wasilij AKSIONOW MOSKIEWSKA SAGA tom 1 Pokolenie zimy tom 2 Wojna i więzienie tom 3 Więzienie i pokój w przygotowaniu nowa powieść The New Sweet Style wasilij AKSIONOW MOSKIEWSKA SAGA tom 3 B ¦ a Przekład Maria Putrament Warszawa 1999 Tytuł oryginału MOSKOWSKAJA SAGA TIURMAI MIRT.3 Redakcja techniczna ANNA BONIStAWSKA Korekta WIESŁAWA PARTYKA Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Informacje o nowościach i pozostałych ksiqżkach Wydawnictwa AMBER oraz możliwość zamówienia możecie Państwo znaleźć na stronie Internetu http://www.amber.supermedia.pl I Copyright © 1 994 by Vassily Aksyonov. Ali rights reserved. This translation published by arrangement with Random House, Inc., English language edition entiłled The Winter's Hero translated from the Russian by John Glad and Christopher Morris For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 1999 V- ISBN 83-7245-220-2 WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62 Warszawa 1 999. Wydanie I Druk: Drukarnia Naukowo-Techniczna S.A. w Warszawie Wszyscy byliśmy w ręku bożym, W boskim kułaku rozwartym. Kiedy raz szedłem Arbatem, Bóg jechał w pięciu limuzynach... Borys Słucki przeł. Sławomir Kędzierski Wprawdzie autor przytoczonych wersów wyróżniał się talentem spośród poetów czasu radzieckiej dojrzałości, nie osiągnął w nich jednak precyzji Chlebnikowa, dlatego i to nasze motto, podobnie jak poprzednie zaczerpnięte z tekstu Lwa Tołstoja, wymaga pewnegoJcomentarza. Borys Słucki, wychowany na ideałach kolektywizmu, materializmu, internacjonalizmu i wszelkich innych „izmów", nazywając Stalina bogiem, użył tego śtowa^w zdecydowanie negatywnym sensie. Z pewnością nie miał na myśli Boga, Stwórcy wszechrzeczy, lecz jakiegoś bożka, tyrana, który zawłaszczył święte idee rewolucji, zbezcześcił porywy młodych literatów, by na gruzach sponiewieranej demokracji dźwignąć kult swojej osoby. Stąd oszałamiający z punktu widzenia materialisty obraz tego „boga" jadącego jednocześnie w pięciu samochodach! Rozpościera się przed nami niesamowity widok: noc, Arbat i bóstwo, rozmnożone na pięć samochodów, jedzie gdzieś w sobie tylko znanym kierunku. Wcale się nie spieszy. Podobno nie przepadał za szybką jazdą. Takie sobie gadki-szmatki, jak to bywa z człowiekiem nierosyjskiego pochodzenia. W latach sześćdziesiątych w garażach Mosfilmu stał jeden z owych pięciu samochodów, być może główny, w którym przemieszczała się najważniejsza część bóstwa, jego ciało. Był to wykonany na zamówienie opancerzony packard z grubymi szybami. Nawet z potężnym silnikiem trudno było sobie wyobrazić to monstrum w pędzie. Równomierny, niespieszny ruch, budzący przerażenie. Przodem i z tyłu suną jeszcze cztery czarne potwory. Razem są całością- „bogiem" komuni- stów. Niekiedy pisarz porównując dwa przeciwstawne uczucia - strach i odwagę - ulega pokusie uznać, że są to zjawiska tego samego rzędu. Jednak strach jest bardziej zrozumiały, bliższy biologii, jestestwu, w zasadzie pokrewny odruchowi, odwaga natomiast wydaje się bardziej skomplikowana. Takie mamy wrażenie w momencie, kiedy się rozpoczyna nasz tom trzeci, to znaczy w końcu lat czterdziestych, kiedy kraj, który niedawno dokonał cudów odwagi, skuty był obezwładniającym strachem pięciosamochodowego Stalina. I Moskiewskie słodycze Do Zatoki Nagajewskiej wpływał motorowiec „Feliks Dzierżyński", dumny ptak morski, by tak rzec „zwiastun rewolucji". Pewnie Morze Ochockie ze swymi niewolniczymi, żałosnymi skorupami, jak na przykład rozpadająca się „Dżur-ma", nie widziało takich wspaniałych statków. „Feliks" zjawił się w tych stronach po wojnie, by stanąć na czele flotylli Dalstroju*. Byli więźniowie opowiadali o zagranicznym gigancie różne rzeczy. Pletli nawet^ie statek należał niegdyś do samego Hitlera, w trzydziestym dziewiątym roku pechowy Fiihrer podarował go naszemu przywódcy, by zacieśnić socjalistyczne związki. Podarował, później zrobiło mu się żal statku, więc go odebrał, a przy okazji o mało nie zagarnął Moskwy. Rzecz jasna los ukarał go za przewrotność, teraz statek wrócił do nas na zawsze i dumnie nosi imię „rycerza rewolucji". Z bajki wynikało, że cała Wielka Wojna Ojczyźniana wybuchła z powodu tej skorupy, byli zekowie bowiem potrafią wymyślić niesamowite historie, kiedy nałykawszy się czifiru** siedzą nocą w baraku. A do każdej obowiązkowo wplatają swego ulubionego bohatera, noszącego ksywę Półtora Iwana. Półtora Iwana, potężny i piękny niczym posąg, młody i zarazem dojrzały zek o zwierzęcym wyglądzie, skazany był łącznie na czterysta osiemdziesiąt pięć lat więzienia plus cztery wyroki śmierci, które w ostatniej chwili darował mu sam Sta- * Glawnoje Uprawieni je Stroitielstwa Dalniego Siewiera, Zarząd Gtów-ny Budowy Dalekiej Północy. ** Bardzo mocno parzona herbata, działająca jak narkotyk. i ! lin. Właśnie Półtora Iwana, a nie żaden admirał otrzymał rozkaz od wodza poprowadzić „Feliksa" z żywym towarem na Kołymę. Jakże tak - więzień został dowódcą etapu? Tak właśnie: zek, ale nie żaden nygus, jak ty i ja, lecz sam Półtora Iwana! Rzecz w tym, że w owym czasie pod pokładem „Feliksa" siedziało tysiąc stu piętnastu byłych Bohaterów Związku Radzieckiego, czyli ludzi niebezpiecznych. Jak dowieziesz gadów na Kołymę - rzekł do Półtora Iwana Stalin - sam zostaniesz bohaterem, zapiszemy twoje imię złotymi czcionkami w annałach... Gdzie? W annałach, dupo, w annałach! Jak nie dowieziesz, rozstrzelam ciebie własnoręcznie albo polecę Ławrientijowi Pawłowiczowi Berii. Wasz rozkaz będzie wykonany, towarzyszu Stalin - powiedział Półtora Iwana i poleciał z Pokryszkinem na Daleki Wschód. Jak się to skończyło? Zamiast w Nagajewie „Feliks" przycumował w porcie sanitarnym Francisco. Witał go osobiście prezydent Harry Truman. Wszystkim bohaterom przywrócono tytuły i wydano po milionie. Teraz pędzą w Ameryce dostatni żywot: są syci, obuci i ubrani. A Półtora Iwana za zdradę ZSRR miał dostać nagrodę - dziesięć milionów i daczę w Argentynie. Nie - rzekł Półtora Iwan - nie zdradziłem ojczyzny, chciałem tylko uratować towarzyszy broni, nie trzeba mi waszych pieniędzy, towarzyszu Truman. I zawrócił „Feliksa" w drogę do kraju ojczystego. Podczas kiedy płynął, zameldowano o wszystkim Stalinowi. Stalin się zachwycił nieprzeciętnie: takich właśnie ludzi potrzebujemy, a nie mięczaków jak wy, Wiaczesławie Michajłowiczu Mołotow! Wysłano na Daleki Wschód pułk MGB*, który miał dokonać egzekucji bohatera naszej powieści. Operator sfilmował zakończenie życia Półtora Iwana, film pokazano wszystkim członkom politbiura razem i z osobna. Ma się rozumieć, że w rzeczywistości rozstrzelano sobowtóra, a Półtora Iwana na spotkaniu ze Stalinem zjadł z nim pieczonego barana i wypił samowar spirytusu, po czym w mundurze pułkownika MGB pojechał na Dalstroj i zgubił się w jednym z odległych łagrów. Podobne brednie docierały niekiedy do kapitana „Feliksa", ale nie interesował go folklor tego rodzaju. W ogóle trudno było dociec, co interesowało-tego człowieka. Stojąc na mostku swego statku, który w przeszłości był używany do układania * Ministierstwo Gosudarswiennoj Biezopastności, Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego. 10 kabli na dnie Atlantyku, następnie został przejęty przez nazi-stów, by w końcu jako trofeum dostać się do Związku Radzieckiego, kapitan obojętnie, lecz uważnie oglądał strome kołymskie skały sięgające dna Zatoki Nagajewskiej, kołyszącej się w podmuchach północno-wschodniego wiatru, wzdymającego błyskawicznie fale, które wyglądały niczym tłum zeków usiłujących się rozgrzać. Nie interesowały kapitana zestawienia ostrych, czystych barw, powiedzmy- purpurowe zbocza i sine chmury na tle przezroczystych niezmierzonych przestrzeni, zjawiska meteorologiczne natomiast traktował, rzecz jasna, z uwagą. Przypłynęliśmy w samą porę, myślał kapitan, dobrze by było w porę odpłynąć. Zdarzało się w tej zatoce, że w ciągu jednej nocy ścinał ją mróz. Kiedy niegłośno wydawał rozkazy do maszynowni, zręcznie cumując olbrzyma przy nabrzeżu „krainy szakali", jak w myśli zawsze nazywał Kołymę, usiłował zapomnieć o ładunku, to znaczy o kontyngencie, jak pisano w niezliczonych towarzyszących dokumentach. Całą wojnę pływał przez Pacyfik na drobnicowcach do Seattle po lend-leasowskie przesyłki, bardzo był rad ze swego losu i miał w nosie japońskie okręty podwodne. Był wówczas całkiem innym człowiekiem nasz wcale jeszcze niestary kapitan. W tamtych czasach wszystko go interesowało w zamorskim kraju sojuszniczym. Bez trudu znalazł wspólny język z jankesami, ponieważ nieźle go znał, to znaczy biegle mówił po angielsku. Zachwycało go owo sensowne życie na morzu. Gdybyż tak... - myślał teraz często w samotności swojej kajuty, nie odważył się jednak nigdy dokończyć zdania rozpoczętego spójnikiem wyrażającym gorące życzenie. W końcu robię to, co robiłem zawsze - prowadzę statek. Nie obchodzi mnie wcale, co ładują na mój statek w Wa-ninie, buldożery czy siłę roboczą. Są ludzie, którzy z obowiązku zajmują się tą siłą roboczą, niech ich nazywają zekowoza-mi, a nie mnie, kapitana jednostki pływającej o wyporności dwudziestu trzech tysięcy ton. Nie muszę wcale zastanawiać się nad innym niż nawigacyjny sensem tych rejsów, zresztą ten inny sens nic a nic mnie nie interesuje. Jedyne, co kapitana interesowało naprawdę, to osobowy stu-debaker, który mu zawsze towarzyszył w specjalnym boksie w ładowni. Kapitan kupił go w Seattle w ostatnim roku wojny, teraz podczas postojów w Waninie i w Nagajewie dźwig wyładowywał samochód na nabrzeże i kapitan zasiadał przy kierownicy. Ani w jednym, ani w drugim porcie nie było do- 11 kąd jeździć, kapitan jednak jeździł, jakby chciał w ten sposób podkreślić, że jest kapitanem żeglugi wielkiej, a nie godnym pogardy przewoźnikiem więźniów. Kochał swego studebake-ra bardziej niż żonę, która - jak się wydaje - zapomniała o nim, mieszkając we Władywostoku wśród kolonii marynarskich rodzin. W związku z samochodem zapowiadała się nielicha chryja: już kilkakrotnie na posiedzeniach komitetu partyjnego zarzucano kapitanowi nadużywanie stanowiska służbowego, wyniosłość, nadmierny pociąg do cudzoziemszczyzny. Dzisiaj, w 1949 roku, posiadanie takiego cacka jak amerykański samochód osobowy może się źle skończyć. Krótko mówiąc, doświadczony dowódca statku, kapitan wożącego więźniów „Feliksa Dzierżyńskiego", chronicznie cierpiał na melancholię, co otoczenie odbierało jako szczególną cechę charakteru. Nie odbiło się to jednak niekorzystnie na jego wyjątkowych umiejętnościach zawodowych, cumowanie przy nabrzeżu na-gajewskim po raz kolejny przebiegło bez najmniejszego zarzutu. Zamocowano cumy, spuszczono trapy, jeden - z górnego pokładu - dla załogi, drugi - z luku znajdującego się tuż nad linią wodną - dla kontyngentu. Otoczyli już go dowódcy wo-chry* i żołnierze z karabinami i psami. Za nimi tłoczyli się cywilni pracownicy brygady sanitarnej, był wśród nich magazynier Cyryl Borysowicz Gradów, urodzony w 1903 roku, który odbył swój wyrok do ostatniego dnia, spędził jeszcze w łagrze pół roku „aż do specjalnego rozkazu" i osiedlił się w Magadanie jako pozbawiony na pięć lat praw obywatelskich. Pracę magazyniera w zakładzie dezynsekcyjnym załatwił mu jakiś znajomek zsowchozu hodowlanego. Po kołymskich przeżyciach Cyryl uważał ją za synekurę. Zarobku starczało na chleb i tytoń, udało się nawet zaoszczędzić kilka rubli na czarny płaszcz przerobiony ze starego marynarskiego szynela, co zaś najważniejsze, magazynierowi należał się - o tym Cyryl nawet nie marzył, a teraz mówił z radosnym przydechem -oddzielny pokój. Gradów niedawno ukończył czterdzieści sześć lat. Jego oczy nadal patrzyły żywo, ale zda się pod wpływem zimnego kołym-skiego błękitu zmieniły niecę barwę. Nie wiadomo dlaczego rozrosły się brwi, gdzieniegdzie błyskało w nich srebro. Poprzeczne zmarszczki na policzkach wydłużyły twarz. W swoim Wboniżonnaja ochrana - uzbrojona ochrona. 12 kusym ubraniu i w walonkach z kaloszami wyglądał jak przeciętny mieszkaniec Kołymy i od dawna przestał się dziwić, kiedy na ulicy wołano na niego „hej, ojczulku!" Teoretycznie Cyryl mógł w każdej chwili kupić bilet i machnąć się na „kontynent". Jako pozbawiony praw obywatelskich ani w Moskwie, ani w obwodzie moskiewskim nie otrzymałby meldunku, jednak- znowuż teoretycznie- można było zamieszkać na sto pierwszym kilometrze od stolicy. Praktycznie jednak było to niewykonalne nie tylko dlatego, że cena biletu była w jego odczuciu astronomiczna (i ojciec, i siostra wysłaliby mu natychmiast owe trzy i pół tysiąca rubli), lecz głównie dlatego, że powrót do przeszłości wydawał się czymś nienaturalnym, jak na przykład wejście w bajkowy świat przedstawiony na arrasach. W liście do Niny i rodziców napisał, że oczywiście przyjedzie, ale jeszcze nie teraz, jeszcze nie nadeszła odpowiednia pora. Nie uściślał, kiedy to będzie, więc rodzina wpadła w popłoch: czyżby miał zamiar spędzić tam całe pięć lat, aż do końca wyroku? Tymczasem Magadan ogarnęła tak zwana druga fala. Zamykano tych, którzy po odbyciu wyroków wyszli niedawno na tak zwaną wolność. Cyryl spokojnie czekał na swoją kolej. Teraz, kiedy się zakorzenił w chrześcijaństwie, powszechne cierpienie wydawało mu się naturalniej sze niż radości pojedynczych szczęściarzy. Siebie ze swoim oddzielnym pokojem również zaliczał do szczęściarzy. Cieszył się każdą chwilą tak zwanej wolności, którą wciąż jeszcze odczuwał jako uwolnienie od konwoju, a nie rzeczywistą wolność, cieszył się każdym wyjściem do sklepu lub fryzjera, nie mówiąc o kinie czy bibliotece, jednak chociaż minęło półtora roku „wolnego" życia, ciągle podświadomie wyrzucał sobie, że się tak łatwo „urządził", „załapał", w głębi serca bowiem uważał, iż właściwym miejscem dla cierpiącego człowieka nie jest bufet z pierniczkami, lecz etapowe kolumny zdążające powoli w stronę zagłady. Pamiętał, że bogatemu trudno wejść do królestwa niebieskiego, a teraz czuł się bogaczem. W całej Kołymie, milionowym katorżniczym kraju, nie było ani jednego egzemplarza Biblii. Za jej posiadanie człowieka „wolnego" wyrzucono by natychmiast z Dalstroju, a może i aresztowano, a zeka z miejsca wysłano do kopalni podlegającej Pierwszemu Zarządowi, to znaczy do kopalni uranu. Jednak tu i tam w barakach, wśród przyjaciół Cyryla, krążyły owoce lagrowej twórczości - książeczki wielkości dłoni, 13 zszyte igłą i nitką, oprawione w zgrzebne płótno lub strzępy starego koca. Nowo nawróceni chrześcijanie zapisywali w nich chemicznym ołówkiem to, co udało się zapamiętać z Pisma Świętego, fragmenty modlitw, przekazy działalności Jezusa, wszystko, co zachowali w pamięci z czasów przedrewolucyj-nego dzieciństwa lub z literatury, co w nich przetrwało przez trzy dziesięciolecia życia bez Boga pomimo własnego- jak teraz uważali - ateistycznego otumanienia. Pewnego razu ktoś zawołał Cyryla, kiedy szedł skrzypiącym drewnianym chodnikiem po magadańskiej ulicy. Aż drgnął cały na dźwięk tego głosu, pochodzącego z „arrasu", to znaczy z nierzeczywistej krainy, czyli ze Srebrnego Boru. Dwie kuse postacie w pikowanych spodniach - dwaj byli więźniowie - rozminęli się w półbiegu i potknąwszy się nagle, teraz powoli, ze zdziwieniem odwrócili się ku sobie. Na Cyryla spoglądała obramowana szpakowatymi kosmykami czupryny i brodą pofałdowana twarz Stiopy Kalistratowa, imażynisty, nieudanego męża jego siostry, Niny. Stiopa! A więc przeżył? Okazało się, że były członek bohemy nie tylko przeżył, lecz nawet potrafił się jakoś urządzić. Wypuszczono go z łagru wcześniej niż Cyryla, ponieważ wcześniej został aresztowany. Pracuje jako portier w warsztatach samochodowych, to znaczy nic nie robi, jak przez całe życie, tylko pisze wiersze. Czy w łagrze także pisałeś wiersze? Stiopa zachmurzył się. W łagrze nie napisał ani linijki. Wyobraź sobie, ani linijki w ciągu dziesięciu lat! A teraz zaczęła się prawdziwa „jesień bołdi-nowska". Nie lękasz się, Stiopa, że zamkną cię po raz drugi? Nie, teraz niczego się nie boję, najważniejsze mam za sobą, życie minęło. Stiepan wprowadził Cyryla do swego towarzystwa. Raz w tygodniu odbywały się spotkania u dwóch literackich pań z Petersburga, pracujących obecnie jako nianie w zakładzie dla dzieci. Na chwiejnych stołkach siadały niczym w salonie Domu Literatów. Rozmawiano o symbolistach, Włodzimierzu Sołowiowie, kulcie Sofii. Nie Izyda trójkoronna Wybawienie zesłać raczy Ale wieczna i promienna Dziewica Wierzei Tęczy...* * Przeł. Sławomir Kędzierski. 14 .. .recytował facet o fenomenalnej pamięci, były pracownik naukowy Instytutu Literatury Światowej, obecnie kąpielowy w łaźni miejskiej. Czego jeszcze trzeba człowiekowi, który w katorżniczych norach Kołymy porzucił marksistowską religię jak wąż skórę? Zwolniono go spod straży, ma kawałek chleba powszedniego, czerpie z nowej wiary radość i pokorę, słucha mistycznych wierszy w kręgu intelektualistów. Czyż nie jest to renesans „srebrnego wieku" zamaskowany realiami Dalstroju? A Cyryl wciąż czuł się obco w magadanskim raju, jakby trafił do niego przez oszustwo, jakby w warunkach łagru „nagrał" sobie prawo do korzystania ze stołówki dla personelu. Kiedy spotykał nieustannie przybywające nowe etapy i żegnał je, kiedy po dezynsekcji odjeżdżały na północ do kopalń, widział siebie w szeregach więźniów. Po to przyszedł na świat Cyryl Gradów. Odejść w gromadzie wszystkich cierpiących, zginąć z nimi razem. Teraz także patrząc na więźniów, wychodzących z trzewi „Feliksa", pragnął przedostać się przez obstawę żołnierzy i połączyć z tłumem ludzi udręczonych więziennym smrodem. Dotąd nie nauczył się traktować wyładunku jako zwykłej pracy. Ilekroć widział tłum wydostający się ze stalowego opakowania na katorżnicze przestworza, miał wrażenie, że słyszy dźwięki organów i orkiestry symfonicznej, tragiczną muzykę w nieznanej świątyni. Oto wychodzą, łapczywie chłoną ustami powietrze, szczodry dar boży, widzą jasne niebo i mrok nowej ziemi - więzienia, w którym dwie trzecie, a może i trzy czwarte przybyszy pozostanie na zawsze. Tak czy inaczej dnie duchoty, kołysania i mdłości mają za sobą. Dopóki trwa segregacja, formowanie kolumn, można bez ograniczeń rozkoszować się czystym powietrzem. Zekowie ruszają się, zataczają, podtrzymują się nawzajem, oglądają ciekawie nowe strony. Pewnie ochroniarze -szeregowi i oficerowie - nie dostrzegają w tych chwilach nic szczególnego poza rutyną, ale dla każdego zeka z nowego etapu najdrobniejszy szczegół jest ważny. Może dlatego Cyryl słyszy muzykę tragiczną, a zarazem dodającą otuchy? On także przed jedenastu laty wytoczył się z ładowni „Wołoczajew-ska" i oszołomiony powietrzem i rozległymi widokami poczuł nieznane dotąd uniesienie. Wtedy nie chciał jeszcze myśleć, że mogło to być zbliżenie do Boga. Zekowie z workami, tobołami, walizkami przewiązanymi sznurkiem gromadzili się na nabrzeżu u podnóża suwnic bra- 15 ;§g'BS:** ¦•%<:• zachodniej Ukrainie, na Litwie, w mojej drogiej Mingrelii. Trzeba tam starannie dobrać ludzi, którzy będą dla nas oparciem podczas wielkiej przebudowy. Muszą mnie rozumieć bez słów. Kiedy nadejdzie dogodna chwila, będziemy musieli mówić jedno, a robić co innego... W kącie buduaru dwa razy burknął głucho najważniejszy spośród wszystkich telefonów w kraju, jakby przywoływał marszałka do porządku: dość fantazjowania, jeszcze nie nadszedł czas. Głuchy podwójny dźwięk aparatu budził Berię z najgłębszego snu. Pan i władca! Ma zwyczaj przesiadywać nocą w gabinecie. Pewnie znowu gania go po Kremlu sowa. Tak, jeszcze nie nadszedł czas. - Słucham, towarzyszu Stalin! Na tapczanie, jak duża ryba na piasku, rzuciła się Luda Sorokina, zabełkotała: Izaaku Izrailewiczu, Waweriju Sałowi-czu... Beria podskoczył, zacisnął jej usteczka. - Co się tam u ciebie dzieje, Ławrientiju? - spytał Stalin. - Personel, towarzyszu Stalin - brzmiała odpowiedź. Stalin chrząknął. - Jak nie śpisz, to przyjedź. Są propozycje. Pierwsze intermedium. Z prasy „Zeri i Populit" Tito to tylko oskubana papuga imperializmu amerykańskiego. Enwer Hodża „Prawda" ...Studentka w Penzie czyta tomik Radiszczewa. Serce uderza mocniej pod wpływem szlachetnych słów. Nie obchodząjej Standard Oil ani przemówienia Dullesa i Churchilla... Teraz amerykańscy kombinatorzy chcą wydeptać sady Normandii... Boją się Rosjan, ponieważ Rosjanie pragną pokoju... Ilia Erenburg „Time" Anna Louise Strong o.radzieckich kołchoźnikach: „Sto milionów najbardziej w świecie zacofanych chłopów prawie jednocześnie przystąpiło do supernowoczesnej gospodarki rolnej^.. Ich zwiększony dochód przekształcił się w jedwabne suknie, patefony, instrumenty muzyczne..." Kreml o Annie Louise Strong: „14 lutego 1949 roku organy bezpieczeństwa państwowego aresztowały znanąskandalizującądziennikarkę. Oskarżono ją o szpiegostwo i działalność dywersyjną przeciwko ZSRR..." 84 ... W tym tygodniu Moskwa deportowała A.L Strong z Rosji. Strong straciła swego komunistycznego boga, któremu służyła z takim zaangażowa- niem. „Prawda" Tak, znowu tamci kłamią w swoich kongresach i senatach Tak, kłamie szpalta gazetowa i książka, i radiowa fala. Lecz czas wciąż pędzi naprzód i drogi wstecz już nie ma -Już dzisiaj nie ten czas już dzisiaj nie ten świat. Przejrzeliśmy ich grę...* Nikołaj Gribaczow ...Z imieniem Stalina na ustach ludzie pracy całego świata wygrywają walkę o pokój! Elie Caesar, poeta z Martyniki ...Okiełznać podżegaczy wojennych! „Stalin! Stalin! Stalin!" skandowały donośnie tłumy zgromadzone na placach Warszawy. „Time" Najtragiczniejszym gościem Nowego Jorku w ubiegłym tygodniu był znakomity rosyjski kompozytor Dmitrij Szostakowicz. Przyjechał, by wziąć udział w Światowym Kongresie Pokoju działaczy kultury i nauki. Reprezentując drapieżne policyjne państwo, przemawiał jak komunistyczny polityk i działał tak, jakby kierował nim mechanizm zegarowy, a nie świadomość tworząca wspaniałą muzykę. Wśród sponsorów nowojorskiego Kongresu Pokoju są znani lewacy, jak dramaturg Artur Miller, pisarz Norman Mailer, kompozytor Aaron Copland. Szefem i dyrektorem delegacji rosyjskiej jest rumiany, skośnooki Aleksander Fadiejew, polityczny kierownik pisarzy radzieckich i urzędnik Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. „Chicago Tribune" Dwaj radzieccy lotnicy, jasnowłosy dwudziestodziewięcioletni Anatolij Barsow i czarnowłosy trzydziestodwuletni Piotr Pirogow porwali samolot do Linzu (Austria) i poprosili władze amerykańskie o azyl polityczny. Przeł. Sławomir Kędzierski. 85 ^„-M^y- ¦*¦*--" J-i^&.N I „Kultura i Żyzń" O pewnym lokalnym teatrze Nasze teatry winny krzewić kulturę i postęp. Jednak jeden z najstarszych teatrów w kraju - Teatr Dramatyczny imienia F.G. Wołkowa w Jarosławiu nie zawsze wciela w życie uchwałę KC WPK(b) „O repertuarze teatrów dramatycznych i środkach zmierzających do doskonalenia go". Wystawiane są sztuki bezideowe i szkodliwe, wśród nich nawet Płócienna teczka M. Zoszczenki. Takie sztuczydło jak Dzwoni TajmyrA. Galicza (Ginzburga) nie powinno się znaleźć w repertuarze Teatru imienia F.G. Wołkowa... Kierownik artystyczny Stiepanow-Kołosow i dyrektor Toptygin ulegają wpływom osób, wtórujących burżuazyjnym kosmopolitom, zdemaskowanym w uchwale KC „O antypatriotycznej grupie krytyków teatralnych"... „Litieraturnaja Gazieta" Ludzie pracy Związku Radzieckiego domagają się ostatecznego zdemaskowania krytyków-kosmopolitów Juzowskiego, Gurewicza, Altmana, Warszawskiego, Cholodowa, Bojadżyjewa i innych... „Time" Pułkownik W. Kotko w gazecie „Wieczerniaja Moskwa" demaskuje niemarksistowski stosunek do zagadnienia napiwków. W zakładzie fryzjerskim, pisze autor, człowieczek z miotełką zmiata z klienta nieistniejący włos i patrzy wyczekująco. W teatrze proponują ci lornetkę i na pytanie, ile to kosztuje, odpowiadają „co łaska"... W nowych socjalistycznych stosunkach te przebrzmiałe, poniżające nawyki budzą obrzydzenie. „New York Times" W Warszawie sąd skazał na karę śmierci zbieracza złomu za kradzież drutu miedzianego. „Time" Wywiad wojskowy Stanów Zjednoczonych informuje, że kardynał węgierski Mindszenty po aresztowaniu i śledztwie znajduje się pod obserwacją więziennych psychiatrów. ...Radziecka prasa zarzuca władzom jugosłowiańskim okrucieństwo, w szczególności osobiście ministrowi spraw wewnętrznych Aleksandrowi Rankiewiczowi, który w 1946 roku przebywał dłuższy czas na stażu w Moskwie, doskonaląc się w swoim zawodzie pod kierunkiem szefa radzieckiej tajnej policji Ławrientija Berii. „Prawda" Jankesi w Rzymie Na ulicach widzimy spasionego chama zza oceanu w ogromnych buciorach. Żuje gumę i wlecze za ramię miejscową dziewczynę. Lichwiarski plan Marshalla serwuje Włochom natrętne reklamy amerykańskich firm. Tu i tam widzimy podobiznę nagiej panienki z coca-colą. W kraju naturalnych lemoniad i oranżad! Borys Polewoj „Litieraturnaja Gazieta" Przed jubileuszem Goethego Myśl burżuazyjna nie była w stanie zrozumieć zjawiska tak złożonego i wewnętrznie sprzecznego, jak życie i twórczość Goethego. Dopiero myśl komunistyczna zdołała w całej pełni ukazać twórczość tego poety. „Prawda" O bojowe filozoficzne pismo Artykuł „Kosmopolityzm - ideologia imperialistycznej burżuazji" zbyt wiele uwagi poświęca różnym bzdurom, jak poroniona pisanina reakcyjnych burżuazyjnych profesorów Milukowa, Jaszczenki, Herszenzona, pisaninie, od której zalatuje trupim smrodem... Podnieść ideowo-artystyczny poziom pisma „Zwiezda". Powieść Jurija Germana Podpułkownik służby medycznej jest głęboko szkodliwa. Ukazuje ona przodujących ludzi radzieckich jako rozlazłych mazgajów pogrążonych w nieustannej psychologicznej autoanalizie. Główny bohater, doktor Lewin, próżny, kłótliwy starzec, przedstawiony został przez autora jako odważny eksperymentator. W. Ozierow „Litieraturnaja Gazieta" W gazecie „Le Mond" ukazał się artykuł niejakiego Andre Pierrata. Autor uważa, że przekład utworów Puszkina na prymitywne języki, takie jak buriacki, jakucki, czuwaski zubaża je. Grupa pisarzy jakuckich demaskuje faszystowskiego pismaka i jego panów. Widocznie estetyzujący kołtun nawet nie słyszał o powszechnie znanym trzynastotomowym słowniku języka jakuckiego akademika Piekarskiego. Gardzimy głęboko wyskokiem Andre Pierrata, pozdrawiamy gorąco pracowity naród francuski. „Time" Minęło sześć miesięcy od odwołania Wiaczesława Mołotowa ze stanowiska ministra spraw zagranicznych i chociaż w dalszym ciągu pozostaje 86 87 on na stanowisku wicepremiera, jego głowa w kształcie armatniej kuli ani razu nie zjawiła się na oficjalnych zdjęciach. „Washington Post" Proces zdrajcy narodu węgierskiego (Reportaż z sali sądowej) Drugi człowiek w kierownictwie węgierskiej partii komunistycznej Laszlo Rajk przyznał się przed sądem ludowym w Budapeszcie, iż w ciągu osiemnastu lat szpiegował kolejno na rzecz dyktatora Horthy'ego, hitlerowskiego gestapo i wywiadu amerykańskiego. „Prawda" Na próżno wysilają się panowie pismacy z Belgradu, tajne dźwignie spisku znajdowały się w rękach Allena Dullesa i Aleksandra Pankowicza... Radio belgradzkie nieustannie międli o knowaniach Kominformbiura. Na sali sądowej stoi człowiek, który monotonnym i obojętnym głosem opowiada historię potwornej zdrady, planowanych i dokonanych morderstw. Borys Polewoj „LHumanite" Wszczęta przez reakcjonistów kampania oszczerstw przeciwko Związkowi Radzieckiemu ma na celu zmusić narody, by zapomniały, że socjalizm to pokój, a kapitalizm to wojna. Maurice Thorez „Nepszabadsag"-UPI Adwokat generała lejtnanta Derde Palfy'ego powiedział na budapeszteńskim procesie: „Muszę bronić tego człowieka, chociaż budzi we mnie wstręt'. „Time" Z woli losu ładniutka Murzynka pani Thelma Dial, gospodyni domowa i żona muzyka, odczytała w imieniu dwunastu przysięgłych (czterech mężczyzn i ośmiu kobiet) werdykt w sprawie jedenastu oskarżonych przywódców amerykańskiej partii komunistycznej. Oskarżeni uznani zostali za winnych przynależności do spisku podżegającego do obalenia rządu Stanów Zjednoczonych. Zakończył się najdłuższy w historii kraju proces karny, któremu przewodniczył sędzia Harold Medina, tęgi mężczyzna z eleganckim wąsikiem i krzaczastymi, melancholijnymi brwiami. Proces trwał dziewięć miesięcy. Obrona przesłuchała trzydziestu pięciu świadków, oskarżenie piętnastu. Protokoły zawierają pięć milionów słów. Obrona kosztowała 250 000 dolarów, koszty rządowe wyniosły 1 000 000 dolarów. Udowodniono, że oskarżeni zamierzali w odpowiedniej chwili poprzez strajki i sabotaż spa- 88 raliżować gospodarkę, przemocą obalić rząd i ustanowić dyktaturę proletariatu. Wytyczne otrzymywali bezpośrednio z Moskwy. „Prawda" Sąd nad komunistami trwał dziewięć miesięcy. FBI starannie wyselekcjonowało przysięgłych. W charakterze świadków powołano trzynastu szpiegów, prowokatorów, renegatów, sprzedawczyków. Sędzia Medina jest symbolem dzikiej nagonki na komunistów i wszystkie postępowe siły w Ameryce. ...Kukryniksy: „Sędzia Medina-gruba amerykańska pała!" ...Kapitalistyczna metoda uprawy ziemi nieuchronnie prowadzi do jej wyjałowienia. W Stanach Zjednoczonych miliony hektarów doprowadzono do skrajnego wyjałowienia. Wcielając w życie stalinowskie plany, chłopstwo kołchozowe opanowało siły przyrody w celu uzyskania obfitości żywności, w celu budownictwa komunizmu. ...Wrażenia marynarza radzieckiego, elektromechanika Zadrożnego z Nowego Jorku. W sklepach nie ma kupujących. Przyzwoicie ubrani ludzie żebrzą o centa na żywność. Trzech osiłków znęcało się nad Murzynem. Nasz statek wszędzie witano okrzykami „Niech żyje Stalin!" „Litieraturnaja Gazieta" Powieść Pawlenki Stepowe słońce to wartka, gorąca, optymistyczna opowieść o wielkich sprawach zwykłych ludzi radzieckich. Walentin Katajew „Time" Moskiewskie kina wyświetlają pięć anonimowych filmów bez podania producenta, wśród nich Ostatnią rundę i Szkolę nienawiści o irlandzkim powstaniu przeciwko Anglii. Filmy są dziełem Goebbelsowskiego resortu propagandy, miały one na celu potęgowanie nastrojów antybrytyjskich i antyamerykańskich. „Life" O synu radzieckiego dyktatora generale lejtnancie Wasiliju Stalinie krążą po Moskwie różne pogtoski. Według jednej z nich Wasilij Stalin prowadził pewnego razu samolot, w którym prócz niego znajdowała się pewna kobieta z dzieckiem. Nad polami Białorusi Stalin wyskoczył z samolotu na spadochronie. „New York Times" Do Szwecji dotarło 372 uciekinierów ze Związku Radzieckiego. Dopłynęli statkiem, na którym mogło się zmieścić najwyżej pięćdziesiąt osób. Byli wśród nich Polacy, Estończycy, Białorusini i Łotysze. 89 .. Jedenastu skazanych przywódców amerykańskiej partii komunistycznej zgłosiło się do sądu, by dowiedzieć się o wyrok. Dziesięciu z nich skazano na pięć lat więzienia każdego i na 10 000 kary za przynależność do spisku podżegającego do obalenia przemocą rządu Stanów Zjednoczonych. Jedenasty, jako kawaler krzyża za zasługi w czasie wojny, skazany został na trzy lata. „Life" Podczas defilady moskwianie z zachwytem wpatrywali się w niebo, kiedy nad placem Czerwonym leciał olbrzymi czteromotorowy bombowiec w asyście myśliwców. Nazajutrz wszystkim opadły szczęki, kiedy prasa i radio poinformowały, że samolot pilotował dowódca defilady lotniczej generał Wasilij Stalin. Większość obywateli nie wiedziała, że ojciec narodów ma syna. Wasilij ma dwoje dzieci z drugą żoną, córką marszałka Timoszenki. Jest wybuchowy, pije i chętnie pięściami reguluje sprzeczki. „Prawda" Córka ojczyzny, Zwą mnie kobietą radziecką, Jestem z tego dumna. Jekatierina Szewielowa Handlarze trucizny Rząd Trumana pragnie zaszczepić amerykańskie zwyczaje w całej zmarshalizowanej Europie. Paryż jest zasypany hoollywoodzkimi filmami. Marlena Dietrich skuszona grubymi dolarami wystąpiła w antyradzieckim paszkwilu Żelazna kurtyna, który zrobił klapę na francuskich ekranach. Film Skandalistka z Berlina słusznie wyśmiewa amerykańskie zwyczaje, zarazem jednak cynicznie i bezczelnie szkaluje armię radziecką. Jurij Żuków (Paryż) „Rude Prawo" Kocham Związek Radziecki! Widziałem na własne oczy, jak ziemię tę całował Pablo Neruda, Emi Sao, wiele młodych kobiet. Żyjemy w epoce towarzysza Stalina! Jan Drda „Prawda" Gad się wije. W Sofii zaczął się proces Trajczo Kostowa. Ze Stalinem w dom nasz weszło marzenie, Młode niczym pieśń poranna. Aleksiej Surkow 90 , Odkąd jest z nami Stalin, spełniają się wszelkie tajne marzenia narodu radzieckiego. Leonid Leonów Kiedy z nami Stalin, z nami prawda. Dżambuł M. Szołochow: „Ojciec ludzi pracy świata". F. Gładkow: „Inspirator tworzenia". A. Pierwiencew: „Nasz Stalin". M. Isakowski: „Nadzieja, światło i sumienie całej ziemi". Drugie intermedium. Kierunek Nicztrusy! Kot profesora Gordinera uwielbiał stać na jednej nodze. Nie znaczy to, że zwyczajnie stał na jednej nodze, zapomniawszy o pozostałych trzech kończynach lub, powiedzmy, wirował na niej jak baletnica Lepieszyńska, po prostu opierał dwie przednie łapy na parapecie i obserwował przeciwną stronę ulicy, dalekie skrzyżowanie z zaułkiem, dachy niskich kamienic i gzymsy wysokich, w takich chwilach zginał i przyciskał do brzuszka na przemian prawą lub lewą łapę wzorem nielicznych ludzi, którzy niekiedy odczuwają potrzebę stania na jednej nodze. Nie na próżno dałem mu na imię Wielimir, myślał profesor Gordiner. Otulony grubym pledem z wielbłądziej wełny siedział w głębokim fotelu przy kaloryferze, czekając na aresztowanie i obserwował kota, obserwującego obiektywny świat. Wspominał człowieka, którego pamięć uczcił przed sześciu laty, nazywając jego imieniem tłuściutkiego, żwawego kodaka, podarunek kochanki Oksany. Zabawne, wydało mu się, że w miauczeniu zwierzaka brzmiał jakiś wesoły, Chlebnikowowski bezsens. Wtedy nasunął mu się pomysł imienia. Prawdziwy Wielimir nie tylko nie byłby obrażony, lecz przeciwnie, zachwycony, zwłaszcza że kot z biegiem czasu zaczął zdradzać Chlebnikowowski zwyczaj stania na jednej nodze. Przepraszam, na jednej łapie. Bronisław Gordiner należał kiedyś do futurystycznej grupy Centryfuga i na tym gruncie często się spotykał z Chlebnikowem. O kilka lat od niego starszy Chlebnikow był postacią kultową, poeta tułacz, twórca i specjalista od wyliczania historii. Młody krytyk go wielbił, chociaż należąc do tej samej grupy powinien był raczej szarpać czołowego kubofuturystę, bezczelnie roszczącego sobie prawo wyłączności do nadawania tonu. Trzeba tu zaznaczyć, że Chlebnikow nie przejmował się zanadto ani polityką grupową, ani młodymi wielbiącymi go krytykami. Niekiedy w toku gorącej dyskusji, gdziekolwiek był, na soiree u sióstr Siniaków czy w tłumie koło wieży Sucharewskiej, nieruchomiał nagle, owinąwszy wolną nogę wokół nogi, na której stał, na twarzy malował mu się wówczas całkiem idiotyczny 91 ..>.W^-*-V.-'' .^r: wyraz, a pełne wargi bełkotały coś pod wiecznie ruchliwym nosem. W takich chwilach wokół niego powstawał luz: poeta tworzy, nie przeszkadzajcie! Cóż to było za wspaniałe życie! Te wszystkie wygłodzone wernisaże! Upajające uczucie przynależności do nowego stulecia, do twórców nowej kultury! Wszystko dawno minęło. Najpierw przestali się śmiać, później uśmiechać się, w końcu zerwali kontakty ze sobą wycofali się z grup, to znaczy zlikwidowali do zera porzucając je, później, co tam mówić, nastały czasy, kiedy usiłowano zapomnieć o grupach, nie afiszowano się nawet zbytnio osobistymi przyjaźniami z owych grzesznych lat, a kiedy w jakimś nieodpowiednim miejscu padało sławne niegdyś nazwisko, były członek grupy bełkotał tylko „to ten" i natychmiast zmieniał temat. Chlebnikow wycieńczony durem powrotnym, niedożywieniem, a szczególnie perską anaszą umarł w dwudziestym drugim roku. Centryfuga poezji, która zgodnie z założeniami jej teoretyków, Siergieja Bubnowa i Iwana Aksionowa, miała odwirowywać, wydobywać na powierzchnię śmietankę poetyckiej twórczości, znarowiła się, rozbełtała na dnie paskudny osad. Zyskali ci, co odeszli we właściwym czasie, jak Iwan, co robiłby teraz z .jelizawietincami" ze swoim Pikasso1? My, którzyśmy zostali, jesteśmy godni politowania, Siergiej, ja, Nikołaj, nawet Borys... Siedzieć tak jedno dziesięciolecie za drugim, nie wyściubiać nosa, w oczekiwaniu na areszt, Wielimir zwinięty w kłębuszek niczym myszka, gryzmolić grzeczne, poprawne, słuszne recenzyjki, rymować strofy literalnego przekładu, jesteśmy godni politowania, Wielimirze. Wiem, co mi powiesz... Wremyszy-kamyszy! Żarbog, żarbog! - odezwał się kot. - Tak właśnie! - powiedział Gordiner. - Nie bez kozery nazwałem cię Wielimirem! Kot oderwał się od okna, Gordiner miał nawet wrażenie, że wykonał jakiś piruet na jednej łapie, nim wskoczył mu na kolana. Układając się na nich, miętosząc kłującymi łapami pled i welwetowe spodnie Gordinera, bodąc go krągłym łbem w dołek podsercowy, kot mruczał: Piń, piń, piń tararachnut zenziwer. O, lebediwo! O, ozari! Podobno koty kochają miejsce, a nie człowieka, myślał zdemaskowany niedawno krytyk kosmopolita. Możliwe, że tak jest, ale mnie Wielimir wyraźnie kocha bardziej niż nasz pokój. To znaczy w pokoju najbardziej kocha mnie. Woli mnie nawet od kanapy. Ciągle za mną chodzi, liże moją piętę, kiedy kopuluję z Oksana. Możliwe, że uważa mnie za swoje miejsce, a nie za człowieka... Takie chodzące, stękające miejsce, które klnie przez zęby, pali, pierdzi, sika do wiadra, kiedy nie ma ochoty iść do komunalnego klozetu, skrobie piórem, szeleści kartkami. Z miłością do mnie współzawodniczy tylko ciekawość pozaokiennej przestrzeni, poezja kociego kosmosu... - Coś dzisiaj podziwiał, Wielimirze, w*"swoim pozaokiennym świecie? Kot spojrzał na niego z dołu do góry jak spiskowiec i upewniwszy się, że nie ma podstępu, zaśpiewał z przejęciem: Sijajuszczaja wolza żełaje-mych resnic iłaskowaja dolza łaskajuszczich dieśnic. Czezory gołubyje 92 i nrawy swojenrawija. O, prawo! Moja morolewa, na ozierie siniem-morol. Nicztrusy - tuda! Dzie płaczet zorol... - Ale wygadany - mruknął Gordiner. - Wszyscy siebie oszukujemy, Wielimirze. W obiektywnym świecie piękno nie istnieje, istnieje tylko rytm. Nasz świat to żałosny spisek kultury... Przypomniał sobie, jak w trzydziestym czwartym roku w tymże pokoju rozmawiali o tych sprawach z Iwanem Aksionowem, który oczywiście siedział nie na jego kolanach, lecz tam, na niedźwiedziej skórze, wówczas jeszcze nie wyliniałej. Choćby raz od tamtej pory zmienić tapety i wywietrzyć mizantropijny zapach starokawalerskiego mieszkania! Spowszedniałe w ciągu wielu lat ospałe czekanie na areszt w przypadku profesora Gordinera stało się nagle dojmujące, łącznie z jelitowymi spazmami. Wymieniano go kilkakrotnie w wykazach innych ludzi o nazwiskach rażących rosyjski słuch, czasopisma wstrzymały druk jego artykułów, usunięto go również ze stanowiska profesora GITIS*, gdzie prowadził wykłady o Szekspirze. Wprawdzie nie zamknięto jeszcze żadnego z przebrzydłych kosmopolitów, jednak w prasie coraz częściej ukazywały się żądania ludzi pracy, domagających się ostatecznego zdemaskowania, a to oznaczało, że się zbliża decydująca chwila. Sytuacja profesora Gordinera miała pewien zabawny smaczek. Na tle niekończących się żądań „ujawnienia prawdziwych nazwisk" Gordiner był ofiarą dziwacznego wyskoku literatury i losu. W jego przypadku ukryte zostało wspaniałe nazwisko, wcale nie żydowskie, lecz białoruskie, o szlachetnym brzmieniu Pupko. W dalekich futurystycznych czasach miody krytyk Bronisław Pupko uznał, że z takim nazwiskiem nie pasuje do awangardy, wybrał więc pseudonim, w którym w jego odczuciu dźwięczała słowiańska strzała przeszywająca niemiecki mur. Literackie środowisko szybko się z nim oswoiło, on sam także zapomniał wkrótce, że przyszedł na świat jako Pupko, wydano mu paszport na nazwisko Gordiner. Kto mógł wówczas przewidzieć, że trzeba będzie odpowiadać za lekkomyślność, że kiedyś razem z pseudonimem do jego siwych bokobrodów i szpakowatych wąsów trwale przylgnie żydostwo. Co teraz robić? Przecież nie będzie z trybuny wołał: Jestem Pupko! Pupko!" i bił się w piersi. Nie zniży się do tego. Wypierać się Gordinera, to tak jakby wypierać się całego życia, przekreślać miejsce w literaturze, opluwać cały dorobek! Niech go zamknąjako Gordinera, nie ucieknie jako Pupko, nie wróci do Komsomołu! A ty uciekaj - mówił do Wielimira. - Kiedy się zjawią otworzę lufcik, wyskakuj i uciekaj dachami byle dalej. Wiesz, gdzie mieszka Oksana, idź do niej sam albo ze swoją królową. Nie pozwól, by ciebie schwytali! Pod wieczór przyjechała Oksana, od razu zaczęła ściągać spódnicę. Ich związek trwał wiele lat, mówili sobie o nim, że „zapełnia kuluary romantyki". I * Gosudarswiennyj Institut Tieatralnogo Iskusstwa, Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej. 93 -, • t'lti"*r*l Oksana, oczywiście, była niegdyś studentką Gordinera, chodziła na jego wykłady o Szekspirze, okazało się wtedy, że oboje nie potrafią bez wzruszenia mówić o poezji. Z wiekiem perkatonosa dziewczynka przemieniła się w postawną damę z błyskającym lekko między wciąż pięknymi wargami metalowo--porcelanowym mostkiem. Niekiedy jej twarz wydawała się odrobinę wyniosła i ponura, podczas spotkań Gordiner musiał dokładać starań, by spoza zwykłego zmęczenia moskiewskich kobiet wyjrzała bodaj na chwilę owa dawna rozentuzjazmowana dziewczynka, którą zapamiętał z wykładów o Szekspirze. Spotkania, niestety, obliczone co do minuty, nabierały coraz bardziej rzeczowego charakteru. Oksana była obarczona rodziną miała męża pracownika Mintjażpromu* i trójkę dzieci, średnia córka Tamara, jak zapewniała, została poczęta w tym pokoju, na tej oto wygniecionej skórzanej kanapie. Często pod koniec spotkania Gordiner wspominał egofuturystę Igora Siewierianina i zaczynał jęczeć: Nie wrócisz do mnie nawet dla Tamary, Naszej maleńkiej, najpiękniejszej córy. Masz teraz daczę, na obiad homary, Teraz ciebie chroni kruk czarnopióry. Okasana ze śmiechem zbierała swoje szmatki, ukradkiem patrzyła na zegarek. Dobre mi homary - mówiła. - Jadamy mikojanowskie kotlety, do pańskiej wiadomości. Teraz także, ledwo przestąpiła próg, zrzuciła zabłocone botki i rozpięła spódnicę, już zerkała na zegarek. Samotność jest losem krytyka kosmo-polity, myślał Gordiner, z krzywym uśmiechem dźwigając się z fotela na jej spotkanie. Kot uprzejmie pokręcił się chwilę wokół rozbierającej się Oksa-ny i zdecydowanym krokiem podążył w stronę okna. Ostatnio wyraźnie ograniczył swój udział w „zapełnianiu kuluarów romantyki", to znaczy przestał lizać tatusiowe pięty. Wizyty Oksany irytowały go, ponieważ kobieta nie chciała z nimi zamieszkać na stałe. Gałagała gegege! Grakachata gpopopol - zażądał. Gordiner otworzył lufcik. Wracaj przed zmrokiem! Wielimir skoczył na gzyms, zszedł na znajdujący się niżej dach i ruszył w kierunku rynny, trzymając ogon zadarty do góry i chwiejący się jak gwardyjski pióropusz. Poza wszystkim był on okrętem flagowym tutejszej floty. Promienie zachodzącego słońca prześwietlały gęstą sierść uwydatniając kręgi ogonowe. Po zapełnieniu „kuluarów romantyki" Oksana i Bronisław leżeli jeszcze jakiś czas objęci ramionami. Profesor przyciskał dłoniąjej łopatki, by w ten sposób wyciszyć wewnętrzny niepokój ukochanej: Nie patrz na zegarek! * Ministierstwo Tiażołoj Promyszlennosti, Ministerstwo Przemysłu Ciężkiego. 94 Ona głaskała go po głowie, delikatnie skubała stary narząd, który się nieźle spisał. Tak, tak, masz rację, Bronku, nie przejmujmy się tym dziwnym mechanizmem. Wzdychała: Wczoraj szukał papierosów, zajrzał do mojej torebki, znalazł klucze od twego mieszkania. Oczywiście awantura. Który to już raz? To prawie nie do wytrzymania! Gordiner milczał. Zwykle po takich informacjach gwałtownie żądał, by niezwłocznie opuściła nieznośnego Mintiażproma, wtedy wreszcie będą mogli rozpocząć romantyczne życie bez zakłamania i fałszu. Teraz milczał. - Milczysz? - spytała. Chciała, żeby ją trochę poprosił, chociaż wiedziała, że nigdy się do niego nie sprowadzi. - Milczę, bo teraz nie mogę ci nic ofiarować. Pewnie niedługo przyjdą po mnie. Wczoraj na otwartym zebraniu partyjnym w sekcji krytyki znowu domagano się całkowitego zdemaskowania. Zaopiekuj się kotem, Oksano, nie pozwól, by zginął. A kot tymczasem mknął kalenicami dachów. Prędzej do domu! Ostatnie promienie zachodzącego słońca wpadały przez otwarte lufciki, upijały i oślepiały, jak niegdyś w niepamiętnym życiu, kiedy wśród wysepek i płaskich brzegów wołżańskiej delty blask zachodzącego słońca, przesiany przez trzciny i sitowie, oszałamiał i zachwycał chłopca, który podążał za tatuśkiem ornitologiem, wlokąc kałmuckie czółno ze stadkiem zaobrączkowanego ptactwa. Cóż to było za szczęście, cóż to za szczęście dziś! Prędzej, prędzej, prężą się młode, no, powiedzmy jeszcze niestare mięśnie, przerażający, żelaznobeto-nowy radioschemat ostatniej, narkotycznej nocy w Santałowie jest jeszcze gdzieś na przedzie albo z tyłu, a może nie ma go wcale, chociaż daje się odczuć, ach, te promienie słoneczne, ten pęd miłości, najważniejsze, by jak najszybciej poinformować ukochane chodzące miejsce, tatuśka Bronisława Grigoriewicza Gordinera, dawniej Pupko, o tym, że nie zostanie aresztowany! Skąd się to wzięło w łebku kota Wielimira? Czy może podsłuchał jakieś sygnały nadawane na krótkiej częstotliwości? Czy w eterze miał miejsce jakiś uskok odbierany przez koty, ale niesłyszalny dla ludzi? Doznał w każdym razie olśnienia, zrozumiał, że koniec z ich strachami, tato ocaleje! Prędzej, prędzej! Najważniejsze: W jaki sposób przekazać nowinę Gordinero-wi? Czy zrozumie uniwersalny język, pochodzący z głębin ontologii? Oksana szlochała. Dopiero dzisiaj zrozumiała, że Gordiner jest w sytuacji bez wyjścia. Szlochała nie tylko z rozpaczy, lecz także ze wstydu, wiedziała bowiem, że nie zostanie z nim nawet dzisiaj, że od dawna ma go nieco dość, a także dlatego że pomimo szlachetnego współczucia i nawet pewnego poświęcenia w jej myślach pojawia się młody kolega z biblioteki WTO*, chłopak o piętnaście lat młodszy, który od dawna daje do zrozumienia, że chętnie zapełni jej „kuluary romantyki". Gordiner ją pocieszał. ¦ * Wsierosijskoje Tieatralnoje Obszczestwo, Wszechrosyjskie Towarzystwo Teatralne. 95 Nagle za oknem ukazał się kot w całej okazałości, z rozwianym futerkiem i płonącymi ślepiami. Zabębnił łapkami w szybę, domagając się wpuszczenia go do środka. Ten mnie nigdy nie zdradzi, pomyślał Gordiner. Kot wskoczył do pokoju i z zadartym ogonem jął się kręcić wokół nóg swego taty i jego kochanki. Głośno i uroczyście usiłował przekazać im swoją nowinę: Liii egi, lap, lap, bem. Libibibi niraro Sinoano ciciric. Chiju chmpa, chir zeń, czencz. Żuri kaka sin sonega. Chachotiri ess ese, Junczy, enczy uk! Junczy, enczy, pipoka. Kłam! Kłam! Eps! - Co się wydarzyło? - przestraszyła się Oksana. - Dopadł gdzieś waleriany czy liznął arszeniku? Profesor doznał objawienia. - Nie rozumiesz? Wielimir się gdzieś dowiedział, że nie aresztują mnie! Mam rację, Wielimirze? Kot z radości wykonał piruet na jednej nodze. lwemi, wywerni, Umnyj igreń! Kuczeri, tuczeri, Toczeń, tuczeri, weczeri, oczeri. Czetkami czutkimi Pali zań. lwemi wywerni, Umnyj igreń! Oksana nic nie mogła zrozumieć, a jej leciwy kochanek, którego się zawsze wstydziła ze względu na wiek, chociaż nie zauważyła, że ostatnio podczas nieczęstych wspólnych spacerów nie przyciągali uwagi przechodniów, teraz jej leciwy kochanek stał na jednej nodze, balansował rękami i mruczał: - Wprawdzie w obiektywnym świecie nie ma piękna, ale jest rytm, a to niemało. No cóż, niechaj jeszcze trwa ten spisek kultury, niech gra dobiegnie końca... *- 1 IV Zamieć pięćdziesiątego pierwszego N a początku lat pięćdziesiątych zimy były wyjątkowo mroźne, co wiele lat później umożliwiło skrzywdzonym stalinowcom utyskiwać: w tamtych czasach wszystko było krzepkie, zdecydowane, wszędzie panował porządek, nawet mrozy były krzepkie, prawdziwie rosyjskie, nie taka chlapa jak obecnie. Rzeczywiście po śmierci Stalina klimat się bardzo zesmar-kał. W pięćdziesiątym szóstym roku na przykład zima długo nie nadchodziła w Petersburgu, to znaczy w ówczesnym mieście Lenina, jak gdyby wraz z eskadrą okrętów brytyjskich z flagowym lotniskowcem „Triumf" na czele dotarł do Newy praoj-ciec demokracji atlantyckiej, ciepły Golfsztrom. Była nawet niewielka powódź, która tak malowniczo ozdobiła noce naszej młodości. Nasuwa się z tego powierzchowny wniosek, że nasze liberalizacje są uzależnione od wybuchów czy też plam na słońcu, że niewielkie nawet zmiany zachodzące w strumieniach energii wpływają na stan umysłów, a więc także na sytuację polityczną. Pragnących rozwinąć tę myśl kieruję do początkowych kart drugiego tomu naszej trylogii, gdzie przywołana została historyczna koncepcja Lwa Tołstoja o milionach człowieczych dowolności. Jeżeli szczególnie poważnie potraktujemy hipotezę o masowych dowolnościach, może zdołamy przezwyciężyć prawa rządzące historią, wspiąć się wyżej i założyć, że zwrot zachodzący w stanie milionów umysłów jest zdolny rozpędzić nieznane nam mroki astralne, co z kolei wywrze wpływ na klimat. Tak czy inaczej, ale owej styczniowej nocy, o której za chwilę opowiemy, nikomu w Moskwie nie przyszłoby na myśl ocieplenie klimatu i złagodzenie kursu politycznego. Wydawało 7 - Więzienie i pokój 97 się, że bezlitosna zamieć dmąca od Kremla na wszystkie strony będzie trwać wiecznie. Borys Czwarty Gradów nie wdawał się w rozważania historiozoficzne czy filozoficzne. Kiedy się wyspał po zajęciach w prosektorium i jako tako zdał kolokwium z kości, postanowił nie zaprzątać sobie głowy przykrymi myślami o kolokwium z mięśni, wypędzić z siebie kujona na najbliższą noc, a może także na następny dzień i wrócić do swej właściwej postaci, to znaczy do młodości, motorów i alkoholu. Zjeżdżając windą z czwartego piętra zastanawiał się, czy mu się uda zapalić horcha. Temperatura minus dwadzieścia dziewięć stopni, podczas porywów lodowatego wiatru pewnie spada do minus czterdziestu. Garażu nie ma, horch stoi na dworze, naprzeciwko sklepu „Wina rosyjskie". Oto on, wygląda niczym gigantyczny pomnik Trzeciej Rzeszy. No cóż, zobaczymy, co się da zrobić. W środowiskach motocyklistów i sa-mochodziarzy wysokiej klasy wypadało nie zważać na pogodę, silnik zapala zawsze! Stosowano różne dodatki do oleju -na przykład lotnicze z lotnisk podbiegunowych, najbardziej ceniono pozostałe z czasów wojny z dostaw lend-lease albo wyniesione po cichu z garażu specjalnego znaczenia. Niektórzy wybitni motocykliści, fanatycy i profesorowie sportu motorowego sami robili mieszanki według sobie tylko znanej receptury. Borys Czwarty niestety nie należał do nich. Zbyt dużo czasu zajmowały studia, stowarzyszenie sportowe, restauracje i „chaty", jak w owych czasach nazywano balangi z alkoholem i dziewczynami. Fanatycy i „profesorowie", szczególnie pewien podstarzały apostoł silnika spalinowego ksywa Porsz-niewicz, zżymali się na niego: Masz, Borysie, wyjątkowy dryg do silników. Po coś poszedł na medycynę, w ogóle po co tracisz czas? Niekiedy po pijaństwie Borys szedł do garażu Porsz-niewicza, spędzał tam cały dzień, jak skruszony grzesznik w cerkwi. Zabawne, myślał Borys, autoludzie rzeczywiście mają w sobie coś świętego, w każdym razie trzymają się z dala od paskudnego świata. A paskudny świat wydawał się niekiedy dwudziestoczteroletniemu Borysowi cudowną feerią, by kiedy indziej, przekroczywszy granice pojęcia „paskudny", stoczyć się do poziomu obrzydliwej kloaki. Być może, nie chodziło o pijaństwa, lecz o powojenny kac, sytuację po wyjściu z wojska, kiedy poczuł się odrzucony, niedoceniony, skrzywdzony boleśnie, 98 wyciśnięty jak cytryna. „Jeżeli nie ma zgrabniejszego zwrotu, proszę mówić mi »wyciśnięta cytryna«" - wdzięczył się niekiedy do partnerki w powolnym tańcu, jak teraz w toku walki z cudzoziemszczyzną zaczęto nazywać tango. Dziewczyna z zachwytu przymykała oczy i rozchylała usteczka. Boria Gradów był znany w zabawowych kręgach stolicy jako postać tajemnicza, romantyczna i rozczarowana, taki współczesny Pie-czorin! W skład zespołu kaca trwale wpisało się prosektorium MOLMI*. Borys nieraz musiał chować kolegów podziurawionych kulami i poszarpanych bagnetem, sam także niemało pokaleczył ludzkich ciał i nigdy by nie pomyślał, że takie wrażenie zrobią na nim wyjęte z formaliny szczątki ludzkie, na których miał się uczyć anatomii. To jakiś potworny paradoks - żalił się dziadkowi. - Wojna, gdzie szalała śmierć, wydaje mi się apoteozą życia. Prosektorium, pojemniki z forma-liną, preparowanie trupów, to w moim odczuciu coś bardziej ponurego niż śmierć, to ostateczny jakiś kres człowieka... Czy dziadek nie miał takiego wrażenia? Nie, nigdy nie czułem czegoś takiego- odpowiadał bez namysłu stary człowiek. - Doskonale pamiętam, jaki byłem szczęśliwy na pierwszym roku. Moje pierwsze kroki w kierunku poznania kosmosu ludzkiego organizmu, myśli o służeniu ludziom... Ręką upstrzoną starczymi plamami, ale wciąż jeszcze krzepką, jak na chirurga przystało, dotykał ramienia wnuka, zaglądał w jego pustawe, nieco groźne oczy emerytowanego dywersanta. Może myliliśmy się obaj, Babocz-ka? Może powinieneś odejść? Nie, spróbuję jeszcze to ciągnąć - odpowiadał wnuk i uchylał się od dalszej rozmowy, która wprawiała go w zakłopotanie. Widocznie dziadek myśli, że skoro prosektorium budzi we mnie taki wstręt, nigdy nie zostanę dobrym lekarzem. A ja mówiąc, że jeszcze pociągnę, zachowuję się jak gówniarz, który mając piętnaście lat wbił sobie do głowy, że jest człowiekiem czynu i nie cofa się przed żadnymi trudnościami. Jakże to było dawno, te wszystkie ćwiczenia z Saszką Szeremietiewem... Matka się wówczas gniewała, podejrzewała nas o jakieś knowania... Matka... Gdzie jest teraz? Stała się moim złym duchem... Zniewaga i zapomnienie - oto wszystko, co po niej zostało w tym * Moskowskij Ordiena Lenina Medicinskij Institut, Moskiewski Instytut Medyczny Odznaczony Orderem Lenina. 