Gerald Durrell Zapiski ze zwierzyńca Tegoż autora: Moje ptaki, zwierzaki i krewni Moja rodzina i inne zwierzęta W serii „Koneser" ukazały się również: Graham Greene Madę in England Pożycz nam męża, Poppy Jonathan Carrol Kraina Chichów Timothy Mo Małpi król Dawid Warszawski Obrona poczty sarajewskiej Christopher Monger Anglik, Który Wszedł Na Wzgórze, A Zszedł Z Góry Mary Wesley Rozsądne życie W przygotowaniu: Robert Goddart Zbyt późno Mary Wesley Rumianki w trawie Agatha Christie Zagadka Błękitnego Expresu Jeffrey Archer Kane i Abel Gerald Durrell Zapiski ze zwierzyńca "PłoszyksUI i S-ka Tytuł oryginału angielskiego: „Beasts in My Belfry" Copyiight © by Gerald Durrell 1973 Ilustracje: Edward Mortelmans Projekt okładki: Jerzy Matuszewski Fotografia na okładce: Jarosław Madejski Redaktor prowadzący serię: Ewa Rojewska-Olejarczuk Opracowanie merytoryczne: Katarzyna Treutler Opracowanie techniczne: Barbara Wójcik MIEJSKA BIK Vi . , r -u. i • \ Łamanie: Grażyna Janecka NR lfv:\-> Korekta: Jadwiga Przeczek - : "Vs ISBN 83-86868-55-4 Biblioteczka Konesera Wydanie I Wydawca: Prószyński i S-ka 02-569 Warszawa, ul. Różana 34 Druk i oprawa: Zakłady Graficzne im. K. E. N. SA Bydgoszcz Dla Bianki i Grandy, na pamiątkę goryla w trzech czwartych i wielu innych rzeczy. I Ten tylko modli się prawdziwie, kto kocha tak człowieka, jak ptaka i zwierzę. Coleridge, „Pieśń o starym żeglarzu" Młodzieńcza menażeria Powiadają, że dziecko, które pragnie zostać kierowcą, rzadko kiedy wykonuje ten zawód, gdy dorośnie. Jeśli to prawda, zaliczam się do szczęśliwych wyjątków, ponieważ od czasu, kiedy skończyłem dwa latka, zdecydowanie i konsekwentnie pragnąłem poznawać zwierzęta. Nic poza tym mnie nie interesowało. Przez lata dzieciństwa i dorastania trwałem przy tej decyzji z nieustępliwością pijawki. Doprowadzałem moich najbliższych do szału, znosząc do domu wszystkie możliwe schwytane lub kupione zwierzaki - od małpek do zwykłych ogrodowych ślimaków, od skorpionów do puchaczy. Rodzinie, nękanej przez ten nie kończący się korowód dzikich stworzeń, pozostało jedynie pocieszać się myślą, że to tylko faza rozwojowa, z której z czasem wyrosnę. Tymczasem z każdym nowym nabytkiem moje zainteresowanie zwierzętami pogłębiało się i jako wyrośnięty nastolatek wiedziałem już bardzo dokładnie i bez cienia wątpliwości, co będę robić: najpierw dostarczać dzikie zwierzęta do ogrodów zoologicznych, a potem, kiedy już tą drogą dojdę do pieniędzy, założę własne zoo. Owe plany nie wydawały mi się ani zbyt wydumane, ani nierozsądne; trudność tkwiła raczej w braku warunków do ich realizacji. Nie istniały bowiem szkoły kształcące zawo- dowych łowców zwierząt i było raczej wątpliwe, by którykolwiek ze znanych profesjonalistów zechciał przyjąć na naukę osobnika mogącego wykazać się jedynie szczerym entuzjazmem i niemal zerowym doświadczeniem. Doszedłem do wniosku, że nie wystarczy się pochwalić tym, iż wychowało się jeża od małego albo że hoduje się gekony w puszce po herbatnikach. Prawdziwy łowca musi być gotów w każdej chwili zarzucić pętlę na szyję żyrafy albo uskoczyć przed atakującym tygrysem. A tego rodzaju doświadczenia niesłychanie trudno jest zdobyć, mieszkając w nadmorskim angielskim miasteczku. Jednak udało mi się wreszcie przeżyć coś w przybliżeniu podobnego. Niespodziewanie zadzwonił do mnie znajomy chłopak z New Fo-rest i oznajmił, że ma oswojonego młodego daniela, ale ponieważ wraz z rodziną wyprowadza się do miejskiego mieszkania w Southampton, musi oddać ulubieńca w dobre ręce. Zapewniał, że zwierzątko jest przyjacielskie i dobrze ułożone. Jeśli się zdecyduję - dodał - jego tatuś dostarczy mi je w ciągu doby. Miałem dylemat. Mama, jedyny członek rodziny przejawiający coś na kształt zrozumienia dla moich zwierzęcych pasji, była właśnie nieobecna, nie mogłem więc zapytać, jak zapatruje się na małego daniela, który powiększyłby moją i tak już liczną menażerię. A tymczasem ojciec tego chłopaka prosił o jak najszybszą odpowiedź. - Tatuś mówi, że będziemy musieli go uśpić, jeśli się nie zdecydujesz - dodał ponuro kolega. To przesądziło sprawę. Powiedziałem, że następnego dnia czekam z utęsknieniem na dostawę daniela o wdzięcznym imieniu Hortensja. Kiedy mama wróciła, miałem już w zanadrzu gotową historię, która zmiękczyłaby najtwardsze serce, o wiele bardziej nieufne i podejrzliwe niż serce mojej matki. Jak można nie zlitować się nad biedną malutką sarenką, brutalnie 10 oderwaną od mamusi, która zginie, jeśli jej nie przygarniemy? Mama, która na podstawie mojego opisu wyobraziła sobie, że nowy zwierzak jest co najwyżej wielkości małego teriera, stwierdziła, że w żadnym razie nie można pozwolić zginąć biednemu maleństwu, i że znajdzie się dla niego jakiś kącik w szopie. Okazała się nawet tak wyrozumiała, że zadzwoniła do mleczarni i zamówiła dodatkową dostawę pięciu litrów mleka dziennie, którego, w jej pojęciu, będzie potrzebować owo maleństwo. Zwierzę przyjechało następnego dnia w przyczepie do wożenia koni. Kiedy właściciel wyprowadził Hortensję, okazało się, że po pierwsze jest rodzaju męskiego, a po drugie ma już cztery lata. Wielkie, ciemnoczekoladowe poroże było wprost najeżone groźnymi ostrogami i szpicami. Okazały samiec o eleganckiej, biało cętkowanej sierści musiał mieć ponad metr w kłębie. - To wcale nie jest dziecko! - wykrzyknęła oszołomiona mama. - Może nie dziecko, ale młodzieniec. Uroczy zwierzak, oswojony jak pies - zapewnił skwapliwie tatuś kolegi. Hortensja zabębnił rogami w bramę, co dało efekt karabinowej salwy, po czym wysunął szyję i delikatnie schrupał jedną ze starannie wyhodowanych, przepięknych chryzantem mojej mamusi. Filozoficznie przeżuwał płatki, obserwując nas pełnymi wyrazu, głębokimi oczami. W pośpiechu, nie czekając aż moja nieszczęsna matka otrząśnie się z szoku wywołanego widokiem Hortensji, podziękowałem serdecznie koledze i jego ojcu, po czym chwyciłem linkę przyczepioną do obroży daniela i poprowadziłem go do szopy. Za nic w świecie nie przyznałbym się mamie, że ja również wyobrażałem sobie Hortensję jako malutką, wzruszająco nieporadną sarenkę. Wykosz-towałem się nawet na butelkę ze smoczkiem do karmienia 11 tego, co okazało się bardziej podobne do „Rogacza na rykowisku" z obrazu Landseera1. Gdy szedłem z Hortensją do szopy, matka podążała za nami. Dzięki temu mogła zobaczyć jak, zanim go jeszcze przywiązałem, z furią zaatakował taczkę. Bez powodzenia usiłował podbić ją rogami i wyrzucić w powietrze. W końcu musiał się zadowolić obaleniem wroga i wdeptaniem go w ziemię. Wreszcie udało mi się przywiązać go do kółka w ścianie. Na wszelki wypadek usunąłem z zasięgu jego działania wszystkie narzędzia ogrodnicze, na których mógłby wyładować swój gniew. - Mam nadzieję, że nie będzie zbyt dziki, kochanie - odezwała się mama zmartwionym tonem. - Wiesz, jak Larry reaguje na dzikie stworzenia. Wiedziałem aż nadto dobrze, jak mój starszy brat reaguje na cokolwiek - dzikiego czy nie, co należało do świata zwierząt, i pozostawało mi tylko cieszyć się, że ani mojego drugiego brata, ani siostry nie było w domu, kiedy przywieziono Hortensję. - Och, wszystko będzie dobrze. On po prostu musi przyzwyczaić się do otoczenia - zapewniłem. - Na razie jest trochę podniecony. Akurat w tym momencie Hortensja uznał, że nie lubi być sam w pustej szopie i zaszarżował na drzwi. Konstrukcja zadrżała w posadach. - Słuchaj, może on jest głodny? - zatroszczyła się mama, udając się ścieżką w stronę domu. - Tak, myślę, że tak. Mogłabyś dać mi dla niego trochę marchewki i biskwitów? Matka podreptała do spiżarni, żeby dostarczyć strawy niezbędnej dla głodnej rogatej zwierzyny, podczas gdy ja za- 'Edwin Henry Landseer (1802-1873) - angielski malarz i rzeźbiarz, malował głównie kompozycje animalistyczne, odznaczające się świetnym rysunkiem (przyp. tłum.). 12 wróciłem do szopy, żeby dotrzymać towarzystwa Hortensji. Był wyraźnie zachwycony, że znowu mnie widzi, czemu dał wyraz szturchając mnie łopatowatym rogiem w żołądek. Na szczęście szybko odkryłem, że jak większość jeleniowatych uwielbiał, gdy drapało się go u podstawy poroża. Tym sposobem wprowadziłem go wkrótce w błogi trans. A potem, kiedy pojawiła się paczka biskwitów i cały koszyk marchewki, całkowicie pochłonęło go zaspokajanie głodu, który poczuł po podróży. Gdy się posilał, zadzwoniłem i zamówiłem dostawę trawy, siana oraz ziarna. Potem, kiedy już Hortensja się najadł, zabrałem go na spacer na pobliskie pole golfowe, gdzie zachowywał się nad wyraz przykładnie. Po powrocie wydawał się bardziej niż uszczęśliwiony, kiedy przywiązałem go w szopie obok porcji smakowitego siana z trawą i owsem. Widząc go zajętego jedzeniem, wymknąłem się po cichu starannie ryglując drzwi szopy. Kładłem się do łóżka z przeświadczeniem, że Hortensja zadomowił się już u nas i okaże się nie tylko ozdobą mojej menażerii, ale też dzięki niemu zyskam tak niezbędne doświadczenie z dużymi zwierzętami. Następnego dnia już o piątej rano obudził mnie dziwny dźwięk, dochodzący z ogrodu za domem. Miało się wrażenie, jakby ktoś bombardował go regularnie bardzo wybuchowymi ładunkami. Wojna jeszcze nie dotarła w nasze strony, zachodziłem więc w głowę, co też to może być. Są-* dząc po różnych odgłosach: trzaskaniu drzwiami i przekleństwach dochodzących z głębi domu, reszta rodziny również się nad tym zastanawiała. Wychyliłem się z okna i uważnie zlustrowałem spojrzeniem ogród. W mętnym blasku świtu dostrzegłem, że szopa chwieje się jak okręt na wzburzonym morzu. To Hortensja nacierał na drzwi, dając tym samym do zrozumienia, że życzy sobie śniadania. W pośpiechu zbiegłem na dół i spacyfikowałem go naręczem siana, owsa i marchewek. 13 I I - Co tam trzymasz w szopie? - zapytał przy śniadaniu starszy brat, mierząc mnie podejrzliwie wzrokiem. Zanim jednak zdążyłem udać, że absolutnie nie rozumiem, o co mu chodzi, matka nerwowo wystąpiła w mojej obronie. - To tylko mały jelonek, kochanie - powiedziała. - Jeszcze herbaty? - Nie wydaje mi się mały - stwierdził Larry. - Zachowuje się jak jakaś oszalała bestia. - Jest taki oswojony - ciągnęła mama nie zrażona - i kocha Gerry'ego. - Dobrze, że przynajmniej ktoś go kocha - burknął Larry. - Ja w każdym razie proszę, żebyście trzymali tego piekielnego stwora jak najdalej ode mnie. Mam wystarczająco dużo własnych problemów, żebym musiał jeszcze znosić stada karibu w ogrodzie. W tym tygodniu zdecydowanie straciłem na popularności. Moja małpka próbowała rano wejść do łóżka Larry'emu, a kiedy ją spędził, ugryzła go w ucho. Moje sroki zrujnowały całą grządkę pomidorów, starannie zasadzonych przez młodszego brata, Leslie'ego. Jeden z zaskrońców uciekł i zaszył się pod poduszkami na sofie, gdzie odkryła go wśród straszliwych wrzasków moja siostra Margo. Powziąłem twarde postanowienie, że przynajmniej Hortensję zdołam utrzymać z dala od rodziny. Kto mógł przypuścić, że moje złudzenia rozwieją się tak szybko. Był to jeden z rzadkich dni angielskiego lata, kiedy świeci słońce. Mama, zachwycona tym niesłychanym zjawiskiem, postanowiła urządzić herbatkę na trawniku przed domem. Wracając z Hortensją ze spaceru po polach golfowych, nadziałem się na całą rodzinkę rozsiadłą na składanych krzesłach wokół stolika na kółkach, zastawionego wszelkimi akcesoriami niezbędnymi do parzenia i picia herbaty, kanapkami, plackiem śliwkowym oraz kopiastymi mi- 14 sęczkami malin z kremem. Na ten widok odruchowo spróbowałem wycofać się za róg, ale Hortensja zdążył już ogarnąć bystrym wzrokiem tę sielankową scenę i uznał, że pomiędzy nim a bezpiecznym schronieniem w szopie czai się dziwaczny i prawdopodobnie niebezpieczny wróg na czterech kołach - stolik do herbaty. Cóż więc miał począć dzielny samiec? Poderwał się z bojowym bekiem i, pochyliwszy łeb, z impetem ruszył do ataku, wyszarpując mi smycz z ręki. Uderzył celnie w sam środek blatu, roztrącając rogami zastawę na wszystkie strony. Moja rodzinka znalazła, się w potrzasku, gdyż szybkie poderwanie się ze składanych krzeseł w razie nagłego zagrożenia jest praktycznie niemożliwe. W rezultacie mama została oblana gorącą herbatą z imbryka, siostra zbombardowana kanapkami z ogórkiem, a Larry i Leslie zaliczyli po porcji malin z kremem w najczystszym stylu filmowych komedii. - Tym razem miarka się przebrała! - ryknął Larry, usiłując zebrać rozmazane maliny ze spodni. - Zabierzcie stąd natychmiast to cholerne bydlę, słyszycie? - Ależ spokojnie, kochanie, nie musisz zaraz używać brzydkich słów - mitygowała go matka. - To był przypadek. Ten biedny zwierzak nie miał złych zamiarów. - Nie miał? Masz czelność powiedzieć, że nie miał? - wy-sapał Larry purpurowy na twarzy. Tu wskazał drżącym palcem na Hortensję, który wyraźnie speszony zamieszaniem, jakie przed chwilą wywołał, stał nieruchomo jak posąg. Tylko biały obrus, zaczepiony o szpice jego rogów, powiewał jak ślubny welon. - Jak możesz mówić, że nie miał złych zamiarów, skoro sama widziałaś, że rozmyślnie zaatakował stolik? - Chciałam tylko powiedzieć - wybąkała z zakłopotaniem mama - że nie powinien obrzucać cię malinami. - Wszystko mi jedno, co powinien, a czego nie powinien 15 - wybuchnął Larry. - I nie obchodzi mnie, jakie miał zamiary. Wiem tylko, że Gerry musi go się pozbyć, i to natychmiast. Następnym razem może zaatakować kogoś z nas. Do licha, nie mam ochoty bawić się w Buffalo Billa! I tak, pomimo moich błagań, Hortensja został karnie zesłany na najbliższą farmę, a wraz z jego zniknięciem straciłem niepowtarzalną szansę zdobycia doświadczenia z dużymi zwierzętami w domu. Pozostała mi tylko jedna możliwość - zatrudnienie się w zoo. Doszedłszy do tego wniosku, natychmiast usiadłem i napisałem wielce uniżony list do Towarzystwa Zoologicznego w Londynie, które, pomimo wojny, utrzymywało największą kolekcję zwierząt zgromadzonych w jednym miejscu. Z młodzieńczą beztroską, nieświadomy przerostu własnych ambicji, kreśliłem plany na przyszłość, skromnie nadmieniając, iż jestem właśnie tą osobą, której od dawna poszukiwali, i w niezbyt zawoalowany sposób domagałem się określenia daty przyjęcia mnie do pracy. Normalnie taki list skończyłby - tak jak na to zasługiwał - w koszu na śmieci. Musiałem jednak mieć szczęście, gdyż trafił na biurko najwspanialszego i najbardziej uprzejmego człowieka, niejakiego Geoffreya Veversa, zarządcy londyńskiego ogrodu zoologicznego. Podejrzewam, że szczery zapał wprost promieniujący z mojego listu musiał go zaintrygować, gdyż - o cudzie - odpisał mi, prosząc o przybycie do Londynu na rozmowę. Podczas tej rozmowy, zachęcony łagodną uprzejmością Geoffreya, terkotałem bez chwili przerwy na temat zwierząt w ogóle, kolekcjonowania zwierząt i mojego własnego zoo. Człowiek mniej kulturalny od mojego rozmówcy natychmiast przystopowałby ten dziki entuzjazm, wytykając mi absolutnie nieżyciowe podejście do sprawy - lecz Vevers słuchał z niezmierną cierpliwością i taktem, zdając się akceptować moją linię rozumowania, aż w końcu przyrzekł, że pomyśli o mojej przyszłości. Rozsta- 16 jąc się z nim, miałem w sobie jeszcze więcej entuzjazmu niż przedtem. W jakiś czas później otrzymałem od niego uprzejmy list, w którym wyjaśniał, że niestety, w londyńskim zoo nie ma na razie etatów dla stażystów, ale jeśli chcę, mogę otrzymać angaż w Whipsnade, jednym z prowincjonalnych ogrodów, któremu patronuje Towarzystwo Zoologiczne. Byłem tym tak zachwycony, jakby zaoferował mi parę śnieżnych panter. Po kilku dniach niezmiernie podekscytowany jechałem do Bedfordshire z dwiema walizami; jedną wypchaną ubraniami, drugą - książkami z historii naturalnej i niezliczonymi opasłymi notesami, które miałem zamiar wypełnić zapiskami z moich obserwacji oraz perłami mądrości, spijanymi z ust starszych i mądrzejszych kolegów. W połowie dziewiętnastego wieku Karl Hagenbeck, słynny łowca, trudniący się sprzedażą zwierząt do cyrków i ogrodów zoologicznych, stworzył zupełnie nowatorską formułę takiej placówki. Do tego czasu zwierzęta trzymano stłoczone w źle zaprojektowanych, niemożliwych do utrzymania w czystości, gęsto okratowanych klatkach. Zwiedzający nie mogli ich tam dobrze obejrzeć, a samym stworzeniom rzadko udawało się przeżyć dłużej w tych warunkach, dających się porównać do obozu koncentracyjnego. Hagenbeck miał zupełnie odmienne wyobrażenie o sposobie eksponowania zwierząt. Zamiast ponurych zakratowanych cel zapewnił im światło i przestrzeń, na której odtworzono elementy naturalnego środowiska: skały, po których mogły się wspinać, łąki i stawy. Odgrodził je od zwiedzających fosami, pustymi lub wypełnionymi wodą. Ówcześni specjaliści od hodowli dzikich zwierząt traktowali te pomysły jak herezję. Twierdzili, że jest to przede wszystkim niebezpieczne, gdyż zwierzęta z całą pewnością sforsują fosy i parkany. Poza tym obawiano się, iż okazy z tropików, jeśli nie stworzy im rl 2. Zapiski ze zwierzyńca 17 I się tropikalnego środowiska, natychmiast zginą. Tymczasem biedne zwierzaki przeważnie marniały i zdychały właśnie w tych niby tropikalnych, sprzyjających rozwojowi zarazków warunkach, przypominających łaźnię turecką. Natomiast zwierzęta Hagenbecka, ku ogromnemu zaskoczeniu owych mędrców, miały się świetnie. Nie tylko zyskiwały znakomitą formę na odkrytych wybiegach, ale na dodatek zaczęły się w niewoli rozmnażać, co dotychczas było rzadkością. Kiedy więc stało się oczywiste, że w zoo systemu Hagenbecka zwierzęta nie tylko są zdrowsze i szczęśliwsze, ale również ich oglądanie jest większą atrakcją dla publiczności, ogrody zoologiczne całego świata zaczęły się prześcigać w stosowaniu tej nowej metody hodowli i ekspozycji. Zoo w Whipsnade usiłowało być bardziej hagenbeckow-skie niż sam Hagenbeck. Londyńskie Towarzystwo Zoologiczne nie szczędziło środków, by przekształcić rozległe tereny dawnej farmy w nowoczesną placówkę. Starano się każdy gatunek umieścić w warunkach maksymalnie zbliżonych do naturalnych lub przynajmniej takich, jakie zwiedzający uważali za naturalne. Lwom zapewniono chaszcze, w których mogły się kryć, wilkom - las, antylopom i innym kopytnym - wielkie wybiegi ze sztucznie usypanymi wzgórzami. Według mnie w owych czasach Whipsnade najbardziej przypominało park safari. A nie należy zapominać, że działo się to, zanim jeszcze rosnące w zastraszającym tempie podatki spadkowe zmusiły angielskich arystokratów do przekazywania dotacji na rzecz ogrodów zoologicznych. Samo Whipsnade okazało się malutkim miasteczkiem, gdzie kilkanaście wtulonych między wzgórza i leszczynowe zagajniki domów skupiało się wokół jedynego pubu. W kasie zoo zgłosiłem swój przyjazd i zostawiwszy tam bagaże, udałem się do budynku administracyjnego. Na zielonych trawnikach lśniły jak klejnoty pawie, rozpościerając pyszne ogony, a na jednej z sosen rosnących wzdłuż głównej alei 18 wisiało ogromne gniazdo z gałązek, w którym aż się roiło od wrzeszczących długoogoniastych papug. Gdy wszedłem do budynku, skierowano mnie do biura zarządcy, kapitana Beale. Siedział za ogromnym biurkiem zasłanym papierami, które wyglądały bardzo oficjalnie i naukowo. Ledwie było spod nich widać telefon. Kiedy kapitan wstał, przekonałem się, że jest mężczyzną więcej niż słusznego wzrostu i takiejże postury. W połączeniu z łysą czaszką, okularami w stalowej oprawie i ustami, sprawiającymi wrażenie, że za chwilę zacisną się w groźnym grymasie, działało to wybitnie onieśmielająco. Beale podniósł się ciężko zza biurka i zaczął mi się przyglądać, oddychając chrapliwie przez nos. - Durrell? - zadudnił pytająco. - Durrell? Miał bardzo głęboki głos przypominający tłumiony ryk, czego nabiera się po długim pobycie na zachodnim wybrzeżu Afryki. - Tak, proszę pana. - Miło mi cię poznać. Siadaj, proszę - powiedział kapitan, ściskając moją dłoń i sadowiąc się z powrotem za biurkiem. Krzesło zaskrzypiało alarmująco pod ciężarem potężnego ciała. Odchylił się do tyłu, zatknął kciuki za pasiaste szelki i obserwował mnie przez długą chwilę, bębniąc palcami po napiętych gumach. Cisza stała się nieznośna. Przysiadłem niepewnie na brzeżku krzesła; rozpaczliwie pragnąłem już na samym początku zrobić jak najlepsze wrażenie. - Myślę, że spodoba ci się tutaj - odezwał się tak nagle i tak głośno, że aż podskoczyłem. - Uhm... tak, proszę pana, oczywiście - wyjąkałem. - Nigdy przedtem nie pracowałeś w takim miejscu? -upewnił się. - Nie, proszę pana, ale zawsze miałem w domu wiele zwierząt. - Ha! - prychnął niemal kpiąco. - Świnki morskie, króli- 19 ki, złote rybki i temu podobny drobiazg. Cóż, przekonasz się, że u nas jest trochę inaczej. Z trudem powstrzymywałem się przed uświadomieniem go, że hodowałem bardziej egzotyczne stworzenia niż króliki, świnki morskie i złote rybki, ale wyczułem, że nie jest to właściwy moment. - Przekażę cię teraz Philowi Batesowi - zagrzmiał kapitan, gładząc swą łysą czaszkę. - Jest on szefem opiekunów zwierząt. Pomoże ci się rozlokować. Nie mam pojęcia, dokąd cię skieruje, ale na pewno znajdzie ci jakieś zajęcie w jednej z sekcji. - Bardzo panu dziękuję. Wysunął się zza biurka i kołyszącym krokiem wyszedł z pokoju. Ledwie mogłem za nim nadążyć, bo stawiał kroki jak mastodont. Na żwirowej alejce zatrzymał się nagle i zaczął rozglądać, pilnie nasłuchując. - Phil! - zagrzmiał nagle. - Phil! Jego głos był tak przeraźliwy i potężny, że paw, który pracowicie demonstrował swój wachlarz na trawniku obok, łypnął na niego z przerażeniem, zwinął ogon i jak niepyszny salwował się ucieczką. W dali dało się słyszeć ciche pogwizdywanie. Kapitan przechylił głowę. - No, jest wreszcie ten cholernik! Dlaczego nie przychodzi od razu, kiedy go wołam? - Wołał mnie pan, kapitanie? - Tak. Poznaj Durrella. -Aha - rzekł Phil, uśmiechając się do mnie. - Witaj w Whipsnade. - W takim razie zostawiam cię z Durrellem - oświadczył Beale. - Będziesz w dobrych rękach - zwrócił się do mnie. -Hm... cóż, zobaczymy się jeszcze. Strzelił szelkami jak z bicza, skinął mi łysą głową i powłócząc nogami jak niedźwiedź, odszedł do biura. 20 Phil popatrzył czule za swoim szefem i odwrócił się do mnie. - A więc - powiedział - na początek trzeba cię gdzieś zainstalować. Gadałem z Charlie'em Baiłeyem - on jest przy słoniach - i będzie chyba mógł wziąć cię do swojej chałupy. Chodźmy do niego. Kiedy szliśmy szeroką aleją, zdawało mi się, że ogród jest pełen głównie pawi, które odwracały ku nam swe metalizujące ogony, oraz tworzących dla nich tło złotych bażantów, które wyglądały jak sztuczna biżuteria z domu towarowego. Phil bez przerwy gwizdał radośnie pod nosem. Jak się później przekonałem, taki miał zwyczaj i dzięki temu zawsze można go było zlokalizować na terenie zoo, namierzając to gwizdanie. Doszliśmy wreszcie do skupiska brzydkich, betonowych brył, spiętrzonych jedna na drugiej. Tworzyły one -jak się okazało - tak zwany Dom Słoni. Za nimi przycupnął mały baraczek, gdzie opiekunowie słoni w przerwie między zajęciami popijali herbatę. - Słuchaj... Charlie - zaczął Phil przepraszającym tonem - czy możesz nam poświęcić chwilkę czasu? Wyszedł do nas krępy, potężny mężczyzna z łysą głową i nieśmiałymi, niebieskimi oczami o nieco rozmarzonym wyrazie. - Uhm... Charlie, to jest... jak masz na imię? - zapytał Phil. - Geny. - Więc to jest Geny. - Cześć, Geny - Charlie uśmiechnął się tak, jakbym był osobą, o spotkaniu której zawsze marzył. - Myślisz, że znajdzie się u was jakiś kącik dla niego? -zagadnął śmielej Phil. Charlie wciąż uśmiechał się do mnie serdecznie. - Na pewno. Rozmawiałem już z panią Bailey i nie widzi przeszkód. Może Geny chciałby od razu tam iść i poznać ją? 21 - To dobra myśl - przyznał Phil. - W takim razie zobaczymy się później - stwierdził Char-lie, klepiąc mnie po ramieniu. Phil doprowadził mnie do głównej bramy, po czym wskazał ręką skraj miasteczka. - Idź tą ścieżką aż do pierwszego domku na lewo. Na pewno trafisz - pokazał kierunek. Poszedłem. Wśród rozkwitłych krzewów janowca roiły się szczygły, połyskujące czerwienią i żółcią. Domek stał na szczycie zbocza. Otworzyłem bramę, przeszedłem ścieżką przez mały kwiatowy ogródek i zapukałem do drzwi. Panował w tym zakątku błogi spokój - pszczoły brzęczały sennie wśród kwiatów, gdzieś w krzakach słodko gruchał zadowolony z siebie dziki gołąb, z dala dobiegało poszczekiwanie psa. Otworzyła mi pani Bailey, przystojna kobieta o bystrych oczach i pięknie uczesanych bujnych włosach, w starannie wyprasowanym fartuchu. Miała wygląd osoby czystej, energicznej, spokojnej. Przypominała przełożoną pielęgniarek. - Słucham? - Dzień dobry. Czy pani Bailey? - Tak, to ja. - Przysłał mnie do pani Charlie. Jestem Gerry Durrell. Mam pracować w zoo. - Ach tak, oczywiście - uśmiechnęła się, poprawiając włosy i wygładzając fartuch. Proszę, wejdź. Poprowadziła mnie przez niewielki hol do jadalni, gdzie znajdowały się: duży kuchenny kredens, starannie wytarty stół i wygodne, choć nieco już podniszczone krzesła. - Usiądź. Napijesz się herbaty? - Chętnie, jeśli można prosić - odezwałem się skromnie. - Czy zjesz ciasto albo placuszki? Właśnie usmażyłam trochę. A może wolałbyś kanapki? Zaraz zrobię parę. - Och... naprawdę nie chciałbym sprawiać kłopotu - odparłem, oszołomiony bogactwem oferty. 22 - To żaden kłopot - zapewniła życzliwie. - Wiem, czego wy, młodzi mężczyźni, potrzebujecie: jesteście stale głodni. Zresztą mamy właśnie porę herbaty. Zaraz wracam, wstawię tylko wodę. Zniknęła za przepierzeniem, gdzie znajdowała się zapewne kuchnia, i za chwilę usłyszałem brzęk sztućców i zastawy. Po chwili pojawiła się znowu i nakryła stół. Pośrodku postawiła ogromny placek ze śliwkami, cały półmisek placuszków, bochenek ciemnego chleba, faskę żółtego, świeżego masła i słoik dżemu truskawkowego. - Dżem domowej roboty - zaznaczyła, siadając naprzeciwko mnie przy stole. - Za chwilę zagotuje się woda i będzie herbata. A teraz nie krępuj się i zabieraj do jedzenia. Z pobłażliwym uśmiechem obserwowała, jak smaruję sobie grubą pajdę chleba i nakładam na nią potężną porcję dżemu. - No, w porządku - stwierdziła z satysfakcją. - A teraz powiedz, co cię tutaj sprowadza. - Charlie nic pani nie wyjaśnił? - zdziwiłem się. - A co miałby wyjaśniać? - zabawnie przekrzywiła głowę. - Powiedział mi, że w waszym domu znajdzie się, być może, wolny pokój dla mnie. - Och, to już dawno załatwione. - Naprawdę? - Oczywiście. Powiedziałam do Charlie'ęgo - a ja zawsze4 ufam jego osądom - więc powiedziałam: przyjrzyj no się tylko uważnie temu chłopakowi i jeśli ci się spodoba, przyślij go tutaj. - To bardzo uprzejmie z pani strony. Charlie nic mi nie powiedział. - Naprawdę? Któregoś dnia ten człowiek zapomni, że ma głowę. Przecież mówiłam, że jak najchętniej przyjmę każdego, kto jest uczciwy i porządny. - Cóż, trudno mi ocenić, czy jestem wystarczająco uczci- 23 wy i porządny - rzekłem z powątpiewaniem - ale przynajmniej postaram się nie sprawiać kłopotu. - W żadnym razie nie jesteś dla mnie kłopotem - zapewniła. - Gdzie masz swoje rzeczy? - Przyniosę je później z zoo. - Dobrze. A teraz napijmy się herbatki. Weź jeszcze chleba. - Hm... jest jeszcze jedna sprawa. - No, słucham? - zachęciła. -Otóż... proszę mi powiedzieć, ile mam pani płacić za pokój? Moja pensja na początku nie będzie zbyt duża i obawiam się, że nie na wiele będzie mnie stać. - Nie myśl sobie - oznajmiła, surowo celując we mnie palcem - że mam zamiar zedrzeć z ciebie skórę. Wiem, ile ci będą płacić, i naprawdę nie chcę zabrać ci całej wypłaty. Co proponujesz? - Czy dwa funty wystarczy? - zapytałem z nadzieją, obliczając w myśli, że w ten sposób zostanie mi może choć jeden funt na papierosy i inne niezbędne potrzeby. - Dwa funty? - zapytała oszołomiona. - To o wiele za dużo. Już powiedziałam, że nie mam zamiaru zdzierać z ciebie skóry. - Ale żywność przecież kosztuje - zaprotestowałem. - Owszem, kosztuje, co nie znaczy, że mam liczyć sobie aż dwa funty. Będziesz mi płacić dwadzieścia pięć szylingów tygodniowo. Wystarczy aż nadto. - Jest pani pewna, że wystarczy? - Naturalnie - żachnęła się. - Nie chcę, żeby gadano potem w mieście, że pani Bailey wykorzystuje młodego człowieka, który dopiero zaczął pracę. - Nadal jednak uważam, że to śmiesznie mało - protestowałem. - Możesz się zgodzić albo nie. Proszę bardzo. Jeśli ci nie odpowiada, spróbuj popytać w innym miejscu - powiedzia- 24 ła z przekornym uśmiechem, podsuwając mi ciasto i placuszki. - Wolałbym zostać u pani, ze względu na domowy dżem - powiedziałem z przekonaniem. Rozpromieniła się. - W porządku. Mam dla ciebie miły pokoik na górze; zaraz go sobie obejrzysz. A teraz naleję herbaty. Przy herbacie opowiedziała mi, że Charlie pracował przedtem w londyńskim zoo, ale kiedy wybuchła wojna, ewakuowano go razem ze słoniami do Whipsnade, a ona przeniosła się wraz z nim. Słonie są niezmiernie stałe w uczuciach i przywiązują się do swego opiekuna na całe życie. - Dorobiliśmy się nawet miłego, własnego domku w Gol-ders Green - ciągnęła. - Może nie powinnam tak mówić, ale naprawdę na niego zasłużyliśmy. Oczywiście ta chałupka też jest przyjemna, choć wolałabym, żebyśmy już wrócili na stare śmieci. Zresztą wiesz, jacy są ludzie. Nie zawsze można im dowierzać. Kiedy tu przyjechałam, zauważyłam, że latami nikt nie zadbał o wyczyszczenie schodów na ganek. Były prawie czarne. Dosłownie chciało mi się płakać. Nie, naprawdę chciałabym być znów na swoim, choć muszę przyznać, że życie na wsi ma też swoje dobre strony. Kiedy wypiłem kilka filiżanek herbaty, pochłonąłem kilka potężnych porcji chleba z dżemem i jeszcze dwa kawałki ciasta, pani Bailey wstała i niechętnie zaczęła zbierać rzeczy ze stołu. - Ale czy na pewno się najadłeś? - pytała zatroskana, wpatrując się we mnie bystro, jakby chciała wyśledzić najmniejszy ślad niedożywienia na mojej twarzy. - Może zjadłbyś jeszcze trochę ciasta i chleba? Och, przecież w ogóle nie tknąłeś placuszków! - Nie, naprawdę dziękuję - wzbraniałem się. - I tak już się zastanawiam, czy zdołam jeszcze zjeść kolację. 25 - A właśnie, kolacja - zachmurzyła się nagle. - Kolacja. Obawiam się, że dziś podam tylko zimną kolację. Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza. - Ależ skąd - zapewniłem. - Dobrze, w takim razie wracaj do Charlie'ego. Kiedy skończycie, przynieś tu swoje rzeczy i rozlokujesz się w swoim pokoju, dobrze? Wróciłem znaną mi już ścieżką. Przez dobrą godzinę zachwycony zwiedzałem park. Był tak duży, że nie zdołałem obejrzeć całego, ale widziałem wilki w ich lesie, wśród równo, gęsto rosnących sosen. Ślepia lśniły im bystro, gdy przemykały w cieniu drzew, kłębiąc się od czasu do czasu w nagłych, jazgotliwych, gwałtownych bójkach. Poruszały się w półmroku lasu tak cicho i szybko, że miałem wrażenie, iż patrzę na płatki popiołu drzewnego, unoszone porywami wiatru. Obok wybiegu wilków ogrodzono co najmniej akr terenu dla niedźwiedzi brunatnych - wielkich i pomrukujących, w kolorze suchara. Krążyły węsząc i grzebiąc pazurami wśród jeżyn i janowców porastających teren. Oglądane w takim środowisku zwierzęta zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Wydawało mi się, że jest to najlepszy sposób ich pokazywania i hodowania. Dopiero później miałem się nauczyć, że trzymanie zwierząt na tak dużej i zróżnicowanej przestrzeni ma również swoje złe strony, zwłaszcza z punktu widzenia opiekunów. Nagle uświadomiłem sobie, że czas płynie, i w pośpiechu zawróciłem do Domu Słoni. Razem z Charlie'em poszliśmy po moje walizki, a potem ścieżką do domu. - Zdejmijcie buty, obaj - nakazała pani Bailey, otwierając nam drzwi. - Nie chcę mieć błota na moich pięknie wy-froterowanych podłogach. I umyjcie ręce. Pokazała nam rozpostarte w holu gazety, po których mieliśmy przejść. Posłusznie zdjęliśmy buty i poszliśmy się umyć. W jadalni stół dosłownie uginał się od jedzenia: 26 szynki, ozora, sałatki, młodych ziemniaków, groszku, fasoli, marchewki i gigantycznego biszkopta, pokrytego.grubą czapą kremu. - Nie wiem, czy to wara wystarczy? - dopytywała się z troską pani Bailey. - Chłopak powinien zjeść coś gorącego. - Myślę, że wystarczy, kochanie - odparł łagodnie Char-lie. Zasiedliśmy do jedzenia. Potrawy były znakomite i długo syciliśmy się nimi w milczeniu. - Co cię sprowadziło do Whipsnade, Gerry? - zagadnął wreszcie Charlie, starannie nakładając sobie kolejną porcję. 27 III - Zawsze interesowałem się zwierzętami i pragnąłem zostać łowcą; wiesz, takim, co to jeździ do Afryki i tego typu miejsc i stamtąd dostarcza różne okazy do ogrodów zoologicznych. Dlatego chcę zdobyć doświadczenie z większymi zwierzakami. Przecież nie można hodować stada jeleni w podmiejskim ogródku, nie? - No tak, rozumiem. - Skosztuj jeszcze sałatki - zaproponowała pani Bailey, której absolutnie nie interesował problem organizowania zoo w ogródku warzywnym. - Nie, dziękuję, już się najadłem. - Kiedy masz zamiar wyruszyć do tej Afryki? - zapytał całkiem serio Charlie. - Jak tylko nabiorę doświadczenia - odpowiedziałem równie serio. Charlie przytaknął, a potem uśmiechnął się do siebie skrycie i łagodnie. Jego wargi poruszyły się bezgłośnie. Taki miał już zwyczaj - uśmiechania się pod wąsem i powtarzania sobie w myśli tego, co się do niego powiedziało, jakby chciał to lepiej zapamiętać. - Skończcie ten groszek, bo się zmarnuje - poprosiła gospodyni. Wreszcie, najedzeni do syta, zaczęliśmy szykować się do snu. Mój pokój znajdował się na poddaszu. Miał sufit z dębowych belek, był funkcjonalnie i ładnie umeblowany. Kiedy rozpakowałem swoje ubrania i książki, wydał mi się po prostu wspaniały. Wyciągnąłem się na łóżku z głębokim westchnieniem satysfakcji. Oto jestem w Whipsnade. Zasnąłem, rozkoszując się tą myślą, a już po chwili - tak mi się przynajmniej wydawało - obudził mnie Charlie, który przyniósł mi filiżankę herbaty. - Pora wstawać, Gerry - oznajmił. - Robota czeka. Po smakowitym śniadanku, złożonym z parówek, bekonu i jajek, popitych dużym kubkiem herbaty, ruszyliśmy 28 z Charlie'em przez okryty rosą krajobraz. W miarę jak zbliżaliśmy się do głównej bramy zwierzyńca, spotykaliśmy coraz więcej ludzi podążających do pracy. - Gdzie będziesz robił, Gerry? - zapytał Charlie. - Nie wiem. Phil Bates jeszcze mi nie powiedział. W tym samym momencie Phil Bates pojawił się u mojego boku. - Dzień dobry - powitał mnie. - Już mieszkamy? To dobrze. - Gdzie mnie skierujesz na początek? - dopytywałem się niecierpliwie. - Myślę - rzekł w końcu z namysłem Phil - że dzisiaj zaczniesz od lwów. ¦ Patrzcie tylko, cóż za łagodny rodzaj lwa! Chaucer, „The Legend of Good Women" Lwie ladaco Muszę przyznać, że perspektywa rozpoczęcia pracy od opieki nad lwami mocno mną wstrząsnęła. Mogę się tylko pochwalić, że kiedy Phil mi to oznajmił, udało mi się ukryć przerażenie. W głębi duszy liczyłem, że na początek wybierze mi coś bardziej łagodnego i oswojonego - na przykład stado łań o aksamitnym wejrzeniu. Wrzucanie mnie, biednego i niedoświadczonego, od razu pomiędzy lwy, było doprawdy nie fair. Niemniej jednak przyjąłem polecenie do wiadomości z całym spokojem, na jaki było mnie stać, i ruszyłem na poszukiwanie swojego działu. Drapieżniki rozmieszczono na szczytach falistych wzniesień. Wybieg lwów był na pół ukryty za pasmem rozrośniętych bzów i wysokich pokrzyw. Tam, gdzie skłon pagórka opadał w dolinę, zarośla ustępowały miejsca zielonym połaciom trawy. Ze szczytu rozpościerał się wspaniały widok na mozaikę pól, oddzielających szerokim pasmem równinę od wzgórz. Ich pastelowe barwy zdawały się mienić i mieszać, kiedy przepływały nad nimi gnane wiatrem obłoki. Centrum sekcji lwów stanowił mały, zaniedbany, osłonięty gęstwiną bzów domek. Jego dach zdobiła przekrzywiona peruka z kapryfołium, zakrywająca prawie zupełnie jedno z dwóch okien, przez co wnętrze stało się mroczne i ponure. Na drzwiach przybito tabliczkę z wielce eufemistyczną nazwą 30 „Zacisze". Skromność umeblowania graniczyła z ascezą. Składały się na nie trzy krzesła w różnym stadium rozpadu, chwiejący się i podskakujący jak nerwowy wierzchowiec stół oraz groteskowy czarny kominek, który przycupnął w rogu, plując dymem zza swoich żelaznych zębów i pożerając nieprawdopodobne ilości polan. Dopiero po chwili w półmroku wnętrza odkryłem dwóch pracowników, odpowiedzialnych za dział drapieżników. Jes-se okazał się małomównym osobnikiem o czerwonej twarzy, gęstych białych brwiach, srogo spoglądających niebieskich oczach i nosie koloru i kształtu wielkiej, dojrzałej truskawki. Z kolei Joe miał śniadą cerę, oczy również niebieskie, ale iskrzące się humorem, i zaraźliwy śmiech. Kiedy skończyli śniadanie, które przerwało im moje wejście, Jesse wyszedł, oprowadził mnie po całym dziale, pokazał zwierzęta i wyjaśnił, na czym polega praca. W jednym końcu miał swoje pomieszczenie wombat Peter, a za nim znajdowały się zagrody polarnych lisów i jenotów. Następnie obejrzeliśmy klatkę z dwoma puchatymi białymi niedźwiedziami, wybieg tygrysów i wreszcie zwierzęta, od których wziął nazwę cały dział - lwy. Wąską, krętą ścieżką wśród krzewów dobrnęliśmy do wysokiego ogrodzenia, otaczającego lwią klatkę. Z tyłu znajdował się prawie dwuakrowy wybieg, wydzielony ze stoku wzgórza, porośnięty gęsto krzewami i drzewami.- Idąc wzdłuż bariery dotarliśmy z Jesse'em do dolinki, okolonej zaroślami, w centrum której, wśród wysokiej, gęstej trawy lśnił niewielki staw. Nad nim, malowniczo upozowane wokół poskręcanego pnia dzikiej gruszy, leżały lwy. Samiec Albert medytował, grzejąc się w bladym blasku słońca, ukryty w gęstwie grzywy. Obok wylegiwały się Nan i Jill, jego złociste, tłuste żony. Obie spały mocno i tylko drganie wielkich jak spodki łap świadczyło o tym, że żyją. Jesse wywołał je kolejno po imieniu, przeciągając z głośnym terkotem patykiem po siat- 31 ce ogrodzenia, ale nie chciały zaprezentować się gościowi. Albert na moment odwrócił łeb i zgromił nas spojrzeniem, by znów powrócić do swoich medytacji. Nan i Jill nawet nie drgnęły. Te lwy nie wyglądały mi na groźne i dzikie stworzenia; przeciwnie, sprawiały wrażenie zapasionych, leniwych i zgoła nie królewskich. Jesse stanął w rozkroku z założonymi do tyłu rękami, jak marynarz na kołyszącym się pokładzie, ze świstem wciągnął powietrze przez zęby i wbił we mnie palące niebieskie spojrzenie. -A teraz, synu, uważaj, bo coś ci powiem - zaczął. -Żebyś sobie zapamiętał raz, a dobrze. Z wombatem, lisami i z jenotami nie ma sprawy, rozumiesz? Ale nie próbuj żadnych sztuczek z resztą, bo wtedy one zabawią się z tobą. Wyglądają jak oswojone, ale nie są, kapewu? Znów świsnął przez zęby i przyjrzał mi się, jakby chciał ocenić, czy zrozumiałem lekcję. Zapewniłem go, że nie mam najmniejszych zamiarów próbować niczego, dopóki nie nabiorę doświadczenia z drapieżnikami. Zresztą - choć nie powiedziałem tego głośno - uważałem, że dać się pożreć lwu, któremu nie zostało się nawet porządnie przedstawionym, byłoby poniżej mojej godności. -Tylko słuchaj, co ci mówię, synu - powtórzył Jesse -a ja cię już wyuczę. Pierwsze kilka dni upłynęło mi więc na intensywnej nauce. Musiałem przyswoić sobie wszystkie fazy cyklu żywienia, czyszczenia klatek i inne codzienne obowiązki, w sumie proste i jednostajne, więc opanowałem je szybko. Później miałem już więcej czasu na obserwację zwierząt i zbieranie materiału na ich temat. Jesse'a i Joego niezmiernie bawił fakt, że zawsze nosiłem w kieszeni gruby notes i wyjmowałem go przy każdej okazji, by zapisać jakieś spostrzeżenie. - Cholerny Sherlock Holmes, który zapisuje każdą pieprzoną rzecz - mawiał o mnie Jesse. 32 Joe wiele razy próbował sobie ze mnie zakpić, wdając się w długie opisy skomplikowanych zachowań, które jakoby zaobserwował u zwierząt, ale zwykle ponosiła go fantazja, więc raz nabrawszy podejrzliwości, przestałem mu wierzyć. Naturalną koleją rzeczy zacząłem swoje obserwacje od lwów. Po raz pierwszy w życiu miałem tak bliski kontakt z tymi zwierzętami i chciałem to maksymalnie wykorzystać. Postanowiłem, że przeczytam wszystko, co na temat lwów uda mi się znaleźć, i sprawdzę, czy moje własne obserwacje potwierdzają tę wiedzę. Odkryłem, bez większego zresztą zdziwienia, że nie ma prawdopodobnie zwierzęcia (poza czysto mitologicznymi stworami), któremu przypisywano by aż tyle wyimaginowanych zalet. Począwszy od chwili, kiedy to ktoś ogarnięty zgoła niezoologicznym entuzjazmem ochrzcił lwa mianem króla zwierząt, pisarze prześcigali się w dostarczaniu argumentów na rzecz lwich praw do tego tytułu. Szczególnie gorliwi byli, rnoim zdaniem, autorzy starożytni, którzy zgodnym chórem sławili Panthera leo za szlachetność charakteru, mądrość, odwagę i dumę. W świetle tego stało się oczywiste, że uznano go za zwierzę godne, by reprezentować w herbie narodowym skromne i spokojne angielskie plemię. Nie musiałem długo pracować z Albertem i jego żonami, by przekonać się, że lwy nie są nawet w połowie tak wspaniałe, jakimi chcieliby je widzieć dawni pisarze. . . . ł W „Historii naturalnej" Pliniusza Starszego znalazłem zachwycający fragment poświęcony królowi zwierząt: Jedyny lew spośród wszystkich dzikich bestii jest łagodny dla tych, którzy oddadzą mu należny hołd i nie tknie ich, póki są mu posłuszni, a oszczędzi też każde stworzenie, które przyjdzie do niego pogrążone w rozpaczy. Lecz bywa, iż okrutny i straszny być potrafi, a to wtedy, gdy obróci swój gniew przeciw mężowi, a niechętnie zaś ku 3. Zapiski ze zwrtlrzyńca ! 