JURIJ KAZAKOW BRZYDKA DZIEWCZYNA Opowiadanie Przełożyła WITOLDA J tJ-R&l E W I C Z PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY I Obwolutę projektowała DANUTA STASZEWSKA NA PRZYSTANKU L ochmurna zimna jesień. Niski drewniany budynek stacyjki kolejowej sczerniał od deszczu. Już drugi dzień dmie północny wiatr, gwiżdże w okienku na strychu, huczy w dzwonie kolejowym, kołysze nagie gałęzie brzóz. Przy połamanym konowiązie, rozstawiwszy szeroko nogi, stoi koń z nisko opuszczonym łbem. Wiatr zarzuca mu ogon w bok, rozwiewa grzywę, targa siano na furze, .szarpie wodze. Ale koń nie podnosi głowy i nie otwiera OCZU: prawdopodobnie myśli o czymś smutnym albo drzemie. Obok wozu siedzi na walizce ospowaty chłopiec w skórzanym płaszczu. Ma bujną czuprynę i prostacką, ruba ciosaną, płaską twarz. Pali taniego papierosa, to się zaciągając, spluwa, czerwoną ręką o krótkich ich pociera podbródek i patrzy ponuro w ziemię. Pl tj lun stoi dziewczyna z opuchniętymi oczami I ii ni wio iw wymykającym się spod chustki. blada, męczona, jest bez wyrazu i wydaje .........bojętni Ale w zrozpaczonych ciemnych h i ii; cm hole 11 n i m 11 opowiedzianego. Dziew- iml w brudnych śniegowcach drep-i cii ustawiając się plecami do wia-hii i Irywa oczu oil białego ucha chłopca. Z cieli Icstrni krążą po peronie liście, zbierają się w roje, smętnie o czymś między sobą szepcąc. Porwane wiatrem, znowu wirują po mokrej ziemi, wpadają w kałuże i, osiadłszy na wodzie, milkną. Wokół — mokro i zimno... — Jak się życie obróciło, co? — odezwał się nagle chłopiec i uśmiechnął samymi ustami. — Teraz moje sprawy pójdą jak się patrzy. Co mi tam kołchoz? Dom? Chałupę niech bierze matka i siostra, nie stoję o to. W obwodzie z miejsca dadzą mi trenera, no i mieszkanie... Co oni warci, ci nasi sztangiści? Byłem na zawodach, widziałem: najlepsi z nich zdobywają zaledwie pierwszą klasę. A ja, proszę ciebie, bez niczego machnąłem normę mistrza. Wiesz? — A co ze mną? — pyta cicho dziewczyna. — Ty? — Chłopiec zerknął na nią z ukosa i odkaszl-nął. — Mówiłem już. Rozejrzę się — przyjadę. Teraz nie mam czasu. Muszę wyciskać rekordy. Jeszcze do Moskwy pojadę, dopiero dam im szkołę! Szkoda tylko, że nie poznałem się wcześniej na ich sposobach. Inaczej już bym dawno... Co oni robią? Trenują... A ja mam siłę w sobie, poczekaj troszkę, wszystkich tam zakasuję. Będę jeździł za granicę, zacznie się życie — daj Boże zdrowie. N-tak... A do ciebie... przyjadę... później, ja... napiszę. W oddali rozległo się przytłumione, niewyraźne dudnienie pociągu. Posępną ciszę chmurnego dnia przeszył cienki, przeciągły gwizd: trzasnęły drzwi stacji, na peron, kryjąc twarz w podniesionym kołnierzu, wyszedł zaspany zawiadowca w czerwonej, usmolonej czapce. Zerknął na jedynych pasażerów, wyciągnął papierosa, zgniótł go w palcach, powąchał i, spojrzawszy na niebo, schował do kieszeni. Potem ziewnął i zapytał ochryple: — Który wagon? Chłopiec powoli odwrócił głowę na krótkiej, grubej szyi, popatrzył na nowe kalosze zawiadowcy i zaczął wygrzebywać bilet. — Dziewiąty. A bo co? — Nic-nic... — mruknął zawiadowca i znowu ziewnął. — Dziewiąty, powiadasz? Tak... Dziewiąty. A pogoda — cholerna. O-ho-ho... Odwrócił się i, omijając kałuże, poszedł do kasy bagażowej. Pociąg wynurzył się spoza lasu i szybko zbliżał się do stacji; zwalniając, gwizdnął jeszcze raz-słabo i cienko. Chłopiec wstał, rzucił papierosa, spojrzał na dziewczynę, która próbowała się uśmiechnąć — ale usta nie poddały się, drgnęły. — No, dosyć! — burknął nachylając się po walizkę. — Słyszałaś? Dosyć, mówię. Poszli wolno wzdłuż peronu w kierunku pociągu. Dziewczyna zagląda żarliwie chłopcu w twarz, trzymając go za rękaw, mówi plącząc ~się i śpiesząc: — Uważaj tam na siebie, nie podźwignij się... Jeszcze ci jakaś żyła pęknie... Myśl o sobie;~-sie nadwerężaj się... A ja... będę czekać... w gazetach szukać twojego nazwiska... O mnie nie myśl. Kocham cię przecież, wiesz, dlatego płaczę. Zdaje się... — No, daj spokój! Mówiłem już, że przyjadę... Zadrżała ziemia i lokomotywa przemknęła, owiewając ich ciepłem i wilgotną parą. Potem coraz wolniej i wolniej mijały ich wagony: pierwszy, drugi, trzeci... - O, już dziewiąty — odzywa się dziewczyna. — Zaczekaj jeszcze chwilkę! Wagon stanął miękko. W korytarzu-tłoczyli się wy- i i. bladzi pasażerowie, wyglądający z zaciekawie- nu di na stację. Gruby, nie ogolony mężczyzna w pa- tej pidżamie, marszcząc niskie, wypukłe czoło, szar- |Mt iwzięde pas u okna. Rama nie poddawała się, i i. i i i miał twarz skrzywioną z wysiłku. Udało mu się w końcu otworzyć okno, wysunął głowę i oglądał stację z uśmiechem krótkowidza. Widząc dziewczynę, jeszcze szerzej się uśmiechnął i zawołał cicho: — Panienko, jaka to stacja? — Łundanka — powiedział ochryple konduktor. — Czy jest tu bazar? — zagadnął mężczyzna w pidżamie, wciąż patrząc na dziewczynę. — Nie ma bazaru — odezwał się znowu konduktor. — Dwie minuty postoju. — Jakżeż to? — zdumiał się pasażer, wciąż jeszcze przyglądając się dziewczynie. — Zamknijcie okno! — zawołał z wagonu jakiś zdenerwowany pasażer. Mężczyzna w pidżamie odwrócił się, ukazując na chwilę tłuste plecy, potem żałośnie się uśmiechnął, zamknął okno i znikł nagle, jakby się zapadł w ziemię. Chłopiec postawił walizkę na stopniu wagonu, odwrócił się do dziewczyny. — No, to już chyba wszystko — rzuca od niechcenia i wsuwa rękę do kieszeni. Po twarzy dziewczyny ciekną łzy. Płacze, przylgnąwszy twarzą do ramienia chłopca. — Smutno mi będzie. Pisz często... Słyszysz? Pisz!... Przyjedziesz? Prawda?... — Już powiedziałem! — niechętnie i ze strachem mówi chłopiec. — Wytrzyj oczy... no! — Ja przecież nic — szepce. Szybkim dziewczęcym ruchem ociera łzy, patrzy zakochanym wzrokiem na chłopca. — Zostaję sama. Pamiętaj, o czym mówiliśmy... — Pamiętam, coś ty? — ponuro mamrocze chłopiec, odwracając głowę, i rozgląda się wokół. — A ja... Ja całe życie dla ciebie... Pamiętaj! — Już powiedziałem — powtarza w kółko chłopiec, patrząc obojętnie pod^ nogi. Dwa uderzenia dzwonka, krótkie, urwane. — Obywatelu, proszę do wagonu, zostaniecie! — woła. konduktor i wchodzi do wagonu. Dziewczyna blednie, przysłania dłonią usta. — Wasia! — woła i niewidzącymi oczami patrzy na pasażerów, którzy odwracają głowy. — Wasia! Po...całuj mnie!... — Co tam... — mruczy chłopiec, rozgląda się, speszony, i nachyla się do dziewczyny. Potem prostuje się, jakby zakończył ciężką pracę, i skacze na stopień. Dziewczyna z cichym jękiem, zagryzając drgającą wargę, kryje twarz w dłoniach, ale natychmiast je odejmuje. Pod wagonami zasyczało, zdławionym jękiem odezwała się lokomotywa i takim samjon dźwiękiem odpowiedziało z lasu krótkie głuche echo. Wagony drgnęły. Zatrzeszczały~podkłady. Chłopiec stał na stopniu: patrzył spode łba na ""dziewczynę, poczerwieniał i zawołał: "*~-~-^ — Słuchaj!... Nie przyjadę więcej. Słyszysz?!... Wyszczerzył zęby wciągając głęboko powietrze, ze złością mruknął jeszcze coś niezrozumiałego i wsunął się bokiem do wagonu. Dziewczyna od razu zmalała, spuściła głowę... Obok mkną wagony, ciężko dudnią podkłady, coś skrzypi, popiskuje, a ona z uporem, bez zmrużenia oka patrzy na tęczową plamę mazutu na szynie, która co chwila niknie pod kołami, by zaraz znów się Ukazać. Patrzy, zamyślona, z lękiem i nie zdając sobie z tego sprawy, zbliża się do tej plamy, jakby przez nią kuszona, przyciągana. W napięciu przyciska rękę do serca, które nieznośnie boli; jej nieśmiałe, prawie dziecinne jeszcze usta bie-loj.-j coraz bardziej. — Uważaj! — rozległ się nagle ostry krzyk nad jej głową. Dziewczyna drgnęła, zamrugała powiekami, tęczowa plama pojaśniała, skrzypienie podkładów i łoskot kół urwały się. Podniosła głowę i zobaczyła, że ostatni wagon z okrągłą czerwoną tarczą na buforze bezszelestnie, jakby w powietrzu, odpływa wciąż dalej i dalej. Wtedy uniosła głowę ku niskiemu obojętnemu niebu, naciągnęła chustkę na twarz i zapłakała po babsku, kołysząc się niczym pijana: — Odje-e-echał! Pociąg szybko skrył się za pobliskim lasem. I znowu cisza. Zawiadowca stacji wracał szurając butami, zatrzymał się za plecami dziewczyny i ziewnął. — Odjechał? — zapytał. — T-tak... Wszyscy teraz odjeżdżają. — Chwilę milczał, potem smakowicie splunął i roztarł plwocinę nogą. — Ja też wkrótce wyjadę... Poproszę, żeby mnie przenieśli na południe. Tu nudno, deszcze... A tam, na południu, ciepło. Te, jak je tam? cyprysy... Obrzucił spojrzeniem postać dziewczyny, długo patrzał na brudne śniegowce, zagadnął cicho i obojętnie: — Tyś przypadkiem nie z „Czerwonej Gwiazdy"? Co? No, tak... więc to tak... A pogoda — pod psem. Fakt! Odszedł, powłócząc nogami, starannie omijając kałuże. Dziewczyna długo jeszcze stoi na pustym peronie, patrzy wprost przed siebie i nic nie widzi: ani ciemnego mokrego lasu, ani matowo błyszczących szyn, ani burej zwiędłej trawy... W końcu wzdycha, wyciera mokre policzki, podchodzi do konia. Odwiązuje go, poprawia szleję, mości siano i, osunąwszy się na wóz, szarpie lejce. 10 Koń ruszył naprzód, ospale machnął ogonem i sam zawrócił przebierając z trudem nogami. Minąwszy ogród, stogi siana i ułożone na krzyż podkłady — skręcił w stronę polnej drogi. Dziewczyna siedzi nieruchomo z wzrokiem utkwionym ponad duhą, po raz ostatni ogląda się na przystanek i twarzą pada na siano. NA WYSPIE Parowiec, którym przyjechał inspektor Zabawin, zawył nisko, wibruj ąco i, nabrawszy rozpędu, przechylając się na prawy bok, popłynął powoli w stronę dalekich północnych przystani. Zabawin nawet się nie obejrzał — tak naprzykrzył mu się przez trzy doby ten brudnobiały statek, łoskot dźwigów na postojach i warkot motorów, krótkonogi kapitan i starszy pomocnik 0 impertynenckiej, obleśnej twarzy, grube kelnerki 1 ustawiczne pijaństwo na dole, w bufecie trzeciej klasy. Im częściej Zabawin jeździł na północ, tym bardziej powszedniały mu i nużyły go te podróże. Nie dostrzegał już nawet piękna posępnych skał, uroku morza i przyrody północnej, mimo że kiedyś bardzo to wszystko lubił. I teraz, przesiadłszy się na łódź, rozdrażniony, zły, nie ogolony, nie zwracał uwagi na dziwaczne kontury wyspy, podobnej do zgarbionego, zanurzonego w wodzie potwora, ani na ciemnozielone kamienie pod wodą, ani na ożywione rozmowy, toczące się wokół. Pragnął tylko jak najszybciej znaleźć się na brzegu, w ciepłym pokoju. Kiedy łódź, przemykając obok licznych kutrów, motorówek i czółen, przybiła do drewnianego pomostu, Zabawin pierwszy wyszedł na brzeg i przystanął; wyprostował się, szczęśliwy, że czuje^pod nogami stały ląd. 12 Pomost był zawalony beczkami cementu, belami wysuszonych burych i liliowych wodorostów, stosami rur i szyn rdzewiejących wzdłuż ścian niskiego magazynu. Wszędzie unosił się ostry, przyjemnie odurzający zapach wodorostów i nieco słabszy — ryb, powrozów, nafty, desek, siana, morza — tego wszystkiego, czym zwykle pachną morskie przystanie. Zabawin, ziewnąwszy, poszedł ospale po wydeptanej ścieżce, omijając warsztaty z szumiącymi maszynami, kotłownią, z której w chłodny poranek powiało ciepłem. Otaczała go ponura ziemia, pokryta siwym mchem, z wystającymi tu i ówdzie wzgórkami szarych kamieni. Konie i krowy bezpańsko brodziły po polu. Były tak chude i opuszczone na tej dzikiej wyspie, tak jej niepotrzebne, że żal było patrzeć. Zabawin skrzywił się, westchnął, zapytał robotników o kantor; wskazano mu go i udał się tam od razu, nieAzważając już na nic więcej, myśląc wyłącznie o tym, żeby-$ię_czym prędzej położyć spać. Ostatniej nocy na statku nie zmrużył oka. Dostał pokój i wyspał się do syta. Z rana się ogolił, głowę skropił wodą kolońską i starannie, do połysku się uczesał. Potem napił się gorącej, mocnej herbaty, którą sam zaparzył, i z przyjemnością wypalił papierosa. W końcu wydostał tekę z dokumentami, poprawił krawat, zadowolony z tego, że nawet tutaj wygląda dobrze, schludnie i czysto. Wreszcie na kilka dni wyzwolił się z ohydnego zapachu solonego dorsza, który tak mu obrzydł na statku. Wystrojony, rześki i świeży, pachnący wodą kolońską i dobrym tytoniem, udał się do kantoru, żeby na dobre zająć się sprawami, które II') tu ściągnęły. Przez cały dzień i dwa następne Zabawin, pochłonięty prac!|, sprawdzał dokumenty, które w grubych tekach przynoszono mu do gabinetu, zajmował się skompliko- 13 wanymi wyliczeniami, oglądał kadzie z galaretą agarową, kruszarki, magazyny i laboratoria. Był przy tym chłodny, uprzejmy i rzeczowy, w przeciwieństwie do dyrektora, który ciesząc się nowym człowiekiem, uwijał się, gawędził, żądny nowinek, wypytywał Zabawina o Archangielsk. W jarmułce, z wytrzeszczonymi oczyma o wywiniętych powiekach, dyrektor towarzyszył mu wszędzie, ciężko stąpając i kołysząc się na swoich klocowatych nogach, spocony i zmęczony zadyszką. Przy olbrzymim, potwornie grubym dyrektorze Zabawin — chudy, czarnowłosy, w modnych wąskich spodniach — wyglądał jak młodzik. Dyrektor mówił, że niebawem odchodzi na emeryturę, czytał drżącym głosem wiersze Feta i, patrząc ze smutkiem na morze, zapraszał Zabawina, by przekąsił „czym chata bogata", oczy jego napełniały się przy tym łzami. Zabawin natomiast czuł na sobie nie skrywane, pożądliwe spojrzenia młodych robotnic i stawał się coraz chłodniejszy i bardziej powściągliwy. Nazajutrz Zabawin musiał wysłać depeszę do Ar-changielska, toteż udał się na stację meteorologiczną. Odnalazł ją bez trudu, orientując się według wysokiego masztu radiowego, od którego we wszystkie strony biegły ku ziemi mocno napięte liny. Zabawin wszedł na ganek i zapukał. Nikt mu nie odpowiedział, otworzył więc drzwi i od razu znalazł się w obszernym, ciepłym i pustym pokoju. Malowana podłoga, stół przy oknie i barometr metalowy w długiej drewnianej skrzyni. Na stole chronometr w aksamitnym ^futerale, lorneta i kilka otwartych pism. Pokój miał troje albo czworo drzwi, 14 jedne niespodzianie się otwarły i ukazał się w nich telegrafista. Był to młody, pewny siebie chłopiec, o cienkiej szyi z wystającą grdyką, dużych uszach i włosami opadającymi na czoło. Patrzył na Zabawina z podejrzliwą miną. — Kto pan jest? — zapytał, przestraszony, starając się mówić groźnie i nie wiedząc, gdzie podziać swoje duże ręce. Nie wysłuchawszy Zabawina do końca, czerwieniąc się i chmurząc, szorstko oświadczył, że kierownika stacji teraz nie ma, że bez jego zgody nie przyjmie żadnych telegramów i że łączność radiowa z Ar-changielskiem będzie nawiązana dopiero wieczorem. Zabawin uśmiechnął się, powiedział, że wstąpi wieczorem, i wyszedł, czując na plecach nieufne, lękliwe spojrzenie telegrafisty. Zadowolony z ładnej pogody, korzystając z wolnego czasu,.postanowił przejść się po wyspie. Wspiął się ku białej wieży latarni morskiej i po raz pierwszy zauważył, jak -piękne jest morze, kiedy płonie i dymi w promieniach słońca. Koło latarni natknął się na drewnianą, na głucho zabitą kapliczkę, u trochę niżej ujrzał stare cmentarzysko. Zaczął krążyć wśród obsuniętych wzgórz mogilnych i wrośniętych w ziemię, sczerniałych płyt nagrobkowych. Na jednej /. nich odczytał z trudem: „Pod tym kamieniem spoczywaj i) prochy sługi bożego guberni smoleńskiej, mia-Nta Hicłowo, podporucznika i nadzorcy latarni morskiej Wuju lin Iwanowa Prudnikowa. Życie jego ciągnęło się 50 lut. Spoczął w Panu po pielgrzymce do monasteru Sotowlcc w 1858 roku, szóstego dnia września. Panie, inlcj Ji duszę w opiece." ,,No tuk... — pomyślał ze smutkiem Zabawin. — Mi-i»Vlo ulu lat... Sto lat!" Zubnwln usiłował odczytać coś więcej, ale inne nagrobki były jeszcze starsze, całkiem zarosły mchem. 15 i nie mógł nic odcyfrować. Usiadł na jednej z płyt twarzą do morza i długo siedział nieruchomo, poddając sig .smutnemu urokowi jesieni, zapomnianego cmentarza. Myślał o tych, co niegdyś tu mieszkali, być może, niejedne sto lat temu. W głębokim, przyjemnym zadumaniu powoli zeszedł na dół i udał się do siebie. Chciało mu się spać. Ale spał źle, szybko się obudził i usiadł przy oknie. Na wyspę naszła mgła. Mgła była tak gęsta, że przesłaniała wszystko wokoło: maszt radiowy, latarnię morską, długie skaliste wybrzeże, hale i kominy fabryki. Pod oknem zgromadziły się kozy i stały nieruchomo. Zdawało się, że życie na wyspie zamarło, mgła wchłaniała wszystkie dźwięki, tylko na północy nieprzerwanie wyła syrena. Dźwięk jej był żałosny, złowrogi. Po powrocie z opuszczonego cmentarza ogarnęło Za-bawina dziwne uczucie. Nie opuszczała go myśl o latarniku, który żył i umarł przed stu laty, kiedy musiało tu być jeszcze bardziej ponuro. Mgła, dzikie wycie syreny, widok nieruchomo stojących kóz — obudziły w nim niepokój. Zapragnął rozmowy, ludzi, muzyki... Szybko się ubrał i poszedł na stację meteorologiczną, czujnie się rozglądając, z trudem odnajdując drogę we mgle i wczesnym zmierzchu jesieni. Kierownikiem stacji meteorologicznej była dwudziestosześcioletnia dziewczyna, o rzadko spotykanym imieniu Augusta. Drobna, o szczupłych nogach, krótko ostrzyżonych włosach i dzięki temu szczególnie delikatnej, wysmukłej szyi, o okrągłej śniadej twarzyczce i ogromnych oczach z puszystymi rzęsami, które dziwnie wysubtelniały jej twarz. Na wyspie nazywano ją po prostu Gustią. Kiedy się uśmiechała, policzki jej pokrywały się gorącym rumieńcem i różowiły się natychmiast małe uszy. Patrząc na nią, Zabawin czul 16 wzruszenie i tkliwość, miał ochotę objąć dziewczynę, pogłaskać jej krótkie, puszyste włosy i poczuć na swojej szyi jej delikatny ciepły oddech... Wręczywszy telegrafiście tekst depeszy, spojrzał na dziewczynę ciemnymi, błyszczącymi oczami prosto i zdecydowanie i poprosił, żeby mu pozwoliła posiedzieć i posłuchać radia. Gustia chętnie, a nawet, jak mu się zdawało, z radością zaprosiła go do swojego malutkiego pokoiku, zapaliła lampę na stole i wyszła zagotować herbatę. Coraz bardziej przejęta, wyjmowała filiżanki, smukłymi rękami rozstawiała je na stole, dzwoniła łyżeczkami i napełniała cukierniczkę. Zabawin usiadł, obciągnął zadzierające się wąskie spodnie i z przyzwyczajenia założył nogę na nogę. Włączył radio, które zaświeciło przymglonym granatowym światłem, złapał jakąś niedaleką norweską stację i zapaliwszy papierosa, ściągnął wargi z zadowolenia. Z niezwykłą uwagą zaczął się przyglądać i przyjemnej gospodyni, i malutkiemu pokoikowi z oknem na południe. Kilkanaście książek na etażerce, dywanik i wąskie, starannie zaścielone i, zapewne, twarde łóżko... Przypomniał sobie, z jaką nie skrywaną pożądliwością patrzyły na niego robotnice w warsztacie, i chcąc powstrzymać uśmiech, zaczął myśleć o wyspie, o cmentarzu, o tym, że za oknem — czerń nocy i mgła. Ale te myśli nie trwożyły go teraz, nie dokuczały. Przeciwnie, z tym większą przyjemnością, ukradkowo, wodził wzrokiem za gospodynią, słuchając szklanej przeźroczystej muzyki, trzaskania ognia w piecu w sąsiednim pokoju. — Zdumiewające! Nie myślałem, nie przeczuwałem nawet, że czeka mnie taki wieczór! — odezwał się dźwięcznie i wesoło. — Wie pani, człowiek podróżuje, podróżuje, i stale wrzątek, czerstwe szare bułki, samot- 2 Brzydka dziewczyna 17 ność — nie pozostaje nic innego, tylko zabierać żonę ze sobą! Kiedy mnie jeszcze spotka takie szczęście jak dziś? — A! — rzuciła Gustia, spuszczając oczy. — Pan jest żonaty? Już dawno? — Dawno już! — jakoś smętnie odpowiedział Zabawin. — I dzieci mam, dwoje... To okropne! W żaden sposób nie mogę się przyzwyczaić do tego, że jestem żonaty, że mam trzydzieści pięć lat. Prędko jakoś leci to wszystko... Kiedy jadę sam albo wieczorem siedzę w jakiejś poczekalni, myśli nie dają mi spokoju: tak niedawno jeszcze marzyłem o miłości, o jakimś niezwykłym szczęściu — i oto nic z tego. Kołacze się człowiek po świecie, kontroluje... odzwyczaja się od rodziny... Ale moja żona to dobry człowiek, inni żyją gorzej. Zabawin uchwycił nagle dziwne spojrzenie dziewczyny, spostrzegł się i poczerwieniał. — Przepraszam... — burknął, czując do siebie nagłą niechęć. — Po co o tym mówię? Pani to nie ciekawi, a mnie się tak jakoś wyrwało. Przez cały tydzień milczałem i nagle ten piękny wieczór... — Nie szkodzi, proszę bardzo! — pośpiesznie odezwała się Gustia i uśmiechnęła się blado. — I tak dobrze, że przynajmniej się pan nie skarży. — Na co? — Mężowie, gdy są w podróży, przeważnie nie lubią swoich żon — powiedziała kpiąco, nalewając herbaty. — Proszę, niech się pan napije! Zabawin roześmiał się, wziął filiżankę herbaty. Nawiązała się ożywiona rozmowa, z której dowiedział się, że ona już dawno tu pracuje, otrzymuje na podstawie umowy podwójne wynagrodzenie, ale się nudzi i chce wyjechać do Archangielska albo Leningradu. Porozmawiali o nudzie, przelecieli po wspólnych znajomych, 18 potem zaczęli mówić o miłości, szczęściu, i to jeszcze bardziej ich ożywiło. — Pani wspomniała o miłości — poważnie, ze smutkiem powiedział nagle Zabawin, mimo że Gustia nic takiego nie mówiła. — Wszyscy dyskutują o miłości, rozważają, decydują i osądzają, kto kogo powinien kochać. Pisarze piszą o miłości, czytelnicy urządzają spotkania i dyskutują o tym, czy on jest jej godzien, czy ona jego. Kto z nich jest lepszy, szlachetniejszy i bardziej świadomy, kto jest bliższy epoce socjalizmu. A tymczasem każdy z nas w swoim własnym życiu nie może sobie odpowiedzieć na pytanie, czym właściwie jest miłość! Im dłużej zastanawiam się nad tym, tym bardziej dochodzę do przekonania, że w miłości bardzo małą rolę odgrywają takie zalety, jak mądrość, talent, godność i wiele innych wartości, a najważniejsze — to zupełnie co innego, cosTtakiego, czego nie można nazwać i czego w żaden sposób nie można zrozumieć. Co tu daleko szukać! Znam chłopca — dtłreńr pijak, impertynent, człowiek pozbawiony honoru i sumienia. I — proszę sobie wyobrazić, kobiety za nim szaleją, zresztą, kobiety mądre, inteligentne. On wie, że się w nim kochają, bierze od nich pieniądze, pije, ma do nich wręcz bydlęcy stosunek, a one płaczą z obrazy. Widziałem to na własne oczy! Dlaczego tak jest? — Widocznie nie widzi w nim pan tego, co dostrzegają kobiety — poważnie odpowiedziała Gustia. — Więc co! Co w nim widzą! Intelekt? Talent? Głębię duszy? Nie, skądże! Jest głupi, bezczelny, leniwy! I nawet twarzy nie ma, a mordę nalaną! Jak mi Bóg miły, nie rozumiem! W pokoju telegrafisty słychać było sygnały, stukał aparat nadawczy, potem wszystko ucichło, rozległy się kroki. ~— 19 — No, wszystko przyjąłem i nadałem... Komunikaty na stole! — zawołał chłopiec i zatrzasnął zewnętrzne drzwi.— Na jutro — „przejaśnienie"! Wyskoczę jeszcze do świetlicy — krzyknął z ganku i w domu zapanowała cisza. Dziewczyna, jakby czegoś strwożona, od razu zmieniła się na twarzy, popatrzyła na ciemne okno, z uwagą, poważnie spojrzała na Zabawina i natychmiast, za-rumieniwszy się, spuściła oczy. A jemu jakby ubyło wiele lat, jakby nie miał służby wojskowej za sobą ani żony, ani dzieci, ani też pracy. Poczuł nagle bolesne wzruszenie i suchość w ustach, właśnie to wszystko, co odczuwał w młodości, gdy kochał się w koleżankach szkolnych i całował je w ciche białe noce. — A na przykład — pojęcie szczęścia... — zaczął znowu, i po głosie, jakim to wyrzekł, Gustia zrozumiała, że teraz powie coś poważnego, dobrego. Uspokoiła się, uśmiechnęła i zatrzymała na jego twarzy piękne, aksamitne oczy. — Człowiek pokłada zawsze całą nadzieję w przyszłości — ciągnął szybko Zabawin, popijając herbatę, czując ciemność za oknem i zimny oddech morza. — Ma ciągłą nadzieję na przyszłość, a na co dzień jest zagoniony, żyje małymi sprawami, szaro... Nie dostrzega wokół siebie nic dobrego, przeklina życie, przekonany o tym, że przyjdzie wreszcie dzień, kiedy szczęście się zjawi. Wszyscy tak — i pani, i ja... A przecież szczęście jest we wszystkim, wszędzie. Chociażby to, że siedzimy teraz i pijemy herbatę, że pani mnie się podoba, i pani o tym wie, że się podoba... Zabawin przerwał, milczał chwilę, zaśmiał się jakby z samego siebie, a Gustia, cała w pąsach, nie miała odwagi podnieść oczu. - — Chciałoby się, żeby przyszedł ktoś silny, mądry ł zmusił nas wszystkich do obejrzenia się wstecz. Prze- 20 cięż im dalej, im dłużej żyjemy, tym mniej jest szczęścia! Ludzkość jest zawsze młoda, ale my, my się starzejemy... Ja mam teraz trzydzieści pięć lat, pani... — Dwadzieścia sześć — szepnęła Gustia, uniosła płonącą twarz i spojrzała mu wprost w oczy. — Ano, właśnie! Za rok ja będę miał trzydzieści sześć, pani dwadzieścia siedem. Postarzejemy się o rok i wszystko wokół nas. Coś od nas odejdzie, jakaś cząstka energii, jakaś tam ilość komórek obumrze na zawsze, i tak dalej, i dalej, z roku na rok... A przecież starzeje się nie tylko ciało, będziemy nie tylko siwieć, łysieć, chorować na różne choroby, których jeszcze teraz nie znamy, ale będziemy się starzeć również psychicznie, powoli, niepostrzeżenie — to jest nieuniknione. Więc jaka tu może być nadzieja, jakie szczęście? Nie, żadnego w tym szczęścia jiie ma, i nie mogę zrozumieć ludzi, którzy wciąż na coś czekają: przyjdzie lato i będę szczęśliwy, a kiedy przychodzi lato i-njc się nie zmienia, myśli: oto nadejdzie zima i będę szczęślTwy... A zresztą, co tu dużo gadać! — W czym więc jest szczęście? — zapytała cicho Gustia. — W czym? Ja też się zastanawiam. Pani chce się wyrwać z tej wyspy, na coś pani czeka i myśli: minie rok, dwa, trzy i coś się u mnie zmieni, będę szczęśliwa. Nieprawda! Właśnie teraz jest pani szczęśliwa, bezmiernie, ogromnie szczęśliwa, dlatego, że nic panią nie boli, że ma pani młodość, piękne oczy, dlatego że teraz, kiedy pani ma dwadzieścia sześć lat, patrzeć w pani oczy — to upojenie. A poza tym wykonuje pani odpowiedzialną pracę, ma pani morze i tę wyspę... Proszę tylko pomyśleć! — Łatwo panu mówić! — odezwała się C.ustia z nieufnym uśmiechem. 21 — No tak! Oczywiście, świat wielki, tyle na nim pięknych miejsc, i ostatecznie, dlaczego właśnie wyspa! Archangielsk, rzecz jasna, jest o wiele bardziej interesujący niż ta wyspa. Kiedy pani, a nawet ja, myślimy teraz o Archangielsku albo o Moskwie, albo o Leningradzie, wyobrażamy sobie teatry, światła, muzea, wystawy, gwar, ruch... Jednym słowem — życie! Prawda? A w ogóle, kiedy jestem tam, w domu, wszystkiego tego nie dostrzegam. Zaczynam o tym myśleć dopiero z daleka, bo po przyjeździe do Archangielska dowiaduję się nagle, że zachorował mi syn, że wieczorem mam naradę roboczą i naglą mnie ze sprawozdaniem... I człowiek zaczyna się kręcić jak wiewiórka na kółku, nie widzi żadnych teatrów ani nic z tych rzeczy. Więc czym moje życie jest lepsze od pani? Że tak powiem w sensie wyższym? Nie, nie, pani jest o wiele szczęśliwsza ode mnie. Pani ma dwadzieścia sześć lat, a ja trzydzieści pięć! Oczywiście, wcześniej czy później pani stąd wyjedzie, będzie pani mieszkać w Leningradzie, patrzeć na Newę, mosty, sobór Issakijewski... Ale proszę mi wierzyć, kiedy pani stąd wyjedzie, będzie pani wracać wspomnieniami do tej wyspy, do jej mieszkańców, do morza, zapachu wodorostów, do pierzastych obłoków, słońca, burz, do zorzy północnej, sztormów — i po wielu latach zrozumie pani, że szczęśliwa była właśnie tu, na tej wyspie. — Nie wiem — powiedziała zamyślona Gustia. — Jakoś o tym nie myślałam... — Tak, prawie zawsze tak jest. Tęsknimy za tym, co minęło — z perspektywy widać lepiej. Zabawin, przejęty, patrzał na Gustię. Wyobrażał sobie, jak by dobrze było mieć ją za żonę. Wzburzony, pojmował całą niewłaściwość tych myśli. Zdawał sobie sprawę z niemożności przeprowadzenia jakiejkolwiek zmiany w swoim życiu, ale wyrzec się tych myśli nie mógł, tak jak nie mógł w żaden sposób odejść stąd, mimo spóźnionej pory. Telegrafista wrócił ze świetlicy, wszedł do siebie i pogwizdując, zaczął łapać w radio jazz. Zabawin dopiero teraz się podniósł, zbierając się do wyjścia. Gustia wyszła z nim na ganek i długo stali oswajając się z ciemnością. — Odprowadzę pana, pełno tu rozpiętych lin! — powiedziała i wzięła go za rękę. Jej dłoń była szorstka, gorąca i drżała. „Miła, dobra!" — myślał o niej z wdzięcznością Zabawin i zarazem ze smutkiem o sobie. Mgła się rozwiała, syrena dawno umilkła, nad głową przenikliwym światłem pałały gwiazdy i rozwichrzoną smugą płynęła Droga Mleczna. Oswoiwszy się szybko z mrokiem, _Gustią poszła przodem, on za nią; ledwie odróżniał jej jasną chusteczkę, niepewnie odnajdując pośród mchu kamienistą-Jcieżkę. Przez jakiś czas szli w milczeniu, potem Gustia zatrzymała się i Zabawin zobaczył w dole z rzadka rozsiane światełka osady. — No, jesteśmy... — powiedziała dziewczyna — dalej może pan iść sam. Nie zabłądzi pan. Do widzenia! — Proszę jeszcze chwilę zaczekać — poprosił Zabawin. — Zapalę. — Dobrze — po namyśle odpowiedziała Gustia. Znowu wzięła go za rękę, przeszła kilka kroków i, obracając się twarzą do niego, oparła się o jakieś ogrodzenie. Zabawin zapalił papierosa, usiłując przy świetle zapałki dostrzec wyraz jej twarzy, ale nic nie zobaczył. W dole fale uderzały miarowo o brzeg, nadchodził przypływ, powietrze się ochładzało. Wiatr niósł szcze-f.;i'>lnio smutny zapach jesiennego morza. A samo morze by to bezdenne, tajemniczo czarne. Nugle Zabawin zauważył, że twarz Gusti na moment 22 23 ogarnia blade światło. Obejrzał się i po trzech, czterech sekundach zobaczył w górze białą gwiazdę latarni morskiej, otoczoną blaskiem wybuchającego na krótkie mgnienie ostrego światła. Powtarzało się to przez cały czas i dziwnie przyjemnie było patrzeć na ten migający, niemy błysk. Zabawin zbliżył się do Gusti. — Pani jest wspaniałą dziewczyną — szepnął ze smutkiem i czułością, wstydząc się samego siebie, jakby patrzył na siebie z boku i osądzał, nachylił się i mocno ją pocałował w nieruchome, zimne usta. Nic nie mówiąc, Gustia odwróciła się od niego. Była tak drobna, tak bliska i samotna, że wzruszenie ścisnęło mu gardło. Objął jej chudziutkie ramiona, poprowadził w ciemność, w jakieś szeleszczące krzewy i z rzadka rosnące drzewa o szorstkiej korze i cierpkim zapachu jesieni. Stąpali po miękkim mchu, pod którym wyczuwało się twardy, zimny kamień — dalej od świateł latarni. Wreszcie przystanęli: przed nimi była czerń nocy i szum morza. — Po co, po co? — powiedziała dziewczyna z rozpaczą. — Nie zna mnie pan wcale! To nie ma sensu. Znowu zaczął całować jej twarz i ręce, wiedząc już, że to jest właśnie szczęście, miłość, o której mówili tak niedawno. — Dość już. Chodźmy stąd — prosiła szeptem. — Proszę się nie gniewać! — także szeptem mówił Zabawin i potulnie poszedł za nią. Przy ogrodzeniu, gdzie po raz pierwszy ją pocałował, Gustia przystanęła, nagle zapłakała i twarzą przylgnęła do jego zimnego palta. — Do jutra —¦ powiedziała w końcu, ocierając łzy, i westchnęła. — Nie będę spała teraz całą noc... Po co t<> wszystko? v- Odepchnąwszy go, szybko poszła, pobiegła prawie do domu, a on stał i długo patrzał to na błyski latarni, to na dalekie, ciepłe światło w oknie dziewczyny. Twarz mu płonęła, w gardle czuł ucisk i wciąż pokasływał, nie będąc w stanie odejść. Serce jego uderzało powoli i ciężko. Parowiec, którym Zabawin zamierzał wrócić do Ar-changielska, miał przypłynąć na wyspę po upływie tygodnia. W perspektywie czekało go siedem niewymownie szczęśliwych, najcudowniejszych dni! Ale nazajutrz rano do kantoru przyszedł telegrafista i bez słowa wręczył mu depeszę. Na blankiecie, na krzywo nalepionych paskach papieru biegł tekst: „Przyjeżdżajcie niezwłocznie Archangj[ęlska stop parostatku nie oczekujcie stop dziś albo jutro~wyspy przyjdzie szkuner Suwoj stop Maksymow." Telegrafista odszedł. Zabawin zdrętwiał. Usiłował nadal pracować, ale nie rozumiał, co do niego mówiono, nie pamiętał żadnych cyfr. Jako tako załatwił sprawy, podpisał ostatnie papiery, potem ostemplował delegację u dyrektora i poszedł do domu. Wieczorem staranniej niż zwykle ogolił się, uczesał, zziębniętymi palcami ściągnął krawat i po raz ostatni wybrał się do Gusti. Do wyspy przybił szkuner. Zjawił się nagle, jak los, dając znać o sobie krótkim wyciem syreny, światłami — zielonym i białym — na masztach i radiogramem, który przejęto wpierw na latarni morskiej, potem na stacji meteorologicznej. Zabawin, zdenerwowany, odpowiedział radiogramem, i szkuner zarzucił kotwicę. 