99 domu... No, jak tam, dasz się uruchomić, panie horch? - powiedział do potężnej, jakby już nieco stężałej zaspy. Ze sklepu wyskoczył kierowca Rusłan, pobiegł do swego furgonu. Na widok Borysa zmienił kierunek i przyszedł do niego, zapadając się w zmieciony z bramy śnieg. Cześć, Grad! Chcesz go zapuścić? Borys cieszył się popularnością wśród kierowców z ulicy Gorkiego, znali go także milicjanci. Na widok pędzącego horcha salutowali na swoich posterunkach, a niektórzy, kiedy czekał na czerwonym świetle, podchodzili, by mu uścisnąć rękę. Cały szlak wojenny przeszedłem z Rezerwowym Frontem pod komendą twego ojca - mówił jeden czy drugi. -Jego osobiście widziałem trzy razy. To był orzeł, wspaniały dowódca! We dwóch z Rusłanem stróżowskimi łopatami uwolnili horcha ze śnieżnej niewoli. Tęgie mrozy panujące w ostatnim tygodniu doprowadziły go do stanu kopalnego mamuta wydobytego z wiecznej zmarzliny. Rozpalmy mu pod tyłkiem ogień - poradził Rusłan. - A później rozruszamy silnik przewodami z mojej furgonetki. Zmyślny kierowca z „Rosyjskich win" migiem przywlókł skądś arkusz blachy dachowej, rozpalili na nim szmaty zwilżone mazutem, włożyli pod maskę. Taką samą palącą się szmatą ogrzali zamek, jako tako otworzyli oblodzone drzwi. Borys wepchnął się do środka jak płetwonurek do zatopionej łodzi podwodnej. Skórzane siedzenie paliło przez skórzane esesowskie spodnie, które mu się kiedyś dostały jako trofeum po bitwie na przedmieściach Wrocławia. Głupio nawet próbować uruchomić silnik za pomocą rozrusznika, akumulator, z pewnością wyzionął ducha, oleju nie da się rozgrzać nawet ogniem piekielnym. Cofać się jednak nie wypada, skoro zacząłeś, wszak silnik zapala zawsze! Rusłan, manewrując między zaspami, usiłował zbliżyć się swoim furgonem, żeby podłączyć przewody plus do plusa, minus do minusa, znaczy „przypalić"... Borys rozhuśtał sprzęgło, poruszył w prawo, w lewo kierownicą i przekręcił starter. Dźwięk, który całkiem niespodziewanie dał się słyszeć po tej czynności, nie wydał się beznadziejny. Wyraźnie pojawiła się iskra, silnik wykonał dwa, trzy obroty. Borys wyrzucił na zewnątrz korbę i poprosił Rusłana, by zakręcił. We dwóch chyba z dziesięć minut bezskutecznie usiłowali rozkręcić silnik. Borys chciał już zrezygnować, obawiał się, że może ostatecznie wykończyć akumulator, pozostał jeden ratunek, przewody łączące z furgonem. Nagle horch ryknął, jak cała armia Guderiana idąc do 100 ataku, a następnie, kiedy został zmniejszony gaz, zaterkotał miarowo na niskich obrotach. Takie to cuda! Co w tym przypadku zadecydowało, niemiecka technologia, oryginalna mieszanka Porszniewicza czy wytrwałość dwóch młodych mo-skwian? Wieloryby z nas, Rusłanie! - Borys użył słowa modnego ostatnio w studenckim środowisku. - Należy ci się ode mnie pół litra! - Trzymam za słowo! - powiedział wesoło kierowca. -Wpadnę kiedyś, Grad! Wszyscy chłopcy z podwórka marzyli o odwiedzinach w tajemniczym marszałkowskim mieszkaniu, o którym informowała umieszczona na fasadzie domu tablica pamiątkowa z profilem bohatera. Horch się rozgrzewał, stopniowo topniał lód na szybach, grało radio, nadawano montaż opery Zaporoż-cy za Dunajem. Borys poszedł na górę, wyszorował ubrudzone ręce, przebrał się w granatowy garnitur z potężnymi barami, przyczesał na przedziałek i odrobinę wybrylantynował kasztanowate włosy, narzucił lekkie paletko, trójkolorowy szalik: liberte, egalite, fratemite. Precz z czapką, moskiewski elegant nie lęka się mrozu. Całą godzinę kręcił się ulicą Sadowoje Kolco w zamieci niosącej tumany śniegu, zwijającej je w potężne zakręcone ogony. Miał jeden cel, chciał dokładnie rozgrzać, ożywić swój wspaniały wóz, wreszcie wrócił na ulicę Gorkiego i zatrzymał się przy ciężkich drzwiach, nad którymi wisiał jeden z nielicznych świetlnych szyldów: stożkowaty puchar z różnobarwnymi warstwami napoju i napisem owiniętym wokół nóżki, jak żmija na lekarskim symbolu, Koktajl Hali. Z pucharu sterczał jakiś świecący się patyczek, co oznaczało, że w tym lokalu nie siorbie się napoju przez brzeg pucharu do samego dna, lecz elegancko pociąga przez słomkę. Była to najbardziej intrygująca spośród wszystkich moskiewskich jaskiń rozpusty w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych. Samo istnienie jej pod tym szyldem było zagadką w okresie walki z cudzoziemszczyzną, zwłaszcza angloamerykańskiego pochodzenia. Skasowano takie słowa jak fokstrot, czyli lisi krok, a tu w samym centrum socjalistycznej stolicy, na ukos od budynku telegrafu bezczelnie jarzy się szyld Koktajl Hali, słowo ani trochę nie lepsze od wykreślonych z obiegu - dżezu i musie-hallu, a może nawet groźniejsze jeżeli chodzi o burżuazyjną demoralizację. Niektórzy moskiewscy żartownisie zapowiadali, że o ile zakład nie zostanie zamknięty z hukiem, to w każdym razie 101 z pewnością przemianują go na Jersz Izbę*, gdzie nikt nie będzie sobie zawracał głowy kolorowymi napojami i słomkami. Mijał czas, a Koktajl Hali przy ulicy Gorkiego istniał najspokojniej w świecie, intrygując średnio sytuowanych moskwian i zagranicznych gości. Krążyły wieści, że nocą wracając z Centralnego Telegrafii, to znaczy po wysłaniu oszczerczych antyradzieckich depesz, zagląda tu niekiedy F. Coragesson Strawbery, korespondent amerykańskiego dziennika „United Dispatch". Borys miał z domu pięćdziesiąt sekund drogi i oczywiście został stałym bywalcem lokalu. Zwykle z wyniosłą miną omijał kolejkę i pukał w masywne dębowe drzwi. W szczelinie ukazywało się wąskie oko i obwisłe wargi portiera, niedobra, odpychająca radziecka twarz. Na widok gościa twarz się rozjaśniała: Moje uszanowanko! Ludzie w kolejce nie protestowali, skoro wpuszczają, widocznie towarzysz ma prawo wejść. Goście dzielili się z grubsza na stojących w kolejce przypadkowych, trafiał się wśród nich niekiedy student, który postanowił przehulać w ciągu nocy całe stypendium, oraz „swoich", znajomych z twarzy, a niekiedy i z nazwiska, byli to głównie ludzie ze świata literatury i sztuki, wybitni sportowcy i dziateczki wysokich urzędników, zamerykanizowana młodzież, która ulicę Gorkiego nazywała Broadwayem albo jeszcze dosadniej Pieszkow Street, oni rzecz jasna w kolejce nie stali. Przy wejściu jak wielopiętrowy ołtarz świecił się bar z półkolistą ladą. Królowała w nim starsza barmanka Walensja Maksimowna w asyście dwóch młodych pomocników Gogi i Sieriogi, o których mówiono, że są w stopniach kapitanów. Do ich obowiązków należało odmierzanie i mieszanie koktajli. Walensja Maksimowna natomiast, w aureoli utlenionych włosów podobna do Elżbiety córy Piotrowej, jedynie przyjmowała zamówienia. Tylko wybrańców zaszczycała własnoręcznie przygotowanym trunkiem. - Co dziś mogę panu zaproponować, Boreńka? - spytała z życzliwą powagą. - Poproszę Taran- rzekł Borys, sadowiąc się na wysoki stołek. Walensja Maksimowna z dezaprobatą pokręciła leciutko głową i odwróciła się do swego kolorowego laboratorium. W lokalu przy stolikach i w aksamitnych wnękach siedziało sporo ludzi, ale nie było ciasno, tu i tam pozostawały wolne * Jersz — potocznie wódka z piwem lub winem. 102 krzesła. Przeważali „swoi", panowała miła pogodna atmosfera, trudno było wyobrazić sobie, że za drzwiami, w zamieci stoi kolejka. Na antresoli grał niewielki zespół. Jego repertuar znajdował się także pod surową kontrolą ideologiczną, ale muzycy potrafili w taki sposób zagrać bodaj Rósł na skraju lasu klon, że wyglądało to prawie jak dżez. Walensja Maksimowna postawiła przed Borysem duży puchar z musującym i opalizującym płynem. - Nie należy zaczynać od Tarana, Borieńka. Oto dla pana-Champagne Cobbler - rzekła bezapelacyjnie. - Hm... - Borys wzruszył ramionami. - Wygląda na to, że nie uznają mnie tutaj za dorosłego. Chociaż pewnie ma pani rację, Walensjo Maksimowno. W jednej z aksamitnych wnęk rozległ się śmiech. Ktoś kiwał do Borysa ręką. Prosimy do nas! Byli tam pisarze i artyści, bukiet laureatów. Boiskiem zawładnął (to nowe wyrażenie puszczone w obieg przez Wadima Siniawskiego, radiowego sprawozdawcę sportowego) Nikita Bogosłowski, autor piosenki Ciemna noc, której popularność była porównywalna jedynie z Chmurami Niny, ciotki Borysa. - Niedawno w Moskwie dokonano zdumiewającego odkrycia, proszę szanownych towarzyszy... - w jego ustach poruszających się nad muszką w groszki zwrot „szanowni towarzysze" zabrzmiał jak ladies and gentelmen. - Oto całkiem zwyczajne zdjęcie... - Bogosłowski wyjął z kieszeni zdjęcie przedstawiające spółkującą parę w sprośnej pozycji. - Zwyczajna produkcja, pewnie każdy z nas widział takie zdjęcia... Krótko mówiąc, pospolite zdjęcie porno... Bogosłowski niedbale rzucił zdjęcie na stół. To robiło wielkie wrażenie, takie sobie zwykle, proszę państwa, zdjęcie porno w najbardziej purytańskim kraju surowych proletariackich obyczajów. Towarzystwo się zaśmiewało, Borys wszakże zauważył, że Walentin Piotrowicz Katajew i Konstanty Simo-now wymienili krótkie znaczące spojrzenia. - Weźmy teraz pierwszą lepszą gazetę - ciągnął Bogosłowski. - Jakąkolwiek! Na przykład ten dziennik. - Wyjął z teczki „Prawdę" i rozłożył obok zdjęcia. Dobry sobie! „Jakikolwiek dziennik"! Bojowy organ KC WKP(b), który każdego ranka trafia na biurko samego Gospodarza! Śmiech nieco przygasł, goście sięgnęli po kielichy. Bogosłowski na ten widok zabawnie zmarszczył nad podziw świeżą, krągłą buźkę. 103 - Ależ nie, towarzysze! Nic kontrrewolucyjnego! To po prostu zdumiewające skrzywienie ludzkiej logiki. Otóż to zdjęcie może stanowić ilustrację do każdego tytułu w każdej gazecie. Założymy się? Bardzo proszę! Czytaj, Sasza, tytuły, a ja będę pokazywał zdjęcie. Położył gazetę przed autorem skrytykowanej niedawno sztuki Dzwoni Tajmyr, Aleksandrem Galiczem. Był to młody człowiek o wysokim czole i starannie przystrzyżonych wąsikach, które eleganckim wyglądem mogły współzawodniczyć ze słynnymi wąsikami laureata Nagrody Stalinowskiej Konstantego Simonowa. - Przepraszam. - Galicz odsunął się od gazety. - Proszę cię, czytaj sam! - To byłoby nieciekawe. - Bogosłowski obrzucił wzrokiem obecnych. - Musi czytać ktoś inny. Może pan, Rubenie Niko-łajewiczu jako mistrz czytania? Ty, Misza? A, właśnie przyszedł Sierioża Michałkow, on nam poczyta! - Be-beze mnie! - oświadczył długi, podobny do dzięcioła „Wujek Stiopa", kierując się prosto do toalety. - Ja przeczytam - zgłosił się Borys Czwarty Gradów. - Cha, cha, cha! - zawołał Bogosłowski. - Niech student przeczyta swymi niewinnymi ustami! - Po co to panu? - mruknął Katajew, siedzący obok Bory-sa, jednak ku ogólnemu zadowoleniu niewinne usta zabrały się do czytania. - „Nowy atak szaleństwa w obozie podżegaczy wojennych" - przeczytał Borys. - Proszę bardzo! -zawołał Bogosłowski ukazując parę spół-kującą z oślim wyrazem twarzy. - „Zacieśnia się więź nauki i praktyki" - czytał Borys. - Trudno wymyślić coś trafniejszego! - śmiał się Bogosłowski. Zdjęcie rzeczywiście znakomicie ilustrowało nierozdziel- ność nauki i praktyki. - „Łotewskie opowieści ludowe". - Oto obrazek do nich! - „Rejonowa wystawa hodowlana". - Towarzysze, towarzysze! - „Przygotowanie narodowych kadr". - No, czy to nie genialnie? *- - „Mołdawia odpowiada na wyzwanie..." W tym miejscu Simonow przerwał rozochoconemu Bory-sowi: 104 - Dosyć już, chłopaki, bo wszyscy zdechniemy ze śmiechu! - Kto to wymyślił?- spytał Katajew, ocierając czoło jedwabną chustką. - Nie mam pojęcia. - Bogosłowski schował zdjęcie i gazetę i bardzo zadowolony poszedł sobie. Wszyscy zaczęli nagle wspominać wojnę. Wtedy ludzie potrafili żartować, dowcipkowali, ile dusza zapragnie. Czyż to nie paradoks? W okopach było więcej humoru niż obecnie za czasów pokoju. Borysowi schlebiała możliwość przebywania w towarzystwie dojrzałych, znanych w Moskwie mężczyzn, którzy go traktowali jak kolegę, chociaż on interesował ich wyłącznie jako syn marszałka Gradowa. Wielu z nich, w szczególności Simonow, utrzymywali kontakty z jego ojcem na froncie. Pański ojciec, stany, był mohowym chłopem iwybohnym dowódcą - powiedział sześciokrotny laureat grasejując wytwornie, kiedy w tymże Koktajl Hallu mocno podchmielony aktor Drużnikow przedstawił towarzystwu młodego Gradowa. Wszyscy poschodzili z wysokich stołków, wygramolili się z aksamitnych siedzeń, otoczyli Borysa. Niemożliwe, syn marszałka Gradowa?! Pozwoli pan uścisnąć dłoń! Pański ojciec był morowym chłopem i wybornym dowódcą. Kostia już to powiedział? Ależ to ja powiedziałem. To w stylu Heming-waya... Przecież my zNikitą... Pisałem o nim reportaż dla „Zwiozdoczki", nie pamiętacie - „Marszałka Gradowa worek na rzeczy"? Teraz byłby z pewnością ministrem obrony... Pamiętam, leciałem jego samolotem w rejonie Królewca. W tamtejszym sztabie byli wspaniali chłopcy, taki Koka Szerszawyj, zastępca do spraw zaplecza, major Słabopietuchowski... dobrze spędziliśmy czas... no i... Ach, Nikito, Nikito... Zginął tydzień przed zwycięstwem... Prawdziwy mężczyzna... bezgraniczna odwaga... filozof i praktyk wojny... Jakaś gruba łapa spoczęła na ramieniu Borysa, wilgotne wargi dotknęły jego ucha, usłyszał szept: Znałem twoją mamuśkę, Borieńka. Cóż to była za kobieta... Borys szarpnął się, zrzucił z ramienia grubą łapę, z trudem się powstrzymał, by nie przyłożyć w zaśliniony pysk. Ktoś odciągnął amatora intymnych zwierzeń. Czyś, człowieku, zwariował? Mówić chłopakowi o takich wspomnieniach! Wkrótce wszyscy w tym gronie wiedzieli, że z chłopakiem można mówić o wszystkim, tylko nie o matce. 105 1. są m W trakcie rozmowy o wojnie okazało się, że Borys także walczył. - Kiedy pan zdążył, stary? - zdziwił się Katajew. - Może jako syn pułku? Wszyscy gruchnęli śmiechem. Przed pięciu laty za powieść Syn pułku szanowny mistrz „południowej szkoły" wyfasował swoją Nagrodę Stalinowską. Borys się uśmiechnął. Zrozumiał, że tu nie o wiek chodzi, po prostu wszyscy są przekonani, że kto jak kto, ale syn marszałka nie musiał gnić w okopach. - Nigdy nie służyłem w pułku - powiedział. - To był oddział o stanie liczbowym nie większym od kompanii. - Ale ta pańska kompania, stary, wchodziła w skład pułku, no nie? - spytał facet, który się właśnie przysiadł, chociaż nie powinien był przysiadać się do tego towarzystwa, a tym bardziej używać szykownego zwrotu „stary". Borys przyjrzał mu się uważnie, nie zauważył jednak nic prócz żółtawych oczek. - Nie, nasza kompania nie była częścią pułku, stary. Laureaci docenili ironię Borysa i nagrodzili go uśmiechami. A on ciągnął tym samym tonem, chociaż rozumiał już, że trochę przeholował. - Proszę mi wybaczyć, ale nic więcej nie mogę panu powiedzieć. Simonow nalewał do szklanek koniak, to była trzecia butelka tego wieczoru. Kto ma stawiać takie trunki jak markowy ararat, jeżeli nie sześciokrotny laureat? - Nawiasem mówiąc, moi drodzy, w lokalu pojawili się ciekawi goście - powiedział. - Nie oglądajcie się wszyscy naraz, tam pod antresolą zajęli stolik trzej Amerykanie. - T-t-to z-z-znaczy jak, trzej Amerykanie? - zdziwił się Mi-chałkow i natychmiast obrócił we wskazanym kierunku oczy podobne do soczewek kamery filmowej. - Skąd się tu wzięli? Na spadochronach? - Dwóch znam osobiście - powiedział Simonow. - Jeden jest w moim wieku, F. Coragesson Strawberry, mówi biegle po rosyjsku, nie jest gówniarzem, pływał na konwojach do Murmańska, latał do Leningradu podczas blokady. Drugi to wybitny człowiek, tak właśnie, ten staruch, antyradziecki bydlak, słynny Thowsend Raston. Zajrzyjcie do jakiejkolwiek naszej gazety... - wszyscy się zaśmiali, przypomniawszy sobie odkrycie Nikity Bogosłowskiego - a przekonacie się, jak drania kopią w tyłek za oszczerstwa i dezinformację. Trzeciego nie znam, pewnie z ambasady. Zimą pięćdziesiątego pierwszego roku widok rumianoli-cych Amerykanów, którzy się zmaterializowali z moskiewskiej zamieci, był równie dziwny jak widok Marsjan. Drgnął pogrążony w drzemce Michaił Swietłow. A może to nie są Amerykanie, lecz Marsjanie? Borys Gradów podszedł do baru, poprosił Walensję Maksimownę o dzie-sięciorublowe cygaro. Zapalił i ruszył z powrotem, otoczony obłoczkiem dymu. Wspaniały pomysł - obserwacja wroga przez dym cygara! Oni oczywiście mnie nie widzą, zamiast twarzy mam puchaty obłok, ja natomiast widzę ich doskonale, widzę wszystkie ich łysinki, okulary, sygnety, obrączki, potężne wieczne pióra sterczące z kieszonek grubaśnych marynarek w jodełkę - dlaczego obok nich nie sterczą szczoteczki do zębów? - widzę złote zegarki i skórzane portfele... Ciekawe, po kiego diabła wszyscy trzej mi się przyglądają, skoro zamiast twarzy mam dymną osłonę? Oto ich fałszywe uśmiechy, oto „twarz wroga", jak pisał nasz przyjaciel Konstanty Michajłowicz w poetyckim reportażu z Kanady... „Rosja, Stalin, Stalingrad, trzy pierwsze rzędy milczą..." Wrócił do swego stolika. - Więc dwóch z tej trójki zna pan osobiście - rzekł do autora przytoczonych słów dotyczących walki o pokój. - Więc dlaczego nie przywita się pan z nimi? - Czy pan nie rozumie dlaczego? - wzruszył ramionami Simonow. - A oni rozumieją, dlaczego nie przywitałem się z nimi i także nie witają się ze mną, wykazują takt polityczny. - A ja się zaraz z nimi przywitam - rzekł Borys nieoczekiwanie dla samego siebie. - Z cygarem najwyższej klasy w zębach pomaszeruję przez całą salę, by nawiązać znajomość z podżegaczami wojennymi. - Nie zrobi pan tego! - wykrzyknął falsetem Katajew. -Jako najstarszy przy stole radzę panu nie robić tego! - Proszę o wybaczenie, ale już nie mogę nie zrobić tego. -Borys wstał. - Jako człowiek czynu muszę to zrobić. Orkiestra zagrała Czerwoną różę jako znak mej miłości... Spoza poręczy antresoli widać było kontrabasistę, jego serdelko-wate palce zręcznie przebierały po strunach, zwalisty, całkiem młody, ale już łysiejący chłop w masywnych okularach, na jego grubych wargach błąkał się tajemniczy uśmiech, Katajew mówił kiedyś, że to utalentowany pisarz, Jurij... Jurij... 106 107 nieważne. Borys kierował się w stronę Amerykanów, kiedy z toalety wyfrunęły dwie ładniutkie dziewczyny. - Czyżby to był mistrz sportu Boria Gradów we własnej osobie?! - zawołała któraś, mijając Borysa. Oczywiście natychmiast zapomniał nie tylko o Amerykanach, lecz w ogóle o pogarszającej się z każdym dniem sytuacji międzynarodowej. Wkrótce zapomniał również o wielu innych podstawowych zagadnieniach z połowy dwudziestego wieku. Znalazłszy się wśród rówieśników z różnych moskiewskich uczelni, przyszłych architektów, fizyków, medyków, dyplomatów (trwały zimowe ferie, studenci hulali), Borys Czwarty Gradów natychmiast został jedną z dwu zakładających się stron. Zagadnienie postawiono na ostrzu noża: kto się spije bardziej -ten, który od razu wydudli butelkę moskiewskiej specjalnej, czy też ten, który ją opróżni kieliszkami w ciągu pół godziny? Jako człowiek czynu Borys bronił pierwszego wariantu, że znaczy się łatwiej jest łyknąć z gwinta lub szklanką dwa razy po ćwiartce. Jego przeciwnikiem był rosły chłopak, mistrz Uniwersytetu Moskiewskiego w zapasach w stylu klasycznym. Wołano na niego Pop, więc widocznie nazywał się Popów. Na oparciu jego fotela siedziała przecudownej urody dziewczyna w swetrze z dwoma jeleniami. Właśnie ona, Nataszka, przekona się za chwilę o wyższości taktyki czynu nad graniem na zwłokę, motocyklisty nad beką tłuszczu. Za chwilę zobaczycie, jak trzymają fason komandosi GRU, uzbrojeni obecnie w doświadczenia przodującej radzieckiej medycyny, znawcy anatomii. Niech popatrzy całe to gogusiowate towarzycho, mamusi-ne i tatusiowe dziatki, z tych co to jeżdżą do Rygi, by zamówić sobie sztyblety z trzema sprzączkami, śmietanka naszej młodzieży o czystych ankietach... Spokojnie, prawie na głos przywołał siebie do porządku, nie szalej. To świetne chłopaki, Nata-sza pojedzie ze mną, a zapaśnik Pop, całkiem przyzwoity facet, będzie leżał i kwiczał. Napełnił cienką szklankę po brzegi, wychylił jednym haustem, nawet nie czuł smaku wódki. Pop zaś, chytrus, wypił kieliszeczek i zagryzł płatem siomgi, grubym jak banknot stu-rublowy. Nie umawiali się wprawdzie co do zakąszania, ale niech mu będzie. Kiedy nalewał drugą szklankę, dokładnie dwieście pięćdziesiąt gramów, ogarnęła go fala zamroczenia alkoholem. Skoncentrował się błyskawicznie, ani kropli nie rozlał. Fala opadła. Alkohol wywietrzał. Odwrócił butelkę, wycisnął, jak robiono w zwiadzie, wszystkie pozostałe czter- naście kropel. Burza oklasków. Moskiewski plebs uwielbia igrzyska. Dzięki ci, mój kochany narodzie! Zakąszaj, Grad! -zawołała Nataszka. - Bo będziesz do niczego! Spoko, Nataszka! - odpowiedział jej z olśniewającym uśmiechem bohatera filmu Most Waterloo. - O mnie się nie martw, pomyśl o sobie! Energicznym gwardyjskim krokiem jak na defiladzie, krokiem, którym nie wstyd byłoby pomaszerować ku Mauzoleum, by cisnąć do stóp towarzysza Stalina sztandar dywizji Trupia Czaszka, poszedł do baru po nowe cygaro, przy okazji przyjął z rąk seniory Walensji kieliszek szmaragdowego chartreuse z żółtkiem wewnątrz, czyli Latarnię Morską, którą również pije się jednym haustem. Daję ci fory, Pop! Cała sala patrzy na mnie, pięknie wyglądam przy barze z cygarem, wychylając Latarnię Morską. Albo przeciwnie, nikt nie zwraca uwagi na takie gówno jak ja. Po kiego licha się wplątałem w ten zakład? Przecież nie mam już osiemnastu lat, nie jestem maminsynkiem. Oczywiście nie jestem maminsynkiem, byłe nie to. Może jestem babcinym wnukiem i ciocinym bratankiem, ale w żadnym przypadku, przysięgam na Polską Rzeczpospolitą Ludową, nie jestem maminsynkiem. A pisarze opuszczali lokal. Któryś z nich już stał potężny w futrze z bobrowym kołnierzem i wysokiej czapie. Inny - nie wiadomo, osobistość czy facet do wszystkiego, teraz trudno rozpoznać - mijając Borysa dotknął jego stalowego ramienia. - Wybieramy się do Romena, może zabierze się pan z nami? Dzisiaj u nich bankiet, będą śpiewali do rana. W taką zamieć cygańskie pieśni rozpędzają smutek! Trzeba się było wybrać z nimi, myślał Borys, kręcąc w ręku kieliszek od Latarni Morskiej. Pośpiewać sobie do wtóru zamieci. Szkoda, że nie jestem Cyganem, rzucić wszystko do chuja i przystać do Cyganów! Bzdura, pójdziemy inną drogą? Kto to powiedział? Komu? Gogol Bielińskiemu czy odwrotnie? Ależ nie! To powiedział Lenin, nasz Włodzimierz Iljicz powiedział carowi. Palce pod pachami, pod kamizelką, na ustach lekki uśmieszek... Nie, ojczulku, my pójdziemy inną drogą. My wiemy, dokąd pójdziemy tej nocy. Pomysł skrystalizował się nagle, Borys rozumiał już, co się wydarzy tej nocy. Wiemy, dokąd pójdziemy i komu wreszcie pokażemy dziś, że nie jesteśmy maminsynkami, w żadnym wypadku nie jesteśmy maminsynkami, możeśmy sucze dzieci, ale nie maminsynkowie. 108 109 Nagle usłyszał gwar panujący w spelunce: stukot krzeseł, pijacki śmiech, kontrabasowe bum, bum, bum, perorę „nadziei rosyjskiej prozy", głos Walensji Maksimowny: „Proszę zamknąć drzwi, Gawryłyczu, przeziębimy się wszyscy!", obok ktoś się zaśmiewa z obcym akcentem, brzęk, ktoś upuścił puchar - czas się wynosić, by tu nie lec na słodkiej podłodze. Wrócił do stolika, przy którym trwał „eksperyment". Zawodnik wciąż jeszcze wychylał kieliszki. Trochę mu się odbijało. Jego butelka była opróżniona do połowy. Przegrałem - rzekł Borys, rzucając na stół trzy sturublowe banknoty z widokiem Kremla, rzeki Moskwy i małego stateczku na wodzie. Dokąd to, Grad? - zawołała Natasza nieomal rozpaczliwie. Widocznie to Borys Grad był wcieleniem jej dziewczęcych marzeń o księciu, a nie Pop, mistrz zapasów w stylu klasycznym. - Urżnąłem się w trupa - powiedział Borys. - A w domu czeka na mnie mamuśka. Pomaszerował równiutko po parkiecie do wyjścia, ani razu nie zmylił kroku. Z tyłu Pop zsuwał się z krzesła na podłogę, bełkotał prawie nieprzytomnie: Cha, cha, przetrzymałem Grada, cha, cha! Forma mistrza pozostawiała wiele do życzenia, jak mawiano w tamtych czasach. Horch stał na miejscu. Wszystko w porządku. Widoczność zerowa. Opady nie mają postaci śnieżnych płatków, lecz warkoczy i ogonów czarownic. Jeżeli są czasy pokoju, to po kiego diabła wieszać psy na wojnie? Zapuszczamy od pierwszego razu. Czołgowe serce Rosji w żelaznych jelitach Niemiec! Nie odśnieżamy, jedziemy z metrową czapą śnieżną. Pozdrawiamy milicję drogową! Syn marszałka Gradowa jedzie, by wyznać miłość pewnej śpiewającej prostytutce! Jechać miał niedaleko, dwie przecznice ulicą Gorkiego, skręt w lewo w Ochotnyj Riad prosto pod bramę hotelu Moskwa. Tam w wielkiej restauracji na drugim piętrze śpiewała nocami jego wymarzona Wiera Gorda. Borys nieraz mówił do siebie: pluń na tę kurewkę, też mi wymarzona, podróbka i tyle, atrapa, pewnie zresztą w dziennym świetle wcale nie wygląda młodo. I natychmiast prostował sam siebie - nie ma potrzeby oglądać jej w dziennym świetle, to marzenie twoich alkoholowych nocy, nocny ptak Łałabaj, wcielenie kurewstwa i czułości. Wiele razy widział, że pod koniec jej występu pijani faceci w sali spierali się, który 110 I z nich zabierze dziś Gordę. Niekiedy znikała albo wycofywała się pod osłoną orkiestry, kiedy indziej czekała wyzywająco na zakończenie sprzeczki, a później wychodziła w towarzystwie kawalera, często jakiegoś Gruzina. W takich chwilach Borys spalał się z zazdrości. Jak te bydlaki mają czelność sięgać po istotę przeznaczoną mi przez los?! Co tam mówić o sięganiu, pewnie zaciągną gdzieś, spiją i wykorzystają! Następnym razem nie oddam jej nikomu, rozpędzę całą bandę, a ją zawlokę do horcha. Ona pewnie także wołałaby takiego chłopaka jak ja od tych ramoli... „Następnym razem" jednak znowu się wpatrywał jak smarkacz w wysoką kobietę w obcisłej czarnej sukni, leciutko i seksownie kołyszącą się przy mikrofonie, odsłaniając niekiedy w wysokim rozcięciu wysoką nogę w jedwabnej pończosze. Głęboki glos podniecał, budził jakieś zapomniane, chłopięce niepokoje w duszy emerytowanego dy-wersanta... Pod obcym niebem Jak gość nieproszony Słyszę klangor żurawi, Odlatujących w dal... Zawsze się upijał, ilekroć ją widział i słyszał, i zawsze niemal z rozpaczą czuł dziwną niedostępność tej kobiety, według wszelkiego prawdopodobieństwa bardzo dostępnej. Do diabła z tym wszystkim, mówił do siebie i nawet mu się udawało odesłać to wszystko do diabła, zapomnieć o wyczerpujących rozpustnych emocjach w kołowrocie coraz ciekawszego moskiewskiego życia. Instytut, sport, motocykle, dziewczęta kręcące się wokół sportu, libacje w męskim towarzystwie... Całymi miesiącami nie zjawiał się w pobliskiej (trzydzieści sekund szybkim krokiem na skróty) restauraqi, potem nagle jakby z ciemności wzbierała potężna białogrzywa fala morska i ciskała go do podnóża restauracyjnej estrady, na której w świede reflektorów stała Wiera Gorda, unosiła nagie ramiona ku złotowłosej głowie, leciutko, bardzo sexy kołysała się przy mikrofonie, ukazując niekiedy w głębokim rozcięciu długą nogę w jedwabnej pończoszce, a jej głos zda się, nadawał rytm big-bandowi. Spokojnie leżą w piasku wielbłądy, W ciszy bezludnej Płynie nieskończona noc... 111 W jej repertuarze były prawie wyłącznie piosenki na poły zakazane, których pod żadnym pozorem nie nadawano w radiu ani nie wykonywano na koncertach, rytmy bluesa i tanga z wyraźnymi wpływami rosyjsko-cygańskiego romansu, krótko mówiąc - „restauracyjna" muzyczka, a restauracje wprawdzie w tamtych latach istniały, ale uważane były ogólnie za siedlisko rozpusty i kapitalistycznych przeżytków. W środowisku restauracyjnych bywalców, czyli ludzi dalekich od świętości, którzy nie świecili przykładem dla młodzieży, mawiano o Wierze Gordzie: „Słyszał pan jak Gorda śpiewa Karawanę Ajwazjana? To naprawdę coś!" Horch sunął do wyznaczonego celu z otwartą boczną szybą. Borys tego nie zauważył, był oszroniony i zasypany śniegiem. W głowie wirowały strofy Błoka: „...wiruje śnieg, szybko przemija wiek, przyśnił się szczęścia brzeg..." Pomimo motocyklowych zainteresowań niekiedy w zagraconym mieszkaniu wyciągał z matczynego regału jakiś tomik wierszy. Ona tam pewnie już nie pamięta rosyjskich wierszy... Nagle wytrzeźwiał i stracił animusz. Nie wolno mi tam jechać. Po co narażać się na drwiny? Jak się mam do niej zbliżyć, co powiedzieć? Przepraszam, Wiero, pragnę pani. To nie do pomyślenia, ja - do niej. Pierwszy lepszy dziad może jej to powiedzieć, to będzie zwykła sprawa. Ale ja nie mogę. Potworne. Nie do pomyślenia. Z dziewczynami się udaje i wygląda całkiem naturalnie, a tę kurwę mur jakiś chroni, czy jak... Dochodziła pierwsza. Trzeba jechać do domu, trochę po-skamlać w samotności i zapaść w sen. Dwa razy objechał najdłuższą przecznicę w centrum Moskwy: ogromny hotel, Ste-reokino, w którym wyświetlany jest zawsze ten sam film Maszyna 22-12, a potem Grand Hotel i znowu hotel Moskwa... Alkohol wywietrzał z głowy, pozostał wstyd z powodu głupiego wyskoku w Koktajl Hallu. Tylko tak dalej, a będę miał opinię taniego gogusia. Do diabła, tej nocy wpadłem w potrzask na własne życzenie, ogłupiła mnie zamieć. Nie mogę stąd odjechać i nie mogę kręcić się tutaj przez całą noc; w końcu zgarnie mnie MGB. Muszę z tym skończyć raz na zawsze! Przed wejściem czekały tylko dwie pobiedy- taksówki z włączonymi silnikami. Nawet nie widać było stojącej tu zwykle kolejki. Portier drzemał za na poły zamarzniętymi szybkami w drzwiach. Wewnątrz w holu rozrabiał jakiś pijak. Dwaj 112 kelnerzy, buldog i małpa, szperali w jego kieszeniach, widocznie nieźle sobie dogodził w bufecie, a zapłacić zapomniał. Zwykle dobiegały tu dźwięki muzyki, teraz panowała cisza. Borys zostawił palto u portiera, który go oczywiście znał, służył pod komendą legendarnego tatuśka. Pędem pobiegł na salę. Orkiestra widocznie miała przerwę, scena pusta, tylko kilka pozostawionych instrumentów, otwarty fortepian, instrumenty perkusyjne, saksofony podobne do pytajników. Takie tam burżuazyjne zakrętasy. Nie tak dawno „Kultura i Żyzń" napisała, że gra na saksofonie jest złośliwym chuligaństwem. Borys szedł między stolikami, szukając miejsca z widokiem na scenę. O tej porze wszyscy goście na sali byli bardziej lub mniej podpici. Sałatki rozpaćkane. Niedopałki papierosów sterczały w dziwnych miejscach, na przykład w pomarańczy. W wielu ustach połyskiwał metal, przeważnie złoto. Gdzieniegdzie brakowało wina, gdzie indziej było go w nadmiarze. Kogoś wyprowadzano pod rękę. Ktoś sam pędził, zataczając się i zasłaniając usta dłonią, by donieść do toalety swego pawia. Ogólnie jednak panowało otępienie, spowodowane pewnie półgodzinną nieobecnością orkiestry. O pierwszej w nocy wszyscy chcieli się poruszać, przytulać, „kołysać się w transie", jak o zagranicy pisali w owym czasie powieściopisarze. Nagle ktoś go zawołał. Spoza kolumny machał do niego dłonią Siewa Ziemlanikin, zawodnik CDKA. - Cześć, Bob! Chodź do nas, przyjechał mój szkolny kolega z Dalekiego Wschodu, lotnik oblatywacz, przywiózł furę mo-niaków! Borys rozejrzał się, scenę widać było stąd jak na dłoni, więc robił krok za kolumnę i ujrzał Wierę Gordę, siedziała z drugiej strony dużego stołu obok kapitana WWS, który szeptał jej coś do ucha. W ciemnym kącie na tle bordowej zasłony, za zbiorowiskiem pustych, półpustych i zakorkowanych jeszcze butelek, w odległości trzech metrów od Borysa siedzi ona, jakby się nagle zmaterializowała z ekranu filmowego, jedno nagie ramię na stole, w drugim ręku - tuż przy lewym uchu -odsunięty w bok długi papieros, twarz wyniosła, oczy pół-przymknięte, a czerwone usta rozchylone, jakby już była w łóżku z tym oblatywaczem, którego ręka ukryta pod obrusem pewnie działa między jej kolanami. Przy stole siedziało jeszcze kilka osób, co najmniej dziesięć, ale Borys nie zauważał nikogo i nie słyszał, co do niego mó- R Więzienie i pokój 113 I I s wią. Ściskał czyjeś ręce, nie odrywając wzroku od Gordy, zachłannie odnotowywał w myśli wszystkie szczegóły: niebezpiecznie naderwane ramiączko wieczorowej sukni, duże pukle fryzury, kolczyki, bransoletka, maleńka brodawka na skroni. Nagle odsunęła się odrobinę od lotnika, uśmiechnęła do nowo przybyłego, opromieniła go ciepłym spojrzeniem błękitnych oczu, no właśnie: „błękitem oczu będę jęczał". Przeniknęło go i rozwiało się uczucie, że kiedyś przeżył taką chwilę. - Przepraszam, nie słyszałam, jak pan ma na imię? - spytała. - Borys Gradów- przedstawił się tak, jakby ona mogła temu zaprzeczyć. - Borys Gradów to brzmi nieźle - powiedziała jak do małego chłopczyka. - A ja mam na imię Wiera, jeżeli pan nie dosłyszał. - Słyszałem. - Wypijmy! - zawołał lotnik, chlusnął do swojej szklanicy od razu z dwóch butelek szampana i wódki, robiąc najpopularniejszy koktajl w tamtych czasach, zwany Zorzą Polarną. - Stracił głowę dla Gordy - rzekł do Borysa Siewa Ziemla-nikin, mając na myśli lotnika. - Jak tylko usłyszał W paczce starych listów, z miejsca oszalał, gotów za jedną nockę oddać całą kasę. - Co z tego, że gotów oddać - powiedział Borys i z miejsca zaatakował lotnika oblatywacza: - Można wiedzieć, jeżeli nie jest to tajemnica państwowa, co pan oblatuje? Duże samoloty czy małe? Lotnik z pijackim uśmieszkiem pogroził Borysowi palcem, chociaż pewnie nie bardzo go dostrzegał. - A to właśnie wielka tajemnica, młodzieńcze. Mały samolot stanowi wielki sekret. - Pochylił głowę, wyraźnie walczył z alkoholowym przeciążeniem, potem widocznie zwyciężywszy, rozpromienił się i ujawnił wielką państwową tajemnicę: -Ja ten samolocik, przyjaciele i Wieruniu, oblatuję praktycznie. Pytacie gdzie? Niech to będzie między nami, w Korei. Ciężką mamy pracę, chłopaki, Wieruniu i pozostali. Jedną ręką naciskam spust, a drugą oczy podciągam, żeby były skośne jak u Koreańczyków, takie to sprawy. W taki sposób całkiem nieoczekiwanie potwierdziły się brudne oszczerstwa imperialistycznej prasy o rzekomym udziale radzieckich lotników w walkach po stronie Koreańskiej Republiki Narodowo-Demokratycznej. Obecni, chociaż 114 podchmieleni, nie rozwijali tego tematu, tylko Gorda przykryła dłonią usta gadatliwego lotnika. A Borys Gradów nagle poczuł sympatię do pijanego głupka, było nie było swój, ze specnazu, walczy z Amerykanami, nic dziwnego, że nerwy nawalają. Na estradzie rozległy się dźwięki fortepianu. Wiera wstała, wyjrzała spoza kolumny. - Na mnie czas, muszę iść do pracy. Muzycy nie wrócili jeszcze, tylko pianista powoli grał Saint Louis Blues. Lotnik uniósł się, by odprowadzić Wierę, ale dłoń mu się ześliznęła ze stołu, o mało nie upadł. W tejże chwili Borys szybko przedostał się poza krzesłami, ujął piosenkarkę pod ramię i poprowadził ku estradzie. - Zawodowiec z ciebie, Bob! - zaśmiał się Siewa Ziemlanikin. - Zatańczmy - zaproponował Borys. - No cóż... Położyła mu rękę na ramieniu. Tańczyli przy dźwiękach pianina. Wiera nuciła coś po angielsku, później spytała: - Kim pan jest? Dawno zwróciłam na pana uwagę. W tańcu dotykał jej piersi i bioder. Na wysokich obcasach była prawie jego wzrostu. Plecy miała wilgotne, pot dodawał do perfum jakąś całkiem zabójczą nutkę. - Ja... ja... - bełkotał - jestem oficerem wywiadu w rezerwie, mistrz sportu motorowego, poza tym... poza tym jestem synem marszałka Gradowa... Mam pięciopokojowe, puste mieszkanie przy ulicy Gorkiego, mam także horcha... Na chwilę przytuliła się do niego. - Dlaczego pan drży, chłopczyku? Nie trzeba się denerwować, będę z panem. Muzycy wrócili, sadowili się na estradzie. Pianista zrobił oko do Gordy i grał dalej, Borys nie mógł wyrzec słowa. Dyrygent, podstarzały pawian w sterczącym gorsie, zapowiedział: - Szanowni towarzysze, estradowa orkiestra restauracji Moskwa zagra ostatnią część dzisiejszego programu. - Proszę czekać po koncercie w hotelowym westybulu -szepnęła. Znowu zgasło światło, pod sufitem zawirowała szklana kula, nad głowami tancerzy, którzy tłumnie wyszli na parkiet, zamigotały kolorowe promienie. Borys nie wrócił do stołu lotnika, zwalił się na jakieś krzesło w pobliżu estrady. Gorda stała w głębi, z ożywieniem rozmawiała z pianistą, może o nim, o „zwariowanym chłopcu", z którym tańczyła Saint Louis. 115 ¦ Wreszcie promień reflektora wyprowadził ją na brzeg estrady. Zbliżywszy usta do mikrofonu, zaczęła śpiewać, ramionami i kolanami podkreślając sprężysty powolny rytm. Przeminie gorzka pora niepokoju, Będziemy znów budować szczęście swoje, Gdy los połączy nas. Nadejdzie czas, Nadejdzie czas... No tak, teraz śpiewa dla niego, tylko dla niego, a nie dla kasowego kapitana, który z trudem naciska spusty, ponieważ musi rozciągać oczy, by się upodobnić do Koreańczyka, ani dla bogatszych od kapitana stałych gruzińskich wielbicieli, właśnie oklaskujących ją z wielkim zapałem upierścienionymi dłoniami, nie śpiewa dla nikogo z tej bandy obżartuchów, tylko dla Bori Gradowa, przyrzekła, że z nim będzie i nazwała chłopczykiem, czego bardzo pragnął! Przyszedł kelner. Borys zamówił butelkę grudżaani i ser. Rozejrzał się. Siedział z gromadką młodych chłopów, którzy nie zwracali uwagi na niego ani na jego ukochaną. Rozmawiali o pierdoleniu. Jeden z nich, rozrośnięty, pewny siebie trzydziestolatek opowiadał, jak to cały wieczór się umęczył z „dziwką" w poszukiwaniu „jebadła", gdzie mógłby „wbić ją na pal". Pozostali słuchali uważnie. A tu jak na złość Piefki nie ma w domu, u Gaczyka grają w karty, do Siemiczastnego przyjechała w odwiedziny ciotka z córką. Cały wieczór łazimy ze sobą, obściskujemy się, kurna, aż jaja puchną z wysiłku. Przecież nie będziemy się zabawiać pod płotem na stojaka. Wreszcie mówi, weź taryfę, Nikołaju, jedziemy do mnie. Dziwka pewnie była znana w tym towarzystwie. Jeden taki z metalowymi zębami powiedział, że mieszka w Sokolnikach. Drugi, okularnik, potwierdził. Zgadza się, w Sokolnikach. A trzeci z brodą tylko się zaśmiał. Rzeczywiście mieszka w Sokolnikach, potwierdził narrator. W socjalnym mieszkaniu. Otwierasz drzwi, a za nimi kałuża wody. Taka elegancka dziwka, a mieszka w ruderze. Ciasna kanciapa, jedno łóżko, na nim leży babcia pod szmacianą kołdrą. Dowiedziałem się później, że tamtej nocy pękł od mrozu kaloryfer. „Ano zwolnij wyrko! -woła do babci. - Idź stąd!" Zrzuciła starą na podłogę, ciągnie mnie do siebie. W tym momencie, towarzysze, zapomniałem o wszystkich moralnych nakazach literatury świa- 116 towej. Ściągnąłem jej nacipnik, wbiłem dłuto i dalej heblować. Beczka śmiechu. Łóżko przykrótkie, stopy opierają się o poręcz w nogach, co zwiększa moją skuteczność, dziwka ślini się, jęczy, babka płacze w kącie, bełkocze: „Mój Boże, co za koszmar!" - Po co pan to wszystko opowiada? - odezwał się Borys nieoczekiwanie dla siebie. Wszyscy się odwrócili do niego, jakby go dopiero teraz zauważyli. - Ha! - wykrztusił brodaty i zamilkł z uśmiechem na wargach, ledwo widocznych wśród zarostu. - A panu co do tego? - zapytał Borysa mocny, przystojny chłop, Nikołaj, który zabawiał towarzystwo opowieścią. - Po prostu ogarnęło mnie obrzydzenie - rzekł Borys głośniej, nawet dość dźwięcznie. Znowu miał uczucie jakiegoś przyspieszenia. - Dziewczyna z rozpaczy przyprowadziła pana do swojej rudery, poniżyła babkę, może najbliższą istotę, a pan mówi o niej dziwka i opowiada, że jęczy i ślini się! Teraz odezwało się kilka głosów naraz. Bezczelny dupek, goguś zasrany... Czy cię ktoś prosi, żebyś słuchał? Siedzisz tu ze swoim serem i gurdżaani, no i dobrze, ale mordę stul, gówniarzu! Wszyscy się rozindyczyli, tylko brodaty śmiał się głośno jakimś bardzo znajomym tonem i mówił donośnym basem. Coś w nim jest, moi drodzy, coś w nim jest, wszystko naszkicował dokładnie według Dostojewskiego Borys tymczasem spokojnie wypił puchar wina, zagryzł serem. - Przepraszam panów, że przypadkiem słyszałem rozmowę, ale nadal bronię swego stanowiska, gdybym zaś znał dziewczynę, o której była mowa, porozmawiałbym inaczej! Zatkało ich z oburzenia na taką bezczelność. Bohater z So-kolników palnął dużą łapą po stole. - Czy nie rozumiecie, chłopaki? Towarzysz sam się napra-sza. Chodzi tu wte i wewte, szuka przygód, nadstawia dupę. - Jak się naprasza, to dostanie - powiedział facet z metalowymi zębami. - Poczekamy na ciebie - zwrócił się do Borysa. Tylko tego brakowało, pomyślał Borys, zamiast randki z Gordą będzie knajpiana rozróbka. Zabrał nie dopitą butelkę i poszedł z powrotem do Siewy Ziemlanikina. - Gdzie jest Wiera?! - ryknął na jego widok lotnik. -Gdzieś, gadzie, zostawił moją miłość?! - Nie widzisz Wiery?! - Borys także podniósł głos. - Śpiewa na scenie! Nie widzisz i nie słyszysz? Oślepłeś i ogłuchłeś na wojnie koreańskiej?! 117 i:-. - Co się dzieje, cały wieczór zepsuty - martwił się Siewa Ziemlanikin. - Oduczyliście się w siłach zbrojnych panować nad sobą? Kiedy po kilku osobistych zamówieniach „dla naszych gości ze słonecznego Uzbekistanu, ze słonecznej Mołdawii, ze słonecznej Karaluchami" program wreszcie dobiegł końca i na estradzie wygaszono światła, Borys szybko pobiegł na dół, do hotelowego westybulu. Spali tam w fotelach ludzie, którym na następny dzień obiecano pokoje. Kiedy otwierano drzwi, do środka wdzierały się wściekłe kłęby mroźnego powietrza. W obszernym wnętrzu rozlegały się pijackie głosy, ludzie regulowali między sobą porachunki, ktoś się głośno użalał, że go nikt nie szanuje. Na Borysa czekano. Pięciu czy sześciu facetów otoczyło bohatera Sokolników, który miał pewnie ze dwa metry wzrostu. Koniec! Wierę znowu zabierze ktoś inny. Może zabierze ten dwumetrowy, kiedy zmiażdży mi gardło butem rozmiar czterdzieści pięć. Może tym razem u Gaczyka chata jest wolna. Uciekać, wymknąć się szybko, jakbym ich nie zauważył. Orkiestra wychodzi przez tamte drzwi pod schodami. Wiera pojawi się tam za dziesięć minut. Wtedy razem z nią pędem do wiernego horcha! - Posłuchajcie, chłopaki, nie radzę zaczynać z Borysem -przekonywał brodaty resztę towarzystwa. - Ten człowiek świetnie opanował zasady samoobrony. - Odwal się, Sania! - mówił potężny Nikołaj. - Jak nie chcesz, to nie. Wszyscy wiemy, że masz usprawiedliwienie. Hej, młody człowieku! - zawołał do przechadzającego się spokojnie „poszukiwacza przygód". - Hej, Borys, mówię do pana! Gradowa zatkało. - Skąd, do diabła, zna pan moje imię?! - Ludzie gadają... - uśmiechnął się Nikołaj. - No, zaczynamy! Zrobił krok w kierunku Borysa. I Borys zrobił krok ku niemu. W tejże chwili z drzwi dla artystów wyfrunęła Wiera Gorda w futerku narzuconym na wieczorową suknię. - Borysie, jestem tutaj! Gradów podskoczył do niej, schwycił ją za rękę i pociągnął pędem przez ogromny westybul w kierunku wiernego horcha, który według pewnych informacji miał wozić esesow-skiego plugawca Oskara Dirlewangera. Bohater Sokolników Nikołaj i jego koledzy, ze względu na zajmowaną pozycję stra- 118 A • tegiczną, mogli bez trudu dopaść zakochanej pary i z pewnością zrobiliby to, gdyby nie zdrajca w ich szeregach. Brodacz Sania, utykając mocno, popędził do przodu i poczęstował nadbiegających przyjaciół dwoma potężnymi ciosami: prawym sierpowym zdzielił w szczękę tego z metalowymi zębami, lewym prostym - w brzuch Nikołaja. Obaj błyskawicznie wyłączyli się, każdy w odpowiedniej pozycji. Borys przemknął obok. Zdumiony obejrzał się na brodacza, nie zwolnił jednak. Wiera także biegła, zaśmiewała się, ręką przytrzymywała rozlatujące się włosy. Myślała, oczywiście, że jak to nieraz bywało, toczy się walka o nią. Nawiasem mówiąc, była bliska prawdy, z drugiej strony westybulu bowiem pikował ku nim „sokół Stalina" Eduard. Z przyzwyczajenia, nabytego podczas lotów odrzutowcami nad Półwyspem Koreańskim, jedną ręką naciskał urojone spusty, a drugą rozciągał oczy, dzięki czemu rzeczywiście upodabniał się do Azjaty. Teraz Borys musiał zastosować chwyt, świetnie wyćwiczony podczas walki o utrwalenie władzy ludowej w bratniej Polsce, mianowicie cisnąć kapitana przez biodro, stając się przez chwilę z konieczności sojusznikiem amerykańskiego imperializmu. Po czym razem z piosenkarką zanurzył się w zamieć, jakby wyskoczył z douglasa. No, daj się uruchomić, esesowskie pudło! Pojazd, który uczestniczył w wielu brudnych sprawach, i w tej nie najpiękniejszej nie zawiódł, ryknął jak kolumna czołgów nacierających na Dunkierkę. Dłonie rozeźlonych mężczyzn szarpały drzwiczki, wzburzone pyski zaglądały do okienek, wśród nich na chwilę przylgnęła do szyby twarz niegdyś droga, nagle boleśnie rozpoznana, chociaż odmieniona przez brodę. Towarzysz broni, Aleksander Szeremietiew! - Saszka! Jestem ciągle tam, gdzie dawniej! - wrzasnął Borys przez wywietrznik. Brodacz kiwnął głową. Wycieraczki zmiotły śnieg z przedniej szyby, odsłoniły stojącego przed samochodem w pozycji Majakowskiego Nikołaja: „Śpiewam moją ojczyznę, republikę moją!" - Taranować?! - uśmiechnął się drapieżnie Borys. - W żadnym przypadku! Wsteczny bieg, dowódco! - zaśmiała się Wiera Gorda. - Dzięki za radę! - zawołał eksdywersant. Horch zakręcił w Ochotnym Riadzie, który zamieć upodobniła do pugaczowskiego rosyjskiego pola, pojechał w kierunku ulicy Gorkiego i za chwilę zniknął z pola widzenia anar- 119 chizujących mężczyzn. Długi Nikołaj ocalał, by jeszcze raz pojawić się na stronach niniejszej powieści. Wszystko, co nastąpiło później, szaleństwo cielesne i emocje duchowe, bo one również były obecne, wbrew krytykom, którzy być może uznają, że nic duchowego nie było, tylko sam nagi, zwierzęcy seks, otóż było, jakkolwiek w nieprawdopodobnie zwartej, nie dającej się rozwikłać plątaninie - więc to wszystko Borys zapamiętał jako przedłużenie zamieci, tym razem w gorącej odmianie. Już w windzie nie potrafił odpowiadać na pytania Wiery Gordy. W mieszkaniu schwycił ją za rękę i bez słowa pociągnął przez przedpokój, jadalnię i gabinet do sypialni rodziców. Mój Boże, cóż to za mieszkanie! - mruczała. Co to za nieprawdopodobne mieszkanie! W sypialni nie zapalał nocnej lampki, oblepione śniegiem latarnie przy pryncypialnej ulicy rzucały do wnętrza ruchliwe cienie, położył swoją zdobycz w futerku na szerokie, „pawłowskie" łoże, z trudem zdobyte kiedyś przez matkę w jakimś antykwariacie, jął wydobywać spod długiej spódnicy jedwabną bieliznę, zaplątał się, szarpnął, pociągnął girlandę szmatek, wtedy ujrzał to, czego pragnął z takim szaleństwem, kwiat, który prosił, by wejść w jego środek jak najgłębiej. Jęczała, głaskała go po włosach, mruczała: Boria, Borień-ka, mój chłopaku! Od tych słów pomieszało mu się w głowie, niewiele brakowało, a krzyczałby także. Potem już nie wymieniała jego imienia, pokrzykiwała tylko coraz głośniej, aż wreszcie dygocząc powiedziała półprzytomnie jak somnambuliczka: Całkiem mnie zajebałeś, ale nie pocałowałeś ani razu, podły jebako. Czy dla ciebie nie istnieje nic prócz pizdy? Domyślił się, że właśnie w tej chwili musiała powiedzieć coś wulgarnego, że oboje za chwilę będą mieli orgazm, i przylgnął ustami do jej gorących warg. Wargi, oczywiście wargi, które szeptały do mikrofonu płaskie, odurzające słowa. Wiera Gorda wbiła długie paznokcie w jego szyję, szarpnęła się, jakby chciała uciec, a on już się dołączył do jej konwulsji i każdym drgnieniem błagał, by została przy nim, jej „chłopaku", Borieńce... Wreszcie z triumfalnymi okrzykami, niczym spotkanie sojuszników na Łabie, nadszedł szczyt, nie przemknął szybciutko, lecz trwał, aż wygasł stopniowo, czule, niewinnie. Kiedy wszystko minęło, Borys poczuł wstyd. W czymże jest lepszy od tamtego Nikołaja? Ale zaraz odpędził tę myśl. 120 'UJ. .,"&• - Czy to ironia, młody człowieku? Przecież to bardzo ładny zwrot. - To nie była ironia, po prostu chciałbym przekazać list. Spoza drzwi wyjrzało kilka twarzy. Chłopak około czternastu lat skamieniał z otwartymi ustami na widok rycerza sportu motorowego w skórze, para rękawic na ramieniu, okulary ochronne zsunięte na włosy. - Proszę wejść, towarzyszu - rzekła szybko „jeszcze nie staruszka", jakby chciała ukryć Borysa przed wścibskimi oczami. - Majka zaraz przyjdzie. Szarpnęła chłopca za rękaw. - Co tak stoisz, Maracie, wprowadź towarzysza! Borys wszedł do sporego pokoju, przegrodzonego wątłymi przepierzeniami, nie sięgającymi sufitu. Meble - szafa na ubrania, lustro, okrągły stół, otomana, etażerka, krzesła-były stłoczone jeden przy drugim, wszystko świadczyło o innym życiu, w którym pewnie było więcej przestrzeni. Okno tej głównej części pokoju, powiedzmy salonu, wychodziło na zaułek. Widać przez nie było jedynie mur ogniowy. Na dwóch ścianach murowanych i trzech przepierzeniach wisiały reprodukcje obrazów, głównie pejzaże morskie i środ-koworosyjskie. Zwracała uwagę Księżniczka Tarakanowa, a także powiększone i oprawione w ramkę zdjęcie sympatycznego, wypielęgnowanego młodego mężczyzny w jasnoszarym, wyraźnie bardzo eleganckim garniturze, być może to on był autorem pechowego listu. - Proszę spocząć - rzekła pani domu i zrobiła pauzę, żeby gość mógł się przedstawić. - Nazywam się Borys - powiedział motocyklista. Kobieta się uśmiechnęła. - A ja Karelia Iwanowna Urusowa, jestem matką Aleksandry Tarasowny Strepietowej. Okrągły stół, przykryty zniszczoną „dywanową" serwetą, niebezpiecznie się przechylił pod łokciem motocyklisty. Marat, chłopak o urodzie południowca i sypiącym się wąsie, przyglądał się gościowi stojąc w drzwiach. - Napije się pan herbaty? - Dziękuję, Karelio Iwanowno, spieszę się. Chciałem po prostu przekazać list sprzed wielu lat i wytłumaczyć okoliczności. .. Za przepierzeniem coś zaskrzypiało, a później spadło gdzieś w pobliżu. Karelia Iwanowna zerknęła z lękiem w tamtą stronę, a Marat sprężył się jak pinczer. 