Arkady Fiedler Wiek męski zwycięzki GO CD Obwolutę, okiadkij i wyklojkt pio)«klowol MIECZYSŁAW KOWALCZYK Zdjęcia autora oraz archiwalne /. NABIERAM ODDECHU /. Po wojnie Po straconych sześciu latach różnorakiej wojaczki w pierwszej wojnie światowej jesienią 1920 roku, mając dwadzieścia pięć lat, zdjąłem mundur i, podobnie jak milionom innych wypuszczonych z wojska, przyszło mi zadać sobie pytanie: I co dalej, młody człowieku? Wojna wszystko mi okrutnie pokiełbasiła, dawne plany życiowe poszły w rozsypkę. Po tylu latach przerwy podjąć na nowo studia uniwersyteckie było niemożliwe. Bo i po co? Żeby zostać profesorem gimnazjalnym jak kuzyn Zenon Kosidow-ski kilka lat później? Nie pociągało mnie to. Paskudna wojna! Na domiar zabrakło mi ojca, który umarł nieoczekiwanie przed kilkunastu miesiącami. Ale chociaż bez grosza, byłem bogatszy niż tysiące rówieśników, zdemobilizowanych po wojnie. Bogatszy zapałem, zapasem marzeń, zdolnością do wzruszeń, niepohamowaną ciekawością świata. Przede wszystkim zaś bogatszy uczuciem pietyzmu dla ojca. Toteż nie brałem udziału w ogólnym wówczas wyścigu do państwowych żłobów i stołków, przeciwny tanim splendorom, nie rozpierany próżnością; ani mi się śniło sięgać zbyt daleko i zbyt wysoko: w tym samym domu przy Długiej 11, gdzie mieszkaliśmy na pierwszym piętrze już od piętnastu lat, mieścił się na parterze nasz zakład fotochemigraficzny. Nie obwijajmy w bawełnę: zakład ruina. Na skutek wojennych przypadłości i utrudnień ze strony niemieckich władz, żałośnie uszczuplony i zdewastowany, zakład ledwo zipał. Ale był spuścizną po ojcu. W przeszłości przez długie lata karmił nas znakomicie i pozwalał nam kiedyś snuć marzenia o wielkich wyprawach. Teraz, po wojnie, każdy zakątek w niedużym, czteroizbowym zakładzie przypominał mi ojca, każdy przyrząd przesiąknięty był jego pracą. Niepojęta moc wspo- mnień i tkliwości: już samo przebywanie w zakładzie, dotykanie tych samych przedmiotów, których ojciec dotykał, sprawiało mi szczególną rozkosz, jak gdyby tu ojciec wciąż jeszcze przebywał. Więc kochałem zakład; chętnie w nim jąłem się pracy. Cudacznej pracy. Wraz z matką stałem się po śmierci ojca właścicielem zakładu, ale nic z chemigrafii nie umiałem. Więc rzemiosła musiałem uczyć się od samego zalążka. Sytuacja raczej paradoksalna, bo chłop już pod wąsem we własnym zakładzie uczył się jak uczeń. Na szczęście pracowało w nim dwóch dzielnych pomocników, Leon Primke i Antoni Gonią. Więc do nich się dołączyłem; raźniej im się zrobiło i życzliwie mnie przyjęli. Praca żywo ruszyła z kopyta. Polska po wojnach wychodząc z powijaków, zaraz w pierwszych latach wkroczyła, wiadomo, na drogę burzliwego rozwoju. Jak grzyby po deszczu wyrastały placówki i instytucje. Na Wielkopolskę i Pomorze byliśmy jedynym zakładem chemigra-ficznym, więc można sobie wyobrazić, jak wkrótce waliły się zamówienia na klisze drukarskie. Harowaliśmy po dziesięć i \vii;cej godzin dziennie; pomocnicy grubo zarabiali nadgodzinami, a ja miałem najlepszą szkołę. Małżeństwo /. .l;mk;| okazało sit; nad wyraz szczęśliwe. Łą-ejr.vly mu X1"''!1'1' nivueia i w całym domu panowała wzorowa hurmoiiln. Ponadto .Linka, istota nic tylko dorodna, ale i nie ilronli|<'M (>-men natury, słusznie reklamowany przez Jankesów, budził wyobraźnię setek tysięcy ludzi na całym świecie, i dlatego niemiecki tłumacz książki Powella, chwytając wiatr w swe żagle, podjął się pracy. Ale wykonał ją nieudolnie. Temat był rewelacyjny, natomiast słabawy opis nie dotrzymywał mu kroku. W niemieckiej książce niby o wszystkim była mowa: 0 zuchwałości jednorękiego wojaka, o dzikiej rzece, o nadrzecznych Indianach, ale w potoku nieważnych szczegółów 1 pseudosportowego pustosłowia wszystko to jakoś mdlało, bladło i zacierało się. Tracił na tym właściwy obraz: obraz niesamowitej dzielności jednego człowieka, upiornej wściekłości rzeki, niepowtarzalnego piękna brzegów i tajemniczości Indian, odciętych od świata. Książka, a raczej słabość jej, dziwnie mnie obruszyła. Dziwnie, bo zaczęło mnie gniewać, że dwóch niezgrabiaszów literackich, autor i tłumacz, który książkę przerabiał, mogło do tego stopnia zmarnować tak świetny materiał. Czułem zakłopotanie i jednocześnie popadałem w cudaczne wzruszania. W ferworze przemyśliwałem, jak sam napisałbym o przeżyciach Powella. Niecierpliwe pytania cisnęły mi się do głowy. Co musiał odczuwać dziarski szaleniec, zaglądając śmierci w oczy na każdym z tych dwustu piekielnych wodospadów? Mijając najpiękniejsze skały świata, czy doznawał ich uroku i w jakim stopniu? Czy rozumiał niezwykłość Indian, zamkniętych od pokoleń w niesamowitym kanionie? Jakże różnić się musieli od wszystkich innych ludzi, żyjących swobodnie u góry na płaskowzgórzu! Przez pewien czas sprawa nie dawała mi spokoju; aż dziw, 27 jak mnie przejmowała. Był to niewątpliwie trans twórczy, jakieś pragnienie improwizacji. Widziałem oczami duszy inną książkę o Colorado, oczywiście nie istniejącą, budowaną w myś-lachl', bardziej errfocjonującą. Wpadałem w zapał. Jakże żywo uzmysławiałem sobie każdy szczegół tej dzikiej przygody! Dopiero po kilku tygodniach uspokoiłem się; ochłonąłem. Czyżby wtedy, w ową jesień 1923 roku, rodził się literat-po-dróżnik? Był to urzekający wybuch, trwał niedługo, a potem wszystko znowu wróciło do dawnego trybu. 5. „Przez wiry i porohy Dniestru" Miłe wrażenia udanego spływu na Warcie, a następnie przeżycia z dziwną książką o Kanionie Colorado pobudziły nie przeczuwane apetyty. Odezwała się fantazja, rozigrały się mięśnie, płuca i wszystko to łaknęło nowych przeżyć: wyłonił się kuszący Dniestr. Dniestr tajemniczy, czarnomorski, historią nabrzmiały, egzotyczny, akermański. Była to wyższej kategorii rzeka, nie nasza bliska, pospolita Warta. W kwietniu przyszła na świat Basia i pierwszą moją pracą, jaką własnoręcznie wykonałem w naszej drukarni, było mozolne zestawienie czcionkami serdecznego powitania córki: ku wzruszeniu Janki i mej matki — sam wydrukowałem kilkadziesiąt matrykuł na brystolu. W tym czasie kazałem zbudować drugą obok „Janki" łódkę, nazwaną, rzecz prosta, „Baśką". Wąska a długa, o żelaznych skutingach, „Baśka" przeznaczona była w planach do wycieczek rzecznych pod prąd, jednak po wybudowaniu okazała się równie ciężka jak „Janka" i przytłumić musiała swe górnolotne ambicje. Pod koniec lipca 1924 roku rozpoczęliśmy od Sambora naszą wycieczkę po Dniestrze. Zabraliśmy obydwie łodzie, a było nas czterech przyjaciół: Janek Wroniecki, Czesław Roso-chowicz, medyk Lech Tylgner i ja, do których później przy- 28 byli Henryk Zgliński i medyk Alfons Mierzejewski. Uzbrojeni byliśmy w namioty, koce, wędki, młodzieńczą przedsiębiorczość i głód wrażeń. Po miesiącu dobiliśmy do Zaleszczyk, podobni do sytych pszczół, upojeni miodem, jakim obdarzali nas: Dniestr i ludzie nad Dniestrem żyjący; na przykład o mieszkańcach Kijowa, państwu Biedermanach i ich dwóch uroczych córkach — nigdy już nie zapomnimy. Wycieczka ta spełniła niewątpliwie ważne dla mnie zadanie. Jeśli doniosłe rzeczy w życiu ludzkim podlegały żelaznym prawom rozwoju, to ten mój Dniestr był jakimś kamieniem milowym, jakąś stacją przejściową, niezbędnym ogniwem, dla spraw, które nadejść miały w przyszłości. Przeznaczenie okropnie powoli dojrzewało we mnie, ale dojrzewało niezachwianie. Owa wyprawa dniestrowa tak świetnie nam się powiodła, tyle było tam zapału i radosnych uniesień, że po powrocie do Poznania nie wytrzymałem i zabrałem się do pisania. Oto po wieloletniej przerwie poważniej chwyciłem za pióro. Spisywałem wrażenia na żywo, po prostu, niewyszukanie, bez wygórowanych ambicji, bez pretensji. Zapamiętały włóczęga, jakimś srogim bakcylem zarażony. Nie literat to pisał, lecz wędrowiec, którego ogarnął w przystępie dobrego humoru nieposkromiony kaprys, by rzeczne nastroje przenieść na papier. Pisałem w chwilach wolnych od pracy, a po kilku tygodniach, dopłynąwszy w książce do Zaleszczyk kreśliłem oto ostatnie słowa: „Słońce właśnie zachodziło. Niebo stało w, krwawych ogniach; orgia postrzępionych chmur; pełnych olśnień, purpury i złota... Takie było królewskie pożegnanie Dniestru". Pisane ustępy czytałem przyjaciołom. Chwalili, ale częściej wytykali, poklepywali po plecach, pouczali; najwięcej poklepywali, bo byłem przecież właścicielem zakładu chemigra-ficznego, a nie człowiekiem pióra. Osłupieli, gdy zapowiedziałem, że to, co napisałem, chciałbym wydrukować jako książkę. Drukarnia nasza stała na razie bezczynna, więc nabyłem kilka kompletów czcionek, Janek Wroniecki wykonał rysunki i książką wydrukowałem, ozdobioną nieźle barwną okładką i reprodukcjami fotografii z wycieczki. Zanim wziąłgm ją do druku, przedłożyłem jej maszynopis do krytycznego wglądu Stanisławowi Pawłowskiemu, profesorowi geografii na Uniwersytecie Poznańskim. t On, przyjaźnie mi usposobiony, ku mojemu zdziwieniu serdecznie mnie zachęcił. Na marginesie pierwszej strony maszynopisu napisał tych kilka słów: „Winszuję; poezja zaślubiona geografii. Nie wahać się!" Więc losowi rzuciłem rękawicę. „Przez wiry i porohy Dniestru" arcydziełem trudno było nazwać. Zdarzały się w książce skazy i niedociągnięcia, znamienne dla pierwocin, miejscami chropowatość stylu raziła czujne ucho, a tu i ówdzie wkradały się nieopatrzne germa-nizmy. A jednak przy całym zmyśle samokrytycznym i zastrzeżeniach, jakie po pewnym czasie człeka piszącego nawiedzały, rzecz wydawała mi się niezła, wcale przyzwoicie trzymała się kupy; miała wyraźny koloryt. Wszystko, co mniej więcej chciałem wygaworzyć, znalazło swój wyraz w książce. Był Dniestr i byli ludzie, wyłaniała się przyroda i wyraziście przezierały nastroje nadrzeczne. Od czasu do czasu popadałem w zadumę. W Samborze Dniestr był jeszcze chłystkiem, potem szybko mężniał, stawał się olbrzymem. Był przeważnie przyjacielem, czasem wrogiem, rzadko kiedy kimś obojętnym; raz po raz fanatykiem, bijącym o skałę, to zachłannym wojownikiem, porywającym kawały brzegu; na wodospadach cholerykiem. Prądy gdzieniegdzie, jak nam się wydawało, wyprawiały piekielne harce. Rzeka wywabiała przed nami mamidła wyobraźni. Gdy patrzyliśmy z łodzi na brzeg, coś nas przedziwnie porywało. Widzieliśmy jak gdyby baśniowe przywidzenia, zaludniające łąki i gaje; domyślaliśmy się cudów. W okolicach Lasu Kredowego, jeszcze na długo przed przybyciem do Halicza, ujrzeliśmy na szczycie nadbrzeżnej góry istny cud: maleńką cerkiewkę, przyczepioną do skał jak gniaz- 30 dko. Była otoczona zewsząd kamiennymi stokami i wzniesiona chyba dla aniołów, bo jacyż ludzie szliby tak wysoko? Może dlatego, że tak pochłaniani walką z wrogim nurtem rzeki, powitaliśmy ów wzruszający klejnot na górze z uczuciem wdzięczności. A Dniestr? W tym miejscu przerzucał się przez dolinę i pełzł do stóp góry, na której stał kościółek: to jak gdyby rozpieniony poganin korzył się przed świętością maleńkiej cerkiewki. A o załogach, o naszej szóstce, cóż można było powiedzieć? Wpuszczone do jednej klatki wilk, niedźwiedź, tygrys i lew były jagniętami w porównaniu z naszą gromadką, gdy od czasu do czasu wpadaliśmy w ferwor kłótliwych wybuchów. Najczęstszym powodem było odmienne pojmowanie zasad żeglugi. Takie przyjacielskie kłótnie przeważnie powstawały przy złej pogodzie. Z nastaniem słońca cichły spory i wesoło śmialiśmy się z siebie, niepoprawnych zawadiackich kogutów. Którejś nocy, z soboty na niedzielę, zbudził nas ludzki gwar na rzece, więc kilku nas wstało i siadło nad wysokim brzegiem, gapiąc się na wodę i na różowy rąbek brzasku nieba na wschodzie. Przez rzekę właśnie przepływała na promie liczna gromada, która nas zbudziła, a było tam kilkunastu podochoconych parobczaków i tyleż rozbrykanych dziewuch. Wracali z zabawy i mieli na promie kilku grajków. Ci rżnęli od ucha, a junacy na promie puszczali się z bogdankami w tan. W pewnej chwili wydało nam się, że to czasy Chmielnic-kiego, że to jakaś wataha jego Zaporożców; idąca na podbój) że to postacie z innego wieku, nie skarlałe nędzą, lecz buńczuczne, lecz zuchwałe, oddane zabawie i żądzy bohaterskich czynów. Czynili wrażenie śmiałków, sięgających po życie silnym ramieniem; więc oto i teraz ramionami opasywali swe roześmiane dziewki. Dniestr, świt i my byliśmy świadkami tej ochoczej sceny. Gdzieś w okolicach Żórawna naszły mnie osobliwe myśli, które wydać się mogły zwiastunami dalekiej przyszłości, jaka mnie w życiu czekała; były jakby zapowiedzią mych późniejszych podróży. U schyłku pewnego dnia, naładowanego 31 DY__ftEDL dniestrowymi przeżyciami, zastanawiałem się nad tym, czym był globtroter. I z pasją zacząłem rozgrzebywać fascynujący temat. Przede wszystkim — przychodziło mi do głowy — był to potomek wszystkich zdobywców świata. Lecz misję miał szczytniejszą: gdy tamci szli na rozlew krwi, podbój narodów i łup złota, nowoczesny globtroter sięgał po szlachetniejszą zdobycz. Ściągał złoto ze słońca, bogacił swą duszę, zdobywał przygody. Argonauci nie płynęli po złote runo, to kłamliwa bajka małych dusz albo spłowiała przenośnia poetów; argonauci byli glbbtroterami i szli po samą przygodę. Globtrotera toczyła gwałtowna namiętność: żądza przygody. Dlatego nie był globtroterem Krzysztof Kolumb, bo wysyłano go na podbój ziem i ludów; a prawdopodobnie był nim nasz Beniowski, awanturnik wspaniały. Globtroter żył rozkoszą oczekiwania od przyszłości tysiąca nieznanych przygód. Przeżywając chwilę obecną, kochał już następną, bo wyczuwał, że jej nęcąca tajemnica przeobrazi się w nowe dla niego wzruszenia. Świat był w jego duszy nie zapisaną księgą, kryjącą w swych białych kartkach słodki narkotyk niezbadanych możliwości. Globtroter przeczuwał, że go coś pięknego czekało na szlakach świata, ale co, tego jeszcze nie wiedział. Jakże nęcił go świat! Globtroter był jak namiętny gracz. Ale podczas gdy kretyn w karty czy w kostki grał o ziarno złota, on rzucał na hazard inną stawkę: swój byt. Więc gdy sunąłem po Dniestrze niedaleko Żórawna, wygodnie rozwalony na „Jance", oto takim cudacznym i kapryśnym oddawałem się rojeniom. W kilka dni później, już za Mariam-polem, wypadło mi powrócić do tych miłych spraw i uzupełnić uwagi o włóczędze i globtroterze nowym dumaniem. Mianowicie rzeczowo pomyślałem o treningu, potrzebnym do każdej wyprawy. Treningu nie tylko fizycznym, bo oczywiście w świat wyruszać należało tylko z tęgim zdrowiem i krzepą mięśni, ale niemniej ważną rzeczą wydało się przygotowanie psychiki. 32 P2ZCZ WIUYI V l i Winszują: poezja zaślubiona geografii!.., (s. 30) •iii '*¦ i*«'*.V: ¦1 i€ i , >». do Parany ziściła najśmielsze nadzieje kolekcjonerskie... (s. 66) Wyprawa w dorzeczu Ivai. Drugi od prawej strony Tomasz Pazio, drugi od lewej A. F., z przodu siedzący na pniu Antoni Wiśniewski \ i4rUadij Tfedler moi lii ... Wyjechałem do Parany jako przyrodnik... (s. 67) Według olejnego obrazu prof. Bronisława Bartla, 1932 rok raTI?c(I rzcHaciele ...Tak powstała książka: „Bichos, moi brazylijscy przyjaciele"... (s. 67) ...Sępy urubu, brzydkie jak grzech śmiertelny... (s. 69) .W tym czasie straciliśmy Basią... (s. 81) ¦łyy?iv i"i: .Wśród zachłannego ogromu Amazonki... (s. 109) Dusza nasza — puszczałem wtedy wodze rozbrykanej fantazji —i dusza była zdolna wchłaniać tylko pewną ilość wrażeń. Nadmiar ich podczas wycieczki wywoływał po kilku dniach nerwowe chryje, uczestnicy stawali się rozdrażnieni. Spokojni zazwyczaj towarzysze łatwo się zaperzali o byle co i szli na udry, skacząc sobie do oczu. Tak działał na nas nadmiar wrażeń, nadmiar słońca, tlenu i świeżego powietrza. Jak tym napięciom najlepiej zaradzić? Chyba wytrwała świadomość niebezpieczeństwa, wyostrzona w tym kierunku czujność, nieustanne zdawanie sobie sprawy z tego, co nam może grozić, było — jak sobie wyobrażałem — niezbędnym przygotowaniem. Dopiero gdy boski włóczęga należytą odbędzie szkołę — kończyłem swe poczciwe rozpamiętywania pod Mariampo-lem — i gdy zahartuje nie tylko ramię, ale i duszę, natenczas niech wyrusza w świat! I chociaż przygody i przeciwieństwa walić będą w jego łeb jak taranem, on zwycięski z tego wyjdzie. Łeb chwacki pozostanie na powierzchni, dusza w równowadze, oko pełne zuchwalstwa... Zarówno dniestrowa wyprawa, jak siążka, z niej powstała, były koniecznym krokiem w moim życiu, jakimś przęsłem mostu, jakimś sprzęgłem. „Marzenie jest naturalnym stanem i niewątpliwą potrzebą umysłu ludzkiego" — zapewniał Władysław Tatarkiewicz, ulubiony filozof. 6. Fluidy lat dwudziestych Walecznie i heroicznie, z butną piosenką legionisty, z gwałtownym zrywem powstańca nad Wartą, weszła odrodzona Polska w nowoczesną historię i między wolne narody Europy. Radosne upojenie wolnością trwało przez długie lata_i_chyba najżywiej odbijało się wśród ludzi twórczego 2 — Wiek męski-zwycięski żyli i pisali Żeromski, Reymont, Berent, Strug, Przybyszewski, jeszcze nie zeszli z poetyckiej sceny Kasprowicz, Lange, Staff i Leśmian. A już wdzierali się na nasz Parnas skamandryci: Tuwim, iSłonimski, Lechoń, Wierzyński, Iwaszkiewicz; inni nie pozostali za nimi, Zegadłowicz, Iłłakowiczówna i Bro-niewski, już zasłuchany w echa rewolucji. A równocześnie krystalizowały się świetne talenty Nałkowskiej, Kadena--Bandrowskiego, Dąbrowskiej, Szaniawskiego i chyba najbardziej z nich uroczego bojownika i zarazem kpiarza, Boya-Że-leńskiego, który rozkochał się na zabój w arcydziełach literatury francuskiej. Więc żywiołowym nurtem płynęła wówczas nasza literatura, a także wszystkie inne dziedziny sztuki przeżywały okres bujnego rozwoju. Było w owe lata co czytać i można się było upajać urokiem naszych Osterwów i natchnieniem Wyczół-kowskich. Pomimo że opętany pracą w mej chemigrafii, starałem się ściągać odrobinę tych duchowych nastrojów do naszego mieszkania przy Długiej 11 i sycić nimi wieczorne u nas spotkania przyjaciół. Owi przyjaciele, przeważnie studenci starszych semestrów Uniwersytetu Poznańskiego (jak już kiedyś wspominałem), stanowili wcale pokaźną kompanię. Oprócz uczestników dniestrowego spływu, Janka Wronieckiego, mistrza od grafiki, medyka Leona Tylgnera, Henryka Zglińskiego, przychodzili Wicek Wierzejewski, były twórca harcerstwa i Polskiej Organizacji Wojskowej w Wielkopolsce, prawnik Marian Pasz-kiewicz, student ekonomii Stach Malessa, późniejszy mąż Jan-ki Brejskiej, przychodzili poeta Antoni Seichter i Kazik Piekar-czyk, obydwaj redaktorzy Przeglądu Porannego, i także powabna siostra Kazimierza Żabka Piekarczykówna, i Bogdan Żniński, syn redaktora Ignacego, czołowy wioślarz „Trytonu", a właściciel magazynu galanteryjnego „The Gentleman". Nie sposób pominąć tu Kazika Smigielskiego, brata dziennikarza Henryka. Kazik, typ diabelnie niezrównoważony a bujny, o błyskotliwej inteligencji i ogromnym wdzięku oso- 34 bistym, tak wielkim, że nawet pryszcze na twarzy nie potrafiły nic a nic osłabić jego czaru i powodzenia u dziewcząt — był prawnikiem, ale adwokatem nie został; u niego, półpoety, półcygana, w ogóle wszystko było jak gdyby połowiczne i jakiś geniusz, chyba także nadłamany, w nim siedział: gdy wytrawni adwokaci nie dawali sobie rady w trudnym procesie, sprawę powierzali Kazikowi i on im wygrywał. W życiu raczej wciąż przegrywał, ale nigdy bez uśmiechu i wdzięku. W nieco późniejszych latach zjawiali się na Długiej bankowiec Witold Chmielewski, młody adwokat Bogusław Seydlitz, równie młody zoolog doktor Wiesław Rakowski, asystent Muzeum Przyrodniczego, oraz leśnik Stach Dzięgielewski. Ówże leśnik wkrótce poważniejszą odegra rolę, podsycając me ciągoty myśliwskie w polskich lasach. Było u nas miło i wesoło, goście dobrze się czuli, matka moja i żona Janka dbały serdecznie o stół i atmosferę, a dysputy, rozmowy toczyły się na ogół żywo i na poziomie. Utartym kaprysem losu kilku biesiadników dyskretnie w Jance się podkochiwało, co uważałem za rzecz normalną. Janka bowiem była ładna i ujmująca i uchodzić mogła za uosobienie zalet typowej poznanianki. W tym okresie starałem się czytać jak najwięcej, ale znamienne, że nie dzieło któregoś z naszych koryfeuszy piśmiennictwa wywarło na mnie najgłębsze wrażenie, lecz niewielka i skromna książka nie znanego szerzej autora, do tego nie-literata: ornitologa Tadeusza Chrostowskiego. Przebywał on w brazylijskim stanie Parana jako zbieracz tamtejszych ptaków dla polskiego muzeum, a że był czarującym człowiekiem i bystrym obserwatorem, napisał o swych przeżyciach, głównie ornitologicznych, i o puszczy parańskiej nad wyraz przyjemną książkę pt. „Parana". Gdy ją z wielkim przejęciem czytałem, żywo stanęły mi w pamięci chłopięce lata, kiedy to pod dębami rogalińskimi snułem wraz z ojcem piękne marzenia o puszczy brazylijskiej. Gdy „Parana" Chrostowskiego wpadła mi do rąk, on już od kilkunastu miesięcy nie żył. Swą trzecią i ostatnią wyprawę 35 brazylijską odbywał w towarzystwie młodziutkiego zoologa Tadeusza Jaczewskiego, dziś, w Polsce Ludowej, wybitnego profesora Uniwersytetu Warszawskiego i członka Polskiej Akademii Nauk, oraz w towarzystwie Tadeusza Borowskie-go, myśliwego w lasach parańskich. Chrostowski i towarzysze przepłynęli wtedy bezludną puszczę nad dolnym biegiem rzeki Ivai aż do jej ujścia do rzeki Parana, tą rzeką skierowali się na południe mniej więcej dwieście kilometrów, by następnie, szlakiem na wschód, starać się wrócić do cywilizacji. Chrostowski nie wrócił. Wycieńczony złośliwą malarią, zmarł po drodze, w kwietniu 1923, w miejscowości Pinheiri-nhos w stanie Parana. Książka była fascynująca, ale nasze ówczesne życie w Polsce nie mniej wabiło. Z dawnych dziewiętnastowiecznych zaściankowych postaw przedostało się do nas moc zbutwiałych pojęć, nie brakowało rażących śmiesznostek. Kodeks honorowy Boziewicza stawał się w pewnych kołach niemal Nowym Testamentem światopoglądów. Obok rozumnych wysiłków i rzetelnej pracy nowoczesnego społeczeństwa pętały się don-kiszockie przeżytki. Ekscentryczna często buta schyłkowych klas i szlacheckie fumy stanowiły dla odwiedzających nas cudzoziemców rozkoszny obraz swoistej egzotyki. Natomiast nam,..zwykłym śmiertelnikom tu żyjącym, nie zawsze przypadały do gustu. Ludzkość po jatkach pierwszej wojny światowej chciała się za wszelką cenę bawić i nastały lata mody na dansingi. Czarujący skądinąd generał kawalerii, Wieniawa-Długoszowski, adiutant Piłsudskiego, diabelnie malowniczy cygan i pięknoduch, twórca ślicznych piosenek ułańskich, najpopularniejsza wówczas postać warszawska, kawalarz i bywalec nocnych lokali, jurny a trunkowy — na dansingach, bywało raz po raz, bił kogoś „po mordzie", gdy orientalny wygląd gęby mu się nie podobał — a dziwnie mało warszawiaków za złe mu brało kawaleryjską swawolę. Ułański Poznań, mniej lotny i bardziej prostacki naśladowca Warszawy, posunął się już o krok dalej. Jeszcze w czasie 36 wyprawy kijowskiej działy się ponoć niesamowite chryje w 15 pułku ułanów. Zyski z rekwirowanych koni szły często na pijatyki oficerów i gdy porucznik Bielażewski, oficer kwatermistrzostwa, wystąpił z krytyką, stracił życie wśród niejasnych okoliczności. Dwa, trzy lata później jego brat, cywil, krzyknął w poznańskim dansingu „Carłton" na kilku przebywających tam oficerów 15 pułku, że to zabójcy jego brata — i na miejscu przypłacił ów okrzyk życiem. Dwóch oficerów złapało go brutalnie za ramiona, by nie uciekł, trzeci pobiegł do szatni i wróciwszy z brauningiem, wpakował w Biełażew-skiego, trzymanego przemocą, kilka kuł. Pułkownik Władysław Anders, ówczesny dowódca pułku, zabójstwo na dansingu podobno nie tylko puścił płazem, lecz je pochwalił, i zabójcom — o ile mi wiadomo — także z innej strony nic się nie stało, gdyż działali „w obronie honoru pułku i munduru". Na tym nie koniec tragedii rodziny Bielażewskich: trzeci brat zabitych, najmłodszy, ponoć doprowadzony do histerii, załamany psychicznie prowokował publiczne awantury. Gdy spotykał na mieście oficerów 15 pułku ułanów, głośno przeklinał ich jako morderców braci. Prowokował swoją śmierć. Nie zginął. Tamci, lżeni, tym razem nie dobywali braunin-gów. Zabrakło im pewności siebie. Pułkownik Anders stracił na długie lata kontenans i zyskał brawurę dopiero w czasie drugiej wojny światowej, gdy oddawał się kopaniu dołków pod generałem Sikorskim, a później, w Londynie, rojeniom o wkraczaniu na białym koniu do Polski. Polakom, którzy tych pierwszych lat wolności nie przeżywali, trudno sobie uświadomić, do jakiego stopnia, po blisko półtorawiecznej. niewoli, kochaliśmy swe odrodzone wojsko. Uwielbialiśmy je duszą i sercem bezgranicznie, i w istocie zasługiwało ono na naszą miłość. Wojsko było wzorem dyscypliny i symbolem ojczyzny, było naszym beniaminkiem, a zgrzyty w rodzaju 15 pułku ułanów należały do tak rzadkich, że mało się liczyły. • . Ułani, Ułani! Oni zawojowali wszystkie serca i niewątpli- 37 wie było to w wielkiej mierze zasługą Kossaków i innych piewców ułańskiej krzepy na płótnie czy w piosence. Ewunia, urodziwa córka mej kuzynki Zosi Nawrockiej, miała Izesnaście lat, a już z jak porywającą werwą szelma śpiewała o chwacie-oficyjerze piosenkę, napisaną przez sercowego maga Kornela Makuszyńskiego. Jeszcze dziś po tylu latach widzę ogień w oczach Ewy i słyszę nabrzmiałe tkliwością słowa-. Ej, dziewczyno, ej, niebogo, jakieś wojsko pędzi drogą. Skryj się za ściany, skryj się, skryj! „Ja myślałam że to maki, że ogniste lecą ptaki, a to ulany, ulany, ulany!" Strzeż się tego, co na przedzie Tam na karym koniu jedzie! Óficyjera, oficyjera, strzeż się, strzeż! „Jeśli mu się wydam mila, to nie będę się broniła, niech mnie zabiera, niech zabiera!" Ow oficyjer na karym koniu był na pewno młodym, dobrze urodzonym szlachcicem, bo inaczej Stanisław Niewiadomski, znany reakcjonista, nie skomponowałby tak miłej melodii. Tradycje ziemiańsko-szlacheckie, diablo jeszcze u nas zakorzenione w początkach XX wieku, przetrwały pierwszą wojnę światową z małym tylko uszczerbkiem i oto zabarwiały obyczajowość odrodzonej Polski. Wobec prawa wszyscy oczywiście byliśmy równi, ale jakby nie było demokratycznie, większość ludzi z rodowym nazwiskiem wciąż jeszcze uważała się za odrobinę lepszych, z cenniejszej gliny pochodzących, niż ci inni, mniej zacni, gorzej urodzeni; jeszcze pokutowały pojęcia stanu szlacheckiego w odróżnieniu od niskiego stanu, jeszcze dyrektorzy Daniłłowicz czy Kutyłowski, dygnitarze w sprawach morskich, w latach dwudziestych naszego wieku przydzielali darmowe bilety pierwszej klasy na 38 angielskie statki chętniej, dajmy na to, Choynowskiemu czy Janta-Połczyńskiemu niż Pasternakowi czy Kaczmarkowi. Z tych także przyczyn kawaleria nasza uważała się za elitę wojska i nie stroniła od wywoływania, zwłaszcza na dansingach, awantur w imię honoru. Biedny ów Tyszkiewicz, który ożenił się z Hanką Ordonów-ną, najpopularniejszą gwiazdą-piosenkarką w naszych czasach: rodzina wrzepiła baty „trędowatemu" odstępcy za taki mezalians. Jeszcze gorzej miała się pół wieku wcześniej młodziutka aktorka Helcia, gdyż zakochała się w Karolu, gładkiej choć mniej rozgarniętej i biednawej latorośli rodziny wielkopolskich ziemian Chłapowskich. Ileż było zgorszenia, gdy czelna dziewczyna śmiała przyjąć oświadczyny i wejść jako małżonka do tak zacnego rodu. Helcia szybko stała się Heleną Modrzejewską, „największą aktorką polską, zaliczaną do najpiękniejszych kobiet swej epoki" (według encyklopedii), a w Ameryce uznaną za najgenialniejszą aktorkę wszechczasów — a jednak byli wciąż tacy wśród ziemiańskich familii, którzy na genialną aktorkę kręcili nosem. Ona wzbijała się pod gwiazdy, poczciwy mężulek z trudem człapał za nią w jej cieniu — a jednak niektórzy nie mogli przeboleć do końca takiego despektu dla rodziny. Może najbardziej śmieszna, ale i znamienna była w kilka lat po pierwszej wojnie światowej autentyczna rozmowa dwóch uczennic elitarnej szkoły gospodarstwa domowego w Chyliczkach. Uczyła tam się także siostra Janki Brejskiej i do tej siostry zwróciła się pewnego dnia zakłopotana koleżanka z prośbą o radę w poufnej sprawie sercowej: mianowicie czy ona, córka ziemianina, mogłaby wyjść za mąż za chłopa? — Jezus Maria! Za chłopa? — zdziwiła się Brejska, nie na żarty przestraszona. -—¦ Tak: on jest synem lekarza. A do tego — smętnie dodała po chwili córka ziemianina — on jest porucznikiem w pułku piechoty!... 39 r Hej, zadziwiające to były czasy i ucieszne problemy. Wśród naszych studentów wyższych uczelni zakorzeniło się, wzorem niemieckich kolegów, poczucie wyższości. Różne istniały korporacje, zależnie od ambicji i pochodzenia członków, a do najdostojniejszej kategorii zaliczała się korporacja „Korona", do której przyjmowano tylko członków o najbłękitniejszej krwi. W związku z tym krążył wśród studenterii słynny kawał rubaszny, a ośmieszający zbyt górnolotne fumy. Mianowicie na wieczorze tanecznym „Korony" wyniosła panna wypytywała się swego tancerza o jego koligacje i antenatów i zadała także pytanie, ile pałek posiadał w swym herbie. Był to hrabia, ale przekonań „czerwonych", więc go takie pytanie rozśmieszyło. — Ile mam pałek? — zastanowił się. — Jedną, ale potężną! Były to naprawdę ucieszne czasy. I pomyśleć, że to pokutowało w naszym XX wieku w centralnej Europie. Z nastaniem pokoju po okropnościach pierwszej wojny światowej ludzkość odetchnęła z gorączkową ulgą i w związku z tym zwłaszcza narody i kraje, które bezpośrednio uczestniczyły w wojnie, przeżywały teraz jak gdyby długoletnią epidemię erotyki. Sprawy seksu nabrały niepomiernej wagi, rozpowszechnił się kult dansingów i sentymentalnego tanga, Tuwim wyżywał się w tworzeniu ślicznych piosenek miłosnych, a jego „Nasza jest noc" była na ustach i w sercu wszystkich młodych; Ordonówna swą „Putyfarą i Józefem" odnosiła triumfy w ,,Qui Pro Quo", a Sempolińskiego pieprz-na piosenka „Tomasz, gdzie ty to masz?" była przez szereg sezonów niegasnącym przebojem we wszystkich zakątkach Polski, tak samo jak „Słówka" Boya. Teraz dopiero, po pierwszej wojnie światowej, wysokiej klasy liryka erotyczna Kazimierza Przerwy-Tetmajera padła na właściwą glebę i wydany w tym okresie śliczny tomik pt. „Erotyki" stał się najulu-bieńszą lekturą wielu współczesnych czytelników. Nic dziwnego, że w tych latach zaczął rozkwitać fascynujący talent Mai Berezowskiej, a jej żartobliwo-pikantne ry- 40 sunki na temat igraszek miłosnych nabierały wigoru i sławy. W tym czasie także głośne stały się groteskowe perypetie małżeńskie pewnej młodej a jurnej poetki i cała intelektualna Warszawa zanosiła się od śmiechu z tej hecy. Nie popełnię niedyskrecji, gdy wspomnę o tym, co szumiało wtedy w stolicy i było na ustach ogółu. Według tejże stugębnej famy poetyczna adoratorka zapłonęła gwałtownym afektem do wybijającego się i już głośnego atlety-studenta o pięknym obliczu i olimpijskim ciele bożyszcza wszelakich turkawek i studentek. Więc chcąc ubiec rywalki, impulsywna poetka pośpiesznie wyszła za niego za mąż. Noc poślubna i następne noce zawiodły: oblubieniec o boskich mięśniach okazał się fajtłapą. Rozżalona poetka nie ukrywała swego zawodu i jego przyczyn i, jak mi ludzie opowiadali, mściła się głośnym szydzeniem z nieboraka, rozpowiadając wszem wobec o tym, jak ją rozczarował. Był to żałosny ekshibicjonizm i takie publiczne niemal wałkowanie spraw potencji czy impotencji znakomicie odzwierciedlało osobliwe nastroje, panujące w owych latach. Brałem w tym wszystkim udział, chodziłem na dansingi, śmiałem się jak' inni z przygód poetki przez nią samą rozgłaszanych, choć żal mi było ośmieszanego atlety. Do tej dionizyjskiej atmosfery i pieprznych aromatów krzepko przykładały ręki dwie utalentowane córki jeszcze bardziej utalentowanego ojca, Wojciecha Kossaka, Magdalena i Maria. Obydwie tęgie w piórze, równie tęgo piły zmysłowe rozkosze życia i ¦— choć delikatniejsze niż atłetowa poetka — swych romantycznych powikłań nie kryły pod korcem. Były śmiałe, zaborcze i boskie. Budziły podziw. Rozgłosu nabierały ich karkołomne romanse z donżuanerią krajową i zagraniczną. Lotnik-poeta Sarmento de Beires stał się symbolem nieposkromionych porywów. A figlarna Magda umiała płatać okrutne dowcipy, jak tego doświadczył na własnej skórze przygodny załotnik mieszkaniec wyspy Madera: tak skutecznie i długo uwodziła go Magda w swej kabinie na polskim statku podczas postoju w porcie, że 41' gdy statek ruszył w drogę powrotną do Europy, głuszec nie zdążył wyskoczyć na ląd. Musiał płynąć do Lizbony, zgrzytając zębami. Z „szampańskiego dowcipu" śmiały się wtedy do rozpuku Magdia i roje wykpiszów w Polsce — śmiechem hucznym § niemiłosiernym. Co do mnie, to śmiałem się także, chociaż powściągliwie i półgębkiem. Uwagę moją zajmowały raczej inne sprawy. Jak mimoza chroniłem własnego samopoczucia przed arogancją owych „lepiej urodzonych" i zapamiętale pracowałem w prosperującym zakładzie chemigraficznym, młodym sercem zaś wchłaniałem w siebie całą gamę kuszących fluidów ówczesnego życia. A jednak na dnie duszy jak gdyby pozostał niedosyt, coś nie grało w pełni. Nie była to chęć ucieczki od świata, jaki mnie otaczał; raczej była to tęsknota za czymś innym, co wydawało mi się treściwsze, piękne, romantyczne, bliższe ukrytym snom. Więc zaglądałem częściej do poczciwej książki Chrostowskiego o Paranie i niekiedy, choć rzadko, odpływałem pamięcią do chłopięcych marzeń, snutych ongiś pod dębami rogalińskimi o gorącej puszczy. 7. Rasowy pałkarz Co najmniej połowę wieczorów przepracowywałem w zakładzie do późnych godzin, upychając najpilniejsze zamówienia, a pracę przerywałem tylko na pół godziny, by wpaść na górę do mieszkania i naprędce coś przekąsić w gronie biesiadników, już rozsiadłych i zajadających kolację. Brudnego kitla w pośpiechu nie zrzucałem z siebie, a ręce, choć miałem wypłukane, były na razie pełne brązowych plam od bromku srebra. Wyglądałem okropnie, ale przyjaciele już się do tego przyzwyczaili. Wśród nich znajdowali się młodzi dziennikarze i współpracownicy trzech odłamów lokalnej prasy, mianowicie endec- 42 kiego Kuriera Poznańskiego, sędziwego Dziennika Poznańskiego, organu liberalnych ziemian, i Przeglądu Porannego, postępowego organu poznańskich piłsudczyków. Trzy wilkiem patrzące na siebie dzienniki często na swych łamach brały się za czupryny, ale ich zadziorność nie przekraczała progu mego mieszkania. Tu częste szły dyskusje i dysputy, roztrząsaliśmy sprawy i rozjątrzali się, ale rzadko o polityce. Było tyle innych tematów. Do Piłsudskiego odczuwałem dziwaczny, raczej mityczno--irracjonalny afekt i w gronie wieczornych przyjaciół tego nie ukrywałem. Był to afekt nie do polityka, może więcej do twórcy legionów, ale najwięcej chyba do sarmackiego reliktu. Urzekał mnie najczystszej wody Sarmata, żywcem przeniesiony z XVIII wieku na nasze czasy, Sarmata groteskowo barwny. Był fantastyczną plątaniną dawnych cnót i przywar polskiego szlagona. — Przesada! — któryś przyjaciel zawołał. — To już lepszy Wańkowicz... — Co za Wańkowicz? — Melchior imieniem. Nie znacie jego felietonów? Nie znaliśmy. W owe lata niezmiernym zapałem i podziwem przejmował mnie Boy-Żeleński. Już przed wojną (pierwszą światową) wiele i serdecznie o Boyu rozprawiano u ojca, gdy do naszego mieszkania schodziła się cyganeria artystyczna i Roman Wil-kanowicz recytował jego „Słówka". Obecnie Boy rozwinął się i został czołową gwiazdą na naszym literackim niebie, a był niewątpliwie jednym z najpoczytniejszych autorów. Podziwiałem go i za świetne tłumaczenia arcydzieł literatury francuskiej, a przede wszystkim za heroiczną walkę o wyzwolenie kobiety z dziewiętnastowiecznej obłudy. Oczywiście prasa endecka i klerykalna bryzgała na niego nieprawdopodobną nienawiścią, a prawicowi pałkarze zawsze starali się uniemożliwić jego odczyty. Żywiłem tym więcej podziwu dla nieustraszonego szermierza. Praca w zakładzie wśród szkodliwych wyziewów kwasu 43 azotowego i cyjanku potasu wymagała przeciwdziałania i tu wielce przydała mi się przyjaźń ze Stachem Dzięgielewskim, studentem wydziału leśnictwa. Była to przyjaźń przez pewien czas równie romantyczna i pełna poezji jak przyjaźń dwóch bohaterów zachwycającej nas wtedy powieści Józefa Weys-sfcnhofia: „Soból i panna". Gdy kilka razy wyrywałem się na Pomorze, do Bachotka, rodzinnego majątku Dzięgielewskich, wydawało mi się, że byłem jakimś Michałem Rajeckim z „Sobola i panny", odwiedzającym wiernego druha Puce-wicza w kresowych Gaczanach. Dworek w Bachotku leżał wysoko nad malowniczym jeziorem i mieszkali w nim ludzie serdeczni, a szczególnie serdeczni byli ojciec i matka Stacha. Nie wstydziłem' się pocałować w rękę czcigodnego nestora. Dnie tam spędzone przeżywałem jak przyjemny sen o radosnym lesie, o polowaniu na rogacza i o dobrych ludziach. Wracałem do Poznania zasobniejszy w tlen, zdrowie i tęsknoty rzewne i niejasne. A tu pewnego wieczoru nowe, mocne przeżycie: „Ptak" Jerzego Szaniawskiego, grany przez Redutę w poznańskim Teatrze Polskim. Występował Osterwa i był oszałamiający. Dzięki niemu „Ptak" rozjarzył scenę urzekającym życiem i do zatęchłego miasteczka przyziemnych łyków wniósł burzliwy powiew poetyckiej fantazji; widzieliśmy wyraźnie blask groteskowych marzeń, otaczał nas czar dążenia do barwnej, bajkowej krainy. Geniusz Osterwy i mistrzostwo Szaniawskiego święciły triumfy i już nigdy nie ostygło doznane wówczas olśnienie. Pewnego wieczoru któryś z przyjaciół, bodaj czy nie Stach Dzięgielewski, przypadkiem przyprowadził do naszego mieszkania nowego gościa. Był to krępy osobnik około trzydziestki, wieczny student, o nalanej, czerwonej twarzy, krótkiej szyi, porywczych ruchach i impertynenekim wyrazie oczu, jak gdyby stale chciał kogoś zaczepiać. Wiele pił, mało mówił, bacznie się przysłuchiwał: nie był sympatyczny. Jak zwykle tego wieczoru wpadłem na kolację w roboczym kitlu, miałem na palcach brązowe plamy od bromku srebra i byłem w wyjątkowym humorze: wychwalałem Boya za os- 44 tatnią błyskotliwą recenzję teatralną w Wiadomościach Lite~ rackich. — To szuja! — mruknął pod nosem gość o czerwonej twarzy. Mówił tak cicho, że mogłem źle zrozumieć, ale gdy w chwilę później, mimochodem, zrobiłem jakąś wzmiankę przychylną o Piłsudskim, gość tym razem nie wytrzymał i głośno warknął na mnie z wyraźnie zaczepną ironią: — Co pan w tym huncwocie widzi tak pozytywnego? Gość miał tupet i nie grzeszył taktem. — Jego wąsy! — odrzekłem obcesowo. ; Po wyjściu faceta okazało się, że był to niejaki Opieński, prowodyr endeckich bojówkarzy w Poznaniu, typowy fanatyk nie przebierający w środkach, gdy chodziło o łobuzerskie awantury przeciw kołom i ludziom o poglądach postępowych w naszym mieście. Jego brutalne bojówki za pomocą pałek starały się torpedować na przykład wszelkie występy Boya, gdy ten raz po raz przyjeżdżał z publicznym odczytem do Poznania. Gorliwych protektorów miał Opieński w redakcji Kuriera Poznańskiego. Z Opieńskim przyszło mi doświadczyć przykrej awantury pewnego wieczoru pod koniec jesieni 1926 roku, roku majowego puczu Piłsudskiego i wrzenia wśród endeków. Do jakiejś restauracji przy ulicy 27 Grudnia wszedłem w towarzystwie mego przyjaciela Bogusława Seydlitza, młodego adwokata znanego ze swych postępowych zapatrywań. Restaura>-cja pełna była ludzi — daremnie rozglądaliśmy się za miejscem, gdy wtem podbiegł do nas jeden z obecnych gości. Był to Opieński, który, niewątpliwie podgazowany, zaczai Sey-dlitzowi ubliżać od zafajdanego liberała. Biorąc towarzysza w obronę, poprosiłem natręta, by dał nam pokój. WówTczas on, zdjęty nagłą złością, podskoczył do mnie i — wyrobiony pałkarz — zdzielił mnie pięścią w czoło. — Masz, gówniany rzemieślniku! — parsknął, po czym szybkim krokiem się oddalił. Oszołomiony porwałem się, by mu zaraz oddać, ale, będąc 45 jeszcze w futrze, nie mogłem go ścigać wśród ciasno ustawionych stołów. Obijałbym się jak niezdarny niedźwiedź, on w: tłoku miałby nade mną przewagę. Zresztą jak diabła nie cierpiałem publicznych awantur w lokalach. Ludzie zaczęli na nas zwracać uwagę. Ochłonąwszy udałem się do stołu, przy którym Opieński siedział w towarzystwie kilku osób, znanych endeków, i poprosiłem^ go o wizytówkę, w myśl kodeksu honorowego. Przy wymianie wizytówek on nieustannie siedział, a pogardliwy uśmiech nie schodził mu z szyderczej gęby. Gapa ze mnie, popełniłem wtedy niewybaczalne głupstwo: zamiast bawić się z draniem w Boziewiczowe ceremonie, powinienem był wyrżnąć go w czerwoną facjatę — i tym samym na krótkim toporzysku położyć drace właściwy koniec. Niestety, nie zrobiłem tego, ciamajda. Natychmiast po tym wypadku wyznaczyłem dwóch sekundantów, Bogusława Seydlitza i Kazimierza Smigielskiego, który był podporucznikiem rezerwy, ale ci, a zwłaszcza Smigiel-ski, będąc zadzierżystej natury i nie w ciemię bici, a znając rozliczne sprawki i machlojki Opieńskiego, postawili zatarg na ostrzu noża: spisali protokół jednostronny, w którym uznali Opieńskiego za niezdolnego do dania honorowego zadośćuczynienia na podstawie paragrafu 36 kodeksu honorowego Boziewicza i radzili mi skierować sprawę do sądu karnego. Opieński otrzymał kopię owego protokołu jednostronnego. Rzecz prosta, teraz dopiero zaszumiało: wybuchła istna burza honorowa i zaczęła się farsa, obłędna kołowacizna: Opieński obrażony protokołem, wytoczył oczywiście, jak było do przewidzenia, sprawę honorową Seydlitzowi i Smigielskie-mu, a że każdy musiał wyznaczyć swych dwóch sekundantów, było tych nieboraków już sześciu, czyli razem z nami — dziewięciu chłopa, uwikłanych w tę szopkę. Wkrótce doszło jeszcze pięciu nowych, bo sekundanci, niezdolni rozgryźć twardego orzecha, przekazali sprawę do sądu honorowego dla oficerów młodszych w Poznaniu. Tenże sąd z kolei łatwego chleba nie miał; wplątał się w taką kabałę, że nie wiedział, 46 jak wybrnąć z kłopotów. Składał się przeważnie z endeków, którzy przez dwa lata zachodzili w głowę, jak wybronić Opieńskiego od klęski: awanturnikowi, jako porucznikowi rezerwy, groziło wykluczenie z korpusu oficerskiego. W końcu nie wykluczono go, ale pałkarz wyszedł z opresji srodze nadszarpnięty w ludzkiej opinii. Cała ta awantura była wynikiem fatalnej pomyłki. Pomyłki Opieńskiego. Widział mnie kiedyś w roboczym kitlu i zapewne był przekonany, że mógł bezkarnie bić w głowę potulnego, jak sobie wyobrażał, prostodusznego rzemieślnika, który cicho połknie zniew7agę i nie ośmieli się wierzgać. A ja nie byłem potulny, umiałem wierzgać. Afera zatoczyła takie koła w Poznaniu i nabrała tyle rozgłosu, że nie wolno mi było jej przegrać; musieliśmy udowodnić, że Opieński był nie-honorowym hultajem. Taka konieczność obrony wydobyła u mnie niespodziane zasoby energii i zbudziła iście szerlokholmesową pasję. Okazało się, że Opieński miał na sumieniu zatrzęsienie grzeszków i gałgaństw. W poznańskim społeczeństwie zraził do siebie moc ludzi, nawet endeków, którzy przed nami bynajmniej nie chowali swego niechlubnego mniemania o nim, wyraźnym aferzyście. Już w pierwszych kilku dniach zaroiło się dokoła nas tyle wieści o jego świństewkach, popełnianych zwłaszcza w życiu prywatnym, że głównym moim zadaniem stało się właściwie tylko podporządkowanie kompromitujących faktów i uwypuklanie ich żałosnego charakteru. Byłą to żmudna i przykra praca niby sędziego śledczego, ale okropnie pouczająca: dawała niezły wgląd w życie niezwykłego pozera i szalbierza. Wkrótce nasze rekonesanse zaniepokoiły sfery „przy Świętym Marcinie", ludzi dokoła Kuriera Poznańskiego, i pewnego dnia zjawił się u mnie redaktor Powidzki, by zasięgnąć języka. Chciał załagodzić sprawę. Był to starszy, miły pan, dobry znajomy jeszcze mego ojca z przedwojennych czasów, więc wszystko mu chętnie wyjaśniłem, a zwłaszcza to, że już nie mogliśmy ustać w wydobywaniu na światło dzienne 47 wszystkich sprawek Opieńskiego, Tenże był nie tylko głównym bojówkarzem endecji na poznańskim terenie, ale, jak wnioskowałem z rozmowy z redaktorem Powidzkim, miał także odegrać ważną rolę w tworzącej się organizacji Obozu Wielkiej Polski. Więc stronnictwo chciało go chronić za wszelką cenę, ale nam, zmuszonym się bronić, tym energiczniej trzeba było go demaskować. W wyniku naszych dochodzeń zebrała się taka kupa wykroczeń pałkarza, że gdy materiał skrupulatnie ułożyłem i przepisałem na maszynie, powstał solidny, kilkudziesięcio-stronicovty szkic analityczny niecodziennego łobuziaka. Wymowa faktów była druzgocąca, pomimo że poruszyłem tylko przewinienia delikwenta w życiu prywatnym. Jego działalność politycznego pałkarza nie obchodziła oficerskiego sądu honorowego. Ów sąd honorowy dla oficerów młodszych w Poznaniu po otrzymaniu aktu zarzutów przeciw Opieńskiemu wychodził ze skóry, by go ratować. Członkowie sądu, pozostający, jak wspomniałem, pod wpływem endecji, wyraźnie starali się sa-. botować wszystko, co świadczyło przeciw ich faworytowi. Na przykład przeciekało do ogólnej wiadomości, że na rozprawach sądu przetrzymywano świadków oskarżenia w przedpokoju po osiem do dziesięciu godzin, ażeby zmęczyć ich nerwowo i utrudnić im zeznania. Z tej brewerii Opieński wyszedł obronną ręką; z wojska nie wydalony, dostał tylko jakąś naganę. Lecz był spalony na gruncie poznańskim, i o ile mi wiadomo, wkrótce musiał przenieść się w inne strony Polski, bodaj czy nie do Lwowa, gdzie nadal mógł napadać na Boya i innych postępowców. Osobliwy rębacz i warchoł, dziwne w tych latach stosunki w Polsce! Heca o zabarwieniu operetkowym, traktowana przez nas coś niecoś jak groteskowa gra, nie była bez pożytku dla mnie: zmusiła mnie do pisemnego wysiłku i później nieraz śmiałem się z siebie, że elaborat o napastliwym pieniaczu był moim drugim, po książce „Przez wiry i porohy Dnie-stru", dziełem literackim. Dziełem udanym. //. PARANA: POSMAK EGIOTWI 8. Walka o Parane Od najmłodszego dzieciństwa więcej niż inni lubiłem — jak wiadomo — słońce, ciepło, zieleń i patrzenie w dal. O hojniej-szym słońcu, gorętszym cieple i bujniejszej zieleni marzyłem jako chłopiec razem z ojcem pod dębami Rogalina, ale już nie pamiętam, kiedy w wieku dojrzalszym naszła mnie po raz pierwszy jasna myśl o konkretnym wcieleniu w życie swych dawnych marzeń. Po prostu nie wiem: może nawiedziła mnie w któreś niedzielne południe na plaży nad Wartą, może było to w jakiś ponury dzień listopadowy, albo w ogrodzie restauracji Mandlowej w Puszczykowie, gdy patrzałem w górę: widziałem wtedy wierzchołki sosen olśnione zachodzącym słońcem. To nie był nagły błysk, ani szczególny traf, ani wyjątkowy zbieg okoliczności. Narastało to we mnie latami jak nieunikniony los, ziarno przypadało do ziarna, kropla spływała do kropli. Moja tęsknota za puszczą tropikalną była uporczywa i potrzebowała sporo czasu, by stać się rzeczywistością. Wiodło to przez przedziwne etapy, i po drodze wpierw musiałem przeżywać różne zachody słońca, swawolne uroki Lipska, Kaniony Colorado i dumki dniestrzane. Później, bliżej przeznaczenia, musiałem pokochać Chrostowskiego, ornitologa spod parańskich piniorów, i zatroskać się wraz z Dygasińskim o los naszych pionierów w Brazylii, i wzruszać się do głębi chłopską dolą „Pana Balcera w Brazylii". W tej epopei poetka stworzyła obrazy, które po raz pierwszy w mowie polskiej tak urzekająco opisywały piękno i grozę puszczy tropikalnej. „Tam w puszczy — czytałem u Konopnickiej z zapartym oddechem — tam dławiło się wszystko i po społu dusiło, taka chuć życia była u tego żywiołu! Tam... wrzask, świsty, trzepoty... Ptak leci — nie 51 wiesz czy płomień, czy kwiaty, bo jeden bywa ognisty i złoty, a drugi modry jak nasze bławaty. Inny ptak lśni w szafir odziany i w jasne szkarłaty..." — urzekała Konopnicka. Parana! Jeśli kiedyś pojechać w lasy tropikalne, to tylko do Parany, gdzie tylu Polaków. Krótko po wojnie jeździł tam Mieczysław B. Lepecki, były legionista, i napisał książkę „Przygody w Paranie". W porównaniu z dawnymi opisami wydała mi się trochę jałowa, jakby bez polotu, na który piękna kraina brazylijska zasługiwała. Przypomniał mi się krytyczny niedosyt przy czytaniu ongiś książki Powella o Kanionie Colorado: teraz „Przygody w Paranie" sprawiły podobny zawód i prawem kontrastu wywoływały chętkę przeżywania na tej tajemniczej ziemi i wśród jej ludzi czegoś serdeczniejszego, z większym zapałem, aniżeli to czynił Lepecki. Ale może się myliłem. Marzenia o wyskoczeniu w świat to jedna rzecz; druga rzecz, na pewno ważniejsza, to pieniądze. O tym chyba nie zapominałem nigdy i niewątpliwie przyświecała mi myśl o gromadzeniu funduszu na przyszłe wydatki, gdy przez całe lata tak niestrudzenie harowałem w zakładzie. Było w nim zatrudnionych już kilku pracowników i dwóch uczniów, ale wpływy z tego, co sam własnymi rękoma wykonywałem, szły na bok, na ewentualne podróżnicze ekstrawagancje, nie osłabiając zakładu. Ów specjalny fundusz rósł dość szybko i równocześnie rosło moje prawo do marzeń. W owych latach dojrzewał we mnie rys charakteru, wiodący później do zabawnych nieporozumień i pomieszania pojęć. Do stu rogatych czartów, nigdy nie byłem sknerą ani sobkiem, do samolubstwa czułem wrodzoną odrazę, ale wiedziałem, że bez zasobów nie można podjąć podróży. Rychło uświadomiłem sobie żelazne prawo zależności podróżnictwa od środków, jakimi się władało. Więc by móc podróżować tak, jak ja podróżowałem, nauczyłem się zawziętej, wytrwałej, niezmordowanej pracy, pracy uniezależniającej mnie od ludzi i władz. Tego nie nauczył się Ksawery Pruszyński, bliski mi usposobieniem kole- 52 ga, który pomimo naszej przyjaźni zawsze ociupinkę zżymał się na to, że on nigdy nie móg! wyplątać się z antyszambrowa-nia u możnych tego świata, podczas gdy ja stale zachowywa-; łem materialną niezależność. To chyba swoisty rekord: dwadzieścia kilka moich wypraw w świat — z wyjątkiem tych w czasie pierwszej i drugiej wojny śwatowej — odbywałem zawsze na własny koszt, czerpiąc środki z honorariów za książki, i nigdy, ani razu, nie korzystając z oficjalnej subwencji. Któregoś roku, zapewne 1926, bardzo pomogło mi zamówienie i wykonanie przeze mnie osobiście klisz trójbarwnych do „Wiadomości z botaniki" profesora Kudelki. O perypetiach z tym związanych napisze trzydzieści trzy lata później wydawca Jan Jachowski w swoich wspomnieniach, wydanych w Poznaniu w 1959 roku. Jachowski chcąc wówczas wznowić wydanie podręcznika botanicznego, miał nieprzezwyciężone trudności, bo nie mógł otrzymać klisz do 28 tablic barwnych, wykonywanych dotychczas za granicą, w Pradze. ,,... O tym moim kłopocie — pisze Jachowski na stronie 35 swych wspomnień — opowiadałem Arkademu Fiedlerowi, wówczas właścicielowi zakładu chemi-graficznego przy ul. Długiej w Poznaniu. Na to otrzymałem odpowiedź, że on chętnie podejmie się tej pracy, bo jest specjalistą ehemigrafem ze studiami zagranicznymi w tej dziedzinie. Zleciłem mu więc wykonanie klisz. Wykonał je o wiele lepiej niż poprzednio Czesi. Zapłaciłem mu w-tedy coś około 11 000 — zł. Posłużyły mu one na częściowe sfinansowanie pierwszej wyprawy do Brazylii i wydanie po powrocie książki, pięknie wydrukowanej w swym zakładzie pt. «Bichos, moi brazylijscy przyjaciele*. Dało to początek jego karierze literackiej..." Więc w istocie owe klisze wykonałem i zdobyłem niezły grosz umożliwiający mi wyjazd do Ameryki Południowej, a książkę Kudelki świetnie wydrukowano w drukarni pod zarządem jednego z braci Winiewiczów, wybitnego w Poznaniu 53 rodu drukarzy. Pochodził z tej rodziny Józef Winiewicz, znakomity publicysta, wówczas redaktor naczelny Dziennika Poznańskiego, później wiceminister spraw zagranicznych w PRL. Pewnego wieczoru, chyba jeszcze przed majowym przewrotem Piłsudskiego w 1926, rozgadałem się wśród przyjaciół 0 książce Chrostowskiego „Parana" i musiałem podniecić ich nie na żarty, bo wszyscy wpadli w niezwykły zapał. — Wspaniały kraj! — zawołał Janek Wroniecki. — Ileż tam frykasów dla grafika! Jadę do Parany, jak babcię kocham! — Ja z tobą! — zaśmiał się Kazimierz Piekarczyk, redaktor. — Jedziemy tam wszyscy! — krzyknęło kilku naraz. — Powiosłować w dół rzeki Ivai, to raj na ziemi! — oświadczył rozentuzjazmowany Bogdan Żniński. — Ja też chcę do raju! — przyłączył się medyk Leon Tylgner do ogólnego chóru. Wszyscy byli głośni i wesoło rozpasani, rzecz naturalna, jak to bywa po jednym głębszym, ale jednak prawnik Paszkiewicz zauważył, że ja się nie deklarowałem w podochoconym gronie. — A wy, Arkady, tak milczycie? Czy nie chcecie jechać do Parany? — zaśmiał się Paszkiewicz, jak zwykle, ironicznym półgębkiem. — Milczę — odparłem spokojnie — bo ja rzeczywiście tam pojadę!... — Ho, ho, co za skromny gieroj! — zawołał i inni zawtórowali mu wielkim śmiechem. Od tego wieczoru raz po raz wracałem do tematu Parany 1 wśród biesiadników rozwodziłem się nad urokami puszczy podzwrotnikowej. Słuchali o miłej dla nich egzotyce. Przyjętym przy naszym stole zwyczajem niekiedy sięgałem do „Pana Balcera w Brazylii" i głośno czytałem przyjaciołom urywki niektórych stronic, zwłaszcza dotyczących nastrojów w tropi- kalnej przyrodzie. To moje przejęcie się zamorską krainą goście uważali za niewinną, choć nieco dziwaczną obsesję; wywoływała u nich jowialną pobłażliwość. W styczniu 1927 spadł na mnie bolesny cios: śmierć matki. Zawsze pełna poświęcenia, życiowej mądrości, serdecznej, i wielkiej dobroci, promieniującej na wszystkich wokoło, odeszła od nas niespodziewanie, bo na skutek gwałtownego ataku grypy. Niezależnie od synowskiego bólu, pozostawiła u mnie niezwykle bolesną lukę: matka była przecież żywym ogniwem między mną a pamięcią o ojcu, tak mi kiedyś bliskim i bardzo kochanym. Po jej śmierci pozostała po nim tylko jedna, ostatnia więź: nasz zakład ehemigraficzny. Nie, to nie była ostatnia więź. W kilka dni po odejściu matki uświadomiłem sobie cały ogrom marzeń, jakie wpoił mi ongiś ojciec, marzeń o tropikalnym lesie, i zaczęło utwierdzać się we mnie coraz uporczywsze postanowienie odbycia owej wyśnionej wyprawy do Parany możliwie jak najrychlej. Wyprawy, która miała być rzewną pielgrzymką ku czci ojca i spełnieniem jego duchowego testamentu. Jednym z najprzyjaźniejszych, jakkolwiek rzadkich gości w moim domu był młody zoolog, doktor Wiesław Rakowski, którego z biegiem czasu coraz częściej odwiedzałem w Muzeum Przyrodniczym, leżącym na terenie poznańskiego ogrodu zoologicznego. Rakowski był w Muzeum asystentem profesora Uniwersytetu Poznańskiego, doktora Edwarda Lubicz-Niezabi-towskiego, i miał wiele do czynienia ze zwierzętami zarówno żywymi, jak martwymi. Do tych dwóch zagorzałych miłośników przyrody, przy tym ludzi nad wyraz sympatycznych, często wpadałem na rozkoszne gawędy i wiele się od nich uczyłem o pasjonującym świecie zwierząt. Toć zwierzęta od najmłodszych łat wywierały na mnie nieodparty urok, a tajemnice ich życia zawsze mnie okrutnie intrygowały. Był to cza-rowny świat najeżony tysiącem zagadek, jakaś niewyczerpana skarbnica ukrytych bogactw, i było nieustanne rozniecanie wyobraźni. Przyjaźni zoologowie nie tylko ciekawie opowiadali, jednocześnie udostępniając mi swą bogatą bibliotekę przyrodniczą, ale byli mi bratersko życzliwi. Gdy któregoś dnia nieśmiało zdradziłem się przed obydwoma z moimi planami podróżniczymi, oni aż krzyknęli z radości i zamiar wyprawy do Parany uważali za najszczęśliwszy pomysł; wiadomo: przyrodnicy. Roz- 54 55 mowa zaraz zeszła na Chrostowskiego i doktora Jaczewskiego, a profesor Niezabitowski nie zasypiał gruszek w popiele. Z punktu gorąco mnie zachęcał do pójścia w ślady dwóch poprzedników i do zbierania tam w puszczy okazów fauny brazylijskiej dla któregoś z polskich muzeów. u —• Czy mógłbym to przywieźć dla was, dla Poznania? — zapytałem z lekka oszołomiony. — Jak najbardziej! — huknął Rakowski. — Tylko brak nam na to forsy! Obruszyłem się na niego: •— Ależ oczywiście darowałbym wszystko!... — Psiakrew! To w dechę! Taka praca* kolekcjonerska, takie postawienie sprawy dało mej podróży konkretny cel: nie wyruszałbym do Parany jako pusty obieżyświat czy turysta, lecz mając na oku konkretny, jasny i wyraźny pożytek. Gorzej przedstawiała się sprawa z przyjaciółmi od wspólnych u mnie wieczorów. Zaledwie pewnego dnia ostrożnie napomknąłem o ewentualnej chęci zrealizowania kiedyś swych marzeń amerykańskich, gdy wszystkim prawie dech zaparło z osłupienia. — Ty, do Ameryki?!