznuruję supłam krew która nie chce uchodzić beze mnie (s. 403) „Byliśmy, jesteśmy, będziemy" - to hasło zna każdy mieszkaniec Ziem Zachodnich. I to hasło wpisuje Karpowicz w swój piękny liryk, i wydobywa z tych słów plakatowych najczystszą, przejmującą poezję. Nie, nie jestem pogodzony z całością czytanej książki. Chodzi o „kalki logiczne". Pomysł z cyklem owych „kalek" wydaje mi się nadużyciem dobrej woli czytelnika. Tytuły „kalek" sugerują coś, czego w książce Karpowicza nie ma, mianowicie, że każda „kalka" będzie jedyną w swoim rodzaju operacją intelektualną, która nie powtórzy się w całości zbioru. A więc: w jednej - i tylko w tej jednej! - „kalce" zostanie zastosowana metoda „algorytmu", w drugiej - i znów: tylko raz! - pojawi się zjawisko „parafazji", w trzeciej zagra „zasada sprzeczności", w czwartej „zdanie analityczne" itd. Pomysł ambitny, owszem, ale tytuły „kalek" jakże często kłamią, nie spełniają obietnic, nie reprezentują aż takiej rozmaitości działań umysłowych, jaką się tutaj pozoruje. W istocie cykl „kalek" podlega kilku regułom, które się ustawicznie powtarzają. Na pierwszy plan wychodzi reguła odwracalności układów. (Nie „kłamie" zatem tytuł książki Odwrócone światło.) I dzieje się zazwyczaj tak: organizuje się w rzeczywistości przedstawionej wiersza jakiś układ, w którym zarysowują się takie czy inne dążenia. A 1 e układ ten przeradza się we własne przeciwieństwo lub n i e osiąga stanu, do którego zmierzał. W zakończeniu wielu tekstów pojawiają się sygnały owej reguły odwracalności: słówka „ale", „lecz" i „nie". Np. Słychać „bełkot bębna", który „mówi co natychmiast miażdży" -„ale mówić bez śladu n i e może" (s. 229, podkr. E. B.). Odbywa się „przepływanie brzegów". Brzegi owe mają określone intencje, ich „przepływanie" - „odnosi każdą nazwę do tej samej wody". Ale to na nic: „ale w ruchu to się zaciera" (s. 153). Przystaje nad kimś „wędrujące drzewo życia". Poeta ostrzega: „ale nie licz na nie do jednego" (s. 73). Jakieś nieokreślone zjawisko, „nieznane z braku miejsca", usiłuje się usytuować w świecie, „kreśli swe różnice w znakowaniu". I znowu nic z tego kreślenia: kreśli - „lecz na postać kształtu nie odkłada" (s. 229). Wielokrotnie powtarzana reguła odwracalności rodzi automatyzm. Czytelnik zaczyna zgadywać, co będzie w zakończeniu wiersza. Już wie, że pojawi się tu „lecz" i „nie". Napięcie słabnie, giną zaskoczenia. Julian Przyboś przestrzegał poetów przed nadużywaniem personifikacji. „Personifikacja ogołaca naturę z natury - poza człowiekiem widzi tylko jego podobiznę w świecie". Sam chwyt uosobienia pojmował Przyboś prosto, na sposób klasyczny: jako „przebieranie zjawisk przyrody w postaci ludzkie". Świat wyobraźni poetyckiej - zbyt natrętnie, bezro-zumnie „przeludniony" - wydawał mu się tworem kalekim; widział w nim butną manifestację antropocentryzmu. Tymoteusz Karpowicz czyni z personifikacji centralną figurę Odwróconego światła. Stylistyczną i kompozycyjną. U autora Trudnego lasu - nie powinno to dziwić. Pamiętamy z jego wcześniejszych utworów owe „dęby pomylone", uparte drzewa, dostające „ptaki z cierpliwości", słynne jagody, które „wychodzą dziś gęsto po dzieci". A przecież w najnowszej książce Karpowicza funkcja ujęć personifikacyj- nych ulega wielu modyfikacjom. Interesuje go teraz nie tyle naga natura - utożsamiona z „tym co ludzkie", ile raczej osobliwa, fantastyczna antropologia czystych bytów pojęciowych. Poeta „bada" - przez siebie samego zmyślone - „życie psychiczne" w krainie wysokiej abstrakcji. Emocje idei. Niepokoje znaczeń. Ambicje sensów (i bezsensów). Ich filozofię, ich bebechy. Pojęcia, które stanowią tworzywo ludzkiego myślenia, w wierszach Karpowicza odrywają się jak gdyby od człowieka i zaczynają same myśleć. Na własną rękę. Twardo ku czemuś dążą, o coś się kłopoczą, nad czymś medytują, podejmują jakieś decyzje. Coś tracą i czegoś się boją. ZASADA WNIOSKOWANIA decyzje podzespołów: na łuku proste namyślają się nie są pewne swej doskonałości i czekają aż łuki przeminą (s. 93) Klasyczna personifikacja miała charakter zdania orzekającego. Była prostym stwierdzeniem, iż takie to a takie zjawisko przypomina w ten czy inny sposób człowieka; czytelnik mógł to podobieństwo uznać lub zakwestionować. Personifikacje Karpowicza realizują się w formie hipotez, mnożą - po drodze - znaki zapytania, podlegają mechanizmowi zagadki. Poeta przedstawia pewną rzeczywistość, w której „czuje się" ślad obecności człowieka. I pyta, niczym w rysunkowej zgadywance, a gdzież jest ten człowiek? czy widać go jeszcze? co z niego tutaj zostało? Dzieje się tak właśnie w cytowanym wyżej wierszu. Jego „bohaterami" są abstrakcyjne „proste" i „łuki", będące „podzespołami" jakiegoś autonomicznego układu. Linie zachowują się jak ludzie. Decydują, namyślają się, nie są pewne, czekają. Zmagania prostych i krzywych dzieją się wszędzie i nigdzie. W przestrzeni kosmicznej, w teorii, w myślach -jak gdyby - niczyich. Wizerunek człowieka nie pojawia się tu bezpośrednio. A mimo to lapidarna opowieść o wyczekujących liniach jest także opowieścią o wyczekiwaniu człowieka, który „schował się" w grze sensów: w homonimach. Słowo „łuk" oznacza nie tylko „krzywiznę", ale także „broń wyrzucającą strzały". Wolno nam tedy (w tekście wiersza nie ma żadnych przeciwwskazań!) wziąć pod uwagę także to drugie znaczenie „łuku". Słowo „proste" okaże się wówczas peryfrazą „cięciwy" i „strzały". A cały wiersz odczytamy jako zapis kulminacyjnego momentu w zawodach łuczniczych: na łuku cięciwa i strzała namyślają się nie są pewne swej doskonałości i czekają aż łuki przeminą Wszystko się zgadza. W chwili wyrzucenia strzały - łuki „przemijają", pręt się odgina, jego „łukowość" maleje; wyprostowuje się także cięciwa. Nim to nastąpi, broń nie może być pewna swej doskonałości. Nie wiadomo, czy strzała dojdzie celu. Idea łuku jest teraz przedmiotem: łukiem w rękach zawodnika. (Albo myśliwego). Odnaleźliśmy w tym wierszu-zagadce człowieka. Myśli, które przypisaliśmy pojęciom i przedmiotom, były myślami skradzionymi człowiekowi. Karpo wieżowe personifikacje różnią się od klasycznych. Są z reguły - choć przecież z wyjątkami - niepełne, zawieszone, tak czy inaczej wątpliwe. Powiedzieć by można, parafrazując styl „oryginałów", że byty pojęciowe objawiają się tu jako „rzeczy uosobione do połowy". (A i „zdziwione do połowy" - tymi połowicznymi uosobieniami.) Wyglądy upersonifikowanych pojęć - ich „przebrania", powiedziałby Przyboś - bywają rozmaite i najwymyślniejsze. Raz występują jako rzeczy martwe. (Martwe, a jednak myślące.) To znów wydają się częściami ciała (ludzi, zwierząt), albo schorzeniami ciała, np. zdechła dosłowność prozy z opadającą szczęką pojęcia (s. 124) Kiedy indziej żyją życiem wielkich skupisk ludzkich, znaczą więcej niż człowiek; z „ukośnych zboczy sensu" wybiega naraz wielobarwny tłum, na przykład pojęcie „granicy" ulega podwójnemu upostaciowaniu: granica, czytamy, ma twarz, wargi, oko, „patrzy na sekundy", robi zatem wrażenie jednej Osoby, ale, czytamy dalej, jej „jarmarczna twarz" jest „pełna płaskich błaznów", a więc pojęcie „granicy" okazuje się tworem wieloosobowym, nie dość na tym, granica owa - tłum czy postać? -ma nader niejasny rodowód, niby-ludzki i niby-nieludzki: nikt nie wie czym jest córką wiejskiego zegara a matką miejskiej sekundy czy tylko wdową po swoich ustach babką kaduceuszy prababką prochu geą zadrzewioną (s. 20) Personifikacja w Odwróconym świetle wydaje się uniwersalnym instrumentem działań poetyckich. Uosobieniem podlegają tu nie tylko przedmioty, ale i stosunki między przedmiotami. I nie tylko ostre, osobne pojęcia (jak cnota, miłość, nędza w starym piśmiennictwie), ale i zawiłe, nadto: wyspecjalizowane w wiedzy naukowej, całe konfiguracje pojęć. Stany pojęć. Byty momentowe. Fazy procesu myślenia. Sytuacje intelektualne. Wszystko to u Karpowicza - wzięte z podręcznika logiki, z semantyki, z matematyki - przymierza się do człowieka, naśladuje go (lepiej lub gorzej), zaczyna żyć „po ludzku" - i „po ludzku" oszukiwać. W liryce tradycyjnej łatwo sobie wyobrazić np. krajobraz, o którym powiemy, że wygląda jak leżący człowiek, że ma dłonie -jest widoczny jak na dłoni - i że fantazjuje na swój własny temat, zmyślając np. wokół siebie nie istniejące budowle. W poezji Karpowicza obiektem takiej personifikacji będzie już nie krajobraz (pejzaż, widok, obszar lub coś w tym rodzaju), lecz - uwaga! - „stan napięcia"! I tak: stan napięcia nie zbliża lecz tylko na dłoni poprawia promień linii papilarnej i tak go zmyśla po brzegach sobory które dawno rozeszły się z wiarą (s. 21) Czym dla awangardy z lat dwudziestych była metafora, tym dla Karpo wicza jest personifikacja. Nigdzie dotychczas w polskiej liryce uosobienie nie uzyskało tak imponującej „mocy przerobowej"; poszerzenie granic personifikacji jest trwałym osiągnięciem Karpo wicza. Co oznacza tytuł książki - Odwrócone światłol Jest metaforą rzeczywistości, którą oświetlamy swym poznaniem i która, w tym oświetleniu, odwraca się od nas. Doskonalimy nasz język o świecie, a potem świat czytamy jako język o nas. Widzimy w nim nasze słowa, nazwy, synonimy, kody i subkody, teksty i podteksty, siebie. Dlatego człowiek, żegnając się ze światem, powie w końcu, że: to wszystko było przecież moim odwróconym światłem (s. 402) Oczywiście, ta interpretacja tytułu jest uproszczeniem całej sprawy. Ale Karpo- wicza trzeba raz po raz uprościć. Choćby po to, aby nie postradać zmysłów. I nie tylko po to. Jego poetyckie komplikacje i spiętrzenia chwytów wtedy są najwartościowsze, gdy tłumaczą się w kontekście prostych, racjonalnych idei współczesnej humanistyki. Gdy możemy do autora skierować jego własne słowa: zatem mówisz rzecz bardzo prostą tylko w uchu na przestrzał zwiniętym (s. 33) WIERSZOTWÓRCY Jak to pisał Antoni Słonimski? Gdy modny bełkot snobistycznej blagi Krytyk zaciemnia kadzidlanym dymem, Doszło do tego, że aktem odwagi Jest wiersz napisać z rytmem, sensem, rymem. Kogo młodzieńcza oślepiła pycha... itd. Rzecz była drukowana w „Nowej Kulturze" w 1961 roku. I zestarzała się - to oczywiste -jak wszelkie pamfiety, ale: zestarzała się nierównomiernie. Pół na pół. Kwestie natury wersologiczne j, tak atrakcyjne dla poetów (zwłaszcza zaś dla publiczności literackiej) tamtych lat, nie wywołują już gwałtownych namiętności. Sło-nimski bił na alarm niepotrzebnie. Wiersz wolny bezrymowy ani się w końcu - jako „blaga" - nie skompromitował, ani nie unicestwił form tradycyjnych. Dziś, gdy nieustraszeni debiutanci Nowej Fali eksploatują -jak ziemię niczyją - techniki wer-syfikacyjne (żywych jeszcze, dzięki Bogu) poprzedników, i Różewicza - jego naj-zajadlej, i Herberta, i Białoszewskiego, i innych, któż by się tam dziwował poezjom „bez rytmu i rymu". Nie zdumiewają też nikogo wiersze autorów współczesnych pisane na modłę klasyczną. Czyż komukolwiek bardzo piękny tomik poetycki Jarosława Marka Rymkiewicza Co to jest drozd wydaje się „aktem odwagi" - z tej przyczyny, że zawiera jedenaste- i trzynastozgłoskowe dystychy, z wielką starannością zrymowane? Czytamy teraz utwór Słonimskiego bez gniewu i radości, ot, jak dokument archiwalny. I pomyśleć: to był 1961 rok, niedawne dzieje, a już jakby - inna epoka. Jest jednak w wierszu Słonimskiego coś, co skłania do zadumy: osobliwa wizja komunikacji literackiej. Oto w systemie wyobrażeń sędziwego skamandryty nie istnieje pojęcie czytelnika aktywnego, współtworzącego sensy dzieła sztuki. Czytelnik to tylko konsument. Jego rola kształtuje się poza granicami etyki. Prawda: autor W obronie wiersza woła o literaturę trafiającą do „serc i do sumień". Ale co to znaczy? Odbiorca ocenia postępowanie postaci literackich, ocenia także - per analogiom - postępki własne, nie wartościuje już jednak - w kategoriach Dobra i Zła -swoich zachowań czytelniczych. Nie wie, że jako czytelnik tej powieści lub tego zbioru erotyków bywa w swoich przeżyciach szlachetny lub podły, sprawiedliwy lub niesprawiedliwy. A jeśli zwątpi i w chwili kryzysu część winy za zakłócenie w komunikacji literackiej zechce wziąć na siebie, znajdzie się ktoś, kto go pocieszy: Mój przyjacielu, nie wstydź się, nie rumień, Bo to są słowa, które bałamucą. Nigdy się twojej pamięci nie wrócą Ani nie trafią do serc i do sumień. Im bardziej neutralną etycznie wydaje się rola czytelnika, tym natrętniej uzewnętrznia się sens moralny wszelkich poczynań twórcy. Nie wiadomo dlaczego - napisanie wiersza podlega ocenie moralnej, a przeczytanie wiersza nie. Dość, że nikogo nie dziwi taka forma oskarżeń: Tak jeden z drugim świstem awangardzi, Że wiersze pisze, jakby pluł na ludzi. W barwnej opowieści Słonimskiego - okrucieństwo literatów nie zna granic. Obmyślają dla czytelnika wyrafinowane t o r t i u r y, np. piszą wiersze w kształcie tasiemców, które składają się z robaków. A czytelnik?... Więc gdy rozsypie się liter robactwo Widząc tasiemce słów - czytelnik wzdycha. To poetyckie swawolenie - UWAGA! - może zostać zrozumiałe i wytłumaczone. Poeci, powiada Słonimski, postępują brzydko, bo ich „młodzieńcza oślepiła pycha". Mój Boże, są jak dzieci. „Tacy są trudni nasi chłopcy..." - w tym westchnieniu tyleż jest goryczy, co i wybaczenia. Rzeczywisty sprawca zła to krytyk. On deprawuje młode talenty, pielęgnuje snobizm w środowiskach twórczych, „zaciemnia... bełkot" (!), nie dba o spokój i bezpieczeństwo obywateli. Jak w filmie gangsterskim: wrogiem publicznym numer jeden okazuje się w końcu nie brawurowy bandzior, lecz skorumpowany policjant. „Winę za tę nie spotykaną dotąd inflację poezji i rozplenienia się