24 25 Do drugiej w nocy Zabawin i Gustia chodzili po wyspie, płosząc kuropatwy, które wzlatywały z niespokojnym, głuchym trzepotem, siedzieli na omszonych głazach, przytuleni do siebie, kochając się coraz bardziej i boleśniej. Przez cały czas świeciły im światła szku-nera, przypominając o szybkiej rozłące. Potem poszli do Gusti i znowu przyćmionym granatem świecił aparat, grała cicho muzyka, coś tam zapowiadali spikerzy, a oni pili herbatę, rozmawiali, patrzyli na siebie i nie mogli się napatrzeć. — Co to jest? — pytała Gustia. — Czy to jest szczęście? Proszę mi powiedzieć! — Tak, tak... Szczęście! — odpowiadał z goryczą Zabawin. — Mój Boże! — mówiła dziewczyna, i w jej oczach stawały łzy. Zabawin gotów był w tej chwili rzucić wszystko — rodzinę, pracę — i zostać tutaj na zawsze. Ale momentalnie zdał sobie sprawę, że to jest niemożliwe. Rozumiała to też Gustia i było im coraz ciężej. Tak mijała ich pierwsza i ostatnia noc. Zaczął się sączyć niechętny, skąpy świt. Okno pojaśniało. Zabawin wstał, zerknął do lustra, ujrzał swoją bladą, wydłużoną cierpieniem twarz, podszedł do okna, przetarł zapoconą szybę. Niebo było jasnobłękitne, puste, jakby szklane, morze ogromne, wypukłe i spokojne, a w odległości dwustu metrów od brzegu, jak wyrocznia, nieruchomo stał szkuner na kotwicy i na masztach świeciły się jeszcze blade światła. Jak okiem sięgnąć, wszystko zastygło — na brzegu i na wodzie — cisza, bezruch, pustka, martwota. Nagle spoza głazu ukazał się duży ciemny pies, śpiesząc się, przebiegł obok z zadartym ogonem. Jego pojawienie się było tak zaskakujące, że Zabawin^drgnął. 26 Odwrócił się od okna i spojrzał na Gustię. Siedziała za stołem, oczy miała zamknięte, drobna blada twarzyczka wydawała się spokojna jak we śnie. Zabawin ubrał się po cichu, szeleszcząc płaszczem. Pomyślał chwilę, wyjął z walizki wodę kolońską i, kapiąc na podłogę, nalał sobie na dłoń mocno nacierając twarz. — Gustia... czas na mnie — powiedział ochrypłym głosem i zapalił papierosa. — Co, już? Proszę zaczekać! Chwileczkę... odprowadzę pana! — zerwała się dziewczyna. Zabawin znowu spojrzał w okno, zgarbił się, słuchając pośpiesznego oddechu chodzącej po pokoju Gusti. Wyszli na ganek. Zabawin wciągnął chłodne, ostre powietrze, najeżony spojrzał na jaśniejącą zorzę, na siwy od szronu mech. Poszli na przełaj ku morzu. Mech chrzęścił pod nogami. Znowu zjawił się pies; gryząc coś, pobiegł za nimi. ^ Był odpływ; łódź stała aa palach daleko od wody. Długo ją spychali; czerwoni, zadyszani, weszli wreszcie do łodzi i odbili od brzegu. Zabawin chwycił za wiosła i powoli popłynęli. Pies na plaży długo, z napięciem, wyciągnąwszy łeb, węszył za nimi i nagle zaskowyczał, przestępując mokrymi łapami po piasku. Gustia siedziała przy rufie, wydawała się szczególnie smagła o tej porze dnia, patrzała ponad głową Zabawina, manewrując sterem. Woda była przeźroczysta. Kamienie, piasek, wodorosty, przypominające końskie ogony i liście morskiej kapusty, płynęły spokojnie pod powierzchnią. Od czasu do czasu Zabawin przestawał wiosłować, patrzył na tkwiące nieruchomo ciemnoróżowe meduzy i dziwił się, że w takiej chwili może go jeszcze coś interesować. Łódź głucho stuknęła o burtę szkunera. Na pokład natychmiast wyszedł kapitan w granatowym waciaku 27 i w butach z długimi cholewami. Był bez czapki, miał bujne jasne włosy i młodą, o wystających kościach policzkowych, zaspaną twarz. — Towarzysz Zabawin? — kładąc wyraźnie akcent na „o" zapytał z góry. — Rzućcie linę! Zabawin podał mu walizkę i rzucił linę. Potem odwrócił się do Gusti i chwiejnie stąpając podszedł do rufy. Gustia wstała, oczy jej były pełne łez. Pocałowali się, długo, mocno, do bólu. Zabawin, ciężko dysząc ze wzruszenia, odwrócił się i wspiął się na burtę szkunera. Kapitan, przyglądający się im z poważną twarzą, pomógł mu i szybko odszedł do kubryka. Po chwili zaczęli wychodzić stamtąd, naciągając w drodze waciaki, zaspani marynarze, i szkuner ożył. Oszroniony pokład pokrył się ciemnymi śladami butów, zawarczał silnik, zadzwonił łańcuch kotwiczny. Ledwie uchwytny wiaterek zmarszczył gładką powierzchnię wody. Gustia siedziała bez ruchu. Kapitan stał sam przy sterze i, spojrzawszy na Za-bawina, podał na mały kurs. Szkuner ruszył z miejsca, łódź z Gustia zaczęła się oddalać. Na dziobie rozczochrany marynarz zarzucał linkę z ciężarkiem i wołał .ochryple: — Osiem! — Siedem! — Siedem i pół! W głębi wciąż było widać zielonkawe kamienie, ciemne plamy wodorostów i meduz. Zabawin stał przy burcie i patrzał, jak coraz bardziej oddala się brzeg i łódź. Gustia siedziała przy rufie w tej samej pozycji, w jakiej ją zostawił. Wysoko wzniesiony pod wiatr czarny dziób łodzi powoli obracał się ku brzegowi. Zabawin czuł w głowie tępe dzwonienie, patrzał na wyspę, na łódź*' oczy miał suche, piekące. 28 I Wydostawszy się z mielizny na pełne morze, szkuner poszedł pełną parą. Kapitan przekazał ster marynarzowi, opuścił mostek i stanął przy Zabawinie. — Jutro pod wieczór będziemy w Archangielsku — powiedział cicho. Z wyspy pozostała tylko cienka, niebieskawa smuga i biała wieżyczka latarni morskiej, nic więcej. Zaczęły się wznosić coraz większe fale, pokład szkunera wstrząsał się od silnika. W końcu smuga też zniknęła, wokół była woda — potoczyste gładkie fale aż po widnokrąg. Wzeszło słońce, ale nadciągnęły chmury ze wschodu i niebo nie pojaśniało. — Będzie wiaterek — ziewając odezwał się kapitan. — Hej, hej! Szybko przyrządy! — krzyknął nagle surowo. — A wy bądźcie łaskawi do kubryka — zaprosił Zabawina. Zeszli na dół, usiedli naprzeciwko siebie za wąskim stołem i zapaliir~papi~erosa. — To była wasza żona? — po chwili milczenia zapytał kapitan. """¦¦->-. — Nie — odrzekł zrezygnowany Zabawin i usta mu drgnęły. — Połóżcie się, odpocznijcie — zaproponował kapitan. — Ta koja jest wolna. Zabawin posłusznie się rozebrał, położył się na wąskim, twardym posłaniu z pasem ochronnym przy głowie. Kubryk ledwie uchwytnie się kołysał. Za burtą uderzała woda. „Więc to jest szczęście? — pomyślał Zabawin i ukazała mu się twarz Gusti. — To jest miłość? Jakie to wszystko dziwne... Miłość!" Leżał z żałośnie ściągniętymi ustami, myślał wciąż o wyspie, o Gusti, widział jej twarz i oczy, słyszał jej głos, i nie wiedział — sen to czy jawa... Za burtą pluskała woda i dźwięk ten przypominał skoczny, wesoły, nigdy nie milknący strumień. BRZYDKA DZIEWCZYNA 1 JKozhulali się ludzie na weselisku. Młodą parę dawno już zaprowadzono do osobnej izby, we wsi zapiał już pierwszy kur, a harmonista wciąż grał, izba trzęsła się od gęstego tupotu, gorącym, jaskrawym światłem płonęło pięć lamp i przy oknach tłoczyły się gromadki niesytych zabawy młodzieńców. Poszło już wiele jadła i napojów, wiele przelano łez, wiele odśpiewano i przetańczono, ale na stole wciąż przybywało wódki i zakąsek, patefon z walcami i tangiem grał na przemian z harmonista, tupotem i prysiu-dami — szurgotu podeszew i wesołości nie ubywało. Gwar narastał na ulicy, niósł się daleko w pole, nad rzeką, i we wszystkich okolicznych wioskach wiedziano teraz, że w Nowym Dworze jest zabawa. Wszyscy się weselili, tylko Soni było ciężko i smutno. Sonia — chuda dwudziestosześcioletnia dziewczyna, o szyi zwęźlonej żyłami, wyblakłej twarzy i rzadkich włosach nieokreślonego koloru, siedziała samotna w rogu izby. Od wódki zaczerwienił jej się koniuszek spiczastego nosa, szumiało w głowie; boleśnie kołatało serce z urazy, że nikt nie zwraca na nią uwagi, że wszystkim jest dziś wesoło i wszyscy w ten wieczór są w sobie zakochani, tylko w niej nikt się nie kocha i nikt nie zaprasza jej- do tańca. 30 Wiedziała, że jest brzydka, wstydziła się swoich chudych pleców i tyle już razy obiecywała sobie, że nie pójdzie na żadną zabawę, gdzie tańczą, śpiewają i gdzie się zakochują, ale nigdy nie potrafiła oprzeć się pokusie i szła z nową nadzieją, że wreszcie i ją spotka szczęście. Nikt się w niej nigdy nie kochał, nawet dawniej, kiedy była młodsza i uczyła się. Nikt jej nie odprowadzał do domu, nikt nie pocałował. Ukończyła instytut, jako nauczycielka wyjechała na wieś i zamieszkała w pokoiku przy szkole. Wieczorami sprawdza zeszyty, czyta, uczy się na pamięć wierszy miłosnych, chodzi da kina, pisze długie listy do przyjaciółek i tęskni. W okresie tych dwóch lat prawie wszystkie przyjaciółki Soni wyszły za mąż, a jej twarz jeszcze bardziej wyblakła i jeszcze bardziej schudły ramiona. I oto, jakby na~ urągowisko, zaproszono ją na wesele, na obce wesele — i poszła. Zawistnie spoglądała na pannę młodą, razem z innymL wołała słabym głosem: „Gorzko!", i naprawdę czuła gorycz na myśl, że swojego wesela nigdy nie wyprawi. Przedstawiono jej felczera weterynarii, Mikołaja, ponurego chłopca o ostrej, ładnej twarzy i drapieżnym spojrzeniu. Posadzono ich obok siebie, i Mikołaj nawet się trochę do niej zalecał. Sonia piła i jadła wszystko, co jej podsuwał, dziękowała wzrokiem, sądząc, że spojrzenie ma pełne czułości. Mikołaj jednak coraz bardziej posępniał i wkrótce przestał się nią zajmować, nawiązał z kimś rozmowę przez stół. W końcu zostawił ją samą. Dużo tańczył, pokrzykiwał i, wymachując długimi rękami, wodził wkoło błędnym wzrokiem, podchodził do stołu, pił wódkę. A potem wyszedł do sieni i już nie wrócił. Teraz Sonia siedzi samotna w kącie, myśli o swoim 31 życiu, jest pełna pogardy dla tych wszystkich zadowolonych i szczęśliwych ludzi, pijanych, spoconych, gardzi nimi i lituje się nad sobą. Niedawno uszyła sobie sukienkę, bardzo ładną, ciemnoniebieską, która wszystkim się podobała, mówiono, że dobrze w niej wygląda. Ale nawet sukienka nie pomogła, i wszystko zostało po dawnemu... Około trzeciej nad ranem Sonia, zapomniana przez wszystkich, nieszczęśliwa, z wypiekami na policzkach, wyszła na ganek. Wokół — czarne chaty. Wieś spała, wszędzie było cicho, tylko z otwartych okien izby, gdzie się weselono, płynęły w ciemność przenikliwe dźwięki harmonii, krzyki, tupot nóg. Światło padało smugami na trawę, która wydawała się ruda. Soni drżał podbródek, przygryzła wargę, ale to nie pomogło. Zeszła więc z ganku, z trudem dotarła do brzozy, ledwie bielejącej w mroku, oparła się o nią i rozpłakała. Wstydziła się swoich łez i w obawie, że ktoś usłyszy, jak płacze, przygryzła zębami pachnącą chusteczkę. Ale nikt jej nie słyszał, tylko brzoza chwiała się lekko. „Tak... więc to tak! — mówiła do siebie, mocno zaciskając powieki. — No, dość, dość! Nie trzeba! Powinnam przecież już iść!" I chciała odejść, próbowała oderwać się od brzozy, ale nie mogła ruszyć się z miejsca. — Kto tam? — zapytał ktoś głośno. Sonia wstrzymała oddech, pośpiesznie wyjęła z ust chusteczkę, twarz otarła o ramię i, wciąż oparta o brzo-/(,>, obejrzała się za siebie: to Mikołaj. Ledwo stał na 32 nogach. Żeby nie upaść, złapał się jej ramienia. Rękę miał powalaną ziemią. — A! — zaciągnął pijackim dyszkantem. — To pani? A ja... byłem w ogrodzie... Zachwiał się i przytulił do Soni. — Na... wesele, bydlę, zaprosił! — bełkotał z trudem. — Co? Zabiję go! Teraz skończone! Myślał, że się litrem wykupi... Mylisz się, gadzino! Mnie nie przekupisz! Mikołaj zgrzytnął zębami i siarczyście zaklął. — Źle się pan czuje? — zapytała przestraszona Sonia. — Może wody? — Co? Mdli mnie... Odsunął się od niej, poszedł za róg domu. Tam, oparłszy się głową o ścianę, dusił się, krztusił, ściągając palcami lepką ślinę. Soni zrobiło się go żal. Przyniosła z sieni wiadro wóHy i polewała mu głowę. Mikołaj po-< tulnie się nachylał, parskał, plótł coś ni w pięć, ni w dziewięć. *^~ Potem z mokrą głową, w koszuli, siedział na ganku i palił, a Sonia czyściła mu marynarkę. — Lepiej już panu? — zapytała cicho, bojąc się, że ktoś wyjdzie i zobaczy ją. — Nieco lżej... Dlaczego pani nigdy dotąd nie widzia-* łem? Znam tu wszystkich. — Rzadko chodzę na zabawy. — Aha! To pani mieszka w szkole? — W szkole. — Odprowadzę panią, można? Mikołaj podniósł się, włożył marynarkę, pokręcił głową i poszedł do sionki napić się wody. — Dlaczego pani płakała? — zapytał wróciwszy. — Czy ktoś panią skrzywdził? Serce Soni zabiło wdzięcznością, opuściła głowę. 3 Brzydka dziewczyna 33 I ¦n ¦ — Nie, nikt mnie nie skrzywdził... — Proszę powiedzieć, naprawdę! Jeśli ktoś panią tknął, to mu, kanalii, żebra poprzetrącam. Mikołaj wziął Sonię pod rękę. Przeszli zakurzoną drogę, skręcili w lewo i poszli ścieżką wzdłuż płotów i ogrodów. Rosa opadła, trawa była mokra. Chciało jej się głośno śmiać. Myślała o sobie jak 0 kimś obcym. Miała ochotę oprzeć głowę na jego ramieniu, ale wstydziła się, a gdy Mikołaj, tracąc równo-^ wagę, przylgnął do niej, momentalnie się odsunęła. — Przecież pan jest zupełnie pijany! — mówiła z tkliwym wyrzutem, jak do człowieka bliskiego. — E, co tam! — Mikołaj pocierał twarz ręką. — Jaki tam pijany... Stanęli przed szkołą, weszli na ganek. Sonia jest zmieszana. Nie wie, co zrobić: iść od razu do siebie czy też zostać z nim trochę? W pierwszej chwili chce odejść, ale lękając się, że on się obrazi, zostaje. Mikołaj jakoś znowu się chwieje, dyszy ciężko i mocno trzyma dziewczynę za rękę. — Niech pan coś powie — prosi Sonia, podnosząc ku niemu w ciemności bladą twarz. — Co tam opowiadać... — burknął ochryple, objął ją 1 tak ścisnął, że zachrzęściły jej kości. Potem zaczął ją całować mokrymi ustami. — Proszę mnie puścić! — szeptała wyrywając się. — Puść! Nie tak wyobrażała sobie pierwsze pocałunki, ale tak bardzo pragnęła kogoś pokochać, tak pragnęła czyjegoś ciepła, że natychmiast wszystko mu wybaczyła i patrzyła na niego z lękiem i oddaniem. Odpychała go i przytulała się do niego równocześnie, popłakując i powtarzając już bezwolnie: — Proszę mnie puścić! Jakiż pan... 34 Ir — Cicho! — mówi szeptem Mikołaj popychając jn w ciemny przedsionek. — Cicho! No czego, no co ty, głupia! W sieni przyciska ją do ściany, rozpina sukienkę, pożądliwymi rękami przesuwa po jej ciele, brutalnie ją szczypie, ociera twarz o jej wątłe piersi. — Kola... drogi, uspokój się! Mój Boże, co się ze mną dzieje? — Kochasz mnie? — pyta Kola dysząc jej w twarz nasyconym papierosami oddechem. — Kochasz? — i znowu nachyla się ku niej. — Nie trzeba, Kola, nie trzeba! — mówi nagle Sonia tak żałośnie, że Mikołaj się cofa. Odsapnąwszy, poka-słuje, zapala papierosa i przy świetle zapałki zagląda jej w twarz. — No, dobra..^._r- mamrocze. — Nie złość się. Wiesz co... Bądź jutro koło suszarni. Przyjdziesz? — Kiedy? — drżąc na całym ciele pyta szeptem Sonia. — O siódmej. Przyjdziesz? — Przyjdę. — Aha... — Mikołaj kilka razy zaciąga się chciwie papierosem, rzuca niedopałek i długo rozgniata go obcasem. — No, to do zobaczenia się! Jeszcze raz pocałował ją, ale już spokojnie, zeszedł z ganku i znikł w mroku. Po chwili rozległ się jego śpiew. Pieśń brzmiała pijacko, dziko. W domu Sonia w podnieceniu chodzi po pokoju, rozbiera się, pije zimną herbatę. W samej tylko koszuli zbliża się do lustra, długo, ze smutkiem patrzy na swoją twarz, kościste ramiona i wystające obojczyki: „Mój Boże, jak ja strasznie wyglądam! Muszę koniecznie pić tran!" Podchodzi do stołu i wprost z maselniczki zaczyna jeść masło. Masło budzi w niej wstręt, mimo to łyka je pełnymi łyżkami, myśląc o Mikołaju. Potem gasi światło i kładzie się, ale nie może zasnąć. W Moskwie, naprzeciwko jej domu, płonęła wieczorami latarnia, rosły lipy, i cienie przez całą noc trzepotały się na szybach. Tutaj zą oknem była głucha czerń nocy. — Czy to jest miłość? — pyta głośno Sonią i odwraca się twarzą do ściany. Nazajutrz przez cały dzień nie może znaleźć sobie miejsca. Rano spadł deszcz. Dyktując uczniom jakiś fragment z książki, Sonia patrzy z przerażeniem przez okno na mokre kury i kałuże. Ale deszcz ustał, niebo się rozjaśniło i pod wieczór przejeżdżające obok szkoły samochody pozostawiały za sobą tumany kurzu. Po pracy Sonia pisze list do przyjaciółki. Pisze o tym, że wczoraj pewien chłopiec odprowadził ją do domu i umówił się z nią na wieczór. Siedzi przy biurku i sama nie wierzy w to, co pisze. List był długi i nieco smętny. Gdy skończyła, nie wiadomo dlaczego wydało jej się, że jest zakochana w Mikołaju. Odniosła list na pocztę, wróciła do domu i położyła się twarzą do ściany. Myślała o tym, czy Mikołaj przyjdzie, czy nie, a jeżeli przyjdzie, to jak się zachowa i co będzie mówił. Ze strachem zastanawiała się, co zrobi, gdy zacznie ją znów całować. Rozważania te tak wytrąciły ją z równowagi, że przy ubieraniu się drżały jej ręce. Włożyła wczorajszą ciemnoniebieską sukienkę, podkręciła włosy i uperfumowała się. Miała wilgotne od potu dłonie. "' 36 Gdy szła przez wieś, wydawało się jej, że ze wszystkich okien patrzą na nią, i że wszyscy wiedzą, dokąd idzie i po co. Wstydziła się, chciała przyśpieszyć kroku i nie mogła, : Dopiero w szczerym polu zaczerpnęła tchu. Było ciepło, na drodze unosił się lekki kurz, słońce zachodziło w purpurowym obłoczku. Na miedzy przy drodze stał traktor. Usmolony traktorzysta dłubał coś w motorze; Zobaczywszy Sonię wyprostował się, wytarł ręce o spór dnie, zapalił papierosa i odprowadził ją zamyślonym spojrzeniem. Kiedy zeszła do parowu, na którego dnie nigdy nie wysychało udeptane przez krowy błoto, przestraszyła się nagle, że Mikołaj może przyjść wcześniej i odejdzie nie doczekawszy się jej. Przyśpieszyła więc kroku, prawie pobiegła. Zatrzymała się, dostrzegłszy z dala suszarnię. Nikogo tam nie było; Sonia odetchnęła z ulgą. Po chwili zdjęła zakurzone pantofle i wytarła je o trawę. Pomyślała, że nie uchodzi siedzieć tak blisko szosy, obeszła więc suszarnię i usiadła z drugiej strony. Od nagrzanej w ciągu dnia ściany było tu ciepło. Przyszedł jakiś chłopiec z wędkami i zabrał się do wykopywania robaków. Sonia, czerwona ze wstydu, wyszła z powrotem na szosę. Pełno tu furmanek wracających z miasta, ludzie zerkają w jej stronę, a chłopiec, jak na złość, nie rusza się z miejsca. Soni robi się gorąco. Wreszcie, nazbierawszy robaków, chłopiec odszedł. Kilka razy obejrzał się z drwiącą miną. „Domyślił się! Jaki wstyd! Dobrze przynajmniej, że nie jest z mojej szkoły!" Znów siada za suszarnią, zrywa rumianek z opuszczonymi płatkami. Odrywa płatki: „Przyjdzie — nie przyjdzie." Wypadło: „Nie przyjdzie." Najgorsze, że nie wie, z której strony on nadejdzie. Co 37 chwila wstaje, wychodzi za suszarnię i rozejrzawszy się, wraca. Gdy wreszcie ujrzała Mikołaja na drodze, była już całkowicie wyczerpana. Szedł dołem od strony rzeki, z rękami w kieszeniach, w marynarce narzuconej na ramiona. Zbliżając się, patrzył na Sonię z napiętą uwagą, jak człowiek, który zapomniał coś i usiłuje sobie przypomnieć. Twarz jego stawała się coraz bardziej znudzona. Podszedł, odwrócił wzrok i leniwie wyciągnął rękę. — Witam... — Dzień dobry! — odpowiedziała Sonia i podała drżącą rękę, nie mając odwagi podnieść oczu. — Długo już pani czeka? — Nie... — Hm... Może przejdziemy do chłodku. Obeszli suszarnię i usiedli na wiązce słomy twarzą do szosy. Zachodziło słońce, wszystko szarzało, cień suszarni wydłużał się daleko w pole. — Szczęśliwie doszedł pan wczoraj do domu? — zapytała dziewczyna, spoglądając uważnie na Mikołaja, i uśmiechnęła się z życzliwym zrozumieniem. — Jak zwykle... — Ziewnął, zdjął marynarkę. — Nie wyspałem się tylko... — Pan był wczoraj niedobry — odezwała się łagodnie. — A co? Biłem panią? — Mikołaj objął ją bez zapału, przyciągnął do siebie, chciał pocałować, ale się rozmyślił, owionął tylko oddechem jej szyję. — Wnet się ściemni — powiedziała Sonia i, potulnie przylgnąwszy do Mikołaja, poczuła bicie jego serca. — Jak się trochę ściemni, pójdziemy w groch, co? — Mikołaj kiwnął głową gdzieś w prawo. — Teraz grochu tam nio ma, stoi jakiś szałas. Pójdziesz? Poleżymy sobie... 38 — Nie trzeba o tym... nie trzeba, Kola... — poprosiła cicho Sonia i westchnęła. — Eh! — zawołał nagle Mikołaj. — Spać mi się chce! Daj, położę się trochę... Odsunął się od niej, nogi w butach rozrzucił szeroko i głowę złożył na jej kolanach. Poleżał trochę z przymkniętymi powiekami, potem zarzucił ręce do tyłu i dotknął jej boków. — Coś ty taka chuda? Serce dziewczyny przestało bić na chwilę. — Taką już mam konstytucję — wykrztusiła z wymuszonym uśmiechem. — Co tam konstytucja! Na pewno masz robaki... Albo chorujesz. To tak jak z bydłem: gdy choruje — choćbyś nie wiem jak karmił, same kości i żyły. Sonia nagle zobojętniała na wszystko, serce podeszło jej do gardła, kilka razy przełknęła ślinę, żeby się wyzwolić z ohydnego uczucia mdłości. — O co się pan wczoraj gniewał? — zapytała po długim milczeniu. — Tak sobie... — Mikołaj sposępniał. — Mam swoje porachunki. Zojkę mi, bestia, odbił, ożenił się z nią. Widziałaś pannę młodą? Chodziłem z nią... — W panu pewnie kocha się wiele dziewcząt — powiedziała smutno. — Do diabła z nimi! — Mikołaj się skrzywił. — Znam ja ich miłość! — Dlaczego pan tak mówi? Trzeba ufać ludziom. Niech się pan tylko rozejrzy, jacy wspaniali są u nas ludzie! W człowieku należy przede wszystkim szukać dobra. Mikołaj podniósł głowę, splunął. — Pan w to nie wierzy? — zapytała. — W co mam wierzyć? 39 . ¦ — W czystość człowieka. Mikołaj roześmiał się. — Ależ te kobiety lubią zmyślać! Czystość... — przewrócił się na drugi bok, ziewnął i przymknął oczy. Z jego dużej, leniwej postaci, mocnej szyi, nieruchomej, okrutnej w nadchodzącym zmierzchu pięknej twarzy bił taki przesyt, że Sonię ogarnęło przerażenie. Przez chwilę zdawało jej się, że wszystkie jej dotychczasowe pojęcia o miłości i przyjaźni, i o życiu nic nie są warte, że wszystko to są wymysły książkowe, a prawdziwe życie jest zupełnie inne: o wiele bardziej trywialne, prostsze, straszniejsze — i trzeba się z tym pogodzić. Nieśmiało dotknęła twarzy Mikołaja, przesunęła ręką po jego włosach i, czerwona z zawstydzenia, patrzyła na niego chciwie. — Kola... Chcesz, pocałuję cię? — pyta szeptem. ; — Czekaj! — Kola podnosi głowę i przysłuchuje się czemuś. Potem siada opierając się ręką o jej kolana. Szosą, cicho rozmawiając, szli jacyś dwaj ludzie ze wsi. — Hej! — zawołał Mikołaj. Tamci zatrzymali się. — Dokąd? — Na zabawę. A to kto? Zdaje się, że Mikołaj. — Ano ja. Gdzie zabawa? — W Sosnówce... Zapalili papierosy i świecąc ognikami, szli dalej. Mikołaj patrzył za nimi, potem spojrzał na Sonię i nuda odmalowała się na jego twarzy. — Zaczekajcie! — krzyknął nagle. — Idę z wami! Szybko wstał, otrzepał marynarkę, narzucił ją na ramiona. Potem chrząknął, podał Soni rękę. — No, do widzenia! Jeszcze się kiedyś zobaczymy... — Odwrócił się i, przytrzymując marynarkę, kłusem zaczął d(>K«niać tamtych na szesie. 40 Zapadł mrok. Z boku wyłuskał się sierp księżyca, od strony rzeki pełzła po łąkach przeźroczysta mgła". Dźwięki zamierały, tylko za suszarnią przebiegło coś Cicho: tup-tup-tup... ; Sonia z podniesioną głową siedziała oparta o ścianę. Trzęsła się. Otulała kołnierzykiem szyję, myśląc, że przyniesie jej to ulgę, na próżno. Chciała zapłakać, ale dźwięk, który wyrwał się jej z piersi, był tak głuchy i straszny, że przerażona, znieruchomiała. Podniosła się wreszcie, stała przez chwilę, trzymając się ściany, i poszła w stronę domu. Nieco dalej od rzeki powietrze było ciepłe i suche. Znów szła polną drogą, ale teraz świeciły nad nią gwiazdy. Dookoła unosił się delikatny zapach siana i przydrożnego pyłu. Droga Mleczna rozjaśniała mrok, na polach widniały stogi siana, kopczyki lnu, to znów bielało nie zżęte żyto. — Podły! — mówi Sonia z^bólem. — Ach, jakiż on podły! Nic więcej nie może powiedzieć, o niczym innym myśleć. Znowu przechodzi przez wilgotny parów. Traktor, który z wieczora stał przy drodze, orze teraz daleko w polu. Ledwie błyska reflektor i słychać słaby warkot motoru. Wkrótce wyłoniła się ciemna wieś. Wszyscy już śpią, gdzieniegdzie w izbach migocą światełka. Spod bramy gramoli się duży, biały pies. Spostrzegłszy Sonię, po cichu zabiega z tyłu i zaczyna ją obwąchiwać. „Niechby ugryzł!" — myśli ze wściekłością Sonia. Ale pies nie ugryzł, dmuchnął jej tylko dwa razy na nogi, stanął, pomyślał o czymś i znikł w ciemnościach. Sonia czuła się obrzydliwie, podle, zdawało jej się, że coś czystego odeszło od niej bezpowrotnie i że 41 nigdy już teraz nie wyzwoli się od hańbiących wspomnień. „Co za łajdak — myślała uparcie. — Jaki wstyd! Mój Boże, jaka ja jestem głupia! Jaka nieszczęsna, godna litości idiotka! Uwierzyłam w jakąś tam miłość, marzyłam, myślałam o czystym uczuciu... Ach, jaki wstyd!" Przyszła do domu, nie zapalając światła usiadła po ciemku przy stole i wybuchnęła płaczem. Po kilku dniach już jej było lżej na sercu. Starała się nie myśleć o Mikołaju i z nową nadzieją czekała na swoje szczęście. NIEBIESKIE I ZIELONE — Lila... — powiedziała niskim, głębokim głosem i podała mi gorącą małą dłoń. Ostrożnie ujmuję jej dłoń i ściskam. Bąknąłem przy tym swoje imię. W pierwszej chwili, zdaje się, nie uzmysłowiłem sobie nawet, że także należy się przedstawić. Ręka, którą przędą chwilą uścisnąłem, bieleje w mroku. „Jakaż to niezwykła, delikatna dłoń" — myślę z zachwytem. ~^~ - Stoimy w głębi ogromnego podwórza. Jak wiele jest okien w mieszkaniach tego kwadratowego, ciemnego podwórza: niebieskie, zielone, różowe i po prostu białe. Z niebieskiego okna na pierwszym piętrze dolatuje muzyka. Włączono tam radio i słyszę jazz. Bardzo lubię jazz. Nie, nie tańczyć — tańczyć nie umiem, lubię tylko słuchać dobrego jazzu. Niektórzy nie lubią, ale ja bardzo. Nie wiem, być może, że to źle. Stoję i słucham muzyki jazzowej biegnącej z niebieskiego okna na pierwszym piętrze. To jest na pewno doskonały aparat. Od chwili gdy się przedstawiła, następuje dłuższe milczenie. Wiem, że ona na coś czeka. Może myśli, że się odezwę, powiem coś zabawnego, może czeka na pierwsze słowo, na jakieś pytanie, żeby mogła sama coś 43 powiedzieć. Ale ja milczę, jestem we władzy niezwykłego rytmu i srebrzystego dźwięku trąbki. Jak to dobrze, że gra radio i że nie muszę mówić. Wreszcie ruszamy z miejsca. Wychodzimy na oświetloną ulicę. Jest nas czworo: mój przyjaciel z dziewczyną, Lila i ja. Idziemy do kina. Pierwszy raz idę do kina z dziewczyną, pierwszy raz przedstawiono mi ją dzisiaj, a ona podała rękę, mówiąc mi swoje imię. Cudowne imię, wypowiedziane głębokim głosem! I oto idziemy razem, zupełnie sobie obcy i dziwnie bliscy jednocześnie. Muzyki już nie słychać, i nie ma za czym się ukryć. Przyjaciel ze swoją dziewczyną zostają w tyle. Zaniepokojony, zwalniam kroku, ale oni idą jeszcze wolniej. Wiem, robi to naumyślnie. To bardzo brzydko z jego strony — zostawiać nas samych. Nigdy nie spodziewałem się po nim takiej zdrady. Co by jej tu powiedzieć? Co ją interesuje? Ostrożnie spoglądam na nią z ukosa: lśniące oczy, w których odi-bija się światło, ciemne, zapewne bardzo twarde włosy, ściągnięte gęste brwi, które nadają jej twarzy stanowczy wyraz. Ale policzki ma napięte, jakby wstrzymywała uśmiech. Co by jej tu powiedzieć? — Czy lubi pan Moskwę? — pyta nagle i patrzy na mnie bardzo surowo. Drgnąłem na dźwięk jej niskiego głosu. Czy ma ktoś jeszcze na świecie taki głos? Milczę chwilę, by nabrać tchu. Wreszcie się opanowałem. Tak, ależ oczywiście, lubię Moskwę. Szczegół' nie zaułki na Arbacie i bulwary. Inne ulice też lubię... Potem znowu milknę. Wychodzimy na plac Arbacki. Zaczynam gwizdać i wsuwam ręce do kieszeni. Niech sobie nie wyobraża, że mi tak na niej zależy. Pomyślałby kto! Ostatecznie mieszkam tuż obok i mogę wrócić do domu, nie mam żadnego obowiązku iść do kina i męczyć się, widząc, jak drżą jej policzki. Ale w końcu jesteśmy na miejscu. Do rozpoczęcia seansu pozostało jeszcze piętnaście minut. Stoimy w poczekalni i przysłuchujemy się śpiewaczce, ale źle ją słychać. Wokół pełno ludzi i wszyscy rozmawiają półgłosem. Zauważyłem już od dawna, że ci, którzy są w poczekalni, nie słuchają orkiestry. Jedzą lody i cukierki, wymieniając po cichu uwagi. Tylko najbliżej stojący słuchają i biją brawa. Przekonany, że pieśniarki i tak dobrze nie usłyszę, zaczynam przyglądać się obrazom. Nigdy przedtem nie zwracały mojej uwagi, ale teraz bardzo mnie zaciekawiły. Myślę o malarzach, którzy je malowali. To chyba nie przypadek, że wywieszono te właśnie obrazy w foyer. Bardzo dobrze, że tu są. ;:. \ Lila patrzy na mnie lśniącymi szarymi oczami. Jaka ona piękna! Zresztą, wcale nieTjest-taka ładna, ma tylko błyszczące oczy i zdrowe, zaróżowione policzki. Kiedy się uśmiecha, na jej policzkach tworzą się dołeczki, a brwi rozsuwają się, łagodząc surowy wyraz twarzy. Ma wysokie, jasne czoło. Ale czasami przecina je zmarszczka. Widocznie absorbują ją wtedy myśli. Nie, nie mogę dłużej z nią stać! Dlaczego tak mi się przygląda? — Pójdę na papierosa — mówię porywczo, niedbale i wychodzę do palarni. Tutaj siadam i oddycham z ulgą. Dziwne, ale kiedy pokój jest pełen dymu i powietrze aż gęste, nie chce się palić. Rozglądam się, pełno tu ludzi. Stoją, siedzą, niektórzy rozmawiają, inni w milczeniu palą papierosy, chciwie się zaciągają, rzucają niedopałki i szybko wychodzą. Dokąd im się śpieszy? Ciekawe, gdy się,w pośpiechu pali papierosa, jest wtedy 45 kwaśny i gorzki. Palić więc należy nie śpiesząc się, powoli. Patrzę na zegarek, seans rozpocznie się za pięć minut. Nie, chyba jestem jednak głupi. Innym tak łatwo przychodzi znajomość, rozmawiają, śmieją się, są strasznie dowcipni, mówią o sporcie, o czymkolwiek bądź. Dyskutują o cybernetyce. Ja za żadne skarby nie zahaczyłbym dziewczyny o cybernetykę. Lila jest okrutna, decyduję: to dlatego, że ma twarde włosy. Ja mam miękkie. Dlatego tu siedzę i palę, mimo iż wcale nie chce mi się palić. Ale jeszcze posiedzę tu chwilę. Co będę robił w foyer? Znowu oglądał obrazy? To są przecież złe obrazy i nie wiadomo dlaczego tam wiszą. Bardzo dobrze, że nigdy przedtem nie zwracałem na nie uwagi. Nareszcie dzwonek. Bardzo powoli wychodzę z palarni i szukam w tłumie Liii. Nie patrząc na siebie, wchodzimy do sali i siadamy. Po chwili gaśnie światło i zaczyna się film. Kiedy wyszliśmy z kina, mój przyjaciel znikł. Podziałało to na mnie tak, że w ogóle nie mogę o niczym myśleć. Idę i nic nie mówię. Ulice są prawie puste. Mkną szybko samochody. Nasze kroki odbijają się głośnym echem od murów i słychać je daleko. Dochodzimy do jej domu. Znowu zatrzymujemy się na podwórzu. Jest późno, nie we wszystkich oknach pali się światło i jest tu o wiele ciemniej niż dwie godziny temu. Białe i różowe okna pogasły, ale zielone się świecą. Pali się też światło na pierwszym piętrze, w niebieskim oknie, ale koncertu już nie słychać. Stoimy jakiś czas, nic nie mówiąc. Lila zachowuje się jakoś dziwnie: podnosi głowę, spogląda na okna, jakby je liczyła, odwraca się prawie ode mnie, potem zaczyna poprawiać sobie włosy... W końcu lekceważąco, jakby mimochodem, mówię, że powinniśmy się jutro spotkać. 