Stefan Heym Schwarzenberg PRZEŁOŻYŁ KRZYSZTOF JACHIMCZAK Krajowa Agencja Wydawnicza Poznań Tytuł oryginału: Schwarzenberg © Copyright by Stefan Heym 1984 © Copyright for the Polish edition by Krajowa Agencja Wydawnicza 1991 Projekt graficzny: JACEK PIETRZYŃSKI Redaktor: ANNA GUTOWSKA Redaktor techniczny: PIOTR ŻALISZ ISBN 83-03-03454-5 Krajowa Agencja Wydawnicza, Poznań ul. M. Palacza 87a. Wydanie I. Skład, druk i oprawa Drukarnia Narodowa w Krakowie. Zarrf.~57/9t Dwa potężne narody się zwarły O wyłączne nad światem władanie, Ludom grożąc zachłannymi gardły Wznosząc trójząb i gromu błyskanie. Ach, na próżno nad mapą schylony Szukasz błogosławionego kraju, Gdzie wolności kwitnie sad zielony, Gdzie ludzkości młodość w wiecznym maju. Fryderyk Schiller „Początek nowego stulecia" (przeł. Mieczysław Jastrun) Uwaga wstępna Narratorem pierwszoosobowym, dochodzącym do głosu w dłuższych partiach książki, jest towarzysz Ernst Kadletz z miasta Schwarzenberg, którego wspomnienia z okresu Republiki i refleksje na ten temat nagrałem na taśmę magnetofonową. Kiedy po skończonej pracy rozważałem z nim ewentualne wykorzystanie nagrań w przyszłości i wspomniałem o korzyściach, jakie z tego tytułu mogłyby wypłynąć dla niego lub jego spadkobierców, spojrzał na mnie zrazu zdziwionym wzrokiem; potem gniewnie machnął ręką i powiedział: „Prezent!", a po krótkiej przerwie: „Ciążyło mi to wszystko na sercu, a teraz sobie ulżyłem i nie chcę już mieć z tym nic do czynienia." Poza tym, jak wykazały moje dociekania, nie pozostawił po sobie żadnych spadkobierców. Tekst został potem spisany z taśm i do śmierci Kadletza przechowywany był w bezpiecznym miejscu. Dopiero wtedy zabrałem się do przeglądania i porządkowania materiału, przycinając zbędne powtórzenia i, gdzie to było konieczne, zmieniając sposób mówienia z zachowaniem wszelkiej ostrożności. W innych rozdziałach, gdzie wątki trzyma w ręku tak zwany narrator wszechwiedzący, tekst jest mój własny. S.H. Taśma Kadletza: Uwagi ogólne Nie można już odnaleźć Republiki Schwarzen-berg. Podzielony został nawet obszar, który niegdyś do niej należał. Można niemal odnieść wrażenie, że pewnym osobom zależało na wymazaniu wszelkiej pamięci o niej, tak jakby ta mała Republika, kierowana w dobrej wierze przez uczciwych ludzi, z których żaden nie wzbogacił się w owych dniach głodu choćby o okruszynę chleba, była jakimś złem, rodzajem choroby, wrzodem, który należy wypalić. Stała się, jakby to powiedzieć, zdarzeniem niebyłym; w szkole nie wspomina się o niej ani słowem; a niech pan kiedyś spróbuje dotrzeć do archiwów, które, co wynika z ówczesnej sytuacji, tak czy inaczej zawierają jedynie skąpy materiał. Mogę się również mylić, kiedy w tym wyrugowaniu pewnej części historii domyślam się zamiaru, który zgodnie z naturą rzeczy musiałby mieć charakter polityczny. Możliwe, że administracyjna restrukturyzacja Republiki, jaka nastąpiła wkrótce po jej zajęciu, i zatajenie nawet nazwy Schwarzen-berg przez nowe określenie jej terytorium jako powiatu Aue, rzeczywiście wyniknęły tylko z powodów techniczno-administracyjnych, a późniejsze rozszczepienie nawet tej jednostki administracyjnej na o wiele już mniejsze obwody Aue, Johann-georgenstadt, Schwarzenberg i Schneeberg można by wyjaśnić po prostu tym, że przez taki nowy podział zamiast jednego aparatu władzy, mogły powstać cztery, oferujące czterokrotnie więcej stanowisk dla funkcjonariuszy państwowych, z odpowiednimi przywilejami i poborami oraz odpowiednim przelewaniem z pustego w próżne. Zresztą także i te nowo utworzone urzędy nie mają dziś niemal żadnego znaczenia, ponieważ całe terytorium znalazło się w sferze wpływów Wismutu, który jest jak państwo w państwie, włącznie z własnymi organami bezpieczeństwa, i tworzy nawet własny okręg partyjny, a będąc na zewnątrz spółką akcyjną z pięćdziesięcioma procentami akcji w rękach radzieckich, kierowany jest przez radzieckiego dyrektora naczelnego. Pan przecież wie, co kryje się pod nazwą firmy Wismut: uran, energia jądrowa, bomba. Kiedy sobie wyobrażę, jak odmiennie mogłaby się potoczyć historia Republiki, gdyby Amerykanie wiedzieli, co znajduje się pod schwarzenberską ziemią! A przecież mogli wiedzieć, bo czyż górnicy, którzy wcześniej poszukiwali tu srebra i cyny, nie natrafiali wciąż na uraninit, i czyż radioaktywne źródła w okolicy nie były godną zastanowienia wskazówką? Ale, jak rzucił mimochodem podczas drobnej wyprawy łupieskiej wiodącej przez sklepy fotograficzne Schwarzenbergu sergeant Whistler, który pod dowództwem lieutenanta Lamberta pełnił służbę przy amerykańskim rządzie wojskowym w sąsiadującym z naszą Republiką miasteczku Auerbach, myślenie wojskowe biegnie z reguły tylko w jednym kierunku, który w dodatku często jest fałszywy. Dzisiaj Amerykanie plują sobie w brodę, bo materiał na pierwszą bombę atomową, którą odpalili nasi radzieccy przyjaciele, pochodził z terytorium Republiki Schwarzenberg, a ta, posiadając takie bogactwa naturalne, mogła się stać, mimo swych niewielkich rozmiarów, finansowo zdrowym, jeśli nie zgoła zamożnym państwem, gdyby pewnego dnia jej nie zajęto i, jak to się wówczas nazywało, nie wcielono do strefy wschodniej. W chwili, gdy Republika przestała istnieć, do jej obszaru należały: niegdysiejszy powiat Schwar-zenberg i miasto wydzielone Aue; wydzielone oznaczało, że to miasto, mówimy o okresie przed majem 1945, administracyjnie podlegało nie lan-dratowi w Schwarzenbergu, lecz bezpośrednio rządowi Saksonii w Dreźnie, a politycznie gauleite-rowi Mutschmannowi. A teraz zapyta pan, jak w ogóle powstała Republika Schwarzenberg. Nie planowano jej u-tworzenia, tyle jest pewne. Wówczas nie mogło być nawet mowy o jakimkolwiek planowaniu; ludzie działali jakby pod wpływem szoku, i tylko bardzo nieliczni, jak choćby Maks Wolfram czy Erhard Reinsiepe, wybiegali myślą poza następny dzień. Na dobitkę w tej części kraju było jeszcze zupełnie niejasne, kto wkroczy i zajmie wieś lub miasto, Rosjanie czy Amerykanie; większość ludzi, wyczuwało się to nawet wśród obcych robotników, a co dopiero wśród uciekinierów, miała nadzieję, że będą to Amerykanie, ci bowiem, jak wiadomo, przybywali z bogatego kraju, mieli zatem większe zapasy, do których ewentualnie można by się było dobrać, podczas gdy Rosjanie, tyleż biedni co prymitywni i rozpasani, a w dodatku żądni zemsty, splądrowaliby i tę skromną własność jaka człowiekowi pozostała, gwałciliby kobiety i dopuszczali się Bóg wie jakich jeszcze niegodziwości. O tym, że mógłby nie wkroczyć żaden okupant, nikt nie pomyślał. 2 Wojskowe intermezzo Sergeant James McNeill Whistler, potomek znanego amerykańskiego malarza Jamesa Abbotta McNeilla Whistlera, którego obraz ,,Whistler's Mother" można znaleźć w Luwrze, służy obecnie w sztabie amerykańskiej dywizji pancernej, gdzie przełożeni, zakładając że talent jest dziedziczny, używają go jako kartografa, lecz niekiedy także, i znów ze względu na nazwisko, jako eksperta do oceny obrazów i innych dzieł sztuki, które oficerowie dywizji, jak również sąsiadujących z nią jednostek, zwędzili w zamęcie wojennym, nie orientując się dokładniej co do ich wartości. 3 maja 1945 roku sztab mieści się w sprawiającej romantyczne wrażenie turyńskiej wsi, podczas gdy czoło dywizji posuwa się naprzód szerokim frontem i bez widocznego pośpiechu w kierunku Zwickau, rodzinnego miasta kompozytora Roberta Schumanna, aby stamtąd uderzyć na zniszczone w znacznej mierze miasto przemysłowe Chemnitz. Przed Chemnitz, jak się dowiedziano w sztabie, cały ten ruch ma się później zatrzymać, ponieważ przebiegający w pobliżu miasta 13 stopień długości geograficznej jest przewidziany jako tymczasowa linia oddzielająca radziecką strefę okupacyjną od amerykańskiej. Whistler, niedbale salutując, wchodzi do chłopskiej izby, w której przy drewnianym stole siedzi lieutenant Lambert i popijając kawę z obtłuczonej ceramicznej filiżanki w kolorze zielonym, patrzy w zadumie na tkwiące w jego portfelu, nieco już wyblakłe zdjęcie dziewczyny. Lieutenant Leroy 11 Lambert, bezpośredni przełożony Whistlera, jest synem pochodzącego z Lipska luterańskiego pastora w stanie Wisconsin; studiował germanistykę, z tego trzy semestry w rodzinnym mieście ojca, gdzie poznał i pokochał młodą Żydówkę, Esterę Bernhardt. Ze względu na znajomość niemieckiego został już odkomenderowany do jednego z wydziałów amerykańskiego rządu wojskowego, ale nie otrzymał jeszcze rozkazu przeniesienia, toteż, choć bez wielkiego zainteresowania, nadal pełni służbę w sztabie dywizji. Od czasu gdy tuż za walczącymi oddziałami ponownie znalazł się w Niemczech, zaszły w jego charakterze zmiany, których przyczyny i skutki nie są dlań całkiem jasne, ale, jak przeczuwa, mogą mieć związek z poczuciem winy wobec tej dziewczyny na zdjęciu, właśnie owej Estery. Whistler chrząka. Lieutenant Lambert umieszcza portfel ze zdjęciem w kurtce munduru. — Jakieś kłopoty? — pyta. Whistler, odsunąwszy na bok zieloną filiżankę, rozkłada na stole mapę. Lambert dostrzega, że Whistler niebieską kredką naniósł na nią punktowaną linię, która przechodzi na zachód od Chem-nitz i urywa się od strony północnej tuż za wydzielonym miastem Aue. — Ci na górze — zauważa Whistler — znowu zapieprzyli sprawę. — Do jakiego stopnia? — pyta Lambert, wciąż jeszcze mając w głowie pytanie, jak w tych pogrążonych w chaosie Niemczech albo i dalej na wschód można by odnaleźć dawno już zaginioną dziewczynę: prawdopodobnie najlepiej przez rząd wojskowy, w którym przecież będzie pracował. — Jak to ma iść dalej od tego miejsca? — pyta Whistler, wskazując na miasto Aue. — Przecież o tym został pan chyba poinfor- 12 mowany! — odpowiada Lambert, starając się skoncentrować na oznaczeniach na mapie. Whistler kładzie przed porucznikiem powieloną na marnym papierze dyrektywę. — Tu jest napisane: wzdłuż granicy powiatu Schwarzenberg — mówi. Lambert wlepia wzrok w mapę. Sergeant Whistler pochyla się nad stołem. Niebieskawo usmarowanym palcem wskazującym wiedzie wzdłuż konturu powiatu Schwarzenberg, który przypomina mniej więcej trójkąt równoramienny, z grzbietem Rudaw pod Johanngeorgen-stadt jako podstawą. Potem rozstawia kciuk i palec średni, tak że każdy z nich spoczywa na jednym z ramion. — Wzdłuż granicy — mówi. — Ale której? Wschodniej czy zachodniej? Lieutenant Lambert zaczyna pojmować, w jak kłopotliwym położeniu znalazł się z powodu niejasnej dyrektywy nadrzędnej instancji i przeklina przewlekłą drogę służbową, na której gdzieś musiał utknąć jego rozkaz przeniesienia do rządu wojskowego. W wyobraźni widzi rosyjskie i amerykańskie oddziały przednie, które pomieszają się w górzystym terenie pomiędzy Aue, Schwarzenbergiem i Johanngeorgenstadt, jeśli każe Whistlerowi pociągnąć niebieską linię dalej wzdłuż wschodniej granicy tego przeklętego powiatu, a Sowieci wkroczą tam jednocześnie z czołgami jego dywizji. Ale jeśli wybierze zachodnią linię graniczną, a diabli nadadzą, że Rosjanie zatrzymają się przy wschodniej, to może się zdarzyć, że w tych górach powstanie gniazdo oporu, jeśli tak można powiedzieć, Trzecia Mikrorzesza, która chwilowo nie zagrożona z żadnej strony, stałaby się azylem dla rozmaitych zawziętych nazistów i punktem wyjścia ich akcji. 13 — Co pan o tym sądzi, Whistler? — pyta. — Jak pan by postąpił? — Ja — mówi Whistler — jestem tylko małym sierżantem. Lambert zdejmuje okulary i masuje ślad odciśnięty na siodełku nosa. Można by spróbować, zastanawia się, nawiązać kontakt z korpusem i zapytać majora Pembroke'a, co on i jego ludzie myśleli sobie wydając taką dyrektywę, i jeśli, co bardzo prawdopodobne, okaże się, że im tam w ogóle nie przyszła do głowy myśli, że każdy zamknięty obszar, nawet najmniejszy, z natury rzeczy ograniczony jest z kilku stron świata, to może dałoby się ich nakłonić, żeby wybadali, gdzie Rosjanie zamierzają się zatrzymać. Wydział majora Pembroke'a przy sztabie nadrzędnego wobec dywizji korpusu, jest tego ranka tylko względnie zdolny do działania, jako że ubiegłej nocy panowie wyżłopali większe ilości zdobycznego szampana, mieszając go z koniakiem. Major Pembroke, wyciągnięty z łóżka przez ordy-nansa, wisi z kaprawymi oczami przy telefonie i usiłuje uporządkować myśli, wsłuchując się w głos Lamberta, który dociera do jego ucha raz mocniej, raz słabiej. — Schwarzen — co? — woła do aparatu. — Schwarzenberg? A gdzie to leży? I co tam jest, jak pan mówi? Lambert, na drugim końcu prowizorycznie wykonanej linii, próbuje wyjaśnić: granica wschodnia, granica zachodnia, Rosjanie. Pembroke nie rozumie. — Jakże to Rosjanie? Co pan ma wspólnego z Rosjanami? Lambert jeszcze raz objaśnia sytuację. Tworzy proste zdania: podmiot, orzeczenie, dopełnienie. — I co my mamy zrobić? — krzyczy Pem- 14 broke. — Nawiązać kontakt z Rosjanami? My, tutaj? — Yes, sir — mówi Lambert. — Człowieku, czy wyście powariowali? — Głos majora Pembroke'a wpada w falset. — Nie, nie mamy sowieckiego łącznika przy korpusie. Mógłby być jakiś przy sztabie armii, ale do załatwienia czegoś takiego też nie jest kompetentny. Armia musiałaby się połączyć przez grupę armii z najwyższą kwaterą główną; myślę, że tam mają chyba gorącą linię z Moskwą. Ale zanim to wszystko przejdzie tam i z powrotem, będziemy mieli już następną wojnę. — Pembroke oddycha ciężko; tyle gadania z powodu takiej błahostki. Lambert milczy. — Lambert! — wrzeszczy Pembroke. — Jest pan tam jeszcze, Lambert? — Yes, sir — mówi Lambert i dopytuje się ostrożnie, co ma Jeraz zrobić. Major Pembroke, który uważa, że powiedział już wystarczająco dużo, zaczyna się niecierpliwić.— Pan jest na miejscu, Lambert. Niech więc pan zdecyduje. Skończyłem. Lieutenant Lambert odkłada słuchawkę na aparat, delikatnie. Sergeant Whistler przygląda mu się pytająco. Lambert wstaje. — Pan kreśli mapy, Whistler. Niech więc pan zdecyduje. Skończyłem. Whistler wyciąga z kieszeni spodni dwudzie-stopięciocentówkę. — Awers — mówi — to zachód, rewers wschód. — Potem podrzuca monetę w powietrze wykonując zręczny obrót przegubem dłoni. Moneta z brzękiem opada na stół, toczy się jeszcze przez chwilę i przewraca. — Awers — mówi Lambert. Taśma Kadletza: Początki Zgodzi się pan ze mną, że jeśli wciąż otaczają nas najróżniejsze odgłosy, to niemal ich sobie nie uświadamiamy. Naprawdę zaczynamy je spostrzegać dopiero wówczas, gdy powodowani wewnętrznym niepokojem czy swojego rodzaju naukową ciekawością skierujemy na nie uwagę lub gdy ucho porazi nam jakiś niezwykły dźwięk, szczególnie przenikliwe dzwonienie, krzyk, trzask — albo gdy te odgłosy nagle ustaną. Naturalnie, całkowicie nigdy nie umilkną; zawsze pozostanie dalekie echo, głuchy odgłos kroków, może naszych własnych, który tym bardziej niezwykłą czyni ciszę, co właśnie zapadła. Pokój. Po jakże długim czasie... Bo nikt już tak naprawdę nie wiedział, kiedy rozpętano tę wojnę, prawdopodobnie zaczęła się już od pochodów ludzi w mundurach, którzy z pochodniami ciągnęli przez miasta Rzeszy i od jazgotliwych apeli przywódców. Pokój. I wtedy ta niewyobrażalna cisza. Ale przecież sam pan to chyba przeżył, nawet jeśli było to w innym miejscu i w innych okolicznościach. Minionej nocy, dokładnie o godzinie zero, jak powiedzieli w radiu, zostały wstrzymane działania wojenne — działania wojenne, cóż za niezwykle powściągliwe określenie tak obficie przelanej krwi. W takiej ciszy nachodzi człowieka chęć zastanowienia się: jak to wszystko się odbyło i jak mogło 16 się zdarzyć, a także, jak to możliwe, że ja sam jeszcze żyję, mimo aresztowania, przesłuchań, obozu koncentracyjnego albo, patrząc inaczej, może właśnie dlatego. Koniec z tym, powiedziała do mnie Berta, kiedy stamtąd wróciłem, jestem twoją żoną, powiedziała, i żądam od ciebie, żebyś od teraz zachowywał się spokojnie; oni mają władzę, sam przecież widzisz, i żeby ci się więcej nie wypsnęło żadne nieopatrzne słowo, nic, co mogłoby ich rozdrażnić; będziesz robił swoją robotę, jeśli jakąś dostaniesz, i poczekasz, aż o tobie zapomną. No i nie było już przecież nikogo, z kim można by coś wspólnie przedsięwziąć, to małe miasto, ten Schwarzenberg. Wówczas nie miało nawet trzynastu tysięcy mieszkańców, każdy każdego obserwował, nawet rozmowa nie dochodziła do skutku. Wtedy wreszcie pojąłem, choć nie przyszło mi to łatwo, że najważniejsze to przeżyć. Był to wręcz rewolucyjny obowiązek: przeżyć, aż nadejdzie dzień. Osobliwe jednak było, niech mi pan wierzy albo nie, że ów dzień nadszedł, a ja o tym nie wiedziałem. Tylko ta cisza była wokół mnie, i zapytywałem siebie: gdzież się nagle podziali ludzie? I w tym momencie odezwał się jakiś głos: — Czy pan nie nazywa się Kadletz? Pytający musiał chyba zauważyć mój przestrach, bo zaśmiał się cicho i powiedział: — Cóż pan tak wytrzeszcza oczy, nie jestem upiorem. Mam go jeszcze przed oczami, jak stoi przed domem na rynku, wychudzona sylwetka na tle jasnoszarych żaluzji z blachy, które tego dnia były opuszczone, skrywając manekiny za szybą wystawową, i jak opiera się o stojącą u jego boku dziewczynę, która zdawała się dziwnie nieobecna duchem i ożywiała się tylko wtedy, gdy na niego spoglądała. Czułem, że właściwie powinienem go 17 znać, ale w jakiej postaci niegdyś go znałem? Na pewno nie w tej, z rzadkim, na skroniach już posiwiałym włosem i wynędzniałą twarzą, w której ciemne oczy wyglądały niby jamy w trupiej czaszce. — Paula — powiedział — podejdź do pana Kadletza i przywitaj się. Dziewczyna oderwała się od niego i zbliżyła do mnie w o wiele za dużych, znoszonych męskich butach, na które w grubych fałdach opadały nogawki spodni, postawiła prawą stopę za lewą i dygnęła przede mną z gracją, jaką widziałem tylko u tancerek baletowych, kiedyś przed wieloma laty, w operze w Lipsku. — Może nawet nie nazywa się Paula — powiedział. — Może nazywa się Elizabeth albo Margit albo Unidine; kto to może wiedzieć. — A ona nie wie? — spytałem. Potrząsnął głową. — To przez ten wielki pożar w Dreźnie — odrzekł, i nic więcej, nic o tym, co teraz powinno było nastąpić: czy i jak on sam znalazł się w tym wielkim pożarze, i czy przygarnął tam Paulę albo Elizabeth albo Margit, albo Unidine, czy też to ona się do niego przyplątała, i gdzie oboje przebywali do tej pory. Zamiast tego, i tak jakby dopiero teraz go odkrył, przyglądał się spod zaczerwienionych powiek szerokiemu szyldowi nad żaluzjami, złotym literom na czarnym, lśniącym szkle, Hermann Reichert, Konfekcja Męska i Damska, a mnie przypomniał się szyld, który wisiał tam wcześniej, przed tą nocą, kiedy rozbito szyby wystawowe, całkiem podobny szyld, tylko nazwisko właściciela brzmiało inaczej, a mianowicie Noah Wolfram, i w tym momencie jasno sobie uświadomiłem, kto stał przede mną, położywszy w obronnym geście rękę na ramionach najwidoczniej umysłowo chorej dziewczyny: Maks, młody 18 Wolfram, który przed czternastu laty odszedł z tego domu przy rynku w Schwarzenbergu do Berlina, by tam studiować filozofię i nauki społeczne. A więc jeszcze jeden, który to przeżył. Co mówi się takiemu człowiekowi, w takim dniu? Był bardziej obyty ode mnie, jak też w ogóle okazywał się mądrzejszy i bardziej dalekowzroczny od innych. Uniknął sceny rozpoznania, mówiąc: — Tak, pan Reichert. Mam nadzieję, że dobrze na tym wyszedł. — Czemu pan nie zadzwoni do drzwi? — spytałem. — Proszę się domagać zwrotu różnicy pomiędzy rzeczywistą wartością sklepu a tym, co Reichert zapłacił wówczas pańskiemu ojcu, po nocy kryształowej, kiedy to pańskiemu ojcu zgolono włosy i posadzono go na wózku o dwóch kołach, który potem pańska nieboszczka matka ciągnęła przez rynek i ulice, bo nie chciała zostawić męża samego w takiej godzinie, choć przecież sama wcale nie była Żydówką. Maks skulił się, jakby poczuł ból. Widocznie nie znał tych szczegółów. Pomyślałem, że teraz jednak zadzwoni do drzwi Reicherta, ale on powiedział: — Jakże ktoś ma zapłacić za dwa ludzkie istnienia, i w jakiej walucie? — A potem: — Czy nie sądzi pan, panie Kadletz, że teraz są do zrobienia rzeczy ważniejsze, niż rozliczanie się z takim człowiekiem jak Reichert? Rzeczy ważniejsze, pomyślałem. Na pewno. Reichert to przecież tylko jedna z płotek, ciągnął korzyści, ale nie był sprawcą. Ważniejsi, pomyślałem, są ortsgruppenleiter Lippold i burmistrz dr Pietzsch, i gruby Scharsich, szef gestapo, który wybił mi dwa zęby, i pan dyrektor Miinchmeyer, do którego należała tutejsza fabryka obrabiarek, i który w tych latach, faworyzowany przez swego 19 przyjaciela Mutschmanna, zgarniał pieniądze aż miło. — Najważniejsza — powiedział Wolfram, jakby czytał w moich myślach — najważniejsza w tej chwili jest władza. Słowo władza, jak panu wiadomo, może rodzić w ludzkich głowach bardzo różne skojarzenia, zależnie od tego, jaki ma się do niej stosunek. W okresie kończącym się owego dnia, o którym właśnie panu opowiadam, jawiła się w mojej wyobraźni najczęściej jako buty z cholewami rozdeptujące źdźbło trawy; w ustach Wolframa słowo to brzmiało już jednak inaczej i przywoływało inne obrazy, miało też pewnie inne znaczenie. — Władza — oznajmił — leży na ulicy. Mimowolnie spojrzałem ku ratuszowej piwnicy, gdzie jeszcze wczoraj mieścił się punkt dowodzenia generała von Trierenberg, z uzbrojonymi wartownikami, zaparkowanymi łazikami i łącznikami, którzy zajeżdżali na rozpędzonych motocyklach; teraz wejście było zamknięte i zakratowane, a za oknami nic się nie poruszało. — Trzeba ją tylko wziąć w swoje ręce, tę władzę! — zażądał z nagłą siłą; przy tym na skórze opinającej wystające kości policzkowe ukazały się czerwone plamy. Tak jakby w tym stanie mógł cokolwiek wziąć w swoje ręce, nie mówiąc już o utrzymaniu. — Proszę pójść najpierw do mnie, panie Wolfram — zaproponowałem — ta mała również. — Jednocześnie zastanawiałem się, co w ogóle mieliśmy w kuchni, Berta i ja, że ośmielałem się sprowadzać jej jeszcze obcych do domu. Już w marcu i kwietniu nie dostarczano nawet tej odrobiny, która człowiekowi przysługiwała na kartkę żywnościową, i kto nie miał znajomego chłopa ani nic war- 20 tościowego do opylenia, ten po prostu głodował. Ruszył chwiejnym krokiem; Paula, czy jak tam się zwała, znów go wsparła z prawej strony, ja zaś ująłem go za lewy łokieć. — To przez gorączkę — tłumaczył się — tam, w górskich lasach, noce były jednak jeszcze bardzo zimne... — A wskazując dziewczynę ruchem głowy: — Ona mnie ogrzewała, i zawsze skombinowała coś do jedzenia, ma nosa do tego, gdzie można coś znaleźć i wspaniale kradnie. Pełen uznania ton zdawał się docierać do jej świadomości; nieruchome rysy twarzy ożywiły się, i wydała kilka krótkich, radosnych dźwięków. — Dobra Paula — powiedział — grzeczna Paula. — Ale ona już się odwróciła i znów tępo patrzyła przed siebie. Kosztowało mnie to więcej trudu niż się spodziewałem, nim doprowadziłem go do mojego mieszkania, mimo pomocy Pauli. Jego nogi poruszały się jak członki marionetki wiedzionej na zbyt luźnych sznurkach; przy każdym wzniesieniu drogi pot spływał mu po twarzy; a w końcu musiałem go prawie nieść, położywszy sobie jego ramię na plecach. Dlaczego, pytałem siebie, tak się o niego troszczę? W żaden sposób nie byłem wobec niego zobowiązany; wobec jego ojca też nie: wprawdzie stary Wolfram ostatecznie popełnił samobójstwo, jednakże nie wiązała mnie z nim ani przyjaźń, ani też inne stosunki, a w mojej szufladkującej mentalności zaliczałem go nawet do klasy wyzyskiwaczy aż do chwili, gdy ujrzałem, jak na poły oszołomiony siedział na tamtym wózku. Więc dlaczego? Ale w następnym momencie, przestraszony, odrzuciłem na bok te wątpliwości: jak dalece w tych okropnych czasach, które, miejmy nadzieję, były już za nami, ludzie stali się dla siebie 21 ¦ '¦•"• obcy, że odrobina ludzkich uczuć wymagała już przekonywania samego siebie? Tu, przy tym stole, przy którym teraz siedzimy, pan i ja, siedzieliśmy również tamtego dnia; wiele się w moim życiu zmieniło, i wiele rzeczy widzę dziś inaczej niż wówczas, zwłaszcza gdy idzie o Maksa Wolframa; ale wystrój zewnętrzny pozostał ten sam, meble, stara tapeta, zasłona. Berta, moja żona, po pierwszym szoku wywołanym nieoczekiwanymi i niezbyt pożądanymi gośćmi, u-pichciła jednak mączną polewkę, nawet z odrobiną tłuszczu, i stała po tamtej stronie oparta plecami 0 kredens, przyglądając się, jak oni jedli, Wolframowi, któremu pełna łyżka drżała w ręku, i dziewczynie, która w regularnym rytmie wsuwała swoją do ust. Potem usłyszeliśmy dzwonek u drzwi. Berta zbladła, i wiedziałem, co przemknęło jej przez głowę, bo i ja w pierwszej chwili miałem tę samą myśl: policja. — Berto — powiedziałem — uspokój się; minęło; oni już nie mają władzy. Idź, otwórz drzwi. — Władza — powtórzył swoją formułę Wolfram — leży na ulicy. Mężczyzna, który dzwonił, a teraz ociężale 1 powoli wchodził do izby, nazywał się Kiessling, Fritz Kiessling; obecnie mieszka u siostry w Aue; jeśli pan chce, to może pan pójść także do niego z tym magnetofonem i poprosić, żeby opowiedział 0 swoich przeżyciach. No więc Kiessling wszedł 1 powiedział, jakby właśnie usłyszał słowa Wolframa: — Zabili Scharsicha. Na górze, przed jego willą, akurat jak chciał zwiać; ludzie mówią, że to obcy robotnicy. — Scharsich — wyjaśniłem Wolframowi — kierował tu w Schwarzenbergu gestapo — i wy- 22 obraziłem sobie tego grubasa leżącego z wodnisto-niebieskimi oczami wychodzącymi z orbit nad szarymi, wydętymi policzkami, i krew na trotuarze; jestem raczej za porządnym dochodzeniem, ale gdyby kiedykolwiek znalazł się sędzia, to Scharsich prawdopodobnie oświadczyłby mu z całą szczerością, że spełniał jedynie swój obowiązek urzędnika, służba to służba. — I co teraz? — zapytał Wolfram, odkładając łyżkę na opróżniony talerz. — Czy teraz przejmujemy władzę? — Przecież są jeszcze Rosjanie — powiedział Kiessling — i Amerykanie. Albo jedni, albo drudzy już wkrótce tu będą. — A co by było, gdyby żaden z nich nie przyszedł? — zapytał Wolfram i zwrócił się do dziewczyny: — Podejdź do pana i przywitaj się. Paula wstała posłusznie, stanęła przed Kie-sslingiem, umieściła prawą stopę za lewą i dygnęła na swój sprawiający tak wdzięczne wrażenie sposób. Kiessling zmarszczył czoło: najwidoczniej wszyscy tu powariowali, łącznie z Bertą i ze mną, bo zadawaliśmy się z dziwacznymi ludźmi, i to w takim dniu. Był, jak to się mówi, trupem na urlopie. Wyrok dawno już został wydany, przewodniczący sądu mówił głosem opanowanym, wyciszonym, a mimo to pobrzmiewała w nim odraza do oskarżonego, i od dawna już tkwił w tej celi, z której było tylko jedno wyjście: na szafot. Jak często człowiek może umierać? Sama śmierć to chwilowa sensacja, potem czerń, nicość; umieranie odbywa się wcześniej, w pokładach świadomości, które z kolei oddziaływają na poszczególne organy, na serce, trzustkę, woreczek żółciowy, pęcherz, jelita, przede wszystkim jelita; jakie niewiarygodne ilości wysrał z siebie w owych nocach trwogi, skąd się to brało w jego ciele! A potem zastępca prokuratora, o czwartej nad ranem, zawsze przychodził o czwartej nad ranem, zaledwie wybrzmiały uderzenia zegara na więziennej wieży: Wykonanie wyroku odroczone. — Do kiedy? — Nigdy nie otrzymywał odpowiedzi. Szalał, wykrzykiwał niezrozumiałe słowa. Wiceprokurator wycofywał się niemile dotknięty. Dozorca pozostawał jeszcze przez chwilę, groził jakimiś karami, śmiechu warte, czym jeszcze można było mu zagrozić, w końcu mówił: Ciesz się pan, panie Wolfram! Po czym następowało wyczerpanie, wewnętrzna pustka, wszystko się w nim zapadało. A jednak sen nie nadchodził, tylko ból nie ustępował, ten szalony ucisk w skroniach i w oczach, i w piersi, jakby wokół jego żeber zaciskała się żelazna obręcz. Czy był ktoś, kto sobie wymyślił tę wyrafi- 24 nowaną męczarnię? A może w tej rozpadającej się biurokracji rzeczywiście istniały jeszcze ugrupowania, które wzajemnie się zwalczały i w których walce życie skazanego miało jakieś znaczenie? I to w czasie, gdy wszystko już runęło? A może właśnie w tym czasie? Usiłował sobie przypomnieć. Kto mógłby być zainteresowany jego losem, jego ideami, jego pracą? Przecież nie ci wszyscy, których myślenie nie sięgało dalej niż ich tępa żądza, władzy. Kto wtedy dostał do rąk jego manuskrypt, i kogo wyznaczono do oceny pracy, Społeczne struktury przyszłości, i podtytuł Studium porównawcze doktryn utopijnych? Profesor Pfleiderer? A może doktor filozofii Benedykt Rosswein, który później zrobił błyskawiczną karierę w SS, po tym jak w prostackich, złośliwych słowach potępił jeszcze nie opublikowaną książkę jako żydowską fuszerkę, napisaną z zamiarem przebiegłego zakwestionowania i zdyskredytowania ideałów nowego państwa? A może jeszcze inni? Naturalnie, Struktury były czymś więcej niż tylko studium porównawczym, więcej niż kolejną zwykłą pracą naukową, która zadowala się wyliczeniami przy minimum interpretacji; oto powstał program, stworzony w najbardziej kuriozalnym okresie historii świata, kiedy wszędzie, po tej i po tamtej stronie oceanów, ludzie szykowali się do wzajemnego utopienia się we krwi, program, nad którym jego mózg, niczym bąk, co nie mógł przestać się kręcić, pracował jeszcze tu, w celi, wymyślając państwa, w których rządził rozum, / konstytucjami, które gwarantowały wolność człowieka i jego szczęście po wsze czasy. Ostatnie odroczenie nastąpiło przed pięcioma dniami; wkrótce znów usłyszy, że ma się przygo- 25 tować. Zdawało się, że istniał jakiś ustalony porządek, wedle którego odbywała się ta gra, akcja i kontrakcja, nawet jeszcze w obliczu posuwającego się od wschodu i od zachodu wroga, o którego ruchach dozorca niekiedy napomykał, za każdym razem dodając: — W takim razie wkrótce i na nas przyjdzie kolej. — Lecz niestety nie wyjaśniał, czy to my odnosiło się do pozostałych jeszcze części Rzeszy, do miasta Drezna, do tego więzienia czy do niego, Maksa Wolframa, osobiście. W każdym razie, tak mu się zdawało, ta zabawa w kotka i myszkę nie mogła już długo trwać wobec stanu powszechnego rozkładu; i wszystko zależało od tego, jaki będzie jego status, gdy ze zgrzytem ustanie praca trybów, i na jakim polu zatrzyma się wskazówka: odroczenie czy egzekucja. Na egzekucji, jak się okazało. Szepnął o tym już kalifaktor, wsuwając mu przez klapę w drzwiach chudą rację żywnościową; potem, długo brząkając kluczami, przyszedł dozorca i, ledwie znalazł się w celi, powiadmił go, że tak, chyba już czas, szubienica już stoi, tym razem będą dwie, on i niejaki Róhricht, również zdrada stanu, ale to zostanie mu jeszcze oficjalnie obwieszczone, i pastor też będzie chciał z nim jeszcze porozmawiać i pocieszyć go; czy potrzebuje papieru i ołówka, może list pożegnalny, choć przecież kilka już napisał przy poprzednich okazjach, a wszystkie są bezpiecznie schowane w biurze pana dyrektora, już ocenzurowane, i czekają na wysłanie. Dziękuję, powiedział, nie mam już nic do napisania, i znów poczuł to dławienie w gardle i dygotanie kolan, lecz jednocześnie wydało mu się, że jedno, i drugie było słabsze niż ostatnim razem; sam fakt, że mógł obserwować i zajmować się poziomem własnej paniki dowodził, że owa 26 panika nie owładnęła nim już bez reszty; pozostało jeszcze miejsce na myślenie: jakież to godne ubolewania i zarazem groteskowe, że on, z tymi wszystkimi alternatywami naprawy świata w głowie, nie będzie już istniał po załamaniu się tego idiotycznego państwa; miejsce także, by spostrzegać zjawiska zewnętrzne, nagłą jasność dnia, nie, jasność jeszcze jaskrawszą niźli dzień w zakratowanym okienku, przenikliwy skowyt syren i zaraz potem głębokie dudnienie bombowców, terkot dział przeciwlotniczych, głuchy huk eksplozji. Gdzie się podział dozorca? Drzwi stały otworem, nikt nie blokował wyjścia, lecz upłynęły sekundy, jak wiele, nie wiedział, nim mózg wszystko to zarejestrował; tymczasem korytarze napełniły się śmierdzącym i pylistym dymem, który wdzierał się do jego celi; budynek zadygotał, raz, drugi, pęknięcia gwałtownie rozpleniały się na suficie, wszystko trzeszczało, do ucha docierały krzyki, szarpano drzwi, a potem ogłuszająca fala, pierwsze płomienie strzelające w górę i żółte jak siarka. Przemknął przez korytarze pełne przeraźliwych wrzasków i jęków, potykając się zbiegł ze schodów, których rozchwianą poręcz lizały języki ognia, dostał się do labiryntów, w których wciąż żarzyły się kraty; tu i tam, jakby sylwetki, postacie, czy to więźniowie, czy dozorcy, nie różnili się między sobą; ktoś, płonąc już i wyjąc jak zwierzę, tarzał się na cementowej posadzce; gdzie indziej sczepione postacie okładały się pięściami; ktoś zaczął strzelać, zabrzmiało to niepoważnie, śmiesznie w huku wciąż jeszcze detonujących bomb, pękających filarów, zapadających się, dymiących ścian. Przykucnął, zwinięty niczym płód, pod kawałkiem kamiennego sklepienia łukowego, otoczony dymem i płomieniami; szubienica już stała, tak 27 mu powiedziano; a teraz szubienica też już nie stała, nic już nie stało, a mimo to przyszła śmierć, nie ta oczekiwana, inna, ale nie tak znów całkiem inna, tak czy inaczej uduszenie, trup na urlopie, jak często człowiek może umierać? A może jednak znów odroczenie? Uniósł głowę, ponad ruinami dostrzegł kawałek nieba, okropnie czerwonego, ale bez wątpienia było to niebo, aż czarniawe kłęby dymu, wzbite wiatrem, znów zakryły i ten wycinek. Ostatkiem sił, tylko gdzie leży kres ludzkich sił, wyprostował się, podciągnął w górę, wdrapał na rumowisko i zgliszcza osmalające mu ubranie i skórę, pełznął na krwawiących rękach i kolanach w górę, w górę, wspiął się na coś w rodzaju szczytu i padł bez czucia. Kiedy przyszedł do siebie, była przy nim dziewczyna: pod zmierzwionymi włosami poczerniona sadzą twarz, której nieruchome rysy obudziły się do upiornego życia wśród płonącego wokół światła. Nie miała na sobie prawie nic, bawełnianą podartą koszulę; nagie stopy krwawiły. Znów nim potrząsnęła, wydając ochrypłe dźwięki, których znaczenia nie rozumiał. Otaczał ich łoskot, dzikie brzmienie organów: olbrzymi wir powietrzny, gorący i pełen iskier, unosił w powietrze płonące gałęzie, strzępy tapet, ramy obrazów, budkę dziecinnego wózka, i wszędzie rozsiewał nowe płomienie. Wolfram ujrzał miasto, które nie było już miastem, pomarańczowe języki z czarnych wież, ognistą wstęgę rzeki. Widział szeroko rozwarte oczy dziewczyny, pełne przerażenia, dlaczego nie uciekała, ale ona chwyciła go za ramiona, wskazała drżącą ręką w jakimś kierunku, dalej, byle dalej od tego miejsca, i znów te osobliwie gardłowe, nalegające dźwięki, niemal szczekanie. 28 Jak długo biegli, nie umiał nigdy powiedzieć. Potem mieli już pod stopami trawę, wilgotną trawę nocy, jakaś kotlina, tuż obok gulgoczący stumień, półotwarte wrota stodoły, resztki siana; ponad szczytami wzgórza złota aureola: miasto. Dziewczyna leżała z zamkniętymi oczami, głęboko oddychając. Potem przyciągnęła go do siebie. Życie. 5 Taśma Kadletza: Marzenie U nas wiosna przychodzi później niż gdzie indziej. To z powodu wysokości. Gdy w kraju na dole kwitną już wiśnie, a na polach od dawna zieleni się ozimina, u nas otwierają się dopiero krokusy, chłopki, schylone nad ziemią, wtykają sadzeniaki w jałową glebę malutkich zagonów, leżących pomiędzy skałami gór, a w lasach, pod osłoną cienistych drzew, można jeszcze znaleźć szary śnieg. Opisuję to wszystko, żeby i pan mógł odczuć nastrój przedwiośnia, unoszący się nad naszą o-kolicą, chociaż mieliśmy już maj, i który, przynajmniej dla mnie, miał również znaczenie symboliczne, choć zazwyczaj nie traktuję zbyt poważnie takich emocjonalnych postaw. Szliśmy pod górę leśną drogą, wiodącą od wsi Bermsgriin do Domu Robotnika na wzniesieniu, Wolfram i ja, a obok Wolframa dziewczyna, której nie można było nakłonić, by została w domu z moją Bertą; spory kawałek przed nami maszerowali towarzysze Artur Schlehbusch i Bruno Bor-nemann oraz szwagierka Bornemanna, koścista gidia, ale pełna dobroci, a z kolei przed nimi kroczył towarzysz Kiessling z karabinem na ramieniu; powiedział, że trzeba się mieć na baczności, i gadał o ludziach z Werwolfu, których widziano niedaleko Schwarzenbergu, w okolicy Sosy. Głównie po to, żeby się przygotować do spotkania na które właśnie szliśmy, chciałem jesz- 30 cze raz przemyśleć to, co Wolfram wyjaśnił nam wczoraj wieczorem, kiedy siedzieliśmy razem w szóstkę, pięcioro z nas jakoś skonsternowanych, bo teraz było jasne, że sprawdziła się przepowiednia szóstego, przybysza z wielkiego świata, i rzeczywiście nikt nie wkroczył do Schwarzenbergu, ani Rosjanie, ani Amerykanie. Wolfram odezwał się dopiero wtedy, gdy my wszyscy wyraziliśmy już nasze, jak mi się zdawało, mocno chaotyczne myśli; szereg praktycznych propozycji, które jednocześnie poczyniliśmy, nie tworzyły wspólnie żadnego systemu, jeśli zgoła nie pozostawały we wzajemnej sprzeczności. Mocno kaszlał, potem zaczął mówić i rozwinął coś na kształt programu; miał taki sposób wyrażania się, który działał przekonywająco, nawet jeśli nie rozumiało się wszystkich punktów, jakie prezentował; dopiero później nachodziły człowieka wątpliwości. Ale nie powiodła mi się próba uświadomienia sobie tego wszystkiego jeszcze przed zebraniem. Nie mogłem się skoncentrować, co może stanie się dla pana zrozumiałe, kiedy opowiem o historii Domu Robotnika powyżej Bermsgriin i o moim stosunku do drogi, na której się znajdowaliśmy. Dlaczego w ogóle zebranie zostało wyznaczone tutaj, a nie na dole w mieście, choćby w piwnicy ratuszowej, która położona była wystarczająco centralnie; ani dr Pietzsch, burmistrz, ani jakakolwiek inna władza nie odważyłaby się już odmówić wykorzystania tego lokalu przez większą grupę robotników, nawet jeśli byli znani jako przeciwnicy reżimu; ale każdy, z kim rozmawialiśmy wczoraj albo jeszcze dziś rano, uważał za oczywiste, że spotkamy się w Domu Robotnika, niejako na własnym gruncie, w budynku, który kiedyś wzniesiono własnymi rękami i który koledzy 31 z Bermsgrun dopiero przed kilkoma dniami, bez niczyjej pomocy, odebrali nazistom i od tej pory okupowali. Tutaj od 1933 roku była siedziba SA, i tutaj nas wówczas przywlekli, żeby w całkowitym spokoju i z dala od ludzi pobić nas do nieprzytomności; i kiedy tak szedłem drogą pod górę w ten przedwiosenny dzień, z prawa i lewa mając wysokie świerki, widziałem we wspomnieniu stożki świateł reflektorów błądzące pomiędzy pniami, kiedyśmy stali na odkrytej skrzyni ciężarówki, stłoczeni jak bydło, bezbronni, bezsilni: my, których szkolono na cytatach Marksa, Lenina i Stalina o władzy robotników i dyktaturze proletariatu, a razem z nami, ich pośpieszny oddech mieszał się z naszym, ci inni, którzy nie chcieli dać wiary takim cytatom, tylko zamierzali stosować się do jakichś parlamentarnych reguł gry, ci, którym z tego powodu wymyślaliśmy, zwalczając ich co sił, jakby to oni byli wrogami. Musi mi pan wybaczyć, że opowiadam wszystko po kolei, tak jak to przeżyłem, a tam, gdzie wydają mi się wiązać z całością, włączam moje myśli o zdarzeniach, i jeśli to konieczne, mówię także nieco o osobach, które odgrywają w tym kontekście pewną rolę, o ich pochodzeniu, działalności, charakterze; nie umiem inaczej, nie jestem ani reporterem, ani pisarzem; ale jestem pewny, że pan potrafi ująć moje wypowiedzi w odpowiednią formę. Dotarliśmy więc na płaskowyż i nagle ujrzałem przed sobą nasz Dom Robotnika, nie zmieniony przez wszystkie te lata, kiedy trzymałem się i byłem od niego trzymany z daleka: główny budynek z kamieni polnych, starannie ułożonych warstwami i sfugowanych, ponad nim wysoki, dwuspadowy dach i trakt poprzeczny, mur pruski; na bruku obok masztu flagowego leżały zwęglone 32 resztki sztandaru ze swastyką, który tam wcześniej wisiał. Przełknąłem ślinę, żeby uwolnić się od dławienia w gardle: ten dom i kawałek góry, na której stał, znów należały do nas, znów byliśmy kimś po latach zginania karku i pełzania, i rozejrzałem się dookoła, a słońce przebiło się przez chmury, wiem, że nie powinienem o tym wspominać, brzmi to sentymentalnie, ale cóż mogę na to poradzić, słońce naprawdę zaświeciło z ciemności, i byłem tym głęboko poruszony, a w oddali widziałem Schwarzenberg z wieżą zamku i wieżą kościoła św. Grzegorza w świetle, i pomyślałem, że jednak Wolfram mógł mieć rację ze swoimi nadziejami i projektami. Tymczasem przybyli inni towarzysze, zaproszeni przeze mnie i Schlehbuscha, przez Kiesslinga i Bornemannów; przyszli ze Schwarzenbergu, z Bermsgrun, z Raschau, Beierfeld, miejscowości przechodzą tu jedna w drugą, to obszar przemysłowy, najczęściej obróbka metali, który wyrósł z okolicznego górnictwa i starych kuźni, robotnicy to w większej części biedni chłopi, którzy mieli jeszcze skrawek pola, po kilka królików i kur, w dobrych czasach także kozę, świnię lub nawet krowę. Kiedyś, jako całkiem młody mężczyzna, widziałem przedstawienie „Wilhelma Telia" Schi-llera, scenę na Rutli, oni też tak wchodzili na scenę, z kilku stron, i pozdrawiali się z godnością; oni także, zupełnie jak my, nie widzieli się chyba od długiego czasu i wiedzieli, że ich zamiar był czymś nowym i niesłychanym, stworzenie federacji, która przejdzie do historii, i obalenie tyrana; tyle że nasz był już obalony i martwy, a w całym kraju inni panowie wzięli rządy w swoje ręce, tylko nie tu, w Schwarzenbergu i okolicy, gdzie byliśmy pozostawieni samym sobie albo znów nazistom; a ci już 33 zwietrzyli pismo nosem, pan dr Pietzsch, burmistrz, jak nas doszły słuchy, zabrał się do kompletowania straży obywatelskiej celem zapewnienia spokoju i porządku, i nietrudno było zgadnąć, kto będzie należał do tego oddziału. Ale zanim opowiem o samym zebraniu, o jego przebiegu i rezultatach, kilka słów o uczestnikach. Trzeba sobie uzmysłowić ówczesne stosunki: ilu w ogóle było jeszcze mężczyzn, którzy w tej sytuacji mogli się uaktywnić? Starzy i chorzy, ułomni i kalecy, wszyscy ci, którzy mieścili się w kategorii „niezdatny do służby wojskowej"; potem mocno mieszane towarzystwo ludzi, którzy zostali wyreklamowani przez szefów firm jako nieodzowni do produkcji broni — w fabryce Miin-chmeyera i w zakładach ESEM pracowali przecież jeszcze do początków kwietnia, kiedy skończył się prąd, wytwarzając granaty, specjalne karabiny i części torped; i wreszcie my, politycznie napiętnowani: sklasyfikowani przez tajną policję jako nie dość niebezpieczni, żeby odstawić nas ciupasem do więzień i obozów koncentracyjnych, niemniej uznani za niegodnych noszenia munduru i tak też w naszych papierach określeni. Kobiety? Wśród tych trzydziestu pięciu, najwyżej czterdziestu obecnych, lista zaginęła, inaczej mógłbym panu podać dokładniejszą liczbę, obok Heleny Bornemann były jeszcze dwie lub trzy, które jednak przez cały czas milczały; Paula, która co prawda wywołała pewną sensację, nie mogła się liczyć w jakiejkolwiek politycznej kwestii. W tym, że w zebraniu uczestniczyło tak niewiele kobiet, nie ma zresztą nic niezwykłego; mimo przemysłu w tej części gór, który jednak nie mógł jeszcze uchodzić za wielki przemysł, kultura była raczej wiejsko-małomiaste-czl owa, chrześcijaństwo mocno pięty styczne, toteż 34 kobiety odgrywały rolę drugorzędną; wystąpienia, zwłaszcza publiczne, i działalność polityczna pozostawione były mężczyznom. Wśród tych, którzy zebrali się tu, na dziedzińcu Domu Robotnika, i stali w grupkach, czekając, co będzie dalej, niektórzy wyraźnie przygnębieni myślą o problemach, które miały stać się ich udziałem, mniej więcej połowę stanowili komuniści, resztę socjaldemokraci lub bezpartyjni; wszystkie te kategorie, które w ogóle już nie istniały w dawnym znaczeniu, gdyż wraz z rozbiciem wymienionych partii jako legalnych stowarzyszeń oraz niesprawdzeniem się jako skutecznych czynników w podziemiu, utraciły swą istotę i znaczenie; ale komuniści, mimo swej nieudolności, zachowali pewną aurę, upiorną aurę, która, mocno wyjaskrawiona przez Goebbelsa, nabierała znacznej realności dzięki wciąż posuwającej się do przodu Armii Czerwonej. Na spotkanie wybrano, jak mi się zdawało, nieodpowiednie pomieszczenie; lepsza byłaby izba restauracyjna, w której stały jeszcze stoły, nakryte poplamionymi piwem obrusami; a tak nasza gromadka zajęła miejsca w sali zebrań; na jej gołych ścianach wyraźnie rysowały się ciemne czworokąty, gdzie jeszcze do niedawna wisiały portrety Fiihrera, flagi i bojowe transparenty; cóż, jednak jeszcze nie całkiem wzięliśmy nasz świat w posiadanie. Poczułem chłód, inni też chyba mieli podobne wrażenie, bo przysuwali się do siebie najbliżej jak to było możliwe; potem ktoś z Raschau, spotkałem go przed laty, ale zapomniałem nazwiska, powiedział:— Kadletz! Kadletz powinien prowadzić zebranie! — Jako uzasadnienie podał, że ostatecznie przed 1933 byłem radnym miejskim w Schwarzen-bergu. Czy sądził, że tamten urząd jeszcze dzisiaj użyczał mi autorytetu, czy też, że pełniąc tę funkcję 35 musiałem zebrać wystarczającą ilość parlamentarnych doświadczeń, nie potrafię powiedzieć; w każdym razie stało się to, co zwykle się dzieje, skoro tylko spojrzenie jakiejś grupy skieruje się na człowieka, po którym można oczekiwać, że ewentualnie przejmie odpowiedzialność, której samemu nie chciałoby się ponosić: człowiek ten zbiera oklaski; i nim się obejrzałem, wybrano mnie przez aklamację. Instynktownie zaproponowałem na funkcję drugiego przewodniczącego, który, jak oświadczyłem, jest bezwzględnie konieczny, niejakiego Bern-harda Viebiga, bezbarwnego mężczyznę o siwych, ostrzyżonych na jeża włosach, który pracował na poczcie i, jak mi się zdawało, kiedyś był socjaldemokratą; w ten sposób zachowany został swego rodzaju parytet, i nikt nie mógł powiedzieć, że komuniści już przy pierwszej okazji zagarnęli wszystko dla siebie. Stałem więc frontem do sali, obok jedynego stołu, przede mną trzy, cztery tuziny twarzy, z których większość jeszcze poznawałem, choć lata prześladowań i wojny zmieniły je mocniej niż uczyniłyby to normalne czasy, i czułem nieprzyjemną pustkę w mózgu. Dawniej, kiedy miałem przemawiać, nawet jeśli chodziło jedynie o kilka słów zagajenia, wszystko było przygotowane, linię i marszrutę podawała centrala, a sekretariaty okręgowe i powiatowe przekazywały je na dół aż do organizacji miejscowej; teraz nie było nic, czego mógłbym się trzymać, tylko uśmiech Wolframa, który zdawał się mówić: odwagi, chłopie, pokaż im, jakie masz pomysły. Czy z nimi było podobnie jak ze mną? zacząłem wreszcie, zwracając się do mojej publiczności; kiedy pojąłem, że wszystko minęło, że potężna Rzesza, planowana niegdyś na tysiąc lat, została 36 zdruzgotana, my zaś uwolnieni od tak długo ciążącego nam ucisku, chodziłem po ulicach jak ślepy, nie wiedząc, co należy czynić, a jednak rozumiejąc, że coś zrobić trzeba, równocześnie pocieszając się wymówką, że jakaś wyrozumiała władza okupacyjna z pewnością nas pouczy swoimi przepisami i zarządzeniami. Lecz teraz, ciągnąłem, okazało się, że miasto Schwarzenberg łącznie z bliższym otoczeniem, a wedle wszelkich informacji cały przynależny powiat, być może jako jedyny w całych Niemczech, nie zostały zajęte ani przez Armię Czerwoną, ani przez Amerykanów, tylko w Aue, które przecież administracyjnie nie należy do powiatu, pokazały się amerykańskie oddziały zwia dowcze, ale wkrótce znów się wycofały, tak iż my tutaj, w Schwarzenbergu, pozostaliśmy bez państwa i zwierzchności, za to mamy na naszej ziemi niczyjej tysiące zbiegów z Wehrmachtu oraz cywilnych uciekinierów wszelkiego rodzaju i pochodzenia, do tego jeńców wojennych, obcych robotników i wygnańców z różnych miejsc, a wszyscy, włącznie z tutejszą ludnością, chcą jedzenia i dachu nad głową, nie mówiąc już w ogóle o opiece lekarskiej, i wkrótce zaczną rabować i plądrować, wywołując ogólny chaos podsycany morderstwami i zabójstwami przez działania ludzi z Werwolfu i SS, których należy się spodziewać, jeśli my, robotnicy, nie podejmiemy koniecznych kroków, by ochronić nasze zakłady i gminy oraz zatroszczyć się o porządek i organizację. Dlatego też my, towarzysze Kiessling i Schleh-busch, Bruno i Helena Bornemannowie oraz ja, zwróciliśmy się do pewnej liczby tu obecnych i wysunęliśmy propozycję zwołania tego zgromadzenia, które, mam nadzieję, da impuls do zwalczania biedy i stopniowej poprawy sytuacji. 37 Przyzna pan, że moje wywody, których szczegóły zachowałem w pamięci, bo jeszcze tego samego wieczora sporządziłem dłuższe notatki, w żaden sposób nie tuszowały trudności naszej sytuacji, a jednocześnie nie uprzedzałem tego, co było słusznym prawem zgromadzenia: wyrażania opinii, wysuwania propozycji, podejmowania decyzji. Nawiasem mówiąc, kiedy skończyłem, naszły mnie obawy, że w obliczu grożącej katastrofy i naszej całkowitej bezsilności, bo jakimiż to środkami dysponowaliśmy, ludzie mogliby powiedzieć: A co nas to obchodzi? Czy ktoś nas kiedy słuchał? Niechże teraz ci, którzy sprowadzili na nas to nieszczęście, coś na nie poradzą! Każdy z nas może się troszczyć tylko o siebie, czy wobec kogokolwiek mamy jakieś zobowiązania, czy my jesteśmy państwem? Prawdopodobnie niejeden miał takie myśli, ale nie wypowiedział ich głośno, przytłoczony milczeniem, jakie nastąpiło po moich słowach i ciągnęło się, dopóki jeden z robotników z Bermsgriin nie oznajmił, że po zdobyciu Domu Robotnika znaleziono w piwnicy i schowano kilka skrzynek piwa; może byłoby wskazane przynieść je teraz na górę, żeby rozwiązały się języki. Jeszcze dziś pamiętam, jak to piwo spływało mi przez wyschnięte gardło i jak nagle poczułem ulgę; ale w chwili, gdy odejmowałem butelkę od ust, znowu poczułem niepokój, tym razem bez powodu, jak mi się zrazu wydało, bo piwo rzeczywiście usunęło zahamowania, i padały pytania, rzeczowe pytania, i udzielano odpowiedzi, rozsądnych odpowiedzi; ci, którzy się wypowiadali, byli wzajemnie' odizolowani i domagali się informacji, jak sprawy miały się tu, a jak tam, w zakładach i poza nimi, czy coś wiadomo o zapa- 38 sach, o węglu, o blachach, o broni i w czyich jest rękach, i jak się zachowywać wobec nazistów, tych wielkich i tych małych, i komu winni są posłuszeństwo, landratowi, burmistrzowi, wójtowi, policjantom czy żadnemu z nich. Sprawa się rozkręcała, mogłem być zadowolony, chaos nie był niepokojący, wystarczyło tylko postukać w stół i powiedzieć, koledzy, proszę po kolei; ale nie mogłem się w sobie zebrać, moje myśli krążyły wokół człowieka, który właśnie wszedł do sali, nieproszony, bo nikt, łącznie ze mną, nie wiedział, że był w Schwarzenbergu, i który zasiadł teraz w najdalszym rzędzie i obserwował, co się dzieje w sali, przyjmując postawę, którą znałem u niego od zawsze, głowa nieco pochylona, jakby nasłuchiwał nie tylko słów: Erhard Reinsiepe, inżynier górnictwa i specjalista od metali nieżelaznych, pełniący później jakąś funkcję, o której nigdy nie mówił, i mój polityczny mentor do chwili, gdy pewnego dnia w lutym, po pożarze Reichstagu, zniknął bez słowa pożegnania. Tak, powinienem był go powitać, pospieszyć ku niemu, sprowadzić go do prezydium, i przedstawić zebranym: tu jest człowiek, który w tej chwili może się nam przydać, człowiek o długim politycznym doświadczeniu również poza naszymi dolinami, który zapewne jest w stanie osądzić, co należało czynić w zaistniałych okolicznościach i jak trzeba postępować; ale nie zrobiłem tego, nie wiem dokładnie dlaczego, może dlatego, że wciąż jeszcze tliła się we mnie uraza z powodu stylu, w jaki zniknął i uchylił się od odpowiedzialności. Zamiast tego udzieliłem głosu Maksowi Wolframowi, przede wszystkim dlatego, że uważałem go za człowieka, który tę wielość pojawiających się pytań i ujawnianych faktów potrafił uporządkować wedle ich hierarchii i umieścić je w systemie 39 oraz, wspierając się na nim, wypowiedzieć stwierdzenia o ogólnej ważności, co z kolei mogłoby posłużyć za punkt wyjścia dla pierwszych działań. Nigdy jeszcze nie słyszałem Wolframa przemawiającego do większej grupy ludzi i byłem świadom ryzyka, jakie podjąłem, składając tak trudne zadanie na jego barki, choć przecież w gruncie rzeczy niewiele miał z tymi robotnikami wspólnego. Moje obawy zdawały się zrazu potwierdzać: mówił cicho i bez wewnętrznej koncentracji, prze-stępując z nogi na nogę i głaszcząc mechanicznie po głowie Paulę, która siedziała obok niego; potem jednak opanował się, głos nabrał mocy, oczy zaczęły błyszczeć, jakby gorączka, którą miał w dniu swego przybycia, nagle powróciła, i wkrótce stało się jasne, że prezentował dobrze przemyślaną koncepcję, jakiej w czasie naszych wstępnych rozmów z towarzyszami Schlehbuschem, Kiesslingiem i o-bojgiem Bornemannów albo jeszcze nie miał, albo zachował ją dla siebie. Wyszedł od kwestii ochrony zakładów, maszyn oraz składowanych tam materiałów i produktów; ale dla kogo miano by je ochraniać, pytał, dla panów Munchmeyera z fabryki maszyn i Pilza z firmy ESEM, którzy paktowali z nazistami, napychali sobie kieszenie dzięki ich zamówieniom i pomagali w sprowadzeniu na nas tej wojny, czy też dla nas samych: jako nasz jutrzejszy chleb? Lecz ochrona zakładów przez robotników oznaczała wcześniej czy później przejęcie tychże zakładów, przynajmniej największych, przez robotników, tu trzeba mieć jasność, i oznaczała również ich ochronę przed dzisiejszymi właścicielami, przedsiębiorcami, którzy woleliby widzieć swoje zakłady splądrowane i zniszczone, niż oddać je tym, którzy je chronią. I w związku z tym pytanie: Komu winni jesteśmy posłuszeństwo? Ód- 40 powiedź: Tylko nam samym; dawna władza upadła i /ostała zmieciona z powierzchni ziemi, jej przedstawiciele, jeszcze wczoraj butnie grożący, ukrywają się w jakichś izbach pod jakimiś łóżkami albo fartuchami swoich żon; nie będzie żadnego lan-drata, jeśli my go nie zatwierdzimy, żadnego burmistrza, jeśli go nie wybierzemy, żadnych urzędników i policjantów, żadnego organu jakiegokolwiek rodzaju, jeśli my nie ustanowimy go przez naszych reprezentantów, przez komitet, komisję, które wyposażymy w naszą władzę, którą my, lud Schwar-/enbergu, robotnicy, jedyni, którzy po tej wojnie mają do tego prawo, weźmiemy w swoje ręce i która, stosownie do sytuacji, musi być najpierw władzą zbrojną, zdatną i gotową do ciemiężenia wczorajszych ciemiężycieli w imię sprawiedliwości, wolności i przyszłości. A potem, zwrócony do mnie: — Towarzysz Kadletz mówił przedtem o ziemi niczyjej. Ale czyż my jesteśmy nikim? Czy ta ziemia nie jest naszą ziemią, czy te góry i lasy nie są ojczyzną, czy te miasta i wsie, choć tak zrujnowane, te kopalnie i zakłady, choć teraz unieruchomione, nie są naszą schedą? — My — ciągnął potem dalej — tak jak tu jesteśmy zebrani, i wielu, którzy się do nas przyłączą, mamy chyba jedyną w swoim rodzaju okazję: na wyzwolonej ziemi, ale bez nacisku ze strony obcych sił, choćby nawet najbardziej przychylnych, bez formy, która byłaby nam narzucona z góry, bez schematu, który byłby nam dany, moglibyśmy zbudować coś, co rzeczywiście byłoby nasze, urządzone według naszych idei i potrzeb. I jeśli nawet obszar, na którym byśmy tego spróbowali, jest tak niewielki, a okoliczności, w których byśmy tego spróbowali, tak trudne, to musimy się tego podjąć, nie tylko dlatego — zakończył — że prócz tej drogi 41 nie pozostaje nam żadna inna, lecz dlatego, że możemy tu stworzyć wzór dla innych, jeśli prawidłowo zaczniemy i jeśli uda nam się połączyć socjalizm i demokrację w naszym... nie nazywajmy tego ziemią niczyją, nazwijmy to... — ...Republiką Schwarzenberg — powiedziałem pół żartem, a jednak porwany rozmachem jego słów, i pomyślałem jednocześnie, głupiec, wizjoner z tego Wolframa, czy to, co proponuje, ma być serio, czy też są to raczej fantazje z celi śmierci? Ludzie, jak zauważyłem, chyba go wysłuchali, ale nie było wiadomo, ile z jego myśli i z tego, co się za nimi kryło, zrozumieli, i rzeczywiście: nastrój, jaki wytworzył, tyleż odświętny, co nierzeczywisty, już się kruszył, a potrząsanie głową to tu, to tam, wskazywało, że ten i ów zaczął się zastanawiać, po co to wielkie gadanie w czasach, gdy wszystko się rozpadło i nikt nie wie skąd wziąć następną skórkę chleba dla swoich dzieci. Przeczuwałem, jaki chaos drwiących pytań i negatywnych opinii miał się za chwilę na mnie zwalić, hamując owocną dyskusję, toteż rozglądałem się za kimś, kto podchwyciłby wykonalne propozycje Wolframa i mógłby je umieścić w realnej perspektywie. Lecz, jak mi się zdawało, zarówno Kiessling, jak i Schlehbusch oraz Bruno i Helena Bornemannowie niezbyt się kwapili do zabrania głosu, i nim się zdecydowałem na wywołanie kogoś o nie znanych mi umiejętnościach i sposobie myślenia, podniósł się Reinsiepe i zaczął mówić ze swojego miejsca na końcu sali, a głos miał tak władczy i tak przekonywający sposób mówienia, że po dziesięciu sekundach zamiast twarzy, które dotąd były zwrócone w moją stronę, widziałem tylko rzędy potylic. Tak jest, powiedział wyjaśniwszy najpierw kim 42 jest, nie wdając się zbytnio w to, jaką drogą i z jakich powodów przybył właśnie do Schwar-/enbergu, tak jest, władza w ręce ludu pracującego, tak jest, Komitet Wykonawczy, złożony z wypróbowanych antyfaszystów, który sprawowałby władzę, kierował i kontrolował wszystkie organa a-dministracyjne, dawne jak i te, które trzeba utworzyć, tak jest, ochrona zakładów i innych urządzeń w celu ich rychłego przejęcia, ale reszta wywodów przyjaciela Wolframa, choć brzmiały one tak pięknie, to przecież chyba muzyka przyszłości, a nawet jeszcze mniej, piękne marzycielstwo, wiadomo bowiem, że rozbita przez aliantów, ale przede wszystkim dzięki heroicznej walce Armii Czerwonej Rzesza podzielona została na strefy okupacyjne, przeto jest mało prawdopodobne, żeby akurat powiatowi Schwarzenberg miała zostać przyznana suwerenna egzystencja; przecież bardziej nasuwa się przypuszczenie, że w krótkim czasie, może już za kilka dni, jedno z państw okupacyjnych i tutaj będzie miało głos decydujący; idzie więc tylko o to, by przez minimalnie krótki okres zapobiec wywróceniu tutaj wszystkiego do góry nogami, i zapewnić sprawiedliwy podział wśród ludności posiadanych produktów spożywczych i innych dóbr. Powinnością zebranych jest wyłonienie takiego właśnie Komitetu Wykonawczego, jaki zresztą, co niektórzy tutaj jeszcze pamiętają, istniał już w roku 1923 w czasie skutecznej walki schwar-zenberskich robotników przeciwko faszystowskiej próbie puczu oraz przydzielenie członkom Komitetu zakresu pracy. Nic nie dało się temu zarzucić. Było to nawet dokładnie to, co według słów Wolframa należało uczynić, trzeźwe słowa Reinsiepego wskazywały kierunek i otwierały pole dla konstruktywnych 43 propozycji szczegółowych, które teraz miały wyjść od zebranych. Również Wolfram zdawał się nie mieć zastrzeżeń; w każdym razie milczał. Później, był już wieczór, i wszystko, co dało się omówić, zostało omówione, co dało się uregulować, zostało uregulowane, Komitet Wykonawczy wybrany, odpowiedzialni za poszczególne zadania wyznaczeni, a nawet znaleźli się pierwsi ochotnicy do prowizorycznej policji, staliśmy, mocno już wyczerpani, przed Domem Robotnika i, zanim ruszyliśmy w drogę do domu, spoglądaliśmy jeszcze na dolinę. Maleńkie światełka rozbłyskiwały to tu, to tam, jeszcze nie było prądu, ale gwiazdy pokazały się na niebie, a księżyc rzucał płowy blask na wieże Schwarzenbergu. — Paula — powiedział Wolfram — idź i przywitaj się z panem Reinsiepe. Paula nie ruszyła się. Reinsiepe zbliżył się do niej z przekrzywioną głową i z uśmiechem na twarzy sięgnął po jej rękę. Cofnęła się. — Justyno — powiedział — już mnie nie poznajesz? Usiłowała coś powiedzieć, ale z jej ust wydobywały się tylko gwałtowne, niezrozumiałe dźwięki. Reinsiepe zdawał się zaskoczony, potem niemile poruszony. W końcu powiedział do Wolfra-ma: — To Justyna Egloffstein. Przez pewien czas mieszkałem w domu jej rodziców. — A potem? — spytał Wolfram. — Potem już nic. Nastąpił atak powietrzny na Drezno. W nocy straciłem ją z oczu. — Dla mnie — rzekł Wolfram — ona pozostanie Paulą. Reinsiepe wzruszył ramionami. — A to już jak pan uważa. Wojskowe intermezzo Podoficer Konrad Stiilpnagel, metr dziewięćdziesiąt jeden, szerokie plecy, szeroka twarz, głęboko osadzone, zwykle do połowy zakryte powiekami oczy, należy do gatunku żołnierzy posiadających, jak to się określa w oficerskim żargonie, „naturalne predyspozycje dowódcze", to znaczy, że ma nerwy wystarczająco przytępione, aby w o-presji ustrzegły go przed panicznymi reakcjami, nie ograniczając jednocześnie zmysłu orientacji, która czyni mózg zdolnym do sięgnięcia po zakodowane informacje wojskowe oraz do szybkiego i niezawodnego wybrania tych, które można w danej sytuacji zastosować. Dzięki temu, choć całkowicie pozbawiony jest umiejętności twórczego myślenia, emanują z niego siła i spokój, a wrażenie to potęguje dodatkowo mocna budowa ciała i muskularne ręce z grubymi paluchami. Taki człowiek, w dodatku dobrze uzbrojony, w pistolet maszynowy i inny sprzęt wojenny, będzie w stanie wyprowadzić bez strat swoją jednostkę wraz z zebranymi po drodze niedobitkami z chaosu rozpadającej się grupy armii Schórnera, pomiędzy Amerykanami z jednej, a zbliżającymi się od wschodu radzieckimi oddziałami z drugiej strony, staczając przy tym jeszcze drobniejsze potyczki z poławiającymi się w różnych miejscach czeskimi partyzantami, poprzez biegnącą wzdłuż grzbietu Ruda w granicę sasko-czeską do ziemi schwarzenber-skiej. Dopiero tam, w małym, ustronnym zagłębieniu doliny, przy rwącym, spienionym potoku, widząc w oddali maleńką osadę, nie więcej niż 45 cztery, pięć domów, z których wznoszą się srebrne kłęby dymu, pozwoli swoim wyczerpanym ludziom rzucić się w trawę, a sam, nieco z boku, naradzi się z gefrajtrem Egloffsteinem. Naradzać się znaczy tutaj, że mówi Stulpnagel. Wystarczy mu od czasu do czasu jedno słowo Egloffsteina, skinienie głowy, usta jakby złożone do gwizdnięcia, by mimo zmęczenia podtrzymać tok jego myśli, myśli w najwyższym stopniu prozaicznych. Przy tym nieśmiałe, pełne podziwu spojrzenie, jakie niekiedy rzuca nań młody Eg-loffstein,- odczuwa jako niesłychaną aprobatę; wie, że Egloffstein wie, i inni także wiedzą, że bez niego byliby zgubieni, otoczeni i wycięci w pień przez nagle rozjuszonych Czechów albo zmiażdżeni przez amerykańskie czołgi, albo rozstrzelani przez rosyjskich komisarzy. Potrzebuje tego Egloffsteina, a on potrzebuje jego: Egloffstein jest istotą kruchą, właściwie nie całkiem nadaje się na żołnierza, ma delikatną budowę, skórę koloru kości słoniowej i aksamitno-brązowe oczy, zrobił też maturę, prowizoryczną maturę, zna języki i wiersze; niekiedy wieczorami każe Egloffsteinowi recytować wiersze, niezrozumiale, mroczne, inni też muszą się przysłuchiwać, i biada, jeśli się śmieją czy choćby tylko chrząkają, bo w końcu człowiek powinien znać jeszcze coś wyższego niż tylko walkę, dźganie, chlanie, żarcie i kurwienie się. Stiilpnagel wie również, że są tacy, którzy po cichu gadają, że pieprzy się z Egloffsteinem, każe mu lizać kutasa i jebie go w dupę; ale to wierutne kłamstwo i wielka podłość, myśli Stulpnagel, i jeśli złapie faceta, który to rozgłasza, to rozstrzela go własnoręcznie i na miejscu. __ Więc chcesz iść do domu — mówi do Egloffsteina. — Tak. A dokąd, jeśli wolno spytać? Do twojego Drezna, żeby zaszyć się w ciepłym ilomku rodziców? Ale ja ci powiem, Hans, że jeśli w ogóle coś jeszcze pozostało z miasta, to siedzą tam Rosjanie i już cię widzę na Syberii, z twoimi delikatnymi rączkami i nóżkami, z miękką skórą i głową ogoloną z pięknych loków, jak Iwan uczy cię ścinania drzew, rach-ciach, pada drzewo, rach--dach pada Hanschen. — Widzieliśmy słup graniczny, wszyscy widzieli — mówi Egloffstein. — Przecież najgorsze iuż za nami, a wojna się skończyła. — Nic nie jest za nami — odpowiada Stulpnagel. — Tutaj też będzie Iwan, i Amerykanie, a ciebie zawsze zdążą znaleźć. Beze mnie jesteś skończony, rozumiesz, beze mnie jesteś nic, rozgnieciona mucha. Może nie? Egloffstein wygląda na cierpiącego. Ale milczy. Zawsze potrzebował kogoś, kto był od niego silniejszy i na kim mógłby się oprzeć, odpłacając przymilnością i posłuszeństwem za ochronę i pomoc, dopóki nie pojawił się ktoś jeszcze silniejszy, na którego przenosił swoje przywiązanie; tak było już w szkole, a potem zjawiła się Estera, żydowska dziewczyna, która zdawała się tak zrównoważona i nieprzystępna, mimo jej rozpaczliwego położenia, bo musiała się ukrywać w komórce domu Hgloffsteinów, a później jednak bawiła się z nim w starszą siostrę i braciszka, tak że miało się wrażenie kazirodczego związku. — Pójdziesz — mówi Stulpnagel — bez broni i hełmu do tamtych domów, uprzejmie zapukasz do drzwi i porozmawiasz z ludźmi: powiedz im, że od dawna nie miałeś nic do żarcia, czujesz się podle, jesteś chory i chcesz tylko dostać się do pana pastora, twojego ojca, do kochanej pobożnej mamusi i do siostry, która tak ślicznie tańczy w bale- 46 47 cie jako drugi łabędź z prawej. Przecież nie będzie w tym nawet kłamstwa, poza tym, że pan pastor pożegnał się niestety z doczesnością; kobiety zaufają takiemu niewinnemu chłopcu jak ty, i zorientujesz się, co można tam zdobyć, i spróbujesz się dowiedzieć, jak wygląda sytuacja, i gdzie są czyje oddziały. A potem natychmiast do mnie wrócisz i zdasz mi sprawę. Jasne? — Jasne — mówi gefrajter Egloffstein, a Stul-pnagel spogląda za nim, jak potykając się idzie przez kamieniste łąki w kierunku zabudowań, i myśli, nie, ten chłopak wróci, on nie zwieje, nie on. Stiilpnagel nauczył się tego i owego o zależnościach, jakie powstają między ludźmi, szczególnie między ludźmi w czasie wojny, i potrafi to wykorzystać, dla siebie, i dla dobra ludzi, którymi dowodzi. A ci tymczasem zjedli wszystkie okruchy, jakie pozostały im jeszcze w kieszeniach, i leżąc w trawie czekają, aż im powie, co będzie dalej, i że ich zaprowadzi gdzieś, gdzie jeszcze raz będą mogli napchać sobie brzuch, zanim się rozproszą. Ale Stulpnagel nic nie mówi, przynajmniej nic istotnego; zamienia kilka słów to z tym, to z owym, o pęcherzach na stopach i wszach w koszuli i tak dalej w tym stylu, a więc o sprawach, które przywiązują podwładnych do dowódcy, ponieważ dają im poczucie, że jest ktoś, kto naprawdę troszczy się o dobro prostego żołnierza. Później dostrzegają w oddali Egloffsteina, niewiele więcej niż punkt w krajobrazie, i widzą, jak zbliża się, gwałtownie wiosłując ramionami i biegnąc najszybciej, jak potrafi, mają wrażenie, jakby słyszeli jego zdyszany oddech, i Stulpnagel wychodzi mu naprzeciw, ciężkim krokiem, jego nic nie ruszy. A jednak to, co Egloffstein mu przekazuje, ma 48 tak doniosłe znaczenie, że z początku nie może uwierzyć, i zanim się wypowie, unosi powieki i przygląda się Egloffsteinowi przenikliwym spojrzeniem: czyżby chciał go zwabić w pułapkę? I powtarza: — Nikt? Nikt, powiadasz, nie zajął tego terenu? Niby skąd wiesz to tak dokładnie? — To chodź tam ze mną i sam się spytaj — mówi Egloffstein, czoło ma spocone i wciąż jeszcze nie może złapać tchu. — Ten stary, z którym rozmawiałem, był jeszcze dziś rano w Schwarzen-bergu, i powiada, że tam ludzie też dokładnie nie wiedzą, kto właściwie rządzi, jedni myślą, powiada, że burmistrz Pietzsch i landrat Wesseling nadal są na urzędzie, ale inni gadali o jakimś Komitecie Wykonawczym, który bierze sprawy w swoje ręce, w większej części chyba komuniści; w każdym razie nie ma ponoć w mieście żadnej komendantury, i nigdzie nie widziano Rosjan ani Amerykanów. Teraz zaczyna się to Stiilpnaglowi wydawać jednak możliwe, zakładając oczywiście, że ten stary /. osady nie wpuścił Egloffsteina w maliny; ale dlaczego miałby to robić, i to akurat tak niezwykłą historią? Teren, który jeszcze nie jest zajęty, myśli Stulpnagel, należałoby zresztą jeszcze wybadać, jak daleko sięga, ale to zupełnie obojętne, tutaj można by pozostać, przynajmniej przez jakiś czas, żarcie powinno się u chłopów znaleźć, trzeba ich tylko odpowiednio przycisnąć; i jeszcze nieostro, mgliście, zarysowuje się w jego mózgu obraz oddziału, jaki można by stworzyć, z jego własnymi ludźmi jako trzonem: grupa bojowa Stiilpnagla. Gdzie pojawiała się grupa bojowa Stiilpnagla, tam były Niemcy, jeszcze nie wszystko stracone, ale konieczna była dyscyplina, absolutne posłuszeństwo i bezwarunkowe podporządkowanie się rozkazom, żeby cała ta impreza się nie rozleciała, a dalej się zobaczy, Hitler też kiedyś zaczął na małą skalę, miał za to świadomość celu i żelazną wolę, i zdobyłby świat, gdyby nie zadarł jednocześnie z Rosjanami i Amerykanami. — Hans — mówi do Egloffsteina i wskazuje głową w stronę ekwipunku złożonego na zboczu obok potoku — przynieś mi moją torbę. Egloffstein posłusznie odbiega truchtem i przynosi swemu przyjacielowi to, czego ten sobie życzył. Stiilpnagel wyjmuje z torby parę oficerskich epoletów, które, sam nie wie dlaczego, podniósł z pobocza" pewnej czeskiej drogi, gdzie musiał je porzucić jakiś uciekający kapitan. — Przypnij mi je — rozkazuje. Zdumiony gefrajter Egloffstein szeroko otwiera oczy, ale wykonuje polecenie, i znów ze zdumieniem zauważa zmianę, jaka zachodzi w Stulp-naglu, kiedy ten, wyposażony w nowe dystynkcje, zbliża się do oddziału: chód staje się inny, mianowicie lekko sprężysty, wciąga brzuch, prostuje szyję, brodę odważnie wysuwa do przodu, jaśniejszy i ostrzejszy jest również głos, jakim tłumi śmiech swoich ludzi, którzy naramienniki z paskami biorą początkowo za dowcip, a potem komenderuje: — Zbiórka! — A kiedy już, nazbyt opieszale jak na jego gust, ustawili się w szyku, wrzeszczy na nich: — Słuchać mi tutaj! Jeśli ktoś myślał, że teraz może zwiać w krzaki, oświadcza, już w każdym calu dowódca kompanii, tego musi niestety rozczarować; nie, nic z tego nie będzie, na razie ani oni, ani on nie zostali zwolnieni ze złożonej przysięgi, i on nie po to wyratował ich z licznych niebezpieczeństw odwrotu, żeby teraz rozproszyli się na wszystkie strony świata i w końcu tak czy inaczej zdechli w jakimś obozie jenieckim; zamiast tego czekają ich wielkie zadania, ponieważ dowiedział się, i to z najlepszych źródeł, że obszar wokół miasta Schwarzenberg, w którego pobliżu właśnie się znajdują, nie jest zajęty przez żadne wrogie oddziały, ani przez Rosjan, ani przez Amerykanów; tutaj więc jest coś do zrobienia, a co, tego każdy może się domyślić, bo gdzie jest jeszcze kawałek Niemiec, na którym da się walczyć, tam potrzebni są niemieccy żołnierze, ponieważ dobrze wiedzą, że porządek musi być, i oni go tutaj zaprowadzą, i to gruntownie, oni, to icst grupa bojowa Stiilpnagla; a tam, gdzie jest jjrupa bojowa Stiilpnagla, tam ani krwawy bol-szewizm, ani jakieś czerwone komitety nie mają szans, a dokładniej mówiąc: zostaną zmiecione z powierzchni ziemi. I czeka. Sekundy przeciągają się, a Stiilpnagel wie, że im więcej upływa czasu, tym bardziej ludzie zaczynają się zastanawiać i tym większe stają się wątpliwości i niepewność, tak że w końcu wszyscy mu jeszcze uciekną i nie będzie miał już żadnego sposobu, żeby ich zatrzymać. Lecz w tej chwili nefrajter Egloffstein staje na baczność i woła, tak ze wszyscy słyszą i z idealnie dobraną intonacją: — .lawohl, Herr Hauptmann! — i, zrazu z ociąganiem, potem jednak coraz szybciej, jeden za drugim, a w końcu unisono rozbrzmiewa echo: — lawohl, Herr Hauptmann! — I Stiilpnagel wydaje komendę: — Rozejść się! Przygotowanie do wymarszu! — I w niewiele minut później prowadzi swoją grupę bojową w kierunku domów, gdzie ma nadzieję wykombinować to i owo dla wsparcia morale oddziału. 