230 - Majeczka powinna nadejść lada chwila. Gdyby mógł pan zaczekać, Borysie - rzekła pani domu tonem osoby światowej, nie odrywając wzroku od przepierzenia. - Babciu, mogę zobaczyć, co się z nią dzieje? - spytał nieśmiało Marat. - Zostań! - rozkazała ostro Karelia Iwanowna. - Przepraszam, może przyszedłem nie w porę. - Borys podniósł się, wyjął z kieszeni trójkącik listu. - Przepraszam, nie znam Majeczki, przyniosłem tylko ten list... Jeszcze coś spadło za przepierzeniem, odsunęła się zasłonka, wyszła stamtąd córka Karelii Iwanowny, miała na sobie stary szlafrok z zielonego aksamitu, spod niego widać było nocną koszulę. Nie było wątpliwości, że to córka, ta same oczy i rysy młodsze o nieco ponad dwadzieścia lat. Chociaż... - Jaki list? - spytała strasznym, nawet niesamowitym głosem. Wyciągnęła gwałtownie rękę, włosy rozsypały się, wyglądało to tak, jakby się zjawiła jakaś kosmata szekspirowska wiedźma. - Zaczekaj, Aleksandro! Powinnaś teraz spać! - zarządziła władczo Karelia Iwanowna. Po cichu skradał się Marat, jakby miał zamiar schwytać Aleksandrę. Zdążyła jednak złapać trójkącik z rąk Borysa i nagle wydała szalony, przeraźliwy jęk. Na korytarzu rozległ się gwar: - Co się tam dzieje? Co za skandal! Znowu psychiczna rozrabia! Otworzyły się drzwi wejściowe, na progu stanęła dziewczyna w błękitnej sukience, z grzywą rozwichrzonych, jakby spło-wiałych od słońca włosów, chociaż na początku lata włosy nie mogły wypłowieć. Dziewczyna odrzuciła je do tyłu i szczeknęła w stronę korytarza: - Co to za wrzaski, Ałło Olegowno! Niech się pani przyjrzy sobie! - i rzuciła się do ciągle jeszcze jęczącej, ale coraz ciszej Aleksandry. - Mamusiu, uspokój się! No, co się wydarzyło? Aleksandra zamilkła, drżała tylko gwałtownie, jakby za chwilę miała dostać konwulsji. Karelia Iwanowna z kolejnym papierosem w ustach pstrykała palcami, by ktoś dał jej ognia, ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Borys zrobił jeszcze jeden ostrożny krok w kierunku wyjścia. - On żyje! - głośnym szeptem mówiła Aleksandra. - Spójrz, Majko! List od niego! Tato żyje! No i proszę! Nikt mi nie wie- 231 rzył, a on żyje! Maratku! - odwróciła się do chłopaka. - Widzisz, twój tatusiek żyje! Na te słowa na twarzy podrostka przemknęło coś, jakby skoczyła żaba. - Żyje! - triumfalnie i przeraźliwie wrzasnęła Aleksandra. Tym razem na korytarzu było cicho, Ałła Olegowna nie reagowała. - A gdzie jest goniec? - spytała całkiem miłym, pogodnym głosem Aleksandra i odwróciła się w stronę Borysa. Więc zostałem gońcem, pomyślał, ale skłonił się tylko: goniec do usług, łaskawa pani. Dopiero teraz Majka także ujrzała gońca. Zarumieniła się gwałtownie i ze zdziwieniem utkwiła w nim strepietowskie błękitne oczy, niebieska sukienka wzmacniała ich błękit. W tej rodzinie wszystkie kobiety promieniały błękitem, a chłopiec, Marat, obnosił kaukaskie agaty. Majka trzymała za ramiona obłąkaną matkę, a sama odwróciła się ze zdziwieniem i radością w stronę gońca. Scena wpadająca w pamięć, pomyślał Borys i zrobił jeszcze jeden krok w stronę wyjścia. - Ten list trafił do mnie przypadkiem. Chyba co najmniej przed piętnastu laty... - powiedział Borys. - Więc pan, młody człowieku, całkiem niedawno widział Andrieja? - tym samym światowym tonem ciągnęła Aleksandra. - Pan jest sportowcem, nieprawdaż? Łączą was wspólne zainteresowania! Ach, jak on się pięknie gimnastykował każdego ranka! Jak podrzucał ciężarki! Ja nie mogłam żadnego podnieść z ziemi! Majka wzięła list, otworzyła go i odwróciła się, zasłoniła ramieniem oczy. W środku chemiczny ołówek rozmazał się zupełnie. Borys, który był już przy drzwiach, rozłożył bezradnie ręce. - Proszę wybaczyć, nie wiedziałem... Dopiero dzisiaj rano znalazłem ten list wśród papierów... przyjaciela naszej rodziny. .. Domyśliłem się, że rzucono go z pociągu jeszcze w trzydziestym siódmym... Ze specjalnego wagonu... później nasz przyjaciel... sam także, więc pomyślałem... - Przeczytajmy list - powiedziała zgodnie i uroczyście Aleksandra. - Dzieci, mamo wszyscy siadają przy stole! Ciekawe, co pisze Andriej? Chętnie wypiłabym puchar wina! Majka podskoczyła nagle, o mało nie wpadła na stół, schwyciła Borysa za rękę i pociągnęła na korytarz. - Chodźmy! Chodźmy! Nic więcej nie musi wiedzieć! Dzięki ci za list i zapomnij o nim! Znam ciebie, znam cie- 232 bie! Straciłam głowę na twój widok! Ojejku! On się tutaj zjawił! Z toalety wyjrzała nieciekawa twarz Ałły Olegowny. Rozpromieniona Majka ciągnęła motocyklistę z mieszkania przesiąkniętego nieszczęściami. Jaka szczuplutka, pomyślał Borys, w pasie zmieściłaby się w dwóch dłoniach. - Skąd mnie znasz? - spytał już na schodach. - Widziałam w Pierwszym Miejskim Szpitalu. Jestem pielęgniarką na internie. Kiedy ciebie zobaczyłam, pomyślałam od razu, że to ten! - Co znaczy „ten"? - zdziwił się Borys. - Mój - wyjaśniła Majka. - Co znaczy „mój"? - uśmiechnął się. Schodzili na dół, Majka ciągle nie puszczała skórzanego rękawa. Właściciel rękawa, to znaczy ręki, czuł mocne paluszki. Zaduch komunalnego mieszkania rozwiewał się szybko. - Taki, o jakim marzyłam - wyjaśniła Majka z odrobiną irytacji, że niedomyślny. - Mój chłopak. - Ot tak sobie, zwyczajnie? - A co w tym nadzwyczajnego? - zaśmiała się. - Wtedy w szpitalu zagapiłam się, a kiedy popędziłam za tobą, odjeżdżałeś motocyklem, śmignąłeś Leninskim Prospektem i zniknąłeś. Pomyślałam, że koniec, nigdy więcej nie spotkam mego chłopaka. Nagle dzisiaj, po prostu cud, słyszę krzyk mamy, wbiegam, a w pokoju ojejku! Siedzi mój, po prostu cud! - Twoja mama... od dawna jest taka dziwna?- spytał ostrożnie. - Babcia mówi, że od czasu kiedy tata zniknął... Raz czuje się lepiej, raz gorzej, ostatnio jest źle. Sąsiedzi żądają, byśmy oddali ją do szpitala psychiatrycznego, ale nie chcemy. Opiekujemy się nią wszyscy, i ja, i babcia, i Maratka, braciszek mój... - zamilkła, jakby chciała pokazać, że wolałaby nie kontynuować rozmowy na ten temat. Byli już przy drzwiach wyjściowych. Borys po raz ostatni spojrzał na górę. Zza poręczy na czwartym piętrze jak pomarańcza z brązu z czarną czupryną zwisała przejęta twarz Ma-rata. Ten poznał mnie ze zdjęcia w „Sowietskim Sporcie", pomyślał Borys. - Ten Marat to twój przybrany brat czy może po matce? - To brat rodzony, z tego samego ojca i matki. - Zaczekaj, jakże rodzony? Ile ma lat? - Trzynaście, niedługo skończy czternaście. 233 - A list ma piętnaście. - No i co z tego? - Jesteś pielęgniarką, prawda? - Tak, i co z tego? - Jak może być twoim rodzonym bratem, bez twego ojca? - Matka mówi, że rodzony, babka także. - Jasne. - Nie mówmy o tym. Dokąd pójdziemy? Stali już na ulicy. Ordynką wiał silny ciepły wiatr. Majka jedną ręką przytrzymywała włosy, drugą- spódnicę. Wiatr skotłował nawet wybrylantynowaną czuprynę Borysa. - Nie wiem, dokąd pójdziesz ty, a ja wyjeżdżam na Kaukaz. - Ojej! Jadę z tobą. Zaczekasz dziesięć minut? - Nie wygłupiaj się! Podszedł do motocykla. Przyczepa była szczelnie osłonięta brezentem. - Ojej! To ten sam?! - wykrzyknęła radośnie. Wzruszył ramionami. - Skąd mogę wiedzieć, co masz na myśli? Cała historia zaczynała go denerwować. To tak jakby się przyczepił milutki, opuszczony piesek. Trudno odpędzać go kijem. Usiadł na siodełko, zdjął blokadę, włożył kluczyk do stacyjki, włączył silnik. Własnoręcznie doprowadzony do doskonałości GK-1 zawarczał z powściągliwą mocą. - Do zobaczenia, Majko, po powrocie wpadnę. - Nie wpadniesz! - zawołała rozpaczliwie. - Pojadę z tobą! Poczekaj! Już ruszył. Przejechał kilka metrów Ordynką w dół, obejrzał się, zobaczył, że Majka biegnie za nim. Sukienka opięła się na dziewczęcych kształtach, włosy rozwiane, migają piąstki. Odruchowo dodał gazu i obejrzał się znowu. Dystans powiększył się naturalnie, ale nie zwolniła, przeciwnie, chyba biegła szybciej, piąstki zamigały szybciej. Ach tak, biegnie teraz boso, w biegu zdjęła sandałki. Co za głupia sytuacja! Co robić? Odpuścić sobie dziewczynę i nacisnąć gaz? Za kilka sekund zniknie z pola widzenia. A na sercu pozostanie ciężki kamień, jak ów trójkącik u Wujnowicza. W końcu kim ona jest dla mnie? Zwykła siedemnastolatka, tysiące takich cnotek biega po Moskwie... Dzięki, Wadimie Georgiewiczu, za przysługę! Nagle tknęła go idiotyczna myśl: skoro powiedziała, że je- stem „jej chłopakiem", to pewnie rzeczywiście jestem, więc nie mogę jej zostawić, to byłaby zdrada. Przyhamował, oglądając się to tyłu. Majka podbiegła, z rozpędu wskoczyła na siodełko, jak na kozioł na lekcji gimnastyki, objęła go wpół ramionami, ciężko dysząc wtuliła twarz w jego plecy opięte skórzaną, „stalinowską" kurtką, z której ze względu na czerwiec wyjęto ocieplacz. Kiedy wyjedziemy z miasta, trzeba się będzie zatrzymać, rozpakować przyczepę i wyjąć pikowany kombinezon dla Majki. W przeciwnym razie zamiast Majki przywiozę do Orła zdechłą, siną kurę... 234 IX W kierunku antycznym 1 ego dnia, kiedy Borys Czwarty Gradów z niespodzianą pasażerką na siodełku odjechał na południe, jego kuzynka, Lenka Kitajgorodska, także miała zaskakujące, ważne życiowo spotkanie. Można to uznać za fantazję autora albo zaliczyć do objawów sezonu ogórkowego. Na swoje usprawiedliwienie powiemy, że wczesnym latem dziewczęta osiemnastoletnie, to znaczy prawie dziewiętnastoletnie, wytwarzają wokół siebie aurę, która sprzyja powstawaniu zaskakujących sytuacji, a dzieje się tak w każdym wielkim mieście, nawet w stolicy „wspólnoty krajów socjalistycznych", jak wówczas zaczynano mówić. No cóż, wspólnota zaciekle walczy o pokój na całym świecie, szczególnie na Półwyspie Koreańskim, a życie biegnie własnym, odwiecznym torem, Unieszkodliwiono różnych tam bergelsonów, markeszów, fęferów, zuskinów, kwitków, którzy podstępnie zakradli się do Żydowskiego Komitetu Antyfaszystowskiego, by wykonywać zadania syjonistycznej organizacji Joint, wsadzono do więzienia niejaką Żemczużynę, przypadkowo żonę Mołotowa, zastępcy przewodniczącego Rady Ministrów, znanego w kręgach sławetnej i zdradzieckiej Organizacji Narodów Zjednoczonych z jej proamerykańską maszynką do głosowania pod prowokacyjną ksywą „Mister Nie", a życie wciąż podąża do przodu i w zasadzie niewiele się różni od form, które się wykształciły w basenie Morza Śródziemnego w ciągu wielu wieków. Skoro, jak widzieliśmy niedawno, nawet w ma-gadańskim kwarantannowym OŁT są faceci, którzy czasem czerpią wzory z mitologicznych opowieści, to cóż mówić o wielomilionowych masach ludzi żyjących bez konwojentów, to znaczy o mieszkańcach Moskwy, wielkiego miasta położonego 236 na tak zwanej rosyjskiej płycie górnego proterozoiku? Tu życie podąża przed siebie pełną parą, konkretnie zaś podąża przed siebie, lub raczej pędzi z teczką do nut w ręku i rakietą tenisową pod pachą wspomniana wyżej kuzynka motocyklisty, studentka Mierzlakowki, dobrze zapowiadająca się tenisistka, członkini kobiecej reprezentacji Moskwy w kategorii juniorek, Jelena Sawwiczna Kitajgorodska. Tego dnia o godzinie pierwszej grała w ćwierćfinałach na kortach parku CDKA. Grała bez zapału, „wielki sport" nie był jej żywiołem, ponieważ pochłaniały ją inne sprawy, przede wszystkim muzyka. Mierzlakowkę ukończyła, teraz trzeba zdawać do Gniesinki, to znaczy, że nigdzie nie wyjedzie na wakacje: będzie musiała studiować utwory fortepianowe, nie tylko klasyków, lecz także nudnych kompozytorów radzieckich. Sama sobie winna, uległa namowom babci: „Kochanie, możesz zostać pianistką światowej sławy", a także pochlebstwom Sandra, ojczyma: „Aż dusza rośnie, Lenko, kiedy słyszę twego Mozarta!", teraz musi harować, nie ma czasu na tenis. No i wiek. Z pewnością to moje ostatnie zawody w kategorii dziewcząt, a do kategorii kobiet z pewnością nigdy się nie dostanę. Dlaczego nie wprowadzą kategorii starych panien? Takie myśli nurtowały zawodniczkę Spartaka Kitajgorodska, kiedy bez zapału walczyła z Łukiną z Dynama. Nawiasem mówiąc, pomagały jej długie nogi, Lenka jednym skokiem pokonywała odległość, gdzie Łukina musiała zrobić dwa. Możesz zostać tenisistka światowej sławy- mawiał trener Parmezanow, który niedawno łyknąwszy dla animuszu koniaku, usiłował w szatni przesunąć Lenkę do kategorii kobiet. Ledwo uciekła. Właściwie szkoda, że uciekła. Tolik Parmezanow wcale nie jest najobrzydliwszy. Wszyscy chcieliby mnie widzieć jako zawodniczkę światowej klasy, a ja pewnie ze swoja błoną pozostanę kretynką światowej klasy. Ten problem, to znaczy całkowity brak doświadczenia w sferze erotycznej, był od jakiegoś czasu obsesją Lenki. Przyglądała się sobie w łazience z radością - tak czy inaczej, a wspaniała klasa, światowa klasa! Ale przerażała ją myśl o mężczyźnie, to niemożliwe, po prostu niemożliwe, by jakiś tam Parmezanow czy ktoś inny, nawet sam Apollo Belwederski... to ohyda, że te ich przyrządy mają wejść we mnie! Kiedyś spytała matkę: Czy ty, Nino, w moim wieku już?... Matka spojrzała na nią z humorem: Niestety, niestety... 237 Paskudna jest ta moja matka, myślała Lenka, mogłaby opowiedzieć, jak z nią było, a ona robi ceregiele: niestety, niestety... Nina także czuła się głupio. Lenka chciałaby, żebym jej opowiedziała, jak to się odbywa, a ja nie mogę. Socjalizm wpoił w nas obłudę. Powinnam jej opowiedzieć o tamtych zwariowanych czasach, które były przeciwieństwem obecnego pury-tanizmu, ale to także było obrzydliwe, ponieważ opierało się na ideologii, na tych wszystkich nudnych utopiach. Ja również cierpiałam z tego samego powodu, komórka postanowiła połączyć mnie z tym byczkiem Strojłą, a ja później uczyniłam go bohaterem mitu o zwycięskim i świetlanym proletariuszu. Należałoby opowiedzieć jej o tym wszystkim od samego początku, łącznie ze szczegółami anatomicznymi. Dlaczego się przed tym wzdragam? Czyżby dlatego że dzisiaj to nie wypada? Albo może dlatego że jej czas niepowstrzymanie nadchodzi, a mój niepowstrzymanie przemija?... Tak myślała Nina, Lenka jednak nie znała jej myśli. Widzów na kortach tenisowych CDKA było mało, kto w Moskwie przyjdzie na ćwierćfinały wczesnym czerwcowym popołudniem? Ganiając długimi skokami krótkonogą Łuki-nę z jednego rogu kortu w drugi, Lenka zerkała czasem na bezludne trybuny, czy nie zjawi się obrażony trener. W pewnej chwili zamiast Parmezanowa ujrzała innego chłopaka, 0 dziesięć lat młodszego, to znaczy w jej wieku. Siedział z nogami założonymi jedną na drugą, objąwszy rękami kolano 1 z zachwytem patrzył na Lenkę. Czuprynę miał prawie modną, na szczęście bez brylantyny. Granatowa marynarka narzucona na sterczące ramiona. Podobny do młodego Jacka Lon-dona. W tejże chwili Łukina nieoczekiwanie znalazła się przy siatce i potężnym uderzeniem ścięła piłkę tuż przed nosem Kitajgorodskiej. Na trybunie rozległy się anemiczne oklaski, chłopak klaskał także. Ach ty, kibicujesz przeciwko swojej sympatii? Lenka przesunęła się wzdłuż siatki i gniewnie spojrzała na chłopca. Szczupła twarz z wklęsłymi policzkami i mocnym podbródkiem wyrażała zachwyt i zakochanie. On przecież nie widzi gry, po prostu obserwuje ruchy dziewczyny, dlatego klaszcze ni w pięć, ni w dziewięć. Mecz dobiegł końca. Pomimo nie nadzwyczajnej formy Lenka wygrała. W drodze do szatni"zatrzymała się przed trybuną naprzeciwko wielbiciela, spojrzała na niego. Ich oczy spotkały się, chłopak był przerażony, udał, że podziwia widok, a spocona, zaczerwieniona dziewczyna interesuje go tyle 238 co drzewa lub hasło „Niech żyje wielki Stalin, najlepszy przyjaciel radzieckich sportowców!" To jeszcze dzieciak, ten typek. Taki nigdy się nie odważy nawiązać kontaktu. - Masz tam wolne miejsce? - spytała wskazując pustą ławkę. - Proszę? - drgnął cały, spojrzał na prawo, na lewo, nawet się obejrzał, może pytanie skierowane było do kogoś innego, zachichotał głupio i wreszcie wydukał: - Tak. - Zarezerwuj jedno dla mnie - powiedziała i dumnie pomaszerowała do szatni. Pod natryskiem pomyślała sobie: niechaj ten chłopak pomoże mi przejść z klasy dziewcząt do klasy kobiet. A przy okazji sam powiększy grono mężczyzn. Jeżeli oczywiście nie uciekł na złamanie karku. No cóż, powierzchowność mam na światowym poziomie, chociaż po prawdzie nie wiem, jak się ten poziom światowy przedstawia. W każdym razie wyglądam nie gorzej niż w krajach demokracji ludowej, jak świadczy przykład znajomych studentek z Polski i Czechosłowacji. Mokre włosy wyschną za pół godziny i będą fruwały ku zachwytowi smarkaczy z prowincji. Nie wiadomo dlaczego była przekonana, że chłopak nie jest moskwianinem, chociaż paraduje w wąskich spodniach. Prowincjusz nie nawiał. Przeciwnie, zarezerwował dla niej miejsce swoją marynarką. Przeszła wzdłuż pustej ławki i usiadła przy nim. Marynarka niczym foka wycofała się błyskawicznie. Lenka dziwiła się, dlaczego nie pyta jej o imię. Powiedział, że wie, w programie napisano: Jelena Kitajgorodska. Wypada się przedstawić, proszę pana, kiedy się zarezerwowało dla damy miejsce na pustej ławce. Okazało się, że ma na imię Wasia, no, Wasilij. Cóż to za imię! Dlaczego? No bo na każdym kroku albo Walerik albo Edik, a tu starorosyjski Wasilij. Co prawda u nas także jest Wasia, taki sobie chłopaczek. On ma swego imienia po dziurki w nosie, natomiast Jelena Kitajgorodska - to brzmi. W domu wołają na mnie Lenka, a skąd jesteś? Z Kazania, brzmiała odpowiedź. Fiu, fiu, gwizdnęła zawiedziona, to pewnie dziura deskami zabita! Mylisz się, chłopak uniósł się dumą, mamy stary uniwersytet, nasza reprezentacja koszykarska zajmuje drugie miejsce w Federacji Rosyjskiej, no i dżez słynie w całym Związku Radzieckim. Dżez? W Kazaniu dżez? Umieram! No wiesz, ty nie wiesz, a wyśmiewasz się, wiesz, jak byś wiedziała! U nas w Kazaniu szanghajski dżez Lundstrema... Pamiętasz, w czasie wojny 239 był taki film Serenada słonecznej doliny} Więc oni grają w takim stylu! Zagwizdał nosowo, wybijając takt zniszczonym sandałem. Niedawno jeszcze grano to w klubie rosyjskich milionerów w Szanghaju. Ojej, jak fantazjują chłopcy z Kazania! Podpuszczasz mnie, Lenko, a nie wiesz, że Lundstrem zaliczany jest do światowej dziesiątki, między Harrym Jim-sem a Goodym Shermanem; Kleń Diller nazywał go królem swinga krajów wschodu! Oho, jaki z ciebie erudyta! Wiesz, w Kazaniu, kiedy grają muzykanci szanghajscy, nielegalnie rzecz jasna, wszyscy po prostu szaleją, i moskwianie, i nawet chłopaki z Pragi, Budapesztu, Warszawy, rozdziawiają wprost gęby, nigdzie niczego takiego nie można usłyszeć na żywo! Zaśmiała się jeszcze serdeczniej i nawet klepnęła go dłonią po ramieniu, aż go dreszcze przebiegły od tego klepnięcia. Krótko mówiąc, Kazań jest wielki, a Moskwa taka maleńka, no nie? Bardzo a propos przypomniała sobie zdanie z filmu Iwan Groźny, które wywołuje burzę śmiechu. Co studiujesz, Wasili-ju? Teraz będzie całkiem rozczarowana. Gdybyż był studentem KAI* albo przynajmniej KChTI**, albo studiował na uniwersytecie imienia Uljanowa-Lenina, ale na... Medycynę studiuję. Medycynę? Wspaniale! Przerabiałeś już podręcznik Gradowa? W przyszłym roku będziemy przerabiali, bo co? A to, że Gradów jest moim dziadkiem. Zalewasz głodne kawałki. Posłuchaj, Wasia, skąd takie maniery, jakbyś się nie w Kazaniu wychował! Gradów to twój rodzony dziadek? Jak najbardziej rodzony! A moją matką jest poetka Nina Gradowa. To rzeczywiście zrobiło wrażenie, pewnie chłopak interesuje się literaturą. Po co się tak przechwalać? Czy nie dość własnych zalet? Nagle dobrze wychowana moskiewska dziewczyna, jak to się mówi z dobrej rodziny, zadaje prawie nieznajomemu Wasi niestosowne pytanie: kim są twoi rodzice? Wasia naburmuszony patrzy spode łba jak wilk. Skoro się zdecydowała na niestosowne pytanie, musi je powtórzyć: kim są twoi rodzice? Pracownicy umysłowi, odpowiada niechętnie i zmienia temat. Pięknie pokonałaś Łukinę, a ja nie mam zdolności sportowych, nieźle tylko skaczę wzwyż, trener zawsze mówił: rozwijaj wrodzoną skoczność! Spróbuję tego lata. Nie, teraz jadę na południe, do Soczi, zjechała tam nasza feraj- * Kazanskij Awiacyjonnyj Institut, Kazański Instytut Lotniczy. ** Kazanskij Chimiko-Tiechnołogiczeskij Institut, Kazański Instytut Chemiczno-Technologiczny. 240 na, a ja postanowiłem wpaść na kilka dni do Moskwy... Fe-rajna? No, paczka, nie słyszałaś takiego słowa? Dziwne. Dziwne, bo ja rozumiem wszystkie twoje słowa, a ty niektórych moich nie rozumiesz. To mi się podoba, widzę, że nie jesteś takim sobie zwyczajnym chłopakiem. A kto powiedział, że jestem zwyczajny? Oho, całkiem nie jesteś zwyczajny. Byłeś już kiedy w Soczi? Lenka znowu czuje jakąś niezręczność z powodu całkiem niewinnego pytania: pytam, żeby się pochwalić, że już dwa razy byłam w Soczi, żeby ustawić ciebie na właściwe miejsce, prowincjuszu i synu „pracowników umysłowych", kiedy rozmawiasz z arystokratką z rodziny Grado-wów. Pytam dlatego, że jeżeli nie widziałeś jeszcze morza... To co? A to, że zwariować można. Okazuje się, że widział już morze. Pewnie tam u nich w Kazaniu morze także jest największe, a przynajmniej zaliczane do pierwszej dziesiątki. Wasilij nagle robi się pobłażliwy, otula się londonowską mgłą. Przecież on dwa lata mieszkał nad morzem. Dwa lata żył na morskim wybrzeżu. Nie, nie nad Morzem Czarnym, nad innym morzem. Ciekawe nad jakim? Liguryjskim czy Magel-lańskim? Nad Morzem Ochockim. Masz babo placek! Co to za zwrot „masz babo placek", pani Kitajgorodska? Dwa lata mieszkał w Magadanie, tam ukończył szkołę średnią. Dlaczego niemożliwe? To szkoła nie gorsza od moskiewskich szkół, ze wspaniałą salą gimnastyczną. Ciekawe, jak tam trafił. Jeżeli nie zmyślasz, to w jaki sposób się tam znalazłeś? Miłośnik dżezu zmienił się na twarzy, jakby zdziczał. No, tam... po prostu mieszka tam moja mama... pojechałem do niej, ukończyłem szkołę... Powiedz, Lenka, czy ten grubas, który teraz gra, to słynny komentator radiowy Nikołaj Ozierow? Zmienia temat rozmowy, ale teraz wiadomo, dlaczego to robi, kiedy jest mowa o rodzicach. On pewnie należy do tych... Patrzyła na niego ciekawie: to nie tylko sympatyczny chłopak z prowincji, lecz także należy do tych... Wiesz, Wasia, to prawda, że świat jest mały, ja mam w Magadanie wujka... Tak, rodzonego brata mamy... także pracownik umysłowy... Tymczasem na trybunach przybyło widzów. Zaczynała się główna impreza dnia, mecz Ozierow - Korbut. Słynny człowiek swoich czasów, komentator, zasłużony mistrz sportu i artysta Nikołaj Nikołajewicz Ozierow, syn Nikołaja Nikołaje-wicza Ozierowa, śpiewaka, był pewnie najbardziej otyłym mistrzem tenisa w świecie. Pomimo to wyjątkowo szybko 16 Więzienie i pokój 241 i lekko biegał po korcie i miał wyraźną przewagę nad smukłym, umięśnionym Korbutem. Wasilija bardziej interesowały trybuny niż gra. Większość widzów stanowili ludzie z tego samego środowiska, stołeczni tenisiści, opalone kobiety, opaleni mężczyźni, wszyscy w lekkich jasnych strojach i płóciennym obuwiu. Ani w Magada-nie, ani w Kazaniu nie widzi się takich, prawie zagranica. Niektórzy wołali coś do siebie, śmiali się. Lenka także raz po raz kiwała do kogoś łapką. Wspaniała dziewczyna! Wasilij całkiem zielony, jeżeli chodzi o znajomość kobiet, był oczarowany. Sama do mnie przyszła. Całkiem niepodobna do naszych jałówek z medycyny. Piękna, zgrabna, śliczne oczy, wesołe, kpiące i odrobinę smutne, ciągle odrzuca do tyłu swoją grzywę. Czego wart ten ruch ręką, kiedy odgarnia włosy. Nawet jeżeli zdarzy się najgorsze, jeżeli wstanie i powie „Na razie!", nigdy jej nie zapomni. Na zawsze zapamięta ten dzień w dwudziestym roku życia. Przeszedł obok niemłody piękny mężczyzna o twarzy znanej skądś, pewnie z filmu, spojrzał poważnie na Lenkę. Jak się miewa matka? - spytał, kiwnął głową, słysząc jej odpowiedź: W porządku. Wnuczka autora podręcznika chirurgii, córka znanej poetki, o której nawet mama mówiła, że ma talent. Nieopodal wcisnął się między dwóch sportowców jakiś facet w dresie z zawiniętymi rękawami. Miał długie włosy zaczesane do tyłu i osłonięte siatką do układania fryzury. Gładka głowa i włochate jak u pawiana przedramiona. Facet ponuro patrzył na Kitajgorodską. - Cóż to, panie Parmezanow, nie przychodzi pan popatrzeć, kiedy gra pańska podopieczna? - Co za dziewczyna, żeby tak traktować człowieka dwa razy starszego od niej! - Nie mogłem - powiedział tragicznym tonem Parmezanow. - Co się wydarzyło? Coś z żoną, z dziećmi? - dokuczała Kitajgorodską. - Daj spokój - powiedział surowo Parmezanow odwracając się, ale zaraz spojrzał w jej stronę. Lenka wstała. - Idziemy, Wasia - powiedziała głośno. - Tu sprawa jasna. Ozierow wygrywa. Wasilij zerwał się rozradowany. Podporządkowała mnie swojej woli. Ujarzmiła. Już nie należę do siebie. Zrobię wszystko, co mi rozkaże, a wszyscy będą 242 patrzyli i mówili: „Patrzcie, Lenka Kitajgorodską całkiem podporządkowała sobie tego Wasię!" Co za szczęście! Parmezanow obserwował ich niedobrym wzrokiem, kiedy się przeciskali między ławkami do wyjścia. W parku na stawie między powolnymi łódkami żwawo śmigały tłuste kaczki, rówieśniczki dinozaurów. Kawałki francuskich bułek, przemianowanych na bułki miejskie, tkwiły w wodzie niczym maleńkie meduzy. W głównej alei stała rzeźba podobna do wydłużonego stogu siana, która przedstawiała pogranicznika w kożuchu do ziemi. Pod taką godną zaufania opieką w pawilonie sprzedawano koniak na lampki, często na życzenie towarzyszy oficerów mieszano go z szampanem. Wasia wyciągnął z kieszeni w spodniach spory rulon stalinowskich banknotów. - Może napijemy się koniaku z szampanem? - Dobry pomysł, niewątpliwie inspirowany Magadanem -zachwyciła się Lenka. - W Magadanie piliśmy dziewięćdziesięciosześciostopnio-wy spirytus- zaczął opowiadać zwykłe kołymskie bzdury, o tym jak nalewano do ust spirytus, podpalano i biegano zionąc ogniem. Szaleli tak na maturalnej zabawie. Wystraszyli honorowego gościa generała Caregrodzkiego. Kiedy siedzieli na trybunie, obawiał się, że Lenka jest od niego wyższa, teraz ku jego radości okazało się, że pasują wzrostem do siebie, on pewnie jest od niej o jakieś pięć centymetrów wyższy. - Pijemy haustem? - spytała. - Jesteście pełnoletni? - połapała się poniewczasie bufetowa, dorodna czterdziestolatka. Łyknęli haustem. Wasia się ożywił. - Twoja mama jest utalentowaną poetką - powiedział do Leny. - A ty skąd wiesz? Teraz nic nie drukuje prócz przekładów. - Mama mówiła mi jej wiersze, pamiętała z lat trzydziestych. - Mogę cię o coś spytać na ucho, Wasia? Twoja mama jest wrogiem ludu? - Teraz nadstaw swego ucha. Moi rodzice są ofiarami je-żowszczyzny, a ja jestem pariasem w tym towarzystwie. Lence zrobiło się go żal. - Nie mów tak, nie trzeba, wcale nie jesteś pariasem. Rodzice to jedno, a dzieci całkiem coś innego. 243 - Tak się mówi, w rzeczywistości są tym samym - powiedział. - Jabłko od jabłoni... - Zmieńmy płytę. Powiedz, jakich jeszcze lubisz poetów? - Borysa Pasternaka. - Zadziwiasz mnie, Wasia. Obecnie wszyscy studenci lubią Siergieja Smirnowa, a ty... Borysa Pasternaka. - Oj, kręci mi się w głowie. Więcej ani kropelki! - Skąd wziąłeś tego Pasternaka? - Mama recytuje Pasternaka z pamięci kilometrami. Po latach zapewne na jakimś koncercie Zagrają mi Brahmsa - tęsknotą odpłynę. Drgnę nagłe i wspomnę ów związek serc sześciu, Spacery, kąpiele i klomb, i kalinę... Zaraz włączyła się Lenka: Łuk czoła malarki, lękliwej jak śnienie, Z uśmiechem dobroci, uśmiechem wesołym... * Spojrzeli na siebie z nie ukrywaną czułością. Splotły się dłonie i natychmiast od siebie odskoczyły, jakby te ruchliwe łopatki z chwytnymi wyrostkami zawierały zbyt wielkie ładunki elektryczne. - Wiesz, kaczki nie zmieniły się od czasu dinozaurów-powiedział. Szli brzegiem stawu, Lenka machała torbą, z której sterczał uchwyt rakiety. - Nie przepadam za Brahmsem- rzekła Lenka w odpowiedzi na jego informację o kaczkach. - A twój ulubiony kompozytor? - Vivaldi. - Nawet nie słyszałem o takim. - Wasilij pierwszy raz przyznał się do pewnych swoich braków. - Chcesz posłuchać transpozycji Vivaldiego na starym pianinie? - Gdzie? Spojrzała na niego uważnie, jakby oceniała i podjęła decyzję: - Moja mama dziś wieczorem, rączej jej mąż, przyjaciel, to malarz, mieszkają na strychu, krótko*mówiąc, będę tam grała... * Przd. Seweryn Pollak. 244 - Grasz także na fortepianie? - Co znaczy „także"? Ja będę pianistką światowej klasy! Usłyszysz kiedyś w sali koncertowej mój występ - tęsknotą odpłyniesz! Spochmurniał po tym oświadczeniu. Za wiele dobrego, gra w tenisa, pochodzi ze znanej rodziny, w dodatku pianistka! Co ja robię w takim towarzystwie! Widocznie wyczuła chwilową zmianą nastroju, zaśmiała się i - po prostu cud! - ucałowała Wasię w policzek. No, przyjdziesz? Jak bym mógł zrezygnować! Oczywiście przyjdę. Gdzie zatrzymałeś się w Moskwie? Nigdzie. Co znaczy nigdzie? Wczoraj spałem na dworcu, na gazecie „Kultura i Żyzń". Miałem zamiar, rozumiesz, przekimać u przyjaciela w internacie MISI*, ale go nie zastałem, dyżurna nie wpuściła. .. Lenka doznała olśnienia: będziesz dzisiaj spał u mnie na Gniezdnikowskim. Nie denerwuj się, mieszkam sama. Jak to sama? Mama czasem przychodzi, ale przecież mieszka u swego malarza, Sandro Pewznera. Wasilij, który całe życie sypiał na rozkładanym łóżku w bliskim sąsiedztwie z krewniakami, nie mógł sobie uzmysłowić, że jego dziewczyna sama jedna ma do dyspozycji mieszkanie z oddzielnym wejściem. Czoło znowu mu się zachmurzyło: może to „kobieta lekkich obyczajów", „tygryska" miłości? Nocami na swoim rozkładanym łóżku Wasilij czuł się poskromicielem takich kobiet, niestety w dziennym świetle zwycięska dzida traciła bojowość. Chmurka odpłynęła. Do diabła z takimi myślami! Posądzać wspaniałą dziewczynę, że jest „tygrysicą"! Czy twoi rodzice, Lenko, są rozwiedzeni? Wojna ich rozwiodła, powiedziała ze smutkiem. Ojciec zaginął. Poległ? Zaginął. Był chirurgiem. Powiedziałbyś, Wasia, że był potężnym chirurgiem. No i taki potężny chirurg, mój piękny ojciec, kawał chłopa, jak byś powiedział, zaginął na froncie, to znaczy zginął. Wcale nie jest szczęściarą ta dziewczynka, w której się zakochałem do nieprzytomności, pomyślał Wasilij, ani beztroska i całkiem nie wygląda na „tygrysicę", o co ją posądzałem. Umówili się, że Wasia pojedzie na dworzec po swój plecak, a Lenka za dwie godziny przyjdzie na stację metra Majakow-skaja, żeby zawieźć go na Bolszoj Gniezdnikowskij do swego mieszkania. Stamtąd we dwoje powędrują na Kriwoarbacki, * Moskowskij Inżynierno-Stroitielnyj Institut, Moskiewski Instytut Inżynieryjno-Budowlany. 245 na soiree. Co to? - spytał Wasilij. Nie wiesz, drogi przyjacielu z prześwietnego Kazania. Zaśmiała się. Przypomniał sobie często spotykany w Moskwie szyld, to coś jakby plise-gofre. Pożegnali się przy bramie parku CDKA, który obojgu będzie się kojarzył z niezapomnianym uczuciem młodzieńczego uniesienia. Pierwszą godzinę rozłąki Lenka spędziła zastanawiając się, jak ma się ubrać. Czas był niespokojny, właśnie trwał przełom w modzie. Poszerzone poduszkami ramiona odchodziły do historii, wypierała je tak zwana kobieca sylwetka. Przede wszystkim należy włożyć wąską spódnicę z rozcięciem, której mama nie lubi, a żakiet uwielbiany od trzech lat wyrzucić w diabły! Problem dołu został rozstrzygnięty. Teraz góra. Z szafy na łóżko bluzki fruwały niczym flagi na festiwalu młodzieży i studentów. Nie o kolory chodzi, lecz o linię. Żadna z nich, niestety, nie zapewniała dziewczynie dostatecznie współczesnej sylwetki. Jedna wyglądała jakoś dziecinnie, druga była zbyt poważna. Wszystkie źle się komponowały ze spódnicą, co do której decyzja zapadła. Nagle nasunął się wspaniały pomysł: do eleganckiej, stylowej spódnicy włoży studencką kraciastą koszulę, nic więcej, to po prostu genialnie! A sweter przerzucony przez ramię. Takich dziewcząt, Wasiliju, nie widziałeś ani w Kazaniu, ani w Magadanie! Później trzeba się było zająć uczesaniem. Podwinąć żelazkiem koniuszki włosów, taka fryzurka „wianuszek pokoju", ostatni krzyk mody? A może zaczesać wszystkie włosy do góry, odsłaniając łabędzią szyję, albo rozczesać na przedziałek, lub związać z tyłu? Mamie dobrze, nie ma takich problemów, ostrzygła się na chłopca i przy okazji odmłodniała o dziesięć lat. Z problemem fryzury wiąże się problem ust. Malować, czy nie malować? Rozpuszczone włosy i szminka... Hm... i jeszcze spódnica z rozcięciem... Wasia może się wystraszyć moskiewskiej tygrysicy... Do tego koszula w kratkę wyglądałaby idiotycznie... Ale od czego wrodzony geniusz: usta umalujemy, a włosy spleciemy w warkocz! Wspaniale! Kwadrans przed umówionym spotkaniem, to znaczy za kwadrans osiemnasta na ulicy Gorkiego zjawia się intrygująca młoda osoba, ni to studentka, ni to dziewczę z półświatka. Półświatek, demi-monde... to ten sam styl co ulubione wierszyki Tolika Parmezanowa: „.. .Ze szpicrutą z masy perłowej chciałbym nocą przez Moskwę iść..." Jakie to płaskie! 246 Trzeba mniej myśleć o bzdurach: nieważne, co włożyłam, odrobina nonszalancji to cecha dobrego gustu. Zanotować tę myśl? Oczywiście wszyscy panowie odwracali się za nią. W każdym razie w przedziale wieku między dwudziestką i czterdziestką. Niektórzy zastygali w bezruchu. Na przykład pewien niewysoki, ale wyjątkowo pociągający mężczyzna znieruchomiał na jej widok, potrząsnął głową, zrobił słodkie oczy, bardzo znajomym głosem powiedział „Święci pańscy!" i został z tyłu, z prawej strony chodnika przy słupie ogłoszeniowym z afiszem przedstawienia w teatrze lalek Przy szmerze twoich rzęs. Koło wejścia do stacji metra sprzedawano pierożki i lody. Obok wózka z wodą gazowaną leżał duży zamyślony pies. W kotłującym się tłumie nie widać było Wasilija. Ciekawe, kto na kogo powinien czekać? Co prawda jeszcze nie ma szóstej. Dokładnie za pięć szósta. Jeżeli będę tak stała, z pewnością zaczną podrywać. Stanę w kolejce do Mosgorsprawki*. Czyścibut zagapił się i jakiemuś klientowi wysmarował pastą białe spodnie. Kobieta, sprzedająca wodę gazowaną, wskazała biedakowi masarnię na drugiej stronie ulicy: Idź tam, poproś tragarzy o kapkę spirytusu! Z tłumu wyszedł postawny mężczyzna kaukaskiej urody i skierował się prosto do Lenki. Nosi dobrze skrojony popielaty garnitur. Jedną ręką dotyka ronda kapelusza, drugą pokazuje legitymację z trzema złotymi literami na okładce MGB: Przepraszam, pewien wybitny mąż stanu Związku Radzieckiego pragnie porozmawiać z panią. Rozejrzała się instynktownie, za sobą ujrzała dwóch oficerów: naramienniki, guziki, wieczne pióro w kieszonce, baretki orderowe, znaczek komsomolski... Jeden na dwóch, jeden na dwóch... W zwariowanym tłumie kotłującym się w godzinach szczytu nikt nie zwrócił szczególnej uwagi na to, że do czarnej pękatej limuzyny przemocą wsadzono szczuplutką dziewczynę, nikt prócz trzech kobiet i sprzedawczyni wody gazowanej, pierożków i urzędniczki z Mosgorsprawki. Trzy mojry z placu przy stacji Majakowskaja wymieniły spojrzenia i uśmiechy, oczywiście bez komentarzy. Chwilę później zjawił się Wasilij z plecakiem. Będzie tu czekał bezskutecznie kilka godzin. * Moskowskaja Gorodskaja Sprawoczno-Informacyjonnaja kontora, Moskiewskie Miejskie Biuro Informacyjne. 247 Tymczasem w studiu przy Kriwoarbatskim Sandro Pew-zner szykował blejtram dla nowego płótna. Wszędzie stały gotowe obrazy, obrazy suszące się i jeszcze nie ukończone. Sandro mruczał pogodnie. Od kilku miesięcy trwał nowy, „cieplarniany" okres w jego twórczości, jak go nazywał. Bohaterami obrazów były kwiaty. Można powiedzieć, że serdeczni przyjaciele. Może nawet członkowie rodziny. Dzieci. Płatki miłości. Uosobienie Niny w jej najskrytszej istocie. Malował kwiaty. Niekiedy powiększał je, niekiedy znacznie zmniejszał, jak to czyni odwrócona lornetka. Czasem przedstawiał w naturalnej wielkości. Niektóre obrazy były wielkości pocztówki. Inne wielkości metra kwadratowego. Nie większe jednak. Niestety, na razie nie większe. Nosił się z zamiarem namalowania olbrzymiego płótna będącego apoteozą kwiatów. Zwlekał z rozpoczęciem pracy, ponieważ obawiał się, że jego intencje mogą być źle zrozumiane. Obawy obawami, ale z pewnością będziesz go malował, śmiała się Nina. Chyba, kochanie, masz rację. Na razie skromnie pracował nad swoją skromną cieplarnią. Przypominał sobie Vermeera i innych małych Holendrów, malował każdy kolec, każdą kropelkę rosy, żucz-ka lub pszczołę w gąszczu bukietu. Innym razem zamaszystymi ruchami pędzla tworzył impresjonistyczną grę światła. Piwonie, chryzantemy, róże oczywiście, goździki, tulipany, drobnica kwiatowa: jaskry, chabry, bratki, wspaniałe falliczne mieczyki, szept geranium, uosobienie bzów, trochę z natury, trochę z pamięci, jakby z nocy, może ze snów. - Ten Pewzner - mówiła Nina spacerując wśród kwiatów -zajmuje się nie tym, czym należy się zajmować. Tworzy pozornie piękny świat, świadomie przeciwstawia go naszej rzeczywistości. Czy nie należałoby, towarzysze, uważniej przyjrzeć się tym niby to botanicznym wprawkom? Zaśmiewał się. - Daj spokój, kochanie. Znakomicie ich imitujesz, ale nie masz racji, jeżeli chodzi o istotę sprawy. Kwiaty pędzla Pew-znera właśnie podkreślają piękno naszej socjalistycznej rzeczywistości, wspaniałe sukcesy naszego radzieckiego kwiaciarstwa, głęboką sprawiedliwość naszego życia, w którym obiekt piękna należy do ludzi pracy, a nie do burżuazyjnych estetów. Malarz Pewzner udowadnia, że wyciągnął słuszne wnioski z partyjnej krytyki. Zdejmowała z głowy manekina, jednej z wielu rozstawionych w pracowni, czechowowskie binokle, przyglądała się uważnie plamom farby na płótnie, potem ich autorowi o siwiejących już wąsach. - Źle z wami będzie, Pewznerze, oj, jak źle! Rzeczywiście było źle. Maleńka wystawa w domu kultury dzielnicy Proletariackiej, na której udało mu się umieścić pół tuzina obrazów, zwróciła ogólną uwagę. Ludzie ciągnęli jak w dym, by obejrzeć jakieś dziwne kwiaty, budzące niezrozumiałe pragnienia, chociaż jakby znane z minionego życia. Nawet leningradczycy przyjeżdżali specjalnie, żeby obejrzeć wystawę w dzielnicowym domu kultury. Wymieniano na schodach uwagi, rozbrzmiewały niebezpieczne słowa: impresjonizm, postimpresjonizm i nawet symbolizm. W końcu w „Moskiewskiej Prawdzie" ukazał się piorunujący artykuł „Wątpliwa oranżeria", w którym między innymi pisano, że „Pewzner (użycie w druku nazwiska o niewłaściwym brzmieniu bez inicjałów było złą wróżbą), tworząc pozornie niewinny, staroświecki estetyzm, w rzeczywistości podważa podstawowe wartości realizmu socjalistycznego. Oranżeria tego malarza brzydko pachnie..." - To prawie twoje słowa, kochanie! - śmiał się Sandro. Pucharem czerwonego mukuzani świętował swój sukces. Udało mu się wywołać hałas w stolicy bezkonfliktowej sztuki, namalował niebezpieczne kwiaty! - A coś sobie myślał, Pewznerze Sołomonowiczu, że my w Związku Pisarzy jesteśmy niedouczeni? Każdy z nas w każdej chwili gotów jest dać nauczkę rozzuchwalonym dekaden-tom zgodnie z nakazem... mmm... no, zgodnie z nakazem, krótko mówiąc, serca! Ten wisielczy humor przypomniał Ninie lata trzydzieste przy ulicy Bolszoj Gniezdnikowskij. Ogłoszenia wywieszane w kuchni: „Jeżeli przyjdą po ciebie wcześniej, nie zapomnij sprawdzić, czy gaz jest zgaszony i wyłącz prąd", te wygłupy pomagały jej i Sawwie przetrwać w jakiej takiej kondycji psychicznej. Co prawda wtedy w pewnym sensie było lżej: miotła zamiatała na ślepo, represje spadały żywiołowo. A teraz partyjny krytyk na łamach „Moskiewskiej Prawdy" zwraca uwagę ukochanych organów na „pozornie niewinnego malarza". A my żartujemy sobie. Czy nie czas wydorośleć i pożegnać się z ironią? Ale bez ironii nie da się żyć. No cóż, będziemy żyć i żartować, może ominie nas najgorsze, jak wtedy, pomimo dość głośnych trockistowskich powiązań. Nie ma innego wyjścia - trzeba żyć i malować kwiaty. 248 249 Co zrobić z tym wszystkim, jeżeli przyjdą z nakazem rewizji, aresztowania, konfiskaty mienia? Ciekawe, jak by wyglądał spis majątku wykonany przez czekistów? Ostatnia pasja Sandra - charakteryzacja sklepowych manekinów - mogłaby spowodować nieporządek w inwentarzowych wykazach MGB. Najniebezpieczniejsze jednak rzeczy znajdują się w starym, zniszczonym biureczku na antresoli, przy którym członkini Związku Pisarzy ZSRR, Nina Borysowna Gradowa przesiaduje godzinami, kiedy nie jest zajęta tłumaczeniem z języka karakałpackiego. Powstają tam wiersze i proza, których nie ujrzy świat. Kto ma w naszym kraju lepiej, malarz czy pisarz? To zależy od tego, czy końcowym wynikiem pracy uznaje się rękopis czy książkę. Malarz widzi swoje dzieło, ukończony obraz. Czy rękopis, który nigdy nie będzie książką, jest ostatecznym wynikiem pracy? Takie jałowe w gruncie rzeczy myśli nurtowały Ninę, kiedy dźwigała do domu torby z winem i wiktuałami. Pytanie „kto ma lepiej" przekładało się w naturalny sposób na „kto ma gorzej". Szkoda, że całe życie minęło pod rządami tych draniów. I nie ma żadnych widoków na zmiany. Pomyśleć: ani razu w życiu nie była za granicą! Ojciec i matka za młodych lat wszystkie wakacje spędzali w Europie, docierali do Egiptu, spacerowali pod piramidami! Dranie zaplombowali nasze drzwi na zawsze. Jedynym sposobem wyjazdu za granicę jest włączenie się do ich drańskiej walki o pokój, to znaczy zaprzedanie się na zawsze, jak to zrobili Fadiejew, Surkow, Polewoj, Simonow, tak jak niestety zrobił Ilja... Trzeba zabierać głos na zebraniach, potępiać Wall Street i Pentagon, mydlić oczy prostakom przyjeżdżającym z Europy i Ameryki, w końcu zaliczą cię do grona osób zaufanych, wyślą na kongres pokoju. Niestara jeszcze kobieta, niebrzydka, natchniona poetka... opanować idiotyczny patos... na taki haczyk można złapać jakiegoś Fryderyka Jo-liot-Curie... Pchają się do łba takie obrzydliwości. To dlatego że trzeba dźwigać ciężary, w dodatku chodząc na wysokich obcasach. Autor „brzydko pachnących kwiatów" całkiem mnie zniewolił. Siedzi sobie na wysokościach, suszy deszczułki, bawi się pędzelkami i farbami, a Kobieta, istota niby to zawsze w Tbilisi pisana dużą literą, musi dźwigać torby. Już widzę minę mego wąsatego wybrańca, kiedy się nagle dowie, że zaczynam walczyć o pokój i wyjeżdżam do Vałparaiso. Ostatnio często myślała o Zachodzie. Przypominała sobie swoje „maksymalne" zbliżenie do Zachodu, kiedy podczas 250 alarmu lotniczego w czterdziestym pierwszym roku siedziała w głębinach metra, a za jej plecami ulokował się amerykański dziennikarz z fajką sterczącą z kieszeni tweedowej marynarki. Wydzielał jakiś wybitnie zachodni zapach, który trzyma się długo nawet w dusznych schronach przeciwlotniczych -mieszaninę dobrego mydła, dobrego tytoniu i dobrego alkoholu, czyli samych dobrych rzeczy. Rozmawiali ze sobą, Nina miała wrażenie, że rozpoznaje kosmopolityczny typ człowieka związanego z prasą, który ma coś wspólnego ze strofami Mandelsztama: Wypiję za wojenne astry, za wszystko, co mi wytykano: Za pańskie futro, atak astmy, za Petersburga żółć poranną, Za muzykę sabaudzkich sosen, za Elizejskich Pól benzynę, Za bukiet róż za szkłem rolls-royce'a i za paryskie płótna słynne. Wypiję za baskijskie fale, Angielki rude i wyniosłe, Za mleka dzban z alpejskiej hali, chininy kolonialny posmak... * . Wydało się wówczas, że Amerykanin proponuje jej jakieś wyjście, jakąś szalona ucieczkę, wkrótce jednak w metrze wybuchła panika i zgubili się na zawsze. Weronice się poszczęściło, czmychnęła, zostawiając wszystko, i łagry, i mogiły. Żyje w jakimś tam stanie o zabawnej nazwie Connecticut. Ale co ja mogę wiedzieć o jej obecnym życiu? Może skręca się tam z tęsknoty. Z tęsknoty za synem albo za wrażeniem, jakie robiła na przechodniach podczas spacerów ulicą Gorkiego... Może zamieniłaby cały stan Connecticut na mój strych z malarzem i „szkodliwymi" kwiatami? Jednym z motywów ucieczki jako takiej zawsze bywa jakieś załamanie, nie przypadkiem istnieje porzekadło, że nie da się uciec od siebie. Wjechała windą na piąte piętro, jeszcze dwa piętra pokonała pieszo, wreszcie otworzyła drzwi do gniazda na poddaszu, które zawsze niechętnie opuszczała. Oczywiście płyta się kręciła- koncert Bacha na dwoje skrzypiec. Sandro siedział w najdalszym kącie ze szkicem kwiatka, nie dającym się sklasyfikować. Niedawno zrobił tam sobie okienko na niebo i teraz najchętniej siedział w trójgraniastym słupie światła, jakby oddzielony od powszedniego życia, w którym jakieś babusy dźwigają torby z żywnością. Kwiaty romantyczne Gumilowa. Nina poczuła nagle ukłucie zazdrości na widok powstającego * Przeł. Stanisław Barańczak. 