46 Bardzo jestem zadowolony, że na podwórzu ciemno i że ona nie widzi moich płonących uszu. Dobrze, spotka się ze mną. Mogę po nią przyjść, jej okna wychodzą na ulicę. Ma teraz wakacje, rodzice wyjechali na letnisko i nudzi się sama. Z przyjemnością pójdzie na spacer. Zastanawiam się, czy wypada podać jej rękę na pożegnanie, ale ona pierwsza wyciąga wąską dłoń, bielejącą w mroku. Znowu czuję ciepły, przyjemny uścisk. Nazajutrz przyszedłem do niej w dzień. Tym razem na podwórzu jest pełno chłopców. Dwóch z nich ma rowery, dokądś się wybierają, a może już wrócili. Pozostali stoją ot tak sobie. Mnie się wydaje, że wszyscy patrzą na mnie i doskonale wiedzą, po co przyszedłem. W żaden sposób nie mogę się zdobyczna to, żeby przejść przez podwórze, podchodzę więc do jej okien od ulicy. Zaglądam w okno i chrząkam. — Lilu, jest pani w domu? — pytam bardzo głośno i głos mój nie drży. To wspaniale wprost, że nie zadrżał ani trochę. Tak, w domu. Jest u niej przyjaciółka. Sprzeczają się o coś ciekawego i ja mam rozstrzygnąć ten spór. — Ale prędzej, czekamy! — woła mnie Lila..To niemożliwe, żebym szedł przez podwórze, w żadnym wypadku nie mogę... — Wejdę przez okno! — mówię zdecydowanie i wskakuję na parapet. Skaczę zgrabnie i z wdziękiem, jedną nogę przerzucam przez parapet, i tu dopiero spostrzegam kpiące zdumienie przyjaciółki i zakłopotanie Liii. Czuję od razu, że popełniłem jakąś niezręczność, i w tej 47 pozycji nieruchomieję w oknie: jedna noga na ulicy, druga w pokoju. Siedzę i patrzę na Lilę. i — Niechże pan wejdzie! —. mówi Lila zniecierpliwiona. Brwi jej ściągają się, a policzki pokrywa coraz ciemniejszy rumieniec. — Nie lubię latem przesiadywać w pokojach... — mamroczę, przybierając wyniosłą minę — zaczekam na ulicy. Zeskakuję z okna i idę do bramy. Jakże one śmieją się teraz ze mnie! Wiem — wszystkie dziewczęta są okrutne i nigdy nas nie rozumieją. Po co tu przyszedłem? Dlaczego mam być dla kogoś pośmiewiskiem. Lepiej sobie pójdę. Jeżeli pobiegnę od razu, zdążę dobiec do końca ulicy i skręcić za róg, zanim ona wyjdzie. Uciec czy nie? Myślę chwilę: czy to będzie właściwe? Odwracam się i nagle widzę Lilę. Wychodzi z bramy z przyjaciółką i patrzy na mnie. W jej oczach czai się jeszcze uśmiech, na policzkach drżą dołeczki. Na przyjaciółkę nawet nie spoglądam. Po co ona z nami idzie? Co ja z obydwiema będę robił? Nie odzywam się i Lila zaczyna rozmawiać z przyjaciółką. Rozmawiają, a ja milczę. Kiedy przechodzimy obok afiszów, czytam je uważnie. Można je czytać od końca, wtedy wychodzą niezwykle komiczne słowa. Dochodzimy do rogu i przyjaciółka się żegna. Patrzę na nią z uznaniem. Jest bardzo ładna i mądra. Przyjaciółka odchodzi, a my idziemy na bulwar Twerski. Ileż zakochanych par spaceruje po bulwarze! Teraz my po nim chodzimy. Co prawda, nie jesteśmy jeszcze zakochani. A zresztą, może także jesteśmy zakochani, nie wiem. Idziemy w dość dużej odległości od siebie, prawie o metr. Lipy już przekwitły, ale na klombach jest mnóstwo kwiatów. Są zupełnie bez zapachu i nikt chyba nie zna ich nazw. 48 Mówimy bardzo dużo. Nie sposób pochwycić biegu naszej rozmowy i biegu naszych myśli. Mówimy 0 wspólnych znajomych, przeskakujemy z tematu na temat i zapominamy natychmiast, o czym mówiliśmy przed chwilą. Ale to nas nie peszy, mamy jeszcze wiele czasu, przed nami długi, nieskończenie długi wieczór 1 można będzie wrócić do porzuconego tematu. Najprzyjemniej jednak będzie wspominać o tym później, nocą. Nagle widzę, że ma rozpiętą sukienkę. Jest w ślicznej sukience, nigdy takiej nie widziałem, od kołnierzyka do paska zapinana na drobne guziczki. I oto rozpięło się kilka guziczków, a ona tego nie widzi. Nie może przecież chodzić w rozpiętej sukience! Jak jej to powiedzieć? Może po prostu sam to zrobię? Powiem coś zabawnego i zapnę guziczki jak gdyby nigdy nic. To byłoby ładnie! Ale nie, tego przecież nie zrobię, to nie do pomyślenia. Odwracam Słę^wyczekuję pauzy w jej rozmowie i mówię, żeby zapięła sukienkę. Ona od razu milknie. Spoglądam na ogromny napis umieszczony na dachu. Głosi on, że każdy może wygrać sto tysięcy rubli. Bardzo optymistyczny napis. Gdybyśmy tak kiedy wygrali! Potem zapalam papierosa. Zapalam go bardzo długo. W ogóle we wszystkich ciężkich chwilach najlepiej jest zapalić papierosa. To bardzo pomaga. Nie mam odwagi spojrzeć na nią. Sukienka zapięta, policzki jej płoną, oczy ciemnieją i stają się surowe. Patrzy na mnie, patrzy tak, jakbym się zmienił albo dowiedział się o niej czegoś bardzo ważnego. Teraz idziemy już trochę bliżej siebie. Mija godzina za godziną, a my wciąż chodzimy, chodzimy i rozmawiamy. Po Moskwie można chodzić bez końca. Jesteśmy na placu Puszkina, stąd wędrujemy do Trudnej, dalej przez Neglinkę w kierunku Teatru 4 Brzydka dziewczyna 49 J ¦ Wielkiego, potem do Kamiennego Mostu... Mogę tak chodzić bez końca. Ale pytam ją, czy się nie zmęczyła. Nie, nie zmęczyła się, bardzo ciekawie się rozmawia. Gasną latarnie na ulicach. Niebo, doczekawszy zmroku, nachyla się ku nam, gwiazd jest coraz więcej. Zaczyna się powoli zmierzchać. Na bulwarach, przytuleni do siebie, siedzą zakochani. Na każdej ławeczce jedna para. Patrzę na nich z zazdrością i zastanawiam się, czy będę kiedyś siedział tak z Lilą. Na ulicach nie ma przechodniów, tylko dyżurni milicjanci. Kiedy przechodzimy koło nich, patrzą na nas, a niektórzy z nich chrząkają niedwuznacznie. Chcieliby, widocznie, coś powiedzieć, ale nie mówią nic. Lila spuszcza głowę i przyśpiesza kroku. Czuję się jakoś zabawnie. Teraz idziemy całkiem blisko siebie. Jej ręka dotyka chwilami mojej. To jest prawie nieuchwytny dotyk, ale go czuję. W końcu rozstajemy się na jej spokojnym o tej porze, olbrzymim podwórzu. Wszyscy śpią, okna są ciemne, w żadnym nie pali się teraz światło. Mówimy cicho, niemal szeptem, ale słowa i tak brzmią głośno i wydaje mi się, że ktoś nas podsłuchuje. Do domu wróciłem o trzeciej nad ranem. Dopiero teraz poczułem, jak bardzo bolą mnie nogi. Jakżeż więc musiała się zmęczyć Lila! Zapalam nocną lampkę i zaczynam czytać książkę, którą dała mi Lila — to bardzo dobra książka; czytam ją i wciąż mam przed sobą twarz Liii. Przymykam oczy i słyszę ciepłe, głębokie brzmienie jej głosu. Między kartkami książki znalazłem długi ciemny włos. To jest jej włos — przecież czytała tę książkę. Dlaczego myślałem, że ma twarde włosy? Ten jest bardzo miękki, jedwabisty. Zwijam go ostrożnie i kładę do tomu encyklopedii. Potem schowam go gdzie indziej. 50 Za oknami jest już całkiem jasno, nie mogę dłużej czytać. Kładę się i patrzę w okno. Mieszkamy bardzo wysoko, na szóstym piętrze... Z okna widać dachy domów. A tam, w dali, gdzie latem wstaje słońce, majaczy gwiazda na zamku kremlowskim... Widzę tylko tę jedną gwiazdę. Lubię długo się w nią wpatrywać. Kiedy Moskwa śpi, słyszę dźwięki kurantów. Nocą wszystko bardzo dobrze słychać. Leżę, patrzę na gwiazdę i myślę o Liii. Po tygodniu wyjeżdżam z matką na Północ. Dawno marzyłem o tej podróży — jeszcze na wiosnę. Ale teraz życie na wsi ma dla mnie szczególny urok i sens. To jest moje pierwsze w życiu spotkanie z lasem, prawdziwym, dzikim lasem, i cały jestem przepełniony radością odkrywcy. Zabrałem ze sobą strzelbę — kupiono mi ją, gdy ukończyłem dziewiątą klasę — poluję. Błąkam się zupełnie sam i nie nudzę się. Czasami bywam zmęczony. Wtedy siadam i patrzę na szeroką rzekę, na niskie jesienne niebo. Sierpień. Na Północy też bywa często zła pogoda. Bez względu jednak na pogodę, słoneczną czy też pochmurną, wyruszam z rana do lasu. Poluję, zbieram grzyby albo po prostu wędruję od polany do polany i patrzę na białe rumianki, których tu mnóstwo. W lesie nigdy się człowiek nie nudzi. Można usiąść nad brzegiem jeziora i siedzieć nieruchomo. Przylatują kaczki i z sykiem opuszczają się tuż obok na wodę: najpierw siedzą, wyciągają szyje, potem zaczynają nurkować, pluskać się, igrają po całym jeziorze. Wodzę za nimi spojrzeniem, nie odwracając głowy. Słońce wypływa spoza chmur, przedziera się przez 51 liście nad moją głową i zanurza złote, drgające palce głęboko w wodzie. Widać wówczas długie rdzawe łodygi nenufarów. Obok łodyg ukazują się ryby, które zastygają w złotych promieniach — bez najlżejszego ruchu płetwą, jakby się grzały albo usnęły. Dziwne mam uczucie, kiedy na nie patrzę. Zamieram i wszystko dociera do mnie jak przez sen. W lesie człowiek nigdy się nie nudzi! Można po prostu leżeć, słuchać, jak szumią sosny, i myśleć o Liii. Można z nią nawet rozmawiać. Opowiadam jej o polowaniu, o jeziorach i lasach, o cudownym zapachu dymu po wystrzale, i ona mnie rozumie, mimo że kobiety nie lubią na ogół polowań. Czasem wracam do domu nocą. Idę polem i trochę si(,' boje,*. Mam przy sobie naładowaną broń, a jednak (•/(;sto .się; <)j>,l,|d;im. Już głęboki mrok. Na niebie, kiedy si».> el!u/;u na nic patrzy, widać bladą poświatę. Ale na zielni josL bardzo ciemno. Nade mną bezdźwięcznie krążą sowy. Widzę je, ale chociaż nadstawiam uszu, nie udaje mi się uchwycić szelestu ich skrzydeł. Kiedyś wystrzeliłem. Sowa uderzyła głucho o miedzę i potem w mroku długo kłapała dziobem... Po miesiącu wróciłem do Moskwy. Prosto z dworca, wrzuciwszy po drodze walizki do domu, idę do Liii. Wieczór. W jej mieszkaniu pali się światło. Jest w domu. Zbliżam się do okna, przedostaję się przez las rusztowań — jej dom remontują — zaglądam przez firanki. Siedzi przy stole, na którym stoi lampka nocna, i czyta. Twarz ma zamyśloną. Przerzuca strony, głowę opiera na dłoniach i spogląda na lampę, nawijając na palec kosmyk włosów. Jakież ona ma ciemne oczy! Dlaczego myślałem, że są szare? Są całkiem ciemne, prawie czarne. Stoję pod rusztowaniem, pachnie tu tynkiem i so- 52 sną. Ten sosnowy zapach dociera do mnie, jak daleki oddźwięk moich polowań, jak wspomnienie wszystkiego, co zostawiłem na Północy. Przechodnie dokądś się śpieszą, idą, głośno stąpając po chodniku. Mają swoje myśli i swoje miłości, każdy z nich żyje swoim własnym życiem. Moskwa ogłuszyła mnie hałasem, światłem, zapachami, tłumem ludzi, od których odzwyczaiłem się w ciągu tego miesiąca. Z nieśmiałą radością myślę o tym, jak to dobrze, że w tym ogromnym mieście mam swoją ukochaną. — Lila! — wołam ją cicho. Drgnęła, uniosła brwi. Potem wstała, podeszła do okna. Odsuwa firankę, nachyla się do mnie i z bliska widzę jej ciemne, uradowane oczy. — Alosza! — mówi powoli. Na jej policzkach tworzą się ledwie widoczne, dołeczki. — Alosza, to ty? Naprawdę ty? Już idę. Chcesz? pójdziemy na spacer? Chętnie bym się z tobą przeszła. Już wychodzę. Wydostaję się z rusztowań, przechodzę na drugą stronę ulicy i patrzę w jej okna. Światło gaśnie, mija krótka chwila i w czarnym otworze bramy ukazuje się sylwetka Liii. Od razu dostrzega mnie i biegnie przez ulicę. Chwyta moje ręce i długo trzyma w swoich. Wydaje mi się, że się trochę opaliła i zeszczuplała. Oczy ma jeszcze większe. Słyszę bicie jej serca i krótki, urywany oddech. — Pójdziemy na spacer! — mówi w końcu. Zauważyłem, że mówi mi „ty". Mara wielką ochotę usiąść albo oprzeć się o cokolwiek — nagle ugięły się pode mną kolana. Nie drżały mi tak nawet po najbardziej męczących polowaniach. Nie mogę teraz iść. Wpadłem tylko na chwilę, żeby ją zobaczyć. Nie jestem ubrany. Przyszedłem wprost z pociągu, mam na sobie narciarskie ubranie i zniszczone 53 buty. Ubranie podziurawione w kilku miejscach. Spałem w nim w lesie, a kiedy się leży przy ognisku, bardzo często spodnie i kurtka przepalają się od iskier. Nie, w żadnym wypadku nie mogę tak pójść. — Co za nonsens! — mówi Lila niefrasobliwie i ciągnie mnie za rękę. Musi ze mną porozmawiać, jest całkiem sama, przyjaciółki nie wróciły jeszcze, rodzice są na letnisku, strasznie się nudziła i cały czas czekała na mnie. Co tam ubranie! I dlaczego nie pisałem? Widocznie dręczenie innych sprawia mi przyjemność. Chodzimy znowu po Moskwie. Dziwny, zwariowany jest ten wieczór. Zaczyna padać deszcz, chowamy się w jakiejś bramie i, zadyszani szybkim biegiem, wyglądamy na ulicę. Deszcz hałaśliwie bije o rynnę, błyszczą chodniki od reflektorów przejeżdżających samochodów, pełzną ku nam czerwone i białe wężyki świateł, które odbijają się na mokrym asfalcie. Deszcz przestaje padać, wychodzimy. Śmiejemy się, przeskakując przez kałuże. Ale deszcz zaczyna padać ze zdwojoną siłą i znowu się chowamy. Na włosach Liii błyszczą krople. Ale jeszcze bardziej błyszczą jej oczy, kiedy na mnie patrzy. — Pamiętałeś o mnie? — pyta Lila. — Bo ja prawie cały czas myślałam o tobie, chociaż nie chciałam. Sama nie wiem dlaczego. Tak przecież mało się znamy. Prawda? Czytałam kiedyś książkę i nagle zaczęłam się zastanawiać, czy i tobie by się podobała. Nie czerwieniały ci uszy? Podobno, kiedy się długo o kimś myśli, to temu komuś czerwienieją uszy. Nie poszłam nawet na operę. Mama dała mi bilet, ale nie chciało mi się iść. Lubisz operę? — Jeszcze jak! Może sam zostanę śpiewakiem. Powiedziano mi, że mam dobry bas. — Alosza, śpiewasz basem? Proszę cię, zaśpiewaj. Cichutko, nikt nie usłyszy, tylko ja. 54 h Z początku się broniłem. Potem jednak zaśpiewałem. Śpiewałem stare romanse, arie i nie zauważyłem, że deszcz przestał padać i że na ulicy oglądają się za nami przechodnie. Lila też nic nie widzi. Patrzy na mnie i oczy jej błyszczą. Bardzo źle jest być młodym. Życie szybko przemija. Masz siedemnaście, osiemnaście lat, a niczego jeszcze nie dokonałeś. Nie znasz jeszcze swoich możliwości, uzdolnień. A pragnęłoby się wielkiego burzliwego życia. Chciałbym pisać wiersze, żeby wszyscy znali je na pamięć. Albo skomponować symfonię heroiczną i dyrygować potem orkiestrą — z bladą twarzą i we fraku, z włosami opadającymi na czoło... I żeby w loży koniecznie była Lila. Co więc mam robić? Co zrobić, żeby nie zmarnować życia, żeby każdy dzień był dniem walki i zwycięstwa. Żyję w ciągłej udręce, męczy mnie myśl, że nie jestem bohaterem, wynalazcą. Czy byłbym zdolny do wielkich czynów? Nie wiem. Czy jestem zdolny do żmudnej pracy, czy starczyłoby mi sił na do-konanie wielkiego dzieła? Najgorsze jest to, że nikt nie rozumie moich mąk. Wszyscy patrzą na mnie jak na szczeniaka, czasem nawet tarmoszą mnie za włosy, jakbym miał wciąż dziesięć lat. I Lila, tylko Lila mnie ro- zumie, tylko z nią mogę być całkowicie szczery. Rozpoczęły się już zajęcia szkolne; ona jest w dziewiątej, ja w dziesiątej klasie. Postanowiłem zająć się pływaniem i zostać mistrzem ZSRR, a potem — świata. Od trzech miesięcy chodzę na basen. Najlepszy styl to crawl. Najbardziej porywający. Bardzo mi się podoba. Ale wieczorami lubię marzyć. 55 Jest w zimie taka krótka chwila, kiedy śnieg na dachach i niebo przybierają o zmierzchu barwę ciemnoniebieską, a nawet liliową. Stoję przy oknie, przez otwarty lufcik spoglądam na liliowy śnieg, oddycham czystym, mroźnym powietrzem i marzą mi się dalekie podróże, nieznane kraje, góry... Głoduję, rośnie mi ruda broda, pali mnie słońce albo przenika do kości mróz, może nawet ginę, ale przedtem odkrywam jeszcze jedną tajemnicę przyrody. To dopiero życie! Gdybym tak mógł się dostać do jakiejś ekspedycji! Odwiedzam różne instytucje i główne zarządy. Jest ich wiele w Moskwie i wszystkie mają nazwy dźwięczne i zagadkowe. Tak, wyruszają ekspedycje. Do Środkowej Azji, na Ural i na Północ. Tak, pracownicy są potrzebni. Jaką mam specjalność? Niestety, nie mam żadnej... Bardzo żałują, ale nie mogą mi w niczym pomóc. Muszę się jeszcze uczyć. A może jako robotnik? Robotników wynajmują na miejscu. Życzą mi powodzenia. I znowu jestem w szkole, przygotowuję się do lekcji. No cóż, trzeba się pogodzić z rzeczywistością... Dobrze, skończę dziesięć klas, zapiszę się nawet na wyższe studia. Jest mi to zupełnie obojętne. Wstąpię na jakiś wydział i potem będę inżynierem albo nauczycielem. Ale w mojej osobie ludzkość straci wielkiego podróżnika. Nadszedł grudzień. Każdą wolną chwilę spędzam z Lilą. Kocham ją coraz bardziej. Nie wiedziałem, że miłość może być bezgraniczna. Ale to jest właśnie tak. Z miesiąca na miesiąc staje mi się coraz droższa i byłbym gotów wszystko dla niej poświęcić. Często do mnie telefonuje, długo rozmawiamy, a po rozmowie nie mogę zabrać się do nauki. Zaczęły się silne mrozy z zawiejami. Matka moja wybiera się na wieś, ale nie ma odpowiedniej chustki. Taki ciepły szal ma ciotka, która mieszka za miastem. Muszę tam pojechać i przywieźć go. W niedzielę rano wychodzę z domu. Ale zamiast pojechać na dworzec, wstępuję do Liii. Idziemy na ślizgawkę, potem do Galerii Tretiakowskiej, by się trochę ogrzać. Zimą jest tam bardzo ciepło, są fotele, w których można posiedzieć i cicho porozmawiać. Chodzimy po salach, oglądamy obrazy. Bardzo lubię Dziewczyną z brzoskwiniami Sierowa. Dziewczyna jest podobna do Liii. Mówię jej to. Lila uśmiecha się i rumieni. Chwilami, zapominając o obrazach, rozmawiamy szeptem i patrzymy na siebie. Zaczyna się ściemniać. Galerię wnet zamkną; wychodzimy na mróz i nagle przypominam sobie, że miałem jechać po szal. Przerażony, mówię o tym Liii. No cóż, razem pojedziemy za miasto. I oto jesteśmy w kolejce, szczęśliwi, że nie musieliśmy się rozstać. Schodzimy na peron zasypany śniegiem i idziemy polną drogą. Przed nami i za nami ciemnieją: sylwetki "pasażerów, którzy wysiedli z pociągu. Słychać rozmowy, śmiech, migają ogieńki papierosów. Czasem rzuca ktoś przeaNnami niedopałek na drogę. Gdy podchodzimy, jeszcze się tli. Wokół niedopałka tworzą się różowe mgliste światełka. Przechodzimy przez zamarzniętą rzekę, i pod nami głośno skrzypi drewniany most. Jest duży mróz. Idziemy ciemną ścieżką. Po bokach czarne świerki i sosny. Tu jest o wiele ciemniej niż w polu. Tylko z okien niektórych domów padają na śnieg żółte smugi światła. Niektóre domki są zupełnie puste i ciemne: widocznie zimą nikt tam nie mieszka. Pachnie silnie pączkami brzóz i czystym śniegiem. W Moskwie nigdy tak nie pachnie. Dochodzimy do domu mojej ciotki. Wydaje mi się niemożliwe, żeby wejść tam razem z Lilą. — Lila, zaczekasz tu na mnie? — pytam niezdecydowany. — Ja tylko na chwilę. — Dobrze — odpowiada. — Ale niedługo. Całkiem 56 57 przemarzłam. Zimno mi w nogi. I w twarz. Nie, nie myśl, że żałuję. Cieszę się, że pojechałam z tobą. Nie będziesz tam długo, prawda? Odchodzę z nieprzyjemnym uczuciem w sercu, że zostawiłem ją zupełnie samą na ciemnej ścieżce. Ciocia i cioteczna siostra zdumiały się i ucieszyły. Dlaczego tak późno? Jakżeż wyrosłem. Wyglądam już jak mężczyzna. Zostanę na pewno na noc. — Jak mama się czuje? — Dziękuję, bardzo dobrze. — Ojciec pracuje? — Tak, pracuje. — Ciągle tam gdzie dawniej? Jak zdrowie wujka? Boże, tysiące pytań! Siostra patrzy na rozkład jazdy. Najbliższy pociąg odchodzi o godzinie jedenastej. Powinienem się rozebrać i napić herbaty. A potem będą mi się jeszcze przyglądać i o wszystko dokładnie wypytywać. Nie byłem u nich cały rok. Rok — to bardzo długo. Chcą zdjąć ze mnie palto przemocą. Piec bucha żarem, jasno pali się lampa z różowym abażurem, bije stary zegar. Jest bardzo ciepło i napiłbym się herbaty. Ale na ciemnej ścieżce czeka na mnie Lila. W końcu mówię: — Przepraszam, ale bardzo mi się śpieszy... Chodzi o to, że nie jestem sam. Tam czeka na mnie... przyjaciel. Jakże się na mnie gniewają! Jestem źle wychowany! Jak można zostawić na ulicy człowieka w taki mróz! Siostra biegnie do ogrodu, słyszę pod oknem chrzęst jej kroków. Po chwili znowu skrzypi śnieg i siostra wraca do pokoju z Lilą. Jest całkiem biała. Rozbierają ją i sadowią blisko pieca. Na nogi wkładają jej ciepłe walonki. Powoli się rozgrzewamy. Potem pijemy herbatę. Lila 58 spąsowiała ze zmieszania i gorąca. Nie odrywa prawie oczu od filiżanki, ale od czasu do czasu patrzy na mnie bardzo poważnie. Na jej policzkach ukazały się dołecz-ki. Wiem, co to znaczy, i jestem bardzo szczęśliwy. Wypiłem już pięć szklanek herbaty. Po chwili wstajemy od stołu. Czas już na nas; ubieramy się i dostaję szal. Ale nagle ciotka prosi Lilę, żeby zdjęła palto, otula ją szalem i pomaga włożyć palto. Lila jest teraz bardzo gruba, twarz ma opatuloną szalem, widać tylko błyszczące oczy. Wychodzimy na ulicę i nic nie widzimy. Lila trzyma się mocno mojego ramienia. Po chwili odnajdujemy w ciemnościach ścieżkę wiodącą do stacji. Lila wybucha nagle śmiechem. Przewraca się nawet dwa razy, muszę ją podnosić i wytrząsać śnieg z rękawów. — Jaką ty miałeś minę! — mówi śmiejąc się. — Zba-raniałeś, kiedy weszłam do pokoju. Ja także się śmieję na cały_ głos. — Alosza! — rzuca nagle Liia*"z miłym dreszczem. — Przecież mogą nas zatrzymać. — Kto? — Wiadomo kto! Bandyci... mogą nas zabić. — Brednie! — odpowiadam głośno. Zdaje się, że powiedziałem to zbyt głośno. I nagle poczułem, że na ulicy jest bardzo zimno. Kiedyśmy pili herbatę i rozmawiali, mróz chyba się wzmógł. — Brednie! — mówię znowu. — Nie ma tu nikogo. — A gdyby tak znienacka?... — pyta szybko Lila i ogląda się za siebie. Ja też się obracam. — Boisz się? — pyta dźwięcznym głosem. — Nie, czy ja wiem... A ty? — Ach, okropnie! Na pewno nas obedrą. Mam przeczucie. 59 — Wierzysz w przeczucia? — Wierzę. Po co ja pojechałam! A zresztą, cieszę się mimo wszystko. — Tak? — Tak. Jeżeli nawet obedrą nas i zabiją, to i tak nie będę żałowała. A ty? Czy zdolny byłbyś oddać za mnie życie? Nie odpowiadam i mocno ściskam jej rękę. Gdyby się tylko nadarzyła okazja, żeby jej dowieść, jak ją kocham. — Alosza... — Tak? — Chcę cię o coś zapytać... Ale nie patrz na mnie. Nie waż się spojrzeć na mnie. Tak... co to ja chciałam? Odwróć się! — Już się odwróciłem. Ale ty patrz na drogę, bo się przewrócimy. — To nic, mam na sobie szal, nie potłukę się. — Co? — Alosza... czy ty się już z kimś całowałeś? — Nie. Nigdy się nie całowałem. A co? — Absolutnie nigdy? — Całowałem się jeden raz... Ale to było w pierwszej klasie. Całowałem jedną dziewczynkę. Nawet nie pamiętam, jak się nazywała. — Naprawdę? Nie pamiętasz jej imienia? — Nie, nie pamiętam. — Wobec tego to się nie liczy. Byłeś jeszcze dzieckiem. — Tak, byłem dzieckiem. — Alosza... chcesz mnie pocałować? Jednakże potknąłem się. Teraz już się nie odwracam i uważnie patrzę na drogę. — Kiedy? Teraz? — pytam. 60 — Nie, nie... Jak dojdziemy do stacji i nie zabiją nas, to cię na stacji pocałuję. Milczę. Mróz, zdaje się, zelżał. Zupełnie go nie czuję. Policzki mi płoną. Jest mi gorąco. A może dlatego, że idziemy tak szybko? — Alosza... — Co? — Ja się z nikim jeszcze nie całowałam. W milczeniu spoglądam na gwiazdy. Potem patrzę przed siebie na żółtawą łunę świateł nad Moskwą. Stąd do Moskwy jest trzydzieści wiorst, ale łuna jest widoczna. Jakie jednak wspaniałe jest życie! — To chyba wstyd się całować? Ty się wstydziłeś? — Nie pamiętam, to było tak dawno... Mnie się zdfeje, że nie bardzo. — Tak, to było-dawno. Ale mimo wszystko, to chyba wstyd. Idziemy otwartą ścieżką. Jesteśmy teraz zupełnie sami w szczerym polu. Żywej duszy przed nami i za nami. Nikt nie rzuca niedopałków. Dźwięcznie skrzypią nasze kroki. Nagle gdzieś daleko błyska światełko, blade światełko jak od zapalonej świecy. Błyska, chwieje się przez chwilę i gaśnie. Potem znowu się zapala, ale już bliżej. Patrzymy na płomyk i w końcu domyślamy się, że to elektryczna latarka. Wreszcie spostrzegamy małe, ciemne postacie. Idą ze stacji w naszą stronę. Może to przyjezdni? Nie, kolejki nie było, nie słyszeliśmy żadnego odgłosu. — Ano, właśnie... — mówi Lila i mocniej przytula się do mnie. — Wiedziałam, że tak będzie. Teraz nas zabiją... To bandyci. Cóż jej mogę powiedzieć? Milczę. Idziemy wprost na czarne postaci, idziemy bardzo wolno. Wpatruję się 61 i liczę: sześciu mężczyzn. Dotykam w kieszeni klucza i nagle czuję w sobie przypływ gorącego zachwytu i odwagi. Ale się będę z nimi bił! Podniecenie zatyka mi oddech, serce uderza gwałtownie. Tamci głośno rozmawiają, ale w odległości jakichś dwudziestu kroków milkną. — Może jednak cię pocałuję — mówi Lila z rozpaczą. — Strasznie szkoda, że... I oto stykamy się z nimi na ścieżce w pustym polu. Jest ich sześciu. Zatrzymują się, zapalają latarkę — słaby czerwonawy blask, prześliznąwszy się po śniegu, pada na nas. Mrużymy oczy. Oglądają nas i milczą. Dwóch z nich ma rozpięte palta. Jeden szybko dopala papierosa i wypluwa go na śnieg. Oczekuję zaczepki lub uderzenia. Ale nikt się do nas nie odzywa. Przechodzimy. — A dziewczyna, owszem... — mówi z żalem ktoś za nami. — Ej, kawalerze, trzymaj fason! Bo ci ją jeszcze odbijemy. — Przestraszyłeś się, co? — pyta Lila po chwili. — Nie. O ciebie się bałem... — O mnie? — patrzy na mnie z ukosa jakimś dziwnym spojrzeniem i zwalnia kroku. — A ja nie bałam się ani trochę. Tylko szkoda mi było szala. W milczeniu dochodzimy do stacji. Jesteśmy na miejscu. Lila unosi się na palcach, strząsa na siebie śnieg zrywając sosnową gałązkę. Gałązkę chowa do kieszeni. Idziemy na peron. Nie ma nikogo. Przy kasie wisi samotna lampka, i śnieg na peronie błyszczy jak sól. Zaczynamy tupać, jest bardzo zimno. Lila odchodzi nagle ode mnie i opiera się o ścianę. Stoję na skraju peronu, nad szynami, i wyciągając szyję, usiłuję dostrzec światło kolejki elektrycznej. — AloszaL. — woła Łila. Jej głos brzmi dziwnie. 