50 7 Taśma Kadletza: Przejęcie władzy Dzisiaj, kiedy wszystko, jak to się zwykle mówi, znów idzie swoją utartą drogą, a każdy z nas, jeden bardziej, drugi mniej wygodnie, żyje wśród oczywistości, nikomu nie wpadnie do głowy, żeby kwestionować pojęcia, których znaczenie od dawna jest ustalone, lub powątpiewać, czy zadanie, które zostało mu wyznaczone przez zwierzchność, zdolny jest wypełnić ku powszechnemu zadowoleniu. Ale w czasach, kiedy człowiek już nie wie kto w kraju ma głos, a kto ma potulnie słuchać, zaś uporządkowany ruch urzędowych papierów, płynących od urzędu do urzędu, nagle zaczyna zamierać, ba, same urzędy zdają się wisieć w próżni, na każdym kroku pojawiają się problemy, których przedtem nikt tak naprawdę nie przemyślał, i pytania, które nagle brzmią całkiem świeżo, jak na przykład pytanie zadane przez towarzysza Brunona Bornemanna, kiedy Komitet Wykonawczy powierzył mu zadanie objęcia stanowiska burmistrza miasta Schwarzenberg: Jaki jest zakres władzy i uprawnień burmistrza, w czasach normalnych, a w szczególności w obecnych warunkach, i w ogóle czym właściwie jest władza i jak się ją sprawuje; dr Pietzsch, wprawdzie nazista, który z tego powodu musi być uważany za wroga, posiada bądź co bądź wykształcenie akademickie i ma za sobą długą karierę urzędniczą; natomiast on, Bor-nemann, potrafi jedynie formować metal i nie ma żadnej wiedzy o teoriach, zaś jego szwagierka 52 i.-lena, która w takich sprawach służy mu nie-/dy radą, przebywa w tej chwili w terenie z pew-i grupą innych kobiet i spisuje istniejące zapasy wności, aby przynajmniej niedostatek można to rozdzielić sprawiedliwie? Tak, co to było, ta władza? Moje własne o niej vobrażenia, o których, zdaje się, mówiłem już i zy wcześniejszej okazji, były raczej natury obra-¦ >wej i dlatego trochę nieprecyzyjne; w każdym i.i/.ie niewiele mówiły o istocie sprawy, i, jak się • liawiałem, również niewiele pomogłoby towarzyszowi Bornemannowi, gdybym przypomniał słowa towarzysza Lenina dotyczące owej kucharki, która lakże miała być zdolna do sprawowania władzy; w praktyce również ta dobra kobieta zetknęłaby się z podobnymi problemami, jakie teraz miał uwarzysz Bornemann. — Władza — wyjaśnił Wolfram — to przekładanie własnej woli na czyn innych ludzi. — Wspaniała definicja — rzekł sucho Rein-siepe. — Ale jak Bornemann ma skłonić innych, by zrobili to, co leży w jego zamiarach? — Przez perswazję? — zaproponował Schleh-busch, poczciwa dusza. Reinsiepe wyszczerzył zęby. — Konsensus jest naturalnie pożądany — rzekł Wolfram. — Tylko ile czasu będzie miał Bornemann — zapytał Reinsiepe — żeby osiągnąć ten pożądany konsensus? Z tymi ludźmi? — Tym ludziom — zauważył Wolfram, ale widać było po nim, że czuje się nieswojo — tym ludziom zniszczono tradycyjne wzorce myślowe. Będą więc otwarci na lepsze argumenty. — Albo całkowicie na nie głusi — powiedział Reinsiepe. 53 Muszę wyznać, że ta dysputa wydała mi się wtedy bardzo marginalna, i niejedno też pozostało dla mnie niezrozumiałe, przede wszystkim źle skrywana wrogość, z jaką obaj, Reinsiepe i Wolfram, wysuwali przeciwstawne argumenty. — Jak długo — wypytywał Wolfram tego drugiego — jak długo właściwie żył pan po tarntej stronie, że opiera władzę tylko na wzajemnym strachu człowieka przed człowiekiem? Reinsiepe wybuchnął. — Jakby tego nie było również gdzie indziej — powiedział ochryple — a szczególnie tu, w Niemczech! Przecież pan sam, szanowny panie, odczuł to chyba na własnej skórze! — Właśnie dlatego musimy teraz różnicować — odparł Wolfram z wymuszonym spokojem. — Stare pytanie: kto kogo, trzeba rozszerzyć; musi ono brzmieć: kto kogo, przez kogo i jak? Czyż pan, tak jak i ja, nie chce doprowadzić do lepszych stosunków niż te, które mieliśmy? Dopiero patrząc wstecz, po latach, uzmysłowiłem sobie jasno, do jakiego kraju odnosiło się to po tamtej stronie Wolframa; ani nie miałem wówczas żadnej pewności gdzie Reinsiepe przebywał podczas swej nieobecności, ani też, wiedząc to, nie wpadłbym na myśl, że mogłoby tam panować coś innego niż humanitaryzm i sprawiedliwość: bo czyż nie to było właśnie powodem, że cała nienawiść nazistów kierowała się akurat przeciwko temu krajowi po tamtej stronie? Tymczasem jednak, i muszę powiedzieć, dzięki Bogu, debata powróciła do kwestii praktycznych, przede wszystkim do właściwości struktury władzy administracyjnej w powiecie Schwarzenberg, która przecież była podzielona między powiatowego lan-drata i miejscowych burmistrzów, przy czym ten pierwszy nie miał wprawdzie kompetencji nakazowych, niemniej był swojego rodzaju instancją kontrolną i błogosławiącą ręką. Komitet Wykonawczy musiał zadecydować, czy jednym aktem ma uznać za pozbawionych urzędu i landrata, i burmistrzów, przy czym pojawiało się pytanie, czy wystarczy nam sił, by jednocześnie przejąć obydwie funkcje, czy też wobec faktu, że pan Wesseling, jak wszyscy wiedzieli, nigdy nie został członkiem Partii Narodowosocjalistycznej, lecz przez wszystkie te lata utrzymywał stanowisko landrata dzięki fachowej wiedzy i swojej znanej postawie konserwatywnej, czy zatem nie powinniśmy mu pozwolić zarządzać jeszcze przez chwilkę, opanowując najpierw urzędy burmistrza i komendy policji. Pod warunkiem, że pan Wesseling uzna atorytet Komitetu Wykonawczego Antyfaszystów jako najwyższego przedstawicielstwa klasy robotniczej Schwarzenbergu i podporządkuje się temu autorytetowi, postanowiono tak właśnie postąpić oraz, aby zakończyć sprawę i uczynić zadość wymogom legalności, nakłonić landrata do usankcjonowania własnym podpisem pozbawienia urzędu dra Pietzscha. Może pan zarzucić, że powinniśmy byli okazać więcej zaufania we własne siły i tak też Reinsiepe dosyć otwarcie demonstrował pogardę dla naszego uległego lawirowania; ale jeszcze dzisiaj skłaniam się do poglądu, że uczyniliśmy słusznie, nie odgryzając więcej, niż mogliśmy przełknąć; a i tak ów pierwszy krok do przejęcia władzy mógł się nie udać, gdyby nie przekonywający sposób pertraktacji Reinsiepego z panem Wesselingiem. Reinsiepe miał po prostu doświadczenie w postępowaniu z rządzącymi, którego nam brakowało, nawet jeśli biura i urzędy, w których te doświadczenia zebrał, były zupełnie inne od tych, które 54 55 teraz zamierzaliśmy zdobyć; kancelaria pozostaje kancelarią, a biurko i urzędowy stołek łącznie z innymi udogodnieniami i przywilejami kształtują człowieka w większej mierze, niż wszelki inny sprzęt do pracy. Ale to na marginesie; w każdym razie niejakie poczucie pewności dawało mi to, że Reinsiepe, obok Wolframa, Bornemanna, Kiesslin-ga i Schlehbuscha, należał do grupy, która wybrała drogę do pana Wesselinga. Urząd landrata znajdował się tam, gdzie jeszcze dzisiaj mieści się urząd pocztowy, na ulicy Zamkowej, obok sądu i po przekątnej vis-a-vis zamkowej wieży, której średniowieczne mury kryły cztery piętra koliście ułożonych cel więziennych; jedną z nich kiedyś przez pewien czas zamieszkiwałem; teraz jednak, po uwolnieniu więźniów politycznych, trzymanych jeszcze przez nazistów w a-reszcie, cele w większości stały puste, oczekując nowych lokatorów; tak to już jest, że do przekładania własnej woli na czyn innych ludzi, by pójść za definicją Wolframa, już od pradawnych czasów należy także loch, w którym można zamykać opornych. Wbrew radzie Wolframa, który zalecał nam postawić na efekt zaskoczenia, co Reinsiepe skwitował jedynie wzruszeniem ramion, oraz dlatego, że zwłaszcza Bornemann jako przyszły burmistrz obstawał przy zachowaniu form, zapowiedzieliśmy się u pana Wesselinga na dwunastą w południe; telefonicznie, bo przecież telefon znów funkcjonował dzięki staraniom towarzysza Bernharda Vie-biga, który przejął kierownictwo służb pocztowych i przekonał pracowników elektrowni, żeby ponownie uruchomili zaopatrzenie w prąd przynajmniej dla potrzeb łączności: czymże bowiem, mówił Vie-bieg, byłby nowy, utworzony z szeregów robotni- 56 czych, demokratyczny rząd bez możliwości szybkiego i niezawodnego rozpowszechniania swoich zarządzeń? Landrat Wesseling, co można było zauważyć kiedy tylko weszło się do jego służbowego gabinetu, był miłośnikiem pnączy; wiły się tutaj nie tylko tradycyjne trzykrotka, filodendron i cissus; nie, na wykonanych wyraźnie według jego wskazówek bambusowych stelażach rósł kawałek tropikalnego krajobrazu, za którego bujną zielenią znikał niekiedy gnany niepokojem, tak iż głos jego docierał do nas wówczas niby głos człowieka zagubionego w puszczy. — Ach, tak — odezwał się ale jak mam zrobić to, czego panowie żądacie? Chętnie uznam, że ukonstytuowaliście się jako Antyfaszystowski Komitet Wykonawczy i uważacie się teraz, opierając się na zaufaniu klasy robotniczej, jak panowie powiadacie, za jedyne prawne przedstawicielstwo i najwyższy organ władzy ludu Schwar-zenbergu, powiatu jak i miasta, i czuję się zaszczycony — to spoza listowia — iż wobec mojej wiadomej nieprzynależności do Narodowosocjali-stycznej Niemieckiej Partii Robotniczej zamyślacie panowie zostawić mnie na urzędzie do czasu dalszych rozstrzygnięć, to znaczy, do podjęcia ostatecznej decyzji o przyszłości tego powiatu; jednakże, nawet jeśli przestał już istnieć rząd Rzeszy w wyniku bezwarunkowej kapitulacji jego reprezentan-iów, to pozostaje przecież saski rząd krajowy, którego prawo zwierzchności rozciąga się na nie "kupowane części państwa Saksonii, a więc na przykład na powiat Schwarzenberg, a któremu ja podlegam, dopóki żaden z urzędów alianckich nie pozbawi go jednoznacznie tego prawa i nie zleci prawowania go innemu organowi. Moje uprawnienia jako landrata nie są nawet w połowie tak 57 duże, jak panowie zdają się sądzić, i zarządzenie pozbawienia urzędu burmistrza wybranego zgodnie z postanowieniami prawa lub tylko uprawomocnienie tej decyzji własnym podpisem, całkowicie wykracza poza moje kompetencje. Ach, gdybyśmy wówczas wiedzieli to, co wyszło na jaw dopiero po upadku Republiki, gdy pewna sekretarka, ustanowionej przez radziecką komendanturę administracji powiatu, przetrząsała dokumenty urzędu landrata w poszukiwaniu zupełnie innych akt: że mianowicie pan Wesseling najwidoczniej spożytkował czas przed naszą wizytą na to, by jak najśpieszniej napisać list do amerykańskiego rządu wojskowego w Auerbach, z kopią do własnych akt, i wyekspediować go przez posłańca; list sygnowany przez Wesselinga jako HeadoftheAdministrationofthe Di-strict of Schwarzenberg i, jak mnie zapewniono, napisany mocno kulawą angielszczyzną, zawierał takie oto zasadnicze zdania: Proszę o bezzwłoczne zajęcie mojego powiatu; przyzwoita i pracowita ludność życzy sobie okupacji, ponieważ widzi w niej gwarancję utrzymania spokoju i porządku. A dalej prosił w tym liście, aby rząd wojskowy USA zezwolił mu na wyposażenie w broń miejscowych organów policyjnych, naturalnie dawnych, a jakich by innych, do czasu zajęcia jego powiatu przez Amerykanów, i to także w celu utrzymania spokoju i porządku oraz uzasadniał to wszystko zagrażającą klęską głodu, która niesie za sobą niebezpieczeństwo zarazy i niepokojów, co zresztą, trzeba to uznać również z dzisiejszej perspektywy, było smutną rzeczywistością. Ale tak, nie znając tego listu i mając świadomość, że nie przyszliśmy w nieprzyjaznych zamiarach, lecz chcieliśmy go tolerować i, o ile to 58 możliwe, przeciągnąć na naszą stronę, my, to znaczy Bornemann, Schlehbusch, Kiessling i ja, byliśmy nieco zbici z tropu jego prawniczymi zastrzeżeniami, którym nie potrafiliśmy niczego przeciwstawić; ale Wolfram, jak zauważyłem, przyjął je spokojniej niż my, zaś Reinsiepe, przekrzywiając głowę jak zawsze, gdy czuł swoją przewagę, przyjrzał się Wesselingowi, mrugając z zainteresowaniem oczami, i zapytał: — A gdzie, jeśli wolno wiedzieć, znajduje się pański saksoński rząd krajowy obecnie? — W hotelu sportowym w Oberwiesenthal. Odpowiedź padła tak szybko, że nasuwało się przypuszczenie, iż landrat bardzo dobrze i na bieżąco był informowany o ruchach swojego uciekającego rządu od momentu zajęcia ruin Drezna przez armię radziecką. Ale nie ta kwestia zaprzątała mnie w tej chwili; widziałem raczej przed sobą mapę królestwa Saksonii, którą musiałem przestudiować w czwartej lub piątej klasie w szkole: według niej Oberwiesenthal, najwyżej położony kurort środkowych Niemiec, nie należał już do administracyjnego obszaru Schwarzenbergu, tylko do powiatu Annaberg; ale przecież tam już od dawna powinni być Rosjanie! Czyżby jeszcze nie pojawili się w Oberwiesenthal? A może w powiecie annaberskim, pomimo radzieckiej obecności, stosunki były nadal równie nie wyjaśnione jak u nas? Stare trzymające się kurczowo i wytrwale swych pozycji, podczas gdy nowe niezdarnie stawiało pierwsze kroki? — W takim razie niech pan zadzwoni do Oberwiesenthal! — powiedział Kiessling, któremu pistolet, noszony teraz zawsze przy sobie, wypychał marynarkę; a ponieważ moja złość na sofistykę Wesselinga, którą dałem się zapędzić 59 w kozi róg, zaczynała przeważać nad poczuciem niższości wobec dostojeństwa urzędu, na cały głos poparłem Kiesslinga: — Tak jest, niech pan zadzwoni do hotelu, panie landracie, i niech pański urząd potwierdzi, co wolno panu wziąć na swoją głowę, a czego nie! Naciskany w ten sposób Wesseling rozstał się ze swoją zieloną kulisą, wrócił do biurka, usiadł ceremonialnie i kazał się połączyć z Oberwiesen-thal. — Proszę mi dać radcę stanu Schramma. Po chwili radca Schramm był już widocznie przy aparacie. Ze zrozumiałych powodów nie usłyszeliśmy ,,Heil Hitler"; padło kilka słów o wzajemnym samopoczuciu, przy czym landrat określił własne jako „stosowne do czasów". Potem jednak przeszedł do sprawy, opisał swoje położenie: — Panowie z nowo utworzonego Komitetu Wykonawczego, rozumie pan, panie radco, ci panowie żądają podjęcia pewnych kroków — nie omieszkał przy tym rzucić nam od czasu do czasu spojrzenia, które również u nas zdawało się szukać zrozumienia dla jego trudnej sytuacji. To co usłyszał, wyraźnie niezbyt go uradowało, i powiedział: — Ja? Jakże to? Obowiązek podjęcia decyzji wciąż jeszcze spoczywa na... — I nagle: — Co, proszę? Zbladł pod szczeciną zarostu, i widać było, jak bardzo stara się opanować. — Ależ tak, panie radco — powiedział. — Rozumiem. Rozumiem. Przełknął ślinę. Potem opuścił słuchawkę na widełki. Jego oczy nagle poczerwieniały, a pot wystąpił mu na czoło kiedy zwrócił się do nas. — Wojsko radzieckie właśnie wkroczyło do hotelu. Rząd się rozwiązał. — Należało się tego spodziewać. — Reinsiepe skinął współczująco głową. — Czy chciałby pan, 60 panie Wesseling, abyśmy powstali dla uczczenia pamięci tych panów? Reinsiepe już taki był, miał w sobie ten łagodny sarkazm. Jego zachowanie było mi w tym momencie bardzo na rękę, bo pomogło mi wrócić do zadań, które nas czekały. — Wolno nam więc zakładać, panie landracie — powiedziałem — że od tej chwili czuje się pan zobowiązany do współpracy z Antyfaszystowskim Komitetem Wykonawczym oraz do realizacji jego uchwał, które, zapewniamy pana, będą służyły wyłącznie dobru ludności i u-mocnieniu... — przerwałem. W tym miejscu mogłem naturalnie mówić o demokratycznym porządku lub czymś podobnym. Lecz zamiast tego, wpatrując się weń, powiedziałem: — umocnieniu Republiki Schwarzenberg. Możliwe, że właśnie sposób, w jaki Wesseling obstawał przy płaszczyźnie polityczno-państwowej, skłonił mnie, abym tę istniejącą dotychczas tylko jako idea w jednej, dwóch głowach Republikę podetknął mu pod nos jako konkretne pojęcie. Ale Republika Schwarzenberg zdawała mi się użyczać naszej grupce zbawiennej prawowitości, bo i czymże, jeśli nie republiką, miał być ten Schwarzenberg, który przez Bóg wie jaki przypadek nagle stał się samodzielny? — Republika? — zapytał landrat, a potem, jakby dopiero teraz zrozumiał, powtórzył: — Republika Schwarzenberg! — i prychnął urywanym śmiechem, w którym zdawało się rozładowywać całe napięcie, w jakim się znajdował, i wiedziałem, że w następnym zdaniu oznajmi nam, że przecież to wszystko jest chyba niepoważne, i że powinniśmy go teraz łaskawie zostawić w spokoju i wynieść się stąd, żeby on, jako teraz jedyna prawowita władza, w jedynej jeszcze nie okupowanej części Niemiec, 61 mógł się oddać obowiązkom, które są wystarczająco ciężkie nawet bez mieszania się samozwanczej deputacji, powodowanych z pewnością bardzo dobrymi chęciami, obywateli. — Tak jest, Republika Schwarzenberg! To powiedział Maks Wolfram, który teraz, ku zaskoczeniu wszystkich, podszedł do masywnego biurka i, wsparłszy chude pięści o pokryty zieloną skórą blat, ofuknął Wesselinga. — I pan, panie landracie, nie przeszkodzi nam utworzyć tutaj republiki, en miniaturę, zgoda, i szukać nowych, lepszych dróg, w tym maleńkim skrawku Niemiec, właśnie dlatego, że te Niemcy wzięły na siebie tak wielką winę. Wesseling dziwnie na niego spojrzał. — Moje uznanie — powiedział — oto co nazywam szlachetną postawą. Nawiasem mówiąc, również i ja, jeśli wolno o tym wspomnieć, w obliczu powszechnego załamania zastanawiałem się nad nowymi i lepszymi drogami. — Zauważył zmianę na naznaczonej cierpieniem twarzy Wolframa i pośpiesznie dodał. — Naturalnie ani nie mogę, ani nie chcę się z panem w żaden sposób porównywać. Lecz o ile da się to pogodzić z moimi poglądami, z radością wspierałbym panów w urzeczywistnieniu waszej idei... — W takim razie niech pan napisze pięć linijek — przerwał mu Wolfram tonem nagle bardzo trzeźwym — mniej więcej w tym brzmieniu: Wielce szanowny doktorze Pietzsch, proszę przekazać doręczycielom tego pisma, panom takim to a takim, rzeczywistym przedstawicielom Antyfaszystowskiego Komitetu Wykonawczego, który w imieniu klasy pracującej przejął władzę w Republice Schwarzenberg, pański ratusz z całym znajdującym się w nim mieniem, aktami, środkami 62 pieniężnymi itd. w stanie nienaruszonym, i proszę pozostawać do dyspozycji wymienionych panów. Podpis. Pieczęć urzędowa. Wesseling popatrzył w kierunku swojej pusz-:/y, lecz bynajmniej tam się nie wycofał. Miałem mwet uczucie, że trochę mu ulżyło. Fantaści, za których nas, a szczególnie Wolframa, dotychczas musiał uważać, byli niebezpieczni, nigdy nie wia-lomo, co strzeli im do głowy; ale mimo ponownej A/mianki o tej absurdalnej Republice Schwarzenberg, tekst, który mu zaproponowano, i ton, jakim ¦ostał wygłoszony, były tak uspokajająco biurokratyczne, że landrat doszedł najwidoczniej do wniosku, iż mimo naszych osobliwych cech mu-nny być otwarci na racjonalne argumenty; toteż idezwał się do nas, cierpliwie pouczając: — Ale panowie przecież słyszeli, że nie mogę napisać lakiego listu. Z pewnością, w przeciwieństwie do mnie pan dr Pietzsch był członkiem Partii Naro-Jowosocjaiistycznej, i to nawet jej miejscowym prominentem, i zapewne również niejednemu człowiekowi wyrządził krzywdę; lecz ja nie jestem jego ¦edzią, a poza tym, jak już panom wcześniej wyjaśniłem, istnieje kwestia kompetencji... — ... która jednak tymczasem chyba się rozstrzygnęła — wtrąciłem, a Kiessling, z ręką na pistolecie w kieszeni marynarki, uzupełnił: — Prze-> ież saksoński rząd krajowy się rozwiązał! Pulchna twarz Wesselinga zaróżowiła się, ale milczał, zaś jego zaciśnięte usta wskazywały, że nie ma zamiaru dłużej z nami rozmawiać. — Czy to pańskie ostatnie słowo? — zapytał Mornemann, który najwyraźniej wolałby mieć pismo landrata w ręku podczas przejmowania urzędu od doktora Pietzscha. Żadnej odpowiedzi. 63 Później Wolfram opowiedział mi, co odczuwał w tym momencie. Gorączka, którą, jak mu się zdawało, już pokonał, znów ogarnęła go falą ciepła, i pomyślał: czy tacy faceci jak ten, wciąż będą mogli robić, co im się podoba, i blokować przyszłość, jaka się przed nami rysuje; i pewnego rodzaju satysfakcją było dla niego to, że garnitur, o który mogłem mu się w końcu wystarać, wisiał na jego sterczących kościach jak szmaty na strachu na wróble, kontrastując z gładką marynarką na krępym ciele Wesselinga; i dlatego nawet nie starał się opanować drżenia głosu, kiedy mu powiedział: — Czy był pan narodowym socjalistą czy też nie, panie landracie: kto jeszcze teraz podejmuje się obrony ludzi współodpowiedzialnych za to, co zdarzyło się w tym kraju, ten będzie musiał się pogodzić z tym, że zostanie potraktowany tak samo jak oni. Wesseling skulił głowę, jakby oczekiwał jeszcze jednego, tym razem jednak odczuwalnego również fizycznie uderzenia; równocześnie jego ptasie spojrzenie błądziło dookoła w poszukiwaniu pomocy, aż padło na Reinsiepego. Ten zachowywał się do tej pory wobec Wesselinga dosyć powściągliwie, zakładając może, iż Wolfram, i kto tam jeszcze przemawiał landratowi do rozsądku, wystarczą, by złamać jego opór, ale może również dlatego, iż sądził, że ten człowiek może być mu jeszcze potrzebny, i nie chciał sobie i nam zamykać do niego drogi przez niepotrzebnie demonstrowaną wrogość. Tak więc jeszcze i teraz, kiedy my wszyscy zerwaliśmy się na równe nogi, pozostał na swoim krześle, strącił żar papierosa paznokciem kciuka i odłożył zachowany w ten sposób na później niedopałek do etui. — Dlaczego wzbrania się pan przed napisaniem tych kilku słów, panie 64 Wesseling? — powiedział zupełnie spokojnie. — Doktora Pietzscha tak czy owak nie można już uratować; ale pańska przyszłość będzie w pewnym stopniu zależała od pańskiego zachowania się w łych dniach. Nie mogę przysiąc, ale wydało mi się, jakby w lym momencie pomiędzy landratem a Reinsiepem strzeliła iskra wzajemnego zrozumienia; w każdym razie teraz Wesseling wstał, udał się ciężkim krokiem do drzwi i zawołał sekretarkę. Jak się potem okazało, te linijki, które jej podyktował i których treść z grubsza odpowiadała życzeniom Wolframa, całkowicie skutecznie podziałały na doktora Pietzscha, bardzo podobnie /resztą, jak w odpowiednim momencie na niego samego wpłynęła telefoniczna rozmowa z Ober-wiesenthal. Na razie jednak list, opatrzony stemplem urzędowym na arkuszu, jak i na kopercie, pozostawał w kieszeni mojej marynarki, i, po chłodnym pożegnaniu ruszyliśmy do ratusza, spory kawałek drogi, gdyż stary, historyczny ratusz już przed laty zamieniono na restaurację, a nowy nie /ostał wzniesiony na starym mieście, w pobliżu zamku, tylko po drugiej stronie linii kolejowej w dole, nad rzeką. Poza tym byliśmy głodni. Wciąż byliśmy głodni, moje śniadanie tego poranka stanowiła zupa, której składniki żona zachowała przede mną w tajemnicy, a która nie dawała człowiekowi uczucia sytości, za to drażniła jelita; a teraz, po tej całej przepychance w urzędzie landrata dawno już minęła pora obiadowa, i wszyscy czuliśmy w kolanach słabość, z wyjątkiem Reinsiepego, który stawiał kroki mocno, jakby jego organizm dysponował ukrytymi rezerwami. t Przed ratuszem wałęsało się bezczynnie dobre 65 pół tuzina typów, którzy mi się nie podobali; dwóch z nich znałem przelotnie, spotykałem ich w minionych latach po jakichś gospodach, gdzie pełnym głosem witali nieustanne informacje o zwycięstwach i obwieszczali, że teraz to już Rosjanie albo Anglicy czy kto tam jeszcze, dostaną za swoje. Minęliśmy ich, otworzyliśmy bramę i już chcieliśmy wejść po szerokich schodach na piętro, gdzie według naszych przypuszczeń znajdowało się biuro burmistrza, ale w tym momencie zza przepierzenia na lewo od wejścia dobiegło nas oburzone „Stój!", a odruchy mieliśmy już tak wyćwiczone, że z wyjątkiem Reisiepego rzeczywiście wszyscy się zatrzymaliśmy, czekając, aż portier, inwalida wojenny o jednej nodze, przykuśtyka ze swojej budki i stanie naprzeciw nas: Dokąd to idziemy? — Do doktora Pietzscha — powiedział Wolfram, który uświadomił sobie śmieszność sytuacji: nowy świat, zablokowany przez starszawego człowieka z drewnianą kulą. — Czy panowie są z Komitetu Wykonawczego? — domagał się odpowiedzi portier. A więc w ratuszu byli już poinformowani, prawdopodobnie przez Wesselinga. Z górnego podestu schodów Reinsiepe rozkoszował się tą sceną. Wolfram, który nie miał odwagi zepchnąć kaleki na bok, wycedził przez zęby: — Niech pan nas nie zatrzymuje! — Pan burmistrz jest zajęty — powiedział portier. — Macie panowie przyjść jutro albo pojutrze. — Od teraz ja jestem burmistrzem — powiedział Bornemann. — Żebyś to sobie zapamiętał. To zbiło portiera z tropu. Zbyt wiele rzeczy nieoczekiwanych zdarzyło się w ostatnich dniach i tygodniach, zbyt wiele dokonało się nagłych prze- 66 mian i zwrotów, i gdyby rzeczywiście miało się okazać, że ten człowiek tutaj, w wyświechtanej wełnianej marynarce, został jego nowym szefem, to lepiej było od razu wejść z nim w dobre układy. Tymczasem jednak zjawiły się typy sprzed ratusza i otrzymały wsparcie z pomieszczenia blisko wejścia, które było chyba rodzajem wartowni, bladawi młodzieńcy, ale również starsze roczniki, ubrani solidnie po mieszczańsku, kilku także w spodniach od munduru i butach z cholewami, i wielu uzbrojonych w karabiny, które kurczowo ściskali w rękach: najwidoczniej straż obywatelska doktora Pietzscha. Rozejrzałem się dokoła. Reinsiepe wciąż je-s/cze stał na swoim podeście, z założonymi rękami i przechyloną głową. Wolfram stanął obok niego; labłko Adama poruszało mu się konwulsyjnie, w następnej chwili mógł dostać napadu szału, i trudno było przewidzieć, co by się wówczas stało. — Towarzyszu Kiessling! — powiedziałem. — Tak jest, towarzyszu Kadletz! — Sprowadź swoich ludzi, towarzyszu Kiessling, i przywieźcie karabin maszynowy. Nie wiedziałem, czy Kiessling miał pod ręką jakichś ludzi, a jeśli tak, to czy umieli się obchodzić / karabinem maszynowym, w ogóle nie wiedziałem co, albo kto przeze mnie w tej chwili mówił; wiedziałem tylko, że mam już dosyć i nie pozwolę się dłużej popychać tej hołocie, która zawsze mnie szykanowała, i nie byłem też specjalnie zdziwiony, gdy Kiessling odpowiedział: — Tak jest, towarzyszu Kadletz! — i przyłożył rękę do czapki z ową niedbałością, z jaką doświadczony żołnierz przyjmuje rozkazy, po czym bez pośpiechu opuścił ratusz. Zrobiło się cicho, tak cicho, że ze schodów 67 wyraźnie dało się słyszeć rozbawione pokasływanie Reinsiepego. Wolfram skinął mi głową, zdawał się odczuwać ulgę, że wziąłem sprawę w swoje ręce. __ A teraz wy — powiedziałem do gromady, która nadal, choć już nie tak groźnie i ciasno nas otaczała. — Skapujcie łaskawie, kto tu od dzisiaj rządzi. A teraz zmiatajcie! — Potem odsunąłem kilku z tych facetów na bok i powoli wszedłem po schodach, za mną Wolfram, Schlehbusch i Borne-mann. Dopiero w tej chwili poczułem, jak bardzo byłem wyczerpany. Chciałby pan wiedzieć, co było dalej.' Stara ciężarówka z zamontowanym karabinem maszynowym, którą w końcu przyjechał Kiessling ze swoimi ludźmi, była potrzebna tylko po to, by odtransportować doktora Pietzscha do zamkowej wieży, gdzie czekała na niego cela. Będzie traktowany znacznie lepiej, zapewnił go po przejęciu urzędu Bornemann, niż my zostaliśmy potraktowani w swoim czasie przez jemu podobnych. Może pan teraz zarzucić, że wobec takich przeciwników nasze zdobycie władzy nie było takim znów dumnym osiągnięciem, ba, ze nie brakowało temu nawet pewnej dozy komizmu, a przede wszystkim, że bez uprzedniego pokonania Wehrmachtu przez radziecką i inne sprzymierzone armie nie byłoby nigdy możliwe. Bez wątpienia. Ale nie zapominajmy, że w Niemczech nigdy jeszcze nie udało się doprowadzić rewolucji do zwycięstwa o własnych siłach; wszystkie dążenia w tym kierunku zawsze były dławione w krwi; ta nasza, zwycięska w Schwarzenbergu, choć może się wydać tak mała i żałosna, stanowi bądź co bądź precedens i mogłaby służyć jako skromny przykład dla przyszłych prób. 8 Był jedynym, który mógł sobie pozwolić na .pokojne rozmyślania. Nie, nie całkiem: odpowie-l/ialny za gospodarkę i przemysł Reinsiepe, który ir/ez cały dzień konferował i organizował, kontro-ował, konfiskował, improwizował, zdawał się mimo to znajdować czas na przemyślenia abstrakcyjnej natury; dało się to zauważyć po jego przypadkowych uwagach, zwykle pouczającej treści, przede wszystkim jednak stawało się widoczne, kiedy zabierał głos w czasie narad odbywających się każdego ranka o siódmej w pokoju konferencyjnym zdymisjonowanego doktora Pietzscha. i'o co mówił Reinsiepe, ujmowało trzeźwym pragmatyzmem, a kierunkowi, jaki wskazywały jego wywody, również niewiele można było zarzucić; prawdopodobnie Wolfram, gdyby ktoś go o to zapytał, w ogóle nie umiałby wyjaśnić, skąd brało się to tego niemiłe uczucie. Szybkie spojrzenie upewniło go, że Paula czy leż Justyna, jak miała się nazywać wedle Reinsiepego, nadal siedziała cicho na krzesełku w kącie, obok szafy z aktami, której zawartość też kiedyś będzie musiał przejrzeć. Te coranne posiedzenia Komitetu Wykonawczego, wprowadzone z inicjatywy Kadletza po zajęciu ratusza, miały już przez samo otoczenie, w którym się odbywały — ciemne, wyłożone boazerią ściany i pokryty zielonym suknem stół konferencyjny — miłą biurokratyczną .itmosferę; byli rządem, nawet jeśli sami siebie tak nie określali, a minister musiał dodatkowo pełnić funkcję własnego chłopca na posyłki, zaś porządek dzienny stanowił bezładny chaos. Równocześnie icdnak, właśnie przez to konkretne: Ty pój- 69 dziesz tu, ty tam, ty przejmiesz to, ty tamto, obojętnie jak, świat zewnętrzny, świat po apokalipsie, przenikał do tego zadbanego pomieszczenia, i tu znów pojawiała się niepewność, byli przecież tylko zwykłymi ludźmi, skąd więc mieli brać siłę i umiejętności, i kto w końcu za nimi stał; i tylko to brzemię, które dźwigał każdy z nich, wszelka zwloką już znaczyła porażkę, zapobiegało kapitulacji przed własnymi wewnętrznymi wątpliwościami. Strach przed niedorastaniem do nowych sytuacji, który potajemnie łączył pozostałych z tego kręgu, i który, najczęściej nawet z powodzeniem, próbowali zagłuszyć swoją gorączkową krzątaniną, jego nie dotyczył. Reinsiepego zresztą też nie; lecz o ile Reinsiepe, jako praktyk, zarówno w sprawach gospodarczych, jak i politycznych, był nadal akceptowany przez resztę członków Komitetu, to ta inność w wypadku niegdysiejszego adepta nauk filozoficznych, i dzisiaj jeszcze eksperta od wszelakich utopii, Maksa Wolframa, wytwarzała najczęściej dobrze skrywany dystans. Jakże inaczej należało wyjaśnić, że przy uśmiechniętej akceptacji Reinsiepego przydzielono mu resort oświaty i wychowania, dobrze wiedząc, że wszystkie szkoły i quasi-szkolne pomieszczenia aż po próg drzwi wypełnione były rannymi i uciekinierami, tak iż on, w przeciwieństwie do nich, którzy niemal dusili się od nadmiaru pracy i odpowiedzialności, miał siedzieć w specjalnie dla niego przydzielonym gabinecie bez rzeczywistego zakresu obowiązków? Cóż, oprócz porannych konferencji było przecież jeszcze dość okazji, by zdobyć sobie posłuch, i mogło się nawet okazać dobre i korzystne, że nie musiał się wycieńczać pracą i miał czas, by rozważyć pytania zasadnicze, na które trzeba było odpo- 70 wiedzieć, jeśli poszczególne kroki nie miały zagubić sensu i kierunku i utknąć w gąszczu oportunisty-cznej codzienności; a może nawet, świadome czy nie, oddelegowanie go do takich właśnie obowiązków leżało w zamierzeniu ludzi typu Kadletza i Kiesslinga, i ten ślepy tor, na który, jak mu się zdawało, został zepchnięty, w rzeczywistości uważali za przywilej, jedyny, jakim mogli dysponować w ich ciężkim położeniu. Wziął do ręki papier i ołówek, potarł czoło i na środku, u góry, napisał: Republika Schwarzenberg Wytyczne dla oświaty I utknął w miejscu. Paula, w swoim kącie, przesypywała z ręki do ręki mały dziecinny naszyjnik, który Bóg wie jak dostał się do szuflady biurka, krwistoczerwone szklane paciorki i pozłacana blacha. Nauczanie: tematy, tendencje, metody, to wszystko zależało przecież od rodzaju państwa, jakie zamierzano zbudować; nie na darmo wszyscy lepsi utopiści, od Platona począwszy, obszernie zajmowali się wychowaniem młodzieży, zaś Andreae w „Christianopolis", opisując osiem sal wykładowych miasta, poświęcił temu przedmiotowi nawet lwią część książki; lecz Andreae też był biednym bakałarzem, który nadawał kształt swoim marzeniom. Paula przestała się bawić maleńkim naszyjnikiem; musiała chyba zauważyć, że ją obserwował. — Paula — powiedział — chodź tutaj. Wstała i podeszła do niego. ;. — Usiądź tutaj — powiedział, wskazując na krzesło obok biurka. : Nie usiadła jednak, stała przed nim z wyrazem 71 twarzy, który określiłby jako zamyślony, gdyby jednocześnie nie miała spojrzenia skierowanego w pustkę, nic nie mówiącego, apatycznego. Całe nieszczęście polegało właśnie na tym, że trudno było się zorientować, ile rozumiała z tego, co starał się jej powiedzieć. Niekiedy miał wrażenie, że przebił się aż do tych pokładów psychiki, w których odbierane są wrażenia i formują się myśli; wtedy coś zdawało się poruszać i próbowało utorować sobie drogę na zewnątrz, tylko po to, by gdzieś utknąć i smutno ugrzęznąć; chciałby mieć większą wiedzę o skutkach szoku psychicznego i wymaganej terapii; może miejscowy lekarz, jedyny, który tu się jeszcze ostał, niejaki dr Fehrenbach mógłby mu doradzić, ale, jak się dowiedział, ten człowiek był internistą całkowicie zajętym gwałtownie szerzącym się dyfterytem i czerwonką, zachorowaniami grypowymi, złośliwymi wysypkami i obrzękami, a wszystko to razem wzięte wynikało z niedożywienia. — Paula — powiedział, starając się nadać głosowi odpowiednią równowagę pomiędzy dobitnością a przyjazną perswazją — musisz mi pomóc. Chciałbym wiedzieć, o czym myślisz. Przecież coś się dzieje w twojej głowie, pokazujesz to wyraźnie. I odczuwasz niechęć, wdzięczność, miłość, twoje uczucia wyrażają się w rozmaity sposób. Masz jedynie trudności z mówieniem, nie przychodzą ci do głowy właściwe słowa, albo też świetnie je znasz, nie możesz ich tylko wypowiedzieć. To coś jakby blokada. Ale to zniknie. Nagle znów będziesz mogła mówić i śmiać się, i wszystko będzie jak dawniej. Albo będziemy pracowali nad usunięciem tej blokady, stopniowo. Będziemy ćwiczyli, słowa, jedno po drugim. Ja jestem — wskazał kciukiem na siebie — Maks. — I znów, poruszając wargami powoli, nadmiernie wyraźnie, jakby mó- 72 wił do głuchoniemej: —M — a — k — s. Powtórz. Maks. Powiedz: Słyszę cię, Maks, rozumiem cię. Powiedz, chcę znowu mówić, Maks. Dla ciebie, Maks. Powiedz: Maks. Powiedz cokolwiek. Uśmiechnęła się. Bez cienia wątpliwości był to uśmiech, nawet jeśli natychmiast zgasł; stanęła przy mm i pogłaskała go po włosach; potem założyła maleńki naszyjnik wokół jego szyi, cofnęła się 0 krok, przyjrzała mu się przekrzywiając głowę 1 wydała jeden z tych swoich bulgoczących dźwięków, tym razem oznaczający widocznie wielką ladość, jeśli zgoła nie szczęście. — Powinnaś częściej się uśmiechać, Paulo — powiedział. — Bo jesteś ładna, na swój zupełnie własny sposób, to jest jak odblask czegoś, co pochodzi z wnętrza, i zawsze będę ciebie bronił, nigdy już nie musisz się bać. — Podsunął jej ołówek i arkusz papieru, na którym chciał naszkicować wytyczne dla oświaty w Republice Schwarzenberg. — Pisz. Jeśli coś przeszkadza ci w mówieniu, to pisz. Napisz: Maks. — I jeszcze raz, z przesadnym rozciągnięciem warg: -M — a — k — s. Napisz! Sięgnęła po ołówek. Zamknął oczy i odetchnął. Która to już próba, by do niej dotrzeć, by skłonić ją do jakiejś reakcji. Ale kiedy potem uniósł wzrok, zobaczył, że nie pisała, lecz rysowała, dziecinnymi kreskami, a może wcale nie tak dziecinnymi, tylko raczej w pogmatwany sposób wyrafinowanymi, rysowała głowę dziewczyny, podobną do jej własnej, tylko pokrytą pajęczynowatymi liniami, jakby tamta dziewczyna czekała, aż zerwie się jedna z nitek, choć może była to przesadnie symboliczna interpretacja tej bazgraniny, a teraz naszyjnik, który założyła mu na szyję, rysowała na szyi dziewczyny, 73 paciorek za paciorkiem, ogniwo za ogniwem, tak iż na obrazie nie dominowała już głowa dziewczyny, tylko szczegół naszyjnika, i powiedziała z tym samym ekstremalnym ruchem warg jak u niego: — P — a — u — 1 — a. Pierwsze słowo, pomyślał i uczuł bicie serca; to było jak zmartwychwstanie dokonujące się na jego oczach. I to pierwsze słowo brzmiało Paula, nie Justyna. Czy Justyna została zapomniana, razem z jej przeszłością, ze wszystkim, co było przed szokiem, czy też słowem Paula opowiadała się za nim, za nowym życiem? Wzdrygnęła się. Wolfram uniósł głowę: w drzwiach stał jakiś człowiek w owej pozie petenta, jaką, od kiedy był na urzędzie, widział już u tak wielu ludzi. — Przeszkadza pan — powiedział — czy pan tego nie widzi? — Pukałem kilka razy — odparł ten drugi — proszę mi wybaczyć. — Wlepił przy tym wzrok w koraliki na szyi Wolframa, a potem w dziewczynę, która, początkowo z ociąganiem, zbliżyła się do niego, po czym ustawiła prawą stopę za lewą i poruszając rękami niby w zmęczonym trzepocie skrzydeł, dygnęła przed nim jak na dworze. — Zdumiewające — powiedział intruz i zdawał się wyprostowywać; w każdym razie nagle sprawiał wrażenie wyższego. — Czy to są nowe formy powitania? — Zawsze to lepsze niż wyciągnięte ramię w połączeniu z charkotem — powiedział Wolfram.— Nie sądzi pan, doktorze Rosswein? — Więc jednak nie zmieniłem się aż tak bardzo? To już kawał czasu, jakeśmy się poczubili na temat utopii. — Nie czekając na zaproszenie, Rosswein zbliżył się do biurka, przepuszczając 74 przed sobą uprzejmym gestem dziewczynę. — Pańska sekretarka, panie kolego? Pomalowane na szaro urzędowe ściany pochyliły się pod osobliwym kątem i zaczęły wirować wokół Wolframa. Podniósł się z trudem i wziął Paulę za rękę, jakby musiał jej bronić przed nieproszonym gościem. — Ktoś taki jak pan, Rosswein, nigdy się nie zmieni — powiedział. — Każę pana aresztować. Rosswein wziął sobie krzesło. — Jestem mocno wyczerpany — zauważył. — Prawie całą drogę / Oberwiesenthal przeszedłem pieszo; kawałek podwiózł mnie chłop swoim wozem. — A w jakim celu ten długi marsz? — zapytał Wolfram. Pokój z dwiema postaciami wciąż jeszcze się obracał, ale ruch stawał się coraz wolniejszy. — ( /ego pan chce? I to akurat ode mnie? — Może kontynuować naszą rozmowę od punktu, w którym ją wówczas przerwaliśmy? — odpowiedział Rosswein. — Przecież pan, jak go /nam, będzie próbował zbudować swoją utopię w pańskim miniaturowym państwie? No, więc ja i moi towarzysze partyjni zebraliśmy ostatecznie kilka doświadczeń, których znajomość mogłaby się panu przydać; a może pan sądzi, że dopiero co i o/bita Rzesza nie była również eksperymentem zmierzającym w tym kierunku, historycznie rzecz biorąc? — Jeśli piekło uważa pan również za odmianę utopii, godną pożądania i stanowiącą cel wszystkich ludzi, to tak. — Zawrót głowy ustąpił, w mózgu Wolframa znów panowała jasność, obrazy, jakie odbierał, były jakby wyryte w stali. — R/esza, królestwo naszych marzeń — ciągnął szy-krczo — z tym płodem złośliwych resentymentów i mętnego zaduchu prowincji, z tym Hitlerem, jako 75 najwyższym filozofem, z tymi ociekającymi piwem bojówkarzami i podłymi urzędniczynami w roli i ycerzy Graala oraz całą bandą głupich, zastracha-nych drobnomieszczan w roli altruistycznych naprą wiaczy świata? — Trzeba brać to, co historia człowiekowi oferuje — powiedział Rosswein. — Każdy z nas żyje tylko w swojej epoce. Wolfram przyjrzał mu się. Ciemna szczecina zarostu ukazywała zgrubiałe rysy twarzy, które niegdyś świadczyły o pewnej wrażliwości, w tym czasie jednak stały się ostre, a w zaczerwienionych oczach, mimo całej arogancji spojrzenia, czaił się strach. — Czyż sam pan nie napisał, panie kolego — Rosswein podjął swój wątek — że każda dotychczas zaprojektowana utopia była dyktaturą, zmuszającą ludzi do szczęścia, a tych, którzy wyobrażali sobie inny rodzaj szczęścia, likwidowała? I nie mogło być inaczej, pisał pan, gdyż państwo utopijne, pomyślane jako najlepsze z możliwych, musiało traktować wszelką krytykę własnego postępowania, wszelką propozycję zmiany jako przedsięwzięcie zmierzające do zastąpienia najlepszego z możliwych modeli przez inny, z konieczności mniej wartościowy. W pańskiej dysertacji ujmujące było właśnie to, panie kolego, że była tak pozbawiona iluzji i dostarczała etycznego uzasadnienia nieo-dzowności tajnej policji i obozów koncentracyjnych. — Skinął głową z zadowoleniem. Potem zwrócił się do Pauli i powiedział: — Proszę mi wybaczyć panienko, że zmusiłem ją do wysłuchiwania tej fachowej gadaniny. Wzrok Pauli pozostał tępy. — Zapomina pan o wszystkich innych punktach w moim manuskrypcie — powiedział Wol- 11 am, myśląc jednocześnie, co ja tu z tym człowie-kiem dyskutuję, to morderca, jeden z tych, co najpierw zabijają ducha, a potem ciało, dawno już powinienem był go przekazać towarzyszowi Kie-.slingowi. Pozbawione blasku oczy dziewczyny, jej abso-lutna obojętność, zaniepokoiły Rossweina. Mimo i o tryumfował. — Te inne punkty, panie kolego, nic zawierają niczego innego, jak tylko pewien /ydowski trik: wprowadzenie demokracji do raju kuchennymi schodami. Dlatego właśnie odrzuciłem pańską dysertację. Niech pan chwilkę porzą-ii/i, a zauważy pan, nawet w tym małym Schwa-i/enbergu, jak dalece słuszna była moja opinia. Ale lako rekompensatę za pańską zwichniętą karierę akademicką, której ze względów rasowych i tak nie mógłby pan kontynuować, uratowałem panu życie, lak, ja, standartenfiihrer SS, dr Benedykt Rosswein, dyrektor departamentu w ministerstwie sprawiedliwości w Dreźnie: to przechodziło przez moje ręce, odroczenie egzekucji Maksa Wolframa, n le wiem już nawet w jakim celu, za każdym razem uzasadnienie musiało być inne, pod nim podpis i stempel, dokumenty byłyby jeszcze do pańskiego wglądu, gdyby miasto nadal istniało, w tej sytuacji musi mi pan jednak uwierzyć na słowo. Odchylił się do tyłu, założył nogę na nogę i nerwowo kiwał stopą. Nosił pumpy z brązowego s/.ewiotu i odpowiednio dobraną marynarkę, bar-ilzo sportową, do tego równie sportowe półbuty o grubej podeszwie i szerokich językach zakrywających sznurowadła; sprawiał wrażenie przebranego w kostium, wiedział o tym, niemiecki niedzielny wycieczkowicz; właściwym dla niego strojem był mundur. I powiedział nagle ochrypłym głosem: — Niechże pan wreszcie zdejmie z szyi ten żałosny 76 77 naszyjnik! Wygląda pan, jakby odrąbano mu głowę i prowizorycznie znów ją przyprawiono. Od kiedy jest pan taki przewrażliwiony? — spytał Wolfram. Ale rozpiął zapięcie naszyjnika, na który już od dawna nie zwracał uwagi, i oddał Pauli jej zabawkę. — Przewrażliwiony? — Rosswein był zły, że okazał swoje uczucia. — Nie wiem. Nigdy jeszcze nie byłem obecny przy egzekucji przez ścięcie; u nas w Dreźnie wieszano, jak panu dobrze wiadomo. A teraz, również w pańskim własnym interesie, panie kolego, zechce pan skłonić tę panienkę, by nas na chwilkę opuściła. Wolfram wzruszył ramionami. — Ta panienka, nawet jeśli byłaby w stanie zrozumieć naszą rozmowę, nie jest fizycznie zdolna do opowiedzenia jej komukolwiek. __ Ach tak — rzekł Rosswein i uniósł brwi — a więc dlatego! — Ta panienka jest ofiarą pańskiej wojny. — Jeśli pan sądzi — odparował Rosswein — że i za to jestem odpowiedzialny, byłoby to jedno z owych niedopuszczalnych uogólnień, jakie niestety często można spotkać również w pańskiej dysertacji, co świadczy o braku naukowego obiektywizmu. Ale dajmy temu spokój. Niech zostanie, wszelkie niedyskrecje tak czy owak mogłyby zaszkodzić tylko panu. Wolfram milczał. — Zapytał mnie pan przedtem — Rosswein znów wydawał się pewny siebie — dlaczego do pana przyszedłem. Otóż przyszedłem, by dać sobie umyć rękę, która do tej pory myła pańską. Muszę się zadekować gdzieś, gdzie nie węszą ani Rosjanie, ani Amerykanie, a więc w pańskim Schwarzen-bergu, i potrzebuję papierów, legalnych, czy tez 78 lakich, które dzisiaj za legalne uchodzą, a więc od pańskiego urzędu. — Uśmiechnął się. — Widzi pan, że jestem skromny, panie kolego. Chcę tylko kilku minut pańskiego cennego czasu, w zamian za miesiące, jakie dla pana poświęciłem. A poza tym pan pozbędzie się mnie szybko, podczas gdy tkwiąc w swojej celi, pozostawał pan dla mnie trudnym i trwałym problemem, permanentnym zagrożeniem. Między nami utopistami, wolno mi chyba liczyć na pańską pomoc? Morderca, znów pomyślał Wolfram, morderca, który zostawił ofiarę w spokoju, bo już ją /niszczył. I pomyślał o ojcu, który siedział na i (,-cznym wózku, ciągnięty przez własną żonę przez ulice tego miasta. Mógłby myśleć o rzeczach je-•>/cze gorszych, sam przeżył gorsze rzeczy, przesłuchania, proces, oczekiwanie na śmierć; ale myślał o starym mężczyźnie na ręcznym wózku i o tym, że teraz zaczną się pojawiać najrozmaitsi ludzie i będą opowiadać, jak to pozwolili żydowskiej staruszce ulpocząć na ławce w parku, choć ławka ta jasno i wyraźnie oznaczona była jako zakazana dla Ży-ilów, i jak to jeszcze wetknęli żydowskiemu dziecku kawałek chleba, choć zostało już wzięte do transportu jadącego gdzieś bardzo daleko, i jak w ogó-li- w głębi ducha wszyscy razem wzięci byli bo-lownikami ruchu oporu. — Widzę na pańskim biurku dzwonek ele-k t ryczny — powiedział Rosswein — i widzę, że pan co nie użył, A więc rozważa pan moje polityczne in/echy, których wcale nie chcę się wypierać, uobec faktu, że gdyby mnie nie było, nie mógłby pan siedzieć przed tym dzwonkiem i zastanawiać iv" nad tym, czy ma nacisnąć guzik czy też nie. Wolfram roześmiał się, nawet nie głośno. Kównież Paula natychmiast się roześmiała, co 79 brzmiało jak pozytywka w wielkiej lalce, i Wolfram zauważył, że Rossweinowi drżały teraz ręce. — Wyjaśnię panu, Rosswein, dlaczego się śmiałem — powiedział. — Ja mianowicie wcale jeszcze tego dzwonka nie wypróbowałem. Nie wiem nawet, czy funkcjonuje, a gdyby funkcjonował, gdzie by się odezwał i kto by go usłyszał. Jeśli zechcę, by pana aresztowano, muszę podejść do drzwi i stamtąd kogoś zawołać. I to właśnie zrobię. Wstał i obszedł biurko. Podniósł się także Rosswein; wyglądał bardzo blado, pot wystąpił mu na nosie i na górnej wardze. — Nigdy bym nie uwierzył, że pan może być tak niewdzięczny — powiedział ochryple — niewdzięczny i, choć to słowo zawsze było używane przeciwko nam, nieludzki. — Według stopnia służbowego i funkcji mieści się pan w kategorii zbrodniarzy wojennych, Rosswein — powiedział Wolfram — i również w Republice Schwarzenberg wobec takich ludzi nie będzie się stosowało innego postępowania niż w strefach okupowanych. Nie czekając na dalszą odpowiedź, gwałtownym szarpnięciem otworzył drzwi. I oniemiał. — Dobrze, że pana zastałem! — Reinsiepe opuścił rękę, którą właśnie sięgał po klamkę. — Chciałbym z panem coś omówić, Wolfram. — Cóż, w takim razie nie będę już panom przeszkadzał — rzekł Rosswein, maszerując wprost na Reinsiepego, i ze słowami: — Pan wybaczy! — minął go, bez szczególnego pośpiechu przeszedł wzdłuż korytarza do schodów i zniknął. Reinsiepe potrząsnął głową. — Cóż pan tak stoi jak osłupiały, Wolfram? Czy moje wejście było tak nieoczekiwane? Zawsze lubię robić niespo- 80 il/ianki, wie pan przecież. A kim był pański gość? ( 7y powinienem był go poznać? Wolfram odzyskał równowagę. — Ten czło-u ick był asystentem profesora, u którego właściwie > lieiałem się doktoryzować. Ale to już stara histo- 11,1. — I teraz zgłasza się do pana? — badał dalej Kcinsiepe. — Zupełnie jak grom z jasnego nieba? W gruncie rzeczy, choć sam przed sobą niechętnie się do tego przyznał, Wolfram poczuł ulgę, /c nagłe wejście Reinsiepego i ucieczka Rossweina uwolniły go od konieczności zrealizowania własnej decyzji. — Nie ma naprawdę czystego nieba — powiedział i zaprosił Reinsiepego do zajęcia miejsca na krześle, na którym półtorej minuty wcześniej siedział Rosswein. — W żadnych czasach, a co dopiero w tych. — Więc dlaczego przyszedł? — zapytał Reinsiepe, a ponieważ uważał, że odpowiedź Wolframa kazała na siebie zbyt długo czekać, zwrócił się do 1'auli, która odsunęła się od niego najdalej jak to było możliwe i zaszyła w kącie obok szafy z aktami. — W takim razie ty nam opowiedz, Justyno — t/ekł miłym głosem — czego chciał tutaj ten obcy c/łowiek. Paula, czy też Justyna, wciągnęła głowę pomiędzy nagle skulone wąskie ramiona, a szybko następujące po sobie gardłowe dźwięki, jakie z siebie wyrzucała, wyrażały obronę i niemal coś takiego jak przerażenie. Potem, jakby ogarnięta paniką, wyrwała się ze swojej kryjówki, potykając się podbiegła do Wolframa i skryła się za jego plecami. — Może bała się tego faceta — stwierdził Reinsiepe. — Wyglądał przecież na typa, którego 81 ewentualnie można by się bać. — A do Pauli: — No, opowiadaj. — Przecież pan wie, że ona nie mówi — powiedział Wolfram. — Do mnie może się jednak odezwie. — Reinsiepe skrzywił usta. — Znam ją przecież. Zawsze była całkiem normalna, typ raczej chłodny, w ogóle nie miała skłonności do histerycznych reakcji. Niech mi ją pan kiedyś zostawi na kilka godzin. Jestem przekonany, że Justyna i ja damy sobie z tym radę. Prawda, Justyno? Wolfram poczuł, że Justyna, czy też Paula, mocniej przywarła do jego pleców. — Interesowałoby mnie, Reinsiepe — powiedział — co właściwie zaszło między nią a panem. —- A ja- chętnie bym się dowiedział — odparł Reinsiepe — kim naprawdę był ten dawny asystent pańskiego dawnego profesora, któremu tak bardzo się spieszyło. Powiem też panu, dlaczego chciałbym to wiedzieć. Jestem zdania, że pan, panie Wolfram, marnuje tylko czas w tej oświacie i wychowaniu, bardziej będąc potrzebnym gdzie indziej, i przychodząc tutaj miałem zamiar poinformować pana, że jutro zaproponuję go na szefa wydziału sprawiedliwości. — Ten człowiek nazywa się Benedykt Ross-wein i uratował mi życie — powiedział Wolfram. — Ach, tak — rzekł Reinsiepe. — W jaki sposób? — Był dyrektorem departamentu w ministerstwie sprawiedliwości w Dreźnie i wyższym dowódcą SS. — A więc również pracował w pańskiej nowej dziedzinie — powiedział Reinsiepe. — W takim razie dobrze się składa, i może się pan od razu sprawdzić na tym urzędzie, stawiając go przed sądem. — Podziwiam pana — Wolfram spojrzał na Reinsiepego. — A szczególnie pańską umiejętność zdobywania tak decydujących wpływów w tak krótkim czasie. — Kolektyw! — obwieścił Reinsiepe i wysunął do przodu brodę, tak iż nagle stał się podobny do rudawskiego dziadka do orzechów, jakie rzeźbi się w okolicy Schwarzenbergu. — Zawsze pracuję poprzez kolektyw. Kolektyw, panie Wolfram, niech pan to sobie zapamięta, kolektyw jest wszystkim. I już odchodząc, jeszcze raz się odwrócił, kiwnął lekko dłonią Pauli czy Justynie i zawołał: — No więc, do zobaczenia! Wolfram zaczekał, aż dziewczyna oderwie się od niego i znów wycofa do swojego kąta; potem podszedł do okna i wyjrzał na mały zdziczały park przed ratuszem, gdzie, zaopatrzony w czerwoną opaskę i z karabinem w zgięciu łokcia, spacerował wolno tam i z powrotem jeden z ludzi Kiesslinga. Tak wiele pytań, pomyślał, skąd brać odpowiedzi, i zaczął się obawiać, że popełnił błąd i przecenił sam siebie, zakładając, że jest uodporniony na niepewności, jakie dręczyły innych członków Komitetu, wyjąwszy naturalnie Reinsiepego. Na zewnątrz zapadał zmrok. Wrócił do biurka, usiadł zmęczony, włączył dającą jedynie mętne światło lampę, wziął do ręki drugi arkusz papieru i u góry, pośrodku, napisał: Republika Schwarzenberg Konstytucja To również utopijne dzieło, pomyślał. Ale ostatecznie należało do jego nowego resortu. 