33 kobiecie i nigdy nie uczyni z dziecka swej ofiary, chyha, że z wielkiego głodu. Choć znałem Alberta zaledwie od trzech dni, nabrałem pewności, że opis ten zupełnie do niego nie pasuje. Owszem, potrafił być okrutny i straszny, ale założyłbym się, że nie okazałby nawet krzty litości temu, kto niebacznie spróbowałby „przyjść do niego pogrążonym w rozpaczy". Nieszczęśnik ów otrzymałby potężny cios łapą w kark, co natychmiast wybiłoby mu rozpacz z głowy, pozbawiając przy okazji życia. Innym źródłem, do którego sięgnąłem, był Purchas1. Ten z kolei informował mnie z całą nonszalancją osoby, która nigdy nie widziała lwa na oczy, że: „Lwy w chłodnych miejscach są bardziej łagodne, a w gorętszych - bardziej okrutne". Przeczytane po raz pierwszy to zdanie natchnęło mnie nadzieją, że będę mógł nawiązać przyjazne kontakty z Albertem, gdyż od czasu mojego przybycia do Whipsnade pogoda zepsuła się na dobre. Lodowaty wiatr hulał po wzgórzach, targając trawami i zaroślami. Przy takiej aiirze - zdaniem Purchasa - Albert i jego żony powinny łasić się do mnie jak rozkoszne kociaki. Już drugiego ranka moja wiara legła w gruzach. Przechodziłem obok lwiej zagrody, trzęsąc się z zimna, skulony na przenikającym do kości wietrze, marząc o czekającym mnie cieple przytulnego „Zacisza". Albert skrył się w gąszczu krzewów i traw, w pobliżu miejsca, gdzie ścieżka skręcała wzdłuż ogrodzenia. Musiał widzieć mnie idącego w tamtą stronę, ale zapewne uznał, że efekt będzie lepszy, jeśli sprawi mi niespodziankę, gdy będę wracał. Zaczekał, aż znajdę się na wysokości jego kryjówki i wystrzelił z niej 1 Samuel Purchas (1577-1626), angielski wydawca opowieści podróżniczych (przyp. tłum). 34 J znienacka, lądując z przerażającym rykiem na siatce. Potem przykucnął na tylnych łapach i pożerał mnie spojrzeniem. Moja nagła panika odbiła się złośliwym rozbawieniem w jego żółtych ślepiach. Uznał ten wyczyn za świetny żart i powtórzył go jeszcze tego samego dnia. I nie dość, że miał przyjemność patrząc, jak wykonuję skok przerażonego jelenia, to jeszcze zyskał dodatkową atrakcję, gdyż upuściłem kosz pełen pokarmu, potknąłem się o niego i wylądowałem ciężko w kolczastych zaroślach. Później miałem się przekonać, iż zimno, zamiast łagodzić obyczaje Alberta, sprawiało, że stawał się ohydnie złośliwy. Kiedy znudziły mu się napaści na mnie, zabawiał się straszeniem w ten sam sposób Bogu ducha winnych starszych pań, które przychodziły go podziwiać. Podejrzewam, że to ćwiczenie w zimne dni działało na niego wybitnie rozgrzewające Nadal czytałem wszystko, co Pliniusz i Purchas mieli do powiedzenia o lwach, ale już z bardziej krytycznym nastawieniem. Kiedy zabrałem się do lektury po całym męczącym dniu straszenia przez Alberta, uznałem, że ich lwy mają w sobie jakiś miły, bajkowy urok, zupełnie obcy moim podopiecznym. Upodobałem sobie zwłaszcza relacje podróżników o spotkaniach z lwami w dzikiej głuszy, zgodnie podkreślające inteligencję i przyjazny charakter tych zwierząt. Pliniusz opisuje, jak Mentor z Syrakuz spotkał w Syrii lwa, który odtąd towarzyszył mu z niezmiernym przywiązaniem' ocierając się o niego jak łagodny baranek i miłośnie liżąc ślady jego stóp. W końcu Mentor odkrył, że przyczyną owej wzruszającej demonstracji uczuć był wielki cierń, tkwiący w łapie zwierzęcia, które w ten sposób chciało skłonić człowieka, by mu go wyciągnął. Lwy w tamtych czasach musiały być bardzo nieostrożne; tenże Pliniusz przytacza również relację niejakiego Elpisa, która wprawiła w osłupienie nawet tak łatwowiernego jak ja osobnika. Otóż, zaledwie ów Elpis postawił stopę na afrykań- 35 skim lądzie, od razu natknął się na lwa z rozdziawioną paszczą. Instynktownie salwował się ucieczką na najbliższe drzewo, wzywając pomocy Bachusa. Siedział tak, trzęsąc się ze strachu, uczepiony najwyższych gałęzi, podczas gdy lew, ciągle z otwartym pyskiem, krążył w dole dając mu na wszelkie sposoby do zrozumienia, że niepotrzebnie się go obawia. Najwyraźniej tępy Elpis nie czytał ówczesnej literatury podróżniczej, w przeciwnym bowiem przypadku dotarłoby do niego, że lew ma cierń albo coś innego, co trzeba mu usunąć. Dopiero po pewnym czasie zaświtało mu, że nawet najgroźniejszy lew nie przechadzałby się tak długo z dziwacznie rozdziawioną paszczą. Kiedy więc ostrożnie zszedł z drzewa, przyjrzał mu śię dokładnie i okazało się, że szczęki zwierzęcia rozpiera tkwiąca w pysku kość. Elpis natychmiast zabrał się do roboty i udało mu się ją wyjąć, choć oczywiście nie bez trudności. Lew, uniesiony radością, w poczuciu głębokiej wdzięczności, z miejsca mianował się głównym dostawcą mięsa na statek swego wybawcy. Przez cały czas, gdy stali na kotwicy w tej okolicy, mieli codziennie świeże dostawy. Albertowi i jego małżonkom, w przeciwieństwie do ich sławnych przodków, nie zdarzały się takie niemiłe przypadki. Ku mojej niekłamanej uldze nasze lwy nie wbijały sobie w łapy cierni i nie oczekiwały, byśmy im je wyjmowali. Były nad podziw zdrowe i miały kolosalny apetyt. Pomimo że tak zapasione, potrafiły szarpać się ze sobą o mięso, jakby nie jadły od tygodni. Albert z reguły zabierał dla siebie najlepszy kawał i wynosił w krzaki, żeby tam go ukryć. Potem wracał w pośpiechu, by sprawdzić, czy nie da się jeszcze uszczknąć kąska z części którejś z lwic. Widok tego samca, szturchańcem odpychającego na bok swoją małżonkę, żeby dobrać się do jej pożywienia, stanowił szczególną ilustrację szlachetnego lwiego charakteru. Raz w tygodniu musieliśmy zamykać Alberta i jego harem, żeby wejść na teren i oczyścić go z resztek kości oraz 36 innych śladów pobytu lwiej rodziny. Do tego celu służyły wbudowane z boku solidne klatki-pułapki z zasuwanymi drzwiczkami. Należało zwabić do nich po kolei wszystkie trzy lwy i zamknąć je tam na czas sprzątania. Była to żmudna procedura, urozmaicana jednak śmiesznymi incydentami. Jak można się domyślać, Albert i jego połowice utrudniali nam ją jak mogli, nie wykazując najmniejszej chęci współpracy. Musieliśmy działać z wielką chytrością i pomysłowością i taić przy tym nasze prawdziwe zamiary pod przykrywką niewinnych, obojętnych zachowań. Pierwszym warunkiem sukcesu było wygłodzenie Alberta; krążył wówczas niespokojnie w pomieszczeniu, ze zjeżoną ze złości grzywą i błyskiem w żółtych ślepiach. Podchodziliśmy z niewinnymi minami do pułapki, układając przy ogrodzeniu przeróżne akcesoria - kubły, łopaty, szczotki i widły. Wreszcie wyciągaliśmy okazały, smakowity udziec i umieszczaliśmy go na ścieżce tak, by Albert mógł go sobie dobrze obejrzeć i podelektować się jego zapachem. Naszym zabiegom, które pilnie śledził, towarzyszyła seria jego wściekłych, warczących pomruków. Następnie, manewrując z zewnątrz, odsuwaliśmy drzwiczki pułapki i stojąc w pobliżu, rozmawialiśmy głośno o wszystkim, tylko nie o zwabianiu lwów do klatek. Muszę przy tym docenić inteligencję Alberta, który ani przez chwilę nie dał się zwieść temu przedstawieniu. Dla niego, tak jak i dla nas, cała ta procedura stała się ro-dzajem rytuału, którego musiały przestrzegać obie strony, by cała sprawa mogła się zakończyć honorowym kompromisem. Kiedy nadszedł stosowny czas i lew zdążył już oszacować walory przysmaku, wrzucaliśmy mięso do klatki. Teraz, oparci o ogrodzenie i wpatrzeni w upartego samca, próbowaliśmy zbiorowej sugestii. - No i co, Alb? Głodny jesteś, staruszku, nie? No, chodź, chodź. Dobry zwierzak. Zjedz mięsko. Chodź, chodź... - za- 37 M:\ klinaliśmy bez końca, powtarzaliśmy to jak refren, świadomi, że się po prostu wygłupiamy, bo ten stwór i tak nic nie rozumie. Wreszcie, wyczerpani ową litanią zachęcających uwag, utykaliśmy w martwym punkcie. Mierzyliśmy Alberta złym wzrokiem, a on odwzajemniał nasze spojrzenia. Przez cały ten czas Nan i Jill niespokojnie krążyły z tyłu. Niecierpliwiły się, lecz nie śmiały nic robić, gdyż tradycja nakazywała, by ich pan i władca pierwszy dał znak. On zaś zaczynał sprawiać wrażenie, jakby wpadał w trans. W czasie tych przedłużających się ceremonii miałem aż nadto czasu, by zastanowić się nad odpowiedzią na fundamentalne pytanie: czy człowiek jest w stanie tylko siłą swego wzroku ujarzmić dziką bestię? Wpatrywałem się, skoncentrowany aż do bólu, we wredne ślepia Alberta, a on odwzajemniał moje spojrzenie bez mrugnięcia powieką. W rezultacie to ja zaczynałem czuć się nieswojo, a on pozostawał niewzruszony. Przeważnie po jakichś dziesięciu minutach, kiedy samiec nadal nie wykazywał najmniejszej chęci wejścia do klatki, zaczynaliśmy stosować inną taktykę. Zostawiając mięso w otwartej pułapce, demonstracyjnie odchodziliśmy ze ścieżki, żeby utwierdzić lwa w przekonaniu, że jesteśmy zbyt daleko, byśmy mogli być niebezpieczni. Wówczas rzucał się gwałtownym skokiem do klatki, chwytał przynętę i usiłował zbiec, zanim zdążymy doskoczyć i zasunąć drzwiczki. Niestety, zbyt często zatrzaskiwały się dosłownie o milimetry za wysuwającym się czubkiem jego ogona. Pozostawało nam tylko z bezsilną złością patrzeć, jak triumfujący Albert porywa swoją zdobycz w krzaki, żeby się nią w spokoju nasycić. Oczywiście dalsze próby zwabiania traciły sens i musieliśmy czekać następne dwadzieścia cztery godziny, dopóki ten żarłok nie strawi ostatniego kęsa, który spadł mu jak z nieba. Podobne podchody odbywaliśmy ze wszystkimi zwierzętami 39 z naszego działu, ale dawały się one zwabić w pułapkę o wiele szybciej i łatwiej niż lwy. Trzeba przyznać, że Albert po mistrzowsku potrafił wyprowadzać nas z równowagi. Kiedy wreszcie udało się nam zagonić lwy do pułapki, czekał nas następny krok - wejście na wybieg lwów przez małe drzwiczki, znajdujące się po przeciwnej stronie klatki. Po wejściu do środka należało zamknąć je za sobą. Zawsze towarzyszyło mi przy tym niemiłe uczucie, iż jesteśmy uwięzieni na dwuakrowym terenie, otoczonym solidną czterome-trową kratą, i gdyby, jakimś cudem, lwy zdołały uwolnić się z pułapki, nie mielibyśmy najmniejszych szans ucieczki. Pewnego razu wszedłem razem z Joem na wybieg i jak zwykle przeczesywaliśmy zarośla, zbierając obgryzione kości z ostatniego tygodnia. Po chwili straciliśmy się z oczu, zasłonięci gęstą roślinnością; słyszałem tylko pogwizdywanie Joego i szczęk kości, wrzucanych do kubełka. Przeciskałem się wąską ścieżką pomiędzy bujnymi krzewami jeżyn. Liczne odciski łap w miękkiej glinie i włosy z grzywy, zaczepione o ciernie, świadczyły, że Albert musiał upodobać sobie to miejsce. Stawiałem nogi obok śladów tych wielkich łap, rozmyślając, jaki to pokrętny i gwałtowny charakter ma Albert, kiedy nagle rozległ się jego ryk. Choć pułapka znajdowała się daleko ode mnie, na lewo, za drzewami, mógłbym przysiąc, że lew czai się w krzakach, tuż obok. Nie traciłem jednak czasu, by to sprawdzić, tylko co sił w nogach rzuciłem się ku furtce. Joe i ja dobiegliśmy tam w tym samym momencie, omal nie zderzając się głowami. - Czy on wyszedł? - zapytałem, gdy byliśmy już bezpieczni, poza wybiegiem. - Nie mam pojęcia - wysapał Joe. - Nie miałem czasu sprawdzić. Podeszliśmy z drugiej strony. Lwy siedziały w zamknięciu, ale dostrzegłem zastanawiający błysk rozbawienia w ślepiach Alberta. 40 Przypadek ów był moim pierwszym doświadczeniem z tak zwanymi brzuchomówczymi zdolnościami lwów. Wielu autorów zapewnia, że lew jest w stanie sterować swoim rykiem tak, że daje się on słyszeć z kilku kierunków równocześnie. Wbrew pozorom nie jest to wcale tak nieprawdopodobne, jak wygląda, gdyż wiele gatunków ptaków czy owadów posiadło tę zdolność w jeszcze bardziej zdumiewającym stopniu. Bywa, że widzimy stworzenie, które wydaje głos, lecz głos ten dochodzi jakby z odległości kilkudziesięciu centymetrów albo nawet kilku metrów. Tego typu umiejętność musi być niezmiernie pożyteczna dla lwa - pozwala mu to bowiem w czasie nocnych łowów siać panikę w stadzie, które, zamiast uciekać od myśliwego, zdezorientowane biegnie wprost na niego. Moje poranne przeżycie zdawało się w całej rozciągłości potwierdzać, że Albert potrafi sposobem brzuchomówcy przemieszczać swój ryk. Ode mnie i od Joego dzieliła go mniej więcej ta sama odległość; obaj mieliśmy nieodparte wrażenie, że ryknął nam tuż nad uchem. W jakiś czas po tym doświadczeniu znów miałem okazję przekonać się o tych szczególnych uzdolnieniach Alberta. Późnym wieczorem wracałem z zabawy w miasteczku i postanowiłem skrócić sobie drogę przechodząc przez teren zoo. Właśnie szedłem wzdłuż ogrodzenia lwiego wybiegu, mijając gęstą kępę czarnego bzu, kiedy nagle osadził mnie w miejscu niski, chrapliwy pomruk Alberta. Trudno było zlokalizować ten dźwięk, choć domyślałem się kierunku, z którego napłynął. Miał w sobie wibrację, która zdawała się wprawiać w drżenie ziemię pod moimi stopami tak, jakby zaraz miała się rozstąpić. Nie sposób było rozstrzygnąć, czy lew jest wewnątrz, czy na zewnątrz ogrodzenia. Była to wysoce niemiła sytuacja i tylko moja pasja badacza zwierząt powstrzymała mnie przed sromotną ucieczką. Z ostentacyjną śmiałością podszedłem do krat i zajrzałem w mrok, ale księżyc schował się właśnie za chmury i nie dostrzegłem 41 niczego. Zarośla były czarne i ciche. Powoli szedłem wzdłuż ogrodzenia, wiedząc, że jestem śledzony; czułem niemal spojrzenie chciwie wpatrujących się we mnie ślepi. Jednak płowe cielska przesuwały się bezszelestnie, a wielkie łapy potrafiły stąpać w ciemności omijając gałązki, które mogłyby trzaskiem zdradzić obecność bestii. Dopiero kiedy zacząłem wchodzić na wzgórze, oddaliwszy się od wybiegu, dobiegło mnie stamtąd głośne prychnięcie, pogardliwe i szydercze. Wielu ludzi nie chce wierzyć, że lew potrafi rozmyślnie wysyłać swój głos na odległość. Ich zdaniem może jedynie ryczeć z pyskiem tuż przy ziemi, co sprawia, że dźwięk jest stłumiony i trudno go zlokalizować. Aby to sprawdzić, usiłowałem za wszelką cenę podejrzeć Alberta, ale bez powodzenia. Nie zliczę, ile razy podchodziłem do ogrodzenia w nadziei, że ryknie, gdy tylko pojawię się w zasięgu jego wzroku, ale milczał złośliwie. Czasami, gdy słyszałem, że zaczyna ryczeć, pędziłem w stronę klatki, a zwiedzający z niepokojem spoglądali na pracownika zoo, który gna tak, jakby drapieżna bestia deptała mu po piętach. Jednak za każdym razem, kiedy podbiegałem zdyszany do krat, okazywało się, że Albert już się wyryczał albo mu się odechciało i zrezygnował po kilku próbnych pomrukach. Na pocieszenie mogę tylko powiedzieć, że dostarczał mi wspaniałych wrażeń słuchowych. Albert upodobał sobie późne popołudnie jako porę popisów wokalnych. Zaczynał znienacka, dwoma lub trzema „arruum", przedzielanymi chwilami ciszy, jakby chciał się upewnić, czy wziął właściwą nutę. Dopiero po tym podejmował prawdziwą pieśń - kolejne „arruum" stawały się gardłowe, nabierając bogactwa tonu i głębi; pauzy pomiędzy nimi robiły się coraz krótsze, aż wreszcie odgłosy zlewały się w oszałamiające crescendo dźwięków, narastających szybkimi zrywami, by po chwili stopniowo zacichać, po 42 czym urywały się równie nagle, jak zaczęły. Jeśli miałbym do czegoś porównać te popisy wokalne, to chyba do piłowania drewna na wielkiej, dudniącej beczce. Pierwsze pociągnięcia piły są powolne i nierówne, potem następują coraz szybsze - stalowe zęby wgryzają się w drewno. Po chwili znów zwalniają; nieomylny znak, że piłowanie zbliża się do końca. I wreszcie cisza. W tym momencie podświadomie oczekiwałem łomotu padającego na ziemię odciętego kawałka drewna. Po tygodniu takich doświadczeń z Albertem uznałem, że zachowania tego osobnika w żaden sposób nie dadzą się dopasować do potocznego wyobrażenia o lwach. Był humo-rzasty, bezczelny i nie miał w sobie nic z owej szlachetności, tak chętnie przypisywanej królowi zwierząt. Jego małe złotawe ślepia miały zawsze wyraz tłumionej złości. Wydawało się, że próbuje podtrzymać reputację swojej rasy, słynącej z gniewnego majestatu, ale już nie bardzo wie, jak to zrobić. Miało się wrażenie, że czuje się z lekka zmieszany, jakby stracił pewność, dlaczego właściwie ma się w ten sposób zachowywać. Jeśli nie krążył nadąsany po wybiegu, jego główną rozrywkę stanowiły nagłe skoki w kierunku nie spodziewających się niczego przechodniów i czerpanie złośliwej satysfakcji z ich panicznego przerażenia. W czasie karmienia zachowywał się egoistycznie i łakomie, co już opisałem wcześniej. Potem, obżarty i rozleniwiony, wpełzał ' w wysoką trawę, by tam zaleć na sjestę. Mimo iż bardzo się starałem, nie potrafiłem znaleźć najmniejszej pozytywnej cechy w charakterze Alberta. Raz tylko ukazał mi się w prawdziwie królewskim majestacie - a było to wtedy, gdy Jill weszła w okres rui. Z nastroszoną, wspaniałą grzywą Albert krążył wokół niej, pomrukując miłośnie i przyjmując sugestywne pozy, mające wyrażać szlachetność i siłę charakteru. Jestem pewien, że Pliniusz byłby nim zachwycony. Kiedy Albert sunął za Jill 43 I po wybiciju> r^z jeszcze wróciłem do lektury, ciekaw, co ów starożytny autor ma do powiedzenia na temat miłosnego życia lw^. pierwsza wzmianka, na jaką natrafiłem, była chlebna: pO ..iu>ice Są nad wyraz rozpustne, i stąd dzikość i okrucieństwo iipóiP- Wiedzą o tym najlepiej Afrykańczycy, bo częstokr^ ^0 ipidzą. Osobliwie w czasie wielkiej suszy, kiedy to gnąne pragnieniem wielkie hordy dzikiego zwierza ciągną ku ^igliczny111 me wyschłym rzekom i tamże się gromadzą pos^,0ju Wówczas bestie różnych maści i gatunku kundla się t „arzd ze sobą. Jedne samice wabią obce samce, inne scn\ce Qipe biorą silą, a w tej rui panuje wszelkich ras pomiesząnie_ Nie zą^ggfwowałem, żeby Nan i Jill wykazały kiedykolwiek criQć ślad rozpusty. A już szczególnie w czasie rui sprawiaj rażenie głęboko znudzonych zalotami Alberta. Tymcza^errl pliniusz powiada: Lwicci yjyfcrętnie unika swego małżonka, lecz lew po zapachu t-twzuU^ lamparta, z którym zdradliwie się sparzyła, i z catyn^ sWytn gniewem i mocą spada na nią, by posiąść ją i ukarać, Mogł^m ręczyć za wierność Nan i Jill, które, zamknięte w jednej yatce z Albertem, nie miały najmniejszej okazji do zdrady, ^g rnam wrażenie, że w tym jedynym wypadku Albert ok^gjby się wzorowym samcem i mężem. W każdym razie ni^ ^ciąłbym być w skórze jego połowicy, przyłapanej na flirci^ z lampartem. Nie r^włeifl sie nadziwić, dlaczego zwiedzający zerkają na siebi^ Radkiem i chichoczą, kiedy Albert z godnością, jg nie zrażony liczną widownią, dokonywał aktu 44 prokreacji na środku wybiegu. Mogłem sobie tylko wyobrazić, o ile bardziej ludzie ci poczuliby się zgorszeni, gdyby dowiedzieli się, że obiektem jego lubieżnej żądzy jest własna córka, Jill. Kazirodztwo! Joe również przejawiał tę niepojętą wstydliwość. Wystarczyło, że raz trafił na spółkujące zwierzęta, by od tej pory starannie unikał wybiegów w okresie rui, kiedy to dochodziło do tak gorszących aktów. Natomiast Jesse przeciwnie, nie miał żadnych zahamowań. Mało tego, swoim ochrypłym, donośnym głosem wykrzykiwał niewybredne zachęty pod adresem zwierząt, gorsząc tym ludzi, który odsuwali się od niego. Doszedł w tym do takiego mistrzostwa, że potrafił w mgnieniu oka rozproszyć każdy tłum jak obłoczek papierosowego dymu. - Ja naprawdę nie rozumiem, jak on może tak się zachowywać - wyznał mi Joe w azylu „Zacisza". - Trzęsie mnie na samą myśl. Szczerze. Mówię ci, wczoraj zaszedłem do lwów, a on tam gadał do wszystkich, młodych dziewczyn i innych, co się gapili, jak stary Albert robi to z Jill, na widoku. Słowo daję, nie wiem, jak on tak może. Ja bym nie mógł, nawet gdyby mi dawali sto funtów. Powiedziawszy to zacisnął wargi z ponurą miną, jakby naprawdę odmówił przyjęcia tych pieniędzy. Biedny Joe... Zwierzęta w okresie rui potrafiły dosłownie obrzydzić mu życie. .. - Swobodne podejście do życia nie było jedyną cechą, wyróżniającą Jesse'a. Miał on zdumiewającą właściwość, która wywoływała niechętny podziw mój i Joego. Jak wyczuwający wodę różdżkarz, którego ręka wprawia w drżenie leszczynową różdżkę, by wskazała ukryte źródło; jak pies, szkolony do wyszukiwania trufli, potrafiący wyczuć głęboko pod ziemią woń delikatnego grzyba - tak Jesse, jakby za sprawą jakichś dziwnych czarów, wyczuwał okazję do wyłudzenia napiwku. Stał sobie na przykład przed „Zaciszem", 45 cmokając przez zęby i obserwując strumień zwiedzających, aż nagle sztywniał, czujnie marszczył przetykane siwizną brwi, po czym gwałtownie zwierał szczęki z pełnym satysfakcji kłapnięciem. „Dwa szylingi" - oceniał błyskawicznie i ruszał za ofiarą miękkim, skradającym się krokiem, jak jeden z tych wielkich kotów, którymi się opiekował. I choć bardzo staraliśmy się z Joem, nigdy nie potrafiliśmy dociec, jakie są zasady typowania jego gości. Ci, których my oprowadzaliśmy, nie byli tacy hojni, choć na oko nie różnili się od tamtych. W każdym razie miał nieomylny instynkt, i zanim jeszcze zaatakował ofiarę, umiał z absolutną dokładnością oszacować, ile wyciśnie z niej napiwku. Byłby wspaniałym piratem. - Zachodzę w głowę, jak ten stary cwaniak to robi - zastanawiał się Joe. - Wiesz, któregoś dnia powiedział do mnie: „Spróbuj szczęścia, Joe. Widzisz tego typka w filcowym kapeluszu, koło polarnych miśków? On mi wygląda na pięć szylingów". Poszedłem więc i męczyłem się z tym bucem przez pół godziny. Opowiadałem mu o wszystkim i byłem dla niego słodziutki jak miodek, a myślisz, że coś od niego dostałem? Po jakimś czasie Albert i jego harem zaczęli mnie nudzić. Brakowało im wyrazistej osobowości, którą miały inne zwierzęta z tej sekcji. Poza tym w żaden sposób nie chciały się zaprzyjaźnić, a nie mogąc nawiązać kontaktu nie mogłem ich lepiej poznać. Uznałem, że wyimaginowane lwy Pliniusza i jego lwie opowieści są o wiele bardziej interesujące niż żywe zwierzęta, z którymi miałem do czynienia. Nie wiem, czy Albert wyczuł, że przestał mnie interesować - w każdym razie nagle zapałał do mnie taką niechęcią, że wyraźnie usiłował mnie upolować, kiedy tylko znalazłem się na jego terenie. I niemal mu się to udało. Pewnego dnia Joe zarządził czyszczenie drenów odprowadzających wodę z klatki, żeby praca w sekcji lwów na za- 46 wsze pozostała mi w pamięci. Zjawiliśmy się przy wybiegu wyposażeni w węża do polewania, widły, szczotki i inne narzędzia. Po pewnym czasie udało nam się zagonić Alberta i jego towarzyszki do klatek. Zabraliśmy się do roboty. Joe pogwizdując radośnie operował wężem, a ja wszedłem za ochronną barierę i wybierałem śmieci, zatykające odpływ. Pilnie pracując, posuwałem się stopniowo do przodu, zbliżając się coraz bardziej do klatki. Dlatego właśnie trzeba było zamknąć lwy - gdyż pręty były rozstawione na tyle szeroko, że zwierzę mogłoby wsadzić pomiędzy nie łapę. Natomiast pręty klatki-pułapki miały gęstszy rozstaw. Wszystko szło dobrze, dopóki nie zacząłem się posuwać wzdłuż małej klatki, w której Albert dosłownie szalał z wściekłości. Joe niefrasobliwie machał wężem na wszystkie strony, tak że wszystko wokół ociekało wodą. Kiedy wstałem, by sięgnąć po szczotkę, poślizgnąłem się i z trudem chwytając równowagę na moment oparłem się o klatkę. Całe szczęście, że lew nie zdołał przecisnąć łapy przez gęste pręty, bo miałbym rozorane ramię. Albert bowiem nie przegapił okazji i skoczył ku mnie z triumfalnym warknięciem, próbując za wszelką cenę mnie dosięgnąć. Udało mu się wczepić mocno jednym pazurem w mój rękaw i unieruchomić mnie przy ścianie klatki. Joe widząc, co się dzieje, krzyknął przerażony i najwyraźniej sądząc, że zostałem już rozszarpany, skierował strumień wody w naszym kierunku. Oczywiście miał zamiar wycelować w pysk Alberta, zmuszając go w ten sposób, by mnie wypuścił. Jednak z wrażenia źle wycelował i dokładnie w chwili, kiedy zdołałem wyrwać się spod lwiego pazura i odskoczyć, potężny strumień lodowatej wody uderzył mnie w twarz, zbijając z nóg i spychając z powrotem na klatkę. Albert zaatakował ponownie, ale tym razem chybił, Joe zaś znów użył węża i znów dostałem między oczy. Tym razem jednak zdążyłem dopaść bariery i ociekając wodą, zacząłem się na nią wspinać. 47 - Po czyjej ty właściwie jesteś stronie? - warknąłem na Joego. - Przepraszam - tłumaczył się skruszony - ale myślałem, że ten stary drań cię dorwał. - W każdym razie stworzyłeś mu do tego wspaniałą okazję - burknąłem, bezsensownie usiłując osuszyć się chusteczką do nosa. W długie letnie popołudnia do moich obowiązków należało dyżurowanie w sekcji dwa razy w tygodniu, gdy Joe i Jesse wychodzili w teren. Musieliśmy pilnować, żeby nikomu ze zwiedzających nie przyszedł do głowy inteligentny pomysł wspinania się na barierę czy rzucania butelkami w zwierzęta. Bardzo polubiłem te popołudnia. Byłem panem swojego czasu - siedziałem w „Zaciszu" popijając mocną herbatę i próbowałem nadać swoim chaotycznym notatkom sensowny kształt. Na dworze stopniowo gęstniały cienie i ostatnie grupki zwiedzających zdążały ku głównej bramie. Kiedy tłum znikał, nastawa! cudowny spokój i karłowate kangury wallabi ostrożnie wybiegały z zarośli, gdzie chroniły się w dzień przed hordami wrzeszczących małych chłopców. Albert wydobywał z siebie kilka chrapliwych „ar-rum", by nie wyjść z wprawy przed nocnym koncertem. Głośno i wyraźnie rozlegały się pluski z basenu, w którym igrały białe niedźwiedzie. Moim ostatnim obowiązkiem przed zakończeniem dyżuru był obchód całej sekcji dla sprawdzenia, czy wszystko jest w porządku. Wallabi rozproszyły się po trawnikach, by spokojnie skubać trawę. Tygrysica Ranee zeszła ze swoich sztucznych skał na trawę, ponieważ wychłodzony beton ziębił jej łapy. Jej syn Paul spał już, zagrzebany w legowisku ze słomy. W głębi, za pagórkiem, spały również jenoty, ciasno zwinięte w swoich małych drewnianych boksach. Dalej polarne lisy przemykały jak blade cienie wśród zarośli. Wszędzie wokół mnie roiły się wallabi, skacząc i szeleszcząc 48 w trawie. Lwy rezydowały nad brzegiem swojego basenu. Albert, zanurzony w gęstwinie własnej grzywy, medytował jak zwykle, najedzone zaś Jill i Nan słodko spały obok. A wallabi, widoczne dosłownie wszędzie, skakały leniwie, ciągnąc za sobą ciężkie ogony. Gromady srok trzepotały i skrzeczały w koronach drzew. W kotlinie tworzącej drugi z tygrysich wybiegów Jum i jego pani drzemali, a wokół ich klatki krzaki aż trzeszczały od nadmiaru kangurków. Wallabi, wallabi, wallabi - wszędzie wallabi. W mroku starszych zagajników słychać było, jak ich królicze zęby zdzierają łyko z drzewek. Zadowolony, że w sekcji wszystko jest w porządku i podniecony wizją ogromnej porcji herbaty, którą zawsze częstowała mnie pani Bailey, kiedy wracałem późno z dyżuru, szykowałem się do odejścia. Po drodze zawsze trafiła się jakaś pusta butelka albo papier po kanapkach, które trzeba było podnieść. 4. Zapiski ze zwierzyńca Wytropienie tygrysa z nawiązką wynagrodzi wszystkie trudy i wydatki. Belloc, „The Tiger" Triumf tygrysów Kiedy przychodziłem rano do pracy, promienie słońca zaczynały dopiero nieśmiało grzać, kładąc się lśniącą pozłotą na liściach i trawie. W ich jasnym blasku mogłem przyglądać się i słuchać, jak zoo budzi się do życia. Wśród splątanych gałęzi karłowatych zagajników snuły się jeszcze pasma porannej mgły. Wallabi wychodziły grupkami, by przycupnąwszy w trawie wygrzewać w pierwszych promieniach słońca swoje pulchne i miękkie ciałka i futerka nasiąknięte rosą. Ponad wybiegami i trawnikami, daleko w czystym powietrzu niósł się krzyk pawia, rozkładającego swój barwny ogon u stóp sosnowego zagajnika. Zebry podnosiły głowy i odprowadzały mnie wzrokiem, wypuszczając z nozdrzy kłęby pary i nerwowo tańcząc kopytami po mokrej trawie. Żwirowaną ścieżką dochodziłem do wybiegu, gdzie białe niedźwiedzie wysuwały ruchliwe czarne nosy przez pręty klatki, niecierpliwie wywąchując smakowity zapach kanapek, które niosłem ze sobą. Jesse i Joe udawali się do domku, a ja szedłem do pomieszczeń tygrysów. Potężna żelazna zasuwa poruszała się ze szczękiem, budzącym tysiące ech, wibrujących pośród ścian betonowej jaskini. Wchodziłem do środka, by wypełnić pierwsze obowiązki dnia. Tygrysy, śpiące na luksusowych łożach ze słomy, budziły się, ziewając na powitanie tak potężnie, że ukazywały ca- 50 łą różowość swoich rozwartych paszcz. Potem przeciągały się z gracją, miękko przeginając długie grzbiety, prężąc ogony i marszcząc nosy, i zaczynały krążyć w swoich betonowych jaskiniach, zerkając na mnie zza krat. W tym pawilonie mieszkały dwa z naszych tygrysów, Ranee i Paul, matka i syn. Ponieważ jednak Paul nie pałał zbytnią miłością do swojej rodzicielki, umieszczono je w osobnych klatkach i na zmianę wychodziły na wybieg. Moją pierwszą czynnością było właśnie wypuszczenie Ranee. Podciągałem ciężkie zapadkowe drzwi, a potem opuszczałem je i zamykałem, kiedy już tygrysica wyskoczyła w plamę słonecznego blasku. Wówczas spędzałem nielegalne pięć minut, karmiąc jej syna smakowitymi kąskami. Paul był największym i najspokojniejszym z tygrysów. Miał tak płynne, perfekcyjne ruchy i tak łagodny charakter, iż trudno było uwierzyć, że Ranee jest jego matką. Stąpał bezszelestnie i niespiesznie na swoich wielkich łapach o miękkich poduszkach. Jego matka poruszała się równie cicho, ale jej chód byl szybki, podrygujący i nerwowy, wywołujący natychmiastowe, sugestywne wizje niespodziewanego ataku. Jestem pewien, że Ranee większość swego wolnego czasu poświęcała na obmyślanie sposobów ukatrupienia całej obsługi. Miała w sobie dzikość, która wyzierała z nie mrugających, zielonych ślepi. Jej syn przyjmował mięso z mojej ręki delikatnie i ze spokojną godnością-- ona tymczasem wyszarpywała je tak żarłocznie, że musiałem bardzo uważać, by nie stracić przy tym ręki. Kiedy zaś karmiło się Paula, miało się wrażenie, że można by mu bezpiecznie podsunąć rękę, gdyż zignorowałby ją jako pośledni kąsek. Była to pocieszająca myśl, choć niekoniecznie słuszna. W czasie naszych porannych sam na sam Paul był łagodny jak baranek i musiałem się strzec, by nie zapomnieć, jak bardzo mógłby być niebezpieczny, gdyby tylko zechciał. On tymczasem przysuwał wielki łeb do krat i pozwalał mi się 51 1 drapać za uszami, głośno mrucząc, przez co przypominał ogromnego domowego kota, a nie krwiożerczego tygrysa z powszechnych wyobrażeń. Przyjmował moje poczęstunki z królewską łaskawością. Po jedzeniu kładł się i oblizywał sobie łapy, a ja, przykucnąwszy u krat, obserwowałem go z zachwytem. Fascynujące było oglądać to piękne zwierzę z tak bliskiej odległości. Każdy cal jego bogato umaszczone-go ciała był pięknie zarysowany i propocjonalny, najmniejszy zaś ruch - płynny i pełen gracji. Głowę miał masywną, bardzo szeroką między uszami, a pięknie układająca się kreza pod podbródkiem lśniła najjaśniejszym odcieniem szafranu. Pręgi wiły się jak czarne płomienie na jasnym tle sierści. Ale najpiękniejsze były oczy - wielkie, o migdałowym wykroju, podobne do pary oszlifowanych przez morskie fale, zielonych jak liście kamieni. Moje poranne spotkania z Paulem przerywał przeważnie Jesse, który wpadał, żeby zapytać, czy nie wziąłem przypadkiem jego saperki. Oczywiście okazywało się, że wziąłem, bo dawało mi to pretekst do spędzenia każdego ranka kilku chwil z tygrysami. Z kolei Jesse potrzebował tego sprzętu do swojej własnej ceremonii. Znikał z saperką w gęstwinie drzew, by odbyć tam swoje poranne katharsis, bez którego nie byłby w stanie rozpocząć dnia pracy. Kiedy Jesse wracał z tego seansu z naturą, zabieraliśmy się do czyszczenia pomieszczeń tygrysów. Najpierw trzeba było ściągnąć z wybiegu Ranee i zamknąć ją w jej legowisku. Dopiero wtedy mogliśmy wkroczyć z kubłami i szczotkami pomiędzy betonowe skały, by oczyścić je i zebrać resztki kości z wczorajszej kolacji. Potem po kolei wypuszczaliśmy oba tygrysy, by wysprzątać ich klatki i wrzucić nową słomę na podściółkę. Kiedy wpuszczaliśmy je z powrotem, oba zaczynały swoje zdumiewające przedstawienie. Podchodziły do słomianych legowisk, obwąchiwały je dokładnie, po czym wskoczywszy 52 w sam ich środek, zaczynały miesić i ugniatać słomę łapami. Kładły przy tym uszy po sobie, a ślepia miały półprzy-mknięte i dziwnie rozmarzone. Znienacka przerywały, prostowały się i z rozmysłem, precyzyjnie oddawały mocz dokładnie pośrodku swoich świeżych posłań. Dokonawszy tego, wyraźnie odprężone, spędzały resztę poranka spokojnie, drzemiąc, poziewując i czasem liżąc łapy. Myślę, że kiedy wracały z wybiegu do swoich świeżo uprzątniętych pomieszczeń, gdzie znajdowały świeże trociny i słomę, lecz nie czuły swego zapachu, stłumionego przez środek dezynfekcyjny, którym szczodrze spryskiwaliśmy podłogi i ściany, musiały zaznaczyć (dla siebie i ewentualnych innych gości), iż jest to ich terytorium. Dlatego ponownie nasycały słomę własnym, ostrym zapachem, i gdy już „wywiesiły tę flagę", wylegiwały się w spokoju, czekając na pierwsze karmienie. Po skończonej robocie cała nasza trójka wracała do „Zacisza" na śniadanie. Usadowiwszy się na koślawych krzesłach, z zainteresowaniem wypatrywaliśmy w ciemnawym wnętrzu, co każdy z nas przyniósł ze sobą. Jesse, trzymając kanapkę w topornej, zaczerwienionej dłoni, zjadał ją powoli, metodycznie, z kompletnym brakiem zainteresowania. Joe pochłaniał swoją w galopującym tempie, gadając do mnie i dowcipkując bez ustanku z pełnymi ustami. Każdą ze swych błyskotliwych uwag akcentował wybuchem przedziwnego, chrapliwego śmiechu. Joe jest jedyną osobą, jaką' znam, której śmiech dokładnie odpowiada zwyczajowemu zapisowi „hi, hi, hi...". Dla kontrastu Jesse przez cały czas milczał posępnie, a kiedy kończył jeść, wlepiał nieobecny wzrok w okno, głośno wsysając powietrze przez zęby. Następnie z gadzią powolnością rozpalał fajkę, na przemian ją przedmuchując, cmokając i ssąc, podczas gdy Joe i ja wymienialiśmy uwagi o pogodzie, łowieniu ryb czy o najlepszym sposobie zdzierania skóry z królika, bądź porównywaliśmy zalety trzech blondynek, których zdjęcia zdobiły ścia- 53 1 nę. Wreszcie nadchodziła pora, by wstać i zabrać się do dalszej pracy. Zazwyczaj zaczynaliśmy od czyszczenia klatki białych niedźwiedzi. Sroki buszujące w splątanej gęstwie zagajnika skrzeczały podejrzliwie, widząc nas wychodzących z „Zacisza". Joe wydawał nagle przeraźliwy okrzyk, po którym wyfruwały spomiędzy gałęzi jak hałaśliwa chmura pstrokatych strzał. Mięso dostarczano przed południem - wielkie, krwawe ochłapy, znaczone zielonym barwnikiem dla podkreślenia, że nie są przeznaczone dla ludzi. Od wpół do trzeciej do trzeciej rąbaliśmy je na porcje, rozkładaliśmy do kubłów i decydowaliśmy, które ze zwierząt dostanie tego dnia takie smakowite kąski jak serce czy wątroba. Punktualnie o trzeciej zaczynało się karmienie. Zaczynaliśmy zawsze od najbardziej oddalonego punktu sekcji, czyli od tak zwanych dolnych tygrysów. W kotlinie, na\okratowanym wybiegu, podobnie jak u lwów porośniętym gęstymi krzakami, mieszkali Jum i Maurena - para nie mająca nic wspólnego z Paulem i Ranee z betonowych skał. Dwóch z nas wyruszało, niosąc kubły pełne mięsa. Natychmiast tworzył się wokół nas tłumek ciekawskich chłopaczków i dorosłych, asystujących nam w drodze do klatek. Dzieciaki biegały podniecone, pokrzykując, zadając setki pytań i przepychając się, by lepiej widzieć straszne, krwawe ochłapy. - Cor! Popatrz, jakie mięso... Alf... Alf!...spójrz no tylko! - A na co ten wielki widelec, psze pana? - O, rany, jak one to będą pożerać! - Z czego to mięso, psze pana? -John, kochanie, nie przeszkadzaj panu... John, słyszysz? I tak dalej, przez całą drogę do klatki tygrysów, gdzie Jum i Maurena krążyły już za kratami w pełnym podniecenia oczekiwaniu. 54 Moim zdaniem karmienie tych dwóch tygrysów było ciekawsze niż karmienie Paula i jego matki. W skalnym wybiegu wystarczyło tylko przerzucić mięso przez fosę. Tutaj procedura wymagała bliższego kontaktu ze zwierzętami. Trzeba było nabić kawał udźca na długie widły i wsunąć cieńszy koniec przez kraty - przeważnie tak, by kość sterczała do przodu. Jum, popisując się manierami dżentelmena, warczał na swoją połowicę i odpędzał ją, kiedy tylko próbowała po nią sięgnąć. Sam chwytał zębami zdobycz, zapierał się łapami i z wygiętym w łuk grzbietem oraz wyraźnie naprężonymi mięśniami zaczynał ciągnąć. Był to wspaniały i zarazem przerażający popis; zwierzę wciągało potężny udziec do środka z taką siłą, że wyginały się pręty ogrodzenia. Gdy zdobycz, nagle uwolniona, wyskakiwała spomiędzy krat, tygrys aż przysiadał na tylnych łapach, a potem wysoko zadzierając głowę, niósł ją przez krzaki, by rozpocząć ucztę nad brzegiem basenu. Po nakarmieniu Jumo i Maureny ponownie napełnialiśmy kubły, tym razem porcjami dla Paula i Ranee. I znów kotłował się wokół nas ciekawski tłumek, i znów musieliśmy odpowiadać na głupie pytania, które karmienie tygrysów nieodmiennie prowokowało. - Dlaczego mięso jest surowe? - A czy jadłyby, gdyby było ugotowane? - Dlaczego tygrys ma pręgi? - Czy pogryzłyby was, gdybyście do nich weszli? Tego rodzaju pytania były specjalnością dorosłych; dzieci pytały o wiele sensowniej. Choć Paul był moim faworytem wśród tygrysów, musiałem jednak przyznać, że Jum i Maurena przedstawiały sobą wspaniałe widowisko. Na tle soczystej zieleni krzewów i traw ich sierść jarzyła się jeszcze jaskrawiej niż zwykle. Była to jednak zbójecka parka i nie mogłem się nadziwić, jak błyskawicznie w ich umysłach i cielskach zachodzą re- 55 na przekształcające je z rozleniwionych, chodzących ich łapach kotów w prężące się z wściekłym pomru- adto Jum i jego małżonka fascynowali mnie dziwny-7mówkami", które ze sobą prowadzili. Posługując się łi metodami konwersacji wydawali zupełnie inne pomruków czy prychań dźwięki, które należa- „aklasyfikować jako osobny język. Składały się nań bądź bulgoczące odgłosy, wydawane przez po- gwałtownie wciągane przez mocno zmarszczony sapnięciem wydychane. Nie do wiary, ile znaczeń '¦oby Swis 7e fiły przekazać tygrysy za pomocą owych prostych Co ciekawe, posługiwały się tą mową jedynie zaganialiśmy je do podręcznych klatek na czas __i wybiegu albo właśnie je z nich uwalnialiśmy. .^serwowałem, że zwierzęta potrafią „konwersować" a sposoby, czasem je urozmaicając, zależnie od oko-ćci- Przy pierwszym dźwięk był przedłużony i jedno-^__^—tek prowadzona szeptem rozmowa; przy drugim -• mię g^ny, ° intonacji jakby pytającej. Oba tygrysy roz-¦ajy z ożywieniem i kiedy jeden wydawał pytające sap-drugi zawsze udzielał mu czegoś w rodzaju odpowie- p cgątkowo rozróżniałem jedynie dwa sposoby mówię-clzi n,rtanie i mrukliwą odpowiedź. Z czasem, wsłuchując tiia'. vy aC ważriie, zaobserwowałem, że każda tygrysia wypowiedź własne, subtelne brzmienie i znaczenie. Z początku, jedną z takich rozmów, myślałem po prostu, że ty- ^cjwt i posapują. Potem zaczęło mi się wydawać, że j jylaurena naprawdę rozmawiają ze sobą, posługując mrdzo prymitywnym językiem. Byłem tak zaintrygowa-sic ^ myślą, że poświęciłem wiele czasu, by nauczyć się kil-tiv " kich dźwięków, a następnie poszedłem wypróbować je ku '- oaulu- Stanąłem obok jego klatki, a on podszedł do na" , j . . j . j Wówczas nabrałem powietrza w płuca i uraczyłem go 56 głębokim, przedłużonym, pytającym sapnięciem, którego -bez wątpienia - nie powstydziłby się sam Jum. Miałem nadzieję, że Paul mi odpowie. Tymczasem tygrys najwyraźniej zaskoczony stanął jak wryty, po czym cofnął się o kilka kroków. Wydałem z siebie kolejne sapnięcie, prawie tak dobre jak pierwsze; czułem, że wchodzę w trans. Zerknąłem na Paula z nadzieją. Odpowiedział mi spojrzeniem pełnym takiej pogardy, że omal nie spłonąłem rumieńcem, po czym odwrócił się i leniwym krokiem odszedł na swoje posłanie. Wiedziałem już, że przed spotkaniem z nim powinienem jeszcze poćwiczyć. W czasie gdy uczyłem się tygrysiej mowy, poznałem Bil-ly'ego. Właśnie wracałem od lwów, ćwicząc po drodze tygrysie kwestie. Wyszedłem zza rogu, groźnie marszcząc nos i głośno wciągając powietrze w najczystszym stylu Jurna, kiedy omal nie zderzyłem się z wysokim drągalem z niesforną strzechą rudych włosów, okrągłymi niebieskimi oczami, zadartym perkatym nosem i śmiesznym żółtym puszkiem nad górną wargą i na policzkach. - Hej - powitał mnie, uśmiechając się przymilnie -jesteś ten nowy, nie? - Tak. A kim ty jesteś? Zamachał rękami jak wiatrak i zachichotał. - Jestem Billy. Po prostu nazywaj mnie Billy. Wszyscy do mnie tak mówią. - W którym dziale pracujesz? - zapytałem, bo wcześniej jakoś go nie widywałem. - Och, po trochu w każdym - oznajmił, zerkając na mnie z ukosa. - I tu, i tam. Przez chwilę staliśmy w milczeniu. Billy przyglądał mi się z zainteresowaniem przyrodnika, który natrafił na nowy, nieznany okaz. - Musisz być bardzo przeziębiony - stwierdził nagle. - Ależ skąd, czuję się świetnie - zdziwiłem się. 57 - Jesteś - powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Już z daleka słyszałem, jak kichasz. - Nie kichałem, tylko prychałem i pociągałem nosem. - To brzmiało jak kichanie - nie rezygnował Billy. - Nie, to była tygrysia mowa. Właśnie ją ćwiczyłem. Oczy Billy'ego stały się okrągłe. - Co takiego? - Tygrysy porozumiewają się za pomocą specjalnych sapnięć - wyjaśniłem. - Próbuję się tego nauczyć. - Ty musisz mieć nie po kolei pod czaszką - stwierdził Billy z przekonaniem. - Jak można mówić posapując? - Tygrysy mogą. Powinieneś ich kiedyś posłuchać. ~\ Chłopak znów zachichotał. - Lubisz tę pracę? - zapytał. -Tak, bardzo. A ty? Znów spojrzał na mnie z ukosa. - Owszem, lubię, ale ze mną jest inaczej; ja muszę tu być. Podobno każda wioska musi mieć swojego głupka. Najwidoczniej właśnie miałem przed sobą wioskowego przygłu-pa z Whipsnade. - Muszę iść, bo mam robotę. - Do zobaczenia później - rzucił Billy. - Mam nadzieję. Pobiegł w podskokach przez zagajnik. Nagle zaczął śpiewać przeraźliwym świdrującym uszy głosem. Jam minstrel wędrowny cały w tatach i w łachmanach... Wróciłem do „Zacisza". Joe już tam był i przygotowywał sobie muchę na pstrągi. - Spotkałem wioskowego przygłupa - oznajmiłem. - Wioskowego przygłupa? Ciekawe, kto to? 58 - Nie wiem. Wysoki, rudy chłopak, ma na imię Billy. - Przygłup? On wcale nie jest przygłupem. Ty naprawdę nie wiesz, kto to jest? - Nie. A kto? - spytałem z zaciekawieniem. - Syn kapitana Beale. - Rany boskie, że też nie wiedziałem tego wcześniej! Szybko odtworzyłem w pamięci rozmowę z Billym, próbując sobie przypomnieć, czy nie powiedziałem czegoś ob-raźliwego. - Powiedz mi, gdzie on pracuje, w którym dziale. - Nie pracuje - powiedział Joe. - Krąży tylko po całym zoo. Czasami w czymś pomoże. Przeważnie więcej z tego kłopotu niż pożytku, ale to miły chłopak. Wspomnienie spotkania z Billym wkrótce się zatarło, gdyż miałem ważniejsze rzeczy na głowie. Tygrysica Maure-na weszła w okres rui. Dzięki temu zyskałem niepowtarzalną okazję śledzenia tygrysich zalotów. Na szczęście miałem wówczas wolny dzień i spędziłem go przy dolnym wybiegu, obserwując i gorączkowo robiąc notatki. Od wczesnego rana, płaszcząc się na ugiętych łapach, dręczony namiętnością Jum podążał za partnerką jak cień. Ze swojego stanowiska pośród drzew mogłem obserwować, jak przemykają wśród krzaków, w ruchomych cieniach gałęzi, a ich złocista sierść jarzy się w słońcu. Jum trzymał się z tyłu i nieco z boku Maureny^ Dbał, by zachować stosowny dystans, ponieważ kiedy rano podszedł zbyt blisko, został ostro skarcony. Na pamiątkę zyskał głębokie, czerwone szramy na pysku. Potulna i uległa zazwyczaj partnerka w zdumiewający sposób w ciągu jednej nocy zmieniła się w nieobliczalną, złośliwą megierę, błyskawicznie i bez pardonu ukrócającą jego przedwczesne awanse. Ta metamorfoza musiała wyraźnie zaskoczyć Jurna; tak nagłe odwrócenie ról stanowiło niemiłą niespodziankę. 