grafomanii - pisał w tym samym czasie Słonimski o wierszach Grochowiaka i Białoszewskiego - ponoszą, według mnie, w większej mierze niż młodzi poeci, ci krytycy, którzy rozgrzeszają zbyt łatwo wszelką pretensjonalność i stwarzają tak charakterystyczny dla naszych czasów terror nowoczesności". Rozumowanie Słonimskiego zasługuje na uwagę jako znamienne nie tylko dla - niechętnych krytyce - poetów. Ten schemat, krótka rozprawa między trzema osobami, Czytelnikiem w roli Uciemiężonej Niewinności, Twórcą w roli Szaławiły i Krytykiem w roli Winowajcy, pojawia się w trzydziestoleciu w różnych kontekstach sporu o literaturę. Wydaje się, że i dziś wystarczy w tekście Słonimskiego dokonać drobnych korekt, powymieniać niektóre słowa, zaktualizować tematykę, aby odremontowany pamfiet - w sprzyjających okolicznościach - odzyskał dawną siłę uderzeniową. Parę próbek. Załóżmy, że chcemy dokuczyć klasykom. Metodą f la Słonimski - można tak: Gdy staroświeckie muzealne szatki Każe przywdziewać nam krytyka tępa, Doszło do tego, że nawet dzierlatki Pisują wiersze pod Reja i Sępa. Albo - pragniemy zmiażdżyć lirykę lingwistyczną. (Rozłożyć tę jazdę.) Parafrazując Słonimskiego - załatwiamy ją odmownie w ten sposób: Gdy modny jazgot lingwistycznej hucpy Jak żywą wełnę zachwala krytyka, Wysiłek woli trzeba dzisiaj wzmóc, by Nie pisać wierszy na temat języka. Lub szykujemy się do ataku na Orientację „Hybrydy". Tu wystarczy dwuwiersz: Gdy gnuśny szczebiot narcystycznych bredni Krytyka wielbi - odbiorcy są biedni. Żarty żartami: czy rzeczywiście rola krytyki w kształtowaniu opinii na temat poezji jest aż tak doniosła? Jak współistnieją te dwie dziedziny aktywności pisarskiej człowieka? Która którą rządzi? Zwracano już uwagę na specyficzną pozycję krytyki w okresie realizmu socjalistycznego. W tym czasie - w społeczności ludzi pióra - krytyk był kimś sponad, choćby dlatego, że, w odróżnieniu od pisarza, on, inżynier artystycznych dusz, n i e posiadał przywileju stopniowego ewoluowania w kierunku idei jedynie słusznych, przeciwnie, idee owe powinien był nosić w swej świadomości wszystkie od razu, i to bezbłędnie poszufladkowane. W tym sensie artysta znajdował się bliżej „natury" (świat mógł się w nim „odbijać", mógł się przezeń „wyrażać"); krytyk należał duszą i ciałem do „kultury" (do ideologii). Zapewne, Słonimski w analizowanym wierszu rozumuje trochę tak jak w latach 1949 - 1955. Reprodukuje socrealistyczną wizję komunikacji literackiej. Pamiętać jednak należy, że samodzierżstwo krytyki przejawiało się wówczas głównie wobec prozy. Refleksja nad poezją—rozdzierana w tamtych latach zbyt licznymi sprzecznościami - nie zdołała uzyskać zadowalającego stopnia spójności wewnętrznej. A co za tym idzie: prestiżu. Rozprawa Jacka Trznadla O poezji Mieczysława Jastru-na - pierwszy naprawdę konsekwentny zarys poetyki normatywnej socliryki - ukazała się za późno (1954). Nie jest też tak, iżby po 1956 roku rola krytyki poetyckiej zmalała. Może odwrotnie: wzrosła? ponieważ odzyskała wiele swobód? I teraz potężnieje, stając się nieomal odrębną dziedziną piśmiennictwa, i ciąży nad poezją - „jak ziemia nad połkniętą, niewidzialną rzeką"? Ciąży: imponująco rozmaita, wielogatunkowa, prężna. Cóż za obfitość odmian! Od Pegaza dębem do Przygotowania do wieczoru autorskiego, od Rzeczy wyobraźni do Lauru i ciała, od Wyprawy za trzy morza do Zapisków bez daty, od Liryki polskiej do Od Czarnolasu, od Traktatu poetyckiego do tysiąca wierszy o wierszach. (Złączenie epiki z krytyką nigdy nie było tak ścisłe. Tutaj powieść o powieści wciąż wydaje się ewenementem.) Teraz nie komentatorzy naśladują w swoich interpretacjach język poezji, lecz poeci w swoich wierszach imitują język komentarza krytycznego. Istnieją dziś wielkie obszary twórczości pisarskiej, które krytyk kontroluje rzadko i niechętnie, ponieważ mało kto dostrzega tam jego obecność. Zwłaszcza formy popularnej beletrystyki są niewrażliwe na interwencje recenzentów: proza kryminalna, młodzieżowa, „romansowa" itd. Tutaj liczą się inne moce. Stan oświecenia publicznego, sieć bibliotek, wieczorki autorskie, kiermasze, prawa rynku. Tymczasem w egzystencji sztuki poetyckiej, odwrotnie, nie dostrzegamy nieomal zupełnie zjawisk przeoczonych przez krytykę. Można by podejrzewać, iż krytyka jest ważniejsza od poezji (a dlaczego by nie?) - w tym sensie, że poezja liczy się o tyle, o ile zdoła uruchomić refleksję i podsycać ją z sezonu na sezon. „Dla mnie literatura żyje, póki jest przedmiotem sprzecznych sądów" - stwierdził Artur Sandauer w „Miesięczniku Literackim"285. Niekiedy przecież sądy krytyczne - a w krytyce poezji dzieje się tak często - całkowicie przesłaniają obiekt własnego poznania. Przeczytajmy choćby w książce Juliana Kornhausera i Adama Za- gajewskiego Świat nie przedstawiony szkic o twórczości Jerzego Harasymowicza. Roi się tu od cytatów. Przemawiają krytycy: Jerzy Kwiatkowski, Jan Prokop, Jan Błoński, Jacek Trznadel, Jacek Łukasiewicz, Kazimierz Wyka, no i raz po raz Korn-hauser, który tę całość zmontował. Tylko poeta, Jerzy Harasymowicz, choć to nad nim debatują, nie odzywa się w tym wielogłosie ani razu - ani jednym wierszem! Zamiast utworów „cytuje się" jedynie tytuły jego książek. (To „literatura, która stała się przedmiotem sprzecznych sądów": czy w tych warunkach jeszcze żyje?) Jednym z ukrytych powodów atrakcyjności poezjokrytyki jest uparta tęsknota do... klasyczności. Krytyka bowiem, zwłaszcza poetycka, z reguły bardziej zdyscyplinowana niż to, co się pisze o prozie, ma, niezależnie od głoszonych poglądów, charakter działalności klasycystycznej. Rządzi się tymi samymi prawami co i literatura w czasach Dmochowskiego i Koźmiana. „Dzieje się" nie między światem a słowem, lecz między słowem a słowem. Jej teksty są transformacjami innych tekstów. Otóż kunszt transformacji - zdegradowany przez kierunki romantyczne i realistyczne - odradza się właśnie w krytyce. I w niej święci triumfy. Tym większe, im boleśniej był wzgardzony przez artystów. Ewoluują razem: sztuka poetycka i sztuka krytyczna. Tworzą zadziwiającą formację semiotyczną, nader osobliwą strukturę, jakiś archipelag wierszoszkicotwo-rów. To nie poezja bywa niezrozumiała, i nie krytyka poezji - zagmatwana, to owa CAŁOŚĆ dopiero labiryntowieje, a bez obrazu całości, w istocie, fragmenty są niejasne, elementy - zagadkowe, słowa - nieczytelne. Dlatego tak trudno dzisiaj być czytelnikiem poezji. Rytm przeobrażeń krytyki jest przy tym zgoła inny niż rytm przeobrażeń wierszy. Krytyka nie może ewoluować inaczej niż tylko po „linii prostej", wznoszącej się lub opadającej, od etapu do etapu, „przełomami". Żyje koniunkturami, i dla koniunktur. Musi, aby żyć, coś ustawicznie obalać, coś ustanawiać, na coś otwierać oczy, a na coś przymykać. Poezja - nie tyle zmienia się w czasie, ile się w nim różnicuje. Wchodzi w nowe konfiguracje, przesłania własne stany wcześniejsze, ale ich nie niszczy. Ilekroć mówimy, że pewien model przekazu lirycznego „wyparł" inne modele wypowiedzi poetyckiej, formułujemy naszą myśl nieprecyzyjnie. Sztuka może drwić z innej sztuki, nigdy jednak jej nie unicestwia; to jest domena krytyki: unicestwianie. Więc współistnieją, choć ich dążenia są sprzeczne. Która z tych dziedzin decyduje o ukształtowaniu całego archipelagu „wierszoszkicotworów"? Ilekroć decyduje krytyka, dzieją się rzeczy straszne. Wśród twórców i odbiorców panuje wówczas wielkie ożywienie. Czeka się, że COŚ BĘDZIE. Poezja staje się przedmiotem gry. Czyjaś twórczość - ani się zdąży rozgościć w wyobraźni czytelniczej, ani się w niej rozegrać, już leci w dół, tymczasem krytyka winduje nowe objawienie, by za moment cykl się powtórzył, bo to nowe, nie rozpoznane, nie-wiadomo-jakie, także leci w dół. Ilekroć decyduje poezja, gwar cichnie, publiczność rozprasza się, krytyka ma do wyboru: albo stać się nauką o sztuce poetyckiej, albo, konając z nudów, głosić, że nastała oto między epoka, czas przejściowy, w którym nic się na dobrą sprawę nie dzieje. Szczupła garstka odbiorców dochodzi „za to" do wyszukanych sposobów czytania poezji; odbiór wierszy specjalizuje się, staje się zajęciem na poły profesjonalnym. W tej konkurencji ani krytyka, ani poezja nie są w stanie odnieść całkowitego zwycięstwa. A przecież krytyka poezji - szerzej: krytyka literatury - budzi wciąż uzasadnione pretensje. Ileż w niej egzemplarzy kalekich! ile powodów do rozgoryczenia. W istocie o każdym autorze współczesnym można powiedzieć, że krytyka nie oddała pełnej sprawiedliwości jego dziełom. Taki sąd nie rodzi wahań - nawet wobec krytyki najświetniejszej (a nie tylko w odniesieniu do recenzenckiego folkloru), należy bowiem do sądów wieczyście słusznych, które zawsze i wszędzie mają rację bytu. Istotą funkcjonowania krytyki w kulturze jest to, iż teksty krytyczne są oceniane przez współczesnych jako nie w pełni oddające sprawiedliwość zjawiskom danej kultury. A odbiorca prostoduszny, obśmiewany po wielokroć za to, że poszukuje prawdy w świecie fikcji, prawdy faktów, osób i zdarzeń, czy znajduje uzewnętrznienie w jakimś (choćby i peryferyjnym) nurcie krytyki? Nie ma takiego nurtu. Nikt nie napisał krytycznoliterackich Donosów rzeczywistości czy krytycznoliterackiej Kono-pielki. Inaczej niż literatura: krytyka obywa się bez własnego folkloru. A w istocie folklorem krytyki lepszej okazuje się krytyka gorsza. Tak więc esej żywi się felietonem, recenzja stanowi formę nobilitacji notatki prasowej, autointerpretacja to uszlachetniony (inna rzecz, że nie zawsze) wariant polemiki pisarza z recenzentami itp. Zauważmy, iż są to gatunki, które w najmniejszym stopniu nie wyrażają potrzeb odbiorcy prostodusznego: fikcja i tylko fikcja panuje w nich niepodzielnie. O felietonie. Ilekroć Hamilton, felietonista „Kultury", wypowiada się na tematy literackie, tylekroć nie wykracza poza granice truizmu. Gdyby zbadać walory poznawcze myśli Hamiltona innym obszarom życia poświęconych, już to obyczajowej, już to etycznej natury, prędko by wyszło na jaw, że i w innych zakresach także stać go przede wszystkim na truizmy. A przecież należy do felietonistów poczytnych! Dlaczego? Prawdopodobnie czytelnicy Hamiltona nie odkrywczości poszukują, lecz kunsztu ukrywania braku odkrywczości: pozwala na to przemyślna konstrukcja wypowiedzi, w której truizmy tak się układają, że nagle „dziwią się sobie". W tym Hamilton zaiste jest mistrzem. Tu felieton obnaża swój sens. Sens konkurencji sportowej, popisu zręcznościowego. Jerzy Kwiatkowski i jego Notatki o poezji i krytyce. Oto krytyk, który czuje się gospodarzem sztuki i uważa za swą naturalną powinność towarzyszenie Nowym Ruchom. Jakże mógł nie uwzględnić faktu, iż Nowe Ruchy żywią dokładnie te same zamiary: chcą czuć się gospodarzami sztuki, i w związku z tym muszą brutalnie odtrącić jego towarzystwo, zarówno troskliwe przygany, jak i nawet huczne aplauzy? Krytyk wydziedziczony - nie rozumie istoty konfliktu. Zaczyna martwić się o złe maniery młodych przeciwników, wypomina im luki w wychowaniu, beszta za nietakty, słowem: pisze poradnik dobrego zachowania się dla początkujących wichrzycieli ... Witaj, smutku! AWANGARDA I SCIENCE FICTION Współczesny nowator bywa osamotniony, źle percypowany przez ogół odbiorców, nie działa jednak w całkowitej izolacji. Jeżeli eksperymentuje - to jako członek eksperymentującego kolektywu. Zazwyczaj „należy" do określonego nurtu, sytuuje się w tej czy innej szkole, wpisuje się w antagonizmy „izmów". Autor Solańs odwrotnie: na osamotnienie nie może się chyba uskarżać. Stanisława Lema czyta się dzisiaj, wznawia, komentuje, tłumaczy na inne języki, ekranizuje nawet. A przecież pisarz ten pracuje sam. Porusza się nieomal w „próżni doskonałej", poza „izmami", chciałoby się rzec - w strefie osobliwych mimoizmów świadomości literackiej naszych czasów. Próżno by szukać w topografii polskiej prozy powojennej - miejsca dla Solańa; uwadze krytyka narzucają się natychmiast wyróżniki negatywne: brak kontekstów, nieobecność w porządku ewolucji form narracyjnych, swego rodzaju „bezdomność" tego dzieła. Sam Lem dba o to, aby utrzymać się w takiej właśnie -nieokreślonej - przestrzeni. Obok albo ponad. Świadczą o tym jego wystąpienia programowe. W 1970 r. ogłasza drukiem .dwutomową Fantastykę i futurologię; można by sądzić, że w tej właśnie książce Lem przyznaje się do pewnego nurtu, z którym gotów jest dzielić sukcesy i porażki. Ma to być science fiction. Ale: mówi głównie o obcojęzycznych realizacjach gatunku science fiction, z którymi polemizuje. Opowiada o tekstach nie znanych publiczności rodzimej, przedstawia je w wersji „streszczonej". Może i sparodiowanej jednocześnie? Rodzi się podejrzenie, iż to nie Lem określa się wobec jakiegoś „izmu", lecz obcy „izm" określa się wobec Lema. Jego następna książka, Doskonała próżnia, podejrzenia te potwierdza. Faktyczny stan rzeczy w beletrystyce dzisiejszej - analizowany przenikliwie w szkicach Wejścia na orbitę - coraz mniej interesuje Stanisława Lema. Pisarz ten nie opowiada się już bezpośrednio wobec jej znaków i struktur. On je wymyśla. (Znaki i struktury.) Buduje „od dymu z komina". Doskonała próżnia zawiera „recenzje" utworów, których nikt nigdy nie napisał. Oczywiście: Lem-teoretyk zna literacki „teatr wojny" i wie, jak i o co walczą dziś rozliczne awangardy. Ale w praktyce - widać to zwłaszcza w Solańs - jego wiedza na temat sporu awangard z ariergardami nie wpływa na kształt powieści. Awangardzista współczesny musi ustawicznie kontestować. Rozbrajać stereotypy, łamać automatyzmy, rozwiązywać konwencje. Wrzucony w tradycję - usiłuje