251 arcydzieła, na poły rozkwitającego pąka z wielobarwnym środkiem. Zaraz przyjdę do ciebie, będę całowała szyję, dłonie powędrują coraz niżej i odbiorę go. Coś dziwnego dzieje się z malarzem. Odkąd zaczął tę serię, lub jak kto woli „okres", jego zainteresowanie przyrodą - a przecież maluje przyrodę -jakby zmalało. Na ścianach jarzą się płomienie, jego płomień zaś wygasa. Wstrząsnęła ją nagła myśl: „cieplarniany" okres zaczął się wtedy, kiedy ona poznała Igora. On oczywiście nie wiedział o tym, teraz także nie wie o jej związku z młodzieńcem, skąd by mógł wiedzieć, prawie nie schodzi z poddasza, nie mogły dotrzeć do niego żadne plotki - po prostu wyczuł rękami, skórą, członkiem „nowy okres" w jej życiu i podświadomie odpowiedział kwiatami, to znaczy pamięcią o czasach, kiedy prócz niego nie miała nikogo. Nie dając poznać, że coś ją poruszyło, postawiła torby za przepierzeniem, które odgradzało kuchenny zakątek, i zawołała przez całą pracownię: - Lenka dzwoniła? - Na razie nie - powiedział i poszedł, by pomóc jej rozpakować zakupy. - Posłuchaj, Sandro - rzekła nie patrząc na niego, zajęta bakłażanami - czy ci się nie wydaje, że trochę przesadziłeś ze swoimi kwiatami?... Teraz spojrzeli na siebie. On z uśmiechem nadstawił łysiejące czoło, ona jak zwykle pogłaskała je, jak się głaszcze głowę dziecka. Po siódmej zjawili się pierwsi goście. Ciekawe, że młodzi muzycy, przyjaciele Lenki, nie tylko się nie spóźnili, lecz przyszli pierwsi. Przyszła flecistka Kałasznikowa, na którą zanadto nie czekano. Ciekawe, skąd miała adres, pomyślała Nina, obserwując pewną siebie pannicę spacerującą wśród kwiatów. Może się mylę, może Sandro wcale nie pędzi samotniczego żywota, jak mi się wydaje. Poczuła bolesne ukłucie zazdrości. - Pięknie tu u państwa, Nino Borysowno - rzekła flecistka. - Cieszę się, że Lenka pokazała mi prace Aleksandra Soło-monowicza i zaprosiła mnie dzisiaj. Ach tak, to wykładowczyni z Mierzlakowki. Pani zazdrość jest dość śmieszna, Nino Borysowno, zasłużona działaczko kultury Adygejskiego Obwodu Autonomicznego. Oni nas uważają za starocie. Igor się nie liczy, jest poetą. Wbiegł, dźwigając futerał z wiolonczelą, młody geniusz, Sława Rostropowicz, o którym w Moskwie mówiono, że to 252 drugi, a może nawet pierwszy Pablo Casals. Zaczął wszystkich obcałowywać. Jak serdecznego przyjaciela wycałował flecistkę Kałasznikową, chociaż nie ulegało wątpliwości, że widzi ją pierwszy raz. Ściskał w ramionach Sandra i całował w policzki, usta, nos, czoło, a w przerwach między pocałunkami wykrzykiwał „wspaniałe!"; dotyczyło to, jak się wydaje, obrazów, a nie całowanych części twarzy. Popędził do kuchni i zabrał się do obcałowywania poetki. - Ninko, wyglądasz czarująco! Jesteś po prostu cud-kobie-tą! Musisz do mnie przyjść! Albo ja przyjdę do ciebie! - Już do mnie przyszedłeś, Sława! - uśmiechnęła się Nina, usiłując przypomnieć sobie, kiedy przeszli na ty, może właśnie teraz. - A gdzie Lenka? - spytał Rostropowicz, wysuwał przy tym do przodu wielorybi podbródek, potrząsał kosmykiem jasnych włosów na czubku głowy i rozglądał się po kuchni, jakby ta, której szukał, czyli Lenka, mogła się ukryć za płytą kuchenną albo też pod stołem. - Gdzie ona może być? Uwielbiam ją. Wyznam ci, Ninko, uczciwie. Kiedy ciebie ujrzałem, pomyślałem, że ta kobieta powinna do mnie przyjść, będę grał tylko dla niej, sam na sam, a później, kiedy poznałem Lenkę, rozumiesz sama, wszystko się odmieniło - tylko ona, grać razem z nią, sam na sam! Ale gdzie ona jest? Jaki miły ten Sława, myślała Nina. Gdyby oni rzeczywiście zgrali się ze sobą, trudno wymyślić coś lepszego. Kilka razy dzwoniła do mieszkania Lenki, nikt się nie zgłaszał. Lenki nie było w domu. Zaraz po Sławie przyszedł Stasik Nejhauz, syn znakomitego Henryka Nejhauza, sam także pianista. Wyjaśnił się pomysł Lenki. Rostropowicz, Kałasznikowa i Lenka mieli wystąpić jako trio. Stasik Nejhauz, uroczy przystojniak, zagra solo na deser. Wszyscy byli w komplecie poza inicjatorką koncertu. Stasik elegancko ucałował rączki, poprosił o kieliszek wódki, by sobie uświadomić, jakie mamy tysiąclecie, i oznajmił, że ojciec, być może, zjawi się z wujkiem Borysem, to znaczy z Pasternakiem. Pasternak wkrótce przyszedł sam i z miejsca zasiadł przy telefonie. Wszyscy obecni i nadchodzący goście - zebrało się około dziesięciu osób - z pełnym czci milczeniem zerkali na klasyka, który rozmawiał z ukochaną. Wszyscy jako ludzie z tego samego środowiska wiedzieli, że w życiu genialnego poety, obecnie zepchniętego na margines literatury, istnieje nieformalne 253 i piękne źródło natchnienia, coś jak Ararat, który jak wiadomo znajduje się poza granicami Armenii. Pasternak zapewne wiedział, że wzbudza ogólne zainteresowanie, i trochę pracował pod publiczkę, odrobinę wdzięczniej poruszał dłonią, chmurniej spoglądał, bardziej romantycznie modulował głos. Jeden z gości, dwudziestoletni student Instytutu Literackiego, dobrze zapowiadający się debiutant o rumianych policzkach i bujnej czuprynie lekko tylko przetłuszczonej, Igor Ostroumow, spoglądał na mistrza nieprzytomnym wzrokiem: to rzeczywiście on we własnej osobie, a ja jestem pod tym samym dachem? Nina tymczasem kręciła się niespokojnie wokół, rzucała Pasternakowi wymowne spojrzenia- jak długo można powtarzać to samo? - a on nie dostrzegał jej spojrzeń albo nie rozumiał. Kiedy wreszcie skończył, rzuciła się do telefonu. Bolszoj Gniezdnikowskij nie odpowiadał. Wtedy wyszukała telefon do trenera Parmezanowa: Pewnie widział pan dzisiaj Lenkę na korcie, co się z nią dzieje? W porządku - powiedział niechętnie Parmezanow. - Wygrała z Łukiną. Czy przypadkiem nie mówiła panu, dokąd się wybiera? Niby z jakiej racji, Nino Borysowno, miałaby mnie informować? - Parmezanow był niemal oburzony. - Poszła z jakimś stilagą. Ale nie ma się czego obawiać, to smarkacz. Cóż było robić, przecież nie będzie szukała przez milicję dziewiętnastoletniej dziewczyny, która gdzieś się wybrała ze stilagą i nie przyszła na przyjęcie, przez siebie wymyślone. No cóż, towarzysze, nie będziemy dłużej czekali. Siadajmy do kolacji, Lenka przybiegnie, wtedy odbędzie się koncert, no nie? - A może najpierw trochę zagramy, a później usiądziemy do kolacji - zaproponował Stasik. - Słusznie! - zawołał Sława. - Najpierw pograjmy, później zjemy kolację, a kiedy przyjdzie Lenka, zagramy znowu! Siadaj, Staśku, do tego malutkiego fortepianu! Jak ja, chłopaki uwielbiam, maleńkie fortepianiki! Jak ja, chłopaki, uwielbiam maleńkie woroncowskie fortepianiki! Prawie tak jak moją bandurę! - z pożądliwym uśmiechem dotykał rękami czarnych krawędzi, jakby szukał miejsca do złożenia pocałunku, w końcu całkiem zasadnie ucałował klawisze. - Mnie obojętne, kiedy będziemy grali, ja nie piję - oznajmiła flecistka. Zaczęli grać i grali co najmniej "godzinę. Płynęła, niekiedy sięgała niebiańskich wyżyn natchnienia stara włoska muzyka - Cztery pory roku Antonia Vivaldiego. Grali swobodnie, 254 czasem się mylili, ze śmiechem przerywali grę, zaczynali od nowa. Dobrze im idzie, słowo honoru, zgrali się. Zagrajcie jeszcze raz Wiosnę - mruczał niekiedy Rostropowicz, jakby się na chwilę wynurzał z głębin wodnych, później znowu unosił do sufitu twarz oślepioną natchnieniem i tonął w muzyce. Muzyka barokowa, która jeszcze nie dotarła do szerokiej publiczności, podbiła kręgi konserwatorium. Lenka nie zjawiła się ani podczas koncertu, ani nawet kiedy po kolacji Sława i Stasik „rżnęli", to znaczy grali coś tanecznego i dżezowego. Nina wzrokiem pytała Sandra, co robić? Sandro rozkładał ręce, nie ma rady, wspomnij siebie, kiedy miałaś dziewiętnaście lat. Goście rozeszli się około północy, tylko Igor Ostroumow kręcił się przy Ninie, pomagał sprzątać i podśpiewywał Sandro, który z pucharem w ręku chodził po pracowni i przyglądał się swoim kwiatom. - Wydaje się, że pan ma zamiar zostać domownikiem? -powiedziała półgłosem Nina. - Ano zaraz czapkę do ręki i do domu! - Więc do jutra, Nino Borysowno? - szeptał Igor. - O zwykłej porze, dobrze? Tak? Widocznie już teraz wyobraża sobie ulubiona pozycję, która go oszołomiła pierwszego razu. - Stara kretynka - bełkotała pod nosem Nina. - Coś wydarzyło się z Lenką, to kara za wszystkie twoje wyskoki! Po wyjściu ostatniego gościa usiedli przy stole, na którym pozostało wino i sery. - Czekam jeszcze pół godziny, później dzwonię na milicję - rzekła Nina. - Poczekajmy do rana - zaproponował Sandro. Rozzłościła się. - Oczywiście masz w nosie los mojej jedynej córki! Jesteś zimnym, pustym człowiekiem! Tylko byś malował swoje kwiaty, dziury, dziury, dziury! Dziury prowadzące do raju, który nie istnieje! Do diabła z tobą, spakuję się i wyniosę na Gniezdnikowskij. Stopa moja nie postoi tu więcej! Na widok jego przerażonej twarzy Nina o mało nie wy-buchnęła śmiechem. - Nineczko, kochanie, jeżeli odejdziesz, spalę wszystko! To będzie samospalenie! Bez ciebie nie mogę istnieć! To wszystko dla ciebie, o tobie, z twego powodu. Wszystko przeminie, Nineczko, tylko nie odchodź ode mnie! 255 I -CC j-^ Idiotyczny Charlie Chaplin swoim wyglądem każdy dramat przemienia w komedię. Dygotała. - Zrozum, przecież mogła zatelefonować, dlaczego nie zatelefonowała? Zgoda, zakochała się, poszła z kimś do łóżka, ale powinna pamiętać, że czekamy, że to kolacja z okazji ukończenia przez nią szkoły! W tej chwili zadzwonił telefon. Paskudna dziewczyna! Nina popędziła przez całą pracownię. Zrobię jej awanturę, później wypiję całą butelkę wina, szklankami i spać! W słuchawce odezwał się niski męski głos: - Proszę wybaczyć, że dopiero teraz dzwonię... Pół godziny wcześniej generał major Lamadze wszedł do swego gabinetu w kancelarii zastępcy przewodniczącego Rady Ministrów Związku Radzieckiego, która zajmowała prawie całe piętro w gmachu przy Ochotnym Riadzie. Zwykle tak robił, kiedy marszałek (czekiści z bliskiego otoczenia nazywali marszałkiem swego zwierzchnika, który w kapeluszu i binoklach miał wyjątkowo niewojskowy wygląd) zamierzał „zdjąć" dziewczynę z ulicy. Należało ustalić personalia kolejnej szczęściary, by uniknąć kłopotów i nieoczekiwanych przypadków. Należało oczywiście z pobudek humanitarnych zawiadomić rodzinę. Krótko mówiąc, za same nocne kłopoty ohydna małpa zasługiwała na kulkę! Dyżurujący w kancelarii kapitan Gromowoj zameldował o sytuacji, „obiekt" znajduje się tam, dokąd go dostarczono, to znaczy w pałacyku przy ulicy Kaczałowa. Nugzar nieraz się zastanawiał, dlaczego Ławrientij przywozi dziewczęta do swego domu, chociaż ma do dyspozycji nieograniczoną liczbę innych lokali. Może chce poznęcać się nad małżonką z szanowanego rodu Gegeczkori albo uważa, że tylko w domu może się zrelaksować? W torebce „obiektu" znajdowała się legitymacja studencka muzycznej uczelni- kontynuował raport kapitan Gromowoj. - Oto personalia: Kitajgorodska Jelena Sawwiczna, urodzona w tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim roku, studiuje w klasie fortepianu. Na Łubiance są ustalane inne szczegóły, lada chwila dostarczy je goniec. Właśnie dzwonią, może to on. Kapitan poprawił przy pasie kaburę z pistoletem i udał się, by otworzyć drzwi. Dziewczyna, za którą jechali od ulicy Puszkinowskiej do stacji Majakowskaja, całkiem zawróciła marszałkowi w gło- 256 wie. Ona, ona... - bełkotał nie odrywając oczu od lornetki. -Nugzarze, to po prostu moje marzenie! Nugzar prychał: Wydaje mi się, Ławrientiju, że ona wcale nie jest w twoim guście. Beria chichotał, stękał: Więc lepiej ode mnie znasz mój gust, co? Myślisz, że do mnie pasują tylko fryzjerki? A takie arysto-kratki nie dla mnie? Mój stary przyjacielu, nigdy nie potrafiłeś zrozumieć Ławrientija Berii! Poruszały się wilgotne wargi, nieprzyzwoicie wprost błyszczał nos. Zgrywa się, czy mówi poważnie? Obie limuzyny zatrzymały się na środku placu, naprzeciwko wejścia do metra. No, Nugzarze, bądź dobrym przyjacielem! Widzisz, ona stoi w kolejce. Najdogodniejszy moment! Nugzar czuł się podle. Znowu gram głupią farsę, jakbyśmy byli dwoma przyjaciółmi na prospekcie Gołowiń-skim w Tyfusie. Jakoś nie mam ochoty, Ławrientiju. Beria nagle przysunął się do niego i szepnął na ucho: Nie rozumiesz, niedługo zaczniemy ogólną wojnę, może zginiemy. Nie czas się certować! Nugzar, maszerując w kierunku stacji metra, był wściekły. Co za bzdury gada ten brudny szakal? O jakiej wojnie plecie, jeżeli nie możemy dać rady Amerykanom, którzy nie umieją walczyć? Czas go wykończyć albo... albo... dostać się w jakiś sposób do towarzysza Stalina, zasygnalizować, że najbliższy współpracownik ma zamiar restaurować kapitalizm... Okazał oszołomionej dziewczynie legitymację MGB, wyrecytował sakramentalna formułkę, odwrócił się i ruszył z powrotem, pozostawiając obstawie wpychanie dziewczyny do samochodu, który natychmiast się zbliżył. Teraz ma przed sobą raport z Łubianki: Jelena Sawwiczna Kitajgorodska, urodzona w 1933 roku, w Moskwie, narodowość rosyjska, zamieszkała w Moskwie, zaułek Bolszoj Gniezdni-kowskij 11 m. 48, studentka uczelni muzycznej. Ojciec poległ na froncie. Matka Gradowa Nina Borysowna, urodzona w 1907 roku, zamieszkała jak wyżej, członek Związku Pisarzy ZSRR... - Źle się towarzysz generał major czuje? Wezwać pogotowie?! - zawołał dyżurny. Nugzar szarpał haftki od kołnierza. Z mgły, która się wokół niego kłębiła, patrzyło na niego dwoje krwawych oczu. To, co przeczytał przed chwilą, należy dokładnie osuszyć bibułą, żeby się nie zamazało. Żeby nie powstała jedna nieczytelna plama. Oddychać całym ciałem... Ufff... - Nie trzeba pogotowia. Proszę nalać mi koniaku! - rozkazał. 17 - Więzienie i pokój 257 Kapitan Gromowoj natychmiast wykonał rozkaz. Kieliszek alkoholu postawił Nugzara na nogi: zdaje się, że sprawa dobiega końca. Własnoręcznie oddał gwałcicielowi córkę Niny, jedynej kobiety, którą kochał prawdziwą, młodzieńczą miłością, mogłoby to być jego dziecko... Zaczekaj, zaczekaj, dlaczego się uważasz za człowieka? Jesteś najemnym mordercą, gwałcicielem, oprawcą, nie mdlej z byle powodu. Ależ nie! Nie jestem potworem, kochałem ją rzeczywiście, wujka Ga-laktiona także kochałem, i rodzinę moją kocham, wybaczcie mi! Znęcałem się nad ludźmi jedynie z pobudek ideowych, a nie z powodu przynależności do kręgu ludzi władzy. Tak czy inaczej wszystko dobiega końca. Wyobrazić sobie córkę Niny z Ławrientijem, to przekracza moje możliwości! Samochód z jednym ochroniarzem do czwartej bramy! - rozkazał. Butelkę z resztą koniaku wsadził do kieszeni. Zgarnął do teczki papierki z biurka. Znieruchomiał, odwrócony twarzą ku ścianie, stał tak co najmniej minutę, w głowie miał pustkę. Co zrobię? - pomyślał wreszcie. Muszę natychmiast zobaczyć się z Niną. Może zrobić coś strasznego, nieodwracalnego. Trzeba ją powstrzymać. Obudził się instynkt samozachowawczy. Ludzie w rozpaczy mogą szukać pomocy na wyższym szczeblu. Sprawa nabierze rozgłosu. Powstaną plotki o tym, że cze-kiści zgwałcili córkę poetki, wnuczkę akademika, siostrzenicę legendarnego marszałka... Nie odważą się oskarżać Berii, zwalą winę na ludzi z niższego szczebla, znajdą kozła ofiarnego, to generał Lamadze zaczepia dziewczęta na ulicy... Najlepiej byłoby zaraz zabrać Jelenę z ulicy Kaczałowa. Może ją odda? Wybrał sobie tylko znany numer telefonu. Beria podniósł słuchawkę. Co się stało? Głos był ponury, straszny. Ze zdenerwowania Nugzar ledwo mógł mówić: Uważam za swój obowiązek, Ławrientiju Pawłowiczu, poinformować. Powstała przykra sytuacja. Ta dziewczyna... jest z rodziny Gradowów... wnuczka akademika... wie pan... Dzychnery! - ryknął marszałek - pytam, co się stało? Dlaczego dzwonisz po nocy?... Nie będzie żadnych poleceń?- spytał Nugzar.- Może odwieźć ją do domu? Beria zaklął po rosyjsku i rzucił słuchawkę. Też pomysł, straszyć potężnegoczłowieka jakimiś Grado-wami! Jakie mogą być „przykre^ sytuacje", kiedy chodzi o przyjemność członka politbiura, zastępcy przewodniczącego Rady Ministrów, szefa wszystkich służb wewnętrznych? On jest nieomylny, nietykalny, wszechmocny, tak długo, do- 258 póki nie zjawi się u niego jakiś dzielny oficer i nie palnie mu w łeb, jak to kiedyś było z Lado Kachabidze. Nugzar zjechał windą na dół, wyszedł na Ochotnyj Riad. Moskwa była bezludna, tylko przed wyjściem z restauracji z drugiej strony prospektu, szerokiego jak Wołga, awanturowali się pijacy i śmigały taksówki. Szczęśliwi pijacy, szczęśliwi taksówkarze, nawet kierowca mego marnego samochodu i goryl, potężny starszy lejtnant, nawet oni są szczęśliwi, tylko generał Lamadze nie ma szczęścia! Pojechali na Arbat, dokładniej na Kriwoarbat, do pracowni owego niewydarzonego Sandra z Tyflisu, od dawna pozostającą pod obserwacją. Trzeba zadzwonić, zawiadomić. Ludzie się denerwują, kiedy w nocy odwiedzają ich wojskowi w mundurach MGB. Zatelefonował z automatu na rogu w odległości stu metrów od domu. Elegancko: Przepraszam, Nino Bory-sowno, tu Nugzar Lamadze... Nie, nic strasznego... Musimy się koniecznie zobaczyć... Będę za dziesięć minut... Stała w drzwiach, kiedy się wreszcie wdrapał na górę. Nie dotyka jej czas, to zagadkowa kobieta! - Posłuchaj, Nino, przysięgam na Aragwę, czas się ciebie nie ima, jesteś zagadkową kobietą! Patrzyła przestraszonym wzrokiem, jak się zbliża ze swoim gorylem. Nie wygląda już na abreka, raczej na otyłego lewan-tyńskiego kupca. Po co przyszedł? O mój Boże, przyspiesz bieg czasu, jeżeli nie wydarzyło się nic złego! Kiedy kupiec żartuje, to pewnie nie jest źle? Nugzar zostawił goryla przy drzwiach, a sam wszedł do pracowni. - Gamardżoba, Nino! Gamardżoba, Sandro batono! Prawda, jakie dziwne niespodzianki szykuje nam los? Gwiazda Tyflisu, Nasza Dziewczyna należy teraz do takiego... - pewnie miał powiedzieć Żyda, ale poprawił się w porę - Sandra! Usiadł przy stole. Jak przyjemnie znaleźć się w gruzińskim domu! W środku Moskwy stół zastawiony jak w Kachetii! Nie odmówiłby szklaneczki wina... Szklanka drżała w jego ręku. Na ten widok Nina aż się spociła. - Co się stało, Nugzarze? Lenkę... wasi aresztowali? Pogodnie wychylił szklankę. - Wprost przeciwnie, to ona aresztowała jednego z naszych ludzi, w dodatku z wysokiego szczebla! Schrupał rzodkiewkę, ukroił kawałeczek sera, jeszcze raz z udawanym zdziwieniem przyjrzał się Ninie. 259 'mt&mmm - Przysięgam na Rion, Nino, jak dobrze, że jesteś taka szczuplutka. Pewna Angielka powiedziała: nikt nie jest zbyt bogaty, podobnie jak nikt nie jest zbyt zgrabny... albo odwrotnie. Nina ze złością uderzyła piąstką w stół: - Nie zgrywaj się! Powiedz, o co chodzi! - No dobra, kochani, pomówmy na temat. Nugzar odsunął butelkę, usiadł prosto, czapka ze znaczkiem MGB leżała obok na stole. Jak samoistny idol, pomyślał Sandro. - Możecie uznać, kochani, że wygraliście główną nagrodę w trzyprocentowej pożyczce państwowej. Rzecz w tym, że Lenka wpadła w oko jednemu z najważniejszych mężów stanu Związku Radzieckiego, mam na myśli mego szefa i osobistego przyjaciela, człowieka, którego z całej duszy szanuję, Ławrientija Pawłowicza Berię. Proszę mi wierzyć, że to człowiek skomplikowany i ciekawy, o wielkiej erudycji. Mógłbym nie opowiadać wam o tej sprawie, nikt mnie tu nie posyłał, uważałem jednak za swój obowiązek przyjść i zawiadomić o tym wydarzeniu, by uniknąć jego błędnej oceny, jako czegoś odrażającego, podczas gdy w rzeczywistości jest to wydarzenie głęboko ludzkie, jakkolwiek emocjonalne. Proszę mi nie przerywać! Przede wszystkim porozmawiajmy o tym, co to wydarzenie da Lence, którą kocham jak własną córkę, chociaż jej nie znam. Dzięki temu wydarzeniu Lenka będzie miała zapewnione poparcie, o jakim dziewczyna pianistka może tylko marzyć. Świetny dyplom ukończenia konserwatorium, wyjazdy za granicę na gościnne występy, najwyższe lokaty w konkursach, oto co ją czeka po tym wydarzeniu. Różne drobne udogodnienia, jak kremlowskie pracownie krawieckie i sklepy, zaopatrzenie finansowe, skierowania do najlepszych sanatoriów nad Morzem Czarnym, proszę wymienić cokolwiek, o czym człowiek może marzyć, otrzyma wszystko z wdzięczności za to wydarzenie. Wiem, o czym mówię, ponieważ znam tego człowieka jak samego siebie. Potrafi on odwdzięczyć się za głębokie emocjonalne wydarzenie. Co więcej, o was także będzie teraz myślał jak o ludziach bliskich. Wiem, że kocha poezję, z pewnością po dzisiejszym wydarzeniu każdy tom twoich wierszy, o ile*bczywiście nie będą zawierały treści antypartyjnych, opozycyjnych, jak informują niektórzy towarzysze ze Związku Pisarzy, w co nie wierzę osobiście, nie wolno bowiem pamiętać człowiekowi jego mło- dzieńczych błędów, więc każdy tom, nawet trudny jeżeli chodzi o formę, będzie mógł się ukazać. Twoja „cieplarnia", Sandro, także zajmie właściwe miejsce i uznanie, cały ten niezwykły dom będzie bezpieczny po tym wydarzeniu, chociaż dochodziły do nas informacje o waszym domu, że niby to czytane są tutaj wiersze o wątpliwej treści przy akompaniamencie muzyki cerkiewnej. Teraz, przyjaciele, będziecie bezpieczni po tym dobrym, wzruszającym wydarzeniu, o którym źli ludzie mogą pleść brudne głupstwa, będziemy jednak ucinać złe języki! Jakiś skurcz przeciął zygzakiem jego twarz od lewej skroni poczynając aż do prawej części podbródka i Nugzar wreszcie zamilkł. Kiedy to wszystko mówił, Nina siedziała z dłońmi splecionymi pod stołem, nie odrywając wzroku od występnej, niebieskawej po goleniu twarzy, dziwiła ją własna tępota, nie rozumiała, o czym jest mowa. Co to za wydarzenie? Odwróciła się bezradnie do Sandra. - O czym on mówił, Sandro, zrozumiałeś z tego cokolwiek? Sandro objął ją za ramiona, miotnął groźne spojrzenie w stronę strasznego generała. - Mówił o tym, że naszą Lenkę zabrano do Berii! Dopiero teraz wszystko się połączyło w świadomości Niny, na pierwszy plan wysunęło się zdanie „po dzisiejszym wzruszającym wydarzeniu", zrozumiała, że to się już stało, niczego nie można cofnąć, jej córka, jej ukochane dzieciątko wychowywane w atmosferze sztuki, zostało zhańbione, teraz rozkoszuje się nią wybitny mąż stanu Związku Radzieckiego Beria. Jęknęła, schwyciła nóż leżący na stole i rzuciła się do Nugzara. Zdumiony generał bez ruchu patrzył na dość ostry przedmiot, którym przed chwilą ukroił sobie kawałeczek sera suługuni. Sandro w ostatniej chwili zdążył złapać rękę Niny. Z przedpokoju wbiegł goryl, zaniepokojony hałasem. - Stać! Będę strzelał! - ryknął, pewnie sam przestraszony. Pobladły Nugzar jedną ręką przytrzymał goryla - spokojnie, Jurczenko, schowaj pistolet! - drugą wyciągnął ku Ninie, która w zapamiętaniu i wściekłości postarzała się nagle o dziesiątek lat, policzki zwiotczały, pod oczami pojawiły się worki, a szyję zeszpeciło wole. - Jak można traktować w ten sposób wydarzenie?! - apelował Nugzar. - Porozmawiajmy, kochani, jeszcze raz postaram się wytłumaczyć wam wszystko! 260 261 - Gdzie ona jest?! - krzyknęła Nina strasznym głosem. - Nic jej nie grozi - bąknął Ńugzar. - Przywieźcie ją natychmiast tutaj! - Kochani, kochani, po co te szekspirowskie sceny?! - przekonywał Nugzar. - Nie rozumiecie po prostu, jak się wam poszczęściło. W naszych trudnych czasach... Sandro posadził drżącą Ninę w głębokim fotelu, podszedł do Nugzara ze zdecydowana miną, wyciągnął ku niemu czapkę ze znaczkiem MGB. - Wynoś się z mego domu, łajdaku! I swego zbira zabierz! - Co za mieszczaństwo! - skrzywił się Nugzar. - Posłuchaj, Pewznerze, kto jak kto, ale ty powinieneś mieć praktyczny umysł... Czapka, ciśnięta przez Sandra, wylądowała w przedpokoju. - A za to mi zapłacisz! - syknął Nugzar, z zaokrąglonej twarzy kupca wyjrzały ostre rysy tyfliskiego bandyty. Nad ranem Beria wiedział już wszystko o dziewczynie, którą „przypadkowo gościł" w swoim domu. Obudzili nawet w środku nocy dyrektora Mierzlakowki, żeby uzyskać potrzebne informacje. Prymuska, wielki talent muzyczny, dobre wyniki w sporcie, ale zarozumiała, rozpieszczona przez rodziców, zbyt wiele sobie wyobraża... Do diabła, że też trafiłem na taką prawiczkę, ubolewał Beria. Nie ten wiek, żeby się bawić z prawiczkami. Takie poniżenie! Wrzeszczała, patrzyła z przerażeniem, jakby miała do czynienia z krokodylem, a nie mężczyzną w średnim wieku. Źle wychowujemy naszą młodzież, oto problem. Piękne dziewczęta dorastają całkiem nieświadome erotyki. Całe pokolenie zostało zamrożone. W przyszłym społeczeństwie należy się zająć tym zagadnieniem. Nawet oszołomiona, po szklaneczce doprawionego borżomi, usiłowała bronić swojej szparki. Wielki skarb, cha, cha! Nawet dumne narody w końcu się poddają pod naciskiem przeważających sił. Niestety, nacisk był niedostateczny. Ta okoliczność budzi przygnębienie. Co się dzieje, czyżby zbliżała się pora impotencji? Skąd takie napięcie i opory natury psychologicznej? Trzymał w ręku swego zmartwionego i długo przyglądał się Lence, pogrążonej w narkotycznym śnie. Naga dziewczyna wzdrygała się i bezdźwięcznie płakała. Piękna! Taka Helena może spowodować wojnę! Może w przyszłości będą mi mieli za złe zbyt bezceremonialne traktowanie dziewcząt, czy jednak tak trudno mnie 262 zrozumieć? Nie mogę uwodzić dziewcząt, znajdując się stale wśród chłopstwa, wśród bolszewików, udając jednego z nich. Nikt mi tego nie odważy się wypomnieć, póki się to odbywa w tajemnicy, gdybym jednak czynił to otwarcie, oskarżono by mnie natychmiast o burżuazyjną demoralizację. W przyszłym państwie szefa rządu będzie otaczała grupa najwybitniejszych dziewcząt w kraju, takich jak Jelena. Gdybym mógł przybliżyć ją do siebie jawnie, nie byłoby żadnych awantur. Co z tymi Gradowami robić? Trzeba wszystkich zlikwidować, całą rodzinę. Zlecić Nugzarowi Lamadze wytępienie ich. Jelena, kiedy zostanie sama, będzie się mnie trzymać. Profesor, stary głupek, taki odważny bohater, zostanie dołączony do „sprawy lekarzy". Obecność Rosjanina w przestępczej bandzie Żydów będzie słusznym pociągnięciem politycznym. Jego gruzińska starucha wyraźnie żyje zbyt długo, trzeba jej pomóc przenieść się do innego świata. Poetkę należy wyekspediować na Tajmyr, o ile tam dojedzie. Malarzem, jak się wydaje, chciałby się zająć Nugzar, który wie, jak to należy robić. Wujka mojej ślicznej wyślemy do kopami uranu, za pół roku nic po nim nie zostanie. Jest jeszcze ten chłopak, motocyklista. Chroni go Waśka, ale on uprawia niebezpieczny sport, w ogóle lubi niebezpieczeństwa, więc niech ma żal do siebie. Na jego matkę zdrajczynię, która przebywa w Ameryce, mogą czyhać różne niebezpieczeństwa, jej los, niestety, podzieli córka. Trzeba koniecznie sprawdzić ich korzenie w Gruzji, moi rodacy nie cofną się przed żadną zemstą. Kiedy wszystko zostanie załatwione, trzeba się będzie pożegnać również z Nugzarem, jest z nimi spokrewniony. Do diabła, jakie mnie myśli nachodzą w czasie bezsennej nocy! Nad ranem zjawiły się objawy obrzydliwego kaca, ale nie mógł oderwać wzroku od pogrążonej we śnie Leny. Gdybym był jej rówieśnikiem, zakochałbym się na całe życie. Promień słońca wysunął się spoza komina na dachu sąsiedniego domu i pieszczotliwie dotknął twarzy dziewczyny, nagiej piersi ze sterczącym sutkiem, brzucha, wewnętrznej strony uda, gdzie czerwieniło się kilka stężałych plamek, resztki krwi po miesiączce lub skutki jego nieudolnej walki. Śpiąca uśmiechnęła się, wdzięcznie poruszyła ręką, jakby mówiła do kogoś: daj spokój bzdurom! Tymczasem zmartwiony nadal nie zdradzał żadnych oznak aktywności. Ten świt - to mój zmierzch, przemknęła najobrzydliwsza w świecie myśl. Żona nie spała przez całą noc, nasłuchiwała, co się dzieje w mojej części mieszkania. Wyjął notes i napisał liścik do śpiącej nimfy: 263 „Piękna! Nasze spotkanie poruszyło mnie jak Appassionata Ludwika van Beethovena. Jest Pani moją ostatnią miłością! Miłością starzejącego się żołnierza. Otaczają nas ciemne siły, są potężne, trzeba z nimi walczyć, a ja myślę tylko o Pani, moja miłości. Na razie proszę odpoczywać, jest Pani całkiem bezpieczna. Wkrótce się spotkamy. Dziękuję za miłość. Ł. Beria". Zgodnie z jego pisownią słowo „miłość" kończyło się na „c". Zostawił liścik na stole obok ubrania uwięzionej i zrobił jeszcze jedną próbę poprawienia samopoczucia, jął całować i pieścić wspaniałe piersi Leny. Niestety, zmartwiony nadal nie reagował, a tak dobrze byłoby zacząć nowy dzień miłym akcentem. Dzych-neri! - zaklął i dał spokój śpiącej dziewczynie. Czekał go ciężki dzień. Miał przewodniczyć na posiedzeniu kolegium Rady Ministrów poświęconym zagadnieniu przemieszczenia siły roboczej na Daleki Wschód, gdzie na północ od rzeki Amur układano rurociąg i budowano linię kolejową o wielkim znaczeniu strategicznym. Godzinę lub dwie zastępca przewodniczącego Rady Ministrów dokonywał ablucji, popijał kawę, wzmacniał się odrobiną stuletniego koniaku. Wreszcie wszedł do sekretariatu. Siedział tam wśród innych Lamadze, twarz miał ponurą i sflaczałą. Marszałek przywitał się z nim grzecznie i polecił odwieźć towarzyszkę Jelenę Kitajgorodską na jedną z utajnionych dacz, zadbać, by miała wszystko, czego może potrzebować, łącznie z basenem, kortem tenisowym i fortepianem, szczególnie ważny jest fortepian. Dopilnować, by nie mogła zatelefonować. Aż do odwołania zachować wszystko w tajemnicy. Po czym Ł.P Beria udał się na posiedzenie. Na ulicy Gorkiego przypomniał sobie nagle, że przy jednym z zaułków, zaraz za Mossowietem*, od trzech lat mieszka jedna z jego podopiecznych, niejaka Luda Sorokina, nawet wychowuje jego dziecko, nie pamiętał tylko - dziewczynkę czy chłopczyka. Wspomnienie ożywiło nagle zmartwionego, który powstał hardo, przekreślając haniebne zachowanie ubiegłej nocy. Marszałek kazał jechać do Sorokinej i pół godziny piłował oszołomioną ze szczęścia ślicznotkę, a robił to w łazience, tam gdzie ją zastał. Co by to mogło znaczyć, zastanawiał się w dalszej drodze do Rady Ministrów. Nie, Karolu Darninie, nie całkiem masz rację. W dużym stopniu to zasługa^Ludy Sorokinej, że posiedzenie przebiegało pod znakiem historycznego optymizmu, * Moskowskij Sowiet, Rada Moskiewska. 264 w przeciwnym razie mogło się skończyć źle dla niektórych członków kolegium. Po południu tegoż dnia Nina i Sandro zajechali taksówką do najbardziej złowieszczego budynku w Moskwie przy placu Łubiańskim. Taksówkarz nie chciał za żadne skarby zatrzymać się przed głównym wejściem MGB, gdzie spacerowali dwaj starsi sierżanci z pistoletami na grubych tyłkach. Wydawało się, że ich tęgie łydki rozsadzą cienkie buty. „Jeszcze ustrzelą! Może na Sretience wysiądziecie". Nina jednak uparła się, żeby wysiąść właśnie tam, gdzie uzgodnili, przy pierwszej bramie. Taksówkarz denerwował się, kiedy przekonywała męża, by nie czekał na nią, tylko wracał natychmiast na Kriwoarbackij do pracowni. Sandro się zaparł, musi być przy niej. Wreszcie niemal krzyczała na niego potrząsając piąstkami: Wynoś się natychmiast! Jej upór nie miał uzasadnienia, poza tym, że nie wiadomo dlaczego chciała całe to straszne nieszczęście przyjąć na własne barki. Nie dzielić z nikim okropnego upokorzenia! Od rana obijała progi wszystkich pisarskich osobistości. Teraz z odrazą przypominała sobie, jak się zmieniali na twarzy ci wszyscy fadiejewowie, tichonowowie, surkowowie, kiedy wspominała MGB, jak zaczynali się krzątać w panice na dźwięk nazwiska Berii. Generalny sekretarz Związku Pisarzy, którego błękitne oczy nieraz z męskim zainteresowaniem spoglądały na poetkę Gradową, ledwo zrozumiał sens jej sprawy, tak bardzo się wystraszył, że jego ręce miotały się po biurku niczym para śmiertelnie rannych słonek, ledwo zdołał uspokoić ich agonię, łapiąc się za poręcze fotela. To nie w naszej mocy, Nino Borysowno - wy-stękał. Z obawy o swoich staruszków postanowiła na razie nic im nie mówić, chociaż chyba jedynym człowiekiem, który mógłby pomóc, był ojciec. Rzuciła się do Borysa Czwartego, ale go nie zastała, właśnie wyjechał na Kaukaz. Co zresztą mógł zrobić sportowiec, były dywersant? Gruzińskie geny popchnęłyby go z miejsca do broni, nie byłby to pewnie nóż kuchenny, lecz coś poważniejszego. Mógł zgubić wszystkich. Jeżeli nic się nie zmieni, trzeba będzie wieczorem jechać do Srebrnego Boru, mobilizować ojca. Nagle się zjawił przestraszony gospodarz domu, przyniósł wezwanie do generała majora N. Lamadze, które zostawił 265 goniec z MGB. Na obrzydliwym papierku dopisano w nawiasie: „W sprawie osobistej". Duży hol, w którym się znalazła, przekreślał jakąkolwiek myśl o tym, że ktoś mógłby przyjść „w sprawie osobistej", to znaczy z własnej chęci. Panował tu ciężki, urzędowy, jakby niezniszczalny styl, wywodzący się z końca lat czterdziestych, utrwalony w latach pięćdziesiątych: aksamitne portiery, masywne żyrandole, miedziane klamki od drzwi. Wisiał duży portret Stalina ze złotymi naramiennikami. W głębi na schodach stało popiersie Lenina wyrzeźbione w ciemnym kamieniu, jakiś „Murzyn w starszym wieku". Jeszcze żartuję, pomyślała o sobie Nina, okazując wezwanie, dowód osobisty i legitymację Związku Pisarzy. Strażnik w oszklonej kabinie obojętnie podniósł słuchawkę telefoniczną, ukradkiem jednak zerknął na Ninę ciekawie. Pewnie przypomniał sobie Chmury na błękicie, pomyślała. Szybko zjawił się młody oficer. Generał Lamadze oczekuje pani, towarzyszko Gradowa. Nugzar wyszedł na spotkanie, po przyjacielsku, ale z aluzją do dawnych bliższych niż przyjacielskie stosunków, dotknął jej ramion, usadził w fotelu, usiadł naprzeciwko. Ostatni raz widzieli się sam na sam, kiedy już była w ciąży z Lenką, to znaczy przed dwudziestu laty. - Uspokoiłaś się? - spytał życzliwie, roześmiał się. - Jesteś, Nino, bardziej nasza niż rosyjska! Wiedz, ja kindżałem umiem władać Jam na Kaukazie urodzona!* Znowu śmiech. - Napijesz się borżomi? - Zwróćcie mi moją córkę - powiedziała, brzmienie głosu świadczyło, że intymne aluzje i żarciki nie robią wrażenia i są niestosowne. - Żądam natychmiastowego zwrócenia córki! Skrzywił się lekko, jakby cierpiał na chroniczną migrenę. - Posłuchaj, nie trzeba robić szumu. Po co się zwracasz do tych ludzików? Oni natychmiast meldują nam o wszystkim, w dodatku kłamią, żeby wypaść korzystniej. Nie zginie twoja córka, możesz mi zaufać, nic złego jej nie spotka. Wróci piękniejsza, niż była. Nina ledwo powstrzymywała wściekłość. Jeszcze chwilę i rzuci się znowu, jak to było w nocy. Noża tu nie ma, ale jest * Przd. Stanisław Strumpf Wojtkiewicz. 266 marmurowy przycisk, można nim rozwalić podły łeb pod kokieteryjnymi siwiejącymi kędziorkami. Lamadze niespokojnie śledził jej spojrzenie i drgnął, kiedy dotarło do przycisku. Pochyliła się w fotelu i powiedziała cicho, z wzrokiem utkwionym w jego oczach: - Czy żyjemy w czasach pańszczyźnianych, że w każdej chwili mogą zabrać i zdeprawować nasze córki? Strach i rozpacz. To kretynka. Prze do zguby. I pociągnie za sobą, pociągnie za sobą... - Nino Borysowno, to gorsze niż wczorajszy nóż! To terroryzm ideologiczny! - prawie ryknął, ale natychmiast załagodził: - Oczywiście, przesadzam po to, by pani uważała na słowa - to była jeszcze jedna (ostatnia?) próba ratowania jej. - Po co ten oficjalny ton? Dlaczego mi nie ufasz? Przecież nie jestem dla was, Gradowów, kimś obcym. Ostatnia próba się nie powiodła. Plują na wyciągniętą do nich dłoń. Nie da się powstrzymać rozwścieczonej baby. - Jeżeli nie zwrócicie mi jeszcze tego wieczoru mojej córki, ja... ja... Po co te miny, ten ironiczny chichot! Bydlak! Zawsze byłeś bydlakiem, a teraz jesteś godnym pożałowania bydlakiem. Nie myśl, Nugzarze, że twój zwierzchnik jest wszechmocny. Pójdę do Ministerstwa Obrony, do przyjaciół mego brata! Dotrę do Mołotowa! Ojciec także jest w tym kraju kimś! Znajdziemy sposób dotarcia do Stalina! - krzyczała, krztusiła się, wyglądała na przemian jak wściekła furia lub budząca litość dziewczynka. Podniósł się z fotela. Szedł do drzwi otoczony obłokiem ciemności, w którym się krzyżowały życzliwe i nieludzkie spojrzenia Lenina, Stalina i Dzierżyńskiego. Cierpienie wyssało wszystek tlen z jego niegdyś prężnego ciała. To koniec, teraz nikogo nie da się uratować. Uchylił drzwi. - Wezwać konwojentów! Z półkolistego okna pracowni przy Kriwoarbackim otwierał się widok na bezkresną Moskwę, który tego wietrznego wieczora był podobny do starodawnego, podbarwionego sztychu. W promieniach zachodzącego słońca jarzyły się kopuły i okna górnych pięter. Nie widać było żadnej władzy prócz chwilowego szaleństwa żywiołu. Niżej, nad studnią wewnętrznego podwórza, powiewała niczym królewska flaga kolorowa 267 poszwa susząca się na sznurze. Jeszcze niżej, na skrzyżowaniu dwu miejskich arterii, widać było kawałek oświetlonego słońcem asfaltu ze słupem ogłoszeniowym, wspierała się o niego plecami i jedną stopą dziewczynka z lodami Eskimo w ręku. Sandro miał wielką ochotę usiąść z pędzlem przy sztalugach. Nie powinienem, przekonywał sam siebie, żona jest u nich, a ja miałbym spokojnie pracować, nie mam prawa. Chodził po pracowni, przekładał pędzle z jednego miejsca w drugie. Z powodu tej okropnej historii nie pracuję już drugi dzień, myślał. Wczoraj nie pracowałem cały wieczór z powodu miłego towarzystwa, a później zaczął się koszmar. Pewnie stracę kilka dalszych dni. Muszę być z Niną, wspierać ją, nie mamy wyboru, trzeba walczyć o dziewczynę, nie można od tego uciec w świat farb i płótna. Mówi się powszechnie, że pianista powinien codziennie ćwiczyć ręce, a nikt nie mówi, że malarz powinien pracować codziennie, może nawet co godzinę. Jeżeli wezmę pędzel do ręki, to będę gardził sobą, obrzydliwym egoistą. Usiadł przy odbiorniku radiowym Bałtyk, który rozgrzał się szybko i dodawał mu otuchy zielonym okiem żywiołu morskiego. Nie śpij, artysto, nie śpij... Czasami dobrze jest posiedzieć, niekoniecznie z pędzlem. Różne przeżycia pobudzają do pracy artystycznej. Rozgłośnia z Monte Carlo nadawała piękny walc Domino. Ciemnozielone aleje przystrzyżonych drzew, jaskrawa plama domina, motywy Somowa... Jakże daleki zasięg ma radio: od „Mira Iskusstwa" do socrealizmu! Poruszył odrobinę pokrętło w zakresie fal krótkich i trafił na jeszcze jeden walc, tym razem Chaczaturiana do Maskarady Lermontowa. Wieczór walców. Lermontow, ulubiony bohater, poeta własnych czynów, który po prawdzie nawet nie zaczął pracy, młodzieniec rozmiłowany w szampanie, popijali szampana nawet w oddziale partyzanckim, bez szampana nie podbiliby Kaukazu, kto lepiej potrafi przedstawić Kaukaz niż ten Szkot o hiszpańskich oczach, wszyscy jesteśmy z tego samego okresu -Lermontow, Pewzner, Chaczaturian, radio Monte Carlo, mieszkańcy ziemi z czasów, kiedy rosły na niej kwiaty... Przesunął się na fali jeszcze odrobinę, dotarł do ryczącego zagłuszacza, a obok spokojny męski głos: „...właśnie od tego czasu zostałem chirurgiem w Hospital Saint Luis". Nie odwracając się od odbiornika czuł, że do pracowni weszli trzej. Odwrócił się i ujrzał ich - małe czapki z obciętymi daszkami, spod koszul widać pasiaste marynarskie podkoszulki, buty z marszczonymi w harmonijkę cholewami, niby to moda 268 marinoroszczeńska, ale chłopaki wyraźnie nie tutejsi. Jak się dostali do pracowni? Nie słychać było pukania ani zgrzytu klucza w zamku. Zbliżało się do niego trzech krzepkich dryblasów, krzywe uśmieszki na twarzach nie wróżyły nic dobrego. - Czego tu chcecie?! - odważnie niczym Lermontow krzyknął Sandro. - Coście za jedni?! Wynoście się stąd! - Wstać! - powiedział cicho jeden, zbliżając się do Sandro. - Nie wstanę! - zawołał malarz. - Precz stąd! - Jak nie chcesz wstać, to będziesz leżał! - rzekł dryblas i jakimś żelazem zaciśniętym w pięści straszliwie zdzielił San-dra w oczy. Właściwie załatwili go jednym ciosem. Z zakrwawioną twarzą zwalił się bezwładnie, prawie nieprzytomnie na ziemię, jednak przebierańcy długo jeszcze kopali mu żebra podkutymi buciorami i ściągnąwszy ubranie, okładali plecy gumowymi pałkami, kto wie, czy nie tymi samymi, którymi ich ojcowie w trzydziestym ósmym roku zabili Meyerholda. - To za to, żeś był niegrzeczny, żydziaku parchaty! Wszystko trwało z dziesięć minut, a kiedy się skończyło, do gasnącej świadomości Sandro dotarły słowa z aparatu radiowego Bałtyk: „Mówi radiostacja »Wyzwolenie«. Nadaliśmy rozmowę z doktorem Mieszczerskim, byłym chirurgiem marynarki wojennej, obecnie lekarzem naczelnym znanego paryskiego szpitala". W pojedynczej celi wewnętrznego więzienia MGB, gdzie umieszczono Ninę, pod wysokim sufitem świeciła się jaskrawa żarówka, judasz w drzwiach otwierał się co dziesięć minut, przypominając o obecności wszechwidzącego strażnika. Za każdym razem, co każde dziesięć minut budzi się chęć splunięcia na tę czujność. Za nic w świecie nie ulegnę, mówiła sobie Nina. Są przeświadczeni, że mają do czynienia ze słabą kobietą, z żałosnym człowiekiem, a ja nie jestem teraz kobietą ani w ogóle człowiekiem. Nie ulegnę, cokolwiek by ze mną zrobili. Wszystko, co się we mnie gromadziło od czasu, kiedy nas bili w zaułku Wietosznyj, kiedy zastrzelono wujka Lado, kiedy zamordowano w więzieniu wujka Galaktiona, kiedy się znęcano nad moimi braćmi w celach i kopalniach, a Mitię rozstrzelano w wąwozie, to wszystko gromadziło się we mnie i teraz po porwaniu i znieważeniu mojej jedynej córki pozwo- 269 *- -SL. li mi wytrwać, nie załamać się, wytrzymać każdą torturę i nawet zaskoczyć ich nieposkromioną zajadłością. Cela była pewnie przeznaczona do tymczasowego pobytu, dlatego Ninę zamknięto bez rewizji, zostawiono torebkę z różnymi przedmiotami osobistymi, był w niej nawet notes z zapiskami i pojedynczymi wyrazami, gromadzonymi zmyślą 0 wierszach. Nina, dygocząc z wściekłości, jęła wyrywać kartki z notesu, nie zwracając uwagi na tekst, i drzeć je na drobne kawałeczki, które wyrzucała do kosza. Nie chcę być dla nich poetką! W tym kraju nie ma miejsca dla poetów! Mignął wers „Wiatr rzeźbiarz nocą księżycową..." To było w kwietniu, w Gagrze przy falochronie czekała na Igora. Do diabła! Taki wstyd! Całe życie to samo: wierszyki i kochankowie, Chmury na błękicie... Nie da się żyć w gigantycznym obozie, w niezmierzonej kolonii dla trędowatych, w której wszyscy skazani jesteśmy na ostateczne zniekształcenie rysów! Dlaczego od dwudziestego siódmego roku nigdy nie stawialiśmy oporu? Trzeba się było ukryć w podziemiu, zwalczać ich terrorem, Zginąć, oczywiście zginąć, zamiast tańczyć walca, patrząc na sprawnie działającą maszynę śmierci! Trzeba było strzelać do nich, jak tamta dziewczyna, jedyna nasza bohaterka Fania Kapłan! Wstrząsnął nią dreszcz przerażenia. Doszła do tego, że uznaje bohaterstwo Fanny Kapłan! Chyba nie powiedziała tego głośno! Instynktownie zacisnęła dłonią usta i nagle uświadomiła sobie, że koniecznie musi iść do toalety, jeszcze chwila 1 wściekłość przemieni się w kompromitację. Gdzieś powinien być, no, jak go tam, aha: kibel! W więziennej celi powinien być kibel. Nie ma tutaj muszli klozetowej, tylko zlew. Jeżeli wejdzie na krzesło i wystawi tyłek nad zlew, nic z tego nie będzie, narazi się tylko na pośmiewisko, teraz pewnie także przez jakąś szczelinę obserwuje ją Nugzar, niegdyś abrek, morderca i bydlak. Otworzyły się drzwi, weszła gruba, obojętna baba w bluzie z dystynkcjami sierżanta. Postawiła na stoliku tacę z kolacją: sandacz w galarecie, bitki z kaszą gryczaną i nawet butelka napoju z wiśni. - Muszę iść do ubikacji! - zawołała ze złością Nina. - To idziemy - wybąkała baba obojętnie, nawet jakby życzliwie. Na korytarzu leżał zielony dywanowy chodnik. W jakiejś wnęce, pod portretem najmilszego Iljicza z gazetą, siedzieli 270 i palili dwaj oficerowie. Obaj oczami znawców odprowadzili tymczasowo zatrzymaną kobietę w pantoflach na wysokich obcasach. Ulżywszy sobie, Nina przedefilowała znowu obok niszy. Zamiast dwóch młodzików siedział teraz jeden starszawy mężczyzna z okropną twarzą. - Jeżeli w nocy trzeba będzie sikać albo wyjść za dużą potrzebą, to proszę do mnie zapukać w ścianę - powiedziała baba. Nina uświadomiła sobie, że nawet zamknięty świat czeki-stowskiego więzienia zmienił się odrobinę na lepsze po załatwieniu potrzeby. Chętnie skonsumuje sandacza w galarecie i bitki z kaszą gryczaną, popije wiśniowym napojem i zapali swego albańskiego papierosa. Mój Boże, jacy my jesteśmy nędzni! Czym jest twór ze wszystkimi swymi potrzebami? Czym jesteś, człowiecze? - myślała. X Architekt Tabuładze - Ujejku, co za księżyc! - wrzasnęła Majka Striepietowa. -Po prostu jak... jak... Jakby Tatjana jakaś tam! - Coś ty. Majko, z byka spadłaś? - zaśmiał się Borys. -Jaka znowu Tatjana? Otar Nikołajewicz Tabuładze, który im towarzyszył, tbili-ski architekt, uśmiechnął się. - Wie pan, to całkiem niezłe! Księżyc jak Tatjana. To się pani przypomniało z Eugeniusza Oniegina"? - Być może - rzekła Majka. Otar Nikołajewicz uśmiechnął się znowu. - Ważne, że to nie w ogóle Tatjana, lecz Tatjana jakaś tam... W tym cały smak. Księżyc wciąż porównują do czegoś. Pewien mój dawny przyjaciel w dawnych czasach nazywał księżyc „koszykiem ze zgnilizną", Puszkin zaś porównywał Tatja-nę z księżycem, a nie odwrotnie... Powoli szli wybrukowaną kocimi łbami garbatą uliczką starego Tyflisu. Majka raz po raz wieszała się na ramieniu Borysa, użalała na zmęczenie. W rzeczywistości zaś - wiedział o tym dobrze- mogłaby wszystkie okoliczne wzgórza obiec niczym skrzydlaty koń. Otar Nikołajewicz, mężczyzna krzepki i elegancki, wyprzedzał ich odrobinę, jakby był przewodnikiem - Zauważyłam, że się pan interesuje poezją, Otarze Nikoła-jewiczu - powiedziała kokieteryjnie Majka. Bezwstydnica, pomyślał z czułością Borys, już nawet dojrzałych mężczyzn podrywa. Co "znaczyło to „już", wiedzieli tylko oni dwoje. - Kiedyś uważano mnie za poetę - powiedział Otar Nikołajewicz. - Byliśmy wtedy w waszym wieku, tymi starymi 272 uliczkami błąkali się sami poeci. Z pańską ciotką, Borysie, i jej pierwszym mężem należeliśmy do jednej paczki... - Z pierwszym mężem ciotki Niny? - zdziwił się Borys. - Nie wiedział pan? To był Stiepan Kalistratow. Znany imażynista. - Nigdy o nim nie słyszałem - rzekł Borys. - To smutne - powiedział Otar Nikołajewicz. Trudno było zrozumieć, czy chodzi mu o zapomnienie znanego niegdyś poety, czy też o bezlitosny bieg czasu. Zatrzymał się przy starej żeliwnej latarni obok piwnicy, z której dobiegały pijane głosy i zalatywało suchym mocnym żarem. - Nawiasem mówiąc, Borysie, jesteśmy ze sobą spokrewnieni, może nie mniej niż z wujem Lado Gudiaszwilim. Moja matka, Diana, to rodzona siostra pańskiej babci. Nie słyszał pan o mnie być może z tego samego powodu co o Stiepanie... O nas nie wypadało mówić. Stiepan zresztą później zniknął, mnie uratował cud, ale nadal nie wypadało o mnie mówić... Sympatycznego architekta poznali przed kilkoma godzinami w domu znakomitego malarza Lado Dawidowicza Gudiasz-wilego, z którym babcia Mary była spokrewniona w bocznej linii i bardzo zaprzyjaźniona, czym się szczyciła. Zawody na Nizinie Kolchidzkiej dobiegły końca, Borys utrzymał swój tytuł mistrza motokrosu w klasie maszyn do 360 centymetrów sześciennych pojemności i zdobył trzecie miejsce w punktacji drużynowej. Klub WWS oczywiście prowadził. Triumf wypadł szczególnie efektownie, ponieważ na zakończenie zawodów przyleciał spoza Kaukazu Waśka, osobiście siedząc przy sterach odrzutowca MiG, przywiózł swoją nową bogdankę, pływaczkę o przepięknych, syrenich kształtach. Na zawodników posypały się prawdziwie carskie dary, zamówiono i uszyto dla wszystkich garnitury z tkaniny boston-przodownik, każdy otrzymał zegarek ze złotą bransoletką i grubą kopertę z banknotami. Zorganizowano wspaniały bankiet w restauracji na Górze Króla Dawida, w której niegdyś ucztowali poeci z grupy Błękitne Rogi, o czym obecnie nikt nie wiedział i nie chciał wiedzieć. Przed bankietem Borys postanowił wpaść na prośbę babci do małego - jak mówiła - Lada. Mogę nazywać tak kuzyna, ponieważ jestem starsza od niego o piętnaście lat, w rzeczywistości jest to wielki, największy w Gruzji malarz, mówiła Mary. 18 - - Więzienie i pokój 273 Musisz się koniecznie z nim poznać, Baboczka, chociażby po to, by się przekonać, że na świecie jest coś jeszcze prócz twoich smrodliwych i bardzo niebezpiecznych motocykli. Spodziewał się, że w starej willi przy cienistej uliczce ujrzy oznaki wegetacji, niedostatku, bo jak może wyglądać życie malarza, którego krytyka tępiła za formalizm? Trafił na ucztę. Długi stół uginał się pod świeżymi warzywami, jagodami, suszonymi owocami, półmiskami pełnymi parujących potraw, butelkami i dzbanami wina. Co najmniej trzydzieścioro biesiadników - mężczyźni w krawatach i muszkach, panie w wieczorowych sukniach, niekiedy z dużymi dekoltami - z zapałem wykonywało ulubioną gruzińską czynność: ucztowało. Przestraszona Majka chciała zawrócić. Z czym do gości w jej kupionej na bazarze sukienczynie? Przytrzymał ją za rękę. Taki ułożył się między nimi styl obcowania ze sobą: Borys niczym surowy ojciec, Majka- nieposłuszna córka. Za nic w świecie nie wejdzie tam, nigdy nie bywała w takim towarzystwie. Idź, Boria, poczekam tutaj na ciebie, posiedzę w ogródku. Milcz, dzikusko! Nie tylko to robisz po raz pierwszy! Zapłoniła się ze wstydu i radości, z tym rumieńcem weszła do willi; pan domu - malarz - zachwycił się kombinacją jaskrawych barw bardziej nawet niż nieoczekiwanymi odwiedzinami. Okazało się, że większość gości w różnych czasach spotykało się z Mary Wachtangowną, niektórzy byli z nią spokrewnieni. Wielu, jeżeli nie wszyscy, znało „ciotkę Ninkę", i oczywiście prawie każdy poległego bohatera marszałka Gradowa, o którego czynach bohaterskich zadecydowała pewna ważna okoliczność: był pół-Gruzinem. Po matce pół-Gruzin, to tak jakby cały Gruzin - oświadczył najważniejszy gość, pisarz, żywy klasyk Konstanty Gamsachurdia. - Matka to rdzeń Gruzji. Gruzja - to matka! Borys był zdumiony, że nikt z obecnych nic nie wiedział o najważniejszym wydarzeniu sezonu, to znaczy o zakończonych właśnie zawodach motocyklowych, a więc nikt tu nie wiedział o tym, że młody Gradów obronił swój tytuł mistrza Związku Radzieckiego w motokrosie w klasie do 350 centymetrów sześciennych! Pan domu żądał, by Borys nazywał go wujkiem Lado. Mały, długowłosy z fularową chustą pod szyją, która się wydęła jak piwonia, wyglądał niczym prawdziwy francuski malarz, poprowadził swoich młodych gości wzdłuż ścian, na których wisiały obrazy, pokazał cały najnowszy cykl Spacery Serafity. Oglądał się wciąż na Majkę i mruczał: 274 - Chcę malować to dziecko. Ono ma moje kolory, chcę je malować! Uchylił drzwi do sąsiedniego pokoju, zapalił światło, mignęło coś malowniczego, szalonego, natychmiast zgasił lampę i przymknął drzwi. - A co jest tam? - spytał Borys. - Nic, to tylko młodzieńcze głupoty. - Gudiaszwili jakoś dziwnie obu oczami puścił oko do Borysa i do „tego dziecka". Nagle w stołowym głośno zastukano widelcem w wazę. U szczytu stołu stał jak pomnik Konstanty Gamsachurdia, jeżeli można sobie przedstawić pomnik z rogiem wina w ręku. - Drodzy przyjaciele, mówię po rosyjsku, by mnie wszyscy rozumieli. Piliśmy już za wielkiego Stalina i rząd radziecki. Proponuję teraz wypić za wybitnego członka tego rządu, naszego rodaka, Ławrientija Pawłowicza Berię. Nieraz spotykałem się osobiście z Ławrientijem Pawłowiczem i zawsze widziałem w nim wielkiego patriotę, znawcę naszej narodowej kultury i prawdziwego czytelnika naszej literatury. Ławrien-tij Pawłowicz poparł mnie w latach jeżowszczyzny, co mi pozwoliło napisać szereg nowych utworów. Poparł moją powieść Porwanie księżyca, kiedy zaczęła ją atakować nieuczciwa krytyka, a niedawno... - Konstanty Simonowicz zrobił pauzę i ramieniem trzymającym róg wina majestatycznie zatoczył półkole, z pewnym przechyłem w prawą stronę - a niedawno dał moją książkę Dłoń wielkiego mistrza do przeczytania Józefowi Wissarionowiczowi Stalinowi i on... Borys zauważył, że wszyscy obecni byli oszołomieni nieoczekiwanym toastem. Nie wymieniano spojrzeń, wszyscy nie odrywając wzroku wpatrywali się w mówcę. A Gamsachurdia kontynuował: - ...i on wyraził satysfakcję z lektury. Towarzysze, przyjaciele! W starożytnej historii sąsiadującej z nami Grecji był złoty wiek Peryklesa, kiedy popierano literaturę i sztukę. Piję za to, by Ławrientij Pawłowicz Beria został Peryklesem literatury i gruzińskiej sztuki! Aławerdy w twoje ręce... Poszukał wzrokiem pana domu, którego toast zastał przy ścianie na tle dużego płótna przedstawiającego zbiór herbaty. Borys zobaczył, że skronie gospodarza zrosił pot. Gamsachurdia z lekkim uśmiechem przeniósł wzrok na gościa, którego ramiona zbyt mocno opinała marynarka zczesuczy, widać było, że jest poirytowany może ciasnotą ubrania, a może czymś jeszcze, na przykład toastem żywego klasyka. 