59 Krążyli tam i z powrotem pośród karłowatego zagajnika. Uczucie ogarnęło Juma z taką siłą, że, niepomny na niebezpieczeństwo, znów zbliżył się do Maureny z gardłem wibrującym namiętnym pomrukiem i ślepiami zachodzącymi mgiełką pożądania. Samica nie przyspieszyła swego leniwego, miękkiego kroku, uniosła tylko górną wargę, odsłaniając różowe dziąsła i śnieżnobiałe kły. Pomruk zamarł Jumowi w gardle. Niechętnie wycofał się na poprzednią pozycję. Dalej przemierzali wybieg, a ich złocista sierść prze-błyskiwała w cienistym półmroku zagajnika. Mnie zaś, zdrętwiałemu na stanowisku obserwacyjnym wśród wysokich traw, zdawało się, że Maurena nigdy nie ulegnie. Tym bardziej podziwiałem cierpliwość Juma. Partnerka najwyraźniej upajała się swoją władzą nad nim, gdyż kazała mu znosić kolejne pół godziny dreptania. W tym czasie ruchy potężnego samca stawały się coraz bardziej gwałtowne i niecierpliwe. ^"~~ Nie odrywałem od nich oczu i wreszcie zobaczyłem, że Maurena zwolniła kroku. Stąpając na miękko ugiętych łapach wygięła grzbiet, aż jej brzuch z futrem koloru jasnego miodu niemal muskał ziemię. Teraz kołysała się powoli, a wyraz zmęczonego rozdrażnienia w jej ślepiach ustąpił miejsca tajemniczemu rozmarzeniu, jakie często ogarnia najedzone, senne tygrysy. Leniwym, płynnym ruchem Maurena jak pasemko dymu wysnuła się spomiędzy drzew nad brzeg stawu, porośniętego wysoką, gęstą trawą. Tam przystanęła i trwała ze schylonym łbem, jakby na coś czekała. Jum śledził ją pilnie, przyczajony na skraju zagajnika. Jego ślepia, połyskujące zielono jak oblodzone liście, kontrastowały z napiętym wyrazem pyska. Maurena zaczęła mruczeć, a potem ziewnęła prowokująco, ukazując różowawe wnętrze paszczy i wargi obramowane czarnymi krawędziami. Jej ciało odprężyło się z wolna. Przewróciła się na bok i legła w trawie. Jum natychmiast podbiegł do niej i wark- 60 nął pytająco. Odpowiedziała stłumioną, namiętną wibracją z samej głębi gardła. Jum, jakby tylko na to czekał, okra-czył ją natychmiast, z wygiętym grzbietem, wpierając łapy w jej żebra. Kiedy uniosła łeb, zaczął z dziką czułością kąsać jej wygiętą szyję. Zdawała się mięknąć i wtapiać w trawy pod jego ciężarem, aż rozpłaszczyła się tak, że prawie jej nie widziałem. Później, leżąc obok siebie, zasnęli w słońcu. Rzeczą, której nie zaobserwowałem u innych tygrysów, a którą robił Jum - było lizanie mięsa. Tygrysi język działa jak pilnik, ale trzeba zobaczyć to na własne oczy, by uwierzyć. Kiedyś nakarmiliśmy Juma zamkniętego wpodręcznej klatce, toteż mogłem z bliska obserwować, jak je. Najpierw oczyścił udziec ze wszystkich skrawków i błon, a potem umieścił go między przednimi łapami i zaczął lizać gładką czerwoną powierzchnię mięsa. Gdy długi język sunął po niej, miało się wrażenie, że ktoś powoli przeciąga papierem ściernym po drewnie. Dzięki swym wspaniałym właściwościom tygrysi język zdrapywał kolejne warstwy mięsiwa, a na tym, co zostało, sterczały włoski jak z dywanu. Jum bawił się tak przez dziesięć minut i w tym czasie zlizał kil- 61 kucentymetrową warstwę mięsa. Mając tak funkcjonalny język tygrysy mogłyby, na dobrą sprawę, nie używać zębów przy jedzeniu. Starałem się rzetelnie prowadzić obserwacje różnych obyczajów i zachowań Jurna i Maureny, choć utrudniał to w dużym stopniu porośnięty krzakami teren. Z drugiej strony, dzięki temu zachowania zwierząt były bardziej zbliżone do naturalnych. W przypadku Paula i Ra-nee, żyjących w wielkim, betonowym lochu, nigdy nie było Ywiadomo, czy ich sposób reagowania nie wynika z konieczności dostosowania się do życia w odbiegającym od naturalnego środowisku. Nigdy na przykład nie widziałem, by Jum czy Maurena wchodziły do basenu. Paul zresztą też tego nie robił. Za to Ranee w czasie upałów chętnie wchodziła do wody i zanurzała swoje pręgowane cielsko tak, że widać było tylko łeb i czubek ogona. Potrafiła spędzić w chłodnej wodzie nawet pół godziny. W dodatku od czasu do czasu rozbryzgiwała ogonem wodę tak, by deszcz kropli opadał jej na łeb. To zgoła nie tygrysie zachowanie nieodmiennie wywoływało żywe komentarze zwiedzających. - Agnes, chodź i popatrz na tego tygrysa w wodzie. - Och, jaki słodki! - Ciekawe, dlaczego ona to robi? - Nie mam pojęcia. Może chce jej się pić. - Cholera, po co ona tam leży? - A bo ja wiem? Może jest chora. - Opowiadasz głupoty, Bert. \- Może to wodny tygrys, taki specjalny gatunek, co? - Aha, całkiem możliwe - Rzuć jej kawałek chleba, Bert. I duży kawał \hleba wylądował na łbie Ranee. Tygrysica warknęła i uniosła głowę z groźną miną. - Nie, nie chce. - Spróbuj orzecha. 62 Naprawdę trudno uwierzyć, ale powyższa konwersacja nie jest wytworem mojej wyobraźni. Zanotowałem ją dosłownie, a zresztą w razie czego mam świadka, który również ją słyszał. Widok Ranee, rozkoszującej się kąpielą, pobudzał przedstawicieli wspaniałego brytyjskiego społeczeństwa do wysnuwania najdziwaczniejszych teorii. Tłoczyli się przy barierze i wpatrywali w całą scenę z ogromnym skupieniem. Śmiem twierdzić, że nawet wypadek uliczny nie zainteresowałby ich w równym stopniu. Dopóki nie zacząłem pracować w Whipsnade, nie zdawałem sobie sprawy, jak znikomą wiedzę na temat zwierząt i ich życia posiadają ludzie. Za to my, pracownicy, musieliśmy znać odpowiedź na wszystkie, najdziwniejsze nawet pytania. Czy tygrysy rodzą się z pręgami? Czy pogryzłyby nas, gdybyśmy weszli do nich do klatki? Dlaczego tygrys ma pręgi, a lew nie? Czemu lew ma grzywę, a tygrys nie? Dlaczego polarne niedźwiedzie są białe? Gdzie one żyją? A czy one by ugryzły? Na takie pytania, i na tysiące innych, musieliśmy odpowiadać czasami po dwadzieścia razy dziennie, przez cały okrągły tydzień. W dni dużej frekwencji z trudnością udawało nam się utrzymać nerwy na wodzy. Wielu zwiedzających, z którymi wdawałem się w rozmówki, zaskakiwał, a nawet rozczarowywał fakt, że nie żyjemy w napięciu, każdego dnia narażeni na śmierć w pazurach lwa czy niedźwiedzia. Nie mogłem się. pochwalić straszliwymi bliznami, co czyniło mnie w ich oczach mało wiarygodnym, wręcz szarlatanem. Odnosiłem wrażenie, iż byłoby nietaktem przekonywać ich, że życie wśród drapieżników jest w sumie bardzo spokojne. Chcieli w nas widzieć bohaterów w poszarpanych ubraniach, okrytych krwawymi bliznami, których dzień pracy jest pasmem horroru. Teraz, kiedy to wspominam, zaczynam żałować, że przepuszczałem wspaniałą okazję zarobienia pieniędzy. Wystarczyłoby podrzeć na sobie kitel, natrzeć się dokładnie krwawym 63 ochłapem i co pół godziny ciężkim krokiem wyłaniać się z pomieszczeń tygrysów, rzucając niedbałą uwagę w stylu: „Piabelnie ciężko oporządza się tego tygrysa!" Z pewnością byłbym dziś bogatym człowiekiem. Zwiedzający przyczyniali nam wielu kłopotów, ale dostarczali również rozrywki. Dwa zdarzenia pozostaną dla mnie niezapomniane. Pierwsze - to mały chłopiec, który przyglądał się z wypiekami na buzi, jak karmię tygrysy, a potem podszedł do mnie i zapytał podekscytowanym szeptem: „Pse pana, a kiedy one pana zjedzą?" Bohaterem drugiej anegdoty był inny mały chłopiec. Ten z kolei nadbiegł pędem ścieżką do wybiegu tygrysów i tam zatrzymał się jak wryty z szeroko otwartą buzią. Patrzył na Paula, który krążył za kratami, a potem odwrócił się i wrzasnął do nadchodzących rodziców: „Mamo, tatb, szybko, zobaczcie, jaka tutaj zebra!" Po kilku dniach znów natknąłem się na Billy'ego. Jechał ścieżką w stronę lwów na rozklekotanym, zardzewiałym rowerze. Kończyłem koszenie gęstwiny pokrzyw obrastających ścieżkę i zrobiłem sobie przerwę na papierosa. - Hej! - zawołał piskliwie Billy, naciskając tak mocno wytarte hamulce, że o mało nie przeleciał nad kierownicą. Okraczył rower długimi, patykowatymi nogami i wyszczerzył do mnie zęby w głupawym uśmiechu. - Hej - odpowiedziałem z ostrożną czujnością. - Co porabiasz? - Wycinam pokrzywy. - Nie znoszę tego robić - stwierdził Billy. - Zawsze się poparzę, i to w najbardziej delikatnych miejscach. - Ja też - przytaknąłem ze zrozumieniem. Billy rozejrzał się wokół nerwowo. - Słuchaj - zaczął konspiracyjnym szeptem - pewnie masz fajki, nie? - Jasne - odparłem i poczęstowałem go. Zapalił niewprawnie, mocno się zaciągając. 64 - Nie powiesz nikomu, dobra? Nie wiedzą, że palę. - Dokąd się wybierasz? - zapytałem. Billy nie odpowiedział, gdyż zakrztusił się dymem aż łzy popłynęły mu z oczu. - Nie ma jak dobry dymek - wychrypiał, kiedy już się wykaszlał. - Dla ciebie chyba niezbyt dobry - zauważyłem. - Może, ale lubię palić. - No, dobra, dokąd się wybierasz? - ponowiłem pytanie. - Właśnie chciałem się z tobą zobaczyć - oznajmił, wymachując trzymanym w ręce papierosem, obślinionym teraz i miękkim na końcu. - Naprawdę? A o co chodzi? - Tata zaprasza cię po południu na drinka. Popatrzyłem na niego z niedowierzaniem. - Twój ojciec zaprasza mnie na drinka? Mówisz serio? Billy, który znów dał sobie porządnie w płuco i zgiął się wpół w ataku kaszlu, zdołał tylko gwałtownie przytaknąć, aż ruda czupryna opadła mu na oczy. - Czy zechciałbyś mi powiedzieć, dlaczego on mnie zaprasza? - indagowałem. - Bo myśli... - wysapał Billy - ...że możesz mieć na mnie dobry wpływ. - O Boże, nie mam zamiaru wywierać na nikogo dobrego wpływu - mruknąłem. - Nie nadaję się. Najlepszy dowód, że poczęstowałem cię papierosem, chociaż nie powinieneś palić. - Nie mów o tym nikomu - wychrypiał Billy. - To tajemnica. Do zobaczenia o wpół do siódmej. Wciąż jeszcze pokasłując, wskoczył na swój rozklekotany rower i odjechał. O szóstej po południu włożyłem jedyną parę przyzwoitych spodni, czystą koszulę, krawat i płaszcz, po czym udałem się do Beale'ów, którzy zajmowali jedno skrzydło budynku administracyjnego w zoo. Choć wiedziałem już od innych pra- 5. Zapiski ze zwierzyńca 65 cowników, że pod szorstkim zachowaniem kapitana Beale'a kryje się złote serce, szedłem tam w napięciu, ponieważ był on jednak szefem całej instytucji, a ja - najskromniejszym z jego poddanych. Otworzyła mi pani Beale - urocza, przystojna kobieta, roztaczająca wokół siebie aurę niezmąconego spokoju. - Proszę, wejdź - powitała mnie z miłym uśmiechem. -Czy mogę zwracać się do ciebie po imieniu? Billy zawsze mówi o tobie Gerry. Chodźmy... kapitan czeka. Zaprowadziła mnie do dużego, przyjemnie urządzonego salonu. W rogu dojrzałem ogromną postać kapitana Beale^, rozpartą w przepaścistym fotelu. Wydawał się całkowicie pogrążony w lekturze „Wiadomości Popołudniowych". Spoza płachty gazety, poruszanej potężnym oddechem, wydobywały się lekkie obłoki dymu, jak gdyby znajdował się tam wulkan, uśpiony, lecz gotów w każdej chwili wybuchnąć, i - Och, przepraszam, ale mąż widojeźnie się zdrzemnął -powiedziała pani Beale. - Williamie! Przyszedł Gerry Durrell. Odpowiedzią był straszliwy hałas, przypominający zderzenie ciężkich towarowych pociągów. Kapitan wyłonił się nagle w całej okazałości spoza rozpostartej gazety, jak wynurzający się na powierzchnię lewiatan. - Hrrum... - odchrząknął, poprawiając okulary i zerkając na mnie zza szkieł jak puchacz. - Durrell, powiadasz? Bardzo mi miło. To znaczy miło, że wpadłeś. Powstał z fotela, a strony dziennika opadły z niego jak liście z królewskiego dębu. - Gladys! - rzucił rozkazująco - daj chłopakowi drinka i nie każ mu tak tu stać! Pani Beale spełniła rozkaz, choć wydawało się, że go nie słucha. - Usiądź, proszę, Gerry - zwróciła się do mnie z uśmiechem. - Czego się napijesz? 66 W tamtych czasach, tuż po wojnie, alkohol był ciągle jeszcze na wagę złota i choć marzył mi się łyk whisky z sodą, który dodałby mi odwagi przed rozmową z kapitanem, wstydziłem się o nią poprosić. - Jeśli można, napiłbym się piwa - powiedziałem. Gdy pani Beale wyszła zrealizować zamówienie, kapitan pochylił się nad kominkiem i zaczął energicznie rozgarniać drwa pogrzebaczem, w nadziei że pobudzi ogień do dalszej akcji. Długie polano rozpadło się na kilka części, które przez moment zapłonęły żywiej i po chwili zgasły. Potężny mężczyzna z pasją cisnął ożóg w palenisko. - Gladys! - ryknął. - Ogień zgasł! - Niepotrzebnie go rozgrzebywałeś, kochanie - powiedziała spokojnie jego małżonka. - Wiesz przecież, że w ten sposób zawsze go gasisz. Kapitan oderwał się gwałtownie od kominka i opadł na fotel, aż sprężyny jęknęły w proteście. - To wojenne piwo to cholerne siuśki, nie uważasz, Durrell? - skomentował, zezując na szklankę, którą wręczyła mi właśnie pani Beale. - Nie przeklinaj, kochanie - upomniała go. - Cholerne siuśki - powtórzył wyzywająco kapitan, patrząc mi prosto w oczy - nie uważasz, Durrell? - No cóż, nie pijałem piwa przed wojną, nie mam więc porównania - odparłem ostrożnie. - Bez chmielu - stwierdził kapitan. - Zapamiętaj moje słowa, bez chmielu. W tym momencie rozkołysanym krokiem żyrafy wpadł do pokoju Billy. - Hej - powitał mnie swoim dziwacznym grymasem -więc przyszedłeś, tak? - Gdzie byłeś? - warknął jego ojciec. - Wyszedłem z Molly - Billy zamachał długimi rękami. -Tra la la, tra la la, ona jest teraz moją dziewczyną! 67 t - Ha! - wykrzyknął kapitan z niekłamaną satysfakcją. -A więc wychodzi się z dziewczynami, tak? Tak trzymać! Powiedz, Durrell, lubisz kobiety? - Raczej tak - przytaknąłem z wahaniem, niepewny, o jaki dokładnie rodzaj kobiet chodzi Beale'owi. Tymczasem kapitan upewniwszy się, że jego żona wyszła z pokoju, wychylił się ku mnie z fotela. - Ja sam byłem niezły pies na baby - wyznał konspiracyjnym szeptem. - Oczywiście zanim poznałem Gladys. Ej, łza się w oku kręci! Kiedyś, kiedy człowiek wybierał się w podróż na Zachodnie Wybrzeże, potrzebował towarzystwa odpowiedniej kobiety. - Długo pan mieszkał w Afryce? - zainteresowałem się. - Dwadzieścia pięć lat... dwadzieścia pięć. Czarni mnie uwielbiali - stwierdził z niewinną chełpliwością. - Nie dziwota, zawsze traktowałem ich fair; umieli to docenić. Wuj Billy, oto jak mnie nazywali. Jego syn, słysząc to, wybuchnął histerycznym chichotem z sobie tylko znanych powodów. - Wuj Billy! - parsknął. - To śmieszne nazywać cię wujem Billy! - Dlaczego śmieszne? - obruszył się kapitan. - W ten sposób wyrażali swoje uwielbienie. Szanowali mnie, ot co. - Mogę się napić piwa? - zapytał Billy. - Ale tylko jedno - zastrzegł ojciec. - Jesteś jeszcze za młody na picie. Powiedz mu, że jest za młody na picie, Durrell. Za młody napicie, palenie i ląfry. Billy zrobił minę i mrugnąwszy do mnie konspiracyjnie, wymknął się z salonu po piwo. - Jak ci tam idzie z zebrami? - zapytał niespodziewanie kapitan Beale. Wyrzucił z siebie to pytanie z taką gwałtownością, że omal nie wypuściłem mojego piwa. - Hm... widziałem je - wymamrotałem - ale tak naprawdę pracuję z lwami. 68 - Aha, więc tam trafiłeś. Dobrze, jak ci w takim razie idzie z lwami? - Myślę, że całkiem nieźle - powiedziałem ostrożnie. - To dobrze — podsumował, uznawszy najwyraźniej ten temat za wyczerpany. - Lubisz curry? - Ehm... tak, lubię. - Ostre curry? - indagował, przyglądając mi się badawczo. - Tak. Moja mama robi bardzo ostre curry. - To dobrze - stwierdził z zadowoleniem. - Wobec tego przyjdź na kolację... w czwartek. Ja sam przygotuję curry. Nigdy nie dopuszczam do tego Gladys, bo ona potrafi zrobić tylko mdłą breję. - Czuję się zaszczycony, proszę pana. - Gladys! - ryknął kapitan Beale basem, od którego zatrzęsły się ściany. - Durrell przychodzi w czwartek na kolację. Zrobię curry. - Bardzo się cieszę, kochanie - powiedziała pani Beale, pojawiając się w salonie. - Bądź o siódmej, Gerry. - Czuję się zaszczycony - powtórzyłem. -Wybornie - oznajmił kapitan, wstając z fotela. - Jednym słowem czwartek, zgadza się? Było oczywiste, że zobowiązano mnie do przyjścia. - Tak, oczywiście. I dziękuję za piwo, proszę pana. - Nie ma za co, doprawdy nie ma za co 7 ^zagrzmiał. - ' I dam ci dobrą radę - uważaj z tymi zebrami. Potrafią być diabelnie złośliwe, wierz mi. A teraz dobranoc. Lecz niedźwiedzica, w ten sposób zaczepiona, rozszarpie wieśniaka zębami i pazurami. Klpling, „The Female of the Species" Polarne pieszczoszki W całym dziale drapieżników para niedźwiedzi polarnych, Babs i Sam, cieszyły się największą sympatią publiczności. - Kiedy widziało się białe misie, można powiedzieć, że widziało się wszystko, co jest tu warte zobaczenia - mawiał Jesse do swoich gości. Zwiedzający lubili dreszczyk emocji, jaki przenikał ich w strachu przed prawdziwą czy wyimaginowaną dzikością lwów czy tygrysów, ale wystarczyło, że je raz zobaczyli i natychmiast trącili zainteresowanie, podczas gdy białym niedźwiedziom mogli przyglądać się całymi godzinami. Niedźwiedzie po prostu ich bawiły. Wychwycenie interesujących zachowań lwów czy tygrysów wymaga długich i żmudnych obserwacji - a większość bywalców zoo nie ma czasu ani cierpliwości, by godzinami wpatrywać się w śpiące bestie w nadziei, że wytrwałość zostanie nagrodzona demonstracją ich dzikiej natury- Inaczej jest z niedźwiedziami polarnymi -te dają swoim widzom nieustający spektakl, toteż ludzie potrafią gapić się na nie godzinami. Nasz Sam tkwił zwykle w rogu sWpjej klatki kołysząc się z lekka albo leżał, wyciągnięty na betonie, z płasko rozłożonymi tylnymi łapami, jak to nieraz czynią psy, gdy jest im gorąco. Obrzucał przy tym publiczność wyraźnie pogardliwym wzrokiem. Natomiast Babs, jego małżonka, pluskała /" 70 się w basenie, nurkując za kawałkami chleba i biskwitów, które jej rzucano. Potrafiła też wtykać długi nochal pomiędzy kraty i otwierać szeroko paszczę, pozwalając, by wrzucano jej tam smakołyki. Różnica pomiędzy Babs i Samem uwidaczniała się już na pierwszy rzut oka. Samiec był potężny, a futro miał obfite i długie. Samica w porównaniu z nim wydawała się gładka i drobna. Jego potężny, szeroki łeb zdobiły małe, kształtne uszy i ogromny nochal o szlachetnym profilu, godny starożytnego Rzymianina, tak charakterystyczny dla niedźwiedzich samców tej rasy. Dzięki niemu wyglądałby nader bystro, ale wrażenie psuły małe, dobroduszne oczka, głęboko schowane w gęstej sierści. Babs natomiast miała długi, wąski pysk, wieńczący giętką szyję jak smukły lodowy sopel. Białka oczu, zabarwione żółcią, nadawały jej wygląd starej sekutnicy. Sam, starszy z nich dwojga, spędzał czas biernie i leniwie, drepcząc ociężałym krokiem po klatce jak dobrotliwy i nieobecny duchem starszy pan. Nigdy nie zrobił dwóch kroków tam, gdzie wystarczył tylko jeden, i uwielbiał wylegiwać się godzinami na słońcu. Babs, przeciwnie, ani przez chwilę nie pozostawała w spokoju - albo bezustannie przemierzała klatkę wzdłuż i wszerz, albo stawała u kraty, żebrząc o smakołyki, albo pluskała się w zielonej wodzie basenu. W porze karmienia podchodziła do krat i szeroko otwierała długą paszczę, pełną wygiętych żółtych zębów, by Jesse mógł tam wrzucić kawałki mięsa. Sam nigdy by się do czegoś takiego nie zniżył. On zdumiewająco zręcznie brał delikatnie mięso wargami, a potem upuszczał je na podłogę klatki, by tam najpierw dokładnie je zbadać. Jeśli było przerośnięte tłuszczem, przytrzymywał je potężną łapą, a następnie przednimi zębami wydzierał smakowite tłuste kąski i pożerał je z wielkim apetytem i mlaskaniem. Kiedy Babs zjadła swoją porcję, urządzała wspaniały pokaz pły- 71 wacki, ale pomimo ciągłych zachęt nie zdołała nigdy namówić Sama, by jej towarzyszył. Uwielbiała być oglądana i podziwiana; aplauz tłumu i wybuchy śmiechu sprawiały, że dawała z siebie wszystko, wspinając się na coraz to wyższe artystyczne wyżyny. Jej małżonkowi natomiast było kompletnie obojętne, czy wokół klatki gromadzi się tłum, czy nie ma tam nikogo. Babs codziennie, bez względu na pogodę, spędzała pół dnia w basenie, swawoląc, aż zielona woda burzyła się i rozpryskiwała. Czasami odwracała się na grzbiet i unosiła na powierzchni, oglądając sobie w tym czasie długo i dokładnie łapy. Nie udało mi się, niestety, wyjaśnić przyczyn tak dziwnego zachowania. Na ogół jednak pływała od brzegu do brzegu jak pies, przebierając w wodzie wszystkimi czterema łapami. Przy krawędzi basenu nawracała jak wyczynowy pływak, przekręcając się na grzbiet i odbijając potężnym pchnięciem tylnych łap tak, że woda pieniła się wokół jej szyi i barków. Jak już wspomniałem, Samowi obojętne było wszystko i wszyscy (no, może poza kubłem z żarciem), za to Babs nie mogła wprost żyć bez aplauzu tłumów. Na widok zwiedzających natychmiast skakała do basenu i rozpoczynała popisy, mizdrząc się do publiczności jak aktorka z trzeciorzędnej rewii. Kiedy z rozpędem wpadała do wody po rzucony jej kawałek chleba, bryzgi moczyły śpiącego w odległym kącie klatki Sama. Zdegustowany, podnosił się wtedy ciężko, by odejść w inne, bezpieczniejsze miejsce. Sam zdawał się nie przepadać za wodą, co jest zdumiewające u polarnego niedźwiedzia. Nawet kiedy wrzucano mu do basenu smaczny kąsek, nie wskakiwał za nim, a jedynie usiłował wyłowić go łapą z brzegu. Gdy mu się to nie udawało, rezygnował. A jednak dwukrotnie miałem szczęście zobaczyć, jak igra w basenie ze swoją małżonką, i był to spektakl wart oglądania. Babs była zawsze poważna, gdy 72 pływała sama. Wyczuwało się w niej jakieś napięcie, jakby zmuszono ją do robienia czegoś zdrożnego i chciała to już mieć za sobą. Jedynie gdy Sam przebywał z nią w wodzie, widać było jej radość. Sam, zanurzony po kark, obejmował swą wybrankę łapami i delikatnie ją podgryzał. Małe oczka błyszczały dobrotliwą łagodnością. Za to Babs wykazywała chwilami takie podniecenie, że giyzła go boleśnie i wówczas musiał delikatnie przywoływać ją do porządku uderzeniem łapy, które zdruzgotałoby czaszkę człowieka. Miłosne igraszki misiów były nieskomplikowane. Polegały na chwytaniu zębami fałdów luźno zwisającej skóry na karku partnera, a następnie nurkowaniu i wciąganiu go pod wodę. W rezultacie potężne futrzaste zady wystawały nad powierzchnię jak białe poduchy, podczas gdy pod wodą łapy, pazury i zęby szarpały i kąsały w ekstazie. Niedźwiedzie potrafiły pozostawać tak zanurzone dość długo, a potem nagle, z prychaniem i chrapaniem wyskakiwały na powierzchnię i strumienie wody ściekały im z futer. Babs jak dziecko potrafiła się cieszyć całym sercem, kiedy podsuwano jej jakąkolwiek zabawkę - mogła to być stara opona, kawał drewna, kępa darni czy kość. Oczywiście wolała coś, czym łatwo można manewrować w wodzie i co nie tonie zbyt szybko. Pewnego ranka przez nieuwagę zostawiłem w klatce wiadro. Właśnie skończyliśmy czyszczenie pomieszczenia i wypuściliśmy niedźwiedzie z klatek ma- > newrowych, kiedy zorientowałem się, że go nie zabrałem. Próbowaliśmy zapędzić Sama i Babs z powrotem do pułapek, ale one ignorowały nasze wysiłki. Sam obwąchał wiadro i stwierdziwszy, że jest puste, przestał się nim interesować. Natomiast Babs najwyraźniej uznała je za wspaniały dar niebios, przysłany jej na osłodę nudnej niewoli. Turlała je po skałach, popychając wielką łapą i wyraźnie napawając się paskudnym zgrzytem ocierającej się o cement blachy. Wreszcie wiadro stoczyło się po pochyłym brzegu do wody 73 i, kołysząc się, pływało po powierzchni. Babs usiłowała wyłowić je łapą, ale potrącone odpłynęło dalej. Wreszcie wskoczyła, a miniaturowa fala przypływu, spiętrzona przez jej potężne cielsko, przechyliła wiadro i napełniły je wodą, tak że zatonęło w zielonej głębi. Babs, nie zrażona, zanurkowała natychmiast i zaczęła przegrzebywać łapany dno. Po długiej chwili wyłoniła się triumfalnie, z kubłem zawieszonym za rączkę na łapie, przez co w komiczny spo^k skojarzyła mi się z dojarką. Teraz, już postanowiła dobrze pilnować odzyskanej z takim trudem zdobyczy, toteż odwróciła się na wznak, a wiadro postawiła sobie na brzuch.14 Unosząc się na wodzie, gładziła miłośnie kubeł przednimi Japami, podnosząc go od czasu do czasu i starannie obwąchując blaszane, dudniące wnętrze. ^ Po jakimś czasie ta zabawa znudziła się jej i wiadro znówl zatonęło z bulgotem. Zanurkowała ponownle [ tym razem wyłoniła się w wiadrze nasadzonym na głowę j^ kapelusz, z rączką pod brodą, co wprawiło Joego w szaleńczy zachwyt. Nieco trudności sprawiało jej zdjęcie tego nakrycia głowy i nawet zaczęliśmy się niepokoić, czy ^a sobie radę. Kiedy je w końcu zdjęła, najwidoczniej postanowiła dać mu nauczkę. Chwyciwszy pałąk w zęby wyniosła wiadro z basenu, rzuciła je na beton, a następnie, z miną ckśperymenta-tora, oparła na nim łapę i zaczęła cisnąć, jsjj pozór wyglądało to niewinnie, ale nieszczęsny sprzęg zmieniał się tak, jakby wpadł pod prasę - ścianki zapadły sjp a dno wybrzuszyło. Dokonawszy aktu zniszczenia, Babs przestała się interesować tą zabawką i wróciła do wody, żeby ^obie spokojnie popływać. \ ----- Od czasu do czasu Babs nękały odnawiające się ropnie pomiędzy palcami przednich łap. Nim dojrzał;^ j pękły, przyczyniały jej wielu cierpień. Joe przystawaj wtedy oparty o barierę i z troską spoglądał jak Babs kuśty^a p0 klatce. 74 -Nasze małe biedactwo, jak ona się męczy - mawiał współczująco. Nie mogliśmy w niczym pomóc Babs i tylko obserwowaliśmy, jak boleśnie utykając chodzi, dopóki nabrzmiałe wrzody nie pękną i wyciekająca ropa nie splami białego futra. Proces ten trwał zazwyczaj dwa dni. Z obolałą i obrzmiałą łapą niedźwiedzica nie wchodziła do basenu - ale gdy tylko ropień pękł, wskakiwała do wody, choć cała ropa nie zdążyła jeszcze wyciec. 75 Pewnego razu wrzód nie pękł we właściwym czasie i trzeciego dnia łapa Babs była ciągle obrzmiała i obolała jak nigdy. Co gorsza zauważyliśmy, że opuchlizna zaczyna sięgać coraz wyżej. To był bardzo niepokojący objaw, postanowiliśmy więc działać. Zwabiliśmy niedźwiedzicę do klatki-pu-łapki i tam razem z mięsem podaliśmy jej odpowiednie, pokruszone tabletki. Następnie na małym żeliwnym piecyku w „Zaciszu" zagotowaliśmy wiadro wody, w którym rozpuściliśmy środek dezynfekujący. Zamierzaliśmy zrobić gorący okład na chorą łapę, by przyspieszyć wyciek ropnia. Niestety Babs nie miała najmniejszej chęci grzecznie poddawać się naszym naukowym eksperymentom. Klatka była na tyle duża, że kiedy tylko zaczęliśmy się zbliżać, niedźwiedzicy zawsze udawało się wycofać do samego jej końca. Wreszcie, za pomocą dwóch desek, trzech par wideł i łopaty, zdołaliśmy osaczyć ją w kącie. Wcisnęła się tam, obolała i wściekła, sycząc jak kocioł parowy i ostrzegając nas groźnymi warknięciami. Nie zwlekając chlusnęliśmy gorącą wodą na chorą łapę. Babs cofnęła ją natychmiast i rycząc ze złości próbowała przedrzeć się przez barierę z desek i wideł. Na szczęście zdołaliśmy ją przytrzymać. Wylaliśmy jeszcze trochę wody na łapę i tym razem Babs broniła się tylko nieznacznie. W miarę jak łagodzące ciepło przenikało przez gęste, niemal wodoszczelne futro, stawała się coraz spokojniejsza, a w końcu nawet położyła się i zamknęła ślepia. Nim w kuble pokazało się dno, wrzód pękł i strumień ropy bryznął na beton. Niedźwiedzica odetchnęła z wyraźną ulgą. Woda z dwóch następnych kubłów wypłukała resztki ropy, odsłaniając w łapie Babs dziurę wielkości dwuszylin-gówki. Pół godziny później wypuściliśmy pacjentkę z klatki. Po minucie już pluskała się beztrosko w basenie, jakby nic jej nigdy nie dolegało. Zanim zacząłem pracować z Babs i Samem, nie podejrzewałem, że niedźwiedź polarny potrafi szybko się poru- 76 szać. Dlatego byłem, delikatnie mówiąc, zdumiony, kiedy Babs udowodniła mi, że pod tym względem niewiele ustępuje tygrysowi. Trzeba jednak przyznać, że te błyskawiczne ataki zdarzały się jedynie wtedy, gdy coś ją naprawdę zdenerwowało. Sam natomiast nie lubił pośpiechu i nigdy nie okazywał, że jest wściekły albo wytrącony z równowagi. Jeśli coś mu się nie podobało, wydawał ostrzegawczy syk. Babs nie bawiła się w ostrzeżenia i atak następował natychmiast. Po raz pierwszy dała mi pokaz swoich możliwości pewnego ranka. Z sobie tylko znanych przyczyn była tego dnia w fatalnym humorze. Kiedy zapędzaliśmy ją i Sama do klatek, by wyczyścić wybieg, warczała i syczała. Po wypuszczeniu nadal nie mogła się uspokoić. Kręciła się po wybiegu, mrucząc coś do siebie i ostro rugała Sama, gdy ten nieopatrznie stanął na jej drodze. Znajdowała się w drugim końcu wybiegu, kiedy przypadkiem kopnąłem blaszane wiadro. Hałas stał się dla niej pretekstem do wyładowania nagromadzonej furii. Niedźwiedzica dosłownie zatrzęsła się z wściekłości i zaszarżowała na mnie rozkołysanym galopem. Czterema wielkimi susami dotarła do krat, które na szczęście nas dzieliły. Poruszała się błyskawicznie, jak wielka kula, i równie błyskawicznie wysadziła potężną łapę przez kraty, próbując mnie dosięgnąć. Uskoczyłem w ostatniej chwili. Była wyraźnie rozczarowana, że zdobycz zdołała jej umknąć. Wycofała się, mrucząc coś z irytacją i z obrażoną miną legła na słońcu. Epizod ten powinien stać się dla mnie ostrzeżeniem, ale zlekceważyłem go i w jakiś czas później dałem się Babs zaskoczyć po raz drugi. Przestrzeń pomiędzy barierą a kratami zamykającymi niedźwiedzi wybieg była stale zaśmiecona papierkami po słodyczach, pudełkami po papierosach, torbami po kanapkach i innymi resztkami, które wrzucali tam zwiedzający, dbając, byśmy nie cierpieli na brak pracy. Pewnego popołudnia zjawiłem się, by to wszystko uprząt- 77 nąć. Sprawdziwszy przedtem, że Babs śpi w drugim końcu wybiegu, wybrałem miejsce jak najbardziej oddalone od niej, wspiąłem się na barierę i kucnąwszy w rowie zacząłem go czyścić. Tak zająłem się tą robotą, że zupełnie zapomniałem o czujności. Właśnie się schylałem, by podnieść kawałek papieru, kiedy usłyszałem tupot, tuż nad moją głową rozległ się syk i w następnej chwili coś pchnęło mnie z taką siłą, że wyleciałem w powietrze, po czym padłem ciężko twarzą w bujną trawę obok ścieżki. Podniósłszy głowę, ujrzałem Babs, która przysiadłszy za kratami przyglądała mi się triumfująco. Najbardziej zdumiało mnie to, że chociaż z powodu wąsko rozstawionych krat mogła wysunąć przez nie tylko pazury i czubki palców, zdołała dosłownie rzucić mną o ziemię. Masując obolałe miejsca wolałem nie wyobrażać sobie zbyt dokładnie, jak zostałbym potraktowany, gdyby nie dzieliły nas kraty. Sądząc po dzikim błysku ślepiów, Babs właśnie rozważała taką możliwość. Prawie każdego dnia Jesse miał okazję wygłosić do zwiedzających, których oprowadzał po zoo, krótki wykład z historii naturalnej. Wykłady z tego cyklu powtarzane były słowo w słowo, z męczącą regularnością. Kilka z nich zyskało wśród obsługi niemal legendarną sławę, a najsłynniejszym stał się ten o polarnych niedźwiedziach, który znaliśmy właściwie na pamięć. Otóż Sam miał zwyczaj - nie taki znów rzadki u niedźwiedzi - stawać w miejscu, czasami nawet dłużej niż godzinę, i kołysać głową jednostajnym wahadłowym ruchem, utkwiwszy przy tym ślepia nieruchomo w jakimś odległym punkcie na horyzoncie. Nazywają to „przędzeniem". Widok wielkiej białej bestii wykonującej tę dziwną czynność wywoływał u publiczności okrzyki zachwytu i zdumienia. Zawsze wtedy znalazł się ktoś, kto zaczynał się rozglądać za pracownikiem zoo, który mógłby mu wyjaśnić ten fenomen. Wówczas u jego boku zjawiał się jak na zawołanie Jesse. Żądny wiedzy obywatel, otrząsnąwszy 78 się z szoku, w jaki wprawiło go owo natychmiastowe, telepatyczne wręcz odczytanie jego potrzeb, pytał, dlaczego niedźwiedź tak dziwnie się kiwa. - No cóż... - zaczynał Jesse, z poważną miną zerkając na ogarniętych żądzą wiedzy ciekawskich, którzy otaczali go kołem - to długa historia i właściwie sam nie wiem, czy tak jest w rzeczywistości... Tu następowała znacząca pauza. Posługując się tymi prostymi środkami Jesse sugerował, że tak naprawdę nigdy się nie myli. Słuchacze, drżąc z niecierpliwości, zazwyczaj podsuwali mu w tym momencie papierosy. Jesse zaś opierał się o barierę i zaciągał głęboko. - To, co nazywają „przędzeniem" - kontynuował w zamyśleniu, z wolna wydychając dym - możecie też często oglądać u słoni. Nikt nie wie, po co to robią, choć różni już wymądrzali się na ten temat. Ja myślę, że chodzi tu o... Znów zawieszał głos, brał głęboki oddech i cmokał przez zęby, aby wzmóc napięcie. - Niedźwiedzie polarne, jak zapewne wiecie, pochodzą z bieguna południowego, gdzie wszystko pokryte jest śniegiem i lodem. Żywią się fokami i myślę, że łapią je właśnie na „przędzenie". Odprawiają te swoje czary na brzegu lodu. Podpływa foka, widzi to i zaczyna być ciekawska, nie? Wystawia łeb, żeby się lepiej przyjrzeć. A wtedy - chaps! - i misiek już ją ma. To pewnie taki rodzaj hipnozy, który działa na foki, rozumiecie? Do dziś nie mogę pojąć, czemu nikomu z całej rzeszy zwiedzających, którzy wysłuchali tego wykładu, nigdy nie przyszło do głowy spytać, czy słonie również polują na foki. Bez zastrzeżeń przyjmowano też stwierdzenie, że białe niedźwiedzie pochodzą z bieguna południowego. Natomiast po każdym takim wykładzie Jesse był bogatszy o szylinga. Babs i Sam stanowiły zabawną i interesującą parę zwierząt. W miarę jak poznawałem ich obyczaje i charaktery, 79 coraz bardziej je lubiłem. Chyba najzabawniejszy epizod z polarnymi niedźwiedziami zdarzył się, gdy podejrzewaliśmy, że Babs będzie rodzić. Oczywiście, jak to zwykle bywa w takich przypadkach, zdarzenie uznano za śmieszne dopiero później. W trakcie wydarzeń uczestnikom wcale nie było do śmiechu. Skończył się kolejny dzień pracy. Siedziałem w „Zaciszu" przy piecyku, szykując sobie grzankę, kiedy przeprowadzający obchód Joe pojawił się w drzwiach z zafrasowaną miną. - Chodź, coś ci pokażę - powiedział tajemniczo. Niechętnie przerwałem przygotowywanie smakowiego to- sta i poszedłem za nim do niedźwiedzi. Na oko wszystko wyglądało normalnie. - O co chodzi, Joe? - dopytywałem się. - Nie widzisz? Przyjrzałem się uważniej klatce i niedźwiedziom. - Nie. A co mam widzieć? - Ona krwawi! - oznajmił scenicznym szeptem, rozglądając się czujnie, czy nikt niepowołany nie usłyszał. - Kto? - No przecież Babs, a któż by inny? Popatrzyłem na Babs, krążącą za kratami, i w końcu zauważyłem, że na wewnętrznej stronie tylnej łapy ma smugę zaschniętej krwi. - Aha, teraz widzę. Ma krew na tylnej łapie. - Ciicho! - upomniał mnie histerycznie. - Chcesz, żeby ktoś się dowiedział? Poza nami w promieniu przynajmniej dwustu metrów nie było żywej duszy, ale - jak już wspominałem - Joe był wyjątkowo przeczulony w tych sprawach. - Co jej się stało? Chyba się skaleczyła, jak sądzisz? - Idziemy - zakomenderował. Wróciliśmy do „Zacisza" i tam, w wielkiej tajemnicy, odbyliśmy naradę wojenną. 80 - Myślę, że ona będzie rodzić - stwierdził z przekonaniem Joe. - Coś ty, przecież wcale nie była grubsza - zaprotestowałem. - Nic się nie da poznać przez te kudły - powiedział z irytacją, jakby Babs ukrywała przed nim jakiś wstydliwy sekret. - I co teraz zrobimy? Jeśli rzeczywiście mały się urodzi, Sam zaraz go pożre, to pewne. - Musimy ją zamknąć - zarządził Joe napoleońskim tonem. Łatwiej powiedzieć niż wykonać. Babs przebywała już tego dnia w roboczej klatce i nie rozumiała, dlaczego jeszcze raz ma się tam znaleźć. Na domiar złego Sam, przekonany, że mamy tam dla niego mięso, nie pytany ładował się do klatki, patrzył na nas wyczekująco i nie dawał się wyrzucić. W końcu Joe wywabił go smakowitymi kąskami na drugi koniec wybiegu i tam podkarmiał dalej, usiłując w ten sposób zatrzymać na miejscu, podczas gdy ja próbowałem zwabić Babs. Po pół godzinie wreszcie mi się to udało i niedźwiedzica została bezpiecznie zamknięta, a jej małżonek usiadł na zadzie obok klatki i z zainteresowaniem obserwował nasze poczynania. - A teraz - polecił Joe - musimy jej przygotować posłanie. - Słoma? - zasugerowałem. - Tak. Przynieś belę. Kiedy wróciłem ze słomą, nadal miał zmartwioną minę. - Ma pragnienie - powiedział. - To przez ten cholerny upał. Ona potrzebuje cienia. Nie możemy jej tak zostawić. - Może przykryjemy czymś klatkę? - poddałem. Przeszukaliśmy „Zacisze" i uznaliśmy, że najlepiej do tego celu nadadzą się stare drzwi. Z trudem ułożyliśmy je na wierzchu klatki. Babs zyskała upragniony cień, ale nasze zabiegi zirytowały ją jeszcze bardziej, więc syczała i warczała wściekle. Jej małżonek w dalszym ciągu siedział i wpa- 6. Zapiski ze zwierzyńca 81 trywał się w nas z najwyższym zaciekawieniem, złożywszy wielkie łapy na brzuchu. - Dobra! - wysapał Joe, ocierając pot z twarzy. - A teraz słoma. Od tego momentu Sam zaczął aktywnie uczestniczyć w całej akcji. Ledwie zdążyliśmy wepchnąć przez kraty porcję słomy do klatki Babs, wyciągał ją łapą z drugiej strony i oglądał starannie - nie wiadomo, czy w poszukiwaniu swojego potomka, czy jedzenia. Próbowaliśmy wszystkiego, żeby go odstraszyć - wrzeszczeliśmy, waliliśmy łopatami w kraty, rzucaliśmy mu kawałki tłuszczyku - bez rezultatu. - Cholerny stary dureń! - warknął w końcu Joe. Byliśmy spoceni i wykończeni. Sam panoszył się na wielkim stosie słomy, a w klatce jego małżonki zostało zaledwie kilka garści. - Nic z tego, Joe, on się nie odczepi. Trudno, będzie musiała urodzić na betonie. - Niestety - przytaknął ponuro Joe. Tak ich zostawiliśmy - Sama grzebiącego w słomie i wściekłą Babs unieruchomioną w klatce. Zajrzeliśmy tam jeszcze raz po zamknięciu ogrodu, ale nie zauważyliśmy najmniejszych oznak zbliżającego się rozwiązania, wobec czego trochę spokojniejsi poszliśmy do domu. Przed zaśnięciem myślałem o Babs, zastanawiając się, czy już urodziła, gdy nagle doznałem olśnienia. Cała sprawa miała jak najbardziej naturalną przyczynę - niedźwiedzica po prostu miała cieczkę. Podekscytowany, nie mogłem się doczekać rana, by oznajmić to Joemu. Nazajutrz, ledwie na niego spojrzałem, wiedziałem, że pomyślał dokładnie o tym samym. - Do licha, dlaczego od razu na to nie wpadliśmy? - zawołał rozgoryczony. - Daliśmy plamę, nie ma co. Na szczęście po chwili dostrzegł także zabawny aspekt całej tej historii. Zaśmiewaliśmy się przez całą drogę do 82 niedźwiedzi. Dopiero przed samą barierą Joe nagle przestał się śmiać. - Gdzie się podziała słoma? - zapytał zdumiony. Poza kilkoma źdźbłami, przyczepionymi do kudłów Sama, betonowa podłoga była czysta, jak wymieciona. - O, rany boskie! - wykrzyknął nagle Joe ze zgrozą i rozpaczą. - Spójrz tylko na basen... och, co za stara, wstrętna świnia... Spod warstwy słomy, unoszącej się na powierzchni, prawie wcale nie widać było wody. Sam musiał mieć pracowitą noc. Oczywiście rura odpływowa zatkała się dokładnie; nic skuteczniej nie zatyka rury niż czop z mokrej słomy. Czyszczenie basenu i przetykanie rury zajęło nam całe dwa dni. Na szczęście panował upał. - Następnym razem, kiedy zachce się jej mieć małe, niech je sobie rodzi w swojej jamie, jak inne niedźwiedzice -skomentował całą sprawę Joe. Przepracowałem z niedźwiedziami jeszcze parę tygodni, aż tu pewnego ranka Jesse sprawił mi niespodziankę i awansował mnie. Siedzieliśmy w „Zaciszu", delektując się chwilą odpoczynku po zjedzeniu śniadania. Jesse jak zwykle zapalił fajkę. Kiedy już rozgrzała się jak trzeba, wypuścił z niej kłąb dymu i wbił we mnie spojrzenie bazyliszka. - Dobrze sobie radzisz, synu - orzekł. - Jestem z ciebie zadowolony. - Dziękuję - wyjąkałem zaskoczony. - Powiem ci, co teraz zrobię, synu - ciągnął, puszczając w moim kierunku obłok dymu. - Przydzielę ci górną część działu. Będziesz za nią odpowiadał, rozumiesz? Czułem się zaszczycony i radosny. Zajmowanie się zwierzętami razem z innymi pracownikami było ciekawe, ale perspektywa przyjęcia odpowiedzialności za całą gromadę zwierzaków była wprost ekscytująca. 