przede wszystkim zakwestionować język swoich poprzedników. Chce, aby jego tekst był grą między „starym" i „nowym", przy czym wynik gry jest przesądzony: tu „nowe" wygrywa - „stare" przegrywa. Lem postępuje inaczej. W strukturze So-laris współistnieją (pogodzone i ugodzone) języki dwóch epok: XIX i XX wieku. Czytając powieść Lema odnosimy wrażenie, iż wszelkie kryzysy, rebelie, sezonowe dyktatury i tym podobne zdarzenia, które burzyły przecież i kształtowały od nowa sztukę narracyjną, nie zdołały naruszyć tożsamości gatunku; powieść została powieścią. Przeobrażenia okazały się pozorne w tym sensie, że „nowe" nie wyeliminowało „starego". Funkcjonuje nie zamiast, lecz o b o k. W tych kataklizmach nie było wypadków śmiertelnych. (Jak w Generale Barczu: „nic się nie stało - nawet w mordę nikt nie dał nikomu...") Owe rebelie, zamieszki i gwałty zostają w Solaris sprowadzone do roli neutralnego tworzywa. Systemy dawniej zwaśnione - zaczynają ciążyć ku sobie; stapiają się w całość. Zacznijmy od „starego". Z dużym uproszczeniem powiedzieć by można, iż proza, którą odczuwamy dziś jako „starą", tradycyjną czy trądycjonalistyczną, i która, gdyby wierzyć awangardom, wyczerpała, własne możliwości, otóż proza ta porządkowała rzeczywistość powieściową wedle reguł zdrowego rozsądku. Tutaj porządek świata - ukonstytuowany w doświadczeniu potocznym, utwierdzony nadto w aktualnym stanie badań naukowych - nie podlegał dyskusji. Stanowił pierwszy warunek porozumienia autora z czytelnikami. Czas: linearny, przestrzeń trójwymiarowa, bieg wydarzeń: ciągły (lub: pozorujący ciągłość), postaci „wytłumaczone" z biografii, język... O języku później. Lem pisze powieść fantastyczną, w istocie jednak świat Solaris jest oglądany w perspektywie tradycyjnej. Cóż się zmieniło? Czas uległ wydłużeniu - pobiegł w przyszłość; przestrzeń się rozszerzyła - po najdalsze „zakątki" kosmosu. Są to jednak tylko zmiany ilościowe. System orientacji i pomiarów pozostał ten sam. Nad planetą Solańs świecą dwa słońca, to komplikuje rytm życia, nie do tego stopnia przecież, aby sytuacje, w które wplątują się bohaterowie tej powieści, okazała się nieprzekładalna na język ziemskich, zwyczajnych, potocznych doświadczeń. „O 17.20: Jestem we mgle. Wysokość 200. Widoczność 20 - 40 metrów. Cisza. Wchodzę na 400. O 17.45: Wysokość 500. Ławica mgły po horyzont. We mgle - lejowate otwory, przez które przeciera się powierzchnia oceanu. Coś się w nich dzieje. Próbuję wejść w jeden z tych lejów". Człowiek szybujący nad „myślącym" oceanem, w krajobrazach dziwotworów: długom, grzybisk, mimoidów, asymetriad i symetriad, porusza się tak, jak każdy z nas w przestrzeni oswojonej, powiedzmy: w górach, w Pałacu Kultury, w windzie. Czas i przestrzeń nie mają w sobie tych wszystkich - znanych nowej powieści - zagęszczeń i rozrzedzeń, nic z otchłani, wszystko w zgodzie z kalendarzem - bez „trzynastego miesiąca", bez labiryntów psychologicznych czy metafizycznych. Prościuteńko. Lem pisze powieść fantastyczno-naukową; w tym osobliwym gatunku najodważniejsze nawet wizje nie wymykają się spod kontroli zdrowego rozsądku - uzbrojonego w szkiełko i oko. Nie mają prawa. Pojmujemy je jako fantastyczne właśnie, ponieważ egzystują w otoczeniu niewyfantazjowanym. W oceanie zwyczajności. Zresztą rozum praktyczny znaczy tutaj więcej niż u realistów: jest nie tylko wartością aprobowaną biernie, bez dyskusji, ale podlega nadto specjalnej ochronie. Oto uczestników ekspedycji solaryjskiej zaczynają odwiedzać „goście". Kim są? „- Halucynacje? - Nie. To jest - realne". Kris, bohater Solańs, wolałby jednak, aby to były tylko halucynacje. Zdrowy rozsądek szuka wytłumaczenia w chorobie. Może przyjąć do wiadomości fakt skrzywienia normy; nie chce wierzyć, iż istnieją porządki, które ukształtowały się ponad antynomię „zdrowia" i „choroby", w niespodziewanych zupełnie „krzywiznach" systemu. „Stało się wówczas coś - powiada Kris - czego bym nigdy nie oczekiwał: myśl o tym, że zwariowałem, uspokoiła mnie". To bardzo rozsądne. „Jeżeli jednak byłem chory, mogłem wyzdrowieć, a to dawało mi nadzieję wybawienia, której w żaden sposób nie potrafiłem dostrzec w poplątanych koszmarach kilka godzin zaledwie liczących solaryjskich doświadczeń". Splątanie koszmarów - nie do rozplatania w danej chwili, ale: rozplątywanych przecież bezustannie i za wszelką cenę - zagraża jedynowładztwu myśli zdroworozsądkowej. Formą obrony okazuje się gra. Gra w zdrowy rozum. Udawanie, że wszystko jest w porządku. Krisa odwiedza „gość", Harey. To jest - realne. Jest dziewczyną w białej sukience. Jeden szczegół zdradza „gościa": sukienka nie ma żadnego zapięcia. Zaczyna się gra. Kris rozcina materiał - „Udając, że jest to najzwyklejsza w świecie rzecz [...]". Nie na tym koniec. Goście przechodzą proces „uczłowieczenia się". Im więcej zdobywają cech ludzkich, tym rozsądniej rozumują. Przybywa druga Harey. Mądrzejsza, bardziej rezolutna. Powtarza się scena z sukienką. „Tym razem ona sama rozpruła szew nożyczkami. Mówiła, że pewno się zamek zaciął". Potęga zdrowego rozsądku - a to również tchnie „starzyzną" literacką, obcą eksperymentatorom - znajduje swe oparcie w koncepcji postaci i w organizacji fabuły. Postać tedy: działa w sposób umotywowany; fabuła z kolei - ma jasny początek i wyraźne zakończenie. Postać może być osobowością skostniałą, zwłaszcza drugoplanowa, która w każdej sytuacji zachowuje się według tego samego scenariusza i reprodukuje ten sam komplet cech (Sartorius). Może ewoluować (Kris, Harey), pod warunkiem wszelako, iż zmiany osobowości będą się dokonywały w strefie „życiowego" prawdopodobieństwa. Nic z Witkacego, nic z Schul-za. U Witkacego, pamiętamy, bohaterowie przeobrażają się nagle, w jednym skoku, i bez komentarzy. „Staruszek zmienia się z łagodnego człowieka w rozjuszonego pochronia i morduje małą dziewczynkę, która tylko co wypełzła z lewej strony". U Stanisława Lema, w konwencji Solaris, takie skoki są wykluczone. Bezsprzecznie, i tu łagodni - wyrodnieją, a rozjuszeni - stają się aniołami. Jeżeli przytrafia się im jednak historia analogiczna do tej z dziewczynką i staruszkiem, nie dają za wygraną, lecz do ostatka sił, drogą licznych eksperymentów, za-czytani w fachowych dysertacjach, uzbrojeni po zęby w nowoczesny sprzęt naukowy, usiłują wytłumaczyć (sobie i czytelnikowi), jak doszło do ohydnej zbrodni, a także, trzymajmy się tego przykładu: co było powodem, że dziewczynka „wpełzła", miast normalnie wejść, dlaczego wpełzła z lewej, a nie z prawej strony, i tak dalej. Tak postępują wszyscy solaryści: Kris, Gibarian, Snaut, Sartorius... Na tym tle zaskoczeniem jest język narracji. „Stara" powieść osadzała swoją wizję świata w języku maksymalnie pewnym, jednoznacznym i „przezroczystym" zarazem. To był warunek sztuki konfir m a c j i. Narrator Solaris natomiast dysponuje językiem, któremu zaufać nie może. (Jak nie ufają mu XX-wieczne awangardy.) Dla Krisa ideałem byłby system znaków Czystej Nauki, ale subkody wiedzy naukowej wcale nie są najbezpieczniejszym schronieniem, ich rzekoma aseptyka okazuje się problematyczna, one również, wespół z mową potoczną, podlegają stanom gnilnym, starzeją się prędko, albo błądzą, albo mieszają się z subkodami obcymi, np. z sensacyjną żurnalistyką, albo stają się terenem poczynań dziwaków i maniaków wszelkiej maści, choć z tym dziwactwem to też nic pewnego, jak pokazuje historia obłędu pilota, który nosi „nadrealistyczne" imię i nazwisko: Andre Breton. „Każdej nauce towarzyszy pseudonauka", mówi Kris, i musi mówić dalej językiem splątanym,w którym trudno oddzielić prawdę od fałszu, musi nadto posługiwać się mową c u d z ą, z drugiej ręki, a i z rąk „trzecich" i „czwartych". Nic też dziwnego, że — „...ogarnia [go] nieprzeparte podejrzenie, iż ma przed sobą ułamki intelektualnych konstrukcji, być może genialnych, przemieszane bez ładu i składu z płodami jakiegoś kompletnego, graniczącego z obłędem, głuptactwa [...]". Cała powieść jest poszukiwaniem języka - w jego „jedyności i prawdziwości". Bez skutku. Ani systemy bogate, które obezwładniają wielosłowiem, ani ubogie, w których z kolei gubi się „subtelna zawiłość myśli", nie zadowalają narratora. Każdy nowy fenomen rodzi pasję mowotwórczą, sytuuje się w języku jako zbiór nazw. Pojawiają się „goście". W jakim słowie można utrwalić ich byt, ich niezwykłość: połytheris, succuby, fantomy, twory F? „Ale w końcu żadne terminy - stwierdza Kris - nie oddają tego, co się dzieje na Solaris". Wszystko, czytamy w innym miejscu, wydaje się „nieszczęśliwie nazwane". Jak w „nowej powieści": narracja ustawicznie rewiduje samą siebie, uobecnia się w mowie niepewnej, ujętej w cudzysłów, kapryśnej, zmąconej. W pierwszym wydaniu Głosu Pana - na skrzydełku obwoluty - napisał Lem, że swej powieści Solaris sam nie rozumie do końca. Tu „nie rozumiem" znaczy: „nie ma w moim utworze języka, który umiałbym zaaprobować w stu procentach". „- Czy słowo ma jeszcze dla ciebie jakąś wartość? - Wielki Boże, Snaut, ty wciąż? Ma. I dałem ci je już". Wartość może mieć jeszcze „słowo honoru": subiektywną, prywatną, etyczną bardziej niż poznawczą. Jest to zaledwie moje słowo na mój temat, ale już nie moje słowo o czymś, co się znajduje poza mną. Otrzymujemy powieść-paradoks. Świat oglądany na „nową" - i jednocześnie na „starą" modłę. (Jakby Elizę Orzeszkową parafrazował Tymoteusz Karpowicz.) Dlaczego jednak ten twór hybrydalny nie pęka, czy taka kombinacja - ognia z wodą -jest w ogóle dopuszczalna i możliwa? Jest możliwa, oczywiście, w planie kompromisów. Odbywa się tu bezustanny „wyścig" dwu poetyk. W pewnych partiach tekstu, przy tzw. wartkiej akcji, gdy na refleksje nie ma czasu, język przejrzyścieje i świat wraca do normy. Choćby - „na słowo honoru". W innych fragmentach powieści, odwrotnie, świat buduje się nagle poza Normą, wówczas akcja zamiera - Kris zamyka się w bibliotece - a język, im dokładniej się go analizuje, tym gwałtowniej się burzy, rodzi dziwokształty, syme-triady i asymetriady rozmaite, mimoidy i nadreały... - Potem znów: akcja, tempo, jasność i przejrzystość. I tak do końca książki. Czy to dobrze, czy źle? Struktura Solaris naśladuje strukturę osobowoś c i człowieka, intelektualisty zwłaszcza, takiego jak Kris czy Snaut. Powieść Lema „zachowuje się" tak, jak zachowuje się każdy, kto widzi sprzeczność między językiem praktyki życiowej a językiem „zatrzymanym" dla analizy. Pierwszy musi być zdroworozsądkowy i realistyczny; drugi bywa irracjonalny i pokrętny; a przecież poruszamy się w nich niemal jednocześnie. Lem nie udaje, że o tym nie wie. (Udaje raz po raz krytyka.) Nie może być posłuszny ani kanonom narracyjnym XIX, ani XX wieku, ponieważ chce być wierny - przede wszystkim - swoim bohaterom. Myślę, że to dobrze. Sprawa Harey i Krisa była znana literaturze przed napisaniem Solaris. (Karasia i Jasieńko z Romantyczności, Grabieć i Goplana z Balladyny, Marysia i Widmo z Wesela.) O takiej sprawie trudno mówić w sposób „staroświecki" czy „nowoczesny". W grę wchodzi inna para pojęć: „oryginalność-nieoryginalność". Lem jest oryginalny. W klasycznym rozumieniu tego słowa. Jest oryginalny jako autor tekstu, który wytrąca temat z porządku historycznoliterackiego i aktualizuje go tak gruntownie, że przywołanie nazwisk Mickiewicza, Słowackiego i Wyspiańskiego może wydawać się żartem recenzenta. Inaczej mówiąc: z oryginalnością mamy do czynienia w takich sytuacjach, gdy znane odbieramy jako nowe. Sprawa owa to dramat człowieka, który kocha czyjś wizerunek i obcuje z nim jak z człowiekiem rzeczywistym, „z krwi i kości". Wizerunek osadzony w głębokiej pamięci, rysowany w marzeniach, zjawiający się w wizjach sennych. Aspekt patologiczny tego fenomenu Lema nie interesuje. Pisarz przedstawia sytuację niezwykłą wprawdzie, ale zarazem zużywa maksimum energii i pomysłowości, aby przekonać odbiorcę, iż każdemu przytrafia się to, co przydarzyło się bezradnym, zrozpaczonym solarystom. Kris utracił kiedyś narzeczoną, Harey umarła, nie musiała umrzeć, mógł po prostu stracić ją z oczu, zerwać z nią kontakt bezpośredni, i oto okazuje się, iż kontakt nie zginął, albowiem - bez Harey, ale w związku z Harey - istnieje nadal w pamięci Krisa, więcej: usamodzielnia się w nim, ewoluuje, ma okresy aktywności i stagnacji. Cóż to znaczy? Jeżeli prowadzimy dialog z nieobecnym, to z Kim - z Czym - w istocie obcujemy? „Nie szukamy nikogo, oprócz ludzi", mówi Kris. To jest kluczowe zdanie z Solaris. Nic, oprócz ludzi. Skoro tak, więc i sam wizerunek człowieka, nieśmiertelny przecież - lub: materialny inaczej, coś, co żyje w pewien sposób, ma pragnienia, staje się nie tylko zagadką epistemologiczną, ale także problemem moralnym. Być może, pyta Lem, demoralizacja zaczyna się w chwili, gdy - „na niby", bezkrwawo, w pustce - mordujemy myśl o drugim czł o w i e k u? Samą myśl, samo odbicie, twór F ... To są pytania Lema. Reszta jest fantazją, która zmusza odbiorcę, aby zmyślone dzieje solarysty Krisa prześwietlił przez biografię własną. POWRACAJĄCA FALA AUTOBIOGRAFIZMU Jednym z najbardziej zastanawiających fenomenów w naszej literaturze lat siedemdziesiątych jest - autobiografizm. Stara konwencja zdobywa nowe obszary komunikacji artystycznej. Mamy do czynienia z żywiołem, z potokiem przeobrażeń dziejących się w tylu sektorach utworu, otwartych i zamkniętych, że uschematyzo- wanie tych procesów musi być ostrożne, a pod wieloma względami - zaledwie intuicyjne. Mimo to ekspansja .autobiografizmu jest faktem bezspornym. Wdziera się on do powieści, opanowuje esej, formuje dorobki liryczne, i określa horyzont czytelniczych