82 Taśma Kadletza: Tatiana Długo się zastanawiałem, czy mam o tym opowiedzieć. Sądzę jednak, że spraw osobistych nie można tak po prostu zostawić na boku. Nie tylko rozum, lecz również uczucia człowieka określają jego zachowanie, i samo wyliczenie zdarzeń, nawet najbardziej pełne, to nie cała historia. A w dodatku jeszcze dzisiaj, we wspomnieniu, widzę przed sobą twarz tej kobiety, w otwartych drzwiach wagonu towarowego, jej duże, szare, pytające oczy i uśmiech, dający mi do zrozumienia, że nie ma czego żałować i że postąpiłem całkowicie słusznie; i dzisiaj, tak jak wtedy, ciąży mi świadomość, że wystarczyłoby, żebym zawołał jej imię, Tatiana, a wyskoczyłaby jeszcze w ostatniej sekundzie. Ale nawet i bez tak dramatycznego zakończenia to przeżycie zmieniło moją postawę pod wieloma względami; i jeśli w ostatnich dniach Republiki jednoznacznie opowiedziałem się po stronie Maksa Wolframa, tutaj tkwi jedna z przyczyn. Nie była to po prostu zwyczajna przygoda miłosna, a już z pewnością nie jedno z tych tak częstych krótkich spotkań tutejszych mężczyzn z jakimiś rosyjskimi czy polskimi kobietami, które, przymuszone przez okoliczności, jeszcze głodniejsze niż oni, spały z nimi za piętkę chleba czy pół papierosa. Przymusowych robotników obojga płci było na terytorium Schwarzenbergu mnóstwo. W ratuszu mieliśmy jedynie statystykę za rok 1944, spo- rządzoną na polecenie doktora Pietzscha: tylko w samym mieście było ich około tysiąca sześciuset; w odniesieniu do powiatu nie było żadnych danych, przynajmniej landrat Wesseling twierdził, że takowych nie posiada, i nie widzę powodu, żeby w tym punkcie miał nas okłamywać. Zwożonych tu w czasie wojny obcych umieszczano zazwyczaj w dużych zakładach; ale niektórych kierowano także do mniejszych przedsiębiorstw, zaś niejeden pracował za psi grosz albo w ogóle za darmo w chłopskich gospodarstwach. Gnieździli się w zarekwirowanych gospodach, w wysłużonych salach, w naprędce skleconych barakach; zaopatrzenie w żywność i higiena były żałosne, a teraz, kiedy wszystko się rozpadło i nie było już także pracy, napływali z całej okolicy do miast, przede wszystkim oczywiście do Schwarzenbergu; po drodze żebrali i kradli, mężczyźni zaopatrywali się w broń, przecież po upadku Wehrmachtu dość tego żelastwa walało się wokół, i, jeśli nawet grubego Scharsicha z gestapo słusznie spotkał taki los, nikt nie wiedział, jakie jeszcze akty zemsty przyjdą im do głowy; po tym wszystkim bowiem, czego doświadczyli na własnej skórze, nie można było oczekiwać, że będą przyjaźnie nastawieni do ludności niemieckiej. Dla nas w Komitecie było jasne, że mimo to musimy z nimi rozmawiać i pozyskiwać ich dla siebie; gdybyśmy tego zaniedbali, doszłoby do całkowitej anarchii i stanu przypominającego wojnę domową; i równie jasne było dla nas, że, już choćby ze względu na sytuację zaopatrzeniową, musimy ich jak najszybciej odesłać do Rosjan, którzy ich potem odtransportują dalej. I tak usłyszałem znajome mi już: Więc ty się tym zajmiesz; rozumiałem oczywiście, że to 84 85 wszystko może się nie udać, ale nie mogłem odmówić, byłem bowiem, jeśli wolno się tak wyrazić, odpowiedzialny za stosunki Republiki z zagranicą, a nie dało się zaprzeczyć, że sprawa dotyczyła obcokrajowców. Poprosiłem tylko, żeby przydzielono mi towarzysza Kiesslinga, ale bez broni; sam jeden, skonfrontowany z nie wiem jaką liczbą tych rozgoryczonych, wzburzonych ludzi, czułbym się mocno niepewnie, a Kiessling miał w sobie coś uspokajającego. Moja żona powiedziała: — Ernst, tys chyba zwariował, pozwalasz na siebie zwalać najgorszą robotę. Oni są kompletnie zdziczali i zdemoralizowani, a nie ma już nikogo, kto by ich trzymał w karbach; przy ich obecnym nastroju wystarczy słówko, a zabiją cię. — Berto — powiedziałem — to przecież także ludzie, a nawet robotnicy. I jeśli są źli, to my ich takimi zrobiliśmy. — Właśnie dlatego — rzekła — właśnie dlatego tak się boję. Opisuję tę krótką rozmowę nie tylko po to, by przedstawić moją sytuację, lecz również dlatego, że chciałbym pokazać, jak bardzo żona się o mnie lękała; nasze małżeństwo było stabilne, a i ja nie byłem już w tym wieku, kiedy się wierzy, że pod każdą nową kiecką można znaleźć Bóg wie jakie rajskie rozkosze, i w końcu Berta i ja wspólnie przeżyliśmy w ostatnich latach tak wiele złego, ze już samo to nas wiązało. Nie istniał więc żaden rozsądny powód, jaki mógłbym przytoczyć na usprawiedliwienie mojego postępowania, które zadało ból dwóm drogim mi osobom, a wśród towarzyszy w Komitecie wywołało nie tylko powszechne potrząsanie głową, lecz także poważne wątpliwości. Ale pomiędzy ludźmi istnieje cos 86 takiego jak chemia, w której przecież także dwa pierwiastki, dotąd unoszące się swobodnie w przestrzeni, zderzają się w momencie spotkania i z nieodpartą siłą wchodzą w związek. Ten moment nadszedł dla mnie rankiem po wspomnianym postanowieniu Komitetu, w obozie dla obcych robotników ,,Czerwony Młyn", największym w Schwarzenbergu, przy spotkaniu ze wspomnianą już Tatianą, Tatianą Orlową, kiedyś nauczycielką niemieckiego w Rostowie nad Donem, jak mi powiedziała występując z szarego, wydzielającego stęchły zapach tłumu, żeby tłumaczyć moje słowa; ona także zdawała się odczuwać efekt tej chemicznej siły, gdyż mówiąc dalej, zdania, których treść mi umknęła, patrzyła tylko na mnie, i to z takim wyrazem twarzy, jakby chciała powiedzieć, przecież my się znamy, z innej epoki lub z innej gwiazdy, i gdzie byłeś tak długo. Obejrzałem się na Kiesslinga, ale on chyba nic nie zauważył z tego niemego epizodu i interesował się tylko wciąż rosnącą gromadą mieszkańców obozu, którzy podchodzili do nas coraz bliżej, przy tym jednak wyglądali raczej wyczekująco niż groźnie, tak jakby mieli nadzieję, że dostaną od nas jakieś podarki. Czy ich postawę, która w ogóle nie odpowiadała naszym obawom, należało tłumaczyć naszym niewinnym wyglądem, bo nie na darmo weszliśmy do obozu z podniesionymi rękami, żeby okazać nasze pokojowe zamiary, czy też sprawiły to czerwone opaski, które Kiessling i ja nosiliśmy na ramieniu, albo coś, co zawołała do nich Tatiana, trudno było osądzić. Mogę tylko w przybliżeniu zreferować to, co na moją prośbę Tatiana tłumaczyła na rosyjski, przy czym wdzięczny byłem mojemu Bogu, albo temu, kto tam pełnił służbę w miejscu Boga, że już wcześniej sobie obmyśliłem, 87 co należało wyjaśnić tym zagubionym ludziom, by nakłonić ich do jakiejś współpracy; albowiem pod wrażeniem, jakie wywarła na mnie obecność Tatiany, wymyślenie takiego apelu na poczekaniu nie byłoby chyba możliwe. Wywodziłem więc, wciąż zwrócony do Tatiany, która tłumaczyła miękkim, ciemnym, opartym na rosyjskiej intonacji głosem: Towarzysz u mego boku i ja przyszliśmy do nich w przyjaźni, inaczej niż ci, od których do tej pory otrzymywali rozkazy i polecenia; ich czas się skończył, także dzięki mężnej Armii Czerwonej, która pokonała i unicestwiła wojska Hitlera; lecz my, niemieccy robotnicy, którzy nigdy z własnej woli nie napadlibyśmy na inne kraje i nie zniszczyliśmy domów i własności innych ludzi, i którzy byliśmy przez obalony właśnie reżim uciskani i wyzyskiwani podobnie jak oni, przejęliśmy tutaj władzę i chcemy im pomóc, by jak najszybciej powrócili do swojej ojczyzny; lecz władza ta jest jeszcze świeża i krucha, i z wielu stron zagrożona, i stoi przed trudnościami niemal nie do pokonania, dlatego teraz zwracamy się do nich, którym wiodło się jeszcze gorzej niż nam: potrzebujemy waszego wsparcia, waszej pomocy. To co mówiłem, z przerwami na tłumaczenie Tatiany, nie wydawało mi się szczególnie przekonywające, formułki, wymyślone wprawdzie w naj-uczciwszym zamiarze, które jednak mnie samego nie poruszały. Wciąż tylko czekałem, aż Tatiana znów podejmie wątek, a moje myśli krążyły wokół pytania, jak mógłbym sprawić, żeby ten głos, który tak mną wstrząsnął, mówił wyłącznie do mnie i dla mnie. Drgnąłem. Kiessling trącił mnie łokciem: tłum, i tak już chyba sceptyczny, okazywał zniecierpliwienie; tylko Tatiana się uśmiechała. — Konkretnie! — syknął Kiessling. — Mów konkretnie! — Wybaczcie — powiedziałem — zamyśliłem się. Wyobrażałem sobie, jak to będzie, kiedy wrócicie do domu, po tak długim czasie. To nie była część konceptu. Ale jakież konkrety mieliśmy do zaoferowania, a może, pomyślałem sobie, właśnie odrobina fantazji lepiej nadawała się do pozyskania tych ludzi, niż odczytanie listy obowiązków i żądań, a Tatiana rzeczywiście zdawała się ciekawa, jak wyobrażałem sobie ten powrót do domu. Nie owijałem w bawełnę, że trudno się spodziewać miodów, a podróż też nie będzie należała do przyjemności, choć pomożemy im się wyprawić w drogę najlepiej, jak umiemy; kraj do którego powrócą jest okaleczony wojną jak rzadko który, lecz to wiedzą lepiej ode mnie, bo przecież raz już tamtędy przejeżdżali, wówczas zresztą w kierunku zachodnim, i mogą sobie wyobrazić, o ile więcej musiano od tego czasu zniszczyć. Niemniej znów będą wśród swoich i, daj Boże, znów zobaczą ukochanego męża lub ukochaną żonę, matkę, ojca, siostrę i brata. Tak mniej więcej mówiłem, tylko obszerniej i bardziej szczegółowo, zwłaszcza gdy szło o sceny ponownych spotkań; musiały mi się kołatać w głowie i l/iecięce wspomnienia staromodnie ilustrowanych książek, wędrowny czeladnik nareszcie w domu, ławka z darniny u grobu rodziców. Nigdy się nie dowiedziałem, ile z tego wszystkiego Tatiana pod-iv'ła i jak rozłożyła akcenty, ale uważam za możliwe, że uchroniła Kiesslinga i mnie przed wyśmia- 88 89 niem, przepędzeniem lub zgoła pobiciem na miejscu. W każdym razie propozycja, żeby się najpierw jakoś zorganizować, wyszła od niej; poinformowała mnie, że właśnie powiedziała o tym swoim ludziom, i to w moim imieniu, a teraz pozostawia mi podanie szczegółów; co też i uczyniłem: niech każda grupa, wyjaśniłem, wybierze swojego rzecznika, a ogół rzeczników utworzy komitet obozowy, który z kolei będzie naszym partnerem do rozmów, odpowiedzialnym za dyscyplinę ogólną i kwestie administracyjne, zwłaszcza w czasie przygotowań do podróży do domu. A potem również to zostało załatwione i ludzie rozeszli się, rozczarowani, jak sądziłem, gdyż oczekiwali chyba czegoś bardziej namacalnego niż słowa. Tatiana odprowadziła Kiesslinga i mnie do bramy. Tam ująłem jej rękę w dłonie, i staliśmy tak, bez słowa, nie wiem, jak długo. W końcu nie dało się już dłużej ignorować pokasływania Kiesslinga i Tatiana powiedziała, że z pewnością to i owo trzeba będzie jeszcze wyjaśnić w tym czy innym punkcie, tymczasem jednak mój przyjaciel i ja powinniśmy wiedzieć, jak bardzo ją cieszy ta inicjatywa ze strony niemieckich towarzyszy; w tak chaotycznych czasach najgorsza jest niepewność, a ta została teraz przynajmniej rozwiana. Byłem zdumiony, jak szybko, mimo zamyślenia, zareagowałem na sygnał Tatiany. I ja jestem zdania, oświadczyłem, że naszej narady w żadnym wypadku nie można uważać za zamkniętą i pod wieczór postaram się jeszcze raz zajrzeć do „Czerwonego Młyna"; a zwracając się do Kiesslinga powiedziałem, że chyba będzie mi towarzyszył? Kiessling skrzywił usta. Potem, kiedy przeszliśmy już kawałek ulicy wiodącej pod górę i Tatiana nie mogła nas usłyszeć, dał upust swej złości: 90 czyżbym zapomniał, że w tym mieście jest łącznie osiemnaście kwater zbiorowych i obozów, w każdym z nich grupy o innym składzie i trapione innymi problemami, wszystkie zaś musimy odwiedzić, a w ogóle to jak mogłem dać się tak skołować, zwykle jestem przecież trzeźwym człowiekiem konkretu, i takie znów cudo to ta tłumaczka nie jest, żebym musiał dla niej tracić głowę, jestem żonatym mężczyzną, ponadto zostały ze mnie już tylko skóra i kości, skądże więc chcę wziąć potrzebne siły. Wizyty w pozostałych siedemnastu kwaterach jednak się nie odbyły, przynajmniej nie tego dnia. Naprzeciw nam wyjechał bowiem z warkotem motocykl, kierowany przez jednego z ludzi Kiesslinga, który zdawał się odczuwać najwyższą ulgę, /e w końcu odnalazł szefa, i pospiesznie opowiedział, że w teatrze pod gołym niebem ukrywają się uzbrojeni ludzie, obserwował ich właściciel altany w pobliżu, i, sam schowany za krzakami, rozpoznał wśród nich Lippolda, ortsgruppenleitera partii, chociaż ten nie miał na sobie munduru, tylko luźną marynarkę zamszową o brzegach ozdobionych licznymi frędzlami, jak ktoś z Dzikiego Zachodu. Zainteresowanie Kiesslinga moją osobą i manowcami, na które mogłem zboczyć, rozwiało się momentalnie. Wskoczył na siodełko, podciągnął w górę kolana, chwycił się pleców motocyklisty, zawołał: — Jazda! Naprzód! — i odjechał podskakując na dziurawym bruku w stronę ratusza. Poszedłem na skróty ścieżką, która prowadziła przez rzekę i tory kolejowe, i wychodziła na rozebraną już przez nas w trzech czwartych zaporę przeciwczołgową na szosie do Aue, przecinała ją poniżej szkoły, gdzie w ogródku grzały się na 91 słońcu grupki rannych, potem wspinała się na zbocze i urywała tuż przed wejściem do amfiteatru. Było mi bardzo na rękę, że Kiessling zostawił mnie samego; dzięki temu mogłem się zastanowić nad Tatianą i moim nagłym wzburzeniem uczuć i nad tym, ile wycierpię, gdybym tę kobietę, której w o-góle jeszcze nie zdobyłem, utracił wskutek mojej własnej działalności jako, nazwijmy to tak, komisarz do spraw repatriacji; a równocześnie miałem nadzieję, że akcja, którą teraz podejmował Kiessling, rozproszy moje mroczne myśli. Amfiteatr w Schwarzenbergu jeszcze dziś stoi nie naruszony: od proscenium ciągną się w górę rzędy drewnianych ławek; na prawo od sceny sterczą skały, częściowo porośnięte drzewami, z których w zależności od potrzeb skaczą na scenę zbójcy, Indianie lub żołnierze, a z lewej stoją trzy chaty z bierwion, które są jednocześnie kulisami i garderobą; cementowy bunkier za ostatnim rzędem służy w czasie nocnych przedstawień oświetleniowcom i, dwa lub trzy razy w tygodniu latem, kiedy jest kino, operatorom filmowym. Właśnie ten bunkier, ze szczelinami otworów dla rozmaitej aparatury, napełniał mnie troską: ludzie zdecydowani na wszystko mogli się tam obwarować i długo bronić, zwłaszcza wobec wojskowych dyletantów, a takich była wśród nas większość. Nie przesiedziałem na moim stanowisku nawet pięciu minut, kiedy nadjechała rozklekotana ciężarówka Kiesslinga, jedyny egzemplarz motoryzacji sił porządkowych Republiki, z około dwudziestu ludźmi na platformie i dwoma karabinami maszynowymi. Teraz nie wiem, i nigdy o to Kiesslinga nie zapytałem, czy to odwaga czy też całkowita nieznajomość sytuacji sprawiła, że niezwłocznie kazał wysiadać i na czele swoich ludzi 92 przelazł przez płot za chatami, podczas gdy karabiny grzały na chybił trafił ile wlezie. Z równie małą pewnością da się powiedzieć, czy członkowie powiatowego kierownictwa Partii Narodowosocjali-stycznej w Schwarzenbergu, którzy przycupnęli w chatach jak zalęknione kury i bez oporu dali się odprowadzić, byli po prostu tchórzliwi czy też, zaskoczeni nagłym atakiem Kiesslinga, nie mieli już czasu, by udać się do bunkra, w którym znajdowały się karabiny i broń automatyczna w dużej ilości, albo sięgnąć przynajmniej po pistolety, które nosili przy pasach lub mieli w zasięgu ręki. Tak czy owak było to zwycięstwo, i mogłem jedynie powinszować Kiesslingowi, kiedy jako ostatni i bez broni przesadziłem płot i byłem świadkiem, jak ci panowie opuszczali chaty, z rękami nad głową, a wielu z nich dosłownie w zbójeckich kostiumach z teatralnych magazynów. Kiessling przyjął gratulacje ze spojrzeniem, które jasno mówiło, że i ja mógłbym święcić tryumfy, gdybym tylko zaczął odpowiednio postępować; później odesłał jeńców pod silną eskortą do zamkowej wieży i zajął się łupami, znoszonymi z chat i bunkra: skrzynie żywności, piwa, wina, kilka beczek benzyny; akcja się opłaciła, i w ogólnej radości, jaka zapanowała w ratuszu po naszym przybyciu, nikt nie zauważył, że zniknąłem bez pożegnania. Znalazłem Tatianę. Czekała na ulicy przed wejściem do obozu, z dala od innych, którzy tam wystawali rozmawiając ze sobą; zdało mi się, że c/.uję bicie tętna w żyłach i musiałem się zmusić do powiedzenia czegoś, co mogło uchodzić za powitanie. — Dokąd? — zapytała, jakby było oczywiste, 93 ze Wszystko przygotowałem: pokój dla nas dwojga, napoje, łóżko. Zdecydowałem się na drogę, którą szedłem rano. Zrobiłem to prawie bez namysłu; dzisiaj sądzę^ że wybrałem ją, bo w moich myślach już raz dala mi schronienie. Po drodze unikałem dotykania Tatiany- Mówiła o tym i o owym, rzeczowo, o 2darzeniach w „Czerwonym Młynie" po moim odejściu, i ° wszystkim, co przedsięwzięła, by przeforsować moje propozycje, choć nie jest pewna, czy wszyscy mieszkańcy obozu oczekują planowanej podróży do ojczyzny z tak wielką radością. To powinno było mnie zastanowić, ale nie miałem jasności nawet co do tego, czy dobrze usłyszałem^ i tak czy inaczej najważniejszy nie był dla mnie sens jej słów, lecz znowu, jak przy porannym spotkaniu, brzmienie jej głosu, i przypomniałem sobie, jak bardzo pragnąłem usłyszeć ten głos mówiący tylko do mnie, i byłem szczęśliwy, że to pragnienie teraz się spełniło, a ona zwróciła ku mnie twarz i położyła mi rękę na ramieniu. Czasami, gdy o tym myślę, wydaje mi się zdumiewające, jak głęboko utkwiły mi w pamięci nawet drobne gesty i nieważne chwile podczas tych uiewielu wspólnych godzin, jakie były nam dane. Myślę, że jeszcze dziś tym żyję, a światło lampy naftowejw środkowej chacie na lewo od amfiteatru Schwarzenberg, które, osłonięte przeze mnie starannie papierem gazetowym, rzucało mały stożek łagodnej jasności na rysy twarzy, barki i piersi Tatiany, stało się, proszę wybaczyć to sentymentalne stwierdzenie, światłem mojego życia. Puszka gulaszu, paczuszka sucharów i dwie butelki wina, które znalazłem ukryte pod jakimiś szmatami w kącie chaty, to jedyne rzeczy, jakich pozbawiłem publiczną własność Republiki. I przez chwilę naszła mnie myśl, czy nie powinienem przynieść do domu dla Berty przynajmniej kilku sucharów; potem jednak wybiłem to sobie z głowy, bo to jeszcze bardziej skomplikowałoby sprawę, a poza tym cieszyła mnie możność ofiarowania czegoś Tatianie. I piliśmy wytrawne czerwone wino, pochodzące z Francji, które nas rozpaliło, leżeliśmy, wprawdzie na łóżku polowym, ale za to na miękkim materacu i poduszkach, które zostawili panowie z kierownictwa powiatowego, i Tatiana powiedziała do mnie coś po rosyjsku, a chociaż nie /rozumiałem jej słów, wiedziałem, co oznaczały. 94 10 Wojskowe intermezzo Ponieważ po zakończeniu działań wojennych sergeant James McNeill Whistler nie jest już tak bardzo potrzebny jako kartograf, ale nie służył w wojsku wystarczająco długo, żeby go zdemobilizowano, został przeniesiony wraz ze swym porucznikiem do jednego z departamentów rządu wojskowego USA w mieście Auerbach, centrum administracyjnego powiatu o tej samej nazwie, który przylega do zachodniej granicy Republiki Schwar-zenberg. Nie oznacza to jednak, że spędza dni głównie w Auerbach czy zgoła w kancelariach rządu; jego dawniejsza uboczna działalność w charakterze eksperta do spraw sztuki pochłania coraz większą część jego czasu, gdyż pokój o tyle sprzyja sztukom, że oficerowie i podoficerowie mogą teraz w spokoju i dokładniej zwiedzać zamki i muzea, posiadłości wiejskie i miejskie wille, o ile nie zostały spalone lub zniszczone bombami. Jednakże tego dnia faktycznie znajduje się w przedpokoju kancelarii porucznika Lamberta, gdzie przyjmuje niewysokiego cywila o wyłupiastych oczach, który niemal dysząc z usłużnej gorliwości i wśród wielu usprawiedliwień z powodu opóźnienia powstałego przez dłuższy, przymusowy pobyt na amerykańskim punkcie kontrolnym, przekazuje mu list do komendanta rządu wojskowego, napisany w języku angielskim, jak podkreśla posłaniec, by zaakcentować ważność pisma. Komendant detachement rządu wojskowego w Auerbach, cap-tain Woodruff, pojechał, jak Whistlerowi wiadomo, do miasta Zwickau, żeby omówić ze zwie- rzchnią władzą kilka spraw natury techniczno--administracyjnej, lecz przede wszystkim po to, by osobiście odebrać rację whisky przysługującą oficerom wydziału; przeto Whistler udaje się do Lamberta i machnąwszy ręką, co tylko przy dużej dozie wyrozumiałości można by określić jako oddanie wojskowego honoru, składa meldunek: — Lieu-tenant, sir, jakiś typ za drzwiami — mówi — twierdzi, że przybywa z naszego trójkąta. Lambert pojmuje, że sergeant Whistler ma na myśli ten, z grubsza rzecz biorąc, trójkątny kawałek górskiej ziemi, któremu oni dwaj, z pomocą clwudziestopięciocentówki, wystarali się o błogosławieństwo państwowej suwerenności, i myśli, dawno już powinienem był się tym zainteresować, a jednocześnie ciężko mu na duszy, bo do tej pory lak niewiele zrobił również w sprawie Estery, szereg zapytań, na pewno, listownie i telefonicznie, w innych placówkach rządu w innych miastach, ale żadnych prawdziwych poszukiwań, żadnych osobistych wizyt; czyżby jego sumienie wystygło, czy też obawia się definitywnej informacji, która mogłaby brzmieć: Last seen on her way to Aus-chwitz? — Whistler — mówi — niech pan wpuści tego typa. Człowiek ów wchodzi drobnymi kroczkami, pośpiesznie szurga nogami w ukłonie i zaczyna od powtórzenia tekstu, który przedtem wygłosił już do Whistlera: że pan landrat Wesseling w Schwarzen-hcrgu dał mu do zrozumienia, jaką to polityczną, ba, historyczną doniosłość ma powierzone mu pismo, i że ma baczyć jedynie na to, aby nie 11 ostało się w niepowołane, to jest w bolszewickie ręce, tylko jak najszybciej i prostą drogą dotarło ilo podanego na zalakowanej kopercie adresata, 96 97 przy czym wskazuje drżącym palcem na list, który wciąż jeszcze nie otwarty leży na biurku Lamberta. — Nazwisko? — pyta Lambert. — Hempel. Friedrich Wilhelm Hempel — mówi ten drugi i zaczyna się śmiać, nieoczekiwanie i nonsensownie, cienkim, załamującym się śmiechem. — Zawód? — Urzędnik państwowy. — Nie najlepsza rekomendacja — mówi Lambert. — W tym państwie. Hempel śpieszy z wyjaśnieniem, że jego szet, pan Wesseling, autor listu, w ogóle nie był członkiem owej zbrodniczej partii, zaś on sam, jako osobisty referent pana landrata, już choćby przez wzgląd na lojalność, również powstrzymał się od członkostwa, chociaż pewna placówka uporczywie wywierała na niego nacisk, aby jak najściślej obserwował zachowanie pana landrata i składał raporty wspomnianej placówce; on jednak, choć utracił przez to różne przywileje, wolał powiadomić o tym żądaniu pana landrata. Takim człowiekiem jest pan landrat, i takim jest on sam. — Czy nie zna pan — strzela na chybił tratił Lambert — niejakiej Estery Bernhardt? Nigdy pan 0 niej nie słyszał? . — A powinienem ją znać? — pyta gorliwie Hempel. , — Nie, skądże znowu — odpowiada Lamom 1 wydaje polecenie — proszę przynieść filiżankę kawy dla tego człowieka, sergeant. Potem rozrywa kopertę i czyta rozwiewa biurokratyczną niemczyznę landrata, na której angielskie słówka wiszą niby źle dopasowana maska: ponieważ powiat Schwarzenberg jest obecnie jeszcze nie zajęty i z każdej strony odcięty od 98 wywozu i przywozu towarów, a tam przecież od zawsze żyło się z wymiany miejscowej produkcji dóbr przemysłowych na środki żywnościowe z zachodniej Saksonii i innych części kraju, a w szczególności z powiatu Auerbach, z którego to powodu teraz wszystkie zapasy zostały wyczerpane, w młynach nie ma już mąki, w sklepach ziemniaków, nie mówiąc już o mięsie, tłuszczu i medykamentach, z czego wskutek grożącej klęski głodu wynika niebezpieczeństwo epidemii i niepokojów, których nie da się opanować własnymi siłami policyjnymi, dlatego też usilnie prosi o natychmiastowe zajęcie jego powiatu, przez co również otworzyłyby się granice na zachód w celu prowadzenia korzystnego handlu, a dalej prosi, by jego, landrata jak najszybciej wezwać dla omówienia wszystkich tych spraw; podpisano Wesseling. — Czy nie sądzi pan, Whistler — mówi Lambert — że ponosimy pewną odpowiedzialność /a nasz trójkąt, jak pan go raczy nazywać? — Ja? — pyta Whistler. — Ja jestem tylko małym sierżantem, wciąż jeszcze. — Ale, jak czytam w liście, oni tam głodują — mówi Lambert. — A gdzie nie głodują? — pyta Whistler. — I czy ma pan środki, żeby ich wszystkich nakarmić? — Ale jednak trzeba spróbować — mówi Lambert, któremu, jeszcze z czasów w ojcowskim ilomu, stoi przed oczyma obraz pięciu bochnów i hłeba i dwóch ryb, którymi Jezus nakarmił tysiączne rzesze. — A poza tym, ten niezależny kraik, który stworzyliśmy wspólnie, pan i ja, Whistler, list jedynym poletkiem doświadczalnym, gdzie można by obserwować, co ci Niemcy zrobiliby ze swoim krajem, gdyby pozostawić ich samym sobie. 99 f Brwi Whistlera przesuwają się w górę.— Czy w ciągu minionych dwunastu lat nie dosc się napatrzyliśmy? . . — Mam wrażenie, że nie chce pan zrozumieć, co mam na myśli — mówi z gniewem Lambert. — Proszę za mną, jedziemy. Potem siedzą w jeepie Lamberta, sergeant Whistler przy kierownicy, lieutenant obok niego z prawej, a na ławeczce z tyłu Hempel, kurczowo trzymający się jedną ręką siedzenia, podczas gdy drugą wsuwa między pożółkłe zęby jeden za drugim herbatniki z amerykańskiej racji „W , Mimo dyskusji, jaką odbył z Whistlerem, lieutenant Lambert jest z siebie zadowolony: wreszcie jakieś przedsięwzięcie wykraczające poza ru- j tynę, rodzaj wyprawy badawczej, po której spodziewa się w dodatku, że może przybliżyć go do rozwiązania jego osobistego problemu i pomoc mu dojść do ładu z samym sobą. Fakt, że ten Schwar-zenberg, ściśle rzecz biorąc, nie mieści się w zakresie jego obowiązków, niewiele go przy tym martwi, captain Woodruff nie jest w tych sprawach małostkowy, to nie biurokrata, przyszedł z branży naftowej; gdzie bez ustanku podejmuje się wypady na obce pola; oczywiście, jeśli po swoim powrocie nie zastanie Lamberta, przywłaszczy sobie przydział whisky należny porucznikowi; no coz, dla sprawy człowiek powinien umieć ponosić rowniez Lasy ciemnieją, droga wiedzie stromo pod górę, z prawa i lewa doły strzeleckie, pospiesznie wykonane, pośpiesznie opuszczone, potem zapory przeciwczołgowe, zepchnięte na bok stalowe szyny, tam jakiś człowiek leży jeszcze przed zaroślami, twarz i ciało spuchnięte do podwójnych rozmiarów, z kurtki munduru odpadły guziki, wiosenny 100 zapach leśnych kwiatów miesza się ze słodkawą wonią zgnilizny, dlaczego nikt stąd nie zabierze tego trupa. Lambertowi przychodzą na myśl zasłyszane historie o zasadzkach ludzi z Werwolfu; to byłby idealny teren; ale potem widzi w dolinie srebrzystą rzekę, skacząca woda rozbryzguje pianę na skalne odłamy: Zwickauer Muldę; a obok kamiennego mostu, który zapomniał wysadzić u-ciekający Wehrmacht, duży szarozielony namiot, przed nim kilka pojazdów, małe dymiące ognisko: ostatnia forpoczta jego armii. Okrzyk: Hi, Boys!, i przez granicę; od tego miejsca będzie miał dla własnej ochrony już tylko siebie samego i Whistlera. Ale początkowo nic się nie zmienia. Znowu las, miejscami skąpe pola, na nich niekiedy człowiek, zgięty, jakby czegoś szukał; sadzeniaki, mówi Hempel, który już jako tako się nasycił, kradną wszystko, to potworne. Tu i ówdzie zagroda, jedna, dwie pochylone chałupy; nawet w najlepszych czasach panowała tu bieda. Później w Sosa, gdzie odgałęzia się droga na Schwarzen-berg, tablica z nazwą miejscowości jeszcze stoi, choć podziurawiona kulami, krzyki, zbiegowisko: wojsko, stwierdza Lambert, niemieckie wojsko, i to uzbrojone; skąd oni się tu wzięli, myśli, czyż to możliwe, jak gdyby nic się nie stało, jakby nie było żadnej kapitulacji, żadnego rozkazu aliantów, by złożyć broń; i czy to jest pierwszy owoc na jego doświadczalnym poletku? Każe zwolnić i jednocześnie poluzowuje karabin, tkwiący w olstrze obok siedzenia. Przed jedynym większym budynkiem przy drodze, najwidoczniej siedzibą burmistrza, parkuje odkryty szary mercedes, obok dwie ciężarówki, z których jedna jest załadowywana skrzyniami i workami, zapewne 101 #%* zdobycz. — Awers czy rewers — szczerzy się Whistler — co to było, awers? — Awers, niech Bóg pana skarze — mówi Lambert i unosi rękę. Whistler zatrzymuje jeepa kilka metrów przed mercedesem. Natychmiast obstępuje ich tłum, z przodu hełmy, za nimi ludność, czekająca na rozwój zdarzeń, milcząca, aż w końcu ktoś głośno wyraża przypuszczenie, że jednak teraz Amerykanie wkroczą na terytorium Schwarzenbergu. Potem gwałtownie otwierają się drzwi budynku, wychodzi człowiek w uniformie, szerokie barki w srebrnym blasku epoletów, sztywnym krokiem zbliża się do jeepa, staje w całej swej okazałości przed Lambertem, unosi palce do czapki i oznajmia: — Haupt-mann Stiilpnagel! — i wskazując na swoich ludzi, którzy nagle stanęli na baczność: — Grupa bojowa Stulpnagla! — a potem ryczy: — Egloffstein! Gefrajter Egloffstein, wyjaśnia Stiilpnagel głosem znów umiarkowanym, będzie tłumaczył; to młody wykształcony człowiek, zna kilka języków, jak też w ogóle jego ludzie są wszystkim innym, tylko nie bandą nieokrzesańców, pozory mylą, to dobrany wedle wojskowych aspektów oddział elitarny. Lambert pociera czoło, nie tyle z powodu bezczelności tego człowieka, co dlatego, że nazwisko Egloffstein obudziło w nim pewne wspomnienie; pozostaje ono jednakże mgliste, i Lambert nie wie, gdzie ma je umiejscowić, nawet wtedy, gdy młody Egloffstein melduje swoje przybycie, blady i z uśmiechem wokół miękkich, ładnie wykrojonych warg, prawie jakby chciał się z czegoś usprawiedliwić. Lambert wciąż jeszcze siedzi w jeepie, jedno kolano podciągnięte, na nim gotowy do strzału karabin, a Hempel szepcze mu do ucha: nie, ani 102 on, ani pan landrat nie wiedzieli o istnieniu tego oddziału, nie mówiąc już o tym, by działał zgodnie z jakimkolwiek urzędowym zezwoleniem; to wszystko pokazuje tylko, jaka tu panuje sytuacja i jak pilnie konieczne jest szybkie wkroczenie armii amerykańskiej na ziemię schwarzenberską. Stiilpnagel, który nie może zrozumieć poszeptywania wyłupiastookiego, wrzeszczy nań: — Zamknij gębę!— i, ponownie zwrócony do Lamberta, zapewnia go, że on i jego grupa bojowa, jako świadomi obowiązku żołnierze niemieccy, dbają o spokój i porządek na tym terenie, póki jeszcze nie rządzi żadna władza okupacyjna; lecz od razu są do dyspozycji Amerykanów, a szczególnie pana porucznika. Egloffstein zabiera się do tłumaczenia, ale Lambert macha ręką: wystarczająco rozumie niemiecki. — A proszę mi wyjaśnić — pyta z gestem, który obejmuje zamieszanie tej sceny łącznie z ludnością i łupem — co to wszystko znaczy? Przy tym to, co mówi mu ten kondotier, niepokoi go znacznie mniej niż fakt, że wciąż jeszcze nie zdołał umieścić w odpowiednim kontekście nazwiska młodego tłumacza, Egloffsteina, i tylko jednym uchem słucha prostodusznie-jędr-nych słów Stulpnagla: jak to dopiero co przegonili z urzędu nowego burmistrza Sosy, którego nie mianował nikt inny, tylko paru jego czerwonych kompanów, w swoim gabinecie miał nawet książki bolszewickie; ptaszek zdążył jednak zwiać, wyskoczył przez tylne okno i uciekł na przełaj, w dodatku zygzakiem, tak że nie był dobrym celem dla karabinów, dokąd, no, na pewno do swoich towarzyszy w Schwarzenbergu, którzy tam zagarnęli władzę; w ten sposób ucieczka ma przynajmniej także swą dobrą stronę, bo nagłe pojawienie się 103 tego faceta napędzi komunistom w ich ciepłym gniazdku zbawiennego stracha, i on, hauptmann Stiilpnagel, ma nadzieję, że przeprowadzając tę akcję działał dokładnie po myśli amerykańskiej władzy okupacyjnej. Lambert przelotnie przyjmuje do wiadomości, że w Schwarzenbergu obok landrata Wesselinga również inni ludzie zdają się trzymać nici w ręku; potem jednak ta myśl się gubi i Lambert, jakby go oświeciło, pyta: — Czy pan nie pochodzi z Drezna, gefrajter Egloffstein? Chłopiec zaskoczony podnosi wzrok. — Tak jest, sir! — a potem: — Skąd pan to wie? W mózgu Lamberta rzeczy zaczęły układać się w całość, nazwisko, miasto, które teraz poszło z dymem i obróciło się w popiół, dziewczyna o imieniu Estera, pożegnanie, jego przyrzeczenie, sprowadzę cię do nas, którego nie mógł dotrzymać z przyczyn od niego niezależnych; do otrzymania wizy imigracyjnej konieczne były gwarancje finansowe dla przybysza, których Lambert ojciec w swoim probostwie w Wisconsin nie chciał udzielić, jakaś tam panna Estera Bernhardt, a może jeszcze ma wejść do jego solidnej chrześcijańskiej rodziny, tu kończyła się miłość bliźniego. A może ojcowska surowość, pyta siebie teraz Lambert syn, posłużyła mu znowu tylko jako usprawiedliwienie własnego uchybienia, własnej letniości serca? I czy Estera przeczuwała to już wówczas, bo inaczej dlaczego przy ostatnich uściskach powiedziała mu z ledwie wyczuwalnym drżeniem ramion: A gdyby zupełnie nie dało się wytrzymać, w Dreźnie zawsze znajdę ochronę i dach nad głową, u Egloffstein ów... Lambert wysiada z jeepa, staje tuż przed młodzieńcem i pyta go, przy czym wewnętrzne napięcie można rozpoznać tylko 104 po wibracji głosu: — Czy pańskim ojcem jest pastor Lothar Egloffstein i kościoła św. Krzyża? — Był — mówi chłopiec — był. Tych ostatnich, najgorszych chwil już z nami nie przeżywał. A gdzie są teraz moja matka i siostra, nie wiem. Lambert wsuwa mu dwa palce pod brodę, tym sposobem lekko unosząc w^ską twarz pod obdrapanym hełmem, i pyta: — A gdzie mogłaby się znajdować Estera Bernhardt też pan nie wie? Pauza, nieskończenie długa jak na Wyobrażenia Lamberta. Twarz chłopca stała się jakby odrobinę bledsza, myśli, ale to może się brać także z chmury, która zasłoniła słońce. — A kto to jest, jeśli wolno spytać, ta Estera Bernhardt? — Naprawdę pan tego nie wie? — Nie. Ani jeden muskuł, który by się poruszył, myśli Lambert, nic, co najwyżej krótkie spojrzenie, kątem oka, na Stiilpnagla. W czasie wojny Lambert miał wystarczająco dużo do czynienia z Niemcami, z jeńcami wojennymi jak i z cywilami, i sądzi, że zna ich gruntownie: ten Egloffstein byłby cudem samoopanowania, gdyby nie mówił prawdy; i jakiż powód miałby ten chłopiec, by okłamywać go w sprawie Estery? Lambert opuszcza palce, którymi mocno trzymał głowę chłopca, i mówi: — O ile wietn, panna Estera Bernhardt była zaprzyjaźniona z pańską rodziną. — Nic mi o tym nie wiadomo — odpowiada Egloffstein, i dodaje strzelając nagle obcasami- — Sir! Lambert udaje się z powrotem do jeepa. Czuje się przybity. Cóż za głupota, to wypytywanie o najbardziej prywatne sprawy zupełnie publicznie, 105 i co to za publiczność! Dlaczego w ogóle kazał tu zatrzymać? Co go obchodzi Stiilpnagel i cały ten jego oddział, którego miejsce zgodnie z prawem jest za drutem kolczastym albo przed sądem, co go obchodzi ten nędzny Schwarzenberg i to, co się w nim dzieje, dwudziestopięciocentówka równie dobrze mogła upaść odwrotnie, rewersem do góry. najchętniej kazałby zawrócić i pojechałby z powrotem do Auerbach, ale teraz i tego nie może już zrobić, kolejny raz, jak się zdaje, w grę wchodzi przypadek, i wszystko jest już zdecydowane. Daje więc Whistlerowi znak do dalszej jazdy. Lecz zaledwie jeep ujechał kilka kroków, jeszcze raz każe zatrzymać i ruchem ręki przywołuje Egloffsteina. — Gdyby jednak — mówi do niego — miał mi pan coś do powiedzenia o pannie Esterze Bernhardt lub w innej sprawie, to nazywam się Lambert, lieutenant Lambert, i znajdzie mnie pan przy rządzie wojskowym w Auerbach. Potem z kamienną twarzą przyjmuje salut Stulpnagla, i w kilka sekund później znika razem z jeepem, kierowcą i pasażerem. Na miejscu pozostaje ludność Sosy, wzburzona kradzieżą resztek swoich zapasów, wypędzeniem nowego burmistrza i nieoczekiwanymi amerykańskimi gośćmi, pozostaje grupa bojowa Stulpnagla, gotowa do wsiadania na ciężarówkę. Sam Stiilpnagel jest zamyślony; wolałby kontynuować swoje przedsięwzięcie bez jakichkolwiek świadków z zewnątrz; chociaż, mówi sobie, jeśli już, to lepszy Amerykanin, tych łatwiej omotać niż Rosjan. — Egloffstein! — woła. — Wsiadaj! Obaj zajmują miejsca na tylnym siedzeniu mercedesa. Mała kolumna, ciężarówki na samym przedzie, rusza z miejsca. 106 Stiilpnagel dotyka kolana chłopca. — Hans — pyta — dlaczego okłamałeś jankesa? Egloffstein czerwieni się, ale milczy. — Przecież sam mi się chwaliłeś, jak to pieprzyłeś tę żydowską kurwę, aż jej dziura parowała, nie? Egloffstein potakuje z nieszczęśliwą miną. — Czemuś więc nic nie powiedział? — magluje go dalej Stiilpnagel. — To przecież nie zbrodnia, nawet jeśli zhańbiłeś rasę. — A ponieważ chłopiec nadal milczy: — Jazda, Hans, gadaj, nie lubię, jak ktoś ma przede mną tajemnice, to zawsze jest niebezpieczne. — Bo — wyznaje wreszcie Egloffstein, a głos mu drży — bo potem wydałem ją gestapo. — Ach tak — mówi Stiilpnagel i brzuścem kciuka wyciera sobie nos — potem! — I wie, że jeśli pętla, na której prowadzi chłopca, nie była jeszcze dość ciasna, to teraz ma go w garści i może ją zacisnąć. 11 Taśma Kadletza: Przyjaciele Wielka sławna armia radziecka -7 ktoryz dobr^owarzysz me odczuwał wówcza, żywszego bicia serca na dźwięk tych słów, które w jego fantazji wywoływały obrazy wkracza^wC0Zn°; gów, radośnie witanych, roześmianych czerwo„o- armstów, dzieci tulone w ramionach były to niestety jedynie obrazy fantazji, oczywistość bo- wiem w owym czasie przecież jeszcze w' S^warzaa- bergu nie przeżyliśmy, a filmów 1 zdjęć m lilmy poz" tym, które naziści po^J w swych kronikach filmowych, a tam rosy] kie oddziały nie jawiły się ani jako wielkie, ani szcze- %LL mówił o Rosjanach wyłącznie P«J iaciele a ton oczywistości, jakim to mówił, pozwalał' się zorientować że, był to dk -ego po prostu rodzaj określenia fachowego. Jednakże dla nas, którzy używaliśmy tego wyrazema dla^jego p-oręczności i dlatego, że, przy ca^P*cL wynosiło nas ono na tę samą Płaf c^nę^ć przyjaciele, pojęcie to miało :rzeczywi c e tr sc emocjonalną, bo czyż w naszej bezradności^i o a-motnieniu nie potrzebowaliśmy rozpaczliwie przy-S I1 czy znalazłby się ktoś inny, kto mógłby do nas wyciągnąć braterską dłoń? • • Łatwo więc sobie wyobrazić to pełne napięcia oczekiwanie, z jakim jechałem do Annaberguz Rein-siepem wciśniętym do przyczepia mojego motocykla. Reinsiepe, który założył okulary ochronne 108 i zakrywającą całą czaszkę skórzaną pilotkę, przyłączył się do mnie, choć nikt go do tego nie wyznaczył, z nie znoszącym sprzeciwu gestem, władczym ruchem ręki, który pozostawał w osobliwej sprzeczności z jego pojednawczym: — Może będę mógł ci w czymś pomóc. — Pomóc, pomyślałem sobie, i przyszła mi do głowy rezerwa Wolfra-ma wobec Reinsiepego, jak również wiele innych spraw, same drobiazgi, które jednak jako całość wskazywały na to, że za słowami i czynami tego człowieka mogło kryć się więcej niż dostrzegało się gołym okiem. Oto był, rzeczywisty albo wyimaginowany, oścień tkwiący w moim ciele i kropla żółci w podniosłym uczuciu radosnego oczekiwania, tak, radosnego, mimo trudnych rozmów, jakie trzeba było z przyjaciółmi przeprowadzić, a do których przygotowałem się zabierając oficjalne, utrzymane w godnym tonie pismo Komitetu Wykonawczego i dodatkowy, zredagowany przez Tatianę po rosyjsku list, który z kolei, choć dopiero po dłuższych dyskusjach, został podpisany przez wszystkich członków komitetu obozowego „Czerwony Młyn". Warkot motocykla, dawniej maszyny Wehr-machtu, która niejedno już musiała przejść, uniemożliwiał dłuższe rozmowy z Reinsiepem podczas jazdy, inaczej bowiem, mimo mojego resentymen-tu, spróbowałbym uzyskać od niego kilka rad i, przede wszystkim, uzgodnić z nim wspólny sposób postępowania: ponieważ mówił po rosyjsku, miał przewagę; ale ja byłem pełnomocnikiem Komitetu i przed nim odpowiedzialnym, i wszelkie decyzje należały do mnie. Z powodu hałasu i trzęsienia w równie niewielkim stopniu mogłem dać wyraz memu zdumieniu nad sposobem, w jaki przeprowadził nas przez pierwszą radziecką blokadę, obok dwóch żołnierzy o tatarskich rysach 109 twarzy, którzy zawołali do nas energicznie: „Stój!"; jeszcze nim zdążyłem rozpiąć kurtkę i wyciągnąć z kieszeni oba pisma, wyczarował mały, oprawny w skórę, szary zeszycik, który otworzył się w jego wprawnej dłoni jakby sam z siebie i sprawił, że jeden z żołnierzy stanął na baczność, drugi zaś czym prędzej dał nam znak, że możemy jechać dalej. Także i później, kiedy przybyliśmy do Anna-bergu, na rozliczne sposoby dowiódł, jak dobrze jest zorientowany: kilkoma wskazówkami przeprowadził mnie przez liczne objazdy, pośród zgliszczy, do okazałego budynku, w którym radziecka administracja wojskowa umieściła swoją kwaterę główną, nie zważając na tuzin radosnych czerwono-armistów, którzy niebezpiecznie klucząc wypróbo-wywali na podjeździe swoje najwidoczniej dopiero niedawno nabyte rowery marki „Diament" i „Wędrowiec". W samym budynku, znów okazawszy swoje skórzane Sezamie-otwórz-się, skręcił, nie zawahawszy się nawet przez moment, w prawo, wbiegł po schodach, biorąc po dwa stopnie na raz, i, dotarłszy na pierwsze piętro, podszedł prosto do drzwi bez tabliczki, ja cały czas za nim, trochę zdyszany nie tylko dlatego, że narzucił takie tempo, lecz głównie z powodu tak wielkiego natłoku rozmaitych wrażeń. — Poznasz tutaj — powiedział do mnie, trzymając już rękę na klamce — pewnego towarzysza, któremu nic nie możesz wmówić; a więc weź się w garść i słuchaj, co ma ci do powiedzenia. — Mówiąc to zsunął okulary i pilotkę, otworzył drzwi i puścił mnie przodem. W pokoju było jednak dwóch towarzyszy, a nie jeden, czym Reinsiepe zdawał się zaskoczony. Opanował się jednak natychmiast i przedstawił mnie kilkoma rosyjskimi słowami temu, który r zasiadał za biurkiem, a potem powiedział do mnie, trzymającego z respektem pochyloną głowę, że towarzysz przede mną to kapitan Workutin, Wiktor Iwanowicz. Skinąwszy krótko głową w kierunku swojego towarzysza, który stał obok regału pełnego teczek z aktami, a teraz zbliżył się do nas, Workutin wyburczał coś niezrozumiałego, tak iż ten drugi poczuł się zmuszony powtórzyć: — Major Bogdanów, Kirył Jakowlewicz. Workutin zdawał się oczekiwać, że Bogdanów zostawi go teraz samego z Reinsiepem i ze mną; w każdym razie okazał wyraźne zniecierpliwienie, które nie mogło się odnosić do nas Niemców, i w ogóle traktował wyższego rangą towarzysza, jakby ten był raczej jego podwładnym, na co wskazywał już sam sposób, w jaki siedział w swoim fotelu, rozparty i pewny siebie, i jak rozmawiał z Bogdanowem, mrukliwie i z góry. Ale Bogdanów w żaden sposób nie reagował na ten ukryty afront; jego zainteresowanie odnosiło się wyłącznie do tego, co Reinsiepe w bardzo zgęszczonej formie referował o Schwarzenbergu i powodach mojej misji, a potem zaczął mi stawiać pytania, w wyśmienitej niemczyźnie, oczywiście niemczyźnie szkolnej; wyczuwało się tutaj wyuczoną umiejętność. Chciał wiedzieć, jak widzimy przyszłość naszej nowej społeczności, jakie, naszym zdaniem, musimy stworzyć formy gospodarcze, i jakie wyobrażenia mamy odnośnie do rządu, parlamentu i partii, jak ma być rozdzielona władza pomiędzy te różne instytucje, jeśli zamierzamy władzę podzielić, zamiast, jak choćby w Związku Radzieckim, pozostawić ją w centralnych rękach i kierować wszystkim według centralnego planu, i mnóstwo innych pytań tego rodzaju, aż poczułem catkowity zamęt w głowie, gdyż nie wiedziałem, czy mówił o Schwar- 110 111 zenbergu czy o Niemczech, a większości z tego, 0 co się tak intensywnie dopytywał, sam jeszcze w ogóle nie przemyślałem, i wątpiłem, by inni członkowie Komitetu mieli okazję, czy choćby tylko odczuwali chęć zajmowania się tego rodzaju rzeczami, wyjąwszy Maksa Wolframa i Reinsiepe-go, który zresztą zdawał się mieć z góry określone zdanie. — Towarzysz major lubi myśleć w wielkiej perspektywie — zauważył Workutin, ugniatając podbródek. — Ale my w ogóle jeszcze nie wiemy, czy ten wasz żart w Schwarzenbergu okaże się czymś trwałym. W tej chwili znów pojawił się krzywy uśmiech, specjalność Reinsiepego. — Przy całym teoretycznym zainteresowaniu takimi pytaniami, które zada każdy politycznie myślący człowiek — powiedział przyjaźnie pouczającym tonem — wydaje mi się jednak, że życie, szczególnie w obecnym czasie, jest zbyt poważne, by można było trwonić energię na podobne eksperymenty. Towarzysz Workutin wie, co w okolicy Schwarzenbergu leży pod ziemią, 1 poinformowano go również do czego można by te rudy wykorzystać, skoro tylko w pełni zostanie rozwinięta odpowiednia technika. Ale całkowicie to pomijając, nie sądzi pan chyba — co mówiąc, zwrócił się do Bogdanowa, który, zaplótłszy ręce na plecach, przysłuchiwał mu się z półprzymkniętymi oczami — nie sądzi pan chyba, Kiryle Jakowlewiczu, że obok tych dwóch systemów społecznych na świecie, z których jeden jest już, jak każdy widzi, na wymarciu, akurat w Schwarzenbergu udało się stworzyć jeszcze trzeci model? Byłem zdumiony. Oto ja, biedny prowincjonalny towarzysz, dla którego, pod panowaniem 112 nazistów czy też nie, jasne i zrozumiałe doktryny partii zawsze zachowywały swoją moc obowiązującą, nieoczekiwanie zetknąłem się z konfliktem poglądów, o którego istnieniu wiedziałem zero przecinek zero, i którego wymiaru i głębi nie umiałem ocenić, który jednak dla Reinsiepego zdawał się chlebem powszednim. I nie tylko to: widoczne było, że przyjaciele uważali towarzysza Reinsiepego za równorzędnego partnera, poruszał się wśród nich swobodnie, wiedział o tajemniczych bogactwach w naszych górach i miał odwagę sprzeciwić się takiemu człowiekowi jak ten radziecki major, bohater, który walcząc przebył może całą drogę od Stalingradu aż tu, do Anna-bergu. Byłem zdumiony; a potem pomyślałem sobie, jak pewnie musiał się czuć Reinsiepe, pozwalając, aby to wszystko działo się przed moimi oczami i uszami: ktoś inny, gdyby już musiało dojść do takich rozmów, zatroszczyłby się o to, żebym opuścił pomieszczenie albo przynajmniej złagodziłby ostrość tematu. — Ergardzie Karlowiczu — powiedział Workutin, wymawiając imię Reinsiepego i imię jego ojca na sposób rosyjski — postaramy się o to, żeby pańskim rodakom nie przychodziły do głowy głupie myśli. Tę zapowiedź, uczynioną chyba na użytek majora Bogdanowa, Reinsiepe przyjął do wiadomości z zadowoleniem, i ja również, pamiętając o zaburzeniach i trudnościach, jakie każdego dnia groziły nam w naszej Republice, uznałem ją za bardzo pocieszającą, choć me mogłem się uwolnić od podejrzenia, że również kilka odpowiedzi, jakich w najlepszej wierze udzieliłem majorowi Bo-gdanowowi, kapitan Workutin mógłby zaliczyć do wspomnianych przez siebie głupich myśli. 113 a teraz, towariszcz Kadletz — ciągnął Workutin, jakby dopiero w tej chwili mnie zauwa- . , __ przejdźmy do rzeczy. — Skinieniem ręki przywołał Reinsiepego i mnie do podłużnego stołu konferencyjnego, gdzie, na niegdyś białym obrusie, stało kilka butelek wody mineralnej, a obok bukiet mieniących się różnymi barwami wiosennych kwiatów o majorze Bogdanowie zdawał się nie pamię- , '__ Przywozi nam pan pełnomocnictwo? WyCiągnąłem z kieszeni oba listy, nieco już wygniecione, i wręczyłem mu. J __ ĄCh, bardzo dobrze — powiedział, nalał sobie wody,'wypił, mlasnął wargami i, rzuciwszy nań przelotne spojrzenie, odłożył na bok list Komitetu Wykonawczego. Za to list od komitetu obozowego przestudiował gruntownie, próbując zwłaszcza odcyfrować podpisy; potem podał mi ten list nad stołem wraz z czerwonym ołówkiem, i rzekł: — Niech pan zakreśli, kto z podpisanych pochodzi ze Związku Radzieckiego __ S^ąd mam wiedzieć — zapytałem. — Czy to nie wynika z nazwisk? __ Ńje zawsze. — Spojrzał na mnie badawczo — Ale już my to ustalimy. — Co mówiąc, znów odebrał mi list, oddał go, jakby to była jałmużna, Bogdanowowi, i zapytał od me-, J -a. __Kim jest ta Tatiana Orłowa? Zna ją n paI1 Miałem takie uczucie, jakby wszyscy, Reinsie- Bogdanów i Workutin, wlepili wzrok w moją twarz którą nagle zalało gorączkowe ciepło. — Nauczycielka — rzekłem ochryple — z Rostowa nad Donem. . . . iw __ ą jaka była jej działalność w pańskim mieście? Jaką rolę odgrywała? Z kim współpracowała? — Zawsze była przeciw nazistom — powiedziałem. — Dzielna kobieta. — A poza tym? — Proszę mi wybaczyć, towarzyszu kapitanie — rzekłem. — Poznałem towarzyszkę Orłową dopiero przed paroma dniami, kiedy poszedłem do obozu „Czerwony Młyn", żeby porozmawiać z ludźmi, żeby ich dla nas pozyskać, żeby zaplanować ich powrót do domu... Urwałem. Wciągnął powietrze przez nos, niczym pies, który zwietrzył trop. — Sam pan sobie zaprzecza, towarzyszu Kadletz — powiedział. — Jeśli zna pan tę towarzyszkę dopiero od kilku dni, to skąd pan może wiedzieć, jak zachowywała się przez te wszystkie lata? A może wasza znajomość jest nieco bliższa? Obejrzałem się na Reinsiepego: zachowywał się tak, jakby cały ten dialog nic go nie obchodził i zabawiał się czerwonym ołówkiem Workutina, który ten zapomniał odebrać. — Można przecież mieć pewne wyobrażenie o człowieku — rzekłem pośpiesznie — nawet jeśli zna się go tylko przez krótki czas. — Policja kryminalna, co? — Workutin przymknął oko. — A może psycholog? Tatiano, pomyślałem, i nagle zrozumiałem, dlaczego mi powiedziała, że wątpi, by wszyscy mieszkańcy obozu tak radośnie oczekiwali obiecanej podróży do domu, i wydałem się sobie zdrajcą, choć przecież nie można chyba widzieć człowieka w roli Judasza, jeśli jako robotnik o świadomości klasowej i komunista z pełnym zaufaniem zwraca się do przyjaciół. Na moje szczęście, bo chyba nie wiedziałbym, co mam dalej powiedzieć, przyszedł mi w sukurs 114 115 major Bogdanów. Oddał mi starannie złożony list ze spisem nazwisk i rzekł, nie po rosyjsku, jak należałoby się spodziewać, lecz znów po niemiecku, do Workutina: — Może to rzeczywiście nie jest kwestia policyjna, towarzyszu kapitanie, tylko sprawa ludzkiego wyczucia. — Proszę o list — powiedział Workutin i ruchem wskazującego palca dał do zrozumienia, że chce go dostać z powrotem, i to natychmiast. Szukając pomocy spojrzałem na Bogdanowa, lecz on tylko wzruszył ramionami, zmęczony, i nie pozostało mi nic innego, jak spełnić rozkaz Workutina. Raptem Workutin uśmiechnął się. — No, widzi pan! — Potem odłożył list na stertę innych papierów przyciśniętych ciężarem absurdalnie poszarpanego odłamka granatu, wstał, obszedł stół dookoła i zbliżył się do mnie, położył mi na ramieniu krótką, usianą piegami dłoń i powiedział: — Przyjaźń schwarzenbersko-radziecka, co? Więc do kiedy może pan skompletować transport? Ma pan wagony i lokomotywy? Przyrzekłem, że Komitet Wykonawczy uczyni co w jego mocy, bo i nam zależy na tym, by pozbyć się jak najszybciej zbędnych osób do wyżywienia, a on dał mi kartkę z numerem telefonu Radzieckiej Administracji Wojskowej w Annabergu, żebym go powiadomił telefonicznie, gdy tylko /ostanie skompletowany pociąg z byłymi obcymi robotnikami, aby można ich było należycie przyjąć na granicy, a potem postara się, /obyśmy otrzymali niezbędne przepustki dla pociągów towarowych i ciężarówek, które mogłyby wo/ić towary ze Sdiwarzenbergu do radzieckiej strefy okupacyjnej w celu ich wymiany na żywność i inne dobra, przydatne w utrzymaniu aktywności naszego przemysłu, nic bowiem lepiej nie wspiera pr/.yjażm inięd/y państwami, 116 także o odmiennym porządku społecznym, niż korzystny dla obu stron handel. Reinsiepe skinął znacząco głową: teraz należało chyba powiedzieć kilka dobrze sformułowanych końcowych zdań, bo przecież ze strony radzieckiej nie było już mowy nie tylko o wątpliwej wartości naszego schwarzenberskiego żartu, nie, w pewnej mierze zostaliśmy nawet przez przyjaciół uznani; to logiczne: kto uprawia wzajemny handel, choćby nawet w najmniejszym zakresie, uważa tego drugiego za pełnowartościowego partnera. Z nagłą ulgą w sercu wyobraziłem sobie wymianę oficjalnych charge d'affaires pomiędzy Schwarzen-bergiem i Annabergiem. Wyraziłem zatem, także w imieniu Antyfaszystowskiego Komitetu Wykonawczego w Schwarzenbergu, tamtejszego rządu, moje podziękowanie za bratnią pomoc wielkiego Związku Radzieckiego w kwestii repatriacji ich rzuconych na obczyznę obywateli, jak też obywateli innych, także okupowanych przez nazistów państw, którzy teraz również znajdowali się pod opieką przyjaciół, oraz podziękowanie za otwarcie możliwości stosunków handlowych, co pomoże nam wyżywić naszych głodujących obywateli i dać im pracę, jak też w ogóle mamy nadzieję, że będziemy mogli liczyć na skuteczne wsparcie ze strony radzieckiej administracji wojskowej przy utrzymaniu wciąż jeszcze zagrożonego porządku antyfaszystowsko-demokratycznego w Republice Schwarzenberg. Reinsiepe przyglądał się czerwonemu ołówkowi, którego koniec był w tej chwili ułamany. — Republika Schwarzenberg — powiedział — czy to nie jest lekka przesada? — Niczewo — powiedział Workutin i znów położył mi rękę na ramieniu. — Towarzysz Ka- 117 dletz, jak zauważyłem, ma poczucie humoru. Cenię ludzi z poczuciem humoru, sam też do nich należę. W drodze powrotnej, znów z Reinsiepem w przyczepce, chętnie wypytałbym go o kilka zupełnie dla mnie nowych spraw, o których mówił w Annabergu, i chętnie też bym się od niego dowiedział, w czym właściwie kapitan Workutin dostrzegł u mnie poczucie humoru; ale nie pozwolił na to hałas tej piekielnej maszyny. 12 Amerykański porucznik podsunął Wolframowi brązową paczuszkę z napisem ,,Racja-W". — Wewnątrz — wyjaśnił — znajdzie pan między innymi małą torebkę rozpuszczalnej kawy, którą najlepiej przygotować z gorącą wodą. Pańska sekretarka może to zrobić bez trudu. Napijmy się wszyscy razem kawy. W każdym razie sergeant Whistler i ja zasłużyliśmy sobie na filiżankę. — Moja sekretarka, lieutenant... — Lambert, Leroy Lambert. — Moja sekretarka, lieutenant Lambert, nie będzie chyba w stanie przyrządzić tej kawy. Paula, czując, że o niej mowa, podeszła do Lamberta, ustawiła prawą nogę za lewą i dygnęła w sposób, który przypomniał Lambertowi piękne panie ze stanów południowych w filmach o czasach wojny domowej; uważał tylko, że spodnie, które trzepotały wokół jej nóg i sweter, który stracił wszelką formę, nie całkiem pasowały do obrazu jaki miał w pamięci; ale przecież w tych czasach niemieckie panny ubierały się w co popadło. — W takim budynku musi być przecież kuchnia z palnikiem i garnkiem — powiedział Whistler, wziął paczuszkę i, dżentelmen w każdym calu, zaprosił Paulę: — Come on, young lady, Fll help you. Ku zdumieniu Wolframa Paula przyłączyła się do rosłego, szczupłego sierżanta bez wahania i o-boje opuścili pokój. — Niech się pan nie martwi, panie Wolfram — powiedział Lambert — Whistler jej nie zgwałci, to nie ten typ, a gwałcić pań w tym kraju tak czy owak nie trzeba, wystarczy tabliczka czekolady. 119 — Możliwe__powiedział Wolfram. — Mimo to pozwoli pan, że będę się martwił o tę dziewczynę. Paula wiele przeszła. Wydało mu sie, że amerykański lieutenant pogrążył się w zadumie; nie był chyba tak pewny siebie, za jakiego chciał uchodzić. Wreszcie Lambert odezwał się: — Istnieją zatem, proszę mnie poprawić, jeśli moja ocena jest błędna, panie Wolfram, dwa rządy w nie okupowanym Schwar-zenbergu: urząd landrata i ten Komitet Wykonawczy, do którego pan należy. — Dwa rządy? — Wolfram uniósł brwi. — Czy to jest Wrażenie, jakie odniósł pan podczas wizyty w urzęcj^e pana Wesselinga? — Mniej więcej tak — potwierdził Lambert.— Ale czy tu, w ratuszu, nie ma innych członków Komitetu, którzy mogliby przyłączyć się do naszej rozmowy? — O ile Wiem, w tej chwili wszyscy są w terenie. Musimy, jak to się pięknie mówi, działać operatywnie. — Tak sie złożyło, pomyślał Wolfram, ale może to wcale nie było takie złe: mimo rezerwy, jaką demonstrOWał Amerykanin, ta rozmowa mogła się okazać ważna dla niego i dla przyszłości Schwarzenberj>u — Operatywnie — podkreślił jeszcze raz —- ponieważ władza, lieutenant, jest w naszych ręlc^h jeszcze zbyt nowa, żebyśmy mogli sobie Pozwolić na rządzenie zza biurka. — WładL:a5 w waszych rękach... — Lambert nagle zaczął sł'uchać uważnie. — Ale przecież panowie życzą sobie, żebyśmy jak najszybciej zajęli wasz teren? — Czy pkan Wesseling dał wyraz temu życzeniu? Lambert taśmiechnął się. — Prosił mnie nawet, bym od razu ZOstał w Schwarzenbergu i, jeśli tak można rzec, symbolicznie dokonał aktu okupacji. Więc takie było ukryte dążenie landrata, pomyślał Wolfram; to było do przewidzenia, cały ten układ, jego uzależnienie od Komitetu Wykonawczego, od samego początku nie pasowały mu do jego planów. Ale zastanawianie się nad Wesselin-giem nie wydało się w tej chwili Wolframowi rzeczą najpilniejszą; ważniejsze było dowiedzieć się od Amerykanina co wie, co myśli on i jego ludzie i jakie zamiary ma ich rząd wojskowy; zapytał więc przyjaźnie: — Czy wziął już nas pan w posiadanie, lieutenant, oczywiście symbolicznie? — Widzi pan przecież, że najpierw przyszedłem do pana. Ta sprawa tutaj interesuje mnie i to nie tylko dlatego, że rządzimy na sąsiadujących terytoriach, pan w pańskim Schwarzenbergu, a ja w tej błogosławionej dziurze Auerbach. — Lambert spojrzał ku drzwiom; naprawdę chciało mu się pić, a jego rozmówca również wyglądał tak, że filiżanka kawy dobrze by mu zrobiła; co ten Whistler tak długo robił z dziewczyną? — Proszę mnie dobrze zrozumieć — ciągnął. — Rządzę tam masą gorliwych Niemców, którzy jeszcze wczoraj urządzali owacje gauleiterowi Mutschmannowi, tak się chyba nazywał, i których główna uciecha polega, jak /się zdaje, na wzajemnych denuncjacjach; a teraz chętnie bym się dowiedział, czy tutaj, gdzie bogowie zapobiegli wkroczeniu jakiejś władzy okupacyjnej — skrzywił usta: gdyby jego rozmówca miał pojęcie, kim byli ci bogowie i w jak śmiesznych okolicznościach spłodzili swe dzieło! — czy zatem tutaj pokazują się zaczątki nowego, a ludzie znów zaczynają być ludzcy. Wolfram przypatrywał się porucznikowi, jego zmiennym rysom twarzy, które tylko niekiedy 120 121 łączyły się w stały wyraz, jego niespokojnym, nieco chyba także krótkowzrocznym oczom: czyżby to była pokrewna dusza? — Zaczątki nowego — podjął słowa Lamberta — może będzie w tym coś nowego, jeśli panu powiem: Nie, my nie chcemy, żeby nas okupowano. Albo przynajmniej ja nie chcę. Całe te Niemcy przez trzynaście lat były pod okupacją, i już czas, abyśmy przynajmniej w jednej ich cząstce zaczęli rządzić się sami. A pan może nam w tym pomóc. Żywnością, tym także, za którą jakoś zapłacimy; bo tutaj ludzie głodują. Przede wszystkim jednak wpływając na pańskich przełożonych, skoro tylko znów znajdzie się pan w Auer-bach. Powinno się nam zostawić ten skrawek wielkiego niegdyś kraju. Chcemy podjąć próbę zbudowania tutaj czegoś, czego nigdy jeszcze w Niemczech nie było i na co także w żadnym innym kraju, włącznie z pańskim, nie istnieje obowiązujący model: demokrację. I to mogłoby się udać właśnie dlatego, że zaczynamy od zera, tabula rasa, my sami, i bez obcego pana, który zagląda nam przez ramię, by skontrolować, czy aby wszystko robimy wedle jego woli. W tym człowieku tkwi jakaś siła działająca jak magnes, pomyślał Lambert, i nagle przestraszył się, że przez swoje zainteresowanie tym całkowicie arbitralnie powstałym tworem, tym Schwarzenber-giem, może być zmuszony wziąć na siebie zobowiązania, do których w ogóle nie dorósł, i mógłby zostać wplątany w procesy, których już nie da się opanować. — Drogi panie Wolfram — powiedział i już miał zamiar wyjawić temu wycieńczonemu człowiekowi z gorączkowym spojrzeniem, który przed nim siedział, że jego sny na jawie nie były niczym innym, jak tylko efektem przypadkowego obrotu dwudziestopięciocentowej monety, lecz oto 122 powrócili wreszcie Whistler i dziewczyna z tacą, na której obok dzbanka do -kawy i kompletu filiżanek niezwykle apetycznie ułożone były puszeczki z mięsem, koreczki z sera, ciasteczka owocowe i kawałeczki czekolady z „Racji-W". Whistler postawił tacę na biurku Wolframa i z zamaszystym gestem ręki powiedział: — Proszę się częstować! — a potem stłumionym głosem szepnął Lambertowi: — Jak się dowiedziałem, w miejscowym kościele św. Jerzego jest kilka obrazów i rzeźb wartych ekspertyzy oraz jeden czy dwa sklepy fotograficzne, gdzie mogłyby się znajdować aparaty, które, zgodnie z zarządzeniem nr 25 rządu wojskowego, rozdział rzymskie VI, podrozdział d, podlegają konfiskacie. Teraz już mnie pan chyba nie potrzebuje, proszę więc o pozwolenie odejścia. — Po czym, oddając sprężyście honor wojskowy, zbliżył się do drzwi, zawołał radośnie do Pauli: — Bye-bye! — i zniknął. Lambert, który pod wieloma względami uzależniony był od organizacyjnych talentów swego sierżanta, tolerował takie wycieczki, z których Whistler, jakby wiedziony szczególnym instynktem, zawsze powracał w odpowiednim momencie. Lambert popijał więc spokojnie kawę i obserwował Paulę, która mimo wyraźnie wilczego głodu jadła nadzwyczaj wytwornie; podobnie Wolframa trzeba było najpierw nakłonić, żeby się poczęstował, gdyż, jak powiedział, nie był przekonany, czy to stosowne, iż będąc członkiem grupy jednoznacznie pełniącej funkcję rządu, pozwala się karmić zagranicznemu gościowi. Lambert tylko się uśmiechnął i pomyślał, jak to dobrze, że powrót Whistlera i dziewczyny powstrzymał go przed odsłonięciem temu drugiemu absurdalnej genezy jego państewka, w którym pokładał tak wielką nadzteję: słowa i zachowanie Wolframa nasuwały przypuszczenie, 123 że wierzył jeszcze w sens tkwiący w rozwoju historycznym; a wprawiać takich ludzi w stan niepewności nie było fair. Ale nie mógł się powstrzymać przed rozwinięciem w nowy sposób idei suwerenności państwowej Schwarzenbergu, która dawała temu człowiekowi asumpt do duchowych wzlotów, więc kiedy Wolfram w zamyśleniu pogryzał ostatniego herbatnika z opakowania, mówił o niesamowitych gospodarczych możliwościach niezależnego terytorium, usytuowanego pomiędzy dwoma wzajemnie konkurującymi mocarstwami: z obu stron będą napływali ludzie, żeby prowadzić w Schwarzenbergu ożywiony handel dobrami, które albo wcale nie istniały po ich stronie granicy, albo było ich w nadmiarze; dolary będzie można wymieniać po horrendalnych cenach na ruble; słowa Schwarzenberg i szwarchandel, staną się niemal synonimami, nie mówiąc o kasynie gry, które można by zbudować na wzór Monako lub Evian--les-Bains, z których to drugie, choć położone w samym środku Szwajcarii, było francuską enklawą tylko po to, aby, unikając nagabywania przez policję Konfederacji Szwajcarskiej, ludzie mogli pozbywać się. własnych pieniędzy. — Może chciałby pan — zapytał Wolfram, który po raz pierwszy od wielu lat odczuwał w żołądku przyjemne uczucie sytości — może chciałby pan zaraz po demobilizacji, lieutenant, dostać licencję na to kasyno? Mógłbym tę sprawę poprzeć w Komitecie Wykonawczym. — Jaką sprawę? — zapytał od drzwi Rein- siepe. Wolfram zerwał się na równe nogi i natychmiast pożałował tej nieopanowanej reakcji. Jak to Reinsiepe niedawno powiedział? — zawsze lubię 124 robić niespodzianki. A on, Wolfram, zachował się, jakby miał nieczyste sumienie. Reinsiepe, za którym wszedł Kadletz, z ciekawością mierzący wzrokiem Amerykanina, zdjął z głowy skórzaną pilotkę i zbliżył się do dziewczyny. Paula zdrętwiała, tylko wargi jej drżały. Reinsiepe pochylił się nad jej talerzem, gdzie pozostały jeszcze ślady sosu, wydął nozdrza i tonem wielce doświadczonego smakosza zawołał z satysfakcją: — Ach! Prawdziwa uczta w tych czasach głodu. Mam nadzieję, że ci smakowało, Justyno. — Potem, z lekkim ukłonem przed Lambertem: — Reinsiepe — i kulawą angielszczyzną: — Jak się dowiedziałem od strażnika na dole, jest pan członkiem amerykańskiego rządu wojskowego? Pozwolę sobie powitać pana w naszym Schwarzenbergu jako reprezentanta zwycięskiej armii Stanów Zjednoczonych. — Charmed — powiedział Lambert — albo jak to się mówi po niemiecku: jestem zachwycony. Wolfram spostrzegł, że na twarzy Reinsiepego nie pojawił się uśmiech, który teraz właściwie powinien był nastąpić. Zamiast tego Reinsiepe przybrał surową minę i rzekł: — Więc pan mówi po niemiecku! Można chyba przypuszczać, że towarzysz Wolfram opowiedział już panu o wydarzeniach w Schwarzenbergu oraz o powstaniu i pracy naszego Komitetu Wykonawczego. Czy tak? — Rozmawialiśmy właśnie o szansach na przyszłość tego jedynego w swoim rodzaju państwa — odparł Lambert — i o urządzeniu tutaj kasyna gry, na prowadzenie którego chciałbym ewentualnie uzyskać licencję po powrocie do życia cywilnego. Kadletz roześmiał się. Reinsiepe rzucił mu karcące spojrzenie. Reinsiepe nie był pewien, czy 125 ten Amerykanin chciał, by potraktowano jego propozycję poważnie — przecież gdy szło o interes, to można się było po nich spodziewać wszystkiego — czy też była to tylko ironia, a ten facet zamierzał go rozdrażnić. — Czemu by nie? — wtrącił Wolfram, który z satysfakcją zauważył niezdecydowanie Reinsie-pego. — Takie rzeczy istnieją również gdzie indziej, a dla małych państw, jak Schwarzenberg, międzynarodowi goście, którzy by tutaj napłynęli, płacąc naturalnie w dolarach albo w rublach, byliby obfitym źródłem dewiz. Reinsiepe, którego samo pojęcie Republika Schwarzenberg powoli zaczynało drażnić, wypłoszył Paulę na bok i przysunął jej krzesło tak blisko Lamberta, że kiedy usiadł, jego kolana niemal dotykały kolan Amerykanina. — Niestety nie wiem — zaczął swoim najlepszym, pouczającym tonem — jak powstała ta wojskowa próżnia, w której tu się znajdujemy... Lambert mrugnął przyjaźnie. — Ale ja wiem! — Ach tak? — Tylko że, niestety, nie mogę tego panu powiedzieć, bo to jest top-secret, tajemnica wojskowa. Wolfram zobaczył wyraz twarzy Reinsiepego i poczuł się wynagrodzony za wszystkie bezczelne uwagi, jakie musiał od niego znosić. Wreszcie ten zawsze najlepiej poinformowany natknął się na kogoś, kto go zakasował, i teraz już nie miał pewności, czy to, czego dowiedział się ze swoich źródeł, było rzeczywiście autentyczne, czy też może istniały jakieś zamierzenia i zawarto umowy, na wyższej płaszczyźnie niż ta jemu dostępna, które niweczyły wszystkie jego wnioski i przewidywania. Lecz Reinsiepe nigdy długo nie pozostawał 126 w zakłopotaniu. — Towarzyszu Kadletz — powiedział — czy mógłbyś łaskawie powiedzieć naszemu amerykańskiemu gościowi, skąd właśnie przyjechaliśmy? Kadletz skinął głową. — Z Annabergu. — I co dalej? Kadletz milczał. — U kogo tam byliśmy? Ten rodzaj przesłuchania stawał się dla Ka-dletza nieprzyjemny. — W radzieckiej administracji wojskowej. — A zatem u pańskich kolegów z drugiej strony, panie lieutenant — wyjaśnił jowialnie Reinsiepe, i kontynuował swoje badanie. — A jakie, towarzyszu Kadletz, było stanowisko naszych