83 Zaraz po pracy wymknąłem się do górnej części działu, by obejrzeć moje królestwo. W ścianie dawnego kamieniołomu kredowego miał swoje siedlisko wombat Peter. Dotąd nie udało mi się go zobaczyć, choć z nadzieją podkładałem pod otwór jego jaskini chleb, marchewki i inne smakowite kąski. Peter wyrył sobie w białej, miękkiej skale cały labirynt nor i korytarzy, a poza tym był wybitnie nietowarzy-skim stworzeniem. Postanowiłem za wszelką cenę się z nim zaprzyjaźnić. Nie opodal, na wybiegu prawie całkowicie zarośniętym bujnymi krzewami, żyły lisy polarne, czyli pieśce. W ich wypadku również musiałem się zadowolić jedynie dostarczaniem jedzenia. Zdobycie zaufania tych nerwowych zwierzaków wymagało długiego czasu. Następny, równie za-krzaczony teren był królestwem jenotów - przedziwnych kudłatych stworzeń, któiych pyski, ogony i ciała, podobne do lisich, okrywało gęste jak u niedźwiedzia futro. Krótkie, nieco beczkowate łapy sprawiały, że ich ruchy przypominały chód pijanego marynarza. Obejrzałem moje terytorium bardzo uważnie, rozważając, jakie ulepszenia mógłbym wprowadzić. Przede wszystkim uznałem, że trzeba uporządkować zanadto zarośnięte krzakami wybiegi lisów i jenotów, by zwierzęta stały się bardziej widoczne. Niezwłocznie zabrałem się do roboty i spędziłem kilka pracowitych popołudniowych godzin z piłą i nożem ogrodniczym, wycinając trawę i przerzedzając krzaki. Kiedy skończyłem, wybiegi prezentowały się o wiele lepiej. Teraz zwierzęta były widoczne dla zwiedzających, a jednocześnie zostało im tyle roślinności, by miały się gdzie schronić. Następnie próbowałem ustalić, jaki rodzaj pożywienia najbardziej lubi każdy z trzech gatunków. Odkryłem na przykład, że lisy polarne przepadają za jajkami. Okazało się to przypadkiem, kiedy znalazłem nadtłuczone jajko kosa, które wypadło z gniazda. Włożyłem je do kubła, który niosłem, z myślą, że dam je Samowi, by zobaczyć, czy to zje. 84 Kiedy jednak przechodziłem koło lisów, usłyszały szczęk wiadra i zaczęły tłoczyć się za kratami w oczekiwaniu na jedzenie. Wobec tego rzuciłem im jajko. Uderzywszy o ziemię, pękło. Białko rozlało się, ale żółtko pozostało całe. Jeden z lisów zbliżył się, ostrożnie węsząc, a za nim, po kolei, pozostałe. Po chwili wszystkie już poczuły smakowity zapach i wdały się w ostrą bójkę, która robiła szczególne wrażenie, gdyż odbywała się w kompletnej ciszy. Jeden piesiec, korzystając z zamieszania, przedarł się do żółtka i zaczął je zlizywać, lecz został ukąszony w tylną łapę. Wściekle odwinął się do tyłu i zaatakował przeciwnika. Dwa inne, szczerząc kły, krążyły wokół rozbitego jajka gotowe do ataku. Jeszcze jeden chytrze usiłował pogodzić walkę z konsumpcją, to zlizując smakołyk z ziemi, to odgryzając się przeciwnikom. W przerwach przysiadał na chwilę i oblizywał się ze smakiem. Wkrótce najmniejszy ślad po jajku został zlizany z ziemi. Kiedy odchodziłem, lisy siedziały, oblizując się i wpatrując we mnie z nadzieją w brązowych oczach, jakby oczekiwały, że wyciągnę z kubła następne jajo. Po tym doświadczeniu zacząłem chodzić do żywopłotu, okalającego tereny pobliskiej kurzej fermy i podbierać jajka, które często składały tam kury. Moje lisy wkrótce się ze mną zaprzyjaź- 85 niły * przestały histerycznie krążyć w kółko, gdy czyściłem im wybieg. Nadal jednak nie wydawały żadnego dźwięku. Owo milczenie polarnych lisów bardzo mnie intrygowało. Ściśle mówiąc nie było to kompletne milczenie - ponieważ raz udało mi się usłyszeć pewien dźwięk. Nie powtórzył się iuż nigdy, a szkoda, bo był wyjątkowo dziwny i piękny, co rzadko da się powiedzieć o głosach wydawanych przez zwierzęta- Pewnego ranka, kiedy przechodziłem obok sosnowego lasku, który przylegał do lisiego wybiegu, zwróci! moją uwa-0e chór dziwnych głosów, przenikliwych i melodyjnych za-razem, jak tęskny krzyk mew. Na drzewach nie zauważyłem żadnych ptaków, a nie podejrzewałem, żeby mogły te dźwięki wywołać sąsiadujące z pieścami jenoty. Dziwna pieśń trwała, wznosząc się i opadając. Dźwięk to zbliżał się, to oddalał, jakby na zmianę przywiewał go i porywał wiatr. Dopiero gdy podszedłem bliżej do wybiegu lisów, ku swojemu zaskoczeniu odkryłem tych dziwnych śpiewaków. Lisy stały w krcgu pośrodku klatki, mocno wparte łapami w ziemię, z zadartymi łbami, a z ich rozchylonych pysków urywanymi frazami wydobywał się ów dziki, ptasi dźwięk. Nie wykazały większego niż zazwyczaj zainteresowania jedzeniem i nigdy nje udało mi się odkryć, co natchnęło je do tego wspaniałego, chóralnego śpiewu. \V sprawozdaniu z ekspedycji arktycznej z 1875 roku przeczytałem, że pieśce magazynują w szczelinach skalnych martwe lemingi, by mieć zapas pożywienia na długą ark-tyczną zimę, kiedy prawie niczego nie mogą upolować. Postanowiłem sprawdzić, czy nasze pieśce postępują tak samo. Początkowo nic nie wskazywało na to, by chomikowały mięso, o czym upewniłem się, przeszukując zarośla. Gdy jednak zaczęły się chłody, odkryłem kawałek mięsa pod stosem opadłych liści. Był całkiem świeży, ale dokładniejsze poszukiwania ujawniły jeszcze pięć czy sześć mocno już nadgniłych ochłapów, chytrze ukrytych w innych zakamar- 86 kach wybiegu. Musiałem je usunąć z czysto higienicznych względów, ale lisy przez cały czas odtwarzały zapasy, dopóki trwała zimowa pogoda. Jenoty udało mi się obłaskawić bez większych trudności, gdyż są z natury obżartuchami. Starsza samica zaczęła brać pożywienie z ręki, ale nigdy nie pozwalała mi na poufałości. Natomiast jej córeczkę po prostu przepełniała miłość do człowieka, o ile tylko ofiarował jej dość jedzenia, by zapełnić wiecznie głodny żołądek. Ktoś w przypływie fantazji wymyślił dla niej imię Wops. Wkrótce wystarczyło już tylko, bym podszedł do krat i zawołał, a Wops truchcikiem wybiegała z krzaków, z oczami błyszczącymi podnieceniem w drobnej mordce. Żałowałem, że ta miłość odnosi się tylko do mięsa w mojej ręce i nigdy nie przerodzi się w bezinteresowne uwielbienie. A jednak Wops nie była tak całkowicie niewdzięczna, odchodziła bowiem dopiero po dłuższej chwili, kiedy mięso zostało już dawno zjedzone. Na pierwszy rzut oka z uwagi na czarne i białe smugi na pysku oraz kaczkowaty chód bardzo przypominała borsuka, ale była większa, a jej puszysty ogon miał prawie długość ciała. Choć, jak wspomniałem, umaszczenie głowy było czarno-białe, resztę ciała pokrywało futro w kilku odcieniach rudego i głębokich brązach, przetykane srebrnymi włosami. Futro to, ze względu na długość i jedwabistość cenione jest zwłaszcza w Japonii, gdzie jenoty występują w stanie dzikim. Ich delikatne mięso ceni się tam również, ale nie wyobrażałem sobie, by można było zabić uroczą Wops dla mięsa i skóry. Na wolności zwierzęta te prowadzą raczej nocny tryb życia - i rodzice Wops tak się właśnie zachowywali. Jedynie wyjątkowe przysmaki były w stanie wywabić je z ich domków w ciągu dnia. Wops natomiast znajdowała się zawsze na posterunku, krążąc wśród zarośli w nadziei, że pojawi się ktoś z jedzeniem. Można z całym przekonaniem sformu- 87 łej mówiąc, nog nie z mojej winy. Podprowadzam pup* do klatki, zęby mogli sobie obqn.ec Wops. gdyż normałnie prZy sprzątaniu. Szybko wyjadła mi ^ „• mnia stronę z zaaferowaną miną. w moją stronę zasłużony pozwalam jej udać ** ^^ domku, podsunęła się ku mne kłapnąwszy;f bów na łyd raz> jej czujność. a ^ mszyła k do swojego błyskawicznie rozległ się chóralny uStąplC. rzyła mnie wz,i rastrom Po prostu nie chciałem zejsc jej StSwie ]Lo do sumienia, * p^ T„ by,), teren,gotowa byami to udę»od„1; ^ Nie miałem Już mresa. by ja prf P ^ oczach publiczno^e by. me d»P^ którą dawno temu sobie kupiłem. Wiedziałem, że teraz zrobię z Wops, co zechcę, gdyż miała do daktyli szczególną słabość. Przyjęła smakołyk z wszelkimi objawami zachwytu. W czasie kiedy się nim delektowała, szybko chwyciłem ją za skórę na karku, podniosłem i przeniosłem w stronę krat, bliżej widzów. Trzymając ją wysoko, by uniknąć kłapiących szczęk, bez mrugnięcia oka wyjaśniłem zaciekawionej publiczności, że Wops ostatnio jest nie w humorze, więc zachowuje się niezbyt uprzejmie. Widzowie słuchali z szacunkiem, a potem zaczęli zadawać pytania. Wops była bardzo ciężka i musiałem wreszcie postawić ją na ziemi. Puszczona wolno, otrząsnęła się jak pies, z nadzieją wciągnęła powietrze nosem, łudząc się, że mam jeszcze jednego daktyla, a kiedy przekonała się, że nic już nie dostanie, z ciężkim westchnieniem poczłapała w zarośla. Z nadejściem zimy futro Wops stawało się niesamowicie gęste, a ogon tak puszysty, że wydawał się dwa razy większy. Nigdy jednak nie wykazywała najmniejszych oznak, że sposobi się do zimowego snu - co było obyczajem jenotów żyjących w stanie dzikim, wyróżniającym je spośród całej rodziny psowatych. Co najwyżej stawała się bardziej ociężała i kiedy spadł śnieg, bez wyraźnej potrzeby nie wychodziła ze swojego domku. Raz tylko zrobiła coś, co od biedy można by uznać za przygotowania gniazda na zimę. Pewnego ranka zauważyłem, że krząta się pilnie wśród krzaków na wybiegu. Na ziemi leżały świeżo odłamane czy też odgryzione gałązki. Po dostarczeniu Wops obowiązkowej porcji przysmaków usiadłem z boku i zacząłem ją obserwować. Po pewnym czasie nagle przestała się krzątać. Weszła do swojego domku i po chwili wyłoniła się stamtąd, by oglądać nowe gałązki. Wybrała jedną, łatwo dostępną, zagryzła koniec zębami i szarpnęła mocno, zapierając się łapami o ziemię. Zerwaną w ten sposób gałązkę zaczęła wlec po wybiegu, ale trzymała ją coraz bardziej niedbale i krążyła w kółko, jakby zapo- 89 I1 i mniała, dokąd ma donieść swój bagaż. Wreszcie znudzona wypuściła gałąź z pyska i zawróciła, by urwać następną. Zerwała jeszcze trzy i porzuciła je w ten sam sposób, po czym udała się do domku, by uciąć sobie drzemkę. Wyglądało na to, że zwierzę próbowało zrealizować zamiar, który jednak w ostatniej chwili umknął mu z pamięci. W domku Wops nigdy nie znalazłem żadnych gałązek - ale równie dobrze przyczyną ich braku mogła być ciasnota i fakt, że Wops swoim tłustym ciałem wypełniała całe wnętrze. O ile stosunkowo szybko udało mi się pozyskać zaufanie jenotów i polarnych lisów, o tyle wombat Peter pozostawał nadal nieosiągalny. Podsuwając rnu różne smakołyki odkryłem w końcu, że tak jak i Wops, przepada za daktylami. Pewnego dnia rozmyślnie opóźniłem porę jego karmienia. Przyszedłem dopiero wczesnym przedpołudniem i już z daleka dostrzegłem, że stoi u krat ze smętną miną, jak miś Puchatek, kiedy zabrakło mu miodu. Był małym, ładnym zwierzakiem, o kształtnym, krągłym ciele, bardzo misiowa-tym z wyglądu. Podobnie jak u niedźwiedzia, zad opadał mu stromo, a krótkie, mocne, kabłąkowate łapy miał zwrócone stopami do środka. Mordka przypominała pyszczek koali, choć uszy były mniejsze, nie obramowane futrem i ciasno przylegały do głowy. Za to nosy obu torbaczy są prawie identyczne -duże, w kształcie rozszerzającej się kropli, pokryte lśniącą czarną skórą. Podobne też są ich okrągłe, czarne oczka. Różni je natomiast wyraz pyska - miś koala sprawia wrażenie bystrego i ciekawskiego - chociaż wcale taki nie jest, a tymczasem peter wyglądał na oszołomionego i ogłupiałego, jakby przed chwilą ktoś uderzył go w łepek. Jego futro, nieco jaśniejsze na brzuchu, miało delikatny odcień chłodnej szarości, przypominającej upierzenie dzikiego gołębia. Ku mojemu zdziwieniu Peter nie spłoszył się, kiedy wszedłem za ogrodzenie, przeciwnie, podbiegł do mnie żwawo 90 i śmiało brał daktyle z mojej ręki. Nie pozwolił się jednak dotknąć, a kiedy zjadł już wszystko, wycofał się do swojej jaskini w kredowej ścianie. Odtąd codziennie pokazywał się w porze karmienia, jadł mi z ręki, a potem znikał w swojej samotni. Nora, w której mieszkał, wyryta była w północnej ścianie wzgórza, toteż jej wejście wystawione było na najzimniejsze wiatry. Peter wymyślił jednak ciekawą metodę utrzymywania ciepła w mieszkaniu. Wąski korytarz wejściowy miał około metra długości i kończył się okrągłą norką. Peter wciskał się tam i zadkiem zamykał otwór do swojej sypialni. Wymiary wejścia były tak dobrane, że owe żywe drzwi okazywały się nadzwyczaj szczelne. I tak tkwił w miłym ciepełku, nie zważając na śnieg, wiatr czy deszcz, wpadające do korytarza, a wszystko dzięki najmniej wrażliwej na pogodę części swojego ciała. Kiedy wpasował się w swoją norę, zakotwiczając się mocno pazurami w kredowej skale, nawet dwu ludzi z łopatami miało trudności z wydobyciem go stamtąd. Metoda jego spełniała zatem dwie funkcje - nie tylko chroniła go przed złą pogodą, ale i przed wrogami, którzy mogli zapędzić się za nim w korytarz. Twarde, pokryte gęstym futrem pośladki stanowiły w obu przypadkach doskonałą ochronę. Właśnie w dniu, w którym miałem iść do Beale'ów na kolację, Jesse powierzył mi odpowiedzialność za zwierzęta. Pani Bailey przyjęła wiadomość o moim awansie ze spokojem; znacznie bardziej przejmowała się tym, jak mam się ubrać do Beale'ów, gdyż traktowała to zaproszenie niemal jak wezwanie do Pałacu Buckingham. - Zaręczam pani - zapewniłem triumfalnie przy herbatce - że te lisy będą mi wkrótce jadły z ręki. - No, no, ciekawe - wyraziła zainteresowanie pani Bailey, nie słuchając. - Pocerowałam twoje niebieskie skarpetki. Uważam też, że powinieneś włożyć niebieską koszulę, żeby pasowała do koloru twoich oczu. 91 - Dziękuję - powiedziałem i wróciłem do przerwanego tematu. - Bo widzi pani, z wombatem może być problem... - A w lewej szufladzie komody masz czyste... - Zostaw chłopaka w spokoju, dobrze? - przerwał jej łagodnie Charlie. - Można by pomyśleć, że wybiera się na konkurs piękności. - Nie o to chodzi, Charlie Bailey, i dobrze o tym wiesz. Nie wiadomo, co może jeszcze wyniknąć z tej wizyty, i chłopak musi dobrze wyglądać. Zresztą, co by ludzie powiedzieli, gdybym puściła go od siebie wyglądającego jak jakiś Cygan, co? Powiedzieliby, że biorę od niego pieniądze za nic. Znalazł się tutaj z dała od domu i matki, więc kto ma o niego dbać, jak nie my? Zresztą myśl sobie co chcesz, Charlie Bailey, ale Gerry musi się pokazać z najlepszej strony, i to jest równie ważne dla niego, jak dla nas. Co by było, gdyby kapitan Beale... - Zdaje się, że mówiłeś coś o wombatach, chłopcze? -zapytał Charlie, nie zważając na dalszy potok wymowy małżonki. Wreszcie, wykąpany, ogolony, z umytymi zębami i ubrany w najlepsze rzeczy, poddałem się surowej inspekcji pani Bailey. Zlustrowała mnie wnikliwym wzrokiem, jak dowódca swoich żołnierzy przed paradą, i dopiero wtedy pozwoliła odmaszerować. U Beale'ów drzwi otworzyła mi pani kapitanowa. Była blada i sprawiała wrażenie roztrzęsionej. Później miałem się przekonać, że zawsze, gdy kapitan brał się do gotowania, była blada i roztrzęsiona. - Dobry wieczór, Gerry - powitała mnie. - Tak się cieszę, że przyszedłeś. Przejdź, proszę, do bawialni. Jest tam Billy i dziewczęta. Billy poczęstuje cię drinkiem. W całym holu czuło się woń curry. Z kuchni rozległ się nagle łomot, jakby ktoś zrzucił cały transport miedzianych rondli ze skalistego urwiska. Pani Beale wzdrygnęła się. 92 - Gladys! Gladys! - dał się słyszeć ryk kapitana spoza kuchennych drzwi. Miało się nieodparte wrażenie, że brodzi po kolana w potłuczonej zastawie. - Gladys!! - Co się... stało, Williamie? - odkrzyknęła. - Sól! Gdzie jest ta cholerna sól? Dlaczego ktoś zawsze wszystko poprzestawia, kiedy ja gotuję? - Już idę, kochanie - dodała pani Beale, zerkając na mnie z przepraszającym uśmiechem. - Idź do bawialni, Gerry. Przyjdę tam za chwilę. W bawialni zastałem siostrę Billy'ego Laurę i dwie miłe Żydówki, które zdążyły uciec z kontynentu na początku wojny i teraz zostały zakwaterowane u Beale'ów. Billy nalewał właśnie piwo do szklanicy. - Hej, napijesz się? - przywitał mnie ze znaczącym uśmiechem. - Tata gotuje, słyszałeś go pewnie? - Owszem. Curry pachnie całkiem smakowicie. Usiedliśmy i zaczęliśmy prowadzić zwyczajowe rozmówki, nasłuchując odgłosów kulinarnej działalności kapitana, które przypominały bitewny zgiełk z epoki zbroi i mieczy. Wreszcie rozległ się szczególnie efektowny łomot i szczęk, jakby kilkunastu rycerzy w pełnej zbroi jednocześnie spadło z koni, a potem głos kapitana. -Kolendra! Nie, nie w brązowym słoju. A teraz... chili. Gdzie jest chili? Och... tak... dobrze, dobrze, to nie ja je tu postawiłem. Że co? Że będzie za ostre? Jakie tam ostre, do diaska, mdłe jak cholera. Skąd, nie przeklinam. Więcej kolendry! No i popatrz, co narobiłaś... przez ciebie ryż wykipiał! Kiedy w końcu pojawili się oboje, pani Beale miała niewyraźną minę, za to kapitan, pełen dumy i satysfakcji, spocony i czerwony na twarzy, wyglądał jak ktoś, kto pokonał szczególnie twardego i znienawidzonego przeciwnika. - Ach, to ty, Durrell - powitał mnie. - Właśnie sobie gotowałem. - Słyszeliśmy - burknął Billy. 93 m itat» - Pachnie wspaniale - zapewniłem skwapliwie. - Nie najgorzej, nie najgorzej - przyznał kapitan, chciwie pociągając łyk piwa. - Tym razem wyszło ostre. Ta potrawa jest jak kobieta, Durrell. Nigdy nie wiesz, czy jest ostra, czy łagodna, zanim... hm...uhm... - Ależ Williamie! - upomniała go z tłumioną irytacją pani Beale. - Chodźcie, dziewczęta, nakryjemy do stołu. Gdy wszystko zostało przygotowane, przeszliśmy do jadalni. Najpierw w dużych talerzach podano mulligatawny, hinduską zupę w zjadliwie żółtym kolorze, tak przeraźliwie ostrą, iż dziwiłem się, że jeszcze z ust nie bucha mi płomień. Po paru łykach zupy kapitan Beale wyjął z kieszeni dużą czerwoną chustkę do nosa i owiązał nią swoją łysą głowę tak, że rąbek zwisał tuż nad oczami. Wyglądał teraz jak wyjątkowo krwiożerczy pirat. - Wolałabym, żebyś tego nie robił, Williamie - skarciła go pani Beale. - Co sobie Geny pomyśli? - Co pomyśli? - kapitan łypnął na mnie spod chustki. -Pomyśli sobie, że znam się na tym jak cholera. Trzeba wycisnąć z siebie cały pot... zawsze tak robiliśmy w tropikach... Rozumiesz, Durrell, normalnie zakładało się na głowę ręcznik. W takim tropikalnym upale, jedząc curry, człowiek pocił się jak mysz w połogu. Masz pojęcie, jakie to zdrowe? Popołudnie... dobry różowy dżin... człowiek sobie siedział nagi jak go matka urodziła, z curry i z ręcznikiem, i wypa-cał z siebie wszystko. -William, kochanie... - Ma się rozumieć, że człowiek był nagi tylko wtedy, kiedy nie miał gości - pospieszył z wyjaśnieniem kapitan. -Nie, przy gościach wskakiwało się w gacie. Kiedy ostatnia łyżka piekielnej zupy została wreszcie zjedzona, kapitan pospieszył do kuchni. Po chwili wyłonił się stamtąd niosąc gigantyczną wazę. 94 - Przez to cholerne racjonowanie nie udało mi się zdobyć mięsa na porządne curry i musiałem użyć króliczego -usprawiedliwiał się. - Musicie mi to wybaczyć. Zdjął pokrywkę i obłok przesiąkniętej zapachem przypraw pary natychmiast spowił stół jak londyński smog. Wkradł się nam do gardeł, dławiąc je podstępnym, orientalnym chwytem i zatkał płuca. Z trudem tłumiliśmy kaszel. Sama potrawa była wyśmienita - niemniej jednak dziękowałem Bogu, że wychowałem się w domu, w którym lubiano jadać ostro - inaczej mój język i struny głosowe poważnie by ucierpiały. Po kilku kęsach wszyscy, poza kapitanem, z szeroko otwartymi ustami, dysząc gorączkowo sięgali po dzbanek z wodą, jak tonący po słomkę. - Tylko nie pijcie wody! - ryknął kapitan. Pot spływał mu strumieniami po twarzy, a okulary zaszły mgłą od gorąca. - Woda tylko pogarsza sprawę. - Mówiłam, że za ostro to przyprawiłeś, Williamie - wykrztusiła z pretensją pani Beale. Policzki płonęły jej szkarłatem. Dwie Żydówki wydawały z siebie dziwne odgłosy, może próbowały protestować we własnym języku. Twarz Billy'ego miała odcień jego czupryny, a zwykle blada twarz Laury na-biegła krwią. - Nonsens - stwierdził kapitan, ocierając czoło, twarz i kark chustką do nosa i rozpinając koszulę do pasa. - * Wcale nie jest za ostre. Po prostu daje nam miłe ciepełko, no nie, Durrell? - Mnie ono bardzo odpowiada, proszę pana, ale dla niektórych może być trochę za ostre - usiłowałem dyplomatycznie wybrnąć z sytuacji. - Zawracanie głowy! - prychnął, czyniąc lekceważący gest szeroką jak łopata dłonią. - Ludzie nie wiedzą, co dla nich dobre. - Coś tak ostrego nie może być dobre, również dla ciebie 95 - przekonywała pani Beale zduszonym głosem, pijąc wodę wielkimi łykami. - Właśnie, że jest dobre! - wykrzyknął bojowo kapitan, mierząc swoją połowicę piorunującym spojrzeniem mimo zaparowanych szkieł. - Lekarze potwierdzają, że ostre curry ma znakomite działanie. - Ale chyba nie tak ostre, prawda, kochanie? - Oczywiście, że tak ostre. Ale czy w ogóle można je nazwać ostrym? To jest po prostu nędzna, mdła namiastka tego, co mógłbym naprawdę zrobić. Wszyscy siedzący przy stole wzdrygnęli się mimo woli na myśl o nie wykorzystanych możliwościach kapitana. - No cóż, w Afryce - zaczął kapitan, wkładając kolejną porcję do ust - robiło się curry tak ostre, iż człowiek miał wrażenie, że przełyka rozpalone węgle. Triumfalnie potoczył wzrokiem wokół stołu i szybkim ruchem chustki otarł pot z czoła. - To naprawdę nie może być zdrowe - upierała się pani Beale. - A właśnie, że jest, Gladys - przerwał zniecierpliwiony. - Jak myślisz, dlaczego taką potrawę wynaleziono w tropikach, hę? Dlatego, żeby było czym wypalić choroby, ot co! No powiedz, czemu nie miałem beri-beri ani framboezji?1 Dlaczego nie rozpadłem się na kawałki od trądu, co? - Williarn, proszę! - To święta prawda - upierał się wojowniczo. - Wszystko zawdzięczam curry. Wchodzi jednym końcem i wychodzi drugim... a po drodze wypala wszystko, co złe... tak jakby lekarz ogniem cię przyżegał. - William, błagam... - Dobrze już, dobrze - burknął. - Doprawdy nie rozumiem, o co wam chodzi. Zrobiłem uczciwe curry, a wy nie- 1 tropikalna choroba skóry (przyp. tłum) 96 omal żądacie dla mnie kary, jakbym chciał was otruć! Gdybyście codziennie takie rzeczy jadali, nawet nie odczulibyście, że jest zima. I tu musiałem mu przyznać rację. Kiedy ciało podgrzewa ogień przypraw, naprawdę czuje się, że zimno nie ma prawa wkraść się do naszego wnętrza. Wracając po kolacji do domu przez ciemną osadę, miałem wrażenie, że jarząca się żółto, gorąca smuga curry ciągnie się za mną jak ogon komety. Fakt, że potrafiłem zmierzyć się z piekielną potrawą kapitana bez mrugnięcia okiem, tak mnie do niego ośmielił, że zacząłem bywać u Beale'ów w każdy czwartek i bardzo chwaliłem sobie te kolacyjki. 7. Zapiski ze zwierzyńca Oddają się niestosownym błazeństwom I nigdy nie czeszą włosów. Belloc, „Bad Child's Book of Beasts" Gnu i inne gagatki Po kilku miesiącach mojej pracy przy drapieżnikach pewnego ranka podszedł do mnie Phil Bates i zapytał, czy mam ochotę przenieść się do innego działu. Zachwyciła mnie ta perspektywa, choć znakomicie pracowało mi się z Jesse em, Joem i ich podopiecznymi. Przyjechałem jednak do Whip-snade, by poznać jak najwięcej gatunków i poszerzyć swoją wiedzę. Dział Phila określano jednym słowem „niedźwiedzie". Znajdowały się tam jednak nie tylko niedźwiedzie brunatne, ale i wielka zagroda, w której przebywały stada zebr, gnu oraz innych antylop. Za nią umieszczono tak miłe zwierzątka, jak wilki i guźce. Szefem działu był Harry Rance, mały, krępy osobnik ze złamanym nosem i bystrymi, niebieskimi oczami. Zastałem go w małej pakamerze za stajniami zebr. Strugał leszczynowy kijek, popijając kakao z poobijanego blaszanego kubka. - A, to ty, chłopcze - powitał mnie. - Słyszałem, że masz u mnie pracować. - Tak. Cieszę się, że mnie do pana skierowano, bo ma Pan tu miłe zwierzaki. - Owszem, dosyć miłe, ale jeśli masz z nimi pracować, chłopcze, będziesz musiał uważać. Tam, gdzie byłeś, u lwów, nie musiałeś chodzić między zwierzętami. U mnie jest inaczej, dlatego trzeba się pilnować na każdym kroku. Wygląda- 98 ją na całkiem oswojone, ale wyczekują tylko na okazję, żebyś się do nich odwrócił plecami. Wskazał kciukiem najbliższy boks, gdzie stał okazały ogier zebry, przeżuwając leniwie wiecheć siana. Mieniło mi się w oczach, gdy patrzyłem na jego czarno-białe pręgi. - Weź choćby tego - ciągnął Harry. - Wygląda spokojnie jak dziecko, nie? Przyjrzałem się samcowi uważnie. Przypominał mi nieodparcie przerośniętego osła z nadwagą, którego ktoś pochlapał farbą. Kusiło mnie, żeby wślizgnąć się do boksu i dosiąść go. - Podejdź do boksu - zachęcił Harry. Podszedłem bliżej i zebra natychmiast odwróciła ku mnie łeb, namierzając mnie swymi wielkimi uszami. Zrobiłem jeszcze krok do przodu, a jej chrapy rozszerzyły się w czarne, aksamitne krążki, węsząc mój zapach. Zbliżyłem się jeszcze trochę, ale zwierzę nadał nie uczyniło najmniejszego ruchu. - Chyba jest całkiem oswojony - stwierdziłem, zerkając na Harry'ego. Dokładnie w momencie, w którym odwróciłem wzrok, pasiasty zad wystrzelił do góry, a kopyta z szybkością karabinu maszynowego zabębniły dziką kanonadą w drzwi boksu. Jeszcze nie zdążyłem zareagować, a już ogier odwrócił się i wsadził pysk między kraty, usiłując dosięgnąć mnie wielkimi, płaskimi, żółtawymi zębami. Odskoczyłem do tyłu tak szybko, że przewróciłem się o wiadro. Harry nawet nie drgnął na swoim krześle. Dalej strugał kijek i tylko jego mina świadczyła o tym, jak dobrze się bawi. - Teraz rozumiesz, o co mi chodziło, chłopcze? - zapytał, kiedy pozbierałem się z ziemi. - Spokojny jak dziecko i skończony drań. Pierwsze kilka dni jak zwykłe minęło mi na zapoznawaniu się z rozkładem dnia i obowiązkami, a szczególnie pora- 99 i mi żywienia poszczególnych zwierząt i ich jadłospisami. Uznałem, że najbardziej niewdzięczną pracą jest cotygodniowe wyrzucanie gnoju z zagrody bizonów. Wydzielono wprawdzie na łagodnym zboczu jednego ze wzgórz, okolonym wysokim żelaznym ogrodzeniem, ogromny teren dla bizonów, ale w porze karmienia schodziły one w dół, do specjalnej zadaszonej zagrody. Wsypywaliśmy bizonom paszę przez płot, piętrząc stosy otrąb, rozdrobnionych wytłoków lnianych i owsa. Gdy się z tym uporały, przerzucaliśmy widłami buraki pastewne. Bizony po prostu przepadały za nimi. Goniły z zapałem za toczącymi się bulwami i kruszyły je w zębach, co przypominało odgłos łamania gałęzi. Cała sztuka polegała na właściwym podziale owych przysmaków - tak, by dorosłe byki nie zjadły więcej niż im się należało. Trzeba było, jak się szybko zorientowałem, rozłożyć buraki na pięć albo sześć stosów. Tyle akurat wystarczało, by samce miały zajęcie przez parę minut. W tym czasie przesuwaliśmy się w dół ogrodzenia i wykładaliśmy pozostałe porcje, które krowy i cielaki mogły zjeść bez obawy, że zostaną bezceremonialnie odegnane uderzeniem rogu w zad. Widziany z tak bliska, północnoamerykański bizon jest, moim zdaniem, jednym z najbardziej efektownych zwierząt parzystokopytnych. Kiedy patrzyło się na masywny kark z garbem, porośnięty gęstą, wijącą się grzywą i dodatkowe festony futra na potężnych przednich nogach oraz efektowną perukę, zdobiącą szeroką czaszkę z rogami jak na hełmie Wikinga - moc, emanująca z tego zwierzęcia, budziła podziw i respekt. Bizony poruszają się na ogół powoli i spokojnie, ale potrafią znienacka ruszyć wściekle przeciwko sobie, pochylając wielkie łby do uderzenia jak tarany oblężnicze. Przekonałem się też, że kiedy chcą, umieją się poruszać bardzo szybko. Pewnego dnia z rury wydechowej ciężarówki, która przywiozła ładunek buraków, rozległ się głośny wystrzał. Stado, skupione przy ogrodzeniu jak wielka, brą- 100 zowa, kudłata chmura, odwróciło się jak na komendę i runęło szaleńczym galopem po stoku wzgórza, z nieprawdopodobną szybkością znikając w głębi pastwiska. Ziemia drżała od tupotu kopyt, a kawałki kredowej skały rozpryskiwały się na wszystkie strony. Zwierzęta wyglądały jak jakaś potworna lawina, staczająca się po zielonym zboczu. Zadrżałem na samą myśl, że mógłbym znaleźć się na jej drodze. Dlatego, gdy nadchodziła pora czyszczenia zagrody i wchodziliśmy tam z taczkami i widłami, czułem się nieswojo. Na dodatek stare samce (zawsze z zaciekawieniem śledzące nasze poczynania) ustawiały się w zwartym szyku, zamykając otwartą część zagrody. Wpatrywały się w nas intensywnie, wydając od czasu do czasu przeciągłe, donośne chrapnięcie, na którego dźwięk podskakiwaliśmy nerwowo. Pewnego dnia jeden byk wkroczył nagle pomiędzy nas. Pry-snęliśmy jak spłoszone zające, gubiąc sprzęt, ale okazało się, że samiec wcale nie miał złych zamiarów. Po prostu zauważył połówkę buraka, która podczas akcji czyszczenia wypadła spod sterty słomy. Bizon wycofał się, gdy tylko schrupał przysmak. Południowy stok wzgórza był ulubionym miejscem bizonów do tarzania się i czochrania. Ich potężne cielska zdarły tam wierzchnią warstwę ziemi, odkrywając pasma białej kredy, jaśniejące na tle zielonej murawy. To tam schodziły dostojnie, jeden za drugim, dorosłe samce, a potem kładły się na skalnych jęzorach i wierzgając potężnymi tylnymi nogami tarły grzbietami o chropowatą powierzchnię. Ich ciała wiły się i skręcały konwulsyjnie. Z daleka sprawiało to wrażenie, jakby zwierzęta starały się uwolnić z niewidzialnych sieci, które na nie narzucono. W ten sposób bizony pozbywały się martwych włosów z futra, które zdawało się im ciągle przeszkadzać. Po pół godzinie takiego rozkosznego czochrania się ciężko stawały na nogi, a gwałtowna fala drgań ściągała im wełnistą, brązową skórę na bokach 101 i brzuchu, aż sypały się skalne okruchy. Wreszcie odchodziły dostojnie, żeby dalej skubać trawę. Najgorzej było, kiedy gubiły zimową okrywę. Stawały się wówczas wściekłe i zniecierpliwione. Jak okiem sięgnąć widać było bizony, czochrające się o płot albo o pokręcone pnie drzew, trące się i trące, z półprzymkniętymi w ekstazie oczami. Odkryłem, że miały też i inną metodę pozbywania się zimowego futra, zwłaszcza z łbów i barków. Wykorzystywały do tego celu zwarte, kolczaste zarośla tarniny. Wciskając się pod ich splątane, nisko rosnące gałęzie, bizony używały zarośli jako zdzierającego martwe włosy grzebienia. Trzeba było je widzieć, jak w kolejnych nawrotach wciskały się w gąszcz, a gałęzie chwytały gęste, długie grzywy. Wiosną tarnina, okryta pęczkami miękkich, płowych włosów z poszycia ich futer wyglądała jak krzewy bawełny. Kłaczki te miały wielkie powodzenie u wróbli i trznadli, które używały ich do moszczenia gniazd. Kiedy Europejczycy dotarli do Ameryki Północnej, bizony były niemal tak liczne jak gwiazdy. Milionowe ich stada stanowiły największą w świecie populację lądowych ssaków. Dla czerwonoskórych bizon był dosłownie wszystkim - pożywieniem, domem, ubraniem, a nawet źródłem dostarczającym tak praktyczne przedmioty jak igły i nici. Jednak Indianie zabijali ich tylko tyle, ile potrzebowali, ich polowania w żadnym stopniu nie zagrażały niezliczonym stadom. Wraz z przybyciem Europejczyków i rozwojem wyrafinowanych broni sytuacja zaczęła się zmieniać. Bizona zaczęto bezlitośnie prześladować i zabijano całymi tysiącami. Z początku wykorzystywano jeszcze zabite sztuki do celów jadalnych, ale z czasem mięso ich straciło na wartości jako źródło pożywienia. Później zwierzęta dziesiątkowano dla dwóch tylko powodów: po pierwsze uważano za przysmak ich ozory, a po drugie wierzono, że skoro Indianie są tak bardzo zależni od bizonów, wystarczy wybić bizony do nogi, by Indianie wyginęli również. 102 W tamtych czasach sławę i bogactwo zyskali profesjonalni łowcy bizonów, ludzie tacy jak słynny Buffalo Bili Cody, którego największy dzienny „urobek" wynosił dwa i pół tysiąca ubitych sztuk. Kiedy kolej żelazna coraz głębiej posuwała się w głąb prerii, przecinając szlaki wędrówek stad, zaczęto strzelać do tych zwierząt wprost z okien wagonów, zostawiając padłe ciała, by gniły wzdłuż torów. Fetor padliny był tak wielki, że w przejeżdżających pociągach musiano zamykać okna. Nic dziwnego, że wobec tak straszliwych i bezmyślnych rzezi w 1889 roku ten najliczniej reprezentowany gatunek lądowego ssaka skurczył się do zaledwie pięciuset osobników. Dopiero wówczas znalazła się garstka postępowych ludzi, którzy, przerażeni myślą, że to wspaniałe zwierzę zniknie za chwilę z powierzchni ziemi, podjęli kroki, by je chronić. Obecnie żyje kilka tysięcy tych zwierząt i gatunek nie jest już zagrożony wymarciem. Nigdy już jednak nie ujrzymy zapierającego dech w piersiach widoku bezkresnej prerii, pokrytej jak okiem sięgnąć brunatnym, ruchomym dywanem bizonów. Innym zwierzęciem, które mieliśmy w naszej sekcji, a które spotkał podobny los jak amerykańskie bizony, był anoa, mały czarny bizon z Celebesu. Aż trudno uwierzyć, że te zwierzęta, zbliżone wielkością do szetlandzkiego kuca, są krewniakami tamtych imponujących olbrzymów. Miały długie, poważne pyski i wyraziste ślepia; szorstkie w dotyku » ciemne futro na zadzie rosło nierównomiernie, tak że miejscami prześwitywała różowawa skóra. Anoa miały małe zgrabne kopyta, a ich zawsze czujnie nastawione uszy porastało od środka delikatne futro. Rogi o ostrych końcach, długie na dwadzieścia centymetrów, były zupełnie proste. Dwójka zwierząt z naszego zoo wydawała się bardzo pokojowo usposobiona. Kiedy podawałem im owies na dłoni, wyjadały go delikatnie i patrzyły na mnie spojrzeniem pełnym udręczonej niewinności. Dopiero po dłuższym czasie, kiedy 103 I lepiej je poznałem, ze zdumieniem stwierdziłem, że potrafią być nawet bardzo niebezpieczne. Niewielkie rozmiary ich ciał, a co za tym idzie, duża szybkość ruchów i zwrotność, w połączeniu z ostrymi rogami sprawiają, że tego zwierzęcia nie należy lekceważyć. W momentach zagrożenia potrafi wściekle się bronić, toteż krajowcy z Celebesu starali się przez całe lata nie wchodzić im w drogę. Gdy jednak na wyspę dotarła nowoczesna broń - a szczególnie ukochany przez pseudomyśliwych karabin maszynowy - losy anoa zostały przesądzone i obecnie temu gatunkowi grozi zagłada. Zebry Chapmana uznałem za wyjątkowo nieciekawe zwierzęta. .Owszem, prezentowały się ładnie na zielonej trawie niewielkiego pastwiska, ale nie robiły nic interesującego poza skubaniem trawy i okazjonalnymi utarczkami, kiedy ze stulonymi uszami i wyszczerzonymi zębami groziły sobie wzajemnie. Dla człowieka niebezpieczne były ogiery. Miało się wrażenie, iż za wszelką cenę pragną cię zabić - a potrafiły się poruszać z przerażającą szybkością. Należało zawsze mieć się przed nimi na baczności. Naszą pierwszą czynnością każdego ranka było zbieranie pieczarek. Przeskakiwaliśmy z Harrym przez płot, okalający padok zebr, i zbieraliśmy krągłe, mokre od rosy grzyby, które wyrosły w nocy. Później Harry dusił je w rondlu na masełku i w czasie przerwy o jedenastej mieliśmy wspaniały posiłek. Przysmak ten wart był ryzyka, jakie bez wątpienia stanowiło zbieranie grzybów w asyście kilku dyszących żądzą krwi ogierów zebry. Wypracowaliśmy sobie system obrony - zawsze, gdy jeden schylał się po grzyby, drugi czuwał obok z widłami w ręku. Pewnego ranka wysyp był wyjątkowo obfity. Błyskawicznie nazbieraliśmy pół kubła, gratulując sobie wspaniałej uczty na drugie śniadanie. Właśnie się schylałem, żeby wyrwać szczególnie duży okaz, gdy Harry wrzasnął nagle: - Uważaj! Drań atakuje! 104 Wyprostowałem się i zobaczyłem ogiera, pędzącego ku mnie grzmiącym cwałem, z uszami położonymi po sobie i wyszczerzonymi groźnie żółtymi zębiskami. Niewiele myśląc zostawiłem wiadro i idąc za przykładem Harry'ego, jak zając zerwałem się do ucieczki. Dysząc i śmiejąc się, wdrapaliśmy się na ogrodzenie. Ogier wyhamował gwałtownie przy wiadrze i obserwował nas, wściekle parskając. Potem zaś, ku naszej rozpaczy, odwrócił się i wierzgnął tylnymi nogami, z piekielną precyzją celując w wiadro, które poszybowało w powietrzu piękną parabolą, podczas gdy strumień pieczarek sypał się z niego jak ogon komety. Ponowne ich zebranie zajęło nam całe pół godziny. Była jednak zebra, którą lubiłem - samotny samiec z gatunku Grevy'ego. Ten rodzaj zebry jest największy, a kształtem ciała najbardziej przypomina konia. Głowa, wydłużona i elegancka, o nieco oślich cechach, kojarzy się raczej ze szlachetnym pyskiem arabskiego rumaka, z jego charakterystycznymi, aksamitnymi nozdrzami. Pręgi, węższe i bardzo regularne, robią wrażenie jakby namalował je profesjonalista, uszy zaś ma ogromne, przypominające kształtem kosmate lilie arum. Zebra. Grevy'ego jest niezmiernie rzadka; nasz ogier - o ile mi wiadomo - był jedynym okazem tego gatunku w całej Anglii. Mając do czynienia z tak pięknym, miłym i rzadkim zwierzęciem, nie mogłem się oprzeć jego urokowi i częstowałem go dodatkowymi porcjami smakołyków. Brał je delikatnie z mojej ręki, muskając ją aksamitnymi wargami. W północnej części działu wydzielono dużą, zieloną łąkę, obrzeżoną kędzierzawą koronką dębów. Żyła tam para młodych milu, czyli jeleni Davida, najrzadszych, jakie mieliśmy w naszym ogrodzie. Trzeba przyznać, że ustępowały one urodą danielom, a nawet zwykłym jeleniom z sąsiedniego wybiegu. W porównaniu z nimi wyglądały właściwie dziwacznie i niezgrabnie. Miały około metra dwadzieścia w kłębie i dłu- 105 gie pyski. Kąciki ich wykrojonych w kształt migdału oczu o poważnym wyrazie dziwnie opadały. Pod każdym okiem znajdował się osobliwy otwór1 (a właściwie niewielka, utworzona ze skóry fałda), który zwierzę mogło zamykać i otwierać. Prowadził on jednak donikąd i trudno było odgadnąć jego przeznaczenie. Ich krępe ciała, podobne do oślich, porastała brązowa sierść o oryginalnym odcieniu żołędzi, jaśniejsza na brzuchu. Na zadach miały jasną plamę w kształcie serca. Skośne, dziwnie ustawione oczy, krępy 1 Zapewne chodzi o charakterystyczny dla jeleni gruczoł podoczny, którego wydzielina zapachowa służy do porozumiewania się matki z małym. Łania rozpoznaje swoje cielę po zapachu wydzieliny. Później, gdy zostawi ukryte w lesie małe, będzie oddalać się od niego z wiatrem. Jelonek ma gruczoł podoczny lekko uchylony i dzięki temu matka zawsze go zwietrzy. W niebezpieczeństwie młode przyciska się mocno do ziemi, jednocześnie zamykając gruczoł. Kontakt węchowy zostaje przerwany, co dla matki stanowi sygnał zagrożenia i nakaz natychmiastowego powrotu (przyp.tłum.). 