oczekiwań. Jak doszło do tej inwazji? Myślę, że odegrały tu rolę załamania i awarie świadomości literackiej w latach powojennych. Wiele ofert krytycznoliterackiej receptury uległo gwałtownemu przedawnieniu. Im bardziej konkretne były wskazania krytyki, tym prędzej unieważniały się w praktyce pisarskiej. Dwadzieścia lat temu wiedzieliśmy dosyć dokładnie, na czym polega literatura ambitna. Dziś wiemy coraz ogólniej, z grubsza, i nadal zaskakują nas, i łamią nasze poetyki normatywne, dzieła-ni-espodzianki: rodzime i tłumaczone. Mówiło się do niedawna, że w powieści absolutną koniecznością nowatorstwa jest rezygnacja z wszechwiedzącego narratora. Aż do momentu wydania Mistrza i Małgorzaty Bułhakowa - wszechwiedzący narrator tej powieści wcale nie osłabia jej nowatorskich, rewelacyjnych wartości. To samo można powtórzyć w odniesieniu do prozy paru innych Rosjan, piszących współcześnie. Pomstowało się w latach sześćdziesiątych na mały realizm, który nie hierarchi-zuje notowanych zdarzeń, nie unosi wizji literackiej ku wielkiemu uogólnieniu zadowala się bylejakością codzienności, np. rejestracją gadaniny w sklepie nabiało- wym itd. Aż do Szumów, zlepów, ciągów czy Zawału Mirona Białoszewskiego. De- hierarchizacja; bylejakość, gadanina, wszystko tu jest jak antologia inkryminowanych form „małego realizmu", nawet scen zakupowych obfitość, kupowanie piżamy, kieliszka, ale coś się nie zgadza w kalkulacjach nazewniczych: Białoszewski to jednak nie „mały realizm". Zawodzą modele rozróżnień. Wszystkie chwyty - na powrót —stają się dozwolone. Wszystkie ukierunkowania sztuki literackiej mogą dać wartościowe rezultaty. Również chwyty i ukierunkowania, które wydawały się anachronizmem lub ślepą uliczką. Nauczyliśmy się, że literatura XX wieku jest -w swym obiegu najwyższym - literaturą pytającą. Dziś szukamy w niej odpowiedzi. Rozumieliśmy postęp w poezjowaniu jako dążenie ku najczystszej liryce. A poezja znowu wchodzi w style mieszane, bywa moralistyką, apelem, felietonem, i wcale nie zawsze oznacza to jej klęskę. Cóż- pozostaje? Tylko oryginalność. Oryginalność, którą kiedyś, oczywiście, badacze zobiektywizują i wymierzą w sieci determinant rozwojowych kultury, ale która teraz - w biegu, na gorąco - wydaje się brawurowym włamaniem jednostki do układu norm literackości. Cenimy ją, gdy oszałamia nas nieprzewidywalnością decyzji autorskiej (bardziej niż „nowoczesność" wygenerowaną z ruchu doktryn artystycznych - anonimową i przewidywalną). Na tym tle, co zrozumiałe, kwitnie auto-biografizm. Być może działa tutaj zasada wahadła? Spójrzmy: w pierwszych latach powojennych rozmaite „pogranicza powieści", warianty psychologizmu, „rozrachunki inteligenckie" promieniowały autobiografiami. Kamuflaże były łatwo czytelne, odwołania do osobistych perypetii literatów -wyraziste. Potem realizm. Uchylenie autobiografizmu, wycofywanie prywatności autorskiej z dzieła na rzecz suwerennej, epickiej syntezy doświadczeń socjalnych. To samo - nasz poodwilżowy kreacjonizm: jako program, mit, powinność. Realizm i kreacjonizm, dwie koncepcje sprzeczne w swych relacjach do rzeczywistości po-zasłownej, a przecież pogodzone w jednym - w eliminacji życiorysu twórcy. W prozie lat sześćdziesiątych autorytetem staje się chwyt, stwierdza krytyka. Kreacjonizm rodzi fantazje, SF, wizje historiozoficzne, parabole, moralitety (zasada „zawsze i wszędzie"), bale kostiumowe; w tym nurcie mieszczą się też i stylizacje, kody pseudonimujące współczesność. I teraz znów powraca autobiografizm. Jest to autobiografizm wyrafinowany, nie wyraża się on poprzez proste odrzucenie fikcji i supremację zapisu życiorysowego, przeciwnie, rozwija się pomiędzy prawdą a zmyśleniem. Dzieje się w napięciu, we współprzenikaniu doświadczeń życiowych pisarza i jego artystycznych fantasmagorii. Taki jest dziś Konwieki, Róże-wicz, Woroszylski, Parnicki, Szczepański. Biografia nagich faktów przeistacza się w biografię wyobraźni, przy czym fakty odgrywają coraz większą rolę. Należałoby mówić zatem o autobiografizacji literatury. Wzrasta intensywność tej konwencji, jawność odsłonięć autorskiego „ja". Droga od Sennika współczesnego do Kalendarza i klepsydry - wydaje się w tym względzie drogą charakterystyczną nie tylko dla Konwickiego. Autobiografizm antycypowany w utworach wcześniejszych (na przykład w Niepokoju Tadeusza Różewicza) uwyraźnia się i krystalizuje w literaturze lat siedemdziesiątych (Różewicza Przygotowanie do wieczoru autorskiego). Teksty coraz silniej wiążą się z empirią indywidualnych perypetii twórcy: znaczą na ich tle. Zatem autobiografizm to także szkoła czytania, która każe nam łączyć dzieło z hipotezą na temat autora. Sprzyjają temu procesowi eksploatacje skodyfikowanych form piśmiennictwa dokumentalnego, takich jak pamiętnik, dziennik, list, szkic wspomnieniowy o drugim człowieku, reportaż. Powiedzieć by można, że autobio- grafizm literatury wysokoartystycznej ma swój bogaty folklor, który mu daje tworzywo. I daje chłonnego odbiorcę. To ważne. Nie trafia się w próżnię. Folklor pamiętnikarsko-wspomnieniowy, epistolarny, reporterski stanowi tu jakby odmianę języka pośredniczącego między polszczyzną literatury pięknej a polszczyzną naszej codzienności. Nie są to innowacje radykalne. (A czy radykalne innowacje są możliwe w dzisiejszym skomplikowaniu postaw twórczych? w ich rozgałęzieniach?) Jak wspomniałem, można było przewidzieć niektóre kierunki zmian. Pamiętnik z Powstania Warszawskiego przewidziały i zapowiedziały w jakiejś mierze Białoszewskiego autoportrety liryczne z Obrotów rzeczy, a jeszcze silniej - jego „notatniki-spacerniki" z tomu Było i było. Mimo to jednak sporo w tym ruchu zaskoczeń. Zaskoczeniem jest Parnicki, jego Rodowód literacki, Tożsamość i inne dzieła łączące autobiogra-fizm z autotematyzmem. Proza historyczna wydaje się bowiem zaprzeczeniem au-tobiografizmu. W tym gatunku chodzi przecież o rekonstrukcję obcości, oddaleń, niepodobieństw. Jeżeli nawet powieść historyczna zaczyna ulegać presji ujawnień życiorysowych czy rodowodowych autora, to znaczy, że presja jest rzeczywiście potężna. To samo w krytyce. Z jednej strony krytyka faworyzuje autobiografizm jako model wypowiedzi artystycznej. Nic dziwnego, że - na tym tle - wielu krytyków, m.in. Michał Głowiński, entuzjastycznie oceniło publikację Dzienników czasu wojny Zofii Nałkowskiej -jako najznakomitszą książkę tej pisarki. Nie dziwi też atrakcyjność - kiedyś kwestionowanego - biografizmu w odczytaniach krytycznoliterackich dorobków takich klasyków powojennej współczesności naszej, jak Tadeusz Borowski (Drewnowskiego Ucieczka z kamiennego świata); atrakcyjność wspomnieniowych oświetleń życia Czechowicza, Tuwima, Przybosia. Prawda, to już nie jest biogra-fizm staroświecki, zajmujący się naiwnym wyjaśnianiem sensu dzieł poprzez życie autora. Nowa biografistyka (inspirowana semiotyką kultury) traktuje zachowania pisarza jako jedną z form dialogu z publicznością. Z drugiej strony sama krytyka raz po raz przemawia językiem, by tak rzec, dyskretnie „autobiografizowanym". Choćby w znakomitym Cyrografie Ludwika Flaszena. Im ściślej zwiążemy myśl autora z dziejami jego bytowania społecznego, tym głębiej wnikniemy w tę myśl: Cyrograf prowokuje taki właśnie styl czytania. Dlaczego autobiografizm? Ewolucje świadomości estetycznej nie tłumaczą wszystkich kwestii. W grę wchodzi także swoiste uformowanie psychologii artysty „dnia dzisiejszego. Jego samopoczucie, jego etyka obywatelska. Schematowi dziejów historii najnowszej, który istnieje w obiegu masowym, w publicystyce, w podręcznikach, autobiografizm przeciwstawia indywidualne wizje Polski powojennej. Wizje, by tak rzec, „zakrzywione do wewnątrz", zabarwione prywatnością, subiektywne. Dąży do tego, aby naszą teraźniejszość można było przeżywać jako obszar niepodzielny, w którym nie ma spraw peryferyjnych. Bo nie ma peryferyjnych życiorysów. Bo nie ma peryferyjnych istnień ludzkich. Normy kultury raz po raz wymuszają na literaturze zwolnienie rytmu przeżyć i afektów. Usiłują skłonić do rozwagi beznamiętnej, stymulowanej ostrożnością, która rzadko bywa najlepszym doradcą artysty. Kultura bowiem jest zawsze dwoista: energie niepokoju spotykają się w niej z inercjami konserwatyzmu. Zachowuje się niekiedy tak, jak gdyby była dziełem ludzi nieśmiertelnych. Autobiografizm przypomina nam banalną prawdę śmiertelności. Woła: nie ma czasu. Nie ma czasu na zwłokę. Nie wolno odkładać na jutro problemów naszego dziś. Jutro będzie miało własne dylematy. Jutro będzie za późno. Parnicki chce być powieściopisarzem historycznym. Ale w jego powieściach głównym przedmiotem analizy nie jest Historia, lecz Biurokracja. Wszystko - kultura, polityka, religia, obyczajowość, praktyka życiowa są ukazane jako dżungla systemów sformalizowanych. Dramaty moralne gubią się w sporach proceduralnych; żywioły - martwieją w okólnikach; nic też dziwnego, że pisarz ten coraz pewniej porusza się we współczesności. Pisarz, który zmienia się wraz z mową potoczną, może liczyć na pochwałę krytyki. (Białoszewski, Nowakowski, Konwieki.) Ale materiałem literatury są także języki wyspecjalizowane - m, in. język wiedzy o człowieku. (Antropologia, psychologia, teoria kultury.) Twórczość Kazimierza Brandysa zmienia się wraz z mową naszej humanistyki. Spotykają go za to zarzuty. Zapewne dlatego, że powieściopisarz w oczach krytyka zawsze jest amatorem, „cywilem", kimś z natury uprawianego przez siebie zawodu „gorszym" w retoryce dyskursu uczonego lub choćby tylko popularnonaukowego. Czyż nie te same racje powodowały Karolem Gustawem Jungiem, który pisał, że dla psychologa o wiele cenniejsze są dzieła literackie pozbawione komentarza psychologicznego niż dzieła nasycone fachową wiedzą psychologiczną? Znaczyłoby to - umownie rzecz traktując - iż beletrystyka - mimo wszystko - bardziej podoba się krytyce jako reportaż z życia mowy codziennej niż jako esej naśladujący mowę krytyki. WTAJEMNICZENIA REPORTERSKIE Powiada Kazimierz Koźniewski, że refleksja teoretyczna nad swoistościami reportażu jest potrzebna tylko teoretykom i samych reporterów nie interesuje. „Tak jak istnieje przepaść między prozaikami i poetami a krytykami literatury - pierwsi nie czytają z reguły tych drugich - tak zapewne reporterów bardzo mało obchodzą krytycy reportażu; reporterzy nie będą czytać krytycznych rozważań o reportażu, z wyjątkiem stronic, na których krytyk analizuje twórczość akurat tego reportera. Każdy czyta tylko o sobie - i cześć"286. Trudno o bardziej skuteczną antyzachętę dla teoretyków! W .pewnej mierze Koźniewski ma rację. Teoria jest suwerenną dziedziną i nie powinna ograniczać się do funkcji usługowych, zwłaszcza dziś, gdy pożegnała się z normatywizmem: nie poucza sztuki, lecz uczy się jej rozumienia. Może też irytować artystów. A irytuje, gdy drastycznie rozmija się z ich codziennością, nie nadąża za żywiołami kultury lub formuje się na peryferiach doświadczenia pisarskiego. Niekiedy obezwładnia mową nadto już ezoteryczną, drażni czołobitnością wobec własnych, sobie tylko znanych, dziejów i autorytetów. Koźniewski ma słuszność w tym sensie, iż partykularne interesy szkół badawczych, szkół uczestniczących w sporze o literaturę faktu, mogą być reporterowi doskonale obojętne. Czy na reportażu wzbogaci się semiotyka? lub może analiza faktomontażu pisarskiego spowoduje gwałtowny renesans Lukacsa? albo stanie się szansą dla doktryn inspirowanych psychologią głębi? ożywi gminę neoarystotelików? A inspirujcie się, czym chcecie, cóż mnie to obchodzi! - ma prawo powiedzieć reporter. Każdy czyta tylko o sobie - i cześć. W tych słowach Koźniewskiego zawiera się głęboka prawda, niestety, strywializowana. Artysta czyta o sobie, gdy czyta o własnej roli w systemie kultury. Zaczyna go żywo obchodzić teoria, jeżeli rozpoznaje w niej siebie, własne dylematy, intuicje, wróżby. Bariera terminologii fachowej? nie czuje się jej w grze o wartości istotne. Kto naprawdę chce poznać krystalografię, nie będzie wybrzydzał na jej język specjalistyczny. Byleby „chciał chcieć". Ta niewymyślna reguła rządzi odbiorem wszelkich tekstów, także i teoretycznych. Jest to reguła identyfikacji nadbudowującej się nad pozornymi nietożsamościami realiów. Reporterowi bywa potrzebna teoria o tyle, o ile on sam uprawia refleksję teoretyczną nad własnymi poczynaniami. Należy zatem zapytać inaczej: czy współczesny reportaż polski potrzebuje auto- komentarza? Ależ tak! Świadczą o tym liczne publikacje. Rzadko który reporter nie nosi w swym sakwojażu własnej Karafki La Fontaine'a. Podejrzewam, iż społeczność naszych robotników literatury faktu - właśnie dziś - odczuwa bezzwłoczną potrzebę uporządkowania swych doświadczeń. Jakże znamienną w tym względzie była seria wypowiedzi o Egonie Erwinie Kischu na łamach „Kontrastów": Kisch okazał się pretekstem do uogólnień na temat sytuacji reportażu jako gatunku. Ileż niebanalnych spostrzeżeń nad sztuką reportażową znajdujemy w wypowiedziach Krzysztofa Kąkolewskiego. Reporterzy teoretyzują. Jeżeli istnieje przepaść między teorią a praktyką - między językiem a metajęzykiem kultury - to większość twórców nosi ją w sobie, tę przepaść, gdyż większość gra obydwie role jednocześnie. W planie globalnym nie chodzi wszak o to, czy artysta pisuje rozprawki krytyczne, lecz o to, czy potrafi na swe dzieło spojrzeć z pewnego dystansu. Zapytać: kim jestem w tej roli? w jakich hierarchiach wartości sytuuje się moja twórczość? jak reaguje na czas - czy starzeje się wraz z materiałem dziennikarskim, czy osiąga długowieczność autentycznej sztuki? Takie samo pytanie