radzieckich przyjaciół? Kadletz znów milczał. Amerykanie byli wprawdzie sprzymierzonymi wielkiego Związku Radzieckiego w walce z hitlerowskim faszyzmem, jednak pozostawali wrogiem klasowym, i nikt nie mówił 0 nich przyjaciele, skąd więc biedny towarzysz z prowincji miał wiedzieć, o czym wolno im mówić, a o czym nie, a poza tym w czasie rozmowy w Annabergu aż nazbyt wiele było dwuznaczności. W końcu rozzłoszczony Reinsiepe sam zdecydował się odpowiedzieć na własne pytanie. — Schwarzenberg to prowizorium; taka była linia radziecka, czy mam rację towarzyszu Kadletz? — 1 z wyraźnym przytykiem do Lamberta — bez względu na to, jak ten kawałek ziemi niczyjej dostał się pomiędzy fronty, jego samodzielność nie będzie trwała, i zakładam, że amerykańskie stanowisko w tej sprawie nie różni się specjalnie od radzieckiego. — W każdym razie — Lambert, osaczony fizyczną bliskością Reinsiepego, podniósł dłoń w 127 obronnym geście — to, co tutaj się tworzy, jest interesujące przynajmniej z socjologicznego punktu widzenia. I powiedziałbym... Urwał. Milcząca dziewczyna, którą Reinsiepe potraktował tak bezwzględnie, wydała coś w rodzaju ptasiego okrzyku i podbiegła do sierżanta Whistlera, który, nie zauważony poza tym przez nikogo, wrócił do pokoju, i szukając opieki wczepiła się w jego ramiona, choć te były obwieszone niemal tuzinem aparatów fotograficznych. — Reporting back, sir — powiedział Whistler ponad głową Pauli, i wskazując na aparaty: — Mission accomplished. — Justyno Egloffstein! — Reinsiepe skoczył na równe nogi i, z niejasnych powodów coraz bardziej zdenerwowany, wezwał dziewczynę: — Chodź tu natychmiast! Ale to zaraz! — Niechże ją pan zostawi w spokoju! — zaprotestował Wolfram. — Cieszę się, jeśli Paula w ogóle zauważa otoczenie i komuś okazuje sympatię. Lambert również się podniósł. — Egloffstein? — powtórzył. — Powiedział pan, Egloffstein, panie Reinsiepe? Lecz Reinsiepe zdawał się nie słyszeć ani tego pytania, ani protestu Wolframa. — Aparaty! Aparaty! — zawołał, kierując naraz swoje oburzenie, skądkolwiek się brało, przeciw Whistlerowi. A potem do Lamberta: — Czy to jest pańskie socjologiczne zainteresowanie terytorium Schwarzen-bergu? Whistler, który ten krzyk z powodu kilku aparatów uważał za przesadny, otoczył ramieniem Justynę, czy też Paulę, i rzekł: — Cameras, surę! — I znudzonym tonem: — Don't you know that the whole damned United States Army went to war 128 just for cameras, and the Soviets for wrist watches? Fuck you, Bruder! — Co? — Twarz Reinsiepego nadbiegła krwią. — Czego chciał ten facet? Ale Lambert uważał przetłumaczenie mu propozycji Whistlera za zbędne. Chwycił natomiast Reinsiepego za ramiona i potrząsnął nim. — Jak, według pana, nazywa się ta dziewczyna? Niech mi pan odpowie! — Justyna Egloffstein. I proszę mnie łaskawie puścić. Lambert rozluźnił uchwyt. Estera, pomyślał, to musiało być zrządzenie Boga, że jednego i tego samego dnia spotkał dwóch członków rodziny Egloffstein, i tę swoją drugą szansę musiał wykorzystać lepiej niż pierwszą. — Panie Reinsiepe — rzekł niemal proszącym tonem — skąd pan zna pannę Egloffstein i od kiedy? Reinsiepe skulił się gotów do obrony. Tu było zagrożenie, którego nie mógł określić, nieszczęście, które skądś się do niego zbliżało: co ten Amerykanin wiedział, czemu przyczepił się akurat do niego? W ciszy rozległ się głos Wolframa. — Towarzysz Reinsiepe mieszkał przez pewien czas w domu jej rodziców. Prawdopodobnie zawdzięcza tej rodzinie nawet życie. Lambert poczuł, jak napięcie przyprawia go o dreszcz na karku. Rzucił spojrzenie ku dziewczynie, która nadal stała obok Whistlera i zdawała się nasłuchiwać jakiegoś wewnętrznego głosu. — W takim razie, panie Reinsiepe — zapytał — zna pan może również niejaką Esterę Bernhardt? Powietrze, które jeszcze przed momentem ciążyło Reinsiepemu, tak iż ledwie mógł nim oddychać, stało się teraz lekkie. Wyprostował się: a więc 129 wcale nie chodziło o niego i Justynę; jakżeby miało być inaczej, nie było żadnych świadków tego, co się stało, a już na pewno żadnych świadków amerykańskich; padł ofiarą własnych koszmarów, ale teraz na powrót znajdował się w jasnej, chłodnej rzeczywistości, i wszystko, Co kiedykolwiek uczynił, zostało uczynione słusznie, człowiek taki jak on, jeśli się dobrze zastanowić, w ogóle nie prowadzi życia osobistego. — o jakiejś Esterze Bern-hardt — powiedział — jeśli dobrze pamiętam, raz czy dwa była mowa. Chyba również znalazła tam schronienie, tak samo jak ja; ale to było przede mną. Panna Justyna wiedziałaby o tym bez wątpienia więcej, lecz niestety... Lambert podszedł do dziewczyny ostrożnie, jakby stąpał na palcach. — Od Pauli trudno się będzie panu czegoś dowiedzieć, lieutenant — ostrzegł Wolfram. Paula, czy też Justyna, uśmiechnęła się do Lamberta, jakby tylko czekała aż się do niej odezwie. Ale właśnie to kazało mu się zawahać. — Whistler — powiedział — pan przecież musiał z nią rozmawiać. — Sorry, sir —- ubolewał Whistler — ta mała i ja porozumiewaliśmy się bez słów. Lambert dotknął jej dłoni. — Panno Justyno! — powiedział. — Paulo! Czy pani mnie słyszy? Wydała kilka na poły zdławionych dźwięków; miało się wrażenie, jakby jakieś słowa próbowały utorować sobie drogę przez jej gardło. — Czy pani mnie rozumie? Chciałbym o coś zapytać. O Esterę. Es-te-ra!. Uśmiechnęła się: — Es-te-ra. —- Tak! Dobrze! Znakomicie! — Lambert o mało jej nie pocałował z radości. — A teraz proszę 130 mi tylko powiedzieć, gdzie ona jest i jak się jej powodzi. Pani przyjaciółce Esterze. Es-te-rze... — Es-te-ra... — Nic z tego nie będzie, sir — powiedział Whistler. — Coś tam się stało. Coś złego. Na to nie może poradzić ani pan, ani ja, ani nikt. Usta Lambertowi drżały, odwrócił się. Estera, pomyślał, trzy martwe sylaby, to było wszystko, co z niej zostało, trzy martwe sylaby z ust chorej dziewczyny. — Moi panowie — rzekł — przyznaję, że z powodów, które dotyczą pewnej amerykańskiej dwudziestopięciocentówki, zrodziło się we mnie niejakie zainteresowanie waszym kraikiem. A teraz, kiedy tu przyjechałem, pan Wolfram wyjaśnił mi, że chce zbudować nową Utopię, zaś armia Stanów Zjednoczonych nie powinna broń Boże naruszać waszej cennej samodzielności, natomiast wasz landrat Wesseling, wprost przeciwnie, zaczął mnie molestować, że my, Amerykanie, powinniśmy wkroczyć jak najszybciej, żeby w końcu zapanował porządek, a wasz pan Reinsiepe ma najwidoczniej również własne plany; wszyscy zaś chcecie tylko jednego: powinniśmy wyżywić was i waszą ludność, i ja mam się zatroszczyć o to, by tak się stało. Lecz ja poszukuję pewnego człowieka, jednego, jedynego człowieka. Panowie może sobie pomyślą, że jestem głupcem — po tej wojnie, takie przedsięwzięcie! Ja z kolei mógłbym wam powiedzieć, że po tej wojnie z jej milionami wygnanych i zaginionych, zagazowanych lub wymordowanych w inny sposób ludzi, tych kilka tysięcy umierających z głodu w Schwarzenbergu też już nie ma znaczenia. Czyż jestem stróżem brata mego? I czy to są moi bracia? — Tak jest — powiedział Wolfram. — Właśnie tak. 131 Lambert spojrzał nań, raczej zdziwiony niż dotknięty. Potem poprawił sobie czapkę. — Ser-geant Whistler! — Yes, sir! — Lefs go! 13 Taśma Kadletza: Koniec pewnej miłości Czytałem gdzieś o greckiej królowej, która nocą pruła tkany za dnia całun. Jakże wówczas pragnąłem móc ją naśladować: unieważniać nocą to, co zrobiłem w ciągu dnia. Teraz mógłby pan zadać pytanie: Skoro panu, towarzyszu Kadletz, ze zrozumiałych, acz niezupełnie godnych pochwały powodów tak bardzo zależało na tym, by udaremnić albo przynajmniej opóźnić transport przymusowych robotników do radzieckiej strefy okupacyjnej, to po co w takim razie ta wielka gorliwość, jaką przejawiał pan wypełniając zadanie skompletowania transportu i wyprawienia go w drogę? Po co ta mobilizacja ludzi i środków, na kołach i bez kół, po co ta cała bieganina, rozmowy, chodzenie po prośbie, w sumie konieczne, by tego typu przedsięwzięcie zrealizować w takich czasach jak tamte, kiedy nawet sprowadzenie taczek wymagało najbardziej skomplikowanych prac organizacyjnych? Gdyby pan, towarzyszu Kadletz, naprawdę chciał zrobić to, czego pańskie serce rzekomo tak gwałtownie się domagało, wystarczyłoby tylko czegoś zaniedbać, tu śrubka, tam nie wprawiona w ruch dźwigienka; tak czy inaczej nikt by tego nie zauważył, a całość, wyhamowana własnym zawiłym mechanizmem, utknęłaby w miejscu; ta technika jest znana, w późniejszych latach stosowano ją wystarczająco często. Odpowiem, że po pierwsze nie jestem odpo- 133 wiednim człowiekiem do tego rodzaju praktyk; wciąż na nowo stwierdzałem, że mam w sobie poczucie obowiązku, które należałoby nazwać niemal pruskim, wpływające na moje poczynania silniej, niż mogłyby to uczynić wszelkie osobiste zachcianki, i natychmiast bijące na alarm przy każdej, nawet najdrobniejszej niedbałości w spełnianiu moich obowiązków, przy każdym najmniejszym naruszeniu obowiązujących pojęć moralnych; po drugie jednak przyjaciele w Annabergu wykazali nieoczekiwanie żywe zainteresowanie tą a-kcją, pytania na temat czasu, miejsca, sposobu oraz ilości, przekazywane telefonicznie lub przez posłańca i podpisane najczęściej Workutin, goniły jedno drugie, tak iż nie tylko Reinsiepe, lecz również towarzysz burmistrz Bornemann i towarzysz Kiessling, w swojej policyjnej roli zwrócili na to uwagę, ponaglali mnie i domagali się informacji, jak sprawa postępuje, jakie ze swej strony podjąłem środki i kiedy wreszcie można się liczyć z odejściem transportu. Szczególnie wyróżniał się w tym Kiessling, przecież to on pierwszy zauważył, że między Tatianą i mną coś zdawało się rodzić, a z czasem nabrał chyba całkowitej pewności. Wziął mnie na bok, żeby powiedzieć o Bercie, jaką to jest cudowną żoną i towarzyszką życia, tylko po to, by potem poinformować mnie poufnie ściszonym głosem, że jeśli mi tak okropnie mocno zależy, to można by przecież spróbować zatrzymać tę Orłową jeszcze przez jakiś czas w Schwarzenbergu mimo uwagi, jaką poświęcał jej Reinsiepe, ale na miłość boską powinienem zatroszczyć się o to, żeby przewidziane dla transportu terminy zostały jednak dotrzymane. Byłem zatem w okrutnym położeniu człowieka, który sam musi skracać swoje krótkie szczęście; 134 na palcach jednej ręki można było policzyć noce, jakie pozostały Tatianie i mnie, dopóki nie zostaną dostarczone potrzebne wagony, naprawione'lokomotywy, trasa sprawdzona, pasażerowie przygotowani do podróży. Były to noce znaczone namiętnościami, jakich do spotkania z Tatianą nie umiałem sobie wyobrazić. Ile w tym czasie wycierpiała moja żona, można było wyczytać w jej oczach, kiedy wczesnym rankiem zachodziłem na pół godziny do domu, żeby się ogolić, zmienić koszulę, jeśli była jakaś czysta, wypić herbatę ziołową i zjeść jakiś kąsek, który Berta, Bóg wie jak, wykombinowała; ale znieczuliłem się na te spojrzenia. Człowiek, mówiłem, broniąc się sam przed sobą, ma prawo do pewnej ilości szczęścia, a w obliczu moich nowych doświadczeń stwierdziłem, że do tej pory otrzymałem go o wiele za mało; nie biorąc należnej mi części, działałbym wprost przeciw prawom życia; wszystko to były myśli przykrojone na skromną i przeciętną miarę, jak ja sam, które wcześniej w ogóle nie przyszłyby mi do głowy. — Tatiano — powiedziałem, rozkoszując się ciepłem jej nagiej skóry — może dałoby się jakoś urządzić, żebyś tutaj została. Przyspieszony oddech, jakby była przestraszona. A więc mnie usłyszała i chyba też zrozumiała. — Tatiano — powtórzyłem, ujmując jej twarz w dłonie i zwracając ją do światła lampy naftowej — nie cieszysz się, Tatiano? — Zaskoczyłeś mnie — powiedziała. — Nie w tym rzecz, by nie naszła mnie już myśl, że mogłabym spróbować zostać przy tobie; ale odrzuciłam ją, z ważnych powodów, i jestem wewnętrznie przygotowana, że to wszystko pozostanie epizodem. A poza tym nie wolno ci zapominać — 135 dodała z krótkim uśmiechem — że przez wszystkie te ostatnie lata żyłam ze świadomością, iż nie mam prawa snuć planów; gdzieś decydują o mnie ludzie, dla których stanowię tylko numer. A teraz zdecydowano, że wsiądę do wagonu towarowego i zostanę odtransportowana do kraju, z którego przybyłam; to jest jak koleina, którą wyznaczył ktoś inny i którą muszę iść. Pojąłem ukryty w jej słowach wyrzut i spiesznie przyznałem, tak jest, dawno powinienem był z nią o tym porozmawiać, najlepiej już pierwszego wieczora w tej samej chacie z bierwion, w której i teraz się znajdowaliśmy, ale nasze szczęście wydawało mi się wtedy jeszcze tak nierzeczywiste, a wszystko, co dotyczyło nas obojga, tak obce i tak nowe, że nie myślałem o jakiejkolwiek przyszłości. Później obawiałem się jej to zaproponować, bo... Nie dopowiedziałem zdania do końca. Przecież nie mogłem jej powiedzieć, że propozycja pochodziła od Kiesslinga, jakby to wyglądało, czyż sam nie byłem zdolny do podjęcia decyzji? — Bo? — zapytała. — Bo obawiałem się, że mogłabyś odmówić. Przesunęła mi palcami po włosach. — A gdybym się zgodziła? Dopiero w tym momencie ujrzałem następstwa, przesuwające się przede mną jak w o wiele za szybko odwijanym ze szpuli filmie: odejście od rutyny, skok w ryzyko, pełne niespodzianek tory, którymi musiałbym się poruszać po tym nowym ustawieniu zwrotnicy, u boku kobiety, której myślenie było mi obce i którą wtrąciłbym we wrogi jej świat, w świat, którego wprawdzie już doświadczyła, lecz tylko jako swojego rodzaju więzień i we wspólnocie z innymi podobnie uwięzionymi. Ale czyż wszystko; co teraz się działo i co jeszcze miało nadejść, nie było tak czy inaczej nowe i ryzykowne, i czy rozpad dawnych więzi i tworzenie nowych nie były oczywistym składnikiem tych procesów? Obróciła się do mnie, objęła ramieniem, uniosła głowę i z wielką czułością pocałowała moje usta i oczy; mruczała przy tym rosyjskie pieszczotliwe słowa, gołubczik i inne, których nie znałem, jakbym był dzieckiem, a ona matką. Te szczegóły pozostały mi w pamięci tak dokładnie, bo zaraz potem nastąpił szok. Nagle bowiem zmienił się ton jej głosu, stał się poważny i zamyślony, choć pozostała w nim resztka czułości. Sam przecież powiedziałem, przypomniała mi, że powinienem był z nią wcześniej porozmawiać o możliwości pozostania w Schwar-zenbergu i jak należałoby to przeprowadzić. Gdybym to był zrobił! Teraz jednak nie pozostało jej nic innego, jak powiedzieć: przymus to nie tylko ta koleina, nie tylko świadomość daremności wszelkich prób ujścia przed raz wyznaczonym losem; jest jeszcze Kola. — Kto to jest Kola? — zapytałem i wydałem się sobie niewymownie banalny. Kola, powiedziała, chwytając moją rękę i czepiając się jej kurczowo. Kola, skrót od Mikołaj Julianowicz Orłów, był pułkownikiem w okręgu wojskowym w Rostowie, aż pewnego dnia przyszli jacyś ludzie w płaszczach z flauszu i kapeluszach, nasuniętych głęboko na czoło, i zabrali go z sobą, dla wyjaśnienia pewnych okoliczności, jak oświadczyli. Ale odebrali mu pistolet, a na schodach popchnęli go, bo jeszcze raz obejrzał się na swoją żonę, a ona widziała, jaki był blady, widziała wyraz jego oczu, i wtedy już sobie uświadomiła, dokąd go prowadzą. Przez trzy miesiące wolno jej było co czternaście dni odbierać przy bocznym wejściu do 136 137 więzienia brudną bieliznę Koli, czasami poplamioną również krwią, i oddawać czystą, dołączając kilka drobiazgów do jedzenia, potem powiedzieli jej przy bramie, koniec z bielizną, a ona chciała zapytać, czy czego nie zostawił, jakiegoś listu, jakiejś kartki, ale nie zapytała, wiedząc, że to nie miało sensu. Jej dłoń rozluźniła się. Wyprostowałem się i siedziałem obok niej wpatrując się w jej czoło, pięknie wysklepione nad ciemnymi brwiami, i pomyślałem, nie, to nieprawda, to nie może być prawda, albo jeśli miałoby być naprawdę tak, jak mi opowiedziała, to jej Kola był po prostu szpiegiem, wielu ich przecież było, również i zwłaszcza w armii, najwyżsi oficerowie, wśród nich marszałkowie, mieli powiązania z wrogiem, Związek Radziecki od samego początku był otoczony przez wrogów, którzy chcieli zniszczyć władzę proletariatu. Hitler był tylko jednym z tych wrogów, co prawda najgroźniejszym, i jemu o mały włos udałoby się to, do czego dążyli wszyscy inni, udałoby się z pomocą takich zdrajców jak ten Kola, nie bez przyczyny Wehrmacht mógł tak szybko dotrzeć aż pod Moskwę i do Stalingradu. Takie lub podobne opinie słyszałem w radiu albo czytałem w oświadczeniach partii, które nazbyt rzadko docierały do nas nielegalną drogą i w których towarzysze za granicą starali się uspokoić nasze wątpliwości. Dzisiaj nie jest już tak łatwo wyobrazić sobie naszą sytuację, kiedy izolowani od świata, z gestapo na karku, z sercem pełnym trosk nasłuchiwaliśmy trzasków w eterze: zdrajcy w każdym zakątku ojczyzny rewolucji, kraju naszych nadziei, skąd się to bierze, dokąd nas to zaprowadzi? I kiedy wszystkie te myśli snuły mi się po głowie, zdarzyło się coś zwariowanego: znów ogarnęła mnie żądza, 138 ale równocześnie naszło mnie podejrzenie, że ta kobieta również mogła być częścią tamtego wielkiego spisku, albo była nią jeszcze teraz, i dlatego włączyła do gry swojego Kolę, i chciała tylko do niego powrócić, i wziąłem ją, tym razem z brutalną siłą, słuchając jej jęków; ale potem leżała z przegryzioną do krwi wargą tak cicho i spoglądała ku mnie tak spokojnie, że naszły mnie wielkie wątpliwości co do mojej władzy sądzenia i słów partii. — Dziecinko. Powiedziała dziecinko, całkiem nieoczekiwanie. Nie zrozumiałem. Albo zrozumiałem dopiero, kiedy zaczęła opowiadać dalej: znów była przy historii Koli, może przeczuwając, co się we mnie działo. Dziecinko, tak zwróciła się do niej pewna stara kobieta, wówczas, przed bramą więzienia, Tatiana bowiem bynajmniej nie była tam jedyna, stały tuzinami, często setkami i czekały, kobiety stare i młode: — a każda w czarnej chustce na głowie — podkreśliła — jak stado wron na rżysku. — Dziecinko, powiedziała do niej ta kobieta, nie wolno ci tracić nadziei, są tacy, którzy potrafią to przeżyć, sama kilku znałam; przyjdzie też wojna, i trzeba będzie uwolnić tych, którzy pozostali, może nie od razu, może nie zaraz na początku, ale stopniowo, bo będą potrzebni do obrony świętej mateczki ojczyzny i ukochanego towarzysza Stalina. Opowiedziane to było z wielką powściągliwością, monotonnym głosem, niemal tak, jakby często już o tym mówiła. Ale nawet gdybym nie miał być pierwszym, który usłyszał tę opowieść, nosiła ona piętno prawdy: stado wron na rżysku, to się jej wryło w pamięć, to nie było zmyślone. Po milczeniu, które wydało mi się bardzo długie, Tatiana powiedziała: — Wiem, co ci teraz 139 chodzi po głowie: towarzysze radzieccy, jak sądzisz, nie aresztują przecież niewinnego, a gdyby jednak tak się stało, błąd zostanie wkrótce naprawiony. — Potem ściągnęła mnie w dół ku sobie, przysuwając moją twarz ku swojej, i szepnęła: — Biedny ty mój, najdroższy — jakbym to właśnie ja potrzebował pociechy, i zapewniła mnie, jak jej przykro, że musi mnie skonfrontować z tymi trudnymi sprawami, przecież to tak, szczególnie wobec mojej obecnej pozycji i zadań, jakie przede mną stoją, jakby usuwała mi grunt spod stóp; ale w każdym razie mogę jej wierzyć, że Kola był płomiennym patriotą, żołnierzem bez zmazy, komunistą, który wysoko sobie cenił własne ideały. I równie mało winna była większość ludzi, których stracono, z procesem czy bez, i którzy poszli do syberyjskich obozów i tam zginęli. Pogłaskała mnie, jakby chciała mi ułatwić zaakceptowanie tych faktów, ona, której wszystko zniszczono, która, przychodząc z jednego piekła, całe lata musiała spędzić w innym; a mimo to, wyznaję, ta okropna informacja, która sprawiła, że moje wciąż stłumione przeczucia stały się pewnością, ciążyła mi w tej chwili daleko mniej niż myśl, że gdzieś mógł istnieć jakiś Kola, za którym tęskniła, leżąc w moich ramionach. — Biedny ty mój, najdroższy — powtórzyła — myślisz sobie teraz, jeśli to, co powiedziała mi ta kobieta, jest faktem, to jak człowiek ma dojść do ładu ze swoją polityczną świadomością? Obóz tu i obóz tam, a w obydwu człowiek dręczony i poniżany. Ale jeśli można się było tego spodziewać po waszych faszystach, bo to było prawo, od którego zaczęli, oni, nadludzie, inni się nie liczyli, u naszych działo się to wbrew naturze. Obrońcy uciśnionych, twórcy nowego, sprawiedliwego po- 140 rządku, pod takimi hasłami zaczynaliśmy. Twierdząc, że tworzymy władzę proletariatu, czyją władzę tworzyliśmy? Dopiero po latach zrozumiałem całą doniosłość pytania, które postawiła Tatiana; z własnego doświadczenia znałem wtedy przecież tylko jedną, niemiecką stronę obrazu. Ale może i dobrze się stało, że w tamtej chwili na jej pytanie zareagował tylko rozum, ten najbardziej powierzchowny z naszych receptywnych organów, a nie to, co nosimy w sobie głębiej, w naszym wnętrzu, i co prowadzi nas do rozpaczy, ale także na najwznioślejsze szczyty. W każdym razie bez względu na okoliczności postanowiłem podać Tatianie pomocną dłoń; to było pierwsze i najbardziej konieczne, powiedziałem sobie, pragmatycznie, jak zwykłem myśleć, i jeszcze sobie wmawiałem, że moja planowana akcja pomocy nie miała nic wspólnego z jakimiś gruczołami we mnie i ich wydzielinami: dla każdego innego w groźnym położeniu Tatiany uczyniłbym to samo, tak jest, czyż bowiem jako członek Komitetu Wykonawczego niezależnej Republiki Schwarzenberg nie miałem jedynej w swoim rodzaju możliwości udzielenia azylu tej nieszczęśliwej kobiecie? Więc zaproponowałem jej to teraz i, żeby dowieść mojej wielkoduszności i bezinteresowności, objąłem ofertą także pułkownika Mikołaja Julianowicza Orłowa, skoro tylko się z nią połączy, i od razu wtrąciłem pytanie, czy w ostatnim czasie czegoś się o nim dowiedziała i jaki był ostatni status jego osoby. — Kola — powiedziała, a brzmiało to z pewnym dystansem — został zwolniony z obozu w jakiś czas po niemieckiej agresji. Czekałam na niego w Rostowie, w naszym domu, ale nie przy- 141 jechał; powiedziano mi, że został wysłany prosto na front, jako zwykły żołnierz. A potem Niemcy przyszli także do Rostowa, i od tej pory nic o nim nie słyszałam. — I teraz sądzisz, że musisz pójść, by go szukać — powiedziałem. — Znów czekać w Ro-stowie, tym razem jednak na gruzach? Skinęła głową. — A moja oferta? — spytałem po raz trzeci, i teraz, dopiero teraz, miała łzy w oczach, a może dopiero teraz je spostrzegłem, bo zmieniło się światło w pomieszczeniu. I wtedy zapytała: — Naprawdę w to wierzysz? Azyl? Republika? Przyjdą tutaj z połową kompanii piechoty i trzema czołgami i zmiotą twoje marzenie, i znajdą mnie, i będą znali moje nazwisko i znów zepchną mnie w moją koleinę. Cóż miałem jej odpowiedzieć? Pół kompanii piechoty i trzy czołgi: miała rację. — Przytul się do mnie — powiedziałem. — Mocno. Szarość w oknie zaczyna się już zabarwiać na czerwono. 14 Noc była ciepła. Otworzył okna i wpatrywał się w dach urzędu landrata, który lśnił białawo w świetle księżyca po przeciwnej stronie ulicy; żółte i niebieskie kwiatki w skrzynce na zewnętrznym gzymsie nadawały obrazowi coś z atmosfery Spitz-wega, i wyobrażał sobie, jak teraz namalowałby go artysta: cierpiący młodzieniec nocną porą w, oknie plebanii; brakowało tylko, żeby młodzieniec podlewał jeszcze kwiatki, ale to zastrzegła dla siebie wdowa Stolp, która na polecenie Komitetu Wykonawczego musiała odstąpić jemu i Pauli pokój swej nieco przywiędłej, po staropameńsku drepczącej córki, chociaż zaznaczyła, że jej zmarły małżonek był wyłącznie chrześcijaninem i w żaden sposób nie udzielał się politycznie; w końcu obie damy z kwaśną miną wprowadziły się do drugiego, większego pokoju, i nawet informacja, że Paula również jest córką pastora, nie wzbudziła w nich większej życzliwości. Za kilka minut zegar na wieży tuż obok, u św. Jerzego, jedyny, jaki pozostawiono w kościele, wybije północ. Wolfram obrócił się i przyjrzał głowie Pauli leżącej na poduszce, która, okolona krótkimi, ciemnymi lokami, przypominała mu kameę, twarz z zamkniętymi we śnie oczami w ogóle nie była twarzą otępiałej chorej, tylko promieniowała blaskiem ukrytego, wewnętrznego życia. Z tłumionym westchnieniem znów usiadł przy rozchwianym stole, przy którym jeszcze do niedawna panna Carolina, -na, podkreślała za każdym razem wdowa, nie -ne, prowadziła rachunkowość dużego sklepu bieliźniarskiego w sąsiednim mieście Aue; teraz zapasy bielizny wyczerpały się, 143 i nie t>y*° Juz czego liczyć i sprawdzać. Poprawił swoje papiery, z których ten leżący na samym wierzchu opatrzony był wykonanym oddzielonymi starannie °d siebie literami napisem Republika Schwarzenberg Konstytucja i przeczytał to, co zapisał w czasie ostatnich trzydziestu minut: tylko jedno zdanie, które tak oto brzmiało: Wszelka władza państwowa pochodzi od ludu- piękne i przejmujące zdanie. Wywoływało w sercu dźwięki pierwszych taktów V symfonii Bee-thovena; czytając je, możliwie głośno i dostojnie, widziało się nieskończone tłumy ludu powstające z podniecona, głową z szarej równiny, lśniący wzrok skierowany w przyszłość, ta-ta-ta-ta a a — ta-ta. Lecz równocześnie Wolfram widział także inne tłumy, brunatne mundury, wyciągnięte ramiona i wyrzucone w górę nogi, na prawo patrz, SA maszeruje równym, mocnym krokiem obok człowieka z wąsikiem, i od tych również wyszła władza państwowa; rezultat był widoczny dla wszystkich. CZy zanim obdarzyło się ten lud tak wielkim zaufafliem> me należało mu się najpierw gruntownie przyjrzeć, zanalizować jego rozwarstwienia, sprzeczności, wzorce myślowe, przy czym powinno się zwrócić uwagę na to, że zagrożenie dla państwa, które miało być zbudowane, stanowili nie wielcy zbrodniarze> niedobitki SS, panowie z przemysłu ciężkiego, których można było zidentyfikować i wyeliminować. co drobni sympatycy, potakiwacze, wieczni służalcy, którzy zaaprobowaliby również nowezło, dopóki schlebiałoby poczuciu ich własnej 144 wartości? Czy chcąc ze spokojnym sumieniem pozwolić, by władza państwowa wyszła od ludu, nie należałoby się najpierw zastanowić, jak powinno się ten lud poprowadzić ku powszechnemu dobru i jak sprawić, by władza państwowa nie dostała się znowu w niewłaściwe ręce? Lecz kto był w tym wypadku powołany na przewodnika, kto powinien mieć prawo określania, co dla ogółu jest pożyteczne, a co nie? Czy znów należało się odwołać do Platona powierzającego te sprawy dyrektorium filozofów, którzy przy pomocy gwardii strażników, bez wyjątku wytresowanych w bezwzględnym posłuszeństwie, panowaliby nad chwiejnymi masami? Nagle ujrzał przed sobą doktora Benedykta Rossweina, jak z wysokości katedry, z ironicznie ściągniętymi ustami rozprawiał się z Heglem i jego demokratycznie spływającym na wszystkich duchem świata, by później, unosząc ramię, jakby pozdrawiał go poprzez tysiąclecia, sławić wielkiego Platona i określać platońską ideę powołanej do rządzenia warstwy wodzów jako praźródło filozofii narodowosocjalistycznej. Nikt, cytował mistrza Ros-swein, ani mężczyzna, ani kobieta, nie powinien być nigdy bez wodza; każdy natomiast, tak w czas wojny, jak i w czas pokoju, powinien spoglądać na swego wodza z oddaniem i iść za nim z ufnością. Od Platona to się zaczęło, wykrzykiwał, a w Hitlerze znalazło spełnienie. Ohydne, pomyślał Wolfram; przecież na to sobie Platon nie zasłużył. Istniało jednak coś z tego powinowactwa z wyboru, które przeczuwał późniejszy standartenfuh-rer Rosswein: pod fałdami płaszczy filozofów Platona skrywały się najczęściej parchy żądzy panowania, a dowódcy korpusu strażników mieli skłonność do sprawowania władzy na własny rachunek. 145 Pozostawał więc jednak tylko ten przeklęty lud i nadzieja, że ów lud, wyposażony w odpowiednie pomoce, zechce się okazać zdolnym do nauki i pewnego chwalebnego dnia naprawdę zacznie się uczyć. Utopia? Wszystkie konstytucje, bronił się przed własnymi wątpliwościami, były utopijne, przynajmniej te demokratyczne, a która konstytucja nie chciała uchodzić za demokratyczną; wszystkie zakładały istnienie ludzi, którzy chcieli i byli w stanie poskramiać swoje namiętności, dalekowzrocznie rozważać interesy własne i swoich sąsiadów oraz postępować stosownie do wyniku tego procesu. Sięgnął po ołówek. Lud jest ustawodawcą, reprezentowanym przez swoich wybranych w wolnych, powszechnych i tajnych wyborach deputowanych. Może też jednak bezpośrednio uchwalać prawa i zmieniać intencje przez referendum i plebiscyt. Uśmiechnął się. Taki właśnie, lapidarny, powinien być język konstytucji; im dobitniej, tym mniej dwuznaczności, dzięki którym mogą się umocnić ludzie wykorzystujący władzę. Ale zdanie o władzy państowej, która pochodzi od ludu, implikowało jeszcze drugą utopię, a mianowicie egalite, ludzi o takich samych wpływach, o takim samym znaczeniu w istniejącym społeczeństwie. To był absurd, obcy rzeczywistości i niemożliwy do zrealizowania; a jednak trzeba się było tego domagać, aby istniejąca nierówność nie zdławiła natychmiast zarodków znośnego, jako tako ludzkiego porządku, i należało podjąć próbę ugruntowania tej egalite, gdzie było to możliwe. Napisał zatem, świadomy ironii, ukrytej w swoich słowach: Obywatele Republiki są równi wobec prawa. Nie istnieją żadne przywileje w użytkowaniu zarówno dóbr publicznych, jak i władzy państwowej. I dodał: Obywatele pozostający w służbie publicznej pojmują 146 swoją rolę jako służebną wobec ludu, a nie władz zwierzchnich, zaś ich wynagrodzenie w żadnym wypadku nie przewyższa poborów robotniczych w sferze produkcyjnej. Tym samym, pomyślał w przystępie złośliwej radości, zostałyby wyznaczone pewne granice ścisku przy żłobie. Ale to był tylko jeden z problemów, jakie wynikały z zasadniczego postulatu władzy państwowej pochodzącej od ludu, i to nawet nie najważniejszy. Ważniejsze było określenie, jak ta władza ma się kształtować. Usunąwszy na bok utopie w stylu Fouriera, gdzie państwo regulowało nawet życie płciowe w sposób, jak na zwyczaje niemieckie, nazbyt ucieszny, pozostawało jednak pytanie, czy dzieliło się władzę na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą, a do tego tworzyło system wzajemnych kontroli, całość według amerykańskiego wzoru, który jednak dziwnym sposobem pozostawiał właściwą władzę w rękach niewielu; czy też, a la Związek Radziecki, próbowało się /budować wszystkowidzącą, o wszystkim myślącą, o wszystkim decydującą władzę centralną, z parlamentem u boku, w którym jedyna istniejąca partia spleciona była najściślej z aparatem państwowym strukturalnie i personalnie; i czy w ogóle dopuszczało się partie, a jeśli tak, to tylko jedną, która, według znanego przykładu, w nieuchronny sposób rozwinęłaby się w elitę z roszczeniem do monopolu, czy kilka, które przez brak koncepcji i nieudolne kłótnie wykończyły już pierwszą niemiecką icpublikę. A może należało pójść nowymi drogami, które trzeba było jeszcze określić: prezentując w ten sposób Republikę Schwarzenberg jako wzo-r/ec dla Niemiec, które spoczywały jeszcze w łonie przyszłości? Zatrzymał się. Czy nie przeceniał swych sił, 147 czy nie stał na granicy śmieszności, miniaturowy Jefferson w miniaturowej republice albo zgoła Stalin w formacie pudełka od zapałek, bo jak wiadomo również Stalin brylował jako autor konstytucji? A mimo to, któż tak jak on, Maks Wolfram, mógł się wykazać długimi godzinami w celi śmierci, w czasie których, dla udoskonalenia swej pracy o społecznych strukturach przyszłości i, co najistotniejsze, aby nie oszaleć, projektował modele państwa, w którym wreszcie zharmonizowane były wolność i konieczność, a czynił to z rozpaczliwą świadomością, że nie będzie mógł już dożyć takiego państwa, takiej przyszłości? Wzdrygnął się i wsłuchał w ciemność pokoju: Paula mówiła przez sen. Mówiła? Czy to naprawdę były słowa, czy zahamowania ustępowały w jej snach, a może sny miały własny idiom? Teraz dał się słyszeć już tylko oddech, lekki, przyspieszony, potem coraz spokojniejszy. Zmusił się do powrotu ku własnym snom. Deputowani, pisał, wybrani przez lud, jako kolektyw i jako jednostki, są odpowiedzialni przed ludem i w każdej chwili mogą być przez lud odwoływani. Deputowani konstytuują się jako Rada Deputowanych. Rada jest najwyższym organem Republiki. Jak dotąd dobrze, nawet bardzo dobrze: nikt nie powinien mieć prawa trzymać się kurczowo swojego stołka, choćby należał do najwyższego organu Republiki; być odpowiedzialnym oznaczało konieczność udzielania odpowiedzi na pytania, jeśli takie będą stawiane, także na pytania przykre. Lecz należąca do deputowanych władza ustawodawcza stanowiła tylko połowę władzy; prawo to skrystalizowana myśl, w czyje ręce należało włożyć topór, następujący po myśli? Najlepiej we własne, 148 pomyślał Wolfram, przynajmniej dopóki nie znajdą się odpowiedniejsze; poza tym, zmieniając legitymację Komitetu Wykonawczego, której posiadanie wynikało z tego, że nie było nikogo innego, kiedy wszystko się rozpadło, na legitymację nadaną oficjalnie, demonstrowało się ciągłość i torujący sobie drogę stabilny porządek. Rada Deputowanych, napisał ostrożnie wybiera z własnych szeregów Komitet Wykonawczy. Komitet Wykonawczy, zawahał się, ile autorytetu powinien otrzymać, realizuje prawa ustanowione przez Radę lub wprost przez lud i załatwia bieżące sprawy rządowe. I jeszcze to tutaj należało, conditio sine qua non: Członkowie Komitetu Wykonawczego, kolektywnie i jako jednostki, są odpowiedzialni przed Radą Deputowanych i przed ludem i w każdej chwili mogą być przez Radę lub przez lud odwołani. I żadnego przewodniczącego Rady, który godnie krocząc reprezentuje państwo, żadnego najwyższego dowódcy sił zbrojnych, który odbiera parady, żadnego prezydenta, który w razie potrzeby wydaje rozporządzenia wyjątkowe lub ogłasza stan wyjątkowy? Nawet żadnej postaci symbolicznej? Oczywiście, nigdy nie było zabezpieczenia przed groźbą, że z tej grupy wyłoni się człowiek obdarzony charyzmą, który przywłaszczy sobie autorytet; lecz tego, zdecydował Wolfram, nie powinno się dodatkowo ułatwiać, a żaden czas nie był bardziej stosowny niż ten, by położyć tamę samowoli wodzów, teraz, kiedy się okazało, dokąd wiedli wodzowie. A więc: Republikę reprezentuje oraz prowadzi rozmowy z innymi państwami kompetentny w danym wypadku członek Komitetu Wykonawczego. Co się zaś tyczy parad, to tak czy inaczej służą one jedynie zaspokojeniu ambicji 149 kilku zakompleksionych bonzów partyjnych i są niegodne państwa, które chce być traktowane poważnie. Co nie było skierowane przeciw armii, choćby najskromniejszej. Nie był pacyfistą, wiedział, że sukces ciemiężycieli opierał się na bezbronności ciemiężonych, i bardzo dobrze pamiętał własne słowa wypowiedziane wówczas w Domu Robotnika w Bermsgriin, kiedy oświadczył, że władza robotnicza najpierw musi być władzą zbrojną, zdolną ciemiężyć wczorajszych ciemiężycieli. Ale, i to był element dialektyczny, równocześnie należało zatroszczyć się o to, by ta nowa zbrojna władza znów się nie usamodzielniła, i, uciemiężywszy wczorajszych ciemiężycieli, sama nie nabrała ochoty kontynuowania ciemiężycielstwa. A jeśli jest prawdą, że państwo, oczywiście socjalistyczne, pewnego niezbyt odległego dnia miałoby obumrzeć, to w ogóle praktyczniej jest wcale nie tworzyć organów, którym obumieranie mogłoby przychodzić z trudem. Ucieszyło go to rozwinięcie myśli Engelsa, i napisał: Obrona i bezpieczeństwo Republiki są w rękach milicji obywatelskiej. Członkowie milicji będą powoływani w zależności od potrzeb na żądanie Komitetu Wykonawczego. Wykonują oni swe zadania społecznie, obok pracy zawodowej, z której mogą otrzymywać urlop na czas określony. Nie ma ani zawodowej armii, ani zawodowej policji, zwłaszcza policji tajnej. I to w jednej, choćby tak niewielkiej, części Niemiec! Wyobraził sobie szepty i szemranie, gdy zostanie ujawniony ten artykuł konstytucji. Czyż to możliwe? Tak: przecież to był obecny stan tu, w Schwarzenbergu; a kimże byli ludzie Kiesslinga, jeśli nie robotnikami, którzy zebrali się dla obrony nowego, jeszcze bardzo chwiejnego porządku i dla zapobieżenia restauracji dawnego? Wolfram stwierdził, że jego konstytucja nabrała kształtu, i poczuł głód. Głód był naturalnie stanem permanentnym, którego się szczególnie nie zauważało; jeśli człowiek uświadomił sobie głód, to znaczyło, że był to głód specjalny, którego już nie dało się zignorować i należało przeciwdziałać. U niego taki głód pojawiał się zawsze, kiedy miał poczucie sukcesu; tak jakby wówczas jego żołądek domagał się własnego poczucia szczęścia. Były jeszcze dwa kawałeczki chleba wypiekanego zwykle z otrębów albo z innego produktu zastępczego 0 kwaśnym smaku; przeznaczyli je na śniadanie, 1 walczył z sobą, czy swój kawałek ma zjeść teraz; ale to mogło skończyć się jedynie tym, że Paula, skoro tylko rano zauważy, że nie ma nic do jedzenia, a coś takiego zawsze zauważała, z niemym uporem będzie próbowała wmusić mu swoją niewielką porcję. Ale jego łakomstwo było silniejsze niż ostrzegający głos, przemknął zatem do kredensu, wyjął z niego paczuszkę, otworzył ją ostrożnie, żeby papier nie szeleścił, i zmusił się, żeby nie pochłonąć kawałka chleba od razu, tylko pozwolić każdej okruszynie rozpuścić się na języku, bo długie doświadczenie nauczyło go, że w ten sposób można lepiej zaspokoić głód. I czyniąc to znów zastanawiał się nad wolnością człowieka i jak należy jej strzec. Aczkolwiek wedle starej sentencji najwyższe z dóbr, wolność stawała się dla jednostki drogocenną wartością dopiero wówczas, gdy utracił ją częściowo lub całkowicie, a nawet i wtedy nie brakowało ludzi, którzy się przystosowywali, przechodząc na stronę panujących, i razem z nim zażywali ich wolności, 150 151 podobni owym ptakom, które w radosnej symbiozie pływają na grzbietach krokodyli, i mogą im wydziobywać z pancerza wszy. Przypomniał sobie, że Tołstoj w jednym z posłowi do „Wojny i pokoju" twierdził, iż wolność, rozpatrywana z punktu widzenia rozumu, nie jest niczym innym jak tylko chwilowym uczuciem. To mogła być prawda; ale istnieli ludzie, którzy nie doznając tego uczucia przynajmniej od czasu do czasu, stawali się neurotyczni. A Gerard Winstanley, który z mroku angielskiego feudalizmu wyrósł na intelektualną głowę rewolucji diggerów, zdefiniował wolność jako coś bardzo konkretnego i oświadczył, że wolność wspólnoty, jaką sobie wymarzył, polega na swobodnym dostępie do ziemi, do roli, lub, jakby się dzisiaj powiedziało, do środków produkcji. Ale czyż to rzeczywiście są wolności tak różne: wolność fizyczna, habeas corpus, swoboda rozporządzania człowieka samym sobą; wolność społeczna i wolność myśli? Czy też raczej wszystkie trzy nie są częściami całości, nierozerwalnie złączonymi i jedna nie do pomyślenia bez dwóch pozostałych? Znów udał się do stołu, żeby zanotować: Gospodarka Republiki służy sprawiedliwości społecznej, bez której wszelkie prawa i wolności są iluzoryczne. Znów ten kategoryczny ton, ale w tym miejscu stosowny. Potem szło już tylko o odpowiednie ustalenia szczegółowe, których ostateczne sformułowanie można było wypracować później; jako pierwsze: Wszystkie banki, kopalnie, huty, jak i duże zakłady w przemyśle i handlu stają się własnością publiczną. Jednakże własność publiczna była jednym z tych wielkich słów, w jakie stroili się wszyscy demagodzy; jeśli się go już użyło, trzeba było je tak zinterpretować, żeby ludzie mogli je sobie jakoś uzmysłowić, żeby mogli je objąć wy- 152 obraźnią, w pierwotnym fizycznym sensie objąć, i dostrzegli, że ta własność była także ich własnością osobistą; jeśli się tego nie przeforsowało, to mogło dojść do tego, że w miejsce dotychczasowego wielkiego właściciela zjawi się nowy, jeszcze większy, a w dodatku anonimowy, ośmiornica 0 wszędzie sięgających ramionach z przyssawkami, 1 o zdolności myślenia i uroku ośmiornicy. Stąd konieczne było dodanie w punkcie pierwszym: We wszystkich zakładach, które przeszły na własność publiczną, wybierane są rady zakładowe, które z kolei wybierają kierownictwo zakładu i w porozumieniu z nim porządkują wewnętrzne sprawy zakładu, regulują stosunki pracy i wynagrodzenia oraz kontrolują produkcję. Przecież to jest, pomyślał, a przy tym przeniknął go jakby pobożny dreszcz, to jest wprowadzenie demokracji do zakładów, co, jeśli próba się powiedzie, może być impulsem do zmiany postawy robotników wobec środków produkcji: początek końca alienacji własnej pracy, o której pisał już Marks i która była przyczyną nawet nie tyle zewnętrznego popadania proletariatu w nędzę, co jego nędzy wewnętrznej. Nieco inaczej sprawa miała się w przypadku innego wielkiego środka produkcji, tego pierwotnego, do którego człowiek miał tak sentymentalny stosunek, że uważał go niemalże za część samego siebie: ziemi. Czy od teraz ona także miała być własnością publiczną? Zmartwychwstanie diggerów, którzy napłynęli na St. George's Hill w hrabstwie Surrey, żeby wspólnie siać na leżącej odłogiem ziemi pasternak, marchew i fasolę, dopóki nie wysiekli ich szablami jeźdźcy lorda generała brytyjskiego Commonweal-thu? Zakładanie kołchozów, składających się z płachci wielkości ręcznika na kamienistych zboczach 153 Rudaw, gdzie dziesięć hektarów już uchodziło za bogactwo? Zostawcie tym biedakom tę odrobinę przesyconej ich potem ziemi ornej, zwłaszcza że przy wspólnym wysiłku także nie można by na niej osiągnąć o wiele większych zbiorów. Ale zasada była zasadą, a konstytucja dokumentem zasadniczym, zaś ta tutaj miała w końcu zainspirować ludzi spoza tej ubożuchnej Republiki, do której będzie się odnosić. Napiszmy przeto: Duże zakłady rolnicze również przechodzą na własność publiczną i będą zarządzane wspólnie; natomiast małe i średnie gospodarstwa chłopskie z całym inwentarzem pozostają w rękach ich właścicieli, dopóki nie uznają oni za konieczne i pożądane połączenie się w spółdzielnie. Wiedział, co teraz miało nastąpić. Katalog wolności to coś, czym zajmował się od czasów studenckich, a im bardziej te wolności zmniejszały się z biegiem lat, tym intensywniej się nimi zajmował, terapia i jednocześnie mechanizm obronny przeciwko coraz bardziej zaciskającej się obręczy na piersi, aż, w celi śmierci, całość stała się owym ognistym snem, z którego przebudził się u boku tej spokojnie teraz śpiącej, niemej dziewczyny. Zestawienie listy życzeń nie wymagało ponownego namysłu; ołówek sam leciał po papierze: Każdy ma prawo zrzeszać się z innymi dla poparcia legalnych interesów; prawo do strajku nie może być naruszane. Każdy ma prawo swobodnie podróżować, dokąd zechce, osiedlać się, gdzie zechce, emigrować, kiedy zechce. I jeszcze te gwarancje: Nikt nie może być przetrzymywany dłużej niż 24 godziny, jeśli nie zostanie doprowadzony przed sędziego, nie dowie się od niego przyczyny aresztowania i nie otrzyma możliwości wezwania osób trzecich jako doradców prawnych. Oskarżonych należy w obrębie stoso- 154 wnego terminu, najpóźniej jednak w trzy miesiące od zastosowania aresztu śledczego, postawić przed sądem. Wszystkie rozprawy sądowe są publiczne. Wybierani z ludu sędziowie są w swoich orzeczeniach niezawiśli i poddani tylko prawu. Kara śmierci zostaje zniesiona. Wciągnął powietrze, głęboko i z rozkoszą. Dach urzędu landrata zanurzony był w łagodnej szarości, która zwiastowała koniec nocy, a sen Pauli stał się niespokojny. Wiele do zrobienia już nie zostało, pomyślał, ale właśnie to, co miał jeszcze zrobić, ekscytowało go; zostawił to sobie na sam koniec: gra myśli, gra z myślą o wolności samej w sobie, wolności myśli. Jak to powiedziała Luksemburg? Wolność zawsze jest wolnością myślących inaczej. Biedna, cudowna kobieta; może przedwczesna śmierć z rąk morderców przeszkodziła jej w tym, by sama w nieodległym czasie została skonfrontowana z wyrastającym z jej filozofii dylematem. Dylemat zawierał się w tym, że inaczej myślący, myśląc inaczej, mogli myśleć nie inaczej, lecz błędnie, i że błędy w ich myśleniu, przeniesione w czyn, miałyby następstwa, którym trzeba było zapobiec i którym najlepiej zapobiegało się, tłumiąc błąd już w myśli. Jeśli się tego nie uczyniło, to istniało niebezpieczeństwo, że inaczej myślący, z ich błędnymi myślami, zdobędą sobie uznanie, i co by było, gdyby wówczas przestali się trzymać reguł gry i ze swej strony, z powodów już przedstawionych, nie przyznali inaczej myślącym tej samej wolności, która została im udzielona? To właśnie przeżył Wolfram, tak to się odbyło w jego kraju i nadal odbywało w innych; czy teraz, mając w ręku niepowtarzalną szansę swojej konstytucji, miał jeszcze raz wdepnąć w tę pułapkę, ale tym razem z otwartymi oczami? A czy nie lepiej było zarezerwo- 155 wać wolność dla siebie samego i dla tych, którzy myśleli podobnie jak on? Wystarczająco łatwo było wprowadzić kilka niewinnie brzmiących ograniczeń, wolność tak, ale w ramach prawa, lub o ile nie stoi w sprzeczności z interesem publicznym, albo jeśli nie zaprzecza etyce i moralności, i już wszystko dało się skierować na ślicznie uporządkowane tory. Ale wolność zarezerwowana tylko dla jednej grupy, partii czy sekty przestawała być wolnością, a co, jeśli tej grupie, partii czy sekcie przyjdzie do głowy, by usunąć właśnie jego, ponieważ z jakichś powodów zaczął myśleć inaczej niż oni? Wolność była ryzykiem, największym z możliwych; ale ryzyko wyrastające z jej powodu było mimo wszystko mniejsze niż niebezpieczeństwo zguby, jakie niosła z sobą każda, nawet najżyczliw-sza, dyktatura, i niebezpieczeństwo korupcji, które powstawało przez skupienie władzy w rękach niewielu. Wolność myśli, pisał, starannie szeregując litery, prawo do wolnych poglądów i wyrażania ich w dowolnie ukształtowanej formie, są w Republice Schwarzenberg zagwarantowane. Nikt nie może być prześladowany z powodu swoich przekonań, czy to politycznej, czy też religijnej, filozoficznej, naukowej i artystycznej natury. Tajemnica korespondencji jest dochowywana, cenzura prasy nie istnieje. Podkreślił słowo nie i zaśmiał się w duchu, kiedy sobie wyobraził, co też powiedziałby towarzysz Reinsiepe, gdyby to postanowienie konstytucji Wolframa zostało mu odczytane na jednym z najbliższych porannych posiedzeń Komitetu Wykonawczego; możliwe było jednak również, że Reinsiepe zachowałby milczenie w mocnym przekonaniu, że Republika jak i konstytucja nie są niczym innym, jak tylko rojeniami, powstałymi 156 z fantazji kilku fantastów, których zakończenie wojny wprawiło w stan rozmarzenia. U drzwi wejściowych na dole zadzwonił dzwonek. Paula zerwała się, wyraźnie zaniepokojona, że Wolfram nie leży obok niej, ujrzała go pochylonego nad papierami na stole i podbiegła doń na bosych stopach. Objął ją ramieniem, pocieszał; nie, nie opuści jej, w żadnym wypadku. Potem rozległy się kroki na schodach, zaskrzypiały drzwi na piętrze, dał się słyszeć oburzony głos, to panna Carolina, nie -ne, i odpowiedź mężczyzny. Pukanie. Wolfram wziął z łóżka cienki wełniany koc, okrył ramiona Pauli i powiedział: — Proszę. W mętnym świetle przedsionka, które przenikało przez półotwarte drzwi, ukazał się charakterystyczny profil towarzysza Kadletza. — Wiem, że jest jeszcze bardzo wcześnie — powiedział. — Proszę o wybaczenie, ale potrzebujemy pana. 15 Taśma Kadletza: Ślad Niekiedy mam wrażenie, że ludzie umówili się, jak należy patrzeć na historię i jak jej nauczać: a mianowicie według takich punktów orientacyj-nyc^' jak na przykład wstąpienie na tron, bitwy, rewolUc:e o(jkrycia czy co tam jeszcze; najważniejszą rzecZą Jest> by zdarzenia te pobudzały wy°t>raźnię, pozwalały się wygodnie datować i stanowiły O(ipQWiednią okazję do obchodzenia świąt i roczj^ ą przecież tak naprawdę świat poruszają sprawy powSzednie: sposób, w jaki produkuje się sukno, tuczy świnię, traktuje urzędowy papier, dręczy czjowjeka. To samo, tylko w bardziej uczo-nycn słowach, może pan przeczytać także u Marksa; wSpominam tu ° tym Jedynie dlateg°> że chciałbym panu teraz opowiedzieć o takim dra-matyC2;n zdarzeniu, które bez wątpienia znalazłoby wzmiankę w programach szkolnych i póź-niejszych roZważaniach historycznych, gdyby historia RepUbliki Schwarzenberg nie została uznana za niebyłą Zresztą o rzeczach powszednich opowiem panu jeszcze osobno. Myślę że przypomina pan sobie doktora PietzSclia jawnego burmistrza, który teraz siedział w cel j sta'rej wieży zamkowej i czekał, aż zostanie PostawjOny przed sądem; tymczasem, to znaczy, dopó^j ^publika nie miała jeszcze sądownictwa z .P^Wdziwymi sędziami, prokuratorami, obrońcami, referendarzami oraz pisarzami urzędowymi, 158 zajmował się spisywaniem długich wyjaśnień na temat wewnętrznych spraw administracji miasta i powiatu Schwarzenberg w okresie panowania narodowego socjalizmu, przy czym obciążał wszystkich możliwych ludzi w nadziei, że zdobędzie jakieś przywileje, i w całkiem podobnym sensie mówił przy każdej nadarzającej się sposobności do towarzyszy Schurichta i Kriegla, którzy pełnili służbę w wieży jako strażnicy. Wspomniani towarzysze zrazu niezbyt interesowali się denuncjacjami doktora Pietzscha, które zwykle były wygłaszane tonem pełnym skargi; dość mieli roboty, żeby wdrożyć się w obcą dla nich materię więziennej administracji, włącznie z traktowaniem, niekiedy bardzo krnąbrnych, więźniów; ale po kilku dniach zwłaszcza towarzysz Kriegel, który przecież do utraty czterech palców prawej ręki pracował w fabryce maszyn Miinchmeyera, zwrócił uwagę, że w donosach więźnia wciąż padało nazwisko Dietri-cha Miinchmeyera, właściciela tejże fabryki, i to z tym uzupełnieniem, że jeśli już on, dr Pietzsch, siedzi w wieży, to wspomniany pan Miinchmeyer tym bardziej powinien się tam znaleźć, ponieważ był najbliższym przyjacielem gauleitera Mutsch-manna, i Mutschmann ze swoją żoną Minną wielokrotnie byli gościnnie przyjmowani w domu Miinchmeyera, podczas gdy on, chociaż na jego stanowisku burmistrza nie przyszło mu to łatwo, trzymał się możliwie najdalej od tego znanego / korupcji i okrucieństwa dyktatora Saksonii; Komitet Wykonawczy, oświadczał dalej dr Pietzsch, dobrze by zrobił, zajmując się nieco bliżej panem Munchmeyerem i jego położoną powyżej fabryki willą. Fakt, że oprócz tego pan Dietrich Miinchme- 159 yer został przez Mutschmanna mianowany gaukul-turwartem* Saksonii, był dobrze znany członkom Komitetu, może z wyjątkiem Wolframa i towarzysza Reinsiepego; jednakże był to raczej urząd honorowy niż wpływowa pozycja, a gauleiter nadał go swemu przyjacielowi, ponieważ ten był zapalonym kolekcjonerem rudawskiej sztuki ludowej, właśnie owych robót koronczarskich i snycerskich, którym zimą oddawali się biedni chłopi z gór, ich żony i dzieci, i które rozwinęły się w swojego rodzaju drobny przemysł; aż do pampów Ameryki Południowej i w głąb Australii, wszędzie tam, gdzie osiedlali się Niemcy, podróżowały koronkowe serwetki i drewniane figurki z potężną żuchwą, służąc jedne jako przykrycie wyściełanych mebli, drugie zaś, w postaci grenadierów w czerwonych uniformach, leśniczych w zielonych mundurach i odzianych w czerń górników, jako dziadki do orzechów. Obdarzony artystycznym smakiem, a jednocześnie obrotny w interesach fabrykant Munchmeyer, w miarę możliwości wspierał jeszcze tego typu eksport, i poprzez niego, jak miało się później okazać, odbywały się kontakty zupełnie innej natury ze wszystkimi częściami świata. Pan Munchmeyer znajdował się zatem na naszej liście, ale na niskiej pozycji; codzienne obowiązki i wciąż wyłaniające się nieoczekiwane dodatkowe zadania wymagały zaangażowania wszystkich, tak czy owak, niewielkich sił Komitetu Wykonawczego, tak iż informacja, przekazana nam przez towarzyszy z ponownie uruchomionego dzięki naszym staraniom wywozu śmieci, że mianowicie u fabrykanta Mun-chmeyera pojawiła się kobieta w czarnym welonie, * Gaukulturwart — funkcjonariusz NSDAP odpowiedzialny za sprawy kultury w okręgu partyjnym (Gau). 160 znajdująca się w głębokiej żałobie, i ukrywa się w jego willi, pozostała również nie sprawdzona, aż w końcu znalazłem to doniesienie wśród innych papierów na moim biurku, przy którym spędziłem pół bezsennej nocy. Proszę nie myśleć, że lękałem się pana Miinch-meyera, i to był powód, że skoro świt wyciągnąłem Maksa Wolframa z łóżka. Oczywiście, to istnieje u ludzi z naszych kręgów: nieśmiałość wobec tych, którzy zawsze posiadali władzę i bogactwa, edukację szkolną oraz wyostrzony przez interesy handlowe i inne umysł; a jednak wierzyłem, że nawet sam potrafię sobie poradzić z panem Munchmeye-rem; kimże on był, prowincjonalną szychą, małomiasteczkowym burżujem, a poza tym należał do pokonanych w tej wojnie. Ale wiedziałem, że nie leżało mi zadawanie nieustępliwych pytań, nieustanne drążenie; zbyt łatwo popadam w zamyślenie: dlaczego ten człowiek powiedział to czy tamto, jak doszedł do swoich przekonań, co zdarzyło mu się w przeszłości, jak zachowałby się, gdyby zamieniono nasze role, i inne tego rodzaju zbędne myśli, które prowadzą tylko do zbyt długich przerw w rozmowie, dając w ten sposób temu drugiemu okazję, by doszedł do siebie i mógł wymyślać wciąż nowe wykręty. Wolfram, jak przypuszczałem, postępowałby inaczej, już choćby dlatego, że miał we krwi pierwiastek żydowski, a Żydzi, jak mi kiedyś powiedziano, nieustannie rozmyślali nad Prawem i dzięki swemu Talmudowi znali grę w pytania i odpowiedzi; poza tym był c/łonkiem Komitetu Wykonawczego odpowiedzialnym za sądownictwo, i, w razie potrzeby, mogliśmy wszcząć kroki prawne przeciw panu Miinch-meyerowi. Trudność polegała jedynie na tym, że Wolfram wahał się przed rozstaniem ze swą niemą 161 dziewczyną, która przylgnęła doń niby posłuszny cień; dlaczego miałby jej nie zabrać, pytał, komu ona przeszkadza; i kosztowało mnie sporo trudu, zanim go przekonałem, a potem, zanim on jej wytłumaczył, że w tym wypadku rzeczywiście nie może pójść z nami; i muszę powiedzieć, że podziwiałem cierpliwość, z jaką przez powtarzanie słów i najróżniejsze wyraziste gesty swych długich rąk wyjaśnił jej, że wróci do niej najpóźniej za kilka godzin, co też faktycznie zdawała się rozumieć, bo wyraźnie się uspokoiła i kolorowymi kredkami zaczęła rysować postacie na białej tekturze. Pan fabrykant Miinchmeyer, który nawet jeszcze nie zawiązał paska przy szlafroku, otworzył nam osobiście; poznałem go natychmiast, bo nie tak dawno jego zdjęcie opublikowano na czołowym miejscu w „Erzgebirgsbote" razem ze zdjęciem jego przyjaciela Mutschmanna. Oświadczyliśmy, że jesteśmy z Komitetu Wykonawczego, a Wolfram wymienił swoje nazwisko, które z kolei, jak się wydaje, znane było Miinchmeyerowi; coś błysnęło w jego oczach, i nabrał już powietrza, jakby chciał go powitać, na przykład: Ach tak, syn starego pana Wolframu, Konfekcja Męska i Damska, przy rynku; opanował się jednak, cofnął o krok w głąb przedsionka i ruchem ręki, który miał nam okazać jego wyższość, dał znak, abyśmy za nim poszli. Pojawiła się jakaś kobieta, chyba jego żona, w bladoliliowej, bogato zdobionej falbankami podomce, z oczami o czerwonej obwódce nad obwisłymi policzkami, czy to jeszcze od snu, czy też z braku snu, trudno było powiedzieć, on zaś polecił jej władczo, by zajęła się śniadaniem: — Także dla naszych gości/ Wolfram podziękował i odmówił. Ale mnie 162 interesowało, co też to w tych dniach będzie do jedzenia u Munchmeyerów, względnie, co tacy ludzie uznają za stosowne nam podać; a poza tym wyszedłem nocną porą z pustym żołądkiem i uważałem, że zasłużyłem sobie na śniadanie; przeszkadzała mi tylko myśl, że zapomnieliśmy poprosić o wsparcie towarzysza Kiesslinga: w tej willi z pewnością były tylne wyjścia, przez które zawoalo-wana dama bez trudu mogła zbiec w czasie, gdy będziemy jedli śniadanie. I jakby zmierzając do tego, żeby ten czas jeszcze wydłużyć i odwrócić naszą uwagę od czekających nas zadań, pan Munch-meyer oprowadzał nas po swoich zbiorach sztuki ludowej, podczas gdy wokół zaczął się unosić dyskretny zapach kawy, prawdziwej i autentycznej kawy. Wyznam, że byłem zdenerwowany, i że moja nerwowość nie pozwoliła mi należycie ocenić rzemieślniczej sprawności i artystycznego zmysłu ludzi, którzy te wszystkie eksponaty wykonali. Wolfram powiedział mi później, że jego jeszcze bardziej poraziła obfitość wystawionych przedmiotów i e-kstremalne rozmiary wielu z nich: była tam bożonarodzeniowa piramida o takiej wielkości, że pan Miinchmeyer musiał dla niej przebić sufit do górnego piętra willi; była to obrotowa budowla, poruszana przez płynące ku górze ciepło płonących świec, z bajecznie kolorowymi Trzema Królami, / wołkiem i osiołkiem przed łudząco prawdziwym lasłem i Dzieciątkiem Jezus w żłobie, któremu snycerz wiernie wyrzezbił dziecięce paluszki łącznie / paznokietkami, nie mówiąc już o górnikach, kiórzy, trzymając w zrogowaciałych dłoniach o-kardy, pochodnie i sztandary, paradowali w kółko na najniższym kręgu piramidy, zaludnionej nieco wyżej przez aniołki o różowych policzkach, sarenki 163 i inne zwierzęta leśne, które hasały pomiędzy drzewami o liściach i gałęziach z kunsztownie poskręcanych wiórów; obok, na zgrabnym stoliczku, całkowicie przykryta szkłem, druga piramida, ale w tej całe to odświętne życie zredukowane zostało do niemal mikroskopijnych rozmiarów; człowiekowi oczy zachodziły łzami przy oglądaniu, a pan Miinchmeyer, pozornie bez żadnego zamiaru, rzucił uwagę, że te dwie piramidy, duża i mała, skłoniły gauleitera Mutschmanna, by mianował go gaukulturwartem; poza tym ten człowiek niewiele się nim przejmował; on sam, Dietrich Miinchmeyer, był też wszystkim innym, tylko nie aktywnym towarzyszem partyjnym, zbyt go absorbował jego zakład, i dlatego właściwie nie wie, czemu pani Minna Mutschmann, po zniknięciu jej małżonka właśnie u niego poszukała sobie schronienia. Dokładnie w tym momencie znów pojawiła się pani Munchmeyer, teraz w łagodnie zielonym negliżu, którego jedwab szeleścił przy każdym ruchu, i podczas gdy Wolfram i ja zajmowaliśmy się jeszcze trawieniem informacji udzielonej nam przez jej męża tak mimochodem, oznajmiła, że śniadanie jest już na stole. Zaprowadziła nas do jadalni, i przeprosiła, że musimy się obsłużyć sami; po klęsce, tu po raz pierwszy usłyszałem to później tak często używane słowo, trzeba było zwolnić personel, z ciężkim sercem oczywiście, ale po prostu nie można sobie pozwolić na dalsze żywienie dodatkowych osób; ponieważ jednak Komitet Wykonawczy w tak wzorowy sposób troszczy się o spokój i porządek, ma nadzieję, że trudności z zaopatrzeniem, których z pewnością nie da się tak łatwo rozwiązać, wkrótce zostaną przezwyciężone. Uśmiechnęła się, co prawda nieco sztywno, do Wolframa i do mnie, ale już nie słuchałem jej 164 nerwowej paplaniny. Widziałem tylko stół: że też to jeszcze było! Ciężki obrus z brzegiem z klockowej koronki, starannie złożone serwetki do kompletu, srebrne sztućce, zielono-złote smoki na talerzach, miseczkach i filiżankach, a do tego bułeczki, jakich nie wypiekał już żaden piekarz, i wypełniona po brzegi maselniczka, i żółtka w białku usmażonych jajek, i plasterki kiełbasy, i szynki, i sery różnego rodzaju; spojrzałem na Wolframa i po wędrującym w górę i na dół jabłku Adama poznałem, że jego szlachetny zamiar zachowania wstrzemięźliwości gwałtownie stygnie. Ten przeklęty wyzyskiwacz Munchmeyer planował nas nie tylko łagodnie nastroić, on chciał nas regularnie podbić: jakże moglibyśmy, myślał sobie zapewne, tak po prostu go aresztować i zamknąć w wieży obok doktora Pietzscha, po tym jak nakarmił nas tak szczodrze? Moglibyśmy, zapewniłem siebie, przynajmniej ja w zupełności byłem w stanie to zrobić, taki już ze mnie pozbawiony skrupułów proletariusz; nabiłbym sobie brzuch zachomikowanymi zapasami Miinchmeyera, a potem nie odczuwałbym ani odrobiny wdzięczności czy zgoła sympatii dla u-przejmego dobroczyńcy. Właśnie miałem się zabrać do jedzenia, kiedy dłoń zastygła mi w bezruchu. Na piętrze rozległ się łoskot, ktoś okropnie jęknął; potem drzwi się otworzyły, a w nich ukazała się istota żeńska, włos potargany, makijaż rozmazany, pęcherzyki śliny w kącikach ust. — Minchen, mój Boże! — zawołała pani Munchmeyer i jęła gestykulować, jakby ta druga była upiorem, którego bezwzględnie należy przepłoszyć. Kobieta nazwana Minchen chwiała się niebezpiecznie, aż wreszcie udało jej się chwycić klamkę; uczepiła się jej lewą dłonią, prawą zaś 165 przytrzymywała koszulę nocną nad pełną piersią. Pan Munchmeyer opanował się; energicznie wstał z krzesła, podszedł do niej, ujął ją za łokieć i ostrożnie poprowadził do stołu, gdzie usadził ją obok żony, naprzeciw mnie na ukos; w nozdrza uderzył mnie zapach wódki. — Może będziesz taka dobra — powiedział do żony — i przyniesiesz naszemu gościowi kaftanik lub coś podobnego; przecież nie chcemy żeby się na dodatek przeziębiła. — Potem zwrócił się do nas, nagle znów uosobienie uprzejmości: — Ubolewam z powodu tej sceny, ale w obliczu obecnych wydarzeń — faktycznie użył tych słów, pamiętam dokładnie — w obliczu obecnych wydarzeń, chyba zechcą panowie okazać zrozumienie dla nastroju pani Mutsch-mann. — Ależ oczywiście — powiedział Wolfram i nalał sobie kawy — mam nadzieję, że przy upadku nie odniosła poważnych obrażeń. Tymczasem pani Munchmeyer przyniosła dla swojej przyjaciółki białą podomkę z czymś w rodzaju boa z piór i udrapowała ją wokół jej ramion. Pani Mutschmann zdawała się jednak nie zwracać żadnej uwagi na troskliwość, z jaką była traktowana; siedziała, wpatrując się ponuro w Wolframa i we mnie, po czym burknęła: — A kim są ci dwaj? — To panowie z Komitetu Wykonawczego — powiedział pan Munchmeyer. — Korni...? — Język pani Mutschmann zaplątał się w sylabach. — Komitet Wykonawczy to nowy rząd — wyjaśnił Wolfram. — Nowy... co? — oczy pani Mutschmann zwęziły się w szparki, a warstwę szminki na jej 166 twarzy poprzerzynały nagle faliste zmarszczki, ro-zbiegające się na wszystkie strony. — Rząd — powtórzył Wolfram. — Rząd! — zachichotała pani Mutschmann. — Więc tak oni wyglądają! Rząd! — Panie Munchmeyer — powiedział Wolfram, smarując bułeczkę masłem i miodem — zechce być pan tak uprzejmy i wytłumaczyć pani Mutschmann, że chcielibyśmy uzyskać od niej kilka informacji. Im szybciej je otrzymamy, tym przyjemniej dla niej i dla wszystkich zainteresowanych. — Wątpię, czy pani Mutschmann będzie w stanie udzielić jakichkolwiek informacji — powiedział pan Munchmeyer. — Może byłoby lepiej, gdyby panowie zaszli jeszcze raz dziś wieczorem. Pochyliłem się do Wolframa i szepnąłem, tak że wszyscy mogli mnie usłyszeć: — Mam jej dać w gębę? Wolfram pogryzał swoją bułeczkę. Wstałem i obszedłem stół dookoła. Ale pani Mutschmann nie zareagowała, oddając się widocznie własnym myślom. — Rząd! — powtórzyła i roześmiała się, aż zadrżały jej ramiona i zsunęło się boa. Potem klasnęła płaską dłonią w udo: — Jeśli im się zdaje, że go złapią! Nigdy! On jest dla nich za cwany, i dla was też. On jest cwańszy od was wszystkich! — Minchen! — Pan Munchmeyer zbladł, i jeszcze dzisiaj widzę, jak mu drżały wargi. — Przecież widzicie, moi panowie, w jakim stanie znajduje się pani Mutschmann — powiedział ochryple. — Nie jest zdolna do przesłuchania. Wolfram spojrzał rozmarzonym wzrokiem na miseczkę z sadzonymi jajkami i podstawił 167 swój talerz pani Miinchmeyer. — Musiała pani przewidzieć sytuację ostateczną, łaskawa pani — powiedział z uznaniem. — Żeby się tak zaopatrzyć! Pani Mutschmann przewróciła filiżankę, którą napełniła dla niej pani Miinchmeyer; kawa wylała się na spodek i obrus. — On już dawno powiedział Hitlerowi: bunkier Fiihrera, powiedział, to najczystsza głupota. — Z dumą rozejrzała się dookoła i pokiwała głową: — Był tu taki, co powiedział Fiihrerowi prawdę. W góry, powiedział Hitlerowi, nic tylko w góry. Ale on był już stetryczały, ten Hitler, nie mógł wleźć nawet na klozet — trąciła w bok panią Miinchmeyer. — Nawet na klozet! Wróciłem na swoje miejsce i też zjadłem kąsek. — Minchen — powiedziała pani Miinchmeyer łamiącym się głosem — lepiej byś coś zjadła. — Pan Miinchmeyer zagryzał kciuk, zdawało się, że już zrezygnował z powstrzymania pani Mutschmann. Ta popukała się w czoło. — Przecież on nie zwariował! Wie, co robi, na długo przedtem wszystko sobie przemyślał, spokojnie i na chłodno. Saksończycy mają to do siebie, spokojnie i na chłodno, i on nie bez powodu został gauleiterem Saksonii. Może nie? — Zwróciła się do pana Miinchmeyera, jej ton stał się groźny. — Może nie? — Minchen — powiedział pan Miinchmeyer prosząco — ci panowie... — Ach, tak — powiedziała — nowy rząd. — Spojrzała triumfująco na pana Miinchmeyera. — Wiesz, co on zawsze mówił o rządzie? Gamonie, mówił. Cały ten rząd to same gamonie! Nie, oni go nie złapią. A dlaczego? Bo nikt mianowicie nie wie, gdzie on jest; i ja też nie powiem. Pan Miinchmeyer wyraźnie odetchnął. 