275 t,-. or»*,, - Aławerdy, w ręce mego przyjaciela Czicziko Rapawa! -skończył triumfalnie Gamsachurdia, przechylił głowę do tyłu i powoli pił kachetyńskie wino. - Za Berię! Za Ławrientija Pawłowicza! Za naszego Pery-klesa! Ktoś podał napełnione puchary Borysowi, Majce, wujkowi Lado, którzy stali pod ścianą. - Zaleję się tutaj na śmierć! - zaśmiała się dziewczyna. - Ja pijąc za Berię czuję się tak, jakbym pił za Dynamo -szepnął jej na ucho Borys. Majka zaśmiała się znowu, ale oboje wypili do dna. Lado, opróżniwszy swój kielich, przyłożył na chwilę dłoń do czoła. - Co on robi - szepnął. - Co on robi? - Kim jest Rapawa? - spytał Borys. Chciał zapamiętać jak najwięcej, by opowiedzieć babci. - MGB - powiedział mu na ucho malarz. - Chodźmy, kochani, do stołu. Z przodu marynarka jeszcze mocniej ściskała Czicziko Ra-pawę. Spod niej prześwitywała niebieska podkoszulka. Baretki wykrzywiły się nad kieszenią, z której sterczały trzy wieczne pióra. Czicziko Rapawa nosił szwernikowowskie wąsy i pilnie przestrzegał mody lat trzydziestych, złotego poranka socjalizmu. - Z całego serca popieram toast naszego tamady, piję za człowieka, który mi dał... - zrobił pauzę i nagle ryknął strasznym głosem: - WSZYSTKO! Który dał mi CAŁE moje życie. Piję za Ławrientija Pawłowicza Berię! Rapawa wydudlił róg, nałożył sobie zagrychy i natychmiast, przeżuwając kawałeczek saciwi napełnił znowu róg i uniósł go nad głową. - A teraz, moi drodzy, nadszedł czas wypić zdrowie naszego tamady, żywego klasyka gruzińskiej literatury RADZIECKIEJ - niektóre słowa Rapawa wykrzykiwał z ogłuszającą wprost siłą -mego przyjaciela Konstantego Gamsachurdii! Sięgając do mitologii (nieprawdaż?) przyrównał on naszego Ławrientija Pawłowicza Berię z Peryklesem, a ja jego samego przyrównam do Jazona (nieprawdaż?), który przez całe życie płynął po ZŁOTE runo! Aławerdy w twoje ręce, Józefie Noneszwili! Znowu rozległ się gwar. Migała wystraszona, okrągła twarz młodego poety Noneszwilego. Przyciskał dłonie do piersi i błagalnie mamrotał: 276 - To za wielki dla mnie honor, towarzyszu Rapawa! Pan domu z rozpaczą machnął ręką. - A niech to! Nie wiadomo, czym się to skończy! Borys pociągnął Majkę do wyjścia. - Zmykamy, dziecinko! Tutaj szykuje się awantura! Jeden z gości wyszedł z nimi. - Dokąd się kierujecie, państwo młodzi? Mogę wam pokazać stare miasto! Był to architekt Otar Nikołajewicz Tabuładze. - Chciałem pokazać wam tę starą piekarnię - powiedział Otar Nikołajewicz. - Spędzaliśmy tu z naszą grupą poetycką niemało czasu. Nie zmieniła się wcale, chociaż należy do miejskiej sieci handlowej. Wąskimi wyszczerbionymi schodami zeszli do jakiegoś piekła, w głębi buchała żarem paszcza wielkiego pieca, tam pęczniało i przemieniało się w wonny chleb ciasto z pszennej i kukurydzianej mąki. Dwaj mężczyźni w białych fartuchach, z nagimi włochatymi plecami i ramionami, wyciągali pieczony chleb, a następnie wstawiali do pieca blachy z surowym ciastem. Jeden z nich przerwał na chwilę pracę, cisnął dla gości gorący, palący wprost okrągły czurek, postawił na stole dzban z winem i trzy blaszane kubki. Wino było zimne. Siedzieli na przyzbie ciągnącej się wzdłuż ścian. Wokół gulgotały gruzińskie głosy. Odblask padający z chlebowego pieca oświetlał twarze i dłonie, reszta ginęła w mroku. - Teraz także przychodzą tu poeci - powiedział Otar Nikołajewicz. - Starzy i młodzi.. .Tam w kącie spierają się młodzi i utalentowani, Arczil Salakauri, Dżansug Czarkwiani, bracia Cziladze, Tomas i Otar, nowe pokolenie. Nagle jakiś głos zaintonował donośnie, zagłuszając wszystkie dźwięki, posępną melodię. Borys nie rozumiał ni w ząb, ale ogarnęło go nieznane dotąd uniesienie. Miał wrażenie, że zbliża się do jakiejś granicy i zrozumie wszystko, kiedy ją przekroczy. - To stara pieśń o świątyni Sweti Cchoweli - szepnął architekt. - Słyszę ją drugi raz w życiu. - Był wyraźnie wzruszony, jego ręka z kawałkiem czureka zawisła w powietrzu, jakby kierował je w stronę ołtarza. - Gruzja wciąż żyje - rzekł cicho. To wszystko ma bezpośredni związek ze mną, pomyślał Borys. To życie, takie egzotyczne i dalekie w moim odczuciu, 277 I w rzeczywistości ma głęboki związek ze mną, jakbym był jeźdźcem, a nie motocyklistą. Jakby mój rumak galopował po bezdrożach, na przełaj, a w ślad za nim płynęła groźba kruka o nienawistnych oczach: „Nie ujdziesz z życiem, dywersan-cie specnazu!" Jakby wszystkie moje myśli miały się wkrótce zmieszać z rykiem burzy, z minionymi wiekami, jakbym miał polec w walce za ojczyznę, inną niż ta, o którą „walczyłem" w Polsce, za małą ojczyznę, obojętne, czy jest Gruzją, czy Rosją, czy nawet tą dziewczyną, która tuli się tak ufnie do mego ramienia. Pogłaskał bujne włosy Majki Striepietowej. Dziewczyna z podzięką zerknęła na niego ślepiami. Zsunął dłoń po jej chudziutkich plecach. Jej paluszki powędrowały nagle w ciemność, ku niemu. Żądza i pragnienie, by w nieskończoność -powiedzmy - ją dręczyć, szły w parze z taką czułością, o jakiej nigdy nie myślał, że mu przypadnie w udziale. W rzeczywistości było to coś z uczucia ojca, który wprowadza dziewczynę w nowy nieznany świat: oto ja, Borys Gradów, mężczyzna w wieku dwudziestu pięciu lat, a to mój członek, męski członek Borysa Gradowa, także ma dwadzieścia pięć lat. Zdumiona zapoznaje się z jednym i z drugim, jak się wydaje trudno jej uzmysłowić sobie, że stanowią część jednej całości. Obecnie ona, osiemnastoletnia kobieta, ze wszystkim, co stanowi jej własność, także wprowadza go w nowy, wcześniej nieznany świat, a jest to świat oszałamiającej czułości. Takie się nagle przylepiło do niego głupiutkie stworzonko. Kiedy opuścili poetycką piekarnię, noc wydała im się chłodna. Porywy wiatru wichrzyły listowie kasztanów. Borys przykrył ramiona Majki marynarką. Za rogiem starego domu z przekrzywionym tarasem otwierał się widok na Tbilisi, na podświetlone ruiny cytadeli Narikała uczepione wysokiego zbocza i świątynię Metechi. Za następnym zakrętem panorama zniknęła, schodzili teraz wąziutką uliczką w kierunku małego przytulnego placyku z platanem w środku i kulistymi latarniami przed apteką, zamknięty świat dawnego spokojnego życia. Otar Nikołajewicz mówił w drodze: - Bardzo proszę opowiedzieć Mary Wachtangownej o naszym spotkaniu, przekazać, że w nfoim życiu od dawna wszystko się radykalnie zmieniło. Pracuję w wydziale architektury zarządu miejskiego, obroniłem prace kandydacką, mam rodzinę, dwoje dzieci... - Pomilczał chwilę i dodał: - Chciał- 278 bym, żeby się i Nina dowiedziała o tym. - Jeszcze trochę pomilczał i odwrócił się do Borysa. - Zapamięta pan, żona i dwoje dzieci? - Postaram się zapamiętać - przyrzekł Borys, ale zaraz pomyślał, że z pewnością zapomni. Trudno pamiętać jakiegoś Otara Nikołajewicza, kiedy cały czas szarpie cię taka dziewczyna jak Majka Striepietowa. - Jak mi z tobą dobrze! Jak tu pięknie! - bez przerwy szeptała mu do ucha. Przez okno w aptece widać było długowłosą kobietę, która siedziała z książką w ręku, dyżurna farmaceutka. Jej ramiona otulał całkiem nie apteczny szal w barwne kwiaty. Na ścianie - portret Stalina i zegar, atrybuty, symbole trwałości: czas płynie i w tym samym czasie właśnie czas stoi w miejscu. - Kiedyś pracował tu człowiek, którego bardzo kochałem -rzekł Otar Nikołajewicz. - Wujek Galaktion, czy słyszał pan kiedy o nim? - A jakże! - uśmiechnął się Borys. -1 babcia, i Bo, to znaczy dziadek, tyle o nim opowiadali! Człowiek jak wulkan, nieprawdaż? Czasem mam wrażenie, że go pamiętam. - Całkiem możliwe. Miał pan jedenaście lat, kiedy został zabity. - Zabity?! - zawołał Borys. - Babcia mówiła, że umarł w więzieniu za czasów jeżowszczyzny. Oszkalowano go i... Tabuładze przerwał gwałtownym ruchem ręki, jakby przeciął powietrze przed własnym nosem. - Zamordowano go! Mogli go skazać najwyżej na siedem lat pobytu w łagrze, zabił go człowiek, który się chciał zasłużyć, my w Tbilisi wiemy, kto to zrobił! Bóg mi świadkiem, że nie chcę znać nazwiska tego człowieka, pomyślał Borys i zaraz spytał: - Kto to jest? Otar Nikołajewicz wskazał wzrokiem Majkę. Można przy niej mówić? Majka zauważyła to, skuliła się. Borys kiwnął głową. W jej obecności wszystko można mówić. Majka odprężyła się, popłynęły od niej przyjazne prądy; taka wrażliwa roślinka! - Usiądźmy pod platanem. - Tabuładze nagle zaczął mówić do Borysa „ty". - Wybacz, denerwuję się. Nie mogę spokojnie o tym mówić, może dlatego że niedawno to się wyjaśniło. Pewna kobieta, która tam pracowała, z zemsty opowiedziała całą prawdę. Wujka Galaktiona zdzielono marmurowym przyci- 279 skiem prosto w skroń. Młody człowiek miał silną rękę, rozumiesz? Zabił go mój kuzyn, a więc jego siostrzeniec, Nugzar Lamadze! Słyszałeś to nazwisko? - Słyszałem - rzekł Borys. - Matka mówiła kiedyś o nim. Zajmuje wysokie stanowisko? Tabuładze kiwnął głową. - W stopniu generała majora, ale to go nie uratuje! Bóg mi świadkiem, że nie chcę o tym mówić, myślał Borys. Po co mi to wszystko teraz, kiedy jestem w starym Tbilisi, szaleje księżyc, zwyciężyłem w mistrzostwach, tuli się do mnie Majka? - Co to znaczy? - spytał. - Co można zrobić człowiekowi z takim stopniem? Otar Nikołajewicz uśmiechnął się nagle, a ten uśmiech nie pasował do kandydata nauk i zasłużonego architekta. - Rozumiesz, Borys, tutaj żywe są jeszcze kaukaskie zwyczaje. Lamadze prócz wujka Galaktiona ma na sumieniu niemało innych Gruzinów. Zaczynał swoją karierę jako najemny morderca. To się w końcu gromadzi. Nawet teraz się zdarza, że krewniacy nie puszczają płazem takich spraw. W tym przypadku nie siebie mam na myśli, rozumiesz? Prócz mnie są także inni. To jeden się zjawia, to inny. Opowiadają różne historie, wiele z nich się sprawdza. Bandyta powinien sam odejść, a nie czekać... Przez listowie wyrwał się wiatr, targał grzywą Majki. Księżyc pochylony jak „jakaś Tatjana", przyświecając sobie, zaglądał na podwórka starego Tyflisu. Na stromej uliczce zatrzymała się taksówka, słychać było, jak kierowca naciska ręczny hamulec. Do aptecznych drzwi dzwonił tęgi mężczyzna. Dyżurna zdjęła kwiecisty szali i poszła otworzyć drzwi. Czyżby te spokojne maluchy mogły robić tyle podłości? - pomyślał Księżyc. Na nic się nie zda odpędzanie tego tematu, tak czy inaczej dopadnie mnie, myślał Borys. Po tym wszystkim, przez co musiałem przejść, powinienem wiedzieć gdzie, kiedy i z kim spędzam swoje życie. XI Powietrze i furia Xymczasem wiraże na trasie Borysa Czwartego stawały się coraz ostrzejsze, a czasu do namysłu, by się zorientować „gdzie, kiedy i z kim", brakowało; trzeba było się kierować intuicją rajdowego motocyklisty. Po powrocie do Moskwy natychmiast wybrał się z Majką Striepietową do Srebrnego Boru. Z góry smakował, jak Mary, która się tak cieszyła towarzystwem nowego Kituszki, będzie się zachwycała nową Weroniczką. Nie miał żadnych wątpliwości, że Majka przypadnie staruszkom do gustu. Niestety, zwykłe ludzkie radości znowu opuściły ognisko Gradowów. Borysa oczekiwały przerażające wieści wciąż z „tej samej opery": Lenkę porwali ludzie Berii, Ninę aresztowano, Sandro skatowany nieludzko stracił wzrok z powodu dwustronnego odwarstwienia siatkówki, pracownia przy Kriwoarbackim splądrowana, wiele obrazów pocięto nożami. Wstrząśnięty padł na fotel dziadka, zasłonił twarz rękami. W ciszy słychać było łkanie oszołomionej Majki, a z ogrodu dobiegał śpiew ptaków. Jak staruszkowie wytrzymują to wszystko? - to była pierwsza jego myśl. Otworzył oczy i zobaczył, że Majka siedzi na dywanie z głową na kolanach Mary, a ona, jak zawsze w dramatycznych chwilach z kamienną twarzą, głaszcze dziewczynę po włosach. W głębi domu przemknęła stara Agasza, prowadziła Kituszkę na spacer do ogrodu. Tam, nawiasem mówiąc, spacerowali już w piżamach dwaj towarzysze broni ojca ze sztabu Frontu Rezerwowego - Sła-bopietuchowski i Szerszawyj. Na zaproszenie cioci Agaszy, to znaczy prawie po rodzinnemu, przyjechali na kilka dni odpocząć i dotlenić się. Nie zapomnieli rzecz jasna o broni osobistej, żeby się pochwalić wojenną przeszłością. 281 Dziadek rozmawiał przez telefon, miał na sobie najlepszy garnitur z baretkami orderowymi, był bardzo blady, ale prosty i nawet odmłodzony. Dobiegło Borysa, jakby ze ściszonego telewizora: „Mówi akademik Gradów. Interesuje mnie stan zdrowia Aleksandra Sołomonowicza Pewznera. Tak, proszę natychmiast zameldować lekarzowi naczelnemu. Czekam przy telefonie". W tym momencie Borys czuł, że odzyskuje siły i jednocześnie, a może nawet z pewnym wyprzedzeniem ogarnia go furia. Zimny strumień błyskawicznie i bezdźwięcznie wypycha powietrze, wypełnia całą przeznaczoną dla niego przestrzeń. Wkrótce on sam i wszystko wokół niego wypełnione zostało furią. No cóż, pomimo lodowatego chłodu można z nią żyć, działać i nawet myśleć. Banda jest przekonana, że wszystko jej wolno, nawet zgwałcić siostrę Borysa Gradowa. Mylą się! - W jakim szpitalu leży Sandro? - spytał spokojnie. - W szpitalu Helmoholza - powiedziała Mary. - Dokąd się wybierasz, Borysie? - Więc tak - rzekł Borys. - Majko, zostaniesz tutaj. Wstąpię na Ordynkę i powiem, że z tobą wszystko w porządku. Nie niepokójcie się o mnie. Wrócę późno... albo bardzo późno. Będę w miarę możliwości dzwonił. Majka kiwała głową, miała zapłakaną twarz. Nie obawiaj się, miły Boria, tu wszystko będzie w porządku, przecież jestem pielęgniarką. Była ogromnie przejęta uczuciem przynależności, świadomości, że jest potrzebna, że nie da się jej oddzielić od Borii Gradowa. Mary, chociaż ścięta bólem, coraz to głaskała słomianą głowę, wyraźnie była zachwycona nowym członkiem dopiero co rozbitej rodziny. Dziadek, czekając na połączenie z lekarzem naczelnym, przywołał gestem wnuka. - Przede wszystkim, Bor'ka, nie pokazuj się na Gorkiego. To może być niebezpieczne- powiedział, zasłoniwszy ręką słuchawkę. - Po wtóre, czy możesz powiedzieć, dokąd się wybierasz? - Tam gdzie dotychczas figuruję w ewidencji - odparł Czwarty. - Być może to jedyne miejsce, w którym mogą mi udzielić pomocy lub rady. W każdym razie tam mogę rozmawiać, nie owijając niczego w bawełnę. - Słuszna decyzja. - Trzeci kiwnął głową i uważnie zajrzał Czwartemu w oczy. - Bądź ostrożny, nie ryzykuj! Przełożył słuchawkę do lewej ręki, prawa ręka lekko drgnęła, kiedy żegnał wnuka znakiem krzyża. 282 Prawdę mówiąc, Borys wybierał się wcale nie tam, „gdzie dotychczas figurował w ewidencji", to znaczy nie do GRU. Wątpił, czy w tej tajemniczej i niezależnej organizacji może się znaleźć bodaj jeden człowiek, który by się zdecydował wystąpić przeciwko członkowi politbiura i zastępcy przewodniczącego Rady Ministrów. Miał trochę inny plan działania -uśmiechnął się- bardziej elegancki, lżejszy. Przede wszystkim pojechał motocyklem w głąb lasu i odszukał jedną ze skrytek, które się zachowały z czasów dziecinnych zabaw w towarzystwie Mifki Sapunowa. Tu po powrocie z Polski zakopał pistolet. Niezawodny dziewięciomiłimetrowy walter. Broń była na miejscu w doskonałym stanie. On sam również czuł się jak ta zabawka - naoliwiony i gotowy do czynu. Był pewny powodzenia. Najpierw pchnął swego „rumaka" do szpitala Helmholza. Jechał zgodnie z przepisami, zatrzymywał się na światłach i skręcał poprawnie. Wielu posterunkowych poznawało jego bohaterska sylwetkę i salutowało: gratulujemy zwycięstwa. Gradzie! W szpitalu bez żadnych kłopotów, pomimo sporej kolejki odwiedzających, szybko otrzymał fartuch i pomaszerował na pierwsze piętro do sali pooperacyjnej. Nikt go nie zatrzymywał. Pielęgniarki myślały, że młodzieniec o takim wyglądzie nie przychodzi bez potrzeby. Poznał Sandra po nosie i wąsach. Chory leżał na plecach, obandażowana twarz była skierowana ku sufitowi. Borys zbliżył się powoli. - Sandro! - rzekł cicho. - To ty, Borysie! - odpowiedział swoim zwykłym głosem malarz. Spuścił nogi na podłogę, wymacał stopami kapcie, podobne do tych, jakie wydają w muzeach, i wstał. - Podaj mi rękę, pójdziemy na schody zapalić. Wyszli na klatkę schodową. - Już prawie nie boli. Mogę ci opowiedzieć wszystko po porządku. - I zaczął opowiadać po porządku, jak czekali na Lenkę, a zamiast niej zjawił się Nugzar Lamadze ze swoją gadaniną o „emocjonalnym wydarzeniu", i co było dalej... - Tak spokojnie o tym mówisz, Sandro - rzekł Borys. Od dawna mówił „ty" do malarza, dwa razy starszego niż on. - Nie mam żadnej broni przeciwko nim - powiedział malarz. To niezła broń, pomyślał Borys, zwłaszcza kiedy jest jeszcze jakaś inna. - Wczoraj był u mnie człowiek, jakby z milicji - ciągnął Sandro spokojnie. - Powiedział, że polecono mu zbadać oko- 283 liczności napadu na pracownię. W rzeczywistości był z pewnością od nich. Kiedy wprost go spytałem, gdzie są Nina i Lenka, odpowiedział, że wprawdzie nie zna sprawy, uważa jednak, że nic im nie grozi, jeżeli rodzina nie będzie - znasz to powiedzenie- rozrabiać. Ogólnie mówiąc... Ogólnie mówiąc...- głos Sandra zadrżał.- Przeszedłem całą wojnę, wszystkie bombardowania... wszystko... a teraz... teraz... taka zbłąkana kula... i koniec ze wszystkimi moimi najbliższymi. .. Z moimi kwiatami także... koniec... Borys na chwilę wynurzył się z kokonu furii, nie mógł się powstrzymać, by nie objąć za ramiona tego śmiesznego, dobrego człowieka... - Chodźmy, Sandro, zaprowadzę cię na salę. Leż spokojnie, wracaj do zdrowia. Nie musisz walczyć, jestem tutaj. -Co ty możesz zrobić? -wymamrotał Sandro. -Czy w ogóle ktokolwiek może coś im zrobić? - Wiem, co trzeba zrobić - odpowiedział Borys zanurzając się z powrotem w swoją mroźną arktyczną strefę. Może zanadto mrozi? Może ryzyko jest zbyt wielkie? Może później wykorzenia nas wszystkich? Kilka żałosnych prób oddychania zwykłym powietrzem. Nie, nie ma rady. Trzeba oddychać furią i robić to, co zostało postanowione, to jedyna szansa. Przeczytał gdzieś, że kobry nie można poskromić, jeżeli nie włoży się jej na łeb ciemnego worka. Pamiętał, że w języku Burów nazywa się to krangdadigait. W kiosku przy stacji metra Krasnyje Wrota kupił kilka czekoladowych batoników i wrzucił do kieszeni wciąż tej samej „stalinowskiej" kurtki. Przydadzą się, jeżeli będzie musiał całą dobę leżeć na dachu. Z górnego piętra dobiegały dźwięki lekcji gry na fortepianie. Ogarnęło go uczucie ogromnej, wszechświatowej nudy. Niekończący się solfeż nudy. To całkiem nieodpowiedni gość w tej chwili. Rzucić wszystko w diabły, to nie ma sensu. Powlókł się w kierunku motocykla i wtedy ujrzał tuzin gładkich pysków rozmieszczonych półkolem przy wyjściu z metra, niech każdy widzi: oto wodzowie, gospodarze. A on wśród nich pierwszy - gęba błyszczy, łysina wygląda tak przekonująco, jakby każdy powinien był mieć łysinę. Wróciła zbawcza osłona furii, w jej obłoku Borys pomknął w dół ulicą SadowojełColco, przez Samotiokę i Ma-jakowkę w kierunku placu Powstania, skręcił w ulicę Worow-skiego, później przejściowym podwórzem dojechał do Domu Filmu, tam pod rozłożystym wiązem w przytulnym zakątku 284 patriarchalnej Moskwy zostawił motocykl obok wraku samochodu dostawczego i zaczął czynności przygotowawcze do operacji całkiem nie patriarchalnej, bo wymierzonej w jednego z patriarchów ojczyzny. Wiedział, gdzie się znajduje masywny pałacyk Berii z szarego kamienia, otoczony szczelnym wysokim płotem. Zadanie polegało na tym, żeby się niepostrzeżenie dostać możliwie blisko i zająć dogodną pozycję na jednym z sąsiednich dachów. Dziwne, ale jeden taki dach już sobie upatrzył. Pewnej księżycowej nocy jechał samochodem z szefem WWS. Waśka jak zwykle o tej porze był pijany w sztok. Wskazał podbródkiem pałacyk i zaśmiał się: To twierdza Berii i jego bandy! Nie lubił Berii jako szefa Dynama, swego głównego rywala, i jako najbliższego współpracownika ojca. Borys, również nietrzeźwy, fachowym okiem dywersanta obejrzał otoczenie i zapamiętał dach, z którego można by było prowadzić obserwację i ostrzał. Teoretycznie rzecz jasna. W praktyce trzeba było najpierw przejść bezludną ulicę Worowskiego, przeciąć nieco bardziej ożywioną Hercena, zagłębić się w plątaninę przejściowych podwórek prowadzących do owego dachu i zrobić to w ten sposób, by nie zwrócić niczyjej uwagi, ani przechodniów, ani tym bardziej milicjantów przy drzwiach ambasad. Sięgamy do polskich doświadczeń. W stronę Domu Filmu kierują się dwaj znajomi bilardziści. Krok w lewo, ukryć się w cieniu słupa ogłoszeniowego. Bilardziści sobie poszli. Monotonny spacer grubego sierżanta (pewnie w domu ma naramienniki z dystynkcjami majora) przed bramą ambasady szwedzkiej. Trzeba błyskawicznie i bezgłośnie przemknąć w cieniu z drugiej strony ulicy. Sierżant był wyszkolony w zapamiętywaniu twarzy, jednak tyłkiem nie zobaczył nic. Teraz idziesz sobie ulicą Hercena obok przystanku trolejbusowego jak zwykły przechodzeń, jakbyś nie miał w kieszeni sześciu czekoladowych batonów i dziewięciomilimetro-wego waltera za pazuchą. Spokojnie skręcasz w bramę, natychmiast stajesz się niewidoczny na tle muru, oglądasz go uważnie, odnotowujesz w pamięci wszystkie wystające bodaj trochę cegły, pręty balkonów (Warszawa!), jakość- mocne jeszcze czy przerdzewiałe - rynien, wszystkie zagłębienia, gałęzie starego wiązu, na których w razie konieczności można zawisnąć, udając coś pośredniego między leniwcem i kameleonem, różnica wielkości, stoki i górne krawędzie dachów, którymi w końcu dojdziesz do tamtego wysokiego komina, za nim - według two- 285 ich obliczeń - otwiera się widok na część wewnętrznego terenu przeklętej posesji przy Kaczałowa, dawnej Małej Nikickiej. Blisko Borysa w kierunku Hercena, to znaczy Dużej Nikickiej, przeszły dwie kobiety. Dobiegły słowa jednej z nich: „Niechajby już zabrali do wojska tego nieroba..." Poszły, nie zwróciły uwagi. Zdjął ciężkie buty i ukrył za żelazną beczką z deszczówką. Przymierzył się, popełzł. Nie stracił nawyku, palce rąk i stóp świetnie trzymają się wszystkich wypukłości. Prawie dotarł do rynny, kiedy z prawej strony na poziomie jego kolana otworzyło się okno, z mieszkania wyrwał się słodki głos piosenkarza „Za miastem Górki, gdzie gasną zorze..." Wysunęła się półroczna trwała, zachrypnięty głos zasyczał: „Do chuja, nie ma tam nikogo!..." Okienko zamknięto. Podciągnął się, przetoczył na dach, ułożył w rynnie, przesunął palcami po blasze, chcąc się zorientować, w jakim miejscu mogłaby się wygiąć, a później wyprostować z niepożądanym brzęknięciem. Górną krawędzią dachu przemaszerował duży kot w szarobu-rym futrze, ogon sterczał prostopadle, białe kamasze i żabot, wyglądał jak angielski generał. Chyba nie zauważył, a może tylko demonstrował całkowity brak zainteresowania. Tak czy inaczej, ale kwadrans później oficer rezerwy operacyjnej GRU, student trzeciego roku Pierwszego Moskiewskiego Instytutu Medycznego odznaczonego Orderem Lenina, mistrz sportu Związku Radzieckiego, mistrz kraju w motokrosie w kategorii do 350 centymetrów sześciennych, trzecie miejsce w klasyfikacji drużynowej, Borys Czwarty Gradów leżał za wysokim kominem oblicowanym przedrewolucyjną, a więc solidną glazurą i obserwował wewnętrzne podwórze pałacyku zastępcy przewodniczącego Rady Ministrów, członka politbiura WKP(b), marszałka Ławrientija Pawłowicza Berii. Przede wszystkim zwrócił uwagę na to, że ochrona jest dziwnie nieliczna i niedbała. Widocznie nie ma powodu do strachu. Widocznie dawno się przekonali, że w tym mieście nie ma się kogo bać. W budce przy bramie siedzi jeden czekista, drugi spaceruje wokół domu, trzeci przycina krzewy, w fartuchu wygląda jak ogrodnik, ale na tyłku sterczy pistolet w kaburze. Więcej na zewnątrz nie widać nikogo. Do domu prowadzą dwa wejścia: przez furtkę z żelaznymi drzwiami, wychodzącą do zaułka, i przez główne wejście, tio którego samochody zajeżdżają asfaltowym półkolem. Będzie trudno go dopaść albo w ogóle się nie da, jeżeli wejdzie lub wyjdzie przez furtkę. Mignie tylko na sekundę i tyle. Starczyłoby sekundy, gdyby wycelować do 286 furtki na stałe, jednak w takim przypadku przepadnie kilka bezcennych sekund, gdyby się pojawił w głównym wejściu. Wszystkie okna są szczelnie zasłonięte. Nie boją się ludzi, ale dziennego światła owszem. W pałacyku pewnie co najmniej trzydzieści pokojów, być może, w jednym z nich przebywa siostrzyczka, Lenka, piękna dziewczyna, rozpieszczona przez całą rodzinę, utalentowana muzycznie i urocza koleżanka. Zrobił z niej nałożnicę. Jebie nasze dziecko. Pewnie łyka koniak na lepszą potencję i bawi się, bydlak, deprawuje dziewczynę, niszczy młodość, skaża swoją zgnilizną. Gdybyś nawet był samym Stalinem, zasłużyłeś za to na kulę w paszczę albo pod brodę! Słońce sięgnęło zenitu, tkwiło prosto nad kominem. Za godzinę cień od komina osłoni mściciela, na razie jest nieznośnie gorąco, blacha się rozgrzała, można na niej piec placki, nie wolno się ruszyć, trzeba leżeć dokładnie w wyznaczonym miejscu. Trzeba podsycać w sobie furię, żeby się nie rozkleić na rozgrzanym dachu. Bydlak deprawuje nie tylko Lenkę, ale w jej osobie inne moje kobiety: moją amerykańską mamę Weronikę, Wierkę Gor-dę, ciotkę Ninę i z pewnością Majkę Striepietową, która wybrała mnie dla siebie na całe życie, nawet wszystkie nasze okoliczne kurwy, wszystkie studentki z naszego roku, babcię Mary, Aga-szeńkę i Taisję Iwanowną Pyżykową, matkę mego braciszka Ki-tuszki... Przemyślał wszystko, lecz czapkę zostawił przy motocyklu, nie ma czym osłonić łepetyny, rozklei się mój globus na tym upale do cna, nic nie zostanie jako dar dla muzeum anatomicznego. A człowiek powinien nie tylko korzystać z tego, co mu życie daje, lecz także coś poświęcać dla przyszłych pokoleń. Czy to ma sens? Może i ma, a może nie. Czy jest jakaś różnica? Może jest, a może nie ma. W takim razie gratuluję, jesteś na miejscu. Saszka Szeremietiew, który zaczytuje się Schopenhau-erem, powie, że nic nigdzie nie płynie, tkwi jednocześnie w nieskończonej liczbie kopii, cała przeszłość i cała przyszłość, nie mówiąc już o współczesności, gdzie właśnie leży w nieskończoność na rozpalonym dachu rozpływający się kretyn, mściciel z prażącym dłonie pistoletem. W niekończących się spiralach istnieją i kaflowe kominy, i słońce na spłowiałym niebie, bez najmniejszej chmurki, i docierająca tutaj aria z operetki Strielni-kowa Serce poety: „Jesienią rzekłem do Adeli żegnaj dziecino, nie myśl o mnie źle...", i przeraźliwy kobiecy wrzask: „A idź wreszcie, draniu, do chuja!" Centymetr za centymetrem wyciągnął z kieszeni spodni chustkę do nosa, zawiązał na rogach cztery węzełki, wciągnął 287 na głowę. Jakby trochę ulżyło. Przez powietrze rozedrgane upałem jeszcze raz uważnie obejrzał wewnętrzne podwórze. Teraz nie było tam nikogo, zniknął ogrodnik z kaburą na tyłku, tylko na klombie w ocienionym kącie, niczym abstrakcyjna rzeźba, bielały kości dużego zwierzęcia: części kręgosłupa, żebra, masywne kości miedniczne, wyglądające na kości słonia, tak, są tam również kły, wszystko razem wygląda malowniczo -pozostałości słonia zabitego z działa przeciwpancernego; pochwała wolnej loży masońskiej. Ale jest tu także ktoś żywy, po zwilżonej murawie skacze płaszcząc miękkim, płaskim brzuchem duża żaba, galaretowate oczy patrzą na zasłonięte okna z wyraźną dezaprobatą; za co mnie tak potraktowano, przecież niczego się nie domagałam, tylko nieomylności. Nagle całe podwórze, cały ogród wypełnili ludzie. Do bramy przybiegły dwa draby po cywilnemu. Z frontowych drzwi wyszło jeszcze kilku, niektórzy w mundurach, w czapkach z szafirowymi denkami, inni w marynarkach z ciężkimi kieszeniami i w płaskich cyklistówkach, pod którymi były umocowane nosy z marchwi, a pod nimi z kolei pęczki kawczych piór, czyli kaukaskie wąsy. Otworzyła się główna brama, asfaltowym półkolem zajechały dwie czarne limuzyny z kremowymi zasłonkami. Wysiadła z nich odpowiednia liczba odpowiednich ludzi. Rozmawiali, niektórzy się śmiali, trzymając się za boki. Może wyśmiewają się z Lenki? Borys podniósł pistolet i w tejże chwili wszystko niepotrzebne zniknęło z jego świadomości, a słońce przestało palić. Pozostało tylko dziesięć metrów, które jego cel miał przejść z niedostępnego domu do opancerzonej limuzyny. Na tej trasie powinien go ustrzelić co najmniej trzy razy. Jeden cios, drugi, trzeci, rozkruszą się wszystkie trzy ogniwa zaklęcia. Bandyci, zebrani na podwórzu, wyprężyli się. Niektórzy stanęli w postawie na baczność. Na ganek wyszedł Beria w jasnym garniturze i słomkowym kapeluszu. Jedno ze szkieł w jego binoklach wysłało do Borysa powitalny błysk. Naciskaj spust, chłopcze na dachu! W tejże chwili na linii nie wykonanego strzału znalazła się niemłoda kobieta w jedwabnej sukni z fioletowo-szafirowymi kwiatami, zharmonizowanymi z panującym nastrojem w obliczu nie zrealizowanego aktu terrorystycznego. Beria, człowiek sprytny, zatrzymał się*j teraz był pod jej ochroną. Stała odwrócona bokiem do pistoletu, ale bok był dość szeroki i zasłaniał całego gada. Mówiła coś do niego, gestykulując odsłoniętym do łokcia przedramieniem, jakby przytaczała łagodne, a jedno- 288 cześnie ważne argumenty. W tym samym rytmie co ręka kołysała się niebrzydka głowa z upiętym wysoko ciemnozłotym warkoczem. Spoza uczesania widać było odrobinkę łysiny Berii. Co się tu certować, strzelać i już! W takich sytuacjach nieraz giną niewinni ludzie. Jeżeli pierwsza kula draśnie żonę, druga z pewnością ugodzi prosto w cel. Wszystkie następne mgnienia ustawiły się przed Borysem jak tarcze na strzelnicy. Beria coś powiedział, głowa żony targnęła się do tyłu, jakby ją spoliczkował. Borys odsunął lufę, nie mógł strzelać przez tę kobietę. Beria zrobił krok w kierunku limuzyny, teraz koniec z nim, w tym samym mgnieniu kobieta także posunęła się o krok ku limuzynie, rozkładając błagalnie ręce. Przeszli jeszcze trzy kroki razem, jak w balecie, krok i w odpowiedzi drugi krok. Szkiełko w binoklach miotnęło w kierunku strzelca na dachu drwiący błysk: no proszę, nie sięgniesz! Z dwu stron limuzyny przy drzwiach stali fagasi, jeden w cywilu, drugi w mundurze. Scena była nieprawdopodobnie zatłoczona. Beria odepchnął brutalnie małżonkę i dał nura w pancerne wnętrze limuzyny. Można było trafić pozostałą na zewnątrz nogę, ale to nie miałoby żadnego sensu: przestępca ranny w kończynę jest groźniejszy od przestępcy ze zdrowymi nogami. Drzwi się zatrzasnęły, limuzyna natychmiast ruszyła. Podwórze i ogród wyludniły się błyskawicznie. Płaszcząc zniknęła w krzakach duża żaba, kości w kącie klombu zatańczyły kilka smutnych figur i znieruchomiały, kobieta padła kwiecistym tyłkiem na marmurowe schody, warkocz zsunął się z głowy na plecy... „Żegnaj dziecino, zapomnij krzy-krzy-krzyw-dyyyyy..." - buksowała gdzieś w pobliżu płyta. Niespełniony Gawriło Princip zaczął schodzić z dachu. Z jego dłoni unosił się swąd spalenizny. Nie miał tu nic więcej do roboty, wyglądało na to, że łotr wyjechał na dłużej. Za beczką nie było jego butów. Zrobiło mu się gorąco, jeżeli można to powiedzieć o człowieku, który dwie godziny leżał na rozprażonym dachu. Czyżby ktoś widział, jak chowa tam potężne buciska? Jeżeli nie, to kto, do diabła, mógł właśnie w ciągu minionych dwóch godzin zajrzeć za beczkę ze spleśniałą deszczówką? Tak czy inaczej, butów nie ma. Nie może ich szukać, nie może żądać od losu zwrotu! Trzeba natychmiast zwiewać! Wyszedł na ulicę Hercena. Początkowo nikt nie zwracał uwagi na braki w stroju młodego przystojniaka, chociaż mo-skwianie zazwyczaj prawie z miejsca oceniają toalety przechodniów, ustąpić drogi, czy pchnąć w bok. Jakaś zachwyco- 19 - Wiązienie i pokój 289 na dziewczyna zmierzyła go wzrokiem, żeby zapamiętać, i nagle otworzyła usta na widok stóp w samych skarpetkach z dwoma dużymi dziurami, które powstają ciągle z powodu braku nawyku obcinania paznokci. Potem otworzyły się jeszcze czyjeś usta, później drogę wytyczał już szereg różowych jaskinek. A gruby dureń przed ambasadą szwedzką, ten, o którym mówiliśmy, że jest wyszkolony w zapamiętywaniu najdziwniejszych zjawisk na ulicy, wśród nich także młodych ludzi spacerujących po mieście bez butów, pognał do swojej budki telefonicznej: alarm, przyślijcie oddział milicji konnej! W odróżnieniu od butów motocykl stał na miejscu. Bez dalszych rozważań, jakby było to zaplanowane z góry, Borys pognał na Pluszczychę do Saszki Szeremietiewa. Na wietrze -wreszcie! - uświadomił sobie, że wrócił z obłoku furii i zimna do zwykłej atmosfery. Teraz trzeba się zobaczyć z Saszką, myślał, nie mogę dłużej pozostawać w samotności, trzeba natychmiast odszukać Aleksandra, on coś wymyśli! Na szczęście Szeremietiew był w domu. Leżał na tapczanie z niedobrą książką w ręku. Proteza jak wartownik stała obok. Trzy lepy na muchy zwisały z żyrandola. W sąsiednim pokoju również trwała odwieczna walka między dwoma odmianami życia, dobiegały klaśnięcia packi na muchy. Na widok przyjaciela wchodzącego w samych skarpetkach, Szeremietiew uśmiechnął się z ironią. - Jak pan każe to rozumieć? Borys usiadł przy stole, zachłannie sięgnął po albańskiego papierosa. Diamanty, które niedawno ukazały się w sprzedaży, z miejsca podbiły młodych silnych moskwian. Niektórzy nazywali je diamatem, czyli dialektycznym materializmem. - Przede wszystkim, Saszka, proponowałbym zrezygnować z idiotycznego zwrotu „pan" - powiedział, wydmuchując pierwszy haust dymu. - Coś się wydarzyło? - spytał Szeremietiew, siadając i odkładając książkę. - Znowu naszą rodzinę spotkało nieszczęście - rzekł Borys. Opowiedział, co się wydarzyło w Moskwie, kiedy swoim GK-1 ganiał po szczytach kaukaskich. Szeremietiew słuchał uważnie, przypinając protezę. Nagle, kiedy zostało jeszcze do zapięcia kilka pasków, zbladł i oparł się o ścianę z zamkniętymi oczami. Trwało to nie dłużej niż pół minuty, później kolo- 290 ry wróciły na twarz. W oczach zjawił się jakiś nowy, niezrozumiały, intensywny wyraz. - Opowiadaj dalej! Borys skończył opowiadać. - Podsumujmy - rzekł Szeremietiew. - Co my mamy na dzień dzisiejszy? Sandro stracił wzrok. Nina w więzieniu. Lenka nie wiadomo gdzie... Za takie sprawki trzeba czworo-oką kobrę... - trzykrotnie wskazał kciukiem za swoje prawe ramię. - Próbowałem- rzekł Borys i pomyślał, że należy do tej samej rodziny co ten facet. Opowiedział mu o swoim czuwaniu na dachu. - No, Bob! - tylko tyle powiedział Szeremietiew. Wstał, skrzypnęła proteza i cała podłoga, przez chwilę ścisnął mocno dłonią ramię Borysa, zniknął za zasłonką rozdzielającą pokój i spiżarkę. W tejże chwili wyleciały stamtąd wojskowe buty: Wkładaj, będą dla ciebie dobre! - a później zjawił się sam z pistoletem w ręku. - Trzeba było sprzątnąć babę, która ci przeszkadzała - powiedział rzeczowo. - No dobra. Bierzmy się teraz do sprawy. Z tego, co opowiedziałeś, wynika, że trzeba jak najszybciej porozmawiać szczerze z towarzyszem Lamadze. Na schodach wpadł nagle w dobry humor, wypytywał Borysa o to, jak on celował, gdzie kto stał, w ogóle jak to wszystko wyglądało. - Dlaczego, Saszka, tak zbladłeś? - spytał Borys. Szeremietiew się zatrzymał. Patrzył prosto przed siebie na brudną ścianę klatki schodowej. Przez jego twarz znowu przemknęło coś, co przypominało niedawną bladość, jakby ktoś przesunął po twarzy biały ręcznik. - To nienawiść - powiedział krótko i pokuśtykał na dół. Kiedy byli na ulicy, w drodze do motocykla, ujął Borysa pod rękę. Był to gest całkiem obcy dla niego. - Muszę ci się do czegoś przyznać, Bob. Ostatnio często myślałem o twojej Lence. Nie, nie jestem w niej zakochany, ale pewnie... bliski zakochania. Ona jest wcieleniem mego ideału współczesnej młodej kobiety, rozumiesz? Oczywiście nie próbowałem i pewnie nic nie uczynię. Ale weź to pod uwagę, dobrze? I nikomu o tym ani słowa! Zauważyłem tylko, że zbyt często włóczę się po ulicy Gorkiego nieopodal zaułku Bolszoj Gniezdnikowskij, a w ogóle centrum Moskwy w moim odczuciu zmieniło zabarwienie... Nie myślałem na- 291 wet, że coś takiego może się powtórnie zdarzyć w moim życiu... po tamtej lekcji... Nawiązanie do „lekcji dalekowschodniej", to znaczy do tego, z czego Saszka zwierzał się kiedyś po pijaku, niemile dotknęło Borysa. Lenka i „lekcja dalekowschodnia", tego się nie da porównać. Szeremietiew chyba zauważył reakcję przyjaciela. - Oczywiście wiem, że nie jestem dla niej parą- powiedział. - Dlaczego? - spytał ponuro Borys. - Czyżbyś nie rozumiał? - pytaniem odpowiedział na pytanie. Żałował swojej szczerości. Jednak wobec kogo ma być szczery, jak nie wobec najbliższego przyjaciela? - Dajmy spokój tej sprawie. Twoja kuzynka jest moim marzeniem i tyle. - Ho, ho, mówisz prawie jak Lermontow - uśmiechnął się Borys. Chwilowa irytacja minęła. Był szczęśliwy, że obok idzie Saszka; wszystko wydawało się prawie naturalne - dwaj chłopcy z pistoletami za pazuchą, samo życie. Ogromne miasto, dlaczego nie mieliby chodzić tu dwaj mściciele? - Wiesz, sukinsynu, że zawsze boję się twojej ironii - powiedział nagle Szeremietiew. - A ja twojej - powiedział Gradów. Szturchnęli się łokciami i zaczęli rozmawiać o sprawie. Przede wszystkim trzeba ustalić, gdzie mieszka generał Lama-dze, nasz szanowny wujek żandarm. Borys był prawie pewny, że w jednym z trzech nowych bloków przy prospekcie Kutuzowskim. W Moskwie mówiono, że jedenastopiętrowe masywne wieżowce na podmurówkach licowanych marmurem prawie w całości zasiedlili pracownicy „organów". Na wszelki wypadek zwrócili się do informacji o meldunkach. Tam poinformowano ich, że człowiek o takim imieniu i nazwisku nie figuruje w ewidencji ruchu ludności. Jest zbliżone nazwisko, ale jednak nieco inne, proszę młodych panów. Jest na przykład Lomandze Eliazar Uszangijewicz, jest Nugzaria Tengiz Timu-rowicz, a krewnego, młodzi przystojniacy, w ewidencji nie ma, musicie zwrócić się do milicji. Aleksander proponował spytać w restauracji Aragwi, tam z całą pewnością słyszano o znakomitym rodaku. Jednak sam zrezygnował z tego pomysłu: kapusie z Aragwi natychmiast zasygnalizują w odpowiednie miejsce, że dwóch młodych ludzi poszukuje generała. Nagle Borys doznał olśnienia: trzeba spytać Gordę! Przypomniał sobie, że Gorda kiedyś mówiła o generale Lamadze, który w odróżnieniu od innych ważniaków jest dżentelmenem. 292 Wiera sama odebrała telefon. - Ojej, Borieńka, całkiem o mnie zapomniałeś! Owszem, przypadkiem znała adres Nugzara Siergiejewi- cza. Kiedyś jechali całym towarzystwem, zaprosił wtedy do siebie, by pomuzykować. Przepraszał za bałagan, rodzina była na letnisku, czy jeszcze gdzieś, podał owoce, wino, trochę czekolady, no i był fortepian, co to za fortepian!... Ty, Boria, oczywiście myślisz tylko o jednym, co za bzdury! Borys powiedział, że przywiózł z Tbilisi paczkę, a adres zgubił. Nie, Wiera nie zna adresu, z jakiej niby racji, ale pamięta, gdzie to jest, tak, tak, na Kutuzowskim, na dole jest duży sklep gastronom. Zdaje się, że na piątym piętrze albo na siódmym. Podobno zakochałeś się, Boria? Skąd wiem? Zaśmiała się niewesoło. Południowy wiatr przyniósł wiadomość... Odłożył słuchawkę i wtedy przypomniał sobie, że bloki przy prospekcie Kutuzowskim kończono, kiedy już się poznali i pokochali jak szaleni. Wieroczka Gordoczka... W bloku z gastronomem były trzy bramy. Borys na chybił trafił wszedł do pierwszej. Siedział tam z krzyżówką z „Wieczorki" poziewając i wiercąc się na krześle milicjant podobny do buldoga. Borys w okularach ochronnych, mocno tupiąc butami, przemaszerował do niego wojskowym krokiem. - Generał Lamadze w domu? - W jakiej sprawie? - spytał milicjant jakby trochę zaniepokojony. - Mam dla niego przesyłkę. - Skąd? Borys się uśmiechnął. - Za dużo pytań zadajecie, sierżancie. W tym momencie zjechała winda i wysiadł z niej generał Lamadze we własnej osobie, był w garniturze ze świetnej gabardyny i w granatowej muszce. Sierżant otworzył usta, ale nic nie powiedział, widocznie język mu zdębiał. Wskazał tylko ręką generała, który wychodził już z bramy: tam oto adresat twojej przesyłki, wielce szanowny tajemniczy towarzyszu. Trudno wymyślić korzystniejszą sytuację. Lamadze stoi pod młodą lipką, zerka na zegarek, widocznie czeka na samochód. Z tyłu naprzeciwko serca przez cienkie tkaniny szturcha go mocno przedmiot doskonale znany, ale zawsze zadziwiający swoją bezwzględnością. Jednocześnie przed nim zjawia się 293 młodzieniec w bereciku, na twarzy przyjazny uśmieszek, młody człowiek na chwilkę rozchyla marynarkę, pokazując sterczący w wewnętrznej kieszeni drugi bezwzględny przedmiot. Spoza ramienia prosto w ucho generała pada rozkaz: - Proszę iść przed siebie i skręcić za róg budynku! Więc zdradził mnie, myślał generał idąc przed siebie i skręcając za róg. Czym mu nie dogodziłem? Czy on czyta w moich myślach? Czy może wymaga szczególnie wielkiego oddania? Kto mnie wydał, Kobułow, Mieszyk? Z jakiego pododdziału są ci dwaj? Nie wyglądają na naszych. Z zewnętrznego wywiadu? Dziwna grupa, złożona z trzech osób, w kłębowisku godziny szczytu nie zwróciła niczyjej uwagi, minęła rusztowania nowo budowanego domu i dotarła do bocznej ulicy. Generał Lamadze spodziewał się, że ujrzy zwykły czarny samochód, który zawiezie go gdzieś, gdzie go zbiją i poniżą, to znaczy prawie bezpośrednio na rumowisko złomu, jednak stosownego samochodu nie było. Jakoś to nietypowo wygląda, uświadomił sobie nagle. A może zwykli rabusie? - radośnie zatłukło się serce. Zabiorą garnitur, portfel, w którym ma tysiąc... Dobry żart, obrabowano generała bezpieczeństwa państwowego nieopodal budynku, w którym mieszka! Nie zdążył zerknąć na tego, który wygrażał mu z tyłu i z prawej strony, szturchając pod żebro twardym pyskiem „bezwzględnego przedmiotu", kiedy jednak spróbował się odwrócić, usłyszał: - Nie wierć się, kretynie, pod pistoletem! Z zaułku otwierał się widok za zaplecze wielopiętrowego hotelu Ukraina, dobiegały tam końca prace związane z zakładaniem sporego skweru, stały ławki o lwich liniach i kosze na śmieci w kształcie antycznych waz. - Dokąd mnie prowadzicie? - spytał Lamadze z aluzją do pogróżki. - Kim jesteście? Potrzebujecie pieniędzy? - To nie jest rabunek, Nugzarze Siergiejewiczu - uśmiechnął się utykający nieco łajdak. - Proszę usiąść na tej ławce! Serce załomotało w całym ciele Lamadze. Czuł je w ramionach, w głowie, w piersi, w całym brzuchu, wszędzie waliło schwytane serce. Znają mnie z imienia, działają tak fachowo, jak nasi durnie nie potrafią! Co to może być! Na rozmiękłych nogach ledwo doszedł do ławlu, padł na nią i wtedy ujrzał pierwszego porywacza, mężczyznę w skórzanej kurtce i okularach motocyklowych zsuniętych na czoło. Miedziane włosy, opalona twarz, duże jasne oczy, gdzieś go już widział... 294 - Jestem Borys Gradów - rzekł porywacz. Nugzar nagle się rozszlochał. - Boria, Boria- mamrotał szlochając, a później ocierając twarz chustką. - Chyba zwariowałeś, Boria! Błagam, daj spokój. Czy nie rozumiesz, że za taki czyn dosłownie obedrą was ze skóry?! Dosłownie! Za napad na generała MGB obedrą cię ze skóry! Boria! Boria! Przyjaźniłem się z twoim ojcem, a twoją matkę odprowadzałem, kiedy jechała do Ameryki... - Zamknij się! - rozkazał cicho Borys. - Ani słowa o tna-mie! Co to za histeria, generale! Czy nie rozumiecie, że to serio?! Nie, nie domyślacie się za co? Nugzar wysmarkał się, kilka sekund siedział z zasłoniętą twarzą, potem odezwał się całkiem innym, ostrym tonem: - Mogę dla was zrobić tylko tyle, że nie zamelduję o tym, co się stało. A teraz idźcie sobie i dajcie mi spokój. Borys usiadł na ławce obok generała. - Widzisz, jakie zmiany nastroju - powiedział do Aleksandra. - Generał w depresji - kiwnął głową Szeremietiew. - Jednak dotąd nie rozumie wszystkiego. Trzeba mu będzie coś wytłumaczyć. Prawą ręką złapał Nugzara za gardło i na jedno mgnienie zacisnął fragment tętnicy. To mgnienie składało się z niezliczonych cząstek jednego mgnienia. Nieskończenie długo gasła zorza wieczorna, a raczej jej odbicie w szybach potężnego hotelu, w tych widoczkach zjawiła się kwintesencja Nugzarowego dzieciństwa, to znaczy najbardziej osobista kwintesencja przyszłego mordercy. Nagle się rozrósł i przesłonił cały świat pewien październikowy wieczór dwudziestego piątego roku w srebronobor-skiej willi Gradowów, sosny i gwiazdy stały się wcieleniem lezginki, lezginka szalała na drodze, którą mógł był wybrać, ale nie wybrał. I tak stopniowo zaczynało brakować dopływu krwi w tętnicach mózgowia, podczas tego mgnienia Nugzar głową do przodu, jak kuter, który roztrąca w ciemności białe grzywacze, odpływał do rzeczywistego sensu rzeczy, dopóki Szeremietiew nie zwolnił tętnicy, wtedy krew popłynęła swoim zwykłym łożyskiem, przywróciła do życia i rzeczywistości, i zamiast prawdziwego sensu ogarnął go przerażający, nie dający się opanować strach. Poprzysiągł młodym ludziom powiedzieć wszystko, co wie, i z miejsca zaczął kłamać. W ogóle nie zna tej sprawy. Nie zna żadnych szczegółów, tylko ogólne zarysy. Po prostu towarzysze prosili uspokoić rodziców, no w ogóle. Obecnie ani w ogóle, ani w szczególności nie wie, gdzie jest Jelena Kitajgorod- 295 ska. Mógłby się dowiedzieć. Jeżeli Borys chce, jeżeli chce ten towarzysz, który przed chwilą o mało nie pozbawił go życia, mógłby spróbować się dowiedzieć. Postara się wyjaśnić w ogólnych zarysach, w mieście czy na daczy, jakie są możliwości przekazania rodzinie. Mogą się spotkać jutro o tej porze, w tym miejscu. Gwarantuje bezpieczeństwo, oczywiście ogólnie, na słowo honoru oficera. Jak miał rozmawiać z tymi szaleńcami, jak miał mówić prawdę? - No i świetnie - rzekł Borys. - Jutro o tej samej porze, to znaczy za kwadrans ósma, przyjdzie pan tutaj z moją kuzynką. Jeżeli zjawi się pan bez niej, śmierć na miejscu, psi pomiocie. Zdemaskowaliśmy ciebie, gadzie. Wiem, że zamordowałeś wujka Galaktiona marmurowym przyciskiem. Nie tylko ja o tym wiem, bydlaku! Okaleczyłeś i oślepiłeś malarza San-dro, za to jedno nie ma dla ciebie przebaczenia. Pochodzisz z Kaukazu, wiesz, czym się kończą takie sprawy, ale w tym konkretnym przypadku zostaniesz natychmiast rozpłaszczony na murze. Możesz się uratować, pod warunkiem że przywieziesz jutro Lenkę. Następnie należy wypuścić jej matkę z więzienia, musisz to zrobić, Nina obciąża ciebie. Będziemy o niej pamiętać! I jeszcze jedno: nie strasz nas torturami, wiemy, jak się przed nimi bronić. A gdyby się nam coś przydarzyło, znajdzie się dwóch straceńców, którzy za nas... Groźny generał znowu się histerycznie rozszlochał, zasłonił sobie uszy, nie chcąc słuchać okrutnych słów. - Nic nie wiesz, Boria - bełkotał - nic nie wiesz, jak było w rzeczywistości... - Zapalmy, towarzysze, po jednym - zaśpiewał Sasza Szere-mietiew, wyjmując płaskie pudełko z ciemną sylwetą jakiejś wschodniej budowli, meczetu czy pałacu. Nadchodził niespiesznie jakby trochę ciekawy milicjant. Wszyscy trzej wzięli po papierosie. Mocny! - Nugzar Siergie-jewicz się zakrztusił, całkiem na czasie. Milicjant mijając ich uśmiechnął się. Miał powody: przyzwoicie ubrani obywatele nadużywają alkoholu, chociaż zmrok dopiero zapada. - Przyrzekam, że się postaram dowiedzieć jak najwięcej. -Borys wrócił do grzecznego tonu. - Teraz proszę, Nugzarze Siergiejewiczu, wracać do domu i pamiętać, ze czas ucieka. Patrzyli na odchodzącego chwiejnie, jakby rzeczywiście podpił, Lamadze. - Ten facet jest wytarzany w gównie - powiedział Szeremietiew jakby nawet z odrobiną współczucia. - Nie ma co na niego liczyć. 296 - Mam jeszcze jeden wariant - rzekł Borys. - Domyślasz się pewnie jaki. - Do diabła - mruknął Szeremietiew. - Ten wariant jest niebezpieczniejszy od twego dachu. Może zaczekamy do jutra? Może przywiozą Lenkę? Technicznie, jako bliski współpracownik Berii mógłby... - Muszę się napić - rzekł nagle Borys. - Nerwy odmawiają posłuszeństwa. Wybacz, ale po prostu nie mogę czekać, kiedy oni tam... Rozumiesz, jestem teraz jakby głową rodziny, a wszystko we mnie drży. Ręce jeszcze nie drżą, jeszcze potrafię strzelać, ale czy to ma sens. Saszka, jak oni nas załatwili wszystkich! Trzeba było strzelać do całkiem innych ludzi... Szeremietiew wstał gwałtownie, skrzywił się z powodu znanego bólu poniżej kolana. - Chodźmy, wiem, gdzie tu w pobliżu sprzedają koniak na kieliszki. Tamtego wieczora w klubie WWS hulano na cztery fajerki. Wynajęli cały Dom Kultury przy zakładach Kauczuk. Z Kazania sprowadzono dziesięciu dżezistów Olega Lundstrema. Przybiegły najlepsze moskiewskie dziewczyny. Stoły się uginały od koniaków i szampanów. Obok szaszłyków z Aragwi leżały sterty pudeł z tortami. Bawcie się, chłopaki! Macie ochotę na dania mięsne - proszę bardzo! Wolisz słodycze - ile dusza zapragnie! Zastępca dowódcy Moskiewskiego Okręgu Wojskowego generał lejtnant lotnictwa Wasia Stalin pokazał klasę. Miał powody do radości. Klub sportowy WWS wyszedł na prowadzenie, zgniótł CDKA i Dynamo, nie mówiąc o żałosnym związkowym Spartaku. W składzie reprezentacji olimpijskiej, która za dwa tygodnie miała odjechać do Helsinek, było mnóstwo zawodników WWS - piłkarze, koszykarze, siatkarze, bokserzy, zapaśnicy, gimnastycy, lekkoatleci, pływacy, strzelcy i tak dalej, i tak dalej, praca dała wyniki, dźwigniemy sztandar naszego kraju! Cała Moskwa poruszona była niesłychanym wydarzeniem, po raz pierwszy w historii Związek Radziecki weźmie udział w igrzyskach olimpijskich. Jeszcze wczoraj gazety nazywały olimpiady haniebnym zwyrodnieniem kultury fizycznej mas 297 pracujących, burżuazyjnym, imperialistycznym pseudowspół-zawodnictwem, mającym na celu ogłupienie proletariatu, odwrócenie jego uwagi od aktualnych zadań walki klasowej. Jako przeciwwagę tym wszystkim obrzydliwościom od lat dwudziestych w kraju organizowano spartakiady, to znaczy prawdziwe święta kultury fizycznej i zdrowia moralnego. Słowo „sport" w ogóle źle się kojarzyło, rzekomo było zanadto angielskie, to znaczy w samym założeniu nie radzieckie, dopiero po wojnie zaczęło wchodzić do szerokiego obiegu, aż w końcu wybuchła sensacja: Związek Radziecki wstępuje do ruchu olimpijskiego! Obrotny Amerykanin Avery Brundage, przewodniczący Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, którego jeszcze wczoraj nazywano lokajem Wall Street, przyleci do Moskwy, skompletowano ogromną reprezentację, sportowcy wystąpią na stadionach, by udowodnić w praktyce wyższość radzieckiego sportu i stylu życia. Zagraniczni dziennikarze, którzy szukają sensacji, mogą powróżyć, jaki będzie następny ruch Wujka Joe: demontaż żelaznej kurtyny czy próba generalna trzeciej wojny? Pewnie ludzi radzieckich warto byłoby zapoznać z rozmową Stalina ojca ze Stalinem synem. Jesteś pewien, że nie przegramy, Wasiliju? - spytał ojciec. Jestem pewny, że zwyciężymy, ojcze! - zawołał z żarem młody generał lejtnant. Nie boisz się Ameryki? - wódz figlarnie zmrużył oczy. Czy my mamy się ich lękać, ojcze! Teraz Stalin jak zwykle zaczyna spacerować po gabinecie w tę i we w tę. Myśli, szuka jakiegoś rozwiązania. A niech sobie pograją, wreszcie decyduje stary. Dlaczego nie mają zagrać z obcymi? Wasilij będzie zadowolony, to także się liczy. Jest lepszy od Jaszki, nie dostał się do niewoli. Jest podobny do tamtej dziewczyny, którą kiedyś przycisnąłem w Siestroriecku w mieszkaniu konspiracyjnym, do swojej matki. Niechaj sobie pogra generał lejtnant... Taką scenę może sobie wyobrazić człowiek radziecki, a najzabawniejsze polega na tym, że jak się wydaje, tak było rzeczywiście. Zwariowany na punkcie sportu Waśka, w chwili dobrego humoru ojca, wymusił na nim zgodę na udział w igrzyskach olimpijskich. Co jeszcze mogłoby wpłynąć na podjęcie takiej bulwersującej decyzji w szczytowym momencie zimnej wojny z imperializmem amerykańskim i rewizjonizmem jugosłowiańskim, kiedy już na Półwyspie Koreańskim poszły w ruch rozprazone patelnie? 