— ktoś bąknął zbaraniały. — O nieba łaskawe! Cała ta ferajna nie mogła wyjść ze zdumienia. Czuła się niemal zgorszona. Było w tym coś ubliżającego. —• Czy z byka spadliście? — parsknąłem na nich. — Spójrz na swój kitel! — uśmiechnął się Janek Wroniecki i palcem demonstracyjnie wskazał na moje odzienie. Ja: ¦—* Co z kitlem? Co to ma wspólnego z kitlem?! Kitel stoi na przeszkodzie? —• Pomyśl jeno o swoim kitlu! —- upierał się Janek i dodał niemieckim porzekadłem: —¦ Schuster bleib bei deinen Leisten! (Szewcze, pozostań przy swym kopycie!) — Do diabła! — wybuchłem ni to rozbawiony, ni ze złością, widząc dokoła siebie same niewyraźne gęby i zmieszane oczy. — Czyście powariowali? ¦ . ¦ • — • ' — Nie my! — zaprzeczyło dwóch, trzech. —Nie my! Przez kilka następnych dni nie poruszaliśmy drażliwej — jak wynikało z ich zachowania się — sprawy, ale potem zacząłem, im oględnie wyjaśniać całe zagadnienie i mój punkt widzenia. Na to nieznacznie kiwali tylko głową, jakby ciągle zadziwieni czy zgorszeni, i zasnuwali się milczeniem; to, co im tłumaczyłem, wpuszczali jednym uchem, wypuszczali drugim. Tak długo, jak marzenia moje uważali za niewinne zachcianki, traktowali je z pobłażliwością i humorem, a mnie z lekka jak nieszkodliwego fantastę. Lecz w miarę dojrzewania moich planów zmieniali swą postawę, zaczęli odnosić się krytyczniej. Jedynie z tej paczki poczciwy Kazik Smigielski, niedoszły prawnik, był szczerze i z zapałem po mej stronie, ale on zawsze uchodził za gorącą głowę i był niewydarzonym poetą. — Nie słuchajcie tych zaśniedziałych kołtunów! — śmiejąc się wołał do mnie otwarcie przy wieczornych przyjaciołach. Pewnego dnia Janek Wroniecki wyciągnął mnie na poufną rozmowę w cztery oczy. Był najstarszy z nas wszystkich i uważał się za seniora, uprawnionego do udzielania wskazówek. Przestrzegał, że to mrzonka, to szaleństwo tracić tyle pieniędzy na niedorzeczny kaprys. — To nie kaprys! — zapewniałem go. — To dopełnienie duchowej spuścizny po ojcu, którego i ty tak ceniłeś. To ważny dług serca!... — Koszałki-opałki! — żachnął się Wroniecki. — A obowiązek wobec Janki i małej Basi, to nic? » — Zabezpieczę im wszelki dostatek w czasie nieobecności. Na wyprawę zabiorę tylko własne pieniądze, osobiście przeze mnie zarobione. — Własne pieniądze! Zapominasz, że jesteś tylko Fiedlerem, a nie jakimś Potockim czy Wodzickim... Mówisz: własne pieniądze? Zamiast myśleć o kupieniu willi na Sołaczu, to w głowie ci jakieś fanaberie, jakieś szusy, trwonienie majątku? Czym to usprawiedliwisz, Artku?!... Nastała kłopotliwa cisza. Wroniecki, ów zawsze roześmiany kumpel, zachowywał się jak prokurator. Bulgotał niechęcią. 57 Czas było zakończyć przykrą rozmowę. Spojrzałem na niego hardo i gniewnie. — Czym usprawiedliwię? — powtórzyłem nasrożony. — Nie pojmiesz tego: kochałem ojca! I dlatego pojadę. Pomimo różnicy zdań przyjaciele nie przestali wieczorami przychodzić na Długą, gdzie w cieple naszej gościnności czuli się lepiej niż u siebie w domu, ale też i nie przestali zwalczać mych planów, co przeważnie czynili pokątnie, za moimi plecami. Zwalczali mnie w imię jakichś wyższych racji społeczno--rodzinnych i nie tylko dla dobra żony i dziecka, ale i dla mego własnego pożytku. W swej gorliwości nie cofali się nawet przed podburzaniem Janki przeciwko mnie. Niech ich za to dunder świśńie! — myślałem wtedy. Wszakże byli młodzi i zdobywali najwyższe studia, jakie im społeczeństwo umożliwiało, ale mimo to nie chcieli wylatywać ponad poziomy; grzęźli w drobnomieszczaństwie. Brak im było polotu; nieprzychylnie odnosili się do wszystkiego, co wychodziło, w ich pojęciu, poza dozwolone ramy, uświęcone rzekomym rozsądkiem. Powstała między nami cicha, zacięta wojna. Miałem tylko nielicznych sojuszników wśród najbliższych krewnych, jak kuzynki Lucynę Kłaczyńską i Zosię Nawrocką, jak kuzyna Zenka Kosidowskiego. Ale poza tym prawie całe moje ówczesne otoczenie było przeciwko mnie, owi wieczorni przyjaciele, i żona, i jej rodzina, wszyscy potępiali zamierzony wyjazd. Stanął przeciwko mnie ogromny arsenał zaśniedziałej tradycji, przestarzałych nawyków myślenia, despotyzmu tak zwanych świętych obowiązków; wszystko to jak wrogi mur chciało mnie przytłoczyć, odwieść od pięknego zamysłu, stłumić rozmach. Nie dałem się. Zawziąłem się. Przekonany o słuszności swej sprawy, pozostałem stanowczy i nie zawahałem się. Postanowiłem przeprowadzić swoje. Dopiero znacznie później, po latach, okazało się, jak słusznie czyniłem, walcząc tak uparcie. Dziś wiadomo, że nie oni mieli rację, ale wtedy niełatwo było dojść do jądra rzeczy i niełatwo widzieć, gdzie był sens, gdzie absurd. 53 9. Histeria i rozwaga Do Brazylii wyruszyłem pod koniec 1928 roku, ale cały ten rok i połowa poprzedniego roku 1927 upłynęły pod znakiem walki o los tej wyprawy i wśród dokuczliwego napięcia nerwów. Jak w przysłowiu, w którym złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma, tak wszystko u nas się gmatwało, kiełbasiło i była w tej hecy równocześnie miłość i intryga. Chociaż się ścieraliśmy i wodzili za łby, trzymaliśmy się stadnej kupy więcej, aniżeli w inne lata, jak gdyby teraz zbliżały nas do siebie przeciwieństwa. Tylko niedobrze było z naszymi nerwami, dawał się wszystkim we znaki rozstrój. Więcej piliśmy. Często, aby przewietrzyć się i wykurzyć z siebie opary po wieczerzy na Długiej, wychodziliśmy, goście i ja, na miasto i przeważnie zapuszczali się w uliczki starych dzielnic aż do Chwaliszewa. Zawsze srogo nęcił nas Most Chwaliszewski. Tu Warta czyniła ostry zakręt, pod mostem było potwornie głęboko i groźnie kłębiły się czarne wiry. Z góry patrzyliśmy na nie jak zaczarowani i mocno trzymali się poręczy, by nie ulec idiotycznemu kaprysowi. Przemocą ciągnęło nas w dół: bliscy zawrotu głowy, mieliśmy wciąż w czubie, a nerwy raczej słabe i podatne do ekscesów. Wtedy ogarniał nas czasem dziki humor, napadały chimery. — Kto pierwszy rzuci się z mostu do wody? — zadyszy ktoś wyzywająco. .- - Mimo woli przeszyjemy zamglonym wzrokiem wodną otchłań, jakby spodziewając się w tych mrokach absurdalnej podniety. — Gdzie nasi śmiałkowie?... Nie ma zuchwałych straceńców?... Wszyscy chcą ciepło żyć?... Rzucajmy się!... Przez obłędnie długą chwilę, niby w złym transie, potrwa zwariowane patrzenie w dół. — Nikt się nie odważy?... Wszyscy struchleli? Dość maniackiej zabawy. — Na psa taki urok! — zawołałem do towarzyszy i oderwałem się od poręczy. — Jedźmy, nikt nie woła!... Nieustanne, choć tłumione, naprężenie nerwów między przyjaciółmi a mną budziło w nas. zadziorność. Chciało się kogoś prać po gębie, po prostu, bezlitośnie, po chamsku; ręce rwały się do draki. Między sobą zachowywaliśmy, jak wataha wilków, pozory spokoju i jakiej takiej poprawności towarzyskiej, ale tym bardziej parło nas do awantur na zewnątrz. Ów okres niebezpiecznych stanów trwał przez długie miesiące. Chuligaństwa nigdy nie cierpiałem, ani przedtem, ani potem; budziło we mnie wyraźny wstręt, ale jakże nazwać to żałosne wydarzenie pewnej nocy? Późno owego wieczoru, będąc już nieco podgazowani, wyszliśmy na ulice miasta, by na świeżym powietrzu przyjść do siebie. Było nas pięciu czy sześciu, a niektórzy jacyś wyjątkowo rozdrażnieni. Na Starym Rynku weszło nam w drogę kilku podchmielonych typów, wojowniczo usposobionych. Zaledwie do nas się zbliżyli, gdy rzucili ku nam stek wulgarnych obelg, po czym, zadowoleni z wyczynu, zaczęli się oddalać. — Hej, tchórze! — krzyknął za nimi nasz poeta, Antek Seichter. — Gnojki dają drapaka! „Gnojki", dotknięci na honorze, zatrzymali się, a jeden z nich, jakiś porywczy chojrak, doskoczył nagle do Seichtera i grzmotnął go w gębę, aż ten się zatoczył. W nas jakby piorun strzelił. Potwornie zawrzało, rozkipiało; z miejsca oszaleliśmy. Od tygodni powstrzymywana krew zalała nam oczy. Uzbierana żółć wreszcie mogła się wyładować. I wyładowała się. Było ich chyba więcej niż nas, ale nie mieli naszej zapal-czywości. Dlatego od razu przegrali; tłukliśmy ich po pyskach, po szczękach, grzbietach, gdzie popadło. Praliśmy w kark, nie oszczędzali nosów. Nawet bronić się nie umieli. Chcieli uciekać, nie daliśmy im. — Na komisariat ich! — słyszałem ochrypły głos prawnika Paszkiewicza. — Brać łotrów! — zawył medyk Tylgner. — Brać ich! Jeden z przeciwników miał tęgą laskę i w chwili gdy się nią 60 zamierzał na redaktora Piekarczyka, jak tygrys doskoczyłem do draba i laskę wyrwałem mu z łapy. W ferworze natychmiast ją złamałem na kolanie, a Piekarczyk ucapił faceta za kark i już nie puścił. — Na komisariat ich! — zajadle wołał znów Paszkiewicz. Przemocą zatrzymaliśmy czterech przeciwników i mieli ich w garści; reszta uciekła. Ci pojmani, wciąż rozjuszeni i pełni bijatyckiej zaciekłości, sami domagali się pójścia na komisariat policji i skoro tylko tam przybyliśmy, oni, pełni wzburzenia, ale i swady, obsypali nas huraganem oskarżeń. Byli to wyszczekani praktykanci biurowi i handlowi, nie żadne uliczne andrusy, więc z miejsca umiejętnie i z powodzeniem zwalili całą winę na nas. Znaleźliśmy się w drażliwej sytuacji. Jeszcze wciąż w rękach trzymałem obydwie połówki złamanej laski. Zauważył ją dyżurny policjant i wskazując na nią, ostro wsiadł na mnie: —• Co to za złamana laska? —• Nie moja! —¦ odrzekłem. — A czyja? —¦ parsknął cerber z wrogim szyderstwem. —• Nie moja! —¦ powtórzyłem. Wtem jeden z przeciwników podskoczył do mnie i zawołał uradowany: . ¦— To moja laska! Wyrwali mi ją z ręki!... Policjant kazał podać sobie laskę i bacznie ją oglądał. — Czemu złamana? — zapytał. — Jak ją złamano? — Na mojej głowie! — odpowiedziałem bez zająknienia. •— To nieprawda! — wrzasnął właściciel laski -ze złością. Kłótnia zaczęła niecierpliwić dyżurnego. —¦ Czy pan także studentem? — zwrócił się do mnie. — Nie. Jestem właścicielem zakładu chemigraficznego. Ta przynależność do obywatelskiego stanu rozstrzygnęła nocną chryję na naszą korzyść. Dyżurny policjant kazał zatrzymać czterech przeciwników w areszcie, a nam odejść. Po opuszczeniu komisariatu zalała nas radość triumfatorów i niektórzy chcieli oblać zwycięstwo, ale było już późno, więc zadowoleni z życia, pożegnaliśmy się i rozeszli do domów. 61 Dobre moje samopoczucie nie trwało długo i odezwały się wyrzuty sumienia. To prawda, że oni wszczęli bijatykę i słusznie złoiliśm^i im skórę, ale moje kłamstwo w komisariacie policji zaczęło kłuć cierniem i budzić wstyd przed samym sobą. Jeszcze spać mi się nie chciało, więc ponownie wyszedłem z domu i wróciłem do komisariatu. Zastałem tego samego dyżurnego. Poznał mnie i zanim się odezwałem, on, uprzedzając mnie, oświadczył z domyślnym uśmiechem: — Zajście już wyjaśnione! Wypuściłem tych czterech! Wszyscy byliście pod dobrą datą!... A pan w jakiej sprawie? — zapytał mnie z zaciekawieniem. — W sprawie tej laski... — Laski? . — Naszły mnie wątpliwości, czy to na mojej głowie była złamana... Spojrzał na mnie z niewymownym zdziwieniem, jak na ra-roga. — Była czy nie była, to już nieważne! — wyjaśnił. — Mam laskę. Mogę ją panu dać na pamiątkę... Dobranoc! I tak się heca uliczna zakończyła. To rzeczywiście były miesiące bolesnego napięcia nerwów. Całe szczęście, że miałem wtedy Rakowskiego i profesora Niezabitowskiego, dwóch niezawodnych przyjaciół, i że co pewien czas odwiedzałem ich w Muzeum Przyrodniczym. Tam w serdecznych rozmowach z nimi, wśród pasjonujących zagadnień przyrody i zwierząt, rosło mi serce i utwierdzałem się w przeświadczeniu o słuszności mego planu parańskiego. Obydwaj uczyli mnie preparowania ssaków, ptaków i gadów (jak obchodzić się z owadami wiedziałem już od lat chłopięcych) i również dostarczali mi fachowej literatury, bym mógł pogłębić swą wiedzę przyrodniczą. Piękne były nasze spotkania. W tym okresie jakoś zniechęciłem się do polowań w Polsce. Tropienie rogacza straciło dla mnie dawny urok. Już nie jeździłem do Bachotka Dzięgielewskich, a ze Stachem, członkiem studenckiej korporacji Baltii, z natury rzeczy reakcyjnej, nieco osłabły węzły tak zażyłej do niedawna przyjaźni. W pewnym 62 stopniu prawdopodobnie było to gorzkim plonem przewlekającej się afery honorowej z endeckim bojówkarzem Opieńskim. Ale nie chciałem na zawsze powiesić strzelby na kołku ani sprzeniewierzyć się zupełnie myśliwskim urokom. Więc posiadając dostateczne rezerwy finansowe, wydzierżawiłem w Norwegii, na północ od Trondheimu, rozległy teren myśliwski, i w październiku 1927 pojechałem tam na dwutygodniowe polowanie na niedźwiedzia i łosia. Miły, doświadczony przewodnik, jeszcze milszy pies, trzymany na smyczy i stale coś wystawiający, i ja — stanowiliśmy świetną trójkę towarzyszy. Z niedźwiedzia widzieliśmy tylko stare ślady, łosia, średniego byka, ubiłem w przedostatni dzień polowania. A w jeziorku przy chacie myśliwskiej łowiliśmy tłuste pstrągi, rozkosz dla podniebienia. Ale chociaż otaczały nas wspaniałe lasy północy, jakby żywcem z epickiej Eddy wyjęte — ich melancholia nordyckiego krajobrazu zostawiała po sobie uczuciowy niedosyt. Norweski eksperyment prawie nic nie dał: tęsknota za słońcem, bujnością i palmami tym silniej wzbierała. Ów wieczór w lutym następnego roku okazał się strasznym przeżyciem. Mój wybuch był paskudny i przerażający, wylew goryczy koszmarny. W ostatnich tygodniach „przyjaciele" (piszę już w cudzysłowie) nie tylko odnosili się krytycznie do mych parańskich planów, ale już wprost podburzali Jankę przeciwko mnie. Bez osłonek i nieoględnie czynili z niej ofiarę i męczennicę mej niepoczytalności; w ich mniemaniu byłem karygodnym marnotrawcą rodzinnego majątku.. .Kilkakrotnie' prosiłem Jankę, by ich nie słuchała; nie wiem, czy wiele pomogła prośba, raczej nie. Owego wieczoru zaglądaliśmy do kieliszka częściej niż zwykle i więcej zaprószyli sobie głowę. Stach Malessa, asystent ekonomii (później, w Polsce Ludowej, wybitny profesor planowania przestrzennego, ale wtedy, za młodu, szalona pała i rap-tus nie grzeszący polorem) odwalał tego wieczoru wieszcza--wierszokletę: improwizował coś, co miało być natchnioną odą, a było przypadkowym zlepkiem pretensjonalnych wyrazów, 63 jakie odruchowo, bez ładu i składu, wpadały do zamroczonej głowy. Potem żartobliwie ucieszony Stach przedzierzgnął się w satyryka i mamroczącym śpiewem wyszydzał moje ciągoty podróżnicze ę Głupie to było, bo głupie, ale ja z tego także rechotałem jak wszyscy inni przy stole. Wtern Stach, chcąc zdobyć nowe laury, z nietaktownością wstawionego osobnika jął poruszać moje drażliwe sprawy małżeńskie. — Daj pokój temu, Stachu! — ostrzegłem go. Słowa moje tylko go rozzuchwaliły i, niby to śpiewając, bełkotał jakieś głupie docinki pod moim adresem, a w rzekomej obronie Janki", ofiary mej chimerycznej rozrzutności. Nagle zamroczyło mnie okrutnie, dostałem furii. -— Przestań! — zawyłem i rzuciłem się z pięściami na niego. Złapałem go za ramiona i straszliwie nim potrząsałem, odchodząc od zmysłów. Dostałem szału. Wrzeszczałem, a gdy inni obecni chcieli nas nieopatrznie uśmierzać, jeszcze bardziej doprowadzali mnie do pasji. W swym szaleństwie ryczałem, żeby się wynieśli. Nieprzytomny, już nie odpowiadałem za siebie. Oni, przerażeni, zdruzgotani, zaczęli wychodzić z mieszkania, jeden po drugim, ukradkiem, jak winowajcy. Gdy pozostałem sam jeden, zwaliłem się z nóg na podłogę, niezdolny ani stać, ani nawet siedzieć na krześle. Janki nie było w pokoju. Uciekła do sąsiedniego. — Janko, pomóż mi! — prosząco zawołałem zdławionym głosem, gdy cokolwiek przyszedłem do siebie. Nie odpowiedziała. Zamknęła się w swoim pokoju i nie chciała mi pomóc. Ani w tej chwili, ani później w nocy. Odcięła się ode mnie. Było to bardzo bolesne. Chciałem ją przeprosić za koszmarną awanturę, ale nie dano mi. Zawlokłem się do swego łóżka i natychmiast zasnąłem jak zabity, kamieniem. Wkrótce dowiedziałem się, że cała paczka z tego wieczoru była równie złamana jak ja i nazajutrz wszyscy przebudziliśmy .się niby z makabrycznego snu i jak gdyby do innego życia. Po kilku dniach otrzęśliśmy się z koszmaru i, bogatsi w gorzkie doświadczenie, podjęli na razie poprzednią między sobą zażyłość. Wstrząs owego wieczoru nic a nic nie osłabił mego postanowienia wyjazdu do Parany. W połowie tegoż roku 1928 stwierdziłem, że będę rozporządzał gotówką przeszło osiemnastu tysięcy złotych, co równało się prawie sumie trzech i pół tysiąca dolarów, toteż zawiadomiłem profesora Niezabitowskiego, że mógłbym zabrać ze sobą, na swój koszt, towarzysza-prepara-tora. Chodziło o jak najintensywniejsze zbieranie okazów fauny. Czy mógłby mi kogo polecić? Polecił mi młodego leśnika, Antoniego Wiśniewskiego, późniejszego założyciela i kierownika Muzeum Przyrodniczego w Wielkopolskim Parku Narodowym w Puszczykowie. Wiśniewski okazał się nie tylko świetnym preparatorem o wyraźr-nym zacięciu naukowo-badawczym, ale także niezawodnym towarzyszem podróży, wraz ze mną dzielnie znoszącym trudy wyprawy w lasach nad rzeką Ivai. Ponieważ całą zdobycz z tej podróży postanowiłem bezinteresownie przeznaczyć na wzbogacenie zbiorów Muzeum Przyrodniczego w Poznaniu, wydało mi się, że miałem jakieś prawo do bezpłatnego biletu na statek z Europy do Brazylii jako konwojent polskich emigrantów. Wielu Polaków dostawało takie bilety do Ameryki Południowej. Ale grubo się myliłem. Nie miałem nazwiska ani urodzenia, a to widocznie liczyło się w oczach Kutyłowskiego, wszechmocnego wówczas dyrektora naszych linii, obsługujących zamorskie kraje. Odmówił mi stanowczo, niemal opryskliwie. Lecz zagrała tu pospolita historia z kamieniem i kosą. Nie dałem się zepchnąć tak bezceremonialnie. Wśród czynnych w tym okresie działaczy emigracyjnych najwybitniejszym był Michał Pankiewicz. Właśnie przebywał w Warszawie. Do niego poszedłem i całą swą sprawę dokładnie mu wyłożyłem. Pankiewicz miał głowę nie od parady i umiał zapalić się. Zaraz sięgnął do telefonu. — Fiedler — mówił do dyrektora Kutyłowskiego — nie jest 64 3 — Wiek męski-zwycięski 65 mi ani bratem, ani swatem, ale uważam, że przywiezie z Parany pożyteczne zbiory, i że koniecznie trzeba mu pomóc. Dyrektorze, dajcie mu bilet — i basta, zgoda?... Dziękuję! Więc dostałem darmowy bilet na I klasę statku linii Royal Maił Steamship Company. Po przekazaniu Jance kierownictwa zakładu, którego biurowe sprawy załatwiała już od lat, i po pozostawieniu jej w banku pewnej sumy jako żelaznej rezerwy na wszelki wypadek, wypłynąłem w listopadzie 1928 z Hawru. Wiśniewski w tym czasie opuszczał Europę na innym statku, francuskim, wychodzącym z Marsylii do Rio de Janeiro. Już po latach, w czasie drugiej wojny światowej, dane mi będzie spotkać w Nowym Jorku dyrektora Kutyłowskiego. Jaki będzie miły dla mnie, jak serdecznie zaprosi -na śniadanie, jak przyjaźnie się. odezwie przyjemnym głosem! Wiadomo: będę już miał „nazwisko". 10. Parana Od razu stwierdzam: ta pierwsza wielka podróż ziściła wszystkie najśmielsze nadzieje, i emocjonalne, i kolekcjonerskie. Rio de Janeiro buchnęło w przybysza splendorem tropikal-ności, jak należało się spodziewać. Było jednym pasmem nieustannego zachwycania się olśniewającym przepychem przyrody nawet w centrum miasta. Z pierwszego dnia utkwiły mi w pamięci dwa wrażenia: przejmująca woń wilgotnej, rozgrzanej zieleni, uderzająca w nozdrza jak kapryśne perfumy zwariowanej kokoty, oraz widok barwnej chmary kilkuset motyli na niewielkiej, podmokłej polanie wśród palm na przedmieściu stolicy. Miało to posmak surrealizmu. Pobyt nasz w Brazylii trwał dziewięć miesięcy i obejmował trzy rejony: podwzrotnikową puszczę nad rzeką Ivai w głębi 66 Parany, następnie bujny las nadmorski pod Morretes oraz stepy Piraąuara między Kurytybą a Serra do Mar. Wszędzie tam, gdzie żyli polscy koloniści, rodacy udzielali nam serdecznej pomocy i w wielkiej mierze im to zawdzięczaliśmy, że można było przywieźć do Polski tak bogatą zdobycz: dla Poznańskiego Muzeum Przyrodniczego około 1150 ptaków, 100 ssaków, 46 gadów i płazów, 4000 motyli i 2000 chrząszczy; dla poznańskiego Ogrodu Zoologicznego blisko trzydzieści żywych ssaków i ptaków; dla Uniwersytetu Poznańskiego — żywego jaszczura, olbrzymiego teju (Tupinambis teguixin); dla poznańskiej Pal-miarni przeszło dwadzieścia różnych, zdrowo rozrastających się storczyków. Wyjechałem do Parany wyłącznie jako przyrodnik, bez zamiaru utrwalenia na piśmie wrażeń, ale po powrocie do Polski, pełen gorących jeszcze wspomnień i już nowej tęsknoty, zacząłem pisać o niektórych w puszczy przeżyciach. Tak powstały dwie niewielkie książki: „Bichos, moi brazylijscy przyjaciele" o naszych żywych zwierzętach, jakie gromadziliśmy, i „Wśród Indian Koroadów" o przygodach nad rzeką Mareąuinhą i nad Ivai. Toć przy Długiej posiadałem wciąż nieczynną drukarenkę, więc zaangażowawszy składacza-drukarza w jednej osobie, wydrukowałem owe książki, nieduże, ale starannie wydane i pięknie ilustrowane, podobnie jak to zrobiłem przy „Wirach i po-rohach Dniestru". Niestety, kiepsko się rozchodziły, doskonała otaczała je obojętność czytelników, buble nieznanego autora leżały melancholijnie w księgarniach poznańskich: pies kot nie dbał o nie, były zeszłorocznym śniegiem. Mimo to napawały młodego autora dumą, tym bardziej że profesor Edward Nieza-bitowski opatrzył „Bichosy" piękną przedmową. Cieszyłem się książkami i wierzyłem w nie. I jakże słusznie: w kilka lat później, gdy wyszedłem z mroku poznańskich opłotków na szerszy dziedziniec najpierw Polski, potem zagraniczny, obydwie książki, uzupełnione, rozbudowane, ale wciąż w tym samym utrzymane duchu, stały się trwałymi bestsellerami. W Polsce i za granicą, stale wznawiane, zdobywały sobie -67 setki tysięcy czytelników, zwłaszcza młodych. Amazonka — można było się poczciwie zadumać — Amazonka też zaczynała się od nikłego potoczku. Z trzech poznanych regionów lasy nad Ivai dokoła kolonii Candido de Abreu były najpłodniejsze i tam też, w kniei dokoła chaty Tadeusza Boreckiego, najgłębiej i najszlachetniej przeżywaliśmy wtajemniczenie: pierwsze widziane tukany i burczące przy kwiatach kolibry wprawiały nas w zdumienie. Zresztą odurzało nas wszystko: niewiarygodny natłok roślinności, kształty niektórych liści jakby z krainy czarów Alicji, cudaczna odrębność wszystkiego, na co padał wzrok w tym kipiącym lesie. I oto największa rozkosz: świadomość, że w tych dziwacznych kolibrach, w błękitnych motylach olbrzymich jak ptaki, w groteskowych orchideach na drzewach rosnących, spełniały się najtajniejsze marzenia mych chłopięcych lat. Byłem szczęśliwy, i to nie tylko w tych pierwszych dniach olśnienia. Urok, jaki wówczas padł na nas, nie rozwiewał się; trwał aż do ostatniej chwili pobytu w tych lasach. Do puszczy nad Ivai wpadliśmy z całą żarliwością młodzieńczej energii. „... Pracowaliśmy zapamiętale, bez wytchnienia, z uporem. Jak gdyby na przekór wszystkim doświadczeniom Europejczyków pracowaliśmy z niestygnącym zapałem, nie zważając na okrutne promienie słońca, na parne wyziewy leśne zatruwające nam płuca i lekceważąc sobie jad, wszczepiany nam do krwi przez różnego rodzaju robactwo. Codziennie dwa razy przemierzaliśmy dziwne ustronia, kipiące przepychem knieje pełne roślinnych fantazji i jak gdyby stworzone przez pijanych magów. Polowaliśmy na ptaki o groteskowych nieraz kształtach, cudacznych obyczajach i upierzeniu jak w bajce..." — będą pierwsze słowa w książce „Bichos, moi brazylijscy przyjaciele", oddające nasze nastroje nad rzeką Ivai. Oczy mieliśmy otwarte, umysł chłonny, ciekawych przeżyć zatrzęsienie. Tylko nikła część naszych doświadczeń dostała się do mych dwóch książek. Na przykład nic nie pisałem o sępach, ptakach przedziwnie intrygujących. Gdziekolwiek w Ameryce Południowej ludzie żyli w skupiskach większych lub mniejszych, nieodzownie krążyły w pobliżu sępy urubu i były chyba najpospolitszymi ptakami. Zawsze się je widziało albo grzebiące w śmietniskach, albo zataczające na niebie potężne kręgi. Nie bały się ludzi, gdyż nikt ich nie zabijał; prawo chroniło je jako z nieba zesłanych, a pożytecznych asenizatorów-czyścicieli, pożerających wszystko, co zgniłe i śmierdzące napaskudził człowiek. Ptaki te, szkaradnie brzydkie jak grzech śmiertelny, czarne, łyse na szyjach, zawsze ponure, opaćkane flejtuchy śmierdzące padliną, były przykre i dla oka, i dla powonienia. A jednak dzięki jakiejś absurdalności w trybach przyrody sępy urubu właśnie wzrok i węch miały niesamowicie wyostrzone; obydwa zmysły były tak nieprawdopodobnie doskonałe, że to zakrawało nieledwie na czary. Od szeregu pokoleń, zwłaszcza w XIX wieku, wielu badaczy zoologów przeprowadzało obserwacje osobliwych ptaków i starało się zgłębić ich biologiczną tajemnicę. Niezwykła doskonałość zmysłów nie dawała uczonym spokoju. Powstawały różne teorie na ten temat, co u sępów ważniejsze, wzrok czy węch; mądrzy ludzie skakali sobie do oczu, kłócili się zajadle, ale nie mogli dojść z sępami do ładu ni składu. Urubu nie puściły farby, a jak twardym te szelmy były orzechem do zgryzienia, sami się przekonaliśmy w czasie naszych polowań u Boreckiego. Było to nad Rio Baile, niedaleko kolonii Candido de Abreu. Wtedy zdechł nam jeden z kundli gospodarza, niewątpliwie zatruty wyrzuconym mięsem z arszenikiem po -jakimś preparowanym ptaku. Psią padlinę wywlekliśmy kilkadziesiąt kroków do lasu i tam zostawili wśród gęstego podszycia. Co wkrótce nastąpiło, wywołało nie lada zdumienie. Do ukrytego w gąszczu psiego trupa, przecież niewidzialnego z zewnątrz, zaczęły się zlatywać sępy niemal znikąd, z odległych za widnokręgiem okolic. Pierwszy urubu pojawił się w cztery dni po wyrzuceniu padliny, kiedy zaczęła się rozkładać. Ujrzeliśmy go wysoko w powietrzu w oddaleniu prawie półtora kilometra. Szybowym lotem zataczał koła, które nie- 69 omy lnic dążyły w naszym kierunku, aż w końcu ptak znalazł si<; tuz nad nami. Wted^f znurkował i siadł na drzewie, oddalonym o dwadzieścia kroków od miejsca, gdzie porzuciliśmy padło. W dwie godziny później przyleciał drugi urubu, a potem, w coraz krótszych odstępach, więcej sępów. Obsiadały drzewa dokoła ścierwa i cierpliwie czekały, prawdopodobnie na zupełne jego przegnicie. Widok kilkudziesięciu czarnych ptaszysk, czyhających całymi dniami w niezmąconym spokoju tuż w pobliżu naszej chaty, był odrażający: wielkie stado z niesamowitą cierpliwością wyczekiwało na obmierzłą biesiadę. Było to dia-belnie ciekawe, a jednocześnie tchnęło makabrą. W trójkę, Wiśniewski, Borecki i ja, często roztrząsaliśmy sprawę sępiego zlotu. Wydało nam się całkiem bezsporne, że sępy, nie mogąc widzieć w gąszczu psiej padliny, przylatując do nas, musiały kierować się tylko węchem, tak fantastycznie subtelnym, że nawet z odległości kilku kilometrów wyczuwającym ukryty dla oka żer. Wówczas wydało nam się to jedynym rozsądnym wytłumaczeniem zjawiska, ale w ciągu kilku następnych miesięcy obijania się w tych chaszczach i w ich problemach sprawa sępów już tak jasno się nie przedstawiała. Węch, choćby najdoskonalszy, nie był chyba zdolny przebić się przez tak olbrzymią odległość. Zaczęliśmy domyślać się istnienia innych zmysłów, działających u sępów urubu. Może tkwił w ich ptasim ciele jakiś nie odkryty przez naukę aparat rentgenowski? Może sępy posiadały utajone narządy, umożliwiające im jakiś rodzaj telepatii, może miały organy jeszcze nie śnione przez uczonych, a przecież prawdopodobnie istniejące? Jak porywająca była ta puszcza nad Ivai, ile nie rozwikłanych zagadnień czaiło się dokoła nas? Węże, zwłaszcza węże jadowite, srodze nas pociągały. Spotykaliśmy ich dość dużo, a w ostatnich miesiącach wcale nie zabijaliśmy gadów, chcąc przewieźć je żywe do Polski i Ogrodowi Zoologicznemu w Poznaniu sprawić miłą sensację. Więc pod 70 koniec naszego pobytu w Brazylii zgromadziliśmy w solidnych skrzynkach dwadzieścia kilka żywych węży, przeważnie szatańskich żararak, poza tym dwie jadowite koralówki oraz najgroźniejszy z tych gadów, surukusu (Lachesis muta), którego ukąszenie powodowało jak amen gwałtowną śmierć. Nasz okaz miał przeszło dwa metry długości i gdyby mu pozwolić, mógł pewnie pięciu chłopa ukatrupić przy jednym spotkaniu. Niestety, francuski statek pasażerski, na którym wracaliśmy do Europy, przyjmując niechętnie nasze żywe ssaki i ptaki, od razu z całą zapalczywością zastrzegł się przeciw jakimkolwiek wężom: nawet wężowego ogona nie chciał mieć na pokładzie. Podobno wąż na statku, choćby za żelaznymi kratami umieszczony, budził piekielną panikę i histerię wśród wszystkich pasażerów. Więc gdy wchodziliśmy na statek, dwóch cerberów z załogi rewidowało skrupulatnie nasze klatki i niczemu nie przepuściło. Ale węży nie znalazło. Skrzynki z wężami ukryliśmy w ręcznych walizkach, a tych różnych waliz mieliśmy tyle, że nikomu nie chciało się do nich zaglądać. Triumf nasz nie miał długiego żywota. Węże same wysiadły. Waliz z nimi, przechowywanych dla ostrożności w naszej kabinie, nigdy nie otwieraliśmy w obawie przed dociekliwością stewardów. Więc stało się: któregoś dnia, na środku mniej więcej Atlantyku, ostrzegł nas, spiskowców, podejrzany wyziew, dobywający się z waliz. Gdy ostrożnie je otworzyliśmy, buchnął w nas smród zgnilizny. Węże, mające za mało powietrza, zdechły. Zdechły wszystkie. I był klops, klapa. . * Powstał nowy kłopot, jak niepostrzeżenie wyrzucić skrzynie do morza. Na statku pasażerskim, pełnym ludzi i krzątającej się załogi, cholernie trudna to rzecz. Ale o północy było czarno, część pokładu słabo oświetlona, więc udało się. Jedna skrzynia po drugiej z głuchym pluskiem padała do morza i nie wiadomo było, jak ten plusk w nas się odbijał: czy rwało nam się serce z żalu, czy przeciwnie, z ulgą spadał nam z serca kamień? Cała ta wężowa heca była jak gdyby moralnym ostrzeżeniem dla grzecznych dzieci: nie schodźcie z drogi uczciwości, nie rób- 71 I cio machlojek, by potem nie słyszeć plusku padających do morza skrzyń. Więc wyprawa do Parany nie skąpiła nam mocnych wrażeń ani przygód. Upajaliśmy się bogactwem przyrody dokładnie tak, jak to kiedyś za młodu sobie wymarzyłem. Rzeczywistość nie zawiodła. Prawie co krok ogarniało nas nowe zdumienie. Czy nie trzeba było się dziwić, gdy oto z ciała zastrzelonej i ćwiar-towanej żararaki wypełzały nagle żywe, małe wężyki, dzieci zabitej matki i, miniaturowe plagiatorki starożytnej hydry, ruchliwe i już gniewne, chciały na gwałt kąsać jadowitymi ząbkami? //. Biedny, nie zrozumiał Parany! W trzy, cztery lata po nas przyjedzie w te same lasy Parany młody, bajecznie uzdolniony, ale zboczony literat, rozchełstany cygan literacko-studenckiego światka Warszawy owych łat, swoisty geniusz i narwany niechluj w jednej osobie, pisarz o „najdziwniejszej karierze życiowej i literackiej", jak napisze 0 nim jego opiekun Jarosław Iwaszkiewicz: Zbigniew Uniłow-ski. Osierocone dziecię Powiśla, odkryty przez Karola Szyma-nowskiego, chłopiec restauracyjny, życzliwie podjęty przez Iwaszkiewicza, pasowany na gwiazdę przez skamandrytów 1 innych zagorzalców, łączył w sobie wielki talent i prostactwo ulicznika, iskrę Bożą i cygańskie flejtuchostwo. Był zjawiskiem tragicznie niezrównoważonym. Przyjedzie ta nieszczęsna sława do Parany, ponoć za karę, spławiona na pewien czas z Warszawy do dzikiej puszczy za romans z żoną dyrektora w jednym z naszych ministerstw. Przyjedzie i obolała dusza kawiarniana będzie upiornie się męczyła w tym środowisku zdrowych pionierów i bujnej przyrody: lepiej nie mógł się zemścić zdradzony mąż-dyrektor. Uniłowski napisze z tej przymusowej podróży książkę 72 0 świetnym tytule: „Zboże w dżungli", a o okropnej treści. Okropnej, bo pesymizm, jaki przebijał już w jego „Wspólnym pokoju", tu wzrośnie do patologicznych wręcz rozmiarów. Tu Uniłowskiego poniesie rozpaczliwa pasja i weźmie cholera. W swej książce stworzy nie istniejący w rzeczywistości Parany sztuczny typ Grzeszczeczyna, obrzydliwego psubratka i działacza emigracyjnego, którego autor wciąż chciałby bić po mordzie. „Poecie" Janickiemu da autor dosłownie kopniaka, a kolonistę Dębskiego, „cuchnącego niechlujnie", będzie uważał za równego gałgana jak Grzeszczeczyna. Uniłowski sięgając po zgrj^źliwe pióro, rozżali się w Paranie na wszystkich i na wszystko: na siebie, na ludzi, na niebo, na drzewa i kwiaty, na puszczę i drogi, na kolonistów 1 Indian, a przede wszystkim na nudę; nie bez talentu, będzie wszystko obrzucał błotem. A żeby zaś nie było za mało paskudztwa, wymyśli ową obrzydliwą kreaturę „histeryczną, rozkapryszoną małpę", Grzeszczeczyna, by móc na nim co chwila w książce wieszać zjadliwe koty i mieć pod ręką kogoś, którego chciałby co rusz prać po gębie, dawać pięścią w szczękę, nurzać fizys w łajnie, w prawdziwym łajnie (s. 30). Ale na co Uniłowski najwięcej w książce psioczy i piekli się i co stale odczuwa, to nuda. Dręcząca, wściekła, nieustanna nuda. Będzie to dla niego przykra i nieciekawa podróż, żałosna bzdura (s. 15), będzie chciał zaspać nudny, oleisty dzionek (s. 29), niebo będzie mu brudne jak pomyje (s. 31), ciągle widok nieprzyjemny, nadzwyczaj nudny (s. 31), znów ogarnie go nuda (s. 39), położy się spać rozklejony zupełnie (s. 45), będzie pełen wstrętu do wszystkiego, co go otoczy (s. 51), papugi polecą nieładnie, jakby ostatkiem sił (s. 58), opowiadanie czyjeś osnuje go ćmą posępnej nudy (s. 78), tu doświadczy, że natura może nudzić (s, 86); stale napotka ludzi tak nieciekawych, że nie warto do nich mówić (s. 113), cały ten romantyzm i egoizm będzie do chrzanu (s. 132), Indianin, diablo nieciekawy (s. 142), będzie miał twarz w jakimś potwornie zdegradowanym typie mongolskim (s. 145); droga ciągle będzie nudna aż do bólu, w ogóle od jednostajności drogi (wśród puszczy, przypisek A. 73 F.) aż mdliło (s. 147), będzie brud i kurz i smród i czekanie (s. 177); zaśnie w osmętach wstrętu do samego siebie (s. 194), poczuje- wstręt do antypatycznej, ziejącej skondensowanym ubóstwem i nudą okolicy (s. 225), cała okolica okaże się zaropiała i naszpikowana wszelkim podskórnym i zewnętrznym świństwem (s. 239)... I tak dalej, i tak dalej. A jak Uniłowski obejdzie się z bujnością puszczy brazylijskiej, wspaniałą dla wszystkich innych ludzi, zwłaszcza przyrodników? „... Przyglądając się szalonej obfitości i w bolesnych skrętach porastającej podnóża pni roślinności, przyglądając się rozcapierzonym korzeniom, na pół przełamanym drzewom, przegniłym pniom obrosłym wściekłą bujnością, doświadczałem wrażenia, ze znajduję się w jakiejś wielkiej rupieciarni przyrody. Chciało się jakiejś planowości, jakiegoś rozważnego porządku, a nie tej dzikiej pychy i niechlujnego bogactwa..." (s. 243/4). Skazanie Uniłowskiego na to, by przebywał w puszczy pa~ rańskiej, zakrawało — powtarzam — na okrucieństwo. Dwu-dziestopięcio-, sześcioletniemu chłopakowi z dansingów i kawiarni — bo przecież rozpieszczonym chłopakiem Uniłowski wciąż był — działa się potworna krzywda. Ludzie, którzy go tam wypchnęli, ponosili gałgańską winę. „Poczułem się ogromnie sieroeo i samotnie" (s. 50) zwierzy się niejeden raz, a kilka stron przedtem (s. 44) załka: „żaden ze mnie dzielny podróżnik: histeryczna, warszawska, kawiarniana wywłoka!" Do Parany wysłali go sadyści. Uniłowskiemu jako pisarzowi wytykano to i owo, że niedojrzały, że pornograficzny paszkwilant (we „Wspólnym pokoju"), że warszawski dowcipniś i cyniczny zgrywus, a między innymi Karol Irzykowski nazwał dorobek młodego autora zuchwałym plotkarstwem i produktem niskiej wartości. Ale jednak żywiołowo utalentowany neurastenik i wieczny ulicznik wielkomiejski miał mnóstwo gorących obrońców, szczególnie wśród pięknoduchów. Przyjmowali za dobrą monetę jego zboczenia i nawet nie raziło ich krzywe zwierciadło, w jakim pokazał nam Parane. Miał wręcz ślepych wielbicieli, i to nie tylko 74 wśród kohorty „Kwadrygi", lecz także wśród skamandrytów. U schyłku międzywojennego dwudziestolecia hołdowano u nas tu i ówdzie w kołach literackich modzie kaducznych fanaberii i w tym niezdrowym klimacie brano czasem zbyt na serio światek rozkapryszonych dziwadeł. Zbigniew Uniłowski niestety wcześnie umarł, w 1937, zaledwie w dwudziestym ósmym roku życia. Los nie dał mu rozwinąć się, jak na to zasługiwał niezwykły talent. Zmarł na gruźlicę, według Wielkiej Encyklopedii Powszechnej. Biedny! Nie ujrzał piękna Parany! 12. Utrata Janki Gdy w sierpniu 1929 wróciliśmy do Polski, odbywała się właśnie Powszechna Wystawa Krajowa w Poznaniu. Był to nasz pierwszy tego rodzaju wysiłek, więc PWK zyskała niezwykły rozgłos i .stała się sensacją. Chociaż nie przybyło na nią oczekiwanych sto tysięcy Anglików, lecz tylko kilku ekscentryków z Albionu, Polska przeżywała euforię, trochę podobną do tej przed dziesięciu laty w okresie powstawania państwa po pierwszej wojnie światowej. Polaków ogarniały znowu porywy żywiołowej otuchy i, jako nowy rys, wariacka chęć zarobienia na wystawie kokosów. Skrupiło się to na mnie, nieboraku, bo mieliśmy z sobą prawie dwadzieścia skrzynek, klatek i waliz i za przewiezienie tego bagażu na jednym wozie przez zaledwie kilkaset metrów ze statku do pociągu wybuiić musiałem blisko sto dolarów, sumę horrendalną. Zawitaliśmy do Poznania w jakiejś wyolbrzymionej glorii bohaterów i mieszkanie przy Długiej 11, pełne rozwalającej się zdobyczy, było mekką przyjaciół i miejscem uniesień. Przybywali profesor Niezabitowski i doktor Rakowski i zachwyceni tak znacznymi zbiorami, zabierali je do Muzeum Przyrodniczego. Przyjeżdżał po swe dary dyrektor poznańskiego Ogrodu 75 Zoologicznego i uwalniał nas od wrzeszczącej i rozśpiewanej bandy dwudziestu kilku zwierzaków (przy czym zachowałem dla .siebie tylko jedną małpkę i papugę). Zjawiał się dyrektor ogrodów miejskich Marciniec, by zabrać owych dwadzieścia kilka żywych storczyków, przywiezionych dla Palmiarni. I dzień w dzień przychodzili przyjaciele, zwłaszcza ci od dawnych biesiad wieczornych, którzy nieco spode łba przypatrywali się zbiorom w skrzynkach i klatkach, czyniąc półgębkiem mętne dowcipy. Tak minęło roześmiane lato i część jesieni, gdy w październiku na giełdzie w Nowym Jorku pękły, niby wrzód jakiś, niedociągnięcia świata kapitalistycznego i szelmostwa aferzystów, i amerykańska katastrofa rozlała się na cały świat. Kryzys dosięgnął także Polski i już w listopadzie odczuwaliśmy to w naszym zakładzie chemigraficznym. Do tego stopnia ubyło zamówień na klisze, że, nie chcąc zwalniać nikogo z personelu, musiałem ograniczyć godziny pracy i w ogóle trzeba było zaciskać pasa. Znów wprzęgnąłem się w tryby zakładowej harówki, ale bodaj czy nie w grudniu, chcąc sięgnąć do pieniężnej rezerwy, zostawionej Jance przed wyjazdem za morze, ku swemu osłu-.pieniu dowiedziałem się od niej, że rezerwy już nie było. Janka wydała ją do szczętu w czasie mej nieobecności, pomimo że zamówień na klisze było wiele. — Nie przeczę, że pieniądze się rozeszły! — odrzekła Janka głosem sztucznie spokojnym i zamilkła, niezbyt skora do wyjaśnień. Spojrzałem na nią uważniej i odkryłem w jej twarzy nie znany dotychczas wyraz wrogiego uporu. Czyżby to była szkoła moich „przyjaciół"? — pomyślałem. Niestety, tak w istocie było. Podszedłem do Janki i serdecznie ją obejmując, mocno uścisnąłem. Jeśli dawniej zbierały się między nami jakieś chmurki, taki czuły uścisk i pocałunek w szyję rozwiewały nieporozumienia. Ale już nie teraz. Pocałowałem ją, lecz ona pozostała soplem lodu. Nie chciała się rozpogodzić. Puściłem ją; wyrwało mi się westchnienie. 