168 — Papierosa pewnie by państwo nie mieli? — zapytał go Wolfram. — Ależ proszę bardzo! — powiedział Miinchmeyer i otworzył papierośnicę, wypełnioną z obu stron po brzegi. — Proszę bardzo, proszę się częstować! Zdawało się, że pani Mutschmann coś sobie przypomniała; jej oko wczepiło się w jeden punkt gdzieś w oddali, i powiedziała, jakby ktoś ją uraził: — Nie, on nie jest za tłusty! Pan Miinchmeyer znów się zaniepokoił. — Są tacy — rzekła z wyraźną aluzją — co twierdzą, że jest za tłusty. — Jej głos na nowo przybrał ton groźby. — Ale pod jego tłuszczem są mięśnie, same mięśnie. A dlaczego? Bo mianowicie był myśliwym. Myśliweczek! — Uniosła się z trudem, wsparła o kant stołu, podniosła prawą rękę do ust i zaśpiewała przez złożone w trąbkę palce: — Halli, hallo, myśliweczku mój! Potem znów opadła na krzesło, ułożyła rękę w kałuży kawy, głowę na ręku i zaczęła głośno szlochać. — Sami panowie widzą — powiedział pan Miinchmeyer — jest niezdolna do przesłuchania. — Minchen — powiedziała pani Miinchmeyer — chodź, odprowadzę cię do łóżka. Pani Mutschmann podniosła głowę, przyjęła koronkową chusteczkę od pani Miinchmeyer i wytarła sobie nos. — Wy — powiedziała gniewnie — wy z waszymi rudawskimi ludkami, z waszymi rzeźbami i koronkami, cóż wy tam wiecie! Ale on wie. To myśliweczek, halli, hallo, tak jest, on zna tam w górach torfowiska i każdą ścieżkę, i dróżkę, i wie, gdzie nikt go nie zobaczy, i nikt nie będzie szukał, i tak czy siak go nie złapiecie, żywego nie, żywego to już na pewno nie. 169 — Więc pani wie, gdzie on jest, pani Muts-chmann — powiedział Wolfram. Twarz pani Mutschmann stała się ziemista pod makijażem, w którym łzy pozostawiły szerokie ślady, i zdawało się, że nagle wytrzeźwiała. — W ogóle nic nie wiem — rzekła — i nic nie powiedziałam. Już od tygodni nie widziałam mojego męża, a właściwie to jakim prawem pan mnie wypytuje, jestem w tym domu gościem i nigdy nie działałam publicznie. — On jest w swoim domku myśliwskim w górach, na Fichtelbergu — powiedziałem — blisko Tellerhauser. Wolfram wstał i odłożył serwetkę na bok. — Panie i pani Miinchmeyer — rzekł — i pani Mutschmann! Jako odpowiedzialny za sądownictwo członek Komitetu Wykonawczego pozwalam sobie prosić państwa, abyście nie opuszczali tego domu i pozostawali do naszej dyspozycji. Po czym ukłonił się lekko i wyszedł. Ja powiedziałbym to ostrzej, ale on już taki był, że wolał uprzejme formy. 16 Taśma Kadletza: Schwytanie Początkowo nie całkiem zrozumiały był dla mnie stosunek Maksa Wolframa do niemej dziewczyny. Przypuszczałem, że podstawę ich związku stanowi tamto pierwsze spotkanie, podczas wielkiego nalotu na Drezno: on sam opowiedział mi kiedyś po jednym z naszych porannych posiedzeń, jak wówczas doszedł do siebie, gdy jakimś sposobem udało mu się ujść z walącego się w gruzy, płonącego więzienia, i znalazł u swego boku dziewczynę, którą potem nazwał Paulą; jak się tam dostała, co musiało się zdarzyć przedtem, że odebrało jej mowę i co mogło ją skłonić, by wytrwała przy nim, póki nie odzyskał świadomości, tego wszystkiego nie był w stanie powiedzieć. Sądzę, że sam najpierw musiałem poznać cierpienie, cierpienie z powodu miłości, zanim pojąłem, co przywiązało go do tej Pauli: wierzył, że znalazł człowieka, którego jeszcze łatwiej można było zranić niż jego, kobietę-dziecko, która mogła mu dawać poczucie, jak bardzo jest potrzebny; tylko nie wierzyłem, że była tak całkiem bezradna, jak się prezentowała; mimo swej niemoty potrafiła na swój sposób kierować nim i przeforsować swoją wolę, kiedy tylko okoliczności na to pozwalały. Z tego też powodu ekspedycja, wyruszająca na poszukiwanie gauleitera Mutschmanna, miała wielce osobliwy skład: tworzyli ją mianowicie Wolfram, jako rzeczywiście kompetentny członek Komitetu Wykonawczego, ja, który byłem już w tę 171 sprawę wplątany oraz niema Paula, która nie dała się odprawić żadnym rozumowym argumentem, tylko przez jednoznaczne miny, rozmaite gesty i gardłowe dźwięki wyjaśniła, że nie pozwoli, by Wolfram wyjechał bez niej; w pewnym punkcie rozmowy, jeśli za taką można uznać wymianę słów i gestów, zagroziła nawet, że rzuci się pod przy-czepkę motocykla, który stał gotowy do odjazdu przed drzwiami, pod tę samą przyczepkę, w której swego czasu wiozłem Reinsiepego do radzieckich przyjaciół w Annabergu; nawiasem mówiąc, Rein-siepe miał tymczasem już własny pojazd służbowy, połataną limuzynę napędzaną gazem drzewnym, w której pojawiał się to tu, to tam, a szoferował mu nieznany mi towarzysz, który nie pochodził również ze Schwarzenbergu, niemniej cieszył się pełnym zaufaniem Reinsiepego. A teraz o miejscowości Tellerhauser. Tereny wokół Tellerhauser rozciągają się wzdłuż bystrego górskiego potoku i tworzą rodzaj wyrostka robaczkowego w najdalej na południowy wschód położonym zakątku powiatu Schwarzenberg; jeśli zatem Mutschmann przebywał w pobliżu Tellerhauser, to znajdował się jeszcze na terytorium naszej Republiki i, zakładając, że go schwytamy, był jeńcem naszym, a nie Rosjan, którzy mieli swą siedzibę na zboczu Fichtelbergu w pobliskim kurorcie Oberwiesenthal. Niech pan zrobi sobie kiedyś tę przyjemność i pojedzie do Tellerhauser, już choćby dla uroczego krajobrazu, choć i tam od owych dni zmieniło się niejedno. Wówczas Tellerhauser składało się jedynie z kilku góralskich chat, wśród których za najbardziej okazałą mogła uchodzić gospoda powyżej potoku, nieco oddalona od drogi, i może jeszcze obejście gospodarza Uhliga, które położone było na wzniesieniu ciągnącym się 172 ku torfowisku wyżynnemu, tylko kilkaset metrów od czeskiej granicy. Jadąc od strony Schwarzenbergu dotrze pan do Tellerhauser przez miejscowość Rittersgrun, obok osady o pięknej nazwie Ehrenzipfel, i wzdłuż podnóża góry, która nazywa się Hóllenstein; im wyżej się pan wspina, tym bardziej wszystko wydaje się mroczne, po lewej i prawej stronie wznosi się las; nikt z nas trojga nie umiał powiedzieć, czy tam, w krzakach pomiędzy drzewami, ktoś się na nas nie zaczaił, kiedyśmy podskakiwali jadąc rozoraną gąsienicami pojazdów Wehrmachtu drogą. Mimo to Paula zdawała się rozkoszować jazdą; nie miała też pewnie pojęcia o czyhających przy drodze niebezpieczeństwach. Wolfram skądś dla niej wytrzasnął szal, jaskrawożółty w czerwone i zielone poprzeczne pasy, który bardzo jej się spodobał, i to nie tylko dlatego, że zawinięty wokół głowy i szyi chronił przed ostrym wiatrem w czasie jazdy; kilkakrotnie zaobserwowałem, jak delikatnie gładziła palcem wełnę, po czym uśmiechała się do siebie szczęśliwa. W Tellerhauser było cicho, na ulicy żywej duszy; przy tym z kominów wzbijał się srebrny dym, zatem ludzie byli w domach, i wydawało mi się mało prawdopodobne, żeby nikt nas nie zauważył i nie zainteresował się nami. A może w tej dziurze panował strach, strach silniejszy niż wszelka ciekawość? Ale strach przed kim, bo przecież nie przed nami, którzy wyraźnie byliśmy nieuzbro-jeni? Wolfram był za tym, żebyśmy zawrócili i pojechali szutrową drogą, która pod ostrym kątem skręcała od szosy i prowadziła do gospody: tam na pewno znajdzie się ktoś, kogo można by wypytać. Ja obawiałem się, że jeśli Mutschmann rzeczywiście 173 był na górze w swoim domku myśliwskim, to w izbie gospody mógł się znaleźć raczej ktoś, kto po kilku naszych pytaniach ruszy, by go ostrzec. A ponieważ sądziłem, że mniej więcej znam położenie tego domku, o którym opowiadali mi robotnicy ze Schwarzenbergu, zatrudnieni przy wznoszeniu luksusowej chaty Mutschmanna oraz ukrytego pod nią bunkra, zaproponowałem, żebyśmy zostawili nasz wehikuł na najbliższej leśnej drodze z lewej strony szosy i podjęli dalszą wspinaczkę pieszo. Jeśli jestem dobrze poinformowany, to brał pan udział w wojnie, tyle że po amerykańskiej stronie; więc lepiej niż ja, który nigdy nie zostałem żołnierzem, będzie pan znał ten nastrój ogarniający człowieka na samotnym patrolu, to uczucie w karku, że wróg jest wszędzie i nagle wyskoczy na pana z flanki albo zza pleców; przy każdym trzaśnięciu wyschniętej gałęzi człowiek wzdryga się ze strachu, przystaje co kilka metrów i nasłuchuje: czy to nie było pokasływanie, szepty, kroki? Do tego ten przeklęty szal, który pośród brązu niskich gałęzi lśnił niby sygnał świetlny; ale nie chciałem wydać się jeszcze bardziej zaniepokojony niż byłem, i nie miałem serca prosić Wolframa, by dał do zrozumienia Pauli, że powinna go zdjąć; widocznie również teraz daleka była od jakiejkolwiek myśli o grożącej jej krzywdzie, policzki miała zaczerwienione, oczy lśniły, widocznie znajdowała się w stanie euforii, choć z nie znanych mi powodów chodzenie sprawiało jej momentami trudność i niekiedy kurczyła się w bolesnym dygocie: wycieczka za miasto w towarzystwie mężczyzny, który znaczył dla niej wszystko, cóż za szczęście po tych okropnościach, jakie musiała przeżyć. Jednakże z czasem miejsce największego nawet napięcia nerwowego zajmuje przyzwyczajenie; poza tym wchodzenie pod górę wymagało całej energii, na jaką mógł się zdobyć chionicznie niedożywiony organizm. Nie wiedziałem, jak długo już się wspinaliśmy; zauważyłem tylko, że drżały mi kolana, i przypuszczałem, że Wolframowi i dziewczynie, którzy fizycznie byli w jeszcze gorszym stanie niż ja, nie wiodło się lepiej. Podniosłem więc rękę: — Odpocznijmy chwilę. Wolfram usiadł na obalonym pniu drzewa. — Towarzyszu Kadletz — powiedział — niech mi pan tylko nie mówi, że poszliśmy w złym kierunku. — Mam nadzieję, że nie — odparłem, choć wcale nie byłem tego taki pewny. Wolfram otarł pot, który dużymi kroplami wystąpił mu na czoło, i skonstatował, że nic tutaj nie wskazuje na bliskość ludzkiego domostwa, czy to chaty węglarzy czy domku myśliwskiego. Raptem podskoczył. — Dokąd idziesz? Paula! — I jeszcze raz: — Paula! Ale Paula nie przejmowała się jego krzykami. Szła naprzód ciężkim krokiem, przedzierała się przez gęste podszycie lasu, zaczepiała szalem o jakieś kolce, zostawiła go i, potykając się, szła dalej. Wolframowi i mnie nie pozostawało nic innego, jak tylko ruszyć za nią co sił w nogach. I wtedy pomiędzy pniami drzew ujrzeliśmy to, co dziewczyna musiała przeczuć niby w sennym widzeniu: cienista polana, na jej końcu chata myśliwska, okna złote w odblasku paru promieni słonecznych, drzwi szeroko otwarte, jakby pan gauleiter miał za chwilę z nich wyjść w zielonym myśliwskim stroju, halli, hallo; tyrolski kapelusik przekrzywiony nad tłusto lśniącym czołem. Ale nikt się nie pojawił. Z oddali zawołała w głęboką ciszę kukułka, doliczyłem do trzynastu. Tymczasem Paula, jakby otoczona drzewami po- 174 175 lana była sceną baletową, zmierzała lekką stopą w stronę domku; ogarnął mnie strach i zobaczyłem wykrzywioną twarz Wolframa, jego szeroko rozwarte oczy, lecz i on nie odważył się zawołać na nią po raz trzeci, obawiając się, że mógłby zaalarmować Mutschmanna, który na pewno był uzbrojony, lub innych ludzi w chacie. Potem, jakby pchnięci wspólnym impulsem, ruszyliśmy z kopyta i popędziliśmy za nią, tak że niemal równocześnie dotarliśmy do drzwi, w których wciąż jeszcze nie pokazał się żaden człowiek. Odsunąłem Paulę na bok, prawdopodobnie brutalniej niż było to konieczne, jako pierwszy wpadłem do środka i ryknąłem, choć nie miałem przy sobie nic dla podkreślenia wagi mojego rozkazu: — Ręce do góry! Żadnej reakcji, żadnego echa. Wolfram trącił mnie w bok. Oczy przyzwyczaiły się do półmroku, i zobaczyłem, na co wskazywał: nakryty stół, talerze ze zjedzonymi tylko do połowy plastrami pieczeni, szklanki z resztką piwa, krzesła, z których dwa były przewrócone, jakby jacyś ludzie wybiegli w wielkim pośpiechu albo odbyła się kłótnia, przy której doszło do rękoczynów. Paula zachichotała. Sięgnęła po chleb w koszyku, oderwała kawałek, umoczyła w sosie w miseczce i, pogrążona w myślach, jęła żuć. Wolfram skinął głową w kierunku drewnianych schodów, wiodących stromo w dół, przypuszczalnie do bunkra Mutschmanna. Szeptem przypomniałem o ostrożności, ale tym razem to Wolfram wyprzedził mnie z pozoru bez namysłu, aż zniknął mi z oczu za załomem schodów. Potem, w głębi bunkra, nagły okrzyk. Poślizgnąłem się na stromych stopniach i miałem szczęście, że wylądowałem na dole najpierw tyłkiem, a nie głową. 176 — Tutaj! — zawołał Wolfram. Wyprostowałem się z trudem i w blasku dopalającego się ogarka świecy ujrzałem, najpierw bardzo niewyraźnie, postać, która, jak się zdawało, leżała pod jakimś pojemnikiem, beczką chyba. Stopniowo wyłaniały się szczegóły, strój myśliwski / czerwonymi plamami, które mogły być krwią; głowa mężczyzny była niewidoczna. Wolfram u-klęknął przed nim. — Nie żyje? — zapytałem. Świeca zgasła. Wolfram zaklął. Ruszyłem po omacku wzdłuż ściany, w ciemności obijałem sobie kolana do krwi 0 coraz nowe kanty, aż znów znalazłem się w szarym blasku u podnóża schodów i na wysokości ramienia odkryłem włącznik elektryczny, który rzeczywiście funkcjonował: gdzieś zaczął warczeć agregat, wentylator pompował powietrze przez szyb, a potem nagle całe sklepienie zanurzyło się w żółtawym świetle, w którym piętrzyły się starannie ustawione ogromne skrzynie z zapasami, nabite worki i wielkie puszki z napisami Szynka wędzona i Wołowina w sosie własnym 1 Najlepsze masło mleczarskie; była to jakby skamieniała kraina pieczonych gołąbków. Wolfram, rzuciwszy wokół zdumione spojrzenie, znów pochylił się nad zielono odzianym mężczyzną; przesunął ręką po jego twarzy; nie można było rozpoznać, czy zamykał mu oczy czy unosił powieki. — Nie żyje? — zapytałem po raz drugi. — Zalany — powiedział Wolfram. — Jak jego kochająca małżonka u Munchmeyerów. Podniósł się i wreszcie zobaczyłem nabrzmiałą gębę pijanego i uśmiech idioty, okalający półotwarte usta. Nie, nawet jeśli się zgodzić, że 177 człowiek wygląda w życiu inaczej niż jego portret w gazecie, to nie był Mutschmann. Towarzysz ludowy, który leżał tutaj zarzygany od stóp do głów, to był jakiś nadleśniczy, prawdopodobnie jeden z kompanów-myśliwych gauleitera, który skorzystał z dogodnej okazji. Wolfram zdawał się już nie pamiętać o tym człowieku; z gestem, obejmującym całe to wielkie sklepienie, powiedział zdumionym głosem: — Coś niesamowitego! — A potem: — Te świnie! — I znów: — Coś niesamowitego! Leśnikowi, który zaczął teraz pojękiwać, odebrałem nóż myśliwski i próbowałem wyjaśnić Wolframowi, że możemy się zająć wszystkimi tymi przyjemnymi rzeczami później; musimy stąd wiać, bo ci, którzy ucztowali na górze, i Bóg wie, co ich spłoszyło, mogli się znajdować jeszcze w pobliżu, a naszym najważniejszym zadaniem nadal pozostaje złapanie Mutschmanna. Zabraliśmy z sobą Paulę, która czekała u podnóża schodów i najwidoczniej nie była już zainteresowana rozwojem wydarzeń, jeszcze raz przeszukaliśmy chatę na górze, ale nie znaleźliśmy nic istotnego, i musieliśmy zdecydować, dokąd teraz. Z powrotem do wsi, uważał Wolfram, tylko tam możemy się jeszcze czegoś dowiedzieć, a poza tym nie powinniśmy tak długo zostawiać bez dozoru motocykla, naszego jedynego środka lokomocji. Skłaniałem się do przyznania mu racji, ale, czy to za sprawą światła, które się zmieniło, czy też za sprawą mojej nerwowości, która wyostrzyła mi wzrok, zauważyłem nagle drugą, w innych okolicznościach łatwą do przeoczenia ścieżkę, wiodącą od tylnej ściany chaty wzdłuż brzegu polany w głąb lasu. — Sprawdźmy jeszcze to — powiedziałem, 178 podejrzewając jednak, że dotrzemy do dołu na śmieci. Ale coś mnie kusiło, a Wolfram, który zrazu się wahał, wziął dziewczynę za rękę, i kiedy posuwałem się drogą pomiędzy pniami i krzewami, słyszałem niekiedy za sobą jego przekleństwa. Rzeczywiście wyglądało na to, że ścieżka się kończy i jedynie kilka złamanych gałązek wskazywało, że ktoś był tu przed nami; może nawet wcale nie tak dawno. Potem naprawdę był koniec, na małym płaskowzgórzu, od którego skały opadały stromo w dół. Rozciągał się stąd daleki widok na zalesione szczyty wokół nas i maleńki potok na dnie wąwozu, podskakujący z kamienia na kamień, którego szum był jednak na górze niesłyszalny. Zapewne sam pan zna takie punkty widokowe, towarzystwa krajoznawcze ustawiają tam najczęściej ławkę, lecz ten był prywatną własnością, pewnie z powodu uprzywilejowanej pozycji właściciela domku myśliwskiego. Cóż, miewam zawroty głowy i dlatego nigdy nie zbliżam się do brzegu przepaści; wprost przeciwnie, zwykle szukam nawet jakiejś barierki, której mogę się uchwycić, albo słupa czy pnia drzewa, który mógłby mi posłużyć jako oparcie; oto z prawej strony ukazał mi się odłam skalny, mniej więcej wielkości człowieka, spękany od deszczów i wiatrów. Ruszyłem ku niemu. I zobaczyłem but. Był to półbut o grubej podeszwie i szerokim języku; należąca do niego łydka tkwiła w barwnej wełnianej skarpecie w kratę; potem ukazał się jeszcze kawałek pumpów z brązowego szewiotu. — Wolfram! — zawołałem. Może głos odmówił mi posłuszeństwa; w każdym razie Wolfram twierdził potem, że nie usłyszał żadnego dźwięku, tylko w tej samej chwili co ja 179 odkrył tę odzianą nogę, i od razu naszło go złe przeczucie. A ponieważ z powodu moich zawrotów głowy bardzo wolno obchodziłem odłam skalny, obmacując go rękami, więc on, a tuż za nim Paula, byli pierwsi u boku mężczyzny, do którego należała noga. Moja ostrożność nie była konieczna; po drugiej stronie skały było dość miejsca, mniej więcej dwa do dwu i pół metrów kwadratowych porośniętych suchą trawą, dość miejsca dla tych trzech zwłok, leżących w najróżniejszych pozycjach: jedne, najbliższe, stoczyły się na bok, barwiąc krwią trawę, i w agonii zwinęły się jeszcze w kłębek jak embrion; kobiecie obok, u której pod lewą piersią widoczna była ciemnolśniąca dziura o poszarpanych brzegach, w ostatnich drgawkach spódnica podwinęła się do bioder, a jej jedwabne róż majteczki sprawiające obsceniczne wrażenie były powalane, i miała rozrzucone nogi, jakby po śmierci została jeszcze zgwałcona; człowiek w pumpach, z palcem wciąż jeszcze kurczowo zakrzywionym na spuście pistoletu, nie miał już pokrywy czaszki; ponad brwiami znajdowały się jedynie odłamki kości i części mózgu. Na niego wskazywała Paula wyciągniętym palcem, i miałem wrażenie, jakby chichotała, ale to mogło być złudzenie. Twarz Wolframa była blada jak papier; obawiałem się, że za chwilę zwymiotuje, ale opanował się. Przemogłem wstręt, ukląkłem obok trupów i najpierw przeszukałem należącą do kobiety torebkę z czarnej skóry; w środku znajdowały się pieniądze, nieznaczna suma, dalej fotografia, ukazująca ją w eleganckim kostiumie, czule trzymającą pod rękę mężczyznę w pumpach, i kilka dowodów tożsamości, z których jeden, podpisany przez Rossweina, stwierdzał, że panna Helma Goth 180 pracuje jako sekretarka w ministerstwie sprawiedliwości w Dreźnie. Powalany krwią dokument w kieszeni marynarki embriona przedstawiał go jako radcę stanu Schramma, również w Dreźnie; zapewne był to ten sam Schramm, którego będący w opałach landrat Wessłing odnalazł telefonicznie w hotelu sportowym w Oberwiesenthal i który nie mógł mu już udzielić żadnej rady, bo radzieccy przyjaciele właśnie zamierzali zająć hotel. W końcu, nabrawszy powietrza w płuca, zająłem się człowiekiem bez pokrywy czaszki. — Tego nie musi pan identyfikować — powiedział Wolfram — Znam go. — Zna go pan? — prześladowało mnie to pół twarzy, i przełknąłem ślinę, żeby uwolnić się od dławienia w gardle. — Ten człowiek nazywa się Benedykt Ross-wein — rzekł Wolfram. — Doktor Benedykt Rosswein. Ostatnio dyrektor departamentu w ministerstwie sprawiedliwości w Dreźnie i wyższy dowódca SS. Kiedy był jeszcze docentem fakultetu filozoficznego na uniwersytecie, odmówił mojej dysertacji wszelkiej wartości, nazywając ją żydowską fuszerką, i uniemożliwił jej akceptację. Nawiasem mówiąc, była to całkiem interesująca praca, studium doktryn utopijnych w aspekcie możliwych struktur społecznych przyszłości. Za to później, kiedy już siedziałem w celi śmierci, uratował mi życie. Tak przynajmniej zapewniał mnie jeszcze niedawno, podczas swojej wizyty w Schwarzen-bergu. — On pana odwiedził? — zapytałem z niedowierzaniem. — W Schwarzenbergu? — Domagał się, żebym zdobył dla niego papiery. Zresztą Reinsiepe wie o tej sprawie — dorzucił — Reinsiepe i dr Rosswein spotkali się. 181 m Więcej mi nie powiedział, ja zaś zaniechałem dalszych pytań; jakkolwiek przebiegła ich rozmowa, rezultat był widoczny. Mimo to zmusiłem się do przeszukania kieszeni trupa. Znalazłem w nich pieniądze, w kilku walutach, dokumenty, notatki, i, ukrytą w jednym ze szwów, małą żelatynową kapsułkę z białawym proszkiem. — Niech pan to pokaże — powiedział Wolfram. Wydało mi się, że również dziewczyna zwróciła na to uwagę; zauważyłem nagły zwrot głowy, spojrzenie, które wyrażało niemal coś takiego jak zainteresowanie. Zawahałem się. Wolfram podszedł, wyjął mi z ręki kapsułkę i przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. Potem podrapał się w brodę i rzekł: — Dziwne. Jeśli miał to przy sobie, to dlaczego... Nie dokończył zdania. — Dlaczego dziwne? — zapytałem. — W kapsułce jest cyjankali — odrzekł. — Albo mieszanka, zawierająca dość cyjankali, by śmierć nastąpiła w ciągu paru sekund. Wyższym funkcjonariuszom wręczano je w ostatnich miesiącach, opowiadał mi o tym kapelan więzienny, by oszczędzić im czekania na kata. Wiedziałem, co przemknęło przez głowę Wol-frama; wystarczająco długo czekał na kata. — Ale dlaczego w takim razie ten facet się zastrzelił, i to w dodatku w ten sposób? — zapytałem również i właśnie po to, by odwrócić uwagę Wolframa od tych myśli. Wzruszył ramionami. Za późno, żeby łamać sobie nad tym głowę, powiedział spoglądając na rozstrzaskaną czaszkę standartenfiihrera doktora Rossweina. Co powiedziawszy, schował kapsułkę do kieszeni gestem, który nie pozostawiał wątpliwości, że uważa ją za swoją legalną część spuścizny po zmarłym; a kiedy poczuł mój niepokój, więcej nawet, moją dezaprobatę, roześmiał się krótkim, stłumionym śmiechem, i powiedział: — Nie ma obawy, przyjacielu Kadletz. Jeśli do tej pory nie popełniłem samobójstwa, to i w przyszłości tego nie zrobię. — A Paula, jakby dokładnie zrozumiała naszą wymianę zdań, uwiesiła się u jego ramienia i spoglądała ku niemu z tak wzruszającą troską, że wolałem na razie zrezygnować z przeciągania rozmowy. Poza tym czas był już ruszyć na poszukiwanie Mutschmanna, który przypuszczalnie, sam lub w towarzystwie, musiał brać udział w obfitym posiłku myśliwskim, zanim całe towarzystwo nie rozpierzchło się w popłochu. Choć pod drzewami już mroczniało, i choć teraz Paula wyraźnie utykała, schodzenie odbywało się szybciej, niż się spodziewałem; znaleźliśmy także nasz motocykl z przyczepką dokładnie tam, gdzie go zostawiliśmy, nietknięty i w stanie nadającym się do jazdy. Później w gospodzie, do której drzwi musieliśmy pukać długo i głośno, aż wreszcie rygiel i poprzecznica zostały odsunięte na bok, zastaliśmy tylko oberżystę; rodzina pewnie się zadekowała, a on sam był wyraźnie przestraszony, siwe loczki na potylicy lepiły się od potu, i mówił zbyt dużo i zbyt pośpiesznie; tak, doszczętnie go ograbiono, nie ma w domu nawet piętki chleba, ani kropli piwa, nic, przez cały czas, już po zakończeniu walk, przechodzili przez granicę z Czech rozproszeni żołnierze z grupy armii Schórnera, przez torfowisko na górze, obok chałupy Uhliga, i wyżerali wszystko do czysta jak szarańcza, i jakby nie dość było tego złego, włóczyły się tam także bandy, najczęściej obcy robotnicy, ale również Wehrmacht 182 183 i SS, powinniśmy się mieć na baczności, już choćby ze względu na tę młodą damę, żebyśmy im nie wpadli w ręce, zwłaszcza oddziałowi niejakiego hauptmanna Stiilpnagla, oni podrzynali ludziom gardła i grasowali jeszcze gorzej niż Rosjanie tam, w Oberwiesenthal, nie, nikomu nie otwiera drzwi, dobrowolnie nie, nawet gauleiterowi Mutschma-nnowi, chociaż ten był potężnym człowiekiem, i nam też by nie otworzył, gdybyśmy bez przerwy nie wołali, że jesteśmy z Komitetu Wykonawczego, który, jak słyszał, jest nowym rządem w tej okolicy, i ma tylko nadzieję, że wreszcie zaczniemy wprowadzać porządek, żeby uczciwy, pracowity naród, jakim my, Niemcy, przecież jesteśmy, po wszystkich tych ofiarach znowu mógł do czegoś dojść. Wolfram lekko dotknął jego ramienia. — Kiedy zachodził do pana Mutschmann? Szynkarz znów zaczął się pocić, ale milczał. — Nie możemy czekać w nieskończoność — nalegał Wolfram. Wreszcie człowiek zdecydował się mówić. — Mniej więcej godzinę temu. Może nawet tylko trzy kwadranse. — Sam? Skinął głową. — A dokąd się wybierał? W jakim poszedł kierunku? Mężczyzna zastanawiał się; prawdopodobnie wyważał w swym otępiałym mózgu starą władzę przeciw jeszcze lekkiej wadze nowej, myśląc tylko, o gdybym tak trzymał gadatliwą gębę na kłódkę albo w ogóle nie otworzył im drzwi. — Długo jeszcze? — zapytał Wolfram. Mężczyzna niepewnie wskazał w kierunku zbocza, gdzie kamienista droga wiodła pod górę do zagrody Uhliga i torfowiska wyżynnego. 184 — Trzeba było tak od razu — powiedział Wolfram. Strome zbocze, po którym musieliśmy wjechać, leżało już w wieczornym cieniu; świecił tylko jaskrawy szal, który Paula znów owinęła wokół głowy i ramion. Nagle zrobiło mi się zimno, ale to były nerwy. Dolina pod nami pogrążała się w ciemności, trzęśliśmy się na motocyklu, pojazd dyszał, warczał i przed każdym zakrętem serpentyny groził odmówieniem posłuszeństwa, ale w końcu dotarliśmy jednak do grzbietu wzgórza, i za kilkoma poszarpanymi wiatrem drzewami ukazał się wielokrotnie łatany dach chłopskiej chałupy. Jeszcze dziś ze wszystkimi szczegółami przypominam sobie obraz, jaki ukazał nam się po wjechaniu na podwórze. Nad drzwiami wejściowymi domu znajdował się, pomyślany chyba jako osłona przed zimowym śniegiem, wysunięty okap, wsparty na dwóch oplecionych kwiatami kantówkach; w swojej wiosennej wspaniałości kwiaty zdawały się nierzeczywiste wobec tępej szarości twarzy ludzi stłoczonych wokół chłopki pod okapem. Chłopka oświadczała szczekliwym głosem, że nikt jej tu do chałupy nie wejdzie; ci ludzie powinni w końcu wynieść się w diabły; nawet jeśli tak długo maszerowali, przez całe Czechy i jeszcze dalej, i uciekali przed Czechami, to izba jest zajęta i basta. Zajęta, przez jednego jedynego człowieka! Za-kipiało oburzenie, oburzenie ludzi, którzy wiedzieli tylko tyle, że wreszcie przeszli przez granicę i byli w ojczyźnie, a teraz chcieli odpocząć, przynajmniej jedną noc i z dachem nad głową. Kim był ten facet w środku, że rości sobie prawo do całej izby tylko dla siebie, kiedy im tyłki marzną pod gołym niebem: może jakiś generał? 185 — Generał! — zaskrzeczała chłopka — generał, ha! On był czymś więcej, o wiele więcej niż generałem. Sarkanie cichło, milkło. Armia rozbita, broń stracili, nogi mieli poobcierane, ale w duchu wciąż jeszcze stali na baczność. A poza tym, darła się kobieta, ten człowiek w izbie zastrzeli każdego, kto poważy się wejść do chałupy, ale najsampierw jej męża, biednego kalekę, który musiał mu nadskakiwać z każdej strony, mimo kulawej nogi, i przynosić mu gorącą wodę, mydlić go, wycierać i co tam jeszcze. Naradziłem się z Wolframem. Pan gauleiter siedział w pułapce, nie było wątpliwości, ale jak go złapać, zwłaszcza że nikt nie wiedział, po czyjej stronie, gdyby poszło na noże, stanęliby zbiegli żołnierze, którzy teraz, pozornie apatyczni, przykucnęli na gołej ziemi i gapili się na Paulę, Wolfra-ma i na mnie, jakbyśmy pochodzili z innej planety; a ja żałowałem, że lękałem się zdjąć palec Benedykta Rossweina za spustu pistoletu i wziąć ze sobą broń. — Nasi przyjaciele — powiedział Wolfram, nawiasem mówiąc bez cienia ironii, chociaż posłużył się wyrażeniem Reinsiepego — przyjaciele w Oberwiesenthal! To nasuwało się samo. Do Oberwiesenthal był najwyżej kwadrans drogi motocyklem; pytanie tylko, kto z nas dwóch miał tam pojechać i porozmawiać z towarzyszami radzieckimi, a kto zostać na miejscu, by możliwie najlepiej kontrolować sytuację do czasu przybycia pomocy; i pytanie drugorzędne, a przecież warte zastanowienia: gdzie Paula była bezpieczniejsza, tutaj, pośród tych zdemoralizowanych i wyraźnie wrogo nastrojonych ludzi Schórnera, czy po tamtej stronie granicy, 186 u przyjaciół, których oddziały, jak wciąż nas dochodziły słuchy, nie miały specjalnych zahamowań wobec niemieckich kobiet. Problem rozwiązał się jednak sam i to bardzo prosto: Wolfram nie umiał jeździć na motocyklu; nie wiedział, jak się to uruchamia, wyjaśnił, ani jak się to utrzymuje na chodzie, i nakłaniał mnie do pośpiechu, bo wkrótce zapadnie noc. Oszczędzę panu momentami bardzo zabawnych szczegółów mojej rozmowy z radzieckimi władzami Oberwiesenthal; dość powiedzieć, że miałem tam do czynienia nie tylko z jednym przedstawicielem władzy okupacyjnej, lecz z całym ich szeregiem. Przekazywali mnie kolejno coraz wyższej szarży, aż w końcu najwyższy rangą sięgnął do telefonu na biurku i rozmawiał z instancją znajdującą się najwidoczniej poza Oberwiesenthal. Po kilku, oczywiście rosyjskich, zdaniach, z których wyłowiłem nie tylko nazwisko Mutschmanna, lecz również moje własne, ku mojemu zaskoczeniu oficer wręczył mi słuchawkę i powiedział: — Po-żałujsta! — Towarzysz Kadletz? — Głos na drugim końcu przewodu wydał mi się znajomy. — Tu major Bogdanów. Rzeczywiście był to ów major Bogdanów, który w czasie naszej wizyty w Annabergu brał udział w rozmowie, jaką Reinsiepe i ja przeprowadziliśmy z kapitanem Workutinem i o której nie mogę myśleć, by jednocześnie nie ciążyło mi na sercu wspomnienie Tatiany. Bogdanów natychmiast pojął, jak ważne było, żeby radzieckie placówki udzieliły nam pomocy w tym przedsięwzięciu; niestety jednak, powiedział, ponieważ terytorium Schwarzenbergu leży, jak wiadomo, poza radziecką strefą okupacyjną, nie jest możliwe, żeby 187 bez zezwolenia z wyższego szczebla, którego otrzymanie zajęłoby sporo czasu, wysłał oddziały, nawet małe grupy; a ponieważ sprawa nie cierpiała zwłoki, spowoduje, by oddano mi do dyspozycji personel policji z Oberwiesenthal. I rzeczywiście: po krótkiej chwili zameldował się na miejscu, energicznie salutując przed rosyjskim oficerem, w którego gabinecie pozwolono mi zaczekać, starszy już człowiek, hauptwachtmeister Liebstóckel, z wąsikiem niby szczoteczka do zębów pod perkatym nosem; miał na sobie mundur, jaki nosił już od dawna, tylko insygnia na czaku zostały ręcznie zmienione, a ciemniejsze miejsce na suknie powyżej kieszeni na piersi wskazywało, gdzie jeszcze do niedawna znajdował się znaczek ze swastyką. Hauptwachtmeister Liebstóckel oświadczył, że ma jeszcze trzech ludzi i czeka na rozkazy. Rosyjski oficer odesłał go milcząco do mnie, a ja zapytałem, czy dysponuje jakimś pojazdem, i Liebstóckel powiedział, że tak, ma samochód osobowy z napędem na węgiel drzewny, ja zaś zadysponowałem, żeby po prostu wziął swoich ludzi i pojechał za mną. Cała czwórka była uzbrojona, co do tego się upewniłem; nosili pistolety i policyjne pałki; ale czy naprawdę będą strzelać jeśli zajdzie potrzeba, i to w dodatku do gauleitera, który obok tej godności pełnił także urząd najwyższego dowódcy policji w Saksonii, wydawało mi się rzeczą wielce dyskusyjną, i to pytanie zajmowało mnie w czasie niemal całej drogi powrotnej. Co okaże się silniejsze w Tellerhauser, gdzie nie stacjonowali już Rosjanie, i tylko Wolfram i ja reprezentowaliśmy władzę rządu, o którego istocie ci czterej za mną w dymiącym, śmierdzącym pojeździe mogli wiedzieć 188 niewiele lub zgoła nic: niemiecka wierność czy niemieckie posłuszeństwo. W zagrodzie Uhliga na oko niewiele się zmieniło; wyrostek, syn gospodarza, opowiadał mi Wolfram, przypędził bydło i zaprowadził je do obory; kilka chudych krów, których zresztą żołnierze nie tknęli, a teraz doi je Uhligowa; Paula jest przy niej w oborze, w cieple, i dostała w prezencie duży kubek mleka. Ale czuło się, że coś wisi w powietrzu; przeczuwali to nawet żołnierze; rozpalili małe ognisko, wokół którego się rozłożyli, czekając na to, co miało się zdarzyć. Wziąłem Liebstóckela na bok i poinstruowałem go: powinien ze swymi ludźmi wyłamać drzwi; ja wejdę jako pierwszy, oni zaś, depcząc mi po piętach, będą dawali osłonę przed uzbrojonym człowiekiem w izbie, który poza tym miał w swoich rękach gospodarza; podkreśliłem jednak, że chcę mieć tego człowieka żywego, zrozumiano?. Liebstóckel rozumiał; oczy zaczęły mu niespokojnie biegać, i widziałem, że lada moment zapyta, kim jest ten człowiek w izbie; ale odwróciłem się, nim zdążył coś powiedzieć, i ruszyłem ku domowi. Liebstóckel zaś i jego trzej ludzie tak blisko za mną, że mogłem słyszeć ich oddech w ciszy, jaka teraz zapanowała. Drzwi nie ustąpiły przy pierwszym uderzeniu; Uhlig zbudował solidną chałupę. Również przy drugiej próbie drzwi jeszcze wytrzymały, i zastanawiałem się już, czy mam nakazać Liebstócke-lowi, by przestrzelił zamek, kiedy przyczłapał jeden z żołnierzy, olbrzym o twarzy goryla i niezwykle długich rękach; nie mówiąc słowa, wyłamał drzwi jednym kopniakiem. Dwoma skokami znalazłem się w izbie: chłop 189 i Mutschmann siedzieli naprzeciw siebie przy stole; grali w karty, chłop upuścił swoje z przerażenia, karty Mutschmanna leżały przed nim na ceracie, obok pistoletu; miał dobrą kartę, trzy asy i dwa króle. Jego kark zdawał się jeszcze bardziej byczy niż na zdjęciach może właśnie dlatego, że był po cywilnemu; oczy wodniste i bez wyrazu były zaczerwienione. Wreszcie wstał i sięgnął po pistolet, ale ręka mu drżała. — Liebstóckel! — powiedział, rzucając na mnie krzywe spojrzenie — czego ten facet tutaj chce? Liebstóckel przyjął postawę zasadniczą. — On chce, żeby pan z nim poszedł, panie gauleiter. — Liebstóckel — powiedział Mutschmann — pan wie, że jestem człowiekiem łagodnym. Ale wie pan również, co się dzieje, kiedy moi ludzie nie są karni. Proszę odprowadzić tego faceta. I niech się pan zatroszczy o spokój i porządek na zewnątrz Odmaszerować! Liebstóckel nie ruszył się. Mutschmann skierował na mnie lufę pistoletu, w blasku lampy naftowej wyraźne widać było małą czarną dziurkę, z której mogła nadejść śmierć, i pomyślałem, jakże głupio, wszystko przetrwać, panowanie nazistów, wojnę, a teraz to tutaj, z ciągle drżącej ręki tego śmiesznego prowincjonalnego satrapy. — Nie żebym zapomniał — usłyszałem Lieb-stóckela jakby z dużego oddalenia — nie żebym cokolwiek zapomniał, panie gaulaiterze, co pan zrobił dla kolegów z policji w Oberwiesenthal i Tellerhauser, jeśli idzie o służbę, a do tego co roku w Boże Narodzenie prezenty dla rodziny; ale przyszły inne czasy, i rozkazy wydają teraz inne 190 czynniki, a obowiązek to obowiązek, pan sam zawsze to podkreślał. — Mutschmann', niech pan odda broń — powiedziałem. Wlepił we mnie wzrok, jakby dopiero teraz pojął, że naprawdę coś się zmieniło. Potem znów usiadł i powoli potrząsał głową, jakby usiłował uporządkowć coś niepokojącego. Chłop nalał wódki i podsunął mu kieliszek w poprzek stołu. Mutschmann odłożył pistolet na bok, sięgnął po kieliszek i wypił. Wziąłem pistolet i schowałem go. — Ale nie do Rosjan! — powiedział w nagłej panice. — Nie do Rosjan! — Zostanie pan postawiony przed sądem — powiedziałem. — W tej sprawie istnieją postanowienia międzynarodowe. O reszcie poinformuje pana odpowiedzialny za sądownictwo członek Komitetu Wykonawczego Schwarzenbergu, który czeka na pana przed domem. Nie wiem, czy Mutschmann, który teraz poszedł za mną bez oporu, zrozumiał moje wyjaśnienie; zdawało się, że popadł w rodzaj otępienia i na pytania, jakie zadawał mu Wolfram, udzielał tylkc skąpych odpowiedzi; dopiero kiedy z głośnym trąbieniem zajechał na podwórze radziecki jeep, wzdrygnął się ze strachu, rzucił do mnie i dysząc uczepił się mojego ramienia, i nie puszczał, aż odepchnąłem go siłą przy pomocy wachtmeistra Liebstóckela. Z jeepa wysiadł kapitan Workutin. Poznał mnie natychmiast, ba, zdawał się nawet mnie szukać, bo z miejsca do mnie podszedł, walnął mnie w ramię i powitał, przy czym ciężki akcent dodatkowo podkreślał wymuszoną serdeczność. — 191 1 Towarzysz Kadletz! Jak widzę, odnieśliśmy sukces, co? A gdzie jeniec? Ach, tam, i pod pewną strażą, mam nadzieję? A kim jest ten towarzysz? Przedstawiłem Wolframa, wspomniałem coś o długim pobycie w celi śmierci, o wydziale sądownictwa w Komitecie Wykonawczym, i że teraz Wolfram jest odpowiedzialny za to, co ma się stać z więźniem. — To się zobaczy! — zawołał jowialnie Workutin. — Wszystko się zobaczy! O tym, co mielibyśmy zobaczyć, niestety nic bliższego nie powiedział, przynajmniej w tej chwili. Jego uwaga nie odnosiła się już także do nas ani do jeńca, lecz do Pauli, która, choć sobie tego nie uświadomiłem, znów przyłączyła się do Wolframa, a teraz podeszła do Workutina z nieśmiałym uśmiechem, umieściła prawą stopę za lewą i wykonała przed kapitanem głębokie dygnięcie, przy czym głowę przechyliła nieco w bok i spoglądała ku niemu z wyrazem tak pełnym zaufania, że serce mi się krajało. — Czy ta panna — zapytał Workutin — jest z teatru? Albo zgoła baletu? Jestem wielkim miłośnikiem baletu. ,,Bolszoj"! Zawsze chodzę do „Bolszoj", kiedy tylko jestem w Moskwie. Może kiedyś zobaczę tę pannę w „Bolszoj", na scenie? Paula poruszyła ustami, daremnie. — Ta panna — powiedział Wolfram — nie jest niestety w stanie udzielić panu informacji. Prawdopodobnie szok. — Ach, tak, szok — powiedział Workutin. — To bardzo smutne. Ale co ona w takim razie tu robi? — A ponieważ Wolfram, jakby pod wpływem nagłego impulsu, stanął obok niej w obronnej postawie, wyszczerzył się ze zrozumieniem. — Pojmuję. Odpowiedzialny za sądownictwo członek Komitetu Wykonawczego Republiki Schwarzen-berg ma serce otwarte dla utrudzonych i uciśnionych! — Położył obie ręce na ramionach Pauli, te krótkie, piegowate ręce, i przycisnąwszy dziewczynę do siebie, pocałował ją w oba policzki, głośno cmokając, jakby była jednym z jego oficerów. Potem, z wielkodusznym gestem, pchnął ją Wolframowi w objęcia, zwrócił się do Liebstóckela i zawołał: — Hej, ty tam! Dawać mi tu jeńca! Liebstóckel posłuchał rozkazu. Workutin przyjrzał się spoconemu Mutschma-nnowi od góry do dołu i wreszcie zauważył: — Piękne buty. Myśliwskie, co? Byłeś wielkim łowczym, gospodin gauleiter, co? Ale teraz pójdziesz ze mną. Nie, nie z tym — to odnosiło się do mnie — ze mną. Paszli! — Widział, że zamierzałem się sprzeciwić, i odparował z władczym gestem. — Towarzyszu Kadletz — powiedział — to my wygraliśmy tę wojnę. Czyż nie tak? 192 17 Wojskowe intermezzo Całkiem podobnie jak inne instytucje armii, również amerykański rząd wojskowy (w skrócie: ARW) wyniósł jałowy bieg czynności służbowych na wyżyny sztuki. Trzeba sporządzić mnóstwo raportów o gospodarczej, politycznej i duchowej sytuacji w okręgu oraz o zbawiennym wpływie na tę sytuację akcji zainicjowanych przez wyższe szczeble ARW, trzeba wykonać statystyczne badania globalnej produkcji artykułów żywnościowych i innych dóbr, jak również ruchu handlowego w ogóle i pożądanej działalności odbudowy, stanie zdrowia ludności i opieki medycznej, środków komunikacji i osiągnięć przewozowych, te ostatnie rozpisane według kilometrów na osobę i na tonę, w samym okręgu i poza nim, trzeba zebrać informacje o aktywności grup narodowosocjalistycznych i innych wywrotowców, ze szczególnym uwzględnieniem wpływów z radzieckiej strefy okupacyjnej (w skrócie: RSO) oraz w aspekcie ewentualnego przesunięcia i nowego wytyczenia granic alianckich stref okupacyjnych, przy czym szczególną uwagę ARW powinien skierować na osoby (german national) zajmujące kluczowe pozycje, techniczne i administracyjne, a rokujące nadzieję na ewentualne przesiedlenie wraz z rodziną i ruchomym dobytkiem do US Zone of Occupation (w skrócie: USZO). Gdyby ktoś poważnie zastosował się do wszystkich tych sugestii, wymagań i zarządzeń, to, mimo iż czasami musi podejmować ważkie decyzje, rzadko kiedy miałby czas na spokojny, nie mówiąc już: twórczy namysł. Lieutenant Lambert radzi sobie w ten 194 sposób, że całą tę napływającą każdego dnia, skopiowaną na mimeografie górę papieru, która dociera doń okrężną drogą przez captaina Wood-ruffa i opatrzona jest przez niego uwagami typu Action!, Speedy Action! lub też Imme-diate Action!, w niektórych wypadkach nawet / wezwaniem Special — Rush!, przekazuje sierżantowi Whistlerowi; ten zaś, jeśli akurat nie przebywa w terenie pełniąc funkcję eksperta od przedmiotów artystycznych, potrafi już wprawnym spojrzeniem określić, który z rutynowo oznaczonych przez From (nadawca), Over (droga służbowa) i T o (adresat) dokumentów może z miejsca powędrować do kosza na śmieci, który należy odłożyć na wypadek, że ktoś wpadnie na pomysł, by zapytać o daną sprawę, a który wymaga pewnego stopnia Action, choć w żadnym wypadku Speedy, Immediate czy zgoła Rush, tylko tak, sądzi Lambert, pełniąc tę służbę można w ogóle znaleźć moment na zastanowienie się. A pomyśleć o sobie samym, uświadomić sobie procesy w głębszych pokładach własnej psychiki, tego, jak mu się zdaje, bezwzględnie mu teraz potrzeba. Na cóż zdadzą się maski, które człowiek zakłada sobie na twarz, choćby ta maska potężnego przedstawiciela potężnej władzy okupacyjnej, z wydobywającym się spomiędzy surowych warg komiksowym dymkiem pełnym wielkich słów: w jakiś sposób człowiek zawsze się jednak zdradza, ujawniając własne lęki, wewnętrzne konflikty, poczucie winy. Jak do tego doszło, że w schwarzen-berskim ratuszu powiedział tamtym ludziom: czyż jestem stróżem brata mego? A potem musiał jeszcze usłyszeć, i to w dodatku od tego marzyciela, Wolframa: tak, właśnie tak? Lambert przygląda się Whistlerowi, który już 195 od pewnego czasu siedzi przy biurku, trzymając nogi w ubłoconych butach na blacie, odchyliwszy się do tyłu tak, że cały ciężar jego długich kości spoczywa na dwóch tylnych nogach krzesła. W końcu pyta: — Coś nam leży na sercu, sergeant? Whistler podsuwa porucznikowi kilka papierów, te właśnie, w których mowa jest o możliwej zmianie alianckich stref okupacyjnych i o pewnych, jeszcze nie określonych osobach, które, przy założeniu ich zgody, należałoby przesiedlić do strefy amerykańskiej. Lambert szuka tradycyjnej adnotacji captaina Woodruffa, ale niczego takiego nie znajduje, może captain nie uważa tej sprawy za tak ważną albo też, jak zwykle zaabsorbowany bardziej realnymi troskami o jadło i napitki dla swego oddziału, przegapił znaczenie nadchodzących zdarzeń. — A pan — Lambert, którego ogarnęło niemiłe uczucie, chrząka — co pan o tym sądzi, Whistler? Jak zwykle przy podobnych okazjach, oczekuje odpowiedzi, że ten drugi jest tylko małym sierżantem. Ale Whistler opada do przodu, tak że jego krzesło znów staje na czterech nogach i mówi: — To chyba wkrótce będzie już koniec z naszą małą Republiką? — Jak to z naszą? — pyta Lambert, od razu w defensywie, bo wietrzy, że zostanie obarczony odpowiedzialnością. Whistler, może zawsze tak reagujący w decydujących momentach, trzyma nagle w ręku srebrną monetę i zręcznie przesuwa ją między palcami. — W końcu to była moja dwudziestopięcio-centówka — mówi — czyż nie? — I kładzie przed sobą na biurku pieniążek, niemy dowód historycznego procesu. 196 Czyż jestem stróżem brata mego, znów myśli Lambert; wyrzekł się tych ze Schwarzenbergu, ci faceci też myśleli tylko o sobie i czy zdobędzie dla nich żarcie, a wszystko inne było im obojętne. I w tym momencie czuje gorączkowe wypieki na czole i policzkach: nowe granice stref okupacyjnych i przesunięcie strefy amerykańskiej, w dodatku, jak zaznacza instrukcja, na zachód, to znaczy również, że jego już teraz minimalna szansa, by kiedykolwiek pójść tropem Estery, rozwieje się całkowicie; winy, którą dźwiga, nie da się już unieważnić, i odpokutować, i będzie musiał ją w sobie nosić do końca życia, albowiem Kainem jest nie tylko ten, kto podnosi rękę na Abla, Kain to również ten, kto nie staje przed Ablem, by go bronić, kto przygląda się milcząco, jak inni zabijają Abla. — A kogo zabrałby pan z naszej małej Republiki, sir — pyta Whistler tonem na poły drwiącym, na poły znudzonym — zanim wejdą tam Rosjanie? — Instrukcja — stwierdza Lambert — wyraźnie mówi o strefach okupacyjnych; a Schwar-zenberg jest terenem suwerennym. Sergeant Whistler, zirytowany tak wielkim brakiem zrozumienia, prawdziwego czy udanego, bierze sobie jednego z papierosów Lamberta, wkłada go między wargi i przypala, usunąwszy najpierw okruch tytoniu z języka. — I czołgi rosyjskie — pyta wreszcie — ominą uświęcone terytorium z daleka? Skądże wzięła się ta sławetna niezależność, jeśli nie z mojej kieszeni? A także stąd, jeśli przypomina pan sobie mapę, którą wówczas mieliśmy przed sobą, że ten maleńki trójkąt ziemi dotyka jedną styczną strefy radzieckiej, a drugą naszej. Nie jestem historiozofem, sir, a i na sztuce 197 znam się tyle co nic, wiem jednak, że próżnia władzy może powstać tylko tam, gdzie stoją naprzeciw siebie dwie potęgi. Whistler, myśli Lambert, staje się tym bez-czelniejszy, im więcej daję mu swobody. Ale, niestety, obecnie Lambert jest uwikłany w taką gmatwaninę sprzecznych uczuć, że właśnie z powodu chłodnego i beznamiętnego umysłu, który najwidoczniej ma ten człowiek, oczekuje od niego jakiejś pomocy i dlatego daje mu wolną rękę. — Coś panu zaproponuję, sir — mówi Whistler, wydmuchując dym przez nos. — Wyciągniemy tego człowieka, tego Wolframa, i dziewczynę, która jest przy nim, Paulę albo Justynę, czy jak jej tam. Mam wrażenie, że oboje będą bezpieczniejsi u nas, niż u Rosjan. I zrobimy to w sposób możliwie najmniej rzucający się w oczy. Najlepiej sam tam pojadę, to wzbudzi chyba najmniej sensacji. To jednak absolutnie nie leży Lambertowi. Jeśli już akcja ratunkowa, myśli, to nie beze mnie, poza tym, co znaczy jedna czy dwie osoby w tej grze; i natychmiast się poprawia: dla psychiki jednostki, na przykład jego, pojedynczy, konkretny sukces miałby decydujące znaczenie; niemniej powinno się chyba móc osiągnąć coś więcej, spekuluje i nagle zauważa, że znów odczuwa zainteresowanie tym tworem przypadku, jakim jest Schwarzenberg, tym razem jednak z powodów, które wolne są od wszelkiej interesowności, i ta myśl sprawia najwyższą ulgę jego strapionemu sercu. — Pan i ja, sergeant Whistler, jeszcze raz odbędziemy wycieczkę do Schwarzenbergu — mówi i dla efektu robi pauzę. — A stamtąd dalej, na drugą stronę, do Rosjan. Są kwestie zarówno szczegółowe jak i natury ogólnej, które można rozwiązać tvlko wspólnie z nimi. 198 Whistler wydaje się sceptyczny. — Bez rozka- zu? — Boi się pan? — Lambert uśmiecha się. — Wolałby pan zostać tutaj? Przed Whistlerem wciąż jeszcze leży dwudzie-stopięciocentowa moneta. Teraz po nią sięga i podsuwa ją Lambertowi na otwartej dłoni. — Awers, jedziemy — mówi — i osiągnie pan to, za czym pan tak bardzo tęskni. — A rewers? — pyta Lambert. Lecz oto srebrna moneta połyskuje już w powietrzu. Ale, wbrew oczekiwaniom Lamberta, nie ląduje na blacie stołu, tylko na dole, na dywanie, u w następnej chwili Whistler stawia na niej swój brudny but. — No i? — pyta Lambert, nie okazując specjalnego niepokoju. — Nieważne — mówi Whistler. — Jedziemy. 18 Taśma Kadletza: Sprawy filatelistyczne i inne odkrycia Jak pan zapewne zauważył, nie jestem człowiekiem obnoszącym się ze swoimi uczuciami; tylko towarzysze Kiessling i Viebig przeczuwali, co się we mnie działo po rozstaniu z Tatianą: ten ostatni, ponieważ kilkakrotnie wypytywałem go, czy po przyjeździe pociągu do Annabergu, do przyjaciół, znalazł okazję, by zamienić z nią przynajmniej kilka słów. Poza tym Reinsiepe, który zawsze wyostrzonym wzrokiem obserwował wszystko co się wokół niego działo, mógł się domyślać mojego życia wewnętrznego. W tym sensie ściganie i schwytanie gauleitera Mutschmanna, w czym, jak wiadomo, brałem udział, stanowiły korzystne odprężenie; ale jeszcze ważniejsza pod tym względem była rutynowa praca Komitetu Wykonawczego, w której właśnie w okresie mojego wewnętrznego kryzysu uczestniczyłem z pełnym zaangażowaniem. Byłem zresztą jedynie dyletantem, gdy szło o sprawy administracyjne, zwłaszcza w porównaniu z towarzyszem Viebigiem; on należał do tych, którzy widzieli o wiele jaśniej niż ja i których propozycje były odpowiednio praktyczniejsze od moich. Chyba już wspominałem, że urzędnik pocztowy Bernhardt Viebig, spokojny, niepozorny człowiek, jakiego przy przypadkowym spotkaniu można nie zauważyć, był starym socjaldemokratą. 200 Logiczne, że w ramach Komitetu Wykonawczego /.ostała mu podporządkowana poczta, a ponieważ poczta i komunikacja tworzą, rzec by można, jedną branżę, było aż nadto konsekwentne, że kolej również znalazła się w zakresie jego odpowiedzialności. Lojalnie wspierany przez pewną grupę przeważnie starszawych pracowników kolei, w tym maszynistów, mistrzów manewrowych i ślusarzy remontowych, wywiązywał się z tego dodatkowego zadania w sposób wielce kompetentny; wznowiona /ostała, co prawda jeszcze nieregularna, komunikacja kolejowa pomiędzy Schwarzenbergiem i miastami Aue oraz Johanngeorgenstadt, a mówiło się nawet o planach ponownego uruchomienia kursów pasażerskich i towarowych do Auerbach w strefie amerykańskiej i do Annabergu w strefie radzieckiej; a jak bardzo był mi pomocny przy zestawieniu i odprawieniu transportu robotników przymusowych, co należało do mojego resortu, to pan przecież wie. Niekiedy zadawałem sobie pytanie, dlaczego akurat dawni socjaldemokraci mają inklinację do pracy administracyjnej, w tym głównie do spraw przemysłowych i socjalnych, i sądzę, że bierze się to stąd, iż zachowali jeszcze coś z tego tak dominującego w początkach ruchu robotniczego dążenia, by pomagać cierpiącemu proletariatowi praktycznie i bezpośrednio; grupy stojące bardziej na lewo, zwłaszcza my, komuniści, mamy na widoku raczej dalsze cele, dalekosiężne projekty, mające zmienić świat, a naszym zadaniem jest wszczepienie ludziom idei rewolucyjnych, żeby nie powiedzieć utopijnych, które, jeśli w ogóle dadzą się urzeczywistnić, to dopiero w odległej perspektywie i dlatego na co dzień, kiedy idzie o piwo i kiełbasę, mają mniejsze znaczenie. Tak więc to właśnie 201 Viebig zaproponował, by wyłożyć wagony transportu słomą i mimo wielkich trudności o tę słomę również się wystarał, podczas gdy ja, jeśli w ogóle poświęciłem tej kwestii jakąkolwiek myśl, byłem zdania, że ten stosunkowo krótki odcinek od Schwarzenbergu do Annabergu można przejechać od biedy również w wagonach nie wyściełanych; od Annabergu bowiem, uwolnieni robotnicy przymusowi mieli pojechać dalej innym, podstawionym przez przyjaciół pociągiem, my zaś mieliśmy otrzymać nasze wagony i lokomotywę z powrotem. I to również Viebig stał u mego boku, kiedy Tatiana i ja wymienialiśmy ostatnie spojrzenia i jeszcze raz skinąłem jej ledwie zauważalnym ruchem ręki, ponieważ uważałem, że i dla niej, i dla mnie lepiej będzie, jeśli w tych okolicznościach powstrzymam się od demonstracyjnych gestów. Dopiero później, kiedy tłoki już pracowały, Viebig wskoczył na stopień lokomotywy, miał bowiem zadanie pojechać z transportem i zadbać o to, żeby wagony Państwowej Kolei Schwarzenbergu, których i tak było wystarczająco mało, pozostały naszą własnością i nie trafiły w niepowołane ręce; poprosiłem go także, aby uważał na Tatianę i opowiedział mi po powrocie zgodnie z prawdą wszystko, co zdarzy się w Annabergu. Faktycznie nic jej się osobiście nie stało, przynajmniej w czasie, gdy Viebig był jeszcze w stanie śledzić bieg wydarzeń; lecz bardzo szybko pochłonęły go własne kłopoty. Opowiedział mi o tym, co zdołał jeszcze zaobserwować: pojawiły się posterunki wojskowe, zajęły pozycje wzdłuż pociągu i nie pozwoliły, żeby ludek w wagonach, do tej pory pogodny i rozluźniony, wysiadł i rozprostował nogi. Potem odczepiono lokomotywę, skierowano ją na boczny tor i zastąpiono inną, do 202 której przyczepiony był już wagon osobowy 2 klasy, najwidoczniej przeznaczony dla eskorty wojskowej; komin tej nowej, podstawionej przez stronę radziecką lokomotywy, uwieńczony był wiosennymi kwiatami, a po lewej i prawej stronie kotła błyszczały czerwone transparenty z bielą napisów wykonanych cyrylicą; teksty, o których przetłumaczenie poprosił towarzysz Viebig, brzmiały: Witamy w matuszce ojczyźnie! oraz Sława wielkiemu J.W. Stalinowi! W chwilę później rozdzielono i umocowano czerwone flagi, po dwie sztuki dla przystrojenia każdego wagonu, a drzwi zostały zamknięte — pozostawiono jedynie szparę zapewniającą dopływ powietrza. Natomiast jemu samemu, opowiadał dalej Viebig, pewien oficer dał do zrozumienia, żeby wynosił się razem ze swoją lokomotywą, droga do Schwarzenbergu wolna; a kiedy zażądał rekompensaty za zarekwirowane wagony, gdyż nie były one bezpańskim dobrem, tylko własnością Republiki Schwar-zenberg, wszyscy dokoła wybuchnęli śmiechem; dawaj, dawaj, powiedział oficer z jednoznacznym gestem, bo inaczej on, Viebig, pozbędzie się jeszcze i tej lokomotywy, a sam wyląduje w więzieniu, w tiurmie, jak to określił oficer. Viebig darzył miłością paczki i przesyłki listowe, zaś jego problem stanowiły znaczki. Otóż, jak oświadczył na jednym z corannych posiedzeń Komitetu, wyraźnie zauważalny staje się dlań wzrost zaufania ludności do naszego nowego porządku; dowodzi tego fakt, że ludzie znów piszą listy i karty pocztowe, i wrzucają je do skrzynek, mając pewność, że ktoś je wyekspediuje; w urzędach pocztowych nadawane są paczki, wychodzą rachunki i przekazy pieniężne, na razie wprawdzie w ograniczonej wysokości, lecz są niezawodnie wypłacane; 203 ruch pocztowy, najpierw uruchomiony tylko na obszarze miejskim w Schwarzenbergu, objął swym zasięgiem, włącznie z usługami telefonicznymi, również dalszą okolicę, tak, aż po Aue, chociaż Aue, jako miasto wydzielone, jest ściśle rzecz biorąc pocztową zagranicą, ale wszystko to nadal ofran-kowywane jest znaczkami nie istniejącej już politycznie Rzeszy, na których widnieje znany portret Fiihrera z wąsikiem i władczo-mrocznym spojrzeniem. To, co Viebig wyraził w swoim rozwlekłym stylu, dało mi wiele do myślenia. Czymże była realność życia w tym Schwarzenbergu, który do tej pory jedynie przez tak nielicznych traktowany był jako samodzielne państwo? Jakież to przydatne towary tu produkowano: kilka garnków i patelni, różnego rodzaju artykuły gospodarstwa domowego, niewielkie meble, z grubsza biorąc rzeczy, które dawały się zbyć w handlu wymiennym; większa część ludności ruszała jednak na pola i łąki, żeby chapnąć coś do jedzenia, ścinała zioła w rowach i zagłębieniach terenu, i bez końca wystawała w kolejkach przed sklepami, żeby, gdy nadeszła wreszcie jego kolej, człowiek dowiedział się, że aktualnie obowiązujące odcinki swojej karty żywnościowej może wykupić tylko w niewielkiej części lub w ogóle; a mimo to, w całej tej biedzie i w tym zamęcie, za okienkami urzędów i biurkami instytucji znów siedzieli ludzie o przetartych rękawach, wypełniano, sygnowano i stemplowano papiery, listonosz przychodził jak dawniej; chaos krystalizował się, ten proces miał w sobie coś upiornego, równocześnie jednak dawał powody do nadziei, że Republika nie pozostanie wiecznie tylko fantazyjną nazwą, w której pobrzmiewa ironia. I czy, historycznie patrząc, nie był to w końcu /goła bohaterski czyn towarzysza Viebiga, kiedy obstawał przy tym, by umieścić w porządku dziennym obrad Komitetu Wykonawczego sprawę pozornie tak nieistotną jak znaczki na list? Czymże było państwo bez swoich symboli, bez flagi, godła, s/yldów pocztowych? A przy tym, jak okazało się w dyskusji, Viebig był dobrze zaznajomiony z teorią dialektyki i wizjami przyszłości klasyków marksizmu; z pewnością nadejdzie taki czas, powiedział, że państwo obumrze, i ludzie poradzą sobie bez policji, a już całkiem na pewno bez wojska: ale bez znaczków? I z zachwytem mówił o planach wydania serii kolorowych znaczków o nominałach od 5 fenigów do 1 marki, które miałyby przedstawiać typowe zabytki architektoniczne Republiki, jak choćby zamek schwarzen-berski czy też rudawskie wyroby snycerskie, całość pomyślana jednocześnie jako obiekt dla kolekcjonerów, co z kolei przyniosłoby schwarzenberskiej poczcie dewizy; niestety jednak drukarnia Gartne-ra, w której zasięgnął informacji, oświadczyła mu, że takie zlecenie jest w obecnych warunkach niewykonalne, ba, przy pomocy istniejących maszyn nie można nawet opatrzyć koniecznym nadrukiem składowanych w różnych urzędach pocztowych zapasów znaczków z Hitlerem, w liczbie wielu tysięcy arkuszy, tak iż nie pozostaje nic innego, jak wykonać stemple gumowe, na przykład z sylwetką zamku w Schwarzenbergu i zlecić urzędnikom w okienkach, żeby przez ostemplowanie pojedynczo i indywidualnie zamieniali stare znaczki Rzeszy w obowiązujące znaczki schwarzenberskie. Co mówiąc, towarzysz Viebig wyciągnął z ceratowej teczki kawałek białego kartonu i położył go na pokrytym zielonym suknem stole konferencyjnym; na tle bieli i zieleni przepięknie odcinała się 204 205 pieczołowicie wykonana sylwetka zamku; po lewej można było rozpoznać gmatwaninę dachów i budynków mieszkalnych i gospodarczych, po prawej masywną wieżę, w której sam kiedyś siedziałem, zanim przeniesiono mnie do obozu koncentracyjnego, a w której teraz zapuszkowani byli zdjęty z urzędu burmistrz dr Pietzsch i panowie z powiatowego kierownictwa Partii Narodowosocjali-stycznej, ujęci przez towarzysza Kiesslinga w amfiteatrze. Zredukowany do formatu znaczka, zapewnił Viebig, czarny zamek niemal w całości zakryje twarz Fiihrera, a przynajmniej zmieni ją nie do poznania i równocześnie, jako symbol Schwarzenbergu, w dostateczny sposób będzie i-dentyfikował kraj, z którego pochodzi przesyłka pocztowa. Śmieszne to wszystko? Uboczny szczegół szczegółu historii? Dla Reinsiepego, który, co powoli stawało się dla mnie coraz jaśniejsze, myślał o czymś zupełnie innym niż suwerenność terytorium Schwarzenbergu, na pewno. Podczas wywodów Viebiga, które, trzeba to przyznać, były nieco .rozwlekłe, Reinsiepe bez przerwy demonstrował drwiący uśmiech wyższości; ale inni także okazywali zniecierpliwienie, i zaledwie Viebig skończył i otrzymał polecenie, by postąpił zgodnie ze swoją propozycją, zerwał się z krzesła Kiessling i oświadczył, że nawet ryzykując, iż znudzi nas jeszcze bardziej niż uczynił to już towarzysz Viebig, znów musi powrócić do swojego starego tematu: do oddziału Stiilpnagla, który wciąż jeszcze grasuje wzdłuż gór, terroryzuje ludność, napada na samotnie stojące zagrody i o-sady, plądrując je doszczętnie, bije towarzyszy poświęcających się dla dobra ogółu, nie dalej jak kilka dni temu jeden z nich wylądował w szpitalu, i, ogólnie mówiąc, robi farsę z autorytetu Komite- 206 I u Wykonawczego w oczach ludności. A teraz, zbliżając się od lasów wokół Sosy, te typy mają czelność wchodzić nawet do miejscowości w bezpośrednim sąsiedztwie Schwarzenbergu; i z wyraźnym przytykiem do Viebiga i nas wszystkich, którzyśmy wysłuchali jego błahostek z taką cierpliwością: Na cóż się zdadzą najpiękniejsze znaczki, jeśli państwo, które je emituje, wydane jest na pastwę każdej wałęsającej się po okolicy zgrai zbirów? Jak nam wiadomo, on, Kiessling, wielokrotnie już próbował ukrócić proceder tego oddziału; za pierwszym razem bandyci odjechali z szyderczym śmiechem, a za drugim mieli nad nim i garstką jego ludzi taką przewagę liczebną i w uzbrojeniu, że wolał się wycofać, nie wdając się w potyczkę. Ale po tych doświadczeniach ma dość dokładne rozeznanie, gdzie znajdują się kryjówki oddziału, zna także ich główną słabość, polegającą na tym, że wszystko u nich nastawione jest na prowodyra, wspomnianego Stulpnagla; i dorzucił, spoglądając w moją stronę: Ponieważ przy schwytaniu Mutsch-manna dowiodłem, że dla realizacji takich celów wysiłki nasze i naszych przyjaciół można bardzo dobrze skoordynować, prosi o pełnomocnictwo Komitetu na wyjazd do Annabergu i pozwolenie przeprowadzenia stosownych rozmów z tamtejszym radzieckim komendantem; w wypadku takiego wspólnego przedsięwzięcia Amerykanie wchodzą w grę w mniejszym stopniu, bo przecież kilku z nich, ma relacje na ten temat, widziano przy oddziale Stulpnagla, i to w poufałej wręcz rozmowie z hersztami bandy. Żądanie Kiesslinga zostało zaaprobowane przez wszystkich: któż by odmówił swej zgody, jeśli ktoś inny zgłasza ochotę wzięcia na siebie trudy i niebezpieczeństwa; Reinsiepe wyraził nawet gotowość, 207 jeśli czas mu na to pozwoli, towarzyszenia Kie-sslingowi do Annabergu i, w razie potrzeby, tłumaczenia rozmów; a może również, jako że zawarł znajomość z kilkoma oficerami przyjaciół, mógłby wesprzeć zamiary Kiesslinga osobistym wstawiennictwem. Jeśli pan pozwoli, uczynię w tym miejscu dygresję o pewnym zdarzeniu, nie tylko dla dopełnienia obrazu, lecz również dlatego, że wydaje mi się ono rzucać światło na pracę naszego Komitetu Wykonawczego i postawę jego członków. Otóż na to samo posiedzenie zaproszony był niejaki pan Dorbrindt, sekretarz finansowy przy radzie miejskiej, który usilnie prosił o posłuchanie: człowieczek o ptasim wyglądzie, którego istnienie i funkcja w ogóle nie były mi znane do momentu, gdy sztywnym krokiem wszedł do sali posiedzeń, i który rzeczywiście, wpadając w silne podniecenie, trzepotał podkurczonymi ramionami, jakby to były