zadaje teoria uczona. Metody poznania są różne, środki odmienne, strategie może i wykluczające się wzajem, ale cel, w gruncie rzeczy, identyczny. Dlaczego reporterzy chcą teoretyzować? Na pewno nie dla czystej radości, jaką ludziom osaczonym przez konkret może dawać manipulowanie abstrakcjami. Wśród wielu powodów na plan pierwszy dałyby się wysunąć powody natury etycznej . Oto od wielu już lat powtarza się uporczywie teza o szczególnie doniosłej roli reportażu w kulturze literackiej XX wieku. Mniejsza z tym, jak jest naprawdę. Obserwacje bywają w tym zakresie rozmaite, a i zgoła sprzeczne, często przypadkowe. Jedni „kupują" mit pierwszeństwa reportażu oraz innych odmian piśmiennictwa do-kumentarnego, twierdzą, że literatura „non fiction" rzeczywiście zdegradowała be-letrystykę. Inni tego mitu „nie kupują", są zdania, że wprost przeciwnie, beletryści trzymają się mocno, w obiegu masowym Józef Ignacy Kraszewski nadal dystansuje Kapuścińskiego, a w obiegach „wysokich" nie Kisch, lecz Dostojewski pozostaje Wielkim Spowiednikiem odbiorcy. Mimo to jednak - rzekłby Białoszewski - „Karmel z kolan działa", mit pierwszeństwa funkcjonuje, powtarza się z roku na rok. I z tym mitem trzeba coś począć. Ostatecznie zawrót głowy od sukcesów to stan krótkotrwały: po euforii musi przyjść moment refleksji. Współczesność zaufała re- portażowi. Na słowo. I współczesność reportaż rozliczy z tego zaufania. Gatunek przeciążony odpowiedzialnością za losy kultury literackiej XX wieku, nadużywany, uginający się pod ciężarem zadań, które - czy unieść potrafi? czy utrzyma? Wyobraźnia reportera, który lepiej niż inni zna wszelkie mielizny gatunku, zasadzki stylu, odklejenia od prawdy i doklejenia „wydźwięków" ku serc pokrzepieniu, musi przewidzieć erę rozrachunku. To już się raz przydarzyło: niemo, upokarzająco. Pamiętacie wystąpienie Nowej Fali i spór wokół „świata nie przedstawionego"? Pominięto w nim reportaż. Spór był trochę paranoiczny. Atakowało się poezję stylizatorską za to, że postanowiła być poezją stylizatorską. Kwestionowało się pseudonimowanie współczesności w prozie świadomie i jawnie pseudonimizującej współczesność. Zarzucano literaturze rezygnację z „mówienia wprost", posługując się przykładami tych poetyk, które na tym właśnie polegają, że rezygnują z „mówienia wprost". A reportaż? przecież to reportaż powinien był zostać powołany na pierwszego świadka - i oskarżenia, i obrony. To w nim obowiązuje wierność „przedstawiania świata" oraz idea „mówienia wprost". O reportażu zapomniano tak, jak gdyby istniał poza systemem kultury literackiej. Mam na myśli, oczywiście, całość sporu, a nie same manifesty Nowej Fali, które rzuciły hasło. Reporterom musiało być... dziwnie. Prędzej czy później - istnieje takie prawdopodobieństwo - współczesność zapyta o własną literaturę faktu. Zazwyczaj sposób stawiania pytań bywa w takich rozrachunkach stronniczy. Awarie świadomości literackiej, załamania wiar i przesądów, niedosyty wiedzy o świecie, skrzywienia obrazów stron świata, to wszystko, co kultura rozpoznaje w sobie zawsze, gdyż wskutek takich rozpoznań rozwija się i transformuje, może okazać się winą faworyta, któremu się zaufało: reportażu. Odrzuciliśmy lirykę, powie publiczność, zerwaliśmy z fikcją powieściową, zbagatelizowaliśmy prozę psychologiczną, sponiewieraliśmy fantazjotwórstwo, i oto, karmieni faktomontażem, syceni sprawozdawczością, hodowani dokumentem, orientujemy się w naszych biografiach gorzej niż nasi przodkowie. Reporterzy teoretyzują: swoistości reportażu, jego możliwości i niemożliwości, perspektywy i ograniczenia, należy uświadomić sobie zawczasu. Mit pierwszeństwa spełnił swoją rolę - rozpętał reportaż. Chodzi o to, aby nie dać mu się opętać. Teoria musi określić miejsce gatunku w realnym układzie sił komunikacji literackiej: mitologię poddać próbie semiologii. Reportaż wyrasta bezpośrednio z potocznej praktyki językowej. „Bo reportaż jest tak stary jak mowa ludzka", pisał Melchior Wańkowicz287. Trudno by było wyobrazić sobie naszą orientację w świecie bez tej wiedzy, jaką pobieramy z „reportaży" przygodnych i spontanicznych, które w zalążkowej, prymitywnej formie pojawiają się w żywej mowie. Mój przyjaciel wrócił z zagranicy, opowiada, jak tam było, co widział, co słyszał. Moi znajomi wrócili z Bieszczad, opowiadają, demonstrują zdjęcia, udzielają porad, jak należy uprawiać turystykę w tym regionie kraju. Są „reporterami" małego obiegu. Mój student podjął pracę na poczcie, spotykamy się, wypytuję go, dziwuję się jego obserwacjom, znów to samo, on gra rolę „reportera" - dla mnie, tak jak ja bywam „reporterem" dla innych, gdy wracam ze swoich wojaży, opowiadam, jak tam było, com widział, com słyszał. Takie sytuacje „reporterskie" określają w dużym stopniu normy życia towarzyskiego: rola „reportera" wyróżnia, umacnia pozycję w małych wspólnotach koleżeńskich. Reporterka przeciwstawia się tu plotce: w pierwszym wypadku liczą się tylko powiadomienia z autopsji, w drugim - wieści cudze, za kimś powtarzane. Plotka trak- tuje o „nas", reporterka o „nich". Plotka jest wtargnięciem w tajemnicę ludzi znajomych, z którymi obcujemy na co dzień i których zaliczamy do naszego kręgu; plotka burzy nasze obserwacje, przemontowuje nasze „teksty" o znajomych i znanych osobach, przy czym mogą to być osobistości „znane" z areny kultury masowej, z kina, z estrady, z polityki. Reporterstwo spontaniczne, użytkowe, uprawiane w komunikacji potocznej, odwrotnie, wprowadza nas w cudze życie, informuje o obcej obyczajowości, poprzestaje na obserwacji „jednego z nas", naszego, rzec by można, „wysłannika". Rzecz prosta, ów „wysłannik" raz po raz - nieświadom tego, co czyni - oferuje nam cudzą plotkę, której jednak ani on, ani my - nie potrafimy zidentyfikować. Jakież stąd wnioski? Reportaż profesjonalny zachowuje żywą pamięć swej genezy potocznej. Znacznie żywszą niż powieść lub wiersz, żywszą niźli dramat. O wielu osobliwościach reporterskiej komunikacji potocznej i profesjonalnej można mówić tym samym językiem. Jak wspomniałem, w życiu codziennym trudno by się było obejść bez wiedzy, którą gromadzimy dzięki radosnej twórczości „reporterów" przygodnych. Lecz jeszcze trudniej byłoby zredukować cały system orientacji w świecie do tej właśnie wiedzy. Zwierzenie, wyznanie, spór, tyrada dydaktyczna, zabawowe formy werbalne, te i tym podobne „gatunki" mowy codziennej nie mieszczą się w obrębie reporterskiego folkloru. O ile wiem, nikomu dotychczas nie przyszło na myśl zniszczenie tych form i zastąpienie całego bogactwa porozumień międzyludzkich - tylko i wyłącznie „reportażem". Byłby to może pomysł na dramat z kręgu teatru absurdu: ludzie umieją tylko opowiadać sobie o tym, co widzieli, co słyszeli w cudzych środowiskach. Apologetom reportażu profesjonalnego przychodziła do głowy taka kombinacja - niewiarygodna w najzwyklejszej codzienności! -w której całe piśmiennictwo literackie zostałoby wchłonięte przez reportaż. Wierzyli w to i Kisch, i LEF. Wystarczy takie idee ściągnąć na ziemię, ku mowie, przymierzyć do elementarnych form kultury, aby stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, jak są śmieszne, i jak niebezpieczne. Oczywiście, reportaż nie oznacza śmierci literatury. Nie zagraża jej w żaden sposób. Reportaż to jedno ze skrzydeł kultury: w tym znaczeniu, w jakim mówimy 0 skrzydłach budynku lub o grze skrzydłowych zawodników w meczu piłki nożnej. Każda konfiguracja kodów artystycznych - w mniejszym lub większym stopniu - znajduje oparcie w życiu mowy potocznej. Wyrastają z niej i nowela, i powieść, 1 esej, i monolog liryczny. Po raz któryś już z rzędu odwołujemy się do szkoły Tar-tuskiej, która mówi, że kultura to nagromadzenie systemów znakowych: wtórnych wobec języka naturalnego, nad nim nadbudowanych. Wnioski z teorii „wtórnych systemów modelujących" wydają mi się rozstrzygające w dyskusji o rangę i uzurpa-cje reportażu. Przed reporterską aneksją całej sztuki słowa broni nas to, co znajduje się u podstaw wszelkich form komunikacji literackiej: język codzienności. Jego bogactwo przeciwstawia się ubóstwu piśmiennictwa zredukowanego do jakiejś jednej zaledwie konwencji. Reportaż profesjonalny, podobnie jak i reporterstwo spontaniczne, podlega kanonowi uzgodnionej hierarchii wartości, wspólnej dla autora i publiczności. Pisałem już, że reporter to „jeden z nas". Tekst reporterski musi utrzymywać odbiorcę w tym właśnie przeświadczeniu. Mówi mu: mamy te same nawyki, w ten sam sposób odgraniczamy i odróżniamy dobro i zło, cień i blask, prawość i zbrodnię, piękno i brzydotę. „Nasz czytelnik to nasza największa nagroda", wołał Wańkowicz. Nagroda, tak, ale i przekleństwo. Strategia uzgodnień rozgrywa się na wszystkich piętrach wypowiedzi, w każdej strefie kompozycji reporterskiej. To osobliwa dialektyka: poszerza się wiedzę o faktach i, chcąc nie chcąc, utrwala niewiedzę o innych faktach, jak gdyby z drugiego planu, przywoływanych obok głównego tematu, gwoli błyskawicznego porozumienia z odbiorcą. Nie sposób ustrzec się tu od frazeologii, która odbija przebrzmiałe opinie, podrzuca umarłe przesądy, uruchamia zdegradowane widzenia rzeczy i zjawisk. Kompromis ze stereotypem językowym jest nieunikniony. Ze stereotypem wyobraźni - również. Nie tylko w reportażu, ale w reportażu zwłaszcza. Aluzje do systemu mniemań publiczności w strukturze wypowiedzi reporterskiej odgrywają rolę tak samo doniosłą, jak w kompozycji kadru filmowego drugi plan. Teoria reportażu jest dziś głównie teorią „pierwszego planu", planu faktów. Tymczasem kształt reportażu określa się nie tylko poprzez temat, ale i poprzez projekt adresata. Ze względu na wizerunek odbiorcy różnicują się odmiany gatunkowe reportażu. Jest to jedno z najbardziej atrakcyjnych zagadnień dla teorii form piśmienniczych, poruszające także emocje praktyków reporterstwa. „Niedawno w gronie najmłodszych reporterów naszego zespołu - zwierza się Anna Bratkowska - miała miejsce charakterystyczna dyskusja: czy Ryszard Kapuściński jest literatem, czy po prostu znakomitym dziennikarzem? Spór miał charakter raczej terminologiczny. Czy to j u ż literatura, czy a ż dobre dziennikarstwo"288. Różnicę między reportażem literackim a reportażem dziennikarskim wyjaśnia się zazwyczaj dwojako. Jedni twierdzą, że chodzi o styl, że reportaż literacki jest po prostu „ładniej" napisany, silniej nasycony figurami i tropami. Rzecz prosta, to żaden wyróżnik. Literatura piękna umie posługiwać się efektem niespójności stylistycznej, bagatelizować kanony „ład-ności", rezygnować z dekoracyjności mowy - nie przestając być literaturą piękną. Słownik terminów literackich akcentuje inne, rudymentarne wyznaczniki literacko-ści: „O charakterze reportażu decyduje stosunek elementów informacyjnych oraz autorskiej interpretacji i oceny. Na pograniczu literatury pięknej znajdują się odmiany reportażu, które łączą materiał autentyczny z fikcją fabularną, charakterystykami psychologicznymi bohaterów i rozwiniętym komentarzem autora"289. Pojawia się jednak również reportaż pozbawiony fikcji, ograniczony do zapisu obserwacji dostępnych z zewnątrz, reportaż, który nie manipuluje biografiami, nie przefarbowuje kolorytów, a mimo to wydaje się literaturą piękną. Głos rozstrzygający ma w tym względzie projekt czytelnika. Adresat upatrzony jest tu bowiem osobowością ukształtowaną przez tradycję literacką. Bez literackich doświadczeń - całość nie może się ukonstytuować w pełni swoich znaczeń. Rzeczywistość utrwaloną w tekście trzeba zorientować wobec wizji świata kreowanych w powieści, dramacie, liryce. Takie warunki dyktuje- między innymi—Kapuścińskiego Busz po polsku. Analogiczne kryteria pozwalają wyodrębnić reportaż dziennikarski. Tu z kolei światopogląd odbiorcy pożądanego jest w niewielkim stopniu „napromieniowany" liryką i beletrystyka, natomiast uformowały go materiały agencyjne, zbudowały dzienniki radiowe i telewizyjne, uaktywniły kampanie prasowe, zrodziły gazety. Podobnie wyrysowują się osobliwości reportażu socjologicznego czy reportażu historiozoficznego: zawsze i wszędzie w grę wchodzi system „uzgodnień", który wyznacza pry-marne pole wartości akceptowanych i wartości kwestionowanych. Refleksja nad literaturą faktu faworyzuje problematykę epistemologiczną. Teoria reportażu to teoria prawdy. W pewnym sensie - beznadziejna teoria prawdy. Reporter mówi o faktach, ale fakty selekcjonuje i „ustawia". Pisze Kazimierz Dziewanow- ski, powtarzając lekcję Kischa, że „trzeba notować wszystko: jaki był kolor okiennic, jakie doniczki stały w oknach i jak się ubierają ludzie, co jedzą, jak się poruszają, jakiej barwy jest ziemia, po której stąpają. A potem z tego worka szczegółów trzeba wybrać...". Właśnie. Prawda modyfikuje się i krzepnie w owym „a potem". Sądzę, że reportaż uwyraźnia się w swej odrębności nie tylko poprzez dramat prawdy o faktach, ale równie mocno poprzez dramat natury etycznej. Mówi o faktach życia ludzi nie zmyślonych, którzy „dostają się" do tekstu, odsłaniają przed obcymi własne tajemnice, zaczynają „służyć ilustracji" jakichś tez. Model komunikacji literackiej zna nadawcę, tekst i odbiorcę. Model komunikacji reporterskiej różnicuje współczesność, dzieli ludzi na dwie grupy, tych, do których się mówi, oraz tych, o których się mówi. Wtargnięcie literatury pięknej w cudze, żywe biografie jest zawsze niejasne, problematyczne, wykrętne. Autentycznie wartościowa powieść, nawet powieść z kluczem, znajdzie tysiąc argumentów na to, aby z procesu o zniesławienie wyjść obronną ręką. Reportaż rozsławia lub zniesławia ustawicznie. Nieznajomych czyni