76 : Wnet dowiedziałem się, że Janka po moim wyjeździe nie przerwała wieczornych biesiad mych „przyjaciół" i swym cichym wielbicielom okazywała szczodrą gościnność. Bractwo rozhulało się moim kosztem i nie skąpiło sobie wyżerek ani popijawy. Czyniło to mnie na złość, na pohybel, zarazem pod-szczuwając Jankę przeciw mnie już na całego. — Ty miałabyś sobie od ust odejmować — napuszczano ją na mnie — podczas gdy on niepotrzebnie buja sobie po lasach Brazylii? Gdy dla swych niemądrych zachcianek wyrzuca lekką ręką grube pieniądze? Nie bądź naiwna! Niestety, Janka słuchała nieprzyjaznych podszeptów i pieniężna rezerwa, przeznaczona na całoroczne utrzymanie w razie nieprzewidzianych trudności, jak kamfora ulotniła się na bibki. Cała ta nieszczęsna historia w czasie mej nieobecności wydała mi się zdziwaczałym powtórzeniem sytuacji na dworze Odyseusza w Itace podczas jego tułaczki po świecie. Jego majątek przepijała także zgraja zalotników, ale Penelopa okazała się trzeźwiejszą żoną niż moja Janka. W początkach 1930 roku musiałem rozpuścić część pracowników i poważniej okroić wszystkie wydatki. Sam pracowałem za dwóch. Na skutek zmartwień, zwłaszcza małżeńskich, zapadłem na dziwną chorobę nerwową, w której dotkliwy ból dokuczał całym płatom skóry na moim ciele. Ale był to tylko przejściowy upadek sił. Miły znajomy, złotousty doktor Luziń-ski, kierownik wodoleczniczego zakładu doktora Żniniewicza przy Alejach Marcinkowskiego, wziął mnie energicznie w obroty. Co dwa, trzy dni poddawał mnie natryskom wody i to świetnie pomogło, system nerwowy okrzepł. Poczułem się lepiej. Poczułem się znów tak silny, że mogłem puszczać mimo uszu złośliwe uwagi „przyjaciół", którzy lubili teraz dopiekać mi na modłę: A nie mówiliśmy ci, nie ostrzegaliśmy ciebie?... Owi „przyjaciele" uznali nasz dom za tonący statek i obecnie rzadko kiedy do nas zaglądali, tym rzadziej że skończyły się dawne libacje. Ale zakład dzięki moim wysiłkom jak gdyby powoli się dźwigał z upadku, gdy w kwietniu czy maju spadł na mnie nowy cios. Odkryłem, że Janka w czasie mej nieobecności nie płaciła podatków i oto teraz wyszło na jaw, że od miesięcy wiele mebli w mieszkaniu było obłożonych aresztem przez komornika. To był szok. Szok, że Janka nieuczciwie zatajała to przede mną przez tyle miesięcy. Gdy czyniłem jej wymówki, jeszcze się oburzyła. Był to już wyraźnie obcy człowiek. I znowu odkryłem przykre oszustwo Janki w zapiskach: fałszywie podrabiana księgowość miała mnie wyprowadzić w pole. Tego już było za wiele, straciłem panowanie nad sobą: księgę buchalteryjną, wstrętny instrument owego krętactwa, rzuciłem Jance w twarz. Przeraziło mnie to więcej niż ją. Mam wrażenie, że była na to przygotowana. Bez słowa chwyciła Basie, pośpiesznie zagarnęła jakieś rzeczy i opuściła dom. Udała się do swej matki przy ulicy Rycerskiej (dziś Chudoby). Sądziłem, że wkrótce wróci. Nie wróciła. W oczach jej i w oczach dziwnych, a niedobrych doradców niewybaczalną moją winą było to, że śmiałem marzyć i być sobą. W ich upartej opinii miałem pozostać tylko dzielnym rzemieślnikiem ciułającym pieniądze i niczym więcej. Mój pietyzm wobec ojca i jego duchowej spuścizny nic ich nie obchodził. Wzruszali na to ramionami: to były tylko moje mrzonki. Po kilku tygodniach zwróciłem się do Janki. W osobistej rozmowie i także bardzo serdecznym listem prosiłem ją o powrót na Długą, przyrzekając jej nowe, czułe nastroje i tkliwe perspektywy współżycia. Daremnie. Wszystko odtrącała. Słuchała więcej „przyjaciół" niż mnie. Oni nie chcieli mi wybaczyć, że ja, wyjeżdżając do Parany, przeprowadziłem swoje na przekór ich naleganiom. Było to przestępstwo nie do darowania. Parana zrodziła w nich ślepą zaciekłość. Nasze małżeństwo się rozpadło. W następnych tygodniach, ogromnie samotnych i w samotnym domu spędzonych, zaczęły się zalążki mego buntu przeciw 78 Jance i „przyjaciołom". Wyrządzali mi jakże rażącą krzywdę! Czy rzeczywiście chcieli mnie zagłuszyć, zdiisić? Chcieli. Żle mnie mierzyli, a zwłaszcza jakże nie doceniali mej żywotności i siły oporu. Gdy po kilku miesiącach mordęgi w zakładzie spłaciłem zaległe długi i materialnie powoli stawałem na nogach, do innych zbliżałem się ludzi, o szerszych horyzontach, o rozumniejszych i cieplejszych sercach. Wielu z tych nowych przyjaciół miało dużo brawury, poetyczności i artystycznych zaimiłowań. Oni nie potępiali mnie za parańską fantazję; przeciwnie, serdecznie chwalili: więc był po mej stronie wypróbowany od lat kumpel, prawnik, wybujały Kazik Smigiełski, ostra inteligencja, a przy tym czupurny utopista i porywcze serce; więc był Henryk Smuczyński, wielce uzdolniony grafik, pełen rozrzutnych pomysłów i zabójczej gruźlicy; i niezawodni przyrodnicy profesor Niezabitowski i doktor Wiesław Rakowski, którzy z pasją rzucili się na przywiezione z Parany zbiory, by je uporządkować. I był inny przyrodnik, który ze mną się zaprzyjaźnił, Janusz Domaniewski w Warszawie, wybitny zoolog ornitolog, autor wielu prac naukowych, zasłużony organizator i kustosz Narodowego Muzeum Przyrodniczego w Warszawie, były przyjaciel Juliana Ejsmonda, wiecznie marzący o dalekiej, lecz niestety nigdy nie spełnionej wyprawie na antypody. Najdziwniejszym i najmniej spodziewanym, a w istocie jakże cennym dla mnie przyjacielem stał się młody ksiądz Ignacy Posadzy, który pewnego dnia zjawił się u mnie_n.a Długiej i potem nieraz mnie odwiedzał. Nie znałem go przedtem, nic o nim nie słyszałem, więc myślałem, że będzie mnie gorliwie namawiał do pokuty i „cnoty", jak to czyniła owa zagorzała dewotka z jakiejś kongregacji, która kilka tygodni przedtem mnie odwiedziła z odpowiednim kazaniem. Z księdzem Pośadzym nic podobnego. On o wszystkim wiedział, co działo się z moim małżeństwem, ale, pełen taktu, ani słówkiem nigdy tego nie poruszył. Łączyły nas inne sprawy. Krótko po mej wyprawie zoologicznej on 79 fc^ wyruszył talkże do Brazylii, i to dwukrotnie, w celach duszpasterskich, objeżdżając mniej więcej te same kolonie polskie, co ja z Wiśniewskim; w Candido de Abreu był także. Chodziło mu o patriotyczne natchnienie polskiego duchowieństwa, które w Brazylii częściowo podlegało obcym wpływom, zależnym od zakonu w Niemczech. W wyniku tych podróży ksiądz Posadzy napisał bardzo miłą książkę pt. „Droga pielgrzymów", mającą te same cechy, jakie osobiście poznałem w nim samym: niepowszednią pogodność ducha, dobroć dla wszystkich ludzi, łagodność charakteru i zdolność do zapału. Od tego człowieka biła żywa szlachetność duszy i nasycała każdego, kto z nim obcował. Dużo wtedy zawdzięczałem księdzu Pdsadzemu. Władze duchowne, świadome jego przymiotów, powierzyły mu zaszczytne kierownictwo tworzącego się Seminarium Zagranicznego w Potulicach. Wiele rozmawialiśmy o Paranie, ale już przedtem myśli moje wracały do tych lasów. Więc nie zaniedbując pracy w zakładzie, zacząłem pisać o naszych żywych zwierzętach, jakie tam w Brazylii łowiliśmy, i tak powstała nieduża, wspomniana już książka, z dziewięciu rozdziałów się składająca, „Bichos, moi brazylijscy przyjaciele". W tej książce powracałem do przygód, przeżytych z naszymi ulubieńcami, a były między nimi żywe ostronosy okrutnie krotochwilne, grube i grubiańskie pancerniki, papugi śmiesznie pretensjonalne, i mrówkojad zasłużony tym, że nam uciekł, i jaszczur demoniczno-anielski, i małpy śmieszki, trzpiotki i sekutnice, i nieprzebrana moc innego, serdecznego bractwa skrzydlatego i czworonożnego. Pisałem wtedy, że „człowiek musiał się do zwierząt zbliżyć, by przebrnąć łatwiej jakąś przestrzeń swej drogi" — a czy teraz nie przywoływałam tych leśnych wspomnień, by ponownie łatwiej przebrnąć przez jakieś grząskie kłopoty i przykrości? Więc napisałem ową książkę o „Bichosach", a że drukarenka wciąż czekała, fotografie były, Janek Wroniecki zaś — widząc, że się nie stoczyłem na dno, nie zszedłem na psy — powoli wrócił do mnie, i oto do tych „Bichos" on i jego dwie studen- 80 tki w Szkole Zdobniczej, Antonina Niemczewska i Regina Przy-byszewska, wykonali wcale miłe rysunki kreskowe. Pomimo tylu ważnych i drażliwych spraw, przykuwających moją uwagę, nie mogłem ani na chwilę zapomnieć o puszczy brazylijiskiej. Z miesiąca na miesiąc trawiła mnie coraz silniejsza tęsknota. Więc żeby jeszcze wciąż przebywać w tamtych stronach chociażby myślami, Wkrótce znowu zabrałem się do pisania, tym razem o naszych przeżyciach u Indian, żyjących w lasach nad rzeką Ivai. Tak powstała książka „Wśród Indian Koroadów". Chętnie ją czytano, gdy dziennik Orędownik (może był to Wielkopolanin, już nie pamiętam) puścił ją w stałych odcinkach, a wydrukowana następnie w mej drukarni w formie książki z piękną barwną okładką i winietami Henryka Smu-czyńskiegO1, nieźle się rozeszła. Ale dopiero po latach stała się bestsellerem, gdy rozszerzając ją, wzbogaciłem wielu pominiętymi w pierwszym wydaniu fragmentami przeżyć i jako „Rio de Oro" puściłem w świat. Niewątpliwie owe dwie książki, „Bichos, moi brazylijscy przyjaciele" i „Wśród Indian Koroadów", były jakimś pozytywnym dorobkiem literackim. Powstały z najgłębszej potrzeby ducha, były koniecznością mej walki i obrony, stanowiły odruchową i chyba bezwiedną odpowiedź na ataki mych „przyjaciół". Tą drogą jak gdybym zmuszał zaślepieńców do uznania mego stanowiska. Czy ich przekonałem, wątpię; ale to było mi już obojętne. W tym czasie straciliśmy słodką, kochaną Bąsię, naszą có- ' reczkę mieszkającą z Janka; Basia uległa strasznej chorobie, zapaleniu opon mózgowych na tle gruźliczym. Natychmiast wśród dawnych „przyjaciół" zaczęły wypełzać zarzuty pod moim adresem, jakoby Basia nabyła gruźlicy od małpki Mikusia, przywiezionej z Brazylii. Zarzuty wyssane z palca. Mikuś gruźlicy nie miał, natomiast padł ofiarą ostrej awitaminozy w naszym klimacie. Równie niesprawiedliwie byłoby obwiniać Jankę, zmuszoną jechać przed kilku laty do Zakopanego dla podratowania płuc. 81 Utratę Basi ciężko odchorowałem, a gdy zacząłem przychodzić do równowagi, tęsknota za tropikami odezwała się we mnie gwałtowniej niż kiedykolwiek. To było chyba opętanie. Amazonka, o której z ojcem tak żarliwie kiedyś marzyliśmy, rosła teraz w oczach jak żywa, konkretna zjawa, stawała się nieodpartą pokusą; nawiedzały mnie wizje gorącej bajki tropikalnej; myśl o przepychu przyrody w wodzie i w puszczy amazońskiej nie opuszczała mnie dniem i nocą. UL POZNAŃ: UROK POZNAŃSKICH KABARETÓW 13. Kukułki i szydercy Mocno wbiły mi się w pamięć owe lata 1929 do 1933, między moją pierwszą wyprawą do Ameryki Południowej a drugą, nad Amazonkę i Ucayali. Chociaż to były lata nękane niełaską łosu, bo utratą Janki i śmiercią Basi, lata szargane koszmarnym kryzysem światowym i kłopotami w zakładzie chemigra-ficznym, to jednak czasy te, na dobrą sprawę, nie były bez uśmiechu. Gdy później ów okres odżywał w pamięci, widziałem w nim moc blasku i promieni. Przecież wtedy płonęła we mnie tęsknota za puszczą tropikalną i była obok mnie ponętna An-dra, i był to bujny okres kabaretów literackich w Poznaniu. Biły z tych kabaretów dziwaczne źródła kastylskie, chodziło się do nich jak po nektar ożywczy i po serdeczny uścisk dłoni z przyjaciółmi. Wśród nich chyba najwspanialszy był Ludwik Puget, świetny rzeźbiarz, przeze mnie szczególnie ulubiony za kapitalne rzeźby zwierząt, a przy tym ujmujący kompan o szalonym uroku osobistym, o przedziwnej subtelności i nieprawdopodobnej skromności. Rzetelny znawca historii sztuki, miał Puget ponoć doktorat z tej dziedziny, ale dopiero po jego śmierci wyszło to na jaw. Ktokolwiek przebywał w jego towarzystwie, słysząc jego przyciszony głos, widząc jego ciepły uśmiech i dobre, mądre oczy za rogowymi okularami, zawsze stawał się sam odrobinę lepszy i odczuwał przypływ radości życia. Dostojny pan, starszy od nas o dwadzieścia lat, łagodził w kabarecie atmosferę zjadliwych żądeł Swinarsikiego i Gerżabka, a jeśli zdobywał się na frywolną fraszkę, to jakby w Pugeto-wym tiulu podaną. Dała mu wiarę i miłość dała, A iprzy nadziei sama została. 85 Na szumne wieczory „Różowej Kukułki" i nieco później Klubu Szyderców „Pod Kaktusem" przychodziła cała artys-tyczno-intelektualna śmietanka ówczesnego Poznania. Rej wodził w występach i pod 'każdym innym względem Artur Maria Swinarski, w jednej osobie rajski ptak i jadowita żmija. Był błyskotliwą fontanną satyry i szyderstwa, wulkanem sarkazmu i groteski, gejzerem pamfletu i ironii i — zabitym endekiem. W owym czasie Artur nie miał chyba równego sobie satyryka w całej Polsce, jak długa i szeroka, i był to bujny okres jego twórczego szczytu. „Demoniczny Arturek", jak go nazywała Magdalena Samozwaniec, sam* wygłaszał swe przeboje, a czynił to z takim wdziękiem i wirtuozerią, że słuchacze wpadali w frenetyczny szał. Celował zwłaszcza w makabrycznej grotesce, a gdy wywodził swą słynną „Pieśń o kacie" i dochodził do słów: ...niech pan skosztuje, panie Braun, jak to smakuje, panie Braun... za każdym razem była to boimba, od której ciarki przechodziły, i cała salka kawiarni „Pod Kaktusem" trzęsła się aplauzem. Równie urzekającym wykonawcą swych figlarnych piosenek był Jerzy Gerżabek, drugi po Swinarskim filar Klubu Szyderców, i gdy on żartobliwie, choć na pograniczu ryzykownego, poślizgu, narzekał na żonę, zawsze wywoływał salwy śmiechu: Ja mam już dosyć swojej żony, Jak mam to nazwać, przesyt, spleen, Ja chodzę smutny i znudzony, Pij pan przez sześć lat ten sam płyn... Pił, pił Gerżabek do samego końca, mniej kąśliwy niż Swinarski, magik pogodniejszy, cygan radosny. A gdy miał trzydzieści sześć lat i wciąż jeszcze rozwijał się w najlepsze, budząc piękne nadzieje, wybuchła wojna 1939 roku. Poszedł zaraz w pierwszych dniach jako podporucznik rezerwy i, ciężko ranio- 86 ny pod Kutnem, zginął. Dostał pośmiertnie Virtuti Militari, ale Polska straciła wyśmienitego satyryka. Wojna zabrała nam także Ludwika Pugeta, rozstrzelanego przez hitlerowców w Oświęcimiu. Nie darowali mu, choć miał sześćdziesiąt pięć lat. Gestapo zamordowało jeszcze innego uczestnika „szyderczych" wieczorów, Stefana Balickiego. Ten wyjątkowo sympatyczny, młody nauczyciel gimnazjalny umiał pięknie opowiadać o swych doświadczeniach w szkole, a gdy wkrótce wyszła z druku jego znakomita książka o „Chłopcach", wiedzieliśmy, że powstawał wśród nas wielki, oryginalny talent. Niestety i jemu los nie dał się rozwinąć; łapa okupanta zadała mu w 1943 śmierć w więzieniu w Poznaniu. Pomimo że Stefan Balicki zginął na początku swej kariery literackiej, już wszedł do Wielkiej Encyklopedii Powszechnej. W owe czasy zaprzyjaźniłem się z Kazimierzem Plucińskim, synem byłego komisarza generalnego w Gdańsku, właściciela majątku Swadzim pod Poznaniem. Kazimierz był młodym adwokatem, mającym już własną kancelarię, ale pewnego dnia, śladem Paula Gauguina, puścił to wszystko w trąbę, i adwokaturę, i ziemiańskie ognisko, i pod mianem Szymona Pigwy został jednym z zagorzalszych cyganów literackich na bruku poznańskim. Był zdolny. Miał smykałkę do poezji, zwłaszcza satyry, współpracował z radiem i z dziennikiem Poznańskim, pisywał niezłe słuchowiska, lubił swej swadzimskiej rodzinie płatać ogromnie wesołe i kłopotliwe figle na wielką skalę, zbierał na żywo anegdoty o głośnych ludziach i słynął z humoru ścichapęk. Gawędziliśmy często o ueiesznych sprawach świata, wszechświata i o książkach van Loona. Pigwa był ujmujący. Była to chodząca szlachetność i jakaś urocza tajemnica. Niestety także i jemu przeznaczenie nie pozwoliło należycie się wypowiedzieć do końca. Zginął w kampanii wrześniowej, zaginął dosłownie: wieść o nim i jego śmierci zupełnie przepadła bez śladu. Odszedł równie cicho, jak cichy był w życiu. Przyjaciele długo nie tracili nadziei, nawet po wojnie, że wróci. Nie wrócił. Blaski „Różowej Kukułki" i Klubu Szyderców przyciągały różne ćmy, a między innymi i wielu plastyków. Był wśród nich 87 młodziutki Wacław Taranczewski i Piotr Potworowski; Świna rslfT i Puget parali się pędzlem i piórem; współpracowali .lanek Wroniecki, Zygmunt Szpinger i Henryk Smuczyński. Zwłaszcza ów Henryk, który wkrótce zostanie bliskim moim przyjacielem, był najżarliwszy z nich i chyba najpilniejszy; po prostu wyżywał się w atmosferze kabaretowej. Diabelnie utalentowany, stwarzał w kawiarni „Pod Kaktusem" paradne dekoracje ścian. Walnie przyczyniały się do klimatu także jego portrety bywalców, majstersztyki urzekające i subtelnie skary-katurowane. W swych rysunkach widział mnie chmurnie i górnie, trochę inaczej aniżeli, lata później, Julian Żebrowski. Jeszcze inaczej widziała mnie Maja Berezowska: playboyowo. Już w ostatnich tygodniach istnienia Klubu Szyderców (zbyt-kował klub raptem przez pół roku) Smuczyński wywali na ścianach kawiarni przy placu Wolności gigantyczną kompozycję figuralną, wielometrowe .rnalowidło-panneau. Dowcipnie przedstawi tam pochód kilkudziesięciu „szyderców". Wszyscy z owego światka będą kroczyli: nie tylko rzeźbiarze, malarze, poeci, satyrycy, powieściopisarze, dziennikarze, ale i profesorowie, aktorzy i poniektórzy luminarze miejscy, także łyki poznańskie. W wesołym tłumie odnajdę i siebie: karykaturalnie wydłużony ciałem i facjatą, w stroju tropikalnego podróżnika, nosić będę maleńką strzelbę i ogromną siatkę na motyle. Śmiesznie i dowcipnie zrobił to Smuczyński. Gdy w Klubie Szyderców kazano mi wybaj durzyć coś o mej wyprawie do Brazylii, odbytej w latach 1928—9, wygłosiłem pogadankę o humorze w puszczy brazylijskiej. Rzecz chyba się podobała. Jeszcze bardziej przypadło do smaku wygłupienie się u „Szyderców" na „Bal-banalu" któregoś karnawałowego wieczoru. Każdy musiał przyjść w przebraniu możliwie kiczowatym. Później Jan Mroziński, malarz-fcrytyk, napisze o mnie z niejakim uznaniem, że byłem w stroju podzwrotnikowego podróżnika i miałem na bujnej czuprynie przyczepiony maleńki myśliwski kapelusik, przez ramię przewieszoną dziecinną strzelbę, a u boku olbrzymią puszkę na owady. BH Takie wygłupiania się były wtedy widocznie potrzebne, by zagłuszyć osobiste dolegliwości owych lat. A co stało się z Henrykiem Smuczyńskim? Los prześladował „szyderców": także i Henryk nie zdążył należycie rozwinąć swych artystycznych możliwości. Oni wszyscy, choć tak kąśliwi w ciętym języku satyryków, mieli w sobie coś z bezradnego dziecka. Tak samo cygańsko lekkomyślny Henryk Smuczyński nie potrafił zasłaniać się od uderzeń, nie umiał się bronić przed chorobą tak pozornie łatwą do wyleczenia jak gruźlica. Po powrocie którejś z mych zamorskich wypraw wstrząśnie mną wiadomość o jego przedwczesnej śmierci. 14. Demoniczny Arturek Niezmiernie ciekawa była duchowa jak i fizyczna sylwetka pierwszego z szyderców „Pod Kaktusem", Artura Marii Swi-narskiego. Gdzie tylko trochę poskrobać, same były u niego przeciwieństwa, dziwactwa, ekstrawagancje, kontrasty, kontrowersje. Był to, wiadomo, zagorzały arcycygan, ostatni cynik i kpiarz, dla którego nie istniała żadna świętość, a u którego wszystko składało się na opak i było poprzewracane, nawet w upodobaniach seksualnych. A przecież, a przecież u tego niezwykle , zdolnego, inteligentnego ekscentryka, negującego' wszystko, co na świecie, istniało w jego duchowym obliczu tragiczne niemal pęknięcie, było absurdalne zaślepienie: to jego endeckość. Skąd się brała tak reakcyjna pasja, nie wiadomo. Czym nieposkromionego szydercę urzekał Dmowski, co rozbrajająco apolityczny Artur widział w filisterskich Seydach i Leitgebrach, pozostanie jego zagadką. Czy może skorupka za młodu nasiąkła? Ależ nie. Pochodził co prawda z pomorskiej Brodnicy, ale wcześnie odciął się od drobnomieszczańskiego zaścianka: w jednym ze swych pierw- 89 szych tomików wierszy tak ochlapał swe dzieciństwo i rodzinę, że strapiona matka wykupiła cały nakład i go zniszczyła. Donkiszoteria: Swinarski, w dwudziestym szóstym roku życie^ był wciąż jeszcze niedojrzałym źrebakiem; oczarowany wschodzącą gwiazdą Mussoliniego, spłodził nowy tomik wierszy, tym razem w okrutnie poważnym tonie, niemal modlitewnym, pod tytułem: „Eja! Eja! Alala!" Całkiem na serio wołał do Benita: „Oto do Ciebie mój pean i śpiew!" Większość nas, znajomych i przyjaciół Swinarskiego, przyjmowała elukubracje jego z uśmiechem, przyzwyczajona do jego cudactw. Płazem puszczaliśmy mu fioła na temat endecji i jego hołd, składany redakcji Kuriera Poznańskiego przy ul. Sw. Marcina. Wdzięczny Kurier ułatwiał mu życie i płacił nieźle za jego artykuły, a gdy Swinarski zaprzyjaźnił się na zabój z Magdaleną Samozwaniec, ją także wprowadził na szczodre łamy Kuriera. Artur nawet w Klubie Szyderców nie zapominał o swej en-deckości. Weszło mu w zwyczaj, że na każdym bez wyjątku wieczorze musiał przypiąć krótką, ale zawsze arcyzłośliwą łatkę Józefowi Winiewiczowi, redaktorowi naczelnemu Dziennika Poznańskiego, z którym Kurier darł koty. Drugą łatkę, również co wieczór, ale możliwie jeszcze złośliwszą, przypinał uparty wojak Jerzemu Kollerowi, wybitnemu krytykowi teatralnemu. W tej wojnie, według plotek Poliszynela, chodziło Swinarskiernu o miłość i zazdrość. Dowcip Swinarskiego był często miażdżący, ale rzadko kiedy karczemny, więc goście Klubu Szyderców nolens volens płacili ów kollerowo-dzienniko-wy haracz, by następnie zachwycać się artystycznym fajerwerkiem świetnych satyryków. Swinarskiego znałem osobiście od lat, już od czasów „Zdroju". Trudno było z nim się przyjaźnić (jeśli nie było się narwaną Magdaleną Samozwaniec), ale jeszcze trudniej było nie lubić go. Bystry, dowcipny, rozmowny, bardzo dbający o czystość i pełen chłopięcego uroku, miał uderzająco rudą czuprynę, jasnoniebieskie oczy za okularami, typowo bladą twarz rudzielca i zawsze oryginalne, nieskazitelne ubranie, na przykład 90 czerwony sweter i jaskrawożółtą koszulę. Jeśli encyklopedie zechcą o nim pisać (dotychczas milczały), określą go jako malarza, grafika, poetę, satyryka, autora sztuk scenicznych, scenografa i tłumacza literatury niemieckiej. Uwielbiał Goethego, przepadał za Heinem. Chwalebną pasją jego było kupowanie dobrych książek, gdy miał forsę, ale potem gdzieś je gubił i zawieruszał, będąc cyganem-koczownikiem bez stałej siedziby. Zarabiał nieźle, umiał wydobywać pieniądze, ale szybciej je wydawał, niż zarabiał. Mam nadzieję, że przyszłe wydania naszej Wielkiej Encyklopedii Powszechnej nie zapomną o Swinarskim. Przecież w 1973 roku, w osiem lat po śmierci satyryka, jedna z jego sztuk, zresztą nie najgłośniejsza, „Powrót Alcesty", weszła na scenę Teatru Ludowego w Warszawie i doczekała się niezłych recenzji. Nawet August Grodzicki w Życiu Warszawy wyraził się wcale przychylnie, że „Powrót Alcesty" jest „umiejętnie napisany, ze zręcznie prowadzonym wątkiem fabularnym, z gładko toczącym się dialogiem, z pewnym zasobem dowcipu". A więc Wielka Encyklopedio Powszechna? Wiele opowiadałem Swinarskiemu w Klubie Szyderców o dębach rogalińiskich, więc przejął się moim zapałem i postanowił odwiedzić sędziwe drzewa wraz ze mną pewnej niedzieli. Z Klubu Szyderców wróciliśmy do mego mieszkania przy Długiej późno, już po północy, a rano wcześnie mieliśmy jechać. Więc podczas gdy ja położyłem się spać, on już nie chciał się kłaść i zasiadł w buduarze, by poczytać sobie z mej biblioteki. Kilka dni później, gniewnie rozbawiony, odkryłem^ że wszystkie moje co lepsze książki zmieniły owej nocy właściciela: szelma Artur wpisał do nich swe nazwisko i jakąś przeszłą datę, jak gdyby te książki od dawna do niego należały. Był straszny pies na białe kruki. I równie niechlujnie zapominalski. Gdy później na kilka miesięcy przygarnąłem go, goszcząc u siebie i dając mu wikt i dach nad głową, on całą podłogę swego niemałego pokoju zaśmiecił na ćwierć metra warstwą cennych książek, przeważnie niemieckich, a nabytych przez siebie. Gdy potem wyjechał na stałe 91 ¦/. Poznania, machnął na to wszystko ręką i cały kram spadł nam na głowę. Była to olbrzymia półtonowa kupa niby-makulatury i nie wiedzieliśmy, co z tym zrobić. Gosposia jęcząc pod ciężarem, zaniosła książki na jakąś górkę i tam one pozostały przez kilka lat, właściwie na zawsze, na łasce losu. Swinarski nigdy po nie się nie zgłosił. ¦*»Artur Maria w codziennym obejściu ze znajomymi był kompanem nad wyraz miłym, fascynującym i kulturalnym. Wzorując się na lordach z powieści i sztuk Oskara Wilde'a, w rozmowie nieustannie tworzył dowcipne puenty i igrał aluzjami. Mógł tak sypać całymi godzinami, popijając umiarkowanie alkohol. Co do naszej wyprawy pod dęby, to wówczas z podziwem stwierdziłem, że Swinarski dzielnie znosił wielokilometrowy marsz do Rogalinka i Rogalina. Podczas gdy ja starałem się łowić szczupaki w starorzeczach, on siadał pod którymś dębem na łąkach i opierając się plecami o pień, coś sobie godzinami pilnie notował. Później wydał tomik różnych wierszy pod zbiorowym tytułem: „Dęby w Rogalinie" i myślałem, że będzie to ciekawy plon jego poddębowych wrażeń. Rozczarowanie: w całym zbiorku tylko jeden wiersz wspominał dęby, i to jakże ubogo, zdawkowo: pseudostylem Goethego hasały na łąkach pod dębami rusałki i boginki, wyliczane imiennie, by następnie zatęsknić do nieodległego Poznania i tam pobiec. Szlus. Cygan kawiarniany, żongler słowa, dowcipny kalamburzysta, jakich mało, po prostu nie czuł uroku rogalińskich dębów. Świat przyrody był mu obcy. Na kilka lat przed drugą wojną światową zafrapował znajomych cudaczną ekstrawagancją. Po pomorskim krewnym odziedziczywszy pięć tysięcy złotych, sumę w owe czasy niemałą, zaangażował sobie ładnego gogusia, ponoć byłego policjanta, jako osobistego lokaja. Ówże totumfacki, ubrany w strojną liberię, paradował wiszędzie za Swinarskim jak jego cień i czujny duch; w kawiarniach siadał przy sąsiednim stoliku, jakiś przystojny niewolnik, jakiś czuły anioł-stróż. I w ogóle we wszystkim mu służył. Osobliwa pompa i sielanka dobiegły kresu wraz z wyczerpaniem się pięciotysięcznego natchnienia, po czym sługus wrócił do swych społecznych mroków, a Swinarski do satyry. Jak przeżył w Krakowie drugą wojnę światową, nie wiem. Ludwik Puget, przyjaciel z okresu poznańskich kabaretów, zginął tam z ręki oprawców hitlerowskich. Swinarski ocalał. Po wojnie nabrał znowu rozmachu, pisał „poezje, satyry, pamflety, groteski, parodie oraz fantazje sceniczne". Jego sztuka „Achilles i panny", komedia pozornie cyniczna, jak ją nazwał autor, napisana w 1955 roku, stała się jego bestsellerem i żywo poszła na sceny krajowe i liczne zagraniczne. Więc był to, po kabaretowych sukcesach poznańskich z czasów przedwojennych, jego drugi wzlot literacki i okres rozgłosu. Nie obwijajmy w bawełnę: była to chyba pornografia, w której pięć urodziwych dziewuch kolejno wybiegało z Achillesem pod pobliskie krzaki i tam się gziło z gachem, ale pornografia tak zręcznie i zabawnie stworzona figlarnym pazurem Artura, że Dziennik Zachodni nazwie ją „sztuką pełną uroku i humoru", inni mu zawtórują mniej lub bardziej szczerze, a wielu, dowcipkując na różne tonacje, poklepie autora z uznaniem po plecach. Swinarski nie byłby sobą, gdyby w związku z powodzeniem „Achillesa" na warszawskiej scenie nie zorganizował typowego dla swej kpiarskiej duszy głośnego happeningu. Sowizdrzalsko--wielkopańskim gestem wykupił wszystkie bilety na jedno' z przedstawień „Achillesa" i rozesłał je bliskim i dalszym znajomym według przekornie ustalonego rozdzielnika. Prawie wszyscy przybyli. Autor posadził brać artystyczną i cyganerię na zaszczytnych krzesłach i w lożach; natomiast dygnitarzom, generałom, nawet ministrowi z żoną wyznaczył tylne, gorsze miejsca, i to ponoć obok kreatur spod ciemnej gwiazdy i z półświatka. Ogólna konsternacja, zaszokowanie. Ale w czasie przerwy nowa niespodzianka, na modłę wielmoży z XVIII wieku: całą publiczność w teatrze Swinarski zaprosił do baru te- 93 atralnego na sutą zakąskę wraz z hojną kroplą. Tak wydal swe całe honorarium za wszystkie przedstawienia „Achillesa" na ten jeden kawał. Wraz z wszechstronnym powodzeniem „Achillesa" właściwie zaczęła się życiowa tragedia Swinarskiego. Jak gdyby nabrał hardości, odezwała się w nim dziwna buta. W tym okresie był osobiście bardziej uroczy niż zwykle, ale więcej pił. %prawa „Achillesa i panien" nabrała sławy, sztuką zainteresowały się różne zagraniczne sceny. Między innymi zapalił się Wiedeń. Nie tylko wystawił „Achillesa", ale jak gdyby otwierał dla autora nowe, nęcące, rozległe perspektywy. Swi-narski wyjechał do Wiednia. Nie znam szczegółów jego pobytu w Austrii. Był to chyba pierwszy w jego życiu poważny wyjazd za granicę. Prawdopodobnie Artur przeżywał, jak tyłu innych mu podobnych, zrazu upojenie aurą Zachodu, także oszołomienie hucznym powodzeniem swej sztuki, potem gaśniecie euforii polskiego autora i rosnącą dokoła niego ciszę. Potem tracenie nadziei jednej po drugiej, coraz rozpaczliwsze szamotanie się z niedostatkiem, własnymi nerwami i osamotnieniem. W 1965 roku dotarła do Polski wiadomość z Wiednia o śmierci Swinarskiego. Dożył lat sześćdziesięciu pięciu. Dlaczego poświęcam jemu jeszcze cały rozdział w niniejszej książce? W jego poznańskim okresie, w latach od 1920 do 1933, często z nim obcowałem, był ciekawym elementem w moim życiu. Interesowały mnie i bawiły jego satyry, przyjmowałem jego dziwactwa i wyskoki. Ale to nie wszystko. W okresie poznańskich kabaretów Artur Maria Swinarski był bezspornym asem, gwiazdą, hersztem. Cieszył się największą popularnością, był na. ustach całego kulturalnego Poznania. Popasali tu w pewnych latach przybyli z innych dzielnic Polski znakomici pisarze, Emil Zegadłowicz czy Stanisław Wasylewski, ale wdziękiem osobistym ani się nie umywali do Swinarskiego. Roztaczał ów wdzięk, nie ukrywał go. Nikt nie potrafił wygłaszać swych utworów z tak niewysłowionym czarem jak on. 15. Boska Korianka i niesamowity Grus Gdy mowa o poznańskich kabaretach owych lat trzydziestych, nie sposób pominąć zachwycającej Toli Korian. Cóż to był za kapitalny talent! Młodziutka córka popularnej w Poznaniu pary artystów, Kajetana Kopczyńskiego i Marii Janow-skiej (tej, co jeszcze czterdzieści lat później wpadnie żywo do kawiarni W-Z na miłą pogaduszkę), Korianka była wcieleniem niedocieczonych tajemnic estrady. Nie żadna piękność, o raczej znikomej urodzie twarzy i postaci, ale gdy zabierała głos jako diseuse'a ni to śpiewnie, ni mówiąco, cała oszołomiona salka „Różowej Kukułki" wpadała jak gdyby w trans, zamierała ze zdumienia, ze wzruszenia, traciła chyba przytomność. To była czarodziejka nastroju, Odyseuszowa syrena; to były seanse upojenia. Odkrył ją prawdopodobnie Ludwik Puget, drapieżnie pochwycił ją, nie: porwał ją Artur Maria Swinarski, rozkochali się w niej bywalcy „Różowej Kukułki". Wzięła ich ogniem poetycznym, gwałtownym, zaćmiewającym na chwilę nawet satyryczną gwiazdę Swinarskiego. Młoda diseuse'a daremnie próbowała przedtem szczęścia, występując w poznańskim kinie „Metropolis": oczywiście przy tej publiczności zupełna klapa. Potem Korian wyjechała do Warszawy, wstąpiła do zespołu „Bandy", nie poznali się na niej: wzięli ją za prowincjonalnego wróbelka i nie bez wul-> garnej złośliwości zahukali ją. Dopiero potrzeba było wielkiego serca i wysokiej kultury Pugeta, by dostrzec jej iskrę bożą. I pięknie iskra rozpłonęła w Poznaniu. Tola Korian była niedościgła w odtwarzaniu starych francuskich i angielskich ballad w ich rodzimym dialekcie, a w polskim języku urzekała czarowną groteską o dwuznacznym „Strachu" w lesie. Liryczny urok zwłaszcza prowan-salskich ballad z ust Korianki odczuwało się jak niezwykłe piękno starej rzeźby z kości słoniowej. „Strach" powtarzała Korian niemal co wieczór i taka była potęga jej interpretacji, 95 jej osobowości, głosu, oczu, wyrazu ust, że co wieczór ci sami wierni słuchacze, olśnieni, tonęli w zachwycie. Rzecz prosta, że zadurzyłem się w ujmującej dziewczynie i chciałem ją zdobyć dla siebie. Istniały najlepsze ku temu widoki: miałem już za sobą romantyczną przeszłość podróżniczą, w literackim debiucie wyszły trzy książki, o Dniestrze, o brazylijskich Indianach i o brazylijskich przyjaciołach-zwierzę-tach, a Tola Korian była miłośniczką zwierząt. I już skłaniała się do marzeń o przyszłej wspólnej wyprawie nad Amazonkę — gdy piękne zamiary brutalnie pokrzyżował Artur Maria: wybuchł potworną zazdrością. Oczywiście nie seksualną, raczej zazdrością estradową. Obawiał się stracić cenną atrakcję kabaretową. Przekbnał dziewczynę, że moja mrzonka o Amazonce to nieziszczalny kaprys; zagrały także, jak przypuszczam, ich obopólne sentymenty endeckie i poznańska trzeźwość Korianki wzięła górę. Ostygłem w swym afekcie i ponętną diseusę straciłem z oczu na wiele lat. Dopiero trzynaście lat później, w 1946, spotkałem ją w Londynie na jakiejś narodowej akademii „Białego Orła" z przemówieniem brytyjskiego dygnitarza, rozczulonego barwami sztandaru polskiego, że czerwony jak krew, a biały jak śnieg. Przybyło wielu londyńskich Polaków i przeciskając się w tłoku, zobaczyłem ją. Przywitaliśmy się, serdecznie zaskoczeni i zmieszani niespodzianką. Wiedziałem już, że Tola Korian zrobiła „małżeńską karierę": wyszła za mąż za doktora Tymona Terleckiego, ultrareakcyjnego obrońcę Okopów Sw. Trójcy, orędownika londyńskich nieprzejednanych, a przy tym człowieka nad wyraz oschłego, bezdusznego. Znałem go dobrze z czasu wojny. W ogólnym ścisku można było tylko rzucić sobie coś zdawkowego. — Czy jest pani szczęśliwa? — zapytałem dość głupawo. Wzięła to jako docinek. Musiało być z nią niezbyt dobrze. — Ależ naturalnie! Tak! Bardzo! — odpowiedziała pośpiesznie, z maską uśmiechu na twarzy, i już rozdzielili nas ludzie. ..Henryk Smuczyński w swych rysunkach uńdział mnie chmurnie i górnie... (s. 88) 3 o o B U co o es oo 3 o 3 a a 4J 53 Jedna z córek Pawlikowskiego, urocza Metyska, była lekarką. (s. 122), ...Chociaż ludzie żyli tu na tratwach jak ongiś... (s. 123) ...Na drzewach setikach odkrywaliśmy leniwce.,, (s. 123) ...Kanada darzyła mnie i zapachem żywicy, i przyjaźnią ludzi.. (s. 129) ...Czy „Kanada" rozgrzeje czytelnikom wyobraźnią? — zaperzał się Kazik Smigielski... (s. 136) Nie zestarzała się wiele. Jej nieurodziwość była wciąż interesująca. Akademia narodowa miała także część artystyczną i tu pierwsza wystąpiła Korianka-Terlecka. Wygłosiła stary przebój groteskowy „Strach". Zdziwiłem się, że nie wybrała czegoś nowszego. „Strach" nie wypadł tak świetnie jak ongiś, nie zrobił dawnego wrażenia. Wydało mi się, że przybladł. Może stłumiło go zatłoczenie ogromnej sali („Różowa Kukułka" mieściła się w kameralnej salce kawiarni „Warszawianki" przy Alejach Marcinkowskiego w Poznaniu), a może i talent Toli Korian, ongiś tak porywająco świeży, nieco wypłowiał?----------- W. owych latach trzydziestych nierzadko pojawiał się w Poznaniu Kazimierz Grus, który był nie tylko jednym z najwybitniejszych karykaturzystów polskich, ale na pewno najbardziej chuligańskim cyganem wśród naszych grafików. Spotykaliśmy się w restauracji Jasiaka przy ulicy Mielżyńskich, dokąd z Jankiem Wronieckim czasem wpadałem wieczorami na nogę wieprzową najsmaczniejszą w Poznaniu i na pasjonujące i równie smakowite rozmowy. Kazimierz Grus, nie gigant z postaci, był gigantem krzepy w mięśniach; mógł jak nic łamać podkowy, gdy chciał. Zawa-diaka, podobno delikatny duszą jak młoda dziewczynka, był na wynos brutalem szczególnie przykrym, gdy pijany; wtedy miał pasję robienia ze siebie grubianina i żłoba. Wyszła za niego za mąż i wytrzymała z nim dwa, trzy lata urocza i subtelna Maja Berezowska, chyba bardziej utalentowana niż on. Kiedyś Wroniecki i ja zastaliśmy ich dwoje u Jasiaka, a że Grus miał już trochę w czubie, uderzył mnie zabawny kontrast między nimi: on cham, ona dama! on faun, ona nimfa; on pokrzywa, ona orchidea; szakal — gazela (wtedy jeszcze). Poznałem Grusa wcześnie, gdy byłem jeszcze chłopcem, a on już wówczas znanym karykaturzystą, przybyłym do Poznania z Paryża w pełni zamaszystej glorii. Miał piekielny tupet i temperament dwudziestokilkuletniego nieokiełznańca i podbił mego ojca. Później napisze o tym okresie poeta, krytyk i plastyk Marian Turwid: 4 — Wiek mąski-zwycięski 97 „... Gdy Antoni Fiedler, ojciec Arkadego, podejmie wydawanie Tęczy, dwutygodnika dla sztuki, literatury i humoru, zaprosi do współpracy Grusa, Zygarta i Wronieckiego. Posypią się winiety, ilustracje, karykatury. Niestety dwa lata tylko dane było istnieć coraz ambitniej redagowanemu dwutygodnikowi; zdołał on przecież ukazać kilka młodych poznańskich talentów..." Grus pochodził spod Inowrocławia, a więc z owej płodnej krainy, która wydała i Jana Kasprowicza, i już jednego ekscen-tryka, Stanisława Przybyszewskiego. „Przybysz" był w oczach egzaltowanego Berlina „der geniale Pole", ale i Grusowi dostało się coś niecoś z podobnej beczki. Ten i ÓW entuzjasta w Polsce gotów był dać mu laurowy listek genialnego karykaturzysty za niektóre jego znakomite rysunki zwierzęce, jak na przykład za lwa z muchą na nosie: artysta umiał z fenomenalnie plastycznym, wymownym komizmem uwypuklić bezradność i mękę potężnego lwa, któremu natrętna mucha siadła na nosie. To był szczyt sztuki komizmu. Nieustanne patrzenie na świat okiem karykaturzysty niestety wypaczało psychikę Grusa, co szczególnie się objawiało, gdy pił. Zazwyczaj miły i w gruncie rzeczy jowialny kompan stawał się wtedy nieznośnie zaczepny. Pewnego razu przybywszy do restauracji Jasiaka (do licha, jak często do niej chodziliśmy?!), zastaliśmy tam mocno zawianego Grusa. Siedział sam, ale gadał, nieustannie gadał, znęcając się z pijacką uporczywością nad Bogu ducha winnym gościem przy sąsiednim stole. Grus nie znał nieboraka, a mimo to podniesionym głosem, że pół restauracji go słyszało, smagał go i smagał jak w bęben, bez litości, bez wytchnienia, zapamiętale. Makabryczny sadysta, niby to w zabawie, wmawiał nieszczęsnej ofierze, że gwałci swą służącą, znieprawia swe dzieci, że jest zakałą rodziny i społeczeństwa i tak dalej. Po co mu to było? Humor paranoika? Delirium maniaka? Nikt, żaden kelner nie śmiał mu przeszkodzić, znając jego żelazny chwyt niedźwiedziej łapy. Nasze, Wronieckiego i moje, próby przerwania jego tyrady na nic się nie zdały. 98 Dla zapalczywego karykaturzysty pojawienie się Hitlera na widnokręgu Europy było niewyczerpaną kopalnią złośliwych rysunków. Gdy wybuchła wojna, Grus musiał się ukryć, przestać istnieć, więc, fantastycznie dobrze władając niemieckim językiem, zamienił się w volksdeutscha Wilhelma Schultza zeichenlehrera aus Lemberg, i jako taki zuchwale grasował w Kongresówce nawet wśród hitlerowców. Był ciągle pełen wariackiego tupetu i dzikich pomysłów. Przez pewien czas okupacji mieszkał w majątku ziemskim na Kielecczyźnie w pałacu, w którym mieścił się także sztab niewielkiego oddziału hitlerowskiego oraz mieszkało kilka uchodźczych rodzin polskich z Wielkopolski. Między nimi mój przyjaciel Wacław Dziabaszewski. Przechodziło ludzkie pojęcie, jakie chryje tam wyrabiał Grus w stanie nietrzeźwym, a źłopał wtedy wódkę jak lemoniadę. Nieustannie igrał z ogniem, na włosku wisiało jego życie i, niestety, również życie tych innych Polaków w pałacu. Wystawiona przed pałacem warta niemiecka miała z Grusem krzyż i mękę. Gdy pewnego dnia zuchwalec, będący jak zwykle pod gazem, przechodził przez zakazane miejsce i wartownik groźnym okrzykiem z daleka ostrzegł, chcąc go zatrzymać, Grus wypiął na niego obnażony zad i kazał do siebie strzelać. Żołnierz zbaraniał, zapomniał strzelić i koszmarny wykpisz uszedł cało. Innym razem Grus, Wacek Dziabaszewski i niemiecki kapitan spotkali się przy bramie pałacu. Pijany Grus wyjątków© się wygłupiał i pozwalał sobie na ryzykowne prześmiechy z fiihrera. Gdy Niemiec na chwilę odszedł, Dziabaszewski ostro ofuknął pijusa za taką lekkomyślność. Po powrocie Niemca rozrechotany Grus zwrócił się do niego, bełkocąc coś, co miało być szalonym żartem: — Herr Hauptmann, ten Polak przed chwilą ostrzegł mnie, że nic nie można Niemcom ufać... Czy to prawda? Kapitan nie był zajadłym hitlerowcem, ale jednak zbladł, a jeszcze więcej struchlał Dziabaszewski: za to groził obóz zagłady. 99 Wacław w swej obronie poszedł va banąue, stawił wszystko na jedną kartę. —~ Herr Hauptmann! — oświadczył przeciągłym, grobowym głosem. — Znam dobrze tę volksdeutschą świnię! Wódka odebrała mu rozum! — I ja tak myślę! — mruknął kapitan. Niemiec, nie darzący widocznie zbytnią życzliwością Volks-deutschów, nie wyciągnął dalszych konsekwencji z brewerii i sprawa, na szczęście Dziabaszewskiego, rozeszła się: po kościach. Po wojnie Grus nic a nic się nie zmienił. Siedział w nim ten sam maniacki tupet. W 1954 roku, po wielu latach niewidzenia się, spotkaliśmy się przypadkowo na ulicy w Warszawie, na Nowym Świecie. — Arkady! Daj mi pięćset złotych! — tymi słowami powitał mnie. Gdy zobaczył mój odmowny uśmiech, rzucił jeszcze: — Przyrzekam, że ci nie oddam!... Wtedy zmiękłem. Ogarnęło mnie wzruszenie. Ożyła we mnie pamięć mego ojca sprzed przeszło czterdziestu lat, kiedy to Grus zupełnie tymi samymi słowami i tym samym dowcipusz-kiem nagabywał ojca o pożyczkę. Ojciec wówczas zaśmiał się i dał mu, czego chciał. Teraz ja to samo zrobiłem: zaśmiałem się i dałem mu „górnika". Przy całej swej dociekliwej bystrości oczywiście się nie domyślił, dlaczego mu uległem. Dwa lata później umarł, jeden z naszych najlepszych karykaturzystów, zuchwały ekscentryk i najniesamowitszy z cyganów, a przecież urodził się w cichej kujawskiej wiosce pod schludnym Inowrocławiem. IV. UCAYALI: TROPIKALNA PUSZCZA 101 16. Gorącokrwista Andra Odejście Janki zraziło mnie do wszelkiej kobiecości na długi czas. Dopiero później, gdy przekonałem się, że żona już nie wróci do mnie, zaczęła powoli narastać chęć zbliżenia się do kobiet. Wtedy pewnego gorącego dnia w lecie weszła w moją orbitę Andra (właściwie Aleksandra) i kaprys szczęśliwego losu, na pewno burzliwego i płomiennego losu, rzucił nas ku sobie na szereg niezapomnianych lat. ; Owego dnia dumałem na plaży nad brzegiem Warty w pobliżu Poznania, gdy ona, przypłynąwszy z daleka, z wolna zaczęła wynurzać się z wody, niby kusząca Afrodyta, fantastycznie zbudowana dziewczyna. Z leniwym wdziękiem, typowym dla takich wysportowanych rusałek, w poczuciu swej dorod-ności, wychodziła powoli na ląd. Mnie, pogrążonemu wciąż w zadumie, wydała się na chwilę mirażem czegoś nieziemskiego, rzeczywiście jakąś Afrodytą. Wybałuszyłem na nią oczy z bezwiednym podziwem i musiałem osobliwie wyglądać, bo gdy ona obok mnie przechodziła, uśmiechnęła się drwiąco, ale i zarazem przyjaźnie. To zadecydowało. Miała osiemnaście lat i była już w pełni rozkwitu ciała i czaru. Ja byłem starszy o kilkanaście lat i tf pełni: męskiej agresywności. Andra była wesoła, żywa i naturalna; łatwa i niełatwa. Gdy się zjawiłem w jej życiu, królowała właśnie w gronie kilku go-łowąsych, a dziarskich kadetów szkoły podchorążych i oni wszyscy w niej się durzyli, a ona, chociaż nieobojętna wobec ich umizgów, raczej bawiła się ich kosztem. Przerwać te amory nie było łatwo, jednak w ostrej próbie sił zdobyłem przewagę: tam były igraszki, tu rzetelne ramię i mocniejsze uczucie. Andra puściła tamtych w trąbę, ¦¦:.:¦¦ 103 Gdy raz przekonała się do kogoś (można to nazwać także inaczej: gdy zagięła na kogoś parol), była Już duszą i ciałem przy nim. Bez gierek, bez zastrzeżeń. Kombinacji nie uznawała, gdyż zbyt dużo miała w sobie zdrowego temperamentu; rozgrzana, stawała w płomieniach. Gdy po raz pierwszy przyszła do mego mieszkania, uczuciem była już przy mnie, chociaż jeszcze nie ciałem. Na moją fry-wolną nieco uwagę, że ciekaw byłem ujrzeć ją w całej jej krasie, ona bez chwili wahania i bez słowa zrzuciła z siebie wszystko, co miała na sobie, i jak długa położyła się na dywa-¦nie. ;.'..¦.¦¦¦¦¦. ¦ ¦ ¦ ¦¦•.-¦'¦¦ Była tak kształtna i dorodna, brązowe jej ciało tak doskonałe; że swą urodą w kozi róg mogła zapędzić i Olimpie Cezan-ne'a, i Maję Goyi. To był fenomen. Dziewczyna, znakomicie tego świadoma, przede mną nie wstydziła się nagości, nie ukrywała swych walorów. Raczej na ogół skromna i nieśmiała, o czym z biegiem czasu się przekonałem, tym pierwszym razem chciała mnie zaskoczyć wstępnym bojem. I dalibóg, zaskoczyła. Byłem tak oszołomiony, a ona tak niezwykła, że spoglądałem na nią jakby oczarowany i wcale jej nie dotknąłem. Może myślała, że rzucę się na nią w przystępie pożądliwości i będę niepohamowany. Nie rzuciłem się; nie lubiłem brutalności ani drapieżnych porywów. W podobnych wypadkach nigdy nie traciłem panowania nad sobą. Po chwili, wciąż olśniony, poprosiłem ją, może trochę nieswoim głosem, żeby się ubrała. Gdy to zrobiła, chwyciłem ją mocno w objęcia, przytuliłem serdecznie i szepnąłem do jej ucha: — Czy wiesz, co to było? Speszona, lekko wstrząsnęła głową, że nie wie. Powiedziałem po prostu, banalnie, nieśmiałym uśmiechem pokrywając wzruszenie: — Byłem po prostu obezwładniony twoją urodą!... Chwila krytyczna: mogłem ją teraz przegrać z kretesem albo całkowicie wygrać. Dziewczyna mogła wybuchnąć łobuzerskim śmiechem, ale nie wybuchła. Wygrałem. Od lat zaczytywałem się Józefem Weyssenhoffem i w jego 104 „Sobolu i pannie" pochłaniałem piękny fragment, w którym młody myśliwy marzy o swym dziewczęcym ideale: „... Żeby tak dobrać sobie towarzyszkę sprawną, jak samica leśnego ptaka, z nią hasać po polach i kniejach, całować na jej ustach smak dzikich jagód, na jej włosach wonie żywicy i ziela. myć się rosą lub kąpać się w jeziorach, żywić się pospołu zdobyczą polną i leśną, przyleć razem na noc w wonnych przepaściach nowego siana i budzić się o świcie, zaglądającym w olśnione radością oczy. To byłoby życie!:.." Nieustanna tęsknota za taką towarzyszką stała się u mnie jakąś maksymą niemal życiową i szczególnie uporczywie towarzyszyła mi po różnych Madagaskarach i tropikalnych wyspach, a tu, w Andrze, jak gdyby znalazła swe najodpowiedniejsze ujście. Andra chciała mocno przeżywać, była kipiąca, miała gorącą krew, była wysportowana i sprawna jak „samica leśnego ptaka". Woda była jej żywiołem; dziewczyna pływała jak delfin. Jeszcze tego samego lata urządziliśmy romantyczny spływ kajakiem Wartą z Koła do Poznania i owe dwa tygodnie na rzece można śmiało zaliczyć do najmilszych, niezatartych wrażeń. Beztroscy jak młode bogi, ona niby nimfa, ja chyba jakiś faun, żywiliśmy się po drodze razowym chlebem, masłem, mlekiem i sobą. Było nam niewymownie dobrze. Mniej więcej w połowie drogi, już poniżej Pyzdr, nastąpił zgrzyt pierwszy między nami, ale niestety nie ostatni. Pewnego późnego popołudnia spokojnie sunęliśmy z prądem przez> śliczną okolicę leśną, gdy ujrzeliśmy płynącą w przeciwnym kierunku łódź wioślarską, a w niej czterech młodych wioślarzy. Andra poznała wśród nich dwóch znajomych kadetów i tak się przejęła niespodziewanym spotkaniem, że, podniecona, zdołała zamienić z nimi tylko kilka słów powitania. —¦ Dokąd płyniecie? — jeszcze zapytała, a tamci wskazali rękoma, że w górę rzeki. — Gdzie przenocujecie? Ale na pytanie nie było już wyraźnej odpowiedzi, odpłynęliśmy zbyt daleko od siebie. ',.->'¦¦' 105 Mniej więcej trzy kilometry dalej dotarliśmy do wioski, gdzie postanowiłem przenocować u gospodarza przy rzece. An-dra była nie do poznania. Straciła panowanie nad sobą. Miła dotychczas sielanka, tak pięknie się rozwijająca, prysnęła. Nie czekając na wieczerzę, gotowaną nam w gospodarstwie, dziewczyna pożyczyła u kogoś w wiosce rower i o zachodzie słońca ruszyła w te pędy w górę rzeki, w pościgu za kadetami. Zdumiony i urażony prosiłem, żeby została; powstrzymywałem ją od odjazdu spokojnie i serdecznie, bez awantur. Kolację zjadłem samotnie w szubienicznym, rzecz prosta, nastroju. Nie pamiętam, nie pamiętam, żebym kiedykolwiek był tak rozczarowany jak tego wieczoru: Andra już głęboko wlazła we mnie. Domyślałem się, że wróci, bo pożyczyła rower. W istocie wróciła, i to niespodziewanie szybko, w dwie godziny później. Wróciła z kwitkiem, kadetów nie dogoniła. Wyglądała jak półtora nieszczęścia, cała spocona, włosy roztar-gane, oczy podsinione. Paliły się w izbie dwie świece. Milczeliśmy i stali naprzeciw siebie, patrząc sobie w oczy, jak w obliczu jakiegoś wyroku. Szybko zmiarkowałem, że była tak strapiona mniej dlatego, iż nie udał się pościg za kadetami, ile raczej ze wstydu za to, co zrobiła. Zrozumiała szorstkość swego postępku. — Uderz mnie! — odezwała się stłumionym głosem. Może nie byłoby źle, by ją trzepnąć i uprzytomnić jej w ten sposób przykrość, jaką mi wyrządziła, ale w tym rodzaju satysfakcji i poruszania czyjegoś sumienia nie gustowałem. Zresztą było to już niepotrzebne. — Uderz mnie, proszę! — powtórzyła prawie błagalnie. Objąłem ją wpół i tak mocno przycisnąłem do siebie, że po chwili zaczęła tracić dech. Nie popuściłem. Musiało ją boleć, ale mimo to radosny uśmiech pojawił się na jej twarzy. Zmiarkowała, że wszystko będzie znowu w porządku. I było. Po powrocie do Poznania przyjąłem ją do swego zakładu jako uczennicę w dziale fotografii reprodukcyjnej. Okazało się, że była bardzo pojętna i zdolna i robiła szybkie po- 106 stępy. Gdy w rok później wyjeżdżałem nad Amazonkę, mogłem jej spokojnie powierzyć prace przy aparacie reprodukcyjnym. A kilka lat później okupację hitlerowską nieźle przeżyła, pracując w zawodzie fotograficznym. Przez długie lata była mi bliska duszą i ciałem. Ale co pewien czas musiałem ją obejmować wpół i zawsze tak mocno przyciskać, że prawie traciła oddech. Miała szelma ognisty, niesamowity temperament, więc była wierna, bezwzględnie wierna tak długo, jak człowiek był przy niej. 17. Ku największej Przygodzie Coraz bardziej opętywała mnie myśl wyjazdu nad Amazonkę. Jakkolwiek nie posiadałem zasobów, a zakład nie przynosił teraz dostatecznych dochodów, to jednak znalazło się wyjście: dfukarenka. Nabyłem ją kiedyś z pietyzmu dla ojca, żeby podobnie jak on rozszerzać zakład, ale to okazało się niepotrzebne wobec rozwoju chemigrafii i wystarczających stąd dochodów. Więc wydrukowałem tylko trzy nieduże książki, i to własne, i na tym się skończyło: drukarni nie uruchomiłem. Nadal stała bezczynna. Toteż mogłem ją sprzedać bez uszczerbku dla zakładu; dostałem za nią 5000 złotych, co umożliwiło mi podróż nad Amazonkę; podróż skromną, bo skromną, i tym razem tylko w pojedynkę. Ale, co równie ważyło, wyruszając w tę podróż, spełniałem oto nasze dawne wspólne marzenia ojca i moje o wielkiej rzece, marzenia, które przez wszystkie lata nosiłem w sobie niby świętą po ojcu schedę. W zakładzie miałem od blisko roku pracownicę biurową, Elżbietę, dzielną, młodą kobietę około trzydziestoletnią, na razie pannę, ale mającą wkrótce wyjść za mąż za młodego inżyniera, którego poznałem jako ambitnego, porządnego człowieka. Elżbiecie, znakomicie zorientowanej we wszystkich 107 działaniach zakładu, na okres mej, nieobecności powierzyłem przedsiębiorstwo nieźle postawione, bez grosza długu, natomiast ; z rezerwą 2000 złotych w banku na wszelki wypadek. Andra, która z Elżbietą żyła w dobrej komitywie, miała nadal pracować w zakładzie w oddziale fotografii reprodukcyjnej. Wyjeżdżając jesienią 1933 roku przez Wyspy Brytyjskie (statkiem linii Booth) do Amazonki, żywiłem dwie i pół ambicji: znad górnego Ucayali w Peru zamierzałem przywieźć jak najlepsze zbiory dla Państwowego Muzeum Zoologicznego w Warszawie, którego dyrektor, profesor Janusz Domaniewski, był moim przyjacielem; dalej przywieźć dla Ogrodu Zoologicznego w Poznaniu, w miarę finansowych możliwości, znowu liczną sforę żywych zwierząt z puszczy; a owe pół ambicji dotyczyło spraw literackich. I tu trzeba nieco rozpisać się, bo to rzeczywiście sprawy zadziwiające, zabawne i rzewne. Mając na sumieniu już trzy książki, przekroczyłem chyba okres ząbkowania i do pisania jako tako się wdrożyłem, chociaż jasno sobie uświadamiałem, jak mi daleko było do najskromniejszego nawet ideału. Ale tym razem w świat wyjeżdżałem naładowany tak szalonym żarem w duszy, tak potężnym nagromadzeniem zapału i wiary w przygodę, jaka mnie czekała tam w puszczy, że od samego początku postanowiłem spisywać swe wrażenia i korespondencje przysyłać do Polski. Człowiek zaprzyjaźniony ze mną od lat młodzieńczych (jego ojciec i mój byli podobnymi mistrzami sztuki poligraficznej w Poznaniu), Józef Winiewicz, wówczas naczelny redaktor „Dziennika Poznańskiego", z radością zgodził się na moje felietony, ale ponieważ mógł mi płacić tylko po dwadzieścia złotych za korespondencję, postarał się*1 że Dziennik Bydgoski też to samo wydrukuje i da mi drugie, takie samo honorarium. Rozzuchwalony tym powodzeniem, zaproponowałem, będąc jeszcze w Polsce, serdecznym listem swe usługi Gazecie Polskiej w Warszawie. Na jej łamach inny poznańczyk, Aleksander Janta-rPołczyński, często umieszczał korespondencje ze swych/podróży po świecie. Ale uninie spaliło na panewce, nie 108 wyszła nawet pestka. Gazeta Polska, bogaty organ rządowy, była potęgą, prominencją. Progi jej okazały się za wysokie dla mnie i wyniosłe gagatki w redakcji nawet nie raczyły odpisać na mój list z Poznania, list jeszcze jednego (mieli rację) postrzelonego obieżyświata. Podczas jazdy na rzecznym statku w górę Amazonki — jazdy wśród bajkowych nastrojów, zachłannego ogromu rzeki, przerażająco licznych kajmanów na wyspie Marażo u ujścia rzeki, puszczy kipiącej tropikalnym bogactwem, wśród stawania się rzeczywistością dawnych snów — szedł najgorętszy miesiąc, grudzień, ale nieustanny wietrzyk podczas jazdy przyjemnie chłodził ciała pasażerów. Miałem wiele czasu, więc pisałem przyrzeczone korespondencje do Polski. Były to mniej więcej pierwsze rozdziały późniejszej książki „Ryby śpiewają w Uka-jali". Pisałem ręcznie maczkiem w dwóch ezgemplarzach, co było udręką nie lada, bo pot wciąż kapał mi z czoła i z nosa na papier i zamazywał litery, jakby chciał protestować przeciw mej pisaninie. Potem zdobyłem się na wysiłek heroiczny, owiany duchem przekory: przepisywałem te same felietony po raz trzeci i z Manaus wysłałem je do butnej redakcji Gazety Polskiej z wesołą prośbą, żeby w razie czego odpisała mi do Iquitos i mnie uspokoiła, iż moje kartki wrzuciła naprawdę do kosza, a nie użyła ich gorzej, do celów higienicznych. Gdy felietony z egzotycznego Manaus dotarły do Warszawy, nikt w redakcji nie chciał wziąć do ręki bibułek, tak drobnym maczkiem zagryzmolonych. W końcu Kazimierz Wierzyński, wtenczas redaktor działu reportaży w Gazecie Polskiej, przeklinając nieludzki nonparel, zaczął odcyfrowywać ze wstrętem. Nie przeczytał i pół strony, gdy zerwał się i pobiegł do naczelnego, którym był Ignacy Matuszewski. — Lepszy! — krzyknął Wierzyński pełen egzaltacji, jak to on, poeta. — O niebo lepszy niż Janta-Połczyński! Gazeta Polska natychmiast skomunikowała się z Dziennikiem Poznańskim, uzgodniła sprawę z Winiewiczem i niezwłocznie dostałem w Iąuitos naglący telegram z Warszawy, żebym pi- 109 sał także i dla Gazety Polskiej, która zapłaci mi po 50 złotych ze felieton, i żebym pisał jak najwięcej, jak najczęściej. Ogromnie ucieszyłem się takim uśmiechem losu, ale także nie mogłem nadziwić się figlarnej ironii tegoż losu. Za entuzjastyczny, wielosłowny telegram z zapłaconą odpowiedzią musiała redakcja wybulić co najmniej trzysta złociszów, a więc równowartość sześciu felietonów, imponujący gest rozrzutności organu rządowego. Więc wieścią z Warszawy szczerze uradowany, ale nie wyprowadzony z duchowej równowagi, gdy wędrowałem dalej w górę Ucayali, pisałem teraz pilniej i już po trzy kopie. Oczy trochę bolały, ale wena była. Gdy w dziesięć miesięcy później wróciłem do Polski, stwierdziłem, że Warszawa dostała istnego hyzia na punkcie ucayal-skich korespondencji i była pełna entuzjazmu dla nie znanego przed rokiem autora. Felietony ukazywały się w Gazecie Polskiej pod wspólnym mianem cyklu: „Podróż za trzy grosze". Ujemny odcień owych „trzech groszy" z lekka mnie ubódł. Oburzyłem się tym bardziej, gdy mi powiedziano, że za ogłoszenia reklamowe na stronach Gazety Polskiej, na których szły moje felietony, administracja dziennika pobierała o 50 procent drożej niż na innych stronicach, bo tak chętnie te stronice czytano. Swego oburzenia nie ukrywałem i Matuszewskiemu grzecznie, choć z drwiącym uśmiechem, wytknąłem: — Trzy grosze, to w waszych oczach! Mnie wyprawa znacznie więcej kosztowała!... Matuszewski, były minister skarbu, nie był małoduszny. Odznaczał się cnotą inteligencji i humoru. — Panie Arkady! — zawołał ochoczo. — Całkowicie podzielam pańskie zdanie! Chcemy panu podwyższyć honorarium. Ile jeszcze będzie felietonów o Ucayali? — Co najmniej dziesięć... — Świetnie! Jakie honorarium odpowiadałoby panu? Zajrzałem mu w oczy z żartobliwą zawziętością. — Wysokie! — palnąłem. — Nie trzygroszowe... 