62 Podchodzę. Omdlały mi nogi, ogarnia mnie uczucie nieokreślonego lęku. — Przytul się do mnie, Alosza — prosi Lila. — Bardzo mi zimno. Obejmuję ją i przytulam się do niej, twarzą dotykam prawie jej twarzy. Widzę z bliska jej oczy. Pierwszy raz widzę je tak blisko. Rzęsy jej pokrywa gęsty szron, na włosach, wymykających się spod chustki, też osiadł szron. Jakie ona ma duże oczy, jakie lękliwe spojrzenie! Śnieg chrzęści pod naszymi nogami. Stoimy nieruchomo, a mimo to chrzęści. Gdzieś za nami rozlega się głośny zgrzyt. Dźwięk ten niesie się po deskach, jak po lodzie na rzece, i niknie na końcu peronu. Dlaczego milczymy? Zresztą, nie chce mi się w ogóle mówić. Usta Liii drgnęły. Oczy jej są całkiem czarne. — Dlaczego mnie nie^całujesz? — pyta cichym szeptem. Nasze oddechy się łącąg. Patrzę na jej usta. Znowu drżą i lekko się rozwierają. Nachylam się, długo je całuję, i świat dokoła zaczyna wirować. Ma gorące usta. Gdy się całujemy, Lila patrzy na mnie poprzez puszyste rzęsy. Całuje i patrzy mi w oczy, widzę teraz, że mnie kocha. Tak całujemy się po raz pierwszy. Potem ona przytula swój zimny policzek do mojej twarzy i stoimy nieruchomo. Patrzę ponad jej ramię, na ciemny, mroźny las za peronem. Czuję na twarzy jej ciepły dziecinny oddech, czuję szybkie uderzenia jej serca, a ona na pewno też czuje bicie mojego serca. W pewnej chwili Lila poruszyła się i wstrzymała oddech. Odsunąłem się od niej, znalazłem jej usta i znowu całuję. Teraz Lila zamyka oczy. W dali rozlega się niski gwizd, oślepiająco błyszczy mała gwiazdka. Podjeżdża kolejka. Po chwili wchodzi- 63 my do jasnego, ciepłego wagonu, głośno zatrzaskujemy za sobą drzwi i siadamy na nagrzanej ławce. W wagonie jest mało pasażerów. Czytają, szeleszczą gazetami, niektórzy drzemią, kołysząc się w rytm pociągu. Lila milczy i całą drogę patrzy w okno, mimo że szyby zamarzły, na dworze jest noc i nie sposób cokolwiek zobaczyć. Mam wrażenie, że człowiek nigdy nie potrafi sobie uzmysłowić chwili, kiedy przychodzi do niego miłość. Ja też nie umiałbym powiedzieć, kiedy zakochałem się w Liii. Może wtedy, kiedy włóczyłem się samotnie na Północy? A może — gdy całowaliśmy się na peronie? Czy też kiedy po raz pierwszy podała mi rękę i ciepłym głosem powiedziała swoje imię: Lila? Nie wiem. Wiem tylko jedno, że już nie mogę istnieć bez niej. Jak mógłbym istnieć i co byłbym wart bez niej? Nawet myśleć o tym nie chcę, tak jak nie chcę dopuścić myśli o możliwości śmierci moich najbliższych. Zima przeszła nam cudownie. Wszystko należało do nas, wszystko było wspólne: przeszłość i przyszłość, radość i całe życie, do ostatniego tchnienia. Jakiż niezapomniany przeżywaliśmy okres, jakie dni, wprost nieprzytomne od nadmiaru szczęścia! Wiosną jednak zaczął mnie ogarniać niepokój. Nie, nic nie zauważyłem, z bólem tylko czułem, że nastąpiła jakaś zmiana. To nawet trudno wyrazić. Po prostu okazało się, że się różnimy usposobieniem. Nie podobały się jej moje poglądy, śmiała się z moich marzeń, śmiała się okrutnie, i kilka razy pokłóciliśmy się. Potem... potem wszystko potoczyło się 'szybko, coraz szybciej, coraz 64 bardziej nieodwołalnie. Często nie zastawałem jej w domu, nasze rozmowy stawały się nienaturalnie wesołe i puste. Czułem, że odchodzi ode mnie coraz dalej i dalej... Ileż na świecie dziewcząt, które mają siedemnaście lat! Ale ty znasz tylko tę jedną, tylko tej jednej patrzysz w oczy, widzisz ich blask i głębię, i mgiełkę. Jej głos wzrusza cię do łez, jej ręki boisz się nawet pocałować. Rozmawia z tobą, słucha ciebie, śmieje się, milczy, i widzisz, że ty jedyny na świecie jesteś jej potrzebny, że ona żyje tylko tobą i dla ciebie, że tylko ciebie jednego kocha, tak samo jak ty ją. Ale pewnego dnia stwierdzasz z rozpaczą, że jej oczy, oddające tobie swoje ciepło, swój blask, swoje .życie, nagle stały się obojętne, zapatrzone w siebie. (Meszła tak daleko, że jej nie dosięgniesz, nie zawrócisz ku sobie. Twoje porywy, dumne i utajone myśli nic jej nie obchodzą, a ty z całą swoją złożoną i wrażliwą osobowością nie jesteś jej potrzebny. Usiłujesz ją odzyskać, gonisz ją, dwoisz się, ale wszystko na nic, wszystko się już zmieniło. Wymknęła się, odeszła w głąb siebie, w swój cudowny, niepowtarzalny świat, a ty nie masz do niego dostępu, jesteś grzesznikiem, raj nie jest dla ciebie. Jakaż cię ogarnia rozpacz, złość, ból i smutek! Czujesz się spustoszony, oszukany i nieszczęśliwy. Wszystko odeszło, a ty stoisz z próżnymi rękami. Cóż ci pozostaje? Upaść na kolana i krzyczeć, krzyczeć tak, żeby jęk twojej bezsilnej rozpaczy usłyszał nieznany Bóg. A gdy padniesz na kolana i będziesz jęczał, ona spojrzy na ciebie, w jej oczach ukaże się przestrach, zdumienie, litość, wszystko, ale nie to, czego pragniesz. Nie otrzymasz jednego, jedynego spojrzenia, jej miłość, jej życie nie jest dla ciebie. Choćbyś nawet został bohaterem, geniuszem, człowiekiem, którym się szczyci na+ 5 Brzydka dziewczyna 65 fc ród, tego upragnionego spojrzenia nie będzie. Jak to boli! Jak trudno żyć! I oto nadeszła wiosna... Wiele słońca i światła, błękitne niebo, na bulwarach zaczynają pachnąć delikatnie lipy. Wszyscy są ożywieni, wszyscy przygotowują się do święta majowego. Ja też się przygotowuję. Dostałem w prezencie sto rubli, jestem najbogatszym człowiekiem na świecie! Mam całe trzy dni wolne. Trzy dni, które spędzę z Lilą, nie będzie przecież w te dni przygotowywać się do egzaminów. Nie, nigdzie nie pójdę, nie jest mi potrzebne żadne towarzystwo, te dni spędzę z Lilą. Tak dawno nie byliśmy razem... Ale ona nie ma czasu. Musi pojechać za miasto do wuja. Jest chory, nudzi mu się i chce spędzić święta z rodziną. Jadą jej rodzice i ona. Doskonale! Przyjemnie jest spędzić święta majowe na wsi. Ale ja tak bardzo chcę być z nią razem... A może — drugiego maja? Drugiego? Lila namyśla się, marszczy czoło i lekko się rumieni. Tak, może się wyrwie... Ależ tak, bardzo chętnie. Tak dawno przecież nie byliśmy razem. Więc drugiego, wieczorem, przy poczcie na ulicy Gorkiego. O oznaczonej godzinie czekam przed pocztą. Ile tutaj ludzi! Wysoko nade mną świeci się w zmierzchu globus: niebieskie morza, lądy — żółte. Globus powoli się obraca. Jarzą się iluminacje: złote kłosy, błękitne i zielone iskry. W blasku świateł wszystkie twarze są ładne. Mam przy sobie sto rubli. Nie wydałem ich wczoraj, mam je w kieszeni — kto wie, dokąd się dziś wybierzemy. Do parku na zabawę albo do kina... Czekam cierpliwie. Wszyscy wokół denerwują się; ja jestem dziwnie spokojny. Środkiem jezdni idą tłumy. Jak wiele jest chłopców i dziewcząt. Wszyscy* śpiewają, coś wykrzykują, grają 66 na akordeonach. Domy ozdobione flagami, hasłami — wszystko mieni się od świateł. Zewsząd słychać pieśni, chce mi się także śpiewać, mam przecież dobry głos. Kiedyś marzyłem, żeby zostać śpiewakiem. O czyni to nie marzyłem!... Nagle dostrzegam Lilę. Przedziera się przez gąszcz ludzi i wspina się po schodach. Wszyscy się za nią oglądają — jest taka śliczna. Nigdy nie widziałem jej tak pięknej. Serce zaczyna mi uderzać niespokojnie. Lila rozgląda się, jej spojrzenie przesuwa się po twarzach, szuka kogoś. Szuka mnie! Posuwam się o krok naprzód, 0 jeden tylko krok, i ostry ból przenika moje serce, wysycha mi w gardle. Nie jest sama. Obok niej stoi chłopiec w kapeluszu i patrzy na mnie. Chłopiec jest przystojny, trzyma ją pod rękę. Tak, trzyma -fą pod rękę, gdy ja ośmieliłem się na to dopiero po miesiącu znajomości. — — Dzień dobry, AIbsza! — mówi Lila. Głos jej drży trochę, w oczach — zakłopotanie. Ale takie lekkie zakłopotanie, całkiem lekkie. — Dawno już czekasz? Zdaje się, żeśmy się spóźnili... Patrzy na duży zegar pod globusem i grymas niezadowolenia wykrzywia jej usta. Potem odwraca głowę 1 spogląda na chłopca. Ma bardzo wysmukłą szyję, kiedy tak na niego patrzy. Czy kiedykolwiek tak na mnie patrzyła? — Proszę, poznajcie się. Przedstawiamy się sobie. On mocno ujmuje moją rękę. W jego uścisku jest pewność siebie. — Wiesz co, Alosza, niestety nie mam już czasu. Idziemy na operę. Nie gniewasz się? — Nie, nie gniewam się. — Czy mógłbyś nas trochę odprowadzić? I tak nie masz teraz nic do roboty. 67 — Tak. Odprowadzę was. Rzeczywiście, nie mam nic do roboty. Zlewamy się z potokiem ludzkim i razem płyniemy w dół, do Ochotnego Riadu. Po co z nimi idę? Co się ze mną dzieje? Wokół słychać śpiew. Grają akordeony. Na dachach domów grzmią głośniki. W kieszeni mam sto rubli. Zupełnie nowy, szeleszczący papierek. Ale po co ja idę, dokąd? — No, a jak tam wuj? — pytam. — Wuj? Jaki wuj?... Ach, ty o wczorajszym... — Zagryza wargę i szybko zerka na chłopca. — Wuj czuje się lepiej... Świetnie bawiliśmy się na pierwszego maja, było strasznie wesoło. Tańczyliśmy... A ty? Dobrze się bawiłeś? — Ja? Bardzo dobrze. — No, to mnie cieszy. Skręcamy w stronę Opery. Idziemy we trójkę. Teraz nie ja trzymam ją pod rękę. Pod rękę trzyma ją ten chłopiec. I ona jest z nim, nie ze mną. Jest oddalona o tysiące mil. Dlaczego czuję ucisk w gardle? I szczypie w oczy? Zachorowałem czy co? Jesteśmy przed Operą, zatrzymujemy się. Milczymy. Nie mamy o czym mówić. Widzę, jak chłopiec leciutko ściska ją za łokieć. — No, to my już pójdziemy! Do widzenia! — mówi Lila i uśmiecha się do mnie. Jakiż ten uśmiech skruszony i nieobecny zarazem. Ściskam jej dłoń. Jakże piękne ma ręce! Oni odwracają się i spokojnie idą pod filarami. A ja stoję i patrzę za nią. Bardzo wyrosła przez ten rok. Skończyła już siedemnaście lat. Ma zgrabną sylwetkę. Gdzie zwróciłem na to po raz pierwszy uwagę? Ach, już wiem, w czarnym otworze bramy, kiedy wróciłem z Północy. Wtedy po raz pierwszy urzekła mnie jej postać. Potem zachwycałem się nią w Sali Kolumnowej i w Konserwa- 68 torium. Później na balu szkolnym... Cudowny bal zimowy! A teraz odchodzi, i nawet się nie obejrzała. Dawniej zawsze się oglądała. Czasem nawet wracała i patrząc mi uważnie w twarz pytała: — Chcesz mi coś powiedzieć? — Nie, nie — odpowiadałem śmiejąc się, szczęśliwy, że wróciła. Szybko rozglądając się, mówiła: — Pocałuj mnie! Całowałem ją, pachnącą mrozem, na placu albo na rogu ulicy. Lubiła te ukradkowe pocałunki na ulicy. — Oni przecież nie wiedzą — mówiła o ludziach, którzy mogli zobaczyć nasz pocałunek. — Nic niewiedzą. Może jesteś moim bratem, prawda? Teraz się nie obejrzała. Stoję, a obok przechodzą ludzie, mijają mnie jak słup, jak rzecz. Tu i ówdzie słychać śmiech. Idą we" dwoje, troje i grupami — samotnych nie ma wcale. Sairiotny człowiek czuje się strasznie na odświętnej ulicy. Samotni siedzą zapewne w domu. Ja stoję i patrzę... Oni znikli już w oświetlonym wejściu. Cały wieczór słuchać będą opery, cieszyć się sobą. Nade mną w fioletowym niebie zrywa się do lotu i w żaden sposób nie może odlecieć skrzydlata czwórka koni. W kieszeni mam sto rubli. Całkiem nowy papierek, którego nie wydałem wczoraj... Minął rok. Świat nie runął, życie się nie zatrzymało. Prawie już zapomniałem o Liii. Tak, zapomniałem o niej. Ściślej mówiąc, starałem się o niej nie myśleć. Po co mi to? Raz tylko spotkałem się z nią na ulicy. Co prawda, dreszcz przeleciał mi po plecach, ale wzią- 69 łem się w garść. Jej życie przestało mnie interesować. Nie zapytałem, jak jej się powodzi, ona też się nie zapytała, co u mnie słychać. Mimo że tyle zmian zaszło w moim życiu. Rok — to przecież strasznie dużo. Jestem w instytucie. Uczę się bardzo dobrze, nikt nie odrywa mnie od zajęć, nikt nie zaprasza na spacery. Mam wiele zajęć społecznych. Chodzę na pływalnię i zdobyłem już normę pierwszego stopnia. Opanowałem już crawl — najszybszy styl świata. Zresztą, to nie ma znaczenia. Pewnego razu dostałem od niej list. Znowu jest wiosna, znowu maj, zwiewny maj, i bardzo mi lekko na duszy. Lubię wiosnę. Zdaję właśnie egzaminy z pierwszego roku na drugi. Nagle dostałem od niej list. Pisze, że wyszła za mąż. Wyjeżdża z mężem na Północ i bardzo prosi, żebym przyszedł się z nią pożegnać. Pisze do mnie „drogi" i list kończy słowami: „Twoja stara, stara znajoma." Długo siedzę i patrzę na ścianę. Mamy w domu piękne tapety o wymyślnym deseniu. Lubię patrzeć na te desenie. Rozumie się, że ją odprowadzę, jeśli tego sobie życzy. Dlaczego nie? Nie jest moim wrogiem, nie zrobiła mi nic złego. Odprowadzę ją, tym bardziej że dawno już o wszystkim zapomniałem. Mój Boże, niejedno w życiu się zdarza. Nie sposób pamiętać, co się działo rok temu. Pojechałem więc na dworzec w oznaczonym dniu i na oznaczoną w liście godzinę. Długo szukałem jej na peronie, w końcu znalazłem. Zobaczyłem ją niespodzianie i nawet drgnąłem. Stała w jasnej sukience, z odsłoniętymi ramionami i pierwsza opalenizna musnęła już jej twarz i ręce. Są nadal delikatne. Ale twarz ma zmienioną: to już twarz kobiety. To już nie dziewczyna, nu\ nie dziewczyna... Obok niej stoją rodzice i mąż, 70 n chłopiec, którego znam. Głośno rozmawiają, śmieją się... Widzę, jak Lila rozgląda się niecierpliwie: czeka na mnie. Podchodzę do niej. Bierze mnie pod rękę. — Ja na chwileczkę — mówi do męża z czułym uśmiechem. Mąż skłania głowę i przyjaźnie patrzy na mnie. Tak, pamięta. Wspaniałomyślnie wyciąga do mnie rękę. Odchodzimy z Lilą. — No, jak widzisz, jestem damą, wyjeżdżam i, żegnaj, Moskwo! — mówi, patrząc ze skutkiem na wieżę dworcową. — Cieszę się, żeś przyjechał. Jakoś dziwne to wszystko... Bardzo urosłeś. Co u ciebie słychać? — Wszystko dobrze — odpowiadam usiłując się uśmiechnąć. Ale uśmiech mi nie wychodzi i dziwnie sztywnieje twarz. Lila patrzy uważnie na mnie, czoło jej przecina zmarszczka. Tak jest zawsze, gdy usilnie o czymś myśli. ^ — Co ci jest? — pyta. "*~ -¦ — Nic. Po prostu cieszę się z twojego powodu. Dawno wyszłaś za mąż? — Tydzień temu. To takie szczęście! — Tak, to jest szczęście. Lila się śmieje. — Co ty możesz wiedzieć! Powiedz, dlaczego masz taką dziwną minę? — Wydaje ci się tylko. To od słońca. A poza tym jestem trochę zmęczony, miałem egzaminy. Niemiecki... — Przeklęty niemiecki! — śmieje się. — Pamiętasz, pomagałam ci? — Tak, pamiętam. — Usiłuję się uśmiechnąć. — Słuchaj, Alosza, co ci jest? — pyta zaniepokojona Lila przyglądając mi się. Znowu widzę jej piękną twarz, z której już coś ucie- 71 1 kło. Tak, zmieniła się ta twarz, jest mi prawie obca. Złagodniała? Nie wiem, nie potrafię powiedzieć. — Ukrywasz coś przede mną — z wyrzutem mówi Lila. ¦- Dawniej byłeś inny. — Nie, nie, mylisz się — mówię stanowczo. — Po prostu jestem po nieprzespanej nocy. Lila patrzy na zegarek. Ogląda się: mąż ją woła. — Chwileczkę! — mówi Lila i znowu bierze mnie pod rękę. — Czy ty wiesz, jaka ja jestem szczęśliwa! Powinno cię to cieszyć. Jedziemy na Północ, będziemy tam pracować... Pamiętasz, jak opowiadałeś mi o Północy? No, widzisz... Jesteś zadowolony ze mnie? Po co, po co mnie o to pyta? Nagle zaczyna się śmiać. — Wiesz, co mi się przypomniało?... Pamiętasz, wtedy, zimą, pocałowaliśmy się na peronie? Pocałowałam ciebie, a tyś tak się trząsł, że śnieg pod nogami skrzypiał. Cha-cha-chaL. Miałeś wtedy taką głupią minę! Lila śmieje się. Patrzy na mnie wesołymi szarymi oczami. W dzień jej oczy są szare. Tylko wieczorem wydają się ciemne. Na jej policzkach drżą dołeczki. — Jacyśmy byli głupi! — mówi beztrosko i ogląda się na męża. W jej spojrzeniu jest czułość. — Tak, byliśmy głupi — potakuję. — Nie, nie głupi, nie tak, nie o to chodzi... Byliśmy po prostu dziećmi. Prawda? — Tak, byliśmy głupimi dziećmi. W oddali zapala się zielone światełko. Lila idzie w kierunku wagonu. Czekają na nią. - No, żegnaj! — mówi. — Nie, do widzenia! Napiszę sku ugrzęzło. Widzisz, to przecież pień sękaty. Widzisz, przecież ci nic złego nie zrobi. Koń słucha uważnie, otrząsa się, parska, i unosi Ni-kiszkę dalej, wciąż naprzód i naprzód. Koń słucha Ni-kiszki, wszystkie zwierzęta go słuchają. A oto i góry. Wysokie, czarne, spadają ścianą ku morzu, w urwiska wczepiły się koślawe sosenki i brzózki; patrzą na morze w oczekiwaniu klęski. A w dole kamienne usypisko; kamienie popełzły pić wodę. Ileż się ich tutaj nagromadziło! Koń stąpa coraz ostrożniej, węszy, wybiera, gdzie nogą stąpnąć. Idzie, idzie i stanął, ani tu ruszyć naprzód, ani w tył, ani w bok. Nikiszka ześliznął się z konia, bierze go za wodze, stąpa po mo- 126 127 krych kamieniach. Koń wyciąga szyję, kładzie uszy po sobie, stąpa za Nikiszka, przysiada, stukają podkowy, drżą nogi. Pod kopytami piętrzą się fale, szumią. „Szszszsz!" — nadbiegają, „ssss!" — cofają się, „szszszsz!" — znowu nadbiegają. Nie, koń nie pójdzie dalej. Majaczy mu się, że na prawo otwiera się otchłań! Morze przypływa, szumi, a pod nogami kamienie — nie ma wyjścia, nie ucieknie! Staje przerażony, chrapie, szczerzy żółte zęby. Nikiszka się złości, szarpie, ciągnie ze wszystkich sił za wodze: „No-o!" — woła. Koń nie rusza się z miejsca, patrzy na Nikiszkę szarofioletowymi oczami, przez które przebiega drżenie. Nikiszka zawstydził się, podchodzi, głaszcze konia po łbie, coś mu szepcze dobrego, łagodnego. Koń słucha szeptu Nikiszki, szumu morza, dyszy z trudem, robi bokami. Dokąd iść? Po prawej stronie — morze, po lewej — góry, za nim — kamienie. Zdobył się w koń-1 cu na odwagę, znowu idzie przed siebie i znów dźwię-czą podkowy na kamieniach. Przebrnęli przez usypisko i Nikiszka podszedł do wielkiego kamienia, dosiadł konia i znowu chrzęszczą kopyta po piasku, po wodorostach. A ziemia wystawia teraz w morze, jak długie, chciwe palce, wszystkie swoje przylądki. Nikiszka z daleka widzi błękitny przylądek, dojeżdża, ciekawy — co dalej? A dalej inny przylądek, jeszcze bardziej wysunięty w morze, a jeszcze dalej — też przylądek, i tak bez końca. Ukazała się nikła ścieżynka, koń sam na nią zboczył. Nikiszka zamyślił się, rozejrzał się dokoła, chciałby posiąść taką tajemnicę, żeby wszystko, co okiem ogarnia, otworzyło się przed nim. Ale niedostępna jest tajemnica, patrz tylko tęsknie, wchłaniaj oczami, słuchaj uszami i węsz! Patrj$r Nikiszka jak zaczarowany, zamyślił się, a ścieżka prowadzi coraz głębiej w las. Dokoła ci- 123 cho, wszystko się złoci. Biegnie koń, a pod kopytami — języki żółte, czerwone, pomarańczowe. Pachnie mchem, grzybami, gdzie spojrzeć — bursztynowe rydzy-ki, rumiane wełnianki. Cały las płonie, zielenią się tylko świerki i płaskimi wysepkami ściele się wrzos. Piękny jest las, a z ziemi wyrastają siwe i bure kamienie pokryte mchem, samotnie sterczą szare, skarlałe świerki i brzozy dziwnie przypominające jabłonie. Żeby przynajmniej kogoś spotkać w drodze. Ale nikogo nie ma. Nikiszka jest sam w martwym lesie. Czy prędko natrafią na jakieś osiedle? Nie ma kogo zapytać, milczą sosny i świerki, spod ziemi zagadkowo spoglądają na Nikiszkę kamienie. Pełno tu kamieni i mokradeł... Tylko ścieżka mocno udeptana w ziemi, stara, odludna. Przypomina sobie Nikiszka, co opowiadała babka: dawno temu to było — szli przez głuche lasy dziwni ludzie, szli wygnańcy, chorzy, nieszczęśliwi, skrzywdzeni, różnoraki szedł lud. Wszyscy zdążali do jednego ce]u, do jednego miejsca -wydeptali ścieżkę, do przenajświętszego klasztoru — monasteru Sołowieckic-go. Gdzie jest ten monaster, Nikiszka nie wie. Gdzieś lam, gdzie słoneczko zachodzi, a gdzie, idź i dowiedz się sam! Nagle pośród tej głuchej, martwej ciszy, pośród niemych dźwięków rozlega się pieśń. I jakby ktoś stukał toporem. Zapachniało dymem. Koń nastawił uszu, zarżał głośno, ruszył kłusem naprzód, poczuł osiedle. Wydostał się Nikiszka z lasu — przed nim łowisko ojca. Wszystko tu nowe, mocne, ładne, z komina dymek idzie, na palach schną siecie, czuć rybami, łódź połyskuje czarnym bokiem. Na progu siedzi ojciec, obciosuje siekierą wiosło i śpiewa. Ojciec zobaczył Nikiszkę, wstał. Ogromny, brodaty, w butach z cholewami, w brezentowym kombinezonie, za pasem nóż. Ma czerwone ręce, ogorzałą twarz, jasną brodę, a pod gęstymi brwiami przenikliwe, czujne oczy. — Synek przyjechał! — mówi ojciec wesoło. — A taki właśnie sen miałem... No, jak tam w domu? Żywi, zdrowi? — Żywi! — odpowiada Nikiszka, schodzi z konia, chwieje się, tupie nogami. — Przewodniczący dał wujkowi Iwanowi konia, i mamusia posłała mnie, to pojechałem... Jechałem, jechałem, aż jestem chory, plecy mnie bolą. — Ach, ty, mój zuchu! — cieszy się ojciec Nikiszka i olbrzymią ręką głaszcze lnianą czuprynę. — Słyszałem, że jedzie koń, ale kto jedzie, nie zmiarkowałem. A to ty, Nikiszka! Nie bałeś się? — Nie, ani trochę! Ptaki widziałem, grzyby widziałem, z koniem rozmawiałem. A koń mądry. To dla ciebie od mamy — Nikiszka zdejmuje z ramion torbę. — A po co kamienie patrzyły na mnie? Czy one także myślą? One chyba w nocy przewracają się z boku na bok, jak któremu niewygodnie, bo odgniotły sobie boki w dzień! — Co, kamienie? — zamyśla się ojciec. — Mnie się widzi, że kamienie także żyją. Wszystko żyje! — A ty rozumiesz, tato, o czym mówią brzozy? — One przecie po swojemu, po brzozowemu rozmawiają. Trzeba by mowę ich znać. A jak kto nie zna — to nie zrozumie. — A gflzie wujek Iwan? — Popłynął do Kierżonki, na sąsiednie łowisko. Płynęli tędy rybacy i zabrali go ze sobą. Tam jest łaźnia, tutaj nie mamy, no 4 wujek pojechał. 130 -- A kiedy na wieś pojedzie? — Jutro pojedzie, będzie się leczył, łamią go nogi. Weźmie konia, pojedzie po miałkiej wodzie. — A jak ja wrócę? — Zostaniesz ze mną. Zostaniesz? Będziemy łowić łososie. — Zostanę! — No, widzisz! Pójdę, rozsiedlam konia... Ojciec poszedł, złapał konia, rozsiodłał, potem wyniósł sznur, przywiązał konia do brzozy, żeby nie uciekł do lasu. Nikiszka wszedł do izby — a w izbie mocno pachnie rybami, w piecu żarzą się węgle, na stole — chleb, miski i łyżki. Ściany oblepione plakatami, na półce leżą pliki gazet. Izba zamieciona czysto, na sznurze suszą się rękawice, onuce i spodnie. Nikiszka wychodzi z chatki, obchodzi ją dookoła, zagląda do szopy — szopa otwarta, nie zamykają jej, nie ma przed kim. Chciał wejść do środka, posiedzieć, pomyśleć o dzisiejszym dniu, a tu nagle... coś żywego, ciemnorudego jak przyćmiony płomień. Oczami świeci, w oczach błyski czerwonawe jak słońce przed zachodem. Pies! Duży, kudłaty... Nikiszka przycupnął, patrzy zachłannymi oczyma na psa, ogląda się: ojciec nic nie widzi. — Piesku... pieseczku... Urrr! Hu-urr... Ham! — mówi do psa. Pies milczy, węszy, głowę przechylił, jedno ucho uniósł do góry, drugie spuścił, ogonem merda — podoba mu się Nikiszka. Nagadawszy się, Nikiszka wychodzi / szopy, pies biegnie za nim, jakby go znał od dawna. 1'ntrzy Nikiszka na ojca, jaki jest duży, piękny, w promieniach słońca wygląda jak car leśny. — No, synku! — mówi wesoło ojciec. — Zaraz poje- dziemy na łososia! Poczekaj, tylko skończę obciosywać wiosło. Nikiszka idzie sobie, wyciąga się na ciepłym piasku. Podbiega do niego pies, kładzie się obok, oddycha szybko. Nikiszka przymyka oczy. Wydaje mu się, że się kołysze, że wciąż jeszcze siedzi na koniu i że bez końca lecą mewy nad morzem, a po drugiej stronie ciągną się góry i lasy, i czarne krzyże. Leśne duszki wychylają się z chatek, szepczą: „Patrzcie, patrzcie, to Nikiszka jedzie do ojca, będzie łowił łososie, wiezie herbatę i cukier!'" I ktoś śpiewa. Glos się wznosi, opada, jakby ktoś kołysał do snu, słońce świeci, a morze nieustannie swoje: „szszszsz!" — przypływa, „ssss!" — odpływa. Odurza ostra woń gnijących wodorostów, a kuliki dzwonią szklanym głosem: „pi-pii, pi-pii!". Nikiszka leży, ni to śpi, ni to drzemie... Piasek jest ciepły, pies ciepły. Patrzy na Nikiszkę ognistymi oczami, mówi: „Chodź, Nikiszka, pójdziemy do lasu!" „Nie, ja na morze popłynę, łososia będę łowił" — odpowiada Nikiszka. A pies swoje: „Pójdziemy do lasu, odsłonię ci wszystkie tajemnice. Posłuchamy, o czym szepczą brzozy, dowiemy się, co myślą kamienie." Nikiszka, zaciekawiony, już się waha, czy popłynąć na morze, czy też wybrać się do lasu, ale nadszedł właśnie ojciec z nowym wiosłem. — Wstań, synku, pojedziemy! Nikiszka wstaje, idzie z ojcem na brzeg, a morze się raduje, błyska światłami, igra, błękitnieje i wabi, i ściele się^Djciec naparł piersią na łódź, zepchnął do wody. Nikiszkę posadził przy rufie, a sam człapie butami po wodzie. Oto jest już w łodzi, zasiadł do wioseł. Nikiszce dał wiosło do sterowania. Odepchnęli się od brzegu, uderzyli wiosłami, ruszyła łódź, kołysze się, kołysze: w /łoi i,1 -- w dół, w gó*rę — w dół. Brzeg się kołysze 1.32 i pies na brzegu się kołysze... fala chlaszcze o boki łodzi, lecą do góry bryzgi. Ostrożnie podpłynęli do sieci, przycumowali łódź do żerdzi, ojciec wstaje, nachylił się nad głębią, patrzy uważnie w sieć — nie ma nic! — Pusta... — szepcze ojciec i siada spokojnie. Nikiszka rozgląda się — cicho wokół, ani dźwięku, wieje jednostajny, łagodny wiatr, świeci słońce, morze oślepia oczy, a brzeg daleko, ciemnieje tylko, rozstę-pując się na dwie strony. Nikiszce wydaje się, że był tu już kiedyś, mieszkał długie lata, łowił łososie, myślał o czymś. A może mu się śniło to wszystko? — Zaczął się przypływ — mówi ojciec. — Woda ruszyła, przybiera. — Jaka czysta woda — odpowiada szeptem Nikiszka. — Jak ładnie! Widać dno... -- A jakżeby inaczej! Łosoś lubi czystą wodę. Na nic mu kamienie czy wodorosty. Nie lubi pływać ani za głęboko, ani zbyt płytko, tylko w pół wody, Nie lubi on tego, tylko środeczkiem idzie. — A co to? Tłuczek? — To? Tłuczek. Tym się go uderza. Łosoś to ryba silna, rogata, niełatwo ją wyciągnąć, spocisz się, i tym właśnie się go uderza. — A jak wyskoczy? — No! Mamy na to sposób. Widzisz płótno? Tu są brzegi sieci, tu ścianki na drążkach z linkami, a u dołu... spójrz! Nikiszka przechyla się przez burtę, osłania dłonią swoje różnej barwy oczy, patrzy w wodę, w głębinę, na dnie widzi zielone błyski, cienkie oka sieci. — Widzisz, widzisz! Tam w głębi też jest sieć. To jest spód. Ścianki i spód — to matnia, a tam jest wejście, o tam, gdzie te dwa drążki obok siebie... Ryba wchodzi tym wejściem, idzie do matni, i w matni ją zabijamy. Zajeżdżamy od wejścia, zagradzamy wyjście, podnosimy spód i wyciągamy. — Wiem — mówi Nikiszka, coś sobie przypominając. — Toteż mówię, że wiesz — zgadza się ojciec. — Ty wszystko wiesz! — A czemu mnie chłopcy zaczepiają? — Głupi są, nic sobie z nich nie rób. Łobuzy, tylko im w głowie swawola, a tyś dobry, spokojny i rozumny, więc drażnią się z tobą. Nic sobie z nich nie rób, tyś mądrzejszy od nich. — To dlatego, że dużo myślę. — A ty nie myśl za dużo ani za mało, a rób tak: zechce ci się, to myśl, nie zechce — nie myśl. — A ja sobie myślę, gdzie się woda z morza wylewa i skąd się do niego woda z powrotem wlewa. Rzeki1 biegną do morza, a dokąd biegnie morze? — Morze? Hm... — ojciec drapie się w brodę, patrzy na widnokrąg, zastanawia się. — Widzi mi się, że przez cieśninę do Oceanu Lodowatego. A z oceanu przelewa się jeszcze do innych oceanów. — A czy dużo jest innych oceanów? — Dużo, synku, i wiele różnych krajów jest na świecie. — A byłeś tam? — Byłem. We Włoszech byłem i we Francji, i w Norwegii, kiedy pływałem jako marynarz. — A^kie są Włochy? — Włochy! Włochy są ładne. Gorąco tam, dużo słońca, różne owoce rosną, słodkie, smaczne. Od słońca wszyscy są czarni, chodzą rozebrani, a zimy nie ma wcale. — Jak to nie ma? 134 — Zwyczajnie, nie ma śniegu ani mrozu. Słońce grwje przez calutki rok. -- Oj, jak to dobrze! — wzdycha Nikiszka. — Gdyby tak można pomieszkać tam trochę! — I na to przyjdzie czas — mówi ojciec. — Wyrośniesz, będziesz się uczył na kapitana, w Archangielsku dadzą ci wielki statek i popłyniesz koło Norwegii, wokół lądu, wprost na Morze Śródziemne. — A ty byłeś kapitanem? — Nie, byłem marynarzem. A i drwalem byłem, rybakiem, myśliwym i na foki polowałem... — Oj, popatrz, tato, co to takiego? — Gdzie? — O, tam... — A to? Foka! Foka, synku, przypłynęła, chce na nas popatrzeć. — Foka, wiem. A gdzie ona mieszka? — W morzu mieszka. We dnie łowi ryby, a w nocy do brzegu płynie, śpi na głazach w miejscach odludnych, na kamienistych brzegach. — A po co na nie polować? Przecież ich się nie jada? — Mają dobre futro i dużo tłuszczu. Łatwo je upolować. Trzeba się podkraść tylko i wystrzelić. A poluje się na nie różnie: i łodzią, i statkiem-lodołamaczem. Teraz częściej lodołamaczem. — A jak zła pogoda, to straszno w łodzi na morzu? — Oj, straszno! Jak urośniesz* zabiorę cię na foki, będziemy polowali razem, poznasz wtedy to nasze Północne Morze. — Hen, tam, gdzie tak błyszczy — ojciec pokazuje ręką — gdzie słoneczko stoi teraz, jest malutka wysepka. Nazywa się Żiżgin. Tam się gromadzą stada. Na tej wyspie pomorzanie urządzają łowy. Jest tam na skale chata dla myśliwych. Przypływają do niej ło-(l/iami i mieszkają w niej, chleb gryzą, czekają na bez- 135 wietrze, to znaczy na pogodę. Gdy nadejdzie pogoda, wypływają na morze, polują na foki, a w nocy śpią na krze. Zdarza się, że zagarnie ich nawałnica, wiatr poniesie, tak poniesie, że tylko zapłaczesz, z życiem się pożegnasz. Kto ma więcej szczęścia, temu morze pofolguje, wiatr zmieni nagle kierunek, ucichnie, a jak nie, to go zniesie do cieśniny, pogna koło przylądka Ka-nin — i do oceanu... Tam tylko wtedy go uratują, jak zauważą z samolotu, inaczej... — Łosoś! — szepnął nagle Nikiszka. Ojciec ukląkł na dziobie, nachylił się nad matnią. — Prawdziwie! No, w imię Boże, ja będę podnosił spód, a ty wstrzymuj łódź. Ojciec szybko odwiązuje łódź, przesuwając wiosłem tuż przy burcie, okrąża sieć i płynie w kierunku otworu wejściowego. Zachodzi łodzią, nachyla się, zanurza ręce, Nikiszka przytrzymuje się żerdzi. A tam w głębi coś się bezdźwięcznie miota — ogromnego, silnego, żywego, trzęsą się drążki, linki się napinają jak struny. Szeleści sieć kapronowa, ojciec podciąga ją do łodzi. Nikiszka pochylił się, wyciągnął szyję, patrzy w dół. Coraz ciaśniej jest łososiowi, już dwa razy plusnął po powierzchni wody. Ojciec jedną ręką trzyma podciągniętą sieć, drugą sięga po tłuczek. Znalazł, zamachnął się i czeka, kiedy będzie można uderzyć. A łosoś broni się, bije ogonem z coraz większą zaciętością, głośno tłucze się o dno łodzi, nie poddaje się, oblewa rybaków fontanną wody. Oto jest już cały na wierzchu jak w pienistej czaszy — gdyby mógł krzyczeć, krzyczałby z przerażenia. Ojci*L, uderza go z rozmachem w głowę, od razu wszystko się urywa, łosoś omięka, przewala się na bok. Ojciec chwyta go za skrzela, z wysiłkiem wciąga do łodzi, ciska Nikiszce pod nogi. Nikiszka patrzy na rybę nieruchomymi oczami, va ona jeszcze żyje, jeszcze drżą 136 skrzela, jeszcze przebiegają po łusce drgawki — ogromna, srebrzysta ryba o ciemnym grzbiecie, z wygiętą do góry dolną szczęką, z dużym czarnym okiem. Ojciec opuszcza sieć, odpycha łódź, ociera rękawem twarz, a pachnące rybą ręce wyciera o spodnie, patrzy wesoło na łososia i Nikiszkę. — No, teraz już wiesz, jak łowimy! Nikiszka, blady, wstrząśnięty, nie może przyjść do siebie. Łódź, przywiązana do drążka, znów kołysze się na fali, milczy ojciec, złożył na kolanach potężne czerwone dłonie. Nikiszka już się trochę uspokoił, przypomina sobie, co mówił ojciec o fokach. — Nie, ja lepiej będę kapitanem! Nie chcę zabijać fok, są takie łagodne... — Dobrze — zgadza się ojciec i patrzy na niebo. — Spójrz, chmury, nadchodzą, słoneczko się chowa. Niezadługo pojedziemy do domu. Możesz być kapitanem albo inżynierem... — A po co inżynierem? — Jak to po co? Będziesz budował — to także jest robota! Chociażby tu, u nas. Zbudujemy wzdłuż brzegu asfaltową drogę, zbudujesz porty, zapłoną światła, zagwiżdżą syreny... Nikiszka zamyśla się, spogląda na odległy brzeg: jak tam ciemno, pusto. — Dobrze,— postanawia — będę inżynierem. ; — No widzisz! Posiedzimy troszeczkę — i do domu. Mam rybki. Oglądałem wczoraj rano więcierze na miałkiej wodzie; wpadło mi trochę ryb. Ugotujemy uchę, napijemy się herbaty i będzie się nam dobrze spało. 