znajomymi. „Dystanse świata się kurczą, coraz więcej w nim spraw wspólnych", czytamy w książce Wańkowicza. Im większe poczucie wspólności (cała ludzkość - jedną wielką wioską!), tym silniej tekst reporterski upodabnia się do tekstu plotki (w znaczeniu, jakie przedstawiłem na początku tych rozważań). Ludzie poinformowani przez reportaż - uzupełniają swą wiedzę o świecie kosztem ludzi oplotkowanych. Przerażony, zaszczuty człowieczek, osaczony przez tłum reporterów, wyćwiczonych jak desant bojowy, ten obrazek, znany z wielu filmów, coś komunikuje, daje jakąś prawdę semiotyki reportażu. Przeciwstawić mu trzeba natychmiast inną wizję: reportaż staje się ocaleniem dla skrzywdzonych i poniżonych, jedyną instancją, która znajduje siły, aby uratować istnienie człowiecze. Tak czy inaczej, reportaż stanowi włamanie do cudzej egzystencji: w tym jego swoistość. Nie należy się przeto dziwić, że społeczeństwo reguluje tematykę reporterską. Są przestrzenie, które potrafią bronić się przed włamaniem, mają niezawodny system alarmowy i zabezpieczenia wykonane wedle najnowocześniejszych technologii. Dlatego reportaż nie może zagrozić literaturze. Albo o faktach powiadamia, albo milczy. Nie stać go na język Ezopowy, nie ma prawa do tego języka, dopóki chce być reportażem. Literatura buduje się ponad milczeniem reportażu, jest głosem słyszalnym nawet w pełnej ciszy. Znaczenie a wartość. Obydwie kategorie są rozumiane dziś procesualnie. Znaczenie nie jest, znaczenie się staje. Procesualny charakter wartości narzuca się naszej uwadze z nieporównanie większą siłą. Jeżeli przyjąć, iż znaczenie jest tym, co pozostaje po przekładzie tekstu z jednego systemu na inny, to trzeba powiedzieć, iż wartość kształtuje się nieprzerwanie w pełnym komplecie transformacji semiotycz-nych. Spójrzmy: artystycznie Popiół i diament jest słabszy niż każda następna powieść Jerzego Andrzej ewskiego. Mimo to trzeba rzucić na szalę i Ciemności, i Bramy raju, i Skaczącego, aby uzyskać przeciwwagę dla tej jednej książki - o Maćku i Szczu-ce. Popiół i diament od dawna przestał być tylko powieścią. Stał się mitem narodowym, filmem Andrzeja Wajdy, złą przepowiednią losu Zbyszka Cybulskie-go, lekcją języka polskiego w szkole średniej. GDY FILM ROZSTAJE SIĘ Z LITERATURĄ „Związek filmu z literaturą istnieje od początku kina, po wojnie w naszej kinematografii stał się on szczególnie silny: nieomal wszystkie najwybitniejsze polskie filmy powojenne czerpały tematy z polskiej literatury. Od kilku lat sytuacja ta uległa zmianie - stwierdza redakcja miesięcznika «Kino» w 1977 roku. - Reżyserzy, szczególnie młodzi, nie uciekają się już do pomocy dzieł literackich, lecz tworzą scenariusze własne. Czyżby zasoby polskiej literatury (powieści, dramatu itp.), które mogłyby być użyteczne dla filmu - już się wyczerpały? Czy może takie przekonanie panuje tylko wśród filmowców? [...] Jacy autorzy, jakie utwory nie zauważone dotąd przez film stanowić by mogły dla niego szansę? Co z literatury naszego wieku przeniesione na ekran budzić może szerszy rezonans społeczny - dziś, w naszej kulturze?" Czy rozstanie filmu z literaturą grozi ujemnymi następstwami? Nie wiadomo. Być może film zdoła odsłonić i pokazać takie rzeczy, o których się nie śniło naszym ludziom pióra. Albo: o których im się śni jedynie. Nie sądzę, aby należało przeciwdziałać nowym „ruchom wyzwoleńczym" kina, jeżeli są one głęboko umotywowane, a nie stanowią tylko i wyłącznie koniunktury jednego sezonu. Ostateczne kryterium prawdy o sztuce to kryterium praktyki artystycznej. Nowe filmy odpowiedzą nam na pytanie o słuszność odmowy współpracy z literaturą; zastanówmy się najpierw, co stanowi powód tej odmowy. Jak zwykle w takich dramatach - powody znajdują się po obu stronach konfliktu. Po stronie kina i po stronie książki. Kino. Poetyka ekranizacji dzieł literackich od początku była dwuznaczna etycznie. Sukces filmu polegał bowiem na pokonaniu literackiego pierwowzoru: Popiół i diament Andrzeja Wajdy jest bogatszy artystycznie i problemowo od pierwowzoru literackiego. Ziemia obiecana tego samego reżysera to - wobec powieści Reymonta -jak niebo i ziemia... Z kolei porażkę filmu odczuwano powszechnie jako zubożenie tekstu powieści czy noweli. W tej właśnie perspektywie publiczność oceniała ekranizacje Ludzi bezdomnych, Zazdrości i medycyny, Zaklętych rewirów i wielu innych dzieł. Musiało dojść do ukształtowania się - niepisanej - reguły selekcji: im bardziej problematyczna wartość książki, tym większe prawdopodobieństwo sukcesu ekranizacji. W końcu pozostało już tylko dno: Trędowata. Dno literatury i dno filmu. Przeświadczenie o atrofii poetyk adaptacyjnych - przypuszczam -potęguje się w środowisku filmowców także pod wpływem klęsk ambitnych. Myślę o Smudze cienia. Jednocześnie kino polskie rozwija się w nurcie filmu „samorodnego". Rodzą się tu dzieła wielkie, przede wszystkim dwa - Barwy ochronne Zanus-siego i Człowiek z marmuru Wajdy, które są ważne nie tylko dla kina, są interwencją w stan sztuki współczesnej, organizują jej katharsis. (Pamiętam, oczywiście, o scenariuszu Scibora-Rylskiego, mimo to nazywam Człowieka z marmuru filmem „samorodnym", ponieważ scenariusz nie funkcjonował w istocie w komunikacji literackiej, a w odbiorze społecznym zaistniał razem z filmem, dzięki filmowi, jako film.) Trudno się dziwić, że z jednej strony, brak jakichś szczególnie silnych olśnień poetyką adaptacji, a z drugiej strony - iluminacje filmu autonomicznego skłaniają do poszukiwania materiału poza literaturą. Książka. Literatura nie ma najlepszego samopoczucia, gdy ocenia rezultaty swych działań poznawczych. Zwłaszcza w artystycznych rozpoznaniach współczesności. Współczesność wydaje się niejednemu pisarzowi czymś nieskończenie innym niż jej dotychczasowe odzwierciedlenia i usymbolizowania. Czymś, co wymyka się z sieci słów, panoszy się gdzieś - poza książką, w pominiętych obszarach życia, w zapomnianych biografiach, w żywiołach mowy potocznej i rozgardiaszach zachowań: wciąż nie zapisanych, odtrąconych, stłumionych pod prasą drukarską. Ktoś powie, że tak było zawsze. Że napięcie między fikcją a realnością stanowi uniwersalny kanon twórczości. Bezsprzecznie. Ale dziś te napięcia odznaczają się szczególną intensywnością. Nienasycenie prawdą o świecie rodzi niekiedy stany depresyjne. Graniczy z psychozą. Dzieje się to w świadomości literackiej czasu teraźniejszego: może promieniować, że tak powiem, wstecz, ogarniać większe przestrzenie sztuki słowa, stabilizować ogólną atmosferę nieufności wobec przekazów beletrystycznych. Te atmosfery, te klimaty, te nastroje również sprzyjają tendencjom separatystycznym filmu. Nie fakt rozłączenia kina i książki, lecz komentarz budowany ponad tym faktem budzi mój sprzeciw. Twierdzenie, jakoby film polski wyczerpał już definitywnie żywe źródła inspiracji literackiej, jest uproszczone: aż do granic fałszu. Sprawa ma, by tak rzec, charakter honorowy. Bo jeżeli wewnętrzne prawa rozwojowe filmu wymagają zerwania przymierza z literaturą, niech nastąpi zerwanie. Pamiętajmy o podobnych tendencjach w teatrze, który także szuka wyzwolenia spod natchnień bibliotecznych, próbuje „pisania na scenie", nurza się w happeningach, eksploatuje doświadczenia awangard plastycznych, kolaboruje z nową muzyką, urządza faktomon-taże, inscenizuje psychodramy, „czuwania" mistyczne, eksperymenty rodem z gabinetu psychoanalityka itp., byle nie trwać na pozycjach wykonawcy dzieła literackiego. Być może mieści się to w porządku ewolucyjnym kultury artystycznej XX wieku. Te wszystkie gwałtowne, dalekie odloty z „galaktyki Gutenberga". Ale imprezom tym nie powinny towarzyszyć mylne ideologie. Film polski odegrał doniosłą rolę w upowszechnianiu wielu dzieł pisarskich. Wcale jednak nie wykorzystał pełnego repertuaru ofert sztuki literackiej. Gdyby m odel wyobraźni uformowany w komunikacji czytelniczej przymierzyć do modelu świata przedstawionego na ekranie, okazałoby się, że są to dwa różne modele. Ekranizacje zdołały zrozumieć i utrwalić wartości literatury w takim mniej więcej procencie, w jakim wartości powieści Flauberta pojął i ocalił film pt. Pani Bovary to ja. Po pierwsze: osobliwości literatury współczesnej, przed wojną i po wojnie, były i są wyznaczane ostrym antagonizmem między tradycjonalizmem a nurtami awangardowymi. Wiem, że to podział zakreślony z grubsza, niestety, w krótkiej notatce trzeba poprzestać na rozróżnieniach bardzo ogólnych, nie wycieniowanych, schematycznych. Tradycjonalizm prozy i dramatu polega m.in. na ukochaniu fabuły. Plan zdarzeniowy decyduje tu o całości tekstu. Uwaga autora koncentruje się wokół zewnętrznych fenomenów życia, zadowala się powierzchownymi fascynacjami. Dzieło grupuje obrazy zjawisk, nie sięga do ich ukrytej istoty, „uzgadnia" interpretację zachowań postaci z najbardziej obiegowymi sposobami tłumaczenia biografii człowieczych. Mogą to być ujęcia czysto zdroworozsądkowe. Podlega im mały realizm. I mogą to być wyjaśnienia zapożyczone z publicystyki. Korzysta z nich literatura tendencyjna. Niekiedy dzieło tradycjonalistyczne rezygnuje z jakichkolwiek teorii człowieka, dąży do „atrakcyjności" czysto zabawowej, daje odbiorcy rozrywkę, chce się podobać, nic więcej. Awangardyzm odwrotnie. Zajmuje się analizą osobo- wości, ludzkiej. Bada osobowość bohatera i osobowość narratora. Pragnie docierać do utajonych motywów działania postaci. Interweniuje w świat wewnętrzny, w rojowisko skrywanych pragnień, w labirynt intymności, w przestrzenie snu. Proponuje własne, wyprowadzone z języka sztuki literackiej normy etyczne, oceny postępków, formy poznania, reguły gry. Tu rola fabuły maleje, wzrasta rola narracji. Nie chodzi wszak o mechaniczne odrzucenie planu zdarzeń, ale o związanie faz i rozwi-dleń fabularnych z pytaniem o osobowość bohatera. Film faworyzuje teksty nie-awangardowe. Syci się tradycjonalizmem literackim. Premiuje epikę zewnętrznego oglądu świata. Z niej buduje swe supergiganty. Krzyżacy, Faraon, Pan Wolodyjow-ski, Potop, Noce i dnie... Gdyby cudzoziemiec jaki, oczytany w Dostojewskim i Faulknerze, miał na podstawie ekranizacji naszych wyrobić sobie pogląd na temat naszej literatury, musiałby stwierdzić, że u nas jeszcze nie zaczął się przełom artystyczny. Oczywiście, trochę przesadziłem. Mieliśmy także próby filmowych transformacji dzieł awangardy krajowej. Choćby Sanatońum pod Klepsydrą. Mimo to jednak całkowita nieobecność w filmie Witkacego i Gombrowicza to niepokojący dowód dysproporcji między układem sił w literaturze a ekranowym tego układu odbiciem. Niechęć do twórczości nowatorów - w filmie jakże nowatorskim! Oto paradoks X Muzy w Polsce. Niechęć dziwna, skoro kamera uparcie nie dostrzega nowej fabularności dzieł takich, jak choćby Palę Paryż Jasieńskiego czy - z innego kręgu - powieści Stanisława Lema (w stylu Śledztwa, Głosu Pana, Kongresu futurologów). Nie chce zmierzyć się z fabularnością groteski, z koncepcjami zdarzeniowości „szalonej", pokrętnej, pełnej krzywizn i luk, atakującej wyobraźnię. Czy dlatego, że krytyka nie poznała się kiedyś na filmowej wersji Rękopisu znalezionego w Saragossie, nie doceniła prób, a choćby nawet prób i błędów, które antycypowały specyficzny język filmu, bliski awangardzie literackiej, później zaniedbany? Czy może dlatego, że film wybiera z literatury albo materiał dla super-gigantów, albo teksty sprzyjające aktualizacjom ideologicznym, z chwilą zaś, gdy chce - za pośrednictwem adaptacji - mówić o problemach człowieczeństwa, o zagadkach bytowania istot ludzkich, zadowala się nowelą psychologiczną a la Iwasz-kiewicz, nie wychyla się poza brzezinę? Nie twierdzę, że wybory utworów trądycjo- nalistycznych były niewłaściwe: były jednostronne. Po drugie: literatura współczesna to - w dużych obszarach - literatura autotema- tyczna. Autotematyzm budują zarówno takie teksty, jak już klasyczne dla tego gatunku Góry nad Czarnym Morzem Wilhelma Macha, dzieła pamiętnikarskie (Dzienniki czasu wojny Zofii Nałkowskiej), notatki imitujące pamiętniki (Donosy rzeczywistości Mirona Białoszewskiego) oraz wiele innych. Problem pisarza, świadomość pisarza - nie pozostawiły na naszych ekranach istotnego śladu. Film nadal posługuje się nieznośnymi stereotypami. Wciąż to samo. Proces twórczy: siedzi facet z obłędnym wzrokiem, bazgrze coś na papierze, chwyta papier, zgniata wściekle, rzuca na podłogę. I to jest filmowy pisarz. (Taki jest filmowy Przybyszewski w Da-gny.) Nie znajduję w naszym filmie próby zmiażdżenia schematu kabotyńskich legend o pisarzu. Jak gdyby nie było Macha, Nałkowskiej, Białoszewskiego. Jak gdyby autotematyzm filmowy nie dostrzegał szansy w autotematyzmie literackim. Po trzecie: literatura współczesna, zwłaszcza pierwszych dziesięcioleci XX wieku, to gra doktryn, walka „izmów", antagonizmów różnych figur myśli o świecie. Tematem godnym dzieła może być świat zobaczony w perspektywie jakiejś doktryny kulturalnej, zniekształcony w niej, i poprzez deformację, wskutek jej uświadomienia, nowy, niepokojący. Czy istnieje u nas film przedstawiający rzeczy- wistość tak, jak wyobrażał ją sobie futuryzm? Nie. Czy ktoś pokusił się o ekranizację wizji świata budowanej w poezji i manifestach „Zwrotnicy"? Nikt. Czy zdarzył się film, który by zderzał obrazy teraźniejszości z obrazami dawności kultury - wedle scenariuszy poetyckich liryki klasycyzującej? Taki film się nie zdarzył u nas. Poezję uważa się za niefotogeniczny rodzaj literacki. Nawet Zanussi każe recytować wiersze Baczyńskiego po to, aby nikt ich nie słuchał i nie słyszał. Zagadkowa prawidłowość. Fizyków można