106 tułów, wydłużone, czarne, podobne bardziej do kopyt renifera niż jelenia racice, i do tego jeszcze długi, niemal ośli ogon z kitką sprawiały, że jelenie Davida wyglądały, jakby zstąpiły z jakiegoś wątpliwej jakości chińskiego malowidła. Ich powolnym, ociężałym ruchom zupełnie brakowało gracji, tak charakterystycznej dla innych członków jeleniej rodziny. Ujrzawszy mnie wchodzącego na teren, odwracały się ku mnie w napięciu, wparte rozkraczonymi nogami w ziemię, z czujnie nastawionymi uszami. Kiedy się zbliżałem, w panice uciekały na drugi koniec wybiegu zataczającym się galopem, przywodzącym na myśl pijanego osła. Zdawało się, że nie zginają nóg w stawach, co przy nieproporcjonalnej długości tułowia sprawiało, że zwierzę biegnąc chwiało się na boki. Jedynie szyja i głowa milu zachowały właściwy jeleniom szlachetny kształt i wdzięk. Historia odkrycia i uratowania tego osobliwego gatunku jest bardzo interesująca. W połowie osiemnastego stulecia ojciec David, misjonarz franciszkański, podróżował po Chinach i, tak jak wielu zakonników w owej epoce, interesował się historią naturalną. Podejrzewam, że liczba nieznanych dotychczas gatunków, jakie odkrył i opisał w czasie pobytu w tym kraju, znacznie przewyższała liczbę nawróconych dusz. Jemu pierwszemu udało się zdobyć od Chińczyków okazy słynnej później pandy wielkiej. Podczas pobytu w Pekinie doszły go słuchy, że w niedostępnych dla zwykłych śmiertelników cesarskich ogrodach żyje stado jeleni, nie znanych poza Chinami. To naturalnie zaostrzyło ciekawość ojca Davida, ale dostanie się do ogrodów stanowiło nie lada problem. Otoczonego wysokim murem parku strzegła dniem i nocą straż tatarska. W owych czasach w Chinach odnoszono się bardzo podejrzliwie do cudzoziemców, a zwłaszcza białych, toteż ojciec David musiał działać bardzo ostrożnie. Badanie historii naturalnej musiało jednak być ogromną pasją tego człowieka, skoro dla 107 mmw poznania nowego gatunku gotów był się narazić na uwięzienie, a nawet zaryzykować życie. Zaczął od przekupienia tatarskiego strażnika, by ten pozwolił mu wspiąć się na mur i zajrzeć do zakazanych ogrodów. Traf chciał, że w polu widzenia misjonarza znalazło się stado jeleni pasących się wśród drzew. Kiedy im się przyjrzał, zrozumiał, że natrafił na nowy, niezwykły gatunek. Natychmiast wysłał do Paryża, do profesora Milne--Edwardsa z Muzeum Historii Naturalnej list, w którym opisał swoje odkrycie: Trzy mile na północ od Pekinu znajdują się ogromne cesarskie ogrody, okolone długim chyba na trzydzieści sześć mil murem. Od niepamiętnych czasów żyją tam, przez nikogo nie niepokojone, jelenie i antylopy. Żaden Europejczyk nie może wejść do tych ogrodów, ale tej wiosny miałem szczęście i patrząc ze szczytu muru, dostrzegłem w oddali stado więcej niż stu owych zwierząt, które wyglądem przypominały łosie. Niestety o tej porze roku nie miały rogów. Zdziwił mnie natomiast ich ogon, który wydawał się równie długi jak u osła - co nie zdarza się u znanych mi jeleniowatych. Są też mniejsze od łosi. Poczyniłem starania, by zdobyć choćby skórę takiego okazu, nie mówiąc już o żywym zwierzęciu. Próżno jednak marzyć choćby o kawałku. Nawet francuskie poselstwo, do którego zwróciłem się z prośbą o pośrednictwo u cesarskich ministrów, zostało odprawione z kwitkiem. Na szczęście znam paru tatarskich żołnierzy, którzy pełnią wartę w tym parku, i jestem pewien, że przekupstwem zdołam od nich wydobyć kilka skór, które niezwłocznie przyślę Panu. Chińczycy nazywają owo zwierzę Mi-Lu, co ma określać cztery jego osobliwe cechy. Kształtem poroża przypomina ono bowiem jelenia, kształtem racic -krowę, karku i grzbietu - wielbłąda, ogonem zaś - muła czy nawet osła. 108 Ojciec David podjął się niełatwego zadania. Liczył na to, że Tatarzy, którzy pomimo grożącej kary śmierci uprawiali w parku kłusownictwo, uzupełniając skąpy jadłospis jelenim mięsem, dadzą się skusić jeszcze większą łapówką. I nie przeliczył się. Zgodzili się dostarczać mu skóry i rogi ze sztuk, które ubili i zjedli. Już wkrótce ojciec David wysłał swoją zdobycz statkiem do Muzeum Historii Naturalnej w Paryżu. Tam stwierdzono, że zwierzęta należą do gatunku nie znanego dotąd nauce. W uznaniu dla ogromnego wkładu ojca Davida w historię naturalną gatunek ten nazwano Elaphurus davidianus. Oczywiste jest, że europejskie zwierzyńce i prywatni kolekcjonerzy natychmiast zapragnęli zdobyć okazy tych wyjątkowo rzadkich jeleni. Jedyne milu żyły w cesarskim parku w Pekinie i do dzisiaj nie wiadomo, skąd naprawdę pochodziły - zupełnie jak gdyby wyrosły z ziemi cesarskich ogrodów. Obecnie uważa się, że żyjące na wolności jelenie Davida wymarły dwa lub trzy tysiące lat temu. Niektóre wykopaliska wskazują, że wcześniej żyły dziko w okręgu Honan w Chinach. Władze chińskie bardzo niechętnie godziły się na wywóz jakichkolwiek narodowych skarbów, jednak po żmudnych negocjacjach przesłano kilkanaście par milu do różnych zwierzyńców w Europie. Jedną parę zakupił książę Bedford do swojej słynnej prywatnej menażerii w Woburn. Niedługo po tym przyszła katastrofalna jjpwódź. Rzeka Jangcy wystąpiła z brzegów, a wzburzone wody podmyły w wielu miejscach mur cesarskiego parku. Większość jeleni zbiegła do okolicznych lasów, gdzie zostały natychmiast wybite przez wygłodniałych wieśniaków. W parku ocalało niewielkie stado, ale zły los zdawał się prześladować ten gatunek. W 1899 roku wybuchło powstanie bokserów. W zamęcie walk wybito pozostałe sztuki. I tak jeleń Davida wyginął doszczętnie w swojej własnej ojczyźnie, a w europejskich zwierzyńcach pozostały nieliczne, rozproszone grupki. 109 Książę Bedford, jeden z pierwszych i najbardziej zagorzałych orędowników obrony dzikich zwierząt, uznał, że jeśli gatunek ma zostać ocalony, należy stworzyć stado hodowlane w Woburn. Po długich negocjacjach z ogrodami zoologicznymi udało mu się dołączyć nowe okazy do kilku, które już posiadał. W rezultacie jego stado liczyło osiemnaście sztuk i w którymś momencie stanowiło całą populację milu na świecie. Ogrody zoologiczne zaniedbywały bowiem hodowlę, licząc na ciągłą dostawę zwierząt z Chin. Stopniowo jelenie z Woburn, którym stworzono idealne warunki rozwoju, rozmnożyły się tak, że stado liczyło prawie pięćset sztuk. Książę Bedford uznał wówczas, że należy je rozdzielić, ponieważ trzymanie takiej liczby jedynych przedstawicieli gatunku w jednym miejscu jest bardzo ryzykowne. Wystarczyłaby epidemia pryszczycy, by je zdziesiątkować. Pierwszą parę milu, na zaczątek nowej hodowli, książę podarował zoo w Whipsnade. W czasie mojej pracy u niedźwiedzi w zoo rozeszły się pogłoski, że książę ma zamiar rozprowadzić jeszcze kilka par milu po innych ogrodach, a naszemu podarować drugą parę. W związku z tym nam, jako najbliższej placówce, przypadło zadanie odbierania młodych sztuk urodzonych w zwierzyńcu Bedforda i podkarmiania ich, aż do czasu gdy można je będzie przetransportować do innych ogrodów. Trzeba było stosować tę pracochłonną metodę z powodu ogromnej płochliwości jeleni Davida. Kiedy coś je przestraszyło - a praktycznie najmniejszy drobiazg wprawiał je w panikę - dokonywały aktów niewiarygodnej głupoty. Potrafiły na przykład szarżować raz po raz na kamienny mur, by w ten sposób utorować sobie drogę ucieczki. Uznano więc, że małe jeleniątka będzie się karmić z butelki, co pozwoli im przyzwyczaić się do ludzi, i wtedy normalne przejawy codziennego życia zoo nie wywołają w nich tak śmiertelnego przerażenia. 110 Gdy wraz z innym praktykantem, Billem, zostaliśmy wybrani, by asystować Philowi w opiece nad młodymi jeleniami, poczułem się zdruzgotany. Ustalono, że małe zostaną umieszczone w dwóch dużych stajniach i mają być karmione w nocy, jak również o świcie. Mieliśmy z Billem sypiać w małej szopce w lasku niedaleko stajni, odbywać na zmianę nocne dyżury, pozostając przy tym przez cały czas do dyspozycji Phila. Wreszcie nadszedł ten wielki dzień i wyruszyliśmy do Woburn ciężarówką. Zespół parkowy w Woburn należy - a raczej należał - do najpiękniejszych, jakie widziałem. W późniejszych czasach, gdy powstawało tam wesołe miasteczko oblegane przez tłumy zwiedzających, zaczął przypominać cyrk. Wtedy jednak wiekowe drzewa o potężnych koronach, malowniczo rozsiane po sfalowanym, okrytym zieloną murawą terenie, na którym pasły się stada jeleni, tworzyły widok, który zachwyciłby Edwi-na Landseera. Jeleniątka czekały już, „upakowane" w specjalnych workach, z których wystawały tylko ich głowy, spoglądające na nas przerażonymi, szeroko otwartymi oczami. Przedsięwzięto aż takie środki ostrożności, by uniemożliwić małym wstawanie i wierzganie podczas jazdy ciężarówką, co mogłoby się skończyć połamaniem nóg. Ułożyliśmy je na grubej warstwie podściółki i dla dodatkowego zabezpieczenia obłożyliśmy jeszcze belami słomy. Bili i ja usadowiliśmy się w tyle ciężarówki, by czuwać nad gromadką małych łebków. Kierowca powiózł nas do Whipsnade z bezpieczną szybkością 50 km na godzinę, a my obserwowaliśmy maleństwa, ciekawi, jak zniosą podróż. W momencie gdy wóz ruszył, kilka z nich zaczęło się kręcić i wierzgać w swoich workach, ale szybko się uspokoiły. Kiedy dojeżdżaliśmy do Whipsnade, większość spała, bujając się ze znudzonymi minami w rytm podrygów samochodu, jak wytrawni podróżnicy. Zanieśliśmy je do stajni i tam rozwiązaliśmy worki. Milu stanęły na ziemi, a potem ruszyły na obchód nowego po- 111 mieszczenia tym nieprawdopodobnie sztywnym, chwiejnym krokiem jelenich maluchów. Po chwili spostrzegły, że czegoś im brakuje, i zaczęły krążyć wkoło, mecząc jak kozy dziwnym, chrapliwym i przeciągłym „baaa". Tymczasem kozy, sprowadzone tu specjalnie w związku z przybyciem jeleni, tylko na to czekały. Natychmiast wydoiliśmy je z Billem i rozlaliśmy jeszcze ciepłe mleko do butelek ze smoczkami. Do każdej dodaliśmy niezbędną porcję witamin oraz tranu i trzymając je w rękach, wkroczyliśmy do stajni. Małe jelenie Davida są tak samo głupie, jak wszystkie inne smarkacze, toteż Phil, Billy i ja mieliśmy więcej mleka w mankietach spodni, w kieszeniach, a nawet w oczach i w uszach, niż maluchy w żołądkach. Stosunkowo szybko zorientowały się, że ssanie smoczka uruchamia strumień mleka, ale koordynacja ich pyszczków z mózgami wyraźnie jeszcze zawodziła. Człowiek musiał się więc mieć na baczności, gdyż potrafiły miętosić smoczek wargami dotąd, aż zaczął wystawać im z boku pyska, a wtedy ściskały go w zębach i mleko strumieniem strzykało karmiącemu prosto w oko. Po dwóch dniach doszły jednak do wprawy. Phil, Bili i ja staliśmy się dla nich uosobieniem matki w trzech postaciach. Osiem jeleniątek umieściliśmy po cztery w każdej stajni. Jednak w miarę jak rosły, sprawa się komplikowała. W porze posiłków przejawiały taki entuzjazm, że na sam nasz widok rozpoczynały ogłuszające beczenie, a kiedy otwieraliśmy drzwi stajni, rzucały się na nas całą gromadą. Kilka razy omal nas nie stratowały. Musieliśmy szybko znaleźć się poza zasięgiem ich kopyt, gdyż długie racice były bardzo twarde i ostre. Najpewniej właśnie wtedy zdałem sobie sprawę, co znaczy termin „rzadki". Wcześniej, kiedy mówiło się o „rzadkim" gatunku, wyobrażałem sobie po prostu, że może się nim poszczycić tylko niewiele muzealnych kolekcji czy ogrodów zoologicznych. Nie docierało do mnie natomiast, jak niewielka liczba osobników owego gatunku występuje na 112 świecie. Prawdopodobnie dlatego, że na ogół mówiąc, iż zwierzę jest rzadkie, przypisuje mu się to jak zasługę, przedmiot dumy czy wyróżnienie ze względu na jakieś wybitne cechy. Kiedy jednak zetknąłem się z jeleniami Davida i poznałem je bliżej, nagle uświadomiłem sobie, że zdumiewająca liczba gatunków stanowi rzadkość w zupełnie innym sensie. Zacząłem na własną rękę drążyć ten problem i zebrałem całkiem imponującą kartotekę danych. Wówczas jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że stworzyłem własną, amatorską wersję obecnej Czerwonej Księgi Zagrożonych Gatunków. Przeraziły mnie rezultaty moich badań: - „światowa populacja nosorożca z Indii - 250 sztuk; - nosorożca z Sumatry -150 sztuk; nosorożca z Borneo - 20 sztuk; pogłowie arabskich antylop oryks, wybijanych nawet z karabinów maszynowych, zmniejszyło się do zaledwie trzydziestu sztuk...", itd., itd. Lista wydawała się nie mieć końca. Wówczas to zrozumiałem, czym powinny stać się przede wszystkim ogrody zoologiczne. Równolegle z próbami ocalenia zagrożonych gatunków na wolności, należy tworzyć w nich stada hodowlane w warunkach niewoli i osadzać urodzone tam potomstwo w innych miejscach świata. Wtedy też dojrzało we mnie postanowienie, że kiedy wreszcie utworzę własne zoo, jego głównym celem stanie się ta właśnie funkcja: być ostoją prześladowanych stworzeń. W czasie nocnych dyżurów przy jelenich maluchach poświęciłem wiele czasu na przemyślenie tej sprawy. O północy, w mroku rozświetlonym mdłym blaskiem stajennej latarni, otoczonej kręgiem aksamitnych ślepi i małych pyszczków wysysających mleko z butelek, pojąłem, że bez względu na okoliczności zwierzęta te mają takie samo prawo do życia jak ja. Wstawania o piątej rano, by dać im butlę, nie odbierałem już, jak na początku, jako kary za grze- 8. Zapiski ze zwierzyńca 113 chy. Dębowy gaj, trafiony włóczniami pierwszych słonecznych promieni, jarzył się złoto-zielono jak ogon kwezala, świętego ptaka Azteków i Majów, a liście, pokryte cieniutką mgiełką rosy, mieniły się srebrzyście. Idąc ku stajni ścieżką wijącą się pomiędzy potężnymi pniami, wsłuchiwałem się w pieśń dziękczynienia, którą setki ptaków intonowały chórem w tej zielonej leśnej katedrze. A potem otwierałem wrota i zbijała mnie z nóg hurma stęsknionych jeleniątek, beczących, trącających nosami i polizujących długimi, mokrymi i gorącymi jęzorami. Dręczyła mnie perspektywa zagłady tak licznych gatunków zwierząt, ale jednak cieszył konkretny fakt, że pomagam przetrwać choć jednemu z nich. Poznawszy cały dział, uznałem za najbardziej zachwycające zwierzęta białoogoniaste gnu. Wszystkie antylopy gnu są niesamowite, ale odmiana białoogoniasta ma szczególnie heraldyczny i baśniowy wygląd. Głowa zwierzęcia jest krótka, a pysk szeroki. Rogi, mocno zakręcone do przodu, częściowo zasłaniają oczy, tak że zwierzę łypie znad nich zabawnie, jak krótkowidz znad okularów. Biała broda sterczy spod podbródka, a obfita kępa włosów pomiędzy przednimi nogami wygląda jak torba, noszona przez Szkota. Wyjątkowo piękny jest u gnu długi, ruchliwy, biały ogon o jedwabistym włosie, którym antylopa wywija z wdziękiem i elegancją niby orientalny tancerz szarfą. I jakby nie wystarczył sam ten niesamowity wygląd (antylopa robi wrażenie, że została poskładana z elementów należących do kilku różnych zwierząt) - gnu ponadto porusza się w przedziwny sposób i potrafi przybierać zdumiewające pozy. Widok tych dziwacznych stworzeń, wierzgających, kręcących się wkoło, parskających i zadzierających ogony na grzbiety, należy do najzabawniejszych, jakie oglądałem. Poruszały się w sposób tak skomplikowany, że trudno go z czymkolwiek porównać. Najbardziej chyba kojarzył mi się 114 z gwałtownym atakiem padaczki, zakończonej tańcem świętego Wita. Czasami przywodził na myśl tańce ludowe, lecz był o wiele żywszy. Jedyne bowiem tańce ludowe, jakie oglądałem, wykonywały leciwe matrony w sutych spódnicach, koronkach i koralach, co w niewielkim tylko stopniu przypominało dziki jiterbugging1, jakim popisywały się gnu. Taniec ów miał w sobie nawet coś z baletu, ale nowoczesnego, w którym tancerze miotają się gwałtownie. Jednak najbardziej modernistyczny choreograf nie wymyśliłby takich figur. W każdym razie taniec ten - czy też jak kto woli, kon-wulsyjne drgawki, wart był obejrzenia. Wyobraźcie sobie powoli podnoszącą się kurtynę, a za nią zbite w ciasną gromadę stadko antylop popatrujące na was groźnym wzrokiem spoza gęstwiny kudłów. Jeden z osobników, on lub ońa, przejmuje przywództwo nad grupą i rzuca hasło do tańca, wydając z siebie zaskakująco głośny, prychliwy pomruk, mogący oznaczać: „no dobra, dzieci, a teraz wszyscy razem". I rzeczywiście, wszystkie antylopy robią kilka wdzięcznych kroczków na smukłych nogach. Potem znów stają; nogi podrygują w gotowości, ogony uderzają o zady w równym rytmie. Wreszcie lider wydaje kolejne parsknięcie, po którym cała grupa jak na komendę opuszcza łby. Od tej chwili nie ma już mowy o baletowym zgraniu i precyzji. Z łomotem twardych, lśniących kopyt rozpraszają się, wywijając ogonami i wyrzucając nogi pod nieprawdopodobnym kątem, jakby nie dotyczyły ich zasady anatomii. Lider na próżno wyrzuca z siebie całą gamę rozkazujących prych-nięć - stado już go nie słucha. A potem - równie nagle jak zaczęły - wszystkie gnu nieruchomieją, łypią spod rogów, wielce urażone waszym obraźliwym śmiechem. Właśnie ten zwyczaj tańczenia i niepohamowana ciekawość omal nie doprowadziły białoogoniastych gnu do za- 1 skoczny taniec szkocki (przyp.tłum.) 115 głady. W początkach kolonizacji na terenach południowej Afryki żyły jeszcze tysiące tych antylop. Holenderscy osadnicy wybijali je masowo, ponieważ ich mięso, suszone w płatach, było na tyle smaczne, że nie musieli zabijać swojego cennego bydła i owiec. Ponadto uważano, że im szybciej wyginą dzikie antylopy, tym więcej pozostanie pastwisk dla zwierząt hodowlanych. I tak w bardzo krótkim czasie jedna z najczęściej występujących afrykańskich antylop stała się najrzadszą. Przemożna ciekawość, która sprawia, że stado gnu potrafi stać i wpatrywać się w myśliwych, którzy do niego strzelają, okazała się równie zgubna jak skłonność do „tańca". Antylopy te potrafią pląsać i podskakiwać wokół samochodów, najeżonych lufami broni, przez co stają się najłatwiejszym z celów. Obecnie białoogoniasta gnu nie jest już prawdziwie dzikim zwierzęciem. W małych rezerwatach i na terenach prywatnych farm żyje zaledwie około dwóch tysięcy sztuk tych zwierząt - nie licząc, oczywiście, kilku setek rozproszonych po różnych ogrodach zoologicznych. Obserwując nasze gnu w pozach herbowych zwierząt na zielonym polu łąki, myślałem, jak nudna bez tych wesołych, żwawych tancerzy, musi być teraz afrykańska sawanna. Niestety, postęp niszczy to, co szczęśliwe i oryginalne, spłaszczając wszystko do banału, jakim jest zastąpienie radosnej , rozbrykanej antylopy przez nudną, wiecznie przeżuwającą krowę. Obok gnu białoogoniastych mieliśmy także jeden okaz gnu pręgowanej - zwierzęcia o podobnej sylwetce, lecz trochę solidniejszej budowie, o płoworudej sierści z czekoladowymi pręgami oraz z czarnym ogonem i grzywą. Osobnik ten był, o ile to możliwe, jeszcze bardziej narwany niż jego białoogoniaści kuzyni. Wirował w tańcu jeszcze bardziej szaleńczo i jeszcze bardziej pokracznie, a jego urywane ryki dudniącym staccato wydobywały się z głębi piersi jak seria 116 z karabinu maszynowego. Było to nieprawdopodobnie nerwowe stworzenie - z takich co to, gdy się je przestraszy, potrafią złamać nogę albo zrobić sobie inną poważną szkodę. Dlatego kiedy dowiedzieliśmy się z Harrym, że trzeba będzie schwytać Brinny'ego i przygotować go do transportu do londyńskiego zoo, gdzie czekała na niego partnerka, ogarnęły nas najgorsze przeczucia. - To będzie piekielna robota, co, Harry? - zagadnąłem niewesołym tonem. - Też tak myślę - mruknął Harry, mieszając w rondlu nasze śniadaniowe grzyby. - W co go wsadzimy? - dopytywałem się. - Nie mamy nic takiego dużego. - Nie mamy, ale oni przyślą ciężarówkę i klatkę. W czwartek. Załadujemy go i pojedzie. W ustach Harry'ego brzmiało to prosto i bezproblemowo. W czwartek rano przyjechała ciężarówka z umieszczoną na platformie wysoką, wąską skrzynią o zasuwanych od góry drzwiach. Do tej właśnie skrzyni mieliśmy zwabić skrajnie nerwową i podejrzliwą gnu. Najpierw wypuściliśmy Brinny'ego na padok, żeby sobie pohasał przed drogą. Później zwabiłem go garścią owsa do stajni i tam zamknęliśmy go w jednym ze specjalnych podwójnych boksów. Następnie trzeba było z pomocą kilku ludzi ściągnąć masywną skrzynię z ciężarówki i ustawić ją przed wejściem do boksu, z uniesionymi, gotowymi do opuszczenia drzwiami. Zajęło nam to sporo czasu i siłą rzeczy robiliśmy wielki rumor. Brinny, który natychmiast stał się szaleńczo aktywny, powiększał jeszcze zamieszanie. Parskał, porykiwał, wspinał się na tylne nogi i kilka razy usiłował kopnięciami rozbić ściany. Ustawiliśmy klatkę i zrobiliśmy półgodzinną przerwę, by pozwolić Brinny'emu ochłonąć; my mieliśmy ustalić dalszą strategię. - Posłuchaj, stary, co teraz zrobimy - powiedział Harry. 117 - Ja wejdę na skrzynię, by spuścić zasuwę. Kłopot w tym, że kiedy ją podniosę, nie będę widział, czy Brinny jest już w środku. Dlatego powiesz mi, kiedy mam ją opuścić, rozumiesz? A teraz przyniesiesz z drugiej stajni drabinę, ustawisz ją przy ścianie boksu obok, przechylisz się i kiedy zobaczysz, że on znajduje się blisko skrzyni, trącisz go deską w zadek - ale pamiętaj, tylko trącisz, to wystarczy, żeby ruszył do przodu. Gdy będzie w środku, krzyknij do mnie, to spuszczę zasuwę, kapewu? - Kiedy mówisz, wszystko jest proste - westchnąłem. - I oby było - uśmiechnął się Harry. Wróciliśmy do stajni. Brinny trwał w nerwowym napięciu. Przyniosłem drabinę, z trudem wmanewrowując ją do sąsiedniego boksu. Trzymając w ręku kawałek deski wspiąłem się tak, by móc wychylić się ponad przegrodą. Brinny popatrzył na mnie przerażony i zły, że tak nikczemnie zaszedłem go od tyłu. Grzywa i broda zjeżyły mu się i splątały, przez co wyglądał jak ktoś, kto dopiero co wstał z łóżka. Dziko wywracał oczami, rozdęte chrapy falowały z każdym oddechem, a czarne, wygięte rogi błyskały jak sztylety, kiedy miotał się i wierzgał w dole. - Gotowy? - zawołał Harry. Mocno oparłem stopy na szczeblach i przełożyłem deskę przez przegrodę. - Okay! - wrzasnąłem. - Jazda! Brinny, nie spuszczając ze mnie oczu, jak stara panna, która właśnie odkryła pod swoim łóżkiem mężczyznę, odwrócił się, żeby mnie lepiej śledzić, i jego głowa znalazła się przy wyjściu. Harry unosił właśnie zasuwę skrzyni, odsłaniając ciemne wnętrze. Na ten widok gnu zachrapał i zatu-pał nerwowo. Korzystając z chwili jego nieuwagi ustawiłem deskę pod odpowiednim kątem i poprawiłem chwyt. - Uważaj, pcham go, Harry! - zawołałem. - W porządku, dawaj. I Ostrożnie zbliżyłem deskę do drżącego zadu antylopy. Kiedy dotknęła ponętnej okrągłości, nastąpiła reakcja, którą porównać można do efektu, jaki wywołuje przytknięcie zapalonej zapałki do lontu na baryłce z trotylem. Wszystko zaczęło się dziać w ułamku sekundy. Popchnięty, Brinny nie tracił czasu na namysł i wybił się do góry, zadzierając jednocześnie kopyta tylnych nóg niemal wyżej głowy. Kopnięta potężnie deska poszybowała do sufitu, uderzając weń z łomotem. Nie zdążyłem cofnąć ręki, która została przygnieciona do stropu. Ból był tak potworny, że puściłem deskę i próbowałem wycofać się za przegrodę. W tym momencie poczułem, że drabina usuwa mi się spod nóg. Jednocześnie Brinny wydał z siebie bojowy kwik, opuścił rogaty łeb i runął przed siebie, w głąb skrzyni. - Zasuwaj, Harry, szybko! - zdołałem jeszcze wrzasnąć, czując, że spadam do sąsiedniego boksu. Zasuwa opadła z łomotem, uwięziwszy Brinny'ego, ale waleczny samiec nie zamierzał się poddać. Rzucił się na tylną ścianę skrzyni z takim impetem, że cała konstrukcja zakołysała się jak okręt na sztormowej fali, a potem zaczął taranować ją krótkimi, gwałtownymi uderzeniami rogów. Deski zatrzeszczały i drzazgi posypały się na wszystkie strony. Ludzie chwycili za młotki i gwoździe, by umocnić konstrukcję i nie pozwolić oszalałemu zwierzęciu przebić się na zewnątrz. Harry, stojący wciąż na bujającej się skrzyni, spojrzał namnie z góry. - Wszystko w porządku, chłopcze? - zapytał z niepokojem. Wstałem nieco chwiejnie na nogi. Miałem wrażenie, że słoń nadepnął mi na rękę. Zaczynała już puchnąć. - W porządku, ale chyba przygniotłem sobie rękę. Niestety, diagnoza okazała się trafna. Zabrano mnie do szpitala i prześwietlenie wykazało, że mam złamane trzy kości dłoni. I tak miałem szczęście, że nie była zmiażdżona, ani że od kości nie odłupały się odłamki. Dostałem środki przeciwbólowe, działające na wszystko, tylko nie na ból, a doktor 118 119 zalecił, bym przez najbliższe czterdzieści osiem godzin nie pojawiał się w pracy, gdyż kości muszą się „ułożyć". Był to mój pierwszy wypadek przy pracy, ale czułem się tak, jakbym odniósł ranę na polu chwały. Pani Bailey traktowała mnie z szacunkiem i troską godną bohatera wojennego odznaczonego Krzyżem Zwycięstwa. Po południu, gdy siedziałem przy kominku pielęgnując bolącą dłoń, pojawił się Charlie. - No, chłopcze, czas się pakować - powitał mnie. - Pakować się? O czym ty mówisz, Charlie? - zapytała pani Bailey. - Właśnie dowiedziałem się w biurze - powiedział Charlie, podsuwając dłonie do ognia, by je ogrzać - że w końcu tygodnia wracamy do domu. - Do domu? Znaczy, do Londynu? - nie mogła uwierzyć pani Bailey. - Tak, do Londynu. Zadowolona? - No pewnie! - rozpromieniła się. - Ale gdzie się podzieje Geny? - Przeniesiesz się do naszego hotelu. Właśnie kończą go remontować - poinformował mnie Charlie. Tak zwany hotel był dużym, wyglądającym raczej na biuro budynkiem, w którym mieli mieszkać pracownicy bez rodzin. Dotychczas jednak stał pusty. - Ma mieszkać w tej dziurawej stodole? - oburzyła się pani Bailey. - Zimą zamarznie tam na śmierć. - Nie przesadzaj, mają tam przecież piece i kominki. - Dobrze, ale co z jedzeniem? Kto będzie o niego dbał? -martwiła się poczciwa kobieta. - Nie będzie sam. Podobno ma się tam wprowadzić jeszcze paru ludzi. Joe i jakiś nowy chłopak. A stary Fred i jego kobieta zajmą się gotowaniem i tak dalej. - O, niedoczekanie! - wybuchnęła. - Tylko nie stary Fred! 120 Żona Charlie'ego miała zadawnione porachunki ze starym Fredern Austinem, datujące się od czasu, kiedy to Fred przywiózł jej drzewo do domu, a ona zaczęła mu się żalić, że marzną jej stopy. Opowiedziała nam tę historię. - Mogę ci poradzić, mamuśka, co masz z nimi zrobić -zaproponował Fred. - Dobrze, powiedz - zachęciła. Nie lubiła, co prawda, gdy ktoś zwracał się do niej per „mamuśka", ale nogi bardzo jej dokuczały i gotowa była przyjąć każdą radę. - Jak tylko wstaniesz rano, wsadź nogi do nocnika - doradził jej z powagą stary Fred. - Szczyny to najlepsze lekarstwo, powiadam ci. Nie muszę dodawać, że wybuchnęliśmy histerycznym śmiechem, ale pani Bailey nie widziała w tej historii nic śmiesznego. - W każdym razie nie zazdroszczę nikomu, kto trafi pod ich opiekę - podsumowała. - Geny, poczęstuj się ciastem. Jedz, póki jeszcze możesz, bo Bóg jeden wie, czym tych dwoje będzie cię truło, biedaku. Całkowicie się z nią zgadzałem. Perspektywa opuszczenia gościnnego domu Baileyów i przeniesienia się do ponurego hotelu z podejrzaną kuchnią Freda i jego żony bynajmniej mnie nie zachwycała. Nie miałem jednak wyboru. Liże i ssie swoje własne łapy... Bartholomew (Berthelet) „Bartholomeus de Proprietatibus Rerum" Niedoceniony niedźwiedź Jedną z części sekcji stanowił duży obszar obsadzony modrzewiami. Na tym skrawku ponurego boru, przypominającym lasy północnej Ameryki i Rosji, żyła gromada wilków. Było ich czternaście i wystarczył rzut oka, by stwierdzić, iż nie należą do przyjemniaczków; przyglądając się im człowiek przestawał się dziwić, że od wieków mają reputację diabelskich stworzeń. Lekko skośne ślepia o bla-dozłotym odcieniu lśniły przebiegle w srebrnoszarym futrze. Wrażenie złych, podstępnych zamiarów potęgował jeszcze dziwny wilczy chód. Zwierzę sunęło na ugiętych łapach, z pochyloną głową i przylegającymi do czaszki uszami. Te duże i silne zwierzęta poruszały się jednak z ogromną gracją. Wydawało się, że płyną w półmroku pomiędzy drzewami. Przekonałem sie> że opinia o wilkach jest bardzo krzywdząca. Wbrew utartym osądom, nie polują one i nie polowały zajadle na ludzi, choć nie da się zaprzeczyć, że od czasu do czasu zdarzało im się jadać ludzkie mięso. Pewien szwajcarski przyrodnik opisuje z niezdrowym upodobaniem, jak to W 1799 roku, po krwawych potyczkach niemieckich, francuskich i rosyjskich oddziałów w szwajcarskich Alpach, zaniechano grzebania zmarłych, zostawiając tę robotę wilkom- Okoliczne stada, wobec tak obfitej dosta- 122 wy umundurowanego ludzkiego mięsa, zrezygnowały zapewne ze żmudnych polowań na zwierzynę. Na szczęście nasza wilcza paczka nie odznaczała się tak wyrafinowanym smakiem, ale zawsze czułem się lekko spięty, otwierając bramę ich wybiegu. Pchałem przed sobą wyładowaną smakowitymi ochłapami taczkę, objeżdżałem modrzewiowy zagajnik i rozrzucałem mięso, a cała zgraja krążyła wokół, w bezpiecznej odległości, warcząc i szczerząc na siebie kły. Zawsze podbiegały po łup kolejno, wedle panujących w stadzie zasad starszeństwa. Żyjące w stanie dzikim wilki łączą się w pary wierne sobie do końca życia i są kochającymi, pełnymi poświęcenia rodzicami. Stado składa się z matki, ojca i grupy młodych -roczniaków, jest to więc raczej rodzina. Jednak podczas ciężkich zim kilka takich wilczych rodzin łączy się w grupy, by wspólnie polować na zwierzynę. Takie grupy bywają dość liczne. Dystans, jaki potrafią przemierzyć w czasie polowania, jest ogromny. Jedno ze stad, obserwowane na Alasce, w sześć tygodni przebyło prawie tysiąc dwieście kilometrów, poruszając się na obszarze o wymiarach około sto dwadzieścia kilometrów na pięćdziesiąt. Wilk zawsze był zwierzęciem szczególnie wyróżnianym przez prymitywne religie, od Ameryki po Azję. Zajmuje też poczesne miejsce w praktykach czarnoksięskich. Dawno temu w Europie, kiedy jeszcze wilki były tam dużo liczniejsze niż dzisiaj, krążyło wiele opowieści o wilkołakach. Jedną z najbardziej znanych historii o wilkołakach przytacza Jo-han Weyer. On sam wprawdzie uważał, że są to tylko wymuszone przez tortury majaczenia, jednak jego relację cytowano później jako dowód na istnienie wilczego obłędu. (...) Pierre Bourgot (Duży Piotr), Michel Verdung (albo Udon), i Philibert Mentot byli sądzeni w grudniu roku 1521 przez inkwizytora Besancon, dominikanina Jeana Boina (al- 123 bo Bomma). Podejrzenie padło na tych ludzi, kiedy podróżujący przez okręg Poligyn wędrowiec został zaatakowany przez wilka. Zranił on zwierzę, a potem szedł jego tropem aż do szałasu, gdzie ujrzał kobietę, opatrującą rany Verdunga. W zeznaniach swoich Michel Verdung opowiedział, jakim sposobem sprawił, że Pierre służył Diabłu. Następnie zeznawał Pierre Bourgot. W 1502 roku straszliwa burza rozproszyła stado jego owiec. Szukając zaginionych sztuk napotkał trzech czarno odzianych jeźdźców, którym opowiedział o swym kłopocie. Jeden z owych jeźdźców (później ujawniono, że miał ma imię Moyset) obiecał Pier-re'owi, że pozbędzie się on zmartwień, jeśli zacznie mu służyć jako panu i władcy. Pierre zgodził się zawrzeć układ w ciągu tygodnia. Bardzo szybko odnalazł swoje owce. Przy drugim spotkaniu Pierre, wiedząc, że jego dobroczyńca jest sługą Diabła, wyparł się wiary chrześcijańskiej i przysiągł wierność nowemu panu, całując lewą dłoń jeźdźca, czarną i zimną jak lód. Po dwóch latach Pierre zaczął na powrót skłaniać się ku chrześcijaństwu. Wówczas Michelowi Ver-dungowi, innemu słudze Diabła, nakazano, by wciągnął Pierre'a na służbę nowego pana. Zachęcony obietnicami zdobycia szatańskiego złota Pierre pojawił się na sabacie, gdzie każdy trzymał kaganek, palący się zielonym płomieniem. Tam Verdung kazał mu się rozebrać i natarł go magiczną maścią. Pierre poczuł, że zmienia się w wilkołaka. Powrócił do ludzkiej postaci dopiero po dwóch godzinach, kiedy Ver-dung dał mu inną maść. Pierre przyznał się do wielu przestępstw, jakich dokonał pod postacią wilkołaka. Napadł siedmioletniego chłopca, ale ów zaczął tak krzyczeć, że Pierre musiał wcielić się znowu w człowieka, żeby uniknąć wykrycia. Zeznał też, że pożarł czteroletnią dziewczynkę, której delikatne mięso nadzwyczaj mu smakowało. Złamał ponadto kark dziewięcioletniej dziewczynce i pożarł ją. Należąc do wilczego rodzaju, parzył się z prawdziwymi wilczycami 124 i -jak donosił Boguet - wszyscy trzej mężczyźni mówili, że: „ mieli taką przyjemność, jakby spółkowali ze swoimi kobietami". Wszyscy trzej zostali, oczywiście, spaleni Niezależnie od wierzeń w ludzi przybierających wilczą postać (warto tu wspomnieć o pewnym inkwizytorze, który wydaje się przejawiać rzadką w owych czasach niewiarę w czary: twierdził on mianowicie, że uciszył już wiele czarownic, pytając: „Jeśli mogłaś zmienić kobietę w kota, czy mogłabyś teraz zmienić kota w kobietę?"), także samemu zwierzęciu przypisywano moce magiczne. T.H.White w swoim znakomitym tłumaczeniu dwunastowiecznego bestia-rium1 cytuje Ulissesa Aldrovand: To doprawdy zabawne, co Rhasis donosi na temat wilczych włosów: „Jeśli brwi zostaną natarte sproszkowanymi włosami zwierzęcia, zmieszanymi z wodą różaną, osoba namaszczona uwielbiana będzie przez tego, kto na nią spojrzy". Jeszcze bardziej śmieszny wydaje mi się przesąd mówiący, że oziębli mężczyźni i kobiety mogą wzniecić w sobie pożądanie nosząc wilczy członek wysuszony nad ogniem. Przypomina to kolejną dobrą radę, mówiącą o wilczym worku mosznowym, do którego należy schować serce gołębicy i nosić go przy sobie, co pozwoli uchronić się przed schwytaniem w sidła Wenus. Tej samej klasy jest opowieść Rhasisa, w której cytuje on dziesięciu uczniów Demokryta, ludzi, którym udało się uciec przed okrutnym wrogiem tylko dlatego, że mieli zatknięte na czubkach dzid wilcze moszny. W podobny sposób Sekstus opowiada nam o wędrowcu, który uczynił swą podróż bezpieczną, zabierając ze sobą czubek 1 T.H.White, (Ed.) Jonathan Cape „The Book of Beasts", Londyn, 1954 (przyp. aut.). 125 wilczego ogona. Ponadto, według Witruwiusza, jeśli ktoś zawiesi wilczą kitę, skórę albo leb nad wejściem do stajni, bestie nie ruszą zwierząt To samo o wilczym ogonie mówiAl-bertus Magnus: „jeśli ogon przywiązany zostanie nad korytem dla owiec czy bydła, wilk nie odważy się do nich zbliżyć". Dlatego też ludzie zakopują zabite wilki na farmach, żeby powstrzymać tych rabusiów. Z tych lub innych przykładów wyraźnie widać, że biedny zwykły wilk wyraźnie nie dorasta do wizerunku, jaki nadano mu przez wieki. Nasze wilczyce wchodziły w okres rui raz w roku. W tym czasie samce bez przerwy walczyły między sobą. Walki wyglądały groźnie, lecz w rzeczywistości więcej w nich było dzikiego warczenia, obnażania kłów i wściekłego charkotu, niż prawdziwej krwawej rozprawy. W porze rodzenia małych (zwykle następowało to w maju) samiec-zwycięzca wygrzebywał wygodną jamę pod korzeniami modrzewia. Tam wilczyca wydawała na świat miot liczący trzy do sześciu małych Podjeżdżając z taczką, by dostarczyć stadu pożywienie musieliśmy bardzo uważać na te żłobki. Jeśli znaleźliśmy się zbyt blisko jamy, samica wpadała w panikę i zaczynała wynosić szczeniaki po kolei w głąb lasu, żeby je przed nami ukryć. Kiedy tylko wilczki stały się na tyle dorosłe że matka mogła odstawić je od sutka, oboje rodzice podawali im do pyszczków na wpół przetrawiony przez siebie pokarm - taki wilczy odpowiednik gotowego pokarmu dla dzieci. W księżycowe mroźne noce nasze wilki zamieniały się we wspaniałych śpiewaków operowych. Na tle lasu i trawy, wysrebrzonych blaskiem księżyca, widać było ciemne zarysy zwierzęcych sylwetek, przemykające pod drzewami, od cienia do cienia. Nagle, w tym samym momencie, wszystkie skupiały się i zadzierając wysoko pyski zaczynały swoje dzi- 126 kie, żałobne wycia. Pnie drzew zwielokrotniały te odgłosy głuchym echem, jakby cały koncert odbywał się w jaskini. Ślepia lśniły, gdy padł na nie srebrny promień, a w gardzielach wzbierał zew, przeradzający się w szaloną, porywającą, wspólną pieśń. Będąc świadkiem takiego widowiska, można uwierzyć bez zatrzeżeń we wszystko, co kiedykolwiek napisano o wilkach. Wilcza pieśń to jeden z najpiękniejszych zwierzęcych głosów, dlatego wcale się nie zdziwiłem, gdy okazało się, że wilki podzielają moją niechęć do muzyki wykonywanej na dudach. W 1624 roku, kiedy zwierzęta te były jeszcze pospolite w Anglii i Irlandii, sir Thomas Fairfax opowiedział historię o irlandzkim żołnierzu, wędrującym z misją do Anglii: (...) wędrując przez las ze swym żołnierskim tornistrem na grzbiecie poczuł się zmęczony i usiadł pod drzewem, by się posilić. Lecz zaledwie zaczął jeść, dostrzegł nagle zbliżające się ku niemu dwa czy trzy wilki. Rzucał im kawałki chleba i sera, aż skończyły mu się zapasy. Wtedy wilki podeszły jeszcze bliżej. Sam już nie wiedząc, co ma robić, chwycił dudy, które niósł ze sobą, i jął w nie dąć. Na pierwszy dźwięk bestie rozbiegły się w najwyższym popłochu, a żołnierz wykrzyknął: „A niech was piekło pochłonie! Gdybym wiedział, że tak kochacie muzykę, zagrałbym wam przed kolacją". Widocznie tamte wilki musiały być bardzo głodne, skoro połakomiły się na chleb i ser. Nasze należały do wyjątkowo wybrednych, jeśli chodzi o pożywienie. Pewnego dnia jakaś drobna staruszka przyglądała się z zapartym tchem, jak wjeżdżam taczką do Wilczego Lasu i rozrzucam smakowite kawałki mięsa. Kiedy skończyłem i wyszedłem z wybiegu, starannie zamykając za sobą bramę, podeszła bliżej. 127 - Przepraszam, młody człowieku - zapytała - ciekawa jestem, jakie to jest mięso. Tego dnia byłem w żartobliwym nastroju, więc z twarzą pokerzysty odparłem poważnie: - Jest to mięso pracowników, szanowna pani. Rozumie pani... oszczędności. Kiedy stają się zbyt starzy, żeby pracować, karmimy nimi wilki. Przez chwilę, zanim pojęła, że z niej zakpiłem, wyraz autentycznego przerażenia wykrzywiał jej twarz. W czasie pełni księżyca, gdy leżąc bezpiecznie w łóżku słucha się tęsknego jak zawodzenie fletu wilczego wycia, noc nabiera szczególnie magicznego uroku. W porównaniu z wilkami niedźwiedzie, którymi się opiekowaliśmy, przedstawiały zbiorowisko różnych maści - istne potpourri, złożone z odmian europejskich, azjatyckich i północnoamerykańskich. Do najbardziej okazałych należał samiec, którego ktoś w natchnieniu ochrzcił Teddy, jakby chodziło o zabawkę. Ale ta wielka masa futra imbirowego koloru w niczym nie przypominała pluszowego dziecięcego misia. Teddy miał małe, rozbiegane oczka wiejskiego przygłupa, wielki, różowy, lekko zadarty nos oraz wyjątkowo długie, jakby zrobione z szylkretu pazury, o które niezwykle dbał, całymi godzinami ssąc je i szlifując zębami. Poruszał się szurając łapami po ziemi, stawiając jednocześnie stopy kokieteryjnie tuż obok siebie, przez co potężne pazury dżwięczaly jak ka-staniety, wywołując konsternację u widzów. - Patrz, Bili... ten niedźwiedź stepuje. - Ee tam, gadasz, chłopie. To nakręcany misio, słychać sprężynę jak chodzi. Pewnie wybiegowy nakręca go co rano. To ja odkryłem to, czego każdy powinien się domyślić widząc dostojny krok Teddy'ego, a zwłaszcza patrząc, jak przysiada wyprostowany na zadzie, dramatycznym gestem przykładając łapę do serca - otóż nasz miś był po prostu tenorem operowym w niedźwiedziej skórze. Któregoś dnia, 128 przejeżdżając na rowerze koło ogrodzenia niedźwiedzi, usłyszałem przedziwny odgłos - coś jak wysokie brzęczenie komara, podbudowane niższymi tonami i urozmaicane wstawkami skrzeczącego falseciku. Zaciekawiony, zsiadłem z roweru, by zbadać, skąd biorą się te tak nie niedźwiedzie dźwięki. I wtedy zobaczyłem Teddy'ego, siedzącego na tłustym zadku w charakterystycznej operowej pozie. Jedną łapę przykładał do serca, a pazury drugiej wpychał do pyska jednocześnie nucąc coś do siebie. Wydawało się niepojęte, że tak potężna bestia - musiał ważyć ponad dwieście kilogramów - może wydawać z siebie tak kobiecy głos. Małe jak guziczki oczka miał Teddy na wpół przymknięte, a kiedy śpiewał, kołysał się lekko. Przyglądałem mu się przez chwilę, a potem zawołałem go po imieniu. Drgnął, otworzył oczy, wyjął pazury z pyska i popatrzył na mnie wzrokiem, w którym dostrzegłem coś w rodzaju zakłopotania. Przywołałem go do krat, a kiedy podszedł, dałem mu garść jeżyn. Usiadł przede mną jak wielki imbirowy Budda i chwytliwymi wargami delikatnie wyjmował mi z ręki czarne, lśnące owoce. Gdy skończył, wziąłem głęboki oddech, nastroiłem swoje struny głosowe jak umiałem najlepiej, by sprostały imitacji niedźwiedziego falsetu - i zaintonowałem Teddy'emu refren z „Gospody pod Białym Koniem". Spojrzał na mnie zdumiony, po czym - ku mojej radości - przyłożył po chwili wahania grubą łapę do piersi, wetknął pazury drugiej do pyska i podchwycił melodię. Uznałem, że tworzymy interesujący duet i chyba obaj żałowaliśmy, kiedy pieśń się urwała, co nastąpiło z mojej winy, gdyż po prostu zabrakło mi oddechu. Po tym doświadczeniu często wstępowałem do niego na muzyczne pół godzinki. A kiedy czyściłem fosę z papierków i innych śmieci, Teddy umilał mi tę nudną robotę śpiewając namiętnie po swojemu. Kiedyś staliśmy, oparci o kratę po obu jej stronach, i spoglądając sobie czule w oczy całkiem zgodnie nuciliśmy „Ty nie możesz być 9. Zapiski ze zwierzyńca 129 aniołem". Przypadkiem zerknąłem w bok i spostrzegłem trzy zakonnice. Oniemiałe stały bez ruchu na ścieżce i wpatrywały się w nas. Napotkawszy mój wzrok, zebrały habity i oddaliły się w pośpiechu, nie dając poznać nawet drgnieniem powieki, że przed chwilą były świadkami czegoś niesłychanego. Za to Teddy i ja poczuliśmy się bardzo speszeni. Nasz Teddy miał tyle wdzięku, że nie wiedziałem, co mam sądzić o historyjce, którą przeczytałem u Topsella: Philippus Cojjeus z Konstancji w największym zaufaniu opowiedział mi, iż w górach Sabaudii niedźwiedź gwałtem 130 porwał do swego leża młode dziewczę, by tam posiąść je cieleśnie. Trzymał dziewczynę w swej jaskini i w dzień wychodził, by przynieść jej najpiękniejsze jabłka i inne najlepsze owoce, jakie tylko mógł zdobyć. Dary te składał przed nią z miłosną atencją. Za każdym razem jednak, kiedy wychodził, zapierał wejście do groty wielkim kamieniem, by panna nie mogła uciec. Wreszcie rodzice po długich poszukiwaniach odnaleźli swoją drogą córeczkę w niedźwiedziej jaskini i uwolniliją z tej podłej niewoli. Ciekawe, że tak zwani Ajnowie, prymitywne plemię żyjące na japońskiej wyspie Jezo (Hokkaido), otaczają niedźwiedzia czcią i opowiadają podobną legendę, choć o innej nieco wymowie. U Ajnów porwana kobieta miała dziecko z niedźwiedziem, toteż ci z nich, którzy żyją w górach, szczycą się swoim niedźwiedzim przodkiem; owi Potomkowie Niedźwiedzia mówią o sobie: „ja jestem dzieckiem Boga Gór, pochodzę od tego jedynego, boskiego, który rządzi górami". Równocześnie fakt, iż czczą niedźwiedzia jako święte zwierzę, wcale nie jest dla niego korzystny - ze względu na organizowany przez Ajnów co roku tak zwany niedźwiedzi festyn. Najpierw chwyta się niedźwiadka i przyprowadza do wioski. Jeśli jest zbyt mały, by jeść z ręki, któraś z karmiących kobiet przystawia go do piersi. Wszyscy go rozpieszczają, staje się ulubieńcem całej wsi, bawi się z dziećmi, aż kiedy stanie się zbyt duży, zamyka się go w drewnianej klatce i tuczy jeszcze przez kilka lat. Festyn organizowany jest zazwyczaj we wrześniu albo w listopadzie. Wieśniacy rozpoczynają uroczystość od przeprosin, składanych bogom za to, że muszą zabić niedźwiedzia. Trzymali go tak długo, jak mogli i dbali o niego, dopóki starczało im skromnych środków - ale teraz nie mają innego wyjścia. Jeśli osada jest mała, cała ludność bierze udział w uroczy- 131 stości. Wszyscy gromadzą się wokół klatki i wioskowy mówca przemawia do niedźwiedzia, oznajmiając mu, że za chwilę zostanie wysłany do swoich przodków. Prosi go o wybaczenie, wyrażając nadzieję, że nie będzie miał do nich żalu. Po tym pokornym i przepraszającym wstępie zwierzę zostaje spętane linami. Na wyprowadzonego z klatki niedźwiedzia spada grad strzał o stępionym ostrzu, które mają go rozdrażnić. Opadłe z sił, wyczerpane szarpaniną zwierzę zostaje przywiązane do pala, zawiązuje mu się pysk, a następnie dusi, ściskając szyję pomiędzy dworna palikami. Wszyscy pragną uczestniczyć w tej egzekucji. Następnie serce zwierzęcia zostaje przebite strzałą, ale tak, by nie wypłynęła ani jedna kropla krwi. Czasami mężczyźni piją jeszcze ciepłą krew niedźwiedzia, by w ten sposób przejąć odwagę i inne zalety tego zwierzęcia, i namaszczają nią swoje ciała, wierząc, że przyniesie im to powodzenie w łowach. Z martwego niedźwiedzia ściąga się skórę, a odcięty łeb wystawia w oknie domu po wschodniej stronie, razem z kawałkiem ugotowanego mięsa ofiary, garścią prosa i suszoną rybą. Teraz odprawia się modły do martwego zwierzęcia. Między innymi prosi się je, by zechciało łaskawie pójść do swej matki i ojca, a następnie znów powrócić na Ziemię, by można je było schwytać i wychować na kolejną ofiarę. Zauważono, że w chwili rozpoczęcia festynu kobieta, która karmiła niedźwiedzia, wyraża tak jak inni żal z powodu konieczności jego zabicia, ale stara się nie brać udziału w duszeniu. Radość życia odzyskuje dopiero wówczas, gdy widzi, że niedźwiedź jest już martwy. Miałem szczęście, że pracowałem jeszcze w tej sekcji, gdy obie samice Teddy'ego urodziły małe. Harry wiedział, że są ciężarne, ale datę porodu można było określić tylko w przybliżeniu. Dopiero kiedy zauważyliśmy, że samice znoszą liście do swoich legowisk, domyśliliśmy się, że małe urodzą się niebawem. Ukryte w jeżynowych chaszczach okalających wybieg, legowiska przypominały okrągłe murzyńskie szałasy, wykonane z kamienia, i pokryte torfem i trawą. Niedźwiedzice przykucały na wybiegu i łapami starały się zgarnąć do siebie jak najwięcej suchych liści i trawy. Wyczyściwszy jedno miejsce, przenosiły się do następnego. Przyciskając naręcza wyściółki do tłustych brzuchów, taszczyły je do legowisk. Owe gniazda miały około pół metra głębokości i półtora metra szerokości. Po ich przygotowaniu minęło jeszcze trochę czasu, aź pewnego dnia, gdy przechodziliśmy koło niedźwiedziego wybiegu, Harry nagle przystanął i przechylił głowę, nasłuchując. - Słyszysz to, chłopcze? - spytał. Po chwili udało mi się wyłowić uchem dochodzące z jednego z gniazd dziwne piski, przypominające odgłos naciskanej gumowej zabawki. - Już są - oznajmił Harry z satysfakcją. By uczcić te podwójne narodziny, kopnąłem się do pubu i kupiłem dwie butelki piwa, które wypiliśmy w czasie przerwy o jedenastej. Czułem się tak podekscytowany tym wydarzeniem, że koniecznie chciałem się dowiedzieć, kiedy wreszcie zobaczymy małe misie. - Dopiero jak przejrzą na oczy, chłopcze - powiedział Harry. - To znaczy kiedy? - nalegałem, otwierając notatnik, by zapisać tę superważną informację. - Za trzy tygodnie albo coś koło tego - poinformował mnie Harry. - Trzy tygodnie, i będziemy mogli pójść je zobaczyć i poseksować. Nie mogłem się doczekać tego wielkiego dnia, ale wreszcie nadszedł. - Dzisiaj wejdziemy do niedźwiedzi - oznajmił nieoczekiwanie Harry pewnego ranka. Oczywiście pomyślałem, że ma na myśli małe. - Żeby określić ich płeć? - dociekałem. 