1 tt-raz posiedźmy cichuteńko... Na łososia trzeba cza- 'WHĆ. Umilkło wszystko. Milczy morze, bezdźwięcznie ko-•¦'izr się łódź, milczy brzeg, nie dociera stamtąd naj- 137 lżejszy dźwięk. Niskie słońce skryło się już w obłokach, wszystko pociemniało, posmutniało. Pustka wokół! Tylko od czasu do czasu przelatują mewy, w lesie na brzegu przyczaiły się jarząbki, a w łodzi kołyszą się dwaj rybacy, z nimi uśpiony łosoś. W piecu huczy, potrzaskuje, w chatce ciepło, za oknami zmierzch. Ojciec zapalił lampę, postawił między nogami wiadro z wodą, oporządza na uchę cętkowanego dorsza, ciemną garbatą riawszę, cienką nawagę. Nikiszka drzemie. Nagadał się przez dzień, napatrzył, nasłuchał, nakołysał, zmordował — drzemie sobie, śni mu się Bóg wie co! Pogoda zmieniła się gwałtownie. Wieje południowy wiatr, morze szumi, coraz bardziej zielenieje na zachodzie, wśród obłoków prześwituje błękit, powietrze staje się szkliste, zbliża się srebrzysty wieczór, z gwiazdami i przymglonym światłem nieba. Rudy pies leży przy piecu, śpi, wstrząsa się przez sen. Nikiszka budzi się na chwilę, słucha jednym uchem — ojciec mówi coś dobrego, od dawna znanego: o rybach, 0 morzu, o łodziach, o wsi, o wietrze. Ojciec jest wielki, pochyla się nad wiadrem, białe jak u Nikiszki włosy opadły mu na oczy, broda puszysta — siedzi nieruchomo, tylko dłońmi porusza, błyska nóż, ryba z pluskiem wpada do wiadra, cień ojca drży na ścianie. Siedzi ojciec 1 mówi basem. Nikiszka przymyka oczy, widzi ziemię ojczystą, Imorze, lasy, jeziora, widzi słońce, milczące ptaki, dziwne stworzenia, wydaje mu się, że za chwilę odkryje jakąś nie znaną nikomu tajemnicę, wypowie słowo zaklęcia i zerwie milczenie. Wszystko przemówi 138 do niego, i wszystko stanie się zrozumiałe. Ale nie ma takiego słowa, nie odsłania się tajemnica. Nikiszka słyszy rytmiczny głos ojca i jeszcze wiele innych rzeczy widzi i słyszy. Widzi, co śni się rudemu psu. Sni mu się las, straszne, nieznane zwierzęta rzucają się na niego ze wszystkich stron. Pies ucieka, wyje ze strachu, jedyny dla niego ratunek to Nikiszka. Słyszy, jak kamienie zaczynają między sobą szeptać, jak szumi morze, szeleszczą drzewa w lesie, jak ktoś krzyknął w ciszy... Widzi, jak ojciec wśród sztormu kołysze się na krze i zawodzi; widzi łososia ogromnego, gniewnego, jak myszkuje, płynie po dnie, po czystym dnie, a za nim inne — szukają sieci ojcowej. Huczą i trzaskają drzewa w piecu... Ojciec wychodzi z chaty, wylewa z wiadra wodę, słychać przez ścianę, jak chodzi, zbiera drwa, potem wraca do izby i rzuca je z hałasem pod piec. Zerwał się rudy pies, ocknął się Nikiszka, otworzył oczy. — Spisz, synku? — nachyla się nad nim ojciec. — Nawet nie wiesz, co się dzieje na dworze. Jaka jasność! Idź, popatrz... Nikiszka wychodzi — ciemno jest, zimno, wieje wilgotny wiatr. Słońce się skryło już dawno, nie widać lasu, a w górze, wśród gwiazd, perliście iskrzy się podłużna smuga. Jak gdyby obłoczek płynął na strasznej wysokości, oświetlony ostatnimi promieniami słońca. I oto obłoczek powoli, niepewnie się wydłuża, nabrzmiewa pośrodku, zawisa mostem-tęczą między zachodem a wschodem. Patrzy Nikiszka z odrzuconą w tył głową. Trzasnęły drzwi, do Nikiszki podbiega pies, za psem wychodzi ojciec i też unosi głowę do góry, patrzy w niebo. Po obłoku zaczynają snuć się mgliste cienie, zmie- 139 niają się barwy, błękitnieją, gęstnieją, przechodzą od mlecznej do błękitu. Nikiszka ma wrażenie, że obłok się natęża, usiłuje zapłonąć rubinowym światłem, rozjarzyć się, by zastąpić słońce, które odeszło. Coraz żywiej mienią się barwy, coraz więcej światła leje się z nieba, ale daremny trud, wszystko gaśnie, i znowu wielkie mgliste cienie smętnie przesuwają się po świetlistym moście. Patrzy Nikiszka, patrzy ojciec i milczy, pies patrzy i także milczy. Milczy koń, zasnął koło brzozy — wszystko umilkło, jedynie morze jaśnieje od niebieskiego ognia i szumi, szumi... Zgasło w końcu światło. Nikiszka wraca do ciepłej izby; wyciągnął się na łóżku, pies kładzie się pod piecem, ojciec stawia na ogniu uchę i wodę na herbatę... Niebawem Nikiszka zaśnie, przyśnią mu się niezwykłe sny. Zobaczy wieś, chatki z oczami-okienkami, podejdzie do niego las, kamienie i góry, przyjdzie koń, rudy pies, przylecą mewy, przybiegną na cienkich nóżkach kuliki, wyjdzie łosoś z morza — wszyscy się zbiegną do Nikiszki, będą patrzeć na niego w milczeniu i czekać na słowo zaklęcia, a gdy je wypowie — natychmiast odsłonią przed nim wszystkie tajemnice swych niemych dusz. WYKOLEJENIEC Strażnik wodny Jegor, znużony upalnym dniem, najadłszy się niedosmażonej i niedosolonej ryby, śpi w swojej stróżówce. Stróżówka jest nowa, pusta. Nawet pieca w niej brak: wycięto tylko część podłogi; w przedsionku zwalono wgly i surową glinę, ze szpar między okrąglakami zwisają na ścianach pakuły, nie okitowane szyby w nowych ramach dzwonią cicKutko, odpowiadając na buczenie parowozów. Po parapecie pełzają mrówki. Gdy zachodzi słońce i wszystko wokół nasyca się przymglonym blaskiem, a rzeka zastyga, nieruchoma i złota, Jegor się budzi. Ziewa, ziewa w słodkiej męce, przeciąga się i wypręża cały, nieomal drży. Ociężałymi rękami, nie otwierając prawie oczu, skręca pośpiesznie papierosa. Zapaliwszy, zaciąga się chciwie i głęboko, cmokając wargami kaszle z rozkoszą, mocno drapie się w pierś i w boki pod koszulą. Jego odurzone oczy wilgotnieją, a ciało napełnia rozkoszna, miękka omdlałość. Potem idzie do przedsionka i tak samo chciwie, jak palił, pije zimną wodę, która pachnie liśćmi, korzeniami i pozostawia po sobie przyjemną oskomę. Później bierze wiosła, latarnie naftowe i schodzi na dół do łodzi. 141 Łódź, pełna zmiętej osoki, nabrała wody, stała się ciężka i osiadła rufą. Jegor myśli, że warto by wylać wodę, ale jest na to za leniwy. Wzdychając patrzy na zachodzące słońce, potem w górę i w dół rzeki, rozstawia szeroko nogi i, natężając się bardziej niż trzeba, spycha łódź z brzegu. Należący do niego odcinek rzeki jest niewielki. Zapala światła na czterech bojach, z których dwie są w górze rzeki, dwie — w dole. Za każdym razem długo namyśla się, w którą stronę popłynąć pierwej, w górę czy w dół. Teraz też się zastanawia. Wreszcie ustawia się, stuka wiosłami, udeptuje osokę, popycha nogami latarnie i zaczyna wiosłować pod prąd. „Wszystko to trele-morele", myśli prężąc się i rozgrzewając. Wiosłuje szybko gwałtownymi szarpnięciami, odchylając się do tyłu i prostując. Spogląda na pociemniałe, różowiejące odbicie brzegów w spokojnej wodzie. Na złocistej płaszczyźnie łódź pozostawia za sobą ciemny szlak. Powietrze się ochładza, jaskółki z przenikliwym piskiem unoszą się nad wodą, przy brzegu pluskają ryby i za każdym pluśnięciem Jegor ma taką minę, jakby dawno znał właśnie tę rybę. Z brzegu ciągnie zapach poziomek, siana, zroszonych krzewów; w łodzi czuć rybami, naftą i osoką. Nad wodą unosi się ledwo dostrzegalna mgła, pachnie głębiną, tajemniczością. Jegor zapala i ustawia kolejno czerwone i białe latarnie na bojach, leniwie, prawie nie wiosłując, płynie z prądem rzeki i zapala następne. Boje płoną jaskrawym światłem i z daleka widać je w nadchodzącej mgle. Jegor wiosłuje teraz szybko pod prąd, przybija do stróżówki, myje się, przegląda w lusterku, wkłada buty, świeżą koszulę, wciska na bakier marynarską czapkę. Potem płynie na drugi brzeg, uwiązuje łódź w krza-* kach, idzie na łąkę i-czujnym okiem patrzy na zachód. 142 Na łące leży już mgła i pachnie wilgocią. Mgła jest tak gęsta i biała, że z daleka przypomina rozlaną rzekę. Jak w marzeniu sennym idzie Jegor, płynie, zanurzony po ramiona we mgle, widać tylko wierzchołki stogów i daleko pod bezdźwięcznym niebem, pod gasnącym zachodem — czarną zasłonę lasu. Jegor staje na palcach, wyciąga szyję i w dali nad mgłą spostrzega różową chusteczkę. — E-hej! — woła dźwięcznym tenorem. — A-aa! — słabiutko dolatuje z oddali. Jegor przyśpiesza kroku, potem pochyla się i biegnie .śdeżką niczym przepiórka. Skręciwszy w bok, kładzie się, kolana i łokcie ma zielone od trawy. Z mocno bijącym sercem wpatruje się w stronę, gdzie mignęła różowa chusteczka. Upływa minuta, dwie, ale nikogo nie widać, nie słychać niczyich kroków. Jegor nie może uleżeć, zrywa się, spogląda ponad mgłę. Widzi tylko zachodzące słońce, czarną zasłonę lasu, czarne czapy stogów — smętnie i szaro- wokół. „Schowała się" — myśli z niecierpliwym zachwytem, zanurza się znowu we mgle i skrada się w stronę zachodu. Wstrzymuje oddech, nadyma się, krew uderza mu do twarzy, czapka uwiera w czoło. Nagle zupełnie blisko spostrzega niewyraźną, skurczoną postać i wstrząsa się, zaskoczony. — Stój! — wrzeszczy dziko — stój, bo zabiję! Dudniąc buciorami goni ją, a ona z piskiem, ze śmiechem ucieka i gubi jakiś drobiazg z torebki. On dopę-dza ją w mroku, objęci mocnym, szczęśliwym uściskiem opadają na miękkie, pachnące świeżą ziemią i grzybami kretowiska. Potem wstają, szukają zguby z torebki i powoli idą do łodzi. Tylko głowy ich widać ponad mgłą i wydaje im się, że płyną jak we śnie w nieznane, upojeni własną krwią, która im dzwoni w uszach. 143 Jegor jest bardzo młody, ale to już pijak. Pijaczką była też jego żona — rozwiązła, zniszczona, 0 wiele od niego starsza kobieta; utonęła w rzece pod lodem, Poszła do wsi po wódkę, w drodze powrotnej pociągnęła z butelki, upiła się. Śpiewając podeszła do rzeki, stanęła naprzeciw stróżówki i zawołała: — Jegorze, zarazo, wyjdź, popatrz na mnie! Jegor wyszedł, rozradowany, w narzuconym na ramię kożuszku, w wydeptanych chodakach na bosych nogach 1 widział, jak zbliżała się, wymachując torebką, jak zaczęła tańczyć pośrodku rzeki. Chciał ją ostrzec, aby szła szybciej, ale nie zdążył. Na jego oczach załamał się lód i w mgnieniu oka żona zniknęła w głębinie. Zrzuciwszy kożuszek i chodaki, w koszuli i boso pobiegł po krze, a lód wciąż potrzaskiwał, chwiał się miękko i uginał. Jegor położył się, dopełznął na brzuchu do przerębli i tylko spojrzał na czarną dymiącą wodę, tylko jęknął. zamknął oczy i popełzł z powrotem. Po trzech dniach zabił stróżówkę deskami i poszedł zimować na drugą stronę rzeki do swojej wsi, odległej o trzy wiorsty. A wiosną podczas roztopów przewoził młodą Alonkę ze wsi Trubeckoje; gdy zaczęła wyjmować pieniądze, szybko powiedział: — No, dobra, dobra... Wszystko to trele-morełe. Zajdź lepiej kiedyś do mnie: mieszkam sam, nudzę się. Może mi coś przepierzesz, bo to wszy człowieka zjedzą bez baby. Dam ci za to ryby. W dwa tygodnie później Alonka wracając do wsi wsfepiła pod wieczór do stróżówki. Na jej widok Jego-ro\w tak załomotało serce, że się przestraszył. Pierwszy raz w życiu zakrzątnął się z powodu dziewczyny, wybiegł na pole, wśród-cegieł rozpalił ze szczapek ognisko, 144 postawił zakopcony czajnik. Potem wypytywał Alonkę o jej życie, w pół słowa nagle milknąc, wzruszał ją do !cz i sam się wzruszał. W sionce umył się, włożył czystą koszulę, a przez rzekę przewiózł ją późną nocą i odprowadził daleko przez łąki. Alonka często teraz przychodzi do niego i za każdym razem zostaje w stróżówce na dwa, trzy dni. Kiedy są razem, Jegor jest niedbały i kpiący. Kiedy jej nie ma, (.(.•.skni, nie może znaleźć sobie miejsca, wszystko leci mu z rąk, dużo sypia i sny ma jakieś niedobre, strach-liwe. Jegor jest silny, ma wystającą grdykę i nogi nieco krzywe, jest trochę ospały, twarz ma dużą, senną, z garbatym nosem. Ogorzał na wietrze w letnim słońcu prawie na czarno, a jego szare oczy wydają się niebieskie. Charakter mą dziwny, cudaczny. Wie o tym i cierpi /. tego powodu. „Niedojda ze mnie — żali się, gdy wypije. — Czort mnie spłodził z pijaną kozą." Tej wiosny w dniu Pierwszego Maja niespodzianie /ostał u siebie w stróżówce. Dlaczego nie poszedł na wieś, jak zamiei*zał, sam nie wie. Rozwalony na nie-posłanym barłogu, pogwizduje. Z drugiego końca brzegu dolatuje cieniutkie wołanie: - Jego-o-rL. Jegor, ponury, wychodzi na brzeg. - Jego-orka, kazali, abyś przyszedł... - Kto kazał? — pyta Jegor po chwili. ¦ Wujaszek... a-asia i wujaszek... e-edia... - A dlaczego sami nie przyszli-i?... ¦ Oni nie mo-o-gą i-ś-ść, oni są pijani-i... Na twarzy Jegora maluje się nuda. - Mam robotę, powiedz im, robote-ee... — woła, cho-clnż w istocie żadnej roboty nie ma. „Ależ bawią się << 1.1/ na wsi" — myśli z goryczą i wyobraża sobie pija- MKyilltu dziewczyna 145 i nych krewnych, matkę, stoły z zakąskami, pierogi, nieustającą muzykę, drożdżowy smak podpiwka, wystrojone dziewuchy, flagi na chatach, kino w świetlicy. Ponuro spluwa do wody i wraca nad urwisko do stróżówki. — O-o-or... o-odź!... — dzwoni, kusi głos z tamtego brzegu, ale Jegor nie słucha. Obojętny jest na wszystko, ze wszystkiego pokpiwa. Niezwykle leniwy, pieniędzy ma dużo, zdobywa je lekką ręką. W pobliżu nie ma mostu i Jegor przewozi wszystkich, biorąc po rublu za przewóz, a jak jest w złym nastroju, nawet po dwa. Praca stróża wodnego, lekka, dobra dla starucha, zdemoralizowała, zepsuła go ostatecznie. Ale czasami ogarnia go nieokreślony niepokój. Zdarza się to przeważnie wieczorem. Leżąc obok śpiącej Alonki, Jegor wspomina Północ, gdzie służył w marynarce. Wspomina towarzyszy, z którymi oczywiście już dawno stracił kontakt, przypomina sobie ich głosy, twarze, nawet rozmowy, ale jakby przez mgłę, leniwie... Jak im się teraz żyję? Co się z nimi dzieje? Gdzie mieszkają, czy go wspominają? Przywołuje w pamięci obraz niskiego, ponurego brzegu, Morze Północne, pełną grozy zorzę polarną, siwe karłowate świerki, mech, piasek, widzi płonącą po nocach latarnię morską — jak oślepiająco, otoczone dymiącym się otokiem, migoce światło, ślizgając się promieniami po martwym lesie. Ale wspomnienia te są obojętne, odległe. Niekiedy jednak chwyta go nagle dziwny dreszcz. Jakieś niepo-jęte,*szalone myśli kołują w głowie. Tamten brzeg po-zostaf taki sam, stoją tam nadal baraki o łupkowych dachach, latarnia błyska wśród nocy, a w barakach marynarze, łóżka w dwa* piętra, trzaski w aparacie radio- 146 wym, rozmowy, pisanie listów, machorka... Wszystko, wszystko takie samo, ale jego nie ma, jakby nigdy tam nie był, nie odbywał służby. Wszystko to przywidzenia... sen... Wtedy wstaje, wychodzi na brzeg, owija się w kożuszek, siada lub kładzie się pod krzakiem i uważnie nadsłuchuje, patrzy w ciemność na odbijające się w rzece gwiazdy, na dalekie, nieruchome, jaskrawe światełka boi. W takich chwilach nie musi przed nikim udawać, i na twarzy jego osiada smutek, zamyślenie. Rozmarzenie chwyta za serce, Jegor czegoś pragnie, chce dokądś wyjechać, ciągnie go do innego życia. Na odcinku Trubeckim wolno rozlega się i tak samo wolno niknie gęsty, aksamitny, potrójny sygnał. Wkrótce potem ukazuje się jaskrawo oświetlony parowiec, który pośpiesznie uderza łopatkami o wodę, syczy i buczy. Szum, plusk, warkot rozlegają się głośnym echem w przybrzeżnych Jąsach. Jegor patrzy na statek i ogarnia go jeszcze większa tęsknota. Majaczy mu się daleka droga, śpiące w kabinach młode kobiety, które pachną perfumami i płyną w nieznane. Wyobraża sobie, jak rozkosznie jest koło maszynowni, jak pachnie miękko parą, lśniącą miedzią, ciepłem maszyny. Pokład i poręcze pokryte są rosą, na mostku ziewają marynarze na wachcie, obracają sterem. Na górnym pokładzie siedzą samotni pasażerowie. Otuleni w palta, spoglądają w ciemność na światełka boi, na płonące tu i ówdzie czerwone ogniska rybackie, na światła fabryki lub elektrowni. Wszystko wydaje się mi tak piękne, wspaniałe i wabiące. Wystarczy zejść na jnkiejś malutkiej przystani i tak pozostać w ciszy, w chłodzie rosy wieczornej. I na pewno śpi ktoś na Iiiwcp ze skurczonymi nogami, z naciągniętą na głowę marynarką, budzi go na chwilę jęk syreny czy też 147 orzeźwiająco powietrze lub wstrząs, gdy statek dobija do przystani... Życie omija go, przechodzi obok. Cóż tak dzwoni w jego sercu i na ziemi całej? Co go tak ciągnie, niepokoi o głuchej godzinie wieczornej? Dlaczego tak tęskni, nie radują go łąki rosiste, łagodny zalew, nie cieszy nawet lekka, pełna swobody, niezwyczajna praca? A przecież piękna jest ta ziemia — zakurzone drogi, wychodzone, udeptane od lat dziecięcych. Wioski — każda inna, każda z własną gwarą, własnymi dziewczętami, i ta wioska, do której tak często chodził wieczorami, gdzie się całował w zbożu, gdzie nieraz bił się do krwi, do zapamiętania. Piękny jest błękitny dym ogniska nad rzeką i piękne światełka boi, i wiosna z fioletowym śniegiem na polach, piękna jest ciemna, bezkresna rzeka, zimowy zachód słońca ogarniający pół nieba, kępy szeleszczących zwiędłych liści w parowach. Piękna jest też i jesień ze swoją melancholią, z deszczem i pachnącym nocnym wiatrem, ze szczególną w tym czasie przytulnością stróżówki. Więc dlaczego budzi się, kto wzywa go po nocy, jakby gwiezdne wołanie rozlegało się po rzece: „Jego-o-or!" Ogarnia go trwoga i drżenie, nęcą go jakieś dale, miasta, szum, światła. Tęsknota za pracą, za prawdziwym wysiłkiem — do śmiertelnego zmęczenia, do szczęścia! I ciągnąc za sobą kożuszek wraca do stróżówki, kładzie się obok Alonki, budzi ją, żałośnie a chciwie przytula się do niej, jak dziecko — gotowe zapłakać. Zamknąwszy oczy, ociera twarz o jej ramię, całuje w szyję, słAnąc ze szczęścia, z gorącego kochania i tkliwości. Na twarzy czuje szybkie i czułe jej pocałunki. O niczym już nie myśli, niczego nie pragnie, jedynie żeby zatrzymać ten czas na zawsze. Potem obydwoje rozmawiają szeptem, chociaż mogą 148 mówić głośno. Alonka, jak zwykle, namawia Jegora, tvhy się ustatkował, przestał pić, ożenił się i wyjechał. Hy znalazł godziwą pracę, żeby go szanowano, żeby pisano o nim w gazetach. Ale już w pół godziny później — spokojny, leniwy i kpiący — Jegor mruczy swoje ulubione „trele-morele". Mruczy jakoś w roztargnieniu, niezłośliwie, pragnąc w głębi serca, żeby Alonka wciąż i wciąż szeptała, aby jeszcze długo namawiała go do nowego życia. W stróżówce Jegora nocują często turyści, którzy na motorówkach, kajakach, a nawet tratwach płyną po rzece. Za każdym ich postojem powtarza się ta sama scena. Podróżni wyłączają u brzegu motor, a któryś /. nich przychodzi do stróżówki. — Witajcie, gospodarzu! — z udanym ożywieniem mówi gość. Jegor milczy, posapuje i dłubie w wierzbowym pręcie. — Dzień dobry! — już ciszej powtarza gość. — Czy można by u was przenocować? W odpowiedzi — znowu milczenie. Jegor aż wstrzy^ mu je oddech, tak zajęty jest wikliną. — Ilu was jest? — pyta po długiej chwili. — Tylko troje... My jakoś tam... — z nieśmiałą nadzieją mówi gość. — Zapłacimy, nie bójcie się... Jegor obojętnie, powoli, z przerwami wypytuje, co /a jedni, dokąd jadą, skąd... I kiedy wyczerpie wszystkie pytania, decyduje z widoczną niechęcią: — No cóż, przenocować można. 149 Wówczas wszyscy wychodzą z łodzi. Rozglądają się za miejscom, układają rzeczy, wyciągają na brzeg i obracają do góry dnem łódź, zanoszą do stróżówki plecaki, kanistry, kociołki, motor. Stróżówka napełnia się zapachem benzyny, drogi, butów, robi się ciasno. Je-gor, ożywiony, podaje każdemu rękę, nabiera humoru, czuje przedsmak wypitki. Zaczyna się krzątać, mówić bez przerwy, głównie o pogodzie, pokrzykuje na Alon-kę, rozpala koło stróżówki duże jasne ognisko. A gdy goście rozlewają wódkę, Jegor spuszcza powieki, oczy zaczynają mu płonąć, wstrzymuje oddech, cierpi i boi się, że mu nie naleją do pełna. Potem mocną, ciemną ręką z połamanymi paznokciami bierze szklankę i pewnym, wesołym głosem mówi: „Za znajomość" — i wypija ze skamieniałą twarzą. Upija się szybko, na wesoło. Wstawiony, zaczyna kłamać bez zająknienia, przekonywająco, z upojeniem. Mówi o połowie ryb, jakby był pewny, że podróżni interesują się wyłącznie rybami. — Ryby — mówi, przegryzając ostrożnie i jakby od niechcenia — są tu różne... Co prawda, teraz jest ich trochę mniej... a...ale — zająkuje się, robi pauzę i zniża głos — ale kto umie... Zresztą wczoraj złowiłem szczupaka. Szczupaczek, co prawda, nieduży, wszystkiego półtora puda. Popłynąłem rano do boi, słyszę, jak plusnęło przy brzegu. Z miejsca zarzuciłem wędką i kiedy kręciłem się przy latarniach, szczupak chwycił: haczyk ugrzązł aż w kałdunie. — A gdzie ten szczupak? — pytają go. — Zawiozłem do wioski rybackiej, sprzedałem — odpowiada bez zająknienia i szczegółowo opisuje, jaki to był szczupak. Jeśli ktoś zwątpi — a zdarza się to często, i Jegor czeka na to z niecierpliwością — wybucha i jak gospodarz biecze butelkę, nalewa sobie (równo 150 sto pięćdziesiąt gramów), szybko wychyla i potem dopiero podnosi na niedowiarka pijane, bezmyślnie zuchwałe oczy. — Chcesz, pojedziemy jutro? O co zakład? Jaki masz motor? — „M-72" — odpowiadają mu. Jegor odwraca się, patrzy przez chwilę na motor, który stoi w kącie. — Ten?... To przecież słabizna — powiada z lekceważeniem. — Sławka ma bolindera. Przywiozłem mu z wojska. Zwierzę, nie motor. Dwadzieścia kilometrów na godzinę. I to pod prąd! No? Zakład o motor. Stawiam swojego bolindera, a ty swoją lipę. Był już taki, co się zakładał — no i przegrał strzelbę. Pokazać ją? Prawdziwa „tułka", niesie jak zwierzę. Zimą — Jegor myśli przez -chwilę, świecąc szklistymi oczami — ubiła trzysta pięćdziesiąt zajęcy. I co ty na to? Nieco dotknięci i speszeni goście pytają natychmiast 0 piec. — Dlaczego, człowieku, mieszkasz bez pieca? — Piec? — podchwytuje Jegor. — A kto z was potrafi go postawić? Może ty? Spróbuj. Glina i cegły są. Postaw. Z miejsca daję półtorej setki. Jak tu stoję. No? postaw — nalega uporczywie, wiedząc, że jego prośba jest niewykonalna, a skoro niewykonalna, to on znowu jest górą. — No, postaw! — Spostrzegłszy, że jest jeszcze wódka, a goście się śmieją, wychodzi do przedsionka, nakłada marynarską czapkę z „krabem", rozpina kołnierz koszuli, żeby widoczna była marynarska koszulka, 1 wraca. — Czy można? — pyta, pijany, z udaną grzecznością i natychmiast raportuje: — Bosman Marynarki Północnej melduje się posłusznie. Pozdrawiam was z okazji 151 A\ rocznicy święta komunizmu i socjalizmu. Wszystkie siły obozu pokoju do walki z wrogiem! Przy tej okazji proponuję wypić! Częstują go wódką, a Alonka, paląc się ze wstydu, zaczyna ścielić gościom. Pod powiekami czuje gorące łzy, niecierpliwie, prawie ze złością czeka, kiedy wreszcie Jegor zacznie swój popis. Jegor, osowiały, zwala się nagle na ławkę, opiera o ścianę, porusza łopatkami, przebiera nogami i wygodnie się usadowiając odkasłuje, podnosi głowę i zaczyna śpiewać. Przy pierwszych dźwiękach milkną rozmowy — rzecz niepojęta: obecni patrzą na niego zaskoczeni. Nie śpiewa czastuszek ani współczesnych piosenek, mimo że zna wszystkie i bez przerwy je nuci. Śpiewa starorosyj-skim obyczajem, zaciągając, niby od niechcenia, niby ochryple, tak jak w jego dzieciństwie śpiewali starcy. Śpiewa starą i długą pieśń z niekończącym się i za serce chwytającym „o-o-o..." i „a-a...". Nie śpiewa głośno, igra dźwiękiem, nieco kokietuje, ale w jego cichym głosie jest tyle siły i uczucia, tyle prawdziwej rosyjskiej zadumy — niby w prastarym eposie ludowym, że na chwilę wszystko idzie w zapomnienie, gburowatość i głupota Jegora, jego opilstwo i chełpliwość, w niepamięć — droga i zmęczenie. W pieśni zetknęły się przeszłość i przyszłość i dźwięczy niezwykły głos, bez końca chce się go słuchać: oparłszy głowę na dłoni, przymknąć oczy, nie oddychać i pozwolić spływać łzom. — Do opery! Do opery! — wołają wszyscy naraz, gdy Jegor kończy. Ożywieni, z błyszczącymi oczami, proponują mu pomoc, wszyscy obiecują gdzieś napisać: do radia, prasy, gdzieś do kogoś zadzwonić... Wszystkim jest wesoło, czują się świątecznie, a Jegor szczęśliwy, 152 ochłonąwszy nieco, staje się znów niedbały, kpiący I Jn;o duża twarz znów pozbawiona jest wyrazu. Mgliści <¦ wyobraża sobie operę, Moskwę, pędzącą czwórkę koni, światła między kolumnami, pełną blasku salę, dźwięki orkiestry — widział przecież to wszystko w kinie — leniwie przeciąga się i mruczy: - Wszystko to trele-morele... Jakieś tam teatry! Nikt się na niego nawet nie obraża, tak wielkie zdo-l>yt uznanie, tak niezwykły i silny wydaje się teraz gościom. Ale to jeszcze nie jest pełnia chwały Jegora. To nie jest jeszcze pełnia jego chwały, lecz tylko jej cząstka. Prawdziwą zdobywa, kiedy, jak sam powiada, z/iczyna go gdzieś ciągnąć. Ą zdarza się to raz albo dwa w miesiącu. Odczuwa wtedy szczególną nudę i nie może znaleźć sobie miejsca. Od samego rana chwyta go chandra i od rana pije. Pije co prawda po trochu i od czasu do czasu odzywa y.U; leniwie: — No, i jak... Chyba zaczniemy... co?... — Czego?... — Alonka udaje, że nie rozumie. — Zaśpiewamy chyba... duetem, co? — mówi Jegor ospale i wzdycha. Alonka uśmiecha się lekceważąco, nic nie odpowiada. Dobrze wie, że nie nadeszła jeszcze właściwa chwila. Krząta się po stróżówce, coś czyści, zmywa, wychodzi nad rzekę płukać bieliznę, znowu wraca... Wreszcie właściwa chwila następuje. Zdarza się to awykle wieczorem. Jegor już nie prosi o „duet". Wstaje, 153 rozczochrany, ponury, spogląda w jedno okienko, w drugie, wychodzi, pije wodę, potem wsuwa do kieszeni butelkę wódki, bierze kożuszek. — Daleko się wybierasz? — pyta niewinnie Alonka, ale cała drży wewnętrznie. — Chodźmy! — odpowiada szorstko i na krzywych nogach przekracza próg. Twarz jego blednie, rozszerzają mu się nozdrza, na skroniach występują żyły. Alonka pokasłuje, ściąga przy szyi wełnianą chustę i stąpa obok. Wie, że Jegor pójdzie najpierw nad urwisko, popatrzy w górę i w dół rzeki, trochę się zastanowi, niby nie wiedząc, gdzie się ulokować, potem pójdzie w ulubione miejsce — do płaskodennej, przewróconej dziurawej łodzi tuż nad wodą, w brzózkach. Tam będzie z nią śpiewał, ale inaczej niż przy gościach. Dla nich nie starał się ani trochę, nie śpiewał pełnym głosem. Jegor istotnie zatrzymuje się przy brzegu, przez chwilę zastanawia się, potem w milczeniu idzie do łodzi. Podkłada kożuszek, usadawia się; oparty plecami o łódź, podwija nogi, stawia między nimi butelkę. Przepiękny jest zachód słońca, na łąkach mgła jak jezioro, na horyzoncie czarne pasemko lasu, czarne wierzchołki stogów. Nad głową nieruchome gałęzie brzóz, wokół zroszona trawa, powietrze spokojne i ciepłe, ale Alonka już marznie, tuli się do Jegora. A on drżącą ręką bierze butelkę i, przechyliwszy głowę do tyłu, pije. W ustach ma pełno słodkiej śliny. — No... — mówi, kręcąc głową, i szeptem uprzedza: — Tylko uważaj, do wtóru!... Nabiera w piersi powietrza i smętnym, wibrującym wysokim tenorem zaczyna: W da-a-al po morzu, *¦ Mo-o-orzu błękitnym... 154 Alonka przymyka oczy, wstrząsa nią bolesny dreszcz, wyczekuje chwilę i nisko, dźwięcznie wpada w ton: Płynie ła-będź z ła-abędzicą... > Ale siebie, swojego niskiego, matowego i namiętnego ; i losu nawet nie słyszy, gdzie tam! Czuje tylko, jak ręka • 117'ora miękko spoczywa na jej ramieniu i z wdzięcznością ją obejmuje. Słyszy tylko jego głos. Ach, jaką rozkoszą jest pieśń i jaką udręką! A Jegor ¦.riszając, to znów nasilając głos, śpiewa ochryple, to znów metalicznie, dźwięcznie i wymawia dziwne słowa, takie niezwykłe, takie bliskie sercu, jakby śpiewane setki lat: Płynie łabędź, nie poruszy się, Żółtym piaskiem nie przyprószy się... Więc co to jest? Tak boleśnie znajome to wszystko, ikby już zawczasu znała całe swoje życie, jakby żyła nż niegdyś, dawno temu, śpiewała i słuchała cudowni tfo głosu Jegora. Po jakich dalach, po jakim morzu • lynęła? To z nim właśnie, z Jegorem, szła przez łąkę zachodzie słońca pod gwiazdami, we mgle, jak we ile, radosna, bez wódki pijana. Skąd przyleciał szary orzeł... Jęczy i płacze Jegor, z udręką oddaje się pieśni, za-1 a-liany, na pół odwrócony do Alonki. Skarżą się usta. • ii, ten orzeł z nieboskłonu! Dlaczego, dlaczego się ni-i I na łabędzia białego, dlaczego pochyliła się trawa, .-.Iko skryło się za mgłą, dlaczego pospadały gwiaz- • 1, 1 wzburzyło się morze? Niech nastąpi koniec łzom, «!' "wi, niech będzie koniec pieśni! 