298 Borys i Majka Striepietiewa zajechali pod Kauczuk o jedenastej wieczorem, gdy się bal rozkręcił. Sprowadzeni z kazań-skiej dziczy dżeziści zasuwali zakazane rytmy, że daj Boże zdrowie. Kiedy nasi bohaterowie dotarli na salę, zespół grał The Woodchopper - jak zapowiedział gładziutko przyczesany z małymi wąsikami król swinga krajów wschodnich: Bal drwali postępowego kompozytora Woody Hermana! Sportowcy i ich przyjaciółki tańczyli, jak kto potrafił. Kilkoro stilag, którzy się jakoś tutaj dostali, pokazywało, jak to należy robić na podstawie amerykańskich filmów z lat trzydziestych. Borys przejrzał się z Majką w lustrze. Pysk mam paskudny, a ty, kochanie, doskonale reprezentujesz pszenne pola naszej ojczyzny porośnięte chwastami, różnymi tam chabrami i niezapominajkami. Zjawił się w Srebrnym Borze już po ciemku, ze spaloną słońcem twarzą i pokaleczonymi dłoniami, i oznajmił, że jadą na jakiś tajemniczy nocny bal, ledwo zdążyła włożyć tbiliską sukienczynę i upiąć szpilkami swoje siano. Ale wypadło to nieźle: właśnie pszenica z chabrami. Borys natomiast, w wymiętoszonym garniturze, z przekrzywionym krawatem wyglądał jak dzikus, to znaczy odpowiednio do niej. Grad ma nową dziewczynę! - szeptano na sali. Grad zjawił się w towarzystwie nowej buźki! Waterpolista Grisza Gold, wcielenie wschodniobałtyckiej elegancji, ucałował dłoń Majki, co sprawiło, że szarpnęła ją jak żaba porażona prądem. - Wyglądacie tak, kochani, jakbyście w tej chwili wyłazić ze stóg siana. - Gold uśmiechnął się czarująco i odpłynął na poszukiwania swojej partnerki. - Podobny do Tarzana - zachwyciła się Majka. - Tarzan w świetnym garniturze! Usiedli na końcu ogromnego stołu w kształcie podkowy, Borys zaraz nalał sobie „cienkiego", czyli dwustupięćdziesię-ciogramową szklanicę koniaku i wypił haustem. Dziecinna Majka nie zwróciła na to uwagi, nie przyszło jej nawet na myśl, co to może spowodować. Ciągle jeszcze była przejęta ostatnimi wydarzeniami w jej życiu: przybycie księcia z bajki i ucieczka na Kaukaz, pierwsze przeżycia erotyczne, wejście do rodziny Gradowów, błyskawiczna, od pierwszego wejrzenia miłość do babci Mary. Nie wiedziała dokładnie, jakie nieszczęście zwaliło się na rodzinę, ale już pokochała ciotkę Ninę i wujka Sandro, i porwaną przez kogoś Lenkę, i bardzo im współczuła. Najważniejsze zaś było to, że zjawiła się w Srebrnym Borze w odpowiedniej chwili, była tym ludziom potrzeb- 299 na i jako członek rodziny, i nawet - co bardzo ważne - jako pielęgniarka. Na przykład dzisiaj po południu, kiedy szanowna Agasza zasłabła na tłe nerwowym, Majka zrobiła jej zastrzyk z camphora monobromata. Teraz jest na tym dziwnym balu, gdzie na burżuazyjnych instrumentach otwarcie grają Karawanę Duke'a Ellingtona, szczuplutkie dziewczęta z twarzami lalek bez skrępowania tulą się do potężnych chłopaków, a wszyscy ją obserwują z dziwną ciekawością. Jak przyjemnie siedzieć tak obok najmilszego i czuć na sobie spojrzenia całej sali! Nagle Borys pociągnął ją na parkiet, objął mocno ramionami wątłe plecki, by nie rzec obłapił, i zaczął roztrącać tłum, podążając w kierunku oddalonego stołu we wnęce, gdzie się ulokowali ludzie, którzy wyraźnie przedkładali rozmowę nad tańce. - Witam szefostwo! - zawołał dość nachalnie Borys, podrygując ze swoim „stogiem siana" wokół stołu. - Bor'ka, skurczybyku jeden! - zawołał ktoś przy stole. -Gdzieżeś się podziewał! Przysiadaj się do nas, wypijemy! Chwila i Majka siedzi wśród ważniaków, jedni w mundurach, inni w nienagannych garniturach i krawatach. W centrum obok kobiety rumianolicej i umięśnionej - młody mężczyzna w ciemnej marynareczce, rysy twarzy dość sympatyczne, to on wołał Borysa niezbyt wytwornym zwrotem. Teraz robi do niego oko, wskazując Majkę. - Widzę, że przyprowadziłeś nową towarzyszkę? - Przygląda się Majce, jakby celował do niej. - Całkiem niczego towarzyszka. - Teraz robi oko do niej. - Jak masz na imię? - Majka Striepietowa. A ty? Towarzystwo przy stole wybucha głośnym śmiechem. Młody człowiek także się śmieje. - Mów do mnie Wasia - mówi i nalewa jej szampana. Wracają do rozmowy. Rozmawiano jednak nie o sporcie, lecz o słynnym w wąskim gronie bombowcu TB-7. Z Wasili-jem Stalinem siedzieli tamtego wieczora konstruktorzy i czołowi piloci oblatywacze. Jeden z konstruktorów, ogolony na zero Aleksander Mikulin, z dużym nochalem i dwoma medalami laureata na marynarce, zapewniał, że bombowiec ten pod wszystkimi względami przewyższa amerykańską „latająca fortecę" i nawet „superfortecę". Jest też szybszy od niemieckich myśliwców, a jego pułap wynosi dwanaście tysięcy metrów, dzięki temu jest nie do pokonania, niechaj powie Pussep, który tyle razy latał na nim nad Niemcami... 300 ^•„.fe-ljCis&k&jS " Podpułkownik Pussep kiwał głową ze skromnym uśmiechem. - Rzeczywiście pociski dział przeciwlotniczych, docierając na taką wysokość, traciły siłę rażenia, a myśliwiec poruszał się tam niczym senna mucha i był zwyczajną tarczą dla moich dział. Co się tyczy lotów do Anglii z Mołotowem, Wasilij Jó-zefowicz jest świadkiem, że z najnowszych materiałów wynika, iż niemiecka ochrona przeciwlotnicza nawet nie potrafiła namierzyć nas, po prostu nie wiedzieli, że tamtędy latamy. Czy mam rację, Wasiliju Józefowiczu? Młody Stalin kiwał potakująco głową i zaraz podnosił puchar. Wypijmy za skromnisia Pussepa! Ktoś z obecnych spytał Mikulina o piąty ukryty silnik. A ty skąd o nim wiesz? Mikulin zmrużył oczy nad swoim nochalem. Wszyscy o nim wiedzą, brzmiała odpowiedź. A chyba nikt nie powinien wiedzieć. A jednak wiedzą... Gruchnęli śmiechem, szturchając się łokciami. Ciekawe - wtrącił się do dyskusji mistrz Związku Radzieckiego w motokrosie w klasie do 350 centymetrów sześciennych - jeżeli na samym początku wojny mieliśmy taki bombowiec, dlaczego nie bombardowaliśmy Berlina? Wszyscy nagle spoważnieli, ponieważ naiwniaczek, mistrz moto-krosu, poruszył zakazany temat - o przerwaniu seryjnej produkcji TB-7. Produkcję wstrzymano - jak wiedzieli wszyscy obecni- na szczeblu najwyższym, a więc na ten temat nie należy dyskutować. - Lepiej się, Bor'ka, nie pchaj na strategiczne wyżyny-powiedział dobrodusznym tonem Wasilij, a wiadomo było, że czasem dobroduszny ton przemieniał się ni stąd, ni zowąd w wybuch najgorszych przekleństw i wymachiwanie pięściami. - Po co chrzanić. Jesteś wspaniałym motocyklistą, chwała ci za to. Wypijmy za Bor'kę Gradowa! Szkoda, że na igrzyskach olimpijskich nie ma zawodów motocyklowych, zostałbyś mistrzem olimpijskim! - A strzelanie jest w programie, Wasiliju Józefowiczu? - Borys Gradów, wsparty łokciem o brzeg stołu, pochylił się ramieniem w stronę szefa. - Może bym się nadał jako strzelec? Wie pan przecież, że w tej dziedzinie nie zhańbię WWS. Chyba nawet widział pan, jak zasuwam z półautomatu. Z broni krótkiej także potrafię, pierwszy lepszy chłopak z dywersji to potwierdzi... - Wsunął rękę do kieszeni w marynarce. Ludzie się przy stole zaniepokoili. Mistrz był pochylony nad półmiskiem z zagrychą, jego krawat pływał w szklance z borżomi, przez włosy, które spadły na twarz, patrzyły na 301 szefa gradowowskie oczy płonące pijanym bardzo chłodnym ogniem. - Co ty chrzanisz?! - wrzasnął piskliwie Waśka z drugiej strony stołu. - Wyciągaj zaraz, co tam masz w kieszeni! Borys z uśmiechem wyjął i pokazał wszystkim pistolet. - Walter, dziewięć milimetrów - szepnął Pussep. - Natychmiast kładź swoją zabawkę na stół! - piszczał syn władcy Związku Radzieckiego, wyrżnął pięścią o stół. - Musisz się rozbroić! - Rozbroję się, jeżeli odpowie pan na jedno pytanie. Czy mogę uważać pana za swego przyjaciela? - Rozbrajaj się bez żadnych warunków, pijany gówniarzu -Wasilij Józefowicz wstał, odepchnął krzesło. Boria Gradów wstał także, odstąpił nawet krok od stołu. Jednocześnie wykonywał trzy czynności: lewą ręką czynił miękkie łagodzące, to znaczy uspokajające ruchy w stronę całkiem oszołomionej Majki, twarzą wysyłał jakieś pijane promienne sygnały w stronę szefa, prawą ręką z pistoletem dawał znaki w kierunku reszty towarzystwa, nakazując pozostanie w miejscu. Tańczący, którzy widzieli tę scenę, osłupieli, większość jednak nadal kołysała się lunatycznie. - Warunek nadal jest aktualny, Wasiliju Józefowiczu. Czy mogę uważać pana za swego przyjaciela? - rzekł Borys. Trwało to kilka sekund. Z tłumu za plecami Borysa wysunęło się kilku bokserów i facet podobny do Muchinowskiego symbolu klasy robotniczej. Syn władcy Związku Radzieckiego sam także był całkiem pijany. Budziła się w nim wściekłość, ale nie przeciwko Gradowowi, przeciwnie, czuł do tego głupka odrobinę pobłażliwej sympatii, wściekał się jakoś w sobie, bez określonego powodu, nie na kogoś ani na coś, lecz we wszystkich kierunkach. Prawie już zaczynał się staczać z pochyłości, nagle zahaczył się o myśl, że teraz wszystko zależy od niego, tylko on jeden może uratować sytuację i cały ten zawszony naród, całe chujowe lotnictwo, cały chujowy sport. Obszedł stół i skierował się prosto do Bor'ki: - Powiedzmy, że jesteśmy przyjaciółmi, chowaj armatę, chuju rybi! Pójdziemy, pogadamy. Walter zniknął natychmiast. Borys zapiął marynarkę, dłońmi przygładził do tyłu włosy. "Wasilij Józefowicz, bardzo zadowolony, gestem odesłał bokserów, proponujących swoje usługi. Konstruktor silników Mikulin kadził głośno: - Oto kto pokazał klasę! 302 W gabinecie dyrektora Domu Kultury Borys powiedział swemu „przyjacielowi", że Beria porwał jego kuzynkę. Waśka zaśmiał się. - Nie jesteś w tym mieście odosobniony, słowo honoru. Ław-rientijowi pali się na widok każdej ładniutkiej dziewczyny. Borys powiedział, że ma w nosie wszystkie ładniutkie dziewczyny, chodzi mu teraz o kuzynkę. Wasilij Józefowicz pewnie wie, co Borys robił w Polsce, więc jeżeli Lenki nie zwrócą natychmiast, gotów jest powtórzyć pewne swoje wyczyny. Syn wodza rozbawił się jeszcze bardziej. Wyobrażam sobie twoje spotkanie z Ławrientijem. Nie wiedziałem, żeś taki naiwny chłopak, Bor'ka! O co tu robić awanturę? No, straciła cnotę twoja kuzyneczka, co z tego? A może jest jej dobrze z naszym okularnikiem, skąd możesz wiedzieć? Ław-rientij jest w tej dziedzinie mistrzem w całym rządzie! Borys walnął pięścią w dyrektorskie biurko, od ciosu na szkle powstała gwiazda-jeżozwierz. Inaczej wyobrażał sobie rozmowę z przyjacielem! - Obawiam się, że będę musiał zaraz opuścić lokal. Przez określone okno na określoną ulicę, jak wychodziliśmy w czasach szkolnych. Zniknąć w dżungli wielkiego miasta. Syn wodza w odpowiedzi walnął pięścią w gwiazdę-jeżo-zwierza. Rozpadły się kawałki szkła, odsłoniły szulerskie notatki dyrektora klubu. - Ty na kogo, w mordę jebany, pięścią w stół walisz? Kto zrobił ciebie mistrzem? Twardo patrzyli sobie w oczy. - Ojczyzna zrobiła mnie mistrzem. Partia komunistyczna, wielki Stalin, a teraz mam to wszystko w dupie! - Masz w dupie? Chcesz na Kołymę, bydlaku? - Żywego mnie nie weźmiecie, Wasliliju jak ci tam po ojcu... - Okrutny, pijany śmiech z obu stron, twarzą w twarz. -Nie na próżno szkolono mnie na dywersanta!... Syn wodza wyskoczył nagle spoza biurka, otworzył jedno za drugim wszystkie trzy okna w gabinecie. - Musimy wytrzeźwieć, Borysie! Opowiedz wszystko po porządku. Chłodne nocne powietrze z gwiazdami wyparło z duszy plugastwo. Pięć minut później syn wodza przerwał sprawozdanie mistrza. - Teraz wszystko jasne. Rozumiesz oczywiście, Bor'ka, że jestem jedyną twoją szansą. Daj rękę, suczy synu, przyrzekam 303 ci pomoc! Oto moje warunki: oddajesz mnie osobiście swoją armatę i nie wychodzisz z tego pokoju aż do mego powrotu. Posiedzą tu z tobą trzej chłopcy. Rozumiesz? Jeżeli nie godzisz się na te warunki, dzwonię po patrol i wykreślam twoje nazwisko na wieki ze wspaniałego zespołu WWS. Rozumiesz? Warunki zostały przyjęte. Wasilij Józefowicz Stalin równym, trzeźwym, to znaczy prawie nie pijanym krokiem pomaszerował przez salę, w której odbywał się bankiet. - Wracam za godzinę - powiedział do swoich gości. - Razem z Bor'ką - dodał, widząc przestraszone niebieskie oczy Majki. Żona Wasilija Józefowicza, pływaczka, w jedwabnej sukni opinającej jej syrenie kształty, pobiegła za nim. - Jadę z tobą! W pierwszej chwili odtrącił poryw wierności, ale po chwili zaśmiał się i ujął małżonkę pod ramię. Dwaj goryle z drużyny sambistów już szli za nimi. - Co to za jeden ten Wasia? - spytała Majka dotykając dłońmi policzki. - Syn Stalina - powiedział ktoś. - Ojejku! - przeraziła się. Było w tym coś niepojętego. Wszak cały naród był synem Stalina, gigantyczne morze głów, a tu okazało się, że jest także jedna głowa na uboczu, osobisty syn Stalina, skutek uciech miłosnych. Czy Stalin mógł kiedykolwiek uprawiać tę czynność? Majka Striepietowa cofnęła dłonie od rozpalonych policzków. Wszyscy lub prawie wszyscy mężczyźni przy stole patrzyli na nią. Patrzą na mnie tak, pomyślała, jakby mieli do mnie jakieś prawo. Są między nimi ludzie całkiem starzy, co najmniej pięćdziesięcioletni. Oto dziwny szczegół z życia: staruszki pięćdziesięcioletnie nie mają żadnych praw do chłopaków w moim wieku, a starcy pięćdziesięcioletni nie wiadomo dlaczego mają prawo do osiemnastoletnich dziewcząt. W każdym razie patrzą na mnie tak, jakby mieli zamiar gdzieś mnie zaprosić. Stare pryki! Wszyscy tutaj patrzą na mnie tak, jakby mieli ochotę się pobawić. I nawet chyba są pewni, że ja im nie odmówię. Jeden taki starzec przysiadł się do niej, miał odstające uszy, grube wargi, potężny nos i maleńkie oczka wyglądające jak kropelki oleju. - Nie znamy się jeszcze, śliczna. 304 - Maja - mruknęła zdetonowana. - Misza - przedstawił się starzec i dodał: - Akademik. Generał. - Następnie ostrożnie, jakby miał do czynienia na przykład z rybą, uniósł za łokieć i dłoń jej rękę. - Chodźmy zatańczyć, Majo! Orkiestra grała powolną słodką melodię z lalkowego przedstawienia Przy szmerze twoich rzęs. Robiąc obroty, starzec mocno przyciskał do siebie dziewczynę płonącą trzema barwami widma optycznego. Miał okrągły i bardzo twardy brzuch i jakiś twardy kamień niżej. Plączącym się językiem, stękając i pomrukując opowiadał o swojej wspaniałej daczy w Jałcie, dokąd czasami pragnąłbym, dziecinko, e, e, e, uciec. W pewnej chwili odepchnęła się od brzucha podobnego do piłki nożnej i wywinęła spod zachłannej ręki. - A idźże sobie! - zawołała kłótliwie, jak Ałła Olegowna w kuchni. - Gdzie jest mój Bor'ka?! Gdzie schowano mego Bor'kę?! - pomagając sobie łokciami i ramionami, czasami bodąc głową, torowała drogę przez tańczący tłum. Syn wodza pojechał od razu do tak zwanej bliskiej daczy w Matwiejewskiej, przy drodze w kierunku Kuncewa. Sam prowadził otwarty buick. Kobieta-syrena miłośnie półleżała obok. Na tylnym siedzeniu ulokowali się adiutant i dwaj sam-biści. Samochód pędził nie zatrzymując się na czerwonych światłach, pędził środkiem szosy. Milicjanci prężyli się na baczności: syn jedzie! Nie minęło dziesięć minut, kiedy buick zajechał przed bramę, ukryta za nią ochrona niezwłocznie wzięła na cel wszystkich nowo przybyłych. Szalona jazda przez pogrążoną we śnie Moskwę otrzeźwiła syna wodza. Przez chwilę w na wskroś przewianym łbie przemknęła myśl: Po co to robię? Ojciec może się wściec. Jednak myśl szybko się rozwiała. Zostawił samochód pasażerami na placyku przed bramą i skierował się do willi. - Uczesz się, Wasia! - zawołała za nim żona. Miała rację. Koniecznie trzeba się uczesać. Ochroniarze poznali go od razu. Otworzyły się drzwi przy bramie, wszedł do środka. Zobaczył zaraz światła w dużym ojcowskim gabinecie. Nie tylko lampa biurkowa, lecz wszystkie żyrandole. Tak jest zwykle, kiedy się odbywa posiedzenie członków politbiura w wąskim gronie, biorą w nim udział Beria, Mołotow, Kaganowicz, Malenkow, Chruszczow, Woroszyłow, Mikojan. Wpadłem paskudnie, zjawiam się z do- 305 nosem na Berię, a on siedzi u ojca. Własik i Poskriobyszew dopadli Wasilija jeszcze na ganku. - Co się wydarzyło, Wasiliju Józefowiczu? - Muszę się dostać do ojca - odrzekł tonem, który nie dopuszczał odmowy. - Trwa przecież posiedzenie politbiura, Wasiliju Józefowiczu! Odsunął generalski brzuch tuczony siomgą i kawiorem. - Nie szkodzi, ja tylko na chwilkę! Idąc przez amfiladę pokojów w kierunku gabinetu ojca, widział w lustrze szereg krzeseł, na których siedzieli urzędnicy oczekujący na wezwanie, byli wśród nich Dekanozow, Kobułow i Ignatiew - banda beriowska, „dynamowcy". Poskriobyszew zabiegł mu drogę, stanął w drzwiach gabinetu. - Przecież nie wolno przeszkadzać, Wasiliju Józefowiczu! Syn wodza się zachmurzył. - Nie wygłupiajcie się, towarzyszu Poskriobyszew! - warknął z ojcowskimi nutkami w głosie. Wierny strażnik zachwiał się, gdy wionął mu w twarz odór alkoholu. A w gabinecie dyskutowano o ważnym zagadnieniu - o przesiedleniu wszystkich Żydów do dalekowschodniej autonomicznej republiki ze stolicą w Birobidżanie. Właśnie omawiano sprawę transportu. Łazarza Mojsiejewicza Kaganowicza, odpowiedzialnego za koleje państwowe, którego niegdyś lud nazwał „żelaznym narkomem", pytano, czy w wyznaczonym terminie będzie dysponował odpowiednim taborem kolejowym, wszak chodzi o jednoczesne przewiezienie dwóch milionów ludzi. Łazarz Mojsiejewicz zapewnił politbiuro, że w wyznaczonym czasie zwolni się potrzebną liczbę wagonów i lokomotyw. - No, a co dalej? - Stalin zmrużył oczy. - Jakie widzisz perspektywy rozwoju tej krainy, Łazarzu? Stalin ssał pustą fajkę. Przeklęci lekarze wciąż się domagali, by rzucił palenie. Masywna twarz Kaganowicza zadrżała, jakby siedział nie w willi starego przyjaciela, lecz w przedziale pociągu jadącego całym pędem. - Myślę, Józefie, że ludzie pracy narodu żydowskiego zrobią wszystko, by przekształcić swoją republikę w kwitnący radziecki kraj. Stalin chrząknął. - A co będzie, jeżeli wybiorą tam ciebie na swego żydowskiego prezydenta? 306 ,&^śM&śk&g?' Zaśmiali się wszyscy, wśród nich także Mołotow, który powinien był raczej milczeć, pamiętano przecież, że jego Żydóweczka Połina kombinowała z Goldą Meir i ze zdemaskowanymi niedawno członkami Żydowskiego Komitetu Antyfaszystowskiego, a także walczyła o stworzenie na Krymie nowego Izraela. Kaganowicz szarpnął się do przodu, jakby jego wagon nagle zahamował. - Co się z tobą dzieje, Łazarzu, czy nie rozumiesz żartów? -powiedział Stalin z dezaprobatą i zwrócił się do Berii: - Jak waszym zdaniem, Ławrientiju Pawłowiczu, zareagują na tę akcję nasi przyjaciele w krajach kapitalistycznych? Widocznie zastępca przewodniczącego Rady Ministrów odpowiedzialny za organy bezpieczeństwa oczekiwał tego pytania, ponieważ odpowiedział szybko i precyzyjnie: -Jestem przekonany, towarzyszu Stalin, że prawdziwi przyjaciele Związku Radzieckiego właściwie zrozumieją to posunięcie rządu radzieckiego. W obliczu zbliżającego się zdemaskowania złowieszczej grupy spiskowców akcja ta zostanie potraktowana jako metoda ochrony pracujących warstw narodu żydowskiego przed zrozumiałym pragnieniem zemsty ze strony ludzi radzieckich. Akcja będzie zatem jeszcze jednym potwierdzeniem niezachwianej, internacjonalistycznej postawy naszej partii. Bardzo dobrze ma w głowie ten Migrel. - W jaki sposób zamierzacie, towarzyszu, naświetlić prawdziwy sens tej internacjonalistycznej akcji? Beria był również przygotowany do odpowiedzi na to pytanie: - Pracujemy właśnie, towarzyszu Stalin, nad szeregiem posunięć. Są propozycje, by zacząć od zbiorowego listu wybitnych radzieckich działaczy żydowskiego pochodzenia, którzy zaakceptują... W tym momencie do gabinetu wszedł Poskriobyszew dosłownie na miękkich nogach. Cała jego postać emanowała uwielbieniem dla wszystkich obecnych, zbliżył się do Gospodarza i jął coś mu szeptać do ucha. Beria, wysiliwszy maksymalnie wszystkie swoje niemałe możliwości, zdołał usłyszeć ledwo kilka słów: bardzo pilne... kilka minut... Korciło go ogromnie, by wyjść z gabinetu i przekonać się, kto śmie przerywać historyczne posiedzenie, jednak się opanował i słusznie, że tak zrobił, ponieważ Sam wstał nagle i razem z Poskrio-byszewem wyszedł z gabinetu. Nawet nie przeprosił, pomyślał Beria, nawet nie spojrzał na czołowych działaczy państwo- I 307 wych. Jaka bezceremonialność! Jaki brak wychowania u tego Kartlijczyka! Stalin wyszedł do pokoju jadalnego i ujrzał Wasilija, który stał przy oknie. Od jakiegoś czasu nadchodziły sygnały - z całą pewnością za pośrednictwem Berii albo za jego wiedzą - 0 nadmiernym pijaństwie syna. Rzekomo często traci głowę, dopuszcza się rękoczynów, nie zawsze dba o swój wygląd. Teraz stwierdził, że słuchy są przesadzone. Wasilij był trzeźwy 1 poważny, wszystkie guziki zapięte, włosy gładko uczesane, taki sobie sympatycznie wyglądający chłopak. Kochał syna -nie tamtego, lecz tego, to znaczy tego, który nie jest tamtym, jest innym, właśnie tym, często żałował, że marksistowski światopogląd nie uznaje dziedziczności władzy. - No, co się tam stało? - spytał dobrodusznie. Ostatnio pod naciskiem lekarzy, wśród których na szczęście było coraz mniej Żydów, rzucił palenie, więcej czasu poświęcał spacerom. Dzięki temu był mniej pobudliwy, wyraźniej widział zarysy historycznej perspektywy. - Wiem, ojcze, że ci sygnalizują różne rzeczy o mnie - powiedział Wasilij - a dzisiaj ja przyszedłem do ciebie z ważnym sygnałem o niezdrowej sytuacji... Dziesięć minut później Stalin wrócił do gabinetu. Przywódcy w czasie jego nieobecności nie wymienili między sobą ani słowa; czekali w odrętwieniu, który z nich dostanie cięgi. Stalin usiadł na swoim miejscu, minutę lub dwie szperał w papierkach... jak gromadka schwytanych ptaków trzepotały w ciszy serduszka przywódców... nagle odsunął wszystkie papiery, wbił straszne spojrzenie w błyszczącą gębę Ławrien-tija, zagadał wściekle po gruzińsku: - Czuczchiani proczi, co ty wyrabiasz, bydlaku?! Szykujemy historyczne przemiany, od których zależy ludzkie szczęście, a ty, dzychnera, nie potrafisz opanować swego brudnego fiuta, gamochłebuło! Zdejmij okulary, co tak na mnie szkiełkami błyskasz! Natychmiast zwolnij dziewczynę i zostaw Gradowów w spokoju, dzychneroani czatłachi! Wśród obecnych tylko Mikojan rozumiał piąte przez dziesiąte, o co chodzi. Wymienił spojrzenie z Chruszczowem i przymknął oczy. Później ci powiem. Powinniśmy byli wszyscy uczyć się gruzińskiego, pomyślał Nikita. Ech, to nasze rosyjskie lenistwo... 308 Z powrotem mknęli tą samą drogą, na wirażach otwierały się panoramy Moskwy. Waśka się uśmiechał, dumny z siebie: rozmowa z ojcem była większym przeżyciem niż każdy lot próbny. Pływaczka szeptała mu czule do ucha: - Dzielny jesteś i cenisz przyjaźń! Zaśmiał się. - Co tu ma do rzeczy przyjaźń? Kogo zamiast Bor'ki Gradowa wystawię na jesienne zawody? Nazajutrz po opisanych wydarzeniach znaleziono generała majora Nugzara Siergiejewicza Lamadze w jego gabinecie przy placu Dzierżyńskiego. Przestrzelona głowa leżała na biurku. Cała prawa połowa dużego biurka była zalana krwią, na środku stała szklaneczka ze starannie zatemperowanymi ołówkami. Na lewej czystej połowie zielonego sukna pod marmurowym przyciskiem leżała kartka z trzema słowami: „Dłużej nie wytrzymam". Pistolet, z którego przypuszczalnie padł fatalny strzał, dziwnie starannie spoczywał w martwej dłoni, co mogło nasunąć myśl, że został włożony do dłoni po fakcie. Nawiasem mówiąc, ekspertyzy nie wykonano. Przypadek był wprawdzie nietypowy, ale i nierzadki na placu Dzierżyńskiego. Piąte intermedium. Z prasy Kronika olimpijska „Time", 18 lutego 1952 roku W ubiegłym tygodniu przewodniczący Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego Avery Brundage zgodził się z olimpijskimi przywódcami innych krajów - lub raczej oni się zgodzili z nim - iż należy umożliwić radzieckim sportowcom udział w igrzyskach olimpijskich w Helsinkach. „Niechaj się chłopaki wydostaną zza »żelaznej kurtyny* - powiedział. -Niekiedy w takich okolicznościach nie wracają oni do domu". „Time", 28 lipca 1952 roku Prezydent Finlandii Paasikiwi ogłosił otwarcie XV Igrzysk Olimpijskich naszej ery. Znakomity fiński długodystansowiec Paavo Nurmi zapalił olimpijski ogień. Rosjanie uczestnicząw zawodach po raz pierwszy od olimpiady w 1912 roku w Sztokholmie. ...Dwukrotny mistrz olimpijski kapitan armii czechosłowackiej Emil Zatopek biegnie na swoim dystansie z wykrzywioną twarzą, trzymając się rękami za brzuch, jakby usiłując powstrzymać wybuch kwaśnych jabłek... 309 ...Amerykańskie i rosyjskie jachty cumują w jachtklubie Nylandska. Wczoraj dwie załogi spotkały się na molo. Rosjanie przyglądali się Amerykanom, Amerykanie- Rosjanom. Rozeszli się bez słowa. Kierownictwo rosyjskiej reprezentacji olimpijskiej pogardziło wioskąolim-pijską. Zawodnicy rosyjscy i krajów satelickich zostali zakwaterowani w odległości 12 mil od zachodnich rywali, nieopodal swojej bazy wojskowo--morskiej w Porkkala... „Life" Ku ogólnemu zdumieniu rosyjscy sportowcy zaczęli nagle demonstrować życzliwość i wesołe usposobienie: śmieją się, wygłupiają, usiłują porozumiewać się gestami. Pewien radziecki pływak tak skomentował to zachowanie: „Jesteśmy tutaj z misją pokoju". „Sowietskij Sport" XV Igrzyska Olimpijskie. Triumf radzieckich gimnastyków. Mistrz olimpijski W. Czukarin powiedział: „Zwycięstwo naszych gimnastyków przekonująco dowiodło wyższości szkoły radzieckiej. Styl radziecki, precyzyjny i sprężysty, okazał się najlepszy". ...Kierownik delegacji radzieckiej N. Romanów opowiedział o masowości radzieckiego sportu, o jego głównym celu, którym jest podniesienie zdrowotności ludzi pracy, o trosce partii i rządu. .. Trzy czerwone flagi Kraju Rad są wciągane na maszty na cześć wspaniałego zwycięstwa trzech radzieckich sportsmenek. Nina Romasz-kowa, Jelizawieta Bagrianina i Nina Dumbadze osiągnęły najlepsze wyniki w rzucie dyskiem. Zwycięstwa ciesząi budządumę w sercach ludzi radzieckich. „Life" W porównaniu z umięśnioną radziecką machiną nazistowskie wysiłki za czasów Hitlera w dziedzinie przygotowania sportowców były tylko jak krople deszczu przy ryku Wołgi. ...Podobna do czołgu Tamara Tyszkiewicz wykonuje pchnięcie kulą. Z dyskobolkąNinąDumbadze potężne kobiety stanowią gtównąolimpijską nadzieję Związku Radzieckiego... ...Spotkanie w radzieckim obozie. Fratemizacja przebiega dość elegancko pod czujnym okiem kierownictwa i pod portretem Stalina... ...Radziecki urzędnik powiedział do Amerykanina, który wymienił znaczek ze swoim radzieckim rywalem: „Posadzą ciebie na krześle elektrycznym, jeżeli przespacerujesz się po Broadwayu z tym znaczkiem". 310 „New York Times" Rosjanie nagle zaczęli się zachowywać przyjaźnie. Otwarto bramy ich obozu dla gości. Wyraźnie nastąpiła zmiana polityki... .. .Wioślarz Clifford Goes mówi: „Byliśmy u nich wczoraj. Obawiałem się, że mi uszy odgryzą a tymczasem wszystko odbyło się całkiem sympatycznie, świetne towarzystwo". ...Rosjanie wrobili amerykańskiego skoczka do wody majora Sammy Lee. Podarowali mu znaczek z gołąbkiem pokoju Pabla Picassa i sfotografowali go z tymże znaczkiem. Modny znaczek z gołąbkiem jest obecnie symbolem komunistycznym niczym sierp i młot. Kiedy Sammy Lee, z pochodzenia Koreańczyk, zrozumiał, co się stało, powiedział radzieckiemu dziennikarzowi: „Coś ty zrobił, bratku! Przecież jestem wojskowym!" „Prawda" Wybitne sukcesy radzieckich sportowców Ogólny zachwyt w świecie wywołuje mistrzostwo radzieckich sportowców, ich zalety moralne, siła woli, zdyscyplinowanie, przyjazne stosunki z rywalami. „Sowietskij Sport" Demonstrując wspaniałe sukcesy, reprezentacja radziecka walczy o zespołowe pierwszeństwo. Zdaniem zachodnich dziennikarzy reprezentacja amerykańska nie zdoła dopędzić radzieckich rywali. „New York Times" Ruch olimpijski odniósł pewne niewielkie zwycięstwo, udowodnił, że zimna wojna może ustąpić miejsca przyjaźni, jeżeli mister Stalin i inne tępawe bóstwa moskiewskie przestaną krępować ludzkie odruchy. ...Rosjanie zaprosili Amerykanów do swego obozu na kolację. Imprezę przygotowywano starannie, sprowadzono szefa kuchni i kelnerów w liberii, a także ogromne zapasy wspaniałych przysmaków. Na ścianach wielkiej sali jadalnej zawieszono portrety Stalina i członków politbiura. Puchary napełniono mocnym koniakiem i wódką. „Gee -zawołał pływak Stevens - nigdy czegoś takiego nie kosztowałem! To dodaje sił!" „No, a befsztyk?! - rzekł lekkoatleta Fields. - Wspaniałe mięso!" „Szkoda, że nie możemy zaprosić ich do naszej kafeterii" -westchnął wioślarz Simmons. „Sowietskij Sport" W wadze średniej złoty medal zdobył Murzyn S. Patterson (USA). W wadze półciężkiej zwyciężył Murzyn N. Lee (USA). W wadze ciężkiej mistrzem olimpijskim został Murzyn E. Sanders (USA). 311 I ...Kierownik delegacji radzieckiej N. Romanów podkreślił liczne przypadki nieobiektywnego sędziowania, szczególnie w ostatnich dniach zawodów. Sędziowie niesłusznie orzekali zwycięstwo niektórych amerykańskich zawodników. .. .Żadne kłamstwa sprzedajnej prasy burżuazyjnej nie pomogły podpalaczom wojennym ukryć prawdy o ludziach radzieckich, o ich umiłowaniu pokoju, o pragnieniu wszystkich uczciwych sportowców świata, by walczyć o pokój na całym świecie. „New York Times" Głównym wydarzeniem zakończonych niedawno w Helsinkach XV Igrzysk Olimpijskich był udział w nich wielkiej reprezentacji Związku Radzieckiego. Pomimo odizolowania od świata współczesnego sportu Rosjanie zajęli drugie miejsce, z niewielkim dystansem od reprezentacji amerykańskiej. „Prawda" Wspaniałe zwycięstwo radzieckiej reprezentacji jest uzasadnione. To skutek ogromnej uwagi i troski, jaką partia przywiązuje do wychowania fizycznego narodu radzieckiego. Zwycięstwo olimpijskie jest jeszcze jednym zwycięstwem naszego radzieckiego ustroju. Szóste intermedium. Słowicza noc W środku lata żaba doskakała z ulicy Kaczałowa do Carycyńskich Stawów. Posuwała się głównie nocami, żeby uniknąć kolizji z ruchem ulicznym. Co jak co, ale instynkt samozachowawczy działał w niej bezbłędnie. Niekiedy migały obrazy nieistniejących wspomnień: nieskazitelnie biały śnieg wokół żółtego empire, odśnieżona aleja - by zachować sprawność cielesną otyły ojciec musiał uprawiać ćwiczenia fizyczne nawet w oblężonym, zdychającym mieście. Nad ranem ukrywała się za jakąś przeciwpożarową beczką, pod podeszwami zapomnianych przez kogoś butów albo na złomowisku, otwierała gębę. Z zaproszenia natychmiast zaczynały korzystać dobrze odżywione moskiewskie komary. W nocy żerowały na mieszkańcach, teraz same stały się żerem dla żaby. Pewnego dnia odsłoniła się przed nią perspektywa wielkich osiągnięć: wznoszące się linie wykresów, potężne koła zamachowe, załomy lśniących gmachów z wieżami, sylwety z metalu i dykty - wszystko niejadalne, nieżywe, to znaczy nie-białkowe, budziły jednak niepokój swoją minioną właściwością. Wśród różnych przedmiotów tu i tam migały twarze wielkości kamienicy, czubki głów były równe wieżom. Żaba miała do nich wielki i gorzki żal: Dlaczego- 312 ście mnie tak, dlaczego przemocą nie po koleżeńsku? Nie żądałem niczego prócz czystości ideologicznej. Być może, sami kiedyś będziecie przemierzać Moskwę w postaci żaby albo komarów, może zrozumiecie coś z płazich bagiennych prawd. Mógłbym pozostać z waszymi twarzami, myślała żaba, ale pociągają mnie słowiki. Nietrudno zrozumieć, dlaczego wolała słowiki, kiedy się przestudiuje dokumenty partyjne z okresu powojennego. Kontynuowała swoją wędrówkę przez całe ogromne miasto, przez wyziewy piekarń, jadłodajni, kostnic, rzeźni, zajezdni autobusowych i far-biarni, a prowadził ją zapach zgnilizny Carycyńskich Stawów. Pewnego razu nocą w ruinach jakiejś starej budowli żaba spotkała szczurzycę. Szczurzycą ostatnie pół wieku drzemała wśród ruin, żywiąc się odrobiną pleśni, to znaczy czystą penicyliną, niekiedy w sennych marzeniach odpływała gdzieś daleko, w jakieś wypłowiałe przestworza nad północnym niemieckim morzem, nad którym kiedyś zgodnie z materialistycz-nym modelem świata rozsypano prochy mające bezpośredni związek z łagodną szczurzycą. Obudził ją buldożer pracujący na nocnej zmianie, wyczołgała się ze swojej sennej szczeliny i nagle ujrzała naraz trzy płaszczyzny bytowania: daleki gwiazdozbiór, niezbyt odległą rozkwitłą bujnie gałąź bzu z ptasim łebkiem wysuwającym się z kwietnej kipieli i bliską żabę, brązowe, nakrapiane stworzenie o przezroczystych, pełnych wyrzutu oczach. Jakaś dziwna forma istnienia białkowych ciał, przemknęła myśl w głowie szczurzycy po raz pierwszy od ponad pięćdziesięciu lat, nigdy dotąd nie myślała, że coś takiego może się połączyć w pięknej kombinacji. Gwiazdozbiór także wydał się jej wcieleniem cząsteczki białka. Buldożer zamilkł, wtedy rozległ się mocny, czysty, przekonany o swoim prawie do wypowiedzi, śpiew słowika. Żaba zrozumiała, że osiągnęła swój cel i że ruiny leżą na brzegu akwenu, zamulonego, zarośniętego przy brzegu sitowiem, upstrzonego rzęsą wodną, nieco zanieczyszczonego przez jakieś ścieki, ale wciąż jeszcze uroczego. Pożegnała się ze szczurzycą, to znaczy dmuchnęła w jej stronę, rozdymając i wciągając do środka boki i pierś, może się jeszcze kiedy spotkamy wśród tej fantasmagorii, stoczyła się w dół po okruchach dwustuletnich cegieł, wpadła do pierwszej maleńkiej zatoczki, w której odbijała się wieloznaczna kombinacja gwiazd, z miejsca bezwiednie łyknęła rzęsy wodnej i komarzych larw i nadstawiła uszu. Po prawdzie przygotowania były zbędne. Silny, pewny i finezyjny śpiew nie milkł ani na chwilę, niezależnie od przemieszczania się żaby. Ona jednak uważała, że śpiew jest skierowany do niej, że wreszcie osiągnęła cel swego istnienia. Wszak istniała nie jako wyrzut skierowany do towarzyszy z politbiura, lecz jako wyznanie winy wobec słowików. Oto one lamentują kląskają dzwonią, myślał teraz, słychać także jego carskosielski głos, wyrażający odwieczną namiętność i żądzę śpiewania, oto obok i jego prześmiewcze rechotanie, a razem - co za harmonia! Wybaczcie mi, słowiki, 313 Ł»Ais-'", wszystkie świadome i nieświadome obelgi. Przecież wtedy myślałem prawie szczerze: dlaczego nie śpiewacie razem ze wszystkimi? Trudno było od razu zrozumieć, że wszyscy inni nie śpiewają lecz ryczą. No i zbłaźni-łem się, chociaż uważałem się za dość wykształconego... Kogo? Członka, oczywiście. Kiedyś odrzuciwszy fałdy, zadziwiając wszystkich innych członków odsłoniętymi na chwilę krągłościami, zasiadałem przed czymś czarnym o białych zębach i migotaniem dziesięciu wyrostków wydobywałem z tego czegoś Obrazki z wystawy. Czułem się pierwszym wśród płazów do sądzenia słowików. Płazy zapłaciły pełną szklanicą trucizny. W zasadzie się nie skarżę, gdyby mi nie zapłacili trucizną wciąż siedziałbym w sekretariacie, ubliżając słowikom, a teraz leżę w ciemnej, pożywnej wodzie, obok kołyszącego się odbicia gwiazdy, spoglądam na szereg chwiejących się wokół ruin muru krzewów bzu, oto one, proszę towarzyszy, ożywione Obrazki z wystawy, słucham słowiczych treli całym swoim ciałem zmienno-cieplnym, niezdolnym jednak do podłości, i proszę słowiki o wybaczenie za minione sprawki, za coś wypukłego, co wydala i stale sterczy w spodniach. Nawiasem mówiąc, żaba była w błędzie, zwracając się podczas nocy słowiczej do owych dwóch, którzy przed sześciu laty dostali się pod partyjne buciory. Po pierwsze, ci dwaj zachowali jeszcze swoją dawną postać i śpiewali nie krtaniami, lecz skrzypiącymi puszkinowskimi piórami. No a po wtóre, nasza żaba nie miała nic wspólnego z tym, który śpiewał tamtej nocy nad odbiciem nieba i nad ruinami zamku, lub miała związek bardzo daleki, jakiś kosmiczny lub pozagalaktyczny - jeżeli uwzględnimy, że w tym wszechświecie nie ma niczego, co by nie miało z resztą bodaj jakiegokolwiek związku. Zresztą ten, który śpiewał tamtej nocy słowiczym gardzioł-kiem, konkretnie były właściciel tej okolicy Antioch Kantemir, spoglądał z krzaka bzu na żabę i myślał: „Słuchaj mnie, żabo, słuchaj!" f'.P s**. -arfwO.s^-jiK^. XII Przy iteerowskim ognisku W pokoju Cyryla i Cecylii były trzy okna, czym oboje ogromnie się szczycili. Trzy pełnowartościowe okna z mocnymi ramami, a do tego jeszcze lufcik. Jedno z nich spoglądało na prawdziwą radziecką ulicę Radziecką z transformatorową budką, drugie, szczytowe - na wzgórze, którego płaski szczyt zamykał zachodnie stoki madagańskiego nieba, nawiązując do „żelaznej kurtyny", wreszcie trzecie ukazywało ogromną południową panoramę, przestworza nieba, łagodne zbocze upstrzone nieco strupami dachów, za którymi dawało się wyczuć niewidoczne morze, to znaczy Zatoka Nagajewska. Czasami powstaje wrażenie, że to Południe, prawie Włochy- uśmiechał się inżynier Delvecchio, który odbył na Kołymie dziesięcioletni wyrok za działalność kominternowską. Dobre mi Włochy! - uśmiechała się paryżanka Tatjana Iwanowna Płotnikowa, pracownica pralni miejskiej, była lingwistka Instytutu Języków Wschodnich na Sorbonie. - Niekiedy w tych trzech oknach wiatry tak jęczą, jakby się rozszalały wszystkie wiedźmy z całej Kołymy. Trzy szklane okna to zbytek dla ubogich kołymian. Medbrat Stasis zaś rozkoszował się, jego barczysta sylweta tkwiła na tle „morskiego" okna Gradowów. Każde okno to święty obraz - mówił. - Jeżeli nie macie obrazu, ale macie trzy okna, to tak jakbyście mieli trzy obrazy. Po zwolnieniu z łagru medbrat Stasis pracował jako felczer w Sejmczanie, do Magadanu przyjeżdżał od czasu do czasu i zawsze przywoził ze sobą poczucie stateczności, rozwagi, spokoju, jakby Sejm-czan był jakąś Szwajcarią, a nie przeklętą łagrową ziemią. Co za bzdury, Stasisie Algerdasowiczu - mówiła w takich razach Cecylia. - Źródła światła nie mają żadnego związku 315 z pańskimi obrazami. Zwykle udawała, że nie uczestniczy w rozmowach więźniów, siedziała w swoim „gabinecie", czyli za zasłonką, przy małżeńskim łóżku, wybierała przykłady, pogrążona w lekturze literatury źródłowej, nie mogła się jednak powstrzymać od wygłaszania od czasu do czasu replik, które jej zdaniem rozstawiały wszystko na właściwe miejsce. Dzisiaj, to znaczy pogodnego styczniowego wieczoru, a trzeba wiedzieć, że chociaż może się to wydawać dziwne, pogodne chwile zdarzają się nawet podczas styczniowych sabatów wiedźm, więc pogodnego styczniowego wieczoru pięćdziesiątego trzeciego roku u Cyryla Gradowa zebrało się niewielkie towarzystwo: mechanik samochodowy Luigi Karłowicz Del-vecchio, praczka Tatjana Iwanowna Płotnikowa, felczer Stasis Algerdasowicz - jego nazwiska nikt nigdy nie potrafił wyartykułować prawidłowo, chociaż brzmiało ono całkiem zwyczajnie Grundziskauskas. Wpadł także, widząc światło, stróż zakładu naprawy samochodów Stiepan Stiepanowicz Kalistra-tow, który w czasie wolnym od pracy spacerował ulicami Ma-gadanu niczym członek londyńskiego kółka artystycznego Bloomsbury. Rozmowa toczyła się na sympatyczny temat, jakim jest kremacja. Kalistratow, usadowiwszy się na tak zwanej kanapie, czyli na chwiejnej leżance z poduszkami, perorował wesoło, że uważa kremację za najlepszy sposób wyekspediowania śmiertelnych szczątków w kołowrót substancji. - Już w młodości urzekła mnie poezja kremacji - popijał herbatę, zagryzał pełnymi łyżeczkami scukrowanych borówek, farmakologiczne eksperymenty nie zmniejszyły jego apetytu na słodycze. - Nigdy nie zapomnę wrażenia, jakie zrobiła na mnie opowieść o kremacji ciała Percy Shelleya. On się utopił, Luigi Karłowiczu, w waszych prześwietnych Włoszech, dokładnie w Zatoce Lerici, czyli w lirycznych falach, nieprawdaż? Zwłoki wydobyte „z liryki" spalono na brzegu, w obecności przyjaciół z Byronem łącznie. To było wspaniałe widowisko: wszystkie skowronki świata, jak pisała Anna Ach-matowa, smagały włoskie niebo, morze i wzgórza, lord George z pochodnią w ręku, niemal całe ciało rozproszyło się w niebie, została garstka srebrzystego popiołu zamiast obrzydliwego gnicia, przekształcania się w stos kości... Uważam, towarzysze, że kremacja to piękna^sprawa! Zamyślony Cyryl nie mógł się z nim zgodzić. - Może z poetyckiego punktu widzenia i masz rację. Trudno dyskutować z poetą! Nie mam jednak pewności, czy kre- 316 macja jest zgodna z religią chrześcijańską. Ciała mają zmartwychwstać dosłownie, nie w przenośni. Mam rację, Stasis? - Masz - uśmiechał się medbrat. - Posłuchaj, Cyrylu! - wołał Stiepan. - Czyżbyś uważał, że cud zmartwychwstania wymaga sterty kości? Wszyscy oczywiście zaczynali mówić naraz. Tatjana Iwanowna „wybiła się na czoło", powiedziała, że jeszcze w Paryżu czytała Fiodorowa Filozofię wspólnej sprawy i jeżeli jest mowa o naukowym „wskrzeszeniu ojców", to możliwe, że szczątki mogą się przydać. - Naukowe wskrzeszenie, jeżeli nawet jest możliwe, to właśnie wielki cud boży- rzekł Cyryl. - W tym sensie Stiepan pewnie ma rację, mówiąc, że obecność szczątków w grobie nie może przyspieszyć wskrzeszenia i że popiół rozsiany we wszechświecie, czy jakieś inne nieznane nam elementarne cząstki istoty ludzkiej, no... rozumiecie, co mam na myśli... Stasis Algerdasowicz zadzwonił łyżeczką o szklankę. - Ja traktuję nakazy wiary dosłownie, a co pan o tym myśli, Luigi Karłowiczu? Włoch, lub jak zwykle podkreślał Wenecjanin, klasnął w dłonie i mocno zatarł ręce, jakby nigdy nie siedział w obozie. - Ech tam, kurka wodna, ja, niech mnie kule biją, uwielbiam wszystkie objawy utopii! Towarzysz Delvecchio wzbogacił się na Kołymie pewnie o kilkaset proletariackich powiedzonek. W tym momencie spoza zasłonki wyskoczyła Cecylia trzymając Anty-Duhńng w lewej ręce i potrząsając groźnie prawą, zaciskającą okulary. - O czym wy mówicie, ludzie?! Kremacja, wskrzeszenie! Przecież to czysta bzdura?! Nie przypadkiem... Nie zdążyła dokończyć, kiedy potężny wybuch o mało nie wysadził w powietrze ich schroniska, to znaczy domu z szesnastoma mieszkaniami. Niebo widoczne z „morskiego" okna rozpromieniło się. Nie zdążyli spojrzeć na siebie i na skorupy stłuczonych naczyń, kiedy rozległ się drugi wybuch, jeszcze potężniejszy, jeszcze bardziej nieoczekiwany, pewnie dlatego że po pierwszym nieoczekiwanym drugi wydaje się jeszcze bardziej zaskakujący, całkiem oszołamiający. Trzeciego już się można spodziewać. - Na klęczki! - zawołał medbrat Stasis i zwalił się na kolana wśród potłuczonych naczyń, uniósł twarz i dłonie w kierunku strasznego światła za oknem. Wszyscy uczestnicy towarzyskiej rozmowy padli na klęczki w oczekiwaniu trzeciego, 317 «»«»*$«L.- być może ostatecznego, apokaliptycznego wybuchu. Nawet Cyla uklękła ze swoim Anty-Duhńngiem w ręku. Trzeciego wybuchu jednak nie było. Kilka minut później za bliskim horyzontem, to znaczy nad Zatoką Nagajewska, ukazały się na niebie ogromne obłoki, początkowo białe, kotłujące się, podobne do grzybów, które po chwili zabarwiły się czerwono. W domu rozległy się krzyki mieszkańców, ulicą w kierunku portu pędziły samochody. - Czyżby to była wojna? - powiedział Cyryl. - Bomba atomowa? Zawstydzeni wstawali z klęczek. Wojna atomowa była wprawdzie zjawiskiem przerażającym, ale zwyczajnym w porównaniu z tym, co nagle cisnęło ich na kolana. - Co za głupstwo, czyżby marnowali bombę atomową, by zniszczyć taki gówniany port jak Nagajewo? - powiedział Stiepan. Cyryl włączył radio. „Głos Ameryki" nadawał koncert dżezowy. Wkrótce się wyjaśniło, że w porcie wybuchły kotły jakiegoś dużego drobnicowca. Razem z drobnicowcem zostały zniszczone dwa inne stojące obok statki i wiele budynków na brzegu. Szaleją pożary, wielu zabitych i rannych, jednak daleko jeszcze do sądu ostatecznego, w tym sensie, że ani daleko, ani blisko, ponieważ rzekł Zbawiciel: „.. .niczym błyskawica idąca ze wschodu widoczna bywa na zachodzie, tak będzie wyglądało przyjście Syna ludzkiego... Zaś o dniu owym i godzinie nikt nie wie, ani Aniołowie niebiańscy, tylko Ojciec Mój jeden..." - przeczytał Cyryl w nielegalnym lagrowym wydaniu, które przywiózł medbrat Stasis. Godzinę przed wybuchami na przeciwległym krańcu ma-gadańskiej osady, w Karantince panowała przeklęta nuda. Foma-Rostowczanin, inaczej Zaprudniew lub Szapowałow Georgij Michajłowicz, używający także pół setki różnych innych nazwisk i przezwisk, łącznie z owym pierwszym w życiu- Mitia Sapunow- siedział niczym wrublowski demon na skrzynkach na podwórzu narzędziowni, patrzył na żonę, czyli na niekończące się kamienne fale Kołymy. Czegoś podobnego nie przeżywał od dawna - został zamknięty w żonie bez żadnych widoków w najbliższym czasie na wyjście. Niepotrzebnie przed miesiącem wrócił do Karantinki z Susma-nu. Trzeba było raczej znowu się przedostać na kontynent, może na stałe. Jeżeli nawet tutaj, w Karantince, czystiagi dali 318 się wyprzeć, stado opanowane zostało przez suki, to nie ma tu nic do roboty, wszystko się wali. Rostowczanin w ponurym nastroju patrzył na pobliski wąwóz, gdzie we mgle tkwiło słońce niczym oczko w drzwiach celi. Nieco ponad miesiąc temu reżym rozpoczął w Karantince akcję uzdrawiającą. Najgorsze, że inicjatywa wyszła nie od wo-chrowca, lecz od zastraszonego łapiducha, kapitana służby medycznej Stierladiewa. Najpierw nieszczęsny mors, z wąsami trzy włoski w dwóch rzędach, nawoływał na zebraniu partyjnym do walki z korupcją. Agentura doniosła do „Do sprzątania terenu", że kapitan drze się na zebraniach partyjnych jak histeryczka, przekonuje, że wszyscy są przekupieni i zastraszeni, USWITŁ-em rządzi Półtora Iwana, nie wolno hańbić szlachetnych celów zakładu reedukacji społecznej Związku Radzieckiego! Sierżancik Żurjew, dygocząc jak dziwka, meldował Rostowczaninowi, że Stierladiew zwariował. Zbydlęciał towarzysz lekarz. Prawie po nazwisku wymienia tych, którzy zostali przekupieni i zastraszeni. Baba od niego odeszła, oto w czym rzecz. Odeszła do byłego zeka, artysty operetkowego, jest z nim w ciąży. A wiec kapitan za osobiste niepowodzenia mści się na wszystkich pracownikach. Domaga się inspekcji, pisze raporty. Rostowczanin od razu zrozumiał, że to nie są żarty. Pewnego razu czekał na Stierladiewa w przejściu za ambulatorium. Kapitanie Stierladiew! - zawołał za nieporadną postacią na cienkich, jakby cudzych nóżkach. Kapitan drgnął cały, pośliznął się na zlodowaciałych sikach, złapał za kaburę. Kto tu! Kto mnie wołał? O co chodzi? Rostowczanin z humorem odkrzyknął z ciemności: W porządku, kapitanie. Kontrola słuchu. Z zaskoczenia Stierladiew nie mógł się zorientować, skąd dobiega głos. Rostowczanin spytał wtedy niemal twarzą w twarz: Czego ci trzeba Stierladiew? Nie chcesz spokojnie żyć? Chcesz zostać trupem? I natychmiast zniknął, zaginął w dżungli Karantinki, wśród tysięcy różnych kreatur z wyostrzonymi raszplami w kieszeniach. Ostrzeżenie nie zadziałało. Pewnego dnia rzeczywiście przyjechała komisja. Wyselekcjonowali w barakach prawie jedną trzecią stanu, później przyhamowali z powodu bankietu z oficerskim mordobiciem i rzyganiem. Po trzech dniach przerwy na kaca prace wznowiono, co prawda w zwolnionym tempie, ale prowadzono je wytrwale. Najlepszych ludzi czystiag wysyłano etapem do kopalń, a co najgorsze, nagle rozwiązano brygadę „Do sprzątania terenu". Udało się wprawdzie zachować trzon grupy, sam Fomka Rostowczanin załapał się na sta- 319 nowisko kontrolera obecności w narzędziowni, jednak widać było, że nadeszły ostatnie dnie organizacji: w każdej chwili można było się spodziewać ogólnoobozowej obławy i zdemaskowania. Nowy komendant major Głazurin, wzorem wszystkich bolszewickich umundurowanych szych, paradował po obozie opięty pasami w obstawie trzech uzbrojonych żołnierzy. Obok niego często widziano tego, „który potrzebuje najwięcej", czyli kapitana służby medycznej MWD Stierladiewa. Wyglądał marnie, jakby zaczynał chorować na tarczycę: ściemniała skóra, drżące kończyny, wytrzeszcz oczu. Po odejściu żony kapitan często upijał się na smutno, w samotności, żadnej zagrychy prócz nieświeżego kapuśniaku. Nie zaglądał do książek medycznych. Dawniej słynął jako znawca nowinek literackich, teraz prosto od progu rzucał do kąta „Nowe Miry", które się tam gromadziły w dziwacznych pozycjach. Nie zbliżał się nawet do Domu Kultury, gdzie kiedyś w wyjściowych strojach spacerowali sobie sympatycznie z Jewdokiją po foyer, tutaj bowiem, w tym przybytku rozpusty jego ślubna poznała trockistę śpiewaka, który beczał arię Stanleya z Jedenastu nieznanych: „Wszyscy krzyczą o tym rano: ekran, radio, gazety. Doprawdy nie można narzekać na brak popularności!" Jedna przyjemność pozostała kapitanowi Stierladiewowi: onanizm. Całą ścianę z lewej strony łóżka ozdobił, czasem z fantazją sięgał sufitu. A kiedy czuł cug, po pierwszej szklance pisał listy do J.W. Stalina: „Drogi Józefie Wissarionowi-czu! Pod pańskim genialnym kierownictwem naród radziecki podczas Wielkiej Wojny Ojczyźnianej udzielił wspaniałej lekcji sługusowi światowego imperializmu Adolfowi (niekiedy wychodziło Albertowi) Hitlerowi. Niemcy jednak dały nam nie tylko Hitlera, lecz także Karola Marksa, Engelsa, Lenina, Wilhelma Picka. Niemcy zdobyły także duże twórcze doświadczenie w dziedzinie uzdrowienia ludzkości. Jako pracownik MWD ZSRR i przedstawiciel humanistycznego zawodu, uważam, że powinniśmy skorzystać z najlepszych cech niemieckich doświadczeń w dziedzinie segregacji kontyngentu więźniów USWITŁ Dalstroju. W przeciwnym razie, Drogi Towarzyszu Stalin, w niedalekiej przyszłości czeka nas nieuniknione spotkanie z nieubłagalnymi prawami dia-lektyki, kiedy ilość przejdzie*W jakość..." Wysyłając te listy wiedział, że kiedyś otrzyma na nie odpowiedź. Nawiasem mówiąc, nie mylił się: gdyby nie było buntu, zostałby z pewnością aresztowany jako autor prowokacyj- 320 1 nych listów do wodza. Na razie chodził po łagrze, towarzysząc majorowi Głazurinowi, obracał wypukłymi oczami podobnymi do żołędzi, wydawał rozkazy o dezynsekcji całych baraków, co oznaczało przetrząsanie całego więźniarskiego majątku, a także palenie sienników, w których amatorzy fechtunku ukrywali samodzielne dobrze zaostrzone dzidy. Żekowie ponuro obserwowali niezrozumiałe działania władz. Wszyscy oczywiście zastanawiali się, dlaczego Półtora Iwana milczy? Takie wydarzenia poprzedziły w naszej powieści czas, kiedy nie pozostaje nam nic innego, jak wyeksponować przywódcę niegdyś potężnej brygady „Do sprzątania terenu", który właśnie w pozie wrublowskiego demona ukrył się na podwórzu narzędziowni. Mitia poziewał ponuro. Nie trzeba było wracać do Karantinki. Nic mnie tutaj nie trzyma. Dumając tak wieczorową porą, pewnie, przede wszystkim miał na myśli nieobecność Marinki z Pięciu Kątów. Jego była kochanka ponad rok temu odeszła etapem na Tałyj, gdzie w ła-growym szpitalu urodziła dziecko (nie wiadomo dziewczynkę czy chłopca, czy jakieś leśne stworzonko), które obecnie znajduje się w obozowym żłobku. A Marinka pracuje tam jako sanitariuszka. Nie udało się Rostowczaninowi dotrzeć do niej podczas ostatniej wędrówki po łagrach, a szkoda, teraz nieprędko można będzie podróżować. Dobra była baba, ta Marinka Szmidt. Wejdziesz w nią i znowu się