110 — No, proszę powiedzieć: ile? — Jeszcze wyższe! Na to.on odsapnął i wycedził pytającym głosem: — Trzysta złotych wystarczy? Trzysta za jeden felieton? Niemal zatkało mnie ze zdumienia. To była kolosalna suma, równająca się chyba ówczesnej miesięcznej pensji profesora licealnego! —-. Zgoda! — odpowiedziałem po chwili z pobłażliwym grymasem na ustach. — Akceptuję. Nie lubię skakać ludziom do oczu, a najmniej Gazecie Polskiej. Już od następnego felietonu znikł nagłówek cyklu: „Podróż za trzy grosze". 18. Po diabelnie twardej grudzie Więc powrót znad Ucayali do Polski odbywał się w literackim triumfie. Warszawa odkryła i z miejsca serdecznie polubiła poznańskiego podróżnika, a Poznań krótko potem wstąpił w jej ślady, przyznając mi literacką nagrodę. Natomiast ten sam Poznań zaraz po moim powrocie okropnego spłatał mi figla: ruinę zakładu chemigraficznego. Wyjeżdżając nad Amazonkę, powierzyłem zakład, jak już wspomniałem, młodej pracownicy biurowej o wypróbowanej sumienności, Elżbiecie, i okazało się, że popełniłem fatalną pomyłkę. Powtórzyła się ta sama heca, jaka zwaliła na zakład kłopoty na skutek rozrzutności Janki w czasie mej pierwszej wyprawy do Ameryki Południowej. Z tym, że teraz wszystko jeszcze gorzej wyszło. Z obłędną beztroską Elżbieta przetrwo-niła wszystkie pieniądze, jakie jej zostawiłem, i do tego obciążyła zakład tylu nowymi długami, że w istocie doprowadziła go do bankructwa. Jak do tego doszło? To prawie makabra z sensacyjnego romansidła. Zostawiając w zakładzie Elżbietę jako kierowniczkę lll całości, wyznaczyłem Andrze, mej dziewczynie, pracę w dziale fotografii reprodukcyjnej i wydawało się, że wszystko będzie w najlepszym porządku. W czasie mej nieobecności Elżbieta, zapominając o swym narzeczonym, dostała nagłej manii zazdrości i z lekka oszalała: kosztem moim i zakładu zaczęły się w domu przy Długiej huczne przyjęcia głuszców i galopan-tów, wesołe birbantki, grubsze zalecanki. Elżbieta, o dziesięć lat starsza i sprytniejsza niż Andra, ją, „gorącokrwistą", łatwo namówiła do słodkich wybryków i kuszącej zabawy. Wpychała ją chytrze w ramiona niejednego podskakiewicza. Prawie dziesięć miesięcy trwająca hulanka nie tylko pochłonęła zasoby, ale nadżarła trzon zakładu: komornik był częstym gościem i obkładał wszystko, co mógł, aresztem; także całe pię-ciopokojowe mieszkanie, w tym wszystkie obrazy ojca. Gdy wróciłem i ujrzałem kompletne spustoszenie i tyle jeszcze nie zapłaconych rachunków, chwyciłem się za głowę i zamroczyło mnie. Cóż, że Elżbieta rzuciła mi się do nóg; że jakiś sublokator, młody aktor — amant nie tylko na scenie — ukradkiem czmychnął z mieszkania na łeb na szyję, by nie oberwać guza; że Andra uciekła do domu swej matki? Zakład był doprowadzony do ruiny i już nie można go było uratować: wysanowa-nie go, zresztą wątpliwe, wymagałoby kilkuletniej nadludzkiej mordęgi. Toteż dokonałem carskiego cięcia. Z wierzycielami ugodziłem się, biorąc długi na siebie, natomiast zakład chemigraficzny z kompletnym urządzeniem i wszystkimi aparatami oraz całe umeblowanie pięciopokojowego mieszkania darowałem Jance, z którą się rozwiodłem w kilka miesięcy po powrocie znad Ucayali. Więc gdy pierwszą wyprawę południowoamerykańską przypłaciłem nieszczęściem małżeńskim, to druga wyprawa zabrała mi starego, dobrego przyjaciela, zakład, wiernie służącego przez czterdzieści lat naszej rodzinie; i już nic mi nie pozostało z dawnego życia. Ludzie nad Mekongiem, dokąd mnie później zawiódł los, wierzą niezłomnie, że duch zmarłego ojca całkiem realnie czuwa nad dziećmi. Takim duchem opiekuńczym był zakład, odzie- 112 dziczony pó ojcu. Przecież tylko zakład obdarzył mnie środkami, które umożliwiły mi spełnienie dawnych rojeń, odbycie dwóch wspaniałych wypraw w tropiki, a gdy te marzenia ojca się ziściły, zakład wycofał się z areny i musiałem się go zrzec. Musiałem i już mogłem się zrzec: nowa, płodna, nieograniczona droga otwierała się przede mną. Wchodziłem na nią nie tylko z pustymi rękoma, ale z długami, jednak z jak piękną perspektywą, z jakim żarem w duszy, z jaką pasją ku Wielkiej Przygodzie mego życia! I gdyby to nie było tak niemoralne i niestosowne, to prawie błogosławić by można i dziękować nieuczciwej osobie, doprowadzającej do ruiny mój zakład, za to właśnie, że była nieuczciwa. Niwecząc zakład, uwalniała mnie od ciężaru, pełnego co prawda pietyzmu wobec przeszłości, ale ciężaru, który byłby mi kulą u nogi na drodze pisarskiej i uniemożliwiłby następne wyprawy w świat. A już wiedziałem: musiałem wyjeżdżać w daleki świat. Andra, jak wspomniałem, schowała się u swej matki. Pomoc kobiecej ręki była mi teraz bardziej potrzebna niż kiedykolwiek, więc wezwałem dziewczynę przez posłańca, żeby odwiedziła mnie w sprawie przyszłości. Natychmiast się zjawiła. Minę miała skruszoną, wzrok zgaszony. Chciała coś mówić, pewnie przepraszać i się tłumaczyć. Ręką dałem jej znak, żeby tego nie robiła. Wdrożona do postawy harcerskiej, stała wyprostowana jak do raportu. Szelma nic nie straciła z dawnej urody: miała teraz dwa-' dzieścia lat, więc była silna i odporna i hulaszcze miesiące nie przyniosły jej widocznej szkody. Patrząc na nią, przypomniałem sobie pierwsze przed dwoma laty wrażenie: Afrodyta, fantastycznie zbudowana, I tak dotychczas pozostało. Biła z niej nieprzeparta zmysłowość w najszlachetniejszej formie. — Masz prawo mnie zbić! — odezwała się podobnie jak ongiś nad Wartą, tylko z serdeczniejszym niż wtedy żalem. Podeszła i patrzała mi prosząco w oczy: — Przysięgam, że już nigdy... 113 — Nie przysięgaj! — przerwałem jej z przyjaznym uśmie^ chem, odsuwając ją łagodnie od siebie. — Nie odrzucaj mnie! —- prosiła. — Potrzebuję sekretarki! — oświadczyłem. — Trzeba szybko nauczyć się pisania na maszynie! — Nauczę się! — zapewniała z przejęciem. Znając jej pojętność, wiedziałem, że nie zawiedzie mnie. Nie byłem z marmuru. Ogarnęła mnie fala ciepła. Chwyciłem ją wpół i objąłem, jak już nieraz, tak mocno, że ledwo oddychała, a ja poczułem bicie jej serca. W następnych dniach Kazik Smigielski i Henryk Smuczyń-ski, oddani przyjaciele, będą pobłażliwie uśmiechali się ze mnie i z pozornym wyrzutem wypominali mi „generalną amnestię". Nie domyślali się, jak Andra, właśnie taka Andra, była mi nieodzowna, by następne lata nie osłabiły mej energii ani polotu. 19. „Ryby śpiewają w Ukajali' Obrazy olejne ojca, których mieliśmy w domu przeszło czterdzieści, poszły na licytację i w tym okresie, w październiku 1934, byłem tak zdruzgotany i tak odrętwiały, że nie umiałem ich obronić. Była to klęska i dno rozpaczy. Serce się krajało, gdy obleśni tandeciarze, istne hieny, nabywali serdeczne krajobrazy za bezcen, głównie dla złotych ram, i było mi, jak gdybym kogoś najbliższego przefrymarczał do niewoli. Ojciec wiele serca i duszy wkładał w te obrazy. Czułem się Judaszem; od tej zadry nigdy się nie uwolniłem. Krótko potem wyniosłem się, raczej uciekłem, z Długiej ulicy po blisko trzydziestoletnim tam pobycie i tylu głębokich, przeważnie radosnych przeżyciach. Wyprowadziłem się na ulicę Berwińskiego. Ludwik Puget, dostojny cygan, a miły znajomy jeszcze z czasów „Różowej Kukułki" i Klubu Szyderców, odstą- 114 pił mi tam swą pracownię rzeźbiarską, umieszczoną na najwyższym piętrze narożnego domu. Puget był sam w stałych opałach finansowych, zmuszających go do korzystania z gościny na wsi u swych ziemiańskich krewnych. Widok z góry, z pracowni, był czarowny o każdej porze dnia i obejmował część parku Wilsona (dziś Kasprzaka). Po obrzydliwych tarapatach z komornikami na ulicy Długiej wydało mi się, że tu wstąpiłem do raju i przebywałem blisko nieba. Andra była przy mnie. Przemiła, troskliwa, kobieca. Nieba chciała mi uchylić w tych miesiącach, tylko ptasiego mleka nam brakowało. Dość szybko wygrzebałem się z kłopotów finansowych: zaczęły napływać honoraria. Przyjemność mieszkania tak wysoko nad miastem, rzeczywiście blisko nieba, przemieniała się znowu W sielankę i dobrze tu mi się pracowało. Jeszcze zimą ukończyłem ostatnie rozdziały książki o Ucayali, wciąż skwapliwie drukowane w „Gazecie Polskiej", i wyłoniła się sprawa, jaki dać książce tytuł. Ja, z natury skromny, pełen zdrowego samokrytycyzmu, nigdy nie patrzałem na swe prace — w przeciwieństwie do wielu kolegów po piórze — jak na skończony arcytwór. Zawsze skory do poprawienia tekstu, chętnie prosiłem przyjaciół o ocenę i radę, a że Andra dbała o obfity bufet i niezły bar, przyjaciele — także i dlatego — często nas odwiedzali. Więc jak z tym tytułem książki? Pewnego razu w obecności Smigielskiego i Smuczyńskiego, obydwóch skorych do zapału (dlatego byli moimi przyjaciółmi), przeglądałem kartki gotowego już maszynopisu o Ucayałi, szukając fragmentów, które podsunęłyby mi wymowny tytuł, symbol, jakiś frapujący tytuł-hasło, tytuł-syntezę. Przebiegłem oczami już kilkanaście fragmentów, gdy natrafiłem na miejsce, które mnie zafrapowało. — Chyba znalazłem! — zawołałem uradowany do przyjaciół. — Czytajcie! — wezwał Smigielski. W rozdziale „Woda, woda, woda" znalazłem taki oto ustęp: „...Czasem pod wieczór słychać w wodzie niesamowite dźwięki, 115 jak gdyby bijących dzwonów, To niektóre ryby, do sumów podobne, śpiewają w Ucayali..." — Pysznie! — wybuchnął Sniuczyński —- „Dźwięki dzwonów bijące w rzece". — Słabe! — skrzywił się Smigielski. — Słabe i za wiele syków. Musi być coś o śpiewie ryb. Na przykład: „Rzeka śpiewających ryb". ¦— Słusznie! — podjąłem żywo. — Ale musi być także i o Ucayali! — „Ukajali, rzeka śpiewających ryb" — poprawił Smigielski. — Nieźle — przyznałem — ale zbyt ciężkie, trochę bomba-styczne. , Nastąpiło milczenie. Wszyscy trzej szukaliśmy zapalczywie, do głowy napływały skwapliwe myśli. Po chwili odezwałem się: — A gdyby tak najprościej, najskromniej: „Ryby śpiewają w Ucayali"... — Ładna mi skromność — zaperzył się rozbawiony Smu-czyński. Ale Smigielski huknął z wielkim ożywieniem: — Świetny tytuł: „Ryby śpiewają w Ucayali". To chwyci!... Miał słuszność. Książka poszła w świat pod tym tytułem i „to" rzeczywiście dobrze chwyciło. Pod koniec drukowania w prasie ucayałskich felietonów naj-ruchliwszy z ówczesnych wydawców, Marian Kister z wydawnictwa „Rój", świadomy mego powodzenia w Warszawie, osobiście pośpieszył do Poznania specjalnie dla zawarcia ze mną umowy o książkę. Nie znał mego nowego adresu (z Długiej ulicy już się wyprowadziłem na ulicę Berwińskiego do pracowni Pugeta), a że niedawno temu w Poznańskim Radiu nadałem kilka audycji, Kister z miasta zatelefonował do rozgłośni i rozmawiał z Konstantym Troczyńskim, pracownikiem działu literackiego radia w Poznaniu. . — Fiedler? -- powtórzył Troczyński zdumionym głosem. — Nie znamy tu takiego! .-¦ ,. .!;¦ • ¦ . .¦ ::¦:..'. 116 — No, ten od Ucayali! — wyjaśnił Kister. ¦-+¦ Ten, co pisze 0 puszczy... Przecież Fiedler wygłaszał u was audycje! — Pierwsze słyszę! To jakaś pomyłka. F Troczyński zawiesił słuchawkę, a Kister, nie mający wiele czasu, zbity z tropu, skonfundowany, wrócił do Warszawy z kwitkiem. Konstanty Troczyński miał wiele żółci. Następnym razem Kister był bardziej uparty, pod koniec 1935 roku znalazł poszukiwanego autora, podpisaliśmy umowę 1 książka o mych przeżyciach nad Amazonką i Ucayali po trzech miesiącach wyszła z druku. Wydawca, wyga dmuchający na zimno, nie ufał poznańskiemu podróżnikowi i wydrukował 2000 egzemplarzy, powszechnym wówczas u nas zwyczajem dla niepewnych fuksów. Gdy nakład przeraźliwie szybko się rozsżedł, Kister wydał kilka miesięcy później, w następnym roku, 1936, już 5000 egzemplarzy, ale i to było za mało, w mig się rozprysło. Więc znowu trzeba było drukować następne wydanie (o bezecnie złoty wieku naszego drukarstwa: wznowienie wydania książki trwało wtedy 2 lub 3 miesiące!). Nie ulegało wątpliwości, że książka zrobiła karierę. Czytelnicy byli pełni zachwytu i wówczas, i później, nawet po dwudziestu, trzydziestu latach. Krytycy i recenzenci także się rozgrzali, chwalili, chociaż jeden czy dwóch wątrobiarzy, bodaj czy nie Stefan Lichański, no i oczywiście Troczyński, chciałoby morze pochwał zaprawić kropelką obowiązkowej goryczy. Ale ta gorzka kropelka ginęła w żywiołowym potoku pochwał i wprost peszących wyniesień pod obłoki. Aż oczy przecierałem, czytając tak pochlebne peany. Książka była „prawdziwą perłą w naszej literaturze podróżniczo-przyrodniczej"; Adam Grzy-mała-Siedlecki mianował autora „mistrzem literatury podróżniczej", inny krytyk ocenił go wyżej niż Setona-Thompsona i Jacka Londona, jeszcze inny stawił go obok Axela Munthe. Tadeusz Kraszewski napisze: „talent samorodny, jak kryształ. Dumny może być z niego Poznań". Alfred Jesionowski: ^czarująca książka nie tylko pod względem naukowym, ale i literackim". Warszawski Dziennik Narodowy: „książka śliczna, pasjonująca, myśląca, w dodatku nieskazitelnie pięknym językiem 117 pisana". I tak można by długo jeszcze cytować, a mnie aż ciarki przechodziły od takiej obfitości. W Wiadomościach Literackich w corocznym wyborze najlepszej w roku książki o mało co „Ryby" nie wyszły zwycięską ręką w 1936: Jan Parando-wski z serdecznym zapałem wysunął jej kandydaturę, ale mniej łaskawy kolega, Jarosław Iwaszkiewicz, ją storpedował, oceniając książkę jako trzy groszowy reportaż. Znowu te „trzy grosze". Inaczej w Polskiej Akademii Literatury, gdzie w 1936 otrzymałem za „Ryby" srebrny Wawrzyn Akademicki, i także inaczej oceniono książkę w Poznaniu, który w tym samym roku przyznał mi nagrodę Literacką Miasta Poznania za to, że autor, według słów prezydenta miasta Więckowskiego, „stworzył nowy typ książki podróżniczej, w której po mistrzowsku pogodził opis przyrody krajów zamorskich z wybitnymi cechami dzieła literatury pięknej". W Poznaniu, by nie dopuścić do mego wyboru, na głowie stawała trójca literackich bonzów, kliczka prowincjonalnych augurów-despociątek, składająca się z Konstantego Troczyń-skiego, Jana Ulatowskiego i Wojciecha Bąka. Mieli może rację, mogli byli wygrać, ale chwytali się sztuczek mafijnych, i chociaż poczciwy Jan Sztaudynger przyszedł im z odsieczą, czytelnicy poznańscy woleli jednak opowiedzieć się za mną niż za Stanisławem Wasylewskim, świetnym skądinąd pisarzem. Wielka Encyklopedia „Polska i Polacy w cywilizacjach świata" tak napisze w 1937 roku: „Laureat miasta Poznania, Arkady Fiedler, osiągnął prawdziwie artystyczne wyżyny twórczości, łącząc w sobie talent wielkiego podróżnika i obserwatora ze zrozumieniem naukowca oraz z urokiem i wdziękiem urodzonego poety..." Wiosna 1936 roku była niewątpliwie wyjątkowo szczęśliwą wiosną, bo i Andra, z każdym dniem coraz ponętniejsza, stała mocno i wiernie przy mnie, a poza tym z całej Polski przychodziły tak entuzjastyczne wieści, że dziw, iż nie przewróciły mi w głowie. Więc tejże wiosny jeszcze raz rozpisałem się o przygodach z żywymi zwierzętami, tym razem spotkanymi 118 nad Ucayali. Te zwierzęce impresje wraz z poprzednimi, pochodzącymi z Parany, a drukowanymi przed czterema laty w książce: „Bichos, moi brazylijscy przyjaciele", dostały się razem do książki pt. „Zwierzęta z lasu dziewiczego". Książki także poczytnej, bo do roku 1972 było dwanaście polskich wydań i szereg zagranicznych, w tym nawet w języku hebrajskim. „Ryby śpiewają w Ucayali" wyszły do roku 1971 w przeszło trzydziestu wydaniach, w czternastu językach, a szczególną przyjemność sprawili mi Anglicy dwoma angielskimi wydaniami, w 1948 i 1951 (masowym); krytyk czasopisma Times Lite-rary Supplement tak między innymi wyraził się o książce: „... Jej opisy Indian, rzek, puszczy i zwierząt są bardziej nęcące i wywołują głębsze, groźniejsze wrażenia (awe-inspiring) niż wszystko to, co dotychczas pisano o zielonym piekle..." Taka ocena w narodzie, posiadającym najbogatszą literaturę podróżniczą, ma swą wymowę. W świetle tego powodzenia i dobrej przysługi, jaką książka oddała setkom tysięcy czytelników, jakże niesłuszną i wręcz maniakalną wydać się musi zakamieniałość mych dawnych „przyjaciół", biesiadników z ulicy Długiej, którzy gwałtem chcieli zadusić mój rozpęd podróżniczy. Jednak nie poczułem taniego triumfu czy satysfakcji w stosunku do niedowiarków; raczej doświadczyłem smutku. Ale żałosny nalot szybko minął. Nie mogło być inaczej. Przede mną stał cały świat, „lśniący od wszelakich bogactw, egzotyczny świat. Bogactwo jego urzekło> mnie. Ten świat, do niedawna tak nam odległy "i tak obcy, zaczynał coraz bardziej wnikać do polskiej wyobraźni..." Na uroczystym wręczeniu nagrody literackiej miasta Poznania w grudniu 1936 roku solennie zapewniłem, że już nic nie powstrzyma mnie od rzucenia się w wir urzekających tajemnic owego świata. 119 20. Czego nie było w książce Wróćmy jeszcze raz nad Amazonkę i jej dopływ Ucayali. W dorzeczu Amazonki przebywałem przez trzy kwartały, do lipca 1934, i większość przeżyć opisałem w książce „Ryby śpiewają w Ukajali". Ale, rzecz prosta, nie wszystkie; wątpię, czy nawet ich połowę zanotowałem, i czy to, co weszło do książki, było wynikiem słusznego wyboru, a nie przypadku czy kaprysu. Na przykład nic nie wspomniałem o Stanisławie Pawliko-wskim, którego poznałem wówczas w Iąuitos. Była to w tym zaśniedziałym mieście, drzemiącym nad górną Amazonką, znakomitość kadućznie barwna i absurdalnie heroiczna. Burzyła pojęcie iąuitoszczan o świecie i budziła jednocześnie ich podziw, szok i zgrozę, a do okrutnie feudalnego zaścianka wnosiła groteskową ruchliwość i jankesową tężyznę. Gdy Pawlikowski przybył w 1928 do Iąuitos, miał dwadzieścia osiem lat i porządny zapas fizycznej krzepy oraz żalu. Były legionista, w mundurze od siedemnastego roku życia, tłukł się po frontach wojennych, zdobywał Virtuti Militari i dwukrotnie był ranny. Potem chciał zostać oficerem zawodowym, ale coś nie wyszło po myśli: posądzał władze wojskowe o krzywdzącą go stronniczość przy awansach. Jako kapitan zrezygnował z kariery wojskowej, a w rok czy w dwa lata później wyemigrował do Peru. Tkwiła dziwna w tym synie sądeckiej ziemi dwoistość: kipiał od wigoru, pełen dziarskiej odwagi, i był okropnie przedsiębiorczy po amerykańsku, a jednak nie mógł zdławić w sobie jakiejś drążącej go goryczy; stale męczyło go rozżalenie, nawet po latach, w okresie świetnego powodzenia w Peru. A w Iąuitos powodzenie miał. Nad Amazonką trudno było 0 świeże mleko: nie chciało się ani krowom dawać mleka, ani ludziom należycie ich doić. Pawlikowski włożył przywiezioną niedużą gotówkę w kawałek łąk pod miastem i w stadko krów 1 zaczął je zmuszać do dawania mleka. Ożenił się z gospodarną czolitą, doświadczoną w życiu leśnym, i nauczył ją doić krowy. Krowy się poddały, a gdy już dość dawały mleka, on, el capi- 120 tano polaco, ubierał się co dzień rano skoro świt w overall, amerykański kombinezon, zawoził do miasta na łódce mleko w butelkach i — ku osłupieniu obywateli — osobiście roznosił mleko swym klientom do domu. Jak Iąuitos Iąuitosem, czegoś podobnego nie było: żeby Europejczyk ubierał się w roboczy overall i sam we własnej osobie doręczał mleko klienteli. To Peruwiańczykom tak zaimponowało, że gdy kilka lat później, w 1933, zawitałem do Iąuitos, Pawlikowski był najpopularniejszą w mieście figurą i tęgo się dorabiał. Władał już pokaźnym gospodarstwem z wieloma krowami, posiadał poza tym cegielnię — cegły także były tu niemal na wagę złota —¦ umiał to wszystko dobrze zorganizować, co drugi rok zjawiał się w małżeństwie prorok, ale jeszcze więcej niż dawniej frapował iąuitoszczan: pomimo że miał, wiadomo, już pieniądze i wielkim cieszył się mirem, to jednak podziwiany cudak, pełen cnót spartańskich, nie poniechał skromnego trybu życia i roznoszenia mleka: najęci tragarze byliby nieuczciwi i niesumienni. W czasie lądowania w Iąuitos amazońskiego statku, na którym przybywałem, Pawlikowski już czekał na mnie w porcie. Poznaliśmy się i odtąd przez następne dni patrzyłem z coraz większym zdumieniem na niewiarygodną popularność w mieście tego cudzoziemca. Wszyscy go znali i nie mogli się dość na-chwalić. Działali w Iąuitos także inni cudzoziemcy, Amerykanie, Niemcy, Anglicy i dorabiali się szybciej i większej fortuny niż on, ale tradycyjnie jako poważni kupcy, natomiast nikt nie kładł na siebie overallu i nie roznosił osobiście mleka. Mor że za jego plecami śmiali się z niego. Ale gdy Pawlikowski przedstawił mnie osobiście gubernatorowi prowincji Loreto, don Oscarowi Mavili, widziałem szczery szacunek, z jakim dygnitarz witał „hidalga ciężkiej pracy". A jednak, pomimo zewnętrznych triumfów, dzielny Polonus nie mógł się pozbyć zadry w sercu. Zupełnie zbędnej zadry z dawnych polskich czasów. To podkopywało go, oblekało g© cieniem. Ów potomek nowosądeckich górali był diabelnie uporczywy, fizycznie mocny jak tur, a przecież owa zadra nie dawała mu spokoju. Był chropowaty w obejściu. Biło w nim zło- 121 te serce, ale okrucieństwo losu kazało mu być jakimś ciernistym stworzeniem. Dlatego wolałem wówczas zbliżyć się w Iąuitos do innych rodaków, Tadeusza Wiktora i jego żony, i ich serdecznie wspominać w swej książce. Trzydzieści sześć lat później, w 1970, odwiedziłem po raz wtóry Iąuitos i zastałem Pawlikowskiego wciąż przy życiu. W paskudnym klimacie wszyscy jego rówieśnicy od dawna już nie żyli, ale on, twardy pień, przetrwał* Już kruchy, owszem, 0 chrapliwym, załamanym głosie, a jednak dość silny, by energiczną ręką wciąż prowadzić rozliczne interesy. Miał kilkoro dorosłych dzieci, dał im wszystkim rzetelne wykształcenie, jedna z córek była lekarką, syn agronomem, inny bankowcem, ale zdziwiłem się, że on sam, ojciec, społecznie nie awansował. Był nadal hodowcą bydła takim samym jak przed trzydziestu sześciu laty, tylko miał teraz nieco liczniejsze stado, i miał nieco większą cegielnię; i posiadał w mieście 13 średnich i mniejszych domów. Raz przed laty wybrano go radnym miejskim, ale poza tym nie wybił się. Natomiast z bolesnym niedowierzaniem stwierdziłem, że wciąż tkwiła w nim ta sama stara, dziwaczna zadra. Iluzyjne, wręcz maniackie rozgoryczenie na postępowy świat, a zwłaszcza na Polskę, było jak gdyby jego biologiczną potrzebą. 1 kto wie, czy nie taką potrzebą jego dzieci. Mając dość pieniędzy, wysłał przed niewielu laty syna i córkę do Europy, także do Polski. Wrócili rozczarowani Polską: widzieli przede wszystkim „konia zaprzęgniętego do traktora". Żywiąc szczerą sympatię do tego sarmackiego zucha nad Amazonką, nie mogłem go zrozumieć. Upartość, chłopięca zaciekłość? Taka upiorna wytrwałość psychicznej krzywizny, że nawet dziesiątki lat nie zdołały jej wyprostować? Byłem zmie^ szany. — -—— W tej samej drugiej podróży do Peru, w 1970 roku, towarzyszył mi znakomity fotografik, Zbigniew Staszyszyn. Postanowiliśmy zwiedzić także rzekę Ucayali, tę od śpiewających ryb. Pewnego dnia przeskoczyliśmy samolotem z Limy przez Andy i zawitali do Pucallpy — jakże tamtejsi Indianie Czamowie się 122 zmienili! Jak gdyby stanęli na własnych nogach, nie mieli już nad sobą patronów-haćjendadów, tu i ówdzie pobudowano im szkółki, niektórymi wioskami sami teraz zarządzali, nawet w rzemiośle niektórzy przyswoili sobie pewne łatwiejsze zawody, dawniej im nie znane. W Pucallpie także powitałem stare pudło, parowiec „Liber-tad", który przed 37 laty wywoził nieraz do Iąuitos młode niewolnice i dzieci, łapane przemocą ze szczepu Kampów na wyżynie Grań Pachonal. „Libertad" jeszcze się człapał po rzece, ale stary grzesznik łapanych dzieci już nie wywoził. Proceder ten ustał. Chociaż ludzie żyli tu na tratwach jak ongiś, wszystko tu rozrosło się, przybyło ludzi, miasteczka nabrzmiały, tu i ówdzie powstały nawet fabryczki i kopalnie, ale jedna rzecz się nie zmieniła: puszcza ukajalska. Była wciąż równie groźna, zachłanna i niezgłębiona jak dawniej; Yarinacocha, wielkie jezio-ro-starorzecze, wciąż fantastycznie roiło się od ryb i słodkowod-nych delfinów bufeów. Choć dziesiątki rybaków stale łowiło tu ryby od lat, ubytku nie było widać. Mieszkaliśmy nad brzegiem tego jeziora w uroczym hoteliku „La Cabana", a na okolicznych drzewach setikaeh odkrywaliśmy leniwce, ssaki już gdzie indziej dość rzadkie; Uganialiśmy się za motylami, których tu mnóstwo było, ale niestety także mnóstwo było na trawach przeklętych isangów. isangi to kleszczyki tak drobniuteńkie, że ich prawie nie widać, za to, gdy paskudztwa weszły pod skórę, straszne powodowały swędzenie. Teraz tak samo jak przed 37 laty. Mój towarzysz, widząc tyle pięknych motyli, stał się zapalonym entomologiem i jak opętany hasał w pobliżu „La Cabany". Złowione motyle chował do kartonu, a karton kładł w bungalowie na stole. Nie upływało i pół godziny, gdy od ściany i spod podłogi zjawiały się szeregi tysięcy mrówek, łasych na motyli smakołyk. Zdumiał się mój towarzysz, ale i w tym zdumieniu nie było nic nowego: przed 37 laty małego Czikinia wprowadziły mrówki w takie samo zdziwienie. 123 Przed tym wyjazdem z Polski do Ameryki Południowej po-kpiwałem sobie wśród przyjaciół, że teraz do Peru towarzysz jechał ze mną, by przekonać się, czy ryby w Ucayali rzeczywiście śpiewają. Bo różni ludzie w Polsce różnie o tyrn sarkali, a niektórzy sceptycy wręcz pomawiali mnie o fantazję literacką. ,, , ; ; ¦:-¦ Na drugi dzień po naszym przybyciu nad Yarinacocłię, która, przypominam, była tylko odnogą rzeki Ucayali, Staszyszyn wybrał się na połów motyli. Ale gdy w wysychającej kałuży spostrzegł wielką, stłoczoną masę ryb wielkości naszych płotek, wpadł z kolei w ferwor rybacki i siatką na motyle zaczął wymachiwać w wodzie. Bajorko było maleńkie, więc zapaleniec w mig złowił kilkadziesiąt ryb i żywe przyniósł w siatce do pobliskiego bungalowu. Trudno opisać nasze zdumienie, gdy z kupy rzucających się rybek usłyszeliśmy dźwięki do ćwierkania ptasząt podobne, i to dźwięki wcale nie ciche. : — Śpiewają! —r zawołał Staszyszyn. — Jak babcię kocham: śpiewają! ¦ , ; r Więc prawda wyszła na jaw, honor książki został uratowany, a radosny ewenement sprowokował nas do golnięcia łyku whiskacza „Jasia Wędrowniczka" pod nader smaczne, usmażone ryby śpiewające, których było kilka kilogramów. A morał? Cześć naszym fabrykom, produkującym tak silny tiul do siatek! Nabyłem tiul w „Okrąglaku" przy ulicy 27 Grudnia w Poznaniu. „ Starałem się oddać w swej książce „Ryby śpiewają w Ukajali" dość wierne odbicie ówczesnych nastrojów, więc nie unikałem spraw frywolnych •; i pikantnych, jak zabawne, historie z senioritą z Lizbony czy z fertycznymi czolitami-praczkami, odwiedzającymi hotel „Cosmopolita" w Iąuitos. Stąd wynikło dziwaczne nieporozumienie co do Dolores. Opis niewinnych perypetii z tym uroczym podlotkiem, dwunastoletnią Metyską znad Ucayali, tak rozogniał utajone pragnienia niektórych moich czytelników, szczególnie wśród starszych donżuanów, że gdy wróciłem do PolsM, stałem się „bohaterem" cudacznych 124 plotek i dla niektórych zagorzalców wprost obiektem pomylonej atencji. Do diabła, nic między Dolores a mną nie było prócz prostej przyjaźni! Skrupulatnie raz czy drugi przeczytałem wszystko, co o Dolores kiedyś pisałem, i wypadło stwierdzić, że nie było tam żadnego powodu do obleśnych domysłów. Chyba że jakiego pożeracza serc niewieścich, niepoprawnego lowelasa, ponosiła zbyt wybujała fantazja. V. KANADA: PÓŁNOCNA PUSZCZA 127 21 Kanada 1935 A więc w tych dwóch podróżach południowoamerykańskich niezgorzej, choć tylko na pewien czas, nasyciłem się urokiem puszczy tropikalnej, zwłaszcza w dorzeczu Amazonki, „gdzie nad największą na świecie rzeką krzewiła się najrozleglejsza i najbujniejsza pod słońcem puszcza tropikalna". Co dalej? Zatęskniłem do przeciwieństwa owej gorącej puszczy i postanowiłem teraz poznać inną puszczę, chłodniejszą, północną: kanadyjską. Zadatki, otrzymane z wydawnictwa „Rój" na poczet honorarium za obydwie książki południowoamerykańskie, oraz zaliczka na kanadyjskie felietony w Gazecie Polskiej, umożliwiły mi skromną, kilkumiesięczną podróż do Kanady. Po zapewnieniu Andrze półrocznego w Poznaniu utrzymania wypłynąłem w lipcu 1935 roku z Gdyni do Kanady sympatycznym statkiem „Puławskim", a wróciłem w październiku jeszcze sympatyczniejszym „Piłsudskim". W krainie klonu przebywałem tylko na wschodzie, w lasach prowincji Quebecu, przede wszystkim nad trzema rzekami: Świętego Wawrzyńca, Lievre i Oskelanoe. Okazało się, że do Kanady dotarły już słuchy o powodzeniu w Polsce mych ucayalskich felietonów. Nasze placówki zagraniczne zawsze bardzo przychylnie odnosiły się do mnie i mych podróży, ale nie przypominam sobie, żeby gdziekolwiek tak życzliwie i ciepło mnie przyjęto jak w domu naszego konsula generalnego w Otta wie, doktora Adamkiewicza i jego żony, „wielkiej czarodziejki łączącej w sobie urok Diany z wdziękiem, jaki mają nieraz polskie niewiasty" (cytat z przedwojennych polskich wydań Kanady pachnącej żywicą). Adamkiewi-cze nie tylko gościnnie ulokowali mnie w swym miłym domu, ale, dzięki ich wyjątkowo przyjaznym stosunkom z Kanadyj- 5 — Wiek męski-zwycięski 129 czykami, otworzyli szeroko bramy dla wszystkich moich spraw kanadyjskich i także do ludzkich serc. Więc Mr. A. A. Gardiner, jeden z dyrektorów potężnej linii kolejowej CNR, wciśnie mi do ręki bezpłatny bilet, na który mógłbym jechać pięć tysięcy kilometrów na ostatnie kresy Kanady; więc Mr. Campbell z Departamentu Spraw Wewnętrznych w Ottawie zasypie mnie różnymi darami, setką najpiękniejszych fotografii, skrzynią bajecznych filmów i całym pudłem kolorowych przezroczy z życia kanadyjskiej przyrody; więc Mr. Whilmat, montrealski dyrektor słynnej Hudson's Bay Company, stojąc przed mapą Kanady zaproponuje mi jedną z dwustu pięćdziesięciu placówek tej Kompanii. Wybiorę Oske-lanoe River Post. W salonach Adamkiewiczów w Ottawie poznam także Mr. Williama Lyon Mackenzie Kinga, późniejszego premiera, choć wówczas, w 1935, na razie przywódcę „najbardziej lojalnej opozycji Jego Królewskiej Mości". A w Montrealu przyjmą mnie i ugoszczą równie kordialnie nasz konsul Kicki oraz sekretarz konsulatu, Krzeczkowski. Dzięki Adamkiewiczom poznam także polskiego trapera Stanisława znad rzeki Lievre, świetnego towarzysza mej włóczęgi myśliwskiej po lasach na północy. Czy dziwić się, że od pierwszego dnia do ostatniego wszystko w mej podróży szło gładko jak z płatka, ludzie do mnie się uśmiechali, Indianie byli mi przychylni i pozwalali się fotografować, a Kanada rzeczywiście darzyła mnie i zapachem żywicy, i przyjaźnią ludzi? I że jeden cały rozdział (Pon-pon) poświęciłem mej przyjaźni z kochanym Wicusiem, czternastoletnim wówczas synem konsulostwa Adamkiewiczów? Ale cofam się jeszcze do wyprawy kanadyjskiej. W drodze powrotnej w porcie Halifax wsiadłem na „Piłsudskiego", statek odbywający właśnie swój rejs dziewiczy, i z tej racji zastałem na statku wyjątkowo liczną śmietankę towarzyską, jakieś kapitalne szyszki, prawie same tuzy i figury. Była tam nasza olimpijska sława, Halina Konopacka, korzystająca z urlopu od męża, śliczna, swawolna, dziewczęco rozkapryszona. 130 Teraz dopiero zrozumiałem tajemnicę jej zwycięstw w rzucaniu dyskiem: miała nienaturalnie długie a silne ramiona. Jechała w towarzystwie równie urodziwej przyjaciółki, która dotrzymywała jej kroku w powabach i rozbawieniu, a gdy pojawiłem się w Halifaxie na statku, Konopacka „rozpasanego łowcę dzikich puszcz" chciała mieć koniecznie przy swoim stole. Z ochotą przystałem na to wyróżnienie i w istocie zgraliśmy się świetnie zaraz od pierwszej chwili. Na statku wśród poważniejszych gości był Wieniawa-Dłu-goszowski. On, do niedawna awanturniczy kawalarz i dowcipniś tryskający inteligencją, był obecnie nieco zgaszony po niedawnej śmierci Piłsudskiego i w istocie odtąd aż do końca życia nie odzyskał dawnej werwy ni kawaleryjskiej fantazji. Jak gdyby owiewała go teraz mgiełka zadumy, pił, ale z umiarem, uśmiechał się, ale jakoś rzewniej, jeszcze sypał pieprznym żartem, ale powściągliwie. Teraz codziennie z nim się spotykając, odkryłem źródło jego popularności: ów zachodzący już w lata generał, wciąż postawny mężczyzna, legendarny ulubieniec Piłsudskiego i kobiet, był właściwie wciąż młodzikiem, miał często chłopięcy uśmiech na twarzy i chwilami zadziwiające oczy młodzieniaszka, obdarzonego nieporównanym wdziękiem osobistym. Typ „wiecznego chłopca". Gdy po siedmiu latach, w czasie drugiej wojny światowej, po raz wtóry (i ostatni) spotkałem go przypadkowo w jakimś barze na Brodwayu w Nowym Jorku, gdzie wraz z rodziny spożywał skromną kolację, miał wciąż na twarzy ów chłopięcy uśmiech, gdy się odkłaniał, ale smętniejszy niż na „Piłsud-skim", i miał żałośniejsze wejrzenie. W niespełna dwa tygodnie później popełnił samobójstwo. Niezatarte wrażenie zrobił na mnie Stefan Starzyński, również odbywający rejs okrężny na m/s „Piłsudskim". Był niezwykle miły, jednocześnie poważny i jakiś serdecznie zamyślony. Od roku piastował godność prezydenta Warszawy. Taką miłością otaczał stolicę, że stale, nawet na Atlantyku będąc, nie przestawał snuć zuchwałych planów rozwoju swego miasta. 131 Układał w głowie dalekosiężne projekty; rozmyślał nad upiększeniem syreniego grodu, nad wzbogaceniem życia jego mieszkańców. Był wzruszający jak ojciec, zapobiegliwy jak matka zatroskana i wśród ogólnego rozbawienia i niefrasobliwości na roztańczonym statku on stanowił zdumiewający kontrast, niemal cudaczny. Dopiero wrzesień 1939 roku wykazał, że jego miłość stolicy nie była cudactwem. 22. „Kunaila pachnąca żywicą' Andra, pomimo swej zmysłowej natury, w czasie mej nieobecności przez dwa pełne miesiące wytrwała w skupieniu i spokoju. W trzecim miesiącu niewinnie poszła na kolację do ogrodowej restauracji przy placu Wolności, do której nieraz uczęszczaliśmy latem. Przysiadł się do dziewczyny Andrzejew-ski, nasz dobry znajomy, a że Andra dawno nie miała w ustach kropli alkoholu, chętnie obydwoje wypili za pomyślność mej kanadyjskiej wyprawy. Drugą pięćdziesiątkę za mój rychły powrót. Trzecią za piękną o Kanadzie książkę. Potem Andrze-jewski już nie potrzebował podsuwać toastów, wypito bez nich, a słaniającą się i półprzytomną Andrę zawiózł do siebie na noc. Była przerażona, gdy rano się obudziła. Po powrocie z Kanady przy pierwszej okazji powiedziałem Andrzejewskiemu, że jest bydlakiem i sukinsynem, i wyrżnąłem go w gębę. Czy w stosunku do Andry znowu nastąpiła „generalna amnestia", jak z tego powodu przed rokiem śmiali się przyjaciele? Jeśli amnestia, to chyba kaducznie zawiła, dziwna i niewysłowiona. Tak czy owak, Andra pozostała nadal przy mnie. Książkę o kanadyjskich przeżyciach zacząłem pisać już w Kanadzie, a po powrocie do kraju nie mając stałej siedziby (pracownię przy Berwińskiego w Poznaniu zwróciłem Ludwikowi Pugetowi), dalej pisałem wśród romantycznego koczownictwa po różnych wertepach Polski: po opuszczeniu Poznania przerzuciliśmy się na Wileńszczyznę. Całe lato 1936 roku spędziliśmy w arcysielskich okolicznościach, na kresach Wileńszczyzny w otoczonej lasami wiosce, dokąd towarzyszyliśmy miłemu pracownikowi Muzeum Zoologicznego w Warszawie, Bogdanowi Kreczmerowi. Podczas gdy on z podziemnych nor wyłapywał małe, osobliwe ssaki ryjówki, ja wychwytywałem z mych kanadyjskich wspomnień to, co wydawało mi się ciekawe i warte uwagi. Tworzyliśmy zgraną paczkę, Andra była wspaniała, i chociaż podejrzliwi chłopi z ukosa patrzyli na niezrozumiałe machinacje zdziwaczałych przybłędów z miasta, świetnie się czuliśmy. Pod koniec lata wróciliśmy w okolice Poznania i tu, w wiejskiej chałupie Jarlaczyka, w Rogalinku, rozgościliśmy się na szereg szczęśliwych miesięcy: mieliśmy przed sobą rozległy widok na Wartę i na słynne łąki nadwarciańskie. O kilkadziesiąt kroków za chałupą rósł zagajnik młodych sosen, na dwu chłopa wysoki, więc w ciepłe dni września wynosiłem do gąszczu stolik, krzesło i słowniki. Zaszyty w młodniaku, w zielonej świątyni nie tylko dumania, ale i twórczości, ukończyłem pisanie „Kanady pachnącej żywicą". I tak oto w rok po powrocie zza morza zakończyłem książkę w pamiętnym z czasów mego chłopięctwa Rogalinku pod Poznaniem. Tym razem tytuł łatwo znalazłem, przeglądając fragmenty rozdziału „Skały, jodły i czarne oczy": ... ,,od lasu zalatywał powiew i przynosił upajający balsam jodeł. Łas pachniał żywicą". O ile chodzi o poczytność tej książki, to niemal dotrzymywała kroku książce „Ryby śpiewają w Ukajali". Pierwsze wydanie, w 1936, „Kanady pachnącej żywicą" w mig się rozeszło. Stale, do obecnej chwili, wznawiana, miała dotychczas 24 wydania, w tym dwanaście polskich i dwanaście zagranicznych wydań w ośmiu językach. Andra, pojętna dziewczyna, w czasie naszej czteroletniej znajomości niezwykle podciągnęła swój ogólny poziom wiedzy 132 133 i wykształcenia. Nie tylko nauczyła się wszystkiego, co potrzebne cio zawodu sekretarki, ale zaczęła nieźle przyswajać sobie zalążki jak gdyby literackiej ze mną współpracy. Chętnie jej czytałem napisane rozdziały czy choćby ustępy, a ona, uważna czytelniczka, wyrabiała w sobie z biegiem czasu na ogół oryginalny i trafny zmysł krytyczny. Umiała coraz lepiej wytłumaczyć, co jej się szczególnie podobało i dlaczego, a co mniej przypadało jej do gustu. Przeważnie wyrażała słuszną ocenę. Często do mego rogałińskiego Tusculum przyjedżali z Poznania przyjaciele; Kazimierz Smigielski, artysta-grafik Henryk Smuczyński, publicysta Kazimierz Pluciński „Pigwa", dalej nieustanny marzyciel i ni to oględny narkoman, ni człek trunkowy Stanisław Kubicki, oraz członkowie grupy literackiej „Prom", jak Allan Kosko czy Bronisław Przyłuski. I inni. Niezwykle miłe i płodne to były spotkania, na których raz w raz z namiętnością wykłócaliśmy się o swoje racje, omawiając piękne rzeczy. Potrącaliśmy także i o bolesne troski, a ja, zwyczajem moim, starałem się pobudzić ich krytyczne uwagi w stosunku do tego, co w danej chwili miałem na warsztacie: a więc do poszczególnych fragmentów „Kanady". Gotowe już rozdziały szły sporadycznie w Gazecie Polskiej w Warszawie, więc stały się ogólnie znane i można je było oceniać. Komentarze na ich temat nie przebiegały tak jednolicie jak swego czasu przy felietonach o Ucayali: spodziewano się ode mnie czegoś innego, jak gdyby żarliwszego, bardziej egzotycznego, więcej na wzór ukajalskich wrażeń; jednak i tu, przy „Kanadzie", przeważały głosy entuzjazmu. Przyjaciele nieraz rozstrzygając zagadkę niezwykłej poczytności moich książek, zaintrygowani ich powodzeniem, przyznawali im następujące zalety: wyjątkowo silny ładunek serdecznego uczucia w stosunku do wszystkiego, co godne takiego uczucia: do ludzi, zwierząt, roślin, do całej przyrody. Dalej chwalili wizualną wprost plastyczność obrazów, jasność stylu, bardzo prosty sposób wyrażania się, podobnie jak w „Ukajali". Mówili: „Czytając widzi się wszystko tak wyraźnie, jak gdyby czytelnik osobiście podróżował razem z autorem". A jako szczegól- 134 nie ważny atut podkreślano wszechobecny uśmiech autora, pogodny, dobry, wewnętrzny uśmiech w każdym prawie zdaniu. — No, byczą daliście mi notkę! — zaśmiałem się do przyjaciół ze szczyptą drwiny. — A gdzie pasywa? — Są, są! — uniósł się Smigielski nagłym ferworem. — „Kanada" nie umywa się do „Ukajali"! Za mało w niej barwy, namiętności, żaru, czy ja wiem? Brak tropikalnych szaleństw, ognia!... I Kazik tak się rozgalopował w swych hymnach pochwalnych dla „Ukajali", tyle nasuwało mu się przesadnej wątpliwości co do „Kanady", że ową książkę, na razie w maszynopisie będącą, uznał za chybioną i wręcz niezdatną do druku. — Ej, Kaziku gromowładny! — wybuchłem stłumionym śmiechem. — To mocne słowo, do diabła! — A mocne, mocne, żebyście wiedzieli! — uczepił się zaperzony przyjaciel jak rzep psiego ogona. Obecny przy rozhoworach Allan Kosko równie gwałtownie się podniecił. Ale on, smagając gniewnym wzrokiem Smigiel-skiego, przeciwnie, wziął „Kanadę" w obronę: Czym „Kanada" bije wychwalaną „Ukajali"? Nie cudacznością przygód, nie ekscesami bujnej przyrody, nie szaleństwem słońca, ale sercem, sercem i jeszcze raz sercem; od serca aż przelewa się „Kanada", to rzadki skarb! Na to Smigielski desperacko zamachał rękami i z patosem w głosie zacytował wiersz Bronisława Przyłuskiego: Samotniku pobożny, strachu na papugi Zatruty dnem cieplanni plijafcu Amazonki, Łowco sfarzydeł motylich, apostole długi, Przyjacielu storczyków, pułapko na pająki: Dowiedz się, że od jutra po puszczy z Tobą łażę, Ja — z siarką od Dolores, a Ty — z flintą nabitą, A wracać będziemy lasem, gdzie imorpho w tumanie marzeń jak kokarda na główce Twojej Basi zakwita. Gdy Smigielski skończył, spojrzał zaczepnie na Allana i na nas wszystkich i zawołał przejęty: 135 — Czy „Kanada" kiedykolwiek natchnie kogoś do tak silnej ekspresji, tak uroczej ewokacji? Czy poruszy tyle pozytywnych uczuć, tyle namiętności? Czy rozgrzeje czytelnikom wyobraźnię? Wątpię! --- Zobaczymy! — odciął się Allan Kosko. — Fakt faktem, że „Kanada" po wszystkie stronice przepełniona jest szczerym i mądrym uczuciem — więcej niż błyskotliwe „Ukajali"! — Rzecz gustu! — mruknął serdecznie zacietrzewiony Smi-gielski i nastała chwila ciszy i odprężenia. Wtedy, zrazu nieśmiało, odezwała się Andra. Jak zwykle, w naszym męskim towarzystwie ona dbała o stronę gościnną. Przynosiła kawę, napełniała kieliszki, przyrządzała kanapki. Ale teraz się odezwała, walcząc o „Kanadę" przeciw Smigiel-skiemu. — Wy wszyscy macie wielkie rozumy! — zaczęła zniżonym głosem, wodząc po nas dobrotliwie drwiącym spojrzeniem. — Jesteście naładowani wiedzą, że aż pękacie, i mądrością jak się patrzy, same głowacze, gdzie mi tam do was się wtrącać... — Ale wtrącasz się, ślicznotko! — przerwał jej rozbawiony Smigielski. — Nie przeszkadzajcie Andrze! — bronił jej Kosko. — Więc muszę się wtrącić, bo chciałabym zabrać głos jako czytelniczka, nic więcej, tylko jako czytelniczka jedna z setek... — Z tysięcy! — poprawił ją Smigielski żartobliwie. — Z dziesiątków tysięcy! — sprostował go Allan Kosko bez żartu. — Dobrze, jedna z dziesiątków tysięcy! — powtórzyła Andra. — Przepisywałam niedawno temu manuskrypt „Kanady" na maszynie i natknęłam się na miejsce, które bardzo przypadło mi do gustu. „Ukajali" to książka klawa, jak by powiedzieli moi dawni kadeci, a jednak tak pięknego, moim skromnym zdaniem, fragmentu jak w „Kanadzie", nie uświadczysz w „Ukajali", gadajcie sobie, co chcecie... — Gdzie ten fragment? — zawołano. 136 — W rozdziale: „Skały, jodły i czarne oczy". Chciałabym go wam przeczytać: czy mogę? — Możesz! Dawać go! — zachęcił rubasznie Kazik. — Prosimy bardzo, prosimy! — nakłaniał Allan grzecznie, będąc z uprzejmiejszej gliny. Andra wyszukała fragment i już pełnym, dźwięcznym altem czytała: ...Ton nadają jodły i świerki. Rzekłbyś: uroczyste wieżyce, których wysmukłe czuby modlą się do nieba. Jodły i świerki to naprawdę zdumiewające i dorodne drzewa. Ich stożkowate sylwetki wprowadzają do obrazu ład i spokój, prostotę i stateczność. Dzięki nim północny las nabiera wybitnie cech uczciwości i dostojeństwa. Wszystko, co dokoła widzimy, obramowane od spodu skałą, od góry zygzakiem iglastych drzew, z płytą rozlanych wód pośrodku, to wszystko jest wyraziste, jasne, prostolinijne, energiczne, jędrne, jakieś uczciwe. Przyjemnie spoglądać na przyrodę, która wzbudza tyle zaufania i koi wzrok. Chciałoby się tu długo mieszkać i snuć czyste, podniebne myśli. Trójkątne drzewa wskazują prosto na błękitne niebo. Znam. przecież inną puszczę, hen daleko na południu, nad Amazonką. Kocham ją i tęsknię do niej. Jest wspaniała, wybuchowa, tajemnicza, gorąca jak piękna kobieta, jest przy tym pełna spazmów i zasadzek, zdradliwa, okrutna i zachłanna. Jak namiętna, zła kobieta — puszcza nad Amazonką najpierw upaja, potem męczy i pożera. Człowiek boi się jej, a jednak tęskni. Pod palmami i wśród lian pienią się upiorność i szaleństwo. Na północy, wśród świerków, panuje pokój i wytchnienie. Wśród świerków chciałoby się mieszkać... Gdy przestała czytać, nastąpiła chwila wymownej ciszy. Andra bardzo ładnie czytała. Z przejęciem, ale tak złagodzonym 137 i tkliwym, że po prostu wyczuło się urok tych dwóch lasów; i północnego, i południowego, i wprost namacalnie otwierała się przed nami wielka różnica między dwiema puszczami. — „Wśród świerków chciałoby się mieszkać..." — powtórzyła Andra, wodząc pytającym spojrzeniem po nas wszystkich dokoła. — Czy nie chcielibyście mieszkać tam, pod świerkami? Ja chciałabym! Nagle popędliwy Smigielski zerwał się, doskoczył do Andry i z impetem ją pocałował. — Poddaję się! — zawołał. „Rój" otrzymał maszynopis „Kanady" w październiku i już po trzech miesiącach, na przełomie roku 1936 i 1937, książka wyszła starannie wydana, na dobrym papierze, ze świetnymi ilustracjami rotograwiurowymi moich fotografii. Ówczesna krytyka nie szczędziła pochwał: „Arkady Fiedler pojechał do Kanady jako człowiek kochający drugiego człowieka... »Kanada pachnąca żywicą« jest osiągnięciem doskonalszym od poprzednich książek..." (Stan. Wit. Balicki); „Ze wzmożonym artyzmem literackim przybliżył Fiedler czytelnikom polskim Kanadę..." (Apoloniusz Basiński); „Nie chwyciły mnie poprzednio »Ryby śpiewające w Ukajalk ani »Zwierzęta z lasu dziewiczego* — uległem wówczas, gdy »Kanadę« przeczytałem, książka jest pachnąca żywicą..." (J. S. M. w Dzienniku Poznańskim); „Stosunek autora do Indian i do zwierząt jeszcze bardziej się pogłębił..." (Allan Kosko). „Bobry, kanadyjskie stworzenia nam nie znane dotąd, odkryte właściwie przez Fiedlera, żyją, myślą, kochają, czują, są wdzięczne, wrogie, przyjazne, mądre, głupie, ludzkie..." — uniesie się Ksawery Pruszyński w IKC z 9.1.1939 r. Kazimierz Smigielski w swym serdecznym rozsierdzeniu wyrażał obawy, czy „Kanada pachnąca żywicą" tak przemówi do wyobraźni czytelników, jak to uczyniły „Ryby". Otóż przemówiła. Gdy zwaliła się na Polskę druga wojna światowa, wielu Polaków, znających moją książkę, myślało o wymknięciu się do kraju pachnącego żywicą, a po wojnie wielu tam wyjechało, zwłaszcza z Wielkiej Brytanii. 