155 Śpiewają, czując tylko, że teraz pęknie im serce, upadną martwi na trawę — i nie potrzebna im już woda życia, nie zmartwychwstać im po takim szczęściu i takiej męce. A gdy kończą, udręczeni, wyzwoleni i szczęśliwi, kiedy Jegor milcząc kładzie głowę na jej kolana i oddycha ciężko, Alonka całuje jego bladą, zimną twarz i szepce bez tchu: — Jegorka, miły mój... kocham ciebie, cudny mój, złoty mój... — Eh... Trele-morele — ma ochotę powiedzieć Jegor, ale nic nie mówi. W ustach słodko mu i sucho. PIELGRZYM Szedł skrajem szosy, patrząc przed siebie, tam gdzie nad łańcuchem spadzistych wzgórz leżały skłębione letnie obłoki. Wiatr ostrym podmuchem smagał mu l warz, rozwiewał miękką, wypłowiałą w słońcu bródkę. ()czy częslo zachodziły mu łzami, ocierał je brudnym, zgrabiałym palcem i znowu, bez zmrużenia oczu, patrzał przed siebie w oślepiającą przestrzeń. Wyprzedzały go samochody, wściekle skrzypiąc oponami po asfalcie, ale on nie prosił o podwiezienie, z uporem • ¦zorniał na szarej szosie, błyszczącej od smarów. Młody, wysoki, nieco przygarbiony, szedł pewnym I.tokiem rozstawiając szeroko nogi. Gumowe buty, licha ¦zupka zimowa, torba na plecach, ciepły wytarty płaszcz — wszystko to siedziało na nim zręcznie, nie ¦ i.iżyło i nie przeszkadzało. Czy myślał o czymś, wędrując przez wioski i lasy, vzdłuż rzek, zielonych pól i burych parowów? Jego ncbieskie oczy o zaczerwienionych powiekach na nic ic patrzały uważnie, na niczym się długo nie zatrzy-u y wały, błądząc w dali, po białych obłokach, napełniły się łzami, potem znowu bezmyślnie patrzały przed M-hio. Dźwięcznie stukała po asfalcie orzechowa pał-i, pozieleniała od trawy. Ku szosie chyłkiem skradały i>; krzewy; zadumane, podchodziły ogromne stare 157 brzozy i znowu oddalały się cichcem, nie będąc w stanie zasłonić ogromnego przestworu pól. Słońce przetoczyło się za południe, zrobiło się gorąco, sucho, wiatr przynosił zapach ciepłego siana, rozgrzanego asfaltu, a wędrowiec nieprzerwanie szedł naprzód, stukał pałką i nie wiadomo było, dokąd idzie i jak długo jeszcze będzie szedł. Z daleka po prawej stronie zauważył wreszcie biały punkcik — dzwonnicę. Szybko skręcił na zakurzoną polną drogę i zwolnił kroku. Gdy doszedł do rzeczki, czystej i głębokiej, usiadł w cieniu krzaków, zdjął torbę, wyjął jajka, chleb i zaczął jeść. Żuł powoli, skrupulatnie, oglądając każdy kęs przed włożeniem do ust. Najadł się, przeżegnał, z brody i wąsów strząsnął okruszyny, ociężale wstał i poszedł do rzeczki napić się. Napił się, umył twarz, wrócił i, ukrywszy się głęboko w krzewach, położył torbę pod głowę, podniósł kołnierz płaszcza, nasunął czapkę na oczy i natychmiast zasnął mocnym snem człowieka bardzo strudzonego. Spał długo i przebudził się, kiedy słońce skryło się już za wzgórzami. Przetarł zaropiałe oczy, długo ziewał, drapał się, rozglądał, nie pojmując, gdzie jest i po co tu przyszedł. Obrzmiała ze snu twarz nie wyrażała nic poza znudzeniem i lenistwem. Drogą przejechał w stronę szosy samochód z bańka-jgfi. mleka. Wędrowiec spojrzał w ślad za samochodem, twarz mu się ożywiła, pośpiesznie zarzucił torbę, wyszedł na drogę, przeszedł przez mostek nad rzeką i skierował się do wsi, którą zauważył jeszcze za dnia. Po prawej stronie soczyście zielenił się ciemniejący 158 owies, dalej rozciągał się podwójny rząd świerków. Słońce się skryło, pozostawiając po sobie wąską krwawą łunę zachodu. Łuna ta prześwitywała przez czarny świerkowy las; krwawy prześwit i czerń lasu wywoływały lęk. Wędrowiec przyśpieszył kroku, wznosząc butami kurz. Bał się ciemności i nie lubił nocy. Powiało innymi zapachami. Zroszoną trawą, przydrożnym kurzem, unosiła się mdła, nużąca woń no-.strzyka i miodowy zapach krwawnika, od świerków zalatywał mocny aromat żywicy. Niebo było czyste, głębokie, ciemne i jakby zamyślone. Z lewa ostro rysował się mlecznobiały młody księżyc. Droga zaczęła się gmatwać wśród lasów i parowów. Wędrowiec szedł coraz szybciej, poruszał nozdrzami, ctęboko i czujnie wciągał powietrze, jak zwierzę, roz-i;lądając się często. Od czasu do czasu próbował śpiewać, ale prędko milkł, przytłoczony ciszą zmierzchu. W końcu zapachniało osiedlem, po drodze natknął się na stado bydła i patrząc uważnie przed siebie, szedł już spokojnie dalej. Pierzchły niebawem, pozostały w tyle krzaki, drzewa i oto zobaczył dużą wieś z rzeczką w dole i cerkwią na wzgórzu. Nad brzegiem rzeki stały obory, i mimo skradających ig ciemności czuło się tam jeszcze życie, tak jak się jo czuje wieczorem w pasiece. Gdy zbliżał się już do gumna, zauważył kobietę idącą ud obór do wsi. Przystanął. Kiedy kobieta była już Misko, zdjął czapkę, schylił się w niskim ukłonie i badawczo zajrzał jej w twarz. — Dobry wieczór, matko! Niech cię Bóg ma w swej npiece! — powiedział niskim, surowym głosem. — I wam dobry wieczór! — odezwała się po chwili kobieta, poprawiła chustkę i zwilżyła suche usta. 159 — Tutejsza? — Kto, niby ja? Tutejsza... A wy skąd będziecie? — Ja z daleka. Po świętych miejscach chodzę. Pielgrzymem jestem. Kobieta oglądała przybysza z zaciekawieniem, chciała o coś zapytać, ale spokojnie poszła dalej. Pielgrzym szedł obok niej, zachowując na twarzy surowość i powagę. — Czy cerkiew jest czynna? — zapytał wpatrując się w złocistoróżowy krzyż na dzwonnicy. — Co, cerkiew? Gdzie tam! Nieczynna... Tam jest teraz MTS. Był dobrodziej, ale bardzo stary. Zmarło mu się ze dwadzieścia lat temu. — To znaczy, że żyjecie bez wiary? Kobieta zmieszała się, znowu poprawiła chustkę, westchnęła, spuściła oczy. Pielgrzym zerknął na nią z ukosa. Nie była jeszcze stara, ale miała ciemną, ogorzałą twarz i takie same ciemne ręce. Przez wypłowiałą bluzkę wystawały chude ramiona i prawie nie odznaczały się płaskie piersi. — Gdzie tam! — powiedziała ze skruchą. — Młodzież dzisiejsza, wiesz jaka, nie wierzy. No, a my pracujemy przez okrągły rok, do tego jeszcze własne gospodarstwo, czasu nie mamy. Bywa, że przyjedzie ojczulek, odprawiamy wtedy nabożeństwo na cmentarzu, oto i cała nasza wiara... — Tak... — stroskanym głosem odezwał się pielgrzym. — Ech, ludzie, ludzie! Serce moje boleje, oczom moim nie oglądać by waszego życia! Sami sobie dół kopiecie... Kobieta smutno milczała. Na ulicy było ciemno, w stawie dzwoniła woda, wzdłuż wikliny płynęły dwie zapóźnione kaczki i chciwie łykały rzęsę, chcąc najeść się do syta przed nocą. 160 — Czy znajdzie się tu jaki wierzący, żeby słudze bożemu dać przytułek? — zapytał zafrasowany pielgrzym. — Przenocować, tak? Cóż, możecie nawet u mnie nocować, miejsca nie ubędzie. Do samego domu ani pielgrzym, ani kobieta nie odezwali się już słowem. Dopiero otwierając drzwi kobieta zapytała: — Jak na was wołają? — Ioan! — tak samo surowo i poważnie powiedział pielgrzym. Kobieta westchnęła, myśląc może d1 swoich grzechach, otworzyła drzwi i oboje weszli do ciemnej pachnącej sieni, stamtąd — do izby. — Rozbierajcie się, odpocznijcie — powiedziała i wyszła. Ioan zdjął torbę, płaszcz, zaczął ściągać buty. Długo, 7.c -smętną twarzą wąchał onuce, drapał duże obrzękłe stopy i przyglądał im się. (My gospodyni wróciła, siedział już w koszuli i grze-l>;ił w torbie. Wyjął stamtąd Ewangelię, gruby zeszyt / napisem: Egzekwie świętego Ioana, z wielkim krzyżem na okładce, potem poszperał, znalazł ogryzek ołówka, otworzył zeszyt i pomyślawszy, surowo zapytał: - Czy śmierć nawiedziła ten dom? Gospodyni drgnęła, odwróciła się, uważnie spojrzała im dziwacznego brodatego mężczyznę. Nawiedziła — odrzekła cicho. — Syn zginął mi na wiosnę. Był szoferem w kołchozie, przeprawiał się samochodem przez rzekę... — Imię! — przerwał jej surowo pielgrzym. — Co? — nie zrozumiała. — Imię, imię! Imię syna — niecierpliwie przynaglał lr»lRrzym. O synka pytacie? Fedia mu było na imię... Mówili Hi/ydka dziewczyna 161 mu: „Zaczekaj, nie jedź, nie zgnije twój towar." Jakieś części dla MTS-u woził. „Objeżdżaj bokiem, przez most, przecież lod w każdej chwili może ruszyć..." Nie posłuchał, gorący był... Utonął synek... — Będę się modlił! — przerwał jej Ioan zapisując w zeszycie wielkimi literami „Fiodor". — A tobie jak na imię? — Nastasja... — Tak... Nas-tasja. Mieszkasz sama? — We dwie, z córką. Nie córka to, żonka Fiedi, ale już tak zostało. — Męża miałaś? — Miałam, jakżebym nie miała... Zginął na froncie, w czterdziestym drugim... — Imię? — Michaił... — Tak... — Ioan pomilczał. — A synowa jak? — Luba... Lubow. — Wiem — powiedział pielgrzym, zapisując. — A jaka jest w sobie? — To znaczy, jak? — nie zrozumiała Nastasja. — Czy dobrze się prowadzi? Wierzy w Boga? — Nie... w Boga nie wierzy, komsomołka, a tak w ogóle, nie zgrzeszę, dobrze się prowadzi. Skończyła technikum weterynaryjne, pracuje na fermie, wybrali ją jeszcze na kierownika świetlicy. Mamy świetlicę i ona tam wieczorami... Zmęczona — w dzień tamto, wieczorem — to. Ale nie jestem przeciwna. Nudno jej samej, młoda, tylko roczek przeżyli razem... Synek mój, Fiedeńka... Z armii wrócił, „mamusia" do mnie mówił... „mamusia"... Twarz Nastasji wykrzywił grymas, jej suche wargi zadrżały, po ciemnych, chudych policzkach pociekły łzy. Pielgrzym milczał w skupieniu. 162 — Siadajcie powieczerzać... — powiedziała przez łzy. — Zmaz nastawię samowar. — Ikony są? — Są... Niewiasty Święte i Trójręka Matka Boska. — Gdzie? Pokaż! — W tamtej połowie, chodźmy... Otworzyła drzwi do gościnnej izby. Ioan wziął Egzekwie i ze znudzoną twarzą, stąpając ciężko po chodniku, udał się za kobietą. - Wyjdź! — rzucił ujrzawszy ikony. — Będę się mo- 11111. liunął na kolana, zadarł bródkę. Nastasja wyszła r ii-ho z izby. Boże! — niskim głosem zawołał Ioan. — Boże! Umilkł i wpatrzył się w okno, za którym widać było im ruchome jabłonie. Nastasja nakrywała do stołu, ". im nie strzyżoną głowę, ciemną szyję, szerokie, ko-j'- łopatki i wielkie stopy podciągniętych nóg. Pozwólcie do stołu! — zawołała cicho. !•• pielgrzym nie ruszał się, nie odpowiadał. Myślał >niś, wspierając się długimi rękami o podłogę. Na- 163 stasja wyszła, postawiła na ganku samowar i poszła doić krowę. Po chwili pielgrzym usłyszał, jak na ganku rozległy się lekkie kroki, i pomyślał: „Dziewucha?" Czujnie odwrócił głowę. Zaskrzypiały drzwi, na progu izby kroki się urwały. Ioan uniósł bródkę, szerokim ruchem przeżegnał się, patrząc na ciemne oblicza ikon: wiedział, że przybyła patrzy na niego ze zdumieniem. Milczenie. Po chwili w sieni znów rozległy się szybkie kroki. Ioan zerwał się z miejsca, bezszelestnie podszedł do drzwi, przyłożył ciemne ucho. — Mamo! — Co tam? — Równomierny odgłos mleka spływającego do wiadra ucichł. . — Mamo, co to za człowiek? — To... To jakiś przechodzień. Pielgrzym. Szuka wiary, wprosił się na nocleg. — Pielgrzym? Stary? — Ma brodę, ale tak w sobie nie całkiem... Oczy ma młode. — A może to jakiś oszust? — Co ty! Bóg z tobą! To człowiek Boży, modli się... Milczenie. Cichutko chrząka prosię. Znowu równomierny, szybki i matowy odgłos spływającego do wiadra mleka. — Prosię nakarmione? — Nie, jeszcze nie zdążyłam. Tam mu zamieszałam, za piecem. — Ja nakarmię. Ioan odskoczył od drzwi w głąb izby, jak cień, padł na kolana, zadarł bródkę. „Ścierwo! — pomyślał ze złością. — Jeszcze mnie przepędzi, nie da przenocować!" Z izby obok dobiegała spokojna gospodarska krzątanina. Zmierzch zaczął się ścielić po kątach, powoli za- 164 ulrruły się oblicza ikon, fotografie na ścianie, dyplomy uznania - wszystko ginęło w ciemnościach, stawało się niepokojąco tajemnicze, do izby weszły leśne cienie. Kiedy zapadł całkowity zmrok, a księżyc nad lasem po-M pachnące są nasze lasy, trzmiele brzęczą, osika drży — och, jak dobrze, jakvsłodko! Nie masz nad sobą władzy, 168 żadnych praw. Wstajesz — idziesz. Co mi tam ludzie? ("o mi do nich! I pamięć mam złą, wszystkich zapominam, nikogo nie pamiętam. Nie, całkiem nie pamiętam. I 'rzenocuję, wstanę, Bogu się pomodlę, gospodarzowi pokłonię — i dalej. A są też tacy, co nie wpuszczają do domu: oszust, powiadają. Przykre to, ale Bóg z nimi, przykre! Ale trafia się jeszcze wiele dobrych ludzi, wierzących, adres dadzą, proszą: zostań! A ja nie chcę na jednym miejscu zostać, ciągnie mnie, coś mnie ssie... Szczególnie wiosną. Nie, nie mogę! Pielgrzym zamyślił się, Umilkł, ręce oparł o ławę. Gospodyni zaczęła zasypiać, kiwała się, mrugała oczami... Zegar odmierzał jednostajnie czas, w izbie panowała cisza. — Sen mnie jakoś morzy — powiedziała ze skruchą Nastasja i ziewnęła. — Jutro muszę wstać skoro świt. Z trudem podniosła się i, rozstawiając szerokie drewniane łóżko, powiedziała z lekkim zażenowaniem, jakby podkpiwając z siebie: — Jestem najlepszą dojarką w obwodzie. I do współzawodnictwa przystąpiłam... Kładźcie się z Bogiem, na pewno też jesteście zmęczeni. — Nie, ja lepiej na podłodze, byle jak. Coś pościelisz, i dobrze... — mamrotał obłudnie, chciwie patrząc na łóżko z pierzyną. — Kładźcie się, kładźcie, nie krępujcie się. Ja w nim nie śpię, nie lubię, bardzo szerokie... Czasem Luba sobie pośpi, a ja wciąż na piecu. Kładźcie się! — Dobrze, niech będzie, Bóg zapłać — z widoczną nie-i hgcią i utajoną radością mówił Ioan i zaczął się rozbierać. Nastasja pokręciła się jeszcze trochę po izbie, coś tam przestawiała, sprzątała, miotając się po ścianie wielkim MTinym cieniem. Na suficie, strwożone, zaczęły brzęczeć 169 muchy. Potem podeszła do stołu, mrużąc oczy zdmuchnęła płomień lampy, i w izbie zapanował mrok. „W sieni się położyła" — uparcie myślał pielgrzym o Lubię. Silne pożądanie nie dawało mu spokoju, nie mógł uleżeć, wiercił się, patrzył na księżycową poświatę, w końcu wstał, bielejąc w ciemności długą koszulą. — Zapomniałem wyjść na dwór... — mruczał szukając klamki. Wyszedł do czarnej sieni, chwilę postał oswajając się z ciemnością, nadsłuchiwał, usłyszał oddech Luby. „Tutaj!" — pomyślał radośnie i przeszedłszy przez sień, otworzył zasuwę, wyszedł na ganek. We wsi było ciemno, cicho, gdzieniegdzie w chałupach płonęło światło. Gdzieś daleko rozmawiano, śmiano się. Księżyc świecił pełnym blaskiem, ale był nisko, ostry cień chałupy padał daleko na drogę. Migotały niewielkie gwiazdy, powietrze się ochłodziło, w polu terkotał traktor, ale z której strony — nie wiadomo. Głosy, śmiech wciąż się przybliżały, widać było nikłe ogieńki papierosów. Pielgrzym zmarzł, znowu cicho przeszedł przez sień, wszedł do izby i nie zamknął za sobą drzwi. „Zaczekam trochę, aż gospodyni na dobre uśnie..." — pomyślał kładąc się i przymykając oczy. Za oknami rozległy się ciche głosy, przytłumionym dźwiękiem jęknęła harmonia. Potem nieśmiało zapukano w oko. Ioan wyciągnął szyję i zobaczył dwie dziewczęce sylwetki. Znowu zapukano w szybę — nieśmiało, delikatnie. W izbie było cicho, nikt się nie poruszył. — I co? — zapytał za oknem męski głos. — Spi? Spróbujmy mocniej... Chłopiec załomotał pięścią w futrynę, potem przestra- 170 •/>¦! się, odskoczył od okna. „Diabli ich nadali" - myślał «r złością Ioan. '/. sieni dobiegło stąpanie nóg, do izby lekkim krokiem weszła Luba w koszuli, otworzyła okno. — Czego chcecie? — zapytała rozgniewana. — Łubka — dziewczęcy głos zabrzmiał prosząco. — myśleliśmy, że jeszcze nie śpisz... Za oknem rozległ się śmiech. — Naprawdę tak myśleliśmy... Daj klucz, chcemy potańczyć w świetlicy. — Daj, Łubka! — wtrąciła rozbawionym i żałosnym tonem druga. — Lato, a my usychamy. Ani kina, nic, żadnej rozrywki. — Nic z tego! — surowo rzuciła Luba. — Idźcie spać! Pielgrzym nie ruszał się. Wstrzymując oddech, patrzył na jej sylwetkę w świetle księżyca, na mocne ręce i ramiona, na piersi. — Nie mamy kina i w ogóle nasze kółka nic nie urządzają — ciągnął już obrażony, drugi głos. — Łubka, tylko na godzinkę — prosiła pierwsza. — Przecież jeszcze wcześnie! — Gdzie tam wcześnie! Wnet będzie świt! — Jaki świt, skąd świt! — odezwały się ożywione głosy za oknem. — Kola, Kola, powiedz, która godzina? — Za dwadzieścia jedenasta — rzucił ktoś ochryple i roześmiał się — Nie dam klucza! —. odrzekła Luba stanowczo. — Przewodniczący nie pozwolił. Dzisiaj na zarządzie stała sprawa. Tańczycie do rana, a potem nie można was .ściągnąć do roboty. Idźcie spać! Luba zamknęła okno i migając białymi łydkami, wróciła do sieni. Dziewczęta poszeptały między sobą i odeszły. — Nie dała? — zapytał ktoś przeciągłym głosem. — 171 ...Wtedy właśnie powiedziała mu: nie łaź, chłopcze, za mną... Zagrała harmonia i nadszarpnięty głos wyciągnął falsetem uprzykrzony kuplet czastuszki. Potem głosy się rozsypały, oddaliły, zapanowała głęboka cisza. Trzy razy zapiał kogut. Pielgrzym usiadł na łóżku, skręcił papierosa, ostrożnie zapalił w kułak, strącając iskry na podłogę. Wypalił, w doniczce z kwiatami zgasił niedopałek, przeczekał chwilę, potem wstał, bezszelestnie podszedł do pieca. Trącił Nastasję, nadsłuchiwał: cicho pogwizdywała przez ńoSi Zdecydowanym krokiem wyszedł do sieni, szczelnie zamknął za sobą drzwi, czując zimny dreszcz w żołądku i nogach, wyciągnął ręce i skierował się tam, gdzie spała Luba. Namacawszy pościel, położył się z kraju, odrzucił kołdrę, ręce wsunął jej pod koszulę i wpił się w usta. Luba drgnęła, szarpnęła się, usuwając twarz spod brody pielgrzyma, uderzyła go w pierś i krzyknęła. Ioan zwalił się na nią całym ciałem, ręką zatkał jej usta, wyszeptał: — Co ty, co?... to ja... Nie bój się, ja tego... — Puść, włóczęgo! Czarci pielgrzymie, puść! — przez zęby rzuciła Luba i, wyrwawszy się, usiadła z wciśniętą między kolana koszulą. — Nie złość się... Ożenię się z tobą, nie krzycz, posłuchaj, co ci powiem. Ożenię się, nawet jutro... Zgolę * brodę, będę pracował w kołchozie... Pójdę do łaźni — ** dodał, przypominając sobie, że dawno już się nie mył. — Chodź do mnie, przytulę cię... — Mamo! — krzyknęła Luba, zeskoczyła z pościeli i stanęła przy ścianie. — Odejdziesz ode mnie, czarcie nasienie? — Będę cię kochał! — szeptał ze smutkiem pielgrzym, czując, że nic już z tego nie fcędzie. — Jestem młody, 172 I rowy, męska siła mnie rozpiera... Brodę zgolę nawet lej chwili! Pomyśl, chłopców nie ma teraz w koł-luzach, całkiem zmarniejesz albo wyjdziesz za wdow-i / dziećmi... Chodź no! Chcesz, pokłonię ci się do sa-'j ziemi? Mamo! — znowu zawołała Luba. — Co się dzieje! X izby dobiegł szelest. Ciszej ty! — syknął pielgrzym. — Wychodzę, już v schodzę, bądź przeklęta, wiedźmo, diablico! Wstał, odnalazł drzwi, chwiejąc się wszedł do jasnej ¦ I poświaty księżyca izby. Kto tam?! — sennym głosem zawołała z pieca go-podyni. — Kto tam? Pielgrzym milcząc położył się. Trząsł się cały, zgrzy-> i.il zębami, w oczach stanęły mu łzy obrazy i zawodu. Gospodyni poruszyła się na piecu i umilkła, cichut^ Im i zachrapała. - Suka! — wyszeptał pielgrzym. — Suka! Ścierwo, a to rozpaliła! W sieni coś stuknęło, potoczyło się, zadudniło: usły-.••zał kroki na pułapie. Po chwili znowu zaskrzypiało !'<>ś i ucichło. — Na górę, dziewucha, polazła — szeptał ze złością. — I drabinę wciągnęła... A niech cię diabli, bądź przeklęta! Już nie ukrywając, zapalił papierosa i klął szeptem. Czas się dłużył, księżyc się przetoczył, zaczęło świtać, u pielgrzym wciąż nie mógł zasnąć i kręcił się na gru-lu'j pierzynie. Obudził go kogut — piał przeciągle pod oknem, Ioan nic zamierzał się myć, ziewał, drapał się w głowę, dłu-t{o siedział nieruchomo, na próżno usiłując przypomnieć 173 sobie, co mu się śniło. Słońce zaczęło przypiekać, w izbie było duszno, pachniało czymś kwaśnym, latały muchy. Wszystko znowu powszednie, uprzykrzone, wczorajsza tajemniczość znikła. Ioan ubrał się, usiadł pod oknem, zapalił i zamyślił się. Trzasnąwszy głośno drzwiami, weszła Nastasja. Ponurym, zdumionym wzrokiem popatrzyła na Ioana, podeszła do pieca, wzięła widły do garnków, zagrzmiała zasuwą. Zręcznie się pochylając, ruszała ze złością ostrymi łokciami. „Powiedziała jej wszystko... — domyślił się Ioan. — Ech!... nie da jeść. Trzeba się zabierać." Wstał, powoli, z udanym smutkiem i skruchą na twarzy włożył płaszcz, wziął torbę. Nastasja, oparłszy się 0 widły, milcząc patrzyła na niego z zaciśniętymi ustami. Na progu pielgrzym nagle poweselał, z powstrzymywanym uśmiechem pokłonił się nisko, jak wówczas, gdy ją spotkał na drodze. — Bóg zapłać! — powiedział surowo. — Bóg zapłać, niech cię ma w swej opiece... A ja pomodlę się za was wszystkich! — Ty, kundlu krasnooki! — rzuciła Nastasja, oblewając się gęstym rumieńcem i odwróciła się. Pielgrzym nałożył czapkę i wyszedł na ganek. Jak zwykle, kiedy odchodził, ogarniała go coraz większa radość, wzywała go droga, i szło w zapomnienie, gasło wszystko, co było wczorajsze. „Byle dzień zeszedł!" — myślał wesoło, idąc warzywnikiem ku rzece. Odnalazł bród i przeszedł przez rzekę, wspiął się na wysokie, strome wzgórze i wszedł do lasu, z którego onegdaj wieczorem pełzły ku rzece mleczne smugi mgły. Pobłądziwszy trochę w lesie, wyszedł na drogę 1 ruszył w kierunku zachodu. Nie wiedział, dokąd zaprowadzi go ta droga. Ale znowu czuł radość f lekko mu było na sercu, znowu mrril pewnym krokiem człowieka nawykłego do da-Irkich wędrówek, szurał kijem po trawie i krzakach, "tukał mm o drzewa, nucił coś wesołego I tylko wspomnienie o nocnym niepowodzeniu i nieuchwytna tęsknota za czymś nieznanym, którą poczuł, klęcząc w ciemnej izbie, lekko ściskały mu serce Tak szedł cały dzień, a wieczorem w odległej wsi wprosił się na nocleg. 174 I TEDDY (Historia pewnego niedźwiedzia) W ielkiego burego niedźwiedzia nazywano „Teddy". Inne zwierzęta także miały imiona, ale Teddy w żaden sposób nie mógł ich zapamiętać, stale je plątał i tylko swoje znał nieomylnie, szedł na każde zawołanie i robił, co mu kazano. Życie pędził jednostajne. Pracował w cyrku, pracował tak dawno, że stracił już rachubę dni. Z przyzwyczajenia trzymano go w klatce, mimo że od dawna pogodził się już ze swoim losem, i klatka wcale nie była potrzebna. Zobojętniał na wszystko, niczym się nie interesował, chciał tylko, żeby zostawiono go w spokoju. Ale był starym, doświadczonym aktorem i w spokoju go nie zostawiono. Wieczorem wypuszczano go na jasno oświetloną arenę. Pośrodku areny, nie śpiesząc się, przechadzał się wysoki mężczyzna o bladej twarzy. Człowiek ten miał na sobie białe pantalony, miękkie czarne buty i liliową kamizelkę szamerowaną złotą taśmą. I pantalony, i kamizelka, i blada obojętna twarz człowieka zawsze wywierały na Teddym bardzo silne wrażenie, ale nade wszystko niedźwiedź bał się jego oczu. Kiedyś, dawno już temu, Teddy parokrotnie wszczynał straszny zwierzęcy bunt. Tęsknie ryczał, wyłamy- wał pręty klatki, i użycie naj okrutniejszych nawet sposobów nie mogło go uspokoić. Ale przychodził człowiek 0 bladej twarzy, stawał przed klatką, patrzył na niego, 1 za każdym razem pod wpływem tego spojrzenia niedźwiedź pokornie ucichał i po upływie godziny pozwalał prowadzić się na próby. Teraz już się nie buntował, posłusznie wykonywał najróżniejsze, często nieprzyjemne sztuki, i człowiek w białych pantalonach nie groził mu już wzrokiem, a kiedy mówił o niedźwiedziu, nie nazywał go inaczej niż „stary, dobry Teddy" — i głos jego brzmiał pieszczotliwie. Teddy wychodził na arenę w skórzanym kagańcu, kłaniał się publiczności, która witała go wesołym rozgwa-rem. Niedźwiedziowi dawano rower, przerzucał przez siodełko nogę, odpychał się, naciskając mocno na pedały, wczepiony w kierownicę, zataczał koła na arenie. Głośno grała muzyka, publiczność śmiała się i klaskała. Teddy znał jeszcze kilka innych zabawnych sztuczek: przebierając szybko łapami, toczył się razem z beczką, stawał na tylnych łapach i balansował na cienkiej metalowej linie, w naciągniętych na przednie łapy rękawicach bił się z innym niedźwiedziem, czarnym i małym. Teddy był pozbawiony poczucia humoru, ściśle mówiąc, właściwy mu był inny rodzaj humoru, zwierzęcy. Nie rozumiał, dlaczego wszyscy ci ludzie tak się cieszą, kiedy on ze wstrętem wykonuje swoje męczące I nieprzyjemne sztuki. W nocy niedźwiedź często nie spał. Na korytarzu mdło dwieciła mała żarówka, głośno chrapał stróż-staruszek, który zawsze tak smacznie czymś pachniał. Zwierzęta ryczały i pojękiwały przez sen, od klatek szła ciężka rwierzęca woń. W kątach było ciemno, po podłodze biegu ly duże zuchwałe szczury — kiedy stawały na tylnych łapach, padał od nich długi cień. 176 ¦ •r/.ydka dziewczyna 177 Pomyślawszy trochę i pomruczawszy, Teddy postanawiał zająć się swoją toaletą. Długo wylizywał łapy i brzuch; kiedy te były już mokre i lepkie, z kolei zaczynał lizać boki i plecy. Ale wylizywanie pleców męczyło go i znowu oddawał się smutnym rozmyślaniom. Wspominał swoje dzieciństwo, matkę — piękną niedźwiedzicę o miękkich łapach i szerokim gorącym języku. Ale dzieciństwa Teddy prawie nie pamiętał, we wspomnieniach został mu zaledwie niewielki strumyk i jego żółty piaszczysty brzeg: piasek był miałki i gorący. Pamiętał jeszcze kwaśno-słodki zapach mrówek, których od lat nie dane mu było skosztować. Wspominał także smaczne obiady, którymi nieraz karmiono go w cyrku. Pewnego razu zachorował mały osiołek, przez całą noc jęczał w stajni, a rano ucichł. Przyszli ponurzy ludzie i wynieśli dokądś martwego osła. Wieczorem Teddy otrzymał pełną miskę gotowanego, pachnącego mięsa zamiast zwykłej owsianki, i dzień ten był dla niego świętem. Nawiedzało go jeszcze wiele innych myśli i wspomnień: złość i gorycz napełniały serce, chciało mu się ryczeć, gdzieś pójść, zająć się czymś własnym, zwierzęcym; wtedy całą noc głośno wzdychał, a następnego dnia był szczególnie gnuśny, ponury i niechętnie wychodził z klatki na próby. Pewnego razu cyrk pojechał koleją gdzieś bardzo daleko. Pojechał także Teddy. Tak wiele podróżował w swoim życiu, że niczemu się już nie dziwił, nie lubił tylko zapachu - benzyny, którą czuć było samochody. Wszystko odbywało się jak zwykle: na dworcu ładowano klatki ze zwierzętami do wagonów, rozlegały 178 »!«,• okrzyki, przekleństwa, coś przybijano, panował wielki rozgardiasz, W końcu zatrzaśnięto drzwi, i po chwili wszystko dokoła równomiernie zadrżało, rozkołysało wiy, i niedźwiedzia ogarnęła senność. Trzęsło i kołysało przez dwa dni, potem nagle ucichło. Kiedy otwarto drzwi i z wagonów zaczęto wyładowywać klatki i przenosić je na samochody, wszystko wokół było odmienne, inaczej pachniało, ale Teddy wcale się temu nie dziwił. Postanowiono nakarmić zwierzęta przed wyruszeniem w dalszą podróż. Przyszedł dozorca. Po wyczyszczeniu klatek przyniósł karmę dla zwierząt. Wsunąwszy do klatki niedźwiedzia trochę gotowanych kartofli, chleba i miskę z owsianką, dozorca, zaabsorbowany czymś, zapomniał zamknąć klatkę i odszedł. Niedźwiedź nie zwrócił uwagi na otwarte drzwiczki — jadł żarłocznie kartofle, owsiankę i nawet trochę warczał, tak bardzo się przegłodził. Zjadł obiad, oblizał się, / przyzwyczajenia zaczął popychać naczynie do drzwiczek i dopiero teraz zauważył, że są otwarte. Bardzo się zdziwił, wysunął głowę na zewnątrz, spojrzał tu i tam, ziewnął, cofnął się i położył przymykając oczy. Ale po chwili wstał i znowu wysunął głowę. Wciągnął powietrze, rozejrzał się, jakby coś sobie przypominając, pomyślał, jeszcze bardziej się wysunął i zeskoczył z samochodu na ziemię. Teraz rozkosznie się przeciągnął i z zaciekawieniem zaczął obchodzić samochód. W tym momencie zbliżał się do samochodu kierowca. Pod pachą trzymał czapkę i coś jadł. Powiew wiatru przyniósł zapach kiełbasy i Teddy poszedł w tę stronę. Kierowca, zauważywszy niedźwiedzia, przestał jeść i zamarł. Teddy stanął na tylnych łapach i przyjaźnie zamruczał. Wtedy kierowca szybko się odwrócił, upuścił czapkę i ze wszystkich sił pobiegł w kierunku niskiego długiego budynku z jakimś szyldem nad drzwiami. 