132 133 - Zgadza się, chłopcze - potwierdził. - Po dziesiątej zjawi się tu fotograf, którego przysłała jakaś londyńska gazeta, musisz więc spuścić dwie drabiny i zamknąć Teddy'ego w jednej klatce, a matki w drugiej. Rozumiesz? - Jasne - przytaknąłem, choć nie miałem pojęcia, do czego mają służyć dwie drabiny. Udało mi się zwabić Teddy'ego do jednej klatki-pułapki za pomocą garści jeżyn i refrenu „Pamiętasz Capri...". Jego żony okazały się bardziej podejrzliwe, ale w końcu i one uległy pokusie tłustych, smakowitych kąsków. W oddali pojawiła się drobna sylwetka Harry'ego, za którym podążał zgarbiony fotograf. Za nimi kroczył Denis, pracownik z innej sekcji. - Wszystko w porządku, chłopcze? Pozamykałeś je jak kazałem? - dopytywał się Harry. - Wszystko jest pod kontrolą - zapewniłem. Hany sprawdził zamki w klatkach, po czym energicznie zatarł ręce. - Dobra - stwierdził - a teraz spuść drabiny. Tu należy wyjaśnić, że wybieg dla niedźwiedzi, który zajmował prawie akr powierzchni, zamykało z trzech stron prawie trzymetrowe ogrodzenie z żelaznych prętów z ostrymi, zagiętymi końcami. Z czwartej strony wznosiła się stroma ściana, wycięta w zboczu wzgórza i umocniona betonem. Dzięki temu, kiedy się weszło od tyłu, po stopniach, można było oglądać niedźwiedzie z góry. Rozwiązanie to dawało panoramiczny widok na cały wybieg. I właśnie stamtąd Harry kazał mi spuścić dwie drabiny. Nadal nie wiedziałem, do czego mają służyć, ale posłusznie wykonałem polecenie, sprawdziwszy przedtem dokładnie, czy mocno się trzymają. - W porządku, idziemy - rzucił Harry i przeskoczywszy przez barierę zsunął się po drabinie z szybkością karalucha. Ja zszedłem po swojej. Samice, widząc jak wchodzimy na wybieg i kierujemy się ku zaroślom, gdzie ukryły gniazda, zaryczały w bardzo nie- 134 miły sposób. Brzmiało to jak warkotliwy pomruk, dający jasno do zrozumienia, co by z nami zrobiły, gdyby tylko mogły dostać nas w swoje łapy. Kiedy dotarliśmy do pierwszego gniazda, Harry wczołgał się do środka. Nastąpił moment ciszy i po chwili wycofał się rakiem, taszcząc ze sobą dwa skrzeczące, opierające się maleńkie stworzenia, na widok których zamarłem z zachwytu. Wyglądały jak dwa pluszowe dziecięce misie w zdumiewającym odcieniu indygo. Po bliższym przyjrzeniu się stwierdziłem jednak, że kolor ich futra przypomina raczej błękitnego persa. Pazury, tak jak ich ojciec, miały bardzo długie i ostre, jakby wyrzeźbione z jasnego bursztynu. Ich oczka były okrągłe i niebieściutkie jak chińska porcelana. Wyglądały jak żywcem wyjęte z ilustracji do słodkiej dziecięcej bajeczki. Myliłby się jednak każdy, kto sądziłby, że mają równie łagodny i miły charakter. Przeciwnie, skrzeczały wściekle, usiłując ukąsić nas ostrymi jak szpilki ząbkami i podrapać pazurami, równie ostrymi i cze-pliwymi j ak pędy j eżyn. -Trzymaj, chłopcze - powiedział Harry, podając mi dwa urocze i niebezpieczne futrzane tobołki - weź je, a ja pójdę po dwa następne. Widząc moje wahanie, wcisnął mi bezceremonialnie niedźwiadki w objęcia. Miałem wrażenie, że trzymam umięśnioną kulę z futra, najeżoną haczykami na ryby. Po chwili Harry dołączył do mnie z dwoma pozostałymi misiami i obaj ruszyliśmy w kierunku drabin. Nie miałem najmniejszego pojęcia (bo i skąd normalny człowiek mógłby to wiedzieć?), jak trudno jest, niosąc dwa stawiające wściekły opór niedźwiadki, wspinać się po drabinie. Tak ja, jak i Harry dotarliśmy na górę podrapani i pogryzieni, ale dumni, że nie daliśmy się pokonać tym piekielnym zwierzakom. Postaraliśmy się nawet przywołać na twarze dobroduszne uśmiechy, podczas gdy fotograf uwijał się wokół, robiąc zdjęcie za zdjęciem. Wtedy właśnie odkryłem - i do dziś nie 135 n zmieniłem zdania - że fotografowie to stworzenia bezduszne, nie mające za grosz wyczucia. Żądanie typu: „proszę odwrócić misiowi łeb trochę w prawo, abym mógł uchwycić go z profilu" tylko z pozoru wydawało się nie wygórowane, w rzeczywistości mogło nas kosztować utratę palców. Wreszcie piekielny fotograf, jak mi się zdawało, skończył. Natychmiast jednak zostałem wyprowadzony z błędu. - A może byśmy tak zrobili im parę fotek z mamusiami? - zaproponował, zwracając się do Harry'ego. - Ach, oczywiście, wszystko jest przygotowane. Zaraz to zrobimy - zapewnił usłużnie Harry. Pamiętam, że pomyślałem, iż Harry obiecuje chyba zbyt wiele, bo gdy tylko puścimy niedźwiedziątka, pobiegną jak po sznurku do matek i do gniazd, gdzie przecież nie sposób je będzie sfotografować. - Ruszaj na dół, chłopcze - polecił. - I nie puszczaj miśków, dopóki ci nie powiem. Pokaz utrzymywania równowagi, jakim było zejście z drabiny z niedźwiadkami w rękach, nagrodzono by aplauzem w każdym cyrku. Stanąłem na wybiegu i z ulgą postawiłem zwierzaki na ziemi, przytrzymując je mocno za fałdy futra na karkach. Po chwili zjawił się Harry ze swoją skrzeczącą dwójką. - Dobra, a teraz pamiętaj: musimy trzymać małe, dopóki Denis nie wypuści matek - nakazał. Patrzyłem na niego z niedowierzaniem, zaciskając żelazny chwyt na karkach mojej hałasującej dwójki. Niestety, nie wyglądał jak ktoś, kto żartuje. - Harry, ty chyba oszalałeś - wyjąkałem. - Kiedy te cholerne niedźwiedzie rzucą się do swoich wrzeszczących dzieciaków, zrobią z nas... no, po prostu... Głos mi zamarł na samą myśl o tym, co mogą z nas zrobić, ale Harry nie słuchał. - Denis! - wrzasnął. - Gotów? 136 - Zaraz - dobiegł nas stłumiony głos Denisa od strony klatek. - Harry... - zacząłem gorączkowo. - No więc trzymaj te małe, dopóki ci nie powiem, żebyś je puścił, dobra? Niedźwiedzie nie ruszą nas, kiedy będą miały swoje szczeniaki - powiedział uspokajająco. - Ale, Harry... - nie ustępowałem. - Wszystko w porządku, chłopcze. Mamy przecież dwie drabiny, nie? Kiedy powiem „puść", puszczasz i pryskasz w górę po drabinie. Gotowy wreszcie? -Ale... - Denis, wypuszczaj je! - krzyknął Harry. Kilka następnych chwil obfitowało w wydarzenia. Stwierdzenie, że obaj zachowywaliśmy się jak szaleńcy, jest raczej eufemizmem. Niedźwiedzica, której zabrano małe - a w tym wypadku dwie niedźwiedzice! Chryste! Sam Szekspir nie powstydziłby się takiego dramatyzmu! W jednej chwili samice w klatkach ucichły i nagle dał się słyszeć szczęk, który znałem nazbyt dobrze. Dźwięk ten wydawały podnoszone do góry zasuwane drzwi. A potem zapadła złowroga cisza. Nie mogliśmy widzieć klatek, gdyż zasłaniał je gąszcz jeżyn. - Zaraz się zacznie, uważaj, chłopcze - stwierdził radośnie Harry. - Harry... - spróbowałem po raz ostatni. - Ach! - mruknął z satysfakcją. - Już są. Aż do tej chwili nie zdawałem sobie sprawy, że dwa zdeterminowane i silne niedźwiedzie potrafią rozedrzeć jak bibułkę gęste, splątane, rosnące tu od dwunastu lat jeżynowe gąszcza. Nawet ten odgłos przypominał cienki dźwięk dartego papieru. Wreszcie pojawiły się w odległości kilkunastu metrów. Harry i ja, trzymając nadal cztery niedźwiedziątka, znaleźliśmy się oko w oko z oszalałymi matkami. Małe, widząc swe rodzicielki, zaczęły się wiercić jak szalone i wzy- 137 wać je z całej siły. Matki przystanęły na ułamek sekundy, by je dokładnie namierzyć, po czym, wydawszy z siebie kilka wściekłych sapnięć, jak lokomotywy pod parą, zaszarżo-wały na nas. Nie biegły jednak galopem, tylko w podskokach, co w sumie wyglądało jeszcze bardziej groźnie. Miały zdumiewające przyspieszenie. Toczyły się ku nam jak wielkie, kosmate kule, dosłownie rosnące w oczach. Pomyślałem z rozpaczą, że to już koniec. - Tylko bez nerw, chłopcze. Puść je - Harry wyrzucił z siebie wreszcie zbawienny rozkaz i puścił swoje misie. Ja, który tak kocham zwierzęta, tym razem pozbyłem się ich błyskawicznie i z ulgą, prawie rzucając je matkom. W tej samej sekundzie znalazłem się na drabinie i zacząłem piąć się w górę z małpią zręcznością. Dopiero u szczytu zwolniłem i zerknąłem w dół. Harry miał rację. Tak jak przepowiedział, obie niedźwiedzice zatrzymały się przy swoich małych i zaczęły je oblizywać miłośnie, zapominając zupełnie o pościgu. Nie spiesząc się już, wciągnąłem drabinę i otarłem pot z czoła. - Harry - oświadczyłem z mocą, kiedy wracaliśmy do „Zacisza" - nie zrobiłbym tego po raz drugi, nawet za tysiąc funtów! - Pewnie, bo zrobiłeś to za dwa dziesięć - zachichotał. - Dwa funty dziesięć szylingów? Nie rozumiem... - Fotograf dał mi piątaka - wyjaśnił z niewinną miną. -Należy ci się połowa, chłopcze. Dzięki temu mogłem zabrać swoją ówczesną dziewczynę do kina, choć do dziś uważam, że nie była warta aż takiego poświęcenia. Zwierzę nader łagodne i z delikatnym sumieniem. Szekspir, „Sen nocy letniej" Życzliwość żyrafy Po wyjeździe Baileyów do Londynu przeprowadziłem się do surowych, niemal klasztornych wnętrz hotelu dla pracowników. Równocześnie rozpocząłem pracę w nowym dziale, znanym jako dział żyraf. Zarządzał nim Bert Rogers, spokojny, miły facet o czerstwej, okrągłej i rumianej jak jabłuszko twarzy i niebieskich oczach. Pomimo nieśmiałej i samotniczej natury odpowiadał na moje nie kończące się pytania o zwierzęta z ogromną cierpliwością i humorem. Rozpierała go przy tym duma z podopiecznych. Centralny punkt działu usytuowany był niezbyt fortunnie w środku Dzwonkowego Gaju. Ten gaj, tak uroczy wiosną, zimą przedstawiał wyjątkowo ponury widok. Otaczały go wielkie połacie łąk, po których hulał lodowaty wiatr. Jego nazwa na razie niewiele mi mówiła. Łączyła się z wyobrażeniem starych dębów, których potężne pnie wyrastały z niebieskiej mgiełki tysięcy leśnych dzwonków, rosnących u ich podnóża. Tymczasem teraz lśniły tu ponuro czarne, mokre od deszczu pnie, a pod nimi zieleniły się zjadliwie plamy mchu. Był to typowy obraz lasu w ponurych, deszczowych początkach zimy, Kangurki wallabi kuliły się w rozproszonych grupkach pod ociekającymi gałęziami, a między kolumnami pni przemykały jelenie mun-dżaki. 139 Przede wszystkim jednak byl tam Peter, żyrafa beringo, który pod każdym względem górował nad całym działem. Zajmował największy, najlepiej urządzony i najpiękniejszy pawilon zwierzęcy w Whipsnade - zbudowany z drewna, w kształcie półksiężyca, z piękną drewnianą podłogą. Z tyłu znajdował się, oczywiście, duży wybieg, ale kapryśny angielski klimat sprawiał, że nawet latem Peter rzadko z niego korzystał. Większość czasu spędzał w swoim pomieszczeniu, w którym śmiało dałoby się urządzić salę balową. Pierwszego ranka, kiedy stawiłem się w dziale, Bert po zaznajomieniu mnie z różnymi obowiązkami powiedział: - A teraz, kochany, dostaniesz pierwsze zadanie - masz posprzątać u Petera. - Czy do niego... czy do niego się wchodzi? - wyjąkałem. - Oczywiście. - Bert wydawał się zdziwiony moim zaniepokojeniem. - Znaczy, że on jest spętany, tak? - pytałem, gdyż po epizodzie z niedźwiedzicami wolałem mieć jasną sytuację. - Kto? Stary Peter? - Bert otworzył szeroko oczy. - Przecież on nie skrzywdziłby nawet muchy. - Mówiąc to wręczył mi miotłę, otworzył drzwi pawilonu i wepchnął mnie do wielkiego pomieszczenia o akustyce nie gorszej niż w Albert Hali. Samica Petera zdechła, zanim zjawiłem się w zoo. Gdy jej zabrakło, Peter stał się drażliwy i przestał jeść. Aby zapewnić mu towarzystwo, którego najwyraźniej potrzebował, sprowadzono malucha dziwnego koloru i niewiadomego pochodzenia. W początkach mojej pracy w sekcji maluch -ochrzczony pospolitym imieniem Billy - był już dorodnym kozłem, niezbyt przystojnym, ale bez wątpienia obdarzonym wyrazistą osobowością i swoistym wdziękiem. Kiedy tego ranka po raz pierwszy wszedłem do pawilonu żyraf, Peter stał w najdalszym kącie i poruszając rytmicznie szczękami przeżuwał garść siana, spoglądając w dal nie- 140 obecnym wzrokiem. Kojarzył mi się z dworskim lalusiem, który nie może się zdecydować, jaki żabot włoży tego ranka. Billy jak zwykle znakomicie sprawdzał się w roli czegoś pośredniego między oficerem łącznikowym a osobistą sekretarką. Widząc nas wchodzących, wydał z siebie powitalny bek, a potem przytruchtał szybko, by mnie obwąchać i przy okazji sprawdzić, czy przypadkiem nie mam przy sobie lub na sobie czegoś jadalnego. - Zobaczysz, pójdzie ci jak po maśle - zapewnił Bert. -Tylko pamiętaj, żeby zamiatać spokojnie, i nie rób żadnych gwałtownych ruchów. On tego nie lubi. Może się przestraszyć i kopnąć cię. Ale najpewniej podejdzie do ciebie i uprzejmie się przywita. Patrząc na plamistą sylwetkę, wznoszącą się jak wieża w kącie sali, coraz bardziej traciłem ochotę na zawarcie z nią znajomości. - No dobrze, ja pójdę teraz nakarmić bawoły - oznajmił Bert. - Jak to, nie zostaniesz? - Poczułem się niemile zaskoczony. - Nie - wzruszył ramionami. - Do sprzątania tutaj wystarczy jeden. Mam nadzieję, że uwiniesz się raz-dwa. Jasne, uwinę się, jeśli wcześniej nie zostanę zatratowany na śmierć, pomyślałem. I tak zostałem z Peterem, który ciągle tkwił, zadumany w kącie, i Billym, usiłującym wyciągnąć jedno z moich sznurowadeł i zjeść je. Bert nie określił, ile czasu daje mi na posprzątanie pawilonu, ale z zamieceniem drewnianej podłogi nie powinno być dużo roboty - postanowiłem więc poświęcić kilka minut na zjednanie sobie Billy'ego i przyzwyczajenie Petera do mojej obecności. Znalazłem w kieszeni kilka kostek cukru i z ich pomocą nawiązałem z kozłem trwałą przyjaźń. Rzucił się na nie z takim entuzjazmem, jakby głodował przez całe życie. A przecież to śmieszne zwierzę wielkości ku- 141 cyka szetlandzkiego, o dziwnym żółtawobrązowym futrze, miało boki okrągłe jak beczułka. Kiedy tak częstowałem Bil-ly'ego, Peter postanowił się wreszcie ruszyć. Przełknął ostatnie źdźbła, siana i zaczął iść ku nam z drugiego końca wielkiego pomieszczenia. Nagle odniosłem wrażenie, że wszystko odbywa się we śnie - podobne poczucie nierealności mogłoby ogarnąć kogoś, kto zobaczyłby nagle, jak drzewo wyciąga korzenie z ziemi i zaczyna wędrować przez polanę. Peter bowiem zdawał się płynąć w powietrzu. Mechanizm, koordynujący ruchy tych ogromnych nóg, musiał być nadzwyczaj precyzyjny, gdyż to najwyższe na świecie zwierzę poruszało się z gracją i miękkością jelenia, sunąc bezgłośnie jak obłok. W żadnym wypadku nie można by go nazwać niezgrabnym. Poruszał się niespiesznie, a gracja jego ruchów sprawiała, że nie widziało się nieproporcjonalnych członków i przesadnego wzrostu. Peter zatrzymał się około półtora metra przede mną, a potem powoli zniżył łeb, by zajrzeć mi w twarz. Trzeba było widzieć te wspaniałe długie rzęsy, gęste jak firanki, okalające ogromne ciemne oczy, które przyglądały mi się z łagodną ciekawością! Peter obwąchał mnie nadzwyczaj dyskretnie i subtelnie, po czym, najwyraźniej uznawszy, że jestem nieszkodliwy, odwrócił się i odszedł. Długi ogon, zakończony jasną, jedwabistą kitą, kołysał się jak wahadło. Skomplikowany układ jasnobrązowych plam na kremowym tle tworzył piękną, jedyną w swoim rodzaju mozaikę. Od tej chwili, za sprawą Petera, znalazłem się pod całkowitym urokiem żyraf. Z coraz większym zafascynowaniem obserwowałem rozwijającą się przyjaźń Petera i Billy'ego. Już na pierwszy rzut oka było widać, że Peter darzy ogromnym uczuciem tego nieatrakcyjnego zwierzaka, kozioł zaś dba o niego mniej więcej tyle, ile on sam o świat zewnętrzny. Billy miał pewne - jeśli można to tak nazwać - hobby, któremu oddawał się całą duszą. Polegało ono na nieustannym wyszukiwaniu 142 .A. rzeczy, które w najmniejszym choćby stopniu nadają się do jedzenia. Peter pochylał łeb, szukał spojrzeniem wielkich, łagodnych oczu swego małego kudłatego kumpla, po czym czule trącał go nosem i z ogromną uwagą przestawiał nogi, by go nie nadepnąć. Gdy natomiast Billy nagle.zapragnął ruszyć w jakimś kierunku, a żyrafa stała mu na drodze, pochylał łeb i bezceremonialnie bódł ogromną nogę, która natychmiast cofała się ze skwapliwą uprzejmością. Billy miał wesołe żółte oczka, błyskające znad krótkiej, wypielęgnowanej bródki, i krępy, pękaty tułów. Trudno o większy kontrast, jak pomiędzy tymi dwoma stworzeniami: Peter wyglądał na arystokratę w każdym calu bądź eleganckiego dandysa, a Billy na prostaczka z gminu, w dodatku obżartucha. Peter miał subtelne poczucie humoru, szlachetną 143 odwagę, właściwą jego gatunkowi, i szereg innych zalet -lecz już na pierwszy rzut oka widać było, kto rządzi w jego domu. Jestem pewien, że gdyby Billy'ego zamknięto razem z nosorożcem, okręciłby sobie tę bestię wokół kopytka w ciągu niecałej doby. Kiedy już koziołek lepiej mnie poznał, odrywał się na kilka minut od pasji swego życia, czyli poszukiwania czegoś, co da się skonsumować, i zaszczycał mnie zaproszeniem do zabawy. Trzeba przyznać, że miał osobliwe podejście do rozrywki. Opuszczał po prostu rogaty łeb i szarżował na mnie. Ja zaś przejmowałem pałeczkę, starając się przyjąć cały impet ataku na złożone ręce, ustępując jednocześnie o krok w bok. Wymagało to refleksu i pewnego treningu. Trenowałem ostro, bo jeśli tylko dopuściłem do spadku formy, przy kolejnym spotkaniu natychmiast padałem znokautowany na deski, a Billy stał nade mną z błyskiem złośliwej uciechy w żółtych ślepiach, potrząsając mi brodą przed nosem. Jeśli wystarczająco szybko nie stanąłem na nogi, z reguły traciłem pół krawata, gdyż wszelkie sporty niesłychanie pobudzały apetyt Billa. Obserwowanie posilającego się Petera było pouczającym przeżyciem. Potrafił z ogromną zręcznością zagarnąć wiązkę siana swoim niesamowicie długim, jasnoniebieskim jęzorem. Miało się wrażenie, że język ten żyje własnym życiem, z takim wyczuciem zgarniał najlepsze kąski, podczas gdy sam Peter trwał jak w transie, z zamkniętymi oczami. Widok żyrafy zbierającej jedzenie z podłogi był jeszcze bardziej fascynujący. Peter stosował dwie metody. Pierwsza polegała na przyklęknięciu na przednie nogi tak, by można było bez problemu zniżyć głowę. Druga, którą posługiwał się częściej, była szczególnie skomplikowana i niebezpieczna. Zwierzę rozkraczało przednie nogi, cal po calu, jakby robiło szpagat, aż długa szyja mogła zniżyć się do ziemi, a wybredny język wybrać upatrzone pożywienie. Manewr ten 144 wymagał wielkiej ostrożności - gdyby bowiem przednie nogi żyrafy rozjechały się nagle, mogłaby uderzyć piersią o ziemię i połamać kości ramienia, nogi, a nawet kark. Choć wiedziałem, że Peter mnie zaakceptował, sprzątanie w jego salonie nadal stanowiło dla mnie duże przeżycie. Szeleszcząc energicznie miotłą przy zamiataniu, nie słyszałem na ogół cichego stąpania sprężystych kopyt po deskach. Pierwszym zwiastunem bliskości zwierzęcia było dopiero zamyślone westchnienie, owiewające ciepłym oddechem mój kark. Odwracałem się, zadzierając głowę i nie bez obawy wpatrywałem w potężne ciało, wznoszące się nade mną jak wieża. Peter zawsze chwilę przyglądał mi się z zaciekawieniem wielkimi, wilgotnymi oczami. Dolna szczęka rytmicznie poruszała się na boki, gdy przeżuwał pokarm, a kiedy rozszerzył chrapy, znów owiewał mnie ciepły oddech pachnący sianem. Wreszcie, zaspokoiwszy ciekawość, prostował długą szyję na wysokość prawie pięciu metrów i oddalał się swoim dziwnym, rozkołysanym krokiem, by wyłuskać niebieskim językiem kolejną porcję smakowitego siana ze żłobu. Peter nigdy nie bywał rozdrażniony, kiedy przy nim pracowałem, ale pamiętałem doskonale, że jedno dobrze wymierzone kopnięcie jego potężnych kopyt może zabić lwa, toteż zachowywałem się szczególnie ostrożnie. Zasada ta odnosi się zresztą do każdego zwierzęcia, którym się zajmujemy, ale żyrafa jest szczególnie wrażliwa i nerwowa. Przestraszona, może rzucić się w niepowstrzymany, histeryczny galop, grożący jej atakiem serca z wyczerpania albo złamaniem nogi. Są to oczywiście przypadki skrajne. Normalnie zwierzę, które jest czymś zaniepokojone, zaczyna wierzgać tylnymi nogami lub wykonuje błyskawiczny zamach głową, przypominający ruch olbrzymiej kosy, która przygnie przeciwnika do ziemi jak trawę. Olbrzymie rozmiary żyrafy i jej piękna mozaikowa skóra w każdym ogrodzie zoologicznym czynią z niej jedno z naj- 10. Zapiski ze zwierzyńca 145 bardziej widocznych zwierząt. Tymczasem w stanie dzikim odznacza się ona bodajże najlepszym kamuflażem. Gordon Cumming stwierdza: (...) w wypadku żyrafy, którą częstokroć śledzi się w lasach, gdzie jak okiem sięgnąć widać pnie poznaczone wiekiem i pogodą, nieraz nie bytem pewien, czy widzę stado, dopóki nie dostroitem swojego teleskopu, bądź też nie spytałem moich tubylczych przewodników. Ale nawet ich bystre i wprawne oczy potrafią ulec złudzeniu i biorą oni niekiedy stare, obtażące z kory pnie za żyrafy, prawdziwe zaś zwierzę mogą z daleka uznać za leciwe drzewo. Milczenie Petera było bardzo zauważalne i dobitne przez kontrast z Billym, który miał zwyczaj „mówić" do siebie serią mrukliwych pobekiwań, kiedy bez przerwy przemierzał okolicę w poszukiwaniu czegoś jadalnego. Peter zaś nie tylko nie wydawał odgłosów, ale również poruszał się bezszelestnie. Potężne kopyta stąpały cicho po drewnianej podłodze i tylko nagły świst ogona ostrzegał, że się zbliża. Człowiek miał bardzo dziwne uczucie, kiedy potężne zwierzę stawało nieruchomo i patrzyło wzrokiem przenikającym na wylot, a jednocześnie nie widzącym, utkwionym w jakieś wewnętrzne, żyrafie wizje. Potem pojawiał się niebieski język, z wdziękiem zagarniający siano i podający je do pyska. Peter zaczynał żuć odruchowo, niemal z roztargnieniem, nie zmieniając wyrazu oczu. Wysoki, smukły, o pociągłym, wrażliwym obliczu, magnetycznym spojrzeniu i eleganckich ruchach, wyglądał zupełnie jak arystokratyczny światowiec. Po prostu - książę. Tylko w jednym wypadku można było mu zarzucić odrobinę wulgarności - kiedy przeżuwał pokarm. Stał, obserwując jak zamiatam podłogę, a dolna szczęka chodziła mu rytmicznie na boki. Potem przełykał i szczęka nieruchomiała. 146 Wówczas jego spojrzenie stawało się z lekka nieprzytomne i szkliste, a pysk przybierał rozmarzony wyraz, jakby żyrafi umysł wypełniły poetyczne myśli. Peter robił przy tym wrażenie, że na coś czeka. I to coś nadchodziło - było to coś tak wybitnie niestosownego, że aż mnie rozśmieszało. Głęboko w żołądku poety dawało się słyszeć osobliwe burczenie, przechodzące w odgłos podobny do wyciągania korka z butelki. U podstawy długiej szyi wypuczała się, wypychając skórę, duża kula nie strawionego pokarmu wielkości orzecha włoskiego i zaczynała wędrować w górę, powoli i majestatycznie jak winda w eleganckim hotelu. Kiedy docierała do pyska, uduchowione spojrzenie Petera zastępował wyraz zupełnie ziemskiej satysfakcji. Dolna szczęka znów zaczynała poruszać się jednostajnie i cały proces przeżuwania rozpoczynał się od nowa. Nie udało mi się jednak zbadać, czy Peter potrafi kontrolować dostawy żywności do przeżucia. Na wolności byłoby... hm, co najmniej niezręcznością, gdyby w trakcie miłosnego wyznania żyraf wracające śniadanie dawało głośno znać o sobie. Muszę przyznać, że dopóki nie zacząłem pracować przy Peterze i Billym, co dawało mi okazję nieustannego porównywania obu zwierząt, nie dostrzegałem niczego szczególnego w sposobie poruszania się żyrafy. Ale już pierwszego dnia, kiedy przyglądałem się tej niedobranej parze, gdy Bil-ly wędrował wokół pawilonu zajęty nieustającym poszuki- ł waniem pokarmu, Peter zaś podążał w ślad za nim, zauważyłem, że coś mi się tu nie zgadza, tak ruchy ich nie pasowały do siebie. I wreszcie pojąłem, w czym rzecz. Otóż Billy stawiał nogi jak większość ssaków, czyli wysuwał do przodu jednocześnie lewą przednią i prawą tylną, a tymczasem Peter wysuwał obie prawe, jak koń szłapak. To właśnie, w połączeniu z długimi nogami, nadaje krokowi żyrafy zamaszyste rozkołysanie. Oba prawe kopyta odbijają się od ziemi w tym samym czasie, a zatem cały ciężar ciała prze- 147 rzucony zostaje na lewą stronę, a wówczas szyja i głowa muszą odchylić się na prawo, by zrównoważyć przechył. Z kolei, kiedy zaczynają sunąć lewe nogi, szyja wychyla się w lewo. Dlatego żyrafy zdają się płynąć czy żeglować przez wysokie trawy sawanny, a ich szyje kołyszą się jak ogromne, malowane wahadła. Fakt, iż Peter przebywał razem z Billym, wprowadzał -przynajmniej ja tak uważałem - spory zamęt w głowach naszej angielskiej publiczności. Wielu widzom wystarczał pobieżny rzut oka, by wysnuć całkowicie chybione wnioski. - Oo, patrz! Maluszek... dziecko-żyrafa! Ach, czyż ono nie jest słodkie? - wykrzykiwali, na co Billy odpowiadał głośnym i zgoła nie żyrafim „mee...", które wcale nie wyprowadzało widzów z błędu. - Tylko dlaczego ono nie ma wzorków jak jego mamusia? - zastanawiali się niektórzy. - Może zrobią się później? - Dziwne, że nie ma długiej szyi... - Przecież widzisz, że to jeszcze maleństwo. Później mu urośnie. Peter przyglądał im się z daleka bez entuzjazmu, nie wykazując za grosz instynktu macierzyńskiego, którego od niego oczekiwano. Z kolei Billy był zbyt zajęty żebraniem u ogrodzenia, by zastanawiać się, za kogo biorą go zwiedzający. Sprytny zwierzak uczynił z wyłudzania pokarmu prawdziwą sztukę. Sam widziałem, jak po schrupaniu trzech dorodnych rzep, widząc podchodzącego do siatki gościa, zbliżał się ku niemu chwiejnym krokiem, wywracając ślepiami, co miało sugerować całkowite wycieńczenie. - Ten biedak musi być strasznie głodny - litowała się ofiara, rzucając w twoją stronę pełne potępienia spojrzenie, sugerujące, że karygodnie zaniedbujesz zwierzęta. - Och, on jest zawsze głodny - uzupełniałeś swoją odpowiedź lekceważącym machnięciem ręki. - I zjada wszystko. Hej, Billy, spróbuj tego - mówiłeś, podsuwając kozie jodłową szyszkę. W każdym innym momencie żarłok rzuciłby się na nią, jakby to był jego ulubiony przysmak, ale nie teraz. Teraz zerkał nieufnie i odwracał się z niesmakiem. - Czy tylko to dajecie mu do jedzenia? - pytał z przekąsem zwiedzający. - Ależ skąd! - wołałeś w najżywszym proteście. - Dostaje najlepszą paszę, taką samą jak żyrafa. Na te słowa wynurzał się Billy z jakimś gałganem zwisającym z pyska, który przeżuwał z męczeńską miną. Wówczas stwierdzałem ostatecznie, że z kozłem nie da się wygrać. O ile Peter był subtelnym arystokratą, trudno by to samo powiedzieć o jego najbliższych sąsiadach, bawołach afrykańskich. Sam ich wygląd wywiera zupełnie odwrotne wrażenie. Kiedy pasąc się suną tyralierą po zielonej trawie wybiegu, demonicznie czarna, lśniąca sierść nadaje im lekko złowieszczy wygląd. Pięciu krowom przewodził potężny, stary byk - bestia majestatyczna i naprawdę przerażająca. Spod masywnych, wygiętych rogów patrzyły małe, nabiegłe krwią ślepia, a wielkie uszy obracały się czujnie ku intruzowi, który śmiał wkroczyć na jego teren. Ponieważ miał zwyczaj tarzać się w swoim boksie, jego boki i kark pokryte były zaschniętą skorupą gnoju, która krusząc. się. odpadała kawałkami. Wyglądał przez to zabawnie, jakby oklejono go brązowymi puzzlami. Wokół afrykańskich bawołów unosiła się ta sama gęsta, słodka woń mleka, co wokół europejskiego bydła, lecz tak intensywna, że czuć ją było na pastwisku już z daleka. Bawoły ceniłem szczególnie - za ich wzorowe stadne zachowanie i niemal wojskową precyzję manewrów. W porównaniu z nimi, inne stada kopytnych w naszym zoo zachowywały się jak niesforne bandy, które bez przerwy bodą się 148 149 i przepychają, bezpardonowo walcząc o lepsze pozycje. Inaczej bawoły. Doprawdy przyjemnie było obserwować, jak we wzorowym ordynku kroczą przez łąkę do wodopoju. Zbliżały się do stawu pojedynczym szeregiem - byk na czele, a za nim reszta, według starszeństwa. Żadnych grubiańskich przepychanek i kopnięć, żadnych zagrywek typu: „spadaj mi z drogi, bo cię tryknę w zadek", tak ulubionych przez amerykańskie bizony. Nad wodą bawoły rozpraszały się wzdłuż brzegu. Każde zwierzę wchodziło po kolana w wodę i niespiesznie piło głębokimi haustami, a potem tkwiło w wodzie jeszcze jakiś czas nieruchomo jak fascynująca rzeźba z agatu. Stary byk - o czym się wkrótce przekonałem - miał charakter równie czarny jak skórę. Od czasu do czasu dostawał napadów furii, w czasie których przejawiał wyraźnie mordercze skłonności. Poza tym jednak był względnie oswojony i kiedy drapało się go u nasady rogów, z lubością przymykał małe ślepia. Jego duże nozdrza, lśniące, jakby zrobione z lakierowanej skóry, były stale wilgotne. Miał niemiły zwyczaj nagłego wydmuchiwania pienistej śliny przez chrapy i pysk. Podczas drapania trzeba było bardzo uważać, ponieważ w nieoczekiwanym momencie wydawał rozkoszne sapnięcie i w jednej chwili cały przód koszuli pokrywała ci nagle piana. Natomiast w chwilach, kiedy wstępował w niego diabeł, lepiej było trzymać się z daleka, gdyż atakował błyskawicznie jak śmiercionośny pocisk. Wzdłuż terenu bawołów biegła jedna z głównych alei ogrodu. Każdego popołudnia, wracając do domu, przejeżdżałem tamtędy na rowerze. Kiedy byk był w pokojowym nastroju, jedyną oznaką, że dostrzegał mój przejazd, było skierowane w moją stronę wielkie ucho. Natomiast gdy ogarniała go żądza mordu, na mój widok odrywał się od stada i gnał do ogrodzenia, aż ziemia dudniła. Zrównawszy się ze mną, pędził wzdłuż płotu nastawiając straszliwe rogi 150 &«•' iUt i wydając głębokie, grzmiące ryki, które nie należały do najprzyjemniejszych odgłosów. Z daleka jego przyciężki galop nie wydawał się zbyt szybki, ale kiedy rozpędzałem na ścieżce rower do niebezpiecznej prędkości, bawół z łatwością dotrzymywał mi kroku, pędząc po drugiej stronie. Rogi z łomotem uderzały o druty, a potężne racice zagłębiały się w ziemię przy każdym skoku grubych, mocnych nóg, żłobiąc czarne bruzdy w torfiastej murawie. Stary byk nie miał imienia, ochrzciłem go więc Czyngis, w przeświadczeniu, że gdyby tylko zechciał, mógłby siać spustoszenie nie gorzej niż tatarskie hordy. Zdarzały się dni, kiedy popadał w szczególną mizantro-pię. Wówczas odprawiał przedziwną ceremonię: zwieszał 151 masywny łeb aż do ziemi i - nie bez wysiłku - stawiał nogę w zagięciu rogu. W tej trudnej pozycji rytmicznie opuszczał i unosił głowę, niemal tracąc równowagę, albo tańczył coś w rodzaju walca, kręcąc się wokół własnego łba na trzech nogach i udając, że nie może uwolnić czwartej z pułapki. Takie popisy trwały przeważnie około pół godziny. Nie wiadomo, po co Czyngis to robił; w każdym razie żadna z krów nawet nie próbowała go naśladować. Przeciwnie, wydawały się zażenowane niepoważnymi wybrykami swojego pana i władcy. Kiedy zaczynał pląsy, demonstracyjnie odchodziły w najdalszy kąt pastwiska. Mogłem się tylko domyślać, że byk odgrywa swoje przedstawienia z tych samych powodów, z jakich lew krąży pod ścianami klatki, a słoń czy polarny niedźwiedź ciągle się kołyszą, przestępując z nogi na nogę -słowem, jest to jeden z bardziej interesujących sposobów zabicia czasu aż do kolejnego posiłku. Bawół zdawał się niesłychanie zainteresowany wynikiem swego eksperymentu, mającego wykazać, jak szybko uda mu się uwolnić kopyto z pułapki rogu. „Do następnego razu" - powtarzał sobie zapewne. Jedna z krów w haremie miała tylko pojedynczy róg i niedługo po moim przyjściu do sekcji urodziła cielaka. Poza nieproporcjonalnie wielkimi uszami malec nie różnił się niczym od zwykłych cieląt. Miał sierść o ładnym, czekoladowym odcieniu, śmiesznie pogrubione stawy kolanowe i wspaniale niesforny ogon. Ale po dwóch dniach zauważyliśmy, że choć biega za matką po pastwisku, nie wygląda tak żywo i zdrowo, jak powinien. Staliśmy z Bertem, oparci o płot i przyglądaliśmy się mu. - Jak myślisz, co z nim jest, Bert? - zagadnąłem. - Nie mam pojęcia, ale na pewno coś jest nie tak. W tym momencie, ku naszemu kompletnemu zaskoczeniu, zobaczyliśmy, że mały usiłuje się paść. Teraz stało się jasne, że dzieje się coś niedobrego, bo dwudniowe cielę nie 152 bierze się za skubanie trawy, jeśli ma mleko matki- Z pomocą owsa oraz siana udało nam się przywabić krowę do ogrodzenia i wtedy zobaczyliśmy, że jej wymiona są suche i jałowe. Cielak, nie mogąc znaleźć pokarmu tam, gdzie powinien być, próbował pożywić się sam i w desperacji zaczął naśladować matkę. - I co teraz zrobimy? - zapytałem. - Cóż, mamy tylko jedno wyjście - odparł. - Musimy zabrać stąd małego i wziąć go na butlę. Zabieranie świeżo urodzonego cielaka krowie afrykańskiego bawołu nie jest zajęciem, którego podjąłbym się z własnej woli. Na początek, nie bez trudności, oddzieliliśmy matkę z dzieckiem od reszty stada i zamknęliśmy icn w zagrodzie. Dokładnie w tym momencie, jak należało się spodziewać, pojawił się wiedziony nieomylnym instynktem szef działu, Billy. Wyjaśnił uprzejmie, że przyszedł sprawdzić, czy nie zostałem przypadkiem stratowany albo wzięty na rogi. Teraz czekała nas najbardziej ekscytująca część zadania - należało wejść do zagrody i wyciągnąć stamtąd cielę- - Posłuchaj - powiedział Bert - ja wejdę i odciągne kn> wę, a ty chwycisz małego i szybko go wyniesiesz, dobra? - Dobra - przytaknąłem, a moja uprzejma parrnęć podsunęła mi naraz wszystkie mrożące krew w żyłach historie, jakie czytałem o afrykańskich bawołach. . _ .. Tymczasem Bert uzbroił się w długi i moim zdaniem zbyt cienki kij, po czym wszedł do zagrody. Postarałem si? o możliwie jak najbardziej nonszalancką minę i wszedłem za nim. Krowa stała w najdalszym kącie, z cielęciem u boku. Sprawiała wrażenie o wiele większej i potężniejszej niż na wybiegu. Ujrzawszy nas, momentalnie nastawiła ku nam wielkie uszy i wydała zniecierpliwione chrapniecie. - Do roboty - szepnął Bert. - Zagonię ją kijem, a ty podskoczysz i chwycisz cielę, okay? 153 Trzeba przyznać, że w teorii brzmiało to całkiem nieźle, ale musiałem wytrzeć dłonie w kurtkę, tak mi się spociły. Bert nie zwlekał, tylko zaczął się zbliżać do krowy, mówiąc: „No, chodź tu, maleńka, chodź", tonem nie znoszącym sprzeciwu. Zwierzę dało się tak zaskoczyć, że, ku mojemu zdumieniu, bez trudności przepędził je w przeciwległy róg. Cielę zostało bez matki. - Teraz! - wrzasnął, a ja, wzywając na pomoc wszystkich bogów, rzuciłem się do przodu, zacisnąłem ramiona wokół tułowia cielęcia i spróbowałem je podnieść. O zgrozo! - okazało się zbyt ciężkie, bym mógł je ruszyć. Na razie zwierzak usposobiony był przyjaźnie - obwąchał mnie i przy okazji boleśnie nadepnął mi na stopę. Zorientowawszy się, że go nie uniosę, postanowiłem zmienić taktykę. Chwyciłem zwierzaka mocno za przednie nogi i zacząłem ciągnąć w stronę wyjścia. Cielę zorientowało się nagle, że chcę je oddzielić od matki. Pomysł ten zupełnie mu się nie spodobał, więc zaparło się kopytami w ziemię i tkwiło tak uparcie, nie dając sie ruszyć. - Bert! - zawołałem zrozpaczony. - Nie mogę go podnieść. Wystarczyło, by Bert na moment odwrócił uwagę od krowy i zerknął tylko przez ramię, a ta już przeszła do działania. Przez następne kilka sekund trwało straszliwe zamieszanie. Próbowaliśmy z Bertem przytrzymać ją od tej strony, z której nie miała rogu. Po krótkiej i gwałtownej przepychance musieliśmy się jednak salwować ucieczką. Czując się bezpieczni za ogrodzeniem, po krótkiej wymianie zdań uzgodniliśmy, że Billy włączy się do akcji i pomoże mi wyprowadzić cielaka. Bert znów wziął kij i po raz drugi gładko zapędził krowę do kąta. Nam natomiast nie powiodło się już na starcie, gdyż niechcący podstawiłem nogę Bil-ly'emu, a sam zostałem podcięty przez wystraszone cielę. Obaj padliśmy w coś, co niewątpliwie było ukochaną błotną 154 wanną bawołów. Wreszcie udało nam się jednak stanąć na nogi, pochwycić opornego cielaka i wywlec go z zagrody. Byliśmy straszliwie spoceni i od stóp do głów pokryci błotem zmieszanym z nawozem. Pozostało jeszcze skrępować dziko wierzgające i szarpiące się cielę i naszą furgonetką przewieźć je do tej części zoo, gdzie znajdował się żłobek dla najmniejszych zwierzaków. Potem musieliśmy obaj z Billym wrócić do domów, by wziąć kąpiel i zmienić ubranie. Wobec zbliżającej się zimy czułem się coraz bardziej sfrustrowany życiem w hotelu. Po zejściu na dół do wielkiego salonu trzeba było obowiązkowo konwersować z innymi mieszkańcami. Jedyny azyl stanowiła własna sypialnia -klitka podobna do klasztornej celi, tak zimna, że można by w niej śmiało przechowywać mięso. Niestety, zarobki nie pozwalały mi na spędzanie wieczorów w pubie, więc już 0 siódmej wieczorem, po kolacji, wskakiwałem pod kołdrę 1 na leżąco uzupełniałem notatki albo pisałem. W tej sytuacji zupełnie naturalna stała się tęsknota za czwartkowymi wieczorami, kiedy to odbywały się proszone kolacje u Bea-le'ów. Wyczekiwałem tego dnia z równym utęsknieniem, jak buddysta swojej nirwany. Przytulne ciepełko salonu państwa kapitanostwa, sympatyczne pogaduszki o zwierzętach, zwariowane gry w karty, których reguły wymyślał sam gospodarz, śpiewy przy pianinie i wspaniałe pikantne wersje kapitańskich potraw - wszystko to wprawiało, mnie w tym większy zachwyt, im bardziej czułem się jak więzień w syberyjskim obozie pracy. Od czasu do czasu trafiały się też urocze wycieczki do kina, do Dunstable albo Luton, na film, który kapitan uznał za godny obejrzenia. W takie dni Billy dopadał mnie w zoo. - Tata mówi, żebyś dzisiaj przyszedł wcześniej, bo jedziemy do kina - oznajmiał. Przybywałem więc wcześniej. Beale kręcił się już niecierpliwie w holu. Jego wielka postać w obszernym płaszczu, 155 ogromnym szaliku okręconym wokół szyi i filcowym kapeluszu wciśniętym głęboko na czoło, wyglądała trzy razy potężniej niż zwykle. - O, Durrell - błyskał ku mnie dziko szkłami okularów -wejdź, wejdź. Przynajmniej ty jesteś punktualny. Nie mogę zrozumieć, co te kobiety jeszcze robią tam na górze. Co robi twoja matka, Billy? - Ubiera się - informował krótko Billy. Kapitan chodził od ściany do ściany, mrucząc coś do siebie i stale zerkając na zegarek. - Gladys! - ryczał wreszcie, tracąc cierpliwość. - Gladys! Gdzie ty się, do licha, podziewasz? Gladys! Po chwili z dalekiej sypialni dochodził stłumiony głos pani Beale, tłumaczącej się pokornie. - Dobrze już, tylko się pospiesz! - odkrzykiwał kapitan. -Nie wiesz, która godzina? Gladys!... Gladys, pytałem, czy wiesz, która godzina? Jeśli się nie pospieszymy, nie zdążymy na początek filmu... Gladys!... Ja nie krzyczę... Do dia-ska, ja tylko próbuję was pogonić... Nie, nie klnę! Chcę tylko, żebyście się raczyły pospieszyć! Wreszcie pojawiała się pani Beale i trzy szczebioczące z podniecenia dziewczyny. Kapitan wyprowadzał je przed dom i zaganiał do samochodu jak wielki pies pasterski. Potem sadowił się za kierownicą. Laura i pani Beale siadały obok, a reszta towarzystwa tłoczyła się z tyłu. Po serii ogłuszających ryków silnika i przeraźliwych zgrzytów skrzyni biegów zaczynaliśmy się toczyć do przodu. - Ha! - mruczał kapitan z satysfakcją. - Niedługo będziemy na miejscu. Paliwo było jeszcze wtedy racjonowane, co niesłychanie denerwowało kapitana. Wszelkie narzucone przez rząd ograniczenia traktował bowiem jako bezprzykładne represje władzy wobec niego samego i jego rodziny. Pragnąc oszczędzić benzynę, wypracował system tyleż nowatorski, co bez- 156 użyteczny. Kiedy samochód osiągnął szczyt wzgórza, kapitan wyłączał silnik. - Pchać! - ryczał. - Wszyscy razem, pchajcie! Słysząc po raz pierwszy ten wyraźny rozkaz, pomyślałem, że zabrakło nam paliwa, należy więc wysiąść i popchać wóz od tyłu. Jak się okazało, typowałem nietrafnie. Nakazując nam „pchać" kapitan chciał, żebyśmy wszyscy razem, siedząc, kołysali się w przód i w tył. Jak nas zapewniał, powinno to nadać samochodowi dodatkowe przyspieszenie podczas staczania się w dół. - Pchać! No, pchajcie! - pokrzykiwał, miotając swym potężnym tułowiem w przód i w tył. - Pchaj, Gladys! - Przecież pcham, Williamie - zdyszana pani Beale kiwała się jak marionetka w teatrzyku. - Chyba żartujesz, wcale nie pchasz! No, wszyscy razem! Mocniej, mocniej! - Nie mogę już mocniej, Williamie - pani kapitanowa spazmatycznie chwytała powietrze - poza tym myślę, że i tak nic nie pomogę. - Jak to nie! Oczywiście, że cholernie pomożesz, jeśli będziesz pchała jak należy! No... mocno, mocniej! Wóz zaczynał podjeżdżać z rozpędu pod następne wzniesienie. -Wszyscy razem... wszyscy razem... mocniej... mocniej! - krzyczał gorączkowo Beale, a wokół rozlegały^ się postęki- * wania i sapania, kiedy natężaliśmy się jak rugbiści, układający młyn. Samochód w końcu wytracał rozpęd i stawał, a wtedy kapitan zaciągał hamulec ręczny. - No i popatrzcie - burczał poirytowany, pokazując przez okno gestem szerokiej jak łopata dłoni. - Dojechaliśmy tylko do tego krzaku janowca, a poprzednim razem byliśmy aż przy tamtym głogu. A nie mówiłem, że źle pchaliście? - Williamie, nie byliśmy w stanie pchać mocniej. 