skarlałe skrzydła. Z osobliwym krakaniem w głosie, mogącym być jednak równie dobrze świadectwem zakłopotania wobec władzy państwowej, do której jeszcze nie przywykł, pan Dorbrindt tłumaczył się, że zgodnie ze swymi obowiązkami był wprawdzie obecny na zwołanym przez pana Bor-nemanna, nowego pana burmistrza, zebraniu urzędników z ratusza, lecz nie poprosił o głos, potem również zachował powściągliwość spodziewając się, że panowie z Komitetu Wykonawczego, którzy przecież teraz pełnili rolę swego rodzaju miejskiego kolegium rządowego, na pewno zgłoszą się do niego przed ultimo; dopiero kiedy upłynął ostatni dzień miesiąca i nadal nikt nie zapukał do jego drzwi, zaniepokoił się, bo przecież w ogniotrwałej kasie już od dawna leżą przygotowane koperty z naszymi poborami, przy czym, zakła- dając naszą zgodę, pozwolił sobie sklasyfikować nas analogicznie do istniejącego za czasów pana burmistrza doktora Pietzscha układu stanowisk kierowniczych. Po czym opuścił ręce i, przekrzywiwszy głowę, oczekiwał naszej odpowiedzi z błyszczącymi oczkami. Trzeba to sobie wyobrazić dzisiaj, gdy wszystko idzie swoim socjalistycznym trybem, gdzie każdy pracownik otrzymuje swoją należność albo w gotówce na rękę, albo przelewem na konto regularnie i punktualnie; ale my w naszym Komitecie Wykonawczym, którzy biegaliśmy po dwanaście do szesnastu godzin dziennie, a czasem i dłużej, troszcząc się o sprawy małe i wielkie, w naszym zapale w ogóle nie pomyśleliśmy, że może powinniśmy być także opłacani; w końcu prawie nic nie można było kupić za pieniądze, chyba że na czarnym rynku, gdzie obowiązywały zbyt wygórowane ceny, a tych parę fenigów na przydziały kartkowe, jeśli coś przydzielono, kobiety wciąż jeszcze miały w pończosze. Lecz tu oto czekał ten biedny człowiek, sekretarz finansowy przy radzie miejskiej, i jakoś chciało mi się śmiać; spojrzałem na Wolframa, a on na mnie, Reinsiepe siedział, założywszy nogę na nogę, i gładził się po jak zawsze gładko wygolonym podbródku, skąd on właściwie miał żyletki, a Helena Bornemann, która była odpowiedzialna za artykuły spożywcze i chyba miała najtrudniejszą robotę z nas wszystkich, drapała kościsty grzbiet dłoni; pan Dorbrindt był jak z innego świata. Ale nagle, kiedy tak mu się przyglądałem, tej szarej, biurowej cerze, podciągniętym w górę barkom, wąskim, wypchanym na kolanach nogawkom spodni, zacząłem się bać, że ten jego papierowy świat, w którym każde kiwnięcie palcem musiało być 208 209 opłacone bez względu na to, dla kogo i z jakich powodów zostało uczynione, mógł się okazać światem realniejszym, i mój strach wzmagał się, póki nie usłyszałem pytania, jakie towarzysz Kiessling zadał po kilku chrząknięciach: — Niech mi pan powie, panie sekretarzu, ile tak mniej więcej dostałbym od pana? — Pańskie nazwisko Kiessling? — Pan Dor-brindt sięgnął pod swoje lewe skrzydło i wydobył na śwatło dzienne jasnoszary zeszycik. — Figuruje pan tutaj jako drugi zastępca burmistrza i radny miejski do spraw policji oraz bezpieczeństwa publicznego: jako wynagrodzenie za pańską działalność otrzyma więc pan sumę 820 marek. Kiessling uniósł brew. — Miesięcznie? — Pańską należność — zapewnił spiesznie Dorbrindt — możemy wypłacać także w ratach tygodniowych. — A ten tam — spytał Kiessling, wskazując palcem towarzysza Bornemanna. Dorbrindt znów zaczął krakać. — Pan burmistrz miałby oczywiście te same pobory, co w swoim czasie pan burmistrz doktor Pietzsch: 1450 marek co miesiąc, plus wyrównanie wydatków służbowych, kosztów reprezentacyjnych oraz kosztów podróży. — Pietzsch naprawdę to wszystko dostawał? Pan Dorbrindt, zdenerwowawszy się, przeniósł ciężar ciała na drugą nogę i szurnął stopą. — Ależ oczywiście. — Słyszałeś Bornemann — powiedział Kiessling. Bornemann był pod silnym wrażeniem. — Jesteś bogaty! Wszyscy jesteśmy bogaci! Możemy kupić naszym żonom futra, komplety mebli do sypialni i jedwabne bluzki! — Zwrócił się 210 do Dorbrindta: — Jest tylko jeden sęk, jeden jedyny mały sęczek. Jak pan myśli, panie sekretarzu, co też powiedzieliby robotnicy w moim zakładzie, gdyby się dowiedzieli, że zagarnąłem dla siebie taką masę pieniędzy w zamian za zaufanie, jakim mnie obdarzyli? — Wyprostował się, oczy mu błyszczały. — To jest mianowicie nasze państwo, ten Schwarzenberg, i nie mamy zamiaru wzbogacić się kosztem naszego państwa. Czy to jasne, człowieku? Dorbrindt zatrzepotał skrzydłami. — Przecież pan Dorbrindt nie miał nic złego na myśli — uspokajał Wolfram, który wszystkie pieniądze jakie miał w kieszeni pożyczył ode mnie. I dodał pocieszając Dorbrindta: — Skoro tylko czas nam pozwoli, panie sekretarzu, oszacujemy budżet dla miasta i jego urzędników oraz ustalimy, kto ile otrzyma i za jaką pracę. Tymczasem niech pan wyciągnie pieniądze z kopert i bezpiecznie je przechowa. A gdyby ktoś z nas rzeczywiście miał popaść w finansowe tarapaty, to po należytym zbadaniu sprawy zwrócimy się do pana z pełnym zaufaniem. Inaczej niż landrat Wesseling i tak wielu innych ludzi o podobnych zapatrywaniach, pan Dorbrindt nie uciekł później na Zachód; jeszcze dzisiaj tu mieszka, pobierając skromną rentę, właściwie zbyt małą aby żyć, a kiedy spotkamy się na ulicy, zatrzymuje mnie, unosi do góry barki, porusza zakrzywionymi ramionami i lekko kracząc mówi, jak bardzo nas tamtego dnia podziwiał. Nasze zachowanie przy tej okazji, nasze lekceważenie dla pieniędzy i ich wartości może pan uznać za naiwne, i z pewnością takie też było. Ale nie było pomyślane nieszlachetnie, i kiedy, patrząc wstecz, próbuję sobie wyobrazić Schwarzenberg 211 o jakim wówczas marzyliśmy, to nachodzi mnie cichy smutek, że nie było nam dane poprowadzić tego eksperymentu dalej, przynajmniej jeszcze przez chwilkę. No cóż, przez cały ten administrycyjny kram, który jak się obawiam, może nawet pana trochę nudzić, ale który wymagał od nas każdego dnia nowych rozwiązań, mnie zaś, zupełnie mimochodem, pomagał zachować równowagę duchową, zboczyłem z właściwego tematu mojej opowieści. Winien jestem panu jeszcze dalszy ciąg historii Mutschmanna; idzie jednak również o moje własne konflikty, które o tyle wiążą się z losem ex-gaulei-tera Saksonii, że każdą nadarzającą się okazję usiłowałem wykorzystać jako środek uśmierzający ból, przepełniający mnie z powodu bezpowrotnej, nie dającej się naprawić straty, ból, który jeszcze dzisiaj niekiedy mnie dopada. Powiedziałem kiedyś o nim, że może wreszcie minie; ta nadzieja mogła być jednym z powodów, że pozbyłem się wobec pana pewnych zahamowań. Nie byłem więc tak całkiem niemile dotknięty, gdy towarzysz Reinsiepe, który przez swoje kontakty z przyjaciółmi w Annabergu usłyszał o mającej się wkrótce odbyć pokazowej akcji z udziałem Mutschmanna, zaprosił mnie, żebym mu tam towarzyszył; miałem przecież, tak się wyraził, swój udział w tym człowieku. Pomyślałem sobie, że wyjazd do Annabergu i cokolwiek tam planowano, prawdopodobnie publiczny proces, nie tylko oderwie mnie od moich aż nazbyt często krążących wokół Tatainy myśli; nie, w czasie tej podróży, przy pewnej zręczności z mojej strony, mogła się również nadarzyć okazja do przeprowadzenia dyskretnych dociekań na temat dalszych losów transportu, który wyprawiłem w drogę, i o losie jego 212 pasażerów, zwłaszcza tej jednej, której obu/ ta-rysowywał mi się w mózgu tym głębiej, im b.ml/icj czas mnie od niej oddalał. Tę podróż do Annabergu przypominam tobie ze wszystkimi szczegółami, już choćby z powodu kierowcy, którego nie wiadomo skąd wytrzasnął Reinsiepe: człowiek z łysą kulistą czaszką i nieruchomym spojrzeniem, pulchne ciało wbite w zapiętą pod szyją kurtkę, i tak małomówny, że naszło mnie podejrzenie, iż być może naprawdę nie włada niemieckim; lecz także z powodu napięcia między nami a Kiesslingiem, który, choć jako jedyny z nas miał do załatwienia u przyjaciół sprawy służbowe, dowiedział się o naszej wycieczce tylko przez przypadek, pojawił się w ostatniej minucie przed odjazdem i w uszczypliwych słowach zapytał, czy może mógłby się zabrać z nami; potem siedział markotny w kącie samochodu i pilnie obserwował przepływający za oknem rozchwiany krajobraz, a może dym z żelaznego piecyka, który zamontowany był z tyłu pojazdu i w pomysłowy sposób dostarczał silnikowi potrzebnej energii; tylko raz przerwał milczenie; pytając czy towarzysz Reinsiepe, mimo uprzejmych słów w czasie posiedzenia, nie ma aby własnych planów odnośnie do oddziału Stiilpnagla i w ogóle, i dlatego też próbuje wyłączyć jego, Kiesslinga, z wszelkich kontaktów z radzieckimi przyjaciółmi; jeśli tak właśnie sprawy by się miały, to niech Reinsiepe wie, że on, Kiessling, znajdzie środki i sposoby, żeby wypełnić zlecenie Komitetu Wykonawczego również bez wsparcia ze strony innych osób. Głowa kierowcy uniosła się na ułamek sekundy, czujny pies, wietrzący niebezpieczeństwo; ale Reinsiepe machnął ręką. Reinsiepe zaśmiał się krótko i, puszczając mimo uszu ten bardzo nie- 213 zwykły wybuch wrogości u człowieka tak spokojnego jak Kiessling, wyjaśnił, że trzeba jednak umieć oddzielać pewne rzeczy od siebie, tu rewolucyjny obowiązek, tam cyrk; a dzisiaj chodzi wyłącznie o cyrk, i bardzo by się zdziwił, gdyby Kiesslingowi udało się porozmawiać z jednym z miarodajnych przyjaciół, z którymi jednakowoż czas byłby już się rozmówić: tego dnia mieli w głowie co innego, niż uganianie się po terytorium, za które w ogóle nie byli odpowiedzialni, w każdym razie jeszcze nie byli, i wyłapywanie kilku maruderów-lancknechtów, których Kiessling dawno powinien był już zlikwidować. Odparłszy w ten sposób atak myślącego o wiele wolniej Kiesslinga, Reinsiepe natychmiast zmienił temat i zaczął ze mną niezwykle ożywioną pogawędkę owadach i zaletach kobiet, zwłaszcza radzieckich, spośród których, jak wyraźnie dał do zrozumienia, kilka znał bliżej; nim jednak zdążyłem rozstrzygnąć, czy to miała być zamierzona aluzja do mojej znajomości z Tatianą, był już przy kolejnym temacie, przy podziale Niemiec na strefy okupacyjne, który, jego zdaniem, mógł potrwać o wiele dłużej niż powszechnie oczekiwano, przy czym, jak mi się zdawało, rozmyślnie unikał wszelkiej wzmianki o Republice Schwarzenberg, a potem zaczął mówić 0 mnie, chciał usłyszeć, co porabiałem w tych latach, kiedy nie było go w Schwarzenbergu, ale wyraźnie stracił zainteresowanie, gdy zacząłem opowiadać o moich doświadczeniach więziennych 1 obozowych; a kiedy potem odwróciłem ostrze i zapytałem go, jak i gdzie spędził czas, czoło mu się zachmurzyło, i mówił wzruszonym głosem o nędzy emigracji, i jak to w dalekim świecie nigdy nie opuszczała go myśl o Niemczech i towarzyszach, którzy tam kontynuowali robotę partyjną pono- ł sząc najcięższe ofiary, i nawet z najdrobniejszej informacji czerpał nadzieję i również w najgorszych latach nigdy nie stracił ufności w siłę klasy robotniczej; lecz mimo tych obfitujących w myśli słów nie opowiedział z detalami gdzie był i co dokładnie robił, i kto płacił za jego chleb powszedni, czy to dlatego, że miał powody, by zataić te szczegóły przed Kiesslingiem i przede mną, czy może przed kierowcą, który przecież mimo swej osobliwej sztywności miał po jednym uchu przyklejonym / prawej i lewej strony żółtawo lśniącej czaszki. 1 tak to było aż do samego Annabergu, uprzejmie, swobodnie; tylko od czasu do czasu wahanie w głosie, zdanie urwane w połowie, szybkie spojrzenie z ukosa na mnie lub na Kiesslinga sygnalizowały, że jego wypowiedzi były bardzo dobrze przemyślane; i dopiero gdy byliśmy blisko rynku i ujrzeliśmy tłum, który tam się zebrał, szary, niepozorny, zgarbiony, zacisnął wargi i umilkł. Posterunek. Myślałem, że Reinsiepe znów wyciągnie swój oprawny w skórę Sezamie-otwórz-się; ale to nie okazało się konieczne; kierowca nagle się ożywił, opuścił szybę samochodu, zamienił kilka zniecierpliwionych słów z wartownikiem, naturalnie po rosyjsku, po czym ten spiesznie szarpnął na bok pomalowany na czerwono-biało szlaban i pozwolił nam jechać dalej. Wysiedliśmy w bocznej ulicy, gdzie parkował już dobry tuzin wojskowych pojazdów; kierowca nawet nie raczył obdarzyć nas spojrzeniem i pozostał za kierownicą. A potem usłyszałem ten gardłowy głos, którego nie można było nie rozpoznać, i poczułem na ramieniu szeroką dłoń. — Ach, towarzysz Kadletz! I to z całą delegacją! No, więc sobie obejrzymy, sprawiedliwość, wykonanie wyroku! — Kapitan Workutin mrugnął do mnie porozumiewawczo, sarkasty- 214 215 f cznie krzywiąc kąciki ust. — A może i przykład do naśladowania w bratniej Republice Schwar-zenberg? Przypomniały mi się obrazy egzekucji na wschodzie, kończące się zapowiadającym zwycięstwo rykiem trąb, które jeszcze wcale nie tak dawno pokazywane były w kinie w Schwarzenbergu, ale na całym rynku, nawet pośrodku, gdzie dawniej stał pomnik robiącej klockowe koronki Barbary Uttmann, nie mogłem zauważyć żadnej konstrukcji, która mogłaby służyć jako szubienica. — Lekcja poglądowa! — ciągnął Workutin, wskazując na tłum, który wciąż jeszcze się powiększał. — Tak to się chyba nazywa po niemiecku? Wyraziłem podziw dla jego słownictwa. — Pierwsza lekcja, niech pan to sobie zapamięta, towarzyszu Kadletz, to lekcja z eksponatem. To zostaje w pamięci, to daje, jak to się mówi, impuls do refleksji! — Wysunął podbródek do przodu, dotknął palcem wskazującym mojej piersi. — Czyżby Reinsiepe panu nie wyjaśnił? — Pomyślałem sobie, że zrobimy mu niespodziankę — powiedział Reinsiepe. Workutin pominął milczeniem tę uwagę, która najwidoczniej miała zademonstrować bliski związek z przyjaciółmi. Zamiast tego skinął głową w kierunku Kiesslinga. — A ten towarzysz? Reinsiepe wymruczał coś o zleceniu Komitetu Wykonawczego ze Schwarzenbergu, które towarzysz Kiessling pragnie omówić z jakimś kompetentnym towarzyszem z administracji wojskowej. Nie było jasne, na ile Workutin zrozumiał informacje Reinsiepego i czy w ogóle przyjął je do wiadomości. W każdym razie przestał zwracać uwagę na Reinsiepego i Kiesslinga; mnie nato- miast, któremu jako jednemu z uczestników pojmania byłego gauleitera przeznaczył, jak się zdaje, rolę gościa honorowego, ujął za łokieć i w ten sposób popchnął ku skleconej w wyraźnym pośpiechu trybuny, na której stało już, ułożywszy swoje przeważnie wychudzone twarze w fałdy odświętnych min, dziesięciu lub dwunastu cywilów byli to zapewne wybrani przez przyjaciół nowi niemieccy dygnitarze tej miejscowości przed nimi, tyle że usadowionych na krzesłach najrozmaitszego pochodzenia, kilku radzieckich oficerów. Nigdzie icdnak nie mogłem dojrzeć majora Bogdanowa, icdynego w tym kręgu, z którym bez obaw mógłbym porozmawiać o Tatianie. Musiałem zająć miejsce w samym środku rzędu krzeseł, obok sennego pułkownika, który pachniał wodą kolońską i, potrząsnąwszy mi rękę jakby pompował wodę, przestał na mnie zwracać uwagę. Miałem wrażenie, że gapi się na mnie cały rynek: co ja tam robiłem, otoczony mundurami zwycięzców, kim byłem? Potem z oddali dobiegły dźwięki jakichś wojskowych komend; od skraju placu wmaszerowało pół kompanii z pistoletami maszynowymi na piersi i uformowało wśród tłumu i-oś w rodzaju korytarza, aż do centralnego punktu rynku — koliście ułożonych, od dłuższego już czasu nieczynnych małych fontann, pośrodku których, we wspólnej ich misie, jedynie kałuża mulistej wody okalała pusty teraz cokół pomnika Barbary Uttmann. Zwykły przed masową imprezą gwar głosów 111/ i tak był dziwnie przytłumiony; teraz jednak, kiedy na odległym końcu korytarza ukazała się samotna postać, zapadła przygniatająca cisza. Zbliżający się człowiek trzymał głowę pochyloną; wciąż leszcze miał na sobie ubranie, w którym go schwy- 216 217 tałem, zielonkawą kurtkę, brązowe bryczesy, ale poniżej guzików na kolanie widoczne były różowe łydki, a bruk, po którym ostrożnie posuwały się jego bose stopy, sprawiał mu chyba ból, tak iż dwa, trzy razy przystanął i zmiętą chusteczką otarł pot z wypukłego czoła; widząc to wszystko pomyślałem sobie, na miłość boską, jeszcze chwila, a ludzie zaczną współczuć temu facetowi, któremu dobrze się powodziło przez wszystkie te lata, przed wojną, a już najlepiej w czasie wojny, przed którym ludzie musieli tańczyć, jak im zagrał, i który kto wie ilu ma na sumieniu towarzyszy, i nie tylko towarzyszy. Potem znów pojawił się Workutin. Stojąc przede mną u stóp trybuny, spojrzał w górę i powiedział: — Przemówi pan, towarzyszu Kad-letz. Tylko kilka słów, ale właściwych i skutecznych, do pańskich rodaków. — I jakby uprzedzał mój sprzeciw: — Ci tam, towarzyszu Kadletz — wzruszenie ramion, odnoszące się do miejscowych funkcjonariuszy — ci zostali wyznaczeni przez nas; ale pan sam siebie wyznaczył: dlatego. I nadal ani śladu Bogdanowa; wiedziałem, że jeśli chcę coś jeszcze zrobić dla Tatiany, to będę się musiał teraz zwrócić do Workutina; a poza tym, kto, jak nie on, ujął tego bosonogiego, kiedy nosił jeszcze swoje wytworne żółte buty myśliwskie, i było coś, czułem to, co wiązało mnie z tym radzieckim kapitanem, choć nie mieliśmy dla siebie nawet cienia sympatii, a swoim wezwaniem na pewno nie uczynił dla mnie niczego dobrego; chciałem oponować, że mam za słaby głos, by wypełnić obszar placu, ale znów było tak, jakby odgadł moje myśli, dał bowiem znak, i pędem zjawiło się dwóch żołnierzy, jeden ze szpulą kabla na plecach, drugi z czarnym mikrofonem na sre- 218 hrno lśnącym drążku, który podsunął mi do ust, a potem ujrzałem Mutschmanna wychodzącego / korytarza. Zawahał się. Skądś pojawił się oficer i lekko go popchnął. Mutschmann niezgrabnie przelazł przez ocembrowanie zbiornika, brudna woda zachlupotała mu pod stopami i w końcu wspiął się na cokół, na którym niegdyś stała Marbara Uttmann z brązu, a Workutin powiedział i\o mnie: — A teraz śmiało! Jak przyszło mi do głowy to, co mówiłem na rynku w Annabergu, nie umiem panu powiedzieć; przypuszczam, że myśli tego rodzaju zajmowały mnie już od dłuższego czasu. Najpierw spróbowałem osłabić u moich słuchaczy zaczątki współczucia, które ten i ów mógł odczuwać i które nawet, w perwersyjny sposób, również mnie przez chwilę poruszyło. Ta żałosna postać, oświadczyłem, która stoi tu oto przed nami ze spuszczoną głową, dzięki uprzejmości władzy okupacyjnej wystawiona na widok mieszkańców Annabergu i okolicy, nie jest przecież jednym z nas, to nie żaden zwyczajny człowiek, żaden robotnik czy urzędnik, żaden chłop, nauczyciel, kupiec, lekarz czy urzędnik państwowy, lecz jeden z byłych możnowładców w naszym kraju, współodpowiedzialny za wszystko, co zdarzyło się tutaj przez ostatnich dwanaście lat, za niesprawiedliwości i prześladowania, za wojnę i przelaną krew milionów niewinnych i za nędzę, która nas teraz otacza, nie oszczędzając nikogo. Nieczęsto zdarza się okazja zobaczenia takiego człowieka, jaki jest naprawdę, bez dekoracji władzy, bez ochrony osobistej, kor-dzika i gorsetu. Pytanie jednak nie brzmi, jak nisko upadli możni; pytanie brzmi raczej, jak mogło do tego dojść, że ludzie tacy jak ten, głupi, tchórzliwi i żarłoczni, mogli stać się tak potężni, i na ile my 219 sami, przez nasze niemieckie posłuszeństwo i przez to, żeśmy zamknęli nasze oczy, uszy i serca przed lepszym poznaniem nas samych, uczyniliśmy się współwinnymi kariery Mutschmanna i jemu podobnych, i jak możemy zapobiec, by coś takiego nigdy się nie powtórzyło. Nigdy więcej nie wolno nam bezkrytycznie pójść za jakimikolwiek wodzami i zaufać ich obietnicom, nigdy więcej, powiedziałem i nagle poczułem na sobie podejrzliwe spojrzenie Workutina i zobaczyłem wyraz wokół jego ust, ale już nie mogłem wyskoczyć z rowka, w którym biegła igła, i powiedziałem, nigdy więcej nie wolno nam zagłuszać naszego sumienia i poddawać naszego myślenia wyższym rozkazom: oto spójrzcie, tam na cokole paraduje człowiek, który wydawał takie rozkazy jeszcze do niedawna, aż do ostatniej chwili swego panowania; przypatrzcie mu się dokładnie, tego zera niczym nie da się obarczyć, żadną odpowiedzialnością, żadną winą. A może tu, na tym placu, znajduje się ktoś, kto chciałby wziąć w obronę pana ex-gauleitera i dowieść zebranym, jaki to wielki bohater i mądry mąż stanu przed nami stoi, jaką to cudowną naturę wodzowską byśmy stracili, posyłając go do wszystkich diabłów? Milczenie. Jakżeby miało być inaczej. Żaden z nich nie zdobył się nigdy na sprzeciw wobec władzy, a teraz mieliby to uczynić, otoczeni zbrojnymi zwycięzcami? Zrobiło mi się niedobrze; nie wiem, czy z powodu mojej demagogii, czy też pustki w żołądku. Zataczając się opuściłem trybunę i doszedłem do siebie dopiero w pustym gabinecie, przy odrapanym stole, na którym parowała filiżanka kawy i stał talerz z czarnym chlebem, masłem i kiełbasą. 220 Workutin siedział za stołem, na ukos ode mnie, i trzymając przed sobą kartkę papieru z notatkami, powiedział: — Czuje się pan lepiej, towarzyszu Kadletz? Interesujące te pańskie wywody, bardzo interesujące i, jak sądzę, także wielce godne zastanowienia. 19 Wojskowe intermezzo Major Kirył Jakowlewicz Bogdanów, przed wojną kadydat nauk i lektor na uniwersytecie w Riazaniu, jest produktem owych niebezpiecznych lat, kiedy obywatel radziecki, zwłaszcza jeśli był funkcjonariuszem państwowym lub należał do inteligencji, nie mógł być pewny, gdzie obudzi się rano: w łóżku, w którym ułożył się na spoczynek, czy w celi najbliższego aresztu policyjnego; taki los rzeczywiście dosięgnął jego wuja Piotra Wasilie-wicza, jak też kuzyna Romana Sidorowicza, i tylko od tego drugiego przygnębiona rodzina otrzymała później wiadomość z osady drwali położonej wewnątrz polarnego kręgu. Major Bogdanów skłania się przeto ku pewnej powściągliwości, której w czasie działań wojennych nie musiał tak bardzo podkreślać, która jednak teraz, gdy po rozgromieniu faszystowskiego wroga na nowo uwidaczniają się normalne struktury, znów godna jest zalecenia. Właśnie o tej zmianie, we własnym zachowaniu i w zachowaniu oddziału, myśli podczas drogi powrotnej z Drezna, gdzie był zajęty służbowo dłużej niż planował, do Annabergu: co ze mnie za człowiek, pyta siebie, że ludobójczą wojnę odczuwałem jako wyzwolenie, a teraz, po wyzwalającym zwycięstwie, czuję tylko presję, która wymaga mojego przystosowania się; i czy nadal ma tak być przez resztę życia, ostrożność przy każdym słowie i każdy krok dwa razy sprawdzony, nim się go uczyni? I pyta -siebie dalej, w jaki sposób znów mają być ujarzmieni ci wszyscy ludzie, którzy przecież przeżyli to samo, co on, w ogniu bitwy, 222 / prawa i lewa bliska śmierć, ale nagle powietrze u płucach i szpicle zatrwożeni o własne życie i /.ilcżni od tych, na których zostali napuszczeni, i |akimi obietnicami zostaną skorumpowani, jaki mi groźbami zastraszeni, i czy jednak nie pozo-.tanie coś z tego, co było, iskierka buntu w popiele. Przybywa do Annabergu akurat w chwili, gdy io/prasza się tłum na rynku, ponure grupki, za-u/ymujące się to tu, to tam, podniecone gesty i spojrzenia skrywające się pod brwiami, skoro lylko go ujrzą; a ponieważ wie, że pod panowaniem reżimu okupacyjnego każde zgromadzenie oznacza niezadowolenie, albo zgoła bunt, chyba że /ostało zwołane urzędowo, a o czymś takim przecież by wiedział, ogarnia go niepokój; spodziewa się zobaczyć wzmocnione patrole i ciężarówki / piechotą na platformie; ale nic podobnego, najwyżej kilku dodatkowych wartowników przed dworcem, pocztą i resztą budynków publicznych; a kiedy spiesznym krokiem wbiega po schodach siedziby administracji wojskowej, również i tam w ogóle nie czuje się nastroju podniecenia, powitania są raczej spokojne, ale weselsze niż zwykle, jakby po przeżyciu jakiegoś zbiorowego sukcesu, po otrzymaniu odznaczenia dla jednostki lub, jeszcze lepiej, specjalnego przydziału, na przykład wódki i ogóreczków. — Nasz podróżnik! — Workutin podrywa się z miejsca. — Witamy! — I podchodzi do Bogda-nowa, by potrząsnąć mu dłoń, przed czym ten, zaskoczony, nie broni się, a Workutin od razu kontynuuje: — My tu tymczasem tworzyliśmy historię, towarzyszu majorze! Bogdanów zachowuje dystans. — Historię? — Ta-a-a-k — mówi przeciągle Workutin. — Sporo pan stracił. Za długo pana tu nie było. 223 Bogdanów milczy. — Historię, tak jest! — Kapitanowi Worku-tinowi przychodzi na myśl, że ten drugi może jeszcze nie wiedzieć, jakiego rodzaju historia była tu tworzona podczas jego nieobecności, i wylicza, teraz już z niechęcią, gdyż pojmuje, że jego entuzjazm wywołany historycznym wydarzeniem raczej nie przeniesie się na tego inteligenta: bosonogi Mutschmann, chlap-chlap-chlap po wodzie i na cokół. I powtarza, co powiedział już niemieckiemu towarzyszowi, który, wciąż jeszcze blady, siedzi przy stole i żuje, a mianowicie, że najlepsza lekcja to lekcja z eksponatem, i, teraz jednak po niemiecku, żeby i Kadletz zrozumiał pochwałę, wysławia nowego trybuna ludowego z zaprzyjaźnionej Republiki Schwarzenberg, ten człowiek to prawdziwe odkrycie, a jak mądrze umiał pokierować myśleniem mas, i wreszcie pyta, znów po rosyjsku, jedynie z trudem powściągając słyszalną teraz w jego głosie irytację: — A może sądzi pan, Bogdanów, że tutaj nie może się odbyć nic, co nie wyszło z pańskiej głowy? — Sądzę... — Bogdanów zatrzymuje się, gdyż to jest całkiem wyraźnie jedna z owych sytuacji, które na polu walki, w zasięgu wrogiego ognia, rozgrywają się inaczej niż w pokojowym, ale mającym cienkie ściany przedsionku służbowych pomieszczeń Radzieckiej Administracji Wojskowej w zarekwirowanej niemieckiej willi. — Proszę się nie krępować — mówi Worku-tin. — Ja sam niczego nie ukrywam i dlatego lubię otwartość również u innych i cenię krytykę. Teraz Bogdanowa rzeczywiście świerzbi język. Kimże w końcu jest ten facet, wiejski policjant, wyniesiony do góry falami wojny, i jakie by nie były jego kontakty w tym aparacie, to człowiek też 224 zna tego i owego. — Sądzę — podejmuje przerwane wcześniej zdanie — że zwyrodniałych obyczajów nie można zwalczać przez zwyrodniałe obyczaje. — Zwyrodniałe obyczaje! — Twarz Worku-tina nabiega krwią, oczy zwężają się w szparki. — Ależ tak, ależ oczywiście! Kadletz, który chyba pojął co kryje się w tonie głosu Workutina, wzdrygnął się. Workutin to zauważył; zwraca się ku niemu i teraz, dla poinformowania Kadletza, znów mówi po niemiecku, wprawdzie zacinając się, ale za to głośniej i w rzeczywistości kierując słowa przeciw Bogdanowowi: — Tak jest, drogi towarzyszu, my nie mamy... jak to się nazywa... wytwornych manier burżuazji... dla nas łotr to łotr, a zbrodniarz to zbrodniarz i... stawiamy go na... na cokół, tak... żeby wszyscy go widzieli... my jesteśmy proletariusze, armia proletariuszy, zwycięska armia... a jeśli jesteśmy odi-tszawszije... po niemiecku... jak to się mówi... — Zwyrodniali — tłumaczy Bogdanów. — A jeśli jesteśmy zwyrodniali... — Workutin nabiera oddechu, a potem wrzeszczy: — To kto nas do tego doprowadził? — Potem odwraca się na pięcie i wychodzi ciężkim krokiem, zatrzaskując za sobą drzwi. Kadletz wstał. Nie wie, czy i on nie powinien dyskretnie zniknąć po tym starciu, które ma widocznie głębsze przyczyny, niż jest w stanie rozpoznać, ale to mogła być jedyna okazja, by zamienić na osobności kilka słów z majorem Bogdanowem, który mierzy go wątpiącym wzrokiem: jakby jeden świadek sceny, która właśnie się rozegrała, to było już o jednego świadka za dużo. — Towarzyszu majorze... — zaczyna Kadletz / wahaniem. A ponieważ ten reaguje roztargnio- 225 nym, ale jednak skwapliwym — Tak, słucham? — szybko opowiada o Tatianie, Tatianie Orłowej, nauczycielce z Rostowa, jaką wykazała się polityczną dojrzałością i jak pomogła przekonać swoich rodaków, a on był odpowiedzialny za transport, i jak potem towarowe wagony Schwarzenbergu zostały ozdobione czerwonymi chorągiewkami, ale drzwi zamknięto, zostawiając tylko szparę, krótko mówiąc, czy towarzysz major może ustalić, co się stało z tym transportem, dokąd odszedł i jaki był dalszy los Tatiany Orłowej, która, nawiasem mówiąc, była żoną niejakiego Mikołaja Julianowicza Orłowa, pułkownika w okręgu wojskowym Ro-stow, zabranego później przez mężczyzn w płaszczach z flauszu, rzekomo w celu wyjaśnienia pewnych okoliczności. Bogdanów odgaduje motyw tego usilnego dopytywania się; nie jest to zbyt trudne, bo u tego niemieckiego towarzysza, jak to się mówi, co w sercu, to na języku. Ale nawet jeśli ta sprawa jest raczej osobista niż polityczna, a jak to w ogóle dokładnie rozdzielić, to sięga w głąb owego obszaru, na który zwykła stopa albo nie wkracza wcale, albo jedynie z największą ostrożnością; prawdopodobnie Workutin by wiedział, gdzie należy szukać informacji; ale odesłać do Workutina tego biednego człowieka, który bez winy stał się winny, znaczyłoby, mimo jego schwarzenberskich praw ojczyźnianych i tak przez kapitana cenionego talentu mówcy, posłać go prosto w paszczę lwa; i tak coraz bardziej pochmurnieje mu czoło, im liczniejsze szczegóły wywleka nieszczęśliwy Kad-letz, aż w końcu obiecuje mu zmęczonym głosem, tak, na pewno zrobi wszystko, żeby odnaleźć i prześledzić losy Tatiany Orłowej; a przecież jednocześnie ma już świadomość, że każde pytanie 226 o zaginioną, nawet najbardziej ostrożne, będzie ciężarkiem na wielkiej szali wagi, która przechyla się przeciw niemu, majorowi Bogdanowowi. Ordynans, w wysokich butach i szarobrązowej litewce, która pod skórzanym pasem odstaje od bioder niby sukienka baletnicy oznajmia: —Towarzysz major oczekiwany jest przez towarzysza Workutina w jego gabinecie. — A spoglądając na Niemca: — Ten też! Paszli! — oznajmia Bogdanów znów zaniepokojonemu Kadletzowi, myśląc równocześnie, co za uparty facet z tego Workutina, pies, który me wypuszcza kości raz złapanej między zęby, tylko, mimo próśb i gróźb, broni jej warcząc, dopóki me zostanie obgryzione i połknięte nawet ostatnie strawne włókno. Wkrótce jednak, już u Workutina, zauważa, że ten jest jakby odmieniony, nieomal uprzejmy, spór o zwyrodnienie obyczajów wydaje się zapomniany, idzie też o coś zupełnie innego, toczy się rozmowa z towarzyszem Kiesslingiem, także ze Schwarzenbergu, który znajduje się w towarzystwie i chyba również pod opieką tego Reinsiepego; Workutin upiera się przy tym, by mówić wyłącznie po rosyjsku, i każe Reinsiepemu tłumaczyć, co trwa dłużej, ale daje czas do namysłu nad następną odpowiedzią i kierunkiem, jaki należałoby nadać rozmowie. I teraz Bogdanów zaczyna też rozumieć powód przekazanego przez ordynansa zaproszenia: rozmowa dotyczy mianowicie projektu, który, ściśle rzecz biorąc, w ogóle nie należy do służbowych zadań kapitana, tylko jego, Bogdanowa; ale dlaczego, jeśli to jest kwestia zabezpieczenia wojskowego, Workutin miesza się do sprawy? Towarzysz Kiessling, pojmuje po krótkiej chwili Bogdanów, najwidoczniej swego rodzaju komi- 227 A *|J, 7 sarz obrony powstałego w ciągle jeszcze nie wyjaśniony sposób terytorium Schwarzenbergu, pragnie dokonać wojskowego uderzenia na oddział faszystów, który życie obywateli czyni niepewnym i utrudnia zamierzoną odbudowę oraz stworzenie stosunków opartych na prawie; nie mogąc uczynić tego przy pomocy własnych ludzi i środków, gdyż również oni w Schwarzenbergu czują się związani warunkami kapitulacji postawionymi przez aliantów, które zabraniają wszelkiego poważnego zbrojenia, nawet niemieckich sił porządkowych, prosi 0 aktywną pomoc ze strony radzieckiej władzy okupacyjnej w sąsiednim powiecie; a cóż innego ma zrobić, mówi, przy niepewnej postawie Amerykanów wobec tego hauptmanna Stiilpnagla, czy też jaki tam stopień ma ów herszt bandy. Kciuki Workutina wciskają się w zwiotczałą skórę pod mięsistym podbródkiem: to nie Budda, lecz raczej tłusty chan tatarski. A może, myśli Bogdanów, Workutin powiedział już swoje n i e t 1 teraz ma nadzieję, że otrzyma potwierdzenie od kompetentnego człowieka; możliwe jednak również, że z jeszcze niejasnych powodów sam obawia się podjęcia tej decyzji, na którą jednakże wyraźnie chciałby mieć wpływ; gdyby tak można się było zorientować w zwojach mózgowych takich ludzi jak on. — Towarzyszu Bogdanów — mówi Workutin — niech pan będzie tak dobry i wyjaśni naszym niemieckim przyjaciołom, dlaczego armia radziecka, przy najlepszej woli i całej sympatii dla położenia towarzyszy w Schwarzenbergu, nie może operować poza wyznaczoną jej strefą okupacyjną. Reinsiepe nie tłumaczy tego wezwania. Wyczekuje. Najwidoczniej chce, w porozumieniu z Wor- kutinem czy też me, żeby najpierw zdeklarował się Hogdanow. — I proszę towarzyszy pocieszyć — kontynuuje wreszcie Workutin, niedbale, tak jakby Bogdanów potrzebował już tylko niewielkiej podniety. — Bo jak wkroczymy, to załatwimy nie tylko ich Stiilpnagla, ale także wszelką inną kontrrewolucyjną swołocz. — Iz krótkim śmiechem, używając niemieckiego zwrotu: — Za jednym zamachem, tak się to mówi, prawda? Reinsiepe nadal zachowuje milczenie. Bogdanów nie otwiera oczu. Lekki uśmiech okala mu wargi. Widzi siebie pędzącego do ataku na czele oddziału; a przecież nigdy tak się to nie odbywało, z tym patosem batalistycznych obrazów, zawsze drżały nerwy, a pokrywa czaszki groziła, że rozpryśnie się na kawałki; a jednak było to zbawienne. Ilu ludzi trzeba by mieć przeciw oddziałowi Stiilpnagla: pięćdziesięciu, stu? — Towarzyszu Reinsiepe — mówi — proszę tłumaczyć. Reinsiepe, poczuwszy ulgę, okazuje radosną gorliwość. — Towarzysz kapitan — wyjaśnia Bogdanów, robiąc pauzy, żeby Reinsiepe mógł znaleźć właściwe słowo — jest zaniepokojony kwestią kompetencji. Terytorium Schwarzenbergu jest, jak wiadomo, niezależne i nie podlega radzieckiej władzy okupacyjnej. — Jeszcze nie — uzupełnia Workutin. — Jeszcze nie — powtarza Reinsiepe, niemieckie echo. — Czy więc możemy spełnić waszą prośbę o pomoc? — Bardzo długa pauza, również Bogdanów umie stwarzać napięcie, i twarz Workutina jest studium sprzeczności — O tym nie my powinniśmy rozstrzygać. Zrozumiał pan, towarzyszu Reinsiepe? 228 229 Reinsiepe przełyka ślinę, ale tłumaczy wiernie Potem jednak Bogdanów macha na niego ręk;i i kończy, sam posługując się niemieckim: — Zo rientuję się na wyższym szczeblu. A potem przy jadę do was, towarzysze, do Schwarzenbergu, i kiedy ruszymy do ataku, wspólnie, zobaczycie mnie na czele moich ludzi. Workutin kaszle, przesadnie długo, i ociera ślinę z ust. I chociaż chusteczka w niebieską kratę zakrywa niemal pół jego twarzy Bogdanów wie: tego mu ten facet nie wybaczy nigdy. 20 Potrwało dobrą chwilę, nim Wolfram zdołał jej wyjaśnić, czego od niej oczekiwano i czego chciał ten pan z czarną walizeczką; ale skoro tylko pojęła, zachowywała się posłusznie i zniosła nawet to, że zostawił ją z lekarzem samą. Mimo to był zdenerwowany. Przeszkadzały mu odgłosy w korytarzu, pokasływanie kobiety, czekającej gdzieś, aż zostanie wezwana, spieszne kroki pracowników ratusza, niknących na schodach, szuranie wiadra po kamiennych flizach, a potem, piętro niżej, gdzie znajdował się gabinet burmistrza, gwar głosów, wśród nich wyraźnie wybijający się głos Reinsiepego. Ten dr Fehrenbach był, jak się zdaje, człowiekiem skrupulatnym; badanie trwało aż nadto długo. Może nie było to konieczne, myślał Wolfram, że dyskretnie opuściłem pomieszczenie, kiedy Paula, posłuszna wezwaniu lekarza, ściągnęła sweter i położyła się na wytartej kanapie, dodatkowym elemencie wyposażenia pokoju służbowego, którą dostał od towarzysza Kiesslinga za wiecznie zakurzoną roślinę doniczkową. Znał jej nagie ciało, piersi, białe uda; oddawała się lekko i bez lęku; ale sądził, że będzie miała mniej zahamowań wobec doktora Fehrenbacha, jeśli się wycofa, a niewykluczone, że lekarz również wolał ją opukać i osłuchać tak, żeby nikt mu się przy tym nie przyglądał. Fehrenbach budził zaufanie długimi, wrażliwymi dłońmi, można go było sobie wyobrazić jako człowieka leczącego przez dotyk ręką, mruczącego czarodziejskie zaklęcia. Prawdopodobnie, pomyślał Wolfram, dawno już należało go poprosić o konsultację; ten człowiek nie był wprawdzie ani neuro- 231 logiem, ani psychiatrą, ale ćwierć wieku ogólnej praktyki w takim mieście jak Schwarzenberg z pewnością dostarczyło mu całej masy przypadków, wykazujących analogię do przypadku Pauli i uprawniało go do postawienia diagnozy przydatnej choćby w głównych zarysach. Jeśli się przed tym powstrzymywał, to chyba z powodu skrupułów, bo dr Fehrenbach był obecnie jedynym lekarzem w okolicy; inni, o ile nie zostali powołani do służby wojskowej, czmychnęli w ostatnich dniach wojny razem z panami z lazaretu Wehrmachtu w szkole realnej, i teraz Fehrenbach pozostał sam z gwałtownie rosnącą liczbą infekcji grypowych i zachorowań na gruźlicę, obrzęków głodowych i już niemalże epidemicznych zachorowań na tyfus i czerwonkę; człowieka tak przeciążonego pracą absorbować przypadkiem zaburzenia mowy, oznaczałoby nieprzyzwoite wykorzystywanie własnej, bądź co bądź uprzywilejowanej pozycji. Wolfram zbliżył się w poprzek korytarza do drzwi pokoju, lecz jego ręka cofnęła się gwałtownie, zanim dotknęła klamki. Nie, nic z tego wszystkiego nie stanowiło rzeczywistej przyczyny jego wahania, ani sympatia dla biednego, przepracowanego lekarza, ani etyka, trochę przesadna, która rewolucyjnemu przywódcy nakazywała myśleć o własnym dobru na samym końcu; to był strach przed ostatecznością wyroku, przed zdaniem: Przykro mi, panie Wolfram, tu zawodzi wszelka sztuka medyczna. To był właśnie ten strach, który także teraz powstrzymał go przed naciśnięciem tej nędznej klamki, i w ogóle uniemożliwiłby wszelki kontakt pomiędzy nim i lekarzem, gdyby ten nie podszedł do niego po posiedzeniu Komitetu Wykonawcze- 232 ,!?-• go, na które został zaproszony, by /referować stan zdrowia ludności. Broń Boże nie mam zamiaru wywołać wrażenia, że chciałbym się wkraść w pańskie łaski, zaczął rozmowę Fehrenbach, a potem dodał nagle schrypniętym głosem: — Może zainteresuje pana informacja, panie Wolfram, że leczyłem oboje pańskich świętej pamięci rodziców jeszcze w ostatnich miesiącach ich życia. — I nie czekając na żadną reakcję, okrzyk czy pytanie, natychmiast opowiadał dalej: Pan Noah Wolfram, choć właściwie nie był jego pacjentem, poprosił go o wizytę domową, gdyż inni lekarze w mieście nie zajmowali się już w ogóle lub bardzo niechętnie przypadkami nie-aryjskimi. On, Fehrenbach, był mocno przestraszony, kiedy wszedł do mieszkania nad wciąż jeszcze pozbawionym szyb sklepem z konfekcją męską i damską na rynku; po szoku, jaki oznaczało dla niego wystawienie na widok publiczny w ręcznym wózku, pan Noah Wolfram nie był już po prostu tym samym człowiekiem, jakiego, choć tylko przelotnie, znał wcześniej: dowcipnym, o imponującej tuszy; twarz nabrała chorobliwie szarego zabarwienia, nie mógł spać, a przy każdym dzwonku u drzwi wzdrygał się i zaczynał dygotać; i mimo wszelkich starań żony oraz najlepszych i najdroższych medykamentów, stracił też mocno na wadze i w ciągu tygodni postarzał się o całe lata; a jednak nie usłuchał lekarza, który usilnie namawiał go do emigracji; na to jest już, jak się wyraził, nie dość zaradny; i stopniowo stary pan przestawał się interesować światem zewnętrznym, nie mówił już także o swoim synu, co do którego, jak wcześniej jeszcze niekiedy powiadał, miał nadzieję, że udało mu się uciec i znajduje się gdzieś w bezpiecznym 233 miejscu, i po prostu, jak można by to inaczej określić, zgasł; a jego żona, choć fizycznie o mocniejszej konstrukcji, żyła niewiele dłużej. Jak to się dzieje, myślał Wolfram, że utrata jakiegoś człowieka wydaje się znośniejsza, dopóki okoliczności jego śmierci pozostają mgliste? Teraz jednak, kiedy znał szczegóły, to wszystko znów zaczęło go prześladować, okropieństwa tamtych czasów, kiedy to wplątany, jak się okazało, w don-kiszotowską walkę ruchu oporu, tylko przez przypadek dowiedział się o śmierci ojca i matki, i poczucie winy, dręczące go od tamtej pory, bo jeśli gotów był do tak wielkich czynów, to należało się zatroszczyć przynajmniej o to, by oboje w porę opuścili kraj. Rozliczenia się z tą winą nie można było już teraz dłużej unikać, podobnie jak i wyjaśnienia swego stosunku do ojca, wobec którego, naturalnie niesłusznie, tak często odczuwał wyższość, podczas gdy za kupiecko-solidną pozą, którą stary obnosił, w rzeczywistości ukrywał się marzyciel, dokładnie taki sam jak on. — Jeśli mogę być panu w czymś przydatny... — Tymi słowami Fehrenbach zakończył relację o jego rodzicach i pozostawił otwartą kwestię, czy po ojcu widział pacjenta również w synu, czy też jego uprzejma oferta odnosiła się w gruncie rzeczy do Pauli, o której istnieniu i osobliwym charakterze bez wątpienia wiedział; Republika Schwarzenberg była w końcu tylko mini-państwem. Wreszcie zdecydował się i nacisnął klamkę. Scena w pokoju wydała mu się zrazu całkiem normalna: Paula uśmiechnęła się do niego; lekarz właśnie pakował stetoskop do walizeczki. — No więc? — zapytał Wolfram tonem tak szorstkim, że sam uznał to za niestosowne. Dr Fehrenbach wyprostował się. — Ta panna może mówić o szczęściu: żadnych złamań i, o ik- mo-K.lem stwierdzić, żadnych wewnętrznych obia/eń. Wolfram był zdumiony. Złamania, obra/mia: *kąd temu człowiekowi przyszło do głowy, żeby uspokajać go akurat w tych sprawach, kiedy przecież chodziło chyba o czynnik psychiczny, skąd i dlaczego wzięła się niezdolność pacjentki do artykułowania słów, do mówienia. — Ale — ciągnął dalej Fehrenbach — zwłaszcza na plecach i kończynach dolnych są ślady stłuczeń, które początkowo musiały być bardzo bolesne, a częściowo jeszcze dzisiaj sprawiają panience trudności. Niestety, nie może nam udzielić informacji o przyczynach, ale wygląda na to, że została uderzona i przygnieciona przedmiotem o większych rozmiarach. Czy nigdy pan niczego w tym względzie nie zauważył, panie Wolfram? Wciąż jeszcze zbity z tropu, bo teraz miał się skupić na zupełnie innych symptomach niż te rzucające się w oczy, Wolfram próbował sobie coś przypomnieć. Tak, czasem zdarzało się krótkie jęknięcie, nagły nieuzasadniony ruch, ale jedno i drugie mogło mieć setki przyczyn, zwłaszcza w przypadku osoby, która poza gestami i na poły zwierzęcymi dźwiękami nie miała żadnych innych środków dla wyrażenia własnych uczuć; i jego zakłopotanie przeszło w strach, a równocześnie we współczucie, bo uzmysłowił sobie, że biedactwo musiało w dodatku znosić bóle, nie mogąc mu o tym powiedzieć; i że Paula całkiem świadomie mogła skrywać przed nim swoje cierpienia z obawy, że wówczas mógłby ją, która przecież i tak była wystarczająco trudna we współżyciu, całkowicie opuścić. — Nic? — nalegał Fehrenbach. — Żadnych odbarwień, żadnych otarć? 234 235 T — To tak — powiedział Wolfram i spojrzał na lekarza, jakby ten powinien się domyślać, jak coś takiego się odbywało. — W końcu Paula i ja zawarliśmy znajomość na dymiących jeszcze zgliszczach Drezna, gdzie stopa z trudem znajdowała oparcie; każdy więc miał swoje siniaki, to było minimum. — Na pewno — rzekł Fehrenbach — na pewno. — Ale... — wykonał gest zapraszający lekarza, żeby przynajmniej usiadł. — Ale reszta? Lecz dr Fehrenbach wzgardził oferowanym mu krzesłem. Zamiast tego stanął tuż przy Pauli, jakby właśnie teraz potrzebowała jego bliskości, i powiedział: — Dla tej reszty, panie Wolfram, nie mogłem znaleźć żadnych organicznych przyczyn. Język, krtań, struny głosowe, organy oddechowe, wszystko w porządku. A ponieważ wedle świadectwa pana Reinsiepego, o którym mnie pan poinformował, panienka była wcześniej zupełnie normalna i nie miała nawet skłonności do histerii, istnieją widoki, że znów może odzyskać zdolność mówienia. — I zwracając się do Pauli: — Zrozumiała mnie pani, prawda? Paula ustawiła prawą stopę za lewą i wykonała głębokie, pełne szacunku dygnięcie. — A co pan proponuje, panie doktorze — Wolfram nie wiedział, czy już może poczuć ulgę — żeby osiągnąć ten cel? — Psychoterapię. Ewentualnie połączoną z pewnymi lekami. A później naukę mówienia. Psychoterapia, pomyślał Wolfram, leki: sztuka lekarska, zawsze to jakaś nadzieja. I zapytał: — Czy byłby pan w stanie podjąć się takiego leczenia, panie doktorze, albo przynajmniej je zacząć? — I pamiętając o ofercie pana Dorbrindta, sekretarza 236 miejskiego do spraw finansowych, dorzucił: — W tej chwili brak mi wprawdzie środków, ale mógłbym zdobyć pieniądze. — Zrobiłbym to dla pana także za darmo. — Fehrenbach zdawał się odrobinę rozbawiony. — Ale tymi lekarstwami, jakie posiadam, nie mogę leczyć nawet infekcji jelit. A jak mam się zająć podświadomością tej panienki, jeśli na każdego pacjenta, który przychodzi do mojego gabinetu, mam przeciętnie dwie i pół minuty? Musiałby pan z nią pójść gdzie indziej, panie Wolfram, dosyć daleko stąd, do świata, który jest jeszcze względnie normalny. — A oprócz tego, co pan zaproponował, doktorze, nie ma nic, co mogłoby jej pomóc? — Najwyżej cud. — Dr Fehrenbach podniósł rękę. — Nie, proszę, niech pan sobie daruje sprzeciw. Przecież panienka straciła głos również przez cud, cud negatywny, jeśli tak to można nazwać. Logicznie rzecz biorąc, może istnieć cud o odwrotnym działaniu. Krótka modlitwa mogłaby się przydać, panie Wolfram, modlitwa do Boga pańskich ojców; bo doprawdy wystarczająco długo przyglądał się temu, co działo się z panem, pańskim ojcem i tak wielu innymi Żydami w tych latach; teraz mógłby się raz wreszcie pofatygować z pomocą. Myśl, że ten tam w górze mógł być mu winny zadośćuczynienie, wydała się Wolframowi pocieszająca, i zastanawiał się, czego dobrego mógłby leszcze oczekiwać, gdyby istniał Bóg, postępujący wedle wyobrażeń o sprawiedliwości, jakie miał Fehrenbach. Piękny sen na jawie został jednak przerwany; przeraźliwie zadźwięczał telefon; portier meldował, że przed wejście zajechał jeep, / którego wysiadło dwóch Amerykanów, a jeden pytał o niego. 237 r. i Stróż brata swego, pomyślał natychmiast Wolfram; i faktycznie, zjawił się ten sam lieutenant Lambert, który był już kiedyś w Schwarzenbergu i złożył wizytę Komitetowi Wykonawczemu, przy czym zdarzył mu się ów nieprzyjemny wybuch temperamentu, i, tak jak wtedy, towarzyszył mu wysoki, nieustannie udający obojętność sergeant, do którego też Paula zaraz podeszła, jakby się go spodziewała. — Panowie do mnie? — zapytał Wolfram. Lambert wszedł za biurko Wolframa i usiadł na jego krześle, prawem zwycięzcy biorąc w posiadanie biuro wraz z inwentarzem. Potem oparł łokcie o kant biurka, przechylił się wyzywająco do przodu i odrzekł: — Właśnie do pana — i spojrzał z lekko uniesioną brwią na człowieka z walizeczką, milcząco dając Wolframowi do zrozumienia, żeby go grzecznie odprawił. Wolfram zdecydował się jednak nie rozumieć. — Czy mogę panu przedstawić doktora Fehren-bacha, lieutenant? — Zapytał uprzejmie. Lambert wychylił się jeszcze bardziej do przodu, lecz ton jego głosu uległ zmianie. — Lekarz? — Lekarz — potwierdził Wolfram — jedyny, jaki nam się ostał. Poza tym dobrze się składa, bo dr Fehrenbach może panu od razu opowiedzieć... Lambert machnął ręką. Ale ponieważ nie dało się powstrzymać Wolframa, który obstawał przy tym, by znany cytat z Kaina zamienić w apel do sumienia i mówić o tym, że Amerykanie są przecież wrażliwi w sprawach miłosierdzia, vide dożywianie przez kwakrów po pierwszej wojnie światowej, garnuszek mleka i bułka dla każdego niemieckiego ucznia, on sam je kiedyś dostawał, i że dr Fehrenbach nie ma nawet środków, by leczyć zwyczajną infekcję jelit, podczas gdy służba medyczna armii 238 amerykańskiej, o czym można się dowiedzieć z wielu /rodeł, tak bogato wyposażona jest we wszystko co niezbędne, i tak dalej, i wciąż na tę samą nutę, Lambert słuchał tylko jednym uchem i myślał, rzeczywiście, bardzo dobrze się złożyło, że przypadkowo był tutaj także dr Fehrenbach, bo również lekarze i właśnie oni należeli do tej kategorii Niemców, których armia chciała ewakuować w kierunku zachodnim. Wpadł więc Wolframowi w słowo, podnosząc się gwałtownie i zarządzając: — Sergeant, czy może pan zadbać o to, żeby nikt nam tutaj nie przeszkadzał? Whistler klepnął życzliwie Paulę po plecach, po czym starannie unikając wszelkich wojskowych gestów, udał się na korytarz i stanął na warcie przed drzwiami. Od okna, przez które właśnie zauważył drugiego jeepa, zaparkowanego jednak na podwórzu za ratuszem, Lambert powiedział: — Mógłbym panu krótko wyliczyć to wszystko, co w późniejszych latach zrobili ci dożywiani przez kwakrów niemieccy uczniowie. — Jeep, wyposażony w długą, sprężystą antenę, nosił zupełnie inny znak rozpoznawczy niż jego i był jeszcze brudniej szy. — Ale pan przecież chciał ode mnie pomocy — powiedział — obaj panowie chcieli. Well, oto przybyłem, by wam pomóc. — A ponieważ Fehrenbach zabierał się do odpowiedzi, chcąc zapewne wyrazić wdzięczność, szybko dorzucił: — Nie, nie w taki sposób, jak panowie myślą. O to niech się już zatroszczą inni, bo my, co może panów zaskoczy, my się wycofujemy. Paula zachichotała z sobie tylko wiadomego powodu. Lambert rzucił spojrzenie na swoich słuchaczy; Fehrenbach zdawał się pogrążony w głębokiej zadumie; Wolfram skubał rękaw, mechaniczny 239 ruch podobny do tego, jakim umierający skubią kołdrę. — Ale nie muszą się panowie niepokoić — Lambert, tonem nieco zbyt obojętnym, znów podjął wątek. — Bo właśnie o panów zadbano, chociaż wasz Schwarzenberg de jurę nie należy do okupowanego przez nas terytorium. Pojedziecie z nami: pan, panie Wolfram i ta biedna dziewczyna, i pan, doktorze Fehrenbach, oczywiście z rodziną, ma pan przecież rodzinę, prawda? Czy mogę po panów przyjechać, powiedzmy, za dwa dni? A więc jednak nadeszła, pomyślał Wolfram, nadeszła ta wielka zmiana. I nie było sensu łudzić się nadzieją, że Sowieci jeszcze raz uszanują granice biednego powiatu Schwarzenberg, gdy będą wkraczali do opuszczonych przez Amerykanów strzępów byłej Rzeszy. Ale czyż i obecny stan, ta urojona Republika, nie był nonsensem? I czyż właśnie nonsens nie był w historii raczej regułą niż wyjątkiem? Wolfram wzdrygnął się. Fehrenbach coś powiedział, i to do niego. — Pozwoliłem sobie zauważyć, panie Wolfram, że powinien pan przyjąć tę propozycję. — Fehrenbach energicznie skinął głową. — To jest pańska szansa, która zapewne już się nie powtórzy. I szansa dla panienki. Psychoterapia, wie pan przecież, i pewne leki, których tutaj nie będziemy mieli przez całe lata. Panienka znów będzie mogła mówić, znów będzie mogła żyć jak człowiek, żyć u pańskiego boku, panie Wolfram. Wolfram wbił sobie paznokcie w dłonie. Wszystko to sam już rozważył w ciągu minuty, która upłynęła od oferty amerykańskiego porucznika. — I szczególnie dla ludzi takich jak pan — poddał pod rozwagę Fehrenbach — ludzi myślą- 240 cych samodzielnie, życie pod panowaniem Rosjan nie będzie słodkie. — Jak pan śmie mówić takie rzeczy! — Wolfram poczuł, jak krew uderza mu do głowy. — Bez bohaterskiego udziału Armii Czerwonej człowiek taki jak ja dawno byłby już martwy i pogrzebany! Walczyłem przeciwko faszyzmowi, Rosjanie są moimi sprzymierzeńcami, moimi braćmi, i ja... — Urwał. Siła głosu nie była żadnym argumentem przeciw tej niemiłej przepowiedni, właściwsza mogła być ironia. — Ale pan, panie doktorze — zapytał z wymuszonym uśmiechem — pan z pewnością przyjmie zaproszenie? Fehrenbach wzruszył ramionami. — Ja jestem lekarzem. I to jedynym lekarzem w Schwarzen-bergu, jak pan już podkreślił wobec naszego amerykańskiego gościa. Otworzyły się drzwi. Sergeant Whistler wszedł niedbałym krokiem, a za nim, depcząc mu po piętach, tak iż niemal go przewrócił, towarzysz Bornemann. — Sorry, sir — powiedział Whistler — ten typ nie dał się odprawić. Bez przerwy się wydzierał, że jest burmistrzem. — Nie... nie... nie wiem, co... co... co pan tu omawia, Wo... Wo... Wolfram — Bornemann był tak zdenerwowany, że zaczął się jąkać — ale my ro... ro... rozmawiamy z ra... ra... radzieckim oficerem, a teraz pó... pó... pójdzie pan ze mną. — Sergeant — powiedział Lambert — proszę dotrzymać towarzystwa swojej niemej przyjaciółce, dopóki nie wrócę. — A do Wolframa i rozgorączkowanego Bornemanna: — Panowie pozwolą, że będę im towarzyszył. 21 Taśma Kadletza: Rewizyta Żeby być w zgodzie z prawdą: mocno wątpiłem w to, że major Bogdanów dotrzyma słowa. Z pewnością, Bogdanów był człowiekiem honoru; ale cóż znaczyła oficjalnie nawet jeszcze nie istniejąca Republika Schwarzenberg w grze sił zwycięskich potęg, i jakiż błahy problem stanowił włóczący się po jej terenie oddział faszystowskich desperatów w porównaniu z problemami budowy powojennego ładu w Europie? A skoro byliśmy tak nieważni, to dlaczego Bogdanów miałby zadawać sobie trud osobistej interwencji w naszej sprawie u przełożonych w Dreźnie, składać im długie wyjaśnienia o naszym istnieniu, i tłumaczyć, jakie to z nas miłe typki, którym warto pomóc; dlaczego miałby wziąć na siebie dodatkowe kłopoty z takim człowiekiem jak ten kapitan Workutin, który zdawał się mieć wpływy i, podobnie do naszego towarzysza Reinsiepego, był wyraźnie przeciwny temu przedsięwzięciu? A jednak Bogdanów przyjechał, rozkazał zaparkować pojazd za ratuszem, w niewidocznym miejscu, i oto siedział przy stole konferencyjnym w gabinecie Bornemanna na czymś w rodzaju obitego skórą tronu, okazałym meblu jeszcze z czasów jakiegoś poprzednika doktora Pietzscha. Przed nim, jak przed każdym z nas, stała szklaneczka wódki, którą nazywał samogonem, bimbrem, a butelkę przywiózł nam w prezencie; zaś obok jego szklanki rozłożone były dwie mapy Schwarzen- 242 bcrgu i okolic, niemiecka mapa sztabowa, ze /dobytych zasobów, jak wyjaśnił Bogdanów, oraz administracyjna mapa powiatu, którą Kiessling w/.iął z ratuszowej szafy na akta. Kiessling był chyba trochę uskrzydlony wódką; jeśli, idąc za przykładem Bogdanowa, nie malował na swojej mapie czerwonych i niebieskich strzałek z dwoma ogonkami, których wszystkie groty zbiegały się blisko miejscowości Sosa, to nie mógł usiedzieć na swoim krześle; podniecony dreptał tanecznym krokiem tam i z powrotem, wydając niekiedy triumfu-jące „Ha!" lub „Oho!" albo unosząc rękę, jakby zamierzał klepnąć Bogdanowa w ramię. I czyż nie było dla nas triumfem, że doczekaliśmy chwili, gdy Republika Schwarzenberg do tego stopnia została uznana przez wielki, zwycięski Związek Radziecki, iż można było planować wspólną operację wojskową sił zbrojnych! Nawet Bornemann, któremu brakowało wyczucia historycznych momentów, zdawał się tą chwilą poruszony; widać było jak się pręży i wysuwa do przodu podbródek, starając się nadać swemu, zwykle właściwie nic nie mówiącemu, spojrzeniu znaczący wyraz i z minuty na minutę coraz bardziej wrastał w rolę czołowego reprezentanta państwa. Jedynie towarzysz Reinsie-pe przycupnął z kamienną twarzą, bez przerwy robił notatki i w żaden sposób nie dawał po sobie poznać, co naprawdę chodzi mu po głowie. Dla mnie najważniejsze było pytanie, czy ta wizyta i ta narada wyniknęły tylko z kaprysu oficera Radzieckiej Administracji Wojskowej, który chciał udowodnić swemu zarozumiałemu koledze, że i on wyżej pleców nie podskoczy, czy też raczej kryło się za tym coś zasadniczego, jakaś decyzja ludzi mających większą władzę niż Bogdanów i Workutin; czyż bowiem ten drugi, jeszcze nie 243 tak dawno, przy okazji naszej wizyty w Annabergu i w obecności Bogdanowa, nie oświadczył dobitnie towarzyszom Kiesslingowi, Reinsiepemu i mnie, że nie należy podejmować żadnych radykalnych kroków przeciw Stulpnaglowi i innym przeciwnikom nowego porządku aż do chwili, gdy wszystko zostanie uregulowane „za jednym zamachem"? I podczas gdy przy stole konferencyjnym mowa była o koncentracji sił, o drogach rozwinięcia szyku bojowego, i zabezpieczeniu skrzydeł, o stanowiskach dowodzenia, oddziałach przednich, miejscach zbiórki, sygnałach rozpoznawczych i okrążeniu, Bogdanów niczego nie pozostawiał przypadkowi i zachowywał się rzeczywiście tak, jakby znów prowadził wojnę, zastanawiałem się bez przerwy, jak mógłbym sprawić, żeby zamienił ze mną kilka słów na osobności: nie tylko dlatego, że chętnie bym się dowiedział, jaka była, jeśli była, decyzja jego władz, i jak ma się kształtować przyszłość Schwarzenbergu, lecz również ze względu na Tatianę. Próbowałem ściągnąć na siebie jego spojrzenie; lekki ruch głową mógł wystarczyć, żeby mnie zrozumiał, brew, pytająco uniesiona, przypomnieć mu, że jest mi jeszcze coś dłużny; ale Bogdanów nie reagował; miało się niemal wrażenie, jakby wręcz unikał mojego wzroku. W wiele lat po wydarzeniach, o których panu opowiadam, wpadła mi w ręce pewna powieść. Autor opisuje w niej krótką, ale decydującą rozmowę pomiędzy dwoma generałami, amerykańskim i francuskim, odbywającą się w chwili, gdy obaj panowie w pięknej harmonii oddają mocz na kaflową ścianę. Więc moje spotkanie z Bogda-nowem, kiedy ogólna narada osiągnęła pewien punkt, wcale nie było takie nadzwyczajne; tyle że toaleta, na ukos od gabinetu burmistrza, była 244 zbudowana inaczej niż w książce: zamiast wspólnej ściany miała umywalkę i, oddzielone od niej drewnianymi drzwiami, tradycyjne miejsce do siedzenia. Stałem więc tam, całkowicie pogrążony w myślach, kiedy usłyszałem, jak ktoś za mną wchodzi i udaje się do małego klozetu, po czym rozległ się śmiech Bogdanowa i jego: — Miejmy nadzieję, że tu nikt nam nie przeszkodzi, towarzyszu Kadletz. Dla innych, na przykład dla Reinsiepego, to spotkanie wyglądałoby na konspirację; tak zapewne nie było; ale nie brakowało dramatycznych momentów, mimo śmiesznego miejsca i nieuniknionych odgłosów. — Jeśli idzie o towarzyszkę Orłową, którą się pan interesuje, towarzyszu Kadletz — powiedział Bogdanów — to dowiedziałem się, że tego rodzaju transporty kierowane są do punktów centralnych, gdzie powracający do domu są indywidualnie sprawdzani i przesłuchiwani, i gdzie zapada decyzja, czy mogą zostać zwolnieni do swoich rodzinnych miejscowości, czy też nadal muszą pozostać pod nadzorem państwowym. Umywalka na ścianie przede mną zaczęła się nagle kołysać. — Jakże to? — spytałem głosem, który zdawał się nie należeć do mnie. — Władze im nie ufają. Boją się ich. Widzieli inny świat, świat wystarczająco zły, ale inny. — Pan przecież także, towarzyszu majorze! — zawołałem. Sekundy mijały. Odzyskałem równowagę. Potem on zakaszlał, splunął i pociągnął za łańcuszek. Głośno powiedział: — Wśród nich mogliby być agenci wroga. — Ale przecież nie Tatiana! — odparłem porywczo. A kiedy ustał szum wody: — Towarzy- 245 szu majorze, proszę mi powiedzieć, czy powinienem był próbować ją zatrzymać? — To była jej wolna wola, czyż nie tak? — powiedział. — Rosja to wielki kraj, i tam jest jej ojczyzna. — Jednym pchnięciem otworzył drzwi klozetu i stanął tuż za mną, spryskując się jakąś wodą kolońską, która wydzielała cierpką woń. — Coś jeszcze? — Co będzie ze Schwarzenbergiem? — zapytałem. — Nie wiem — odpowiedział. — Jeszcze nie wiem. — Nic panu w tym względzie nie powiedziano w Dreźnie? — pytałem dalej, wiedząc już, że nie udzieli mi żadnej innej informacji. Spojrzał na mnie badawczo, i dopiero teraz zauważyłem, że oczy miał zaczerwienione, tak jakby przez wiele nocy nie zmrużył oka. — Usuniemy pańskiego Stiilpnagla — powiedział — czy to jest nic? — A potem: — Musimy już iść. — Puścił mnie przodem. — Proszę. Kiedy wróciliśmy do pokoju burmistrza, był tam amerykański porucznik, którego znałem. Nieufnie obserwowany przez Reinsiepego, podszedł do Bogdanowa, lekko zasalutował i powiedział po niemiecku, z wyraźnym akcentem: — Cieszę się, że mogę pana poznać, majorze. Z pewnością znajdziemy kilka wspólnych spraw. Wolfram, którego przedtem mi brakowało, też był w gabinecie: wychudzona twarz jeszcze bledsza niż zwykle, ciemne spojrzenie skierowane na obu oficerów, rosyjskiego i amerykańskiego; wydało mi się jednak, że myślami był gdzie indziej, może w innym czasie: w przyszłości albo w przeszłości, któż to może wiedzieć. 