czujesz jak człowiek. Kazał jej mówić do niego Mitia, odtąd zawsze o tym pamiętała, jakby się domyślając, że nie jest to jebackie przezwisko, lecz jego prawdziwe imię. Niestety, to już przeszłość, a najgorsze polega na tym, że nie da się teraz sprowadzić żadnej dziwki z babskiej żony, na podstawie informacji kapusiów major Głazurin zamknął wszystkie przejścia, niektóre nawet zacemento-wał. Z kapusiami trzeba zrobić porządek, Półtora Iwana nie może milczeć już trzeci tydzień, bo dojdzie do ostatecznej rzezi, która w tych warunkach będzie ostatnią bitwą „Wariaga". Ostatnio, kiedy wyrżnęli suki w wielkim łagrze Sejmczań-skim, Mitia pod nazwiskiem Sawicza Andrieja Płatonowicza dawno spoczywającego w wiecznej zmarzlinie był sądzony wraz z grupą towarzyszy przez sąd wewnętrzny i zainkasował dwadzieścia pięć lat. I chociaż wszyscy - i sędziowie, i podsądni, i wochra - doskonale rozumieli, że kolejne ćwierć wieku są niczym dla tego groźnego, przystojnego chłopa występującego pod wyraźnie fikcyjnym nazwiskiem, sam Mitia w momencie ogłoszenia wyroku poczuł mocny uścisk dłoni swego nieprzy- 21 - Więzienie i pokój 321 Iziicgo losu. Ile ma takich wyroków zainkasowanych pod różnymi nazwiskami? Uzbierało się tego co najmniej pięćset lat. (Izy nie za wiele dla jednego człowieka? Czy nie za wiele okro-pieństw dla jednego chłopca - spalenie Sapunowki, zdychanie z głodu, a następnie, po odpoczynku u Gradowów, wszystkie sprawy naszego dwudziestego wieku: junkersy, czołgi, miotacze min, niewola, własowszczyzna, oddział partyzancki, niezliczone spotkania ze śmiercią i ocalenia, egzekucje i morderstwa, i Fomoczka Zaprudniew z jego jedenastoma papierosami, tak się zanurzył w kryminalnym żywiole, i „.. .pozdrowienia z dalekich łagrów, ze śnieżnej głuszy, uścisk dłoni od towarzyszy i twego Andriuszy...", wprawdzie został tu „władcą gówna i pary", ale czy nie za wiele tego wszystkiego? Zbliżają się trzydzieste drugie urodziny, a więc nigdy nie pozbędziesz się roli przywódcy kryminalistów. Przyjdzie zdechnąć, dziękując losowi za ciekawą podróż? A może skorzystać ze wskazań Miczurina, to znaczy nie czekać od losu zlitowania, lecz zdobyć je? Wydostać się z Karantinki, zabrać ze sobą Marinkę z kurewskim przychówkiem, wyjechać na „kontynent" jako szczęśliwe małżeństwo, które tu przebywało na podstawie kontraktu... Technicznie nic trudnego: są pieniądze i lewe dokumenty poutykane w różnych skrytkach na Kołymie i na „kontynencie". Na ogromnym, gęsto zasiedlonym „kontynencie", mając świetne dokumenty sporządzone w MWD, legitymację partyjną i charakterystyki, podejmujemy pracę w administracji. Jeżeli potrafiłem trzymać w garści cały USWITŁ, to sobie i tam poradzę. Najważniejsze - uwierzyć w siebie, w swoje nieprzeciętne zdolności. Zamieszkamy w Moskwie, będziemy wpadali do Srebrnego Boru, do babci i dziadka na herbatę, posłuchać Chopina. Odzwyczaję Marinkę od rzucania mięsem i podkradania cennych przedmiotów. Wyobraził sobie wieczór w Srebrnym Borze, fortepian, dziadka spacerującego po gabinecie z książką i siebie, kiedy wprowadza do domu dorosłą dziewczynę w jedwabnej sukni, piękną złodziejkę z Pięciu Kątów. Kiedy się urządzimy w Moskwie, trzeba będzie napisać list do Magada-nu, na ulicę Radziecką. Witajcie, kochani przybrani rodzice, Cecylio Naumowno i Cyrylu Borysowiczu! Pewnie myśleliście, że mnie dawno pożarły wilki, a tymczasem jestem zdrów, czego z całego serca życzę wam z moją młodą rodziną... Nigdy was nie zapomniałem, drodzy głupcy. Kochałem was zawsze, moi drodzy głupcy... Tego oczywiście nie napiszę, zająknął się w tym miejscu. A w ogóle lepiej zamieszkać na 322 północnym Kaukazie. Tam więcej kombinatorów, więcej pogoni za groszem, góry blisko, w razie jakiej wpadki można się długo ukrywać. Może babcia Mary nie grywa już na fortepianie, jest przecież po siedemdziesiątce, a dziadek Borys może nie spaceruje ze swoimi książkami, czytając je w ruchu, może przeniósł się do lepszego świata... Przecież minęło dwanaście lat, odkąd wyszedłem z tamtego domu, pomyślał Mitia i zaraz się stoczył ze świetlanych horyzontów nowego życia w obecną, smrodliwą kloakę. Jeżeli odejdę, nie spełniwszy tego, po co cała ferajna przedostawała się tutaj z Kazachstanu, wykończą mnie. Koniec będzie z całym Półtora Iwana. Znajdą wszędzie, dopadną, gdziekolwiek się ukryję, kiszki wyprają bez chwili zastanowienia. Rozmarzył się głupol! Nie masz dla ciebie innej drogi prócz krwawej i podłej... Ktoś westchnął obok. - Mitia, Mitia. Za głośnym westchnieniem odezwał się słaby, ledwo słyszalny głos. Obok siedział na skrzyni Wowa Żelabow, inaczej Goszka Krutkin, znany również w łagrze - rzecz dziwna - pod frontową ksywą Bździak. Mitia szarpnął go za kark. - Jakżeś mnie tu znalazł; bydlaku? Goszka pokręcił głową, jakby rozkoszując się dotknięciem dłoni Mifki. - Przypadkiem, przypadkiem, Mitia, drogi mój! Po prostu chodziłem sobie, smuciłem się i nagle ujrzałem ciebie, także zasmuconego. Przecież jesteśmy prawie krewni - wsunął rękę w swoje łachmany i wyciągnął firmową butelkę rektyfikatu. -Wypijmy, bracie, jak kiedyś w Debendorfie, dobra? Pamiętasz, chodziliśmy tam? Zachichotał, wolną ręką wykonał jakieś wieloznaczne ruchy, które mogły niejedno przypomnieć. - Skąd to masz? - spytał podejrzliwie Mitia. - Zaprowadzono nas dzisiaj do miasta, do malowania-wyjaśnił chętnie Goszka. - Przecież mnie znasz - zrobił oko, jakby chciał przypomnieć towarzyszowi broni coś jeszcze, albo nawet wszystko, co razem przeszli. - No, pij! - Pij pierwszy! - Cha, cha, nie lękaj się, Mitia, nie zatruty! - zrobił duży łyk, wstrząsnął się cały. - Pali jak płomień! Cudo! Mitia upił także. Rzeczywiście to było cudo, płomień, młodość w płynie. Rozumiał doskonale, że to fałszywy optymizm, 323 A-iik -.wr> ^^t-t^ ale pił łyk za łykiem i świat nabierał barw, nawet siedzący obok kapuś i pedał wydawał się sympatyczny. Objął go za ramiona, potrząsnął. - Ech, Bździaku ty mój nieszczęsny! Tak czy inaczej, ale on jeden ze wszystkich tu obecnych znał mnie jako przyzwoitego chłopaka. Goszka w rewanżu cmoknął go namiętnie w usta. W cieniu wzgórza zapadał zmierzch. Potężnie zakręciło się we łbie. Goszka Krutkin zabrał się do trzonka nie gorzej od Marin-ki Szmidt, całkiem damskie maniery. Czyś ty oszalał? Mitia, Mitia, mój chłopaku, przecież nie umoczyłem ciebie, a mógłbym, no nie? Zmęczone słońce czule z morzem się żegna. Niebo, kurna, jakbym do Włoch nawiał. Gdybyś mnie umoczył, byłyby tu z ciebie kotlety. Ech Mitia, Mitia, głupi chłopaku, mój najukochańszy, jakiś ty głupi! Puść, Bździaku, kutasa, bo się udławisz! Mitia, mój słodki, przecie kocham ciebie dwanaście lat, na trzynasty idzie! Dialog przemienił się w monolog: Goszka, suko nieszczęsna, co ty wiesz o miłości, ssiesz tylko, a zęby chociaż czyścisz, paskudo jedna?! Łyk za łykiem wlewa się do środka płomień, przeszywa na wskroś, do samych najcieńszych tętniczek, napięcie w ciele niczym w budce z czaszką, a od dołu trzyma cię jakaś ziemia na zasadzie naczyń połączonych, kołowrót ognia z cukrem, w takich chwilach nie domyśla się, że znowu został zdradzony, że rozszyfrowano go politycznie pod groźbą etapu do kopalni uranu, że zaczęto wydobycie i wkrótce... spadają portki, sztuka trwa, no dobra, możesz zatłuc, jestem czysta, wkrótce zostanie zakwalifikowany jako polityczny, może i na uran, co za szczęście, że się mogli pożegnać po ludzku. Skąd masz, Bździaku, taką delikatną dziurkę, to specjalnie dla ciebie, ojcze Rosto-wie, ojej, jest taka jak zawsze... Właśnie wtedy gruchnęły owe wybuchy, jeden za drugim, wstrząsając blednące już niebo i ciemną ziemię. Goszka i Mitia odskoczyli od siebie w przekonaniu, że to kara za grzech „naczyń połączonych". Grom przetaczał się jeszcze kilka minut po wąwozach. Nad horyzontem, nad bramą Kołymy, przez którą ziemia ta od wielu już lat wchłaniała stalinowski ludzki nawóz, wyrosły słupy zakończone kłębiącymi się czapami, potem niebo przesłonił czarni dym i łuna pożarów. Goszka podciągając spodnie czołgał się do ukrytego włazu. Oglądał się na Mitię, chichotał. Naraz w kilku miejscach zawyły syreny. Słychać było strzały z wieży przy bramie wyj- 324 ściowej. Tupot nóg. Paniczne wrzaski. Mitia podskoczył do swojej kryjówki, zerwał deski, porozrzucał cegły, wyciągnął wiernego druha - automat. Goszka piszczał: - To wy zrobiliście, tak? Powiedz, Mitia, to wasza sprawka? Powstanie, tak? Anarchia - matka porządku, no nie? Mów! Mitia załadował automat, trzy zapasowe magazynki wsunął do kieszeni i za pazuchę. Niewiele rozumiał. Jedno było jasne - zaczęło się, teraz trzeba rozkręcać na pełne obroty. Goszka już się wczołgiwał do swego włazu. Na jego gębie na przemian malowała się ciekawość i strach. - Mów, Sapunow, to wasi „czyści" podłożyli bomby? No co milczysz? Mów, faszystowska gnido! Mitia podniósł automat. - Sam się zdradziłeś, kapusiu! Chcesz kulkę? W ostatnim mgnieniu nie nacisnął na spust, ostatni raz dał przyjacielowi ze słodką dupą możliwość ucieczki. Nie skorzystał z niej suczy syn, przeciwnie, wydostał się ze swego włazu, wykrzykuje tajne słowa, ksywy, których nikt prócz Rostow-czanina nie słyszał razem, nawet w „Do sprzątania terenu". - No, powiedz, kto działał w porcie? Osioł, Koncentrat, Stachanowiec, Nagi, Moroszka, Som, JUBK?... Widzisz, znam wszystkich twoich bojowników, Półtora... - Prosisz o kulkę, kapusiu, dostaniesz trzy! Krótka seria rozwaliła do cna pulsującą gębę Krutkina. Płacz teraz, Bździaku, płacz po minionej młodości. Nie ma czasu na płacz, wali się wszystko. Wybiegł z podwórza narzędziowni. Tłum zeków pędził gdzieś co tchu. - Hej tam, stać! Półtora Iwana rozkazał!... Nikt już go nie słuchał. Dokąd pędzą? Biegł razem z nimi. Mignęło okno ambulatorium, tam JUBK i Osioł rżnęli kapitana Stierladiewa. Tłum dookoła potrząsał dzidami zrobionymi z zaostrzonych prętów od żelaznych łóżek. Biegli zwalać wieże, odbierać od strażników broń palną, a najważniejsze, pozrywać zamki, dostać się do spirytusu... Kołymski półdziki narodek, dzieci wiecznej zmarzliny, byli już wszyscy pijani bez spirytusu, upili się rozróbą, wybuchami, pożarem, wyciem syren, terkotem broni maszynowej, teraz pragnęli jednego - nie stracić uniesienia, wzmocnić je spirytusem, rżnąć, kłuć, strzelać. Cały starannie opracowany plan Półtora Iwana - jednoczesna likwidacja suk, rozbrojenie ochrony, a następnie zajęcie kluczowych punktów wMadaganie- wziął 325 w łeb. Teraz sam inicjator, oszołomiony wypitym i nie wydalonym cukrem, nie wiedział, dokąd pędzi w tłumie, w którym wszyscy się wymieszali, i suki, i czystiagi, i speckontyn-gent, pomyłeńcy i bydło robocze - wszyscy pędzili do bramy wyjściowej, na wieże, do karabinów maszynowych... No i proszę, stalowe szpony MWD kruszą się pod ciosami ludowych mas. Brama już trzeszczy. Na jednej z dwóch głównych wież przy bramie włączono reflektory, zaszczekał karabin maszynowy. - Hej, Rostowczanin! - zawołał ktoś z tłumu. - Gdzie twój krzywy karabin? Mitia podbiegł bezmyślnie, w biegu strzelił wachlarzowato do reflektorów i karabinu maszynowego. Tłum swobodnie wytoczył się za żonę. Ktoś już się kręcił przy ciężarówkach, wyrzucano ciała ochroniarzy. Tłum pognał do przerażonego Magadanu. Ryk, gwizdy, do twoich cieplutkich mieszkań, miłe miasteczko, jadą goście! W zamieszaniu zapomnieli oczywiście o łagrowym szefie, majorze Głazurinie, ogłuszonym ciosem cegły w łeb. Zapomnieli przeciąć przewody telefoniczne w jego gabinecie. Ogłuszony major, wierny obowiązkom czeki-sty, zadzwonił do generała Caregradzkiego w Dalstroju. Ten, ogłuszony, rozwojem sytuacji w porcie, zdążył w ostatniej chwili wysłać kompanię strzelców, która przegrodziła szosę kołymską tuż przed wjazdem do miasta. W ten sposób w ciągu jednej nocy został zburzony monotonny byt więziennej stolicy Koły-my, by po buntowniczych szaleństwach pogrążyć się znowu w monotonnym przetaczaniu siły roboczej i techniki. W nocy pod oknami Gradowów wieziono z portu na ciężarówkach rannych i poparzonych. Z północnego przedmieścia, to znaczy z przeciwnej strony, dobiegały strzały, a niekiedy coś jakby salwy, jakby rozrywano mocno napięte płótno. Cyla i Cyryl wyjmowali z ramy kawałki stłuczonych szyb, usiłowali zapchać dziury poduszkami, kawałkami dykty i desek. Pomimo gorącej sytuacji całą nadmorską równinę ściął szklany ziąb, zapowiadając krzepkie mrozy co najmniej na tydzień. Coraz to wpadała Ksawieria Olimpiewna, poważna dama, bi-leterka z Domu Kultury. Kobiety zastanawiały się, w jaki sposób bronić się przed zimnem i do kogo w administracji trzeba jutro iść przede wszystkim. Rozmowa z Ksawerią Olimpiew-ną sprawiała Cecylii wielką przyjemność. Miała wrażenie, że 326 pędzi normalne życie w całkiem normalnym mieście. Niekiedy Cecylia próbowała wysondować, w jaki sposób typowa moskiewska dama trafiła na Kołymę, czy może ma krewnych w łagrze albo przeciwnie, w ochronie. Wyglądało na to, że Ksawerią Olimpiewna nie rozumie, o czym jest mowa. Interesowały ją nowe operetki, zakupy, intrygi wśród pracowników Domu Kultury, plany urlopowe. Z czasem dopiero, przy buteleczce dobrego likieru z kontynentu, okazało się, że Ksawerią Olimpiewna przyjechała do Madaganu podobnie jak Cecylia, kiedy się mąż miał zwolnić z łagru. Co prawda wynikła sytuacja dziwna, chociaż całkiem życiowa - nie polityczna i nie antyradziecka - otóż małżonek zwolnił się z odległego łagru, mając już nową jakucką żonę i dwoje dzieci. Taka oto historia, moja droga. C'est la vie. Takie właśnie jest życie, taka pikantna historia, nieważne, gdzie się dzieje, na Arbacie czy w tajdze, w cieniu więziennych wież. W końcu się wszystko ułożyło, uspokoiło, zakończyło. Okropne wybuchy i apokaliptyczne łuny odeszły w stronę niedawnych wspomnień, by z czasem przenieść się jeszcze dalej. Do terkotu wystrzałów na obrzeżach strefy „wiecznego osiedlenia" można się przyzwyczaić. Cyryl włączył radio, okazało się, że trafił na sam środek wiadomości „Głosu Ameryki": „Dziwne wydarzenie w Berlinie. Dzisiaj rano do amerykańskiego sektora przyjechał wojskowym samochodem dowódca artyleryjskiego dywizjonu Armii Radzieckiej pułkownik Wojnow i poprosił władze amerykańskie o azyl polityczny. Administracja radziecka złożyła oświadczenie, iż pułkownik Wojnow został porwany przez zachodnie służby wywiadowcze, i zażądała natychmiastowego zwolnienia oficera. Na obszarze działań wojennych w Korei panuje spokój. Tak zwani ludowi ochotnicy chińscy podciągają nowe jednostki pancerne w rejon Panmyndżonga. Lotnictwo Stanów Zjednoczonych kontynuuje naloty na cele na zapleczu przeciwnika..." W pokoju Ksawerii Olimpiewny grał patefon: „Jesienią rzekłem do Adeli - Zegnaj, dziecino, nie myśl o mnie źle..." Fomoczka Rostowczanin miał w mieście trzy kryjówki. Do jednej z nich jako tako dotarł, przytrzymując się rozchwianych płotów i żerdzi podpierających walące się baraki, płakał, chichotał, ślinił się i smarkał, rana w górnej części brzucha krwawiła i spływała ropą. W trzewiach, w sąsiedztwie potęż- 327 nych załomów wątroby, zagnieździło się paskudne zwierzę, w tę i we w tę jebana włośnica, coś na kształt ząbkowanego gwoździa. Póki spała, można było chwilę lub dwie iść, po obudzeniu- brudna sucza wesz gniotła jak czołg miękkie wnętrzności, darła jelita, paliła faszystowskim, to znaczy bolszewickim płomieniem. Czy nie ma tam oddziałów partyzanckich, żeby założyć jakąś minę, skończyć z tym rozbojem? Drzwi do kryjówki były zabite deskami, a na zewnątrz wisiał na nich przeklęty brat owej wewnętrznej paskudy - duży zamek. Spróbuj się przebić przez ten metal, spróbuj przez metalowe zapory przepchnąć do środka obolały brzuch! Ulica zwinęła się ślepym zakończeniem, dowlókł się tutaj, znacząc ślad plamami krwi, ciągnąc za sobą automat, wzdłuż zaostrzonych prętów, a każdy z nich ma za zadanie rozedrzeć do końca dupę nieproszonego gościa. Mitia poczołgał się wzdłuż płotu. Czapkę zgubił dawno. Usiłował czapeczką ze skóry zapchać swój brzuch, tak nie w porę rozpruty. Głowę tymczasem okryła skorupa zlodowaciałego potu. Nagle za płotem, za szeregiem zaostrzonych dzid, ujrzał wykop w śniegu, przetoczył się więc na drugą stronę, w piękny świat modrzewi strojnych w śnieżne futra. Gdybyż się otulić takim futrem i znieruchomieć. Stać sobie i cichutko gaworzyć gałęźmi z ową kulką, która utkwiła w brzuchu. Ruszył pod modrzewiami, zapadając się w głębokim śniegu, brudząc go swoją rozjebaną obecnością. Wygląda na to, że wracam do dzieciństwa. Nagle ujrzał człowieka z karabinem. Natychmiast palnął do niego, przeciął na połowę. Okazało się, że nie jest to człowiek z karabinem, lecz chłopiec, pionier z trąbką. Dokąd idę? Nieopodal rozwalonego pioniera stały inne postacie: salutująca pionierka, dziewczyna zwiosłem, dyskobol. W oddali widać było plecy głównego zbója z ręką wyciągniętą niczym ramię dźwigu w kierunku miasta. Trzeba mu strzelić w tyłek, żeby wiedział, jak można stać z kulą w jelitach! - Hej, Rostowczanin! - zawołał ktoś ze śmiechem. - Patrzcie, chłopaki, nasz Fomka jeszcze się trzyma! Stachanowiec, Moroszka i Sum, chłopy na schwał z „Do sprzątania terenu", już dobrze zaprawieni, siedzieli w altance z kolumnami, przy ognisku rozpalonym na arkuszu blachy, wyjmowali ze skrzynki butelki* jak tamta, z której niedawno pociągał Mitia ze śmierdzącym przyjacielem. - Iteerowskie ognisko - chichotali. - Ale laba w parku Gor-kiego! Cała skrzynka gorzały i kiełbasy od groma! Chodź do 328 nas, Foma, zaraz zorganizujemy „obronę Sewastopola"! Patrz, Foma, cośmy głównej kurwie na globus włożyli! Rzeźba nad urwiskiem miała na głowie brudne wiadro, które zasłaniało historyczną perspektywę. Mitia z bladym uśmiechem kuśtykał w stronę współtowarzyszy. Jaki ja tam Foma? Foma to żywy chłopak, szedł sobie polem, palił i piosenkę pogwizdywał, a ja byłem rozstrzelanym truposzem... Odsunął wyciągniętą ku niemu szklankę, poszedł przez śnieżne zaspy w kierunku odśnieżonej alei parkowej i stanął twarzą do rzeźby z brudnym wiadrem na głowie. Wiadro, nawiasem mówiąc, nadawało jej rysów trwałości. - Masz, łysoniu, masz za wszystko - bełkotał, zapomniawszy o gwoździu w jelitach, i strzelał do rzeźby ze swego automatu. Wydawało mu się, że stracił kontakt z ziemią, że oderwał go od niej jakiś gorący strumień i trzyma w powietrzu w bardzo wygodnej pozycji. Pierwszorzędne kule odlane w tulskich zakładach przeszywały na wylot gówno z alabastru. W altance Moroszka i Sum zaśmiewali się z tej sceny, Stachanowiec kimał. Skończyły się kule, Mitia zwalił się w samo piekło bólu. W pizdu z czymś takim! Cisnął automat na śnieg, w miejscu, w którym stał i nabrudził, powlókł się do wyjścia z parku, gdzie pod latarniami w otokach mroźnej mgły rozpościerała się spokojna ulica Radziecka z budynkami malowanymi na cielisto i budką transformatorową. Oto dokąd się wlokę, do budki transformatorowej. W stronę tamtych okien. Kiedy dotarł do budki, chciał się usadowić plecami do niej, twarzą w stronę okien, ale nogi pośliznęły się na oblodzonej ziemi, padł płasko i już nie mógł wstać. Leżał na wznak pod latarnią, młody i piękny, prawie taki sam jak wtedy Fomka Zaprudniew, krwawił odrobinę, odrobinę zziębnięty, połyskliwy. Starczyło sił, by zawołać: Cylu, Cyrylu! - kto jednak usłyszy przez okno zapchane poduszkami... Było nie było, wyzionę ducha obok nich, pomyślał. Obok bliskich... Nie słyszał już, kiedy trzasnęły drzwi, nie widział, że wyskoczyły z nich dwie ciemne postacie, tylko w najostatniejszej chwili czuł, że pochyliły się nad nim drogie twarze. Chyba jednak poznali - zaszumiało w głowie jak tambowskie drzewa, popłynęła z niego potężna gorąca struga, wylewała się na zewnątrz i dźwigała go w górę, i odpływał coraz wyżej, pozostawiając za sobą poszarpaną linię zlodowaciałego kołymskiego wybrzeża. XIII Wiec w instytucie medycznym do za wspaniała rzecz te nowe długogrające płyty: na jednej stronie dwadzieścia pięć minut Czterdziestej symfonii Mozarta! W Kriwoarbackim zaułku panowała błoga mozartow-ska godzina. Sandro siedział przy sztalugach i machał pędzlem jak dyrygent. W takich chwilach nie pamiętał, że jest prawie ociemniały, wyraźnie przedstawiał sobie nową, jaskrawą, cokolwiek tylko rozmazaną na brzegach wersję kwiatka Niny. No cóż, przynajmniej nie widzi, że się starzeję, mówiła Nina do Lenki, kiedy siadywały z papierosami na antresoli. Albo powiedzmy, prawie nie widzi. Polegiwanie na szerokim tapczanie przykrytym tyfliskim dywanem było dla obu pań ulubionym sposobem spędzania czasu po przykrych wydarzeniach ubiegłego roku. Mogły tak rozmawiać godzinami, odwrócone ku sobie, ustawiwszy na tapczanie popielniczkę, telefon, filiżanki z kawą, a czasami lampki ze świetnym napo-leonem z restauracji Praga. Kiedy do Niny ktoś dzwonił, Lenka zagłębiała siew lekturze, skajem ucha słuchając sarkastycznego tonu matki. Sarkazm w wypowiedziach Niny zjawiał się natychmiast, kiedy dzwonił któryś z braci pisarskiej. Niezależnie od tematu rozmowy pragnęła brzemieniem głosu przekazać podstawową myśl: wszyscy, szanowny kolego, jesteśmy gównem. Minęło pół roku, od czasu kiedy dużym czarnym samochodem przywieziono Lenkę z Góry Nikolinej, a dopiero dzisiaj, przy styczniowej szarej pogodzie, kiedy wiatr smagał śniegiem szyby pracowni, zaczęła mówić o Berii. - Mylisz się, jeżeli myślisz, że mnie tam szarpał - powiedziała nagle do matki. - On mi wciąż wyznawał miłość. Włą- 330 czał swoją amerykańską radiolę i do wtóru z muzyką klasyczną recytował wiersze, często Stiepana Szczipaczowa... - Okropne, wiele tekstów to dziś starocie - wtrąciła Nina. - Brał moją rękę, całował od dłoni do łokcia- ciągnęła Lenka - i recytował: „Trzeba cenić miłość, a z wiekiem trzeba ją cenić podwójnie..." Czasami recytował coś po gruziń-sku, to brzmiało całkiem ładnie. Po alkoholu zaczynały się jakieś mętne wyznania: „Jesteś moją ostatnią miłością, Eleno! Wkrótce umrę! Zabiją mnie, jestem otoczony wrogami! Miałem tysiące kobiet, ale żadnej nie kochałem, nim poznałem ciebie!" Takie gadanie, wyobrażasz sobie? - Głos Lenki załamał się, zasłoniła dłonią oczy i usta. - Moje dziecko - szepnęła Nina, głaszcząc ją po głowie. -No, mów, opowiedz wszystko. Będzie ci lżej. - Wiesz, cały czas byłam na tej daczy w jakimś dziwnym stanie - powiedziała po chwili już spokojnie Lenka. - Byłam apatyczna, oszołomiona. Chętnie grywałam w tenisa, ale na fortepianie zaczynałam grać i po chwili rzucałam, całymi dniami snułam się bezmyślnie po ogrodzie, pod okiem bardzo uprzejmych draniów... Nawiasem mówiąc, nie musieli mnie pilnować, ani razu nie myślałam o ucieczce. Nie złościłam się na niego. Nawet czekałam na przyjazd tego obrzydliwca. Mówił do mnie: „Jelena - to znaczy wymawiał Ele-na - wybacz, że ciebie porwałem. Spójrz na mnie i sama powiedz, czy mogę jak wszyscy ludzie zalecać się do dziewcząt?" Śmiałam siew takich chwilach, był zabawny, łysy, okrągły, w okularach, komiczny typ z zagranicznego filmu. - Mój Boże - szepnęła Nina - pewnie coś ci dodawali do posiłków, jakiś środek, który osłabiał siłę woli. Lenka westchnęła, zagryzła wargi, znowu zasłoniła twarz dłonią. - Pewnie tak - mruknęła. - Dlaczego, mamuśku, sama na to nie wpadłam? Nina pieściła swoja jedynaczkę, długonogą „maleńką", głaskała jej włosy, łaskotała szyję, całowała delikatny, jak wiadomo nigdy się nie starzejący płatek ucha. - Słuchaj, kochanie- rzekła- porozmawiajmy na temat najintymniejszy. Jak rozumiem, byłaś dziewicą przed tą historią, tak? Powiedz, czy on... no... czy spał z tobą, to znaczy, czy się do ciebie dobierał? Zesztywniała, czekając na odpowiedź. Wbrew wszystkim okolicznościom nie chciała myśleć, że pierwszym mężczyzną jej 331 „maleńkiej" był obrzydliwy potwór. Lenka przytuliła się twarzą do matki i rozpłakała. Wreszcie nadeszła chwila, do której obie kobiety zmierzały w ciągu minionych miesięcy podczas seansów z kawą na antresoli. Obie rozumiały, że bez tej rozmowy nie zdołają przezwyciężyć wrażenia obcości, które je dzieliło od czasu, kiedy Lenka zaczynała dorastać do „wieku miłości". - No, mamo, przecież ja się na tym nie znam - bełkotała Lenka. - Dotychczas nie wiem, co mi tam... Nie wszystko pamiętam, a raczej w ogóle nie pamiętam... Pierwszego ranka obudziłam się całkiem naga, bielizna była podarta, a tam bolało, później na daczy bawił się ze mną jak z kotkiem, głaskał, pchał się za stanik, do majtek, potem wychodził bardzo ponury, nawet jakby tragiczny. Kiedyś pijany rzucił się na mnie, zatykał dłonią usta... obślinił wargami... obrzydliwy, koszmarny zapach czosnku... Rozsuwał nogi, pchał tam ręce, może jeszcze coś, ale wtedy miałam, no wiesz... - Miesiączkę, dziecko - powiedziała Nina. Mój Boże, gdyby ona wiedziała, jaka ja byłam w jej wieku, jakie z nas były paskudy, z bzdurnymi kołłątajowskimi poglądami, z teorią „szklanki wody". Dlaczego nigdy jej o tym nie opowiedziałam? Dlaczego nie narysowałam po prostu całej anatomii: członek, pochwa, łechtaczka, błona... To takie proste i takie... Sama ni diabła nie rozumiem, jak to wszystko. .. Co mamy z tym robić... - Tak, miesiączkę - kontynuowała Lenka. - Ogólnie... plamy, pobrudziło się, dostałam mdłości, kiedy ta żaba wyrzuciła z siebie... wszystko się zmieszało, okropny odór, on coś wrzeszczał po gruzińsku... zapamiętałam tylko „czuczchiani, czuczchiani..." tak było, mamuśku, a nazajutrz odwieziono mnie do domu... Więc nic nie wiem. I nigdy się nie dowiem, bo w moim życiu nigdy nie będzie mężczyzny. - Chyba zwariowałaś, głupiutka! - zawołała Nina. - Nie mów mi więcej o tym - powiedziała twardo Lenka. -To postanowione. Wiesz, wtedy wyszłam z kortu z jednym chłopakiem. Ogromnie mi się podobał, może się nawet zakochałam w nim. Właśnie czekałam na niego przy stacji metra, kiedy powlekli mnie do samochodu. Wiesz, przeżyłam taką radość, kiedy czekałam na niego, miałam wrażenie, że całe życie wokół mnie istnieje tylko dla nas oHojga, świat był taki wyrazisty, słońce, cienie, wiatr, listowie, mury domów... Teraz rozumiem, że to się w moim życiu nie powtórzy, ponieważ jestem „czuczchiani", co jak wiesz, znaczy po gruzińsku „brudna"... 332 Nagle coś zagruchotało na dole i rozległ się straszny głos Sandra: - Posłuchajcie! Komunikat TASS! Wzmocnił głośnik i na całym strychu dał się słyszeć dramatyczny głos spikera: „Jakiś czas temu organy bezpieczeństwa państwowego zdemaskowały terrorystyczną grupę lekarzy, którzy poprzez nieodpowiednie leczenie zamierzali skracać życie działaczom Związku Radzieckiego. Wśród członków terrorystycznej grupy są: profesor Wowsi, lekarz internista, profesor Winogradow, lekarz internista, profesor Kogan M.B., lekarz internista, profesor Kogan B.B., lekarz internista, profesor Je-gorow, lekarz internista, profesor Feldman, lekarz otolaryngolog, profesor Ettinger, lekarz internista, profesor Grinsztejn, lekarz neuropatolog... .. .Przestępcy przyznali się, iż w czasie choroby towarzysza Zdanowa świadomie sformułowali rozpoznanie niezgodne ze stanem faktycznym, przemilczając zawał mięśnia sercowego, i zalecili niewłaściwe w tej ciężkiej chorobie leczenie, zabijając w ten sposób towarzysza Zdanowa. Przestępcy skrócili również życie towarzysza Szczerbakowa. Przestępcy usiłowali przede wszystkim nadwerężać zdrowie radzieckich dowódczych kadr wojskowych i osłabać obronność kraju, zamierzali spowodować niezdolność do służby marszałka Wasilewskiego, marszałka Goworowa, marszałka Koniewa, generała armii Sztemienko, admirała Lewczenko... Aresztowanie zburzyło ich plany. Lekarze mordercy, straszliwe potwory w ludzkim ciele, którzy zdeptali święty sztandar nauki, byli agentami zagranicznego wywiadu. Większość członków wrogiej grupy (Wowsi, Kogan, Feldman, Grinsztejn, Ettinger i inni) związani byli z międzynarodową burżuazyjno-nacjonalistyczną organizacją żydowską Joint, utworzoną przez wywiad amerykański. Podejrzany Wowsi wyjawił w śledztwie, iż za pośrednictwem lekarza Szymelkowicza i Michoelsa, znanego żydowskiego burżuazyjnego nacjonalisty, otrzymał z organizacji Joint w USA wytyczne »O niszczeniu kadr kierowniczych Związku Radzieckiego«. Śledztwo zostanie zakończone w najbliższym czasie". Zapadła cisza. Lenka i Nina wychyliły się z antresoli. San-dro stał w środku pracowni w fartuchu wymazanym farbami. - To wszystko? - spytała Nina. - Chyba tak - rzekł Sandro. 333 - jakaś dziwnie długa pauza - powiedziała. Wzruszył ramionami. - Co ty mówisz, Nino? Zwyczajna pauza. - Chyba jest zbyt długa - upierała się Nina. Machnął ręką, jak pingwin ze skrzydłem orła. -Daj spokój! Wreszcie dał się słyszeć znajomy słodki głos spikerki Wszechzwiązkowego Radia: „Nadaliśmy Komunikat TASS. Kontynuujemy nasz koncert życzeń. Pieśń hinduskiego gościa z opery Rimskiego-Korsakowa Sadko..." - Wyłącz! - zawołała Lenka. - Spokojnie, spokojnie, kochani! Ubierajcie się! Jedziemy wszyscy do Srebrnego Boru! - zarządziła Nina. Trzy dni po komunikacie TASS w auli Pierwszego Instytutu Medycznego miało się odbyć ogólne zebranie wykładowców i aktywu studenckiego. W poprzek szosy Choroszewskiej wiatr pędził tumany śniegu. Widoczność równała się zeru. Dwaj Gradowowie, Borys Trzeci i Borys Czwarty, płynęli zdobycznym horchem przez śnieżną zamieć ku kolejnemu zakrętowi wżyciu. Co prawda los oferował pewne warianty. Na przykład można było nie płynąć ku zakrętowi. Zatrzymać samochód w środku szosy; ostrożnie poruszając kierownicą, skrzypiącą pomimo różnych smarów, zawrócić; zjeść z domownikami obiad, składający się z barszczu ukraińskiego i kotletów pożarskich, do tego wzmocnić się kieliszkiem wódki; wieczorem, kiedy zamieć się uspokoi, pojechać na Dworzec Kurski i odpłynąć na Południe na zasłużony odpoczynek. W imieniu losu wariant ten zaproponował dziadkowi wnuk. W imieniu losu dziadek go ofuknął: - Nie gadaj, jedź! - Nie wygłupiaj się, dziadku! Po co ci to gówniane zebranie? - Borys trwożnie zerknął na wyrazisty profil Borysa Ni-kiticza. - Widzisz, co się dzieje na szosie? Los wyraźnie popierał jego argumentację. Przed nimi na oblodzonej szosie zdarzył się wypadek: jakiś samochód zsunął się do rowu, tłoczyły się ciężarówki, przyjechała pomoc drogowa, kolejne porywy wiatfu zasypywały wszystko śniegiem. - Widzisz, dziadku - mówił Borys Czwarty - zawróćmy, póki nie jest późno. 334 Borys Nikiticz z pewną irytacją odrzucił propozycję wnuka. Wkrótce za nimi ustawił się szereg samochodów ciężarowych i furgonetek, odwrót był niemożliwy. Stali w korku co najmniej czterdzieści minut, na miejsce dotarli spóźnieni. Borys Nikiticz od razu poszedł do prezydium. Borys z powodu braku miejsc usiadł w przejściu na schodkach. Czuł na sobie ciekawe spojrzenia studentów z aktywu, wśród nich strwożony i zakochany wzrok Eleonory Dudkinej, komsomolskiej działaczki. Z jakiej racji mistrz przyszedł na zebranie poświęcone sprawie „morderców w białych fartuchach"? Starał się ignorować te spojrzenia, obserwował bladą twarz dziadka w drugim rzędzie prezydium. Babcia ma rację, myślał. Dzieje się z nim coś niedobrego. Może przypłacić życiem tę historię. Majka, która ostatnio często bywała w Srebrnym Borze, zauważyła, że wczoraj dziadek otworzył gazetę i ujrzał swój podpis pod listem akademików, potępiającym klikę szkodników i spiskowców z żydowskiej organizacji Joint. Z gazetą w ręku udał się do gabinetu i zawołał Mary. Bardzo długo siedzieli tam we dwoje za zamkniętymi drzwiami. Majka zdążyła pospacerować z małym Nikituszką i Archi-Medem, a rozmowa tych dwojga wciąż trwała, czasami dobiegały stamtąd podniesione głosy, ale nie dało się nic zrozumieć. Majka pomagała Agaszy przy bieliźnie i gotowaniu, a staruszkowie ciągle siedzieli w gabinecie. Często dzwonił telefon, słychać było oficjalny ton Borysa Nikiticza. Ciotka Agasza z irytacją ciskała ręcznik, tłukła piąstką w stół. Po co podnosi słuchawkę?! No i po co?! Wreszcie otworzyły się drzwi, wyszła z nich babcia Mary ze słowami: A tego robić nie należy! Potem zjawił się Borys Nikiticz, wyglądał całkiem dobrze, nawet był ożywiony. Spytał Majkę, gdzie jej zdaniem może teraz przebywać jego wnuk. Majka powiedziała, iż prawdopodobnie legendarny mistrz sportu znajduje się obecnie w swojej rezydencji przy ulicy Gorkiego, w towarzystwie Eleonory Dudkinej i innych zakochanych w nim studentek przygotowuje się do egzaminu. Pani, Majeczko, nie powinna być zazdrosna o jakieś studentki! - powiedział elegancko. Wtedy, Bor'ka Grad, zjawiłeś się nagle w swoim faszystowskim pojeździe, zjedliśmy wszyscy razem kolację w świetnym nastroju, chociaż Mary i Agasza były wyraźnie zdenerwowane, domyśliłam się tego, ponieważ drżały im ręce, ty oczywiście nie zwróciłeś na to uwagi. A później, muszę ci przypomnieć, męczyłeś mnie bardzo dłu- 335 go tutaj, w pokoju twojej matki, głupolu, całkiem mnie umęczyłeś tym swoim, chyba zaszłam w ciążę. Tylko tego brakowało, myślał Borys i jeszcze trochę, jakby zamiast porannej gimnastyki, poznęcał się nad ukochaną. Przy śniadaniu roztrząsali różne warianty nieobecności Borysa Nikiticza na uczelnianym wiecu. Nagle starszy pan energicznie otarł serwetką usta i oświadczył, że się tam wybiera, „chociażby po to, by widzieć wszystko na własne oczy". Mary i Agasza zerwały się od stołu i pognały w dwie różne strony, a Boria popędził za nimi, to znaczy najpierw poklepywał po ramieniu panią od kuchni, a później pobiegł za panią od fortepianu, nie wiedząc, że dokładnie powtórzył ruchy swego ojca z dawnego czasu - kilka miesięcy przed swoim przyjściem na świat. Dzieje się z nim coś niedobrego, mówiła Mary spoza zwilgotniałej chustki. Może przypłacić życiem tę historię. Czyżby podpis umieszczony bez jego wiedzy nie wystarczy? Teraz ten wiec! Czy można przeżyć taka hańbę? Jadąc przez zamieć, to znaczy raz po raz kręcąc kierownicą „w kierunku zaspy" i hamując, Borys widział, że im bliżej są instytutu, tym bledsza staje się twarz dziadka, tym mniej w niej było życia. Co go pcha na ten wiec? Powinien pojechać na Południe, wynająć pokój w Soczi, spacerować na nabrzeżu... może to brzmi naiwnie, ale jednak tutaj istnieje jakaś szansa. Nie można się dziś obronić przemówieniami na wiecach. Wygląda na to, że banda zaczyna szaleć, jak w roku trzydziestym siódmym. Saszka Szeremietiew ma rację, w końcu trzeba się będzie uzbroić do ostatniego boju. Ale kto to ma robić? Piętnastu ludzi z Kółka Dostojewskiego? Widocznie w prezydium wiecu nie spodziewano się już profesora Gradowa. Powitano go uśmiechami. Ocaleli luminarze nauk medycznych nieżydowskiego pochodzenia wymienili uśmiechy. Przewodniczący chciał się przesunąć, żeby zrobić miejsce obok siebie w pierwszym rzędzie, ale Borys Nikiticz skromnie usiadł w drugim. Na trybunie kończył przemówienie członek egzekutywy Komitetu Zakładowego, docent Udalcow z Katedry Anatomii Topograficznej i Chirurgii Operacyjnej: ...a tym, którzy zbrukali nasz szlachetny zawód odpowiemy: wieczna hańba! Ostatnie słowa uniosły się pod sufit niemal cerkiewnym dyszkantem, licząc na głęboki oddźwięk zarówno w sercach słuchaczy, jak też w kryształowym żyrandolu. Wśród oklasków Udalcow schodził z trybuny, kiedy nagle w trzecim rzędzie wstała studentka. Borys ją znał - Mika Bażanowa z trzeciego roku. 336 - Towarzyszu Udalcow, proszę powiedzieć, co mamy zrobić z podręcznikami? - głos Miki brzmiał całkiem dziecinnie. - Z jakimi podręcznikami? - zdziwił się docent. - No bo przecież lekarze szkodnicy to wielcy uczeni, wykładowcy - powiedziała Mika. - Uczymy się z ich podręczników. Co mamy z nimi teraz zrobić? Udalcow lewą ręką przytrzymał się trybuny, a prawą jakoś dziwnie macał za sobą. Ktoś na sali zachichotał. Udalcow wreszcie schwycił to, czego szukał - długi kijek, który pewnie zauważył podświadomie na stole z prawej strony od trybuny; pewnie został po poprzednich zebraniach, kiedy go używano do demonstracji ekspozycji. - Ich książki?! - ryknął dzikim głosem docent i pokazał, do czego był mu potrzebny kijek: walnął nim mianowicie w trybunę. - Ich śmierdzące książki spalimy, a popiół rozsypiemy na wietrze! -Jeszcze jeden cios w trybunę i jeszcze; kijek, o dziwo, wytrzymał ten wybuch. - Najmniejszą wzmiankę o tych haniebnych nazwiskach wykreślimy z historii radzieckiej medycyny. Niechaj kości morderców jak najszybciej spróchnieją w ziemi rosyjskiej, by nie został po nich żaden ślad! Wystraszona Mika szlochała. Docent również dygotał, miał wyraźnie atak histerii. Dwaj członkowie Komitetu Zakładowego ostrożnie, by czasem nie oberwać kijkiem, zbliżyli się do niego i ze współczuciem i życzliwością pomogli zejść z trybuny. - No proszę, co za emocje - powiedział Boria Grad w ciszy. Wtedy poprosił o głos jego dziadek, zasłużony profesor, członek rzeczywisty Akademii Nauk Medycznych. Udzielając mu głosu po wystąpieniu Udalcowa, przewodniczący zebrania, wielce szanowny profesor Smirnow, wyraźnie pragnął udowodnić powagę tego zgromadzenia: nie tylko młodzi docenci, o których może ktoś powiedzieć, że nie tyle szlachetny gniew, ile raczej karierowiczostwo doprowadza ich do histerii, lecz także wybitni reprezentanci starej szkoły, posiadający wszystkie możliwe stopnie i tytuły, uczestniczą w patriotycznej akcji, kochani, medycyna radziecka ma w swoich szeregach wspaniałych ludzi, to piękne ze strony Borysa Nikiticza, że pomimo nie najlepszego samopoczucia uznał za konieczne. .. Jak zwykle w podobnych sytuacjach profesor Smirnow oszukiwał siebie, upatrując przyczyn histerii Udalcowa w „ka-rierowiczostwie". W rzeczywistości rozumiał oczywiście, że nie o karierowiczostwo chodzi, lecz o okropny, paraliżujący strach, strach, który skuł także wszystkich obecnych na tej 22 - Więzienie i pokój 337 sali, który ściągnął tu staruszka Gradowa, a teraz wypycha go na trybunę, który sprawia, że i on, przewodniczący zebrania, uśmiecha się jakimś nienaturalnym uśmiechem. Borys Nikiticz wszedł na trybunę, poprawił krawat, postu-kał w mikrofon wskazującym palcem prawej ręki. Wszyscy zauważyli, że siedemdziesięciosiedmioletni akademik prezentuje się całkiem dobrze. Jest skupiony, poważny, żywy wzrok, dobra postawa, lekki rumieniec na policzkach podkreśla piękną siwiznę. - Towarzysze - powiedział spokojnym głosem, w którego brzmieniu za „towarzyszami" zda się był ukryty zwrot „szanowni państwo" - wszyscy jesteśmy wstrząśnięci ostatnimi wydarzeniami. Teraz się wyjaśniło, co oznacza zniknięcie czołowych specjalistów naszej medycyny. Kto uwierzy w bzdurne bajki o terrorystycznej działalności profesorów Wowsi, Wino-gradowa, Kogana, Jegorowa, Feldmana, Ettingera, Gorensztej-na, a także wielu innych, wymienionych w komunikacie TASS! Całe życie pracowałem obok wielu tych ludzi, wielu z nich uważałem za przyjaciół i nie mam zamiaru z powodu głupich i haniebnych - tak, tak, towarzysze, podkreślam, haniebnych -oskarżeń wyrzekać się tej przyjaźni, a także wysokiej oceny nieposzlakowanej działalności zawodowej tych ludzi. Wszyscy bez wyjątku wymienieni pracowali z poświęceniem na frontach Wielkiej Wojny Ojczyźnianej - trudno przecenić samo zorganizowanie przez Mirona Siemionowicza Wowsi opieki interni-stycznej w walczącej armii! Wszystkich uhonorowano stopniami wojskowymi i orderami, a teraz spada na nich taka hańba! Jestem przeświadczony, że nasi koledzy są ofiarami jakiejś mętnej politycznej rozgrywki. Ludzie, którzy usankcjonowali tę akcję i wykreślili z życia wybitnych lekarzy i uczonych, widocznie nie myślą o losach medycyny radzieckiej, nie troszczą się nawet o własne zdrowie. Chciałbym jeszcze podkreślić, że jestem poruszony otwarcie antysemickim charakterem kampanii prasowej w tej sprawie. Nie mam żadnych wątpliwości, że ktoś zamierza sprowokować nasz naród, naszą partię, naszą radziecką inteligencję, wierną ideałom naukowego komunizmu. Ja, stary rosyjski lekarz, syn i wnuk lekarza, a także prawnuk pułkowego medyka w armii Suworowa, protestuję przeciwko znęcaniu się nad moimrkolegami! Sala była tak zaskoczona wystąpieniem profesora Gradowa, że pozwoliła mu skończyć przemówienie i nawet w absolutnej ciszy zejść z trybuny. Dopiero kiedy już był na dole i na chwilę 338 się zatrzymał nie wiedząc, gdzie ma iść - na poprzednie miejsce w prezydium czy do wyjścia - rozległ się paniczny jęk, jakby kompensujący opóźnienie. Hańba profesorowi Gradowowi! Natychmiast runęła lawina, straszliwy ryk wstrząsnął portretami koryfeuszy. Hańba! Hańba! Precz z syjonistami, kosmopo-litami, mordercami! Precz z poplecznikami reakcji! Poprzez rozszalały tumult przebił się dźwięczny młody głos: Precz z żydowskim lizusem Gradowem! Komsomolscy i studenccy aktywiści, zerwawszy się ze swoich miejsc, potrząsali pięściami: No pasaran! Asystenci i docenci także nie zasypiali gruszek w popiele, profesorowie gwałtownymi ruchami rąk odcinali się od zdrajcy. Biegnąc przejściem w kierunku sceny Borys zauważył, że Mika Bażanowa, która tak niezręcznie pytała o podręczniki, z oburzeniem wymachuje rączyną. Zdaje się, niestety, że zakochana Eleonora Dudkina także się znalazła w ogólnym szeregu. Paroma susami wbiegł na scenę, objął ramieniem dziadka, potem ujął go pod rękę i poprowadził do wyjścia. Minutę później oddalali się pustym korytarzem od rozszalałej sali. - Jesteś bohaterem, dziadku - rzekł Borys Czwarty. - Daj spokój - powiedział Borys Trzeci - zrobiłem to, co mi podpowiedziało... - Dobra, dobra - przerwał wnuk - szkoda słów, wszystko jest jasne. Borys Trzeci ze wzruszenia stracił na chwilę oddech. - Zrobiłem to! - prawie wykrzyknął i ruszył energicznym krokiem, niemal wywijając laseczką, na której opierał się przed chwilą. - Słusznie - rzekł Borys Czwarty. Całym wysiłkiem woli trzymał się na wodzy, by się nie rozczulić, nie uściskać kochanego dziadka, nie rozbeczeć się. - Zadanie wykonane, teraz trzeba się zastanowić, co robić dalej. Proponuję natychmiast machnąć się na Południe. Jedźmy we dwóch do Gruzji, do Soczi albo na Krym... - przypomniał sobie o kobietach i poprawił się: - Dziadek jedzie, a ja dołączę po egzaminach. Będziemy utrzymywali kontakt przez Majkę. - Daj spokój, Baboczka - powiedział beztrosko Borys Trzeci. - Czy myślisz, że można się przed nimi ukryć? - Można i trzeba. Chcesz siedzieć i czekać? Wyszli na ganek i przekonali się, że kiedy w środku szalały namiętności, na zewnątrz wichura się uspokoiła. Gęste granatowe chmury stłoczone w oddali nad dachami Moskwy wró- 339 żyły, zda się, możliwość ucieczki. Dwaj dozorcy żwawo rozgarniali śnieg szerokimi łopatami z dykty. - Ucieczka? No cóż, można spróbować- uśmiechnął się Borys Trzecie. - Jutro odwieziesz mnie na dworzec. - Trzeba jechać dzisiaj, natychmiast. Zaufaj przeczuciu wywiadowcy. - No, no! - Borys Trzeci poklepał wnuka po ramieniu futrzaną rękawicą z trzynastego roku. - Nie trzeba przesadzać. Decyzja o aresztowaniu takich ludzi jak ja musi przejść przez różne szczeble. To trochę potrwa. Co najmniej dwa dni. Przecież oni się nie spieszą, ponieważ nikt nie ucieka. Nikt nigdy od nich, nigdy nikt... Uniesienie minęło nagle, wyparowało, Borys Nikiticz oparł się na lasce. Wydało mu się, iż dozorcy udają tylko, że przerwali pracę na papierosa, a w rzeczywistości go obserwują. W oknach sąsiedniej kliniki widniały twarze - pilnują? Z trolejbusu wytoczyli się dwaj pułkownicy- pułkownicy stamtąd? Minęła ich grupa dzieci w wieku przedszkolnym, trzymając się za paski idących przodem, maszerowały świeżo udeptaną ścieżką; żadne nie uśmiechnęło się do dziadka, wychowawczyni spojrzała mu prosto w twarz z wyjątkową wprost wrogością. - Nikt nigdy od nich nie uciekał... - Nikt nigdy nie przemawiał przeciwko nim jak ty - rzekł cicho Borys Czwarty. - Być może, nikt nigdy tego nie zrobi... - zaśmiał się celowo - więc trzeba stwarzać precedensy. Borys Nikiticz spojrzał na wnuka z czułością prawie pożegnalną. Trzeba to zrobić tak, by zabrali mnie w czasie jego nieobecności. Chłopak może narozrabiać, zacznie strzelać, przecież ma broń, to żaden sekret - a wtedy zginie. - Zróbmy tak - zaproponował - pójdę teraz do instytutu, uporządkuję swoje papiery. Będę musiał wiele rzeczy zabrać stamtąd. A ty jedź do domu i czekaj na mój telefon. Dowiedz się, kiedy są pociągi. Wieczorem wrócimy do Srebrnego Boru i zdecydujemy, co zrobimy. Poszli każdy w swoją stronę, dwie tak odmienne postacie: Czwarty w skórzanej kurtce i wilczej czapie, Trzeci w czarnym długim palcie z szalowym karakułowym kołnierzem i w typowo profesorskim „pierożku" z karakułów jak kołnierz. Jeden z dozorców wesolutko pomaszerował do budki telefonicznej - meldować o sytuacji. 340 Dojeżdżając do ulicy Gorkiego, Borys wciąż myślał o dziadku. Wszyscy sądzili, że z małoduszności jedzie na ten obrzydliwy wiec, a okazało się, że przeciwnie - z wielkoduszności, w najlepszym znaczeniu tego słowa. Nie wiadomo, czybym się zdobył na coś takiego. Leżałem na dachu nad Berią, ale to coś innego, osobistego, to jakby kaukaska zemsta. Dziadek zdobył się na niezwykły społeczny czyn. Za jakieś czterdzieści lat, wspominając obecne czasy, ludzie powiedzą, że jedynym, który się odważył podnieść głos przeciwko kłamstwu, byl profesor Gradów. Oto co jest warte nasze pobłażliwe poklepywanie po ramieniu. Gówniane młode pokolenie. Wydaje się nam, że w siedemdziesiątym ósmym roku życia człowiek myśli tylko 0 ciepłych kalesonach, a w nim szaleje burza uczuć. Dziadek się spalał wewnętrznie, kiedy postanowił dołożyć paskudnym świniom. Chyba miał coś na sumieniu z dawnych czasów, sprzed mego urodzenia, coś do mnie docierało, jakiś kompromis, tchórzostwo... Być może, przez całe życie marzył o odpokutowaniu, teraz spełniło się to marzenie, odchodzi jak rycerz. Nie darują tego. Nie przebaczają nawet setnej części czegoś takiego, nawet niewinnym nie przebaczają niewinności. Nic nie uratuje dziadka, żadne moje fantazje o ucieczce na Południe. Może się oczywiście zdarzyć cud, ale prawdopodobieństwo równa się zeru. Dziadek to najdroższy człowiek na świecie. Jest dla mnie raczej ojcem niż dziadkiem. Od ojca zawsze dzielił jakiś dystans, w końcu dystans ostateczny, dziadek był bliski. Nawiasem mówiąc, to on nauczył mnie pływać, nie ojciec, lecz dziadek. Doskonale pamiętam tę chwilę w zatoczce na rzece Moskwie. Miałem chyba pięć lat, nagle popłynąłem, a dziadek stał w wodzie po pas, uśmiechnięty, z jego koźlej bródki spływały krople wody jak z rynny... Co robić? Kiepska sprawa, zgodnie z prawami natury silni wnukowie powinni wspierać dziadków tracących siły, a ja jestem bezradny, nie mogę nic zrobić dla mego staruszka. W tym momencie Borię Gradowa nawiedziła zdradziecka myśl. Niechajby zabrali go podczas mojej nieobecności. Jeżeli będę w domu, pewnie nie powstrzymam się, wystrzelam gadów i zgubię wszystkich, nasze kobiety 1 siebie samego. Lepiej niech to się odbędzie beze mnie. Odpędził obrzydliwą myśl. W końcu powinienem rzucić im wyzwanie. Może Saszka Szeremietiew ma rację, może to amoralne szastać się na motocyklach w pogoni za pucharami... Życie biegnie monotonnie zwyczajnym torem, a tymczasem gromadzą się, zbliżają wydarzenia, które cię przygniotą 341 1 jak zrzucona z dachu łopata śniegu. Borys otworzył drzwi i nawet nie bardzo się zdziwił na widok Wiery Gordy, która wyszła ku niemu z gabinetu. Miała klucz, ale nie zaglądała tu od roku. Coś się widocznie wydarzyło, to jasne, no cóż, nie ma rady, trzeba się z tym pogodzić. - Aresztowano całe Kółko Dostojewskiego - rzekła Wiera. Stała w obcisłej sukni, oparłszy rękę o framugę. Jaskrawe usta, błyszczące oczy. Wyglądało to na scenę z zagranicznego filmu. - Saszkę także? - spytał. Wykrzywiła wargi. - A jak myślałeś? I Nikołaja, i Saszkę, wszystkich... Ach, Boria! - zaszlochała. Szlochając podbiegła, obcasiki stukały na podłodze, przytuliła się do niego. - Boria, Boria, nie mogę już, po prostu umieram, umieram w każdej chwili, Boria... Posadził ją na kanapie, usiadł obok, starając się zachować bodaj maleńki dystans: czuł całkiem niestosowny do okoliczności prąd. - Opowiedz wszystko, co wiesz. Zdaniem Wiery zawinił rumuński Żyd Iljusza Werner. Podczas spaceru ulicą Gorkiego poznał nieopodal pomnika Jurija Dołgorukiego młodą urodziwą mamusię. Zaczęło się, jak zwykle, od komplementowania dziecka, a potem mamy. Wpadał do ślicznotki. Mieszkała sama w zadziwiająco dobrym mieszkaniu, w pobliżu miejsca gdzie się spotkali pierwszy raz. Krótko mówiąc, wybuchł zwariowany romans. Werner biegał promienny, perorował o bohaterkach Dostojewskiego - o Polinie, Gruszeńce, Nastazji Filipownny. Pewnego pięknego dnia spotkali go w bramie dwaj kwadratowi faceci, no wiesz, poturbowali nielicho i uprzedzili: jeżeli chcesz żyć, zapomnij ten adres. Okazało się, że lala jest utrzymanką któregoś z członków rządu, rozumiesz, jaka chryja? Tę historię opowiedział ze śmiechem mąż Wiery, Nikołaj Ogromny. Wkrótce było im nie do śmiechu. Członkowie Kółka Dostojewskiego zauważyli, że są pod obserwacją. Pewnie Iljusza nie zerwał romansu, można go zrozumieć, człowiek zakochany traci zdrowy rozsądek, nie mam racji? Widocznie organy zaczęły się mu przyglądać i w końcu dotarły do kółka. Aresztowano wszystkich wyciągu trzech dni. Szeremietiew był jednym z pierwszych. Wydarzyło się tam coś strasznego, strzelanina czy jak. Wiera i Nikołaj miotali się po mieście niczym zaszczute zwierzęta, chcieli uciec, ale dokąd? Dzisiaj 342 rano przyszli po niego. Teraz koniec ze mną. Oczywiście pobiegłam do ciebie, jesteś moim najbliższym, najdroższym przyjacielem... Nie było ciebie przez cały dzień, po prostu szalałam... nie gniewaj się, wypiłam pół butelki koniaku... Wiem oczywiście, że masz dziewczynę, życzę wam jak najlepiej... Widziałam ją, nawiasem mówiąc, milutka... Co mam teraz robić, Boria, wszystko się wali, wszystko, mogą mnie wyrzucić z zespołu jako żonę wroga ludu... Znowu do niego przywarła, ramionami objęła szyję, szlochała na jego piersi. Siedział drętwo, bał się poruszyć, ogarnięty mrokiem i „niestosownymi prądami". W końcu delikatnie uwolnił się z jej ramion. - Czy nie wezwali ciebie, Wiero? - spytał nie spodziewając siej że wywoła tak gwałtowną reakcję. Ścisnęła twarz rękami i wydała jakiś dziki krzyk, podobny do przejmującego wrzasku mongolskiego jeźdźca. Ciałem wstrząsnęły konwulsje. Borys skoczył po koniak. Wypiwszy go, powiedziała prawie spokojnie: - Okropne, cały makijaż się rozmazał. Nie patrz na mnie. Wiem, co pomyślałeś. To nieprawda, Boria! Nie kapowałam. Oczywiście wzywali mnie, powiedziałam ci całkiem otwarcie jeszcze wtedy, na początku naszej niedługiej miłości, że mają mnie w garści. Więc nie mogło być inaczej, wezwali znowu, gad Niefiedow, smarkacz jeden, wrzeszczał na mnie jak na wiejską babę, a to bydlę, Konstantin Awierianowicz, zachował niewzruszony spokój. Wtedy już wszystko o wszystkich wiedzieli, oszołomili mnie wprost informacjami o sprawach, o których nigdy nie słyszałam. Czy wiedziałeś na przykład o tym, że Kółko Dostojewskiego planowało zamach terrorystyczny?... - Daj spokój, Wiero - skrzywił się Borys. Myślał o Saszce. Jeżeli go nie rozstrzelają, jak sobie poradzi w łagrach z protezą? Wiera znowu zawisła na nim, tuliła się piersią, kolanem, może nie miała nic złego na myśli, po prostu traktowała go jak „najlepszego przyjaciela", ale czuł się nieznośnie. Odezwała się szeptem: - Pytali także o ciebie, Borieńka. Nadstaw ucho. Wiesz, zawsze się obawiam, że tu jest podsłuch. Pytali, czy chodziłeś na zebrania Kółka Dostojewskiego... Powiedziałam, że nie znosiłeś tego towarzystwa, nawet o mało nie doszło do bijatyki z nimi, kiedy zalecałeś się do mnie. Wiedzieli oczywiście, że byliśmy ze sobą. Powiedz, Boria- zaszlochała jak mała dziewczynka - nie uważasz mnie za donosicielkę? Błagam, 343 powiedz, że nie. Wierz mi, nigdy nikogo nie zasypałam. Być może, coś tam wyciągnęli ode mnie, wiadomo, głupia baba, ale świadomie nigdy i na nikogo... Może nawet przeciwnie, udawało się kogoś wybronić... nie wierzysz? Już ci się całkiem nie podobam? No, weź mnie, kochany!... Na kanapie było mało miejsca, położyli się na dywanie, na szczęście Majka Striepietowa odkurzyła go starannie. Borys patrzył na uśmiech błąkający się na twarzy Wiery Gordy i myślał, że może tylko w takich chwilach czuje się wolna. Wolna od „tamtych" i w ogóle od wszystkich, także od swoich kochanków. - Dzięki, kochany - szepnęła, kiedy już złapała oddech -teraz się przekonałam, że mi wierzysz. - Odkąd to jebanie stało się dowodem wiary? - mruknął. Chciał dodać coś bardziej okrutnego, „może wziąłem ciebie przed chwilą właśnie jako donosicielkę", ale nie powiedział, przeciwnie, ucałował w policzek i płatek uszny swoją byłą kochankę. - A ja wierzę ci nawet bez takich dowodów. No właśnie, obraziła się, wstała gwałtownie z dywanu, podeszła do stołu, łyknęła prosto z karafki koniaku, zapaliła. - A ja bez tego nikomu nie wierzę - powiedziała wyzywająco. - No dobrze - wstał także - proszę, kochanie, ogarnij się. Chodzi o to, że ja także muszę ci coś opowiedzieć. Wydarzenie nabierają tempa, jak na torze lodowym... - Mój Boże! Czy to się skończy! - zawołała. Jednak w jej głosie brzmiało zmęczenie i jakby brak zaangażowania. Pomyślał, że gdyby to powiedziała Majka, to miałoby to jedno, całkiem dosłowne znaczenie, w ustach Gordy każde stwierdzenie zawiera kilka jej tylko znanych treści. Może Majka, kiedy jej przybędzie lat, także uzbiera więcej znaczeń. Było już pół do szóstej, za oknem zapadł zmierzch, jaśniała tylko noworoczna dekoracja na budynku telegrafu. Na dobrą sprawę mogła tam świecić cały rok, nie było w niej nic noworocznego, sama agitacja. Borys zadzwonił do dziadka, do kliniki. Nikt nie podniósł słuchawki. Może jedzie do mnie? A może... już? To niemożliwe! Wiera z papierosem siedziała na kanapie. Odwracała twarz, demonstrując obrażoną godność. - Czy powiadomiono cię oficjalnie, o co oskarżają Nikoła-ja? - spytał. Uśmiechnęła się. - Oficjalnie? Nie, oficjalnie nie powiadamiano! - słowo „oficjalnie" dzwoniło poczuciem krzywdy. 