138 A oto w dwadzieścia pięć lat po pierwszym wydaniu tej książki, gdy rozniosło się, że zamierzam ponownie, w 1961 roku, odwiedzić lasy Kanady, dowiedział się o moim zamiarze Leonard Ramczykowski, nauczyciel w indiańskiej szkole rezerwatu Indian Sąuaw Bay w pobliżu Fortu William w Ontario. Więc pewnego dnia dostałem od niego ujmujący list: „...Jeżeli to panu nie sprawi wielkiej różnicy, to bardzo prosimy, żona i ja, do Fortu William... Zawdzięczamy Panu dużo przyjemnych chwil... Książki Pana, a zwłaszcza tę o Kanadzie, czytaliśmy z prawdziwą rozkoszą, więc goszczenie Pana u nas uważalibyśmy za spłacenie częściowo długu, tym bardziej że Pańska » Kanada* natchnęła nas jeszcze na długo przed wojną myślą o odwiedzeniu tej przepastnej krainy pachnącej żywicą. Pracuję jako nauczyciel w szkole indiańskiej..." Pojechałem do nich. Poznałem wspaniałych ludzi. Byli urzekająco mili i sympatyczni, związała nas szczera, wierna przyjaźń. Wspólnie wdzieraliśmy się ich autem w lasy Ontario, a gdy potem jeszcze raz zawitałem do Kanady, w 1972 roku, już znowu prosili mnie do wspólnej wycieczki w ustronia północnego Quebecu. I zapuściliśmy się do Indian Montagnais nad jeziorem Sw. Jana. VI. MS „BATORY" DZIWACTWA 23. Dziewiczy rejs „Batorego Po wyjściu z druku książki „Ryby śpiewają w Ukajali" jesienią 1935, a krótko potem „Zwierząt z lasu dziewiczego", przy równoczesnym pojawieniu się w prasie felietonów o Kanadzie, w całej Polsce jeszcze przybrała popularność poznańskiego autora tych pozycji. Popularność zaskakująca i osobliwa: osobliwa, bo jakiś leśny półdzikus, trzygroszowy włóczęga amazoński, do tego z Poznania rodem, wyskoczył nagle na arenę. Nasza ówczesna gleba literacka lubowała się w płodzeniu dziwolągów w rodzaju literatów-zbrodniarzy, literatów--przemytników, literatów-kelnerów, literatów-żigolaków. A oto zjawiła się nowa odmiana: literat-dzikus, przyjaciel prymitywnych szczepów, postrzeleniec szukający przygody i guza po kanadyjskich uroczyskach. Prymitywny narwaniec, któremu nie odmawiano pewnych zdolności literackich. Tak chciały mnie widzieć kawiarniane literackie koterie, zachęcone dąsem Brezy, Iwaszkiewicza. Ale nie doczekali się tego. Pomieszałem im szyki. Powodzenie nie uderzyło mi do głowy, nie wygłupiałem się. Nie mogli bawić się moim kosztem, jakby tego chcieli; obroniła mnie wrodzona moja skromność. Widocznie trzeba było przejść przez te katarakty literackią, zanim cyniczne bractwo się uspokoiło, po czym krakowski tygodnik As z okazji mej nagrody literackiej miasta Poznania mógł już takie wystawić mi świadectwo: „Fiedler jest niesłychanie skromny, cichy, spokojny, jakby zadumany i zamknięty w sobie. Ale dla drugich ma serce na dłoni. Jest wzorem uczciwości i pracowitości". A krótko potem same Wiadomości Literackie przywalą mi nie najgorszą pieczątkę: „... Stosunek do otaczającego go świata Fiedler buduje na podstawach prostoty, prawdy i ludzkości. Nie ma tu nic z efekciarstwa, blagi, czuło-stkowości..." No, proszę! I chmury mijały. 143 Generał Gustaw Orlicz-Dreszer, obok Wieniawy-Długoszow-skiego znana postać Warszawy, piłsudczyk, były legionista I Brygady, obecnie prezes wszechwładnej Ligi Morskiej i Kolonialnej, jako inspektor armii przyjeżdżał często do Poznaniu. Chciał kiedyś poznać tego Fiedlera i pewnego dnia poprosił mnie przez swego adiutanta, byśmy się spotkali w kawiarni Uobskiego. Był o pięć lat starszy ode mnie i, uderzająco przystojny, zwracał na siebie uwagę wszystkich. Gładkolice wszelkiego pokroju, młodziutkie i starsze, lafiryndy i dewotki, na jego widok niemal mdlały z rozkoszy i leciały na niego jak olśnione ćmy. Był pełen kultury, poloru i urzekającego wprost wdzięku osobistego; bardzo się polubiliśmy. Gdy przyjeżdżał do Poznania, stawałem się jego towarzyszem i miewaliśmy miłe i ciekawe rozmowy, umilające nasze spotkania w kawiarniach, dansingach czy hotelu. Miał szeroki wachlarz zainteresowań, szerszy niż u innych generałów. Przy trzecim czy czwartym spotkaniu wyraził zdumienie, że dotychczas o nic go nie prosiłem. — O cóż miałbym generała prosić? — z kolei ja się zdziwiłem. —¦ Przecież jestem prezesem Ligi Morskiej i Kolonialnej. Liga wysyła na własny koszt ekspertów i sprawozdawców do krajów podzwrotnikowych. Czy pan już nie chce wyjechać w te kraje? — Ależ tak! Chcę tam wyjeżdżać! — zapewniłem go. — Ale nie jako oficjalny ekspert zamorskich krajów. Nie czuję się na siłach... — Ach, ci nasi eksperci! — zatrzepotał ręką i osobliwie na mnie spojrzał, jakby nie dowierzając temu, co mu mówiłem. Kilka godzin później, przy kolacji i kieliszku, zwierzył się, co go uderzyło: byłem pierwszym z jego znajomych, który nie czuł się ekspertem i nie prosił o żadną przysługę. Co do tych kolonialnych ekspertów miałem wyrobione i niezbyt pochlebne zdanie: w mych dwóch podróżach do Ameryki Południowej dobrze poznałem, od podszewki, działalność na- 144 szych kolonialnych „speców" i trudno było nie zżymać się z oburzenia: klika nieobliczalnych fantastów, nieuczciwych ignorantów, a często kombinatorów i wręcz kanciarzy, korzystając z hojnych funduszów państwowych, urządzała sobie kosztowne podróże po świecie, przeważnie do Brazylii, ale też do Peru albo do Liberii czy Etiopii. Składając potem tęczowe raporty o znakomitych możliwościach kolonizacji w danych krajach, wartogłowy mydliły oczy naszym władzom i społeczeństwu: na przykład wysłanie naszych chłopów-kolonistów do Cumarii nad górnym Ucayali, w głąb nieprzebytych lasów, na najdziksze pustkowie, oddalone od Iąuitos o jakie 1800 kilometrów niepewną rzeką, było zbrodniczym błędem i musiało szybko zakończyć się katastrofą oszukanych kolonistów i śmiercią niejednego z nich. Nie! Na samą myśl o załganych ekspertach ciarki mnie przechodziły. Ale generał Dreszer darzył mnie tak życzliwą sympatią, że koniecznie chciał coś dla mnie zrobić i w początkach wiosny 1936 roku nadarzyła się ku temu sposobność: dostałem bezpłatny bilet na dziewiczy rejs wybudowanego w Trieście za polski węgiel statku „Batory", który z Triestu via Barcelona, Madera i Londyn miał popłynąć do Gdyni i stać się po „Pił-sudskim" naszą drugą chwałą transatlantycką. Mój przyjazd koleją do Triestu miał wyraz symbolu. W marcowej Polsce było chłodnawo, mroczno, słotnie i nieprzyjemnie; po przebiciu się przez Alpy Julijskie wpadliśmy na ciepłe niziny, a w Trieście było już jasne słońce, powódź-rozkosznych kwiatów na setkach straganów i tłok pięknych ludzi na ulicach: Włochy. A ci Włosi w Trieście mieli przeważnie jasnoblond włosy, odziedziczone po intruzach z północy. Kabinę w klasie turystycznej na „Batorym" dzieliłem z dwoma sympatycznymi nauczycielami, autorami szkolnych podręczników bodaj czy nie geografii, a posiłki spożywałem w jadalni pierwszej klasy. Uprzejmy ochmistrz statku wyznaczył mi miejsce przy stole nader dystyngowanego towarzystwa dwojga prominentów: Wojciecha Kossaka i jakiejś jego krew- 145 maczki, żony admirała Unruga, ówczesnego dowódcy naszej marynarki wojennej. Był to rejs niezmiernie przyjemny i wesoły. Wśród pasażerów, chyba samych darmobiletowych, zajmujących wszystkie kompletnie kabiny, znajdowało się mniej oficjalnych dygnitarzy jak na „Piłsudskim" przed pół rokiem, za to więcej ludzi pióra, palety, teatru i muzyki. Wojciech Kossak, mający wtedy siedemdziesiąt dziewięć lat, był wciąż pełen żywotności, jasnego umysłu i poczucia humoru. Ale przyznam się, że zaproszenie do jego stołu, niewątpliwie zaszczytne, przyjąłem z mieszanym uczuciem i lekkim niepokojem. Co prawda kapitalny malarz wzbudzał we mnie nabożne niemal uwielbienie, bo nigdy nie zapomniałem o tym, że w rodzicielskim domu reprodukcje jego „Olszynki Grochowskiej" czy „Przejścia przez Berezynę" czy innych jeszcze płócien rozpalały moją wyobraźnię gorącym patriotyzmem. Wojciech Kossak należał do „rodziny geniuszów": miał ojca, malarza dużej miary, Juliusza Kossaka, i miał dwie bajecznie zdolne córki, pisarską trzpiotkę Magdalenę Samozwaniec i poważną poetkę Marię Jasnorzewską-Pawlikowską. Ale poza tym Wojciech Kossak był niewymierny, irytujący, piekielnie kontrowersyjny. Chociaż rozbudzał wśród Polaków najgorętsze uczucia swymi obrazami, to swym życiem i upodobaniami wielu rodaków mroził i oburzał. Jakby kręćka dostał, jakby złym czarom uległ: przez długie lata pławił się z nieukrywaną dumą i wdzięcznością we wrogim dla nas splendorze cesarskich dworów Wiednia i Berlina, gdzie cieszył się wyjątkową przyjaźnią Wilhelma II. Ów czołobitny afekt szczególnie drażnił Wielkopolan. Na przełomie XIX i XX wieku w społeczeństwach polskich zaczęto poddawać ostrej krytyce ową dworomanię Kossaka, więc on tuż przed pierwszą wojną światową wydał pamiętnik, mający go rehabilitować. Czy rehabilitował? Polski patriotyzm Kossaka nigdy nikomu nie nastręczał najmniejszej wątpliwości, jego batalistyczne obrazy, jego panoramy racławickie i inne aż buchały polskością — ale pamiętnik, mimo Kossakowskiej 146 woli, potwierdzał jego nieprawdopodobny sentyment do dworskich atmosfer Wiednia i Berlina, Niesamowity urok wywierały na nim wielkie przyjęcia i dworskie bale, tłumy niemieckich i innych dworzan błyszczących mundurem, pompą, etykietą, brylantami, przepychem; zachwycały go złote szlify i srebrne akselbanty Niemców i Austriaków, głębokie hołdy, parady, manewry, cesarskie polowania, piersi obwieszone medalami; schlebiało Kossakowi przebywanie wśród niemieckich książąt, generałów, dworskich pań, schlebiała mu łaska Wilhelma II; Herr von Kossak, bitte zu Majestat odbijało się jak słodka muzyka od czasu do czasu na manewrach czy paradach. W oczach Kossaka Wilhelm II był przede wszystkim „pełen temperamentu, młodości, hojny i uczuciowy, posiadał fenomenalną wiedzę i pamięć" i tak dalej. Częściowo to się tłumaczy tym, że Kossak pochodził z galicyjskiej szlachty. Jako malarz był fantastycznie uzdolniony. Umiał bezbłędnie rysować ludzi i konie w bojowej dynamice, jak rzadko kto w ówczesnej Europie, i był przede wszystkim zapamiętałym, fanatycznym koniarzem. „Jeźdźcem byłem dobrym od urodzenia — zwierzy się w pamiętnikach —¦ jak każdy Polak pełnej krwi". Pełnokrwisty karmazyn wyżywał się w pełnokrwistych koniach. Kult konia i końskości doprowadził u nas do szczytu. Przez całe życie Kossak namalował kilka tysięcy koni i prawie zawsze w gwałtownym ruchu, zawsze pełne ognia i szału, zawsze urzekające i w najwierniejszym sojuszu z, człowiekiem. Przede wszystkim z Polakiem. Z Polakiem pod Grunwaldem, pod Kircholmem, pod Zieleńcami, z Polakiem w heroicznej walce o sztandar czy w szarży pod Somosierrą. Kossak w wielkiej mierze wszczepił polskiemu społeczeństwu kult somosier-ryzmu, apoteozował wiarę w konia i końską brawurę, wiarę w człowieka na koniu. Naszej podupadającej już szlachetczyź-nie dodał nowego wigoru i przedłużył jej wpływ aż do tragicznego Września. Złowróżbni jeźdźcy naszej narodowej Apokalipsy powoli, choć nieodwołalnie, do nas się zbliżali. Nie było ich jeszcze wy- 147 raźnie na naszym firmamencie, ale wtedy, w wiosennych miesiącach 1936 roku, już niekiedy ogarniały człowieka złe przeczucia i lekkie powiewy zaniepokojenia: zbyt długo przeciągały się u nas nastroje szlachetczyzny, zbyt powoli w porównaniu /. sąsiadami wyzbywaliśmy się staroświeckich naleciałości. Stąd moje mieszane uczucia i wątpliwości, gdy ochmistrz „Batorego zaszczytnie przydzielił mi miejsce przy stole Wojciecha Kossaka: w oczach mistrza koniarza na pewno nie byłem „Polakiem pełnej krwi". Niepotrzebne wątpliwości. Kossak okazał się uroczym biesiadnikiem. Doświadczony salonowiec ujmował nas wszystkich kulturalnym obyciem. Był tak miłym i bezpośrednim, tak ujmującym gawędziarzem, że zapominało się o jego zawrotnej karierze wśród cesarzy i książąt. Przy naszym stole z dystyngowaną dobrodusznością umiał od pierwszej chwili przełamywać wszystkie lody towarzyskie i inne. Stwarzał intymny klimat zaufania i przyjaznych zwierzeń, chociaż nie pochodziłem z jego sfery ani nie dobijałem się do dumnych dworów. Płynął na „Batorym" jeszcze jeden mistrz nad mistrzami, znakomitość niewątpliwie wybitniejsza niż Kossak, choć o karierze nie tak błyskotliwej: Andrzej Strug. Miał oblicze posągowe, piękne, niezmiennie wyrażające szlachetną powagę; Struga, raz widzianego, już nigdy się nie zapominało. Był na statku, jak prawdopodobnie przez długie lata swego życia, chmurny i górny, małomówny i wzniosły. Gdy w słoneczne dni, przy spokojnym morzu, siadał na leżaku na pokładzie, z nogami owiniętymi kocem przez troskliwą żonę, mógł tak spoczywać nieruchomo przez długie godziny, patrząc stale w dal, w jednym kierunku, jak gdyby w odrętwieniu. Nigdy nie zauważyłem, żeby Strug rozmawiał z kimkolwiek na „Batorym" prócz swej żony, a gdy z daleka na niego spoglądałem, zawsze wywoływał we mnie tkliwe wzruszenia. Ow człowiek o tak pięknej twarzy miał równie piękną duszę i nieugięty charakter. On, czołowy nasz pisarz i zasłużony dla polskiego socjalizmu działacz i bojownik rewolucyjny, były więzień cesarskich lochów i zesłaniec, były piłsudczyk, legionista 148 i peowiak, autor znakomitych powieści na temat powstania styczniowego i pierwszej wojny światowej — obecnie stał od szeregu lat w ostrej opozycji do rządzącej sanacji i jej wybryków policyjno-politycznych. Władze nękały go i prześladowały, ale ani na chwilę nie zdolne były go zmienić. Trwał z podniesionym czołem tak samo niezachwiany i dumny jak teraz na „Batorym". Zaproponowano mu członkostwo Polskiej Akademii Literatury: konsekwentny w swej opozycji, odmówił. W czasie tego rejsu pasażerowie „Batorego" mogli wybrać się samochodami z Marrakeszu w góry Atlasu Wielkiego. Złożyło się, że wyjechałem tam razem ze Strugami w jednym aucie. Gdy przejeżdżaliśmy serpentynami nad bajecznie malowniczą doliną, poprosiłem kierowcę o zatrzymanie się na kilka sekund i chciałem na pewnym skręcie wyskoczyć z aparatem, by sfotografować widok. — Nie! Jedźmy dalej! — sprzeciwił się Strug gniewnym głosem. Więc nie wysiadłem; zamknąwszy drzwiczki, mruknąłem tylko coś na przeproszenie i klapnąłem na swe miejsce. Było to pierwsze odezwanie się Struga do mnie i ostatnie. W głuchym milczeniu, jak dotychczas, sunęliśmy dalej, a pod wieczór wróciliśmy do Marrakeszu. Trochę to zabolało. Zmieszało mnie tak nieoczekiwane zniecierpliwienie. Zachodziłem w głowę, czym go uraziłem; nie dotarłem do sedna, nie rozgryzłem sprawy. Było mi przykro. Dopiero znacznie później dowiedziałem się, że Andrzej Strug, już wtedy bardzo chory, przeżywał zmierzch swoich dni. W następnym roku, 1937, w wieku 66 lat, dokonał życia. Irena Eichlerówna, aktorka o boskim głosie, dochodząca do szczytu swego talentu, młoda jeszcze, daleka wciąż od trzydziestki, wybrała się na rejs „Batorego", by w „zaciszu" spędzić kilka tygodni sielanki z jakimś młodym przemysłowcem. Równie miła jak Eichlerówna, a pełna naturalnego wdzięku i dziewczęcej beztroski, była młodziutka Monika Żeromska, której dopiero nieco później los przeznaczył, jak zresztą niejed- 149 nemu z nas, szorstkie starcie się z rafami ludzkiego przeznaczenia. Wśród głośnych pasażerów tego rejsu znajdował się także Melchior Wańkowicz, „ostatni zwalisty szlagon", najwybitniejszy reportażysta w Polsce 20-lecia. Barczysty, tęgi, zażywny, miał pełną, nalaną twarz o wyrazie pozornie jowialnym, głos i słowa o ciepłym brzmieniu, zachowanie się dobroduszne, ale mimo tych pozorów nie można się było pozbyć kłopotliwego uczucia nieufności i wrażenia, że człowiek dostanie od niego łupnia w chwili najmniej oczekiwanej. Wańkowicz był wygadany, zamaszysty, dzięki pełnej twarzy uśmiech jego stawał się dobroduszny, a jednak pozostawał w tym wszystkim ślad czegoś zatrważającego. Znaliśmy się już z wydawnictwa „Rój", którego był ponoć założycielem i współwłaścicielem, a teraz na pokładzie statku spotykaliśmy się dzień w dzień. Podziwiałem jego pracowitość, rozmach jego pomysłów i niesamowitą smykałkę do zbierania reportażowych materiałów: zaledwie „Batory" okrążył południowe Włochy i dalej płynął na zachód, Wańkowicz już miał gotowych kilka świetnych korespondencji o terenach Morza Śródziemnego, akurat mijanych na trawersie. Nie wychodziłem z podziwu. Gdy z tego rejsu wróciliśmy do Polski, pojawiła się właśnie w księgarniach znakomita jego książka „Na tropach Smętka" o niedawnej podróży kajakowej autora z córeczką na wodach ziemi mazurskiej. Z typową swadą i być może z pewną lekkomyślnością Wańkowicz pisał w niej o polskości tych stron i o mieszkających tam Polakach. Książka, powtarzam, była znakomita, ale jakoś mnie zaniepokoiła: przecież już od paru lat, w Niemczech, a więc i na Mazurach, rosło w siły monstrum hitlerowskie i można było się obawiać o los opisywanych w książce Polaków-patriotów. 150 24. Bezecne igraszki W Barcelonie, dokąd zawinął MS „Batory", zeszliśmy na ląd w piątkę. Oprócz Wańkowicza i mnie były trzy fertyczne a żądne mocnych impulsów panie w balzakowskim wieku: Bela Gelbardowa, dziennikarka Kiewnarska, efektowna modnisia, oraz pewna żona przemysłowca górnośląskiego, złakniona przygody. W portowej tawernie schrupaliśmy smaczne stwory morskie i wytrąbili mocnego wina pękatą butelkę. Zaszumiało nam kusząco w głowach i świat wydał się dojrzały do wybryków i swawoli. -—- Co zrobimy dalej? — skierowały panie rozpalone winem spojrzenia na Wańkowicza, naszego wodzireja. — Pójdziemy do lupanaru! —¦ odrzekł Wańkowicz bez namysłu. — Dokąd? — spytała Bela ze zgrozą. — Do burdeliku! — potwierdził Wańkowicz z rzewnym u-śmiechem. — Po co? — przeraziła się Bela. — Zobaczymy, jak tam dziewoje umieją wzajemnie się ob-całowywać. Dziennikarka i żona przemysłowca od razu wybuchły ekstatycznym zachwytem, zarażającym nas wszystkich. Więc dalejże do lupanaru. Taksówkarz na żądanie zawiózł nas do onego przybytku w ciemnawej ulicy, puffmama zrobiła strasznie wiel-> kie oczy na widok wkraczających trzech niewiast dobrze ubranych, ale po wytłumaczeniu zgodziła się na nasz idiotyczny kaprys: za odpowiednią opłatą dwie gamratki wyraziły zgodę na rozebranie się i niby wzajemne się całowanie, lizanie tu, tam i wszędzie. Ja dzięki wyprawie ukajalskiej znałem jako tako język hiszpański, więc w tej dzikiej hecy, wykoncypowanej przez Wańkowicza, byłem siłą faktu tłumaczem życzeń naszej paczki. Ze skonfudowaną miną, raczej z odrazą, patrzałem na rzekome igraszki dwóch cór Koryntu. Bela Gelbardowa, jak to ona, roz- 151 dzierała niemal szaty w przedpokoju i pobekiwała wśród spazmatycznych protestów przeciw poniżaniu godności kobiety. Natomiast dziennikarka i żona przemysłowca obchodziły splecione dziewczyny dokoła i bacznym okiem znawczyń, pełnych skrupulatnej rzeczowości, kontrolowały, czy nierządnice nas nie oszukiwały. Wańkowicz stał nieruchomo z boku i z cynicznym grymasem na twarzy udawał, że jest ponad wszystkim, jednak błyszczenia swych oczu nie mógł opanować. Nasza wizyta w domu publicznym nie trwała dłużej niż pół godziny, ale potem, pomimo wypicia nowej butelki wina, nie mogliśmy już zebrać się i otrząsnąć z kaca, głupkowato sobie przysporzonego. Dziarski Wańkowicz później, kukułczym nawykiem, oczywiście całą awanturę zrzucił na moje barki: pomyliło mu się, od kogo wyszedł wariacki pomysł zajrzenia do domu nierządu. Wśród pasażerek „Batorego" niewątpliwie najosobliwszą indywidualnością była Bela Gelbardowa, wtedy żona warszawskiego architekta. Można było zastosować do niej wszystkie ostre przymiotniki, jak narwana, szalona, postrzelona, zwariowana, i wiele by się nie chybiło. Bela, urodzona w Mińsku Mazowieckim w domu kupieckiej rodziny o artystyczno-kul-turalnych ambicjach, mogła była urodzić się tak samo w Berlinie, Wiedniu, Paryżu, Lizbonie, Nowym Jorku czy Buenos Aires, gdyż wszędzie tam rozproszoną miała najbliższą rodzinę, rodzeństwo, kuzynów, wujków. Bela, po drugiej wojnie światowej znana jako Czajka, miała złote serce, a temperament lamparcicy; była pełną uroku ekscentryczką, fantastką i gawędziarką nie z tej ziemi: bajała nieprawdopodobne historie o sobie i innych, a że czyniła to z zamaszystym wdziękiem i niespożytym humorem, ludzie, śmiejąc się, słuchali jej godzinami. Niewątpliwie naszpikowana wielu kompleksami, z których nie najszczuplejszy był seksualny („Miałam już dziewięciu mężów i kilkudziesięciu kochanków", bujała z całą powagą), pomimo swych urojeń, szaleństw i często nieznośnych wprost ekscesów, wybijała się wiei- 152 ką dobrocią serca i zaskakującą uczynnością: mając po drugiej wojnie światowej różnych kuzynów w urzędach, z brawurą i ofiarnym tupetem umiała bronić ludzi skrzywdzonych. Życie miała niesłychanie bujne i barwne; liznęła za młodu nieco historii sztuki i podobnych nauk (twierdziła, że je ukończyła na Uniwersytecie Warszawskim), i była za pan brat z całym warszawskim światkiem literacko-artystycznym; przyjaźniła się ponoć z wielu znakomitościami, a także ze słynnym ongiś Franciszkiem Fiszerem, dowcipnym kawalarzem, którego Bela chyba brała sobie za wzór swych urojeń i egzaltacji. Gdy poznaliśmy się na „Batorym", miała przeszło czterdzieści lat, i już wiele przeżyła, ale najbardziej pasjonująca część życia czekała ją jeszcze w przyszłości. Gdy „Batory" przybył do Casablanki, pasażerowie wyroili się na ląd, a między nimi i Bela. Chciała tę podróż opisać jak należy, więc szukała egzotyki wśród arabskiej ludności i zbierała wrażenia. Zapuszczała się odważnie w pojedynkę na przedmieścia, korzystając ze swego wschodniego wyglądu, i wracała na pokład napełniona sensacyjnymi wieściami o doznanych przygodach. Kazała nam wierzyć, że w Casablance działy się rzeczy z Tysiąca i Jednej Nocy, i że Arabowie na skraju miasta, urzeczeni wybitną osobowością Beli, wybrali ją swą księżniczką. Wyobraźnia jej rozigrała się i stworzyła wkrótce książkę „Szlakiem Południa", wypuszczoną na świat jeszcze tego samego roku przez urzeczonego wydawcę. Nie czytałem książki, ale pewnie było w niej więcej zmyśleń niż prawdy. > Rozległa dzielnica płatnej miłości w Casablance, Busbir, srodze nęciła wielu pasażerów, a także i niektóre nasze panie. Więc zaraz pierwszego wieczoru, po kolacji, kilka niewiast z pierwszej klasy, w asyście oczywiście kilku panów, wszystkich w wieczorowych strojach, wybrało się do Busbiru, by doznać dreszczyku przyglądania się z bliska upadłym dziewczętom. Dziewczęta nie lubiły takiego oglądania i zemściły się na wytwornym towarzystwie w szatańsko-figlarny sposób. Niby krotochwilnie opadły męską świtę, żartobliwie przytulając się 153 po kilka naraz dziewoi do każdego z dżentelmenów, a zanim ci się spostrzegli, Jttne przemocą wydobyły im z rozporków męskość i rozszczebiotane, wśród triumfalnych chichotów, na widoku przerażonych pań ciągnęły panów za ich obnażone przyrodzenia. Z trudem uwolniono się od wesołej napaści i speszone towarzystwo, z goryczą i niesmakiem, wróciło czym prędzej na statek. Bela w stosunku do mnie była rozkoszna. Należąc w Warszawie do kliki przeestetyzowanych snobów kawiarnianej bohemy, patrzała z góry na poznaniaków i także mnie uważała za niewydarzonego, choć wybijającego się prostaka. Ceniła u mnie niejaki talent i romantyczne przygody w puszczy, więc rzuciła się na mnie jak na gotowy żer i chciała, szalona Pu-tyfara, mieć mnie na rozkładzie. A ja, ku jej zdumieniu, odmówiłem podobnie jak Józef Putyfarze. Zamiast tego zaproponowałem jej szczerą, bezamorową przyjaźń i ona, powarkując jak zraniona lamparcica, ostatecznie zgodziła się: na długie lata zostaliśmy mniej lub bardziej dobrymi przyjaciółmi. Gdy w 1938 wracałem z Madagaskaru, lecąc przez Afrykę, gdzieś tam po drodze zdobyłem żywego ichneumona, przeurocze zwierzątko niezwykle oswojone i łagodne. Darowałem je Beli, a ona, wzorując się na słynnym obrazie „Dama z łasicz-ką" Leonarda da Vinci, idąc do kawiarni z dumą nosiła ichneumona między swym biustem. Zabawa trwała dwa miesiące. Pomimo że dokładnie Belę pouczyłem, jak karmić ichneumona, przekarmiła go, po czym zbyt wielką porcją rycyny przecięła pasmo jego dni. Z rozpaczą i furią, znamienną dla Beli, doniosła mi telefonem do Poznania o katastrofie i z iście Belową logiką obarczyła mnie całą winą: — Łajdaku, potworze! Ty draniu i łotrze! Nikczemnie dałeś mi zwierzątko naumyślnie, żeby mu śmierć zgotować!!... — Belo! — odpowiedziałem. — Na wszystko się zgadzam, tylko o jedno proszę: niech o tej hecy nie dowie się Tadeusz Broza, błagam ciebie!.. 154 Breza dostał lekkiego hysia co do autora „Ryb" i uwziął się, by go uważać za ostatniego „okrutnika" wobec zwierząt. Ów rejs „Batorego" wiosną 1936 roku był pełen wesołych szaleństw, które, chociaż zabawne, czasem stawały kością w gardle i nużyły. Wtedy wpadałem do naszej skromnej kabiny i gdy zastawałem mych dwóch współpasażerów pedagogów, ucinaliśmy sobie przyjacielską pogawędkę na tematy zawodowe: o szkole, uczniach, troskach nauczycielskich, także o sprawach wydawniczych. Po tym przyjemnym intermezzo wracałem odświeżony na pokład jak po dobrej kąpieli i mogłem od nowa rzucać się w wir bachicznej atmosfery i uroczych wyskoków. 25. Powodzenie me uderzyło do głowy Pod koniec przyjemnego rejsu na „Batorym" w miarę zbliżania się do Polski zaczął nachodzić mnie głupi niepokój o An-drę: jak ją zastanę? Czy jej temperament znowu sprawi cholernego figla i dowiem się o niepoczytalnych odskokach? Ale tym razem nic przykrego nie nastąpiło. Dziewczyna zachowała się wzorowo przez cały czas rozłąki. Po powrocie do Poznania mogłem ją z całego serca mocno przytulić do siebie. Po powrocie do Polski pisane w tym czasie rozdziały mej książki o Kanadzie nadal pojawiały się w Gazecie Polskiej jako zamknięte w sobie felietony. Cieszyły się powodzeniem u czytelników, ale w związku z tym wynikła drażliwa sprawa z Aleksandrem Janta-Połczyńskim. Ów wielce zdolny i ruchliwy reportażysta, młodszy ode mnie o czternaście lat, lecz wcześniej niż ja rozpoczynający swą działalność literacko--podróżniczą (był już w ZSRR, Chinach, Indiach, Japonii, Ameryce Północnej, gdy się zbliżyliśmy do siebie), zdobył sobie rozgłos jako autor książek i jako korespondent Gazety Polskiej na długo przed moim pojawieniem się. Uroczy, gdy w do- 155 branym tlwarzystwie swej sfery, często robił wrażenie jak gdyby aroganta i zrażał do siebie niektórych redaktorów Gazety Polskiej, zwłaszcza tych młodszych. Gdy zaczęły pojawiać się na łamach Gazety Polskiej moje ukajalskie felietony równocześnie z jego reportażami z Azji Południowej, pisanymi może nieco na kolanie i może zbyt naszpikowanymi maharadżami, Czangkajszekami i podobnie grubymi rybami, niechętni mu redaktorzy Gazety Polskiej zaczęli wyolbrzymiać błędy jego korespondencji, a nie bez uszczypliwego przytyku wychwalać, przeciwnie, moje pisanie. Prawdopodobnie młodzi redaktorzy Gazety Polskiej chcieli tym ukłuć jego wygórowaną w ich mniemaniu pewność siebie i nie chowali przed nikim swej ujemnej krytyki, a napastowany autor zdawał się kierować swój żal w stronę dla siebie najwygodniejszą: jak gdyby skłaniał się do mylnego przekonania, że to ja byłem inspiratorem niechęci redakcji do jego artykułów. Jakże niedorzeczne posądzenie! Daleki od tych małostkowych intryżek w łonie redakcji, wzruszając tylko ramionami, trzymałem się od nich z daleka. Szczerze oddany przyjaźni z poznańską gałęzią rodziny Jan-ta-Połczyńskich, bywałem czasem gościem w domu czcigodnego lekarza, ojca Aleksandra, i dobrze tam się czułem. Oni wszjyscy pdwinrii byli znać mój charakter i moje poglądy, i znać mnie także z mych książek, że niskie instynkty i niewdzięczność były mi obce, a draństwa, nawet najmniejsze, nie leżały w mej naturze. Niestety, w pewnych kołach ich sfery wciąż tłukło się zabawne mniemanie, że kto nie z ich warstwy, ten z natury zdolny jest do nieszlachetnych odruchów. Niech ich gęś kopnie' Gdy pod koniec roku 1936 wyszła z druku „Kanada pachnąca żywicą", wywołała na przekór serdecznym krakaniom Ka-zika Smigielskiego powszechny entuzjazm krytyki (jak już wspomniałem), a szczególnie podkreślano wysoce humanitarne walory książki, głębiej wnikającej w sprawy ludzkie niż poprzednia książka „Ryby śpiewają w Ukajali". Natomiast ucieszne oburzenie wywołała książka u zagorzal- 156 ców spod znaku św. Huberta, patronowanych przez innego Jantę-Połczyńskiego, bodaj czy nie stryja Aleksandra. Owi żarliwcy okrutnie rozsierdzili się na mnie za zbrodnię przeciw myślistwu: że śmiałem zastrzelić niedźwiedzicę, mającą dwoje młodych — chociaż ci „młodzi" byli już dryblasami prawie dojrzałymi i bynajmniej nie maminsynkami. Ach, Boże, i jeszcze jeden grzech miałem na sumieniu: że w Kanadzie przy innej okazji w ostatniej chwili uchyliłem się od zastrzelenia łosia, idącego groźnie na nas, natomiast zastrzelić go kazałem towarzyszącemu mi Indianinowi... A że w obydwóch wypadkach zachowanie moje wynikało z bolesnych przeżyć wewnętrznych i rozterki sumienia, o czym bardzo wyraźnie pisałem w książce, takie plebejskie pobudki mało obchodziły zadufanych pedantów myśliwskich. Więc szlachetni nemrodzi w swym organie prasowym Łowcu Polskim na intruza wydali kategoryczny, potępiający wyrok: „Fiedler nie jest i pewnie nigdy nie będzie myśliwym". To prawda. Od wielu lat, od czasów pierwszej wojny światowej, przyjaźniłem się ze Stanisławem Kubickim, o czym wspomniałem w książce „Mój ojciec i dęby". Najbardziej typowy z cyganów dokoła poznańskiego Zdroju, wybitnie uzdolniony grafik i poeta, nie zdołał nigdy wybić się należycie, jak powinien był, mając taki talent. W czasie pierwszej wojny światowej przerażał mnie rozpaczliwy ton jego poezji, drukowanej w Zdroju. Później na wiele lat straciliśmy się z oczu, by w okresie mych podróży nad Amazonkę i do Kanady od nowa przybliżyć się do siebie i częstoi miewać piękne rozmowy o przyrodzie. Był Stach "Kubicki świetnym jej znawcą, głęboko wyczuwał jej uroki, umiał całkowicie ją uwielbiać. Pełen szlachetności, stał zawsze po stronie słabszych, także słabszych w przyrodzie, więc nie zdziwiłem się, gdy z biegiem czasu zaczął zbierać materiały do napisania wzruszającej książki o chwastach. Wręcz pasjonowały go roślinne bie-dule, stawały się jego obsesją. I także moją. Niestety, nie spełniła się moja nadzieja, że będzie to jego wyjątkowo dobre dzieło, do którego autor włożył całą swą duszę, wszystko, co było w nim najlepsze i najserdeczniejsze. Uroczy człowiek, bity przez los-, 157 I ogromnie ujmujący swą dobrocią, ale okrutnie życiowo niezaradny i bezwładny, zagubiony w tym świecie Stach jak gdyby czuł się chwastem wśród ludzkiego społeczeństwa. Dlatego tak namiętnie starał się zrozumieć roślinną biedotę. A z kolei mnie fascynował on swym zapałem. Potem znowu wyjechałem na dłuższy czas z Polski i już wcale się nie widzieliśmy. Druga wojna światowa zastała mnie za granicą, a pod koniec jej doszła mnie z okupowanej Polski wiadomość o bohaterskiej działalności Stacha Kubickie-go jako łącznika podziemia między Poznaniem a Berlinem i o jego śmierci z ręki hitlerowców. Czy napisał tę książkę o chwastach, nie wiem; i wątpię. Ale ogromny .zasób uczuć, jaki wkładał w to umiłowanie, niezupełnie poszedł na marne. Ów żar nieżyjącego przyjaciela chyba kazał mi włączyć do rozdziału o odwiedzających mnie czołach w książce „Ryby śpiewają w Ukajali" w wydaniu z roku 1946 następujący dopisek: „Chwasty, lubię je. Bławaty czy maki, obojętnie, ich czupurność i chęć życia są imponujące. Ich życie to liryka, lecz również i elegia. Skrupulatni ogrodnicy ich nie cierpią i wypowiadają im wojnę. One, zdeptane, ciemiężone, prześladowane, jednak żyją, by wciąż walczyć przeciw przemocy i przewadze. Ich wytrwałość, zacięta, urocza wytrwałość, budzi współczucie i tkliwość..." Stachu Kubicki, zapamiętały cyganie i najserdeczniejszy z miłośników przyrody, jednak żyjesz! Po napisaniu „Kanady pachnącej żywicą", przygotowując się do nowej podróży (tym razem na Madagaskar), często przebywałem w Warszawie. Przed południem zwykle trzeba mi było użerać się z urzędasami, załatwiać skomplikowane już wtedy formalności wyjazdowe, a potem oczywiście pędziłem do kawiarni, najchętniej do „Ziemiańskiej", by odprężyć się w gronie miłych ludzi. Nierzadko spotykałem się tam z Belą--Czajką, „księżniczką Arabów w Casablance" z naszego rejsu „Batorym"; czasem umawiałem się na kawę z Ksawerym Pru-szyńskim, który właśnie wrócił z Hiszpanii. Widywałem w kawiarniach innego Prószyńskiego (przez „ó"), osobiście milsze- 158 go niż tamten, lecz mniej głośnego, choć zabłysnął na krótką chwilę reportażem z lotniczej podróży do Afryki Zachodniej. Jeszcze bardziej jętkami jednodniowymi okazali się nasi pio-nierzy-plantatorzy w Liberii, dokąd wysłała ich, kilku uprzywilejowanych wybrańców, nasza Liga Morska i Kolonialna. Po przetrwonieniu kilku tysięcy funtów szterlingów kosztem społeczeństwa, nie zdziaławszy niczego, wrócili do Warszawy, psioczyli na sknerstwo Ligi i obnosili po kawiarniach swe bohaterstwo tropikalnych pionierów. Patrzyli z góry na innych, mniej zaradnych amatorów podróżnictwa, oczywiście także i na mnie. Gdy ich spotykałem, nigdy nie byłem pewny, co robić: najlepiej uciekać od nich i śmiać się. Wśród współpracowników Gazety Polskiej, z którymi się stykałem, chyba najbardziej uroczy byli Tadeusz Hiż i Marek Sadzewicz, a w późniejszych czasach redaktor Rogoż. Z tych trzech, których poznałem jako ludzi o walorach charakteru, serca i duszy, Hiż był najstarszy, istny nestor dziennikarzy, bo już grubo przed pierwszą wojną światową wybijał się w Rosji jako współpracownik polskich czasopism. Do swych przyjaciół zaliczał najwybitniejszych ówczesnych twórców naszej literatury. Gdy Hiża poznałem, właśnie przygotowywał do druku zbiór swych felietonów o nich pod znamiennym tytułem „Talent, dziwactwo i coś jeszcze". Był także bliskim znajomym najsłynniejszego dziwaka, Franciszka Fiszera. Umiał opowiadać o nim niestworzone kawały. Chciał i Fiszerowi poświęcić osobną książkę, ale już nie zdążył. ł Sadzewicz, znacznie młodszy ode mnie, miał rzadki dar towarzyski: pomimo najżywszej rozmowy, jaką często ucinaliśmy, zawsze szły od niego tajemnicze fale niezwykłego spokoju i ukojenia. Miał zapewne w sobie bardzo wiele pogody ducha i stąd rzadkie u ludzi tak silne promieniowanie dobrych fluidów. W czasie drugiej wojny światowej Sadzewicz przebywał jako jeniec w niemieckim oflagu, gdzie redagował dla kolegów pisma, przeważnie tajne, a gdy długo po wojnie spotkałem go w Warszawie, stwierdziłem, że jego dobroczynne promienie nie wygasły. Może to ja tylko szczególnie silnie je od- 159 czuwałem: Sadzewicz był wyjątkowo gorącym miłośnikiem naszej przyrody. Nie przypominam sobie, żebym w owych czasach spotykał się poza redakcją Gazety Polskiej z Kazimierzem Wierzyńskim, odkrywcą moich felietonów ukajalskich. Był czołowym członkiem redakcji, ale należąc do elity w sanacyjnym świecie, przebywał raczej w chmurnych rejonach i z innymi redaktorami ani współpracownikami nie wychodził na pogaduszki przy kawie. Dopiero znacznie później, na obczyźnie, często widywaliśmy się już w Nowym Jorku, w czasie drugiej wojny światowej, i tu zdumiewała, raczej szokowała mnie, wielbiciela jego talentu, makabryczna uporczywość sanacyjnego fanatyzmu. Przecież Wrzesień raz na zawsze skompromitował nieudolność i tromtadracje naszych przedwojennych władców. A jednak gdy w roku 1942 przybyłem z Anglii do Stanów Zjednoczonych i po raz pierwszy się zetknęliśmy, wstępne Wierzyńskiego pytanie, jakim wybuchnął z nieoczekiwaną złością i pogardą, było: —> Co tam w Londynie porabia ten łobuz Sikorski? Przyznam się, że oniemiałem. Wierzyński nie widział zmian na świecie, tkwił wciąż w epoce sanacyjnej Gazety Polskiej. Krótko po pojawieniu się w 1936 na łamach Gazety Polskiej mego felietonu-rozdziału o Szarej Sowie, Grey Owlu, kanadyjskim obrońcy bobrów, i o jego pięknej książce „Pielgrzymi puszczy" (Pilgńms of the Wild) przystąpił do mnie w warszawskiej kawiarni jakiś młody, trzydziestoletni mężczyzna (z późniejszej Wielkiej Encyklopedii Powszechnej wynikało, że miał wtedy 29 lat) i z nieśmiałym uśmiechem zapytał, czy mógłby na chwilę dosiąść się do mnie. Byłem jeszcze sam przy stoliku, więc nieznajomy na razie nie przeszkadzał i uprzejmie zaprosiłem go do siadania. W duchu roześmiałem się, choć okruszyn-kę zniecierpliwiony, że to znowu jakiś entuzjasta mego podróżniczego pisania. I nie chybiłem. Więc taki to zapaleniec przysiadł się do mnie w kawiarni i okazało się, że miał konkretniejszą sprawę niż tylko uścisk dłoni i słowa uznania: mianowicie zachęcony tym, co pisałem o książce Grey Owla „Pielgrzymi puszczy", że „bardzo dobra, 1 (50 ...Kanadyjski las wzbudzał zaufanie i koił wzrok... (s. 137) ¦*? .Ekscentryczne piękno madagaskarskich motyli: Argema Mit- trei... (s. 167) pobudzająca i czarująca", chciałby ją przetłumaczyć na język polski. Bardzo się ucieszyłem i sprawę ułatwiłem mu, jak mogłem. W Rogalinku, gdzie wówczas mieszkałem w chałupie u rolnika Ratajczaka, miałem angielski egzemplarz tej książki i przy najbliższej okazji ją mu ofiarowałem. Tłumacz nazywał się Aleksander Dobrot. W następnych tygodniach i miesiącach od czasu do czasu spotykaliśmy się w kawiarniach i snuli miłe pogwarki. Tematów wspólnych było dość: Dobrota interesowała literatura podróżnicza i przyjemnie z nim się gawędziło. Miał cechy ludzi, których nazywamy sympatycznymi; był układny, zrównoważony, kulturalnych upodobań i jasnego umysłu, choć może zanadto z angielska zamknięty w sobie. O sobie i swoim życiu nie lubił wiele opowiadać. Gdy ukończył tłumaczenie Grey Owla, zwrócił się do mnie w imieniu wydawcy Przeworskiego, bym napisał przedmowę do polskiego wydania „Pielgrzymów puszczy". — A ile Przeworski da mi za to? — zaśmiałem się hucznie i wyzywająco. — Nie wiem! — odrzekł Dobrot. — Ale bardzo mu na tym zależy... — To dobrze! — zgodziłem się. Napisałem przedmowę, niedługą, ale nader ciepłą, wydawca musiał wybulić horrendalnie grube honorarium: przeznaczyłem je całe na ratowanie ciężko chorej matki mej znajomej, Krystyny Mniszek. Sprawa się udała i dzięki tej pomocy matka * odzyskała zdrowie. Dopiero po przeszło dziesięciu latach, po drugiej wojnie światowej, zobaczyłem się znowu z tłumaczem Grey Owla. Był nim generał Wiktor Grosz. Serdecznie się przywitaliśmy, a on pięknie się odwdzięczył za „Pielgrzymów puszczy": uratował dla mnie willę w Puszczykówku, którą już posiadałem, a wyrwać mi ją chciały łapska zachłannego kacyka na urzędzie. Krystyna Mniszek była młodą kobietą o niezwykłej urodzie i burzliwych losach życia. Miała czarne, płomienne oczy i już za sobą nieudane małżeństwo z łódzkim przemysłowcem, które 6 — Wiek męski-zwyeięski 161 zakończyło się rychłym rozwodem. Gdy w Warszawie wypłynąłem jako literat-podróżnik, Krystyna zwróciła na mnie roziskrzony wzrok i zbliżyliśmy się do siebie. Chociaż obdarzona bujnym temperamentem, pozostaliśmy tylko przyjaciółmi; wolałem stwarzać z nią przy stole restauracyjnym lub dansingowym miłe nastroje, pełne wesołych szaleństw i szampańskiej fantazji, niż wdawać się w amory. Krystyna była wyjątkowo urocza, inteligentna, lecz nabita dziwnymi kompleksami; przeżywała rodowe fanaberie i snobistyczne łamańce. Była tajemnicza; w jakiejś zmowie z Ministerstwem Spraw Zagranicznych często wyjeżdżała do Anglii, ponoć do swoich krewnych z rodziny Granville'ów. W Polsce chciała wyjść za mąż za człowieka z głośnym nazwiskiem. Gdy facet, który wrócił z Madagaskaru i poznał diabelny wdzięk Malgaszek, wykpił jej matrymonialne zachcianki, dała spokój i wyszła później, o ile mi wiadomo, za któregoś z Giżyckich. Pod koniec drugiej wojny światowej doszły do Polaków w Londynie wieści o jej niezwykłej przygodzie, za którą dostała wysokie odznaczenie brytyjskie. Krystyna, służąc w Intelligence Service, pracowała jako radiotelegraf istka w brytyjskiej komórce wywiadowczej w południowej Francji. Gdy stamtąd wysłano jej boyfrienda jako tajnego agenta do Włoch, okupowanych przez Niemców, umówiła się z nim, że do wzajemnych służbowych radio-szyfrów będą potajemnie dodawali nieznacznie słówko ily, oznaczające czułe: I love you. Kilka pierwszych szyfrów Krystyna odebrała z umówionym znakiem, ale gdy następne przychodziły bez znaku, domyśliła się, że jej boyfriend wpadł i następne telegramy były podrobione przez Niemców. O tym zameldowała swym przełożonym i wkrótce okazało się, że słusznie ostrzegła. Z tej nowej sytuacji Brytyjczycy wyciągnęli korzyści, wpływające na dalszy los wojny we Włoszech. Po wojnie Krystyna pozostała w Anglii. Ale nie wiodło jej się dobrze, mieszkała w ubogiej dzielnicy Londynu w hoteliku, w którym przebywali zwichnięci Polacy, wilkiem wzajemnie na siebie patrzący. Pracowała jako stewardesa na brytyjskim 162 statku, odbywającym rejsy do Kapsztadu. Z jednego rejsu w roku 1949 nie wróciła. Zasztyletował ją zazdrosny steward--Anglik. Wracając do czasów przedwojennych: któregoś dnia w marcu 1937 natknąłem się w wydawnictwie „Rój" na uwielbianego przeze mnie Boya-Żeleńskiego. Widywałem go przed kilkoma laty, gdy przybywał do Poznania z brawurowymi wykładami. Teraz poznaliśmy się osobiście. Boy, zazwyczaj poważny i zamyślony, na mój widok rozjaśnił się na twarzy i oznajmił mi z wyraźnym zadowoleniem nader przyjemną wiadomość: że niedawno Paulowi Cazin, wybitnemu tłumaczowi na francuski język dzieł polskiej literatury, zaproponował przetłumaczenie mych dwóch książek: „Ryby śpiewają w Ukajali" i „Kanadę pachnącą żywicą". — Powodzenie we Francji murowane! — uśmiechnął się. Byłem tak zaskoczony, że wybąkując podziękowanie, spiekłem raka, jak gdybym nie miał czterdziestu dwóch lat, lecz dwanaście. VII. MADAGASKAR; RADOSNE PTAKI p 24 Ku Madagaskarowi Niewątpliwie Paul Gauguin wywierał przez całe lata po pierwszej wojnie światowej potężny wpływ na moją wyobraźnię. Był mi bliski swą burzliwą barwnością malowideł i prostotą życia, swą opętaną żądzą słońca i zapalczywą zmysłowością. Także Andra była zmysłowa i wciąż kusząca i ponętna, ale właśnie owa cholernie wybujała zmysłowość przysparzała jej kłopotów, a mnie — niepokoju. Wzruszająco oddana tylko tak długo, jak byliśmy blisko siebie, rozkoszna dziewczyna stwarzała aurę nieustannej rozterki i niepewności naszego jutra. To wyraźnie nas męczyło i z biegiem czasu stawało się nieznośne. Więc gdy kończyłem pisanie „Kanady" i powstawały plany nowego wyruszenia w daleki świat, zacząłem myśleć o Tahiti, tropikalnym raju Gauguina i brązowych ludziach. Wtedy redaktor naczelny Gazety Polskiej, Bolesław Mie-dzieński, poprosił mnie do siebie i zaproponował mi wyjazd na inną wyspę, Madagaskar. Żywiej zabiło mi serce: Tahiti kojarzyło się — jak je w tych latach odczuwano — głównie z zewnętrznymi powabami Polinezji: tańcami, śpiewami, sielankową miłością, górnolotną romantyką Pierre Lotiego, -tropikalnymi' filmami; natomiast Madagaskar przedstawiał większy ciężar gatunkowy. Był obszarem głębszych, nie zbadanych jeszcze tajemnic. Tam wszystko pulsowało innym życiem, ocierało się o groteskę i zawiłą zagadkę: nieodgadnione dzieje Lemurii, zdumiewająca ziemia, niesamowite rośliny, ekscentrycznie piękne motyle, przedpotopowe, dziwaczne zwierzęta, tkliwe lemury, wymarłe niedawno olbrzymie ptaki epiornisy, ludzie o intrygującym pochodzeniu z dalekich Wysp Sundajskich i niewymowny, legendarny czar kobiet... Zanim zdążyłem odpowiedzieć, Miedziński rozwinął dalej 167 swa propozycję: Polska, zachęcona przez koła rządowe Francji, zainteresowała się, jak mi na pewno wiadomo, możliwościami kolonizacyjnymi Madagaskaru, gdzie mało mieszkańców, a wiele ziemi, i postanowiła wysłać tam Komisję Studiów. Komisja .składać się będzie z trzech członków z majorem Mieczysławem Lepeckim jako kierownikiem i ma zbadać, czy istniały widoki wysłania tam naszych emigrantów, a zwłaszcza żydowskich. — Lepecki — mówił dalej Miedziński — uchodzi za eksperta emigracyjnego. Bywał w Brazylii i także w Peru i, niestety, często składał raporty zbyt optymistyczne. Sam widział pan nad Ucayali, jak tam katastrofalnie zakończyły się nasze zabiegi. Nie tracąc zaufania do Lepeckiego, chcielibyśmy tym razem mieć drugie sprawozdanie o sytuacji na Madagaskarze, widziane przez inną parę oczu, i uważamy, że nikt lepiej tego nie zrobi niż pan... Madagaskar był kuszącym kąskiem, ale niezbyt uśmiechała mi się rola kontrolera Lepeckiego za jego plecami i zaraz bez osłonek to powiedziałem Miedzińskiemu. — Kto mówi, że za plecami i że kontrola? — z uśmiechem zaprzeczył naczelny. — Nic przed Lepeckim nie ukryjemy! Chcemy tylko mieć drugi raport, oprócz oficjalnego, i pojechałby pan na Madagaskar niezależnie od Komisji Studiów, po prostu jako przyrodnik, jako badacz folkloru czy urody Malga-szek, a przy tej sposobności także zobaczyłby pan, co i jak tam w trawie piszczy... Po chwili milczenia Miedziński dodał poważniejąc: — W razie gdyby doszło do kolonizacji na Madagaskarze, nie chcemy już popełniać dawnych błędów i wysyłać ludzi na stracone pozycje!... Lepecki był jednym z naszych głośniejszych literatów-po-dróżników, który wielokrotnie po pierwszej wojnie światowej jeździł do Ameryki Południowej, zwłaszcza do Brazylii, i miał w swym dorobku szereg ciekawych książek podróżniczych raczej o charakterze informacyjno-geograficznym. Znał dobrze język portugalski. Gdy przed laty Piłsudski, chcąc podreperować swe zdrowie, ICH wyjechał z lekarzem na Maderę, nie mógł sobie dać tam rady z językiem portugalskim. Wtedy warszawscy przyjaciele Lepeckiego, przebywającego właśnie w Brazylii, zatelegrafowali do niego, by jak najprędzej udał się na Maderę i marszałkowi zameldował się z pomocą. Tak się też stało. Piłsudski powitał majora jak zbawczego anioła, polubił jego ścichapęk dyskrecję i przez kilka lat, aż do swej śmierci, miał go przy sobie jako osobistego adiutanta i najbliższego powiernika. Po śmierci Piłsudskiego w 1935 Lepecki stał się mniej dyskretny i odgrywał w kołach naszych piłsudczyków i sanacji niepospolitą rolę, nie pozbawioną pomysłowej przebiegłości: pisał o marszałku wspomnienia. Będąc przez ostatnie lata zaufanym powiernikiem Piłsudskiego, notował wszystkie jego wypowiedzi o ludziach, a sądy te, wiadoma rzecz, były często niewybredne i druzgocące dla niejednego dygnitarza. Lepecki ogłosił już w prasie dwa, trzy rozdziały swych wspomnień i okazało się, że nikt z dostojników sanacji nie był bezpieczny w przyszłości od marszałkowskiej obelgi; a klucz do tej puszki Pandory miał w ręku Lepecki. Nabawiał strachu. Dyrektor Drymmer z MSZ-tu chętnie go wysyłał w dalekie podróże. Oczywiście wyraziłem zgodę jechania na Madagaskar, jakkolwiek narażałem się niewątpliwie Lepeckiemu, ale przecież nie byłem dygnitarzem. Za to nęciła mnie zabawa, by na tym polu pójść w ucieszne zapasy i przywieźć do Polski możliwie prawdziwy obraz dalekiej wyspy, nie zamglony ..pobożnymi życzeniami naszych działaczy emigracyjnych. Lecz przede wszystkim nęcił mnie Madagaskar, jak wspomniałem, swą tajemniczością i także urokiem swych mieszkańców. Kilka francuskich książek o Madagaskarze, jakie wpadły mi w ręce w ostatnich latach, zawierały takie wieści, że musiały podniecać zaciekawienie. Chociażby paradoksy fauny: obok tysięcy drapieżnych krokodyli licznie żyły tam śmiesznie łagodne, potulne lemury. Choćby paradoksy flory: na wschodzie wyspy najbujniejsze puszcze tropikalne, podobne do amazoń- 169 m skich, a nieco dalej na suchym południu upiorne lasy kserofi-towe o wysokich drzewach jak kikuty, a prawie bez liści. No, i ludność, a zwłaszcza kobiety, opiewane tak gorąco przez francuskich podróżników. Czym kuszące Tahiti było na Pacyfiku, tym Madagaskar na Oceanie Indyjskim. Francuzi, opisujący Wielką Wyspę rozmaicie, z różnych punktów widzenia, byli jak jeden mąż zgodni co do nieodpartej kobiecości Malgaszek. Prawie wszyscy oczarowani, rozpływali się w ich pochwałach, wynosili ich zmysłowy urok. Nawet gdy ujemnie o nich pisali, jak na przykład w pewnej powieści o tragedii młodego Francuza, zakochanego na śmierć w niewiernej Malgaszce, to jednak nieodmiennie przyznawali jej tajemniczy wdzięk i bezprzykładny czar „kobiety fatalnej". Sparzony w swych uczuciach do Janki, krótkowzrocznej żony, i także do Andry, miłej, ale chwiejnej przyjaciółki, znalazłem się w tych latach w vacuum uczuciowym; zmysły i serce zapędziły się w ślepą uliczkę. Dotkliwie odczuwałem brak kobiecego ciepła, a tu Francuzi cuda mi prawili o kobiecości Malgaszek. Żyzny deszcz nowin padał na suchy piasek i wzniecał mocne i szlachetne pragnienia. Chciałem przeżywać egzotykę głębiej niż dotychczas; wnikliwiej wchłaniać żar tropików, mocniej ocierać się o ich bujność i szalone rzeczy. W tym okresie coraz bardziej ogarniałem — wzorem Gau-guina — elementy geograficzne poprzez pryzmat zmysłowości, więc wybierając się na Madagaskar, spoglądałem na wyspę okiem romantycznych Francuzów. Podróżując po świecie, już dotychczas starałem się doznawać tego, co w danym kraju najintensywniej poruszało zmysły: doznawać zapachu kanadyjskiej żywicy, przepychu amazońskiej puszczy, śpiewu ukajal-skich ryb; a na Madagaskarze spodziewałem się przeżywać, nie: napawać się pełną duszą — wybaczcie mi asceci i abnegaci wszelkich kalibrów — kobiecością Malgaszek. Jeśli Madagaskar miał stać się Wielką Przygodą, to Malgaszki musiały w tym odgrywać niepomierną rolę. Zarabiałem na książkach już tyle, że mogłem wyjechać na Madagaskar na własny koszt (jak to było w mych podróżach 170 do Ameryki Południowej i do Kanady), ale że miałem przyjrzeć się także sprawom emigracji, Ministerstwo Spraw Zagranicznych postanowiło wziąć na siebie część moich wydatków. Chętnie się zgodziłem, tylko w ostatniej rozmowie z Mie-dzińskim zastrzegłem sobie zupełną swobodę działania na Madagaskarze, a zwłaszcza niezależność w ocenie widoków emigracyjnych. Wyruszyłem tam drogą okólną przez Konstancję, Hajfę i Su-ez. W Palestynie popasałem przez trzy tygodnie, mieszkając w miłym pensjonacie polskich zakonnic w samym centrum Jerozolimy. Toczyła się wtedy utajona, choć zacięta wojna Arabów przeciw Żydom i brytyjskiemu mandatowi nad Palestyną, Więc od czasu do czasu wybuchały bomby w kawiarniach, a na prowincji strzelano zza węgła do samochodów. Podróż autostradą z Hajfy do Jerozolimy odbywałem autokarem przez teren arabski Samarii, więc kierowcą był Arab, z daleka rozpoznawalny po nakryciu głowy, co nas podobno chroniło od szpetnych niespodzianek. Nie przypuszczałem, że Jerozolima po tylu wiekach zachowała tak dobitne nastroje biblijne. Wszystko tu przypominało starożytność, nawet koguty od czasów Piotra się nie zmieniły: trzy razy piały po nocach. A czy Piłata Poncjusza nie przypominał obecny gubernator brytyjski, beznadziejnie uwikłany znowu w spory między Semitami, tym razem między Żydami i Arabami, i czy jak ongiś Piłat daremnie nie kręcił mózgownicą, jak tu pogodzić zwaśnionych? Pisałem korespondencje do prasy polskiej już z Jerozolimy, a organizacje izraelskie ułatwiły mi zwiedzanie północy Palestyny, gdzie na południowy zachód od jeziora Genezaret Żydzi niedawno temu wysuszyli rozległe błota w dolinie Emek Izrael i utworzyli na uzyskanej w ten sposób ziemi ornej nowoczesne kibuce. Gdy do nich przybyłem, istna sensacja, dosłownie oczom nie wierzyłem. W kibucach pracowała sama młodzież męska i żeńska, nie przekraczająca chyba trzydziestki. Ale jaka młodzież?! Kipiąca zdrowiem, wysportowana, silna, 171 brązowa od pracy w polu, jakaś spartańska i dziarska aż do zuchwałości; żadnych niemrawców, żadnych pejsatych, tak licznych w Polsce. Ani w domu, ani na polu ci mężczyźni i kobiety nie rozstawali się z bronią. Była to godna podziwu rewelacja. Gdy w jedenaście lat później, w latach 1948—9, Żydzi pobili wojska arabskie — dla świata takie zwycięstwo wydało się niezrozumiałą niespodzianką, dla mnie nie: przypomniałem sobie krewką młodzież żydowską na polach Emek Izraelu, a także wszędzie indziej w Palestynie. Ale w czasie owego pobytu na Bliskim Wschodzie zadziwił mnie, czasem nawet gorszył, absurdalny przejaw jak gdyby zbłąkanego rasizmu. Mianowicie liczni Żydzi, przybyli niedawno temu z Niemiec już zhitleryzowanych, patrzyli z niewymowną pogardą na Żydów przybyłych z Polski, i bynajmniej nie ukrywali wobec wschodnich pobratymców poczucia swej wyższości. Taka pycha musiała się wydać tym absurdalniejsza, że zarozumialcy nosili na sobie piętno niższej rasy w oczach hitlerowców, za co ich wypędzono z Niemiec. Zresztą na ich szczęście: wkrótce następnych Żydów w Niemczech, jak wiadomo, likwidowano już mniej ceremonialnie na miejscu albo posyłając do obozów zagłady. Więc skąd ta niedorzeczna wyniosłość jednych Żydów nad drugimi? W pierwszych dniach maja (1937) wyjechałem z Jerozolimy koleją do Port Saidu, skąd statek „Compiegne" miał mnie zabrać na Madagaskar. Jak gdybym z deszczu wpadł pod rynnę, z krainy wrogich napięć dostałem się do „łajdackiego portu", jak w owych latach psioczono na Port Said i to nie bez kozery. Przebywałem w tym porcie przez dwadzieścia godzin, zanim nadpłynął „Compiegne", i przez dwadzieścia godzin, nawet w nocy w hoteliku, byłem pod obłędnie natarczywym obstrzałem kilkudziesięciu alfonsów, kanciarzy, zepsutych chłopczyków, wydrwigroszów, handlarzy ciał męskich i żeńskich, sza-chrajów od świńskich fotografii i — zwykłych żebraków. Nie dawali się odpędzić, byli jak pluskwy: natrętni, uparci, dokuczliwi, niewytępialni. 