słuchać, filozofów można słuchać, ba, można słuchać lingwistów, a poetów - nie. Prawdopodobnie - przy dzisiejszych możliwościach i potrzebach widza - nie uda się zrobić filmu z wierszy. (Chociaż i to wcale nie jest pewne, skoro z materiałów poetyckich Norwida udało się zmontować spektakl teatralny.) Ale postuluję co innego: niech film pokaże świat - krajobraz, miasto, rzeczy, tłum, sylwetkę człowieka - widziany oczami poety, reprezentanta określonej szkoły poetyckiej. Niech to nie będzie słońce w ogóle, lecz słońce Przybosia, nie piec „po prostu", lecz piec z Obrotów rzeczy, z całą mitologią „sztuk pięknych" codzienności Białoszewskiego, nie widoczek z lasem, lecz ów „trudny las" Karpowi-cza - wrastający w ciała poległych. Kamera potrafi wydobywać z otoczenia rozmaite style krajobrazów. Nauczyła się odkrywania secesji w naturze, w architekturze, w portrecie. Nie powinna na lekcji secesji poprzestać. Po czwarte: esej. Proza w niektórych swych nurtach syci się esejem. Esejem jako obrazowaniem myśli, ukazywaniem przebiegów rozumowych, unaocznieniem gry i antytez. Kino światowe zna esej filmowy. A kino polskie? Po piąte: tytuły utworów, które czekają na konfrontację z ekranem. W pierwszej kolejności: Stefana Zeromskiego Przedwiośnie, Witkacego Nienasycenie oraz niektóre przynajmniej dramaty, zwłaszcza Matka i Szewcy. Witolda Gombrowicza Fer-dydurke, Kadena-Bandrowskiego Generał Barcz, Brunona Jasieńskiego Palę Paryż, Zofii Nałkowskiej Dzienniki czasu wojny, a i dzienniki Marii Dąbrowskiej - nawet przed edycją książkową. Proza Tadeusza Borowskiego (film nie dał pełnej satysfakcji temu pisarzowi), Mirona Białoszewskiego Pamiętnik z Powstania Warszawskiego. Nowe dzieła Tadeusza Konwickiego: Zwierzoczlekoupiór. (Spróbujcie uporać się z Kalendarzem i klepsydrą - byłby to esej filmowy bez precedensu w dziejach kina.) Edwarda Redlińskiego Konopielka. Zresztą, czy rzeczywiście kino rozstaje się z książką? Przeczy temu jedna, niezwykle intrygująca impreza, która oby pokonała uprzedzenia do rzekomo niefotoge-nicznych stylów i poetyk literackich. Telewizyjna adaptacja filmowa Tylko Beatry-cze Parnickiego i zapowiadane Srebrne orły tegoż pisarza w reżyserii Szlachtycza. Od Parnickiego jest już tylko jeden krok do filmu myśli. A od filmu myśli do poezji. Bo poezja, mimo wszystko poezja, poezja najpewniej jest rzeczywistą przyszłością kultury współczesnej... Literacki rodowód filmu nie ogranicza się do prostej relacji: tekst powieści - tekst utworu filmowego. Nieporównanie bogatsze percepcje uruchamia film oglądany na tle „długiego trwania" całych ciągów transformacyjnych jakiegoś tematu czy wątku znanych literaturze od wieków, przybierających coraz to nowe kształty stylistyczne. Odwołując się do terminologii często w tej książce eksploatowanej powiedzieć by można, że znaczenie dzieła filmowego to nie tylko rezultat spotkania dwóch wypowiedzi (w planie parole), lecz przede wszystkim dwóch tradycji (w ewolucjach lan- gage). Gdy na ekranach naszych kin pojawił się Lokator Romana Polańskiego, film nakręcony na podstawie powieści Rolanda Topora Le locataire chimóńąue, zdecydowana większość widzów, nie dysponując polskim tłumaczeniem tej powieści, była praktycznie pozbawiona możliwości konfrontacji literackiego „pierwowzoru" z „przekładem" filmowym, a sama wierność wobec pierwowzoru - skoro w tradycji naszej nie zaistniał - nie stałaby się i tak problemem rodzącym gwałtowne emocje. Krytyka oceniała film jako film, twór samorodny, sam wobec siebie i systemu własnych znaków zły lub dobry. Mimo to przecież literackie, wcześniejsze, zadawnione w sztuce słowa perypetie konfliktu Lokatora musiały - choćby w przypadkach indywidualnych - współuczestniczyć w rozumieniu dzieła Polańskiego. Mogły one stanowić jak gdyby „pierwowzór zastępczy", tym silniej ciążący nad wyobraźnią odbiorcy, że nie kanon „wierności", lecz tożsamość i różnorodność odgrywały tu rolę naczelną. Pewien wariant odbioru, jeden z wielu, który proszę traktować jako przykład ilustrujący prawidłowość wyższego rzędu, mógłby polegać na przywołaniu w pamięci fabuły Człowieka w oknie Zbigniewa Uniłowskiego, noweli napisanej przed wojną, dedykowanej Witkacemu, a po wojnie wznowionej w tomie pt. Człowiek w oknie290, znanej zatem jakiejś części publiczności lat siedemdziesiątych. Oto Emeryk Sobel dowiaduje się o śmierci żony swego ciotecznego brata. Przyjeżdża, aby go pocieszyć. Żona, piękna Flora, miała romans z niejakim Garłupejem, utonęła którejś nocy wraz z kochankiem. Znaleziono ich w sitowiu, obok łódki wywróconej dnem do góry. Zdrada wyszła na jaw, zdradzony mąż „badał wywrotność tej łódki, nie była znów tak wywrotna: musiano w niej różne hopki wyczyniać". Emeryk Sobel nie może się uwolnić od wizji namiętnej miłości i tragicznej śmierci żony swego ciotecznego brata. Czuje się jednym z aktorów niedawnej tragedii. Wszelako mechanizm identyfikacji funkcjonuje tu połowicznie, rozdwajająco, gdyż Emeryko- wi się wydaje, że jest Florą i zarazem, że kocha Florę. „Zatem rozdwojenie osobowości; pod sukniami kryje się owo nieporozumienie płciowe - pod sukniami, które okrywają ciało mężczyzny - pół-mężczyzny, obłąkanego Emeryka Sobla". Zarówno opis zachowań Emeryka, którego oglądamy z perspektywy narratora, jak i sceny spełnień miłosnych, które z kolei docierają do nas poprzez urojenia bohatera, zaskakują wieloma podobieństwami do ujęć stosowanych w Lokatorze Polańskiego. Perspektywa narratora: „Przy oknie, w fotelu, siedzi Emeryk i patrzy przez wy-chuchany krążek w szybie - w ciszę parku. Palce prawej ręki trzyma między zębami i gładką - bez zarostu - brodę oparł na dłoni. W pokoju ziąb panuje i Emeryk ma na sobie kilka sukien: długich, kobiecych sukien, kloszowych i wąskich w pasie. Na nogach ma popielate, ciepłe pończochy, sznurowane buciki na wysokich obcasach". W świecie filmu nie ma zimy, nie ma kilku sukien, buty nie są sznurowane, ale powtarza się ten sam bezruch, postać znieruchomiała w fotelu, przebrana w odzież kobiecą, wpatrująca się w jeden punkt (właśnie w okno); wreszcie detale, wysokie obcasy, pończochy, ba nawet zęby! Perspektywa bohatera: „Floro, pójdź ze mną na spacer w topolową aleję. - Zatem zgoda. - Ach, Floro - jakże chłodne są twoje ręce, czy usta również takie? - Tak, usta... twoje są również chłodne - a piersi... co to... nie masz piersi - Floro?! - Ale twoje włosy są wspaniałe... lecz nie, nie masz długich włosów, Floro... i gładko uczesana jest twoja głowa. Pokaż więc twarz swoją. - Ach, więc chłopcem jesteś, Floro... no to teraz całuj mnie, Floro... teraz... teraz - teraz - usta masz tak gorące... ramiona twoje są tak silne - obejmij mnie nimi... tymi... męskimi..." Analogie i tym razem są niepełne, niemniej jednak wyraziste. Bohater filmu Po- lańskiego nie kocha kobiety, która zginęła tragicznie, utożsamia się z nią inaczej, czuje się niewiastą uwodzoną przez kogoś i kogoś uwodzącą, nie inscenizuje scen miłosnych, ale sądzi, że przeżył (przeżyła?) je wcześniej, teraz zmieniając głos, uradowany i zażenowany, woła, ach, zostanę wkrótce matką, spodziewam się dziecka. Nowela i film mają te same, choć nie takie same, zakończenia. Bohaterowie giną, giną śmiercią samobójczą, śmiercią powtarzającą śmierć kobiet, z którymi się utożsamili. Emeryk tonie w jeziorze. Trelkovsky skacze z okna, pierwszy - jak Flora, drugi - jak poprzednia lokatorka strasznego mieszkania. Widz, któremu przydarzy się rozpoznanie wskazanych podobieństw, musi z tym rozpoznaniem coś zrobić. Może zdążać w dwie strony. W stronę dociekań wpływo- logicznych (czy Topór czytał Uniłowskiego, czy czytał Polański, czy czytali oni jakiś inny tekst, ten sam, który przed napisaniem Człowieka w oknie czytał także Uni-łowski, itd.). Są to pytania intrygujące, choć pożytek z nich lichy. Widz, po wtóre, może uchwycić - oczywistą zrazu - prawidłowość ograniczeń repertuaru zachowań i rekwizytów, który narzuca sam konflikt, sam topos. Skoro mowa o „nieporozumieniu płciowym", trudno się dziwić, że skłania ono do identycznych rozwiązań, takich właśnie jak zamiana ubioru czy odwrócenie wyobrażeń erotycznych. Wszelako uchwycenie tej prawidłowości (a osłabia ona natychmiast apetyty wpływologicz-ne) daje przebiegom odbioru nowy wymiar. Ograniczenie repertuaru chwytów, potwierdzone poprzez podobieństwa literackich i filmowych narracji, zaczynamy pojmować jako interwencję konieczności w konstelację przypadków. Zamiast ulotnej refleksji typu „ja to skądś znam" pojawia się zaduma nad siłą prawdy, którą różni autorzy, w różnych epokach i różnymi językami muszą przedstawiać tak samo, zdeterminowani nie sezonową konwencją, lecz naturą tematu, jego archetypową, uniwersalną doniosłością. W kształtowaniu takich przeświadczeń, rzecz jasna, niemożliwe jest ani rozstanie filmu z literaturą, ani, w dwudziestym stuleciu, wycofanie doświadczeń filmowych z poetyki odbioru sztuki literackiej. PRZEZ ZNAKI DO CZŁOWIEKA Oglądając filmy Romana Polańskiego ulegamy zrazu - dobrowolnie? - presji silnych afektów. Odbiór ma przebieg emocjonalny, niekiedy nieprzyzwoicie „bebe-chowy". Nie trzeba bronić się przed infantylnym lękiem, jeżeli film powoduje stany lękowe. W Lokatorze: lęk przed koszmarem urojeń, lęk przed zębem schowanym w ścianie... Nie udają się nam ucieczki od przerażeń i obrzydzeń, gdy reżyser zagęszcza grozę lub obnaża ohydę świata, cielesności, choroby. (Te sążniste wymioty nad sedesem, ta poplamiona krwią i śliną poduszka pod głową starej kobiety: przy jej ustach.) Reżyser manipuluje uczuciami widza. Raz po raz wyzwala wybuchy spontanicznej wesołości. Ma kapitalne poczucie - wcale nie zawsze czarnego humoru: jego Lokator to miniaturowa antologia gagów. Pierwsze wrażenia, nader powierzchowne, przypominają obcowanie z typowym dla kina lat siedemdziesiątych produktem kultury masowej. Włączają w jej „gorą- cy", emocyjny styl. Eksponują atrakcje doskonale znane z tysiąca innych filmów komercyjnych, które na różne sposoby wygrywają dylematy psychopatologii, operują natrętnie poetyką szoku, ale dają też i chwilę odprężenia - w jakimś rozweselającym epizodzie. Modelowym urzeczywistnieniem tych tendencji byłby Szal Alfreda Hitchcocka. Czy Lokator istotnie należy do kultury rozrywkowej - z jej rozbudowanym aparatem kina grozy? Otóż nie. Pierwsze wrażenia okazują się zwodnicze. Polański posługuje się językiem dreszczowca - jako materiałem. Korzysta z mody tak, jak korzystamy z zasobów frazeologicznych mowy, z jej obiegowych porzekadeł,; z cytatów - w celu nawiązania kontaktu z odbiorcą. U Polańskiego zbiór stereotypów formuje się w autonomiczną, integralną całość. Jest to całość zaprzeczająca obyczajom percepcyjnym widza, który ukochał dreszczowce (jak Szal, Nie oglądaj się teraz, czy Omen). Dla standardowego kina grozy - dawka silnych wrażeń stanowi cel finalny całej imprezy. Dla przyjęcia Lokatora to tylko punkt wyjścia. Poruszenie gwałtownych emocji oznacza początek drogi ku coraz bardziej komplikującej się hierarchii sensów. Film „kasowy" chce być tylko i jedynie serią mocnych uderzeń, zwalnia widza z refleksji nad własnym ukształtowaniem artystycznym, nie życzy sobie analiz: zwłaszcza dociekliwych, gdyż demaskują one bezlitośnie liczne a wstydliwe niespójności tekstu. Pozostaje rumowisko banału. Nie, produktów sztuki czysto konsumpcyjnej lepiej nie analizować. Lokator- odwrotnie. Chce analizy. Bezustannie prowokuje widza do interwencji analitycznej. Eksponuje uporządkowanie scen, symetrie zdarzeń, paralelizmy zachowań ludzi i przedmiotów. Jego architektura, jego geometria wciągają do we- wnętrz dzieła. Im skrupulatniej wnikamy w organizację owego wnętrza, tym więcej rozumiemy. Już nie interesują nas same radości silnych doznań. Poszukujemy znaczeń, jakie z sobą niosą. Usiłujemy teraz - wobec filmu - wytłumaczyć się z własnych przeżyć. Kultura komercyjna nie zna takich potrzeb. Ośrodkiem krystalizacyjnym świata filmowego w Lokatorze jest jego bohater. Wedle Jurija Łotmana w każdej fabule świat objawia się jako system - z perspektywy bohatera. Musi to być zawsze, twierdzi Łotman, system zakazów. Zazwyczaj większość postaci danego utworu bytuje w zgodzie z obowiązującym status quo. Są to postaci, w sensie fabularnym, nieruchome. „Przeciwstawia się im (najczęściej -jeden) bohater dynamiczny, który posiadł umiejętność pokonywania granicy, niepo-konywalnej dla pozostałych postaci: żywy - zstępuje do krainy cieni, plebejusz -obdarza miłością szlachciankę, ubogi - zdobywa majątek. Owo przecięcie granic leży u podstaw zdarzenia jako elementu nadającego znaczenie zachowaniom bohaterami. Istotnie: Trelkovsky przekracza granicę. Granicę własnego „ja". Wymaga to pokonania wielu granic jednocześnie. Między biografią własną a cudzą, między byciem mężczyzną a byciem kobietą, między zdrowiem a chorobą, normą a dewiacją. Rzecz w tym jednak, że bohater Lokatora nie chce być bohaterem -w tym uniwersalnym, tradycyjnym sensie, który znamy z definicji Łotmana. To otoczenie wymusza na nim heroizm. Dlatego musi zginąć. I dlatego, że musi zginąć, interpretuje świat jako spójny system. Czyli spisek. Cokolwiek wyłania się z otoczenia, staje się elementem systemu-spisku ludzi i przedmiotów, i ten system, ten spisek spycha go w śmierć. Czułby się w pełni szczęśliwy będąc człowiekiem zwyczajnym. Pragnie nie wyrafinowanej, skromnej normalności. U Polańskiego oznacza to wierność elementarnym obowiązkom humanizmu. Wierność jako oczywistość, o której się nie dysku- tuje, jak nie dyskutuje się o biologicznych koniecznościach życia: oddychaniu, trawieniu, spaniu. Uratowałeś mi życie, woła