22 Wojskowe intermezzo Tym, co wspólne, myśli lieutenant Lambert, co łączy z sobą wojskowych, jest właśnie wojsko. Można by rzec, że reprezentują ten sam fach, i nawet jeśli ten fach został wyuczony dopiero w czasie wojny i pod presją konieczności, to człowiek, czy to Rosjanin czy Amerykanin, porusza się w zupełnie podobnych układach hierarchicznych, używa, przynajmniej służbowo, tego samego lub prawie tego samego języka, i nawet gesty i postawa podobne są do siebie w sposób najgodniejszy uwagi; cywil, którym się niegdyś było w stanie Wisconsin lub w okręgu Riazań, zagubił się wraz z jego cywilnymi właściwościami; każdy z nich przeżył na swoim froncie śmierć z bliska i śmierdzący dym z ruin, a teraz mają swoje problemy z administracją zdobytego kraju, jeden w mieście o nazwie Auerbach, drugi w Annabergu; chociaż to nie ta wspólnota zetknęła jego i majora Bogdanowa tutaj, niejako na neutralnym gruncie, ale, jak się nawzajem niemal protokolarnie zapewniają, czysty przypadek. Lecz są także różnice. Nie idzie przy tym, myśli Lambert, o tych kilka lat, o które Bogdanów jest od niego starszy, lub o jego wyższy stopień wojskowy czy odmienny mundur. Możliwe, że to właśnie rosyjskość Bogdanowa wytwarza tę melancholię, która niby delikatny szary cień tłumi kolory obrazu; ale to może być nadmierne uproszczenie; mamy skłonność do oglądania rzeczy przez zastane schematy pojęć, rosyjskość równa się Dostojewski, równa się chandra, równa się chlanie na umór, 247 przy czym szturm na Pałac Zimowy i procesy pełne samobójczych zeznań stanowią dodatkowe ilustracje tematu. A może to było życie, które prowadził ten człowiek, może jego doświadczenia, nieszczęśliwa miłość, dolegliwości wątroby? W każdym razie Lambert stwierdza, że ten major go fascynuje, i to nie tylko dlatego, że Bogdanów jest pierwszym człowiekiem radzieckim, z którym spotyka się jak równy z równym; udręczeni jeńcy wojenni i przymusowi robotnicy z którymi miał administracyjnie do czynienia, w tym kontekście się nie liczą. Ponieważ jednak sądzi, że to, co obaj będą mieli sobie do powiedzenia, raczej nie powinno być przeznaczone dla uszu obecnych tu Niemców, uważa, że trzeba się ich jak najszybciej pozbyć; poza tym nie chce, aby Wolfram, który popadł w głębokie zamyślenie, w sposób zamierzony czy nie, opowiedział w obecności Bogdanowa o ofercie, jaką on i doktor Fehrenbach otrzymali przed kwadransem. Zatem Lambert wyprasza burmistrza wraz z towarzyszami z Komitetu Wykonawczego uprzejmie, lecz zdecydowanie z jego własnego gabinetu; zasadniczy argument: w rozmowach z majorem Bogdanowem idzie o poufne sprawy między sojusznikami, jednakże pan burmistrz i pozostali panowie znów zostaną poproszeni do środka tak szybko, jak to tylko możliwe. Reakcja Reinsiepego na to wyrzucenie za drzwi, które zaskoczyło jego i schwarzenberskich przyjaciół, zdziwieniem zmarszczone czoło i wyraźnie dezaprobujące pokasływanie, nie uszły uwagi Bogdanowa, i nie bardzo jest tym uradowany, przewiduje bowiem, że spotkanie z Amerykaninem, choćby nie wiadomo ile mówił o zbiegu okoliczności, tak czy inaczej zostanie mu dobrze zapamiętane i w połączeniu z tym wszystkim, co kapitan 248 Workutin dawno już przeciw niemu zebrał, musi doprowadzić do mocno niekorzystnych, ba, niebezpiecznych dla niego wniosków w przykrojonych do najprymitywniejszych wzorców myślenia głowach czujnych dozorców, którzy ostatnio znów bardzo się uaktywnili. Lambert spostrzega, że teraz, kiedy zostali sami, ów melancholijny rys w twarzy Bogdanowa stał się jeszcze bardziej posępny. — Czyżbym się pośpieszył? — pyta, nagle zbity z tropu. — Powinienem był uzyskać pańską zgodę, zanim poprosiłem tych ludzi, by zostawili nas samych. — Niczewo — zmęczony ruch ręką Bogdanowa — albo po niemiecku, bo chyba najlepiej porozumiemy się w języku wroga, którego wspólnie pobiliśmy: nic nie szkodzi. Lambert ma nadzieję, że skoro major już raz zaczął mówić, to teraz pokieruje rozmową. Ale Bogdanów znów pogrąża się w milczeniu, a jego spojrzenie nadal pełne jest smutku. Zatem Lambert sięga do swojego mapnika, który postawił obok krzesła, wydobywa na światło dzienne płaską, lekko zakrzywioną butelkę i stawia ją na stole. — Może to ułatwi porozumienie. — Kentucky Bourbon — Bogdanów odczytuje półgłosem z etykietki, wymawiając Bourbon jak nazwę starej francuskiej dynastii. — Jedna z niewielu amerykańskich przyjemności z tradycjami — wyjaśnia Lambert. — Jeszcze z Południa z czasów ante-bellum, przy czym be-llum oznacza tutaj wojnę domową, naszą, nie waszą. Co było poprzednio w szklankach na stole? — Wódka. — Też nieźle. — Niestety, już się skończyła. Te biedaczy-ska, nasi schwarzenberscy przyjaciele, nie dostali 249 nawet po całej szklance. A i tak było to dla nich za wiele, przy pustym żołądku, jaki ma stale większość z nich. Lambert otwiera bourbona, nalewa. — Pan odczuwa sympatię do tych ludzi, majorze? — Na zdarowje! — Bogdanów opróżnia szklankę jednym haustem. Lambert próbuje go naśladować, ale zachłystuje się. W końcu odzyskuje głos i mówi: — Ja w każdym razie sądziłem, że pan i ja moglibyśmy omówić kilka rzeczy, które powinny raczej pozostać między nami. — A niby skąd pan wie, że jestem gotów do takiej rozmowy? Estera, myśli Lambert. Już dotychczasowe poszukiwania były wystarczająco trudne, a kto mógłby prowadzić dalsze dociekania, kiedy jego armia się wycofa. Ale wtedy Bogdanów mówi po raz drugi: — Niczewo! — i dodaje z rodzajem szlachetnej rezygnacji: — Co w tym wypadku oznacza mniej więcej: razem pochwyceni, razem powieszeni. Lambert podnosi wzrok; coś się stało z jego vis-a-vis, niebieska żyłka występuje mu na skroni, dłoń nerwowo zaciska się w pięść, a głos ma nadmiernie opanowane brzmienie. — Proszę mi powiedzieć, lieutenant — pyta Bogdanów — dlaczego tak naprawdę przyjechał pan do Schwarzenbergu? Przecież to właściwie nie jest obszar przez was okupowany. Lambert nalewa do szklanek; znów czuje grunt pod stopami. — Ale to jest mój twór. — Pański... jak pan powiedział? — Bogdanów sięga po swoją szklankę, ale teraz tylko sączy. — Więc pan twierdzi, że ten nie zajęty ani przez pańską, ani przez Czerwoną Armię skrawek teryto- 250 rium, ze swoim zaimprowizowanym przez ludność i, bądź co bądź, sprawiającym wrażenie demokratycznego zarządem, powstał dzięki panu osobiście? Moje gratulacje, jeśli tak jest naprawdę. Jedyny znany mi do tej pory lieutenant, który robił historię, nazywał się Bonaparte. — Ma pan przy sobie jakąś monetę, majorze? Ten tok myśli nie jest dla Bogdanowa zrozumiały; mimo to wyciąga z kieszeni portmonetkę i wyławia z niej starą monetę z ciężkiej miedzi, 0 objętości mniej więcej zegarka kieszonkowego, 1 trzymając ją między kciukiem i palcem wskazującym podsuwa Lambertowi. — Jedna kopiejka, jeszcze z czasów carskich — wyjaśnia. — Ponoć przynosi szczęście. — Proszę mi ją pożyczyć — prosi Lambert. A kiedy Bogdanów opuszcza monetę na jego płaską dłoń, pyta: — Awers czy rewers? Bogdanów nadal nie rozumie. Lambert, mniej zręczny od Whistlera, nie umie nadać monecie obrotu, jaki powinna by mieć przy rzucie, albo kopiejka jest po prostu za ciężka: spada na stół, bez odbicia, bez wirowania wokół własnej osi, i oto leży przed nimi. — Awers — stwierdza Lambert — tak jak wtedy. — I wyjaśnia Bogdanowowi: wschodnia i zachodna granica powiatu Schwarzenberg, jak zwykle niejasne wytyczne, jak zwykle zamieszanie; potem telefon do majora Pembroke'a z korpusu; i wreszcie sergeant Whistler, 25-centówka. — Skąd ja to znam! — gorzko śmieje się Bogdanów. — Postępowanie sztabów jest, jak się zdaje, takie samo we wszystkich armiach. Czy nie miałby pan przypadkiem takiej dwudziestopięcio-centówki? 251 Lambert przeszukuje kieszeń spodni, znajduje monetę, kładzie ją obok kopiejki. — Zamienimy się? — proponuje Bogdanów. Lambert bierze sobie kopiejkę: handel pomiędzy żołnierzami, przy którym on przypuszczalnie robi lepszy interes, stara moneta powinna mieć o wiele większą wartość niż jego marna ćwierćdola-rówka. Ale jej prawdziwa wartość leży w sferze idealnej i stosownie do tego Lambert oświadcza: — Chciałbym to potraktować symbolicznie, nasza wymiana jako rodzaj zawarcia braterstwa. Zawarcie braterstwa. Bogdanów opada na oparcie fotela i na kilka sekund zamyka oczy. Tak, wtedy nad Łabą, przez jeden dzień. Ale tu i teraz? Zaszedł za daleko, o wiele za daleko, świadczy o tym próba zbliżenia się Amerykanina; cóż za szczęście, że poza nimi dwoma nikt nie usłyszał tych kompromitujących słów. — A dlaczego pan jest w Schwarzenbergu? — Głos Lamberta dociera do ucha Bogdanowa jak przez ścianę. — Przecież to również nie jest pańska strefa okupacyjna? Bogdanów zmusza się do spokoju. Mógłby odpowiedzieć jak Workutin: Jeszcze nie, lecz zamiast tego mówi, świadomie akcentując rzeczowość: — Poproszono nas o pomoc przeciwko oddziałowi faszystów, który terroryzuje ludzi na tym terenie. — Stiilpnagel? Bogdanów prostuje się. — O nim też pan wie? — Nie jestem pierwszy raz w tej okolicy. — Lambert waha się. Myśli o spotkaniu we wsi Sosa, o młodym Egloffsteinie, wtedy pokazał się ślad, ale potem jednak nic z tego nie wyszło. Potrząsa głową. Dlaczego ci ze Schwarzenbergu poszli do Rosjan, myśli, dlaczego nie przyszli do nas? Tylko dlatego, że powodowany frustracją zacytował im wtedy Kaina? Czy też istnieje jakaś głębsza, bardziej ogólna przyczyna? Ale jakiż to instynkt miałby doprowadzić tych tutaj ludzi od odkrycia, które on uczynił dopiero po długich doświadczeniach: gdzieżby tam amerykańska władza wojskowa, z jej wyobrażeniami o demokracji, miała wesprzeć rząd wyglądający tak jak ten; to już lepiej jakichś opryszków. — Tak — mówi Bogdanów — pan nie jest pierwszy raz w tej okolicy. — Wzmacnia się jego podejrzenie, że tutaj biegnie więcej nitek niż te, w które się już zaplątał, i ciągnie dalej: — Rozumie pan, lieutenant, chciałbym uzyskać jasność, zanim coś przedsięwezmę, jasność co do pana, pańskich zamiarów, pańskich powiązań z naszymi przyjaciółmi w Schwarzenbergu, i w ogóle. — Doskonale rozumiem. — Lambert pije, bourbon ma przyjemny smak dymu. On równeż chciałby mieć jasność, przede wszystkim co do tego, czego właściwie chce od Bogdanowa. Lubi tego radzieckiego majora, z miejsca go polubił: nie należy do tych zobojętniałych, myśli, ani do ordy-nusów, chociaż wojna niejednego uczyniła brutalnym prostakiem, ani też do zwykłych zawadia-ków; raczej wrażliwy, choć nie sentymentalny, a do tego ta melancholia; skąd się to bierze? Lambert nabiera powietrza. — Kiedyś w Lipsku — mówi — gdzie studiowałem przez kilka semestrów, miałem dziewczynę. Nazywała się Estera, Estera Bern-hardt. Bogdanów przysłuchuje się. Ma taki sposób słuchania, który kusi rozmówcę do powiedzenia więcej niż początkowo zamierzał. Lambert wyjaśnia: Kain nie ma racji, człowiek z pewnością jest stróżem brata swego, konkretnie mówiąc, żydow- 252 253 skiej dziewczyny Estery; ale czy rzeczywiście można go uznać winnym, jego jako jednostkę, jako Leroy'a Lamberta, czy wina nie leży raczej w okolicznościach, w epoce, w której żyjemy; a jeśli naprawdę miał być winny, to gdzie zaczynała się jego wina, gdzie zaczynała się zdrada? I stąd to poszukiwanie, stąd wypad na jeszcze niezależny obszar Schwarzenbergu, pewna nadzieja, niewielka, jak przyznaje; stąd spotkanie w Sosa, i odkrycie: Egloffstein, ten przynajmniej istnieje. Bogdanów podnosi wzrok na Lamberta. — I dzisiaj także: poszukiwanie? Tylko poszukiwanie? — Nie tylko — Lambert chciałby się napić, w butelce jeszcze trochę zostało, ale odsuwa od siebie szklankę. Nie, przy całej sympatii dla majora Bogdanowa nie opowie mu nic o planach ewakuacyjnych swojej armii wobec pewnych niemieckich specjalistów, i to raczej nie dlatego, że ma tak wielki respekt dla zapisanego na maszynie papieru, który w zależności od wyboru został sklasyfikowany jako Confidential, Secret lub zgoła Top Secret, lecz ponieważ sądzi, że Bogdanów, usłyszawszy choćby jedno słowo o ofercie złożonej Wolframowi i doktorowi Fehrenbachowi, opuściłby przyłbicę, i to ostatecznie i na zawsze. — Nie tylko, ale przede wszystkim, majorze — uzupełnia przeto swą wypowiedź. — I do pewnego stopnia poszukiwania okazały się również skuteczne, natrafiłem przecież na pana. — Nie znam żadnej Estery Bernhardt. Odpowiedź Egloffsteina, niemal dosłownie. Ale tak łatwo, myśli Lambert, Bogdanów mi się nie wywinie. — W jaki sposób — mówi — proszę mi powiedzieć, majorze, mam znaleźć człowieka, jeśli więcej niż połowa przestrzeni, w której zniknął, pozostaje dla mnie niedostępna? 254 — Ach, Boże — wzdycha Bogdanów — oto przypływacie z Ameryki, pan i pańscy rodacy, / wszystkimi waszymi kompleksami i waszą naiwnością, i sądzicie, że w przestrzeni o którą chodzi, życie toczyło się wedle jakichś znanych wam wzorów. Jak pan sądzi, ile milionów ludzi tu zniknęło, i gdzie urywa się ich ostatni ślad? Znów ta melancholia, myśli Lambert, i spieszy się z odpowiedzią: — Ale przecież nie można na tym poprzestać i w ogóle nic nie robić! W pańskiej armii praca wygląda zapewne niewiele inaczej niż u nas: trzeba tylko wprowadzić sprawę na drogę służbową, i wywrzeć nacisk na odpowiednie placówki, żeby zaczęły działać; zna pan to wszystko z pewnością lepiej ode mnie. — Jeśli to pana pocieszy, lieutenant. — Bogdanów przypomina sobie towarzysza Kadletza, a ten bynajmniej nie był jedyny; wszyscy mają wobec niego wymagania. Przecież pan ma władzę towarzyszu majorze! To zdanie prawie nigdy nie pada, ale stoi w tle; pan ma aparat, środki komunikacji, mnóstwo podwładnych. Ale jak niewielka jest ta władza, i jak długo jeszcze będzie ją miał, jeśli rzeczywiście zacznie dociekać i uderzy w czarny mur, za którym jest milczenie? I mówi: — Proszę mi podać personalia tej Estery Bernhardt. Lambert z ulgą sięga do portfela, wyciąga zdjęcie Estery, wręcza je Bogdanowowi ponad stołem. Bogdanów przygląda się twarzy: całkiem miła, o ile można to stwierdzić na wyblakłej fotografii, inteligentna; prawdopodobnie kości jej dawno zmurszały albo spaliły się na popiół; robi notatki według nie nazbyt szczegółowych informacji Lamberta. Potem i to jest skończone, fotografia znów w posiadaniu właściciela; Lambert mówi o swojej głębokiej wdzięczności, używając 255 zbyt wielu słów, które też się stopniowo wyczerpują. Bogdanów splata dłonie. — Więc dlatego, z powodu pańskiej przyjaciółki Estery, przyjechał pan w pierwszym rzędzie, lieutenant. A w drugim? — W drugim rzędzie? — Lambert śmieje się, głośniej niż to konieczne. — Z ciekawości! Z całkiem naturalnej ciekawości, którą przecież człowiek ma prawo żywić wobec własnego tworu. Na początku była tutaj w Schwarzenbergu nicość, tohuwabohu, jak to określa Biblia. A teraz z tego chaosu, na co sam pan już zwrócił uwagę, rodzi się porządek nie wprowadzany ani przez nas, ani przez was. — Lambert widzi, że Bogdanów zaczyna się przysłuchiwać w zupełnie inny sposób niż przedtem, w napięciu, rozważając; po melancholii nie pozostało ani śladu. Zdumiewają go jednak również jego własne słowa i dodaje: — Może ten Schwarzenberg jest przypadkiem modelowym, którego dalszy rozwój warto obserwować? Bogdanów wlepia w niego wzrok. — I pańscy ludzie tak po prostu by się na to zgodzili? — Nasi ludzie... — Lambert zastanawia się: ale nawet jeśli Bogdanów nie miałby jeszcze nic wiedzieć o wielkim przegrupowaniu armii, to wkrótce się dowie. Informuje go zatem: — U nas mówi się, że armia amerykańska wycofa się niebawem ze strefy okupacyjnej, jaka została jej przydzielona w Jałcie. I niestety żaden z tych trzech mędrców, którzy zasiadali wówczas przy stole na Krymie, nie przewidział szczęśliwego rzutu sierżanta Whist-lera. Majorowi Bogdanowowi znów przychodzi na myśl to Jeszcze nie Workutina i wielka czystka, o której kapitan opowiadał z taką rozkoszą, i, na poły podświadomie, mówi: — Szkoda! — co z 256 kolei każe nadstawić uszu porucznikowi Lambertowi. — Szkoda? — powtarza Lambert. — Czy panu tak mało zależy na tym, żeby także ten cypel świata objęły radzieckie wpływy? Bo przecież w waszej strefie okupowanej niewiele jest pewnie inaczej niż w naszej: Niemcy pokornie stosują się do swoich nowych panów, i jak my chrząkniemy, tak oni kaszlą. — Zostawmy w spokoju niemieckie cechy narodowe — radzi Bogdanów — przynajmniej w tej chwili. Pańskie pytanie dotyczy, jeśli dobrze rozumiem, naszej, a tym samym i amerykańskiej polityki okupacyjnej. To, co planowane jest po waszej stronie, wydaje mi się, o ile mogę stwierdzić, pełne sprzeczności, a i u nas... — Workutin, myśli Bogdanów, Workutin ma zdecydowną koncepcję, ale Workutin nie jest wszechmocny, jeszcze nie — i u nas nie wszystko jest jasne. Ale jedno jest dla mnie pewne, już choćby na podstawie tego, co powiedział kiedyś Lenin, którego nazwisko jest panu chyba znane: rewolucji nie da się eksportować. Każdy naród musi iść własną drogą, nie możemy mu narzucać jego rozwoju, choć to mogłoby wydawać się bardzo praktyczne. Cóż za otwartość, myśli Lambert, któremu pochlebia, że taki człowiek jak Bogdanów, a w dodatku Rosjanin, okazuje mu tak wiele zaufania; ale równocześnie jest mu trochę nieswojo, bo jest kilka spraw, i to wcale nie tak nieważnych, których nie ujawnia właśnie temu człowiekowi. Ale droga jest już wytyczona, pomiędzy nimi funkcjonuje już coś na kształt współpracy, i tylko żeby mieć całkowitą pewność, dowiaduje się: — Więc pan również sądzi, majorze, że pożądane byłoby utrzymanie naszej, nazwijmy to tak dla żartu, małej republiki? 257 — Naszej? — Bogdanów zagryza wargę. — Przedtem była to pańska republika, pański osobisty twór. — A przy tym wie, że to już nie jest tylko projekt jakiegoś amerykańskiego porucznika, który naprawdę szuka zaginionej żydowskiej dziewczyny i który nawet w najlepszym wypadku niewiele może rzucić na szalę historii, a kiedy tylko jego armia przystąpi do odwrotu, w ogóle nic. To, co zaczęło się jako intelektualna zabawa, stało się wyzwaniem, więcej nawet, oczywistą konspiracją, w którą on, major Bogdanów, Kirył Jakowlewicz, jest wplątany i której główny ciężar sam będzie musiał udźwignąć; ale cóż to znaczy wobec tego wszystkiego, co się już do tej pory przeciw niemu nagromadziło; a poza tym bardzo go nęci możliwość wypróbowania, jak dałoby się pogodzić socjalizm z wolnością. Wstaje. Odsuwa do tyłu fotel-tron i spogląda z góry na Lamberta, który teraz wydaje mu się bardzo chłopięcy z tym wąskim karkiem, i mówi: — Powinien pan, lieutenant, i to jeszcze zanim pańska armia odmaszeruje, zatroszczyć się o to, żeby specjalny status terytorium Schwarzenbergu został w jakiejś formie uznany przez którąś z waszych władz. Potem ja mogę popchnąć sprawę u nas, albo przynajmniej tego spróbować. — To przynajmniej jakiś pomysł! — Lambert jest teraz jeszcze do głębi przekonany, że ten radziecki major, na którego trafił przypadkiem, będzie miał także jakiś pomysł, jak można odnaleźć Esterę, i mówi swawolnie: — Jedno z dwóch wielkich mocarstw jako gwarant samodzielnej, demokratycznej republiki niemieckiej, to musiałoby być do przyjęcia, zwłaszcza w takim miniforma-cie i z nami dwoma, panem i mną, jako specjalistami na miejscu. I jeśli pan przywiezie wódkę, to ja zobowiązuję się dostarczyć niezbędnego bour-bona. — Niech pan nie będzie niepoważny, lieutenant — mówi gniewnie Bogdanów. — Nawet jeśli pan osiągnie to, co uzgodniliśmy, gdy pójdzie na noże, pan będzie daleko poza linią ognia, ale mnie to przedsięwzięcie może sporo kosztować. A teraz wpuścimy rząd Schwarzenbergu do jego gabinetu, prawda? 258 23 Taśma Kadletza: Czekając na Bogdanowa Upiorne było to, że żyliśmy z dnia na dzień, nie wiedząc, jak blisko byliśmy końca. Bo jakiż mielibyśmy mieć powód, by przewidywać rychły upadek Republiki? Tak jak dotychczas, pracowaliśmy od wczesnego ranka, kiedy spotykaliśmy się na naszej codziennej konferencji, do późna w nocy, każdy w zakresie swoich czynności, i widać było również pierwsze pozytywne rezultaty naszych działań. Wyroby zakładów przemysłowych, nawet jeśli były to tylko garnki i patelnie, łopaty i siekiery, taczki i inne artykuły codziennego użytku, szły na wieś i na eksport, w zamian za nie wysłannicy zakładów i agenci handlowi Komitetu Wykonawczego otrzymywali zboże i ziemniaki, a czasem nawet tłuszcze, co umożliwiało przynajmniej częściową realizację uprawnień ludności zgodnie z aktualnym odcinkiem kartek żywnościowych; ruszyła komunikacja publiczna; podjęte zostały najkonieczniejsze naprawy ulic i budynków; ludzie czuli, że powoli praca znów staje się opłacalna i że, jak to się mówi, życie zac -ęło się toczyć dalej, zupełnie inne niż dawniej, życie, o którego treści i celach teraz oni sami mieli prawo współdecydować; nawet z urzędu landrata, od pana Wesselinga, płynęły słowa uznania, może szczere, a może tylko pomyślane jako alibi dla jakiejś jego machinacji, i utrzymywaliśmy najbardziej dobrosąsiedzkie stosunki z powstającymi stopniowo Komitetami Wykonawczymi w Aue, Jo-hanngeorgenstadt i innych miejscowościach Repu- 260 bliki, które bez wyjątku uznawały nasz Komitet Wykonawczy w Schwarzenbergu za rodzaj władzy centralnej; a wizyta majora Bogdanowa i jego obietnica, że podczas akcji przeciwko bandzie Stulpnagla możemy liczyć na pomoc ze strony radzieckich przyjaciół, była w naszych oczach, jak już miałem okazję zaznaczyć, pierwszym międzynarodowym potwierdzeniem autorytetu prowizorycznego rządu schwarzenberskiego. Wszystko to traktowaliśmy, a sądzę, że mieliśmy do tego podstawy, jako sukces, a sukces z kolei dodawał nam energii i odwagi do wybiegania myślą dalej niż tylko do następnego dnia; jeśli sobie dobrze przypominam, to towarzysz Vie-big był tym, który z całą skromnością poddał pod dyskusję hasło reforma gospodarcza; większość członków Komitetu Wykonawczego sądziła jednak, że należałoby jeszcze trochę poczekać z tak zasadniczymi środkami; najpierw chcieli się przekonać, jakie formy współpracy wykształcą się w samych zakładach i wśród chłopów na wsi. Jeśli przed chwilą posłużyłem się formą m y i mówiłem o różowych oczekiwaniach, jakie żywiliśmy, to w gruncie rzeczy odnosi się to do elementów proletariackich w Komitecie Wykonawczym. Choć wówczas nie mogłem udokumentować tego czymś więcej niż kilkoma ulotnymi impresjami, miałem wrażenie, że obaj intelektualiści w naszym kręgu, Reinsiepe i Wolfram, nie podzielają naszych zasadniczo optymistycznych nastrojów; kiedy my, którzy wyszliśmy ze świata prostych ludzi, pozwalaliśmy sobie na odrobinę rozmarzenia, i kusiliśmy się wzajemnie do odmalowania przyszłości naszego kraiku, Reinsiepe pozostawał milczący, a wokół jego warg tworzył się szydercz) wyraz, natomiast u Wolframa zauważyłem, że z 261 dnia na dzień przestał propagować swoją konstytucję; nawet jeśli ktoś inny, na przykład ja, odwoływał się do jego projektu, zrezygnowany machał ręką. Te znaki powinny były nam wystarczyć; ale tak to już jest, że człowiek odsuwa od siebie to, w co nie chciałby uwierzyć, albo wyszukuje rozumowe uzasadnienia dla tezy, że nie może nie istnieć to, co przecież jest już widoczne. Może pan teraz zapytać, jak to się stało, że byliśmy tak zadurzeni w naszych faramuszkach, i jak w ogóle było możliwe, że arbitralnie ograniczony kawałek terytorium, pomyślany jako niższa jednostka administracyjna Saksonii, o niewielkiej powierzchni i bez własnych tradycji historycznych czy kulturalnych, w okresie niecałych sześciu tygodni mógł wytworzyć poczucie przynależności, ba, niemal coś takiego jak patriotyzm u zaskakująco wysokiej liczby jego mieszkańców. Czy brało się to z okoliczności historycznych, całkowitej klęski wielkiej Rzeszy, która teraz przyczyniała się do wzmocnienia regionalnych więzów i ojczyźnianych sentymentów w mikroskali? Czy też z nowo powstałych stosunków władzy: na zewnątrz, poza granicami Schwarzen-bergu, ludzie okupowani i ubezwłasnowolnieni, ale tu natomiast, w naszej małej Republice, wolni? Ale przecież oni wszyscy byli ubezwłasnowolnieni, od lat, tam na zewnątrz, jak i tu, wewnątrz, nie czując się z tego powodu szczególnie nieswojo; i jakże wielu na zewnątrz, wiem to, bo my w Schwarzen-bergu wkrótce potem musieliśmy przejść to samo doświadczenie, odczuwało okupację nawet jako przyjemną dla duszy, sprawiedliwą, dobrze zasłużoną karę, zupełnie już pomijając fakt, że obca władza oszczędziła im rozliczenia się z samym sobą, narzucając po prostu nowy kodeks, do 262 którego powinni byli dojść samodzielnie. Czy też ów wyrosły z nicości, niemniej wielce niezwykły duch państwowy Schwarzenbergu tłumaczył się wysiłkiem, na jaki każdy obywatel musiał najpierw /dobyć się w swojej świadomości, póki nie zaświtało mu, że ta oficjalnie w ogóle nie nazwana, trudna do uchwycenia w pojęcia społeczność nagle była jego własną, przydzieloną mu, choć o nią nie poprosił, i że on sam, jeśli chciał żyć, musiał podejmować nieustanne wysiłki, by ze swej strony napełnić ten nowy twór życiem? Trudno powiedzieć; w każdym razie takie były odczucia, o ile mogłem to osądzić, przepełniające niewielki oddział, który owej nocy wyruszył pod komendą towarzysza Kiesslinga, żeby wspólnie z dowodzonymi przez majora Bogdanowa radzieckimi przyjaciółmi raz na zawsze położyć kres działalności faszystowskiej bandy hauptmanna Stiilp-nagla. Jeszcze nigdy nie byliśmy tak mocni, prawie sześćdziesięciu ludzi, jeszcze nigdy tak dobrze uzbrojeni: pokładając ufność w rosyjskim wsparciu postanowiono nie zważać na alianckie restrykcje, i mieliśmy ze sobą trzy karabiny maszynowe, tuzin pancerfaustów, mnóstwo granatów ręcznych i karabinków z dużą ilością amunicji; byliśmy też dobrze zmotoryzowani, trzy samochody ciężarowe plus kanistry zapasowe ze składu benzyny nazi-stów, odkrytego przez Kiesslinga w zamkniętej od dawna kopalni rudy, do tego napędzana gazem drzewnym limuzyna Reinsiepego, który nie chciał rezygnować z udziału w wyprawie, a jego kierowca miał w zasięgu ręki pistolet maszynowy radzieckiego typu. Również Wolfram uparł się, że pojedzie z nami, a Kiessling to zaakceptował: — Ale tym razem bez dziewczyny, proszę! — Jednakże na krótko przed wyruszeniem, zbliżała się północ, 263 i ciemno było, choć oko wykol, żadnej gwiazdy na niebie, tylko pędzące chmury, mimo wszystko znalazłem ją, w kabinie kierowcy trzeciej ciężarówki: ona także trzymała czule ułożony w ramionach pistolet maszynowy, ten zresztą niemieckiej roboty; Wolfram stał jeszcze obok samochodu i czekał na sygnał do odjazdu. Na moje pytanie, czy Paula kiedyś już posługiwała się bronią tego rodzaju, odparł śmiejąc się, że ta rzecz jest w jej rękach prawdopodobnie o wiele mniej niebezpieczna niż w jego; poza tym Kiessling przezornie wyjął magazynek. Ale o wiele bardziej, dodał, gnębi go inna sprawa: czy przypominam sobie małą kapsułkę, którą w swoim czasie wygrzebałem z kieszeni kurtki świętej pamięci dyrektora ministerialnego i standartenfiihrera SS, doktora Benedykta Rossweina? Aż nazbyt dobrze, powiedziałem; przecież on sam wygłosił mi jeszcze krótki wykład o truciźnie, która się w niej znajduje, a potem schował ją do kieszeni; zresztą wbrew mojej woli, od razu miałem niedobre przeczucia i najchętniej rozdeptałbym kapsułkę wraz z zawartością. — Szkoda, że pan tego nie zrobił! — powiedział Wolfram. — Bo ta przeklęta kapsułka mi zginęła. Proszę sobie wyobrazić, że jakieś dziecko... Choć mogłem zrozumieć jego niepokój, powiedziałem, że akurat tę możliwość uważam za mało prawdopodobną. Zapytałem, gdzie przechowywał kapsułkę przez cały czas, w szufladzie, w etui, w fiolce po lekarstwach? — Całkiem zwyczajnie, w kieszeni. — Postu-kał palcem w lewą kieszeń na piersi. — Pomiędzy spinaczami, kartkami z notatnika i całym tym kramem, jaki człowiek z sobą nosi, i prawie nigdy o niej nie myślałem; tylko szukając czegoś, na 264 r przykład kawałka ołówka, i czując ją między palcami, myślałem sobie, jak to dobrze, że ja ją mam, a nie ktoś inny. Taki był. I oczywiście przywłaszczył sobie ten śmiercionośny cukierek i wciąż go przy sobie nosił, bo gdzieś w zakamarkach jego mózgu drzemała myśl, że pewnego dnia, gdyby życie nie wydawało mu się już godne życia, mógłby go po cichu połknąć; ale dlaczego on, który w najtrudniejszych sytuacjach, nawet w celi śmierci, odrzucał to wyjście, miałby je rozważać teraz, kiedy wyraźnie staliśmy u początku nowych i lepszych czasów. — Wszystko przeszukałem — ciągnął dalej. — Ślizgałem się na kolanach po podłogach wdowy Stolp, mojej gospodyni, przewracałem jej materace, grzebałem w jej szafach, zamiotłem schody do jej domu, nie wspominając już o mojej walizeczce, spodniach na zmianę i dwóch koszulach: nic, nic, nic. Milczałem. — Wiem, co pan sobie myśli, Kadletz — powiedział — to była również moja pierwsza myśl, i bardzo dokładnie sprawdziłem manatki Pauli, aż po szwy jej biustonosza, który uszyła jej córka pani Stolp... Potem ktoś zagwizdał na gwizdku trelowym, a jakiś głos, chyba Kiesslinga, wydał rozkaz: — Wsiadać! — Wolfram wspiął się do kabiny kierowcy i wcisnął się, tam u góry było bardzo ciasno, na siedzenie obok Pauli, a ja udałem się do samochodu Reinsiepego i zająłem miejsce, które wspaniałomyślnie, jak to on, zaoferował mi przed rozpoczęciem naszej ekspedycji. Burknięcie jako powitanie. Potem dał się słyszeć jego głos: — Oczywiście, wszystko to czyste błazeństwo! — A potem do kierowcy: — Paszli! 265 Ił-V- Samochód gwałtownie ruszył z miejsca. Nie wiedziałem, czy nie powinienem był poszukać sobie miejsca raczej na drewnianej ławce z tyłu na jednej z ciężarówek, wśród ludzi, do których w końcu należałem, zamiast tutaj, co prawda oparty o miękkie siedzenie, być zmuszonym do wysłuchiwania uwag Reinsiepego przez całą nocną jazdę. Dzisiaj nie umiem panu wyliczyć wszystkich spraw, jakie opatrywał komentarzami, najczęściej owym zabarwionym równocześnie złością i cierpliwą łagodnością tonem, który kazał się domyślać, że tak naprawdę to mówiący uważa konieczność zadawania się z taką kapuścianą głową, jak jego słuchacz, za uwłaczającą jego godności. W dodatku ogarnęło mnie naraz wielkie zmęczenie; dzień spędziłem pracowicie, jak wszystkie inne, a teraz będę musiał zarwać noc, i może jeszcze, skoro tylko wstanie ranek, stoczyć potyczkę, podczas której kule naprawdę świszczą człowiekowi wokół głowy; ale Reinsiepego nie można było powstrzymać; zdawał się rozkoszować posiadaniem publiczności bezradnie wystawionej na jego przemówienia, a niezrozumiałe dźwięki, jakie niekiedy wydawałem z siebie w stanie półsennego zamroczenia, brał za oznaki zgody i aplauzu. Bogdanów, powiedział w pewnej chwili, to głupiec, który nie wie, gdzie mieszka Bóg, i wyobraża sobie, że o biegu historii rozstrzygają idee, kiedy przecież, jak uczył już Hegel, a później tym bardziej Marks, zupełnie inne siły popychają nas w tym czy innym kierunku; a naszą powinnością jest takie wyostrzenie spojrzenia na procesy historyczne, żebyśmy w porę rozpoznawali dojrzewające sprzeczności i stosowne zmiany kursu i w ten sposób mogli uniknąć trafienia na powszechnie znany śmietnik historii. Potem znów usłyszałem, 266 jak mówił o Wolframie: porządny człowiek, dzielny i na swój sposób również użyteczny, jak się prawdopodobnie jeszcze okaże, skoro tylko odzwyczai się od wynoszenia własnego sądu ponad sąd kolektywu, i nauczy się włączać w dobrze sprawdzone struktury, których ogniwami byliśmy zarówno ja, jak i on, inżynier górnictwa i specjalista od metali nieżelaznych, Erhardt Reinsiepe. Nieco później, samochód podskakiwał już na korzeniach wąwozu i trzęsąc się przywrócił mnie do półświadomości, dowiedziałem się od Reinsiepego o Schwarzenbergu, że to jest, ach, prawdziwy mikrokosmos, świat w miniaturze, ze wszystkimi jego chorobami, konfliktami, katastrofami i wciąż nową katharsis; ale czyż opłaca się trwonić energię dla kropli wody, jeśli do pokonania są całe oceany; rewolucja, tak, ta wielka, która teraz jednak kształtuje się zupełnie inaczej, niż wyobrażali ją sobie ci wszyscy drobnomieszczańscy marzyciele, bo przecież Hitler udowodnił jedno: że mianowicie nie należy ufać instynktowi ludu, który w ośmiu na dziesięć przypadków prowadzi go w objęcia jakiegoś szczurołapa; niemniej, oprócz tworzącej historię siły ludu nie istnieje żadna inna, która mogłaby spowodować to, co trzeba spowodować, tak więc obowiązkiem wszystkich mających właściwą świadomość jest ten lud wdrożyć do dyscypliny, kierować nim nieomylnie i niewzruszenie i wciąż popychać go naprzód, nawet siłą pałki, jeśli zawodzi siła rozumu . — A kapsułka? — powiedziałem i wzdrygnąłem się na dźwięk własnego głosu. — Jaka kapsułka? — zapytał. — Cyjankali — powiedziałem. — Kapsułka zniknęła. Nie miał pojęcia o czym mówiłem; mógłbym 267 mu oczywiście wyjaśnić, ale nie zrobiłem tego; ucieszyłem się, że moja tajemnica go zaniepokoiła, on przecież także rozkoszował się trzymając mnie i innych w niepewności swoimi półsłówkami i dręcząc nas aluzjami. A potem rozległ się sygnał do zatrzymania. Ucieszyłem się, mogąc wysiąść i rozprostować nogi; powietrze było wilgotne i chłodne, a poranek, choć na wschodzie jeszcze niewidoczny, wyczuwało się w ciszy lasu przed pierwszym głosem ptaka. Ludzie zbierali się. Nie mówiono prawie wcale, tylko tu i tam dawało się słyszeć szczęknięcie, kiedy metal uderzył o metal, lub krótkie przekleństwo, natychmiast tłumione, pokasływanie, potknięcie. Rozbłysła latarka, w stożku światła głowy pochylone nad kartą mapy, potem znów ciemność. Kiessling szeptem wydawał rozkazy. Wyruszały grupy złożone z trzech, czterech ludzi: zwiadowcy z zadaniem stwierdzenia, gdzie stał wróg, i podjęcia kontaktu z Rosjanami w wyznaczonym miejscu. Przyszły mi na myśl zabawy z dzieciństwa, w górach opowiadano mnóstwo historii o szlachetnych zbójcach, z dawien dawna była to okolica biedaków, ale ci tam, którym teraz dobierzemy się do skóry, nie walczyli o sprawiedliwość; na odwrót, to my byliśmy potomkami owych wyjętych spod prawa banitów, którzy schodzili z górskich lasów, żeby zabierać bogatym i oddawać biednym. Obok mnie wynurzył się Wolfram, tuż przy nim dziewczyna, wciąż troskliwie trzymająca w ramionach pistolet maszynowy. — Byłoby zabawne — zachichotał cicho Wolfram — gdyby banda już dawno się rozwiązała i tych facetów tu nie było, bo kiedyż to widziano ich po raz ostatni, to znaczy, kiedy byli naprawdę obserwowani, przez pewnych świadków? — Lecz jakby w odpowiedzi nadleciało 268 echo wystrzałów, cała salwa, według mojego szacunku z odległości nie większej niż kilometr, z prawej strony, gdzie właściwie mieli być Rosjanie. Czy tam toczyła się pierwsza potyczka? Nie chcę stwarzać napięcia ponad miarę; ostatecznie nie opowiadam panu tego wszystkiego, by przyspieszyć bicie pańskiego pulsu lub, jak się od niedawna mówi, podnieść poziom adrenaliny, tylko żeby przedstawić panu krótką historię Republiki Schwarzenberg, dla której przebiegu ta nieudana akcja przeciwko grupie Stiilpnagla miała duże znaczenie psychologiczne. Proszę sobie wyobrazić, że wszystko odbyło się zgodnie z planem. W ten sposób nie tylko zostałaby rozbita i zniszczona raz na zawsze ostatnia istniejąca jeszcze na ziemi niemieckiej zbrojna jednostka narodowoso-cjalistycznego Wehrmachtu, i to przez niemieckich robotników, nie tylko zostałoby usunięte za jednym zamachem ciągłe zagrożenie bardziej oddalonych części naszego terytorium, nie, takie zwycięstwo, i to właśnie dlatego, że wywalczone ramię w ramię z wielką armią radziecką, oznaczałoby poza tym ogromne podniesienie prestiżu Republiki zarówno u własnej ludności, jak i u ludzi w ościennych okręgach amerykańskiej i radzieckiej strefy okupacyjnej oraz w znacznej mierze umocniłoby autorytet Komitetu Wykonawczego i jego członków. A tak staliśmy niepewni, podczas gdy różowo podbarwiona szarość poranka przesuwała w pole widzenia sylwetki drzew, w dolinie bladło pół tuzina świateł w Sosa, a zwycięsko śpiewające skowronki wzbijały się z pól po drugiej stronie lasu pod niebo. Wróciły patrole; wiedziały gdzie stoją ludzie Stulpnagla: między nami a szosą do Eiben-stock, na pozycjach obronnych wokół opuszczonej gospody, służącej ich kapitanowi jako stanowisko 269 dowodzenia; jeden z patroli został przez nich ostrzelany, ale nie odpowiedział na ogień, to był właśnie terkot, który usłyszeliśmy; ale ani śladu Rosjan, którzy przecież ze względu na o wiele krótszą drogę marszu już dawno powinni byli zająć pozycje. Bezsensowne było snucie domysłów, co mogło sprawić, że Bogdanów przybędzie za późno lub zgoła wcale: nieprzewidziana przeszkoda, jakiś błąd, odmowna decyzja wyższych czynników; tu panowała wojna, wprawdzie w miniaturze, ale również najmniejsza wojna była pełna niespodzianek, najczęściej złych. Kiessling robił wrażenie przygnębionego. Czemuż to, chciał się ode mnie dowiedzieć, trzymam się na uboczu, zamiast mu pomagać; a może mi się zdaje, że mogę tutaj grać rolę kibica? A potem, kiedy już sobie w ten sposób ulżył, zadał pytanie, które mnie, a pewnie też i innych, dręczyło już od dawna: jak długo powinniśmy opóźniać nasz powrót, licząc na możliwość, że Rosjanie jednak jeszcze się zjawią; bo po Stulpnaglu można się spodziewać, że zaatakuje nas, pozostających w tak wyeksponowanym miejscu, całą swoją siłą, skoro tylko dojdzie do wniosku, że ma zabezpieczone tyły. — A gdybyśmy tak zamiast tego my ich zaatakowali? — zapytał Wolfram, który podszedł do nas, ciągnąc za sobą Paulę z pistoletem maszynowym. — Razem z Rosjanami, ładnie pięknie, ale gdybyśmy tak sami i na własną rękę.. — ... to zwycięstwo byłoby jeszcze piękniejsze, prawda? — Kiessling przypatrywał się Wolframowi, który nie wyglądał zbyt wojowniczo. — A także bardziej honorowe. Tak przecież myślisz, towarzyszu Wolfram, prawda? — Honor. Zwycięstwo. — Głos Wolframa 270 stał się ostry. :— Przecież te pojęcia należą chyba do epoki, która, miejmy nadzieję, jest już za nami. Mnie chodzi o ten Schwarzenberg, który wciąż jest nasz, i o przyszłość... — Urwał, jakby język nagle przy kleił mu się do podniebienia. Ale Kiessling był głuchy na tego rodzaju niuanse. Kiessling po prostu podchwycił słowo na którym utknął Wolfram, i powtórzył je: — Przyszłość! Myślę dokładnie o tym samym. Bo jeśli ci faceci nas pokonają, co jest bardziej prawdopodobne, to wówczas Komitet Wykonawczy może spakować manatki i pójść do domu. Albo jeszcze lepiej, uciec do Annabergu, do radzieckich przyjaciół. Bo wtedy naziści będą świętowali zmartwychwstanie w całym Schwarzenbergu. Wtedy wszystko pójdzie na marne, cały nasz wysiłek, żeby znów ruszyć życie z miejsca, i stworzyć coś nowego, i twoje plany, towarzyszu Wolfram, i twoja konstytucja, z której tak bardzo byłeś dumny. A wtedy Rosjanie mieliby prawo do nas wkroczyć, albo Amerykanie, a jeśli o mnie chodzi, to nawet Botokudzi, bo zmarnowalibyśmy szansę daną nam przez Boga. Nigdy bym się nie spodziewał takiej namiętności po Kiesslingu, a jeszcze mniej wyrażonych przez niego myśli, które dotykały moich najskrytszych obaw, a chyba także obaw Wolframa, widziałem bowiem, jak pochylił głowę i przejechał chudymi palcami po wczesnej siwiżnie na skroni, i usłyszałem, jak bardziej do siebie samego niż do nas, powiedział: — Oni i tak przywłaszczą sobie to prawo — i kiedy Kiessling dał rozkaz: — Wsiadać! — poczułem ucisk w sercu, jakby ktoś otoczył je żelazną obręczą. Reinsiepe przywrócił mnie realnemu światu. Klepnął mnie w ramię, lewe, siedział bowiem znów 271 po mojej lewej stronie na tylnym siedzeniu swojego samochodu, i mądrze skinął głową: — A nie mówiłem? Wyostrzyć spojrzenie na procesy polityczne, towarzyszu Kadletz, żebyśmy nie wylądowali na śmietniku historii! Odwróciłem się i zaszyłem w kącie. Reinsiepe był na tyle wyrozumiały, że pozwolił mi spać. 24 Wojskowe intermezzo Młody Egloffstein, osobisty adiutant i powiernik samozwańczego hauptmanna Konrada Stiilp-nagla, siedzi z wyciągniętymi nogami przed zamkniętą teraz gospodą „Pod Jodłą" na pokrytej czarnym rypsem biedermeierowskiej sofie, z której, nawiasem mówiąc, w wielu miejscach wyłazi wyściełanie z włosia, i wystawia bladą twarz na słońce. Rozmyśla przy tym o uzbrojonym oddziale, który dwa dni wcześniej przybył ze Schwarzen-bergu z wyraźnie wrogimi zamiarami i po krótkiej wymianie strzałów pośpiesznie się wycofał. No i widzicie, przechwalał się potem Stiilpnagel, nikt nie ma odwagi zbliżyć się do nas; mimo to na wczorajszym apelu porannym brakowało pięciu ludzi, a dzisiaj nawet siedmiu; jeszcze jedno takie zwycięstwo, obawia się Egloffstein, przypominając sobie powiedzenie Pyrrusa, króla Epiru, a będziemy zgubieni. I w ogóle, im dłużej grupa bojowa Stiilpnagla ciągnie przez wsie, rabując i siejąc postrach, tym bardziej wątpliwe zdają mu się jej widoki na przyszłość, a sam hauptmann, pytany w tej sprawie, też nie umie dać żadnej rozsądnej odpowiedzi; przetrzymać, mówi, najpierw przetrzymać, wszystko inne już się znajdzie; czy źle się wam powodzi, mówi, czy tu w Schwarzenbergu nie żyjecie sobie jak francuskie pieski u Pana Boga za piecem? Francja, myśli młody Egloffstein, koledzy, którzy tam byli jako okupanci, opowiadali o winie i serze, ale przede wszystkim i wciąż na nowo o kobietach; pewnie nie wszystko było tak całkiem 273 wspaniałe, myśli, w tych sprawach oni wszyscy blagują, ale w niektórych punktach występowało tak wiele zgodności, że można było założyć, iż tamtejsze kobiety rzeczywiście znały bardziej pod-niecające rozkosze niż ich niemieckie siostry. Co znów przypomina mu Esterę, której, ku swej udręce, nigdy nie był w stanie całkowicie wypędzić ze swojej świadomości; w tym względzie, jak i w wielu innych sprawach, Estera naprawdę była inna niż dozwolone przez ustawę rasową kobiety; w każdym razie już nigdy potem nie spotkał takiej, którą można by z nią porównać co do intuicji i delikatności, zmysłowości i namiętności. Egloffstein wzdycha z głębi serca. A gdzie, Pyta siebie, jestem dzisiaj, i kim jestem? Dzięki serpentynowemu biegowi szosy dostrzega w oddali mercedesa Stiilpnagla, ciągnącego za sobą tuman kurzu, i śledzi go zmęczonym okiem az do zakrętu, gdzie samochód znika w kawałku lasu. Wie, że za kilka krótkich minut skończy się sPokój, znów będą wrzaski, gorączkowa krzątanina i jakiś nowy, bezsensowny wymarsz, i jego myśli, co w ostatnim czasie zdarzało mu się coraz czCściej, kiedy' krążyły wokół Estery, wracają do o\vegO amerykańskiego porucznika, Lamberta, tak S1C nazywał, rezydującego w oddalonym zaledwie ° Parę kilometrów mieście Auerbach, który, diabli wiedzą jak się o niej dowiedział i skąd ta jego ciekawość, próbował go wypytywać o Esterę. W każdym razie, zastanawia się teraz Egloffstein, takie zainteresowanie ze strony amerykańskiego P°rucznika mogłoby mu posłużyć jako entree, a rnoże nawet zapewnić bezpieczne schronienie, wystarczyło tylko oświadczyć: sir, niestety nie fnogłem opowiedzieć panu o Esterze Bernhardt, jak pan sobie tego życzył, bo przecież obok stał ten 274 prostak, ten Stulpnagel; co przecież nawet nie byłoby kłamstwem, Stulpnagel wiedział bowiem za dużo, o nim i o tym, co uczynił Esterze, a to nie była historia, którą można by z korzyścią dla siebie opowiedzieć porucznikowi Lambertowi; to nie był typ odpowiedni do takich rzeczy, on chciał usłyszeć coś budującego, a co dokładnie, to później już by się okazało z jego pytań. Jednak akurat w tym tak owocnym punkcie rozważań przerywa mu gwałtowne dzwonienie rowerowego dzwonka: z karabinem przez plecy, hełmem zsuniętym na kark, mocno naciskając na pedały i krzycząc już z daleka: — Rosjanie! Rosjanie! — nadjeżdża żołnierz, po czym spocony i zdyszany, zatrzymuje się przed Egloffsteinem. Zerwał się na równe nogi. W głowie kłębią mu się skutecznie tłumione od zakończenia wojny obrazy: rozwierające się paszcze, które plują o-gniem, żelazem i kamieniami, wściekle szturmujące hordy, bagnety, ostre i powalane krwią. — Rosjanie! Żołnierz stoi przed nim, strach wciąż jeszcze rozszerza mu oczy, rower się przewrócił i leży obok sofy, szprychy lśnią w słońcu. Zewsząd nadbiegają resztki oddziału: bezładne okrzyki, nerwowe pytania, totalny chaos. Żołnierz unosi w górę polową lornetkę, która wisiała na jego piersi, niemy świadek tego, co zobaczył. — Rosjanie! Z wozami pancernymi! I z działem! Młody Egloffstein już się opanował. — Nonsens! — przekrzykuje hałas. — Przecież nie tutaj! Przecież nie na terenie Schwarzenbergu! — I z uczuciem ulgi słyszy odgłos toczącego się po żwirze mercedesa i zgrzyt hamulców. Stulpnagel wysiada / wozu i zbliża się do nich, w wysokich butach, / pistoletem na brzuchu, ze szpicrutą w ręku, choć 275 nigdy nie jeździł konno; kilka słów zamienionych z rowerzystą, i już ogarnął sytuację; to potrafi, oceniać, podejmować decyzje i przekształcać je w rozkazy. Jakby pod wpływem cudu z rozgardiaszu wyrasta organizacja, formują się uzbrojone grupy i odmaszerowują to w tym, to w tamtym kierunku, ostatecznie każdy ruch dawno już został wyćwiczony, i to nie jeden raz; Egloffstein czuję tę mocną ręką, która znów nad wszystkim panuje, i przynajmiej na moment jego zalękniona dusza znów napełnia się ufnością. Potem leżą na pozycjach, na skraju lasu, osłonięci ostatnimi drzewami, odrobiną zarośli i odłamkami skalnymi, on u boku Stiilpnagla, a po prawej i lewej inni, podzieleni na grupy i rozstawieni rzutami tak, żeby mogli powstrzymać każdy atak, bo przecież Sowieci muszą kiedyś zsiąść z wozów do potyczki. Chyba że i oni, jak poprzednio ten oddział ze Schwarzenbergu, będą woleli zawrócić, skoro tylko zauważą, że napotkali na poważny opór; dlaczego, myśli młody Egloffstein, Rosjanie jeszcze raz mają ryzykować życiem, kiedy przecież wojna już się dla nich skończyła. Tej nadziei czepia się przez chwilę; potem wzdryga się, włosy jeżą mu się na karku, a jelita kurczą konwulsyjnie, kiedy dobiega go dawno nie słyszany, a przecież tak dobrze znany, obrzydliwy gwizd i ogłuszająca detonacja, po której następuje cisza, a w niej słychać trzask łamiących się i rozpryskujących drzew. — O wiele za daleko — mruczy Stiilpnagel. — Wstrzelają się — mówi Egloffstein. — Bledziutko wyglądasz — mówi Stiilpnagel. — idź się wysrać. Ale kryj się, i żebyś mi tu zaraz wrócił, jesteś mi potrzebny. Cóż za wyrozumiałość, kucając myśli młody 276 Egloffstein, on pewnie też nie jest taki wesoły, jakiego udaje. I znów słyszy uderzenia pocisków, dwa, trzy, cztery, ten czwarty już blisko. Mimo to czuje się teraz nieco lepiej, wciąż kucając podciąga spodnie do góry i czołga się z powrotem do pozostałych. — A może — proponuje z wahaniem — może jednak się wycofamy. W tych lasach nigdy nas nie znajdą. — Wycofać się — mówi Stiilpnagel — a dokąd? I sądzisz — ciągle wskazując kciukiem na swoich ludzi — że oni by się jeszcze kiedyś zebrali do kupy? Mówiłem, i to od samego początku, że gdzie jest grupa bojowa Stulpnagla, tam są Niemcy. I tak zostanie. Kapujesz? Egloffstein nie odpowiada. Niemcy, myśli. Strzęp ziemi nazywany Schwarzenbergiem, a nawet i on do nich nie należy. I znowu gwizd, uderzenia; grudki ziemi opadają mu na plecy i hełm. A potem, na dalekim krańcu pola, widzi tyralierę strzelców; ustawieni w rzędy jak na defiladzie, kroczą naprzód, pistolety maszynowe gotowe do strzału, przed nimi oficer; brak tylko flagi jako wesołej barwnej plamy. Egloffstein rozgląda się wokół: z prawej i lewej kaemiści, obaj skierowali wzrok na Stulpnagla, który da znak pierwszego uderzenia ogniowego. Słyszy mruczenie Stulpnagla: — Niech jeszcze podejdą! — i znowu: — Niech jeszcze podejdą! — i Egloffstein myśli, mój Boże, ile leszcze, a potem: Teraz. Lecz oto radziecki oficer podnosi rękę i tyraliera staje. Cóż za cel, myśli Egloffstein i obraca się ilo Stulpnagla, czy nie da wreszcie znaku kaemi-siom; ale Stiilpnagel jakby skamieniał; tymczasem ladziecki oficer układa dłonie przed ustami w ro-d/aj tuby i zaczyna mówić, po niemiecku, ale / wyraźnie obcym akcentem. — Żołnierze niemieccy! 277 Wojna się skończyła, już dawno! Czemu jeszcze chcecie umierać i za co? Poddajcie się! Stulpnagel porusza się, zgrzyta zębami. — Zastrzelić mi tego faceta — mówi ochryple i dotyka Egloffsteina szpicrutą, niemal żartobliwie. — Tak, ty! — Żołnierze niemieccy, wojna się skończyła... — Cel! Egloffstein usłuchał rozkazu, ale ręka mu drży. — Spokojnie — upomina Stulpnagel. — Spokojnie celować, spokojnie nacisnąć spust! — ... czemu jeszcze chcecie umierać i za co? — Pal! Egloffstein czuje odrzut broni. Przed oczami mgła. — Strzał w komorę — mówi Stulpnagel. — Ten już nie będzie nam wygłaszał przemówień. Potem, nagle, Egloffstein znów widzi tyralierę, szeroko rozwiniętą, szarobrązowe postacie, podobne do wielkich lalek, wykonujące wielkie skoki na niewidocznych drutach, podchodzące coraz bliżej, nic ich nie może zatrzymać, na prawo i lewo od siebie widzi rzucających się do ucieczki żołnierzy, widzi gębę Stiilpnagla, krwistoczerwoną, wykrzywioną. A potem jest mu wszystko jedno, również on zwiewa, przez zarośla, kolce, które drapią mu twarz, pomiędzy pniami drzew, gałęziami, które go smagają, tylko uciec, uciec od Rosjan, uciec gdzieś daleko, gdzieś przecież musi być granica tego przeklętego Schwarzenbergu, gdzieś są Amerykanie; oddech ma gorący, pali go w płucach; szosa, skok na drugą stronę; potem strome podejście, płaskowyż, ostro opadająca skała, zawrotna przepaść, w dole rzeczka, srebrzysta, kamienny most, naprzeciw czworokątny namiot, flaga, obwisła w 278 bezwietrznej ciszy. Z drżącymi kolanami, czepiając się pęknięć w kamieniu, występów i korzeni, zręcznie opuszcza się w dolinę. A tam już ktoś stoi. — Młody pan Egloffstein — mówi Stulpnagel — ulotnił się z pola walki. Egloffstein czuje, jak głos więźnie mu w gardle. — Przecież nic... nic już... nie można było zrobić — mówi z trudem. — Ty psie — szpicruta Stiilpnagla drży. — Ty nędzny psie. Uciekłeś ode mnie. Mnie zostawiłeś na lodzie. I uderza. Cios trafia młodego Egloffsteina dokładnie w wargi, które natychmiast pękają; dziki ból, krew spływa mu do ust i na zewnątrz po brodzie. — Mnie — powtarza Stulpnagel — który cię wyciągnął z bagna, żywił i utrzymywał w czystości jak dziecko w pieluszkach. Czy to dla ciebie jasne? Egloffstein przytakuje. — Beze mnie zdechłbyś i zgnił. Dawno już byś zdechł i zgnił — powtarza Stulpnagel — jak twoja żydowska kurwa, którą także zdradziłeś. Ale mnie nie zdradzisz, mnie nie wydasz nikomu pod nóż. Mnie nie! Egloffstein znów przytakuje, mechanicznie. To że ten drugi mógł się porównać z Esterą i bać się z tego powodu, zaskoczyło go i całkowicie odebrało mu pewność siebie. — Zdezerterowałeś — mówi Stulpnagel — spod mojego boku. Zdezerterowałeś przed wrogiem. Chyba wiesz, czym się karze dezercję? Również i tym razem stosowne byłoby skinienie głowy, ale teraz młody Egloffstein nie może zrobić nawet tego. Groźba, choć przerażająca, ma w sobie coś śmiesznego: wojna się skończyła. 279 powiedział to także Rosjanin, którego zastrzelił, i nawet wojna Konrada Stiilpnagla przeciw rządowi Schwarzenbergu została zakończona przez ucieczkę jego oddziału; a jednak w słowach tego prymitywnego człowieka zawarta jest pewna hipnotyzująca siła, która zatrzymuje Egloffsteina, chociaż wie, że do mostu jest tylko piętnaście, najwyżej dwadzieścia metrów, a po tamtej stronie przed chwilą stanęło przed namiotem dwóch Amerykanów, zwabionych głośnością sceny, która tu się rozgrywa. — W przypadku krytycznej sytuacji wojskowej, która tu zachodzi — mówi Stiilpnagel — nie potrzeba sądu wojennego; wtedy decyduje dowódca. Egloffstein smakuje krew na języku, ohydna. — Wyrok brzmi: powieszenie — oznajmia Stiilpnagel — i ma być wykonany natychmiast. No już, idziemy. Egloffstein widzi grube paluchy i stryczek, który nagle się w nich znalazł; skąd ten facet to wziął, myśli, czyżby zawsze miał go przy sobie, i ilu już na nim powiesił. I wtedy pryska urok, nerwy znów reagują, Egloffstein kuli się, umyka przed ręką, która prawie już go chwyciła; ale potem czuje, jak prześladowca po niego sięga, i tym razem nie może mu się wywinąć, i zostaje rzucony na ziemię z taką siłą, że słyszy, jak kości trzeszczą mu w ciele. Widzi jeszcze podkuty gwoździami but, czarną kłodę zarysowaną na tle niebieskiego nieba, i chce się przekręcić na bok; za późno; z gardła dobywa mu się krzyk, ogłuszający ból przeszywa go od pachwiny po serce i potylicę; to, co następuje potem, trzaskające żebra, rozrywająca się nerka, pękająca skroń, wywołuje już tylko skomlenie. Mimo to jakaś część mózgu jeszcze pracuje. Dlaczego oni nie nadchodzą, ci z tamtej strony, stoj;f jak ofermy i śmieją się w kułak, nazista, któr> tratuje na śmierć innego nazistę, cóż to ich obchodzi. Potem wyłania się porucznik Lambert i kiwa na niego ręką; ale on nie jest zdolny się poruszyć, a Lambert znów się rozpływa i niknie we mgle. Potem, jak długo, pozostaje niepewne, Lambert jednak znów się pojawia; pochyla się nad nim w oliwkowym uniformie; ale poza tym wszystko jest białe, ściany pomieszczenia, łóżko szpitalne, gaza opatrunków, kitel człowieka, który stoi z założonymi rękami i poważnie mu się przygląda. — Zadawanie pytań w ogóle nie ma sensu. — Człowiek w białym kitlu zwrócił się do Lamberta. — Wątpię, by był przytomny, a gdyby nawet był, to raczej nie mógłby mówić. Wszystkie wnętrzności, jakie człowiek w sobie nosi, są u niego zniszczone, przecież panu wyjaśniałem; to cud, że jeszcze tli się w nim życie. — Ale on mnie widzi — sprzeciwia się Lambert. — Mam nawet wrażenie, że mnie poznaje. W tym punkcie Egloffstein przyznaje mu całkowitą rację. Sam jest zdumiony tą absolutną jasnością, z jaką świat prezentuje się w jego głowie: biały lekarz, i amerykański porucznik, i Estera, która nie wiedzieć czemu, nosi na swych ciemnych włosach biały, nakrochmalony czepeczek. Lambert patrzy nań błagalnie i woła półgłosem, lecz bardzo dobitnie: — Egloffstein! Egloffstein porusza wargami. Lambert pochyla się, trzyma ucho tuż przy opuchniętych, pokrytych zakrzepłą krwią ustach młodego Egloffsteina. — Estera... — mówi Egloffstein, całkiem wyraźnie. — Estera! — wykrzykuje radośnie Lambert. Czy pan to słyszał, doktorze, on mnie rozumie, wic, czego od niego chcę! 280 281 Egloffstein znów porusza wargami, ale wydobywa tylko rzężenie. — Zastrzyk, doktorze! — żąda podniecony Lambert. — Cokolwiek! Musimy utrzymać go przy życiu, to przecież musi być możliwie, przynajmniej jeszcze przez chwilę! Egloffstein widzi, że Estera podeszła do jego łóżka i spogląda nań z góry, pełna współczucia, chyba też pocieszająco, albo nawet z miłością do niego, na którą, Bóg mu świadkiem, wobec niej nie zasłużył. — Estero... — szepcze. Lambert jest coraz bardziej podekscytowany. Człowiek w białym kitlu wydaje jej jakieś polecenia. — Estera Bernhardt, tak jest! — Mówi pośpiesznie i zbyt głośno, może po to, żeby chłopak jeszcze go usłyszał, jeszcze mu odpowiedział: — Więc pan ją znał, gdzie ona jest, co pan o niej wie, niechże pan mówi, bardzo pana proszę! Egloffstein widzi, jak Estera się od niego oddala, za chwilę, biała, rozpłynie się w bieli pomieszczenia. Jeszcze raz zbiera siły, zmusza się do zaczerpnięcia oddechu, głęboko, głęboko, oddech; ukłucie przeszywa mu serce; ból, całkiem nowy, całkiem inny, nie do zniesienia. — Estero! Nawet lekarz się przestraszył; siostra, już w drzwiach, odwraca się gwałtownie. Lambert podrywa się. — Niechże pan coś zrobi, doktorze! Oczy młodego Egloffsteina zamieniły się w masę perłową. — Ale przecież dopiero co...! — Lambert dostrzega nieważność swojego protestu i milknie. Siostra przesuwa umarłemu ręką po oczach; wygląda to niemal jak pieszczota. 25 Viebig był pomocny. Viebig głosował także za jego wnioskiem, a mianowicie, że powinno się podjąć próbę zabezpieczenia dalszej administracyjnej samodzielności nie zajętego do tej pory obszaru Schwarzenbergu i wszczęcia rozmów w tym duchu z kompetentnymi przedstawicielami amerykańskich jak i radzieckich władz okupacyjnych. A później, kiedy wszystko zdawało się beznadziejne i on, było już po północy, siedział przy stole w pokoju swoim i Pauli, oddając się posępnym myślom i patrząc na leżący przed nim czysty arkusz papieru, Viebig zastukał do drzwi i powiadomił go szeptem, że jeszcze tej nocy odejdzie do Auerbach pociąg towarowy, trzy wagony pełne rozmaitych produktów przemysłowych; w nocy dlatego, żeby pociągu nie szturmowały gromady ludzi, poszukujących jakiegoś środka transportu w kierunku amerykańskiej strefy okupacyjnej, gdzie czarny rynek ponoć mlekiem i miodem płynie, i czy on, Wolfram, nie chce pojechać tym pociągiem, dałoby się to w każdym razie zorganizować. Miał wrażenie, że w dobrodusznych szarych oczach Viebiga dostrzega rozbłysk przebiegłej iskierki, ale to mogło być również odbicie mętnie migoczącej żarówki w przedpokoju mieszkania wdowy Stolp. Późniejsza decyzja, by przyjąć ofertę Viebiga, sprawiła mu mniej trudności niż usiłowanie wytłumaczenia Pauli, która oczywiście nie spała, dopóki on nie zasnął, że musi wyjść, z ważnych powodów i tylko na krótko, i że na pewno wróci i nie powinna się niepokoić, jakże mógłby ją porzucić, skoro ją kocha, najgoręcej i bardziej, niż można wyrazić słowami. To wszystko, Yiebig dawno już 2X3 sobie poszedł, mówione powoli, dobitnie, z uśmiechem, jeśli akurat nie używał warg do artykulacji, z wyrazistą mimiką i wymownymi gestami rąk, ty, ja, my oboje, i wciąż to dręczące pytanie: czy go rozumiała? Czy naprawdę rozumiała, czy też, powodowana swoimi lękami, padnie mu do nóg, wykrzykując coś niezrozumiale na poły zwierzęcym głosem, wprawiając w przestrach i złość matkę i córkę Stolp oraz nadbiegających sąsiadów? Ku jego zdumieniu nic podobnego się nie stało, tylko coś o wiele gorszego: milczące przerażenie, tak jakby jej szeroko otwarte oczy widziały nieszczęście, wobec którego była bezsilna; usta otworzyły się jej niby do wycia skargi, która pozostała jednak przerażająco bezdźwięczna, i chwyciła się za gardło z wszelkimi oznakami dławienia się. Wziął ją w objęcia. Przycisnęła się do niego, jej ciało było uosobieniem paniki, a on poważnie zadawał sobie pytanie, czy cokolwiek na świecie, włącznie z Republiką Schwarzenberg, warte było zadawania człowiekowi takich cierpień, nawet istocie tak otępiałej, nierozumnej. I w trzech czwartych był już zdecydowany wziąć ją z sobą, chociaż to musiało mu utrudnić wykonanie zadania, jakiego sam się podjął; lecz wtedy zwiotczała; serce, którego szaleńcze bicie uczuł poprzez jej pierś, uspokoiło się, i przycupnęła na brzegu łóżka, z obojętnym, żeby nie powiedzieć nieczułym spojrzeniem; potem uniosła rękę, a jej palce poruszyły się lekko, jak u dziecka, któremu powiedziano: zrób pa-pa. Na zewnątrz iskry ulatywały w ciemność. Jeżdżono na złym węglu, i tak dobrze, że zostały przynajmniej resztki zapasów. Przysiadł na drewnianej ławeczce w kabinie drużyny pociągowej, która przypominała budkę dla szpaków i przyle- 284 piona była na wysokości dachu do tylnej ściany ostatniego wagonu; spoglądał przez maleńkie o-kienko na szyny prześlizgujące się pod nim w dal, ich srebrny kolor zabarwiony był czerwonawo w odblasku tylnych świateł pociągu. Piętka chleba, którą Viebig wetknął mu tuż przed odjazdem, była zjedzona; racja kolejarska, powiedział Viebig, więcej nie ma; ale zatroszczył się o prowiant na drogę, dobry człowiek, dbały także o innych, i jeszcze w ostatniej minucie wyjaśnił mu przyjaźnie szczerząc zęby, dlaczego na posiedzeniu głosował za jego, Wolframa wnioskiem: z powodu znaczków, bo własne znaczki, bardziej jeszcze niż wszelki rząd, tworzą własne państwo, a z własnym państwem człowiek się nie rozstaje, przynajmniej nie tak ni stąd, ni zowąd. Wolfram zachichotał w duchu. W gruncie rzeczy logika Viebiga nie była gorsza niż ta, którą musiał zaprezentować, improwizując odpowiedź towarzyszowi Bornemannowi, kiedy ten, jako burmistrz, powiedział im o informacji strony radzieckiej, która zresztą nie została jeszcze przekazana drogą urzędową: Komitet Wykonawczy tutejszego miasta i jego podkomitety w różnych miejscowościach powiatu Schwarzenberg oraz miasta wydzielonego Aue mają się przygotować do rychłego przekazania swych spraw radzieckiej władzy okupacyjnej, co oznacza, że wszelką własność publiczną, ruchomą jak i nieruchomą, a także akta i inne papiery należy doprowadzić do porządku w celu przejęcia ich przez komendanturę, a cały zatrudniony personel ma pozostawać do dyspozycji na swoich stanowiskach. Ten krzepiąco biurokratyczny język, w którym bez wielkiego trudu rozpoznał lekko zagmatwane zwroty Reinsiepego, wywarł na obecnych 285 odpowiednie wrażenie; część towarzyszy słyszalnie odetchnęła z ulgą: tutaj zabrali się wreszcie do dzieła prawdziwi ludzie administracji, ludzie, którzy nauczyli się rządzenia, a nie tacy dyletanci jak oni, którzy najpierw musieli ostrożnie wypróbować każdy krok, nim go uczynili; a że to właśnie radzieccy przyjaciele mieli teraz wziąć sprawy w swoje ręce, uspokoiło ich w sposób szczególny; oni reprezentanci świata przyszłości, uchronią ich przed wszelkimi niebezpieczeństwami, które, mając swe źródło w krwawym jeszcze wczoraj, zagrażały pokojowej odbudowie dnia dzisiejszego. A poza tym znajdą chyba uznanie za swoje dokonania, widoczne dla każdego przychylnego oka, bo w końcu ustrzegli powiat Schwarzenberg przed chaosem i katastrofą w tym strasznym, bezpańskim czasie; kiedy przybędzie komendantura, będzie można, mimo wszystkich spowodowanych wojną braków i szkód, ofiarować jej do pewnego stopnia zorganizowaną społeczność. Pociąg zaczął zwalniać, a w końcu zatrzymał się szczękając buforami: czyżby już granica? A może pojazd został zatrzymany przez jakichś uzbrojonych ludzi? Czy kogoś szukano? Może właśnie jego? Ale nic się nie stało; tylko człowiek w usmarowanym olejem kitlu przeszedł wzdłuż pociągu stukając młotkiem w kilka kół, a z lokomotywy rozbrzmiewało w noc ciche sapanie kotła. Potem łoskot; pociąg znów ruszył. Napięcie chwili opadło; lecz to inne, z głębi brzucha, pozostało, gdyż to, czego się podjął, było w najwyższym stopniu ryzykowne, akt rozpaczy, który, trzeźwo rzecz biorąc, niewiele mógł przynieść, a na dodatek był sprzeczny z wszystkimi regułami demokracji, której zawsze tak pryncypialnie się domagał. Rozsądek. Reinsiepe był rozsądkiem, Reinsie-| 286 pe, który w dygresji do swojego głosu w dyskusji zauważył, że konstytucja Schwarzenbergu, nad którą towarzysz Wolfram pracował z takim oddaniem, teraz niestety pozostanie chyba utopią, choć można by naturalnie spróbować to i owo zachować w pamięci jako nić przewodnią dla przyszłości, którą obecnie należy widzieć w szerszych ramach. Rozsądek, myślał Wolfram, nakazywał, żeby nie atakować olbrzymich skrzydeł, które obracał wiatr historii, nie trzymać się kurczowo baśniowej krainy, która jakimś sposobem wynurzyła się z chaosu wydarzeń ostatnich dni wojny. A mimo to, i wbrew wszelkiemu rozsądkowi, przeciwstawił się; wstał, co nie było przyjęte w czasie porannych narad, i usiłował tłumaczyć, że jeśli idzie o Schwarzenberg, nie można już mówić 0 utopii; oni, wszyscy tu zebrani, stworzyli fakty, a faktów nie da się tak po prostu wymazać; przedmiotem dyskusji nie jest jakaś utopijna idea, która może być bardziej lub mniej pociągająca, gdyż, jak wiadomo, właśnie to wyjaśnili sobie już wówczas, gdy spotkali się w Domu Robotnika w Bermsgriin 1 postanowili utworzyć Komitet Wykonawczy, do którego wszyscy tutaj należą; omówić należy raczej kwestię, czy to, co do tej pory stworzyli, warte jest zachowania czy nie, i jeśli odpowiedź będzie pozytywna, co należy uczynić, by to zachować. Oczywiście był świadom, że jego argumentacja zawierała porządną dawkę demagogii; żaden z siedzących wokół stołu członków Komitetu, ani towa-i/ysz Schlehnbusch z bratem i siostrą Borneman-nami, ani Kadletz i Kiessling, ani nikt inny nie mógł przecież przyznać, że jego najuczciwsze uczu- i ia i najlepsze myśli, które tak hojnie zainwestował, że wszystkie starania i cały wysiłek mają być pozbawione sensu i są nie na miejscu. Ale przecież 2X7 towarzysz Reinsiepe również posłużył się najbardziej bezwstydną demagogią, wciąż dotykając tęsknoty tych biednych ludzi za zwolnieniem z odpowiedzialności, której nigdy nie pragnęli dźwigać, i dźwięcznym głosem, który wyostrzało jeszcze szyderstwo, zapytywał towarzysza Kiesslinga, czy pod schwarzenberską flagą, może z wymalowanym herbem miasta lub sylwetką wieży zamkowej, jak na naszych znaczkach, zamierza poprowadzić swoich ludzi przeciw sławnej armii radzieckiej, zwłaszcza po tym, jak na dodatek jednym jedynym uderzeniem rozbiła oddział hauptmanna Stiilpna-gla, przed którym my, co chyba mamy jeszcze dobrze w pamięci, niestety zmuszeni byliśmy ustąpić. A potem, myślał Wolfram, była jeszcze bezradność towarzysza Bornemanna, kiedy się do niego zwrócił i z błagalnie uniesionymi rękami zapytał, czego on właściwie chce: żeby się przeciwstawili całemu światu, Amerykanom i Rosjanom, tylko dlatego, że przez jedną wiosnę bawili się w ratuszu w Schwarzenbergu w rząd? Fakt, że potem w ogóle jeszcze potrafił zapewnić sobie posłuch, był prawdziwym cudem, który należało przypisać owej wytrwałości, jaka tkwiła w nim pomimo od dawna niezbyt odpornej konstytucji i nawet w najbardziej beznadziejnej sytuacji nie pozwalała mu pogrążyć się w rozpaczy. Niech nie uważają go za dzieciaka, zawołał przeciw poirytowanemu wzruszaniu ramionami i gwarowi głosów, w których przebijała niechęć: wprawdzie zajmował się naukowo utopiami i utopistami, a wielkie marzenia ludzkości i idee lepszego, sprawiedliwszego porządku zawsze go poruszały i pobudzały, lecz to w żadnym razie nie czyni go jeszcze fantastą, który nie chce widzieć realnego świata. 