172 W dzień przybycia statku miałem kilka godzin wolnego czasu, więc siadłem na ludnej ulicy Gami el-Tafiki w kawiarni przy stoliku pod gołym niebem. Chciałem podumać, pomarzyć, pogapić się, nie dało się: bez przerwy nagabywali mnie tan-deciarze i polecali bezczelnie tysiąc wyuzdanych paskudztw i usług. Starałem się nie widzieć ich, nie słyszeć, zbywałem ich milczeniem. Jakiś starszy oberwaniec rzucił na mój stolik portfel na sprzedaż i wymienił potwornie wygórowaną cenę. Tylko warknąłem: „Merde!" — nie patrząc na niego. On zaraz spuścił z ceny i zjeżdżał co chwila w dół, jak po drabinie, ale pozostałem głuchy na pokusę, cedząc uparcie przez zęby swe „merde" i „merde". Nagle drab umilkł, lecz portfelu nie zabrał ze stolika. Podniosłem na niego wzrok. W jego wytrzeszczonych oczach, pełnych rozpaczy i obłędu, pojawiły się łzy. Zatapiał we mnie oszalałe spojrzenie. Po chwili zaczął krzyczeć chrapliwym głosem, żebym wziął sobie portfel, wziął go za darmo, daruje mi go, nic nie chce, zupełnie nic... Na jego histeryczne spazmy natychmiast powstało dokoła nas zbiegowisko i gawiedź z zaciekawieniem przypatrywała się awanturze, a zwłaszcza mnie. Wściekły, zaciąłem się i postanowiłem nie ustępować. Ale gdy ponownie spojrzałem na handlarza, coś mnie tknęło; zawahałem się. Był on bliski nerwowego załamania. Przeżywał naprawdę bolesny wstrząs. On rzeczywiście cierpiał. ¦' Nie patrząc na portfel, zaofiarowałem mu dziesiątą część ceny, jakiej na początku żądał: —¦ Dam ci jednego dolara! — Nie, efendi! — zaprzeczył błagalnie. — Daj tylko pół dolara! — Dam ci jednego dolara! — powtórzyłem surowo. — To daj półtora dolara!... — zaszlochał pojednawczo. Machnąłem ręką. Dostał półtora dolara i odszedł zadowolony w poczuciu swego triumfu, a mej klęski. Zwyciężył: złamał mój opór. 173 Ale gdy przyjrzałem się dokładniej portfelowi, stwierdziłem ze zdumieniem, że klęski bynajmniej nie poniosłem ja: był to świetnie wykonany pugilares, majstersztyk sztuki kaletni-czej, wart chyba kilkakrotnie więcej, niż zapłaciłem. Odtąd pugilares towarzyszył mi wszędzie, w Polsce i we wszystkich podróżach, zwiedzał ze mną miasta, dżungle, stepy, był na rzekach czterech kontynentów. Do dziś bez przerwy, po przeszło trzydziestu pięciu latach niewiele zniszczony, wiernie mi służył: nosiłem go ciągle przy sobie. Przynosił mi szczęście. Gdy nieraz wędrówka wiodła mnie przez Kanał Sueski, rozglądałem się po Port Saidzie, by spotkać arabskiego handlarza. Chciałem mu jakoś się odwdzięczyć, wynagrodzić go. Niestety, nigdy go już nie spotkałem. Czasami nachodził mnie gorzki niesmak nie spłaconego należycie długu wdzięczności. 27. „Madagaskar"- jedni chwalili, inni łoili Na statku „Compiegne" zastałem naszą Komisję Studiów w osobach majora Mieczysława Lepeckiego, agronoma Salomona Dyka z Tel-Awiwu oraz Leona Altera, który był przedstawicielem na Polskę żydowskiego towarzystwa emigracyjnego Jeas w Paryżu. Odtąd razem płynęliśmy na Madagaskar, oni oczywiście pierwszą klasą, ja, skromniej, drugą klasą. Komisja przebywała na Wielkiej Wyspie około dwóch miesięcy i w tym stosunkowo krótkim czasie odbyła pięć wielkich wypadów w głąb wyspy, nawet docierając do Fortu Dau-phin na skrajnym południu. Dysponowała dwoma samochodami, więc, zaproszony przez Lepeckiego, mogłem jej towarzyszyć we wszystkich wyprawach. Pędziliśmy na łeb na szyję, by móc poszczycić się wielu tysiącami przemierzonych kilometrów (ambicja wtedy jeszcze dość modna) i potem szybko wracać do Tananariwy, stolicy kolonii. Szybko wracaliśmy, bo 174 Lepecki nie był zbyt pewny przychylności francuskich władz, a chciał trzymać rękę na pulsie ich nastrojów. Gdy Komisja Studiów zjawiła się na Madagaskarze, władze kolonii zgotowały jej przyjęcie więcej niż chłodne i dopiero pozornie życzliwiej do niej się odniosły na wyraźny rozkaz z Paryża, spowodowany naciskiem z Warszawy. Odtąd władze kolonii chętniej udzielały informacji, gdyż uważały, że plan jakiejkolwiek imigracji europejsko-rolniczej, a zwłaszcza żydowskiej, był tak nierealny, iż polska Komisja Studiów sama dojdzie do tych negatywnych wniosków. Ale władze nie znały jeszcze majora Lepeckiego i jego rekordowej werwy. Więc pędziliśmy po wertepach Madagaskaru, jednakże dopiero w ostatniej fazie podróży, na krótko przed opuszczeniem wyspy, Komisja Studiów odwiedziła na północy rejon Ankaizi-ny, rozległą nieckę doliny rzeki Maeverano. Były tam rozległe moczary na razie odłogiem leżące, ale dające jakiś przebłysk nadziei możliwości kolonizacyjnych — moczary, których Komisja Studiów uchwyciła się jak przysłowiowy tonący chwyta się brzytwy. Wśród urzędników francuskich na Madagaskarze oddawał się twórczym marzeniom niejeden zapaleniec, stawiający chętnie zamki na lodzie, i na entuzjastycznym raporcie z roku 1933 takiego uroczego fantasty, inżyniera C. Champenois, major Lepecki zbudował wizję przyszłości tych stron: wychodząc z założenia francuskiego inżyniera, że w tych okolicach północ-i nych Madagaskaru istnieje rewelacyjnie olbrzymi obszar około 1 870 000 hektarów, mniej lub więcej zdatnych dla osadnictwa europejskiego. Lepecki wyciągnął zuchwały wniosek, że będzie można tu ulokować 50-70 000 Europejczyków, z czego połowę rolników, resztę drobnych przemysłowców i ludzi innych zawodów, związanych z bazą rolniczą (Mieczysław B. Lepecki: Madagaskar, „Rój" 1938, str. 233). Potworna przesada! Niepoczytalna fantazja, naiwna mrzonka, jedna z typowych utopii wylęgłych w ówczesnej Polsce. I niestety w tym przesadnym duchu powstała książka Lepec- 175 kiego „Madagaskar", dzieło pseudonaukowe o różnych aspektach geograficznych Wielkiej Wyspy, licznie naszpikowane długimi wykresami klimatycznymi, produkcyjnymi, ludnościowymi, a dochodzące do absurdalnej dla znawców Madagaskaru konkluzji: 50 do 70 tysięcy europejskich imigrantów. Zaledwie nasza Komisja Studiów pod koniec lipca 1937 opuściła Madagaskar, odprowadzona przeze mnie do portu Ma-dzunga, gdy w Tananariwie w kołach zarówno francuskich, jak i malgaskich podniosły się głosy sprzeciwu. Po paru miesiącach zaczęły przesiąkać z Polski do Francji alarmujące plany majora Lepeckiego, zamierzającego rzucić na Madagaskar istną armię wychodźstwa polsko-żydowskiego. Więc przeciw nie-umiarkowanym* zamiarom polskiego dygnitarza zaostrzył się opór we Francji, a jeszcze większy protest na samym Madagaskarze. Gwałtowne artykuły w prasie Tananariwy, zwłaszcza w Journal de Madagaskar, inspirowane przez miejscowe władze, uderzały na alarm i miały na przykład takie tytuły: „Madagaskar — czy polską kolonią? Nigdy!" lub „Nie chcemy polskich Żydów!" i tym podobne. Nieszczęsna Komisja Studiów także w Polsce napsuła dużo krwi, szczególnie w kołach żydowskich. Leon Alter, jako dyrektor żydowskiego biura emigracyjnego, dostawał od swoich grube cięgi i od madagaskarskiego diabła zapamiętale się odżegnywał, a Salomon Dyk także umywał gorliwie ręce, kończąc za zaoszczędzone w Komisji Studiów grosiwo budowę swej willi w Tel-Awiwie. Jedynie almanzory dokoła Lepeckiego i niektórych kół naszego MSZ-tu broniły się resztkami sił, ale była to obrona raczej swej twarzy i zranionej ambicji, aniżeli wyraz wiary w zdatność Madagaskaru dla naszej emigracji. Gdy w październiku 1938 roku wróciłem do Polski, sprawa już chyliła się ku ostatecznej przegranej: Almanzory, choć opornie i z żalem, ulegały głosom zdrowego rozsądku i, osamotnione, cichcem składały broń. Wróciłem do Polski po blisko półtorarocznym pobycie na Madagaskarze z gotowym już rękopisem książki: „Jutro na Madagaskar". W myśl przyrzeczeń poruszyłem w niej sprawę emi- 176 gracji, lecz obwarowałem ją tylu zastrzeżeniami, rozbujały polot Lepeckiego ująłem w takie wędzidła, napomykałem o tak olbrzymich a koniecznych nakładach melioracyjno-inwestycyj-nych, zanim posłano by tam pierwszego osadnika, że okrutnie rozczarowałem naszych zatwardziałych utopistów i po wyjściu książki z druku niektóry krytyk pomawiał mnie o brak należytego „rozmachu i kurażu". „Rój", ozdabiając książkę pięknymi reprodukcjami mych fotografii, wydał ją w niespełna (słuchajcie, słuchajcie!!) dwa miesiące po otrzymaniu maszynopisu, jeszcze na gwiazdkę 1938,, a że sprawy emigracyjne stanowiły w niej zaledwie dziesiątą część treści, książka cieszyła się równym powodzeniem jak poprzednie „Ryby" i „Kanada". Z brawurą i ogniem wesoło rozbrykały się opisy madagaskarskiej egzotyki. Było w nich moc dziwnej przyrody i niezwykłych zwierzaków, nawał groteskowych zwyczajów i niesamowitych tańców, boskich, złych krokodyli, rozkosznych lemurów i oczywiście dużo zalotnych ra-matu. Więc znowu posypały się w prasie wszelkich odcieni liczne recenzje i eseje, przeważnie tak pochlebne, że kogoś mniej skromnego mogłyby wytrącić z równowagi. Nawet zmienny w ocenach Ksawery Pruszyński zapędził się w nie lada euforię, gdy bez zająknienia zapewniał w Ilustrowanym Kurierze Codziennym, że „Arkady Fiedler jest wielkim, może największym z naszych współczesnych literatów... Wyczarowuje nam Madagaskar, jak Kipling wyczarował Indie, jak Sieroszewski rozkuł Syberię z lodów... Jeżeli z całego Madagaskaru pozostanie tylko nowy tom Fiedlera, to jednak i to dobrze!..." Nieźle się rozochocił Ksawery! W tygodniku Prosto z mostu Alfred Jesionowski tęgo chwalił u autora potrzebę serca, powołanie artysty, szczery entuzjazm i zachwyt, który udzielał się czytelnikowi, tudzież czarującą prostotę stylu. Że w Pionie Witold Hulewicz rozpływał się w zachwytach, nie dziwota: był moim dobrym przyjacielem i właśnie wtedy ,^ w pierwszych tygodniach 1939 roku, miewaliśmy piękne rozmowy o wyjątkowej serdeczności. Natomiast prawdziwie mnie 177* wzruszyło, że nawet rywal-podróżnik, sam władający tęgim piórem, Czesław Centkiewicz, nie poskąpił mi ciepłych słów w Wiadomościach Literackich: on, surowy spec od arktycznych lodów, tak samo jak ja na Madagaskarze dał się „skusić czarowi kobiet malgaskich, emanujących pierwotną, radosną zmysłowość". I jeszcze dorzucił między innymi, że „książka jest tak żywa i plastycznie barwna, iż czyta się jak fascynującą powieść". Takie dusery z tej strony to nie przelewki. Nawet sam bard sanacyjnego Olimpu, Juliusz Kaden-Bandrowski, przejął się i kropnął w Gazecie Polskiej tęgi felieton, w którym pasował mnie na urodzonego podróżnika i rasowego gawędziarza o rzadkim instynkcie przykuwania uwagi czytelnika i o wielkiej bystrości psychologicznej. Wiele lat później Wojciech Giełżyński, świetny i zadziorny reportażysta Polski Ludowej dzisiejszych czasów, zachodził w głowę, co mnie tak ciągnęło na Madagaskar i „co mnie tam tak radowało", ale Wojciech ani rusz nie mógł się połapać. Czy to było tak trudne dla dzisiejszego krytyka i takie zagadkowe? „Płomienna miłość życia sprawia, że każda podróż żywiołowo raduje Fiedlera", pisał Kaden-Bandrowski po moim powrocie z Madagaskaru już przed trzydziestu laty, ale to, rzecz prosta, nie docierało do Giełżyńskiego. Więc wracając do mego pobytu na Madagaskarze, wyspa mocno i coraz bardziej mnie przyciągała, gdy głębiej wnikałem w jej osobliwości. Był to intrygujący szmat powierzchni ziemi jakby nie z naszego świata rodzony, jakby nie tkwiący w dzisiejszej epoce, i w istocie zagadkowe było tu prawie wszystko: roślinność, zwierzęta, ludzie, zamierzchła historia ziemi. Jeszcze ciągle znajdowano na wyspie jaja-giganty epiornisa, wymarłego niedawno strusia-olbrzyma, który przeszedł do legend Arabów jako straszliwy ptak Rok. Wpadłem tu w dziwaczniejszą egzotykę, niż istniała w Amazonii, i wszystko było jakieś romantyczniejsze, szczególnie ludzie urzekali swym wdziękiem i dorodnością; byli frapujący i fantastyczni. Kobiety nie zawiodły. Francuzi mieli rację. Mal-gaszki były wyjątkowo powabne. Ich zaborcza kobiecość, obok 178 której nie można było przejść obojętnie, stanowiła jakiś ważny, wręcz kluczowy element w madagaskarskiej rzeczywistości. Była zmysłowym spoiwem między przybyszem a niedocie-czoną wyspą. Moja przyjaźń z dwoma dziewczynami, z Velomody w Am-binanitelo, a później z Kintaną z centralnego narodu Howów, okazała się wielkim przeżyciem dla serca, duszy i ciała. Dzięki nim, poprzez ich czar i zmysłowość, odsłaniały mi się tajemne rzeczy Madagaskaru i potrafiłem intensywniej wczuć się w to, co było tu piękne, istotne i tak niezwykłe. Druga książka z owej podróży po Madagaskarze, „Radosny ptak drongo", dotyczyła mego pobytu w gorącej wsi Ambina-nitelo, czarującym ustroniu na północno-wschodnim wybrzeżu wyspy. Większą część rozdziałów zdążyłem napisać jeszcze przed drugą wojną światową, więc, sam oczarowany ludźmi i przyrodą, w opis swoich przeżyć hojnie i bez osłonek wkładałem całą soczystość, urodę i wdzięk owych niezapomnianych tygodni w szczęśliwej dolinie. „Radosny ptak drongo" ukazał się w druku w Anglii podczas wojny w polskim języku zarówno w osobnym wydaniu, jak w zbiorze pod tytułem „Żarliwa wyspa Beniowskiego" (w roku 1944), a w angielskim wydaniu tuż po wojnie pod tytułem: „The Madagascar I Love". Angielską krytykę miał nad wyraz pochlebną. „Fiedler jest Polakiem i przyrodnikiem. Jaka szkoda, że jego poprzednie książki podróżnicze wychodziły tylko w polskim języku; jego opisy są porywające. Umiał wtargnąć »pod skórę« Malgaszów, w głąb ich duszy..." —-pisały Illustra-ted London News, a czasopismo Western Maił tak się wyraziło: „Wybitny polski pisarz, który wiele podróżował w celach studiów zoologicznych, jest najbardziej bezpośrednim (dosłownie: bliskim ziemi — down-to-earth) pisarzem i stworzył ze swych doświadczeń o ludziach, kraju, florze i faunie Madagaskaru wyjątkowo bogatą treść..." Także polskie wydanie „Dronga'' przyjęto w Wielkiej Brytanii i w Ameryce bardzo przychylnie, a Jan Lechoń w nowojorskim Tygodniku Polskim ze stycznia 1945 wpadł w zachwyt: 179 „Ostatnia książka Arkadego Fiedlera jest jego nowym i zupełnym triumfem. Fiedler w rodzinie poetów przyrody jest indywidualnością do nikogo niepodobną. Jego współżycie z przyrodą ma coś tak zmysłowego, że odnosi się wrażenie, iż pisarz przekracza tu granice, które dzieliły nawet Kiplinga i Dygasińskie-go od świata ich roślin i ich zwierząt... Jest Fiedler przede wszystkim sobą, kiedy oddycha podzwrotnikowym powietrzem, kiedy brata się z dziewczynami i zwierzętami, kiedy czuje pulsowanie soków w łodygach egzotycznych kwiatów. Cudowna książka! Cudowny pisarz!..." „Radosny ptak drongo" był typową książką, wylęgłą z przedwojennych nastrojów, książką przedwojennie rozpasaną, beztroską, sielankową i namiętną. Tak też, z przedwojennych wychodząc pojęć i wyobrażeń, oceniali ją zarówno angielscy krytycy, jak Lechoń. Gdy w początkach 1946 Jerzy Borejsza, wówczas już prezes wydawnictwa „Czytelnik", przybył z Warszawy do Londynu i tam się spotkaliśmy, musiałem mu dać do druku w Polsce dwie przedwojenne książki „Ryby śpiewają w Ukajali" i „Kanadę pachnącą żywicą", i dwie wojenne, mianowicie „Dywizjon 303" i „Dziękuję ci, kapitanie". — A to co? — zawołał Borejsza, widząc na moim stole ostatnie w Anglii wydanie „Radosnego ptaka drongo". — To?... Nie nadaje się!... — burknąłem pod nosem. Borejsza spojrzał na mnie ostro i podejrzliwie; był zaskoczony. Posądzał o wyskoki politycznej natury. — Dlaczego nie nadaje się? — zapytał niemile zdumiony. — Mam zastrzeżenia! Za wiele... Gdy zawahałem się niepewny, jakich dobrać słów, on niemal wrzasnął: i — Za wiele czego? Polityki? . •— Za wiele grubego flirtu. — Flirtu? — powtórzył z lekka osłupiały. Obawiał się czegoś gorszego. — Flirtu z dwoma naraz MalgaszkamiL. — poprawiłem. Borejsza buchnął wesołym śmiechem: 180 — Czy to taka pornografia? — Ależ nie! Nic podobnego — zapewniłem. — Więc biorę i basta! — oświadczył i wrzucił egzemplarz „Radosnego ptaka drongo" do swej teki. — Dam to Przekrojowi. Jeśli chce, niech drukuje w odcinkach! Tak „Drongo" dostał się w 1946 do Polski Ludowej i jeszcze tego samego roku zaczął pojawiać się w tygodniowych odcinkach Przekroju. Żywo napisana, rzęsista egzotyka na ogół podobała się czytelnikom, ale gdy w siódmym czy ósmym odcinku doszło do swawolnych perypetii z dwoma dziewczynami, siostrami Benaczehiną i Velomody, notabene narzuconymi mi w myśl panujących zwyczajów przez życzliwą starszyznę wsi Ambinanitelo — zaczął się w polskiej krainie sądny dzień nad grzeszną głową autora i spadły ogromne gromy ze wszystkich stron. Dostawałem w łeb zarówno od zgorszonych prałatów, jak i baty od czerwonych purytanów. Należało do dobrego tonu, by „radosnemu drągalowi" spuszczać manto przez długi jeszcze czas i wypominać mu sromotne baraszki w Tygodnikach Powszechnych, Szpilkach czy gdzie indziej i nawet sympatyczny Szymon Kobyliński (późniejszy kawaler tak samo jak i ja „Orderu Uśmiechu") nie mógł odmówić sobie przyjemności trzaśnięcia (w Szpilkach) w kark winowajcy. Potem ucichło. Gdy w kilka lat później, zachęcony przez Jerzego Putramen-ta, podjąłem temat „Ambinanitela", uzupełniłem „Dronga" i gdzie wypadało, obciąłem to, co było zbędne i drażniło. A Be-naczehinę usunąłem na bok. I tak powstała nowa-książka, „Gorąca wieś Ambinanitelo", jeden z bestsellerów w Polsce i za granicą. f Y111. TAHITI: SIELANKA 183 wyspą 0 Spod słońca Madagaskaru wyleciałem, przecinając ukośnie Afrykę, do jesiennej Europy, a tu, w zaniepokojonym Paryżu, zastałem alarmy, napięte twarze, półmobilizację. Ale owego października 1938 roku ludzie u góry jakoś na razie jeszcze się dogadali i gdy przybyłem do Warszawy, była znowu pogoda. Gorzej ze mną. Przeskok z wyspy tysiąca złotych owoców w mgły nadwiślańskie dał się we znaki, chociaż zrazu nic nie zauważyłem. Mieszkałem tym razem w Warszawie, nie w Poznaniu. Książki szły wciąż jak woda, honoraria wpływały sowicie, nastroje dopisywały, otaczali mnie serdeczni ludzie, była radość w duszy, byli przyjaciele, nie zawodziły przyjaciółki. Przygotowując pilnie sprawozdanie o Madagaskarze dla Ministerstwa Spraw Zagranicznych, spotykałem się w kawiarniach najczęściej z postrzeloną Belą Gelbardową, tą późniejszą Czajką, na kolacje zaś zapraszałem do baru hotelu Europejskiego bliskich sercu przyjaciół. Najwierniejszymi towarzyszami w tych tygodniach byli Witold Hulewicz i jego żona; wieczorne spotkania nasze stawały się ucztą uśmiechniętego ducha i dobrych uczuć. Czasem brał w nich udział Zenek Kosidowski, który tak samo jak Hulewicz zahaczył się w Warszawie o Polskie Radio. Czasem wpadał ¦do nas Tadeusz Przypkowski, ochoczy mag z Jędrzejowa, za-klinacz zegarów słonecznych. Ale w tych jesienno-zimowych dniach 1938 roku przyjacielem wyjątkowo serdecznym i bliskim był Witold Hulewicz. Utalentowany jak jego dwóch starszych braci, Jerzy i Bohdan, tyle że bardziej po ziemi chodził niż nieco mistyczny teozof Jerzy, był Witold prozaikiem, poetą, autorem książek dla młodzieży i wiele tłumaczył z niemieckiego języka. Zwłaszcza 185 polubił poezję Rainera Marii Rilkego, z którym osobiście się zaprzyjaźnił. Był także autorem monografii o Beethovenie; pisał przeważnie pod pseudonimem Olwida. Piękne i niezapomniane to były wieczory z nim, człowiekiem lotnego umysłu i z poczuciem humoru, a przy tym o gołębiej dobroci i szlachetności ducha. Jakim był patriotą (zresztą jak wszyscy z rodziny Hulewi-czów) i jak niezłomnego charakteru, dowiódł Witold w czasie drugiej wojny światowej. Całą duszą oddany działalności konspiracyjnej, wydawał podziemne pismo Polska żyje i gorącym uczuciem podnosił wielu rodaków na duchu. W sierpniu 1940 roku hitlerowcy wykryli go i uwięzili w Pawiaku. Ale i za kratami nie stracił kontaktu ze swą organizacją, nawet wciąż wysyłał przez zaufanych łączników żarliwe artykuły do podziemnej prasy. Poddawano go torturom, by wydał swych towarzyszy. Nie wydał. Przez wiele miesięcy bestialsko katowany, słowa nie pisnął. To już nie było ludzkie ciało, lecz krwawe strzępy, gdy go w czerwcu 1941 zamordowano. Krótki, wzruszający list pożegnalny, przesłany grypsem tuż przed śmiercią do swej matki i córki, jest przejmującym dokumentem z owych czasów i ujawnia, jakiej klasy bohaterem był Witold Hulewicz. Tym bardziej zdumiewa, że tuż po wojnie w polskim czasopiśmie w Anglii wydrukowano złośliwy pamflet pióra Ksawe-rego Pruszyńskiego, wytykający rzekomą małość ducha Witolda Hulewicza. Diabli wiedzą, co Ksawerego ukąsiło. Napaść była chybiona, a wyrządzała równą krzywdę atakowanemu, jak atakującemu. Ów bar „Europejski", w którym się spotykaliśmy owej jesieni 1938 roku, przyciągał wtedy ludzi pióra, pędzla i teatru i miał niesamowitą sensację: przy samym barze, na wysokim stołku amerykańskim, siedział co wieczór godzinami, plecami do sali odwrócony, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, od lat zamilkły bard Młodej Polski. Siedział zawsze samotny, nieuleczalnie zamroczony, z nikim nie rozmawiający, głucho patetyczny. Zabytek dawnej wielkości i ludzkiego dramatu. Budził 188 współczucie, ale nikt nie wiedział, jak mu pomóc; nikt nie mógł pomóc. W tych tygodniach raz po raz widywałem się z Bogdanem Kreczmerem, miłym towarzyszem wyprawy madagaskarskiej, a obecnie znowu pracownikiem Państwowego Muzeum Zoologicznego w Warszawie. Opowiadał mi Bogdan swe przeżycia w ostatnim okresie pobytu na Wielkiej Wyspie, kiedy to z dala ode mnie przebywał na zachodnim wybrzeżu i tam w okolicach portu Madzunga, na obszarach szczepu Sakalawów, pod opieką serdecznego naszego przyjaciela Hieronima Obsta, zbierał drobną faunę słodkowodną. Przy tej sposobności uwikłał się w siarczyste tarapaty miłosne z gorącą Sakalawką, śliczną zazdrośnicą. Poczciwy przyrodnik okrutnie zadurzył się w jurnej dziewoi, a ona jeszcze bardziej w nim, i gdy nadeszła wkrótce chwila rozstania i jego wyjazdu do Polski, brązowa wyderka po prostu rzuciła na niego klątwę. I wtedy stała się rzecz nieoczekiwana: Bogdan, zamiast obrócić bzdury choler-ciątka w żart, wziął je sobie tak do serca, że w Polsce popadł w niedorzeczną melancholię i nie mógł wykaraskać się spod jej wpływu. Nieszczęścia urojone czy prawdziwe, jakie go w tych latach nawiedzały, kładł wszystkie na karb owej miłosnej klątwy i nie dało się wybić mu tego z głowy. Sceptyku Wojciechu Giełżyński, dziwny ten Madagaskar, prawda? Chyba tak: dziwny, tajemniczy i diabelnie przyciągający! Dzięki Kreczmerowi poznałem zapalonego etnografa Aleksandra Godlewskiego, którego także urzekł zachwyt dla brą-zowych ludzi, ale w innych rejonach globu, w Polinezji. Jego uwielbienie było nad wyraz twórcze i rzeczowe. Miły etnograf przebywał przed rokiem na Tahiti i wrócił stamtąd oczarowany wszystkim, czego doświadczył na Pacyfiku: przyrodą, klimatem, a przede wszystkim Tahitańczykami i bogatą ich historią. W mrocznych dniach polskiego listopada snuł przed nami obrazy słonecznej wyspy i beztroskich jej mieszkańców, a przed moją wyobraźnią stawał od nowa ubóstwiany malarz Paul Gauguin, którego uroczej książki „Noa Noa" nie zapominałem. W czasie tych tahitańskich opowiadań błyszczały źre- 187 nice przejętemu narratorowi, a nam, Bogdanowi Kreczmero-wi i mnie, błoga wizja mórz południowych i szczęśliwych wysp napełniała oczy i duszę. Tej jesieni 1938 mniej błogo było w Europie. Z niedowierzaniem i osłupieniem przyjmowaliśmy wiadomości rosnącej za zachodnią granicą burzy, jaką wszczynały bojówki hitlerowskie. Rosły tam fale antysemityzmu i coraz częściej przybywali do nas uchodźcy, wypędzeni brutalnie z Niemiec. Pewnego dnia Bela przyprowadziła do kawiarni mężczyznę, żydowskiego kupca z Diisseldorfu. Przed kilkoma dniami uciekł on do Polski, ledwo uchodząc z życiem po zdemolowaniu jego sklepiku przez hitlerowską bojówkę. Mówił tylko po niemiecku. Okazywaliśmy mu wiele szczerego współczucia. Gdy uchodźca rozgrzał się kawą i koniakiem, naszedł go nastrój osobliwej tkliwości i ku naszemu zdumieniu gość zaczął z żalem wspominać przyjemny, luby kraj hitlerowców, jaki musiał opuścić. Nie dowierzaliśmy własnym uszom, a Bela okropnie wytrzeszczyła na niego oczy i niemal wrzasnęła: — Bist du verriickt? Uchodźca nie zwracając uwagi na jej zgorszenie, uparcie z przekonaniem bronił swego zdania: — To naprawdę dobry, serdeczny kraj, i ludzie dobrzy, tylko ci ludzie może teraz... Beli zanosiło się na łzy. — Mensch, du bist verriickt! — zajęczała. — Nie, Belu! — on obstawał rzewnie przy swoim. — Tam rzeczywiście dobrze ludziom żyć!... Tam można być szczęśliwym, gdyby... Bela już nie miała słów. Dała za wygraną. Przeszliśmy szybko na inny temat rozmowy. Mieliśmy piołun w ustach, że nawet mocna kawa ledwo nam pomogła. Oto na chwilę rąbek zawiłości tego świata i jego pojęć odsłaniał się jeszcze na długo przed właściwą dróle de guerre. W połowie listopada ukończyłem raport o Madagaskarze. Ministerstwo Spraw Zagranicznych wyznaczyło spotkanie z kilkunastoma biegłymi urzędnikami i specami od spraw emigracji, którym przeczytałem sprawozdanie. Jakkolwiek zadawałem cios wybujałym planom emigracyjnym Lepeckiego co do Madagaskaru, a na owym zebraniu większość obecnych była jego poplecznikami i kumplami, nie doszło do zbyt drastycznych ataków na mnie. Może ten i ów obruszał się z cicha na moje krytyczne stanowisko, ale spięć nie było: sprawa emigracji na Madagaskar wywietrzała naszym czynnikom z głowy. Przypisywałem to ogólnej sytuacji politycznej w Europie, ale któryś z rzeczników MSZ wyprowadził mnie z błędu: sprawa Madagaskaru, jak tyle innych problemów u nas, rozeszła się bezwładnie po kościach i umarła naturalną śmiercią słomianego ognia, a co do sytuacji politycznej w Europie, to ho ho! niechby ktoś chciał nas zaatakować! Oberwałby guza: nigdy nie byliśmy mi-litarnie tak silni jak obecnie! — zapewniał mnie kompetentny znawca tych spraw z MSZ-tu. Wdzięczny, jakże chętnie mu wierzyłem. W tym mniej więcej czasie, jeszcze w listopadzie, zaczęło coś psuć się z moim zdrowiem: coraz częstsze okresy apatii przeplatały się z nalotami nienaturalnego znużenia; łatwo urywały mi się myśli, jak gdyby krew nie dochodziła do mózgu; zimno mi było i nieprzytulnie na świecie; dopiero wypicie kieliszka wódki usuwało w mig zmęczenie i sztuczny bodziec przywracał normalny humor i samopoczucie. Równocześnie działy się historie z zębami: miękły mi dziąsła, jak gdyby wszystkie zęby chciały wypadać. Zagrzebany do głębi w załatwianiu bieżących spraw, zrazu mało zwracałem uwagi na te dolegliwości, aż heca z zębami wyraźnie zakłóciła mój spokój. Poszedłem do najlepszej wówczas dentystki w Warszawie, a ta niemal na pierwsze spojrzenie znalazła diabła i zaraz chwyciła go za rogi: szkorbut, awitaminoza. W jesiennej Polsce zabrakło mi słońca i należytych owoców po ich nadmiarze i nadmiarze słońca na Madagaskarze. Leczenie zębów trwało pełne dwa miesiące i doprowadziło je jako tako do porządku, natomiast trudniej było uporać się z zaawansowanym szkorbutem. Pomimo lekarstw i pochłaniała masy owoców, niedomaganie tylko powoli 188 189 ustępowało, a że wówczas cały świat stał mi otworem, w Polsce zaś już niewiele pozostało spraw do załatwienia, niemal z chwilą pojawienia się szkorbutu powziąłem decyzję szybkiego wyruszenia tam, gdzie najlepiej mogłem go wyleczyć: na Tahiti. Oczywiście: na Tahiti. Przecież od lat chłopięcych postać fantastycznego romantyka, Gauguina, tak związanego z daleką wyspą, niewymownie mnie pasjonowała. Więc teraz owej jesieni w Warszawie czujnym uchem wchłaniałem opowiadania przyjaznego Godlewskiego i napawałem się całym urokiem jego Tahiti, tak ponętnie a przekonywająco przedstawionego. Szkorbut zjawił się tylko jak dopełnienie ostatecznej decyzji. Lecz zanim wyjechałem, należało załatwić sprawę przywiezionych z Madagaskaru zbiorów zoologicznych. Postanowiłem je odstąpić Państwowemu Muzeum Zoologicznemu, a otrzymaną ze sprzedaży sumę całkowicie darować Bogdanowi Krecz-merowi. Przyrodnik zasługiwał na to, bo walnie przyczynił się do zdobycia tych materiałów, a będąc biedny jak mysz kościelna, potrzebował grosiwa jak kania dżdżu. Nieść mu pomoc wydało mi się koleżeńską powinnością. Jak z zachowanej z tych czasów korespondencji z Państwowym Muzeum Zoologicznym wynika, przywieźliśmy z Madagaskaru blisko 30 000 owadów suchych oraz przeszło 210 butelek przeważnie z owadami wodnymi, za co Muzeum po obejrzeniu zbiorów przez swych rzeczoznawców zaproponowało mi sumę 3000 złotych. Ponieważ wkrótce wyjechałem z Polski, poprosiłem Kreczmera o doprowadzenie transakcji do końca. Towarzysz mój dostarczył Muzeum wszystkie zbiory, ale nic nie dostał za nie. Biurokratyczne załatwianie sprawy trwało całymi miesiącami, a potem wybuchła wojna i sprawa spaliła na panewce. W czasie wojny i potem większość zbiorów tajemniczo się ulotniła jak kamfora. Jak po wojnie stwierdziłem, część ich znalazła się nawet w Poznaniu. Mieszkając w Warszawie, a zdobywając moc forsy za książki, uważałem za mój miły obowiązek, by wszystkich przyjaciół 100 i dobrych znajomych z Poznania, przybywających do stolicy,, zawsze hojnie ugościć. Często powstawał przy tym dosadny nastrój rabelaisowski, rodziły się wesołe kawały, była wesołość i snuł się groteskowy humor. Siedząc pewnego dnia samotnie w warszawskiej restauracji, ujrzałem Wacława Dziabaszewskiego, jak wiadomo, przyjaciela jeszcze z czasów Hulewiczowskiego „Zdroju". Przyszedł do lokalu w towarzystwie kilku mężczyzn, jego kolegów inżynierów (on sam był wtedy właścicielem w Poznaniu nielichej fabryki miedzianych urządzeń dla gorzelni) i niezawodnie zaproszonych przez niego gości. Nie zobaczył mnie, a ja chciałem zobaczyć osłupienie na jego facjacie. Więc gdy przybysze powoli się rozsiadali, kazałem pośpiesznie przywołać ich kelnera i poprosiłem go, by na mój rachunek zaniósł do ich stołu jak najszybciej dwie butelki wyborowej i dwa potężne półmiski przednich kanapek. Kawał się udał. Wacław nie tylko zbaraniał na widok przynoszonych smakołyków i wódki, ale wyraźnie się przeraził. Chciał już fuknąć na kelnera za naciąganie gości, gdy ten wskazał palcem w moją stronę. Trudno opisać nowe osłupienie przyjaciela, a zaraz potem jego radosny uśmiech, gdy ujrzał mnie z podniesionym w ręce kieliszkiem, skierowanym w jego stronę. W owych miesiącach serdecznie zaprzyjaźniłem się z Zofią Stryjeńska, zachwycony nią i jako człowiekiem, i jako artystką, a jej stylizowane kompozycje ludowe, tryskające żywiołowym humorem i radością bytu, budziły mój niegasnący za- , chwyt. Zwłaszcza podziwiałem jej urocze freski; widziane na ścianach baru i salonu któregoś z naszych przedwojennych transatlantyków, bodaj czy nie MS „Piłsudskiego". Robiliśmy sobie swawolne kawały. Na krótko przed moim wyjazdem Stryjeńska przysłała mi butelkę oryginalnej benedyktynki z życzeniem, bym „wypił ją na Tahiti z pierwszą ładną Tahitanką, do której zapałam afektem". Ale tak się złożyło, że gdy odwiedził mnie Bogdan Kreczmer, a ja nie miałem czym go poczęstować, otworzyliśmy butelczynę i na pomyślność podróży łyknęliśmy. Szok: była to rycyna! W zamian zemści- 19Ł i! łem się szlachetnie, posyłając Stryjeńskiej pęk bananów, i tylko z prośbą na wizytówce, by je z apetytem zjadła. Rozstając się w Poznaniu z Andrą, zabezpieczyłem jej w banku utrzymanie na dwa lata, przekonany, że przed upływem tego czasu powrócę do Polski. Miałem wielu przyjaciół. Żegnali mnie, gdy z Polski wyjeżdżałem 15 marca pociągiem międzynarodowym. W czasie krótkiego postoju na dworcu berlińskim doszła mnie wiadomość o wkroczeniu wojsk niemieckich do Czechosłowacji. Umundurowane typy nerwowo biegały wzdłuż pociągu i badawczo przyglądały się podróżnym. Papiery miałem w porządku, bilety aż na Tahiti. — Verdammt, to bardzo daleko! — zdumiał się facet w służbowej czapce i był jak gdyby rozczarowany, że mu się tak daleko wymykam. — Tak, to daleko! —¦ przyznałem mu z uśmiechem. 29. Cudmzn®, tudtswne Tahiti Wyjeżdżając na Tahiti, dobrze sobie uświadamiałem, dokąd mnie niosło: nie tylko na nikły punkcik geograficzny na Oceanie Spokojnym, najbardziej od nas oddalony; nie tylko na wyspowe ziarenko maczku wśród ogromu mórz, ale także na jakiś gigant popularności i sławy, na niedościgłą wedettę słynnego raju na ziemi. Od stu siedemdziesięciu lat, od chwili odkrycia wyspy przez Anglików i Francuzów, zwłaszcza Francuzów, nieustannie rosła jej chwała aż do ostatnich dni, chwała krajobrazu, klimatu i kobiet. Tahitanki odgrywały w tej glorii główną rolę, im skrupulatni pedanci wśród lowelasów przypisywali całe 75 procent (soixante ąuinze) siły atrakcyjnej wyspy, a tylko 25 procent przypadało na resztę, to jest wyjątkowy przepych krajobrazu i powab klimatu. W okresie, gdy wybierałem się na Pacyfik, Tahiti stało u szczytu swej chwały, było na całym świecie w modzie. Spra- 102 wił to wielotysięczny legion opętanych zapaleńców, którzy z talentem czy bez talentu przelewali swój zachwyt na papier, a wśród nich takie pióra jak Melville, Pierre Loti, Jack London, Rupert Brook, Robert L. Stevenson, Somerset Mau-gham, nawet malarz Henri Matisse. Życie i obrazy innego malarza, Paula Gauguina, dodawały ostatecznego blasku wyspie, a kilka świetnych filmów jak „Bunt na Bounty", „Białe Żagle" czy „Tabu", rozsiewały wśród najszerszych mas piękno czarodziejskiego Tahiti. Śliczna Reri, bohaterka filmu „Tabu", zawędrowała przed paru laty nawet do Polski i tu swym tahitań-skim tańcem, urokiem i śpiewem siała spustoszenie u kochliwych czcicieli. Wśród monotonnego turkotu pociągu, a później łagodnych kołysań statku, wybiegałem rozbudzoną fantazją ku Pacyfikowi, lecz także cofałem się myślą w ubiegłe wieki, kiedy odkrywano szczęśliwe wyspy na dalekich oceanach. Przed każdym nawigatorem stawało w owe dawne czasy ważkie pytanie, jak go tubylcy przyjmą i czy dostanie u nich świeżej wody i owoców, od których zależało często dalsze jego życie; ale choć liczne były wybrzeża wszystkich mórz, nikt nigdzie na całym świecie nie doznawał tak gorącego przyjęcia jak na Tahiti. Na początku było ich trzech dziarskich kapitanów, mężów 0 sławnych już wtedy nazwiskach, Samuel Wallis, James Cook 1 Louis Antoine de Bougainville, dwóch Anglików i jeden Francuz. Oni to w odkrywczych wyprawach, w drugiej połowie XVIII wieku, począwszy od 1767 roku, niezależnie od siebie, kolejno rok po roku lądowali na Tahiti i rozpływali się w zachwytach, Anglicy z uczuciem paniki i purytańskiej obłudy, Francuz otwarcie i śmiało, z ubawieniem i galijskim ferworem. Pierwszy z nich, Wallis, popadł w piekielne tarapaty regu-laminowo-sercowe. Był przecież wzorowym służbistą, rygorystycznie wychowanym w najlepszych tradycjach angielskiej marynarki. Więc jako taki najpierw łupnął kartaczami z armat do brązowych wioślarzy, podpływających, jak mu się zdawało, w złych zamiarach, bo z nagimi dziewkami na łodziach. 7 — Wiek męsld-zwyciąski 193 Następnie zacharapczył wyspę ówczesnym prawem kaduka dla Anglii i nazwał ją wyspą króla Jerzego. Połowa załogi była chora na szkorbut, więc musiał ją wyładować dla leczenia na ląd, a tu słodka ognistość dziewcząt w mig przywróciła wszystkim zdrowie. Rozniosło się na okręcie, że za jeden gwóźdź można było zaznać nieba, dostać nawet bez gwoździa uroczą dziewczynę i owoców, ile dusza zapragnie, więc marynarze zapomnieli, że są Anglikami, poszaleli, rozwydrzyli się. Wszystkie gwoździe z belek wyrywali i pędzili na ląd. Nawet tego nie potrzebowali: radosne nimfy wdzierały się same na pokład. Ciężkie kary musiał wymierzać Wallis swym ludziom, by przywrócić jako tako dyscyplinę i poskromić opętanie załogi. Ale miodowe kłopoty nie ominęły i jego samego, Wallisa. Oto królowa doliny, przy której okręt lądował, niejaka Poorea, rozgorzała do niego płomiennym żarem i kapitan nie mógł się jej oprzeć, musiał ulec jej wdziękom. Ba, obydwoje zapałali ku sobie takim afektem, że gdy po miesiącu nadszedł dzień rozstania, królowa nie chciała wyjść z jego kabiny i musieli ją przemocą wynosić z okrętu. Ona wniebogłosy darła się i spazmowała, więc i on, kapitan, jak bóbr się rozpłakał z rzewności. Była to scena na miarę tytanów, jakby z wielkiej opery wyjęta, może opery buffo, ale kapitanowi srogą cenę za nią zapłacić przyszło. Służbisty poczciwiec i pedant skrupulatnie zapisywał do dziennika okrętowego wszystko, co zaszło na pokładzie, także i te płacze, więc gdy po jego powrocie do Anglii dowiedziano się o jego łzach, Wallis stał się pośmiewiskiem całego Londynu. Pewien człowiek Izby Lordów nie omieszkał wystąpić z interpelacją do Admiralicji, co się dzieje i do czego dojdzie wsławiona Marynarka Angielska, skoro jej kapitanowie ronią łezki przy pożegnaniach starych czarnych paniuś i stają się beksami. To wystarczyło, by zwichnąć karierę Wallisowi raz na zawsze. Bougaimdlle, który w rok później zawitał na wody Tahiti, nie był obłudny, nic nie ukrywał; kulturalny światowiec salo- 194 nów francuskich nie myślał nakładać sobie listka figowego. Wykształcony, jasnym władający piórem, dał ludzkości tak świetne i przekonywające opisy tego, czego doznał, że one to przeszły do historii i raz na zawsze, aż po dzień dzisiejszy, utrwaliły sławę Tahiti. „W miarę zbliżania się statku do lądu wyspiarze otoczyli nas na łodziach — pisał w swej »Podróży dokoła ziemi«. ¦—¦ Wszyscy zbliżając się wołali tayo, co znaczy: przyjaciel. Na pirogach było także pełno kobiet, których piękno twarzy nie ustępowało urodzie Europejek, a wyspiarki doskonalszą harmonią ciała górowały nad naszymi kobietami. Większość tych rusałek była naga i z prostotą ducha niedwuznacznie gestami dawała nam do zrozumienia, o co chodzi, aż nas to żenowało. Mężczyźni, bardziej bezpośredni, zachęcali nas, by wybrać sobie dziewczynę i iść z nią na ląd. Suszyłem sobie głowę, jak tu wobec takiej pokusy będę mógł utrzymać przy pracy na statkach 400 młodych Francuzów, którzy od pół roku nie widzieli kobiet? Jedna z młodych dziewczyn wdarła się zuchwale na pokład i stanęła nad windą okrętową. Zrzuciła z siebie przyodziewek i ujrzeliśmy istną Wenus o boskich kształtach. Marynarze i żołnierze pchali się ku niej!... Nieocenioną zaletą wyspy jest zupełny brak wstrętnych owadów, tak licznych w innych krajach tropikalnych, i także brak jadowitych czy niebezpiecznych zwierząt... Chaty ich nie mają ścian, są otwarte na wszystkie strony; można dowolnie wchodzić i wychodzić. Każdy bez pytania zrywa sobie owoce, na jakie ma ochotę, .taki jest nadmiar owoców; i również ryb. Wyspiarze przyzwyczajeni tylko do picia wody, nie znoszą nawet zapachu wina... Są nad wyraz gościnni, lubią miłość, muzykę i tańce..." Gdy książka Bougainville'a ukazała się wkrótce po jego powrocie do Francji, wywołała niebywałe wrażenie. Oto teorie Jeana Jacąuesa Rousseau o dobroci i szczęściu prostego człowieka natury, o tym „dobrym dzikim", znajdowały swe realne potwierdzenie na wyspie Morza Południowego. Co miało cechy utopii, którą Rousseau rzucał dotychczas w pustkę, temu Bou-gainville nadał empiryczne uzasadnienie i wyznaczył miejsce 195 owego raju na naszej planecie: Tahiti. Francuscy encyklopedyści, a szczególnie Denis Diderot, mogli umocnić podwaliny swej filozofii przyrody, Diderot zaś przybił to rozprawą 0 „Uzupełnieniu podróży Bougainville'a". Była to podróż ważna i bogata w skutki. James Cook, najsłynniejszy z żeglarzy XVIII wieku, nieustraszony odkrywca, genialny samouk, bystry obserwator, a przy tym mąż wielkiego serca i wrażliwości. W rok po Bou-gainville'u rzucił kotwicę u brzegów Tahiti w towarzystwie wybitnego uczonego, doktora Banksa, członka elitarnego Royal Society, i jego znakomitych kolegów. Cook, uwieczniający swe podróże w świetnym dziele, pisanym kapitalnie jasnym stylem, potwierdził wszelkie spostrzeżenia, dokonane na Tahiti przez jego dwóch poprzedników, mianowicie, że to wyjątkowo piękna wyspa i wyjątkowo uroczy mieszkańcy. Ale chociaż był on rzetelnym i szanującym się Anglikiem, człowiekiem bez skazy, to jednak z przyjemnością ledwo ukrywaną obserwował objawy wybujałego temperamentu Tahitanek i nie szczędził słów, by opisać sceny, które będą podniecały wyobraźnię wielu po nim pokoleń Anglików: ,,...Po odejściu wodzów zajęliśmy się sprawą kobiet. Na każdym kroku okazywały nam we wsi czułość wszelkiego rodzaju i tylko od nas zależało, by skorzystać z ich usług. One same nie miały żadnych zastrzeżeń. Jakkolwiek chaty bez ścian były otwarte na wszystkie strony, kokietki kładły się na matach i pokazywały marynarzom, by położyli się obok nich. Najwidoczniej nie przeszkadzało im, że inni mogli to widzieć. W chacie wodza Tubarai Tamaide jedna z jego żon, Tomio imieniem, obsypywała pana Banksa szczególnymi względami, ale on wolał robić słodkie oczko do młodziutkiej, bardzo ładnej zalotnicy, pomimo że Tomio podsuwała mu mleko kokosowe 1 inne łakocie..." Z relacji Cooka wynika, że ów uczony Mister Banks był jakimś wyjątkowym Anglikiem, trochę romantykiem, trochę kogutem. Zainteresował się żywo byłą królową jednej z dolin, Obereą, która, chociaż miała już trzydzieści kilka lat, wciąż 106 rzucała się w oczy niezwykłą urodą. Wytworna niewiasta miała cerę jasną i była wspaniale zbudowana, a oczy jej wyrażały uczucie i rozum. Raz Mister Banks naszedł ją leżącą w uściskach z młodszym od niej o kilkanaście lat tahitańskim abszty-fikantem, ale to poza zazdrosnym Banksem nikogo nie gorszyło. „Któregoś z następnych dni — pisze Cook — złożyliśmy wizytę wodzowi Tutahah. Było nas sześciu, a u gospodarza zastaliśmy tyle gości, że krucho zapowiadało się z naszym noclegiem. Mister Banks miał szczęście, bo Oberea zaprosiła go na noc do siebie i obydwoje rychło nas pożegnali na dobranoc. Gorąco było i on rozebrał się, a Oberea uspokoiła go co do odzieży, zapewniając, że będzie czuwała. Ale nie upilnowała i Mister Banksowi wykradziono tej nocy surdut, kamizelkę, dwa pistolety, rożek na proch i kilka innych przedmiotów. Zostawiono mu tylko pantalony i w nich uczony do nas przybył, a my, rozbawieni, pocieszaliśmy go..." Tak trzech nieustraszonych żeglarzy niemal równocześnie, bo rok po roku, odkrywało najbardziej kuszącą wyspę i chwaliło jej piękno i mieszkańców; a że dwóch z nich było wybornymi narratorami i dobrze pisało, trzeci zaś także próbował unieśmiertelnić swe przeżycia na piśmie w dzienniku okrętowym, ku swej zgubie — sława Tahiti poszła na cały świat. Co prawda utopia „dobrego dzikusa", którą wymarzył Rousseau, pozostała utopią, bo dzikus nie okazał się takim idealnym aniołem, ale ząb czasu nie zdołał zniszczyć ani uroku Tahiti, ani szałowej zalotności Tahitanek. Rozpasanie wyspiarzy próbowali ujarzmić misjonarze, zwłaszcza protestanccy, jednak bez skutku; przegrali z uroczymi ko-bieciątkami. Bo hoże dziewoje traktowały życie i tamto wszystko jak boską zabawę, w której można było dokazywać i swawolić tańcząc i śpiewając, i dużo, dużo się śmiać. Pastorowie chcieli wytępić korzenie zła i śmiech, ale nie wyszło. Sięgali zbyt głęboko, zbyt ponuro i poważnie, a korzenie Tahitan leżały płytko, tuż pod powierzchnią: składały się z wesołości, naskórkowej erotyki, beztroskiej pustoty. 