w pijackiej ekstazie przygodny znajomy. Każdy by tak postąpił, sumituje się Trelkovsky, cóż w tym niezwykłego? Nie uczestniczyć w znęcaniu się nad słabszym. Zaopiekować się człowiekiem zrozpaczonym. Nie używać rozkoszy życia kosztem innych (ściszyć adapter, gdy prosi o to mąż chorej sąsiadki). Mój Boże, to przecież normalne! Jak wyciągnięcie ręki do psa. Bo psa trzeba pogłaskać. Bo zwierzęta się głaszcze. Normalne. W tę normalność wliczone są również i zdroworozsądkowe kalkulacje i załamania sumienia. Trelkovsky nie jest aniołem ani makietą z dydaktycznej czytanki. Scena z panem Zy: umie grać o korzystne dla siebie transakcje. A dlaczego by nie? Pierwsze spotkanie ze Stellą: umie kłamać. Drugie spotkanie: umie przeżywać wstyd z powodu kłamstwa. Ostatnie: potrafi do kłamstwa się przyznać. Polański, reżyser i aktor, angażuje całą energię w wysiłek uwiarygodnienia bohatera. Z pięknymi wynikami. Służą temu zarówno sceny węzłowe fabularnie, jak i mikrosytuacje, które budują akompaniament dla głównej melodii rozwoju wydarzeń. Dozorczyni mocuje się z kluczem, Trelkovsky za plecami powtarza jej ruchy. Pomaga gestem w pokonaniu opornego zamka: cały jest razem z nią. Akceptuje cudze problemy i sam pragnie akceptacji. Nie zraża się pierwszymi niepowodzeniami. Wyciąga rękę do psa. Pies warczy: byłby ugryzł. Wyciąga rękę do psa po raz drugi. Incydenty przykre usiłuje rozgrywać tak, aby pech obracał się w żart. Improwizuje zachowanie zabawowe w zderzeniu z niechętnym mu światem. Na spacerze ze Stellą: potyka się o metalowy słupek balustrady, co za pech, ale można się i tym zabawić, przed każdym następnym słupkiem wykonuje zawiły ruch, wysuwa nogę i prędziutko cofa. Idzie krokiem tanecznym. Wynalazł grę w „nogę i słupek". Wie, że dowcipem się z życia nie wykpi. Na to trzeba być panem Hulot. Wie, że akceptacja świata to zgoda na jego uniform. Trzeba chodzić w masce, aby niczym się nie wyróżniać spośród innych i nie irytować innych własną odmiennością. Wymowna, bolesna, tragikomiczna scena: oto lokatorzy domu, w którym mieszka, znajdą rano pod drzwiami „kupę", i Trelkovsky odrobinę owej „kupy" przenosi pod własne drzwi. Żyć - choćby i za taką cenę, w gównie, ale żyć - jak jeden z wielu, na tych samych prawach co i reszta społeczeństwa. A to jest właśnie niemożliwe. Świat go nie chce. Przyznanie obywatelstwa, wynajęcie mieszkania, to są pozorne „naturalizacje" i zadomowienia tymczasowe. Rozmowa z komisarzem policji nabiera w tym kontekście sensu wielkiej metafory. Trel-kovsky wyjaśnia, że jest Polakiem. Więc pan nie jest Francuzem, konkluduje komisarz. „Polak" i „Francuz" pełnią tu funkcję symboli wymiennych. Równie dobrze mógłby być „Duńczyk" i „Chińczyk". Decydują orzeczenia zdań tego dialogu. Trelkovsky trwa przy pozytywnej charakterystyce własnego istnienia. Mówi: jestem. Komisarz przyjmuje do wiadomości charakterystykę negatywną: pan nie jest. Tak więc dla otoczenia - Trelkovsky'ego nie ma. Powtarzają się odtrącenia, wygnania. Warianty odtrąceń różnicują się wprawdzie, ale ich wymowa nie ulega zmianie. Ksiądz i lekarz (jak u Bergmana). Ksiądz swym upiornym kazaniem wypędza go z domu bożego. Lekarz wie, że Trelkovsky jest w stanie delirium, ale lekarzowi nie przychodzi na myśl, aby ciężko chorego człowieka przewieźć do szpitala. Postawmy znak równania między „wygnaniem" a „nieprzyjęciem". W praktyce wychodzi na to samo. Inni, jak już wspomniałem, tolerują tymczasowość istnienia bohatera. Zy, komisarz, większość lokatorów - odraczają banicję. Dyktują warunki tak bezwzględne, że w istocie absurdalne. Nie zapraszać przyjaciół, nie sprowadzać kobiet, nie chorować, nie donosić o włamaniu, nie chodzić, nie hałasować, siedzieć cicho. (Zastrzyk uspokajający ma sens identyczny: ucisza.) Trelkovsky musi żyć bez oznak życia. Bez ruchu. Czyli nie żyć. Na tym tle wyjaśnia się znieruchomienie postaci w oknach ubikacji - vis-i-vis okna Trelkovsky'ego. To są trupy. Gdy chora wyobraźnia bohatera widzi na ścianach ustępu hieroglify, a wnętrze wygląda jak wnętrze piramidy, miejsce grzebalne, pokój dla zwłok, wiemy, że to trupy. W ubikacji porusza się tylko jedna postać: samobójczyni. Ale wiemy, że ona umarła. Jej obandażowane ciało przypomina ciało mumii z widokówki z Luwru. Reżyser umacnia metaforę: ustęp -grób, bezruch - śmierć, jedyna forma ruchu - ruch pośmiertny (w wizjach schizo-frenika). Wszystko się zgadza. Świat domaga się bezżycia, bezruchu, bezgłosu. Trelkovsky w tym świecie jest o tyle jeszcze, o ile już nie jest. Postaci wydają się zróżnicowane w swym stosunku do bohatera. Nieprzyjaciele. Życzliwi. Obojętni. Wreszcie Stella. W końcu owo zróżnicowanie okazuje się pozorne. Dla nieprzyjaciół jest on obiektem agresji. Agresja przyśpiesza autodestrukcję: nagłe przerażenie widokiem nędzarki w bramie, uderzenie o maskę samochodu - kończą się atakami szaleństwa. Życzliwi uczą go: zadawaj ciosy, gwałt niech się gwałtem odciska. Lekcja nie do przyjęcia dla natury Trelkovsky'ego. Użycie przemocy wobec otoczenia to symptom choroby. Gdy uderza w twarz szkaradnego chłopczyka, gdy dusi staruszkę, która chce mu pomóc, znajduje się w stanie obłędu. Dialog ze światem za pośrednictwem agresji jest sprzeczny z normą życia. Pozostaje autodestrukcja. Obrzydliwe, krwawe widowisko. Chcieliście śmierci niemej, zobaczycie krzyczącą. Jedyny sposób na to, aby wreszcie być - nie zastępczo, autentycznie, całym sobą, z krwi i kości. Wykluczenie agresji: czy nie odgrywa tu roli etymologia nazwiska „Trelkovsky"? Jak w Personie Bergmana Vogler daje „ptasie" konotacje znaku, tak i w Lokatorze trel, francuskie trelle, niemieckie Tńller, rosyjskie triel, trel słowika, śpiew ptaka, ozdobnik muzyczny, to znak łagodności i ładności, zaprzeczenie gwałtu. Inne postaci: ludzie-manekiny. Galeria istot bezmyślnych, poddanych regułom działania automatycznego. Ludzie z kawiarni, dozorczyni, niesamowity młodzieniec, który „nie przejmuje się sąsiadami". Siłą inercji powtarzają wobec Trelko-vsky'ego te same gesty, jakich nauczyli się w kontaktach z poprzednią lokatorką. Podają mu czekoladę, bo ona piła czekoladę, a on zajął jej miejsce. Miejsce jest ważniejsze od człowieka. Wręczają mu adresowany do niej list, oddają jej książkę. Pan nie jest, powiedział komisarz. Dla ludzi-automatów Trelkovsky także „nie jest". Jego cechy się nie liczą. Mężczyzna? Kobieta? Obojętne. Miejsce. Z tym wątkiem splata się historia ułomnej dziewczynki. Bo i ona należy do istot spisanych na straty. Zastanawiające, że jej cechy tożsamości, cechy płci, tak samo zacierają się w świadomości otoczenia. Jaka dziewczynka, to chłopiec, gra w kręgle!... - woła kamieniczna aktywistka. To bardzo ważny paralelizm. W jednej z wizji obłąkańczych Trelkovsky'ego pojawi się taka scena: tłum wciąga na twarz kalekiej dziewczynki maskę męskiej twarzy. (Powtórzenie motywu zacierania płci.) Pamiętacie? To maska twarzy Trelkovsky'ego! Pozostaje zagadkowa sprawa Stelli. Można sądzić, że bohater przegrywa, bo od niej ucieka, a ucieka wskutek pomyłki. Wydaje mu się, że Stella go zdradziła. Gdyby został w jej domu... Nie. To by nic nie zmieniło. Stella od początku - nieświadomie - należy do „spisku". Ale najpierw o innym detalu. Trudno pojąć, po co Polański wprowadził do filmu spór na temat ruchu wyzwolenia kobiet. Bohater nie ma żadnych zainteresowań społecznych. Ekran jego telewizora świeci fioletowo-srebrną pustką. Lubi książki; w gazetach czyta tylko doniesienia o morderstwach. Więc po co ta gadanina o „babciach", skoro w świecie Lokatora nie pojawia się żaden „babol"? U Polańskiego dziwiłaby jednak taka niefrasobliwa rozrzutność. Tu każdy element czemuś służy, coś niesie, z czymś się łączy. Dyskusja o wyzwoleniu kobiet była potrzebna. Bo funkcjonuje tu „babol" ukryty. Jest nim Stella. Nieprędko pozwala się rozszyfrować: mówi się, „babole" są brzydkie, a Stella urzeka urodą, „babole" manifestują swoje hasła, Stella po prostu żyje. Lecz żyje w pełnej zgodzie w ideami ruchu. Jej stosunek do Trelkovsky'ego to stosunek mężczyzny do kobiety.W kinie: ona pierwsza inicjuje grę miłosną. Wedle stereotypu zachowań mężczyzny. Podczas tańca: wyższa, większa, ogarnia Trelkovsky'ego ramionami, on drobny, dziewczęcy. Ona kusi, uwodzi, on grymasi, ulega. W sypialni: ona go rozbiera, pieści, „odnieśmiela". I wreszcie ostatnie spotkanie, w którym Stella-kochanek staje się Stellą- małżonkiem. Ona wychodzi do pracy, on pozostaje w domu. Zamiana ról ewidentna. Oczywiście, zamiana czytelna na tle obyczajów współcześnie dominujących. Ale Trelkovsky nie należy do indywidualności bytujących ponad kanonami kultury współczesnej. Stella go fe-minizuje, a w konsekwencji przyśpiesza obłęd. Opisane wyżej relacje międzyosobowe krzyżują się z systemem chwytów artystycznych Polańskiego. Systemowość „spisku" znajduje dodatkowe potwierdzenie w systemowości narracji filmowej. Świat jest groźny, gdyż coś mówi, coś znaczy. Zdarzenia są przez bohatera czytane -jak teksty. Reżyser zna doskonale prawdę akcentowaną wielokrotnie w teorii znaku. (Być może czuje ją tylko: zmysłem profesjonalizmu.) Jest to prawda o konieczności podwojenia obrazu rzeczy, jeżeli dana rzecz ma zostać znakiem. Przedmiot filmowy „przemówi" - wskutek powtórzenia. Aby znaczył, musi zaistnieć co najmniej dwa razy. Paralelizmy ostre. Dwa razy oglądamy Trelkovsky'ego idącego nabrzeżem Se-kwany: w identycznym skadrowaniu. W jego kuchni buczenie wody w rurach odezwie się dwukrotnie. Dwa obrazy zostaną ograniczone kadrem kolistym i pokazane przez powiększające szkło: lornetki, potem judasza w drzwiach mieszkania Stelli. I jeszcze: dwa zaśnięcia w łóżku Stelli, dwa zęby schowane w ścianie, dwukrotne powtórzenie informacji o przyznaniu obywatelstwa francuskiego. A są podwojenia ważniejsze. Podwójny lot z okna. Dwie sceny z pomarańczami w szpitalu. Dwa przerażające krzyki: z dwóch obandażowanych, konających ciał. A także rozdwojenie Trelkovsky'ego: sam siebie widzi w oknie - z okna ubikacji. Rozdwojenie podwojone, bo i w scenie końcowej przygląda się sobie samemu. Paralelizmy zatarte. Poprzestanę na jednym przykładzie. Oto Stella i Trelkovsky wychodzą z gmachu szpitala. Przez moment widać ich na tle wyjeżdżającej z bramy karetki. Rodzi się i prędko mija niepokój: czy samochód nie potrąci jej lub jego? Analogiczna sytuacja powtarza się w wariancie brutalnym, gdy bohater rzuca się na maskę samochodu. Lecz dwa obrazy to zaledwie minimum dla budowania znaczeń. Lokator jest, by tak rzec, poprzerastany całymi „gałęziami" paralel. Znów jeden przykład. Głowa. Można nie zauważyć od razu, że pan Zy siedzi na tle gipsowej głowy. Podobną głowę - lub popiersie - ma w swym pokoju Trelkovsky. Nie ma takiej „ozdoby" w swym mieszkaniu Stella, ale u Stelli odbywa się monolog Trelkovsky'ego: czy człowiek to tylko głowa? dlaczego moja głowa chce być mną? Szeregi głów oglądamy w sklepie z perukami. Z drugiego planu, z tła, głowa przechodzi na plan pierwszy. I pojawia się nagle za oknem: najpierw piłka, potem ludzka głowa, w którą na dole ktoś gra, jak w piłkę. Rozgałęzienia paralel służą jednemu celowi: sygnifikują świat jako całość. O to chodzi, aby wszystko splatało się w układ znaczeń, aby znaczenia osaczały bohatera. A i widza. Zwróćmy uwagę na stosunek czołówki do całej „reszty" filmu Polań-skiego. Kamera w czołówce zachowuje się paranoicznie. Ona pierwsza ma przywidzenia. Widzi przeistoczenie sylwetki kobiety w sylwetkę mężczyzny. (A film odwróci ten proces.) Interesujący jest sam ruch kamery. Nie wiadomo, czyj punkt widzenia mamy tutaj przyjąć jako własny. Inne czołówki bywają komunikatywne. Wiemy, że jedziemy samochodem lub lecimy helikopterem, lub błąkamy się po mieście itd. A tutaj? Ruch taneczny, muzyczny, lekki, to w górę, to w dół, to blisko murów, gzymsów, balkonów, ram okiennych, to znów środkiem podwórzowej jamy... Moim zdaniem jest to synteza wszystkich spojrzeń bohatera - przez okno. A może także suma spojrzeń jego poprzedniczki. Czołówka usiłuje nam opowiedzieć cały film. Od początku do końca; aż do lotu głową w dół. Ona nam „streszcza" film mową obrazu i muzyki, przed wkroczeniem słowa. Przesłanie etyczne filmu ma w sobie czystą wzniosłość tragedii. Pozorna bylejakość lokatorskich fobii, znana z tanich humoresek, a tu: zorganizowana w bezbłędny system artystycznych implikacji, staje się tematem klinicznej diagnozy świata, w którym natury wrażliwe i bezbronne w swej dobroci — muszą ginąć: miażdżone przez agresję i bezmyślność. Bezmyślność uskrzydla agresję. Przecież otoczenie nie rozumie, co takiego przytrafiło się bohaterowi. Śmieszność przebieranki, ta śmieszność trywialna, która zawsze może liczyć na aplauz i rechot, u Polańskiego jest gorzką ironią. Czyż bohater uciekając od tej zgrai, pyta reżyser, nie ucieka także od nas? A jeżeli zabraknie Trelkovskych - jak i kiedy ocalimy nasze człowieczeństwo? Kiedyś wiedziałem, iż nauka o komunikacji artystycznej nie zajmuje się człowiekiem żywym; bada teksty, systemy, funkcje. I dziś wiem, że tak jest istotnie, może nawet wiem o tym pewniej niż dawniej, ale teksty, systemy, funkcje są o tyle interesujące, o ile odsłaniają nam (lub zasłaniają) coś innego, ważniejszego w końcu, coś, co porusza się gdzie indziej, poza iluminacjami znaków. W podarowanym mi przez Marię Renatę Mayenową egzemplarzu jej Poetyki teoretycznej czytam słowa dedykacji: „przez znaki do żywego człowieka". Nie od razu potrafiłem się pogodzić z ideą tych słów (żywy człowiek to sprawa innych dyscyplin, myślałem), a teraz pragnę, aby idea zawarta w tej prywatnej dedykacji pogodziła się z moją książką.