179 _J r — Na pomoc! — wołał przerażony. Teddy opuścił przednie łapy i na wszelki wypadek odszedł na bok. Zawrócił nawet, chcąc z powrotem wleźć do klatki, ale z budynku nagle wyskoczyli ludzie i huknęli na niego dziko. Teddy odwrócił się z lękiem, szukając wśród nich znajomej twarzy, ale jej nie znalazł. Przerażony, pomknął przed siebie. Przebiegł Obok uwiązanych koni, które ujrzawszy go, szarpnęły się, zarżały. Teddy także zaryczał i pobiegł jeszcze szybciej. Pędził warzywnikiem, potykając się o grządki, przeskoczył przez ogrodzenie i polem pomknął w stronę odległego lasu. Biegł szybko, stuliwszy uszy, parskał doświadczając ostrej, nieznanej przyjemności, ale dobiegłszy do pierwszych krzaków, zatrzymał się bez tchu i ze strachem obejrzał za siebie: nie było widać ani stacji, ani ludzi i samochodów — tylko puste pole i ciemniejące w oddali dachy. Niedźwiedź zatęsknił, pragnął znowu znaleźć się w cyrku, mieszkać w ciemnym korytarzu, słuchać po nocach chrapania smacznie pachnącego dozorcy. Ale bał się wracać i cicho warczał, stając na tylnych łapach i kołysząc się. Potem odwrócił się, popatrzył na las, kilka razy prychnął, żeby przeczyścić nos, i wciągnął powietrze. Poczuł przyjemny aromat żywicy, grzybów i wiele jeszcze innych niepokojących zapachów. Teddy szedł ku lasowi. Posuwał się powoli wśród krzaków i za każdym razem, wychodząc na otwarte miejsce, oglądał się za siebie w nadziei, że zobaczy dozorcę albo człowieka w białych pantalo-nach, którzy zawołają pieszczotliwie: „Teddy!" Ale nikt się nie ukazywał, nikt go nie wołał, było cicho, a las coraz potężniej wabił ku sobie. I Teddy ze zmieszanym uczuciem strachu i ciekawości wszedł w głąb lasu. 180 Teddy nie miał szczęścia. Znalazł się w części lasu zamieszkałej przez ludzi. Był tutaj tartak, ogromne place po wyrębie, zaskakiwały wzrok niezwykłe w lesie rzeczy: linia kolejki wąskotorowej, kawały drutów, za-tłuszczone szmaty, wyjeżdżone drogi, głośno dudniące pomosty zbite z okrąglaków. Nie było tu prawie wcale ptaków ani zwierząt, a nocą niosły się wrogie lasowi i ciszy dźwięki: szum motorów, metaliczne uderzenia, cienki gwizd lokomotyw. Teddy czuł się nieswojo, obco i wciąż myślał o powrocie do ludzi, ale coś mu równocześnie przeszkadzało; stukot maszyn odstraszał go i zniechęcał. Wszystko go drażniło, nie jadł, prawie nie sypiał i bardzo schudł. Kilka razy próbował nawet swoich na całe życie zapamiętanych sztuczek w nadziei, że ktoś go zobaczy i nakarmi. Stawał na przednich łapach, drygał zabawnie tylnymi i w ten sposób obchodził polanę. Potem fikał koziołki, tańczył, „umierał", a potem, bardzo z siebie zadowolony, rozglądał się — oczekując nagrody. Ale nikt się nim nie cieszył, nikt go nie chwalił, nikt nie przynosił czarodziejskiej owsianki i w małych oczkach nie^ dźwiedzia rodziło się smutne zdumienie. Doprowadzony do rozpaczy, nic nie rozumiejąc, poszedłby w końcu do ludzi, ale zaszło wydarzenie, które spotęgowało w nim lęk przed człowiekiem. Pewnego ranka Teddy, mokry od rosy, ponuro brodził po dnie jaru, wykopywał jakieś korzonki i zjadał. Podniósłszy głowę, zetknął się niespodzianie ze wzrokiem człowieka, który stał na górze. Teddy zdziwił się, stanął na tylnych łapach, warknął nawet z radości. Ale człowiek wcale się nie ucieszył, nie powiedział nic takiego, co przypominałoby zawołanie „Teddy", jak ocze- 181 kiwał niedźwiedź. Człowiek zbladł, szybko zerwał z ramienia strzelbę, uniósł ją, błysnął ogień, rozległ się ostry huk, coś boleśnie uderzyło niedźwiedzia w uszy. Teddy ryknął, zwalił się na trawę i zamachał łapami. Zawodził z bólu, obrazy i zdumienia, a człowiek, dokonawszy złego dzieła, rzucił się do ucieczki i Teddy nawet poprzez własny ryk słyszał szybki tupot umykających nóg i głośny trzask gałęzi. Po chwili owładnęła nim wściekłość i rzucił się na przełaj w pogoń za człowiekiem, ale ten zdążył się gdzieś skryć, i Teddy go nie znalazł. Od tego czasu zaczął się bać ludzi i jeszcze gorliwiej szukał głuchych miejsc. Żeby się dostać do leśnych ostępów, musiałby przepłynąć rzekę; ale nie wiedział o tym, sytuacja jego stawała się coraz gorsza. Od czasu do czasu wychodził nad rzekę, patrzał na płynące po wodzie kloce, markotniał i znowu wracał do lasu. Tak minęły dwa dni i dwie noce. Trzeciej nocy Teddy znowu wyszedł nad rzekę i stanął porażony: do brzegu przycumowana była duża tratwa z domkiem pośrodku. Świecił jasno księżyc. Nad brzegiem stały białe baraki z czarnymi oknami, wokół — żywej duszy, nie słychać było żadnego dźwięku, tylko między okrąglakami tratwy sennie szemrała woda. Teddy stanął na tylnych łapach i pociągnął nosem. Z chałupki na tratwie wprost nie do wytrzymania smakowicie pachniało razowym chlebem i kartoflami. Teddy oblizał się i zakołysał na tylnych łapach. Kiwając się, myślał z napięciem. Pójść tam, skąd ciągnął zapach, bał się, ponieważ wiedział, że są tam ludzie, nienawidzący go i znienawidzeni przez niego. Obolałe uszy nie pozwalały mu 182 o tym zapomnieć. Ale pokusa była tak wielka, że poci mdziwszy nad brzegiem i zamoczywszy łapę w wodzie, /.utrzymał się na wprost domku. Ach, jakiż wspaniały zulatywał stamtąd zapach! Tratwa nie przylegała ściśle do brzegu, tylko w jednym miejscu przerzucony był pomost, ale Teddy nie /.wrócił na niego uwagi, nagle zsunął się do wody i po chwili już wdrapywał się na tratwę. Stąpając niepewnie po klocach, obszedł chałupkę dookoła. Ze środka dobiegało głośne chrapanie, Teddy przypomniał sobie cyrk i nabrał odwagi. Przez okno zajrzał do środka, ale nic nie zobaczył. Wtedy pchnął drzwi i, przecisnąwszy się do izdebki, łyknął ślinę — tak smakowicie pachniało tu onucami, chlebem i kartoflami. Chleb i kartofle stały na stole. Teddy zbliżył się do stołu, zrzucił z garnka ciepły, zapocony talerzyk, przewrócił garnek... zary-czał, od razu zabierając się do chleba; łykał go w pośpiechu, dławił się i krztusił. ~ — Hej! — krzyknął nagle człowiek leżący na koi, przestając chrapać. — To ty, Fiedia? Niedźwiedź aż przysiadł ze strachu, ale potem, rozjuszony, warknął i łapą uderzył w stół. Garnek i talerz .spadły na podłogę. W tym momencie coś, co niczym nie przypominało człowieka, zwaliło się z koi, na czworakach dało nura do drzwi i uciekło po tratwie na brzeg. Teddy zrozumiał, że grozi mu niebezpieczeństwo, ale . nie przerywał jedzenia, mlaskał, warczał, toczył ślinę na podłogę, wiedząc, że popełnia przestępstwo wobec człowieka. Po chwili, kiedy dojadał już resztki chleba, od brzegu dobiegła wrzawa. Trzeba było uciekać, ale on nie najadł się jeszcze do syta, chwycił więc z podłogi kilka kartofli, nie mógł potem trafić od razu do drzwi. Kiedy wreszcie przecisnął się przez nie, zobaczył tłum ludzi. 183 Ci, dostrzegłszy niedźwiedzia, wrzasnęli, tak jak wtedy na stacji, i Teddy przystanął zaskoczony: drogę do brzegu miał odciętą. Spróbował przemknąć się bokiem, mając nadzieję, że uda mu się skoczyć na brzeg ze skraju tratwy, ale drogę przeciął mu długi błysk ognia i huknął strzał. Niedźwiedź przestraszył się, zawrócił w kierunku chałupki. Ludzie biegli za nim, otaczając go półkolem i przypierając do skraju tratwy. Z tyłu znowu huknęło, szurnęło po belkach i odpryski kory uderzyły niedźwiedzia w brzuch. Warknął, rzucił się naprzód i runął do wody, wznosząc słup srebrzystych w świetle księżyca bryzgów. Teddy nigdy w życiu nie pływał; teraz, pogrążony po łeb w wodzie, wynurzył się, nie wiedząc w pierwszej chwili, co robić, ale łapy jego bezwiednie się poruszały, uderzał nimi z całych sił, wyciągając nos w górę, ku gwiazdom. Woda miękko uncn-siła go w dół rzeki, ludzie zostali na tratwie i długo jeszcze krzyczeli, a niedźwiedź coraz mocniej przebierał łapami, kichał, sapał i wyciągał nos do góry. Po pół godzinie, płynąc w ciepłej srebrzystej wodzie, zobaczył w pobliżu las — bezkresny i czarny. To był całkiem inny las niż ten, z którego wyszedł: nie było w nim ani ścieżek, ani wyrębów, ani ludzkich siedzib. Poczuwszy pod nogami dno, Teddy z trudem wygramolił się na brzeg i przystanął. Woda ściekała z niego strumieniami. Obejrzawszy się za siebie, zobaczył daleko w górze rzeki blade światełka i coś ledwie jaśniejącego w ciemności: zrozumiał, że tam zostali ludzie, baraki, tratwa, zrozumiał jeszcze i to, że tam groziło mu niebezpieczeństwo, panował zgiełk, a tutaj jest cicho i dobrze. Wspomniawszy strzały i pozostawione w chałupce na podłodze kartofle, trochę powarczał, potem otrząchnął się i polazł w górę po stromym urwisku, ku iijjromnym nieruchomym sosnom i świerkom. 184 Był to potężny las, ciągnący się dziesiątkami wiorst w górę i w dół rzeki. Sięgał na wschodzie do łańcucha (;ór Uralskich, a na północy — aż do tundr. Wznosił się na szczyty gór, czasem rozstępował wokół jezior czy pól, przy których widniały wioski o piętrowych domach. Kraina głucha, mało odwiedzana przez ludzi, była prawdziwym rajem dla wszelkiego rodzaju zwierzyny i ptactwa. Roiło się tu od wilków, lisów, wiewiórek i zajęcy, zamieszkiwały tu łosie i rysie o zagadkowym spojrzeniu żółtych oczu. W lesie tym były miejsca nieprzeniknione, wprost nie do przedarcia się, gdzie zwalone drzewa leżały całymi latami, gnijąc i osiadając stopniowe* w ziemi. ; Nie wiadomo, z jakiego powodu wybuchały tu pożary, jakby same przez się. Ogień natenczas zagarniał ogromne przestrzenie, pożerał las i trawę. W jego płomieniach ginęło tysiące zwierząt. Ogień rozszerzał się ławicami i stopniowo ucichał, również jakby sam przez się, zostawiając po sobie zgliszcza i popiół, i nieliczne opalone pnie. Pogorzelisko szybko zarastało bujną szorstką trawą,, potem zjawiały się na kępach czarne jagody i borówki, młode brzózki i sosenki; na skrajach krzewiły się dzikie róże i maliny, i pogorzelisko nie wydawało się już zwierzętom miejscem dzikim i groźnym, ale stawało się dla nich niewyczerpanym skarbcem, który dostarczał pożywienia ponurym głuszcom, nieśmiałym jarząbkom, notrzewiom i zającom. Przychodziły tu także łosie, zostawiając po sobie głębokie ślady na miękkim jasnym mchu. W lesie wrzało życie nie zmącone obecnością czło- 185 "wieka. Co prawda i tutaj rozgrywała się odwieczna walka, i tutaj królowało prawo kłów i pazurów, jakże wiele kości i piór gniło w zakątkach tej przepastnej, wspaniałej krainy! Ale niebezpieczna walka w puszczy nie była tak całkiem beznadziejna, jak walka z człowiekiem. Rzadko kiedy rozlegał się w tych lasach huk wystrzału, ale gdy się rozlegał, długo i głośno toczył się wśród gór i dźwięcznych borów, wzlatywał nad rzeką, odbijał się echem od przeciwległego brzegu i wracał już słabszy, bardziej przeciągły. Wiewiórki upuszczały wtedy szyszki i wbiegały na wierzchołki drzew, żeby z niezwykłą ciekawością rozejrzeć się dokoła; zające stawały słupka, łosie, strzygąc uszami, słuchały chwilę i bezszelestnie przenosiły się w inne miejsce; rysie, drzemiące w matecznikach, otwierały na chwilę senne żółte ślepia i, zaniepokojone, wstrząsały kitkami uszu; jedynie wilki, najlepiej obeznane z człowiekiem, rzucały wszystko, szarymi cieniami wspinały się na najbliższe wzgórze i długo węszyły, usiłując mimo lęku uchwycić z powiewem wiatru znienawidzony zapach człowieka. Pełno tu jeszcze było szemrzących cicho źródełek; w pobliżu w czasie największej spiekoty panował chłód. Parowy, niespodzianie odsłaniające się tu i ówdzie, długą zawiłą linią biegły ku rzece, przecięte zaroślami porzeczek i osiczyny. W parowach borsuki i lisy lubiły ryć kręte nory, a tuż obok, blisko strumieni, gnieździły się w legowiskach wilki. Teddy szedł całą noc. Trzymając się brzegu rzeki, jak marynarz kompasu, zdążał na północ. Bał się zagłębić w las, który był dla niego wielką niewiadomą; rzekę 186 tuż poznał, rzeka przyszła mu raz z pomocą, i jej zaufał, /.c wszystkich stron dochodziły do niego dźwięki i za-j Michy, w których trzeba się było rozeznać. Niektóre : nich znał już dobrze. Dwa razy natknął się na ślad rysia i natychmiast przypomniał sobie rysia z cyrku, mimo iż tamten pachniał ostrzej. Woń zwierząt w niewoli jest zawsze silniejsza. Kiedyś spłoszył jarząbki, które nocowały na niskiej gałęzi dużego świerku, prze-traszył się, ale szybko się uspokoił, zrozumiawszy, że In są tylko ptaki. Siad lisa też poznał od razu. Mnogość nowych wrażeń, wymagająca ustawicznej < zujności, tak go zmęczyła, że wybrał suche miejsce w niewielkiej kotlince, osłoniętej ze wszystkich stron młodymi świerkami, położył się i spał do rana. To duże zwierzę czuło się teraz zupełnie bezbronne w lesie. W ciągu długich lat niedźwiedź odwykł od lasu, i v. tego, co zdążył przyswoić sobie w dzieciństwie, zapomniał już wszystko. Instynkty, którymi obdarzyła go natura, usnęły, i teraz gubił się z najbłahszego powodu wymagającego jakiegokolwiek działania. Ciągle chciało mu się jeść; żołądek, nawykły do obfitego, pożywnego pokarmu, był teraz pusty i cierpiał. Ale zabrakło tu człowieka, który codziennie karmiłby go jak w cyrku, musiał sam sobie zdobywać pokarm, a nie wiedział, jak się to robi, nie wiedział, co można jeść. Nikt chyba bardziej niż dzikie zwierzę nie czuje i nie rozumie, co znaczy matka. Matka uczy młode ukrywać się, walczyć, uciekać, poucza je, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem. Matka wie, gdzie są czarne jagody i mrówki, poziomki, smakowite soczyste korzonki, mysie norki, ryby i żaby; wie, gdzie jest świeża woda, 1,'dzie mateczniki, mrowiska i polany pełne słońca, 0 miękkiej, wysokiej trawie; zna tajemnice zapachów 1 nowych koczowisk. Wie także, że żadne zwierzę w le- 187 I sie nie dożywa późnej starości, każde dościga okrutne nieszczęście, i należy być bardzo zręcznym, śmiałym i ostrożnym, żeby móc jak najdłużej ochronić siebie i zostawić po sobie potomstwo. Gdyby Teddy nie rósł w ogrodzie zoologicznym, a potem w cyrku, pośród ludzi, gdyby jego nauczycielem życia była niedźwiedzica, okrutna wobec obcych, ale bezgranicznie dobra dla niego, małego niedźwiadka — Teddy byłby teraz potężnym zwierzęciem i wiedział wszystko, co powinno i może wiedzieć dzikie zwierzę. Ale Teddy'ego uczył życia człowiek w białych panta-lonach, i jego zwierzęcy, nieujarzmiony duch zdławiony został w dzieciństwie. Zdążył dowiedzieć się o wielu rzeczach, niedostępnych i strasznych dla mieszkańca lasu. W mieście był bezsprzecznie bardziej doświadczony i mądrzejszy od swoich współbraci, ale cóż były warte wszystkie jego wiadomości w świecie, do którego teraz trafił! W lesie znowu stał się bezradnym, żałosnym niedźwiedziątkiem, które nic nie wie, wszystkiego się boi. Różnica polegała tylko na tym, że teraz nie był malutkim niedźwiadkiem, ale dużym niedźwiedziem o żółtych kłach i wytartym od siedzenia w klatce zadzie, i że nie było przy nim dobrej i mądrej matki, która mogłaby go obronić i nauczyć wielu rzeczy. Obudziły go ptaki. Malutkie, prawie bezszelestnie fruwały wśród mokrych od rosy gałązek. Daleko na wschodzie, za wzgórzami, wstawało słońce. Między sosnami zawisła przeźroczysta mgła, iskrzyła się rosa, powietrze było świeże i czyste, i Teddy, wydostawszy się ze swojego nocnego przytuliska, powędrował dalej 188 nu północ. Nieprzyzwyczajony do leśnej włóczęgi, już «xi dwóch dni czuł ból w łapach, ale z uporem szedł naprzód, bowiem wciąż mu coś nie dogadzało. W swojej wędrówce na północ nie myślał o niczym, tak jak nic myślą ptaki, zbijając się w stada przed odlotem. Zakorzeniony w nim instynkt wiódł go w nieznaną krainy, gdzie miał znaleźć słońce, dużo pożywienia, czystą wodę i ciszę. W samo południe, kiedy przechodził przez słoneczną polanę, uderzył go w chrapy niezwykły zapach, który wywołał w nim rój wspomnień. Ale gdzie było źródło tej miłej, słodkiej woni? Teddy skierował się na wschód, stąpnął parę kroków — zapach znikł! Niespokojny, przejęty, zawrócił — i znowu kusząca woń! Teddy zaczął krążyć wówczas po polanie i stracił sporo czasu, zanim odnalazł mrowisko. Woń, która go tak przyciągała, był to zapach mrówek, i niedźwiedź od razu przypomniał ją sobie, mimo że nie stykał się z nią przez tyle lat. Co za wspaniałości! Czy jest coś smaczniejszego nad mrówki! Tłuste, pyszne, drażnią podniebienie, wywołują apetyt i zaspokajają go od razu. Jeść je można bez końca! Teddy wsunął nos w mrowisko i nawet prychnął z rozkoszy — tak ostry był z bliska ten cudowny zapach. Zarył nos jeszcze głębiej, mlaskał, mrużył oczy, zanurzając i wyjmując wilgotny język. Duże, rdzawe mrówki złą, kąśliwą warstwą oblepiły mu łeb, właziły do uszu, ale Teddy potrząsał tylko głową, podciągał pod siebie ogon i jeszcze smakowiciej mlaskał. W końcu, i;dy się zmęczył, usiadł na tylnych łapach, żeby odetchnąć. W tej chwili przypomniał sobie coś już od dawna zapomnianego i zaczął burzyć mrowisko łapą. Mrówki natychmiast obsiadły mu łapę i teraz tylko je zlizywał. Tak było o wiele wygodniej — nie właziły do nosa 189 I i uszu, ziemia i igliwie nie dostawały się do pyska, i Teddy odszedł dopiero wtedy, gdy z mrowiska nie zostało śladu. Potem powędrował dalej, przetoczył się przez rozległe wzgórze, porośnięte martwym świerkowym lasem o nagich wierzchołkach, przeszedł parów i utknął w zaroślach malin; wyszedł stamtąd dopiero wieczorem. Z początku Teddy lękał się trzepotu jarząbka i głuszca, plusku ryb w jeziorkach, szumu lasu, trzasku gałązek rozdeptywanych przez przechodzące obok łosie. Niepokój budziły w nim nieznane, dziwne zapachy, ostre i ledwie uchwytne. Ale pokonując w sobie strach, badał każdy nowy dźwięk i zapach, żeby przy następnym zetknięciu zbliżyć się do nich lub oddalić, albo w ogóle nie zwracać na nie uwagi. Nie domyślał się początkowo wcale, że w jego obecnym życiu jest jedna szczęśliwa okoliczność: nie musiał bać się nikogo oprócz człowieka. Nie groziły mu ani wilki, ani rysie, ani małe kuny — wszystkie te straszne zwierzęta, tak niebezpieczne dla mniejszych leśnych mieszkańców. Nikt go nie zaczepiał, przed nikim nie musiał się ukrywać ani uciekać czując lekki i straszny tętent pogoni. Przeciwnie, bali się go wszyscy, ponieważ był tutaj, nawet tego nie podejrzewając, zwierzęciem największym i najbardziej niebezpiecznym. Zrozumiał to znacznie później, kiedy natrafił na martwego młodego łosia, nad którym pastwiły się dwa duże wilki. Niedźwiedź, ujrzawszy wilki, przystanął niepewnie. Wilki gniewnie, bezsilnie warknęły i natychmiast odsunęły się od padliny, ustępując miejsca silniejszemu. Przez cały czas, dopóki Teddy ucztował, krążyły obok, ale nie ośmieliły się podejść. W Teddy'm obudziła się wówczas radosna świadomość własnej siły, i najadłszy się do przesytu, wciąż wracał do padliny 190 • |in|>,I,[dając z zadowoleniem, jak za każdym razem od-A; i kują od niej głodne wilki. Popasając w jednym miejscu dzień, w innym — dwa, TYiidy wędrował coraz dalej na północ. Coraz wyższe I grubsze stawały się sosny; coraz więcej było malin, poziomek, borówek, coraz mniej wiosek. Bezkresne, dzi^ kle piękno, nietknięty gąszcz i niezmącona cisza rozpościerały się wokoło i, zdawałoby się — cóż więcej tr/eba? Ale w odległych, prawie zapomnianych wrażeniach dzieciństwa pozostały tak mgliście piękne wspomnienia, że Teddy miał ciągłe uczucie, że to jeszcze nie jest to — dążył do jakiejś swojej krainy, do swojego niedźwiedziego raju. Znalazłszy, według swego rozumienia, szczególnie pociągające miejsce, zaczynał obchód. Wyrywał stare skarlałe pnie, pustoszył mysie i wiewiórcze gniazda, przewracał porośnięte suchym białym mchem głazy w poszukiwaniu ślimaków i robaków. Pewnego razu przyszedł nad wąskie, długie jezioro ł stanął, zaskoczony głośnym pluskiem. Szczupaki, grzejące się w wiklinie nad brzegiem, spłoszone przez niedźwiedzia, wymykały się z trawy i chowały w zimnej głębinie. Teddy poszedł wzdłuż brzegu, przypatrując się uważnie wodzie i trawie, od czasu do czasu zamierał bez ruchu. Nie znał smaku ryb, ale coś mu podpowiadało, żeby ¦ chwycić jedną z nich. Wreszcie zauważył ciemny grzbiet szczupaka i zaczął się skradać, przypadając do ziemi. Z boku wyglądało to zabawnie, ponieważ do ziemi przylegały tylko przednie łapy i pysk, a cały tył wspinał się 191 do góry i pociesznie kołysał. Niedźwiedź skradał się cichutko; małe oczy płonęły złym błyskiem. Szybkim, krótkim uderzeniem łapy trzepnął w miejsce, gdzie leżał szczupak, ryknął i przednimi łapami zsunął się do wody. Nie wiedział w pierwszej chwili, czy trafił, i młócił nadal obydwiema łapami, wznosząc bryzgi wody i błota. Ale gdy mignął mu biały nakra-piany brzuch szczupaka, wyrzucił go na brzeg. Zjadł całego, bez reszty, i zapamiętał sobie smak ryby na przyszłość. Teddy wiele się nauczył w ciągu tych dwu tygodni. Zaczął spać układając się głową w stronę, skąd przyszedł. Wiedział już, że poza jagodami i korzonkami bardzo smaczne są grzyby. Nie jadł już wszystkiego, co się trafiło, bez wyboru, jak w pierwszych dniach; przekonał się, że najbardziej soczyste korzonki rosną w wilgotnych miejscach; pił tylko czystą wodę i nauczył się rozumieć wiatr. Jego węch nabrał ostrości i reagował na zapachy bardzo delikatne lub zwietrzałe. Z gorzkiego doświadczenia wiedział, że nie wszystko w lesie jest jadalne, że są takie jagody i grzyby, których lepiej nie ruszać. * Okrzepł, mniej się męczył, podeszwy łap, tak obolałe w pierwszych dniach, zgrubiały, a pazury, obcięte w cyrku, odrosły. Chodził teraz cicho, prawie bezszelestnie. Jedynie gdy się czymś podniecał, łamał wszystko, co napotkał na drodze, i wtedy łoskot szedł po całym lesie. Na początku swej wędrówki Teddy spał przeważnie nocą, jak przywykł w cyrku. Ale potem stwierdził, że w nocy życie w lesie jest o wiele ciekawsze aniżeli we dnie. Siady brodzących nocą kun, zajęcy, lisów były świeższe, coś ruszało się w trawie, coś działo się w chaszczach, ktoś przebiegał przez parowy i polany, 192 W ciszy rodziły się dziwne, niepokojące krzyki... Poza lyni nocą znikały wszystkie muchy i bąki, które tak dotkliwie cięły go w dzień. Goraz częściej wędrował nocą, • dniem spał w gęstwinie. Zdarzyło się kiedyś, że z dala od ludzkich siedzib natrafił na nieduże pole zasiane owsem. Było to w lenie, niedaleko starej, zarzuconej drogi. Od razu zrozumiał, że to nie rośnie samo, ale jest w jakiś sposób związane z człowiekiem. Teddy przeszedł skrajem polany. Kłosy owsa łaskotały go delikatnie: sprawiało mu to przyjemność. Obszedł pole dookoła i nie znalazłszy nic ciekawego, oddalił się, ale po niedługim czasie wrócił, wszedł w gąszcz owsa, położył się na miękkiej, oświetlonej księżycem wysepce i zaczął chwytać paszczą miotełki owsa. W ten sposób poznał smak ziarna, które przypominało mu czymś owsiankę. Jadł żarłocznie wszystko — i kłosy, i źdźbła, potem żuł i ssał już tylko kłosy. Odszedł stąd dopiero o świcie, zostawiając po sobie wydeptaną w owsie dużą plechę. Zasmakował mu owies; następnego dnia znowu przyszedł i ucztował całą noc. Zapewne przyszedłby tu jeszcze i następnej nocy, ale zamarudził, natrafiwszy po drodze na niewielkie bajorko; spłoszył kilkadziesiąt żab, które również bardzo długo łowił, ubrudził się od stóp do głów i czyścił się potem całe rano. Teddy nie wiedział, że tego samego ranka przejeżdżali starą drogą ludzie. Długo oglądali pole, kłócili się, odjechali, a wieczorem wrócili z toporami, deskami i starając się głośno nie stukać, majstrowali coś przy 13 Brzydka dziewczyna 193 starej, widocznie bardzo nadającej się do ich celu sośnie. — Jak na zamówienie! — powtarzali jeden przez drugiego i okrutny uśmiech zjawiał się na ich twarzach. Później odeszli na bok, zapalili papierosy, strząsając iskry na trawę. Z wozu wyjęli strzelby, i dwóch z nich wspięło się na sosnę, a trzeci podreptał z powrotem i odjechał. Pod wozem brzękało wiadro, woźnica śpiewał, i długo jeszcze słychać było pieśń i pobrzękiwanie wiadra. Księżyc stał już nad lasem, kiedy przebudził się Ted-dy. Leżał nieruchomo w zupełnej ciszy, kręcił tylko łbem łowiąc zapachy. Wreszcie wstał, ziewnął, przeciągnął się i, przypomniawszy sobie owies, skierował się w stronę pola swoim powolnym, rozhuśtanym krokiem. Od czasu do czasu przystawał, znęcony jakimś zapachem, wtykał nos w trawę, długo węszył, wyrywał słodkie korzonki i mlaskał — nie umiał cicho jeść. Niedźwiedź był już blisko pola i poprzez gęsty zagajnik osikowy mógł nawet dostrzec bielejący łan owsa z ciemnym piętnem pośrodku — miejscem, gdzie ucztował przez dwie noce. Od owsa dzieliło go zaledwie dziesięć, piętnaście kroków, gdy nagle się zatrzymał. Nie, nic nie usłyszał ani nie poczuł, ale jakby mignął mu jakiś cień, jakby go coś ostrzegło. Był to instynkt. Coś się tutaj zmieniło pod jego nieobecność. Teddy zawrócił w prawo, obszedł pole od strony lasu, nie tracąc z oczu ledwie jaśniejącego łanu owsa. Sierść mu się z jeżyła, ale nie zaryczał, jak to było jego zwyczajem, czuł, że należało milczeć. Pole stało puste, wszystko wokół trwało nieruchome. Powiał wiatr, tak słabiutki, że nie drgnęła prawie trawa, spotęgował się natomiast zapach owsa i nos niedźwiedzia stał się jeszcze bardziej mokry i zimny. Ale Teddy nie oblizał się, 194 nie otworzył paszczy, cichutko przełknął ślinę i wyszedł na jasną drogę, którą przecinały ostre, czarne cienie drzew. Sierść na karku znowu mu się zjeżyła: w chrapy , uderzył go daleki, ale ostry zapach dziegciu, koni, tyto- niu i ludzi. Przystanął i długo węszył. W końcu zrozumiał, że byli tu ludzie z wozem, palili papierosy i odjechali. Ośmielony nieco, przeszedł jeszcze wzdłuż drogi, znowu ją przeciął i znalazł się po drugiej stronie pola. Wiedział z całą pewnością, że ludzie, którzy tu byli dniem, odjechali, ale — dziwne! Nie opuszczało go uczucie niebezpieczeństwa, i sierść na karku wciąż się jeżyła. Zamierzał nawet oddalić się z tego miejsca, które budziło w nim tyle strachu — bo wszystko, co niewytłumaczalne, budzi lęk, i kierował się już nawet do lasu, ale wrócił, zatoczywszy niewielkie koło. Teddy nie miał matki, nie miał go kto pouczyć, że należy natychmiast uciec od tego, co jest niezrozumiałe. Dlatego, wróciwszy, stał „ długo w cieniu świerków, i woń, delikatna woń owsa, zagłuszając uczucie strachu, przyciągała go ku sobie, oszałamiała, przytępiała czujność. Krok za krokiem wynurzał się niedźwiedź z cienia i już wyciągnął łeb ku kłosom, gdy coś dźwięcznie szczęknęło i poruszyło się gdzieś w górze i z boku. Ted-I dy nie zdążył odskoczyć ani unieść głowy, gdy zaiskrzył A się oślepiający błysk, gruchnął z hukiem straszny w ciszy nocnej wystrzał, coś palącego uderzyło go po przedniej lewej łapie, podcięło ją i Teddy upadł. Już wtedy, gdy usłyszał szczęknięcie, niedźwiedź zrozumiał, że wpadł w pułapkę zastawioną przez największego wroga — człowieka, i że powinien uciekać. Mimo rozjuszenia zerwał się i rzucił w kierunku zbawczego przepastnego lasu. Rzucił się tak szybko, jak tylko mógł, ale, ku swojemu zdumieniu, przy drugim skoku upadł, a z góry, 195 i ż krzywej sosny, huknęły jeszcze dwa wystrzały, coś zaświstało przeraźliwie i stuknęło całkiem blisko, nawet jakby przed nim. Nie wystrzały i świst przeraziły go teraz, ale to, że nie mógł biec i że upadł. Po chwili znowu się zerwał i odskoczył dalej od pola z owsem, i znowu wydarzyło się z nim coś niepojętego, strasznego. Przypadł łbem ku ziemi. Teraz dopiero zdał sobie sprawę, że przednia łapa jakby nie istniała, zamarła, znieruchomiała i że nie mógł na niej stanąć. Przeniósł ciężar ciała na drugą łapę i biegł coraz prędzej i prędzej, ze straszliwym łoskotem, na nic nie zważając, łamiąc wszystko po drodze; parskał ze strachu, kołysząc się -w biegu, potykał się, przypadał prawie do ziemi — aby tylko jak najdalej stąd! Biegł długo, i wciąż mu się zdawało, że za nim coś trzeszczy, że ktoś go dogania. Przyśpieszył kroku, opadając z sił, i w końcu, kiedy stracił nadzieję, że uda mu się uciec, stanął, zaryczał i odwrócił się, żeby zetknąć się oko w oko z wrogiem. Chwilę jeszcze ryczał, usiadł, stulił uszy i zgiął bolącą nieznośnie łapę. Oczy mu płonęły, wzdymały się boki, cała sierść na karku i bokach jeżyła się ze strachu i złości. Nie słyszał nic poza świstem własnego oddechu i, żeby coś usłyszeć, wstrzymał oddech. Nic nie ułowił. Nie dowierzając ciszy, Teddy pomyślał, że wróg się przyczaił. Ryknął, odwrócił się i poszedł dalej, ciągle się oglądając. Nikt go nie tropił; las, przestraszony rykiem, przycichł — nigdzie najmniejszego dźwięku. Po drodze zaczął lizać łapę. Ciepła krew podniecała go, ból nieco ucichł, lizał więc łapę coraz gorliwiej, znajdując w tym jakieś dziwne zadowolenie. To go uratowało. Myśliwcy, doczekawszy świtu, poszli krwawym śladem ze strzelbami w pogotowiu i domyślili się wszystkiego: jak niedźwiedź pędził, łamiąc 196 lu/aki, wyrywając pazurami ziemię, jak krew bryzgała na trawę. Domyślili się także, że siedział zwrócony w ich stronę. W tym miejscu było szczególnie dużo krwi, trawa była wymięta i pozlepiana. Dalej ślady .stawały się coraz słabsze, rzadziej trafiała się krew, w końcu zupełnie znikła. Myśliwi, zgubiwszy ślad, obeszli wszystkie pobliskie parowy i wrócili do wsi z pustymi rękami. 10 • Teddy leżał w tym czasie daleko na suchej polance pośród posępnego lasu i cierpiał. Łapa silnie opuchła, bolała go, i cały dzień nie mógł się ruszyć z miejsca. Nadeszła noc, ale ból nie pozwalał mu zasnąć. Opadł go poza tym nowy lęk, którego źródeł nie znał, i Teddy usilnie węszył, starając sję odgadnąć jego przyczynę, Las nieoczekiwanie ucichł, wszystko się przyczaiło, nie słychać było nic, i ta martwa cisza dolegała mu coraz bardziej, i wyostrzała czujność. Po lesie przebiegło coś trwożnego, zrobiło się parno. Błyskawice najpierw rzadko, potem coraz częściej i częściej przecinały niebo, ogarniając pół horyzontu; wybu-*-chały bezdźwięcznie i tajemniczo, niewidoczne poprzez gęstwę lasu, tylko wierzchołki sosen rozjaśniały się bladym widmowym światłem. Potem cichutko, gdzieś bardzo daleko zahuczał grzmot. Teddy odpowiadał mu ponurym warczeniem i niespokojnie wiercił się pod świerkiem. Pragnął gdzieś ukryć się, schować głęboko przed złowieszczą ciszą i coraz głośniej huczącymi, dalekimi grzmotami. Ale nie miał się gdzie schować i tylko coraz mocniej przywierał do drzewa. Burza nadciągała z niezwykłą szybkością, gwiazdy 197 w prześwitach drzew zasnuły się czernią, mgłę przecinały białe błyskawice, pioruny biły w pobliskie wzgórza, wokół huczało, grzmiało groźnie i strasznie: „Trrrach! Agrrr-bach!" Z obłoków spadł górny wiatr, wierzchołki sosen i świerków odpowiedziały syczeniem, a w dole panowała cisza i nic się nie ruszało. Wiatr przeleciał i prawie od razu zaczął padać deszcz. Nie był to zwykły deszcz, który szeleści nieśmiało w liściach, znany już niedźwiedziowi. Ten deszcz runął na las, napełnił go zgiełkiem spadającej wody, i poza tym nic już nie było słychać, czasem tylko grzmot zagłuszał wszystko triumfującym rykiem. Burza przeszła dopiero nad ranem, i cały las, przetkany słońcem, roziskrzył się. Lśniące krople opadały z górnych gałęzi na dolne, stąd na trawę, i wszystkie krople wypijała ziemia, a w lesie przez całe rano rozlegał się ożywiony gwar. Biedny, biedny Teddy! Udręczony bólem, strachem przed burzą i ludźmi, niewyspany, mokry i nieszczęśliwy, siedział pod starym świerkiem, nie mógł nawet cieszyć się słońcem. Dotkliwy ból nie pozwalał mu na szukanie pożywienia. Leżał bezradny i samotny dzień, noc i jeszcze dzień, póki wreszcie rana nie zaczęła się goić, a okrutny głód nie wygnał go z ustronnej kryjówki. • Kuśtykając na trzech łapach, z trudem brodził po wzgórzach, ponury i ostrożny; do wściekłości doprowadzały go krzaki, suche gałęzie, korzenie, nawet wy^ soka szorstka trawa, o które zahaczał bolącą łapą. Ale minęło jeszcze parę dni i niedźwiedź zaczął ostrożnie stawać na nią. Ponure myśli powoli go opuszczały, poweselał, ożywił się. Wypadło mu jednak jeszcze raz spotkać się z ludźmi. 198 /i-dł swoim niespiesznym krokiem skrajem rzeki*.'