197 30. „Jak się masz, stary byku!" Zbliżając się do Tahiti na statku „Sagittaire", miałem plan pracy mniej więcej jasny: najpierw dokończyć rozpoczętą już w Europie książkę o madagaskarskim „radosnym ptaku drongo", a potem dopiero zabrać się do samego Tahiti. Praca prawie na dwa lata. Wobec istniejących już przeszło tysiąca czy iluś tam książek na temat tej wyspy, i to książek napisanych także przez najprzedniejszych autorów świata, ujęcie czegoś oryginalnego nie było łatwą sprawą. Należało wystrzegać się utartego szablonu, ogranych podziwów i uniesień, i na te piękne cuda, tak już oklepane, znaleźć inne spojrzenie niż dotychczas. Diablo trudne zadanie. Z mocnym postanowieniem, by nie dać się porwać baranim zachwytom, przemierzałem przez blisko trzy tygodnie Pacyfik, fantastycznie pusty na całej przestrzeni, i pod koniec maja ujrzeliśmy przedsionek Tahiti: koralowe wyspy Tuamotu. Wiedziałem, że są śmiesznie niskie i wyglądają na groteskę, bo jak gdyby palmy kokosowe wyrastały wprost z samej powierzchni morza. Wiedziałem to, a jednak dziwiło. Przeszło dobę później podpływaliśmy do celu. Okazały widok wynurzającego się z oceanu Tahiti, właściwie jednego masywu górskiego z potężną górą pośrodku, w istocie urzekał. Tonący w chmurach szczyt, obrośnięte bujną puszczą stoki, falbanka filigranowych palm kokosowych, otaczająca całą wyspę na samym dole nad brzegiem morza — ów niezapomniany widok prowokował wszystkich lub prawie wszystkich zbliżających się podróżnych do chwytania za pióro i opisania wspaniałej scenerii. Widowisko było w istocie wspaniałe. Ale mną owładnęło jeszcze inne wzruszenie: czar sławy tego ustronia. Przecież to była maleńka tylko plamka na bezmiarze mórz, zagubiony w otchłani punkcik świata, drobna garstka ludzi w porównaniu z milionami mieszkańców naszego globu, jakaś ich setna część promila, a jednak magiczny zaułek oczarował cały świat, umiał narzucić dalekim ludziom marzenia 108 o swym wdzięku. Tysiąc płochych dziewuszek i kilkadziesiąt tysięcy wysmukłych palm kokosowych nabrały tu wyjątkowego znaczenia i weszły do światowej literatury. W kilka godzin po ujrzeniu Tahiti „Sagittaire" wpłynął do zacisznego portu Papeete, po przebrnięciu przez cieśninę między dwoma rafami koralowymi. Miasteczko, przylegające tuż do portu, było stolicą owych rajskich wysp i miało chyba nie więcej niż 2000 brązowych mieszkańców. Na nabrzeżu zgromadziło się pół miasta, by powitać statek z Europy. Przeważały kobiety w pareach, białych perkalach w wielkie czerwone lub niebieskie kwiaty. Wszyscy, którzy stali tam na dole, mieli fe-stony z pachnących gardenii, przerzucone przez szyję. Podniecony tłum oczekiwał w wesołym nastroju przycumowania parowca. Był to piękny zwyczaj, panujący tu od niepamiętnych pokoleń, gdy wyspa zawsze radośnie witała przybyszów zza morza. Wszyscy na lądzie ogarniali podnieconym wzrokiem nasz pokład, a szczególnie dziewczyny były rozochocone. Wśród obcych wypatrywały swych przyszłych amantów. Niewątpliwie podobne nastroje, choć bardziej żywiołowe i niepowściągliwe, wywoływało przybycie ongiś statków Wallisa, Bougainville'a i Cooka. Uśmiechnięty biały żandarm ledwo rzucił pobieżne spojrzenie na paszport. Szybko położył pieczątkę i sprawa była załatwiona: eden stał przede mną otworem. Zostawiając na razie walizki na statku, zszedłem na ląd i skierowałem się ku nieda- , lekiemu bistro, by napić się lemoniady. W pół drogi ktoś mnie z tyłu dopędził i uderzając mnie w plecy, przyjaźnie powitał kobiecym głosem — po polsku. — Jak się masz, stary byku! Osłupiały, gwałtownie się odwróciłem. Trzy Tahitanki, tłumiąc śmiech, serdecznie szczerzyły do mnie zęby, a najstarsza z nich, ta, która uderzyła mnie wesoło w plecy, odezwała się: — Mówili na statku, że ty Polak. Czy Polak? Wreszcie odzyskałem mowę. Zacząłem się domyślać. Nie odpowiedziałem na jej pytanie, lecz sam zapytałem, oczywiście po polsku: 199 — Czy pani, przepraszam!... Czy ty jesteś Reri? — Aha! — potwierdziła, a ja, wzruszony, uścisnąłem jej rękę i także ręce tym dwóm innym rozkosznym dzierlatkom. — Daj buzi! — zaśmiała się Reri, chwyciła mnie za głowę i pocałowała w usta. Obezwładniła mnie fala radości; zaproponowałem im drinka. — Czy pijecie? — zapytałem Reri, wskazując wzrokiem na owe dwie młódki. —¦ Czy pijecie whisky? — I jak jeszcze! — odrzekła Reri i wszystkie trzy wybuchły serdecznym śmiechem, gdy Reri przetłumaczyła towarzyszkom moje wątpliwości. •— Więc oi^ay, idziemy do bistro! — zawołałem już po francusku z amerykańska. Tak wkroczyłem w ten cudaczny, cudowny świat wyspy Tahiti. 31 J'esprit de Tahiti' Wraz ze mną wylądowało ze statku chyba trzystu rozanie-lonych pasażerów z Europy (w tym znikoma tylko ilość pasażerek) i cała radośnie rozwydrzona kompania, nieposkromiona i rozhukana, rzuciła się na Papeete jak zgraja piratów z komicznej opery. Tak działo się za każdym razem, mniej więcej co dwa tygodnie, gdy przybywał francuski statek z Europy lub amerykański z San Francisco: przybysze od stu kilkudziesięciu lat wiedzieli, czego tu oczekiwać, a Tahitanki tak samo z radością wiedziały, czego tamci od nich się spodziewali. Reri miała od kilku tygodni swego Anglika i po półgodzinnym ze mną pobycie musiała iść do niego. Ale zanim się pożegnaliśmy, zarzuciła mi na szyję swój wieniec utkany z białych kwiatów gardenii, owych opiewanych tiarę Tahiti. Kwiaty wydawały fantastycznie silny i przyjemny zapach. Tego dnia, gdy Papeete piło, tańczyło, szalało, trzymaliśmy się razem, ja i Charles Pissarro, z którym się zaprzyjaźniłem 200 na statku. Był z zawodu bankowcem w Paryżu, ale jako potomek wielkiego Kamila Pissarro przejął po malarzu sposób patrzenia na świat okiem artysty. Lubił, zdaje się, chłopców, a bardzo nie lubił Hitlera, więc mając w żyłach część krwi se-mickiej, a inteligentnie przewidując dalsze losy Europy, wolał zawczasu usunąć się jak najdalej od Francji. Jechał jak ja na Tahiti na dłuższy okres, na rok, może na dwa. Po moim pożegnaniu się z Reri Pissarro i ja wyszukaliśmy wspólny pokój w miłym hoteliku tuż obok przystani i sprowadziwszy na ląd nasz bagaż, mogliśmy wreszcie swobodniej odetchnąć. Właściciela hotelu nie było, zastępowała go młoda Tahitanka, mówiąca kiepsko po francusku, ale wystarczająco, by wskazać nam pokój i wręczyć klucz. — Gdzie można się dziś zabawić? — spytałem jej. —< Partout — wszędzie! — odpowiedziała. — Ale gdzie najlepiej, gdzie najładniej? — nalegałem. — W „La Fayette"... Był to nocny lokal o kilka kilometrów od miasta oddalony, nad samym morzem. Dziewczyna miała około dwudziestu lat, była ładna, choć, jak na Tahitankę, trochę zbyt poważna i wcale nie zalotna. Podziwiałem jasny brąz jej cery i długie, czarne włosy, wspaniale opadające jej na ramiona. — Dobrze, pojedziemy do „La Fayette" — oświadczyłem. — Jak tobie na imię? — Itia. ¦ , — Jeśli możesz jechać z nami, to zapraszamy"ciebie na dziś wieczór do „La Fayette"... — Nie mogę — odrzekła spokojnie przepraszającym głosem — mam period. Brakowało godziny do zachodu słońca. Byliśmy w naszym hotelowym pokoju i Pissarro wychylił się z okna, wychodzącego na port i zachód. Francuzowi wyrwał się okrzyk zachwytu: — Incroyable! Regardez! Słońce chyliło się już nad wyspą Mooreą, oddaloną od nas o jakie dwadzieścia kilometrów, i wyprawiało nieprawdopodob- 201 ną orgię barw na chmurach, które o tej porze dnia skłębiały się nad tamtą wyspą. Efekt chmur był tak silny, piękno na niebie tak fantastyczne, że ów widok mógł ludziom o wrażliwej duszy rzeczywiście zaprzeć oddech. Ale uderzyło nas jeszcze inne wrażenie, równie silne: buchający do nas z ulicy podmuch mocnych zapachów. Szły od pobliskich krzewów i drzew i musiały tam być niezwykłe kwiaty albo jakieś inne źródła ponętnych aromatów. Wonne kłębowisko po prostu upajało. Ów pachnący napór stanowił wyraźną specjalność wyspy — une specialite de Tahiti — i nigdzie indziej na świecie nie doświadczyłem tego w takim nasileniu. Itia, hoży cerber hoteliku, musiała nas polubić, bo gdy wkrótce wychodziliśmy na miasto, ona już ściągnęła dwie przyjaciółki i przedstawiła je nam jako towarzyszki do „La Fayette". Podziękowaliśmy, chcieliśmy być sami. Na głównej ulicy Papeete, równoległej do wybrzeża, gdzie roiło się od chińskich sklepów, barów i nocnych lokali, zastaliśmy tłum radośnie podnieconych spacerowiczów. Nie było hałasu, panował przyjemny szum, wywołany jakby tysiącem pszczół. Chociaż był jeszcze dzień jasny, w nocnych lokalach, otwartych ku ulicy, grali już tahitańscy muzykanci wcześniej niż zwykle z powodu przybycia naszego statku. Witaliśmy co rusz współpasażerów z „Sagittaire'a", prawie wszystkich już w towarzystwie roześmianych vahine i już ozdobionych w wieńce z białych gardenii. Gdzieś rozlegały się dziewczęce śpiewy i wciąż pachniało, ogromnie pachniało. Było ciepło, ale nie duszno. Nie trwało długo, a wciągnęło nas ogólne podniecenie. Wszyscy jak gdyby czuli się jedną rodziną i jakby byli z lekka pijani. — To typowe! Cest l'esprit de Tahiti! — uśmiechnął się do mnie towarzysz i powrócił do swej idee fixe, zaprzątającej go od kilku godzin. Mianowicie Pissarro, będąc od kilku tygodni moim towarzyszem i przyjacielem, chciał mi koniecznie pomóc w pisaniu i roztaczał przede mną zarys mej przyszłej książki o Tahiti. 202 Widząc jego zapał, słuchałem go cierpliwie. Zarys książki: młody Europejczyk przybywa na Tahiti; rozkosze kąpieli w lagunie, zaśnięcie na plaży, przebudzenie w objęciach dziewczyny. On w raju zmysłów. Perypetie sielanki z dziewczyną; po miesiącu, dwóch, przesyt u niego; raj wydaje się piekłem. On ucieka jak wariat do Europy... — Charles! Czy tego nie było już w filmach? — ostrożnie tamowałem jego fantazję. — Czy o tym nie pisał już Somerset Maugham? —¦ Dać nowe okoliczności! Wynaleźć nowe szczegóły! — obstawał przy swoim. I niestrudzenie wymyślał dalsze wydarzenia: były u europejskiego przybysza zwątpienia i wybuchy zazdrości, i zachody słońca, i dopadania od nowa do siebie, i grymasy, i lubież-ności, a ja wreszcie zrozumiałem, że Pissarro mówiąc o mnie, myślał o sobie: to on głośno marzył o napisaniu własnej książki o Tahiti. Gdy zapadał zmrok, rozlewny i działający na zmysły, nasz pierwszy na Tahiti zmrok, przechodziliśmy obok restauracji chińskiej, skąd doleciała do nas drażniąca woń korzennych potraw. Poczuliśmy nagły głód i wstąpiliśmy. Było tu pełno, lecz sami Tahitańczycy. Okazywali przyjazne zdziwienie, że do takiej spelunki weszliśmy, mając wytworniejsze restauracje w mieście, ale nam ogromnie smakowało chop suoy, pikantna potrawa, składająca się z mieszaniny różnych posiekanych paskudztw, odpadków i innych apetycznych ingrediencji. W pół godziny później wychodząc stwierdziliśmy, że chop suoy tak znakomicie nam smakował niewątpliwie i dlatego, że otaczały nas życzliwe uśmiechy współbiesiadników. — Do licha, ile u nich radości życia! — zachwycał się Pissarro. — Wiadomo: duch wyspy Tahiti! — przypomniałem mu jego własne słowa. — Po dwóch wiekach wykolejania ich przez białych?... Było nam dobrze na sercu, rozpierało nas, i w tym nastroju wynajęliśmy taksówkę do „La Fayette". Tam zastaliśmy hu- 203 latykę już w pełnym toku, wesołe bractwo rozhukane na całego. Znowu spotkaliśmy wielu pasażerów z „Sagittaire'a", a że byli nieco pod gazem, witali nas hałaśliwie i całowali swe towarzyszki. „La Fayette" była nocnym przybytkiem, gdzie tahitańskość święciła triumfy i wyżywała się w tańcach, śpiewach, muzyce, biciu w bęben oraz uwodzeniu na całego białych frajerów. I w piciu. Wszystko na cześć gości, którzy, rozpasani alkoholem, chcieli stać się w tych oparach bardziej tahitańscy niż wyspiarze. Więc śmiali się jak do kołacza, wybuchali na całe gardło, wyczyniali głupstwa. Przypominało to jakieś pogańskie bacha-nalie i Dionizos byłby tu w siódmym niebie, zresztą tak jak i my sami. ' Żeby nie zakurzyło się zbytnio we łbach, było kilka przestronnych otworów i szerokich wyjść w stronę laguny, która tuż, tuż dochodziła do naszych progów i przysyłała nam orzeźwiający wietrzyk. Dostaliśmy stolik niedaleko takiego wylotu, więc mieliśmy dość chłodno i od czasu do czasu wypadałem nad wodę, by łyknąć świeżego powietrza. Na pewno laguna była majstersztykiem pejzażu, ale w moim omroczeniu już nie docierał do mnie jej urok. Natomiast zauważyłem jasny księżyc i zrobił na mnie wrażenie. Był to ten sam Tuwimowski księżyc, który lśnił nad Tahiti i przy którym mała Titi marzyła o swym szczęściu. Jeśli takie Titi znajdowały się na sali, księżyc był im obojętny; większą wagę, jedyną w tej chwili, przywiązywały do jurnych popaa, to jest białych sprinterów, którym świeciły samcze oczy błyskiem jak sam księżyc, gdy faceci obchwy-tywali ciała dziewczyn. One, pełne śmiechu, wyrywały się z ich objęć i pędziły na parkiet, by zatańczyć upa-upa. Grajkowie uderzyli w diablo wdzięczną melodię, zarówno słodką, jak bojową, i kilka Tahitanek spośród gości zaraz wyskoczyło na środek sali. Puściły się w taniec, niby solo, bo każda tańczyła na swój sposób, a wszystkie, łatwo to poznaliśmy pomimo zmąconego wzroku, na jakimś zadziwiającym poziomie. Wnet dołączyło się kilku Tahitańczyków i powstało fantastyczne widowisko, istne cudo gorących ruchów. Były na- brzmiałe nie tylko seksem, ale czymś więcej: po prostu buchały radością życia, czarem dziecięcego szczęścia. Jakże taniec leżał im w kościach, jakże płynął im w krwi! To był naród tańca i od wieków do tańca wdrożony. Ruchy wykonywał głównie ich tułów, przede wszystkim brzuch, mniej członki. Ale jakie ruchy, jaka przejmująca magia! Rozpustny żłób widziałby w nich tylko rozwiązłość, lowelas — tylko zmysłowość; dewota — religijny szał, dzikus — nieposkromione szaleństwo, natomiast esteta — szczyt harmonii. Pijus — chyba nic. Większość gości w „La Fayette" należała już do tej ostatniej kategorii i była zbyt znieczulona, by należycie odebrać to, co tam na parkiecie wykonywali przygodni tancerze i tancerki. W pewnej chwili zauważyliśmy przeciskającą się wśród ciżby jedną z Tahitanek, przedstawionych nam po południu w hotelu przez Itię. Tahitanka nas także spostrzegła i uradowana podbiegła do naszego stołu. Była jeszcze sama, bez gacha, więc chętnie dała się zaprosić i siadła przy nas. Pissarro pozostał ostentacyjnie obojętny, więc mnie wypadło czynić honory stołu. Czy podobała mi się? Tak sobie. Czy chciałbym zabrać ją do hotelu? Diabli wiedzą: i tak, i nie. Gdy podszedł tahitański garson, zapytałem się jej, na jakiego drinka miała ochotę. — Gin fizz! — zamówiła u kelnera. — Ale podwójny! Dostała gin fizz, jednak straciła na niego ochotę. Ledwo umaczała usta, skrzywiła się, z czym było jej nawet do twarzy, i żywo odsunęła kielich. — Nie smakuje mi dziś! — powiedziała i zwróciła się z mi-j łym uśmiechem do mnie: — Wolałabym peppermint, przepraszam... — Garson! — zawołałem. — Jeden peppermint! — Podwójny! — dodała odważna podfruwajka. Trwało to dość długo, zanim przyszedł kelner z peppermin-tem, i okazało się, że kapryśna dziewoja już nie chciała pep-permintu. Spróbowała trochę i odstawiła szklankę z wyrazem wstrętu na dorodnej gębusi. — Nie, nie, to nie to! — zapewniała odżegnując się od pep-permintu. — Mam ochotę chyba na coś innego... 204 205 Patrzała ufnie na mnie, oczekując nowej propozycji. Rozbawieni, przyjmowaliśmy zachcianki młodej dziwaczki z dobrodusznym humorem. Pissarro nie bez złośliwej ironii. Poprosiłem ją łagodnie, żeby jednak wypiła peppermint, skoro miała przedtem apetyt na niego i sama go zamówiła, ale ona zrobiła tak nieszczęśliwą buzię, jakby spotkała ją Bóg wie jaka krzywda. — Nie mogę! — zaklinała się. — Nie mogę... Nie znoszę dziś peppermintu... Chcę koniaku! — poprosiła żałosnym głosem. — Dostaniesz koniak, ale najpierw wypij peppermint! — o-świadczyłem pół wesoło, pół nakazujące Na to dziewczyna zerwała się i z oburzeniem mierząc mnie, zawołała: — Tu est mechant! Tres mechant! — Jesteś zły! Bardzo zły! I pośpiesznie odeszła. Miała minę ptaszyny, której wyrządzono wielką niesprawiedliwość. Głupie zajście nieco zwarzyło nasze humory, a że zbliżała się północ, opuściliśmy „La Fayette" i poszukaliśmy swej taksówki. Na całej trasie droga powrotna wiodła nieustannie przez gaje palm kokosowych. Las wysmukłych pni, wyrwanych z ciemności przez reflektory, wyglądał niesamowicie: pnie wynurzały się z nicości jak cienkie a długie duchy, malowniczo i trochę koszmarnie. W hoteliku mieszkaliśmy na pierwszym piętrze i pomimo że staraliśmy się wchodzić bezszelestnie jak myszy, drzwi obok naszego pokoju nieznacznie się odchyliły i wyjrzała na sień Itia. Przekonawszy się, że to my, życzyła nam bonne nuitl i przymknęła znowu drzwi. Widocznie tam był jej pokoik służbowy, gdzie przebywała w nocy. Wewnętrzne ściany hotelu, dla lepszej wentylacji, nie dochodziły do samego sufitu, więc można było słyszeć najdrobniejsze odgłosy w sąsiednich pokojach. Toteż jeszcze nie zasnęliśmy, gdy doszły nas dziwne szmery od strony naszego sąsiada, młodego Francuza. Onże wstał cichuteńko z łóżka, ukradkiem opuścił swój po- 206 kój i idąc na palcach, wszedł milczkiem do służbowego pokoiku Itii. Głuche oddźwięki, stamtąd dochodzące, pozwalały nam domyślić się nocnej sceny. Rozgrzany Francuz wlazł do łóżka dziewczyny pomimo jej obronnej szarpaniny. Słyszeliśmy jej głuche non, wielokrotnie powtarzane. Pissarro zerwał się z łóżka i zakotłowała się w nim rycerska krew. Chciał wkroczyć i energicznie ująć się za Itią. Ledwo go powstrzymałem. — Przecież on ją wyraźnie gwałci! — oburzony szeptał zdyszanym głosem. — Gwałci! — przyznałem. — Ale gdy powstanie głośna draka z racji dziewczyny, to właściciel hotelu na pewno ją jutro wyrzuci. Więc co robić? — Masz rację! Co robić? Co robić? — mruczał towarzysz i z powrotem położył się na łóżko. Ostatecznie, gdyby dziewczyna chciała, wystarczyło jej krzyknąć na pomoc, by uwolnić się od kochliwca. Nie krzyknęła. Jeszcze tylko protestowała swym stłumionym non, ale coraz rzadziej. Potem już na dobre umilkła; on raz po raz sapał. — Arkady, do diabła! — odezwał się Pissarro komicznie zirytowany. — Czy to również duch wyspy Tahiti? L'esprit de Tahiti? — Jak najbardziej, Charles! Jak najbardziej!... 32. Jeszcze o Tahitankach Następnego dnia zbudziliśmy się raczej późno i słońce było już od przeszło godziny na niebie, gdy zasiedliśmy do śniadania na obszernym balkonie hoteliku. Zdumiała mnie rześkość powietrza. To był podniecający nektar, jaki piliśmy nozdrzami. Kapitalnie doświadczaliśmy na sobie ożywczego działania tahitańskiego powietrza. Upajała nas niebywała dotychczas radość; zapach roślin i kwiatów działał tu jak luby narkotyk, 207 a podobnie jak my, odczuwali prawie wszyscy przybysze. Chociażby taki Somerset Maugham, któremu „było tu tak przyjemnie, że dusza chciała uciec z więzienia" — albo taki Henri Matisse, dla którego Tahiti „było wyspą błogiego Edenu i rozkoszy, która zacierała pamięć i usuwała niepokoje przyszłości". Przeżywaliśmy dziwnie radosny poranek. Śniadanie przyniosła nam starsza Tahitanka, która miała dobry uśmiech i podała świetną kawę oraz chrupiący chleb francuski z masłem, niestety masłem z puszki. Do tej kawy podała śmietankę — znowu nektar bogów: śmietanę ubitą z mleka kokosowego. To wszystko, i powietrze, i śniadanie tak nam smakowały, że gdy Tahitanka zaczęła nas ostrożnie wypytywać o nasze zamiary na przyszłość, zakotłowało się na balkonie od burzliwej lawiny naszych bujnych zamiarów, wesołych a dzikich. Jakaś kobieta przechodziła pod balkonem z dużym koszem pełnym białych kwiatów frangipani i gardenii. Były tak wonne, że aż do nas na pierwsze piętro zalatywał ich zapach. Nagle wzięła nas dziecięca ochota na kwiaty i zawołaliśmy z piętra do kobiety, by nam sprzedała ich cały pęk. — Nie mogę! — odparła przystając. — Niosę je na targ, by tam je sprzedać!... Podobają wam się? — Bardzo! Ogromnie! Do zwariowania! Bardzo okropnie się podobają! — krzyknęliśmy z góry, porwani znienacka gwałtownym zapałem, pasją. Tego poranka wszystko nam by się podobało. Tahitanka buchnęła wielkim śmiechem i zaczęła nam rzucać do góry tyle kwiatów, że uzbierał się potężny ich bukiet. Gdy przestała rzucać, zapytaliśmy ucieszeni, ile jesteśmy jej winni. — Nic! — filuternie uśmiechnęła się i poszła dalej. — Stój! Stój! — wołał za nią Pissarro, ale daremnie. Ona przyjaźnie jeszcze kiwnęła nam ręką, żebyśmy dali jej spokój, i szła ku targowisku Papeete. Niosła już tylko połowę kwiatów. Pissarro miał w Papenoo, na wschód od Papeete, znajomych, u których postanowił zamieszkać przez następne tygodnie, więc 208 już tego dnia rozstaliśmy się, serdecznie życząc sobie wzajemnie powodzenia. W mieście pozostałem trzy dni. Wystarczająco, ażeby poznać kupę mężczyzn, brązowych Tahitańczyków i białych podskakiewiczów tudzież marzycieli, i poznać kilkanaście co najmniej kobiet skorych do igraszki; by usłyszeć wszystkie aktualne plotki i całą chroniąue scandaleuse tej mini-plejady; by zwiedzić większość nocnych lokali, wpaść do skromnego muzeum, szukać daremnie księgarń, których tu wcale nie było — i zacząć się nudzić. Szumna stolica Oceanii Francuskiej była właściwie lilipucią dziurą powiatową i aż dziw człowieka bierze, że mogła tak bardzo rozsierdzić Gauguina, przecież malarza o wyjątkowej inteligencji i szerokim umyśle. Z donkiszockim zacietrzewieniem ów olbrzym artystycznych natchnień i nieszczęsny kochanek bogów zapędził się w kozi róg, gdy wydawał w zaściankowym Papeete satyryczno-zgryźliwe czasopisma Osy i Uśmiech. Wkładał w nie jakiś patologiczny wysiłek zawziętości, by zwalczać maleńkie wiatraczki i maniacko borykać się z gałgaństwem kilku tępych urzędasów i kilku głupich żandarmów. Papeete nie było wyzbyte uroku, byleby nie oczekiwać od niego zbyt dużo. Zagorzalcy, wieszający na tej mieścinie wszystkie psy, wpadali w przesadę. Przecież było tu jednak wspaniałe powietrze i nieziemski klimat, były spotkania szalonych obieżyświatów i były tahitańskie orkiestry na dansingach. Ci muzykanci stanowili jakiś wyjątkowo ciekawy klan niepospolitych wirtuozów. Swe melodie taneczne wychwytywali z całego świata, od Hawajów i Missisipi aż po -Don, ale od razu urabiali je na swoją tahitańską modłę. Co było gdzie indziej ogniste i gwałtowne, stawało się tutaj tahitańsko rozlewne, co było tkliwe, stawało się buńczuczne i brawurowe. Ponieważ wykonywali owe urocze wariacje prawdziwi artyści, majstrowie o kapitalnym wyczuciu muzyki, nie hetki-pętelki, więc tahitańską metamorfoza wychodziła światowym melodiom na dobre. Słuchanie ich było dodatkowym czarem szczęśliwej wyspy. Szczęśliwej? Żachną się gderiiwcy i przytoczą wszystkie pla- 209 gi wysp Oceanii Francuskiej: i klęskę chorób wenerycznych, którym liczni tu lekarze podołać niezbyt mogli; i elephantiasis potwornie zgrubiającą odnóża większości wyspiarzy powyżej czterdziestki; i gruźlicę, szalejącą zwłaszcza w XIX wieku; i zabójczą grypę, dziesiątkującą niedawno temu ludność wysp; i tragedię uzębienia, powodującą zupełne wypadanie zębów już w młodym wieku, gdy dwunastolatki musiały często gęsto uciekać się do protez; i — jako główny kamień obrazy puryta-nów — wytaczano bezwstydną, jawną, zachłanną rozwiązłość seksualną, jaką ujawniały wszystkie bez wyjątku tutejsze vahine, niezdolne do głębszych uczuć wierności... — Jezus, Maria! — przerazi się przybysz z Polski. — Wszystkie bez wyjątku dziewczyny to takie dokumentne niecnoty? Wszystkie? — Wszystkie bez wyjątku! — zatrzęsie się z oburzenia srogi zagorzalec. Zapewniali mnie prawie wszyscy, że Papeete to moralny brud i że trzeba uciekać od tej gangreny, by spotkać dobrych ludzi. Więc na czwarty czy piąty dzień po wylądowaniu z „Sagittaire'a" wsiadłem rano do przedhotelowego autobusiku i jedyną drogą wzdłuż brzegu laguny ruszyłem na południe. Za uśmiech i paczkę papierosów kierowca pozwolił mi siąść z przodu obok siebie, a gdy jakie cztery kilometry od miasta mijaliśmy Faaa, zapewniał, że tam pięknie i można wynająć śliczny, mały bungalow. Pięknie było tu wszędzie, bo jechaliśmy przez nieprzerwany gaj palm kokosowych, a z prawej strony wdzięczyła się laguna i za nią szumiało morze, z lewej strony zaś wznosiły się podnóża gór, gęstą i dziką pokryte roślinnością już przy samej drodze. Nieco dalej, o jakie dziesięć kilometrów od Papeete, była Punavia, gdzie rozsiadła się nowoczesna kolonia uroczych jedno- i dwuosobowych bungalowów. Wynajmował je gościom słynny Rivnak, chyba najsympatyczniejszy na świecie Czech i dobroczyńca ludzi, a zwłaszcza braci artystycznej. Za tą nowoczesną osadą były chaty tubylcze, zbudowane z leśnych drągów i pokryte strzechą z liści pandanusu: tu kierowca wyjaś- 210 I nił mi, że w jednej z tych chat mieszkał ongiś i malował Paul Gauguin. — Która to chata? — spytałem. — Nie wiem! — odrzekł miły szofer. — Wiem tylko, gdzie gnieździ się syn Gauguina, Emil... O tam! Chce pan go zobaczyć? Może dziś jest trzeźwy... Chciałem go zobaczyć, więc szofer przystanął i powiedział, że zaczeka; mam spokojnie iść i fotografować. Autobus był zatłoczony tahitańską ciżbą, ale nikt nie sprzeciwiał się przerwaniu jazdy: na Tahiti ludzie mieli wiele czasu i wiele życzliwej wyrozumiałości. Przed chatą, na którą szofer zwrócił mi uwagę, było kilkoro przyjezdnych osób, i okazało się, że to amerykańscy turyści. Podskakując z różnych stron, gorliwie fotografowali niechlujnego obdartusa, siedzącego z tępą gębą na klocku przed chatą. Poinformowano mnie, że to Emil, syn Gauguina. Miał około czterdziestu lat i wyglądał na debila, wyraźnie niespełna rozumu. Patrzał bezmyślnie przed siebie i raz po raz coś pod nosem mamrotał. Był to przykry widok. Tępak budził niezdrową sensację wśród turystów, a ci fotografowali go jak zwierza. Przekonany, że spotkam go jeszcze niejeden raz, nie wyjmowałem mego aparatu, ale mimo to wypadło mi zapłacić kilka franków: z chaty wyszła kobiecina z talerzem w ręku i od wszystkich pobierała opłatę za fotografowanie. Punavia była zakątkiem o szczególnie sielskim uroku i nie dziwić się, że Paul Gauguin malował tu ongiś swe najsłynniejsze płótna, a dziś do Rivnaka ściągał niejeden malarz i niejeden człek żądny natchnienia. Gdy Gauguin tu osiadł, miał jeszcze pieniądze z Francji, więc w pierwszych czasach niemal codziennie urządzał hojne pijatyki i głośne orgie z tahitańskimi przyjaciółkami. Aż kiedyś przybył pobliski ksiądz katolicki, Francuz, i tęgo go złajał, co tak rozindyczyło malarza, że wojnę wypowiedział całej kołtunerii na Tahiti i uwikłał się w obsesję rzucania na nią gromów. Pomimo niedorzecznych szusów zdołał stworzyć właśnie tu, w tym Punavia, swe główne dzieło 211 „Skąd przybywamy? Kim jesteśmy? Dokąd idziemy", o którym Stephane Mallarme kiedyś napisze: „Jakże to zadziwiające, że można było tyle tajemniczości włożyć w tak okazały przepych!" Dopiero pod wieczór, po wielu wesołych postojach, zawitał nasz autobus do Taravao, wąskiego przesmyku, który łączy północną część Tahiti z południową. Tu wysiadłszy rozlokowałem się w gospodzie bardzo miłego Tahitańczyka demi, to znaczy z domieszką krwi białej, który zaraz przyjął mnie jak dobrego znajomego i wziął w serdeczną opiekę. — Oczekiwałem pana już wczoraj! — rzekł do mnie. — Jak to? — zdumiałem się. — To wiedzieliście, że tu przyjadę? — Ależ tak, wiedzieliśmy... A widząc moją zdębiała z lekka twarz, wyjaśnił z uśmiechem: — To „poczta kokosowa"! Ludzie ludziom wszystko tu sobie donoszą. Wiemy, że przyjechał pan na Tahiti na dłuższy pobyt, na rok, może dwa, że napisze pan najpierw książkę o swej poprzedniej podróży, a potem dopiero o Tahiti... Dokładność tych wiadomości w tak zabitym deskami ustroniu jak Taravao wprost oszałamiała. — I co jeszcze wiecie? — zapytałem ironicznie rozbawiony. — To — ciągnął gospodarz z życzliwą powagą —- że pan weźmie sobie na czas tutejszego pobytu „żonę" vahine, pomimo że z dziewczyną Maerą, która przedwczoraj u pana spała, nic trwałego się nie wywiązało... Ale Maera już rozgłosiła, że pan w porządku... Dziewczyn z Papeete radzę nie brać, to zanadto wietrznice, nieodpowiedzialne... Potem wydało się gospodarzowi, że za wiele ujemnych rzeczy mówił o płochości swych rodaczek, więc następnego dnia chciał to jakoś załagodzić. Gospoda jego wznosiła się nad brzegiem zatoki, oczywiście srodze malowniczej, a po drugiej stronie wody, naprzeciwko nas, oddalone o jaki kilometr z kawałem, rysowało się wybrzeże południowej części Tahiti, zwanej czasem półwyspem Taiarapu. Tam wśród bujnej roślinności widzieliśmy gdzieniegdzie nad laguną tubylcze chatki. Na jedną z nich gospodarz zwrócił moją uwagę. 212 i -— Tam oni mieszkają! — wyrzekł przyciszonym głosem, jakby w tajemnicy albo z szacunkiem. Opowiedział. Były to niezwykłe dzieje niezwykłej miłości dwojga ludzi tam mieszkających. Tahitanki i Amerykanina. On, młody, bardzo zwykły, nie wyróżniający się ani urodą, ani wykształceniem, ani umysłem, prosty szaraczek z zapadłego miasteczka amerykańskiej prowincji, przyjechał przed dwoma laty na miesięczny urlop na Tahiti i tu, normalnym zwyczajem przelotnych turystów przygadał sobie młodą Tahitankę. Gdy wyjeżdżał, utartym ceremoniałem przy rozłące uronił małą łezkę; ale już po kilku dniach dziewczyna wyleciała mu zupełnie z głowy, a gdy lądował w San Francisco, już właściwie nie przypominał sobie jej twarzy i jej imienia. Zupełnie inaczej dziewczyna. To nie był jej pierwszy mężczyzna, ale w Amerykaninie zadurzyła się na zabój jakimś ślepym, szalonym i, co najciekawsze, nie przemijającym afektem: zapałała sentymentem tak głębokim, że, ku osłupieniu całej rodziny, po wyjeździe lubego nie chciała i nie mogła o nim zapomnieć. W miarę upływu czasu jej miłość do Amerykanina rosła i powstała tragiczna sytuacja. Wzmagająca się tęsknota tak nadszarpywała fizyczne zdrowie Tahitanki, że dziewczyna zupełnie opadła z sił i groziła jej śmierć. Rodzice nie chcieli stracić dziewczyny, a że nie byli ubodzy, postanowili sprowadzić na własny koszt Amerykanina, zapewniając mu notarialnie dożywocie u boku kochającej Tahitanki. Zgodził się. Przybył przed rokiem. Tam, po drugiej stronie* zatoki, obydwoje stworzyli sobie zaciszne gniazdo i żyli od roku jak w wyśnionym raju. W gospodzie w Taravao mieszkało oprócz mnie trzech gości, dwóch młodych Anglików i starszy Amerykanin. Z wykształcenia należeli do inteligencji, byli przyjemni. Często rozwodziliśmy się nad osobliwą sielanką po drugiej stronie zatoki i nad dalszym losem wyjątkowej pary. Byliśmy jej ze wszech miar życzliwi, a jednak raz po raz kiwaliśmy głowami. Ją dobrze rozumieliśmy: zakochała się po uszy, ogarnięta głęboką pasją, 213 poza którą nie widziała świata; był to rodzaj oszołomienia albo transu. Tak u niej trwać mogło przez długie lata. Ale on? Chociaż byłby ostatnim kretynem — a ponoć nim nie był, był tylko duchowym prostakiem — gnuśne zakopanie się w tym raju na chwilę pięknym, lecz monotonnym z biegiem czasu, wyzbytym wszelkiej głębszej myśli i duchowej strawy — musiało w końcu stać się zabójczo nudne. — A może on wytrzyma! — niedowierzająco parsknął jeden z Anglików. — Nie wytrzyma! — zapewniał Amerykanin. — Prędzej czy później wyrwie się i ją opuści... — W każdym razie — stwierdziłem — dziewczyna wykazała, że Tahitanka umie zakochać się duszą i sercem, bez pamięci — i to nie na chwilę... — Ten rażący wyjątek poświadcza tylko regułę ogólnej pło-chości... — zauważył Anglik. Historia Tahiti zna podobną sprawę z okresu pierwszych kontaktów z Europejczykami i przeżycia Tahitanki Peggy nabrały rozgłosu właśnie dlatego, że były tak wyjątkowe. Działo się to w drugiej połowie XVIII wieku, gdy na angielskim okręcie „Bounty" krótko po opuszczeniu Tahiti wybuchł osławiony bunt przeciw nieludzkiemu kapitanowi Blightowi. Szesnastu zbuntowanych marynarzy z porucznikiem Christianem na czele zagarnęło „Bounty", a Blighta i jego niewielu popleczników spławiło z okrętu i kazało płynąć na łodzi ratunkowej, gdzie ich oczy poniosą. Buntownicy wrócili na Tahiti. Blight, okrutnik, ale świetny żeglarz, nie zginął. Dopłynął do Anglii i rozpętał tam burzę gniewu. W trzy lata później u wybrzeży Tahiti pojawiła się angielska fregata „Pandora", by wyłapać buntowników i przywieźć ich do Anglii na powieszenie. Christian i większość rebeliantów już dawno umknęli na bezimienną wtedy jeszcze wyspę Pitcairn i gardło ocalili, natomiast kilku lekkomyślnych, którzy pozostali na Tahiti, wpadło w ręce karnej ekspedycji. Między nimi był marynarz Steward, który za żonę pojął Peggy, córkę wodza okręgu Hitiaa, i miał już z nią córeczkę. 214 Po zakuciu Stewarda w kajdany na „Pandorze" Peggy popłynęła na okręt, by wybłagać uwolnienie męża; oczywiście daremnie. Wśród dramatycznych scen musiano odrywać ją przemocą od niego i roztrzęsioną bezlitośnie wypędzić z fregaty. Dalsze wypadki stały się pokarmem dla kronik. Peggy, odwieziona siłą na ląd, popadła w taką rozpacz, że nie mogła jej przeżyć, i siedziała nad brzegiem morza całymi dniami, wypatrując widnokręgu. W pierwszych dniach zalewała się łzami, ale że mało co jadła, mało piła, wkrótce zabrakło jej sił, zabrakło także łez. Po dwóch miesiącach agonii umarła ze złamanym sercem. Więc kto narzeka na niewierność wszystkich Tahitanek (a narzeka prawie każdy popaa, biały), niech nie zapomina, że niektórym Tahitankom nieobca była wierność małżeńska. 33. Reri W kilka dni później, po powrocie do Papeete, udało mi się wynająć śliczny, niewielki bungalow o cztery kilometry na południowy zachód od stolicy, w miejscowości zwanej Faaa. Bungalow, nowocześnie zbudowany z tworzyw sztucznych, lecz pokryty strzechą z liści pandanusu, miał źródlaną wodę z po-że można było z okna wędką łowić ryby. Za to wygodne cudo płaciłem niewiele, miesięcznie około 7 dolarów, a gdy życzli-bliskich gór i wszystkie wygody higieniczne, a stał otoczony palmami kokosowymi i drzewami chlebowymi tuż nad laguną, wy gospodarz Dean, Metys tahitański, mieszkający w pobliżu, dowiedział się, że zamierzam tu dłużej mieszkać i pisać książki w tak uroczym otoczeniu, radził, żebym koniecznie wybrał sobie rzetelną „żonę" zwyczajem europejskich rezydentów na Tahiti. — Ale gdzie wybrać? — zaśmiałem się. — W Papeete? — Broń Boże! Przecież są Wyspy pod Wiatrem, Moorea, 215 Huahine, Raiatea, Bora-Bora, gdzie porządnych vdhine nie brak. Tu tobie potrzebna pomoc takiej vahine, więc płyń do Bora-Bora... W dowód sympatii Dean mówił do mnie „ty", więc i ja do niego tak samo. Postanowiłem udać się na Wyspy po kilku dniach. Kupiłem używany rower i po kwadransie jazdy bywałem już w Papeete, gdzie często zaglądałem, by spożyć obiad lub kolację w restauracjach, a pod wieczór wypić wesołego drinka w różnorakim towarzystwie w jednym z przytulnych barów. Pissarro przepadł na dobre na wschodnim wybrzeżu i trochę mi go było brak. On, epigon znamienitego nazwiska, lubił filozofować i wynurzać przede mną swe spostrzeżenia, więc byłoby w tych kilku dniach przed moim wypadem na Wyspy mnóstwo czarująco naiwnych porad i wrażeń. Urok Tahiti zaczął mocno wchodzić ml w krew i ogarniać zmysły. Nie dziwiłem się malarzom i poetom. Czarował tu nie tylko klimat, krajobraz i nieustanna aura sielanki, czarowała przede wszystkim ludność urodą ciał, słodkim uśmiechem, szlachetnością twarzy, wdziękiem ruchów, pięknem oczu. Ale były i zgrzyty. Młode Tahitanki, świadome swego powabu, umiały być okrutne. Znałem młodego Anglika, raczej przystojnego, ale zagubionego w tych kłębowiskach zachłannego seksu. Somerset Maugham często ich niedole opisywał: przeżywali tragedię, gdy zadurzeni na śmierć, znosili upokorzenia bezlitosnych vahine i nie mogli się wyrwać z urzeczenia. Anglika raz po raz widziałem w godzinach podwieczornych w drodze do śródmieścia. Szedł zawsze o parę kroków za swoją vahine, której stale towarzyszyły dwie lub trzy rozchichotane przyjaciółki. One, kokieteryjne i fertyczne, zachowywały się jak kapryśne panie i traktowały Anglika przez ramię, jak sługę. Był smutny, czuł się poniżony, ale potulnie wlókł się za nimi i nie potrafił zdobyć się na bunt, ani grzmotnąć jednej, drugiej po ładnym karku. Dopiero w barze pozwoliły mu siąść razem z sobą przy stole i płacić za drinki. Poznałem go osobiście: był miły i kulturalny, miał wszystkie klepki w porządku 216 i dorzecznie z nim się rozmawiało; tylko wpadł w zaczarowane koło absurdalnego uroku i to go całkiem rozłożyło. W pierwszych dniach czerwca wyruszyłem na motorowym kutrze w podróż do Wysp pod Wiatrem i najpierw wylądowałem na kilka dni na najbliższej z nich, Moorei. Owa „młodsza siostra Tahiti", młodsza, bo jeszcze panowały tu obyczaje sprzed kilkudziesięciu laty, była pełna ujmującej prostoty, ludzie mniej zepsuci, a krajobraz chyba piękniejszy, zieleń niemal bujniejsza niż na Tahiti. Nasz kuter, podchodząc pod Mooreę, przecisnął się przez przesmyk między dwoma rafami koralowymi i wpłynął do laguny w zatoce Vaiere, na wschodnim wybrzeżu wyspy. Gdy wysiadaliśmy na ląd, kilkunastu mieszkańców przyjaźnie oceniało przybyszów witając ich, a że byłem dla nich nową twarzą, przyglądali rni się najżyczliwiej. W pobliżu istniała przyjemna gospoda wraz z hotelikiem. Gdy wszedłem do środka, siedziało tam czworo gości. Z tego towarzystwa na mój widok z miłym okrzykiem zerwała się dziewczyna i podbiegła do mnie. Była to Reri. Jej żywiołowe powitanie sprawiło mi przyjemną niespodziankę na tej obcej wyspie, więc gdy ona i jej grono — dwóch Anglików i jedna młoda Tahitanka — zaprosili mnie do stołu, chętnie się zgodziłem, ale pod jednym warunkiem. — Jakim? — zapytała Reri nieco spłoszona. — Że dacie się zaprosić na jednego dubla Johny Walkera: na kutrze przewiało mnie cholernie do szpiku! -— zawołałem. * Odkrzyknęli wesoło, że zgoda, zgoda! — i dosiadłem się do kompanii. (Dnia poprzedniego dostałem z Warszawy miesięczny przekaz na 150 dolarów, więc mogłem pozwolić sobie na gest powitania). Obecnym „stałym" przyjacielem Reri był sympatyczny, piegowaty, łysawy Anglik, wysoki jak tyczka, ale hojny. W czasie obiadu, jaki zjedliśmy razem w świetnym humorze, plątała się angielszczyzna z francuszczyzną, a do tego dobijały brawurowo polskie odgłosy. Reri miała wtedy dwadzieścia siedem lat i wciąż jeszcze była 217 ładna, choć szczyt urody już minął głównie z racji jej zbytniego pociągu do wódeczności. Rano budziła się zawsze z migreną i musiała wypić szklaneczkę whisky lub dżinu, by przyjść do siebie. Już straciła sarnią ongiś wysmukłość, natomiast wciąż zachowała ujmujący wdzięk. Różniła się od innych Tahi-tanek wyjątkową subtelnością i była w tym jak gdyby dziecięco bezradna. Nie zapominało się jej głosu; był miękki, śpiewny, niemal pokorny. Podziwiałem jej szlachetną skromność. Przecież pozostawała do dziś najsławniejszą Tahitanką; kiedyś zdobywała chwalebne laury i świeciła jako gwiazda hollywoodzka, a jednak nie zmanierowała się i pozostała sobą: miłym, dobrym człowiekiem. Im bardziej przy naszym stole potęgowała się wesołość, tym więcej starała się Reri mówić po polsku. Trochę jej przyjaciel na to sarkał, ale wyjaśniłem mu wyjątkową sytuację: że Reri niedawno temu przebywała w Polsce i snuła oto zarówno czułe, jak gorzkie wspomnienia z pobytu w Warszawie. Czułe wspomnienia: była, jak to u nas, prawdopodobnie bałwochwalczo podziwiana i podejmowana zrazu jak bóstwo. Olśniewała śpiewem i tańcem w kabarecie, grała główną rolę w średnim (jak to u nas) filmie „Czarna perła" i kochała się w gładkolicym Eugeniuszu Bodo. Kochała się prawie jak owa historyczna Peggy: bez pamięci, na zabój, wcale nie po tahitańsku. A Bodo jak to Bodo. Niestety gładysz, dzióbasowy letkiewicz, po kilku tygodniach sprzykrzył sobie egzotyczną aktorkę i tu zaczęła się mniej chwalebna część romansu. Bodo zaczął bezceremonialnie wpychać Reri w ramiona innych galopantów, swych koleżków, a im więcej ich było, tym lepiej dla niego; im rzęsiściej się lała gorzałka, tym skuteczniejsza woda na młyn szałaputa. Gdy Reri w końcu wyrwała się z birbancko--sprośnego bagienka i wyjechała z Polski, już było za późno, by się wyprostować; nie mogła wyzbyć się trunkowego nałogu. Reri opowiadając mi te dzieje przy stole wśród tych obcych ludzi polszczyzną śmieszną i łamaną, ale dość zrozumiałą, nie 218 żaliła się, nie wyrzekała, nie rzucała złorzeczeń na niewiernego kochanka. Ona nie umiała nienawidzić: przeciwnie, jakimś niepojętym kaprysem kobiecości nie mogła oderwać serca od tego, co było w Polsce. Kochała wciąż Warszawę ponad wszystkie Nowe Jorki, Hollywoody i Paryże. Nie żaliła się ani słowem na cynicznych łobuzów, którzy ją świadomie rozpijali, i wciąż zachowała ciepłe uczucia — o dziwo! o niekonsekwencjo serca! — dla hultaja Genia. Pięknie to o niej świadczyło, że przy rzewnych wspomnieniach jej oczy napełniały się łzą wzruszenia. Kariera światowa Reri zaczęła się akurat dziesięć lat przed moim przybyciem na Tahiti. Wtedy zjawiło się na wyspie dwóch utalentowanych filmowców ze Stanów Zjednoczonych, Murnau i Flaherty, by stworzyć film o Morzach Południowych, które wówczas nabierały rozgłośnej sławy we wszystkich Hollywoodach świata. Mając pewną koncepcję scenariusza, przybysze szukali aktorki-bohaterki, od której właściwie zależałoby wszystko: powodzenie całej imprezy i ranga filmu. Wreszcie znaleźli: poznali Reri na wyspie Bora-Bora. Nie było Tahitanki, która odmówiłaby propozycji grania w filmie. Ale dopiero po pewnym czasie Murnau i Flaherty odkryli, jaką zdobyli perłę. Reri, jakaś tahitańska Modrzejewska en miniaturę, była obdarzona wyjątkowym drygiem scenicznym, była wulkanem o ślicznej, szlachetnej twarzy, fantastycznym kształcie ciała, a przy tym podbijającym uroku osobistym. Sceny miłosne grała szelma tak namiętnie i realistycznie, że Flaherty musiał ją hamować, żeby nie mieć kłopotów" z amerykańską cenzurą. „Tabu", ów film o półlegendarnych dziejach miłosnego konfliktu Polinezyjczyków, realizowany na Tahiti i sąsiednich wyspach przez kilkanaście miesięcy, stał się wielkim przebojem, zdobył sławę światową, a wraz z nim zasłynęła jego bohaterka, Reri. Tamci się wzbogacili, ona, typowa Tahitanką, nie umiała spieniężyć swych zdolności. Pozostała sobą. Tyle że Murnau zabrał ją ze sobą do Stanów Zjednoczonych, 219 gdzie wpakował ją do Ziegfield Follies. Potem jeszcze budziła zachwyt w Europie zachodniej, a gdy blask jej zaczął tam nieco przygasać, przyjechała do Polski — i tu igraszka losu chciała, że przyszła kreska na płochą dotychczas Tahitankę. Reri zakochała się po uszy, na zabój: dosięgła ją wariacka strzała Amora, piorunująca, piekielna strzała... Gdy już dobrze nam się kurzyło z czupryn przy wspólnym obiedzie, Reri, przepraszając swego Anglika, zaproponowała mi, żebyśmy w dwójkę wyszli nad brzeg laguny. — Zaśpiewam ci najulubieńszy mój szlagier w Warszawie!... — rzekła z wypiekami na twarzy, gdy stanęliśmy z dala od gospody. — Świetnie! '— ucieszyłem się. — Gdy to w Warszawie śpiewałam, zawsze myślałam o nim, o Gieńku. Słuchaj! Zanuciła. Jej wymowa przypominała mi urocze kaleczenie języka, tak w owe czasy spopularyzowane przez konferansjera Jarossy'ego w Qui Pro Quo. Gdy ochłonąłem z pierwszego wrażenia (czyżbym aż tyle wypił?!), już lepiej rozumiałem jej słowa. Czyniła taneczne ruchy i śpiewała: ... Dla ciebie chcę być biała, Bielutka tak jak ty... Mieć jasne oczy i jasną twarz I dobre serce Takie, jak masz ty... Zdaje mi się że Reri jeszcze ciągle chciała wierzyć w prawdę tych bzdurnych słów. A jeśli wierzyła, to niech ją diabląt-ka biorą! Staliśmy pod majestatycznymi palmami, wisiały nad nami cudowne kokosy i w pewnym momencie, przez zamroczoną głowę, przetaszczyła mi się jak gdyby jakaś koszmarna bajka: bajka o królewnie zakochanej w świniopasie. — Wróćmy do nich, Reri, do gospody!... 220 34, Na wyspie Moorei Następnego dnia rano wiał od oceanu tak orzeźwiający zefir, że odczuwało się to jak zdrową kąpiel i po whiskowo-wesołej nocy nie było kaca. Kawa, cudowna, tahitańska kawa z mlekiem kokosowym znowu zrobiła swoje i postawiła mnie od razu na nogi. Więc opuszczając w Vaiere śpiącą Reri oraz jej angielskich kumpli, ruszyłem jednokonną powózką w drogę — na podbój Moorei. Tu, tak samo jak na Tahiti, wnętrze wyspy było bardzo górzyste i pokryte tropikalną puszczą, jedyna zaś droga na Moorei ciągnęła się jak na Tahiti wzdłuż wybrzeża morskiego wśród przytulnych chat i piekielnie bujnej zieleni. Od wanilii i różnych ukrytych kwiatów buchały w nas podniecające zapachy, czasem dochodził szum pełnego morza, jeśli nie było laguny, a wśród listowia morski wietrzyk szeleścił tak radośnie, że można było roztopić się w tej błogości, gdyby nie mój woźnica. Ów niemłody już Maorys, z dobrą domieszką rasy białej i żółtej, był niemiłosiernie gadatliwy i chociaż nasuwał mi przyjemne wspomnienia naszych niektórych działaczy kultury i dygnitarzy w Polsce, raczej nudził. W końcu znieczuliłem się na potok jego bajdurzeń i pomysłów, przeważnie erotycznej natury, i na pół zasnąłem. On dopiero po dłuższym czasie to zauważył, nagle odwrócił się, zmierzył mnie wylękłym spojrzeniem i zawołał niemal zrozpaczony: , — Cóż to, popaa? Nie lubisz tych spraw? Nie chcesz mieć kobiety, żony, żoniusi? — zwyczajem tahitańskim mówił do mnie: ty. Wciąż senny, zbyłem go: — Mais oui! Chcę mieć sto żon! On zmieszał się: — Sto żon? Zlituj się! Żartujesz chyba? — Tak, żartuję... — Wystarczy ci kilka. — Niech będzie kilka! — zgodziłem się. 221 On wybuchnął śmiechem: — Ale nie bierz ich wszystkich naraz: będziesz miał piekło! — A przy jednej żonie nie będzie piekła? — Będzie! — stwierdził. — Ale czasem będzie i niebo, gdy przymrużysz oko. — Przymrużę? i — Tak, żebyś nie widział za wiele... t Szkapie nie było zbyt spieszno, nam również nie, więc dopiero około południa zajechaliśmy do Temae, dokąd się wybierałem. Istniała tu tubylcza gospoda, coś w rodzaju hoteliku, prowadzonego przez leciwą Tahitankę, wdowę po francuskim marynarzu. Życzliwi znajomi w Papeete dali mi do niej list polecający, pisany po tahitańsku, ale takie wprowadzenie było niepotrzebne: właścicielka, przepojona macierzyńską uczynnością, wszystko od pierwszej chwili robiła, żeby było mi tu dobrze. Płaciłem jej żenująco mało, więcej nie chciała; jadałem w głównej chacie, a spałem w pobliskiej chatynce z liści palmy kokosowej. Z rana pracowałem pod rozłożystym pandanusem, który nieustannie szeleścił w morce od morza, w południe aż szumiał. Ale to mi nie przeszkadzało: tu podjąłem pisanie książki („Radosnego ptaka drongo") o moich przeszłorocznych przeżyciach w dalekiej wsi Ambinanitelo na Madagaskarze, gdzie również rosły i szumiały pandanusy. Pod wieczór schodziła się do gospody okoliczna młodzież i przy dźwiękach gitary melodyjnie nuciła. Byli to urodzeni śpiewacy. Z kilkoma chłopakami szybko się zaprzyjaźniłem; byli szczęśliwi i wdzięczni, gdy stawiałem butelkę czerwonego wina. Tańczyli i śpiewali. Przychodziły także dziewczyny, wesołe, ponętne, przychylne. Wdawałem się z nimi, ale ostrożnie: z żadną nie chciałem się zbytnio wiązać, gdyż czekała mnie jeszcze podróż na inne Wyspy pod Wiatrem: Huahine, Raiatea, Bora-Bora, skąd pochodziła Reri i gdzie według powszechnej famy żyły najładniejsze kobiety. Zresztą niemile mnie uderzyło, że większość poznanych tu dziewczyn miała okropnie zepsute zęby już w młodym wieku: żałosny skutek cywilizacji białego człowieka. 222 Noce w Temae były dziwne. Ludność bała się złych demonów tupapau, grasujących w ciemności. Takie noce bezksiężycowe teraz nastały i rzeczywiście w ogromnej ciszy, zalegającej tu przyrodę, można było wyczuwać jak gdyby drażniącą niesamowitość czegoś wrogiego. Widocznie lęk wyspiarzy był zaraźliwy. Pewnego wieczoru przybyło do gospody dwóch mężczyzn z Vaiere i dosiadło się do mego stołu, gdyż inne były zajęte. Dobroduszni, uprzejmi, trochę zagadkowi, trochę kpiarze, łatwo nawiązali ze mną pogawędkę. Znowu przekonałem się, jak sprawnie działał tu telegraf kokosowy: przybysze wiedzieli o mnie dziwnie dużo, nawet niektóre śmieszne drobiazgi nie były im obce. Rozweseleni, cieszyli się, że mogli mi imponować swą wiedzą. Zapanował przy stole serdeczny nastrój, trącaliśmy na przyjaźń szklankami z moim winem, potem oni zamówili butelkę. Błyszczały nam oczy na dobre, gdy jeden z nich, poważniejąc, odezwał się do mnie: — A wiesz, co nas najbardziej zainteresowało u ciebie? Czy wiesz? — Ze piszę książkę tu w Tamae — zażartowałem. — Nie! — pokiwał tamten głową. — Twoje pisanie nas mało obchodzi... — Więc co was tak zainteresowało? — To, że chcesz u nas pozostać przez całe dwa lata... Spoglądali na mnie osobliwie i przypominały mi się podobne rozmowy w Papeete. Panowała tam istna mania swatania fa-1 cetów, robiących wrażenie zasobnych, a przybywających na Tahiti na dłuższy pobyt. Czyżby podobna mania istniała także na Moorei? Ogarnęła mnie nagła chęć buchnięcia żartobliwym śmiechem, ale powstrzymałem się i tylko z uciesznym grymasem parsknąłem do nich: — A czy wy wiecie, że ja wiem, co wy teraz zamierzacie mi poradzić? — No, co zamierzamy ci poradzić? — zaniepokoili się. — Poradzić, żebym nie zwlekał i wybrał sobie jaką żonę. Prawda? 