157 - Rytm: oto czego wam brakuje - oświadczał z przekonaniem kapitan. - Jakim cudem mogliśmy utrzymywać ten rytm, kochanie, kiedy musieliśmy pchać? - Oczywiście, że mogliście! - ryknął znowu. - Każdy cholerny czarnuch to potrafi. Rytm, zgranie... Nie robicie tego dobrze. Spróbujmy jeszcze raz. - Będę naprawdę bardzo szczęśliwa, kiedy skończy się racjonowanie paliwa - szepnęła do mnie pani Beale. - Przecież to nie moja wina, chyba wiesz? - wykrzykiwał wojowniczo kapitan. - To nie moja wina, że ten cholerny rząd wydziela obywatelom benzynę po łyżeczce. Ja tylko próbuję dawać sobie z tym radę. - Tak, kochanie - próbowała ułagodzić go małżonka. -Tylko nie przeklinaj. I wcale nie mówiłam, że to twoja wina. Spróbujemy jeszcze raz, jeśli chcesz. Wóz wjeżdżał na następne wzniesienie i zaczynał toczyć się w dół. Kapitan znów wyłączał silnik. - Teraz! - krzyczał. - I zgrajcie się ze mną. No, mocno, z krzyża i ze złością. Raz, dwa, trzy... pchamy! Gladys, ty nie pchasz! Źle, nie trzymasz tempa! Jak ma nam się udać, kiedy nie trzymasz tego cholernego tempa, co? Raz, dwa, trzy... Gladys, skup się! I tak, podrygując i sapiąc, żmudnie parliśmy do przodu. Film mógł być nudny, ale podróż tam i z powrotem zawsze była ciekawa. Lecz wielbłąd naczelny, jeśli mówić szczerze, to diabeł, struś i niewinna sierotka w jedno wcielone zwierzę. Kipling, „Oonts" Wyższość wielbłądów Zima. spadła na nas jak wieko trumny. W ciągu niemal jednej nocy wielokolorowe sztandary jesiennych liści zostały zerwane z drzew przez wicher i spiętrzone w butwiejące kopce, które przy poruszeniu roztaczały woń suszonych śliwek. Rankiem pojawił się szron i sprawił, że trawa stała sie biała i krucha jak biszkopt, oddechy ludzi i zwierząt unosiły się w powietrzu jak białe pajęczyny, a mróz ściskał czubki palców z gwałtownością zatrzaskiwanych drzwi. Zaraz potem zaczął sypać koronkowymi płatkami śnieg, kryjąc ziemię pod mlecznobiałą puchową warstwą tłumiącą wszystkie dźwięki, w której brnęło się po kolana. Teraz już wiatr bez przeszkód ciął człowieka jak szablą, wyciskając łzy z oczu, mrożąc mokry śnieg na drzewach i ścinając sople. Skończyłem już moje pełne elegancji i tajemniczości spotkania z żyrafą i przeniosłem się do działu pod nazwą „Wielbłądy". Trzymano tam przede wszystkim stado wielbłądów baktrianów, stado jaków, parkę tapirów oraz całą kolekcję antylop i jeleni. Szefował tam niejaki pan Cole („Dla ciebie jestem panem Cole, młody człowieku" - zapowiedział mi pierwszego ranka), który osobliwie upodobnił się do swoich wielbłądów. Jego pomagierem był uwielbiany przez wszystkich stary Tom — duży mężczyzna, silny jak koń pociągowy, boleśnie kuśtykający na pokrytych guzami 159 nogach. Jego małe, przyjaźnie patrzące oczy miały czysty błękitny kolor piórka sójki. Wydatny orli nos, przez całe lata starannie podlewany piwem i domowym winem, nabrał czerwonej barwy i lśniącego połysku jak dorodna jagoda ostrokrzewu. Stary Tom nigdy nie był żonaty, ale utrzymywał bliskie i serdeczne stosunki z całą piętnastką swoich dzieci. Był przemiłym człowiekiem. Na twarzy gościł mu wieczny uśmiech, a nieco astmatyczny, świszczący głos miał w sobie tyle uczucia, że nawet kiedy powiedział ci tylko „dzień dobry", byłeś przekonany, iż wita się z tobą specjalnie, gdyż kocha cię bardziej niż kogokolwiek na świecie. Dlatego pracownicy go uwielbiali i gotowi byli zrobić dla niego wszystko, kiedy tak kuśtykał sobie pogodnie po alejkach zoo. Główne stado wielbłądów składało się z sześciu samic pod wodzą Wielkiego Billa - dorodnego osobnika z garbami wypchanymi jak zagłówki klubowego fotela i futrzanymi, obszernymi pumpami na przednich nogach. Pysk Billa miał wyraz tak nadętej wyższości, że chciało mu się życzyć, by się potknął i upadł. Stojąc przede mną w całej swojej okazałości, z burczącym brzuszyskiem i wyszczerzonymi żółta-wozielonymi zębami, przyglądał mi się z takim niesmakiem i pogardą, jak gdybym był mordercą dzieci albo równie ohydną kreaturą. Niezachwiana, iście wiktoriańska wiara we własną wyższość sprawiała, że Wielki Billy był podstępną bestią, która w każdej chwili mogła stratować cię potężnymi kopytami, jeśli uznała, że nie traktujesz jej z należytym szacunkiem. A ponieważ nigdy nie miało się pewności, co akurat Billy uzna za afront, praca przy nim należała do mocno ryzykownych. Kiedyś szedłem nakarmić tapiry i postanowiłem skrócić sobie drogę przez wielbłądzi wybieg. - Cześć, Billy, co u ciebie? - zagadnąłem jowialnie, mijając go. Natychmiast stało się jasne, że arystokratyczne zwierzę nie pozwoli, by bratał się z nim byle prostak. Szczęki Wielkiego Billa przestały się poruszać, a bladożółte ślepia utkwił we mnie. Zanim zdążyłem się zorientować, zrobił błyskawiczny krok do przodu, szybkim ruchem zniżył łeb, chwycił mnie wielkimi zębiskami za ubranie na piersi, podniósł do góry jak piórko, potrząsnął i nagle puścił. Na szczęście byłem ubrany w gruby pulower i solidną, tweedową kurtkę, gdyż w przeciwnym wypadku potężne zęby wbiłyby mi się w pierś. Kiedy spadłem na ziemię, odwrócił się i potężnie wierzgnął tylną nogą. W ostatniej chwili zdążyłem przeturlać się na bok. Krawędź wielkiego kopyta minęła moją głowę dosłownie o cal. Zerwałem się na równe nogi i uciekłem. 160 11. Zapiski ze zwierzyńca 161 Nigdy już więcej nie skracałem sobie drogi przez wybieg Wielkiego Billa. Najstarsza z małżonek Billa, zwana Babunią, była naprawdę leciwą matroną. Pomimo to, kiedy nastałem w sekcji, miała jeszcze małe. Wielbłądziątko musiało się urodzić nad ranem; kiedy przyszliśmy o ósmej, leżało zagrzebane w sianie pod wielkim brzuchem matki, oszołomione i przerażone, z futrem przyklepanym i mokrym po wylizaniu. Ponieważ Babunia była najłagodniejsza w stadzie, mogłem spokojnie obejrzeć dziecko, bez obawy, że zostanę kopnięty w twarz. Było niesłychanie chude i kościste, a długie nogi, miękkie jak guma, nie mogły go jeszcze utrzymać. Z grzbietu zwisały mu dwa małe trójkąty skóry, wyglądające, jakby zostały tam przyszyte przez omyłkę. Aż trudno było uwierzyć, że później staną się okazałymi garbami. Babunia sprawiała wrażenie bardzo dumnej z potomka. Bez przerwy trącała go nosem, żeby się upewnić, czy jest bezpieczny u jej boku, a potem zadzierała łeb i wpatrywała się w sufit stajni z wyrazem niewyobrażalnej błogości. Po upływie doby mały mógł już chodzić, a ściślej mówiąc chwiejnie stawać na nogi i próbować pierwszych kroków. Jednak po takich próbach cala rzecz zaczynała wyglądać komicznie. Biedak nie miał jeszcze kontroli nad swoimi długimi, kościstymi nogami o przesadnie pogrubionych stawach. Odnosiło się wrażenie, jakby należały do kogoś innego, a on usiłował za wszelka cenę nimi zawładnąć. Mały wielbłąd robił sztywno kilka kroków, a potem uginały się pod nim kolana - im bardziej słabły, tym bardziej zmartwioną miał mordkę. Wreszcie przystawał, chwiejąc się okrutnie, i usiłował wymyślić, co robić dalej. Im dłużej jednak stał, tym szybciej nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Wreszcie następował kryzys i całe rusztowanie kończyn, dźwigających ciało, rozjeżdżało się nagle. Zwierzak rozpłaszczał się ciężko na ziemi, a nogi sterczały mu pod tak 162 niewiarygodnym kątem, że tylko wielka elastyczność stawów mogła uchronić je od złamania. Już po chwili wielbłądzi malec z ponurą determinacją ponawiał próby, tym razem usiłując od razu biec. Jednak i ta metoda nie skutkowała. Oporne nogi wysuwały się w najbardziej nieprzewidzianych kierunkach i przyszły „okręt pustyni" chwiał się dziko, jakby targały nim sztormy. Im szybciej biegł, tym bardziej buntownicze odnóża kpiły sobie z niego. Próbował podskakiwać, by je rozplatać i ustawić we właściwym porządku, ale węzeł był nazbyt skomplikowany, więc znów lądował na ziemi. Nie zniechęcał się jednak i ćwiczył wytrwale każdego ranka, podczas gdy jego matka stała obok, przeżuwając i obserwując go z dumą. Po dwóch dniach udało mu się wreszcie zmusić nogi do posłuszeństwa. Sukces uskrzydlił go do tego stopnia, że śmiało puścił się w podskokach, jak jagnię. Brykanie to wyglądało jeszcze zabawniej niż pierwsze próby chodzenia i czasami przysparzało mu kłopotów. Krążył wokół matki, podskakując i wierzgając, a przyszłe garby powiewały jak chusteczki z okna pociągu. Czasami plątały mu się nogi i z łomotem padał na ziemię. Działało to na niego otrzeźwiająco i przez jakiś czas przykładnie dreptał u boku mamy -dopóki znów nie ogarnęła go fantazja. Reszta stada wkrótce miała go dosyć, gdyż mając jeszcze kłopoty z oceną odległości, często trykał starsze wielbłądy albo wpadał, na nie, bu- * rżąc ich święty spokój. Nie raz i nie dwa oberwał solidnego kopniaka od jakiejś rozeźlonej matrony, kiedy po szczególnie efektownym bryknięciu z rozpędu wyhamowywał na jej zadzie. Na osobnym niewielkim wybiegu ze stajnią tymczasowo trzymano trzech synów Wielkiego Billy'ego. Mieli około dwóch lat i musiano ich oddzielić od stada, gdyż tata zaczął uważać synów za konkurencję. Były to bez wątpienia trzy najgłupsze i najbardziej irytujące zwierzaki, z jakimi mia- 163 łem do czynienia. Miały prawie metr osiemdziesiąt wysokości, a ich garby były jeszcze po młodzieńczemu miękkie i słabo wypełnione. Zachowały też skłonności do brykania i nie do końca pewnie stawiały nogi. Niewielki wybieg, na którym je umieszczono, wydeptały do gołej ziemi, aż zamienił się w pyliste klepisko. Zamiatanie go nie należało do przyjemności. Widząc nas nadchodzących, wielbłądy tłoczyły się przy bramie, przyglądając się nam rozanielonym wzrokiem. Ich cielska tworzyły tak zwarty mur, że nie można było rozewrzeć wrót. W końcu odpychane miotłami i łopatami zaczynały niejasno kojarzyć, że człowiek chce wejść i każe im się odsunąć. Odsuwały się więc i patrzyły ze spokojnym zainteresowaniem. Gdy je wyminąłeś, zaczynały iść za tobą, dmuchając ci w szyję namiętnie gorącym oddechem i depcząc po piętach. Bywało, że któryś się potknął, obalając cię na ziemię. Żadne prośby, groźby ani zaklęcia nie potrafiły sprawić, by zechciały grzecznie stanąć w jednym miejscu w czasie zamiatania padoku. Przeciwnie - snuły się za tobą przez cały czas i gdzie tylko zamachnąłeś się miotłą, tam już stał wielbłąd o głupkowato rozpromienionym pysku. Z ogromnym wysiłkiem, przy akompaniamencie wyzwisk, udawało się wreszcie odsunąć niechętne cielsko na bok i zacząć czyszczenie wybiegu. Ledwo zdołało się usunąć jednego wielbłąda, a już jego miejsce zajmował następny. Robota na tym wybiegu należała do wyjątkowo irytujących. Kiedy wreszcie udało się go pięknie oczyścić i zamieść, człowiek z ulgą zamykał bramę, pozostawiając za sobą stojące pośrodku wielbłądy, spoglądające tak tęsknie, jakby żegnały najdroższego przyjaciela. Potem natychmiast zgodnym, śmiesznym ruchem zadzierały wysoko ogony i produkowały trzy identyczne, parujące, ogromne kupy nawozu, zdobiąc tak pracowicie wysprzątany wybieg. 164 Zwierzęta te doskonale potrafiły przystosować się do nieprzyjaznego otoczenia. Lydekker pisze o nich tak: Wielbłądy baktriany żywią się głównie roślinami rosnącymi na salinach i jałowych stepach, którymi gardzą inne zwierzęta. Rozwinęły też osobliwą słabość do soli - piją swobodnie wodę z zasolonych źródeł i jezior, tak często występujących w ich środowisku. Zamiast nastawiać się na ściśle wegetariańską dietę, baktrian, jeśli wierzyć Przewal-skiemu, w razie głodu potrafi pożerać niemal wszystko, na co natrafi, nie wyłączając wojłokowych kocy, kości, skór zwierząt, mięsa i ryb. Nie widziałem co prawda, by Wielki Bili jadł coś innego niż owies, buraki pastewne czy siano, ale rzeczywiście uwielbiał bloki soli, które ustawialiśmy na wybiegu wielbłądów. Odłupywał wielkie kawały swymi żółtymi zębi-skami i chrupał je z trzaskiem, przypominającym salwę z muszkietu. Do moich ulubionych zwierząt w tym dziale należała para południowoamerykańskich tapirów, którym nadano oryginalne imiona Arthur i Ethel. Tapir wygląda mniej więcej jak skrzyżowanie słonia z koniem i odrobiną świni, żeby mieszanka wypadła lepiej. W sumie, poza krótką, giętką trąbą, bardzo przypomina rekonstrukcje prehistorycznych * koni. Nasze tapiry, łagodne i tłuściutkie, o małych, błyszczących oczkach, spacerowały sobie po wybiegu jak Twee-dledum i Tweedledee. Raz dziennie siadywaliśmy razem z Tomem nad wielkim stosem ziemniaków, marchewek, kalarepek i buraków pastewnych. Krajaliśmy je na małe kawałki i wsypywaliśmy do worka. Kiedy skończyliśmy, Tom wstawał powoli, zarzucał worek na plecy i człapał na obolałych nogach do wybiegu tapirów. Na jego widok wybuchały krzykiem radości. Był 165 to przedziwny, przeraźliwy dźwięk -jakby ktoś pocierał mokrym palcem nadmuchany balonik - pasujący raczej do jakiegoś ptaka niż do dużych, statecznych zwierząt. Niezmiennie bawił mnie widok starego Toma z czerwonym, długim nosem, kuśtykającego na swoich pałąkowatych nogach przez wybieg i podążających za nim krok w krok tapi-rów. O ile pan Cole wyglądem upodobnił się do swoich ukochanych wielbłądów, stary Tom wyjątkowo przypominał czerwononosego tapira. W ojczystych lasach Ameryki Południowej tapir ma tylko trzech wrogów: człowieka, wielkie węże i jaguara. Lydekker tak o tym pisze: [...] południowoamerykańscy myśliwi często na nie polują ze względu na mięso i skórę. Mięso jest podobno soczyste i wyborne, smakiem jak i wyglądem ma przypominać wołowinę. Skórę, bardzo grubą i mocną, tnie się na długie pasy, które po odpowiedniej obróbce i natłuszczeniu używane są do wyrobu uprzęży. Nie nadaje się natomiast na buty, bo wysychając, staje się bardzo twarda i sztywna, a gdy nasiąknie wodą, bardzo miękka i gąbczasta. Sierść, kopyta i pewne inne części są używane przez tubylców jako lekarstwa; czasami wieszają sobie kopyta na szyi jako amulet przeciwko czarom, a czasami w tymże samym celu mielą je na proszek i połykają. [...] Po człowieku największymi wrogami taptrów są duże koty -jaguar, polujący na ich południowoamerykańską odmianę, i. tygrys, prześladujący ich kuzynów na Malajach. Opowiadają, że kiedy amerykański tapir zostanie zaatakowany przez jaguara, pędzi w największy gąszcz w nadziei, że tam pozbędzie się prześladowcy, który nie zdoła utrzymać się na jego grzbiecie. Ponoć ta metoda jest całkiem skuteczna. U wielu zabitych tapirów natrafia się na ślady szponów jaguara na grzbietach i bokach. 166 Nasze tapiry miały łagodne usposobienie, jednak od czasu, kiedy przeczytałem, że w momentach silnego stresu mogą rzucić się na człowieka, przewrócić go i stratować ostrymi kopytami, a nawet wyszarpnąć kawałki ciała potężnymi zębami, zacząłem obchodzić się z nimi ostrożniej. Zrezygnowałem z serdecznego poklepywania ich na powitanie po zadach, co miałem zwyczaj robić zawsze, kiedy wchodzi- * łem na wybieg. Dział ten mógł się również poszczycić dużym stadem jaków. To całkiem miłe zwierzęta. Jak jest bardzo dziwnym członkiem rodziny pustorożców ze względu na wyjątkowo wysoki kłąb, ostro opadający ku ogonowi i wyjątkowo obfite spodnie uwłosienie. Przyglądając się jakowi, zobaczycie, że nogi, brzuch i dolna część jego ogona porośnięte są gęstym, długim, zwisającym w festonach futrem, podczas gdy sierść na bokach i grzbiecie jest względnie krótka. Prawdziwie dzi- 167 ki jak jest czarny albo ciemnoczekoladowy. Mieliśmy i takie w naszym stadzie, chociaż większość miała białe, kremowe i siwe łaty - znak długiego udomowienia. Czym jest wielbłąd dla pustyni, tym jak dla najwyższych gór świata. Te potężne zwierzęta mają raczej ograniczoną inteligencję, za to nieustępliwą zaciętość i wytrwałość godną zawodowych żołnierzy. Siła i determinacja pomagają im utrzymać się w najbardziej ekstremalnych warunkach, na takiej wysokości, na jakiej nie mogą już przetrwać żadne inne zwierzęta. Wydają się całkowicie odporne na zimno. W Tybecie wybierają częściowo zamarznięte błotniste źródła, aby się w nich tarzać. Na wybiegu w naszym zoo znajdował się spory staw. W zimie dwa razy dziennie łamało się na nim lód. Należało to do najbardziej niemiłych, choć niezbędnych porannych zadań - bowiem gdy lód stawał się za gruby, małe jaki wchodziły na niego, a za nimi podążały dorosłe sztuki. Ich połączony ciężar mógł sprawić, że lód by się złamał, a zwierzęta potopiły. Widząc nas wkraczających na wybieg, jaki biegły ku nam galopem przez zaśnieżoną łąkę, wyginając w biegu grzbiety, wywijając ogonami jak batami, a nawet, w przypływie humoru, wierzgając wysoko tylnymi nogami. Z nozdrzy wydobywały im się obłoki białej pary, a śnieg skrzypiał melodyjnie pod szerokimi kopytami. Nabijało się belę siana na widły, po czym szybkim, wprawnym ruchem zarzucało się ją sobie na plecy, jak zapaśnik swojego przeciwnika, a następnie szło się w stronę stawu, brnąc po kolana w śniegu. Natychmiast otaczała człowieka futrzasta, pachnąca mlekiem, niesłychanie przyjaźnie usposobiona czereda zwierząt. Co chwila któreś z nich usiłowało wyskubać dla siebie trochę siana z beli. Gdy się człowiek zagapił, łatwo mógł zostać przewrócony na plecy. Kładło się belę nad brzegiem stawu, rozcinało wiążące ją druty i rozrzucało siano wokół na śniegu. Wtedy potężne zwierzęta zaczynały je skubać z ogromnym apetytem. Tymczasem małe jaki nie opuszczały cię ani na chwilę, rozkosznie brykając wokół. Gdy tylko zaczynałeś kruszyć lód szpadlem, natychmiast zanurzały pyski i zaczynały łapczywie pić. Potem wchodziły dalej i tarzały się w płytkiej wodzie, aż resztki lodu trzaskały pod ich ciężkimi ciałami. Jeśli się nieopatrznie zagapiłeś, mogłeś zostać opryskany lodowatym prysznicem przez tuzin małych jaków, wychodzących na brzeg i otrząsających się gwałtownie. Co ciekawe, choć jaki były prawie tak wielkie, jak północnoamerykańskie bizony, i gdyby tylko chciały, mogły być równie groźne, zachowywały się zawsze łagodnie i pokojowo. Czułem się przy nich spokojnie i pozwalałem sobie na więcej poufałości niż z innymi dużymi kopytnymi zwierzętami z naszego zoo. Młode uwielbiały zabawy - kiedy więc śnieg był głęboki i miękki, chwytałem jaczątka za ogony. Zwierzak ruszał z kopyta i ciągnął mnie po śniegu, a ja cieszyłem się sanną. Gdy już miałem dosyć, puszczałem ogon, a jak stawał i odwracał się, patrząc na mnie z wyrzutem, nie rozumiejąc, czemu przerywam tak świetną zabawę. Po skończeniu roboty na wybiegu miało się ręce spierzch-nęte i sine od mrozu. Wówczas można było podejść do jednego z pasących się spokojnie starych jaków i zanurzyć dłonie w gęste futro, aż dotknęły boków, gorących jak piec. Generał Kinloch, opisując w roku tysiąc osiemsetnym jaki tybetańskie, zauważył: i [...] Jak zdaje się wiele wędrować. Latem widzi się krowy w stadach od dziesięciu do stu, tymczasem stare byki przez większość czasu są samotne albo trzymają się w grupkach po trzy czy cztery. Pasą się nocą i wczesnym rankiem, a na dzień wycofują się na strome i jałowe zbocza górskie, gdzie zalegają na cale godziny, nieraz w tym samym miejscu. Zwłaszcza stare byki lubią wybierać na odpoczynek miejsca, z których panować mogą nad wszystkim z góry, toteż 168 169 znajduje się ich ślady na szczytach stromych wzniesień, ponad granicą roślinności. Jak nie ma zbyt dobrego wzroku, ale za to bardzo wyczulony węch, i z tego powodu niełatwo jest go podejść. W wysokich dolinach Tybetu, pociętych mnóstwem żlebów i wąwozów, gdzie temperatura waha się bezustannie, a wiatry wieją coraz to z innych stron, mogą wystąpić zawirowania we wszystkich kierunkach kompasu -i wówczas nawet najstaranniej zaplanowane podchody nie zdadzą się na nic. Nadeszła zima ze wszystkimi jej niedogodnościami, co jeszcze pogorszyło fatalny nastrój, w jaki wpadłem po przeniesieniu się do hotelu dla pracowników. Komfort, jaki zapewniali mi Bailey'owie, sprawił, że mało kto był tak rozpieszczany jak ja wówczas. Ludzie ci ofiarowali mi ciepło i uczucie, które zastąpiły mi dom; traktowali mnie jak swojego ukochanego syna. Charlie nie dopuszczał, bym zamykał się w sobie, i zachęcał mnie do zwierzeń o rodzinie i krótkim jeszcze życiu. Często śmiał się, nie dowierzając, a potem z pogodną miną powtarzał sobie co celniej sze momenty opowieści. Pani Bailey natomiast podjęła się roli wymagającego, lecz życzliwego przewodnika, przeprowadzającego mnie bezpiecznie przez życiowe rafy. - W czym ci jeszcze mogę pomóc?... Czy buty masz czyste?... To ładna dziewczyna?... Tylko nie wracaj późno. Twoja mama by tego nie pochwalała... O, nie, jeśli chcesz się napić, w żadnym wypadku nie chodź do pubu, mój drogi. Przynieś sobie piwo tutaj i wypij w spokoju, ale nie więcej niż dwie butelki. Ach, te kochane upomnienia... - Kobieto, daj spokój, dlaczego chłopak nie miałby sobie wypić kufelka piwa? - Charlie, nie chodzi o ten kufelek, dobrze o tym wiesz. Co by jego matka powiedziała, gdyby zaczął tam chodzić? - Powiedziałaby, że ma ochotę na kufelek, i tyle. -Lepiej będzie, jeśli przyniesie sobie piwo tutaj. Tylko pamiętaj, kochanie, nie więcej niż dwie butelki, bo niedługo pora do łóżka. Teraz wszystko się skończyło i pozostała jedynie ponura rzeczywistość lodowatej, ohydnej nory. Kiedy jednak mroźna mgła zagarnęła świat jak wielka, drapieżna łapa, cieszyłem się widząc mętny odblask okien w oddali, bo w takie dni nawet znienawidzony hotel wydawał mi się przytulnym schronieniem. W holu było tylko o stopień cieplej niż na dworze. W słabym świetle widziałem rząd okryć, wiszących na wieszaku, i już wiedziałem, kto wrócił, a kto nie. Czasami zjawiałem się pierwszy. Hak, na którym wisiał nieprzemakalny płaszcz Joego i jego wyszmelcowana czapka, był jeszcze pusty. Brakowało też grubej, zrobionej z koca kurtki Freda oraz czegoś, w co ubierał się Roy, a co w lepszych czasach mogło być eleganckim płaszczem burberry. Trudno ocenić, czy dobrze było pojawić się na herbacie jako pierwszy. Miało się do wyboru dwie możliwości: zjawić się jako pierwszy i wdać się w idiotyczną rozmówkę z panią Austin, albo przeciwnie, spóźnić się i jeść wystygły posiłek, popijając letnią cieczą. Dlatego na ogół wybierałem to pierwsze, nawet za cenę niedogodności konwersacyjnych, które trzeba było znieść. . . . Kuchnia, w której pani Austin przygotowywała nasze posiłki, witała mnie falą gorąca. Po silnej woni poznawałem, że znów będzie ryba. Pogodzony z losem, siadałem przy stole. Pani Austin, osoba tak głucha, że nie słyszała jak wchodziłem, kroiła chleb i smarowała go masłem. Była to niska, krępa kobieta z dziwnie zniekształconą szczęką, co nadawało jej cockneyowskiej mowie ckliwy, przypominający mlaskanie ton. Oczy miała małe i ciemne, a wywracała nimi w sposób świadczący o wadzie wzroku. Włosy r 170 171 stanowiły jedyną w swoim rodzaju mieszaninę sterczących kępek i zwisających strąków. Nie czesała ich nigdy, chyba dlatego, że nie były na tyle długie i gęste, by dało się z nich stworzyć jakąkolwiek fryzurę. Skonstatowałem z rezygnacją, że lada moment zacznę je znajdować w swojej zupie. Czekałem przy stole, usiłując nie zwracać uwagi na sposób, w jaki nasza gospodyni szykuje jedzenie, a jednak, powodowany niezdrową fascynacją, nie mogłem się powstrzymać od podglądania. Pani Austin chwytała bochenek chleba leżący na stole, przyciskając go do brudnego fartucha, by odkroić kromkę. Następnie brała ją w jedną rękę, a trzymanym w drugiej nożem rozsmarowywała na niej masło. W czasie tej czynności zawsze zatłuściła sobie kciuk, oblizywała go więc hałaśliwie, po czym obślinioną ręką znów chwytała bochenek i cały proces zaczynał się od nowa. Następnie liczyła kromki i sięgała do kredensu po misę. Wtedy dopiero mnie zauważała i radosny uśmiech rozpromieniał jej twarz. - Po robocie? - zagadywała. Przytakiwałem, również się uśmiechając. - Po robocie? - upewniała się, przekrzywiając głowę, jakby chciała lepiej słyszeć. Tym razem już nie potwierdzałem. Pani Austin wycierała tacę kolorową kuchenną ścierką, wiszącą koło drzwi. Prawdopodobnie wiszący tu od wielu dni gałgan, w który wycierano ręce i naczynia, był kiedyś kolorowy. Gdy wreszcie stos kromek urósł w misie, gospodyni podchodziła do pieca, bezustannie zagadując do mnie. - Zaraz będzie herbata. Bo ja byłam w Luton... niedawno wróciłam, dosłownie pięć minut temu. - Naprawdę? - wykazywałem zdawkowe zainteresowanie, przyglądając się, jak zdejmuje pokrywkę z rondla, wypuszczając obłok pary o ciężkim rybim zapachu. Pochylała głowę nad bulgoczącym wnętrzem, badawczo wciągając powietrze. 172 - Ryba - stwierdzała odkrywczym tonem, zamykając garnek. - Lubisz rybę? Jako że przez ostatnie dwa albo trzy miesiące mieliśmy bez przerwy rybę na kolację, trudno mi było odpowiedzieć na to pytanie. Szczęk klamki u drzwi zapowiadał kolejnego domownika, co wreszcie odciągało moją uwagę od przygotowań kulinarnych. Przeważnie był to Joe. Stawał w drzwiach, a łagodny uśmiech rozjaśniał jego przystojną, szczupłą twarz, zaczerwienioną od mrozu. - Dobry wieczór, Joseph - witałem go. - Dobry wieczór - odpowiadał z całą powagą. Ciężkie buciory skrzypiały na deskach podłogi. Siadał ciężko przy stole i rozglądał się. - Chryste, znowu ryba - stwierdzał. - A cóż by innego? - mruczałem ponuro, zgarniając widelcem ostatnie kawałki z talerza. - Niedługo chyba wyrosną nam płetwy. Joe wydawał jeden ze swoich dychawicznych chichoci-ków. Pani Austin z uśmiechem stawiała przed nim swoje sztandarowe danie z łupacza. - Ryba - podkreślała z naciskiem. - Przecież widzę. - Wcześnie dzisiaj - terkotała dalej. - Dużo roboty? - Dużo - odkrzykiwał z rozbawieniem, a potem zwracając się ciszej do mnie dodawał: - Za cholerę nie dało się pracować, taki mróz. Przez kilka chwil przeżuwaliśmy w milczeniu. Joe kończył jeść i popijał dużym łykiem herbaty. - Gdzie nasz chłopak? - Roy? Jeszcze nie przyszedł. Fred też. - Fred tak tyra, że nie ma nawet czasu przyjść na swoją hierbatkę - śmiał się Joe, parodiując wymowę naszego gospodarza. 173 Pojawiał się Roy - bladolicy, cichy, nieśmiały młody człowiek, nie umiejący nawet podnieść głosu na tyle, by mogła go słyszeć pani Austin. Siadał i zerkał nerwowo na mnie i na Joego. W czasie posiłków musiał się czuć nieswojo, ponieważ nie mógł rozmawiać z gospodynią, a nie śmiał zagadać do Joego. Wreszcie zaczął odzywać się do mnie, jakby wyczuwając, że rozumiem jego zakłopotanie. - Oo! - wykrzykiwała pani Austin, która właśnie go zauważyła. - Ty już? Roy niemal niedostrzegalnie kiwał głową i wbijał wzrok w stół. Pani Austin po raz trzeci oznajmiała, że danie, które przygotowała, jest rybą. Roy, do którego nowina ta była adresowana, przyjmował ją całkowicie obojętnie. Siedzieliśmy w milczeniu, przerywanym smakowitym mlaskaniem pani Austin, pochłaniającej swój obiad. Wilgotna mgła kleiła się do szyb, zegar na serwantce monotonnie tykał, na ogniu pyrkotał cicho czajnik, a ponad tym wszystkim królowały regularne odgłosy żucia. To sztuczne szczęki naszej gospodyni zamieniały rybę w strawną papkę. Od czasu do czasu hałaśliwie siorbała herbatę. - Fred się spóźnia - zauważała. - Robi przy pompie. - Aha - mruczał Joe. - Pewnie dlatego nie ma tej cholernej wody. Roy chichotał nerwowo. Pani Austin uśmiechała się głupawo. - Znów sobie robią żarty, nie? - zagadywała do mnie z humorem. - Na to wygląda - ryczałem. Rumor w holu świadczył, że pojawił się wreszcie sam zarządca hotelu. Fred był ponurym, wiecznie przygarbionym osobnikiem o nieszczerym wyrazie pooranej bruzdami twarzy, co podkreślały jeszcze blisko osadzone oczy. W życiu nie spotkałem nikogo, kto byłby tak przekonany, że ma absolutną rację w każdej sprawie. Bez względu na to, czego 174 sprawy dotyczyły, Fred zawsze wiedział, co robić, i nie omieszkał ci tego powiedzieć. - Ehe - burczał, co miało służyć za przywitanie. - Dobry wieczór, Fred - odzywał się Joe ze złowieszczym błyskiem w oku. - Wziąłeś nadgodziny? - Nie. Te partacze pogubiły szruby. A jak mówiłem, żeby nie ruszali, to udawali, że nie syszą. Z długiego nosa Freda zawsze zwisała świeża kapka. Śledziłem zafascynowany, jak przy każdym ruchu, kiedy jadł, pochylony pilnie nad talerzem, kapka drży, bliska spadnięcia. - Upacz - oznajmiał odkrywczo, dłubiąc w rybie widelcem. - Ryba - poprawiała go natychmiast żona. - Lubisz rybkę, prawda? - Wiadoma rzecz - przytakiwał Fred. Ruchy miał uważne i tak powolne, że przywodziły na myśl gada. Wkładał sobie kęsy do ust i żuł je z obojętnością równie doskonałą, jaką można zobaczyć tylko u krowy. Przy każdym ruchu szczęk policzki wydymały mu się i falowały jak dwie poduchy. Posapywał przy tym ciężko przez nos. Joe odchylał się na oparcie krzesła i zapalał fajkę, posyłając kłęby gryzącego dymu ponad stół. Roy ciągle zmagał się ze swoim łupaczem, a pani Austin cichła na moment, ponieważ zgubiła myśl, kołaczącą się w jej tępawym mózgu. - Wychodzisz dzisiaj? - pytał mnie Fred. , ł -Nie. Z reguły odpowiadałem mu monosylabami, aby nie stwarzać punktu zaczepienia do głupich wynurzeń, jakie miał zawsze w odwodzie i tylko czekał, by zanudzić nimi towarzystwo. - To znaczy, że będziesz w domu, hę? Przytakiwałem. Logika Freda była prawidłowa, lecz wyłącznie elementarna. Lubił się upewnić co do niektórych spraw. 175 - A co, już nie kocha? - dopytywał się. - Kocha, ale woli męża. Nie swojego - dodawałem. Śmiali się wszyscy, nie wyłączając pani Austin, która, choć nie dosłyszała, udawała, że uczestniczy w ogólnej konwersacji. Teraz musiało nadejść nieuniknione. Kapka na nosie Freda ulegała wreszcie w nierównej walce prawu grawitacji i spadała prosto na porcję ryby, podnoszoną na widelcu. - No, dobra, ja wychodzę - mówił z naciskiem Joe. Wstawał i wychodził szybko, pogwizdując w holu, aż niosło się echo. Czułem, jak spojrzenie Freda zwraca się ku mnie i szybko szedłem za przykładem Joego, pragnąc uniknąć nie kończącego się podsumowania dnia pracy, jakiego zawsze o tej porze dokonywał. Już w holu słyszałem jeszcze, jak pani Austin pyta Roya, czy lubi rybę. Wszystko, co sktada się z ciała i ożywiającego je ducha, zwane jest żywą istotą - zwierzęciem - czy jego domeną będzie powietrze, jak ptactwa latającego, czy woda, jak ryb pływających, czy ziemia, jak człowieka i zwierząt dzikich czy oswojonych, co chodzą, biegają albo pełzają. Bartholomew (Berthelet), „Bartholomeus de Proprietatibus Rerum" Dozorca dziwadeł Przez dwa czy trzy szczęśliwe miesiące pełniłem funkcję, którą można by określić jako „dozorca dziwadeł". Powierzono mi bowiem wyłączny nadzór nad małą sekcją, gdzie dbałem o sześć par psów husky i dwie pary polarnych lisów. Niewiele miałem tam do roboty, więc posyłano mnie do różnych działów na zastępstwa. Dzięki temu mogłem odnowić znajomość ze zwierzętami, które poznałem wcześniej, jak na przykład tygrys Paul. Praktycznie każdego dnia byłem w nowym dziale, toteż na nudę raczej nie narzekałem. Nigdy przedtem nie miałem do czynienia z husky, dlatego pierwszego dnia traktowałem je z pewną nieufnością, gdyż były duże i silne. Wkrótce jednak odkryłem, że choć same gotowe są pozagryzać się na śmierć o byle kość, wszystkich członków ludzkiego rodu traktowały z aż przesadną sympa^ tią. Największym zwierzęciem w stadzie była suka imieniem Sąuash1. Nie zdawałem sobie sprawy, jak trafnie zostało dobrane, dopokąd nie wszedłem na jej wybieg. Sąuash wybiegła do mnie w lansadach, ziając radośnie i wywalając jęzor tak długi i czerwony, jak dywan dla VIP-ów, po czym rzuciła się na mnie, usiłując polizać mi twarz w dowód nieustającego uwielbienia dla ludzkiej rasy. 1 ang. to sąuash - zdławić, zdusić, rozgnieść, np. cytrynę 12. Zapiski ze zwierzyńca 177 Stojąc na tylnych łapach była prawie mojego wzrostu -więc kiedy to silne, kudłate cielsko skoczyło na mnie, opierając mi łapska na ramionach, zatoczyłem się na ogrodzenie. Sąuash w pełni potwierdziła, że zasługuje na swoje imię. Należało być niezwykle czujnym i zwinnym, by po powitaniu z nią nie wynieść kilku połamanych żeber. Kiedy już pierwszy szał uniesień minął, suka zaczęła się zachowywać odrobinę normalniej, ale bez przerwy krążyła koło mnie, wymachując ogonem i skomląc ze szczęścia. Ogon jej był tak twardy, że aż syknąłem, kiedy przypadkiem rąbnął mnie w goleń. Sądzę, że po dłuższym przebywaniu ze Sąuash człowiek stałby się całkiem nieźle wytrenowanym zapaśnikiem. A przy tym wszystkim była naprawdę pięknym i uroczym stworzeniem. Tak zresztą, jak wszystkie bardzo efektowne psy ze stada, które dały się lubić. Jednak tylko cudowna Sąuash miała prawdziwą osobowość. 178 Po przejęciu opieki nad husky dowiedziałem się od Phila, że Sąuash była kryta i niedługo powinna mieć małe, powinienem więc szczególnie o nią dbać i dawać jej najlepsze kąski. Przypomniałem sobie doświadczenia z działu lwów, i tak jak wtedy zacząłem podbierać jajka, znoszone przez kury okolicznych farmerów w żywopłotach. Codzienna kontrola suki, która miała na celu określenie, ile jeszcze czasu zostało do porodu, stanowiła nad wyraz ciężkie zadanie, wystarczyło bowiem, abym wykonał najmniejszy ruch w stronę Sąuash, a natychmiast wpadała w niepohamowany szał radości. Ponadto, żeby sprawdzić, czy jej sutki nabrzmiewają mlekiem, należało najpierw stoczyć rundę zapasów, a potem dopiero doszukać się ich w gęstym i długim futrze. Wreszcie jednak powiększyły się wyraźnie i pewnego ranka suka przywitała mnie nie tak wylewnie jak zwykle. Krótko polizała mnie na „dzień dobry", a potem zniknęła w budzie, skąd dobiegły mnie popiskiwania. Suka usiadła przed wejściem z tak zadowolonym wyrazem pyska, że niezwłocznie zajrzałem do środka. Zobaczyłem tam sześć tłustych szczeniaków, cztery popielate, a dwa jasnokremowe jak matka, pełzających po podściółce z siana i obijających się o siebie jak grupka pijaków przed pubem. Były to ładne, zdrowe, tłuste szczeniaki o lśniących futerkach i krótkich, obłych głowach, przywodzących na myśl jakiś dziwny typ wydry. ' Nie był to pierwszy miot Sąuash, choć można by tak sądzić, widząc pełen dumy wyraz jej pyska. Widząc mnie wchodzącego na wybieg, podbiegała i lizała mnie na dzień dobry, a potem wracała do budy, chwytała jedno ze szczeniąt i przynosiła mi je. Zwykle kucałem, suka składała mi pieska na podołku, a potem stała obok, ziając radośnie i wymachując ogonem, podczas gdy ja pieściłem puchatą, popiskującą kulkę. Po chwili delikatnie zabierała swoje dziecko, trzymając je w pysku za skórę na karku, odnosiła 179 I do boksu i pojawiała się z następnym. Ta procedura powtarzała się za każdym razem, dopóki nie popieściłem każdego szczeniaka. Dopiero wtedy w pełni usatysfakcjonowana Sąuash pozwalała mi przystąpić do pracy. Trudno nawet powiedzieć, jaki procent rasy ludzkiej nie mógłby się obyć bez tych nieprawdopodobnie wytrzymałych i spolegliwych członków psiej rodziny. To przecież husky pomogły człowiekowi przetrwać ciężką próbę, jaką było życie na dalekiej Północy. Niejaki doktor Guillemard tak opisywał w początkach dziewiętnastego wieku husky, jakie widział na Kamczatce: Większość psów jest biała, z czarnymi łbami, choć zdarzają się ciemnobrązowe. Dzięki wydłużonemu pyskowi i ostrym uszom wyglądem swoim przywodzą na myśl wilki. Jedynym jadłem, jakim karmione są przez swoich panów, jest suszony łosoś, ale latem dożywiają się, polując na dziką zwierzynę. Nie gardzą też jajami i ptakami. Zwykle dobiera się do zaprzęgów drużyny po osiem albo dziesięć psów, ale kiedy sanie mają duży ładunek albo warunki są ciężkie, liczba ta może się nawet podwoić. Po twardym, wyjeżdżonym śniegu zaprzęg husky jest w stanie pociągnąć przeciętnie ciężar stu pięćdziesięciu kilogramów na odległość do sześćdziesięciu kilometrów. Przy nie załadowanych saniach z jednym pasażerem dosyć długo mogą utrzymać tempo dziesięciu kilometrów na godzinę. W drodze wydziela im się do jedzenia dwa razy po jednej trzeciej porcji ryby i półtorej porcji na noc. Zamiast pić, psy łykają kilka garści śniegu. [...] Każdy ma swoje imię, na które reaguje, gdy biegnie w zaprzęgu, podobnie jak owe woły z Przylądka Dobrej Nadziei, na które woźnica nie potrzebuje używać bata. Jeśli ko-niecznajest chłosta, poganiacz traktuje winowajcę batem albo ciska w nieszczęsne stworzenie pierwszy kamień, jaki nawinie mu się pod rękę. Jest wiele sposobów poskramiania 180 tych zwierząt - ale przede wszystkim należy psy rozdzielić, husky bowiem, jeśli tylko nie biegną w zaprzęgu, żrą się przy każdej okazji. Jedną z metod jest zrobienie dużego trójnogu z tyczek i uwiązanie pod nim psa. W wielu miejscowościach, gdzie przebywało naraz wiele psów zaprzęgowych, owe trójnogi widziało się wszędzie. Moje husky odznaczały się nieprawdopodobną siłą i niestraszna była im nawet najgorsza pogoda. Swoich drewnianych bud używały jedynie gdy miały małe, a i wtedy wolały wykopać sobie jamę w śniegu i w niej sypiać. Miały też niczym nie skrępowane gusty, jeśli chodzi o pożywienie; pod tym względem biły na głowę nawet strusia. Pewnego dnia jeden z nich zjadł chusteczkę do nosa, pożeranie zaś biletów autobusowych czy kartonowych opakowań lodów, które kochająca zwierzęta publiczność angielska wpychała przez pręty ogrodzenia, traktując to jako świetną zabawę, należało do codzienności. Pewnego dnia, kiedy zamiatałem wybieg, wypadł mi z kieszeni portfel, na szczęście pusty - i natychmiast zniknął w gardzieli jednego z młodych husky. Pies pożarł go z ogromnym apetytem, i co ciekawe, nie miał potem żadnej niestrawności. Dlatego nie dziwiłem się temu, co wyczytałem u doktora Guillemarda na temat hartu ducha tych psów: Nikt nie dba, by husky miał schronienie przed okrutnym arktycznym klimatem i to biedne zwierzę poza dniami pracy musi żyć „na własną łapę". Jednak długoletnie doświadczenie i instynkt, odziedziczony po przodkach, doją mu wiedzę i umiejętność przetrwania wytrawnego trapera. Podróżnik, który po nocy szuka drogi w plątaninie ścieżek osady, łatwo może wpaść do wielkich nor, które na podobiensto królików te psy ryją w śniegu, by skryć się przed tnącym, lodowatym wiatrem. Ich jutro jest niemal tak obfite, jak niedźwiedzie. {...] 