288 '•l--V. Realnością bowiem są me tylko decyzje mocarstw i rozkazy ich wojskowych, również Republika Sch-warzenberg jest rzeczywistością, i to być może, rzeczywistością, która mogłaby być interesująca właśnie dla tych mocarstw i ich przyszłej polityki niemieckiej; dlatego obstaje przy tym, żeby Komitet Wykonawczy natychmiast przystąpił do podjęcia niezbędnych kontaktów z odpowiednimi placówkami aliantów i przeprowadził niezbędne rozmowy, w każdym razie jeszcze zanim wkroczą wojska i zdeptane zostaną idee, które zaczęły kiełkować na ziemi Republiki w okresie jej samodzielności. Kiedy zamykał oczy, by nie patrzeć na rozchwiane cienie drzew, przesuwające się przed o-kienkiem kabiny, widział przed sobą twarz Rein-siepego, studium gniewnego wzburzenia. Wkroczenie wojsk!, zżymał się. Deptanie kiełków! To może od razu grabieże, mordy, podpalenia, gwałty, cała ta litania doktora Goebbelsa! Tak jest! Ku swemu najgłębszemu rozczarowaniu musi stwierdzić, że ze słów zwykle myślącego w sposób tak klarowny i wyważony towarzysza Wolframa przemawia nagle postawa niewątpliwie antyradziecka, albowiem o jakież to inne mocarstwo może chodzić w wypadku przyszłego wkroczenia, i, to także trzeba raz wreszcie otwarcie powiedzieć, taka postawa członka Komitetu Wykonawczego, który nie bez kozery określa się mianem antyfaszysty, jest po prostu niegodna i nie może być tolerowana, ponieważ bezpośrednio służy imperializmowi; co się zaś tyczy jego, komunisty Reinsiepego, to nie rozumie, jak człowiek, który dzięki bohaterskiej ofensywie Armii Radzieckiej sam został uwolniony z celi śmierci narodowosocjalistycznego więzienia, mógł 289 w ciągu niewielu miesięcy tak całkowicie zapomnieć komu, zawdzięcza ocalenie i odpłacić taką niewdzięcznością. Ponad stukotem kół wciąż jeszcze brzmiał mu w uszach ton tej denuncjacji, przemądrzałe drżenie głosu Reinsiepego, falset oburzenia. A on miał tylko pustkę w mózgu, nie chciało mu przyjść do głowy nic, nic dobitnego, czym mógłby krótko wykazać absurdalność tego potoku nienawistnych słów. Jedyne, co przyszło mu do głowy i zaprzątało go przez kilka minut, to pytanie: kiedy to już przeżyłem? A potem sobie przypomiał: ten oskarżyciel wówczas, żądający jego śmierci pod skąpym upierzeniem orła na szarej, wapnowanej ścianie sali sądowej. Pociąg znów stanął. Na moście ponad rzeczką ciemna postać na tle świtającego już zielonkawo nieba, wartownik w hełmie, żarzący się papieros w ustach. Kiwnął tylko ręką: jechać dalej. Starczyło mu jeszcze sił, by porządnie sformułować swój wniosek. Trzy głosy za, jego, Kadletza, Viebiga, reszta przeciw. A teraz, wbrew woli większości, jechał do Auerbach, by wydrzeć swą utopię zagładzie. Obce miasto, z obcymi drogowskazami, na pobielonym drewnie czarne skróty, których nic rozumiał, bo odnosiły się chyba do jednostek armii amerykańskiej, potem jednak taki, który znał, A MG, American Military Government. Bolały go kości, wytrzęsione nocną jazdą, bezsenność paliła w oczy, kilkakroć przyłapał się na tym, że idąc przez ciche ulice wczesnego poranka zaczyna się zataczać. Obcy, pomyślał, jak bardzo wrażenia człowieka i jego odczucia dopasowują się do pojęciowego obrazu, jaki w sobie nosi: tu był, wyrosły w tak krótkim czasie, Zachód. I pomyślał równo- 290 cześnie, używając ulubionego przysłówka towarzysza Reinsiepego, jeszcze, jak również Republika Schwarzenberg, jeszcze; kimże był, że ośmielał się przeciwstawiać temu „jeszcze", od kiedy to człowiek robi historię w pojedynkę, przecież nawet najwięksi i najsławniejsi zostali jedynie wyniesieni na powierzchnię przez siły, których podłoże wciąż jeszcze nie zostało zbadane, i czy nie byłoby lepiej, żeby zawrócił, póki czas, tutaj, tak czy inaczej, zostanie tylko wyśmiany, w swoich wymiętych spodniach i z szarym brzegiem kołnierzyka przepoconej koszuli: to raczej nie był urzędowy strój ambasadora niezależnego państwa. Lecz w tym momencie ktoś klepnął go w ramię, sergeant i kolekcjoner aparatów fotograficznych, który, zdawało się, już tak dawno temu pojawił się w Schwarzenbergu z porucznikiem Lambertem, a teraz odezwał się zbyt głośno: — Well, well, well! Więc jednak! A gdzie jest young lady? Co rzekłszy, przeprowadził go obok kilku wojskowych ciężarówek, na które właśnie ładowano rozmaite meble i obrazy, walizki, kosze, pliki papierów i inne klamoty, potem w górę po schodach, przez korytarz, gdzie pół tuzina cywilów pchało barokowy stół, do drzwi, które bezceremonialnie otworzył nogą. — Lieutenant, sir — oznajmił — proszę spojrzeć, kogo my tu mamy. Lambert rzeczywiście zdawał się cieszyć. — Ledwie pan zdążył, panie Wolfram — przywitał go. — Pojutrze już by nas pan nie zastał. — A potem spojrzenie, z pytająco uniesioną brwią. — Przyszedł sam — zauważył Whistler. Lambert zapalił papierosa. — Cóż, to pańska sprawa. Mogę zresztą pana zrozumieć. Człowiek 291 niechętnie się obciąża, zmierzając ku nowym brzegom. Sergeant pokaże, gdzie może pan spać. Wolfram czuł się pokonany, nim jeszcze mógł zacząć mówić. I jednocześnie upokorzony, on, który zamierzał wystąpić jako rzecznik nowej przyszłości: nie był niczym więcej, jak tylko uciekinierem, któremu przydzielono miejsce do spania. — Jeszcze coś? — zapytał raptem Lambert. Dym z papierosa Lamberta, który wciągnął w płuca, przyprawił Wolframa o lekki zawrót głowy. — Myli się pan, lieutenant — powiedział z trudem. — Nie mam zamiaru sprawiać panu kłopotu. — Kłopot — powiedział Lambert. — Musimy odtransportować kilkaset osób takich jak pan. — Usiłowałem już panu wyjaśnić, lieutenant — Wolfram sięgnął po najbliższe krzesło i usiadł, nie czekając na zaproszenie — że nie przyszedłem, by z panem dokądkolwiek wyjechać. Lambert uniósł głowę. — W takim razie po co? — Ze względu na egzystencję tego Schwar-zenbergu, wobec którego również pan, jeśli się nie mylę, okazał kiedyś coś w rodzaju zainteresowania. Lambert zamyślił się. — I sądzi pan — zapytał w końcu — że warto jeszcze się tym trudzić? — Czy inaczej podjąłbym się podróży do Auerbach? — A pańscy przyjaciele w tym... jak to pan nazwał?... Komitecie Wykonawczym też są pańskiego zdania? Wolfram nie odpowiedział. — No więc — powiedział Lambert — sam pan widzi. Wolfram potarł czoło. Jak wyjaśnić temu człowiekowi, pochodzącemu ze świata, gdzie obo- 292 wiązywały zupełnie inne miary, co działo się w głowach ludzi w Schwarzenbergu? — Moi przyjaciele w Komitecie Wykonawczym — wyjaśnił wreszcie, ważąc każde słowo — w szczególnej sytuacji, która wyniknęła z nie znanych mi szczególnych okoliczności... — Sergeant — przerwał mu Lambert — proszę nam przynieść kawy. I sandwicza dla naszego gościa. — I znów do Wolframa: — Mógłbym panu to i owo o tych okolicznościach powiedzieć, ale nie na wiele by się to panu zdało. Wolfram wyprężył się. — W każdym razie moi przyjaciele działali w tej szczególnej sytuacji całkowicie słusznie, kierując się zapewne instynktem, który, jak przypuszczam, ma korzenie w ich klasowym położeniu. Ale posiadanie takiego instynktu jeszcze nie daje człowiekowi zdolności stałego rozpoznawania również szczególnych perspektyw, politycznych i innych. — A jaka — zapytał Lambert, gdy Whistler nalewał kawę i podsuwał awansowanemu do statusu gościa Wolframowi kanapkę — jaka byłaby pańska szczególna perspektywa w tym wypadku? — Schwarzenberg jako laboratorium. — Wolfram wdychał zapach kawy, popijając ją małymi łykami. — Jako laboratorium służące wytworzeniu autentycznej demokracji. — U tych Niemców? — Ci Niemcy sami się zmienią w toku procesu. Lambert machnął ręką. — Ale ci Niemcy będą żyli przez nie dający się przewidzieć czas w okupowanym kraju, w podwójnie okupowanym, z jedną władzą komenderującą tak, a drugą siak. — Właśnie dlatego — powiedział Wolfram — to laboratorium. 293 — A w jakim kierunku poszłyby pańskie eksperymenty? Wolfram zawahał się. — Zrobiliśmy początek, i to wcale nie najgorszy. — Pan jest socjalistą? — Napisałem — uśmiechnął się Wolfram -— studium porównawcze systemów utopijnych. — Utopia — powiedział Lambert — kraj Nigdzie. — Wstał, podszedł do okna i wyjrzał na zaniedbany trawnik, na którym stara kobieta skubała pokarm dla królików. — A nawet gdyby pański projekt można jakoś zrealizować — ciągnął wreszcie dalej — to kto ma go wesprzeć? Niech pan nie zapomina, że ta mała Republika, w której dostrzega pan takie możliwości, istnieje tylko dlatego, że po jednej stronie waszych granic stoją Rosjanie, a po drugiej my: my zaś jeszcze tylko przez dwa dni. — Zwróciłem się więc pod niewłaściwy adres — powiedział zmęczony Wolfram. — Lieutenant, sir! — Sergeant Whistler miał naraz w ręku srebrną monetę, podrzucił ją do góry, chwycił zręczną dłonią jeszcze w powietrzu i oznajmił: — Awers! Lambert, jakby właśnie przebudził się z transu, przemógł się i zbliżył do Wolframa. — Przecież to pan, jeśli sobie dobrze przypominam, szanowny panie, mianował mnie stróżem brata mego. No dobrze, spróbowałem swoich sił w tym fachu, próbowałem ocalić pański Schwarzenberg. Interweniowałem w głównej kwaterze korpusu w Lipsku, gdzie przemawiałem do kompetentnego człowieka niczym złotousty, szkoda, że pan mnie nie słyszał. Majorze Pembroke, powiedziałem, jest jeszcze ten Schwarzenberg. Schwarzenberg, zapytał, gdzie to leży? A przecież już raz dokładnie mu to 294 wyjaśniłem, ale to inna historia. Ten Schwarzenberg, mówiłem majorowi Pembroke'owi, nigdy nie został zajęty, a on powiedział, to niechże pan go każe zająć, i może faktycznie powinienem był go wziąć za słowo i wkroczyć z sierżantem Whistlerem do waszego ratusza i wciągnąć na wieży zamkowej nasz gwiaździsty sztandar, ale przecież wiedziałem, że tak czy inaczej wkrótce będziemy musieli zwinąć manatki, i ten moment właśnie nastąpił. Teraz, panie Wolfram, pozostaje panu już tylko apel do Sowietów, radzę zwrócić się do majora Bogdanowa, bo z nim też rozmawiałem o waszej miniaturowej Arkadii; rozumie pan zatem, jakiego ma we mnie przyjaciela. Uważam się za przewodniczącego Towarzystwa Przyjaźni Schwarzensbersko-Amerykań-skiej, ale stowarzyszenie to pozostaje niestety tylko na papierze, i obawiam się, że i ten papier bardzo szybko przeminie z wiatrem i zostanie zapomniany; proszę więc pójść do majora Bogdanowa, on jest w Annabergu, zna go pan chyba, dam panu sierżanta Whistlera, który odwiezie pana do waszej granicy; więcej niestety nie mogę dla pana zrobić, a gdyby pan kiedyś dowiedział się czegoś o Esterze Bernhardt, to proszę mi dać znać. Wolfram, przytłoczony nagłym potokiem informacji, rad i żądań, próbował uporządkować myśli. Gdyby Whistler nie klepnął go w ramię, nie usłyszałby jego: — Come on, mister! — podniósł się więc ociężale i wykonał ruch ku Lambertowi, żeby jeszcze uścisnąć dłoń temu człowiekowi, który, mimo cynicznego sposobu bycia i demonstracyjnie okazywanej powierzchowności myślenia zdawał się mieć bardzo wrażliwą skórę; ale ten był już na nowo zajęty opróżnianiem szuflad biurka i wyrzucaniem do kosza całych plików akt. Whistler nie był rozmowny. Obsługując kie- 295 rownicę najczęściej tylko dwoma palcami, ograniczał swoje komentarze do stanu szosy, który wystarczająco dobrze określił kilkoma najwulgar-niejszymi zwrotami z żargonu armii amerykańskiej. Tylko raz zwrócił się wprost do swojego pasażera i mówił zrazu w powolnej niemczyźnie, póki Wolfram nie dał do zrozumienia, że trochę zna angielski, o miłej, ale tak ciężko doświadczonej przez los young lady, i prosił Wolframa, żeby na nią uważał; najgorsze jest to, że zdziczałe obyczaje, które niesie z sobą wojna, nie poprawiają się błyskawicznie w dniu, w którym znów umilkły działa, lecz panują jeszcze długo potem; on sam też dosyć musiał się napatrzeć na okropności, więc z całego serca życzy young lady, która jest taka bezradna, żeby zostały jej oszczędzone dodatkowe cierpienia. Kiedy potem pojawił się most graniczny, a z boku złożony już do połowy wielki namiot, Whistler zatrzymał jeepa i z delikatnością, której Wolfram nigdy by się nie spodziewał po tym grubokościstym dryblasie, położył mu rękę na ramieniu i rzekł: — Powodzenia, chłopie. Przez most szedł bardzo wolno, raz nawet przystanął, żeby popatrzeć na wodę, która perliście spływała po wyokrąglonych kamieniach. Szosa na drugim, schwarzenberskim brzegu była zalana słońcem, ale potem ogarnie go cień lasu. Potem zobaczył zasłonięty do tej pory krzakiem kamień kilometrowy, a na nim przycupniętego towarzysza Reinsiepego, który wielką białą chustką ocierał sobie pot z czoła. Reinsiepe pomachał mu ręką, poczekał, aż się zbliży, i uśmiechnął się doń. — Dokąd wiedzie droga, wędrowcze? Wolfram zastanawiał się, czy to raczej nie on powinien zapytać, jak to się stało, że towarzysz 296 Reinsiepe akurat o tej porze znalazł się przy tym właśnie kamieniu, ale dokładnie w tym momencie spomiędzy drzew wyszedł kapitan Workutin, z czapką zsuniętą na ucho i szeroko rozpiętym pod szyją kołnierzem, i Wolfram zdecydował, że chyba nie opłacało się już zadawać tego pytania. — No więc? — Workutin zamrugał oczami, jakby raptowne światło zadawało ból jego zaczerwienionym oczom albo był pijany. — No więc? Był pan z wizytą u Amerykanów, towarzyszu Wolfram? Zaprzeczanie nie miało wielkiego sensu, pomyślał Wolfram i wiedział, że obaj, Reinsiepe i kapitan, ocenią jego milczenie jako przyznanie się. Pragnął tylko, żeby to niemiłe uczucie, które owładnęło nim już na moście, nie skupiło się akurat w żołądku; bardzo by nie chciał znów tak szybko stracić pasztetu z wątróbek z amerykańskiej racji polowej, którą dał mu podczas jazdy Whistler. — Tak — powiedział Workutin — był więc pan u naszych dzielnych sojuszników. A dokąd zamierza się pan udać teraz? — Do majora Bogdanowa — powiedział Wolfram, starając się zachować spokój. — A ponieważ wydaje mi się, że tam, na końcu leśnej drogi rozpoznaję pański pojazd, towarzyszu kapitanie, może będzie mi pan mógł pomóc w dotarciu do niego tak szybko, jak to możliwe. Usta Reinsiepego rozciągnęły się w wyrazie ubolewania, a Workutin powiedział: — Towarzysz major Bogdanów nie jest już do pańskiej dyspozycji, przykro mi, towarzyszu Wolfram. Nasz Kiry! Jakowlewicz... — Workutin przybrał ton żałosny i zaczął się zacinać, jak gdyby dla usprawiedliwienia smutnego faktu musiał szukać słów: — a jeszcze go 297 ostrzegałem: lepiej zrobić to za jednym zamachem... i usiłowałem temu zapobiec... potem jednak postawił na swoim... towarzysze ze Schwarzen-bergu, oświadczył w sztabie, ufają władzy radzieckiej... i tak poległ... jako bohater, radziecki bohater... można by rzec, już w następnej wojnie, przeciw najemnikom imperializmu... Wolfram przełknął ślinę. Nie, zachowa zimną krew, nie okaże słabości, nawet jeśli nie pozostało już nic, żadna nadzieja, chyba że nadzieja na inny Schwarzenberg, gdzieś w innym miejscu, który będą musieli zbudować inni ludzie, w innym czasie. — Mimo to weźmiemy pana ze sobą, panie Wolfram — powiedział Reinsiepe, wstając z kamienia i lokując się po jego prawej stronie. Wolfram poczuł palce, które zamknęły się wokół jego przegubu jak żelazne kajdanki, i zapytał: — Dokąd, jeśli wolno wiedzieć? — i usłyszał odpowiedź Workutina: — Mielibyśmy do pana jeszcze kilka pytań, towarzyszu Wolfram — i zobaczył krótką, piegowatą rękę kapitana, chwytającą go za drugi przegub, i, chcąc nie chcąc, musiał pójść z nimi, został zawleczony do sztabowego samochodu na końcu leśnej drogi i wepchnięty do środka, przy czym otarł sobie piszczele do krwi o stopień pojazdu, i usłyszał rozkaz Workutina: — Paszli! — i poczuł pchnięcie w plecy, kiedy samochód ruszył z miejsca, i najchętniej krzyczałby na cały głos „Pomocy!" lub coś innego, ale to nie miałoby sensu, straciłby tylko siły, na co nie mógł sobie pozwolić, a potem usłyszał głos Reinsiepego: O Justynę Egloffstein niech się pan nie martwi, towarzyszu Wolfram, już ja się nią zajmę. 26 Taśma Kadletza: Trzy czołgi i pól kompanii piechoty Przyjdą z połową kompanii piechoty i trzema czołgami, powiedziała Tatiana, i tak faktycznie było; tyle że fizylierzy zajechali stłoczeni na ciężarówkach, niebezpiecznie kołyszących się zdobycznych wozach, z których żaden nie był podobny do drugiego; prowiant i ekwipunek przybyły po kilku godzinach, na zarekwirowanych chłopskich furmankach, ciągniętych przez zarekwirowane chłopskie konie. Dzień wcześniej byli na miejscu wysłannicy kwatermistrzostwa, dwóch młodszych oficerów, którzy wielokrotnie sprzeczali się, czy to lub inne oznaczenie na ich mapie Schwarzenbergu jest nadal ważne czy nie, i za każdym razem dochodzili do zgody, sekwestrując dla armii wszystko, co było na mapie podkreślone, zaznaczone krzyżykiem lub jakoś inaczej. Przez noc wszystkie te budynki trzeba było opróżnić, a dla mieszkańców i użytkowników znaleźć pomieszczenia zastępcze, przez co powstało okropne zamieszanie, które nikomu, a już zwłaszcza członkom Komitetu Wykonawczego nie zostawiło czasu na jakieś rozważania; na szczęście po północy przypomniałem sobie jeszcze, że musimy udekorować flagami przynajmniej ratusz, i naprawdę wzruszająca była przestraszona twarz towarzysza Bornemanna, gdy zwróciłem uwagę na ewentualne skutki naszego zapominalstwa, i jego 299 powiewające ramiona, kiedy odbiegał żeby wszcząć konieczne przygotowania; następnego ranka, żeby już uprzedzić fakty, czerwone flagi powiewały nie tylko nad wejściem do ratusza i na czekanowatej wieżyczce, która wieńczy dach tej budowli, nie, również urząd landrata, co w pośpiechu zarządził pan Wesseling, budynek sądu, zamek, szkoła realna z lazaretem Wehrmachtu, poczta i piwnica ratuszowa powiewały flagami, nawet z okien sporej, jak na moje wyobrażenia, liczby domów prywatnych zwisały, umocowane na gzymsie lub na drzewcu, czerwone chorągwie, wiele z nich ze zdradziecką ciemną plamą pośrodku, śladem dawniejszego białego kręgu ze swastyką. Gorączkowa krzątanina nocy, i to było w tym dobre, wytłumiła wszelkie inne emocje; nie było okazji i czasu na smutek, ani na żal, ani też na obawy przed bliższą i dalszą przyszłością; dopiero kiedy szedłem ciemnymi ulicami do domu, uświadomiłem sobie, że było coś jeszcze, coś przykrego, dręczącego, co zresztą przytłumiła nocna bieganina. Teraz jednak nie dało się już dłużej tego pomijać: brakowało jednego z nas, człowieka, który wprawdzie nie zawsze włączał się praktycznie w nasze działania, ale prawie nigdy go nie brakowało — Wolframa. Za to tym bardziej widoczny był towarzysz Reinsiepe; od kiedy właściwie? Mniej więcej od południa; wszędzie się czymś zajmował, w przedpokoju towarzysza Bornemanna w ratuszu, na dworcu u Viebiga, na naradzie z towarzyszem Kiesslingiem, w willi Munchmeyera, która, jak się dowiedziano, na pewno miała być zasekwestro-wana przez przyjaciół, a nawet, jak mówiono, złożył krótką wizytę landratowi Wesselingowi. Postanowiłem zatem, mimo opuchniętych stóp 300 i zmęczenia, które mocno czułem w kościach, zapukać najpierw jeszcze do drzwi plebanii, gdzie na piętrze mieszkała wdowa Stolp; może da się tam czegoś dowiedzieć, może nawet sam był w domu, cóż byłoby bardziej zrozumiałe po jego klęsce w głosowaniu, niż wycofanie się w prywatność, żeby wszystko dokładnie przemyśleć, osiągnąć wewnętrzny spokój i krzepiący sen. Ale przecież, pomyślałem później, ucieczka w prywatność nigdy nie leżała w charakterze Wolframa; o ileż łatwiej by mu było, gdyby po tym, co przeszedł, zwłaszcza w więzieniu, osiadł gdzieś ze swoją Paulą i spróbował dojść do siebie, zebrać siły, zamiast, skoro tylko skończyło się najgorsze, rzucać się w wir nowych sporów. Ale okna na piętrze domu pogrążone były w ciemności, i również dłuższe dzwonienie i pukanie sprowadziły do bramy jedynie pastora, który zamieszkiwał tylne pomieszczenia parteru; pastor, w szlafroku, wskazał oskarżycielskim gestem ku wieży swojego kościoła, na której głucho brzmiący dzwon zegara wybił trzecią: Czego tu szukam, o tej porze, i doskonale rozumie, że żadna z pań nie otwiera drzwi w takich gorących czasach, nie, nie widział pana Wolframa, przez cały dzień go nie widział. Moje myśli, kiedy wolno przebywałem resztę drogi do domu, nie były zbyt radosne. To, że Wolfram, do którego zawsze odnosiłem się z największą otwartością, nie obdarzył mnie zaufaniem było najmniejszym zmartwieniem. Zdarzały się sytuacje, że nawet przyjacielowi nie mówiło się o swoich zamiarach; bardziej jeszcze niepokoiła mnie obawa, że po starciu z Reinsiepem, i wiedząc, co teraz miało nadejść, mógł podjąć pośpieszne decyzje, oczywiście błędne, bo trzeźwo rzecz bio- 301 rąc, czegóż właściwie miałby się obawiać człowiek taki jak on, z przeszłością nienaganną przecież w oczach przyjaciół? Potem jednak, ledwie otworzyłem drzwi do domu, przeczucie stało się pewnością: Wolfram nie wrócił. W mieszkaniu siedziały cztery kobiety: moja, wdowa Stolp i jej córka, przedwcześnie zwiędła Carolina, a między nimi Paula, uśmiechająca się jak człowiek, który wie, że o nim mówią, a przy tym nie rozumie ani słowa. Berta, moja żona, podeszła do mnie, odciągnęła mnie na bok i szepnęła: — Zostawił ją na lodzie — a matka i córka Stolp, niby para aniołków stróżów, głaskały Paulę, jedna po lewym, druga po prawym ramieniu, zaś matka Stolp powiedziała: — Przycupnęło sobie, biedne dziecko, a łzy toczyły jej się jak groch po policzkach, i nie mogła niczego wyjaśnić, ani nas zrozumieć, aż żal było patrzeć — a córka dodała: — Zagotowałyśmy jej herbaty miętowej, to nigdy nie zaszkodzi, i wlałyśmy jej łyżeczką, a ona była taka wdzięczna i patrzyła na nas wielkimi, niewinnymi oczami, aż się człowiekowi serce krajało — a matka powiedziała: — No tak, ale to odpowiedzialność, przecież ona nie wie, co robi, a od gzymsu okna do ulicy jest parę metrów, a nóż kuchenny też posiadali, choć nie mieli prawie nic do gotowania, pan Wolfram i ona, a jak się zaczęło ściemniać, to powiedziałam, że ona musi odejść z naszego domu — a córka dodała: — Musi pójść do ludzi, powiedziałam, którzy ją znają lepiej niż my i wiedzą, jak z nią postępować, my jesteśmy tylko gospodarzami, u których zostali zakwaterowani, pan Wolfram i ona, to w końcu wyjdzie jeszcze na to, że to my byłyśmy winne, jeśli coś jej się stanie — a matka powiedziała: — To spakowałyśmy jej rzeczy, nie było tego przecież wiele, 302 i wzięłyśmy to biednie dziecko i przyprowadziłyśmy tutaj, chociaż najpierw nie chciała z nami iść; pewnie myślała, że musi u nas czekać na pana Wolframa; ale wtedy stanowczo zabrałyśmy się do rzeczy i powiedziałyśmy, tak trzeba, panno Paulo, i potem całkiem się uspokoiła, a teraz jesteśmy tutaj i z ufnością powierzamy ją państwu, panie i pani Kadletz. Powierzamy z ufnością, tego nie zmyśliłem; coś takiego zostaje w pamięci. A potem zaczęło im się nagle spieszyć, i nawet nie mogłem im tego brać za złe, bo i one przeżyły te złe czasy z otwartymi oczami i wiedziały, że jeśli ktoś niespodziewanie zniknął, z tego czy innego powodu, to jego cień padał również na tych, którzy pozostali. Nie trzeba było wielu słów między Bertą i mną, zawsze rozumiała mnie lepiej niż ja ją, i wiedziała, że bez względu na to, gdzie Wolfram był i co ewentualnie zrobił lub czego nie zrobił, zatrzymam Paulę w domu, dopóki nie pojawi się inna, korzystniejsza dla niej możliwość, albo wróci Wolfram. Postanowiłem spędzić tych kilka godzin, które jeszcze zostały z nocy, na sofie w izbie dziennej nie tylko dlatego, że bardzo wcześnie rano znów musiałem być na nogach, lecz ponieważ sądziłem, że dziewczyna będzie się teraz czuła bezpieczniejsza w pobliżu kobiety o macierzyńskim usposobieniu; i rzeczywiście, jak mi potem opowiedziała Berta, Paula wkrótce zasnęła u jej boku. Mnie jednak odleciał sen; widziałem jak słońce, ognista kula, wznosi się, a potem gaśnie w szybko nadciągających chmurach; stan półsnu, w jaki na krótko zapadłem, nie odświeżył mnie, co jakiś czas budziłem się z lękiem, myśląc o Wolframie i o tym, co mogło znaczyć jego zniknięcie. O siódmej rano, jak zawsze, zebrał się Ko- 303 mitet Wykonawczy. Do tej pory, wbrew wszelkiemu rozsądkowi, miałem jeszcze nadzieję, że Wolfram pojawi się przynajmniej tutaj: wyobrażałem sobie, jak otwierają się drzwi do pokoju konferencyjnego i wchodzi, zrazu niezdecydowanie i rozglądając się wokół siebie, jakby chciał stwierdzić, kto jest obecny, a kto nie, i jaki jest nastrój, i może nawet przedstawia zrozumiałe dla wszystkich wyjaśnienie swojej długiej nieobecności. Ale oczywiście nic takiego nie nastąpiło; towarzysz Borne -mann otworzył posiedzenie, które miało tylko jeden punkt porządku dziennego, powitanie przyjaciół, i czuło się napięcie w pomieszczeniu, a oczy wszystkich wciąż na nowo przyciągało puste krzesło, chociaż, i to było upiorne, nikt z obecnych w żaden sposób nie wspomniał o brakującym członku Komitetu: ani Bornemann, do którego właściwie należał ten obowiązek, ani Kiessling, ani Viebig, ani ja sam, nie mówiąc już o Reinsiepem. Natomiast długo mówiono o tym, jak najlepiej powinno się dać wyraz radości i oddania mieszkańców Schwarzenbergu podczas wejścia przyjaciół; prawie każdy, choćby w szkole, dowiedział się kiedyś, jak postępowało się w podobnych sytuacjach, słyszał lub czytał o delegacjach miejskich dostojników, którzy, z burmistrzem na czele, wychodzili na spotkanie zwycięskiemu dowódcy i o-czekiwali go na skraju miasta z pucharem powitalnym, o chlebie i soli, które ofiarowywało mu się na powitanie, o kluczu do miasta, który wręczało mu się na zielonej aksamitnej poduszce, o tłumach mieszkańców, którzy ustawiali się wzdłuż ulic, by wiwatować na cześć wyzwoliciela. Okazało się jednak, że. żadnej z tych pożytecznych propo zycji nie można było wykorzystać, nikt bowiem nii-umiał powiedzieć, o jakiej porze i z której stron \ 304 ; nastąpi wejście przyjaciół; również oficerowie kwa-termistrzowstwa, którzy odjechali poprzedniego wieczora, nie pisnęli o tym ani słówka. Cóż więc nam innego pozostało, jak rozejść się bez podjęcia uchwały, i, zgodnie z poleceniem towarzysza Bornemanna, pozostawać do dyspozyji w ratuszu; staliśmy w pokoju konferencyjnym jeszcze przez chwilę, zbici w przygnębioną gromadkę, rozmawiając półgłosem, aż w końcu jeden po drugim decydowaliśmy się pójść do swoich pokojów; tylko towarzysz Reinsiepe, już od wczoraj niezmordowanie aktywny, zdawał się mieć jakiś plan i cel, i co widziałem z mojego okna, odjechał tuż po posiedzeniu swoją napędzaną gazem drzewnym limuzyną. Potem dotarła do nas pogłoska, którą rzekomo pierwszy usłyszał towarzysz Viebig, że Sowieci znajdowali się już w mieście, i kto tylko mógł, wybiegał z ratusza na ulicę, na schodach i w bramie wejściowej cisnął się tłum, rozgorączkowany i podniecony, a potem rzeczywiście ich ujrzeliśmy, nadjeżdżali od strony Raschau, te trzy czołgi, z widocznymi bliznami wojny na stali pancerza, i pół kompanii piechoty, żołnierze, zakurzeni w czasie jazdy i zmęczeni, przyglądali się nam bez jakiegokolwiek zainteresowania, jeszcze jedno niemieckie miasteczko po tych wszystkich, przez które już przemaszerowali. Nieco później Reinsiepe znów się pojawił. Odwiedził mnie w moim pokoju, opadł na trzeszczący fotel, który wstawiła mi jakaś dobra dusza, powachlował sobie twarz i powiedział: — Towarzyszu Kadletz, towarzysz Workutin chciałby z panem pomówić. — Kiedy? — spytałem. — Teraz — odparł. — Zawiozę pana. Znów ten kierowca z żółto połyskującą czasz- 305 ką, ale tym razem miał na sobie mundur, litewkę z epoletami, i wysadził nas przed willą Miinchme-yera. Mogliśmy przejść tę drogę także pieszo w dwanaście, najwyżej piętnaście minut, ale może pragnienie Workutina, by mnie ujrzeć, było bardzo gorące, albo Reinsiepe uważał jazdę swoim samochodem za najpewniejszy sposób dostarczenia mnie na miejsce, i ledwie zajechaliśmy, w wielkim pośpiechu popędził mnie obok salutującego wartownika do domu i w górę, po szerokich, wyłożonych dywanem schodach, tak iż nie miałem czasu, by zaczerpnąć oddechu, nie mówiąc już o wspomnieniu mojej pierwszej wizyty w tych pomieszczeniach, jaką złożyłem państwu Munchmeyerom razem z Wolframem. Potem na górze wprowadził mnie do pokoju, w którym kiedyś lokowano gości, może nawet Minchen Mutschmannową; łóżko w każdym razie jeszcze stało, na nim rzucony niedbale płaszcz oficerski, pas i inne części oporządzenia, a Worku-tin siedział za delikatnym biureczkiem, do którego szlachetnego blasku i ozdobnie kręconych nóg w żaden sposób nie chciały pasować dwa telefony polowe. — Towariszcz Kadletz! Workutin zrobił ruch, jakby chciał się podnieść, by potrząsnąć mi dłoń, ale znów opadł na krzesło i powiedział z przebiegłym wyrazem oczu: — Los... jak to się mówi po niemiecku... znów nas ze sobą połączył. Rozejrzałem się za Reinsiepem, oczekując że będzie tłumaczył, skoro tylko Workutin znów przejdzie na rosyjski, ale Reinsiepe oddalił się bezszelestnie. — Nie, nie — powiedział Workutin — może pan być spokojny, towarzyszu Kadletz, tu sami swoi. Sami swoi, pomyślałem, i zaniepokoiłem się 306 jeszcze bardziej; możliwe, że taki był jego zamiar. Przyglądał mi się, przez długi czas, jak mi się wydawało, aż w końcu, tylko żeby przełamać milczenie, powiedziałem o radości i uldze, jaką napełnia mnie fakt, że przyjaciele wkroczyli teraz także i do nas, bo przecież w warunkach, jakie zastaliśmy bezpośrednio po wojnie, praca w Komitecie Wykonawczym była dla nas bardzo trudna; jeszcze teraz, kiedy najważniejsze zostało już zrobione, zdumiewa mnie, że kiedyś zdobyliśmy się na odwagę, by, jeśli tak można powiedzieć, utworzyć własne państwo. Workutin roześmiał się. Właśnie to, odrzekł, dowodzi, jak wielkimi twórczymi siłami dysponuje klasa robotnicza, także niemiecka, i on osobiście oraz jako reprezentant radzieckiej administracji wojskowej oczekuje, że również w przyszłości będzie mógł współpracować z najlepszymi przedstawicielami tej klasy dla dobra ludności, a więc przede wszystkim, mówiąc wyraźnie, z członkami byłego Komitetu Wykonawczego, z wyjątkiem e-wentualnie jednego czy dwóch z tego grona. Zauważyłem lekki nacisk, jaki położył na słowie „były", i bez sprzeciwu przyjąłem do wiadomości, że wraz z zajęciem Republiki Schwarzen-berg powinniśmy uważać jej prowizoryczny rząd za rozwiązany. Ale kogo chciałby wykluczyć ze współpracy z radziecką administracją wojskową? Towarzysza Wolframa? — Chciałbym, towarzyszu kapitanie — powiedziałem — żeby zaliczył mnie pan do tych wyjątków. Zmęczyła mnie konieczność podejmowania decyzji w sprawach innych ludzi, jestem prostym człowiekiem, a nie mężem stanu czy urzędnikiem administracji, chciałbym więc wrócić do zwyczajnego życia. 307 — Pan? — znów zaśmiał się swoim miłym, niemal dobrodusznie brzmiącym śmiechem. — Zbyt dobrze mam w pamięci mowę, jaką wygłosił pan w Annabergu, towarzyszu Kadletz, i jak pan umiał powiedzieć masom to, co trzeba. Musi się pan tylko nauczyć dostrzegać, kto ma władzę i kto wkrótce ją straci, a będzie pan doskonały. Rozumie pan, streszczam tutaj i wygładzam wypowiedzi Workutina; w rzeczywistości wszystko odbywało się o wiele wolniej i z przerwami, przy czym pozostało dla mnie niejasne, czy tylko przeszukiwał swoje niemieckie słownictwo, by znaleźć odpowiednie zwroty odpowiadające jego myślom, czy też raczej w przerwach pomiędzy strzępami zdań bardzo gruntownie się zastanawiał, jakie myśli powinien mi wyłuszczyć, a jakie lepiej przemilczeć. W rzeczy samej wkrótce też uciął całą tę zabawę i ograniczył się do zadawania mi konkretnych pytań, dziwnym sposobem nie o Wolframa, jak się obawiałem od początku naszej rozmowy, lecz o moją własną działalność w Komitecie Wykonawczym, którą, ostatecznie spotkaliśmy się niejeden raz, w Annabergu i potem w Telierhauser przy aresztowaniu gauleitera Mutschmanna, opatrzył etykietką „polityka zagraniczna" co też z grubsza odpowiadało przydzielonemu mi przez towarzyszy zakresowi zadań. I w związku z tym chciał się teraz dowiedzieć, jakie stosunki nawiązałem z drugą stroną, z Amerykanami, i jakiego rodzaju kontakty z nimi miałem; bo przecież trudno uwierzyć, żeby tak zupełnie nic nie miało się zdarzyć. Przyznam, że od razu zacząłem zachowywać się powściągliwie, chociaż, już choćby z powodu mojej partyjnej przeszłości, postanowiłem sobie, że nie będę miał żadnych tajemnic przed przyjaciółmi. 308 „JĄ.*..,: : -:; *.*-.- Pomyślałem o Wolframie, wciąż jeszcze nieobecnym, który przecież rzeczywiście prowadził z porucznikiem Lambertem jakieś rozmowy; ale przyszedł mi na myśl także landrat Wesseling, wobec którego zresztą, Bóg mi świadkiem, zobowiązany 1 do zachowania dyskrecji nie byłem. Toteż powiedziałem Workutinowi, że mogę mówić tylko za 1 siebie, i łatwo moje informacje sprawdzić. Podczas całego okresu niezależności Schwarzenbergu, powiedziałem, ani razu nie byłem w amerykańskiej strefie okupacyjnej, ani też oczywiście w Auerbach, w siedzibie najbliższej nam placówki amerykańskiego rządu wojskowego. Osobiście poznałem tylko jednego ich oficera, niejakiego porucznika Lamberta, a znajomość zawarłem z nim tu na miejscu, nawet dokładnie tego dnia, w którym towarzysz Reinsiepe i ja odwiedziliśmy jego, Workutina; po naszym powrocie z Annabergu zastaliśmy wspomnianego porucznika Lamberta w ratuszu. Ponieważ Workutin równie dobrze mógł się 0 tym dowiedzieć od Reinsiepego, nie zataiłem, że kiedy weszliśmy, Lambert był właśnie pogrążony w rozmowie z towarzyszem Wolframem; o ile mogłem się zorientować, mówiłem dalej, rozważana była możliwość urządzenia w Schwarzenbergu kasyna gry i w ogóle przekształcenia Republiki Schwarzenberg w centrum obrotu handlowego na linii Wschód-Zachód, z odpowiednimi wpływami dewizowymi; próby Komitetu Wykonawczego, by stworzyć na naszym terenie jakiś znośny ład, Lambert określił jako socjologicznie interesujące 1 na tym koniec. Poza tym amerykański porucznik troszczył się nie tyle o Schwarzenberg, co o dziewczynę imieniem Estera, Estera Bernhafdt, prawdopodobnie niemiecką Żydówkę, z którą mogły go kiedyś łączyć osobiste stosunki. 309 Do dzisiaj nie wiem, jaką wagę Workutin przywiązywał do moich informacji. Zapytał jedynie: — Czy to wszystko? Nie, powiedziałem, porucznik Lambert przyjechał jeszcze raz, ale wtedy miałem równie mało okazji, by z nim konferować, gdyż bardzo szybko wycofał się na naradę z towarzyszem majorem Bogdanowem, który przypadkiem również był w Szwarzenbergu. — Przypadkiem — zapytał Workutin — tak? Cóż można było na to odpowiedzieć. — A jakie, towarzyszu Kadletz — dłoń Wor-kutina, która do tej pory spokojnie leżała na blacie biurka, zacisnęła się w pięść — jakie były pańskie kontakty z towarzyszem Bogdanowem? Tatiana. Obawiałem się, że fala gorącej krwi, która nagle uderzyła mi do głowy, mogła się objawić w zabarwieniu mojej twarzy. — O to niech pan już lepiej zapyta samego towarzysza Bogdanowa — powiedziałem w końcu i byłem zaskoczony, jak opanowanie zabrzmiał mój głos. — Chciałbym, żeby to było możliwe, towarzyszu Kadletz — odpowiedział. — Ale on nie żyje. Jestem pewny, że mówił dalej, prawdopodobnie o okolicznościach śmierci Bogdanowa, gdzie i kiedy to się stało, i jakie to wszystko przykre; ale nie docierały do mnie jego słowa, myślałem wyłącznie o Tatianie, i o tym, że teraz była dla mnie stracona, na zawsze. Usłyszałem coś o jakimś zaproszeniu, szef komendantury pozwala sobie, członków Komitetu Wykonawczego i ich małżonki; pozostało to dla mnie niezrozumiałe, podobnie jak i on chyba nie całkiem dobrze rozumiał, dlaczego nie bardzo lub w ogóle nie reagowałem już na jego pytania, a jeśli coś powiedziałem, to najwidoczniej mówiłem od rzeczy. Wiem tylko, że 310 w końcu ujął mnie za ramię jak chorego i odprowadził do drzwi. Tylko to, co mi powiedział, stojąc już w drzwiach, wryło mi się w pamięć i pozostanie aż po moją ostatnią godzinę: — Zasięgał pan informacji w sprawie niejakiej Tatiany Orłowej, towarzyszu Kadletz. Mogę pana uspokoić. Obywatelka Orłowa żyje i znajduje się pod państwową opieką. 27 W gruncie rzeczy Reinsiepe mógł mieć przecież także rację, myślał Wolfram. Reinsiepe, który przemawiał do niego jak gniewny anioł; tyle że usadowiony w tle Workutin nie był właściwą obsadą roli Pana Boga, a usta Reinsiepego, za każdym razem, kiedy przerywał swój potok słów, by zaczekać na replikę uwięzionego, wykrzywiały się nie tak znów anielsko. Wolfram rozejrzał się dokoła pobielonego, podobnego do trumny pomieszczenia, gdzie niegdyś mogła mieszkać służąca w tej pańskiej willi; z okna, jeśli niewiele większy od judasza otwór można określić jako okno, wyglądało się na dawno już nie opróżniane kubły na śmieci; znów więzienna cela, skąpo umeblowana: prycza, stół, krzesło, wiadro. Jakże dobrze już to znał! Na stole leżał ołówek i kartki papieru, które zostawił mu Reinsiepe, a w powietrzu unosił się jeszcze lekki wyziew potu, jego własnego, i chyba także Reinsiepego, który w czasie przesłuchania wielokrotnie ocierał sobie czoło, oraz zapach fiołków, jaki rozsiewał wokół siebie towarzysz kapitan. Workutin mówił niewiele, uważając prawdopodobnie, że taktycznie będzie właściwsze, jeśli siebie i swoje pytania pozostawi na razie w rezerwie. Możemy poczekać, towarzyszu Wolfram, rzucił pod koniec przesłuchania, mamy czas, dużo czasu. Czas. Jak długi? Tygodnie, miesiące, lata? Człowiek, który przesłuchiwał go wówczas w Dreźnie, nigdy nie powiedział, że ma czas i może poczekać. Temu facetowi o płaskiej szarej twarzy z wiecznie zaczerwienionymi oczami zawsze się 312 spieszyło, przypuszczalnie gwałtownie potrzebował sukcesów, wojna nie toczyła się już tak wspaniale, i trzeba było kogoś dla przykładu ukarać; możliwe jednak również, że tutaj wchodziła w grę różnica o historycznych wymiarach; jak wielka była ta Rosja, jak rozległe przestrzenie; inne odległości, inne miary czasu. Okna nie dało się oczywiście otworzyć, ktoś wbił gwoździe w drewno; solidna władza państwowa, przez to doświadczenie musiano przejść także w Schwarzenbergu, od samego początku potrzebowała solidnie zabezpieczonego więzienia. To tutaj zdawało się być w dodatku więzieniem tajnym, zastrzeżonym tylko dla ważnych osób; znaki, jakie nadał pukaniem, skoro tylko się upewnił, że jest sam, prawa ściana, lewa ściana, pozostały bez odpowiedzi, a przecież nie przyjdą go odwiedzić trzej przyjaciele, jak w swoim czasie Hioba, żeby wspólnie z nim użalać się nad jego niedolą. Ale jeśli dobrze sobie przypominał lekturę Biblii, którą przyniósł mu pewnego razu drezdeński kapelan więzienny, to owi trzej natrętni starzy Żydzi zjawili się nie tyle po to, by smucić się z Hiobem, co raczej prawić kazania leżącemu bezradnie na swej macie i pobożnymi słowami pouczać go, że jednak musiał jakoś zgrzeszyć, albowiem tak całkiem bez grzechu Pan nie karze przecież nikogo. Mimo niewesołej sytuacji Wolframowi zbierało się na chichot. Dokładnie ta myśl pobrzmiewała w pytaniach Reinsiepego, czy to odnoszących się do, niestety już nieuchwytnego, standartenfiih-rera SS Rossweina czy też do amerykańskiego porucznika Lamberta, a jeszcze bardziej w życzliwych komentarzach, którymi w zależności od potrzeby Reinsiepe poprzedzał lub uzupełniał swoje pytania. Ani towarzysz kapitan, ani on sam nie życzą mu 313 źle, oświadczył; ostatecznie, Wolfram wie równie dobrze jak i on, są przecież dwa rodzaje błędów, obiektywne i subiektywne, zaś różnica między nimi nie polega tak bardzo na konsekwencjach tych błędów, ale jest chyba znacząca dla oceny człowieka, który je popełnił, i dlatego właśnie przywiązuje się tak wielką wagę do pełnego skruchy przyznania się. On, Reinsiepe, mimo przeciwnych poszlak nadal nie chce uwierzyć w winę subiektywną, to znaczy w kontrrewolucyjne intencje Wolframa: czemu więc nie mieliby mówić otwarcie; przecież także towarzyszowi kapitanowi zależy jedynie na stworzeniu jasnej sytuacji, bowiem gleba, na której przyjaciele przy współdziałaniu postępowych sił w kraju mają zamiar stworzyć nowy, lepszy porządek, jest, o czym Wolfram wie równie dobrze jak i on, nadzwyczaj trudna, i w obliczu takiej sytuacji i takich zadań chodzi o to, by mieć pewną linię i nie odstępować od niej nawet na włos. Znów to czekanie, ten krzywy uśmiech, jak dobrze byłoby zrezygnować, myśli Wolfram, poddać się, wyznać to, co chcieli usłyszeć. Przecież oni byli silniejsi; może potem pozwoliliby mu żyć, żyć cichym prywatnym życiem, z jego Paulą, która gdzieś za tymi murami lękała się o niego. Lecz nie ustąpił, tak jak nie ustąpił także wtedy; jeśli w ogóle odpowiadał, to tylko półsłówkami, nie zobowiązując się do niczego i niczym nie wiążąc. Tego się nauczył; a poza tym, to także kwestia doświadczenia, odpowiedzi, jakich człowiek udzielał, tak czy owak miały niewielką wagę: zazwyczaj wszystko, włącznie z wyrokiem, było z góry ustalone, i przesłuchującym nie tyle szło o poznanie nowych faktów, co o usprawiedliwienie ich własnej postawy i o rodzaj potwierdzenia świętej mądrości ich aktualnego kościoła. 314 Ale czy można było porównywać tych wówczas, a wówczas znaczyło: jeszcze przed kilkoma miesiącami, z tymi tu i teraz? Doktora Benedykta Rossweina z towarzyszem Erhardem Reinsiepem? Emocje powodowały bunt przeciw temu, i to nie bez przyczyny: tamci wówczas, tu nie było wątpliwości, byli wrogami; natomiast ci dzisiaj działali według tych samych zasad co on, by walczyć o tę samą sprawę, i dlatego, kiedy nagle zmienili swoje cele, nieporównanie trudniej było ich zaakceptować; przez nich bowiem rodziło się pytanie, którego tamtym w ogóle nie było warto zadawać, a mianowicie pytanie, komu przyzna rację nieubłagany sąd historii. I dokładnie o tym mówił również towarzysz Reinsiepe; on, Wolfram, który tak bardzo dumny jest ze swej znajomości utopijnych ideologii i własnych utopijnych projektów konstytucji, właśnie on powinien umieć rozpoznać, kto jest jedynie prawdziwym przedstawicielem jedynie słusznej i pożądanej utopii, socjalizmu. Tą wiodącą siłą jest partia, jest sławny Związek Radziecki, który dba o to, by utopia, mimo świata pełnego wrogów, stała się rzeczywistością i udowodnił to pod Stalingradem, a także ostatnio, kiedy czerwoną flagę rewolucji zatknięto na kopule Reichstagu. Ale on usiłuje im podcinać nogi, wymyślając własne małe utopijki i propagując wiodące do nich drogi, naturalnie drogi błędne. A kto przeciwstawia się partii i sławnemu Związkowi Radzieckiemu, ten, czy tego chce czy nie, staje się wrogiem i zdrajcą wielkiej utopii, która nam wszystkim dodaje skrzydeł. W końcu Workutin spojrzał na zegarek. Może był zmęczony wysiłkiem przekonywania, którego ochoczo podjął się towarzysz Reinsiepe, a może 315 miał obowiązki gdzie indziej; w każdym razie wstał, oświadczył, że dzisiejsza rozmowa była dobrym początkiem, jednakże pozostaje mnóstwo innych aspektów, które go interesują, ale przecież mają, i tu padło to słowo, czas, dużo czasu. I wyszedł, za nim Reinsiepe, strażnik zaś zamknął drzwi. Wolfram pomyślał o Pauli i o pocieszającej uwadze Reinsiepego w samochodzie, mój Boże, jakże dawno to już było, wieczność trwająca cztery, pięć godzin: o Justynę Egloffstein niech się pan nie martwi, towarzyszu Wolfram, już ja się nią zajmę. Potem znów przyszła mu na myśl Księga Hioba. Jak to powiedział Hiob? Dni moje są tylko podmuchem wiatru, a oko moje nie ujrzy już szczęścia. Ale Hiob miał Boga, którego mógł się trzymać; a co miał on? Żadnej odpowiedzi na pukanie w ścianę. Tak, kogo się trzymać? Może głosu we własnej piersi, który był jedynym dźwiękiem w tej niesamowitej ciszy. Ale jakaż samotność czekała go na tej drodze. 28 Taśma Kadletza: Uczta Przekonałem się, że są wydarzenia, o których nie można opowiadać spokojnie i po kolei. Moim zdaniem przyczyna leży w intensywności, z jaką się je przeżywa; nie pozwala aby w mózgu utrwalił się kompletny łańcuch zdarzeń; tak odbywa się selekcja: co można zapomnieć bez szkody, pogrąża się w zapomnieniu, jednakże poszczególne wrażenia lub nawet krótkie sceny, wybuch jakiegoś konfliktu, rozczarowanie do jakiegoś człowieka, pozostają tym ostrzej zarysowane w pamięci. Oto Paula, w moim domu, późnym popołudniem; widzę jej twarz, jej oczy, i zapytuję siebie jak to się stało, że ludzie tak bardzo pozbawili wartości przymiotnik „tragiczny", gdyż odczuwam go jako zbyt słaby, żeby wystarczająco opisać tę twarz i te oczy, i szukam innego, bardziej stosownego; na próżno. A przy tym jest piękna, piękniejsza, niż ją kiedykolwiek widziałem, ma umyte włosy, ułożone w naturalnych loczkach wokół głowy jak dobrze dopasowany hełm, jej skóra lśni, i ma na sobie halkę z tafty, a na niej coś, co zrobione jest wyłącznie z najdelikatniejszych koronek, jedno i drugie w tym samym kolorze, który Berta, moja żona, określa jako róż indyjski, do tego jedwabne pończochy i para bardzo eleganckich butów, z obcasami, które, jak się zdaje, dodatkowo zmieniły proporcje jej ciała na korzyść, a w małym tekturowym pudełku leży orchidea, gotowa do przypięcia. Wszystkie te wspaniałości, opowiedziała mi 317 Berta, pochodzą od towarzysza Reinsiepego, który przyszedł z nimi około godziny temu, zresztą nie zauważony przez Paulę, która w tym czasie leżała w swego rodzaju stanie wyczerpania na naszym małżeńskim łożu w sypialni; poza tym Reinsiepe przekazał zaproszenie, starannie wypisane rosyjską czcionką, i sam je Bercie przetłumaczył: wedle niego szef komendantury, major Culukidze, Berta poprosiła, żeby Reinsiepe dwukrotnie powtórzył jej to nazwisko, więc ten major Culukidze pozwala sobie, pannę Justynę Egloffstein, krótko mówiąc jest to oficjalne zaproszenie dla Pauli na bankiet, który przyjaciele mają zaszczyt wydać dziś wieczorem w byłej willi Munchmeyera dla członków byłego Komitetu Wykonawczego i innych prominentnych obywateli miasta w uznaniu dla ich zasług w utrzymaniu spokoju i porządku w mieście i powiecie Schwarzenberg; zapytany przez nią, Bertę, czy właściwie nie powinien zostać zaproszony także towarzysz Wolfram, Reinsiepe, unikając wiążącej odpowiedzi, odparł, iż ma nadzieję, że również Wolfram, o ile zaproszenie do niego dotrze, skorzysta z okazji. Po czym pożegnał się chłodno, ale uprzejmie. Dziewczyna podeszła do lustra; przegląda się w nim, pełnym gracji ruchem rąk lekko unosi spódnicę i wykonuje kilka tanecznych kroków. Berta i ja patrzymy na nią, ja, muszę to powiedzieć, z upodobaniem, a Berta opowiada, że początkowo miała wątpliwości, czy Paula w tym stanie, w jakim się znajdowała, w ogóle może wyjść z domu, i że obawiała się, iż wezmą jej to za złe, a tym samym i nam, gdyby odrzuciła takie zaproszenie; jednakże później, już po odejściu Reinsiepego, Paula zupełnie nieoczekiwanie weszła do pokoju dziennego, ujrzała suknię, pięknie rozpostartą na sofie, i inne, 318 I kosztowne rzeczy, wzięła wszystko do ręki z największą oczywistością, obejrzała, obmacała i przymierzyła; może, takie było przypuszczenie Berty, Paula sądziła, że suknię, pończochy, buty i kwiat przysłał jej w prezencie Wolfram. A potem wielka jadalnia Munchmeyerów, prawie sala, w tle barwna piramida bożonarodzeniowa, która przez sufit sięga aż do piętra, z aniołkami, góralami, ludem pasterskim i Świętą Rodziną, do tego wzdłuż ścian olbrzymie obrazy olejne w pozłacanych ramach, głównie pejzaże rudawskie, i ciężkie meble, kredens, szafa z porcelaną, radiola i co tam jeszcze do tego należy, z solidnego ciemnego drewna, Reinsiepe mówi o podrabianym renesansie, w środku pomieszczenia długi stół, przykryty adamaszkiem, na nim srebrne półmiski, barwne, lśniące talerze, szlifowane kieliszki w zieleni, czerwieni, błękicie i złocie, a wokół stołu, zgrupowani w niewzruszonym porządku, major Culukidze i jego oficerowie, bez Workutina, pierś ozdobiona rzędami kolorowych baretek, również kilka młodych towarzyszek w wojskowych uniformach, a ze strony schwarzenberskiej landrat Wesseling z małżonką w obcisłej sukni ze złotej lamy, dr Fehrenbach, towarzysz Bornemann i Helena, jego szwagierka, jak również, oprócz Wol-frama, wszyscy członkowie Komitetu Wykonawczego, w większości odrobinę przytłoczeni przepychem, który ich tu otaczał, i przyglądający się z mieszaniną lęku i szacunku potrawom, które wnoszą żołnierze, i napojom: to ma być dla nich, wszystkie te duszone i pieczone mięsiwa, masło, świeży chleb, wina, wódka? A potem jednak sięgają do półmisków i napychają się wszystkimi tymi smakołykami, aż tłuszcz lśni im na brodach, śmieją się przy tym i bratają z przyjaciółmi, którzy 319 :V<::-: wznoszą jeden rzęsisty toast za drugim, wszystkie tłumaczone słowo w słowo przez Reinsiepego, przy czym szczególnie wyróżnia się major Culukidze, który uniósłszy swój kieliszek, obchodzi stół, zbliża się do pięknej panny Justyny i, szybko oddychając z wysiłku, wyciska jej pocałunek prosto na ustach. Paula cofa się gwałtownie i wyrzuca z siebie szereg dźwięków, które mogą oznaczać wszystko, protest, ale i rozbawienie, a które wprawiają majora w zakłopotanie, tak że, idąc tyłem i potrząsając głową, pośpiesznie się wycofuje, podczas gdy Berta przemawia do niej uspokajającym tonem. Towarzysz Reinsiepe, który to zajście, jak i wszystko, co się dotąd rozgrywało, śledził z wielką uwagą, zbliża się do Pauli, lecz nie mogę odgadnąć, jakie ma zamiary, po drugiej stronie stołu podnosi się lan-drat Wesseling, wcielona godność, i prosi go, żeby łaskawie przełożył na rosyjski parę słów, które ma do powiedzenia. Widzę Wesselinga, odświętna kamizelka napięta na brzuchu, usztywniony kołnierzyk wrzynający się w mięsisty podbródek, jak głosem skrzeczącym z gorliwości, jako głowa jedynej istniejącej jeszcze w Schwarzenbergu legalnej władzy, gdyż tak zwany Komitet Wykonawczy był przecież ciałem tylko prowizorycznej natury, przekazuje słowa powitania reprezentantom zwycięskiej armii radzieckiej; mogą być, mówi, pewni lojalnej współpracy wszystkich istniejących na tym terenie niemieckich placówek urzędowych, jego własnej przede wszystkim. Towarzysz Reinsiepe tłumaczy te napuszone słowa z kamienną twarzą, a major Culukidze, który wrócił na swoje miejsce, kiwa z aprobatą głową; ale ja czuję, jak wpływa na Paulę bliskość Reinsiepego, który nadal za nią stoi, z rękami na oparciu jej krzesła, chociaż, przynaj- 320 mniej tak to wygląda, wcale się nią nie zajmuje, tylko zdaje się całkowicie skoncentrowany na mowie landrata. Mam wrażenie, jakby wewnętrznie się kurczyła; ale nie ma ucieczki: ja siedzę po jej lewej, Berta po prawej stronie, przed sobą ma obficie zastawiony stół, a za sobą, jakby się przykleił, tego człowieka, który wywołuje w niej wyraźnie niemiłe uczucie graniczące z histerią. W tym momencie zauważam, że centrum ogólnej uwagi, o ile po tak obfitym spożywaniu potraw i napojów o uwadze może być jeszcze mowa, przesuwa się z landrata i majora Culukidze na szerokie drzwi wejściowe, gdzie w oplecionej kosztowną snycerką ramie ukazuje się masywna postać kapitana Workutina, i zanim zdołałem ją powstrzymać, Paula zerwała się, odepchnęła krzesło, a wraz z mm towarzysza Reinsiepego, podbiegła do drzwi i, szukając obrony, inaczej nie można tego określić, rzuca się w ramiona Workutina. Cóż, nie był to pierwszy raz, kiedy, choć nie tak demonstracyjnie, zachowywała się w taki sposób; całkiem podobnie okazała zaufanie temu amerykańskiemu sierżantowi, który nazywał się chyba Whistler, i także do Workutina już raz podeszła tak bez żadnej obawy, tamtej nocy w Tel-lerhauser, w chłopskiej zagrodzie, w której gaulei-ter Mutschmann szukał swej ostatniej kryjówki... Ale jeśli wówczas, ucałowawszy ją, po ojcowsku lub po żołniersku, jak kto woli, w oba policzki, Workutin znów pozostawił ją towarzyszowi Wolframowi, to teraz nie wypuszcza jej z objęć, macha przyjaźnie do zgromadzonych w pomieszczeniu gości, niemieckich jak i radzieckich, i znika z nią, bez słowa wyjaśnienia czy przeprosin. Naraz widzę, jak dr Fehrenbach toruje sobie do mnie drogę w tłumie gości, którzy tymczasem 321 m powstali od stołu; dotarłszy w końcu do mnie, dopytuje się z troską, co myślę o zachowaniu się panny Pauli; wyjaśnia, że przebadał ją kiedyś na życzenie pana Wolframa i, tacy są już lekarze, nadal uważa ją za swoją pacjentkę. Teraz, musi pan to zrozumieć, następuje w mojej pamięci próżnia: nie mogę sobie przypomnieć, co odpowiedziałem doktorowi Fehrenbachowi, czy mówiłem o wciąż dla mnie nie wyjaśnionej nieobecności Wolframa i że Paula, skazana na swoje ograniczone rozumienie dziejących się wokół niej zdarzeń, w potrzebie szukała pomocy u radzieckiego kapitana, którego spotkała już wcześniej, czy też wyraziłem inne przypuszczenia; nie pamiętam także, ile czasu upłynęło do powrotu Pauli, i co się w tym czasie działo, czy major Culukidze, co jest możliwe, skierował do mnie jakieś pytania czy nie, i czy towarzysz Kiessling rozmawiał ze mną o Rein-siepem i o dziwnej niepewności, którą ten raptem okazał, mimo względów, jakimi wiadomie cieszył się u przyjaciół; wszystko to pozostaje we mgle. Następne, co widzę, ale tym razem z największą ostrością, to znowu Paula, która wydaje się jednak mniejsza niż zwykle, barki jakby zgięte pod ciężarem, ręce zwisające wzdłuż ciała, włosy, które były dzisiaj tak atrakcyjne, w dziwaczny sposób potargane i rozczochrane, a suknia w nieładzie, i Berta, moja żona, która mówi: — O Boże! — i chce do niej podejść, ale nie ma odwagi, bo w pomieszczeniu panuje zupełna cisza, i w tej ciszy Paula mówi: — Panie Reinsiepe! Do dzisiejszego dnia, gdy pomyślę o tej minucie, czuję lodowaty chłód, jaki przebiegł mi po plecach. Odwracam się gwałtownie: kto jeszcze mógłby się zwrócić do towarzysza Reinsiepego; ale to zawołanie jednoznacznie dobiegło od strony drzwi, w których stała Paula. — Panie Reinsiepe — mówi — proszę zostać! Dr Fehrenbach i ja spoglądamy na siebie, i wsłuchujemy się w głos, który obaj usłyszeliśmy po raz pierwszy, a który brzmi jasno i dziewczęco, ale równocześnie ochryple i jakby sam siebie jeszcze nie odnalazł, a potem nasze spojrzenia zwracają się ku Reinsiepemu, który chyba jako jedyny zna ten głos z przeszłości i teraz stoi, bardzo blady, w świetle wiszącego nad nim kryształowego żyrandola, zagryzając wargi. Diabli wiedzą, jakie myśli chodzą mu po głowie, kiedy Paula zbliża się do niego krok za krokiem; ale potem bierze się w garść i mówi, niepotrzebnie głośno i bardzo wyraźnie: — Przecież zawsze wiedziałem, że ona umie mówić. Paula zatrzymała się. Jeden z młodszych oficerów radzieckich, nie mając oczywiście pojęcia co się tu rozgrywa, podchodzi do niej, prawdopodobnie chce ją odprowadzić do stołu, lecz waha się i zawraca, uśmiechając się z zakłopotaniem. — Justyno Egloffstein — usta towarzysza Reinsiepego skrzywiły się — nie ma sensu robienie mi wyrzutów. Zdarzają się chwile, tak to już jest w naszych czasach, kiedy człowiek musi podejmować decyzje, niekiedy także okrutne. Dobrze widziałem, jak pani tam leżała, przyciśnięta stalową belką, wokół nas płomienie, a nad nami wciąż jeszcze bombowce, i słyszałem pani wołanie o pomoc. Nie sądzę, żeby ktoś poza mną i, jak się miało okazać, Reinsiepem, zauważył powrót Workutina; nawet radzieccy gospodarze, którzy przecież nie- 322 323 wiele mogli zrozumieć z tego, co tu się działo, patrzyli na Paulę jak urzeczeni. — Ale moim obowiązkiem było pozostać przy życiu — mówi Reinsiepe. — Miałem zadanie. Zadanie, pozwolę sobie o tym wspomnieć, które wiązało się ze Schwarzenbergiem i z tym, co należało uchronić przed rękami niepowołanych, ponieważ to zawiera pierwotne siły, które tak czy inaczej wyznaczą przyszłość ludzkości. Możliwe, że powiedział to innymi słowami, ale co do treści, zapewniam pana, to się zgadza, i zgadza się również ten ton, pouczający, wymieszany z odrobiną oburzenia, bo jakże można było od niego wymagać, by wyciągnął dziewczynę spod jakiegoś rozpalonego żelastwa, gdy chodziło o jego zadanie, zadanie polityczne. I widzę, jak zmienia się twarz Pauli, staje się jeszcze szczuplejsza z obrzydzenia, i słyszę jej głos, który znów niemal grozi odmówieniem posłuszeństwa: — A gdzie jest Maks Wolfram, panie Reinsiepe? Tego pytania, co zdradza jego spojrzenie, akurat teraz się nie spodziewał; i chyba też nie jest pewny, czy i jak wolno mu na nie odpowiedzieć, i zwraca się do Workutina, który, z zaróżowioną twarzą i świeżo uczesany, stoi tylko kilka metrów za Paulą, i mówi po rosyjsku, ale znaczenie wynika z jego gestu: — Może pan na to odpowie, to-wariszcz kapitan. Paula obraca się i jest przestraszona, widząc Workutina tak blisko siebie; ale wytrzymuje jego uśmiech i nie okazuje żadnych emocji, zauważam tylko krótki ruch ręki, kiedy Workutin, zacinając się jak zawszę, gdy musi szukać słów, odpowiada: — Istnieją powody, by przypuszczać... że towarzysz Wolfram... miał powiązania... z siłami 324 wrogo nastawionymi... do Związku Radzieckiego... Co mówił dalej, umknęło mojej uwadze. Widzę siebie nagle u boku Pauli i jak chwytam ją za przegub ręki, i ściskam z całej siły. Musiała chyba krzyknąć, bo widzę zamieszanie, jakie powstało w pomieszczeniu, i ludzi, którzy się ku nam rzucają, i doktora Fehrenbacha, masującego skronie. Tylko ja widziałem kapsułkę, maleńki białawy przedmiot na złotożółtym parkiecie pana Miinch-meyera. Tym oto butem, tym obcasem ją rozdeptałem. I Epilog Upłynęło sporo czasu, dzieci wyrosły na kobiety i młodych mężczyzn, stawiających pytania, także profesorowi Maksowi Wolframowi na uniwersytecie w Lipsku, który w nawiązaniu do własnego cyklu wykładów „Społeczne struktury w społeczeństwach utopijnych" prowadzi tego popołudnia seminarium dla starszych studentów. Cykl wykładów, profesor wie to najlepiej, wykorzystuje wprawdzie niektóre idee zawarte w podobnie zatytułowanej dysertacji, którą napisał w latach trzydziestych pod niezbyt przychylnym nadzorem późniejszego standartenfuhrera SS i saksońskiego dyrektora ministerialnego, doktora Benedykta Ro-ssweina, lecz znacznie się od niej różni dzięki opracowaniu naukowych i innych doświadczeń, jakie mógł zebrać od tamtej pory; poza tym osobiste zaangażowanie nie jest już tym, czym było: życie nauczyło go zachowywania dystansu. Mimo to, już choćby z powodu niedogmatycznego sposobu mówienia, cieszy się wśród studentów opinią niezależnego myśliciela, a jego wykłady i seminaria mają wielkie powodzenie, na co z kolei, zwłaszcza ze względu na jego akta osobowe, z dużą niechęcią patrzy kompetentny prorektor. Na pytanie studentki, w czym profesor dostrzega istotę wspólnych momentów, które przy całej różnorodności zarysów przyszłości znajdują się u tak wielu utopistów, odpowiada po krótkim namyśle: — Dostrzegam ją w dziecinności tych ludzi, która ma w sobie coś ujmującego i którą można stwierdzić nawet u najbardziej złośliwych i naj przychylniej szych dyktaturze wśród nich, jak choćby u Platona. Bawią się, konstruują modele, 326 które mimo ich całej wewnętrznej logiki zawierają zbyt wiele elementów fantastycznych, by kiedykolwiek mogły się stać rzeczywistością, w gruncie . rzeczy wiedzą, że nikt nigdy nie może ich pociągnąć do odpowiedzialności, ponieważ nigdy nie zostanie im powierzona odpowiedzialność; nawet Robert Owen, który w New Lanark i w swoich amerykańskich koloniach usiłował przekształcić model w rzeczywistość, pozostał na poziomie zabawy, ponieważ otoczenie, w którym podjął swoje eksperymenty, wymykało się spod jego kontroli, ze znanym skutkiem. — A Morus? — Odzywa się jakiś student. — Tomasz Morus, kanclerz Anglii? Jemu przecież z pewnością była dana władza. — Wydaje mi się, że wspomniałem o tym w jednym z moich wykładów — mówi Wolfram. — Kiedy Morus, w kilkanaście lat po opublikowaniu swej „Utopii" doszedł do władzy i odpowiedzialności, był na tyle mądry, by młodzieńcze fantazje swojej księgi pozostawić w dziedzinie fantazji. — A mimo to został stracony, panie profesorze. — Z pewnością; ale nie z powodu swych utopijnych modeli czy jakichś przedsięwzięć zmierzających do ich urzeczywistnienia, lecz dlatego, że zasadę stawiał nad koniecznością. Jak wiadomo, również dzisiaj to nie jest zdrowe. — Za to został uznany świętym — oponuje chłopak. Wolfram pozostaje uprzejmy. — Czy rzeczywiście miałby pan ochotę dać sobie obciąć głowę w nadziei, że czterysta lat później zostanie to uhonorowane? — Urywa. W Dreźnie się wiesza, powiedział dr Rosswein. Potem znów się opano- 327 lv-^ ¦ .; -y i-łSu '.«»&*&-.' -i wuje. — A więc lepiej niech się pan ćwiczy w powściągliwości, młody przyjacielu. — A co pan nam radzi, panie profesorze? Wolfram zwraca się ku nowej męczyduszy. Siedzi przy drugim końcu drugiego stołu, na wprost niego, i już nieraz zwracał na niego uwagę, także z powodu nazwiska, które brzmi znajomo. — Panie Kiessling — mówi — niech się pan cieszy, że studiuje pan w kraju, który może zrezygnować z męczenników. — Ale Lenin, panie profesorze — zgłasza się inna studentka, żywo unosząc dłoń — cóż innego miał Lenin prócz niewypróbowanej teorii, gdy przyjechał na Dworzec Fiński w Piotrogradzie? — Jak bardzo ma pani rację! — Wolfram jest zadowolony, że ta mała pilna studentka, która zawsze włącza się do dyskusji, zadała mu akurat to pytanie; krótkie pytanie Kiesslinga postawiło go w kłopotliwym położeniu, i w ogóle dzisiaj, może dlatego, że to ostatnie seminarium przed końcem semestru, daje się wyczuć coś w rodzaju buntowni-czości, postawa, która wobec niego, jednego z najbardziej tolerancyjnych w gronie profesorów, jest najmniej na miejscu. — Niewypróbowana teoria, w rzeczy samej. Tylko proszę nie zapominać, że jak można przeczytać u Engelsa, socjalizm w tym czasie dawno już z utopii stał się nauką, zdolną w walce z rzeczywistymi stosunkami tworzyć realne zmiany. — Realnie istniejący socjalizm! — mówi triumfująco druga studentka. — I koniec marzenia. — Panie Kiessling! — przywołuje go do porządku Wolfram. — Tak, panie profesorze? — Mógłbym teraz wygłosić panu wykład, 328 I panie Kiessling, o wpływach i oddziaływaniu idei utopijnych na, nazwany tak z dobrze przemyślanym zamiarem, realnie istniejący socjalizm, ale po pierwsze, jeśli zechce pan sobie przypomnieć, omawiałem już tę kwestię w trakcie semestru, a po drugie za kilka minut będziemy musieli odstąpić to pomieszczenie innej grupie pańskich kolegów. A w końcu esencja tego, co miałbym panu do powiedzenia, jest tak dobitnie sformułowana w znanych panu z pewnością „Tezach o Feuerbachu", że mogę sobie pozwolić na cytat: W praktyce człowiek musi udowodnić prawdę, to znaczy rzeczywistość i władzę, doczesność swego myślenia. — A co, jeśli praktyka została uniemożliwiona? — Wówczas właśnie zdławienie tej praktyki jest właściwą praktyką. A tym samym decydującą krytyką teorii, o które w tym wypadku chodziło. — I mamy się z tym pogodzić? — pyta Kiessling. — Przecież to prawie nam się udało wówczas, u nas, w Schwarzenbergu. — A skąd pan to może wiedzieć! — Mój ojciec, panie profesorze, to Fritz Kiessling, który był razem z panem w Komitecie Wykonawczym. Mój ojciec mówi, że Schwarzen-berg to była wielka nadzieja. — Schwarzenberg to była wielka iluzja — Wolfram gładzi włosy na skroniach, które w ostatnich latach stały się śnieżnobiałe — to było marzenie. Młody Kiessling waha się: to, co chciałby mu odpowiedzieć, dotknie tego człowieka po drugiej stronie stołu, a i nie pomoże jego własnej karierze. Ale potem mimo wszystko to mówi: — Przecież nikt nie wymaga, panie profesorze, żeby wywijał pan jakąś flagą, po pańskich doświadczeniach w wię- 329 zieniu, w celi śmierci, i po długim czasie spędzonym tam, u przyjaciół. Ale niech nam pan zostawi to marzenie. I tę flagę. — Pan jest utopistą, młody człowieku! — Wolfram spogląda na zegarek i wstaje. — Przykro mi — mówi potem, nagle uśmiechnięty — jeśli teraz nie skończymy, to spotkają nas nieprzyjemności. r I