344 - Muszę spotkać się dzisiaj z matką Saszki - powiedział. - Koniecznie? - spytała. Teraz „koniecznie" promieniało niczym sztuczny diament jakąś niezrozumiałą ironią. A ty powinnaś koniecznie zaraz wyjść, pomyślał Borys. Czuł się prawie jak w pułapce. Dziadek nie dzwoni. Niewykluczone, że swoim zwyczajem wpadnie tu bez uprzedzenia Majka. Z miejsca, kiedy tylko spojrzy na Wierę, zrozumie, co tu się odbywało na dywanie. A tymczasem trzeba działać, szukać dziadka, jechać do matki Saszki, może znowu próbować dostać się do Waśki, przecież Szeremietiew był trenerem w WWS... Bzdury! Co ma do rzeczy WWS i reszta? Czyż nie widać, że się zaczyna nowy trzydziesty siódmy rok, niedługo wszyscy trafimy do łagrów! Pocałował Wierę w policzek, klepnął po plecach i rzekł niby to przyjacielskim tonem: - Będziemy w kontakcie, Wiero. A teraz chodźmy, odprowadzę cię do taksówki. Wiera miała wspaniałe futro z lisów, wyglądała w nim jak żona jakiegoś stalinowskiego laureata. Na ulicy Gorkiego wielki termometr ze słowiańskimi esami-floresami wskazywał minus osiemnaście stopni. Nad wejściem do telegrafu jaśniał globus obracający się stale, wykresy sukcesów, szyldy „Ser" i „Rosyjskie wina", oświetlony portret Stalina. Oto kogo należałoby sprzątnąć, pomyślał nagle o Stalinie Borys Gradów, oficer rezerwy GRU Ministerstwa Obrony Związku Radzieckiego. Oto kto od dawna prosi o dziewięć gramów. Stojąc przy krawężniku usiłowali złapać taksówkę, kiedy z tłumu wybiegła Majka. W rozpiętym futerku (niedawno ciotka Nin-ka podarowała jej stareńkie, ale całkiem zgrabne futerko), z potarganymi włosami wysuwającymi spod chustki, pędziła w kierunku bramy, zostawiając za sobą oszołomionych mężczyzn. - Majka! - zawołał Borys. Zahamowała gwałtownie, ujrzała Borysa i Wierę i powoli ruszyła w ich stronę, oczy szeroko otwarte, rozchylone wargi jakby coś mruczały. - Coś ty, Majko - powiedział Borys. - Poznajcie się, to Wiera, moja przyjaciółka. Spotkało ją wielkie nieszczęście, aresztowano jej męża... - A u nas, Bor'ka, aresztowano dziadka! - zawołała Majka na całą Moskwę i z płaczem rzuciła się Borysowi na szyję. ;>.->,*-", XIV Ból i znieczulenie 1 o co wtedy na wiecu tak żałośnie kłamałem o moim przywiązaniu do radzieckiej rzeczywistości, o wierności inteligencji radzieckiej ideałom naukowego komunizmu? Wszystko było jasne, wiedziałem, na co się decyduję, przemyślałem wszystko, sam podpisałem dla siebie nakaz aresztowania i wyrok skazujący na rozstrzelanie, a co najważniejsze, także przyzwolenie na tortury. Nie ma nic straszniejszego- tortury! Zastraszyli ludzi torturami, a nie egzekucjami. Wszyscy wiedzą albo się domyślają, albo podejrzewają, albo nie wiedzą, lecz rozumieją, że za tymi drzwiami boli, bardzo boli, nieznośnie boli i znowu boli. Nie ma znieczulenia. Moje zakłamane radzieckie słowa były właśnie próbą znieczulenia. Bardzo proszę, przecież jestem swoim człowiekiem, nie sprawiajcie mi bólu, przynajmniej wielkiego bólu, potraktujcie mnie odrobinę łagodniej, niechaj boli, nawet bardzo boli, ale tak, żebym mógł wytrzymać, przecież jestem człowiekiem radzieckim, jestem wierny ideałom naukowego komunizmu! Trzeba było powiedzieć: „Gardzę bandycką władzą! Wyrzekam się waszego naukowego komunizmu!" Naiwny chwyt w świecie, gdzie idea znieczulenia jest negowana. Powiedziano: „Kto wytrzyma wszystko do końca, ten się uratuje". To antyteza tortur. Ból - męczarnia z jednej strony, z drugiej system sygnalizacyjny. Znieczulając chorego na stole operacyjnym, wyłączamy jego system sygnalizacyjny: jest nam niepotrzebny, ponieważ wszystko jest jasne. Usuwamy ból. Jeżeli ból pozostaje, musimy się uzbroić w cierpliwość, sięgnąć do innych sygnałów, do świętych słów: „Kto wytrzyma wszystko do końca, ten się uratuje". Wytrzymać wszystko do końca i wydostać się 346 poza granice bólu. To znaczy za granice życia, czy tak? Ból i życie niekoniecznie są synonimami, czy tak? Wydostanie się poza granice bólu niekoniecznie oznacza śmierć, czy tak? Cały czas grożą bólem, mnie, siedemdziesięciosiedmioletniemu człowiekowi, który z bólem walczył. „Odpowiadaj, stary chuju, żydowski pachołku, albo porozmawiamy z tobą inaczej!" Cóż to za koszmarne gęby, jak spod pędzla Goi. W tym tłumie- to najobrzydliwsze, kiedy zamiast jednego śledczego wchodzi tłum plugawców - tylko młody kapitan Niefiedow zachował w twarzy ludzkie rysy, chociaż może mu kazano: A ty, Niefiedow, zachowaj wyraz jakby, kurwa, litości do tego żydowskiego lokaja. My rozmiękczymy skurwiela, a później ty go swoją litością upiździsz! Takim się posługują językiem. Pewnie nie tylko z przesłuchiwanymi, ale także między sobą. Dlaczego zwlekają? Może czekają na jakiś odgórny rozkaz? Przecież Samkow się przejęzyczył: Sam towarzysz Stalin nadzoruje śledztwo! To chyba nie jest ich sposób zastraszania. Dla większości ludzi w kraju Stalin jest wcieleniem władzy, a nie przywódcą bandy, to najwyższy szczebel, ostatnia nadzieja. Wszyscy drżą ze strachu przed nim, ponieważ dzierży berło, jest władcą gór, mórz i ludzkich losów, ale nie dlatego że miałby nadzorować tortury. Z pewnością nie straszą jego nazwiskiem. Tymczasem niewykluczone, że właśnie on osobiście interesuje się wszystkimi szczegółami śledztwa w mojej sprawie, zwłaszcza że nie jestem dla niego pustym dźwiękiem, od wielu lat pamięta nie tylko nasze pierwsze takie pomyślne spotkanie, lecz także ostatnie - przykre. Niewątpliwie on sam przemyślał i uruchomił całą tę antylekarską histerię. Podobno jeszcze Bechtierew w dwudziestym siódmym roku dostrzegł jej objawy i przypłacił to życiem. Całkiem możliwe, że właśnie sam Stalin kazał założyć mi kajdanki. To straszne! Czy nie mam jakiejś paranoi? Zabawne, siedemdziesięcio-siedmioletni więzień w pojedynce, w kajdankach, które uciskają przeguby rąk, obawia się, że grozi mu paranoja. Kajdanki - nigdy nie myślałem, że coś takiego istnieje na świecie. Najgorsze, że nie można się podrapać. Innymi słowy pozbawiono cię przyjemności dotyku opuszek własnych palców. Takie nic nie znaczące czynności sprawiają rozkosz. Niemożliwość dotknięcia własnego ciała przypomina pewien najgorszy koszmar - przebudzenie w trumnie. Kajdanki skonstruował znakomity specjalista, tortury bowiem - to także nauka. Nasze ręce szarpią się odruchowo, żeby się uwolnić, podra- 347 ,Au^»M pac. Podczas nieświadomych ruchów kolce zaciskają się coraz mocniej, dłoń puchnie, sinieje, wygląda jak jakiś dziwaczny twór z głębin morskich. Można dostać ataku histerii, to także pewna forma znieczulenia. Na razie powtarzaj, że się zdecydowałeś wytrzymać wszystko do końca, wkrótce zapomnisz o rękach. Już zapomniałeś o rękach. Już nie mam rąk. Są tylko dwie głębinowe żaby, które wpadły w pułapkę. Albo żółwie, schwytane, kiedy wyszły na chwilę z pancerzy, by się odświeżyć. W każdym razie te żaby lub żółwie nie mają ze mną żadnego związku. Co prawda miałem kiedyś ręce. Sprawne ręce, które nieźle pracowały, operowały, całkiem nieźle operowały, wykonywały zespolenia, czuły pacjenta, ręce te także nieźle posługiwały się piórem, to znaczy jedna z nich pisała coś prawie literackiego o istocie bólu i znieczulenia, druga zaś w tym czasie stukała w blat biurka, jakby odmierzając rytm, w swoim czasie obie ręce nieźle pieściły moją żonę, jej ramiona, piersi, biodra, czasami trochę grzeszyły te moje ręce, zwłaszcza prawa, ale dzisiaj to nie ma żadnego znaczenia, najważniejsze, że pozostawiły po sobie dobrą pamięć. Już ich nie ma. A skoro nie ma, to nie mogą się na nich zaciskać stalowe kolce. Żołnierz, który na wojnie stracił ręce, także nie może podrapać nosa. Czy jesteś lepszy od tego żołnierza? Naucz się pocierać swędzący nos o ramię, kolano, o ścianę albo o oparcie łóżka... Kiedy zapomniałem o swoich rękach, ile to dni? Siedem? Dziesięć? Samkow wrzasnął wtedy: A co robiłeś, Gradów, u Rappaporta w Państwowym Naukowo-Kontrolnym Instytucie Przeciwinfekcyjnych Preparatów imienia Tarasiewicza?! Widzisz, stara kurwo, my wiemy wszystko! Przyznaj się, zgniłku, umówiłeś się wtedy z Zydka-mi o zafałszowaniu wyników sekcji? W tym momencie ktoś do niego zatelefonował, kiedy mijał mnie w drodze do wyjścia, zamachnął się, jakby miał zamiar zadać morderczy cios. Oczywiście człowieka, który słuchał jego wrzasków, można było zabić jednym ciosem, ale on, ten człowiek, to znaczy ja sam, nawet nie drgnął patrząc na pięść. Został tylko Niefie-dow, blady oficerek, który pilnie pisał protokół, nawet nie podnosił głowy. Kiedy został sam na sam z podejrzanym, podniósł głowę i powiedział cicho: Lepiej się przyznać, Bory-sie Nikiticzu. Po co pan trwa Wuporze? Wszyscy się przyznają. Po co panu męczarnie? Proszę mówić, ja zaraz zanotuję, że był pan w zmowie z Rappaportem, albo lepiej, że to Rappa-port wciągnął pana do spisku, natychmiast złagodzą panu 348 rygor. Wtedy ten człowiek, to znaczy ja, który siedział jak widmo rosyjskiej inteligencji, któremu nie pozwalano spać od dwudziestu siedmiu i pół roku, w tym sensie, że chyba ponad tydzień albo ile tam czasu minęło od chwili, kiedy do gabinetu w katedrze chirurgii szpitalnej wwalili się trzej brzuchacze w granatowych flauszowych paltach z kołnierzami z karakułów, takie obrzydliwe potężne wywatowane draby, poszczęściło się, bydlakom, że nie napatoczyli się na Bor'kę, mego chłopaka, więc ten człowiek, który był mną i który pod wpływem senności nie przestraszył się morderczej pięści, otrząsnął z głowy mrówki i powiedział drugiemu aktorowi w topornym dramacie z dwoma bohaterami: Piszcie, kapitanie. Z wybitnym uczonym, Jakubem Lwowiczem Rappaportem spotykałem się w Instytucie imienia Tarasiewicza w celu omówienia sposobów zapobiegania środkami farmakologicznymi odrzucaniu przez organizm przeszczepów. To wszystko, co mam do zakomunikowania. W odpowiedzi na bezpodstawne, dzikie oskarżenia starszego śledczego pułkownika Sam-kowa. Jakie oskarżenia?- spytał Niefiedow. Bezpodstawne. Bezpodstawne i jeszcze jakie. Ciche? Powiedział pan ciche? Nie, powiedziałem dzikie. Można napisać barbarzyńskie, jeżeli pan woli... Wtedy wszedł Samkow i kazał włożyć „staremu piździelowi" kajdanki. Niefiedow zbladł jeszcze bardziej. Poszedł po sierżanta. Sam włóż! - wrzasnął Samkow. Ale ja... -zaczął Niefiedow. Ucz się! - jeszcze groźniej darł się Samkow. -Na kiego chuja jesteś mi potrzebny?! Nawet w okopach drugiej wojny światowej, to znaczy ojczyźnianej, podejrzany nie słyszał tylu przekleństw... Rok 1885. Jedziemy z mamą, tatą i siostrzyczką Dunieczką, wszyscy już odeszli, dojeżdżamy do Eu-patorii, cudowna podróż! Chłopczyk wysuwa się z okna, natychmiast ma twarz umorusaną sadzą. Przyjedziesz tam jak Murzyn! - śmieje się ojciec. Na dookolnych obszarach Rosji wcale nieczęsto słyszy się przekleństwa. Wiązanki, które tam docierają, pochodzą z lefortowskiego więzienia w pięćdziesiątym trzecim roku. Oto jakiego mamy klauna! - żartuje mama. Zrobimy z ciebie, profesorze jebany, takiego klauna - obiecuje Samkow, przesuwa swoją tłustą twarz z maleńką blizną w kształcie krzyżyka nad zakończeniem żuchwy: ślad po dość zręcznie zoperowanej fistule. - Zapomnisz, dupku, o inteligenckiej godności, ty pasożycie! Twarz zbliża się jeszcze bardziej. Może ma zamiar dopaść zębami resztek mego ciała? Pewnie już nie pamiętasz swego przyjaciela, Pułkowo? Przy- 349 pomnę ci. Twój przyjaciel od dziesięciu lat pracuje dla amerykańskich atomowych bandytów. Odpowiadaj, zostaliście jednocześnie zwerbowani? Mój Boże, jakie szczęście! Pierwszy raz w ciągu tylu lat poprzez tego drania wiadomość o Lo! Więc jeszcze żyje, wychował swego Saszę, jest w Ameryce! Gdzie jest moja Mary, dlaczego tak rzadko o niej myślę? Raz po raz wraca we wspomnieniach matka, aż do wspomnień niemowlęcych: duża matczyna pierś, centrum świata, upragniony sutek, wtedy miałem jeszcze ręce, tę obfitość ujmowałem rękami. Ale gdzie Mary? Dlaczego się nigdy nie zjawia? Byliśmy z nią dwiema połówkami jednej całości. Rozsuwała nogi, wpuszczała mnie do środka, później zaokrąglała się, wypełniała potomkami, zjawiali się Kituszka, Cyrylek, Ninka, potem bezimienny, urodzony martwo. Fantastyczna, cudowna pulsacja kobiety. Mężczyzna jest banalny, kobieta jak pulsujący kwiat. Myśl o Mary, nawet jeżeli się nie zjawiają wspomnienia, myśl! Tak jak zmusiłeś siebie zapomnieć o rękach, wspominaj swoją żonę. Kiedy i w jakich okolicznościach ujrzałeś ją po raz pierwszy? Oczywiście w roku 1897, na balkonie Wielkiej Sali w konserwatorium. Spóźniła się na początek koncertu muzyki Mozarta. Grali już Eine Kleine Nachtmusik, kiedy w przejściu ukazała się i odwróciła w stronę dwudziestodwuletniego studenta jakaś młoda, szczupluteńka, nierosyjska istota, którą - jak się zdawało- nawet spojrzenie mogło uszkodzić. Księżniczka Marzenie! Później dowodziła, że to ona pierwsza zwróciła na niego uwagę, że nawet kiedyś szła za nim ulicą. Przekonana, że jest młodym poetą reprezentującym symbolizm, nowy modny wówczas kierunek, ani jej na myśl nie przyszło, że może być medykiem. A więc przypomniałeś sobie młodziutką Mary: oto przesuwa się w gwarnym tłumie w sali konserwatorium, patrzy pytająco na ciebie, obok niosą naręcza futer, no, zbliż się, podchodzicie do siebie, wtedy już nie miałeś rąk, w każdym razie niczego, co byłoby podobne do rozdętych, zesztywniałych żab z późniejszego okresu... Łoskot odsuwanych rygli pojedynczej celi dociera do 1897 roku, Borys Nikiticz otrząsa się z półomdlenia. Rozumie, że złamał regulamin: odważył się położyć na łóżku podczas dnia. Za chwilę strażnik go zwymyśla i zagrozi przeniesieniem do celi karnej. Wszedł nie najgorszy. Borys Nikiticz dla odróżnienia od innych nazwał go Jonyczem. Dzisiaj nawet nie podniósł głosu, udał, że niczego nie zauważył. Postawił na stoliku miskę lury i drugą - kaszy. Zapach rybnej lury wprawdzie 350 mdlący, jednak b udził apetyt, natomiast kasza roztaczała wspaniały zapach perłówki. W pierwszym tygodniu więziennego życia Borys Nikiticz pewnie z powodu przeżyć psychicznych stracił łaknienie, czuł wstręt do jedzenia. Miski wracały nie opróżnione, na tej podstawie uznano, że Gradów podjął protestacyjną głodówkę. Każda forma protestu wywoływała kontrakcję władz więziennych. W celi zjawił się gruby pułkownik z odznaką medyka - nie wiadomo dlaczego większość funkcjonariuszy MGB stanowili ludzie tędzy, brzuchaci i du-piaści jak prawdziwe świnie - i postraszył przymusowym żywieniem. Borys Nikiticz zaczął wyrzucać zawartość misek do kibla, kiedy się nagle zorientował, że łaknienie wraca. Daj tu ręce, zdejmę kajdanki. Jonycz otworzył zamek i nie bez wysiłku zdjął wychowawcze bransolety z przegubów więźnia. Całe dziesięć minut, przeznaczone na posiłek, można się było rozkoszować posiadaniem rąk. Borys Nikiticz sięgnął po łyżkę, nie mógł jednak jej utrzymać, obrzękłe, serdelkowate palce nie się zginały. Trzeba będzie jak poprzednio wypić lurę, a później dłonią wygarnąć gąszcz. Rozetrzyj najpierw palce -powiedział Jonycz, jakby miał do czynienia z niedomyślnym dzieckiem i szepnął: - nie spiesz się! Niespodziewany łudzki odruch oszołomił, Borys Nikiticz rozpłakał się, zadygotał cały, a Jonycz się odwrócił, nie wiadomo, czy to był kolejny ludzki odruch, czy zakłopotanie z powodu poprzedniego. Ostatecznie udało się spędzić bez kajdanków prawie dwadzieścia minut. Wprawdzie palce nie odzyskały pełnej sprawności, ale jako tako potrafiły trzymać łyżkę. Mógł zjeść nie jak zwierzę. Jonycz, wkładając z powrotem wychowawcze urządzenie, zamknął je na ostatni zatrzask, pewnie niezgodnie z regulaminem, ponieważ przeguby mogły się trochę ruszać. Wychodząc z celi Jonycz nagle mrugnął do więźnia i przyłożył obie dłonie pod ucho, gest oznaczał, że można pospać. Kładąc głowę na poduszce Borys Nikiticz pomyślał, że w ciągu swego sie-demdziesięciosiedmioletniego życia nigdy nie odczuwał takiej poobiedniej rozkoszy. Podczas drzemki nie doświadczył wędrówki w czasie, tylko samo cudowne odprężenie, samą nirwanę. Nie wiadomo, ile minęło czasu, obudził go histeryczny wrzask drugiego strażnika, którego w myśli nazywał Czapajem. Wypoczywasz sobie, gnoju jeden, pochrapujesz, matkę twoją wte i wewte! Zaraz zamelduję o nieprzestrzeganiu regulaminu! Do celi karnej pójdziesz, mendo jedna, będziesz tkwił 351 I w szafie, póki cały gównem nie spłyniesz! Borys Nikiticz zerwał się z łóżka. Koszmar lefortowskiego więzienia ścisnął go mocniej niż cela karna, a jednocześnie przeszywał od środka, czyli z samej głębi koszmaru, czyli z głębi własnego jestestwa. Zabijcie! - wykrzyknął, uniósł do góry skute ręce, pomiędzy nie, to znaczy nieistniejące, a w każdym razie nieposłuszne ręce wsunął głowę, jakby próbował przedrzeć się gdzieś wąskim włazem. - Zabijcie, zabijcie, przeklęte kąty! Czapaj aż się odsunął. Wybuch milkliwego, pogrążonego w sobie „wroga ludu" zaskoczył go. No czegoj, czegoj, Gradów?! - wykrzyknął więziennym żargonem. - Dobra już, kij ci w bok, jak opędzlujesz kolację, zaprowadzę na przesłuchanie. Coś się wkurwił? Ręce Borysa Nikiticza opadły bezwładnie. Dygotał. Nagły skok poziomu adrenaliny we krwi, pomyślał, reakcję wywołało uszkodzenie przez Czapaja otoczki mego rozkosznego snu. W gabinecie, gdzie odbywały się przesłuchania, zgodnie ze zwyczajem jakiś czas nie zwracano na niego uwagi. Niefiedow zajęty był szperaniem w teczkach, sprawdzał coś w grubym skorowidzu - uosobienie prawniczej pracy. Samkow siedział rozparty, ze słuchawką telefoniczną przy uchu, replikował zwięźle, brzuch pod bluzą poruszał się jak borsuk zwinięty w kłębek. Wreszcie odłożył słuchawkę, pokręcił z uśmieszkiem krągłą głową, mruknął „takie gówno" i wreszcie odwrócił się do podejrzanego. - No cóż, Borysie Nikiticzu... - z przyjemnością zauważył, że „zasrany profesor" drgnął, słysząc taki początek przesłuchania. - No cóż, zaczyna się nowy etap śledztwa, ja odchodzę, zostaje pan w cztery oczy z kapitanem Niefiedowem. Uważnie, nawet - jak się wydało Borysowi Nikiticzowi -z pewnym napięciem obserwował reakcję swojej ofiary. Borys Nikiticz zmusił się do uśmiechu. - No cóż, „miłość była bez radości, rozstanie będzie bez smutku". -1 wzajemnie! - ryknął Samkow i wstał, pozbierał z biurka jakieś rozsypujące się teczki. Poirytowany z powodu nieposłusznych teczek jeszcze raz spojrzał na „żydowskiego pachołka" ciemnym, nienawistnym^ wzrokiem. - Są pytania? - Mam jedno- rzekł Borys Nikiticz. - Cały czas czekam na spotkanie z Riuminem. Dlaczego się nie zjawia? Widocznie w tych murach nie było bardziej bulwersującego pytania. Niefiedow się wyprężył, zacisnął wargi, jakby mu 352 do ust wpadło gorące jajko. Samkow upuścił pozbierane przed chwilą teczki, oparł się pięściami na biurku, pochylił się w stronę Gradowa. - Ty su... Jak śmiesz ty... Jak pan śmie prowokować?! Zapomniał pan, gdzie jesteśmy?! Możemy przypomnieć! Zostawił teczki i pomaszerował do drzwi, wionął na Borysa Nikiticza chypre'em i potem. Spocony bolszewik, pomyślał Borys Nikiticz. Niefiedow został bez zwierzchnika, patrzył przez chwilę na zamknięte drzwi wciąż z tą samą miną, jakby miał w ustach gorące jajo lub ziemniak. Wreszcie twarz mi się ożywiła, ziemniak został przeżuty. - Zaczniemy od kajdanków, Borysie Nikiticzu- powiedział. - Nie są już panu potrzebne, nieprawdaż? Po co one panu? - mówił jakby z żartobliwym wyrzutem. Podszedł do więźnia i żwawo, zręcznie, ze znajomością rzeczy odpiął i zdjął z przegubów paskudne bransolety. Półżar-tobliwie dwoma palcami, niby nadpsutą rybę, przeniósł je do biurka i wrzucił do szuflady. - No i dobrze, tę sprawę załatwiliśmy. Ani mnie, ani panu nie są już potrzebne, nieprawdaż, Borysie Nikiticzu? - Mnie się przydały - rzekł Gradów. Jedną obumarłą ręką jął rozcierać drugą obumarłą. Nie patrzył na Niefiedowa. Miał dziwne uczucie: jakby stracił paskudną, ale jednak nieodłączną część swojej osoby. - Co pan ma na myśli, profesorze? - spytał z zainteresowaniem śledczy. Teraz, kiedy całkowicie przejął sprawę, całą swoją postacią okazywał wrażliwość, uwagę, takt, nawet jakby pewną sympatię. Pracują według prymitywnego schematu, pomyślał Borys Nikiticz. Najpierw bat - Samkow, później marchewka - Niefiedow. - Nie zrozumie pan tego, obywatelu śledczy. Nie miał pan okazji żyć w bransoletkach. Chyba zanadto go zgasiłem, pomyślał. Zaraz i ten także się rozwrzeszczy. Jednak na bladej twarzy kapitana nie malowały się żadne uczucia poza chwilowym przestrachem. - Dobrze, Borysie Nikiticzu, zapomnijmy o tym. Wróćmy poważnie do... przedmiotu naszej sprawy. Przede wszystkim pragnę zakomunikować, że niektóre zagadnienia są wycofane. Na przykład zarzut spiskowania z Rappaportem. - Niefiedow z uwagą czekał na reakcję Gradowa. Borys Nikiticz wzru- 353 - Więzienie i pokój szył ramionami. - Odwołane też zostały konfrontacje z Wow-si i Winogradowem... - Żyją? - spytał Gradów. - Żyją, żyją, dlaczego mieliby nie żyć - zapewnił pospiesznie Niefiedow. - Po prostu konfrontacje zostały odwołane i już. Widocznie czeka, że zapytam dlaczego, pomyślał Borys Nikiticz. Wtedy powie, że to nie moja sprawa. Tymczasem Niefiedow westchnął boleściwie nad papierami i nawet podrapał się w głowę. - Pojawiły się jednak pewne nowe pytania, profesorze. Na przykład jakie były motywy pańskiego wystąpienia na wiecu w MOLLMI? Czy to był rozpaczliwy apel do ludzi o tych samych poglądach co pan? Czy byli tacy na sali, profesorze? - Oczywiście byli - powiedział Gradów. - Jestem przekonany, że wszyscy myśleli tak jak ja, tylko mówili co innego. - Nie ma pan racji, Borysie Nikiticzu. - Niefiedow jakby się trochę naburmuszył. - Uważa pan, że u nas wszyscy są nieszczerzy? Nie zgadzam się z tym. Proszę jednak powiedzieć, co popchnęło pana do tego czynu? Rzucić wyzwanie rządowi, to nie żarty! - To było podsumowanie - powiedział Gradów spokojnie, jakby mówił do siebie, a nie do śledczego. - Podsumowanie? - spytał Niefiedow. - Czego? - Pan tego nie zrozumie - rzekł profesor. Niefiedow okropnie się obraził. - Dlaczego nie miałbym tego zrozumieć, profesorze? Dlaczego wmawia mi pan prymitywizm? Ukończyłem Wydział Prawa na Państwowym Uniwersytecie Moskiewskim, zaocznie. Całą klasykę przeczytałem. Proszę mnie spytać o cokolwiek z Puszkina, Tołstoja, na wszystkie pytania odpowiem. Nawet Dostojewskiego czytam, chociaż zaliczono go do reakcjonistów, a ja czytam i uważam, że to mi się przyda, ponieważ ułatwia zrozumienie psychiki przestępcy! - Czyjej psychiki? - spytał Gradów. - Przestępcy, profesorze. My, prawnicy, powinniśmy rozumieć przestępców. -1 Dostojewski jest w tym comocny, obywatelu śledczy? -teraz Gradów wpatrywał się w twarz Niefiedowa. Niefiedow zauważył to, wyraźnie zarumienił się i zachmurzył. - Aha, rozumiem, co pan ma na myśli, profesorze. Tym razem rozumiem, proszę w to nie wątpić. 354 - To doskonale - powiedział Gradów. - Co doskonale?- zdziwił się Niefiedow, na jego twarzy wciąż malowało się niezadowolenie. - To, że pan wszystko rozumie. Jednak mówiąc o podsumowaniu, nie myślałem o pańskim szczeblu, obywatelu śledczy, długo musiałbym tłumaczyć, obywatelu śledczy, a ze śledztwem to nie ma żadnego związku. - Wciąż nazywa mnie pan obywatelem śledczym, Borysie Nikiticzu, po co ten oficjalny ton, czyż nie zręczniej byłoby mówić Nikołaju Siemionowiczu? Albo po prostu Nikołaju? Przecież nie jestem dla pana całkiem obcy- przy tych słowach z twarzy Niefiedowa zniknął wyraz niezadowolenia, pojawił się natomiast jakiś dobroduszny, filuterny nawet uśmieszek. - A to niby dlaczego? - zdziwił się Gradów. Wtedy Niefiedow wyznał, że jest synem dobrze znanego w rodzinie Gradowów Siemiona Sawieliewicza Strojły. Prawdziwe nazwisko Strojły brzmiało Niefiedow, Strojło zaś to rewolucyjny pseudonim, zgodnie z modą czasu socjalistycznego budownictwa. Tato był wielkim entuzjastą, kryształowym komunistą, pan oczywiście pamięta. Nikołaj Siemionowicz właśnie ukończył dwadzieścia dziewięć lat, był najstarszym dzieckiem Siemiona Sawieliewicza i jego małżonki Kławdii Wasiliewny, to znaczy, kiedy tatę i ciocię Ninę połączyły romantyczne stosunki na gruncie umacniania rewolucji, Kola miał już dwa latka. Oczywiście ciocia Nina nie wiedziała o istnieniu Niefiedowów, dzieliła ich znaczna różnica poziomu kulturalnego. Tato był w odczuciu cioci Niny kawalerem, chociaż w tym czasie urodziła się już siostrzyczka Palmira. Tato wrócił później do rodziny, ale często z wielkim serdecznym bólem wspominał ciocię Ninę. Krótko mówiąc, Nikołaj od dziecinnych lat nie tylko znał rodzinę Gradowów, ale był wprowadzony w pewne stosunki z nią. Nawet jeździliśmy z tatą do Srebrnego Boru i spacerowali wokół pańskiego domu, Borysie Nikiticzu. Dlaczego wzdrygnął się pan? To były takie ludzkie, romantyczne cierpienia wybitnego, dumnego człowieka. Nikołaj nigdy nie miał ojcu za złe tej historii. Wielcy ludzie są stworzeni do wielkich rzeczy. Dziwi się pan, profesorze, że nazywam pańską córkę ciocią Niną, jak mam inaczej nazywać, skoro tyle o niej mówiono w czasach mego dzieciństwa i wczesnej młodości? Różnie mówiono co prawda, ale przez to stała się dla mnie prawie krewną. Zawsze uważnie obserwowałem jej sukcesy poetyckie, a Chmury m błękicie były, można powiedzieć, piosenką mojej 355 młodości. Na uczelni wszyscy ją śpiewali, niekiedy układano nawet nieprzyzwoite warianty... W latach trzydziestych Siemion Sawieliewicz Strojło opuścił Niefiedowów, robił wtedy szaloną karierę w hierarchii komisariatu. Zawsze się jednak opiekował rodziną, w szczególności Nikołajem, którego w szczytowym momencie wojny przyprowadził do kagebowskiej szkoły, za co oczywiście należy mu się głęboka wdzięczność. Tak zadecydował los, Borysie Nikiticzu, czyli historyczne okoliczności. Nikołaj Niefiedow zawsze żywił do swego rodzica wyłącznie pozytywne uczucia. Uczucia te rozpaliły się ze szczególną mocą w związku z bohaterską śmiercią ojca w ostatnich dniach wojny. Nigdy publicznie nie naświetlano okoliczności tragicznego wydarzenia, ale w kołach wywiadu wiedziano, że generał Strojło jako najbliższy współpracownik marszałka Gradowa, tak właśnie, podzielił los dowódcy Frontu Rezerwowego, zginął, przepraszam, ciągle się denerwuję, w tych samych okolicznościach. Myślę, Borysie Nikiticzu, że rozumie pan zwyczajnie, po ludzku, iż to stało się jakimś natchnieniem zbliżającym mnie jeszcze bardziej do pańskiej rodziny... - Co znaczy zbliżającym? Powiedział pan natchnienie?-spytał Gradów. Patrzył na młodą, płaską twarz śledczego i miał wrażenie, że rzeczywiście dostrzega w niej rysy Siemiona Stroj-ły, któremu przyjrzał się tylko raz w życiu, chyba jesienią 1925 roku, w dniu urodzin Mary, podczas kretyńskiego przedstawienia Błękitnobluzych. - Chciałem powiedzieć, że wprawdzie nie idealistycznie, ale jednak duchowo - wybełkotał Niefiedow. - Więc uważa się pan niemal za naszego krewnego, obywatelu śledczy, czy tak? - rzekł Gradów. - Po co tyle żółci, profesorze, po co? - powiedział Niefiedow z bólem, z jakimś szekspirowskim niemal uczuciem. Wyglądało na to, że się spodziewał „żółci" od dawna po profesorze i oto jego najgorsze przeczucia się spełniły. Interesujący jest synalek Siemiona Strojły, pomyślał Borys Nikiticz. Może prześcignie ojczulka. Ręce profesora wracały do życia. Sytuacja wyglądała całkiem dwuznacznie. Niefiedow jakby sobie przypomniał, że nie on powinien się tutaj wywnętrzniać, i zapytał: - A więc nie zaprzecza pan^że na sali byli ludzie o poglądach takich jak pan? Nie czekając jednak na odpowiedź spojrzał na zegarek i oznajmił, że Borys Nikiticz musi odbyć niewielką przejażdżkę. Może 356 zwolnią, pomyślał Borys Nikiticz. Może Stalin kazał mnie zwolnić. Opanował się ogromnym wysiłkiem woli, by nie zdradzić tej szalonej nadziei. Widocznie jednak coś widać było na jego twarzy, bo spostrzegł, że Niefiedow uśmiecha się lekko. Z takim samym powodzeniem, a raczej ze znacznie większym, stokrotnie większym powodzeniem można założyć, że odeślą mnie do piwnicy, gdzie wyfasuję kulkę. No cóż, jestem na to gotów, jak kuzyn Walentin, który w 1919 roku w Charkowie rozdarł na piersi koszulę i zawołał „Precz z czerwonym szaleństwem!", nim go zastrzelili, ja tego nie zrobię, nie mam dwudziestu lat, jak kuzyn Walentin, lecz siedemdziesiąt siedem i nie jestem w stanie cisnąć im w twarz wyzwania w postaci całego życia, ja w milczeniu padnę pod ciosem. Godzinę później Borysa Nikiticza wyprowadzono z samochodu prosto ku wejściu do długiego nijakiego korytarza. Profesorowi jednak się wydało na podstawie oznak, których nie potrafiłby określić, że panuje tu władza łubiańska, w tym sensie, że nie lefortowska. Na tym się kończyły więzienne doświadczenia, po aresztowaniu zawieziono go na Łubiankę, a stamtąd do Lefortowa. - Gdzie jestem? - spytał sierżanta, który go prowadził do boksu, czyli do szafy, gdzie miał czekać. - W przyzwoitym miejscu - odrzekł sierżant pulchny i wyblakły z powodu życia pod ziemią. Cela, w której się znalazł po boksie, była także podobna do tamtej pierwszej łubiańskiej. Było tu trochę lepiej niż w lefor-towskim więzieniu śledczym MGB: umywalka, kawałek mydła, koc... Przyzwoite miejsce, myślał Borys Nikiticz, położył przed sobą na stole odzyskane ręce. Znajduję się w przyzwoitym miejscu, w samym środku przyzwoitego miasta, to znaczy Moskwy, gdzie przeżyłem całe życie, wszystko przemknęło jak w filmie o Straussie, zaczynającym się od urodzenia i kończącym się śmiercią, całość zaś zmieściła się w dwóch godzinach, w przyzwoitym kraju, którego nie opuściłem w takim przyzwoitym momencie historycznym. „Gdzie padnie trup, tam się orły zlecą". Użalmy się nad ojczyzną u szczytu jej potęgi. Ktoś na Zachodzie powiedział, że patriotyzm to przystań niegodziwców, pewnie ci, których ów człowiek z Zachodu miał na myśli, nie zasługują na nazwę patriotów, ponieważ nie zastanawiają się nad sensem tego słowa, sławią jedynie jego potęgę. Nie każdy, mówiąc „ojczyzna", myśli o ojcach, to 357 znaczy o zmarłych. Tutaj w Rosji, zapomniawszy o ojcach, uczyniliśmy z ojczyzny Molocha, wyrzekliśmy się wieczności i Boga, daliśmy wiarę fałszywym Chrystusom i fałszywym prorokom, którzy co dzień, co godzinę zamiast prawdy podsuwają falsyfikaty. Na czym polega sens potwornej imitacji, która z woli losu opanowała Rosję? Odpowiedź jest jedna: sens imitacji tkwi w samej imitacji. Wszystko zostało zamienione, oryginałów nie ma. Pozytyw stał się negatywem. Kosmos spogląda na nas z niedobrym uśmieszkiem. A jednak „kto wytrzyma wszystko do końca, ten się uratuje". Do czego możemy dojść z całym naszym darwinizmem? Kilka dni później rano Borys Nikiticz złamał mostek w dolnej szczęce. Stało się to, czego się obawiał, kiedy Samkow potrząsnął pięścią przy jego twarzy. Uderzy w szczękę, nie daj Boże, zniszczy od dawna niepewną konstrukcję stomatologiczną. Wtedy od razu stanę się zgrzybiałym starcem, myślał. Wtedy mnie nawet nie rozstrzelają. Zwyczajnie wyrzucą na śmietnik. Mostek rozpadł się, kiedy ustały groźby pięścią i torturowanie kajdankami. Po prostu się rozpadł na kawałki-żółtawe, oślizłe, z paskudnym zapachem. Wyrzuć je do kibla, niech krążą w smrodliwych trzewiach Łubianki, to właściwe dla nich miejsce. W ślad za tym przykrym zdarzeniem na podniebieniu uformował się wrzód na tle niedożywienia. Pogorszenie stanu zdrowia postępuje w szybkim tempie, dodajmy do tego nieustanną niestrawność, świerzbienie całego ciała, wysypkę z krostami. Ledwo mówił. Co prawda nie miało to znaczenia. Przesłuchania prawie się skończyły. Niefiedowa widywał nie częściej niż dwa razy w tygodniu, pewnie dla formy. Podczas krótkich, trwających najwyżej kwadrans, „prawie rodzinnych" spotkań, Niefiedow przeważnie o nic nie pytał, szperał w papierach i od czasu do czasu zerkał na Bory-sa Nikiticza trwożnie, jakby pytająco. Stalinowska odmiana „człowieka z podziemia". Borys Nikiticz, który przed tygodniem jeszcze z pewnym obrzydzeniem myślał o związkach śledczego z rodziną Gradowów, teraz zobojętniał na to. O co pytasz, człowieku, swoim spojrzeniem? Nie mam ci nic do powiedzenia. Pewnego dnia w gabinecie Niefiedowa siedzieli dwaj obcy posiadacze potężnych wywatowanych piersi z baretkami orderowymi. Wszyscy trzej oficerowie wstali z uroczystymi mi- 358 ¦ **i«S'J';*.Sf?' nami, najstarszy stopniem odczytał Borysowi Nikiticzowi pewien dokument: - „Zgodnie z artykułem 5 Kodeksu Postępowania Karnego RSFRR dochodzenie w sprawie Gradowa Borysa Nikiticza umorzono. Gradów Borys Nikiticz zostaje zwolniony i całkowicie zrehabilitowany. Naczelnik Wydziału MWD ZSRR A. Kuźniecow". Po odczytaniu dokumentu wszyscy trzej skierowali się do Borysa Nikiticza z wyciągniętymi rękami. Starannie uścisnął trzy prawice. Zaświadczenie zostało wręczone jak wysokie państwowe odznaczenie. - Dokąd z pańskiego rozkazu mam się udać? - spytał Borys Nikiticz. - Do kurortu, do kurortu, profesorze - poruszyły się wywa-towane mundury. - Sprawiedliwość zatriumfowała, najlepsza pora, by się wybrać do Macesty na leczenie! - A teraz dokąd? - spytał Gradów. - Teraz, profesorze, zatroszczy się o pana kapitan Niefiedow, a my w imieniu kierownictwa ministerstwa, a także w imieniu rządu Związku Radzieckiego życzymy wszystkiego najlepszego i powrotu do zdrowia tak cennego dla naszej ojczyzny. Krzyczą, jakbym był głuchy, a tymczasem słuch mi dopisuje, pomyślał Gradów. Wysokie szarże opuściły gabinet, a Niefiedow, bledszy niż zwykle, chociaż rozpromieniony, zabrał się do zwracania dokumentów, odebranych podczas rewizji w Srebrnym Borze: paszportu, różnych dyplomów - profesorskiego, akademickiego, książeczki wojskowej... Zjawili się sierżanci z odzieżą, między innymi było tam wspaniałe futro, kupione w 1913 roku w angielskim sklepie przy Kuznieckim moście, które po czterdziestu latach nie zdradzało objawów zniszczenia. Przybiegł też na palcach zdyszany pulchny strażnik z dość ciężką paczką. Borys Nikiticz zajrzał do niej jak do jaskini Aladyna, złotem, srebrem i szlachetnymi kamieniami świeciły się tam jego ordery. - Dokąd teraz pan rozkaże? - spytał z paczką w ręku. - Teraz zejdziemy na dół, Borysie Nikiticzu! - powiedział z przejęciem Niefiedow. - Czekają na pana krewni. Moglibyśmy oczywiście komfortowo odwieźć pana na daczę, jednak pańscy krewni gorąco o to zabiegali, zwłaszcza pański wnuk, Borysie Nikiticzu, ja ze swej strony radziłbym mu powstrzymać się od komentarzy na temat organów. 359 Procesję prowadził kapitan Niefiedow. Za nim szedł profesor Gradów, strażnicy z osobistymi rzeczami podążali z tyłu jak afrykańscy tragarze. Za rogiem korytarza Borys Nikiticz włożył do kosza na śmiecie paczkę z orderami. W tym miejscu, szanowny czytelniku, autor, który zgodnie z zasadami epickiej polifonii długo trzymał się w cieniu - czemu chyba nikt nie zaprzeczy- pozwolił sobie na niewielkie odstępstwo. Otóż mało jeszcze znane prawa rozwoju wątków powieściowych nasunęły mu myśl, by opowiedzieć krótko historię paczki z orderami państwowymi. Po zwolnieniu B.N. Gradowa paczkę z orderami znalazł w koszu pracujący na nocnej zmianie sprzątacz kwatery głównej organów bezpieczeństwa, starszy sierżant D.I. Grażdanski. Daleki od nieposzlakowanej uczciwości Grażdanski uznał, że teraz nie musi martwić się o starość. Podobnie jak wielu radzieckich obywateli był przekonany, że najwyższe ordery radzieckie są wykonane z najcenniejszych stopów. Jako człowiek niezbyt bystry starszy sierżant Grażdanski nie przemyślał dobrze sposobu zamiany swoich skarbów na banknoty i zmarł w ubóstwie. Pomysł jednak przeżył twórcę. Wnuk cioteczny Grażdanskiego, znany na Arbacie biznesmen Misza Kalosz, sprzedał cały komplet amerykańskiemu turyście za trzysta dolarów i był wielce zadowolony z transakcji. Borys Nikiticz powoli, ale całkiem sprawnie szedł schodami do sekretariatu. Dokładnie za jego plecami wisiał duży portret Stalina w żałobnym przybraniu. Nie zauważył portretu, na myśl mu nie przyszło, że jego zejście tymi schodami jest jakby symboliczne. Nie pamiętał o czekających na niego „krewnych", zastanawiał się, w jaki sposób uprzedzić Mary i Agaszę. To będzie dla nich zbyt wielkie przeżycie, jeżeli nagle zjawię się w domu, nie wytrzymają tego. Zapomniał o telefonie i samochodzie, myślał, że będzie tak szedł schodami i w końcu wejdzie do swego domu. Był coraz niżej, a kapitan Niefiedow zostawał z tyłu. Profesor Gradów oddalał się od kapitana Niefiedowa, który w końcu znieruchomiał wpół drogi do podestu, z ręką na poręczy patrzył na starca. - Dziadku! - rozległ się silny młody głos. Dopiero teraz Borys Nikiticz ujrzał ich, przodem pędził Bor'ka, za nim trzy dziewczyny- Ninka, Lenka i Majka. Ka- 360 pitan Niefiedow o mało się nie rozpłakał pod wpływem uczuciowego koktajlu, w którym przeważało uczucie krzywdy. Siódme intermedium. Z prasy „Times" Józef Stalin podzielił wreszcie los wszystkich ludzi. ...Henry Heslitt: „Śmierć Józefa Stalina stwarza pomyślne perspektywy, porównywalne jedynie do tych, które powstały po śmierci mongolskiego chana Ogdaja w 1241 roku". ...Spadkobiercą Stalina został tłusty i zwiotczały Georgij Malenkow, lat pięćdziesiąt jeden, z pochodzenia Kozak uralski, wzrost pięć stóp i siedem cali, waży dwieście pięćdziesiąt funtów. Żona aktorka, dwoje dzieci. ...Drugi w kolejności - Ławrientij Beria, lat pięćdziesiąt trzy, narodowości gruzińskiej jak Stalin, szef tajnej policji i projektu czerwonej bomby atomowej, spokojny, metodyczny, miłośnik sztuki i muzyki, bywa dobroduszny i bezlitosny. Żonaty, ma dwoje dzieci, mieszka w podmiejskiej willi, jeździ czarnym pancernym packardem podobnym do katafalku. Stary przyjaciel Malenkowa. Nigdy nie wyjeżdżał za granicę. .. .W oknie rosyjskiej restauracji na Manhattanie wywieszono portret Stalina i napis: „Stalin zmarł! Dzisiaj obiad bezpłatny!" „Prawda", początek marca 1953 roku Imię Stalina - pokój! Imię Stalina - życie i walka! Jego jasne imię - narodów radzieckich nadzieja! O, Litwo moja! Z imienim Stalina rozkwitłaś! W walce i budowie szczęście odnalazłaś!* Antanas Venclova Uroczyste, poważne, cierpliwe oczekiwanie... Otworzyły się drzwi Domu Związków, wolno, milcząco popłynęła przez nie żywa rzeka... Pożegnanie wielkiego narodu z wielkim wodzem. A. Surkow * Przeł. Sławomir Kędzierski. 361 / nasz żelazny KaCe stalinowski Któremuś naród Ty powierzył W komunizm, w przyszłość już na wieki Nas poprowadzi nas - jak tyś uczył*. W chwili największej żałoby Słów odnaleźć nie potrafię Które wyrazić mogłyby Kraju całego zgryzotę Kraju całego stratę, Nad którą płaczemy teraz Lecz w mądrą wierzę partię Co będzie oporą dla nas!* Niechaj żyje i zwycięża dzieło Stalina! K. Simonow Twardowski A. Fadiejew „Times" Opinie o Stalinie Biznesmen Donald Nelson, który się zajmował lend-lease: „Swój chłop, na ogół całkiem życzliwy chłop". Leonid Sieriebriakow: „Najbardziej mściwy człowiek na świecie. Każdego dostanie w swoje ręce, jeżeli będzie żył odpowiednio długo". Biograf Borys Suworin: „Wstrętny typ, chytry, podstępny, gburowaty, okrutny, uparty". Admirał William D. Leahy: „Myśleliśmy wszyscy, że to ataman bandycki, który się dostał na szczyty władzy. To było mylne wrażenie. Zrozumieliśmy od razu, iż mamy do czynienia z inteligentem wysokiej klasy". Winston Churchill: „Stalin zrobił na mnie wrażenie głębokiej, zimnej mądrości, pozbawionej jakichkolwiek iluzji". Roosevelt: „Powiedziałbym, że ogólnie robi wielkie wrażenie". Tracki: „Najwybitniejsza przeciętność w partii". Matka Stalina: „Soso zawsze był dobrym chłopcem". TYTUŁY ARTYKUŁÓW Z*GAZET RADZIECKICH Drogi, Nieśmiertelny! * Przd. Sławomir Kędzierski. 362 Niezłomny nasz duch, niezachwiana pewność! Twórca kołchozowego ustroju Genialny dowódca Będzie żyć wiecznie Chiny i Związek Radziecki zjednoczą się jeszcze bardziej! Stalin - wyzwoliciel narodów Żegnaj, Ojcze! M. Szołochow My stoimy- niech łzy nasze płyną! Dziś jak zawsze jesteśmy silni Dzieci Partii, Rewolucji kadry My- to przecież Stalina dzieci*. TYTUŁY ARTYKUŁÓW Stalinowska troska o kobiety radzieckie Koryfeusz nauki Przysięga ludzi pracy Kirgizji Smutek narodu łotewskiego .. .Zmarł. Osierocona ziemia. Naród utracił i ojca, i druha. I przysięgę dziś Partii składamy*. A. Sofronow M. Isakowski „Times" Imperium stalinowskie zajmowało jedną czwartą część lądu i liczyło jedną trzecią część ludności na świecie. .. .Laburzysta brytyjski Herbert Morrison: „To był wielki, ale niedobry człowiek". ...Premier Indii Nehru: „Człowiek gigantycznego formatu i niezłomnej odwagi. Pragnę wierzyć, że jego zgon nie zniweczy jego wpływu na sprawę pokoju". * Przd. Sławomir Kędzierski. 363 .. .Amerykański Gl w okopach koreańskich: „Joe wykitował! O jednego czerwonego mniej!" ...Pablo Picasso jako komunista ochotnik dobrze zasłużył się partii swoim gołąbkiem pokoju. Dwa tygodnie wcześniej partia zamówiła u niego portret Stalina. Wkrótce portret ten ukazał się na trzech szpaltach w pamiątkowym wydaniu „Les Lettres Francaises". Londyńska „Daily Maił" jęła szydzić: .Zwróćcie uwagę na wielkie rozpływające się oczy, pukle włosów, jakby ujęte fryzjerską siateczką, pretensjonalny półuśmiech Mony Lizy, przecież to kobiecy portret z wąsami!" Dwa dni później sekretariat partii wyraził niezadowolenie z portretu. Członek KC towarzysz Aragon, w przeszłości poeta, dostał naganę za publikację portretu. Picasso powiedział: „Wyraziłem swoje uczucia. Widocznie to się nie podobało. Żałuję". TYTUŁY ARTYKUŁÓW Z POŁOWY MARCA Życiodajny geniusz Nieśmiertelność Wielka przyjaźń z Chinami Przysięga ludzi pracy Indii Żal prostych amerykańskich ludzi Stalowa jedność Stalin o podniesieniu własności kołchozowej do poziomu własności ogólnonarodowej jako warunku przejścia do komunizmu Geniusz wszechogarniający Serce od bólu pęka. O nasz jedyny! Nasz drogi! Przy wezgłowiu twoim klęka Ojczyzna, tez lejąc strugi...* O. Bergholc Pod Mauzoleum przysięgliśmy W chwili rozpaczy, w dniu rozłąki Że trudem wspólnym przekujemy Żatoby silę w moc tworzenia*. W. Inber * Przeł. Sławomir Kędzierski. 364 TYTUŁY ARTYKUŁÓW Stalin uczył nas czujności Mądry przyjaciel sztuki Twórca nowej cywilizacji Partia komunistyczna - przywódcą narodu radzieckiego Ten ostatni tytuł zakończył wierszowane kaskady żalów, teksty prozator-skie w końcu marca także się zmieniły: Kijów rośnie i pięknieje Bawełniane pola Uzbekistanu Doskonalić pracę ideowo-wychowawczą Wykorzystać wszystkie rezerwy przedsiębiorstwa Pilne zadania nawadnianego rolnictwa O niektórych zagadnieniach podnoszenia plonów w strefie nieczamoziemnej Epilog .Był gorący jaskrawy dzień na początku czerwca. Borys Ni-kiticz rozkoszował się istnieniem, siedząc w swoim ogrodzie. Wspaniała manifestacja przyrody, ani słowa! Jakie piękne są w Rosji coroczne metamorfozy! Ziemia, niedawno jeszcze beznadziejnie skuta śniegiem, prezentuje cudowne bogactwo barw, niebo zdumiewa głębokim błękitem, wiaterek, snujący się między sosnami, przynosi woń rozgrzanego lasu zmieszaną z aromatami sadu. Można byłoby nazwać to święto lirycznym, gdyby nie wypadło w epilogu. Po odzyskaniu wolności Borys Nikiticz przede wszystkim uzupełnił ubytki w dolnej szczęce i teraz chętnie olśniewał hollywoodzkim- jak mówił wnuk Borys Czwarty- uśmiechem. Nadeszły wysokie honoraria za wznowienia podręczników i słynnej pracy Ból i znieczulenie. Powiększona rodzina promieniała ze szczęścia, nazywano profesora bohaterem i tytanem współczesności, to ostatnie było wyrazem miłości najstarszego wnuka doprawionej odrobiną ironii. Co się tyczy drobnodzieciarni (to słówko wymyślił sam bohater i tytan), czyli Nikituszki i Archi--Meda, to wymienieni dosłownie zasadzali się na dziadka, by dopaść go, wyściskać i wylizać. Krótko mówiąc, życie się uśmiechało do starego doktora w przepięknych majowych i czerwcowych dniach, ofiarowało mu nawet coś, czego nie dostrzegali inni: jakiś zwiewny ciemnopomarańczowy mieniący się obłok, który właśnie się ulokował nieśmiało w odległości trzydziestu może kroków od krzesła Borysa Nikiticza, przy krzewie bzu i kołysał się, jakby się za nim uwijali zaaferowani aktorzy. Borys Nikiticz odłożył Wojnę i pokój otwartą na scenie polowania i z zaciekawieniem obserwował ruchy obłoku-kotary, 366 wyglądające jak ruchy istoty żywej lub pragnącej na taką wyglądać. Zdawało się, że obłok chce się do niego zbliżyć, już nawet prawie się odłączył od krzewu bzu, ale po chwili wycofał z zażenowaniem. Rodzina tymczasem z pełnym czci dystansem zajmowała się swoimi sprawami na obrzeżu ogrodu. Mary przycinała róże i coś tam robiła przy tulipanach. Agasza na tarasie szykowała ogromną sałatkę „primawera". Ninka w altance wystukiwała na portatywnej maszynie coś „do szuflady", o czym świadczył papieros zaciśnięty w kąciku sarkastycznych, lecz wciąż jeszcze pięknych ust. Jej mąż, Sandro, w ciemnych okularach stał w rogu ogrodu. Jego nozdrza drżały w rytmie drżących palców. Węch i dotyk kompensowały mu pogarszający się wzrok. Kituszka i Archi-Meduszka bez chwili odpoczynku ganiali z piłką lub obręczą albo po prostu jedno za drugim. Borys Czwarty prawie w takiej samej pozycji jak dziadek, tylko bardziej poziomo, leżał na szezlongu z Graczem Dostojew-skiego w ręku. Jeszcze dwie prześliczne postacie - Lenka i Majka -z zapałem grały w ping-ponga. Ciemnopomarańczowy obłok-kotara oddalił się melancholijnie, jakby zamierzał przekroczyć płot i odpłynąć w stronę sosen. Brakowało tych, którzy byli daleko, Cyryla i Cyli, no i oczywiście nieobecnych już na świecie - ojca, mamy, siostry, urodzonego martwo chłopczyka, marszałka Nikity, Galaktiona, Mitii... Więc Mitia jednak tam? No oczywiście, obłok-kotara się przybliżył. Tkwił teraz w połowie odległości dzielącej krzew bzu od krzesła Borysa Nikiticza, niezdecydowany, jakby czekał na zaproszenie. Nie zaprosił go, przeniósł wzrok na zręcznie odbijającą piłeczkę szczuplutką, słomiano-błękitną Majkę, która w darze dziadkowi nazwisko Striepietowa zamieniła na Gradową. W tej chwili zrozumiał, że nosi w sobie jego prawnuka. A gdzie jest obłok? Ach, odpłynął za sosny, zgubił się wśród nich, wydawało się, że to tylko gra światła i cienia. Wszystko wokół zajęte było grą, jak w dobrej orkiestrze symfonicznej. Korzeniowa, to znaczy umocowana w ziemi, przyroda życzliwie nadstawiała swoje pnie, konary i listowie cząsteczkom ziemi, które się od niej czasowo oddzieliły, różnym wiewiórkom, szpakom, ważkom. W trawie nieopodal swego sandała Borys Nikiticz ujrzał dużego, wspaniałego chrząszcza. Miał czarne lśniące pokrywy niczym pancerz, cienkie, ale mocne nóżki i potężne żuwaczki, podobne do rogów. Gdyby ciebie odpo- 367 wiednio powiększyć, kochany, wyglądałbyś jak juggemaut, pomyślał Borys Nikiticz. W tym momencie zjawił się obłok, przesunął się przez krzak bzu, otoczył Borysa Nikiticza i rozwiał się razem z nim, jakby chciał uniknąć widoku zamieszania, kiedy się okaże, że ciało jest martwe. A tymczasem Stalin w postaci wspaniałego chrząszcza, połyskując pancernymi pokrywami, pełznął w trawie. Ni chuja nie rozumiał, po prostu ni chuja nie rozumiał. 19 kwietnia 1992 roku Moskwa - Waszyngton - Gwadelupa - Waszyngton