223 Umilkli, wyraźnie spłoszeni. Po ich minach poznałem, że się nie myliłem. Ale zaraz wszyscy trzej zachichotaliśmy. Dalej trwała przy stole ochocza wesołość i gdy po dwóch godzinach obydwaj opuszczali Temae, żegnaliśmy się jak starzy przyjaciele, a jeden z nich prosił mnie, żebym go koniecznie odwiedził w Vaiere. — Dobrze! — przyrzekłem. — Za kilka dni opuszczam Mooreę i zanim wsiądę na stateczek, wpadnę do ciebie. — Wpadnij, koniecznie wpadnij!... Nazywam się Taaroa... Gdy następnego dnia rozmawiałem z moją gospodynią o dwóch przybyszach z Vaiere, dla niej nie ulegało wątpliwości: zjawili się, by wybadać, kim ja byłem. Jeden z nich, ów zapraszający, miał kilkunastoletnią córkę i pewnie o nią chodziło. — A do diabła! — wybuchłem. — A czy ładna przynajmniej? — Sam ocenisz! — rzekła wdowa i zaraz ostrzegła: — Tylko nie bądź zbyt pewny siebie. Musisz spodobać się... — Oczywiście! — ...spodobać się matce dziewczyny... Wszystko to traktowałem jak dobry żart i wszystko było rzeczywiście jakieś zabawne, ale gdy przybyłem do Vaiere i odwiedziłem przyjaciela Taaroa, przygoda ta wydała się mniej śmieszna: każdy członek owej schludnej, choć ubogiej rodziny przywitał mnie nad wyraz ceremonialnie i z wielką przyjaźnią. Witała dziewczyna Hutia, ładna i kształtna siedemnastolatka pełna wdzięku i świeżości, i jej matka, uśmiechnięta ma-trona, i witał jej ojciec Taaroa, i jakieś dzieci, i jakieś dwie kuzynki wcale sobie niczego. Padały grzeczne słowa, ale jeszcze nic wyraźnego, co by zobowiązywało. Chciałem wpierw zobaczyć inne wyspy i potem dopiero powziąć decyzję. Wszyscy zgodzili się życzliwie na taki krok. — Jedź tam! — rzekł Taaroa. — I wracaj: będziesz tu mile widziany! Hutia dotychczas nic nie mówiła, chociaż stale była w łagodnych uśmiechach. Zwróciłem się do niej bezpośrednio z żartobliwym pytaniem: — Czy mam wracać? Jak sądzisz? 224 Obok tysięcy żarłocznych krokodyli... (s. 169) Cest magnifiąue! Cest bien! — wołała Hutia.., (s. 231) Odpowiedziała lekkim kiwnięciem głowy, że tak, lecz ani słowa nie wyrzekła. Za to jej uśmiech był wymowny. Miała zdrowe, ładne zęby, co mnie ucieszyło. — Ale pewnie nie umiesz nic mówić po francusku? — natarłem obcesowo. — Umiem mówić po francusku — spokojnie odrzekła poprawnym akcentem. Takie było nasze miłe pożegnanie i ja, jak tylu innych narwanych poszukiwaczy przygody Mórz Południowych, wypłynąłem na romantyczną wędrówkę na Wyspy pod Wiatrem. W ciągu tych tygodni doznałem wiele gościnności, dobrych słów, zmysłowych wrażeń, także ciepła dziewczęcego; na Huahine zaproponowano mi kupno niewielkiej plantacji palm kokosowych wraz z nabyciem dziewczyny; na Raiatea dostałem się w mistyczny krąg kamiennych ruin, świątyń dawnych mieszkańców polinezyjskich; na Bora-Bora, najdalszej z odwiedzanych wysp, podziwiałem nie startą jeszcze krzepę wyspiarzy i gorące oczy ich kobiet, ale nowej Reri nie odkryłem. Może nie odkryłem dlatego, że przesłaniał mi oczy łagodny uśmiech dziewczyny z Vaiere. Gdy wracałem z okrężnego rejsu po wyspach, sprawa się rozstrzygnęła i w drodze do Papeete wstąpiłem na Mooreę. Rodzina Taaroy powitała mnie radosnym okrzykiem: —¦ Już myśleliśmy, że nie wrócisz! —• Wróciłem! — rzekłem i spojrzałem pytająco na Hutię. Wszyscy oni uśmiechali się do mnie. — Dobrze! — oświadczyła matka. — Hutia pójdzie do ciebie. Bądź dla niej dobry! — Będę dobry! — rzekłem bardzo poważnym głosem, jak gdybym coś przysięgał, i wydałem się sobie trochę śmieszny. — Piękny bungalow w Faaa na nią czeka. Możemy zaraz jechać! — Nie! — zaprzeczyła matka. — Za tydzień obchodzą w Papeete święto 14 lipca. Za tydzień przyjedziemy wszyscy razem. Matka rzekła, należało słuchać. 8 — Wiek męski-zwycięski 225 Przyjechali. A wraz z nimi spłynęły do Papeete gromady mieszkańców ze wszystkich wysp Oceanii Francuskiej, nawet z najodleglejszych atoli Paumatu. 14 lipca był największym w tej części globu świętem i okazją niezwykłego wyżycia się dla tysięcy wyspiarzy. Toteż Papeete nabrzmiewało lawiną podnieconych przybyszów, powstawały na szereg dni nowe dzielnice miasta, wznoszono setki bud i chat palmowych, wyrastały karuzele, strzelnice i dziwy lunaparku, nocami błyszczały oślepiające światła. A przy tym było co jeść i pić obficie, bez miary lało się wino i rum; opychano się słodyczami. Wśród gwaru i ciżby gubernator w złotych galonach dukał coś niezrozumiałego o zdobywaniu gdzieś kiedyś jakiejś Bastylii. Kto to był? Jakaś kobieta, jakaś fregata? Ale najwięcej podniecenia, ba, istnego szału, wywoływały konkursy tubylczych tancerzy i śpiewaków poszczególnych wysp, rywalizujących ze sobą o palmę pierwszeństwa z wojennym niemal zacietrzewieniem. Co żarliwsi junacy gotowi byli do bijatyki; gwałtem tudzież pięścią wykazywali swą rację, ale poskramiano ich łatwo. Krewkie wyskoki tonęły w atmosferze zabawy: wspólna fre-nezja śmiechów, wesołości, bachanalii i seksualnych wyszu-mień ogarniała i łączyła wszystkich. Więc przyjechała Hutia i jej bliscy, których było prawie dziesięcioro. Chciałem ich gościnnie podjąć w którymś z lokali Papeete według tutejszego obyczaju, ale lokale od rana do nocy były niemożliwie przepełnione. Więc zakupiłem w chińskim sklepie kilkanaście butelek wina oraz moc żywności i na murawie w miejskim parku urządziliśmy piknik. Gdy Hutia trochę ceremonialnie siadła obok mnie, jakiś chochlik we mnie się rozpętał; przypomniała mi się bardzo podobna scena z młodą Tenurą, opisana w „Noa Noa" przed blisko pół wiekiem przez Gauguina. Tu czas powoli szedł naprzód. Hutia wcinała nieźle, ale wina nie piła. — Nie pijesz? — spytałem. 226 — Nie lubię — odrzekła, a ja miałem ochotę pocałować ją za to w policzek. Ów piknik był naszą ucztą weselną i właściwie jak gdyby jedyną formalnością dopełnienia małżeństwa. „Tahitańskiego małżeństwa'' na pewien czas, gdyż oczywiście istniały na Tahiti inne, bardziej formalne sposoby zawierania małżeństw, to jest normalnie w kościele i urzędzie. Ale tahitańskie małżeństwo równie się ceniło jak tamte inne. Gdy nastrój na murawie rozkipiał się w miarę opróżniania butelek, przechodziła obok wstawiona Tahitanka lekkich obyczajów. W mig zrozumiała, co tu się działo, wykrzywiła twarz na wszystkich i wskazując palcem na mnie, krzyknęła chropowatym głosem: —• Znam tego! Leżał ze mną niedawno temu, gdy byłam chora na rzeżączkę... A to ładny kawał, mógł zepsuć wszystko! Pijaną widziałem po raz pierwszy na oczy. — Nie znam tej kobiety! — rzekłem twardo i spojrzałem na Hutię i na całą dokoła rodzinę. Tamta coś jeszcze plugawego mamrotała, ale matka Hutii wzięła sprawę w swe ręce. — Wynoś się, wiedźmo! — krzyknęła tak rozkazująco, że zazdrośnica umilkła i rzeczywiście niepyszna sobie poszła. — Tobie my wierzymy! — zwróciła się matka do mnie i nieprzyjemny incydent przeszedł bez narobienia szkody. Dzień 14 lipca był słoneczny i tropikalnie skwarny, ale silny wiatr morski łagodził żar południowych godzin". Na polu igrzysk od samego rana rozlegały się donośne bębny i śpiewy; nieustanne tańce coraz to innych grup wyspiarskich roznamiętnia-ły tłumy gapiów do ostateczności. Jednak Hutia i dwie jej kuzynki, obydwie hoże dziewczyny, nie chciały widzieć występów; wolały włóczyć się po wesołym miasteczku i napawać wniebowzięte oczy tysiącem barwnych świecidełek. Szczebiotki sięgały po byle głupstwo, a popaa płacił; objadały się słodyczami co niemiara, a popaa śmiał się jeszcze i jeszcze je zachęcał do swawoli. Biada, gdybym chciał powstrzymać ich niewinne 227 ifc*v™„ i ™ - szaleństwa; swoją twarz i ładną dziewczynę straciłbym z kretesem. Dziewoje miały ciała wspaniale dojrzałe, ale dusze dziecięce i rozum rozkosznie płytki, i tak należało je brać; z uśmiechem i pobłażliwością. Raz tylko Hutia niemal wyprowadziła mnie z równowagi: nie chciała oderwać się od karuzeli. Jeździła dokoła i do góry, i na dół, i jeździła, i kręciła się ciągle w kółko, aż sprowadziła katastrofę: nagle, na pół omdlała, boleśnie zwymiotowała wszystkie zjedzone słodycze. Bolało ją i bolał żałosny widok mej młodej pani, ale ona, pełna zdrowia niespożytej młodości, szybko wróciła do siebie. Na karuzelę nie chciała już patrzeć. Noc była, gdy pożegnawszy się z rodziną Hutii, pojechaliśmy taksówką do 'mego bungalowu w Faaa. Dziewczyna miała zawiniątko z całym swym dobytkiem, to jest parą bucików od Baty, dwoma sukienkami z perkalu i czerwonym pareo w białe kwiaty. Zawiniątko świadczyło o jej uczciwym zamiarze pozostania u mnie na zawsze. Bungalow, zbudowany ze sztucznego tworzywa, jednak pod strzechą z liści pandanusu, nie był duży, ale mieścił w sobie dwa pokoiki, kuchenkę na gaz, prysznic z chłodną wodą wprost z pobliskiej góry i schludną, bardzo nowoczesną wygódkę, a poza tym miał elektryczne światło, więc gdy przekręciłem kontakt, Hutia wykrzyknęła z radosnego zdziwienia na widok tych wspaniałości. Skoczyła pod prysznic (lubiła kąpiel jak wszyscy wyspiarze), następnie, jeszcze mokra, rzuciła się na łóżko czyste, białe i wygodne, potem spojrzała na mnie i szepnęła mi do ucha: — Je t'aime! Po czym wypadło i mnie westchnąć: Moi aussi! i tak zaczęła się nasza sielanka. Jakkolwiek pierwsi odkrywcy wysp południowych, Bougain-ville, Cook, Wallis, postarali się o to, że na cały świat poszła wtedy sława Tahitanek, gorących heroin sztuki miłosnej, to jednak wszystkiego nie powiedzieli. Wydaje mi się, że dzisiejsza i chyba nie tylko dzisiejsza sława Tahitanek polegała jeszcze na czymś innym: to były urodzone gosposie! Urocze szelmy 228 potrafiły ¦— jeśli chciały — tak zakrzątnąć się dokoła spraw domowych, tylu wygodami otoczyć lubego, tak uprzyjemnić mu życie — powtarzam: jeśli chciały — że chyba nie było dziś nigdzie pod naszym słońcem tak powabnie pożytecznych istot jak one. Hutia bardzo chciała, żeby w bungalowie naszym panował błogi nastrój, więc nastało coś zbliżonego do ludzkich pojęć o raju. Codziennie, skoro świt, brała mój rower i pędziła do Papeete po zakupy. Gdy wracała po godzinie ze świeżutkim tuńczykiem na obiad, z chrupiącym chlebem, masłem, owocami, wielu owocami na śniadanie, ja właśnie brałem prysznic i pławiłem się w chłodnej wodzie z górskiego potoku. Śniadanie dzięki ubitej śmietanie z kokosów i obecności uśmiechniętej dziewczyny smakowało jak uczta bogów. Potem zabierałem się do pisania mych przeżyć we wsi Ambinanitelo na Madagaskarze, podczas gdy Hutia cicho i z kobiecym instynktem dyskretnie usuwała się gdzieś na bok, w zaplecze bungalowu. Wiele, wiele lat później Krystyna Goldbergowa, redaktorka wydawnictwa Iskry, równie nieomylnym instynktem wiedziona, zauważy, że niektóre rozdziały „Gorącej wsi Ambinanitelo" były mi szczególnie bliskie. Bo, dalibóg, były bliskie dzięki dziewczynie, stwarzającej niezwykłą idyllę w okresie owego pisania. Ale co wyczuła subtelna redaktorka wydawnictwa, tego ani rusz nie umiał spostrzec zamaszysty wojak Giełżyński, pisząc recenzję o „Madagaskarze". „Co go tak ciągnęło na tę wyspę?" dziwił się naiwnie. A ciągnęło, panie Wojciechu, ciągnęło! Dosłownie o krok od bungalowu dochodził brzeg laguny, tak blisko, że na dobrą sprawę — jak już o tym wspominałem — można było wędką łowić ryby z naszego okna. Laguna w tym miejscu rozpościerała się dość szeroko i prawie kilometr było do rafy koralowej, muru granicznego między pełnym oceanem a laguną. Za tą rafą Pacyfik zawsze się pieklił, natomiast laguna prawie zawsze była spokojna i gładka jak tafla szkła w cichej przystani. W jej toni, nie głębszej niż półtora do dwóch metrów, rosły kępy koralowe niby wielkie bukiety kwiatów, 229 nigdy nie wystających ponad powierzchnię wody. Wśród tych kęp uwijały się liczne ryby, niewielkie, niemałe, na które codziennie raniutko tahitańscy nurkowie polowali oszczepami. Szczęśliwa wyspa: niespełna półgodzinny połów wystarczał na całodzienny zapas żywności dla całej rodziny. Korale były piękne kształtem i barwą, ale niektóre okrutnie niebezpieczne. Pewien znajomy Szwed, chojrak wśród pływaków, nieopatrznie otarł się ciałem o takie podstępne cudo i, dotknięty jadem, ciężko to odpokutował: z wysoką gorączką i boleściami przeleżeć musiał kilka tygodni w szpitalu w Papeete. Pomimo że laguna była płytka, wdarł się do niej pewnego razu z pełnego oceanu trzymetrowy rekin, widać kaducznie głodny, bo dał się złapać na wędkę, ciągnioną za motorówką. Innego dnia wypływając z Hutią łódką do piaszczystej wysepki na środku laguny, wypłoszyliśmy przed sobą wielką raję. Była jak dwumetrowy latawiec, wachlujący bokami, a odpływając bez pośpiechu, z majestatyczną godnością, niesamowita ryba budziła w człowieku uczucia ni to podziwu, ni to lęku. Laguna roiła się od setek tysięcy drobnych rybek, filigranowych najad z bajki, istnych arcydzieł koloru, obłędnej fantazji i magicznego upojenia; rybek o nieprawdopodobnych kształtach. Spoza burty łódki można było długo wchłaniać olśnionym wzrokiem ów zaczarowany świat, wpadając niby w transie w jakieś inne, cudowne życie. Ale urok brutalnie mijał, gdy w to akwarium wdzierał się dziwny potworek: długi na metr, szary wąż wodny, może jakaś drapieżna glista. Falistym ruchem ciała rzucała się na drobne rybki, dokonując wśród nich masowej rzezi. Była to druga strona rybiego raju. W tych dniach pisało mi się bardzo dobrze. Bryza morska pobudzająco zawodziła wśród palm kokosowych tuż nad naszymi głowami i żywo napływały wizje z dalekiego Madagaskaru. Jeździliśmy od czasu do czasu na rowerze do Papeete, spotykali się na aperitifie z miłymi cyganami wszelkiej nacji, wpadaliśmy także na kolacje do barów, czasem do kina, by, wróciwszy do swego bungalowu, padać sobie w objęcia. Postanowiłem najpierw zakończyć mego „Radosnego ptaka 230 drongo", a potem dopiero zabrać się na serio do Tahiti. Ale Tahiti już narzucało się nęcącymi problemami: było przecież rzeczywiście rajem co do przyrody, klimatu i tubylczej ludności, a jednocześnie jakimś zlewiskiem zwyrodnień białych ludzi. Wykolej eńcy z Ameryki i Europy raz wraz wpadali tu z brutalnością owego węża wodnego i wyspową idyllę zaprawiali sprośną trucizną. Dochodziły nas słuchy, że w Tautira, na skrajnym południu wyspy, pewien bogaty zboczeniec z Kalifornii wypaczał przez dłuższy czas całą młodzież chłopięcą mieściny, stwarzając u siebie złoty harem wszystkich chłopaczków z okolicy, dopóki kobiety się nie zbuntowały, a władze francuskie nie wpadły na trop i nie wypędziły go z Tahiti. Równie głośna stała się śmieszna heca innego Amerykanina, który do Papeete niedawno temu przyjechał jako skończony impotent. Ale dzięki klimatowi i urokliwym zabiegom dzielnej dziewoi Namui odzyskał męskie siły, a odbywało się to niemal publicznie, na oczach wielu świadków, w hotelu z otwartymi oknami, ku zabawie licznej gawiedzi, bijącej brawa na ulicy. Namui, bohaterka odmłodzenia Amerykanina, zdobyła zasłużoną sławę i wielu popaa do niej się garnęło. Do nas dwojga w Faaa sprawy te docierały na razie jak przez zamgloną szybę. Wystarczaliśmy sami sobie. Ja pilnie pisałem, Hutia pośpiewując gospodarowała, palma kokosowa szeleściła. Chłodziliśmy się w morzu, rozgrzewali na słońcu, a gdy wypływaliśmy na naszą wysepkę w lagunie, było w nas szczęście, była radość; była nirwana. Zapominaliśmy o. świecie. ' Czasem na wysepce pytała się Hutia, czy rzeczywiście pojedzie ze mną do Polski, gdy będę wracał do kraju. Polska wydawała jej się najpiękniejszym ustroniem, bo Reri — o czym Hutia wiedziała — przeżywała tam kiedyś swą wielką miłość. — Chyba pojedziesz ze mną! — odpowiadałem jej. — Cest bien! Cest magnifiąue! — wołała i wyładowywała swą uciechę, skacząc na naszą łódkę i balansując na krawędzi jej burty. IX. TAHITh KONIEC SIELANKI 36. Amerykanka i rotmistrz W trzecim tygodniu naszych szczęśliwych dni, na początku sierpnia, Hutia spojrzała na mnie poważnie i zawiadomiła z całym spokojem, że następnego poranku pojedzie na Mooreę, do domu. Widząc moją zdumioną twarz, dodała: —¦ Na krótko! Zaraz wrócę!... Mówiła to bez uśmiechu, bardzo opanowana. Ogarnął mnie niepokój, poczułem jak gdyby ukłucie zazdrości. Mówiono mi, że nawet bardzo kochające Tahitanki musiały co pewien czas zdradzić swego białego przyjaciela, i to przeważnie z jakimś tahitańskim kuzynem. — Czy musisz jechać? — zapytałem. — Muszę! — odpowiedziała spokojnie, ale bardzo stanowczo, niemal hardo. Mógłbym ją namawiać do pozostania i zaklinać się na wszystkie nasze uczucia i, być może, osiągnąłbym swoje, ale na pewno popełniłbym błąd. Złamałbym dziwne prawo do kapryśnych dziwactw tahitańskiej dziewczyny. Więc nie nalegałem, lecz przeciwnie, hojnie obdarzyłem ją frankami na drogę i na zakup podarków dla jej rodziców. - i Zadowolona odpłynęła i po trzech dniach pobytu na Moorei szczęśliwie wróciła, pełna spotęgowanego ciepła i świeżości. Przez te trzy dni nie pisałem, lecz codziennie wyjeżdżałem do Papeete, poddając się atmosferze beztroskich kumpli i ich dziewczyn. Piłem może trochę za wiele, chcąc zatrzeć frasunek. W rozbawionej stolicy Oceanii nie wychodziła żadna gazeta, żyliśmy na środku Pacyfiku jakby odcięci od reszty świata i jedynie wywieszka przed pocztą, pisana na maszynie na białej karteczce, donosiła w okropnie lakonicznych skrótach o tym, co się działo we Francji, a jeszcze skąpiej o tym, co 235 gdzie indziej w Europie. Wojownicze pogróżki Hitlera w kierunku Polski dochodziły tu stłumione i zniekształcone, niby pomruk ratlerka w złym humorze. Nikt paranoika z Berchtes-gaden nie brał na serio. Ważniejszy był tęskny głos hawajskich gitar i kuszący śpiew młodych Tahitanek; błogo nas odurzał podniecający zapach tiarę Tahiti. Zresztą byliśmy nad Wisłą „silni, zwarci i gotowi", jak zapewniał nas Rydz-Smigły. W czasie nieobecności Hutii postanowiłem złożyć wizytę Ma-dame Berger, mieszkającej tuż w pobliżu o niespełna pół kilometra od mego bungalowu. Po zawizowaniu się za pośrednictwem synka mego gospodarza Deana odwiedziłem sąsiadkę następnego dnia. Wszystkim na wyspie wiadomo było, że dzielna pani miała polski order Virtuti Militari z roku 1920, że żyła do niedawna z polskim rotmistrzem i uchodziła za honorową przedstawicielkę Polski. Była to Amerykanka z Kalifornii w leciwym już wieku około sześćdziesiątki, ale wciąż niezmiernie energiczna i żywa. Gdy przybyłem do jej willi, powitała mnie zaraz na wstępie dość obcesowo żartobliwą aluzją, że wielu Polaków to złodziejaszki. Zmieszałem się takim przyjęciem, zrobiło mi się głupio, a ona, niby pękając ze śmiechu, wytłumaczyła, jak doszła do tego wniosku: gdy ostatnio przypłynął do Papeete szkolny żaglowiec „Dar Pomorza", ona zaprosiła oficerów i część uczniów--kadetów do siebie, by ich uczcić poczęstunkiem, ale gdy goście odeszli, zauważyła brak wielu bibelotów w swym salonie. Zginęły barwne muszle, rozgwiazdy, wysuszone rybki. — To głupstwo, głupstwo! — chichotała do mnie ogromnie rozbawiona. — Nie ma się czym przejmować, chociaż mnie to bardzo zdziwiło... Przyszło zbyt wielu tych gości, nie mogłam ich upilnować... Jej wesołość była chyba nienaturalna i nie pozbawiona ukrytego szyderstwa. Rozejrzałem się po salonie pani Berger: pod ścianami, na etażerkach i regałach leżało pełno drobiazgów, owych feralnych muszli, małych rozgwiazd, szkarłupni, zasuszonych rybek, jarmarcznych amorków z porcelany; było tego 236 ogromnie dużo i wszystko tandetne. Cieszyłem się, że usiadłem z daleka od ścian i od skarbów tego salonu. Nasza rozmowa, chociaż rozgrzała się, nie była dobra. Niewątpliwie pani Berger miała wciąż żal do Polaków i gdy po półgodzinnej wizycie opuszczałem jej willę, odczułem ulgę. Dopiero w następnych dniach w barach Papeete dowiedziałem się o istotnej przyczynie żalu tej pani do Polaków, a była to całą gębą une aventure nie tylko scandaleuse, ale i amoureuse. Więc oto, co mi opowiadano z niejednego źródła: Pani Berger, bogata, przedsiębiorcza czterdziestoletnia wówczas wdówka, przybyła w 1920 roku do Polski w ekipie amerykańskiego Czerwonego Krzyża i zrobiła tu furorę. Miała pieniądze, świetne stroje i wściekłe powodzenie wśród warszawskich szarmantów. Wielbiciele wystarali się dla niej o Virtuti Militari, a ona upatrzyła sobie najprzystojniejszego z nich, rotmistrza Twardowskiego. Z powabnym uśmiechem kiwnęła doń i zapytała, czy chciałby z nią wyjechać do Ameryki. Pytanie! Więc wyjechali, on w siódmym niebie, ona też wniebowzięta. Był młodszy od niej o kilkanaście lat, więc San Francisco wydało mu się rajem, elizeum. Nie zawiódł swej pani. Rozpaliła się na dobre i chcąc wypić puchar rozkoszy do dna, wywiozła przyjaciela na Tahiti, VIle d'amour. Stworzyli tu idyllę nad idyllami, on czaruś, ona bogata. Musiała raz wyjechać do San Francisco w sprawach finansowych, więc on, wierny swym chuciom, puścił się z Tahitankami na całego, ale gdy wróciła, był tak skruszony, tak barczysty, silny i piękny,- że mu wszystko wybaczyła. Potem nastały lata ustatkowania się, błogie szczęście przeszło w rutynę, przywykli do siebie. Klimat Tahiti nie służył białym kobietom, ani starszym, ani młodym. Ciepła wilgoć niszczyła im cerę, słońce wyjaławiało ich kobiecość. Sześć lat przed moim przybyciem na Tahiti — Amerykanka miała wtedy grubo ponad pięćdziesiątkę — dziarski rotmistrz zdobył jej zaufanie do tego stopnia, że ona, wyjeżdżając do Stanów, i to na okres przeszło półroczny, powierzyła mu część swego majątku. Żle zrobiła. Przystojniak właśnie rozkwitał jurnością męskiego wieku i nie wytrzymał: odbił sobie 237 z nawiązką lata zmysłowej posuchy. W willi jego pani zaczęły odbywać się wesołe bibki, hucznym pijatykom nie było końca, rozbrykani przyjaciele rycząc wypróżniali butelki, chichot i śpiew podochoconych dziewcząt roznosił się daleko po całej okolicy. Gdy pani Berger wróciła, wpadła we wściekłość. Diabli wzięli jej pieniądze, straciła również twarz, ludzie się śmiali. Czy wybaczyła niewiernemu gaszkowi? Był znowu skruszony i piękny, lecz choć barczysty, już mniej silny. Pozornie wybaczyła. Jednak kilka miesięcy później po krótkiej chorobie on umarł. Plotkarze w Papeete szeptali po barach, że była to tajemnicza choroba, zalatująca* krztynę arszenikiem; przebąkiwano nawet o ekshumacji zwłok, ale nic z tego nie wyszło. Pani Berger była bogata i nie dopuściła, by niepokojono wieczny sen zmarłego. Gdy rotmistrz wyjeżdżał z Polski, jego koledzy w pułku zazdrościli mu szczęścia, że w takim czepku rodzony. Ale czy rzeczywiście rodził się w czepku? 37. Hutia gniewna Po powrocie Hutii z Moorei nasze nastroje szczęśliwego Shangri-La trwały nadal w Faaa. Milszą przyjaciółkę trudno było sobie wyobrazić. Była czuła, pogodna, usłużna, cały bungalow przepajała swym wdziękiem i dziewczęcością. Lubiła przekomarzać się z krabami, których mnóstwo czyhało w ziemi dokoła chaty. Były to lądowe stwory, niektóre wielkie jak dłoń ludzka, szybkie, śmieszne swym bocznym chodem i bardzo płoche, ale jeszcze bardziej żarłoczne. Hutia łowiła je na wędkę bez haczyka, tylko przywiązując kawał mięsa do sznurka. One wypadłszy ze swych ziemnych nor, łapały przynętę tak kurczowo, że można było zapaleńców porwać w powietrze, zanim spostrzegały niebezpieczeństwo i roz- 238 wierając szczypce, puszczały zdobycz. Było pełno uciechy; Hutia nigdy ich nie zabijała. Utartym od pokoleń zwyczajem współtowarzyszce pobytu na Tahiti nie płaciło się żadnej pensji, natomiast wypadało obdarzać ją stałym kieszonkowym i co pewien czas podarunkami. Więc pewnego dnia pojechaliśmy do Papeete i zakupiłem dla Hutii buciki u Baty, a u Chińczyka piękny czerwony materiał na długie spodnie, pierwsze w jej życiu spodnie. Czuła się bardzo nowocześnie. Jeśliby ocenić owe dni, przebyte w tym okresie na Tahiti, to niewątpliwie był to jakiś mój szczyt tahitańskiego błogostanu, niebywale miły sen na jawie. Czasem aż nie sposób było pojąć, że tyle uroku mogło tkwić w całej gamie otoczenia, w dziewczynie, w bungalowie, palmach kokosowych, w lazurowej lagunie i błękitnym niebie, w czerwieni drzew fłam-boyants; że w tym wszystkim mogło mieścić się tyle siły upajania. Był to bez kwestii jakiś punkt kulminacyjny i z tej wyżyny ścieżka mogła wieść tylko na dół. I wiodła aż zbyt raptownie na dół. Około połowy sierpnia lakoniczne telegramy na poczcie w Papeete nabrały niepokojącego brzmienia. Czyżby wariat Hitler chciał rzucić się na Polskę? Jako porucznik rezerwy uważałem za wskazane, by wysłać do Polski lotnicze listy, między innymi do Miedzińskiego z redakcji Gazety Polskiej i do Mariana Kistera z wydawnictwa „Rój", wydawcy moich książek, prosząc o niezwłoczną wiadomość, jak sprawy w istocie si^ miały w Europie: czy należało przerwać pobyt na Tahiti i natychmiast wracać do kraju? Helas, odpowiedź już nie zdążyła przybyć na daleką wyspę. Tymczasem na Tahiti — jak gdyby to była naprawdę wyspa wiecznej radości i niezmąconej beztroski — nikt poważnie nie brał europejskich tarapatów. Międzynarodowa ferajna, nie tylko Francuzi, Anglicy i Amerykanie, ale i Duńczycy, Norwegowie, także Niemcy z Rzeszy i Austrii, wszyscy oni szaleli jak zwykle, pili, wymieniali sobie vahine i wierzyli, że życie to nieustannie beztroska zabawa. 239 Pewnego dnia — było to około 20 sierpnia — Hutia po nieco dłuższym pobycie rano w Papeete oświadczyła, że była u dentysty i omówiła z nim sprawę wyrwania jej zęba i zastąpienia go złotym zębem. — Wyrwania zęba? — ożywiłem się — Czy ciebie boli? — Nie. Ale musi być wyrwany, mówi dentysta... Pokazała mi ów ząb, który był zdrowiuteńki jak rydz. Wielu mieszkańcom wysp Oceanii, jak przy okazji wspominałem, już w młodym wieku fatalnie psuły się zęby, od kiedy zaczęli tu gospodarzyć biali ludzie, i bywali dwudziestoletni wyspiarze prawie całkowicie szczerbaci, ale Hutia stanowiła chwalebny wyjątek: wszystkie jej zęby były na razie nieskazitelnie zdrowe i czyste jak perły. Niemal wybuchnąłem przyjaznym oburzeniem na jej niemądry kaprys pozbywania się zdrowego zęba, by zadośćuczynić zdziwaczałej modzie Tahitan, przepadających za złotymi zębami. Zresztą niesumienny dentysta, Francuz, dowiedziawszy się, że Hutia żyła z popaa, białym „mężem", zażądał horrendalnie wysokiej ceny, stu dolarów. ¦— Hutia! — zawołałem na pół zrozpaczony. —r Nie czyń tego głupstwa! Nie pozbawiaj się takiego zęba... Po raz pierwszy od czasu naszego poznania się Hutia była niezadowolona, spojrzała na mnie zdumionym wzrokiem. — Czy jesteś skąpy? — zapytała poważnie, jak gdyby odkrywała we mnie coś niemile nowego. — Nie, nie jestem skąpy! — zapewniłem ją. — Ale szkoda zęba... Kupię ci pareo tak ładne, że dziewczyny będą ci zazdrościły... Kupiłem piękne pareo, czyli czerwony materiał w olbrzymie białe kwiaty. Dziewczyny zazdrościły, Hutia już nie chciała złotego zęba, ale stała się nieco inna, jak gdyby mniej wesoła niż dotychczas. Mnie także było coraz ciężej na duszy; wieści z Europy z każdym dniem się pogarszały. Czy tam powariowali, czy co? Hitler, cóż on chciał wyczyniać? Dnia 2 września, z jednodniowym opóźnieniem, dotarła na Tahiti wiadomość o napaści wojsk niemieckich na Polskę. Już 240 w drodze na pocztę ogarnęło mnie złe przeczucie: z lokalnego radiowęzła usłyszałem niezwykłą na ulicach Papeete melodię mazurka, a zaraz potem marsz żałobny Szopena. Wywieszka przed pocztą potwierdziła hiobową wiadomość. Poczułem zawrót głowy, serce okropnie ścisnęło, ziemia jak gdyby spod nóg uciekała. Potem nastała w mózgu złowroga martwota. Nie pamiętam, kiedy i jak dowlokłem się na rowerze do Faaa. Padłem na łóżko, musiałem być bardzo blady. Hutia zaniepokoiła się tą bladością. — Chyba nie umrzesz?! — zakłopotała się wystraszona. — Nie! — burknąłem słabym głosem, ale oschłej, niźli chciałem. — Nie bój się: nie umrę! — To dobrze! — uśmiechnęła się. — Niedobrze!!! Wiadomość o napaści Hitlera na moją ojczyznę dziwnie mało Hutię przejęła. Po prostu zabrakło dziewczynie wyobraźni, by uprzytomnić sobie grozę tego wydarzenia. Od półtora wieku, jeśli się nie myliłem, nie było tu wojen, a przedtem istniały tylko zamieszki, co prawda czasem krwawe, ale w wyniku jakichś rodzinnych zatargów, jak na przykład między mieszkańcami Tahiti a ludźmi z Moorei. Więc trudno było Hutii wczuć się w moją sytuację i ból. Moich wyjaśnień słuchała jak tureckiego kazania; jej oczy pozostały puste i bez wyrazu. Sprawiało mi to przykrość, nawet rozdrażniało: zawiało od dziewczyny dojmującą obcością. Wspaniała towarzyszka w ochoczych sprawach gospodarowania i fry-wolnego śpiewu, tańców i igraszek miłosnych, teraz zupełnie zawiodła; płytki umysł, na proste uciechy nastawiony, nie mógł pojąć nieco głębszych zawiłości ludzkiego losu. Jakże inaczej odniosłaby się tutaj teraz polska dziewczyna, jakakolwiek Polka; wspólnie ze mną odczuwałaby tragedię narodu. Naraz spostrzegłem, jak mi zabrakło dobrej, siostrzanej duszy i jak byłem osamotniony. Gdy następnego dnia pośpieszyłem do Papeete, nie było żadnych nowych wiadomości z Polski. Zbudziła się we mnie nieśmiała nadzieja, że napastnicy, może wyparci z granic kraju 241 (co tyle razy przyrzekał nam Rydz-Smigły), znajdowali się w odwrocie na Berlin. Niestety nowe wiadomości nazajutrz zadały kłam wszelkim nadziejom i, przeciwnie, obwieszczały o zwycięskim parciu naprzód hitlerowskich hord. Telegramy wymieniały polskie miasta: wróg zbliżał się do Bydgoszczy, od Rawicza parł na Poznań i zajął już Czempin, od południa przeszedł przez Częstochowę i podchodził pod Łódź. Zakotłowało mi się w głowie: pod Łódź? Przecież Łódź leżała w centrum Polski. Więc tam już wtargnęli hitlerowcy? Następne dni, przynoszące coraz gorsze wiadomości o daremnej, acz zaciętej obronie wojsk polskich, były dla mnie okresem niewymownej rozpaczy i męki. Rozpaczy tym boleśniejszej, że całe Tahiti, jak gdyby w Europie nie było wojny, wrzało nadal nieposkromioną uciechą, a w Faaa zewsząd dochodziły mnie z daleka nieustanne śpiewy i odgłosy wesołych libacji. Jak za najlepszych czasów, w barach Papeete roiło się od młodych Francuzów i Brytyjczyków w najbardziej poborowym wieku i dziwiła mnie ich wesoła beztroska: przecież kraje ich weszły już także w wojnę z Niemcami. Były to okropne dla mnie dni. Gdy krótko po całkowitym opanowaniu Polski przez hitlerowców doszły do Tahiti słuchy o tworzeniu przez generała Sikorskiego w Paryżu nowego rządu polskiego i o podjęciu dalszej walki z najeźdźcą, postanowiłem najbliższym statkiem wracać do Europy i zaciągnąć się do tworzonego we Francji wojska polskiego. Ale zamiar okazał się na razie niewykonalny: Francja po wybuchu wojny wstrzymała wszelką komunikację z Tahiti na czas nieograniczony i nie można było opuścić wyspy. Wojna, rzecz prosta, przerwała dopływ pieniędzy z Polski, skąd miesięcznie przysyłano mi sto pięćdziesiąt dolarów. Na szczęście posiadałem nieco rezerw, około sześciuset dolarów, które, oszczędnie gospodarowane, mogły mi starczyć na szereg miesięcy pobytu na Tahiti. Oszczędność! Takie pojęcie nie mieściło się w pustej główce 242 Tahitanki. Ogromnie ostrożnie napomknąłem Hutii o konieczności zmniejszenia wydatków na nasze życie, ale musiałem to kilka razy tłumaczyć na różne sposoby, zanim poczciwa dziewczyna zrozumiała, o co chodzi. A gdy zrozumiała, zrobiła duże oczy, owe śliczne, głębokie oczy, lecz w tej chwili pełne lęku i żalu. — To ty jesteś biedny? — stwierdziła krzywiąc usta z niejaką pogardą. — Nie masz pieniędzy! — Ależ mam, mam! — żywo zapewniałem ją. — Tylko jestem bardzo smutny, bo wróg odciął mi drogę z Polski, gdzie giną moi bracia... —¦ Ty jesteś kłamcą! ¦— fuknęła. Miała brzydki grymas na twarzy, jakiego dotychczas nigdy u niej nie dostrzegłem. — Bój się Boga, Hutio, nie jestem kłamcą! — zaklinałem się miękko. —¦ Jesteś! Zawsze mówiłeś, że byłeś jedynakiem i braci nie miałeś, a teraz pleciesz, że tam bracia twoi giną. Jesteś kłamcą! Długo trwało, zanim ją udobruchałem, po czym dałem jej pieniądze, by rowerem pomknęła do Papeete i w chińskiej restauracji kupiła dwie porcje chop suoy oraz butelkę czerwonego wina na naszą kolację. Było popołudnie. Gdy po godzinie wróciła, przywiozła tylko jedną porcję chop suoy i nic więcej. — Nie chce mi się jeść! — burknęła. —• A wino? — Musisz oszczędzać — wycedziła z niemiłym uśmieszkiem. Jakże Hutia się zmieniła po tej „oszczędnościowej" rozmowie. Gdzie podziała się łagodność mej dziewczyny, gdzie jej słodycz, jej zniewalający wdzięk? Nastała noc, owa „nasza noc", o której Tuwim kiedyś tak dosadnie śpiewał, i wydało mi się, że w objęciach odzyskałem znowu dawną, oddaną Hutię: była rozpalona i w namiętnych uściskach jak gdyby rozwiewały się wszystkie złe nieporozumienia. Ale następnego dnia znowu się boczyła. Jej dąsy działały mi na nerwy. Już nie mogłem nic pisać, „Madagaskar" odło- 243 żyłem do walizki. Jeździłem w tych dniach często do Papeete i któregoś dnia doznałem tam niezwykłego przeżycia: jak wiadomo, tu wszyscy wszystkich znali. Jakaś tahitańska matrona nagle podeszła do mnie na ulicy, ujęła mnie oburącz za głowę i pocałowała w policzki mówiąc: Vive la Pologne! Miała ze wzruszenia zamglone oczy. Podziękowałem jej, całując ją w rękę, po czym ona bez słowa się oddaliła, zanim u przechodniów wywołaliśmy sensację. W przeciwieństwie do starej Tahitanki Hutia była tego dnia szczególnie nieprzyjemna. Gdy wróciłem do bungalowu, oświadczyła, że wszystko tu się jej znudziło, że wszystkiego ma fiu i że ja jestem mechant, zły. Wiadomo, nie było na Tahiti gorszego wyroku na popaę niż to, że jest mechant. A najbardziej mechant był taki biały, który nie miał pieniędzy na wszystkie zachcianki swej dziewczyny. Więc zastałem Hutię już gotową do odejścia ze spakowanym zawiniątkiem, wypchanym jej kieckami. Gniewna opuszczała mnie na stałe i tylko żądała, żebym pożyczył jej rower, a odeśle mi go następnego dnia. Dostała rower i odjechała. Była w ostatnich dniach tak niemożliwa do zniesienia, że żegnałem ją z pewną ulgą. Gdy zostałem sam, raźniej odetchnąłem. Ogarnął mnie wisielczy humor na mój pieski los. Przeżywałem w życiu dwie wojny, ową pierwszą światową i teraz drugą, i za każdym razem los płatał mi najpaskudniejszego figla: pierwsza wojna zwichnęła mi studia uniwersyteckie i karierę naukową, druga uniemożliwiła mi napisanie ciekawej książki o Tahiti, raju--piekle zachodniego świata, przy tej okazji równocześnie burząc romantyczną sielankę z młodą Tahitanką. 38. Czekając na statek Przez dwa dni odpoczywałem po utrapieniach z „małżeństwem tahitańskim", lecz trzeciego dnia naszła mnie nieznośna chandra osamotnienia. Pod wieczór pieniły się znowu nad 244 Mooreą czerwone chmury w zachodzącym słońcu i siały w przyrodzie i w ludzkim sercu tyle niepokoju i melancholii, że można było wyć z tęsknoty za dziewczyną: było io typowe dla Tahiti urzeczenie. Dziewczyny tahitańskie łatwo uciekały i łatwo wracały. Jak pijany płotu uczepiłem się tej myśli i może doszłoby do powrotu Hutii, gdyby pechowy zbieg okoliczności nie wlazł mi w kaszę: właśnie do portu w Papeete zawinął francuski torpedowiec i załoga, jak sfora wygłodniałych wilków, rzuciła się na lądowe przygody. Już pierwszego dnia zastałem Hutię u Quinna w towarzystwie młodego marynarza. Biedula nie umiała pić, a marynarz wmuszał w nią dżin. Dziewczyna na mój widok wyraźnie się uradowała. Poprosiłem ją do tańca, zgodziła się. Była zmieszana, ja też: diabelnie wiało od niej kobiecą zmysłowością. •— Kiedy wrócisz do Faaa? — zapytałem obcesowo. Ona po chwili: — Do Faaa bardzo daleko... — Nie dalej, niż było dawniej! —¦ To prawda... Ale we Faaa żyje popaa, który jest mechant, a ten marynarz nie jest mechant... Na ten argument nie było rady. Odprowadziłem ją do marynarza, który zaczynał już wściekać się. Nic z Hutią nie wyszło. W początkach października udałem się do gubernatora i, zaraz przyjęty, poprosiłem go, by zechciał mnie, polskiego porucznika rezerwy, zapisać w pierwszej kolejności do powrotu do Francji. Obawiałem się, że władze gotowe wysłać najpierw setki młodszych poborowych Francuzów i Brytyjczyków. Gubernator był jak gdyby zaskoczony moją gorliwością i rozbawiony wzmianką o tych setkach poborowych. Zapewniając mnie, że niepotrzebnie się obawiam, poinformował, że w ciągu najbliższych dwóch miesięcy nie oczekuje się żadnego statku z Francji. Dopiero znacznie później dowiedziałem się, że pomimo tak wielu młodych lowelasów w poborowym wieku, nikt nie kwapił się do opuszczenia rozśpiewanej wyspy i wyjazdu 245 do trapionej wojną Europy. Chciało dobrowolnie wyjechać z Tahiti tylko dwóch Europejczyków: pewien Czech i ja. Wciąż nie mogłem otrząsnąć się z szoku z pierwszych dni września i niepokoiłem się o swe nerwy i stan ducha: bierne czekanie na statek przez miesiące oraz przygnębiająca samotność wśród rozhukanych wesołością ludzi mogły mnie całkowicie rozkleić. Nie chcąc do tego dopuścić, popłynąłem pewnego dnia na Mooreę i zawitałem do przyjaznej gospody w Temae. Tu już o wszystkim wiedzieli, co działo się w Papeete: o fiu (czyli histerycznym kaprysie) Hutii i o mojej niedoli Polaka. Raczej współczuli mi, jak owa stara Tahitanka w Papeete, więc bez trudu' znalazłem nową dziewczynę. Była nią Pajpe, która z niechęci do swej kuzynki Hutii chciała zostać moją towarzyszką, pójść na Tahiti i gospodarzyć dla mnie. Nieco starsza niż Hutia, miała blisko dwadzieścia lat, świetne ciało, ładną twarz, ale nad wyraz dzikie usposobienie. Była jak narowisty źrebak, którego nie sposób okiełznać. Nie niosła osłody. Kiepsko znała język francuski, nie umiała być miłą Tahitanka. Z bungalowu Deana, zbyt drogiego jak na moją ówczesną kieszeń, wyprowadziłem się do chaty u podnóża gór, między Faaa a Punavią. W owej chacie, pustej od dłuższego czasu, nikt nie chciał mieszkać, bo tu straszyły liczne demony tupapau. Pajpe ich się nie bała. Lubiła chodzić po zachwaszczonym ogrodzie, otaczającym naszą chatę, i zbierać całe kosze dojrzałych pomarańczy, gojaw i papai. Nikt tych owoców nie jadł, gdyż rosły w zaczarowanym ogrodzie, ale dla nas nie były tabu; nam nie szkodziły, a świetnie smakowały. O pół kilometra dalej, w Punavii, istniało wspomniane już, czarowne skupisko artystycznej kolonii. Gąszcz romantycznych frangipani, palm kokosowych i drzew flamhoyants otaczał tu dwadzieścia kilka ślicznych bungalowów. Wszystko to należało do Czecha Rivnaka. Onże, przedsiębiorczy altruista, dopuszczał do swego ustronia tylko wesołą brać artystyczną, więc zażywali tu boskich nastrojów malarze, rzeźbiarze, literaci i młodzi dziwacy różnego autoramentu oraz ich dziewczęce zaplecze. Niezwykły Czech, zasobny w dobra doczesne i szerokie serce, 246 był jakimś aniołem stróżem na Tahiti i uosobieniem życzliwości. Wszystkim starał się pomagać, więc gdy pewnego dnia ujrzał mnie na drodze jadącego rowerem, zatrzymał swój samochód i zakomunikował mi rewelacyjną wieść o przybyciu do Papeete rodaka z Warszawy. Czy chciałbym się z nim zobaczyć? Oczywiście chciałbym, i niezrównany Rivnak zaaranżował nasze spotkanie w barze Col Bleu. Przybysz, pewny siebie przystojniak w sile wieku, nazywał się Mańkowski i do wybuchu wojny był ponoć zamożnym posiadaczem stajni wyścigowych koni w Warszawie, a poza tym słynnym myśliwym. Niewiele, niestety, umiał mi opowiedzieć o kampanii wrześniowej. Zaraz w pierwszych dniach września umknął przed nawałą hitlerowską swym autem do Rumunii, stamtąd przedarł się bez trudu na zachód, aż oto wpadł przejściowo na Tahiti, będąc w drodze do Nowej Kaledonii. Przypłynął tu statkiem amerykańskim, a swój samochód wiózł z sobą. — Do Nowej Kaledonii? — nie mogłem wyjść ze zdziwienia, że go w tych czasach pchało na tak zwariowany koniec świata, gdy w Europie ważyły się losy ludzi, narodów. — Tak, do Nowej Kaledonii! — potwierdził butnie, jak gdyby w obronie swego zamiaru. Nie mogłem go zrozumieć. — Czego pan będzie tam szukał? — zapytałem z niedowierzaniem. .. .. —• Jeleni. —• Jeleni? . ¦ ... . _ » — Będę polował na nie... Brzmiało to cudacznie, ale miało swój osobliwy sens; Mańkowski wcale nie żartował. Wyjaśnił mi, że istniejące na Nowej Kaledonii kopalnie rudy niklu potrzebują wiele żywności dla swych robotników, a w głębi wyspy żerują liczne stada jeleni. Będzie na nie polował i mięso zwierzyny sprzedawał kopalniom. Wiózł z Polski dobrą broń myśliwską. Gdy mi o tym opowiadał, wyczuwałem jego niechęć do mnie. Prawdopodobnie obawiał się, że, olśniony jego pomysłem, będę chciał jechać razem z nim na dalekie łowy. Ale ja nie byłem 247 zachwycony, raczej zażenowany. Zaraz rozwiałem jego obawy oświadczając, że jadę w przeciwną stronę, do Europy. — Przecież tam wojna! — parsknął wzgardliwie. — I czyste sumienie! — dodałem sucho, skromnym głosem. Machnął ręką, a chcąc zmienić temat rozmowy, zwrócił uwagę na siedzącą z nami Pajpe. Zwykle dziewczyna towarzyszyła mi do Papeete, więc i teraz zabrałem ją z sobą do Col Bleu. — Ależ ona ma protezę zębną! — zawołał do mnie zgorszony. Może myślał, że mi tym dokuczy. — Ma! — potwierdziłem. — To przecież Tahiti... 39. Bung&hw znikł mi z mzu Nie wiem, jak spędziłem tygodnie czekania na statek do Francji. Nic wyraźnego nie robiłem, tylko często zaglądałem do Papeete, by rozerwać się w towarzystwie okrutnie beztroskich Anglików i Francuzów. Drażnili mnie, a jednak przyciągali. Oczywiście w tym czasie nie pisałem ani słowa. Pewnego wieczoru w listopadzie, w okresie dusznego skwaru na wyspie, rozpętał się nad Tahiti gwałtowny orkan. Burzył chaty, łamał drzewa, siekł ulewą, przewracał ludzi, ludziom okropnie szarpał nerwy — ale mnie szaleństwo żywiołów nie dopiekło; przeciwnie, sprawiło mi ulgę, po prostu wyszło na zdrowie. O północy orkan przeszedł i zapadłem w twardy sen, a gdy rano się przebudziłem i świeciło piękne słońce, przebudziłem się jak gdyby do nowego życia: opadły ze mnie melancholie i omroczenia. Przyjazne słońce, jak już tyle razy w życiu, napełniło mnie nowymi siłami. Po udręce ostatnich tygodni odezwała się radość oddychania i wezbrała we mnie przyjemność patrzenia na świat. Tak powoli otrząsałem się ze skutków tragedii wrześniowej i oto napływała coraz bardziej chęć walki. Coś tężało we mnie. 248 Europę po zdławieniu Polski zaległa cisza, ale nietrudno było przejrzeć, że to chwilowa cisza przed burzą, że to wstęp do wielkich zmagań. Tam coraz bardziej przywoływał mnie głos sumienia. W owych dniach krzepnącej ufności do siebie łagodniej oceniałem perypetie z Hutią, nieodrodną dziewczyną urzekającego Tahiti, i patrzyłem na tę przygodę już nie tylko pobłażliwiej, ale i z humorem, i z pewnym uśmiechem, nawet z cudacznym podziwem. Jakkolwiek by było, u boku kapryśnego diablątka przeżyłem kilka tygodni sielanki, o jakiej nie śniło mi się w najdziwaczniejszych marzeniach i jakiej doznało mało amantów na tym nie najdoskonalszym z padołów. Niedługo trwała uciecha z Hutią, szybko diabli wzięli miłe nastroje, inaczej zrządził zawistny los i ów paranoik w Europie, ale jednak owe radosne tygodnie w Faaa, choć nieliczne, były przeżyciem co się zowie. W chwilach największego strapienia przenikała mnie bolesna tęsknota za kimś z Polski. Jakże mi brakowało dobrego przyjaciela z tamtych stron, jakże obecność polskiej dziewczyny mogłaby złagodzić ból i ułatwić wybrnięcie z duchowych tarapatów. Nie było jej, nie było żadnej Andry, bliskiej sercu. Była dokoła tylko dręcząca radość rozśpiewanego Tahiti. Później, ale jeszcze w czasie drugiej wojny światowej, z tego okresu powstanie poczciwa legenda, jak wszystkie legendy zawierająca półprawdę — półzmyślenie, rzecz może słuszną w całości, przejaskrawioną w szczegółach. Ujmująca Polka, Ludwika Ciechanowiecka, będzie snuła na łamach polskiej prasy w Nowym Jorku w czasie wojny balladowe opowiadanie o podróżniku: że dawniej śpiewały mu ryby w Ucayali, a teraz gwiżdżą dokoła niego głębinowe pociski w odmętach Atlantyku... Że bardzo dziwny był ten człowiek i potrafił przyjaźnić się z mrówkojadami, pieścić kameleony. Ale że przede wszystkim był ciągle Polakiem, odczuwającym odpowiedzialność wobec dalekiej, utraconej, Bóg wie na jak długo, ojczyzny... Wojna zastała go na Tahiti. Mógł był tam od biedy przetrwać do końca zawieruchy. Ale byłby nieszczęśliwy. Więc uciekł z tego 249 rajskiego ogrodu do Francji, by zgłosić się do polskich szeregów. Nie darmo był Polakiem. Z tahitańskiego raju, gdzie noce i dnie były jak bajka, kobiety jak kwiaty, a kwiaty jak motyle, wygnała go nieuleczalna polskość. Wyrwał się z objęć młodej Tahitanki... Tak sławiła zacna ballada. Chociaż było trochę inaczej z tą młodą Tahitanką, to nie ulegało wątpliwości, że samo Tahiti nie zawiodło, okazało się wspaniałe. Nie można było nie poddawać się czarowi klimatu i krajobrazu, nie napawać się wonią kwiatów tiarę. Toteż gdy zbliżał się dzień mego wyjazdu z Tahiti w połowie grudnia, byłem ogromnie ciekawy, jak się zachowam w chwili wypływania z Papeete. Czy zbierze mi się na szloch, podobnie jak rzekomo wszystkim, wszystkim bez wyjątku, którzy opuszczali szczęśliwą wyspę, a opuszczając wrzucali do morza naszyjnik z kwiatów tiarę, by jeszcze powrócić kiedyś do tego raju? Nie! Nie pójdę w ślady angielskiego komendanta Wallisa, płaczącego na swą zgubę, ani w ślady Bougainville'a i jego jurnych marynarzy, ani tych wszystkich innych pobekujących, nie pójdę w ich ślady! Nie zapomnę o cięgach, oberwanych od gniewnej ślicz-noty Hutii, i do morza nie rzucę naszyjnika z kwiatów, bo po prostu nie będę go miał. Zawczasu, na dwa tygodnie przed odjazdem, odesłałem nieporadną dzikuskę Pajpe na Mooreę z odpowiednim cadeau-po-darkiem, a gdy nadszedł ów ostatni dzień, taksówka zawiozła mój bagaż i mnie do portu. Na przystani przed statkiem był znowu tłum żegnających mieszkańców wyspy. Przecisnąwszy się przez tłok, już chciałem wchodzić na trap statku, gdy z tłumu dobiegł mnie kobiecy głos: —¦ Arkady! Arkady! Oniemiałem: czyżby Hutia? Nie, to był ktoś milszy, Reri. Dopadła do mnie z kilkoma rozszczebiotanymi młódkami i, roześmiane, nuż ściskać mnie a całować, a tarmosić za włosy. — Pozdrów ode mnie jego tam w Europie! — zawołała Reri. — Kogo pozdrowić? — No, Genka! 250 Miała na myśli Eugeniusza Bodo. Niestały kochanek wciąż tkwił w jej sercu. —• Może już nie żyje, może zginął na wojnie! — odrzekłem. —- Żyje, żyje! — zapewniła. — Tacy jak on nie giną! A gdy wchodziłem na trap, Reri i jeszcze jakaś dziewuszka zarzuciły mi na szyję dwa wieńce z kwiatów tiarę. Wnet statek odbił od przystani wśród uniesionych okrzyków pożegnania i wśród wymachiwań rąk. Powoli oddalaliśmy się od barwnego tłumu, w oczach rosła panorama miasteczka. Wyłaniał się coraz dobitniej wdzięk górskiej scenerii Tahiti, tężało malownicze piękno wyspy. Do diabła, widok był przejmujący, szedł od niego czar. Zarechotałem ze siebie samego, gdy ściągałem z szyi wieńce z kwiatów i, wykrętnie rozbawiony, rzucałem je do morza. Stałem na rufie statku, nikogo nie było w pobliżu. Gdy odpłynęliśmy o milę od brzegu, odsłoniły się palmowe gaje w Faaa i wydało mi się, że dostrzegam pod palmami kokosowymi mój bungalow i chatę gospodarza Deana. Tego było już za wiele. Dobre zamiary wzięły w łeb. Rozpadła się brawura, nerwy zmiękły, doznałem wzruszenia. Stało się: źrenice zaszły mi wilgocią. Bungalow zatarł się w zamglonych oczach. Potem statek powoli zmienił kierunek i niósł mnie już prosto na północny wschód, ku nowym brzegom i nowym przeznaczeniom. , Na zachodzie chmury nad Mooreą jeszcze płonęły zwykłym wieczornym szaleństwem. Patrząc na ich blaski, czując pod sobą drżenie statku, widząc zmianę kursu, nagle doznałem dziwnych uczuć. Zacisnąłem pięści w przypływie nowych sił. Opuszczał mnie bezwład, wracała otucha, rosła radość życia. Stawałem się znowu sobą. Spis treści I. NABIERAM ODDECHU . . . 1. Po wojnie...... 2. W Lipsku...... 3. „Pójdę z tobą!"..... 4. Kanion Colorado .... 5. „Przez wiry i porohy Dniestru" 6. Fluidy lat dwudziestych . 7. Rasowy pałkarz..... II. PARANA: POSMAK EGZOTYKI . 8. Walka o Parane .... 9. Histeria i rozwaga .... 10. Parana....... 11. Biedny, nie zrozumiał Parany!" 12. Utrata Janki..... 5 7 13 20 25 28 33 42 49 51 59 66 72 75 III. POZNAŃ: UROK POZNAŃSKICH KABARETÓW ............. 83 13. Kukułki i szydercy........ 85 14. Demoniczny Arturek....... 89 15. Boska Korianka i niesamowity Grus ... 95 IV. UCAYALI: TROPIKALNA PUSZCZA . . . 101 16. Gorącokrwista Andra....... 103 17. Ku największej Przygodzie . . ¦.- -. . 107 18. Po diabelnie twardej grudzie..... 111 19. „Ryby śpiewają w Ukajali"..... 114 20. Czego nie było w książce...... 120 V. KANADA: PÓŁNOCNA PUSZCZA .... 127 21. Kanada 1935......... 129 22. „Kanada pachnąca żywicą"..... 132 VI. MS „BATORY": DZIWACTWA..... 141 23. Dziewiczy rejs „Batorego"...... 143 24. Bezecne igraszki........ 151 25. Powodzenie nie uderzyło do głowy . . . 155 VII. MADAGASKAR: RADOSNE PTAKI . . . . 165 26. Ku Madagaskarowi........ 167 27. „Madagaskar": jedni chwalili, inni łoili . . 174 VIII. TAHITI: SIELANKA........ 183 28. Między jedną wyspą a drugą..... 185 29. Cudaczne, cudowne Tahiti . . . . . . 192 30. „Jak się masz, stary byku!"..... 198 31. „L'esprit de Tahiti"....... 200 32. Jeszcze o Tahitankach....... 207 33. Reri............ 215 34. Na wysipde Moorei........ 221 35. Hutia radosna......... 226 IX. TAHITI: KONIEC SIELANKI...... 233 36. Amerykanka i rotmistrz...... 235 37. Hutia gniewna......... 238 38. Czekając na statek........ 240 39. Bungalow znikł mi z oczu...... 248 Redaktor BARBARA KACZAROWSKA Redaktor techniczny PAWEŁ HOŁOZUBIEC Korektor JOLANTA ROSOSIKISKA PR1NTED IN POLAND Państwowe Wydawnictwo „Iskry", Warszawa 1976 r. Wydanie I. Naktad 40 000 + 275 egz. Ark. wyd. 14,9. Ark. druk. 16-1-2 ark. wkładek rotogr. Papier druk. mat. kl. III, 70 g. 61 X 86. Druk ukończono w czerwcu 1976 r. Zakt. Graf. „Dom Stówa Polskiego" - Warszawa Zam. 3994/a/75. B-60. Cena zt 48.- " ¦ f. m (VI ¦A' (M 0) 9 (Ó