181 Husky, wspaniale pracujący, bystry i wytrwały, bywajedno-cześnie nieznośnie krnąbrny. Trudno wymusić na nim posłuch, bo obojętne mu są razy i kopniaki, szczodrze wymierzane przez pana. Z wyjątkiem osad, gdzie latem w pobliskiej tundrze zalega śnieg i możliwa jest sanna, psy mają w tym okresie długi odpoczynek. Wałęsają się wówczas do woli po okolicy, czasem wracając na noc do swoich leży, a czasem znikając na całe dnie. Pies ten, będąc dobrym myśliwym i rybakiem, potrafi się wyżywić polując na zwierzynę, łapiąc łososie, zdarza się też, choć rzadko, że wybiera wolność i nie wraca na służbę u ludzi. Mieszkańcy Północy muszą jednak płacić wysoką cenę za jego usługi. Z powodu żarłoczności i dzikości psów husky nie mogą oni trzymać żadnych mniejszych domowych zwierząt i dlatego Kamczatka jest jednym z niewielu miejsc w świecie, gdzie nieznany jest drób. Oprócz wallabi i pawi, które mogły swobodnie spacerować po całym terenie zoo, przywilejem tym cieszyły się również miniaturowe jelenie mundżaki i chińskie sarny wodne. Te ostatnie były wielkości airedale terriera. Wydawało się oczywiste, że na ogromnym wspólnym wybiegu, gdzie trawa została dokładnie wyskubana przez tabuny różnych antylop i jeleni, tak małe zwierzę będzie również widoczne. Nic bardziej błędnego - chińska sarna wodna potrafi zaleć w trawie nie wyższej niż dziesięć centymetrów i stać się do tego stopnia niewidoczna, że trzeba niemalże na nią nadepnąć, by ją zauważyć. Jej sierść ma matowy, żółtobrązowy odcień, a włosy są dosyć szorstkie. Oglądając taki włos z bliska, widać, że jest lekko spłaszczony i podzielony na segmenty, jak miniaturowy kawałek bambusa. Ta dziwna sarna nie ma rogów. Zamiast nich samcom wyrastają iście psie kły, wydłużone jak u wampira, których używają jako oręża w walkach o samice i prawdopodobnie jako narzędzia do wygrzebywania spod śniegu bulw i korzonków. 182 Pewnego ranka rozeszła się wieść, że jeden z koziołków, owładnięty pasją przygody, zdołał się wymknąć przez okalające zoo ogrodzenie i znalazł się na pastwisku pobliskiej farmy, urządzonym jako wybieg dla kurczaków. Phil Bates, Billy i ja nie mieliśmy chwilowo zajęć, więc wyruszyliśmy, by pojmać zbiega i przyprowadzić go z powrotem. Małą zieloną furgonetką wyładowaną linami i sieciami zajechaliśmy na pole o powierzchni około ćwierć akra i kształcie trójkąta równoramiennego. Pośrodku stał nasz zbieg, otoczony stadkiem podekscytowanych i ogromnie zainteresowanych kurczaków. Wyglądał jakby właśnie zamierzał wygłosić do nich wykład o urokach podróżowania. Gdy zobaczył nas wchodzących na wybieg, dosłownie zmartwiał z przerażenia i z pewnością stracił wątek. Teraz zachowywał się jak polityk na spotkaniu przedwyborczym, który w trakcie przemówienia dostrzega, że opozycja podesłała mu bojówkę, gotową do rozróby. Rozpostarliśmy specjalne sieci, żeby zawęzić obszar, na którym będziemy go łapać. Chiński koziołek patrzył na nas ze strachem przeradzającym się w panikę. Dwóch z nas miało naganiać zwierzaka w sieci, a trzeci - skoczyć i unieruchomić go, gdy się już w nie złapie. Plan jednak zawiódł u podstaw, ponieważ uparty kozioł wcale nie miał zamiaru wpadać w sieci. Goniony przez nas krągył i kluczył tak zręcznie, że zawsze udawało mu się odbiec od sieci. Po błyskawicznej naradzie postanowiliśmy więc posłużyć się metodą stosowaną przez rugbistów. Kurczaki, stanowiące dotąd głęboko przejętą, lecz zdyscyplinowaną grupkę widzów, tym razem nie wytrzymały nerwowo. Widząc, jak pierwszy z nas z łomotem ląduje na trawie, usiłując gwałtownym rzutem ciała dopaść zwierzaka, karne szeregi złamały się. Po chwili powietrze wypełniły okrzyki bólu, wydawane przez potłuczonych myśliwych, którzy stale chybiali sar- 183 niego ogona, przeraźliwe piski drobiu i chmary fruwającego pierza. Tymczasem chiński koziołek wpadł w panikę tak wielką, że rzucił się w stronę wysokiego ogrodzenia, zamierzając przesadzić je rozpaczliwym skokiem. Górny drut znajdował się jednak zbyt wysoko i w rezultacie nieszczęsny zwierzak zahaczył o niego wystającymi kłami i zawisł na nim, wierzgając rozpaczliwie. Wszyscy trzej skoczyliśmy w jego stronę, ale w ostatniej chwili desperackim wysiłkiem mięśni zdołał się odhaczyć. Kiedy tylko opadł na trawę, odwrócił się błyskawicznie i przedarł przez nasze szeregi tuż obok mnie. Skupiłem się na jego tylnej nodze i wyciągając ręce, rzuciłem się za nim w najczystszym stylu gwiazdy rugby (tak przynajmniej wtedy uważałem). Udało mi się złapać nogę i zacisnąć na niej żelazny chwyt, ale przez kilka długich sekund musiałem ciężko walczyć o jego utrzymanie. Wraz z miotającym się zwierzęciem turlaliśmy się po łące, która nagle okazała się pełna ostów i pokrzyw. Kozioł wierzgnął dziko wolną nogą, a ostre jak brzytwa kopyto rozorało mi przedramię od nadgarstka do łokcia. Pomimo to nie zwolniłem chwytu i walczyliśmy dalej. Tym razem podstępna bestia znienacka odwróciła głowę i cięła mnie kłami po wierzchu dłoni. Był to jednak ostatni gest obronny. Nagle zwierzę przestało walczyć i zaczęło wydawać mrożące krew w żyłach, przeraźliwe krzyki. Ktoś nie wtajemniczony mógłby przypu-szać, że przypiekam je rozpalonym żelazem. Ja tymczasem poczułem się tak nieswojo, że natychmiast zwolniłem chwyt w przeświadczeniu, że zrobiłem mu krzywdę. Ale kiedy ostrożnie wkładaliśmy kozła do worka, Phil wyjaśnił mi, że w taki właśnie sposób przyjmują wyroki losu chińskie sarny wodne. Rozdzierające wrzaski nie cichły przez cały czas, kiedy składaliśmy sieci, ani też kiedy załadowaliśmy kozła w wor- 184 ku na furgonetkę. Łudziłem się, że jazda wpłynie na zwierzę uspokajająco, ale skądże. Jechaliśmy przez całe zoo przy akompaniamencie nieustannego wrzasku. Zwiedzający przystawali i z pobladłą twarzą odprowadzali wzrokiem nasz wóz, jak gdyby prowadził go kierowca bez głowy. Jakiś krzepki, starszy jegomość o postawie byłego wojskowego zastąpił nam drogę i zaczął groźnie pytać, czy mamy uprawnienia do wiwisekcji. Tymczasem piekielny zwierzak darł się non stop. Zarzynanie świń jest słodką muzyką w porównaniu z tym straszliwym wrzaskiem, jaki potrafi wydać z siebie to niepozorne zwierzę. Ucichł dopiero, gdy wnieśliśmy go na wybieg i wypuściliśmy z worka. Kilkoma susami oddalił się, zapadł w trawę i zniknął nam z oczu. Pewnego dnia zauważyłem, że jeden z moich lisów ma czyrak u nasady ogona. Poszedłem do Phila zasięgnąć rady. Dał mi maść od kapitana Beale'a, którą miałem wcierać raz dziennie w chore miejsce. Było to żmudne zajęcie i nerwowy lis bardzo go nie lubił, jako że musiał być w tym celu 185 schwytany. Łapałem go w coś, co przypominało dużą siatkę na motyle i składało się z grubej rybackiej sieci oraz ciężkiego metalowego pierścienia na drągu, prowizorycznie owiniętego workiem. Samą czynność chwytania można uznać za prostą, jeśli oczywiście znało się lisie nawyki. Po wypłoszeniu lisa z budy zamykało się za nim drzwiczki, a on zaczynał biegać w kółko szybkim kłusem po obwodzie klatki. Wystarczyło wtedy odpowiednio szybko podstawić mu pod nos siatkę, a wpadał w nią sam. Należało tylko uważać, by metalowy pierścień, co prawda owinięty w materiał, nie zrobił mu krzywdy. Czwartego dnia widać już było wyraźnie, że leczenie daje wyniki. Stałem przy klatce lisa i właśnie ustawiałem sieć, kiedy nadjechał na rowerze Billy. Nie zauważyłem go i w chwili, kiedy opuszczałem pierścień przed biegnącym lisem, tuż nad moją głową rozległ sie przeraźliwy okrzyk „Juu-huu!" Drgnąłem przestraszony i uniosłem sieć zbyt wysoko. Metalowy pierścień znalazł się pomiędzy przednimi łapami zwierzęcia. Rozległ się paskudny trzask, jakby ktoś złamał suchy patyk i prawa noga lisa zwisła bezwładnie. - Ty cholerny idioto! - krzyknąłem do Billa. - Zobacz, co się stało przez twoje głupie pomysły. - O, rany, przepraszam - kajał się patrząc na lisa, który puścił się kłusem wokół klatki z tą samą szybkością, lecz na trzech nogach. - Nie widziałem, co robisz. - Phil ma dzisiaj wolne i musiałem go zastąpić. Nie mogłem przecież tak tego zostawić. - Zabierzmy go do taty - zaproponował z ożywieniem Billy. - Tata będzie wiedział, jak mu pomóc. Phil by tak zrobił. Nagle przypomniałem sobie, że kapitan jest wykwalifikowanym chirurgiem weterynaryjnym. Przynajmniej raz Bili wymyślił coś mądrego. - Gdzie jest twój ojciec? - zapytałem. - W biurze. Jest w biurze i pracuje. Mówi, że lepiej mu 186 się pracuje w soboty, kiedy nie ma sekretarek i innych rzeczy, które mu przeszkadzają. - Dobrze - powiedziałem. - W takim razie przeszkodzimy mu. Złapałem lisa i ostrożnie wyciągnąłem z siatki. Kłapał zębami i warczał. Srebrny lis, choć niewielki, jest w stanie dać popis furii, której nie powstydziłby się tygrys bengalski. Zbadałem pobieżnie łapę i stwierdziłem z zadowoleniem, że - o ile można tak powiedzieć - jest to piękne złamanie bez komplikacji i odłamków, czyste, tak jak gdyby ktoś przełamał suchą gałązkę. Oczywiście nie łudziłem się, iż lis będzie podzielał mój entuzjazm, ale ucieszyłem się, że ma szansę na szybkie wyzdrowienie. Kiedy dotarliśmy do budynku administracyjnego, pani Beale powiedziała nam, że kapitan skończył już urzędowanie i teraz bierze kąpiel. Gotów byłem czekać, aż skończy ablucje, ale pani Beale i Billy uświadomili mi, ile czasu mogą jeszcze potrwać, i stwierdzili, że ze względów humanitarnych należy zaraz wywołać kapitana z wanny. Billy zapukał do drzwi łazienki. - Daj mi spokój! - wraz z rykiem kapitana rozległy się potężne pluski, jakby kilkanaście spłoszonych hipopotamów usiłowało jednocześnie wyskoczyć z ogrodowego basenu. - Daj mi spokój! Nie słyszysz, że się kąpię? - Pospiesz się! - odkrzyknął Billy. - Mamy. tu lisa ze złamaną łapą. Nastąpiła chwila ciszy, w której słychać było kapanie kropel. - Co powiedziałeś? - padło zza drzwi podejrzliwe pytanie. - Lis ze złamaną nogą - powtórzył Billy. - Nie dadzą człowiekowi spokoju! - rozsierdził się Beałe. No, dobra... zanieście go do biura. Zaraz tam będę. Zrobiliśmy, jak nam przykazał, i czekaliśmy. Głos kapitana słyszeliśmy wyraźnie. 187 - Gladys! Gladys! Gdzie są moje pantofle?... Już dobrze, widzę, że są tutaj... Przynieśli lisa ze złamaną łapą. Przygotuj ten nowy bandaż... Żartujesz, a skąd mam wiedzieć, gdzie on jest? No to poszukaj, musi gdzieś być. Aha, Gladys, gdzie moje kalesony? Wreszcie, zaróżowiony od kąpieli, pojawił się w biurze. Za nim kroczyła pani Beale, niosąc sporą metalową puszkę. - A, to ty, Durrell - zahuczał. - Lis, hę? No, zerknijmy. Lis, który zdążył już pogodzić się z losem i leżał spokojnie w moich ramionach, przeraził się potężnej postaci nachylającego się nad nim kapitana i jego dudniącego głosu. Wyszczerzył zęby i wydał długie, gardłowe, ostrzegawcze warknięcie. Kapitan natychmiast odstąpił krok do tyłu. - Trzymaj go - sarknął do mnie. - Chwyć go porządnie za szyję. - Trzymam go cały czas, kapitanie - stwierdziłem. Trzymałem biedne zwierzę tak, że omal nie ukręciłem mu głowy. Drugą rękę delikatnie podłożyłem pod uszkodzoną łapę i podniosłem ją wyżej, by kapitan mógł ocenić jej stan. - Taak - mruknął, poprawiając szkła na nosie. - Ładne, czyste złamanko. To już coś. Trzeba się brać do roboty. Bil-ly, przynieś mi nożyczki. - A gdzie one są? - zapytał bezradnie chłopak. - A jak myślisz, do cholery? - zniecierpliwił się jego ojciec. - No, rusz wreszcie głową! Chyba w koszyku na szycie matki, nie? Billy niezwłocznie wyruszył na poszukiwanie nożyczek. - I powiedz Laurze, że jej potrzebujemy - zawołał za nim kapitan. - Potrzebujemy każdego, kto się nawinie. Popatrzyłem na drobne stworzenie, które trzymałem w ramionach, i zacząłem się zastanawiać, jak zachowywałby się kapitan, gdyby to było coś większego - na przykład tygrys czy żyrafa. 188 - Laura odrabia lekcje - wtrąciła pani Beale. - Czy my ci nie wystarczymy, kochanie? - Nie - uciął kapitan, zabierając jej z rąk puszkę. - 1 <> nowa rzecz. Potrzebuję pomocy. - Przecież pomagam ci, kochanie. - Potrzebuję wszelkiej pomocy - powiedział z irytacją. Wrócił Billy z nożyczkami i z siostrą. -A teraz uważajcie - oznajmił z powagą kapitan, wsu wając kciuki pod szelki. - Najpierw musimy wystrzyc mu włosy na łapie, rozumiecie? - Dlaczego? - Billy jak zwykle nie rozumiał. - Bo cholerny plaster nie utrzyma się na sierści - wyją śnił podniesionym tonem ojciec, zdegustowany jego tępotą. - Tylko nie krzycz, Williamie, bo wystraszysz liska -ostrzegła pani Beale. - Skoro zamierzacie się kłócić, to może wrócę i dokończę lekcje - zaproponowała Laura. - Zostań tu - rozkazał Beale. - Jesteś niezbędnym ogniwem w tym łańcuchu. - Tak, tatusiu. - Durrell - zwrócił się do mnie kapitan - mam tu nową rzecz, bandaż gipsowy, widzisz? To mówiąc, uderzył dłonią w puszkę. Wieko podskoczyło, wypuszczając biały obłok gipsowego pyłu. - Naprawdę, proszę pana? - dałem wyraz zainteresowaniu. - Tak - potwierdził, znów zakładając kciuki za szelki. -Dawniej trzeba było zakłożyć łupki, obandażować je i dopiero nakładać gips. Kłopot i dużo zachodu. Wiedziałem coś o tym, gdyż posługiwałem się tą metodą lecząc ptaki ze złamanymi nóżkami bądź skrzydłami, ale wolałem się nie mądrzyć. Zresztą sposób, jaki miał mi pokazać kapitan, był nowatorski, szybki i skuteczny, i należało to docenić. W końcu przecież przybyłem do Whipsnade, żeby zdobywać wiedzę. 189 I - No więc, wypróbujmy tę nowoczesną metodę - powiedział Beale, zacierając ręce. Podniósł puszkę do oczu, poprawił okulary i zaczął czytać intrukcję. -Mmmm... ehmm...aha... - mruczał do siebie. - Okay, wszystko jasne. Ciepła woda, Gladys. A ty, Billy, zacznij wystrzygać mu sierść na nodze. - Mogę wrócić do lekcji? - dopytywała się błagalnie Laura. - Nie! - warknął kapitan. - Ty... twoim zadaniem będzie zmiatanie włosów z podłogi. No wiesz, ze wględów higienicznych. Teraz już każdy miał przydzielone zadanie bojowe. Pani Beale rozpalała pod kuchnią, by nagrzać wody, Billy i ja żmudnie doskonaliliśmy się w sztuce strzyżenia - czego lis wyraźnie nie doceniał - a Laura skrzętnie zamiatała podłogę. Kapitan, widząc, że front jest przygotowany, z przejętą miną otworzył puszkę i wyciągnął z niej pierwsze kilkanaście centymetrów bandaża, mocno nasyconego gipsem. Oglądając go, zaintrygowany zaczął chodzić tam i z powrotem. W rezultacie cały zwój bandaża wypadł na ziemię, rozsiewając chmurę białego pyłu. Biuro wyglądało, jak gdyby zasypał je śnieg, a my zaczęliśmy kaszleć. Pojawiła się pani Beale z rondlem ciepłej wody. -Dobra - stwierdził kapitan, gotów do akcji. - Billy, Laura i Gladys, trzymajcie bandaż. Owiany chmurą gipsowego pyłu odwinął dobre kilka metrów bandaża i wręczył je rodzinie. -Rozprostujcie go i trzymajcie - rozkazał. - Gladys, przecież mówię, rozprostuj!... dobrze... gotowy, Durrell? - Tak, proszę pana. - Trzymasz go mocno? Żeby się nam nie wyrwał w decydującym momencie. W takim razie zaczynamy. - Zaczął polewać z rondla bandaż na całej długości. - Widzisz, jak to działa, Durrell? - pytał, wymachując mi przed nosem mo- 190 krym końcem. - Już nie trzeba łupków, widzisz? Bandaż działa jak łupki. To mówiąc, nawinął sobie na palec kilka zwojów nasyconej mokrym gipsem gazy. - Już nie trzeba się męczyć tak jak dawniej, widzisz? -pokazywał mi palec ze wszystkich stron. Jego biurko i podłoga gabinetu wyglądały już jak nie przejeźdżony stok narciarski, ale nie śmiałem tego komentować. Tymczasem sprawy zaczęły się komplikować. Kapitan musiał źle odczytać instrukcję, gdyż gips zaczął mu nagle zastygać na palcu z zadziwiającą szybkością i już po chwili zamienił się w twardą skorupę. - A niech to szlag trafi! - zaklął płynnie kapitan. - Williamie! - Gdzie są nożyczki? Cholera jasna, kto wziął nożyczki? Nożyczki znalazły się natychmiast i z ich pomocą kapitan uwolnił się od gipsowych okowów. Zanim gips zastygł do reszty, zdążył jednak opryskać sobie okulary. - A teraz, Durrell - rozkazał, łypiąc na lisa jak sowa -podstaw mi jego łapę. Ostrożnie ująłem łapę i podsunąłem kapitanowi, który zaczął owijać złamane miejsce bandażem, polewanym nadal obficie wodą. W rezultacie Beale, lis i ja zaczęliśmy wyglą-5 dać jak stworzenia wodne. - Więcej bandaża! - polecił niecierpliwie, nie odrywając się od roboty. Tymczasem zaszły dalsze komplikacje. Trzymane przez panią Beale, Laurę i Billy'ego długie pasmo gazy, nie podlewane wodą zastygło, uwięziwszy ich jak w dybach. - Jesteście cholernie beznadziejni - pomstował kapitan, uwalniając rodzinę. - Mieliście mi pomagać, i co? Szybko, odwińcie więcej bandaża. 191 Billy tak gorliwie pragnął naprawić swój błąd, że zrzucił puszkę na podłogę. Potoczyła się po gabinecie, ciągnąc za sobą zwoje bandaża. Miejsce zaczęło wyglądać jak polowy punkt opatrunkowy na pierwszej linii najostrzejszej z napoleońskich batalii. Gipsowy pył i gaza okrywały wszystko i wszystkich. - Jesteście beznadziejni! - ryknął kapitan. - Cholernie beznadziejni, wszyscy! Popatrzcie tylko na siebie... na bandaże. Jesteście bandą... bandą matołów! Dopiero po dłuższej chwili pani Beale udało się go uspokoić. W tym czasie Laura i Billy odwinęli jeszcze trochę bandaża. Zmoczyli go i kapitan, z twarzą ciągle jeszcze czerwoną ze złości, owinął do końca lisią łapę. 192 - No, powinno być dobrze - oświadczył, odstępując do tyłu. Muszę przyznać, że widziałem w życiu bardziej profesjonalne opatrunki, ale kapitan sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego z siebie. Patrzył na nas rozpromieniony przez zapaćkane gipsem okulary. Łysą głowę okrywała warstwa białego pudru, kawałki bandaża zastygły mu na ubraniu, a jeden z nich owinął się jak wąż wokół pantofla. - No i co teraz powiesz, Durrell? - zahuczał z satysfakcją. - Te nowoczesne pomysły nieprawdopodobnie ułatwiają robotę, nie? - Tak, proszę pana - przytaknąłem. 13. Zapiski ze zwierzyńca Niektóre zwierzęta stworzone zostały dla uciechy ludzi, jako to małpy duże i matę oraz papugi; niektóre zaś po to, by poddać ich próbie, jako że człowiek powinien znać swoją niemoc i potęgę boską. I tak powstały muchy i pchły, a również tygrysy i niedźwiedzie, aby człowiek przez pierwsze poznał swoją niemoc, a przez drugie poznał, co to lęk. A są i takie, które przydano mu do pomocy i dla ulgi w wielu cierpieniach - tak jak żmiję, której jad może być leczniczy. Bartholomew (Berthelet), „Bartholomeus de Proprietatibus Rerum" Zapiski ze zwierzyńca Po z górą rocznym pobycie w Whipsnade postanowiłem odejść. Decyzja ta długo we mnie dojrzewała, więc miałem czas ją rozważyć. Nie porzuciłem marzeń o łowieniu zwierząt i założeniu własnego ogrodu zoologicznego ale wiedziałem, że pozostając w Whipsnade nie zrealizuję tych ambicji. Mógłbym długo jeszcze być opiekunem zwierząt, ale miałem inne plany. W wieku dwudziestu jeden lat - a data ta właśnie się zbliżała - miałem otrzymać trzy tysiące funtów. Nie była to zawrotna suma, lecz w tamtych czasach dało się zdziałać z jej pomocą znacznie więcej niż dzisiaj. Dlatego każdego wieczoru siadywałem w moim ponurym i zimnym jak klasztorna cela pokoju, pisząc starannie skomponowane listy do wszystkich znanych mi ze słyszenia kolekcjonerów zwierząt. Podkreślałem w tych listach swoje doświadczenie i zapał dla sprawy, a następnie proponowałem, że jeśli dostąpię zaszczytu udziału w ekspedycji, pokryję koszty własnego utrzymania, a w dodatku będę pracował za darmo. Moją ofertę oceniano jako interesującą, ale odpowiedzi - choć utrzymane w uprzejmym tonie - były odmowne. Ponieważ nie miałem żadnych doświadczeń w łowieniu zwierząt, nie chciano mnie zakwalifikować do udziału w wyprawie. Dodawano jednak, 194 że gdybym zyskał doświadczenie, moja oferta bardzo chętnie zostanie ponownie rozpatrzona. W ten sposób tworzyło się błędne koło, ponieważ jedynie wyjazd z ekspedycją mógł mi dać niezbędne doświadczenie, lecz był niemożliwy właśnie ze względu na brak tegoż doświadczenia. W tym trudnym okresie, bliski całkowitego zwątpienia, wpadłem nagle na znakomity pomysł. Gdybym przeznaczył część pieniędzy na zorganizowanie własnej ekspedycji, mógłbym uczciwie powiedzieć tym słynnym ludziom, iż mam niezbędne doświadczenie. Wówczas nie tylko zabraliby mnie na wyprawę, ale także zapłacili za pracę. Perspektywy rysowały się oszałamiająco. Moja decyzja o odejściu została przyjęta z niedowierzaniem. Phil Bates próbował wyperswadować mi ją, podobnie zresztą jak kapitan Beale. - Marnie na tym wyjdziesz, Durrell, jeśli odejdziesz od nas - zawyrokował kapitan naburmuszonym tonem podczas ostatniej z serii niezapomnianych kolacji z curry, na których bywałem co tydzień. - Powinieneś zostać... z czasem dostałbyś własny dział... i kto wie... - To bardzo miło z pana strony, ale od dawna chciałem zostać łowcą zwierząt. - Na tym nie zrobisz majątku - orzekł kapitan z ubolewaniem. - Dołożysz jeszcze do tego interesu, wspomnisz moje słowa. > - Williamie, nie zniechęcaj chłopaka - wtrąciła się pani Beale. - Jestem pewna, że mu się uda. - Głupoty gadasz! - obruszył się. - Nikt nigdy na czymś takim nie zarobił. - Jak to, a Hagenbeck, proszę pana? - Ach, dawne, dobre czasy - rozmarzył się kapitan. -Wtedy, to były prawdziwe pieniądze... złote suwereny... było w co wbić ząb. Nie tak jak ten dzisiejszy papier klozetowy, którym nam płacą. 195 - Williamie! - Ależ to prawda - zaperzył się. - Wtedy forsa była coś warta. -Williamie, daj spokój. - Ale wpadniesz czasem, żeby nas odwiedzić, co? - zapytał z nadzieją. - O, tak, koniecznie - poparła go pani Beale. - Będzie nam cię bardzo brakowało. - Najlepsze zwierzęta z mojej kolekcji zarezerwuję dla Whipsnade - zapewniłem. Ostatniej nocy, leżąc w łóżku, próbowałem ocenić czas spędzony w Whipsnade. Czego się tu nauczyłem? Podsumowanie nie wypadło zbyt korzystnie. Owszem, umiałem teraz wziąć jednym ruchem belę siana na widły oraz z wielką wprawą czyścić klatki. Wiedziałem, że nawet łagodne wallabi, kiedy zostanie przyparte do muru, potrafi skoczyć na człowieka i pazurami potężnych tylnych skoków rozorać grubą kurtę na brzuchu - ale cała ta wiedza sprowadzała się raczej do sztuki uników. Doszedłem do wniosku, że jedną z najważniejszych spraw w ogrodzie zoologicznym jest dobór odpowiedniej załogi. Bez ludzi wykonujących z poświęceniem ten brudny i twardy zawód niczego się nie osiągnie. Dlatego trzeba ich starannie dobierać. Opiekunowie wybiegów w Whipsnade wywodzili się głównie z pracowników okolicznych farm, którzy początkowo pracowali przy grodzeniu terenów przyszłego zoo. W rezultacie znalazłem się wśród czterdziesto-i pięćdziesięcioletnich mężczyzn, którzy wiedzieli tyle samo (a czasem nawet mniej) o zwierzętach, którymi się opiekowali, ile ja mając lat dwadzieścia - i na tej wiedzy mieli poprzestać. Trudno było wymagać od nich czegoś więcej; nie mieli ambicji zostania specjalistami. Dla nich była to tylko 196 praca jak każda inna, pozwalająca zarobić na chleb. Wykonywali ją uczciwie, lecz bez większego zainteresowania. Po raz pierwszy rzuciło mi się to wyraźnie w oczy pierwszego dnia w sekcji żyraf. Około czwartej Bert polecił mi rozpalić ogień pod dużym kociołkiem wody, co też posłusznie zrobiłem. Kiedy zawrzała, starannie zmieszał ją z zimną, otrzymując kilka kubłów ciepłej wody - i to kazał mi podać żyrafie. Obserwując, jak zwierzę łapczywie pije, zapytałem, dlaczego woda musi być podgrzewana. - Ja tam nie wiem - Bert wzruszył ramionami. - Kazali, to grzałem i już. Przeprowadziłem dyskretne śledztwo i udało mi się rozwiązać tajemnicę. Otóż sześć czy siedem lat wcześniej, kiedy żyrafa przybyła do zoo, przeziębiła się. Stwierdzono wówczas, że bezpieczniej będzie poić ją ciepłą wodą - ale kiedy wyzdrowiała, kierownictwo zapomniało odwołać polecenie, i tak już zostało. W rezultacie biedne zwierzę piło przez siedem lat ciepłą wodę. Bert, choć bardzo kochał swoje zwierzęta i był z nich dumny, nie wykazał na tyle inicjatywy, by się dowiedzieć, dlaczego ciągle musi podgrzewać wodę dla żyrafy. Brakowało im zainteresowania, wiedzy i zdolności obserwacji - a więc wszystkiego, co musi mieć ktoś, kto ma się zajmować dzikimi zwierzętami. Dzikie zwierzęta potrafią W przykład w niezrównany sposób ukrywać fakt, że coś im dolega. Jeśli nie zna się dobrze ich obyczajów i nie obserwuje uważnie, łatwo przegapić ważne sygnały, świadczące, że dzieje się coś złego. Ponadto po praktyce w Whipsnade stało się dla mnie jasne, iż twierdzenie, że każdemu zwierzęciu żyje się lepiej i szczęśliwiej w dużej klatce lub na dużym wybiegu niż na małej przestrzeni, jest całkowicie błędne. „Dla mnie zoo, które nie wygląda jak Whipsnade, nie jest prawdziwym zoo" - 197 zdarzało mi się często słyszeć od pełnych dobrych chęci ignorantów, jakimi są przeciętni miłośnicy zwierząt. Odpowiedź brzmiała następująco: „Powinniście tam popracować, żeby się przekonać, co to znaczy dzień w dzień przeprowadzać dokładną inspekcję stada zwierząt na trzydziestopię-cioakrowym wybiegu. A przecież trzeba wiedzieć, czy u jakiegoś zwierzęcia nie występują objawy choroby, czy niektórym nie grozi śmierć głodowa, gdyż są odtrącane od jedzenia przez silniejsze sztuki, i czy cała grupa ma dosyć paszy". Jeśli coś było nie w porządku i należało wyłuskać ze stada upatrzoną sztukę, ściganie jej po ogromnym pastwisku stanowiło nie lada wyczyn. A kiedy już udało się schwytać zwierzę - jeśli wcześniej nie padło na atak serca albo w panice nie złamało nogi - musiano je nie tylko leczyć, ale i wyprowadzać z ciężkiego szoku. Teraz, gdy dysponuje się takimi ułatwieniami jak pociski usypiające, jest łatwiej -ale wówczas ogromne wybiegi, takie jak w Whipsnade, nie ułatwiały życia ani nam, ani zwierzętom. Jedyny pożytek, jaki z nich płynął, to uspokajanie wrażliwych sumień miłośników zwierząt. Na nieszczęście taka postawa wobec ogrodów zoologicznych jest nadal powszechna wśród miłośników zwierząt, którzy uparcie wyobrażają sobie matkę naturę jako dobrotliwą staruszkę, choć w rzeczywistości jest to złośliwe, uparte i krwiożercze monstrum. Wszelkie próby dyskutowania z takimi ludźmi są z góry skazane na niepowodzenie. Trwają oni w histerycznym przeświadczeniu, że zwierzę w zoo cierpi, jakby było zamknięte w ciężkim więzieniu, a jedynie w swoim naturalnym środowisku żyje szczęśliwie jak w ogrodach Edenu, gdzie jagnię pospołu z lwem spoczywało w największej zgodzie. I szkoda nawet tracić czas na opisywanie codziennych bojów o zdobycie pożywienia, życia w nieustannym napięciu i lęku przed wrogami, chorób i pasożytów nękających te zwierzęta oraz faktu, że u niektórych gatunków w ciągu 198 pierwszych sześciu miesięcy życia umiera pięćdziesiąt procent młodych. „Ach, ale za to są wolne" - odpowiadają zwykle ci twardogłowi wielbiciele zwierząt, kiedy wytacza im się podobne argumenty. Wówczas tłumaczy się im, że zwierzęta mają swoje ściśle określone terytoria życiowe, których granice i prawa wyznaczają trzy rzeczy: pożywienie, woda i seks. Wystarczy, że na danym obszarze zaspokojone mogą być wszystkie trzy potrzeby, aby zwierzę uznało go za swój teren. Ludzie jednak wydają się opętani obsesją „wolności", szczególnie w odniesieniu do zwierząt. Nigdy natomiast nie spędza im snu z oczu ograniczona wolność urzędników bankowych, górników, robotników z farm albo kelnerów -choć uważam, że gdyby przeprowadzono wnikliwsze badania, okazałoby się, że ludzie są tak samo zniewoleni przez swoją pracę i przyzwyczajenia, jak zwierzęta w zoo. Od samego rana obchodziłem zoo, żegnając się ze zwierzętami i ludźmi. Było mi smutno, gdyż polubiłem Whipsnade, ale każde zwierzę, które odwiedzałem, kojarzyło mi się z krainą, do której chciałem dotrzeć, każde było znakiem, który utwierdzał mnie w wyborze życiowej drogi. Wombat Peter, hałaśliwie chrupiący przyniesione przeze mnie orzeszki, reprezentował dziwny kontynent Australii z jej czerwonymi pustyniami i jedyną w swoim rodzaju fauną, skaczącą, biegającą i latającą. Wiedziałem, że muszę tam dotrzeć i zobaczyć ssaki, które składają jaja, i inne cuda. Z kolei tygrysy Paul i Maurena, które częstowałem jajkiem, ich ulubionym przysmakiem, były dla mnie wcieleniem Azji - słoni w bogatych czaprakach, wielkich opancerzonych nosorożców i wyniosłych grani Himalajów, gdzie roi się od dzikich owiec. Babs i Sam, polarne niedźwiedzie, ze smakiem zlizywały lody, a ja myślałem o oślepiająco białych przestrzeniach, najeżonych złomami lodu i głębokim, lodowatym morzu, tak granatowym 199 i i ponurym jak skrzydło kruka. Mieniące się w oczach czar-no-białymi pręgami zebry i stary złośliwy Albert, oplatany gęstą grzywą - były Afryką, tym czarnym kontynentem, w którego wilgotnych i zielonych dżunglach kryły się potężne goryle, którego sawanny drżały od impetu milionów galopujących kopyt, którego jeziora rozkwitały różowymi flamingami. Wszędzie, gdzie przystanąłem, zwierzęta łasiły się do mnie, umacniając moją decyzję. Podtykając banany pod giętkie nosy tapirów i klepiąc je po raz ostatni po okrągłych zadkach myślałem o odwiedzeniu ich południowoamerykańskiej ojczyzny, gdzie po konarach potężnych drzew skaczą stada lekkich jak elfy, szerokonosych małpek, a wielkie rzeki toczą powoli brązowe wody, rojące się od krwiożerczych rybek z zębami jak brzytwy i łagodnych żółwi. Tyle było miejsc, które na mnie czekały i tyle zwierząt, które miałem zobaczyć, że drżałem wprost z niecierpliwości. Niedźwiedzie brunatne i wilki reprezentowały szumiące lasy północy; żyrafę Petera w jego mozaikowym stroju chciałbym zobaczyć na płowych afrykańskich równinach, wśród wysokich traw, trzeszczących pod stopami jak sucharki, i cieni rzucanych przez powykręcane w dziwne kształty akacje. Kudłaty bizon wabił mnie na nieskończone przestrzenie północnoamerykańskich prerii, falujących aż po horyzont łagodnymi wzgórzami. Ludzie, z którymi pracowałem, żegnali mnie różnie. - Pamiętaj, czego cię nauczyłem, chłopie - powiedział Jesse, wciągając powietrze przez zęby i popatrując na mnie wymownie. - I pilnuj się. Co innego mieć lwa w klatce, a co innego, kiedy takie bydlę skrada się za tobą, rozumiesz? Uważaj na nie, chłopie. - Nie wiem, czy ci się to uda - powiedział Joe, wydymając wargi i z powątpiewaniem kręcąc głową. - Ja tam za nic bym się tego nie podjął, nawet gdybyś dawał mi stówę. W każdym razie, rób jak Jesse powiedział i uważaj na siebie. 200 - Co, wybieramy się do Afryki? No to powodzenia, podróżniku - pożegnał mnie pan Cole. - Żegnaj, chłopcze - moja dłoń zginęła w wielkiej, czerwonej od odmrożeń dłoni starego Toma, ściskającej mnie serdecznie. - Przyślij nam kartkę, dobra? I dbaj o siebie. - Niech ci się dobrze wiedzie - życzył mi Harry z błyskiem w oku. - Dasz sobie radę, jestem pewien. Jakby co, to potrafisz biegać tak szybko jak ja. Wszystko będzie okay. - Do widzenia, stary. - Bert wyłonił się zza długiej żyra-fiej szyi, by uścisnąć mi rękę. - Mam nadzieję, że będziesz bardzo szczęśliwy - dodał, jak gdyby składał mi życzenia ślubne. - Jak będziesz potrzebował pomocy, to daj nam znać -oznajmił z poważną miną Phil Bates. - Kapitan zawsze ci pomoże, a jak będziesz kiedyś chciał wrócić, to zawsze coś dla ciebie znajdziemy. Uśmiechnął się do mnie promiennie, mocno uścisnął rni dłoń, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł pogwizdując przez zielone łąki, przetykane żonkilami, a wallabi i pawie rozstępowały się przed nim niespiesznie. Ująłem rączkę walizki i ruszyłem ku wyjściu. Epilog Jedno niewątpiiwie zawdzięczałem Whipsnade - stałem się jeszcze bardziej zachłannym czytelnikiem książek o zwierzętach. W C2asie pobytu w zoo nasuwało mi się tysiące pytań, na które współtowarzysze nie byli mi w stanie odpowiedzieć, nieustannie sięgałem więc po książki. I tak, ku swojemu zd^iwigniy odkryłem, że ogrody zoologiczne bynajmniej nie są nowożytnym wynalazkiem. Na przykład w 794 roku przed Chrystusem istniał zwierzyniec króla Salomona, a wcześniej, w roku 2900 p.n.e., wspaniale prosperowały zwierzyńce ^ Sakkarze w Egipcie. Faraon Tutmozis III miał swoje zoo w 1501 roku przed naszą erą, a królowa Hatszep-sut (ponoć piękna kobieta) wysyłała ekspedycje po zwierzęta do krainy punt (dzisiejsza Somalia). Ramzes II posiadał słynną w o\vycn czasach kolekcję, która pochwalić się mogła nawet żyrafą. Ze zwierzyńców słynęły również Chiny. Trzy tysiące jat temu cesarz Wen Wang założył park krajobrazowy o powierzchni tysiąca pięciuset akrów, zwany Ling-yu, czy^ parkiem Mądrości. Nazwa ta znakomicie oddaje cel i funkcje ogrodu zoologicznego z prawdziwego zdarzenia. Wiele zwierzyńców tworzyli również Asyryjczycy, a ich właściCieiami ^yjy takie słynne postacie, jak kurtyzana dworska Semiramida (która uwielbiała lamparty), jej syn Ninus (ten z kolei uwielbiał lwy) i król Assurbanipal, ucho- 202 dzący za wielkiego znawcę lwów i wielbłądów. Faraon Ptole-meusz I założył ogromne zoo w Aleksandrii, które powiększył i udoskonalił Ptolemeusz II. O jego wielkości świadczy opis procesji z okazji święta Dionizosa. Procesja ta potrzebowała całego dnia, by obejść stadion w Aleksandrii. Jedną z wielu atrakcji był pochód zwierząt - w tym ośmiu par strusi w zaprzęgu, pawi, perliczek, bażantów, dziewięćdziesięciu sześciu słoni, dwudziestu czterech lwów, czternastu lampartów, szesnastu gepardów, sześciu par dromaderów, żyrafy, wielkiego węża, nosorożca i mnóstwa innych. Mało który z dzisiejszych ogrodów zoologicznym podołałby organizacji takiego pokazu. Pierwsze europejskie zwierzyńce zakładali Grecy i Rzymianie. Służyły one częściowo jako miejsce obserwacji naukowych, a częściowo jako zaplecze dla cyrków. Aż do czasów wiktoriańskich ogrody zoologiczne spełniały dwie funkcje: umożliwiały dokładniejsze studia nad zwierzętami, a zarazem miały bawić i pouczać, pozwalając ludziom podziwiać cuda stworzone przez Boga ku ich uciesze i pożytkowi. Niestety, stopniowo pierwsza funkcja zaczęła zanikać i zwierzyńce - poza nielicznymi wyjątkami - stały się tylko miejscem rozrywki. Zwierzęta trzymano tu jedynie ku rozrywce publiczności. Zwiedzający oglądali je podobnie jak eksponaty w gabinetach osobliwości czy pacjentów w szpitalach dla wariatów. Niestety, również w dzisiejszych czasaGh wielu ludzi* traktuje zoo wyłącznie jako rozrywkę, choć zainteresowanie życiem zwierząt i ekologią rośnie, co jest dobrym znakiem. W dawnych czasach, kiedy świat wydawał się istnym rogiem obfitości, kipiącym mnogością gatunków, kolekcja zwierząt mogła być jedynie atrakcją towarzyszącą bardziej ekscytującym rozrywkom. Nie starano się nawet zbytnio o żywienie zwierząt; jeśli jakieś zdechło, po prostu zastępowano je nowym, gdyż skarbiec matki natury zdawał się niewyczerpany. Dziś takie podejście byłoby nie do pomyślenia. 203 W miarę zaliczania kolejnych lektur, z rosnącym przerażeniem dowiadywałem się o zaborczej działalności człowieka i straszliwych spustoszeniach, jakich dokonał w świecie zwierząt. Czytałem o nielotnym ptaku dodo, łagodnym i bezbronnym, wytępionym niemal w momencie odkrycia. Czytałem o gołębiu wędrownym z Ameryki Północnej, którego stada były tak liczne, że „zaciemniały niebo", a kolonie lęgowe zajmowały obszar wielu setek mil kwadratowych. Ich mięso uchodziło za przysmak. Ostatni gołąb wędrowny zdechł w zoo w Cincinnati w 1914 roku. Kwagga, dziwny pół-koń pół-zebra z Afryki Południowej, została wybita przez burskich farmerów; ostatnia żyła w londyńskim zoo do 1909 roku. Wydaje się nieprawdopodobne, wręcz niemożliwe, iż właściciele ówczesnych zwierzyńców w swojej ignorancji nie dostrzegli, że tylu gatunkom zwierząt i ptaków grozi doszczętne wytępienie, i nie zrobili nic, by je ratować. Dlaczego? Myślę, że zawiniła wyznawana wówczas zasada, głosząca, że „jest ich wiele tam, skąd przyszły". I do pewnego czasu zasada ta działała, ale świat stawał się ciasny, liczba ludności wzrastała i coraz częściej uświadamiano sobie, że nie ma już ich „wiele tam, skąd przyszły". Kiedy opuściłem Whipsnade, nadal trwałem w postanowieniu, że kiedyś muszę mieć własne zoo. Towarzyszyło temu równie silne przekonanie, że warunkiem istnienia mojego przyszłego zoo stanie się realizacja trzech zadań. Po pierwsze: edukacja społeczeństwa. Ludzie powinni uświadomić sobie, jak ważne i fascynujące są inne formy życia na świecie, i stracić aroganckie poczucie własnej wyłącznej wartości, które nie pozwala im uznawać równorzędnego prawa innych istnień do życia. Po drugie: badania nad zachowaniem zwierząt. Należy je prowadzić, nie tylko po to, by poznać lepiej zachowanie człowieka, ale i po to, by pomóc dziko żyjącym gatunkom zwierzęcym. Znając ich potrzeby, można skuteczniej ratować je przed wyginięciem. Po 204 trzecie: stworzenie rezerw zwierzęcych. To zadanie jest niezwykle ważne. Zoo powinno stać się dla zagrożonych gatunków azylem, w którym trzyma się je i hoduje tak, by nie zniknęły z tego świata jak dront dodo, kwagga czy gołąb wędrowny. Od czasów Whipsnade przez wiele lat miałem szczęście ogranizować ekspedycje do różnych zakątków świata - i w czasie tych podróży uświadomiłem sobie wiele zagrożeń życia zwierząt. Pierwsze, bezpośrednie, to groźba zabicia; drugie, pośrednie - groźba zniszczenia środowiska, w jakim żyje zwierzę. Zrozumiałem, że stworzenie hodowlanej rezerwy, do której będzie można sięgać dla ratowania rosnącej liczby zagrożonych gatunków, jest koniecznością. Dlatego założyłem swój własny ogród zoologiczny na Jersey, jednej z Wysp Normandzkich, a ostatnio utworzyłem Fundację Ochrony Dzikiego Życia na Jersey, która obrała sobie moje zoo za siedzibę. Cele i metody działania fundacji najlepiej przedstawia broszura, którą pozwolę sobie tutaj zacytować: Choć w ostatnich latach rozbudzono na wielką skalę zainteresowanie zachowaniem życia zwierząt i środowiska, w jakim żyją, proces ochrony jest powolny. W wielu krajach, choć zwierzęta są tam oficjalnie chronione, owa ochrona istnieje wyłącznie na papierze, ponieważ rządy i odpowiednie instytucje nie mają ani funduszy, ani ludzi, by egzekwować to prawo. Jak świat długi i szeroki, człowiek pośrednio lub bezpośrednio zagraża niezliczonym gatunkom zwierząt. Musimy pamiętać, że niszcząc albo zmieniając ich środowisko można je wyeliminować równie łatwo, jak urządzając im rzeź z broni palnej. W wielu przypadkach populacje zwierząt zmniejszyły się do tego stopnia, że same, bez naszej pomocy, nie są już w stanie przeżyć. Są za małe, by poradzić sobie z naturalny- 205 f mi zagrożeniami, takimi jak drapieżcy czy zmniejszająca się ilość pożywienia. Na tych właśnie gatunkach koncentruje się nasza fundacja. Jeśli uda się założyć hodowlane kolonie takich zwierząt w idealnych warunkach, zapewniając im odpowiednie otoczenie i pożywienie, eliminując wrogów i chroniąc młode od chwili urodzenia - wówczas jest szansa, że dany gatunek zostanie ocalony. Następnym krokiemjest założenie fundacji wspomagających w krajach, z których pochodzą zwierzęta. Mają one za zadanie gromadzenie funduszów na stworzenie zalążka miejscowej hodowli, opartej na zwierzętach dostarczanych z ogrodu zoologicznego naszej fundacji. W ten sposób można doprowadzić do ponownego zasiedlenia gatunku na terenach, gdzie został wytępiony. Taki sposób działania sprawdził się już w wielu wypadkach jako najskuteczniejszy i konieczny. Na przykład jeleń Dauida, wytępiony w swojej chińskiej ojczyźnie, odrodził się dzięki księciu Bedfordowi, który założył hodowlę w swoim zwierzyńcu w Woburn Alley. Ten fascynujący jeleń jest teraz bezpieczny i na nowo osiedla się go w Chinach. Innym spektakularnym przykładem podobnych akcji jest praca Fundacji Ochrony Dzikiego Ptactwa Petera Scotta, która ratuje od zagłady hawąjskie gęsi. Dzięki staraniom Scotta, w różnych ogrodach zoologicznych świata zostały założone specjalne ośrodki. Gęś wróciła na Hawaje, a jej populacja rozwija się znakomicie. Lista takich sukcesów jest długa, a figurują na niej: żubr, koń Przewalskiego, antylopa suhak i wiele innych zwierząt. Fundację z Jersey można śmiało porównać do stacjonarnej Arki Noego. Jej przeznaczeniem jest ratowanie niektórych gatunków zwierząt od totalnej zagłady, dokładnie tak, jak muzea chronią dawne dzieła sztuki i zabytki. Zwierzęta, z którymi dzielimy naszą planetę, są równie ważne jak my. Ponadto jeśli hipotetycznie można przyjąć, że kiedyś narodzi się może inny Rembrandt czy Leonardo da Vinci - wiadomo, 206 że raz wytępiony gatunek zwierząt nie odrodzi się nigdy, nawet z pomocą przerażająco zaawansowanej technologii naszego wieku. Jeśli spodobała wam się ta książka, mam pytanie, czy nie wsparlibyście mnie w walce o ocalenie ginących gatunków zwierząt od zagłady? Czy przyłączycie się do mojej fundacji? Roczna składka jest niewielka, ale mogę zapewnić, że wasze pieniądze zostaną przeznaczone na ważny cel. Wszystkich, którym nie jest obojętny los dzikich zwierząt, proszę, by napisali pod tym adresem, a otrzymają stosowne informacje: Jersey Wildlife Preservation Trust Les Augres Manor Jersey Channel Islands Od naszej pracy zależy los wielu gatunków zwierząt, dlatego proszę, przyłączcie się do nas. KONIEC Spis treści: Młodzieńcza menażeria.................................................. 9 Lwie ladaco................................................................... 30 Triumf tygrysów............................................................ 50 Polarne pieszczoszki...................................................... 70 Gnu i inne gagatki......................................................... 98 Niedoceniony niedźwiedź...............................................122 Życzliwość żyrafy...........................................................139 Wyższość wielbłądów.....................................................159 Dozorca dziwadel..........................................................177 Zapiski ze zwierzyńca....................................................194 Epilog...........................................................................202