! Była n-pła noc, po drodze pełno malin, ale on czuł się roz- imżniony. Przed chwilą gonił cietrzewia oszołomionego iii-rn. Cietrzew bezradnie trzepotał skrzydłami, właził iM)d krzaki, rozbijał się o drzewa, opadał. Teddy kilka i.izy już go prawie dosięgał, ale cietrzew w ostatniej < h wili wzlatywał na brzozę. Niedźwiedź nie mógł go dosięgnąć i był zły. Zeszedł do parowu, napił się wody ze strumienia, wspiął się na przeciwległe zbocze i nagle poczuł zapach dymu i usłyszał ludzkie głosy. Ostrożnie zaczął się skradać w stronę, skąd szedł dym, i wkrótce zbliżył się do polany, na której płonęło ognisko, stały dwa namioty i pasły się spętane konie. Była to ekspedycja naukowa, ale Teddy oczywiście nie wiedział o tym i z największym zdumieniem usiadł, żeby się wszystkiemu lepiej przyjrzeć. Wokół ogniska siedzieli i kręcili się ludzie. Głośno rozmawiali, śmieli się i duże ich cienie przesuwały się po drzewach. Teddy przemknął skrajem polany, chwilę pomyślał, podszedł bliżej do namiotów i nieoczekiwanie dla siebie samego wpadł we wściekłość i zaryczał. Natychmiast zarżały przestraszone konie, zbiły się w gromadkę, a spoza namiotów wyskoczył pies i dużymi susami pomknął w stronę niedźwiedzia, ale nie przebiegł nawet dziesięciu kroków — zatrzymał się w rozpędzie i zaszczekał gniewnie, tchórzliwie. Teddy cofnął się i usiłował podejść do namiotu z drugiej strony, ale tutaj znowu wyskoczył na niego pies. Ludzie przy ognisku zerwali się, dwóch wpadło do namiotu i wybiegło ze strzelbami. Zauważywszy czerwonawy odblask na lufach, Teddy odwrócił się i dał drapaka. Pies biegł za nim w trop, upojony zwycięstwem i pogonią. Przemknąwszy skrajem polany, niedźwiedź zawrócił w stro- 199 I nę hagniska, ale w pewnej chwili, rozwścieczony, odwrócił się. Pies natychmiast ucichł i co sił popędził ku namiotom. Teddy miał ochotę wrócić, spustoszyć obozowisko, ale przypomniawszy sobie strzelby, ruszył w stronę rzeki i zajął się poszukiwaniem pożywienia. Przewędrował już około dwustu wiorst kierując się na północ, nigdzie się długo nie zatrzymując. Nie był już bezradnym niedźwiedziem, jak na początku wędrówki. Las odkrył przed nim swoje zapachy; Teddy rzadko się teraz czemuś dziwił, z dnia na dzień coraz bardziej oswajał się z otaczającym go światem przedmiotów i zjawisk. Wiedział, że we wszystkich wypadkach należy zaufać sójkom i srokom, mimo że ptaki te uważane są za najbardziej płoche. Poznał już przyczyny takiego czy innego krzyku czarnego dzięcioła i gdy dostrzegał z daleka, że wrona, siedząc na szczycie suchego drzewa, czyści dziób, a trochę niżej z opuszczonymi ogonami tkwią nieruchome sroki i patrzą w dół — natychmiast kierował się w tę stronę, nawet nie wietrząc zbytnio, ponieważ wiedział, że tam, gdzie są syte wrony, zawsze znajdzie się jakiś żer. Teddy nie umiał zręcznie wspinać się na drzewa, ale gdy trafiała mu się rozłożysta sosna, nie rezygnował z okazji, właził na nią i ze szczytu rozglądał się uważnie po okolicy. Nie lubił natomiast, kiedy sójki i sroki zbyt natarczywie zwracały na niego* uwagę. Oddalał się, warczał, a kiedy przelatując z drzewa na drzewo odprowadzały go z krzykiem, Teddy, nie namyślając się długo, chował się i czekał. Potem chytrze wyglądał, przypatrywał się bliskim drzewom i gdy nie dostrzegał natrętnych prześladowców, chrzą-kał z zadowolenia i wędrował dalej. Przez ten krótki okres czasu nauczył się tylu rzeczy, których nigdy nie nauczyłby się w mieście w ciągu całego swego życia. Stał się silny i ostrożny, przeistoczył się, jak by się mo- tt ło zdawać, w prawdziwe dzikie zwierzę. Ale niezu^ pełnie tak było. : Pewnego ranka, zbliżywszy się do strumienia, przystanął, jakby uderzony gromem: koło strumienia poczuł zapach niedźwiedzia! Był to zapach dawny — minęły, być może, dwa dni od chwili, kiedy tamten był tutaj. Ale ta lekka woń kryła w sobie takie niebezpieczeństwo, że Teddy, zapomniawszy o pragnieniu, długo> -się rozglądał i sierść na grzbiecie wciąż mu się jeżyła. Zrozumiał, że nie tylko on królował w tych lasach, że był jeszcze inny niedźwiedź i teraz należało się go oba--wiać. Od owego dnia nie zaznał spokoju. Coraz częściej spotykał spustoszone mrowiska, obje-dzone i połamane krzaki malin, kępy powyjadanych borówek. Kiedy dolatywała go woń padliny i przybywał w to miejsce, okazywało się, że tamten był tu przed nim i z padliny pozostał jedynie zapach. Woń obcego niedźwiedzia prześladowała go teraz wszędzie, i doprowadzało go to do szaleństwa. Jego-wściekłość narastała, była tak ostra i ciągła, że stało się dla niego jasne: dla nich dwóch nie ma tu miejsca, jeden musi ustąpić. Gdyby się czuł tu źle, odszedłby bez namysłu. Ale było tu tak dobrze, miał taką obfitość pożywienia, że postanowił przegnać wroga i zaczął szukać z nim spotkania. Teddy widział czasem świeże ślady, częściej napotykał stare, ale ani razu nie udało mii .się zetknąć z wrogiem. Nastąpiło to niespodzianie. Pewnego ranka Teddy wybierał miejsce, gdzie by się mógł położyć na cały dzień. Przechodził właśnie przez, niedużą polankę pośród sosen, porośniętą suchym białym mchem, gdy naraz uderzył go znienawidzony ostry zapach niedźwiedzia. Uniósłszy głowę, spojrzał w tamtym kierunku i wresz- 200 201 cie zobaczył swojego wroga. Ach, już on pokaże temu natrętowi! Już on się z nim rozprawi! Oczy jego rozbłysły szaleństwem. Wróg, ukryty za sosnami, wyszedł na polankę... Było to zwierzę-olbrzym! Teddy znieruchomiał jak królik. Jeszcze przed chwilą, rozwścieczony, łaknący starcia, był dzikim zwierzęciem. Ale co znaczyła jego dzikość w porównaniu z dzikością wroga! Było to prawdziwe zwierzę, kosmate, brodate, o żelaznych pazurach, z górą muskułów i o tak okrutnym spojrzeniu, że Teddy, również duże zwierzę, zdrętwiał ze strachu. Niedźwiedź stał z opuszczoną nisko głową i zdawał się garbaty. Stał w milczeniu i patrzał wprost na Ted-dy'ego. Żaden z nich nie wydał jeszcze głosu, żaden nie zrobił najmniejszego ruchu, a Teddy już zrozumiał, że to właśnie on powinien opuścić na zawsze tę piękną krainę. Nie mógł pomyśleć nawet o rywalizacji z tym olbrzymem! I to, co zrozumiał Teddy, w jednym mgnieniu zrozumiał także niedźwiedź. Ale nie tylko to — niedźwiedź zrozumiał również, że i Teddy to zrozumiał. Nie, nie rzucił się na Teddy'ego, żeby go uśmiercić, tylko zary-czał niegłośno. I ryk ten był o oktawę niższy od najniższego ryku Teddy'ego. Człowiekowi głos zwierzęcia wydaje się zawsze jednakowy, jego ucho nie jest zdolne odróżnić subtelnych odcieni w ryku zwierzęcia. Teddy jednak od razu pojął, czego chce niedźwiedź. Niegłośny, nawet pogardliwy nieco ryk oznaczał krótkie: „Wynoś się!" Nie posłuchać tego niemego rozkazu — znaczyło to samo, co upaść na biały suchy mech z połamanym kręgosłupem i rozszarpaną piersią. I Teddy nie wydał najmniejszego dźwięku. Odwrócił się i prędko odszedł. Skrywszy się już prawie w lesie, po raz ostatni się obejrzał: niedźwiedź *stał tak samo nieruchomo i na tle gęstych sosnowych pni wydawał się garbatym stogiem. Teddy na zawsze opuścił ziemię obfitości rudych mrówek i czerwonych borówek, odszedł, żeby więcej nie nawinąć się na oczy brodatemu władcy. W walce 0 życie okazał się przeciwnikiem o wiele słabszym 1 przegrał, a równocześnie nie bez racji mógł uważać, że wyszedł obronną ręką. 11 Z brzóz i osik opadły już prawie liście i leżały na ziemi niby gruby szeleszczący dywan; ptaki zbijały się w stada; skończyły się maliny, obficie wysypały grzyby i zaczęły się pierwsze poranne przymrozki. Teddy, przebrnąwszy przez wzgórza i odbiwszy się na prawo od wielkiej rzeki, w kierunku jej dopływu, trafił pewnego dnia na obszerną polanę. W dole biegł strumień, cichutko szumiały ogromne sosny, przekwitały ostatnie rumianki, patrzące tęsknie na bezsilne słońce. Nad brzegami strumienia w wielu miejscach złocił się piasek z licznymi śladami cietrzewi. Melodyjnie i w nieskończoność dzwoniła woda, i Teddy, stanąwszy na polanie, zrozumiał nagle, że znalazł ziemię obiecaną, że dotarł wreszcie do krainy swojego dzieciństwa. Nie ciągnęło go już nigdzie dalej, nigdzie nie chciało mu się już iść, znalazł się u kresu swej wędrówki. Wszystko tu było dokładnie takie samo, jak kiedyś, bardzo dawno temu, gdy objadał się mrówkami i poziomkami, gdy matka kąpała go w strumieniu, trzymając za kark, a potem długim różowym językiem mocno rozcierała mu wzdęty brzuch. Piękne były to, niewymownie szczęśliwe dni, i teraz Teddy znowu jakby 202 203 I w wrócił do nich. Ale to, oczywiście, nie było to samo. Nie! Dzieciństwo zatarło się gdzieś w smutnej mgiełce czasu, nie wróci, nie przyjdzie, nie wybuchnie słonecznym blaskiem i zieloną trawą. Ach! Gdyby tak mógł znowu stać się małym niedźwiadkiem, gdyby mógł znaleźć matkę, popłakać przytulony do jej miękkiego, ciepłego boku! Jaka szkoda, że to niemożliwe... Wędrując dniem i nocą Teddy obchodził stopniowo tę krainę, wyznaczając w niej granice swojego władania. Zbadał strumienie, błota, parowy, wilgotne lęgowiska, skraje i najbardziej głuche zakątki. Roiło się tu od śladów łosi, wilków, wiewiórek, wydr, zajęcy. Do jednych miał stosunek obojętny, inne go drażniły: rył wtedy i rozrzucał ziemię albo zdrapywał korę, żeby zaznaczyć swoje prawo do ziemi, lasu, a nawet do powietrza. : Głuszce i cietrzewie, roztrącając suche liście, z krzykiem ulatywały mu sprzed nosa, ale przyjmował to jako zjawisko naturalne i od dawna znane. Nie węszył więcej z niepokojem i zaciekawieniem śladu zwierząt, po prostu zauważał mimochodem: „Przeszły tędy łosie. Było ich trzy", albo: „Przebiegł tędy lis, bardzo się śpieszył i w zębach niósł kuropatwę." Sierść jego przybrała orzechowy odcień, odrosła, stała sią,puszysta i błyszcząca. Nie bolała go już łapa i posługiwał się nią, gdy chciał wywrócić pień albo odwrócić leżące już od dawna, duże drzewo. Chodził wiele, gnany nienasyconym apetytem. Ale tutaj miał wszystkiego pod dostatkiem, i często doświadczał uczucia ogromnego zadowolenia, zdając sobie sprawę, że jest wolnym i silnym jak nigdy! Wielka to rzecz wolność! Jest jak słońce, jak ogromne gwiaździste niebo! Jest jak ciepły równy wiatr albo jak bystra, dźwięcznie biegnąca woda. Można się nie bać nikogo, można nie robić tego, czego się nie chce. Można wstawać, kiedy się ma ochotę, i pójść, dokąd .się zapragnie! Można przystanąć i długo odprowadzać wzrokiem przelatujące nad rzeką sznury dzikich gęsi. Można wspiąć się na wysoką górę odsłoniętą dla wszystkich wiatrów. Gromadzą się tam wszystkie aromaty lasu — wybierz dla siebie, jaki tylko ci się podoba, idź tam, dokąd cię wzywa! Można ukryć się w ostępie, gdzie tak wiele jest uschniętych drzew z mnóstwem dziupli stoczonych przez robaki. Rozkoszując się swoją potężną wyzwoloną siłą, można zwalać:te suche, obumarłe drzewa i słuchać, jak padają z żałosnym hukiem! Przyszedł listopad, miesiąc silnych przymrozków, i zaczął się jesienny gon łosi. Włócząc się po wzgórzach, Teddy z rozdrażnieniem przysłuchiwał się ich nawoływaniom. Kilka razy zauważył z- daleka olbrzyma łosia 0 wielkich rogach. Zaniechawszy wszelkiej ostrożności, łoś błądził po zagajnikach, wspinał się na suche wzniesienia, rżał i prawie bez przerwy ryczał. Niedźwiedziowi coraz mniej odpowiadało to hałaśliwe .sąsiedztwo. On, zwierzę ostrożne, też się czasem zapominał i porykiwał, ale nie mógł znieść obcej wrzawy. Znienawidził w końcu łosia tak, jak kiedyś znienawidził brodatego niedźwiedzia. Pewnego razu spostrzegł świeże ślady i domyślił się, że to jest właśnie ten sam łoś z łosicami. Teddy był szczególnie zły w tym dniu i postanowił od razu przepędzić natręta. Z wściekłością rozrzucił pomiot łosi 1 pobiegł szybko ich śladem. Wspiąwszy się na pagórek, zgubił trop, zeszedł, zataczając duże półkole, i znowu zwietrzył łosie. Zobaczył je po chwili. Pasły się 201 205 w zagajniku osiczyny, aksamitnymi wargami sięgając po najdelikatniejsze gałązki. Teddy warknął i polazł w tamtą stronę. Łosice zako-łysały się i dużymi skokami pomknęły w dół, a łoś samiec nagle zarżał i ruszył na niedźwiedzia. Kiedy indziej, rzecz jasna, nie namyślając się, pobiegłby za łosicami. Teraz jednak, po tylu zwycięstwach, cały we władzy miłosnej gorączki, wyszedł śmiało na spotkanie z wrogiem. Zetknęli się na polanie. Teddy z wściekłości zaryczał. Łoś odpowiedział przeciągłym rżeniem. Jego skóra falowała z pragnienia walki, oczy nalały się krwią, drżały chrapy i wiatr unosił lekką parę oddechu. Był w rozkwicie swoich sił, o olbrzymich rozwidlonych rogach, potężnej szyi i lekko opadającym grzbiecie. Teddy, nie oczekujący takiego spotkania, zawahał się. Nie przestraszył się, ale przystanął, namyślając się, jak lepiej wymierzyć cios. Ale łoś po swojemu zrozumiał to zamyślenie, pochylił nagle łeb, zarżał i rzucił się na niedźwiedzia. Teddy nie zdążył odskoczyć, i uderzenie zbiło go z nóg. Łoś w jednej chwili stanął dęba nad obalonym wrogiem i zakończyłoby się może życie niedźwiedzia, gdyby łoś uderzył go w łeb. Nie uderzył go jednak w głowę, jak celował, tylko w łopatkę, i mocna kość niedźwiedzia wytrzymała, nie pękła. Ale gdzie mu teraz było do walki. Byle ujść cało z życiem! Łoś, widząc, że nie trafił w przeciwnika, znowu wspiął się do skoku, ale Teddy usunął się, i łoś tym razem również chybił. Pochylił wówczas łeb i rzucił się jak za pierwszym razem. Teddy odskoczył, uciekł za krzak, a łoś nie mógł się od razu zatrzymać. Kiedy się obejrzał, niedźwiedź, kulejąc, zmykał co sił z pagórka. Zwy^ cięstwo, niebywałe zwycięstwo przypadło w udziale pięknemu łosiowi, ale już mu to nie wystarczało. Chciał 206 zniszczyć wroga albo przegnać go daleko. Pomknął za niedźwiedziem, z łatwością dopędził i w biegu udało mu się jeszcze kilka razy go uderzyć. Potem, jakby coś sobie przypominając, zatrzymał się, parsknął i zawrócił ku łosicom. Nieszczęśliwy, pobity Teddy zaszył się w gęstwinie i długo jęczał, i sapał, przeżywając hańbę swojej porażki. Niedawno przepędził go brodaty niedźwiedź, teraz musi ustąpić miejsca łosiowi... A najgorzej, że stale powinien mieć się na baczności przed wszystkimi łosiami: jeżeli zwyciężył go jeden, to znaczy, że tak samo mogą postąpić z nim inne. Od tej chwili życie jego stało się nie do zniesienia. Jak na złość, ślady łosi uparcie się powtarzały. Kiedy szedł na borówki czy też da mrowiska albo strumienia — widząc ślady, natychmiast skręcał i odchodził. Ta sytuacja bez wyjścia nie trwała jednak długo. Obudzili się w nim nagle wszyscy dzicy przodkowie i surowo żądali, żeby znalazł wroga i uśmiercił go. Zaczął więc krążyć po lesie, tropiąc -łosie, ze wściekłością ryjąc pazurami ziemię, wyrywając drzewa i w ten sposób dając znać o swoim tutaj panowaniu. Urządzał zasadzki, podczas których zamierał w bezruchu na całe godziny. Pewnego dnia, dostrzegłszy większą ilość świeżych śladów nad strumieniem, ułożył się w krzakach i czekał. Warował, przypadłszy do ziemi, i poprzez gałęzie wyglądał na ścieżkę. Wokół grubą warstwą leżały wilgotne żółte liście. Drzewa były już nagie, i gęste ciemne świerki szczególnie ostro rysowały się w prze--rzedzonym, prawie przeźroczystym lesie. Rano chwycił przymrozek, ale teraz odtajało. Dzień był pochmurny, zimny. W drugiej połowie dnia tuż nad nim rozległ się chrzęst i rżenie. Teddy uniósł głowę i wciągnął powie-^ trze: tak, to były łosie. Nastawił uszy, z jeżyła się na 207 I karku sierść. Jeszcze silniej przywarował do ziemi i schował pod siebie tylne łapy. Łosie przystanęły raz i drugi. Co robiły — wsłuchiwały się czy też zrywały gałązki — Teddy nie wiedział, cierpliwie tylko czekał. Wreszcie w górze, spoza krzaków, ukazały się rogi, potem łoś. Za nim szły trzy łosice. Zatrzymały się, uważnie popatrzyły w dół, i strzygąc uszami, zaczęły schodzić do strumienia: na przedzie łoś, za nim — łosice. i Łoś poczuł jednak niedźwiedzia i zastygł. Teddy z głośnym rykiem wyskoczył z zasadzki, łoś zarżał i rzucił się na niego. Niedźwiedź zdążył odskoczyć i łapą uderzył łosia w bok. Wydawało się, że było to uderzenie lekkie, od niechcenia, ale skóra została zdarta i od razu ukazała się krew. Zapach krwi rozbestwił niedźwiedzia. Po raz pierwszy w życiu zapragnął szarpać żywe mięso, usłyszeć przedśmiertne rzężenie ofiary. Łoś tymczasem zawrócił i znowu zaatakował wroga. Niedźwiedź był ciężki, ale łoś uderzeniem potężnych rogów odrzucił go jak kodaka. Teddy pośliznął się jak poprzednim razem, ale na szyi łosia zaczęła krwawić nowa rana. Teddy zerwał się, wydał potężny ryk, który wstrząsnął całym jego cielskiem, i skoczył na łosia, usiłując dostać się do niego z boku, ponieważ zrozumiał, że rogi to broń, wobec której jest bezsilny. Zmagali się ze sobą, wyrywając szorstką, wilgotną trawę, ryjąc ziemię, łamiąc wkoło siebie wszystko, i łoś zaczął wyraźnie słabnąć. Krew bryzgała mu z wielu ran, i w chłodnym powietrzu widać było kłęby unoszącej się z niego pary. Niedźwiedziowi udało się wreszcie skoczyć na łosia z boku, wpił się kłami w mocny kark, równocześnie tylnymi łapami rozszarpywał łosiowi bok. Potem, przytrzymując się lewą łapą i kłami za kark łosia i rycząc przez ściśnięte zęby, ze straszną siłą uderzył łosia prawą łap% po karku i pociągnął go w dół, 208 łamiąc mu kręgosłup. Łoś zwalił się na ziemię. Niedźwiedź rozszarpał mu pierś, ale łoś nawet z rozdartą piersią i złamanym kręgosłupem jeszcze próbował się podnieść i zrzucić niedźwiedzia — tak był silny! Mrucząc i parskając Teddy chłeptał krew martwego już wroga i nieprędko się opamiętał. Z rykiem odszedł w las, ale wrócił, chcąc unieść ze sobą łosia. Nie mógł go jednak udźwignąć, zaczął więc zasypywać go leśnym suszem. Jako tako przysypawszy martwego wroga i okopawszy wokół ziemią, oddalił się ostatecznie. Nikt go tego nie uczył i nigdy przedtem tego nie robił, a teraz wiedział, że właśnie tak trzeba. Po dwóch dniach, zapomniawszy już o łosiu, Teddy przechodził przypadkowo obok miejsca, gdzie toczyła się walka, i poczuł słodkawy zapach. Wszystko sobie od razu przypomniał, podszedł do padliny i najadł się. Teddy poznał po śladach, że przed nim były tu wilki. Nigdzie więc nie odchodził i zasnął w pobliżu. Przez pały tydzień przychodził do-łosia i spał w pobliżu, czując, że teraz on jest tu władcą, i że jego terytorium jest tak samo nietykalne, jak terytorium brodatego niedźwiedzia. 12 Upłynęło wiele dni i po raz ostatni, jak zadawniona rana, odezwała się w Teddy'm tęsknota za człowiekiem. Siła potężniejsza od instynktu nagle wygnała go z lasu. I dokładnie tak samo, jak niedawno szukał samotności i swobody, tak teraz zaczął szukać spotkania z człowiekiem. Przez cztery dni wędrował na południowy wschód, póki nie wyszedł na otwartą przestrzeń. Przed nim 14 Brzydka dziewczyna 209 wznosiło się wysokie strome wzgórze, na którym zieleniła się soczyście ozimina, a w pobliżu lasu leżał trakt. Często mknęły po nim samochody albo nie śpiesząc się, przejeżdżały furmanki z ludźmi. Teddy stał na skraju lasu, podnosił przednie łapy i kołysał się z tęsknoty za człowiekiem. Nie był mu potrzebny jakikolwiek człowiek, tęsknił za silnym człowiekiem w białych pantalonach. Chciał, żeby podszedł do niego, podrapał go za uchem, pieszczotliwie powiedział „Teddy" — i swoją silną ręką włożył mu do paszczy kawałek cukru... Długo tak stał, zupełnie nie ten sam Teddy, co kiedyś; jakby znowu posiadł wielki, tajemniczy sens życia i jednocześnie na zawsze już żegnał się z przeszłością. Nie wyszedł na drogę do ludzi i nie pokazywał już zabawnych sztuczek, których nauczył się w cyrku. Tęsknił w milczeniu. Potem, jakby się w nim coś urwało, jakby zrzucił z siebie ostatni ciężar, zerwał ostatnią nić wiążącą go z ludźmi, niedźwiedź odszedł z powrotem do lasu. Stawało się coraz zimniej. Teddy dużo teraz spał i mało chodził. Rankiem małe jeziorka i koryta rzeki pokrywały się chrupką warstwą lodu. Głód, wczorajszy przewodnik, ustąpił nagle na drugi plan, co innego niepokoiło go teraz. W cyrku nie dawali mu zimą spać — musiał występować, ale tutaj podporządkował się prawom lasu. Wciąż chciało mu się spać. Chodził, układał się, jakby się do czegoś dopasowując, ale wszystkie miejsca wydawały mu się niewygodne albo za bardzo odsłonięte. Pewnej nocy spadł śnieg. Rano biel pokryła las i niedźwiedziowi jeszcze bardziej zachciało się spać. Nie zdziwiły go nawet własne ślady na śniegu. Umościł się na suchych liściach pod świerkiem i przespał trzy dni, 210 ale przebudził się i znowu gdzieś powędrował, przyglądając się ze smutkiem ruchliwym czarnym wronom na śniegu. W końcu znalazł to, czego szukał. Głęboki dół, zasypany suchymi liśćmi i igliwiem sosen, z gęsto rosnącymi nad nim zaroślami. Nad dołem leżał spiłowany świerk. Zostawił go niegdyś człowiek, zabrał ze sobą wierzchołek, a pień pozostawił. Igliwie opadło, ale gałęzie były tak gęste, że kiedy Teddy wsunął się do środka, prawie nie widział nieba. Wciąż jednak nie było mu dobrze. Znowu wylazł, zaczął ściągać i narzucać z wierzchu leśną ściółkę i dopiero z wieczora przecisnął się do wnętrza. Długo się tam kręcił, wreszcie, ułożywszy się wygodnie, zaczął się wylizywać. Powoli nadchodził zmierzch, padał bezszelestnie śnieg, a kiedy całkiem się ściemniło i śnieg na szczytach sosen stracił liliową barwę, Teddy zasnął. Co mu się śniło? Czy śnił mu się cyrk i "długie życie artysty, rozdzielone jakby na dwie części ciemnością korytarza i oślepiającym światłem areny? Czy śniły mu się podróże, wagony, stukot kół, zapachy węgla i benzyny, ludzie śmiejący się i okrutnie krzyczący oraz człowiek w bia-fych pantalonach? A może śniło mu się nowe, wolne życie, słodkie mrówki, dzwoniące zimne strumyki, straszna burza, brodaty niedźwiedź, który go przegnał, czy też walka z łosiem? A może śniło mu się dzieciństwo? Może przenikały ' I o legowiska delikatne, wzywające go, mądre zapachy lasu? Kto wie? Nie obudził się ani na drugi dzień, ani na trzeci... Śnieg padał i padał, i z każdym dniem bardziej pu- 211 szyste stawały się krzewy, nie do przebrnięcia ścieżki, bielsze sosny i świerki, tylko brzozy tkwiły nagie, i siadywały na nich wieczorami cietrzewie. Nastąpiły ostre mrozy i po lasach rozhulała się prawdziwa rosyjska zima! Sen niedźwiedzią stawał się coraz głębszy, oddech powolniejszy, para nie kłębiła się już nad dołem, i niebawem zawalone śniegiem legowisko tylko przypadkowo zdradzić mógł niewielki otwór-przewiewnik i żółtawy szron na gałęziach. ARKTUR, PIES GOŃCZY Pamięci Michała Priszwlna i\a zawsze pozostało tajemnicą, w jaki sposób znalazł się w tym miasteczku. Przyszedł skądeś wiosną i pozostał. Nikomu się nie naprzykrzał, nikomu nie narzucał i nikomu nie podlegał — był wolny. Powiadano, że porzucili go przejeżdżający wiosną Cyganie. Dziwni ludzie ci Cyganie! Wczesną wiosną wyruszają w drogę. Jedni podróżują pociągiem, inni — statkami lub tratwą, a jeszcze inni wloką sio wozami, patrząc złym okiem na przemykające drogą samochody. Ludzie o południowej krwi docierają do najbardziej odległych zakątków Północy. Z całym taborom zatrzymują się nieoczekiwanie pod miastem, przez kilka dni kręcą się po bazarze, wszystkiego dotykają, targują się; chodzą po domach, wróżą, śmieją się i kłócą. Smagli, urodziwi, z kolczykami w uszach, jaskrawo poubierani. I oto odchodzą z miasta, znikają tak nagle, jak sio ukazali, i już nigdy ich się tu nie zobaczy. Przywędrują inni, ale tamci już nie wrócą. Świat jest wielki, a Cyganie nie lubią powracać do miejsc, w których raz byli. Wielu mieszkańców miasteczka sądziło zatem, że na wiosnę zostawili go Cyganie. 213 Niektórzy mówili, że w czasie wiosennych roztopów przypłynął na krze. Stał, czarny wśród białoniebieskich brył lodowych, jedyny nieruchomy punkt na tle pędzącego żywiołu. A w górze przelatywały dzikie łabędzie i krzyczały: „klink-klank!" Ludzie zawsze ze wzruszeniem oczekują przylotu łabędzi. I kiedy przylatują, kiedy o świcie zrywają się znad rozlewisk z wiosennym wołaniem „klink-klank" — ludzie odprowadzają je wzrokiem, krew zaczyna burzyć się w ich sercach i wówczas wiedzą, że nadeszła już wiosna. Lód sunął po rzece z głuchym łoskotem, pękając z hukiem, łabędzie krzyczały, a on, podwinąwszy ogon, stał na krze, najeżony, niepewny, węsząc i wsłuchując się w to, co działo się wokół. Kiedy kra przypłynęła do brzegu, przestraszony, zeskoczył niezgrabnie, wpadł do wody, ale szybko wyskoczył na brzeg i, otrząsnąw-* szy się, znikł wśród sągów drzewa. Tak czy owak, zjawił się wiosną, kiedy dni były pełne słonecznego blasku, szmeru strumyków i zapachu kory, i został w miasteczku na zawsze. Wszystko, co było związane z jego przeszłością, pozostało w sferze domysłów. Zapewne przyszedł na świat gdzieś pod schodami ganku, na słomie. Matka jego, suka czystej rasy, z chartów kostromskich, niska, o długim tułowiu i wydętym brzuchu, gdy nadszedł właściwy moment, znikła pod gankiem, żeby w ukryciu dokonać swego wielkiego dzieła. Wołano ją, ale nie słuchała i nic nie jadła, skupiona wewnętrznie, czując, że lada chwila spełni się to, co jest najważniejsze na świecie, ważniejsze nawet od polowania i ludzi — jej panów i władców. . Urodził się, jak wszystkie inne szczenięta, ślepy. Matka oblizała go, ułożyła blisko ciepłego łona, nąpię- 214 tego jeszcze od bólów. I póki leżał, oswajając się z oddechem, wciąż przybywało mu braci i sióstr. Kręcili się, stękali, próbowali skomleć — tacy sami jak on, szare szczenięta o gołych brzuszkach i krótkich, drżących ogonkach. Wkrótce wszystko się skończyło, każde z nich znalazło dla siebie sutkę i ucichło — rozległo się tylko Sapanie, cmokanie i ciężki oddech matki. Tak zaczęło się ich życie. i W odpowiednim czasie wszystkie szczenięta przejrzały na oczy i stwierdziły z zachwytem, że jest świat o wiele większy niż ten, w którym żyły dotychczas. Jemu też otworzyły się oczy, ale nigdy nie sądzone mu było ujrzeć światła. Był ślepy. Bielmo grubą szarą błoną pokrywało jego źrenice. Zaczęło się dla niego gorzkie życie ślepego psa i byłoby ono nie do zniesienia, gdyby mógł zdać sobie sprawę ze swojej ślepoty. Ale on nie wiedział, że jest ślepy, nie dane mu było o tym wiedzieć. Przyjmował życie takie, jakie mu przypadło w udziale. Dziwnym zbiegiem okoliczności nie utopiono go ani nie zabito, co, rzecz jasna, byłoby tylko uczynkiem miłosiernym wobec bezradnego, nikomu niepotrzebnego szczeniaka. Został przy życiu i zniósł wiele bolesnych doświadczeń, które przedwcześnie zahartowały i uodporniły jego duszę i ciało. Nie miał opiekuna, który dałby mu dach nad głową, karmił i troszczył się o niego jak o swego przyjaciela. Został bezdomnym psem włóczęgą — ponurym, niezgrabnym i nieufnym. Matka, wykarmiwszy go, szybko przestała się nim interesować, jak i resztą rodzeństwa. Nauczył się wyć jak wilk, przeciągle, posępnie i rozpaczliwie. Brudny, często chory, grzebał w śmietnikach koło stołówek, otrzymując kopniaki i cebry pomyj, tak samo jak inne bezdomne i głodne psy. 215 itl «*yliko hU'nać, jego silne nogi nie były mu ¦ i/i-c/y przydatne. Biegnąc, miał ciągle wra-.•i- wpadnie na coś ostrego czy twardego. Mimo ¦ młodego wieku często wdawał się w bójki z innymi psami, gryzł i rzucał się nie widząc swoich prze-( iwników, szedł za ich oddechem, warczeniem, skowytem, za szelestem ziemi pod ich łapami i często rzucał się trafiając w próżnię. Nie wiadomo, jakie imię przy urodzeniu dała mu matka — bo matka, nawet psia, zna przecież swoje dzieci z imienia. Dla ludzi nie miał imienia... Nie wiadomo, czy zostałby w tym mieście, czy też odszedł i zginął w jakimś parowie, modląc się w rozpaczy do swojego psiego boga. Ale losem jego zajął się człowiek i cała historia przybrała inny obrót. Latem owego roku mieszkałem w małym miasteczku na Północy. Miasteczko leżało nad brzegiem rzeki. Po rzece płynęły białe parowce, brudnobure łodzie, długie tratwy, pękate barki z osmolonymi burtami. Przy brzegu, nad przystanią, unosiły się zapachy rogoży, powrozów, rzecznej zgnilizny i ryb. Z przystani tej rzadko kto korzystał, chyba tylko kołchoźnicy w targowy dzień i przysłani z obwodu do pracy w tartaku żałosni ludzie w szarych płaszczach. Wokół miasteczka na niewielkich wzgórzach ciągną się potężne, nietknięte lasy. Do spławu rąbano las w górnym biegu rzeki. W lesie tym napotyka się duże łęgowiska i głuche jeziora z rosnącymi wokół brzegów wysokimi sosnami. Ich wierzchołki nieustannie cichutko szeleściły, ale gdy ^z Oceanu Lodowatego nadlatywał zimny, wilgotny wiatr, ściągający chmury — sosny szumiały groźnie i strącone szyszki z hałasem spadały na ziemię. Wynająłem pokój na krańcu miasteczka, na piętrze starego domu. Mój gospodarz, doktor, był milczącym, stale zajętym człowiekiem. Miał niegdyś liczną rodzinę, ale dwóch synów stracił na froncie, żona mu umarła, córka wyjechała do Moskwy, więc mieszkał teraz samotnie i leczył dzieci. Jego manią był śpiew. Cieniutkim falsetem wyciągał najrozmaitsze arie, rozkosznie zamierając na wysokich nutach. Na parterze mieściły się trzy pokoje, ale rzadko tam wchodził; jadał i sypiał na tarasie. W pokojach było ponuro, pachniało kurzem, apteką i starymi tapetami. Okno mojego pokoju wychodziło na zdziczały ogród. Wzdłuż parkanu ciągnęła się gęstwa porzeczek, malin, łopianów i pokrzywy. Rano krzątały się za oknem wróble, całymi chmarami przylatywały drozdy skubać porzeczki, lekarz nie przeganiał ich i jagód nie zbierał. Czasem na parkanie siadały kury z sąsiedztwa i kogut. Kogut donośnie piał, wyciągając szyję w górę, stroszył ogon i z ciekawością zaglądał do ogrodu. W końcu nie wytrzymywał długo, zlatywał w dół, a za nim zlatywały kury i pośpiesznie zaczynały grzebać obok krzaków porzeczek. Do ogrodu trafiały także koty i, czając się obok łopianów, wodziły wzrokiem za wróblami. Mieszkałem w tym miasteczku około dwóch tygodni, ale w żaden sposób nie mogłem przywyknąć do cichych uliczek o drewnianych chodnikach z rosnącą między deskami trawą, do skrzypiących drewnianych schodów, do zawodzących od czasu do czasu po nocach syren statków. To było niezwykłe miasteczko. Całe prawie lato srebrzyły się tu białe noce. Nabrzeże i ulice były spokojne 216 217 i jakby zadumane. W późnych godzinach wieczornych rozlegał się wyraźny stukot kroków — to wracali robotnicy z nocnej zmiany. Przez całą noc słychać było kroki i śmiech zakochanych par. Zdawać by się mogło, że miasteczko i jego domy, przyczaiwszy się, czujnie się wsłuchują w kroki swoich mieszkańców. : W nocy ogród pachniał porzeczkami i rosą, z tarasu rozlegało się ciche chrapanie doktora. A na rzece dudnił motor kutra i ochrypłym głosem wyła syrena: du-duu... Pewnego dnia zjawił się w domu jeszcze jeden miesz--kaniec. A było to tak. Wracając z dyżuru, lekarz zauważył ślepego psa. Zaszywszy się między pnie, siedział drżący, z kawałkiem sznura na szyi. Lekarz już go nieraz spotykał. Teraz zatrzymał się, dokładnie go obejrzał, cmoknął, gwizdnął, wziął za sznurek i pociągnął ślepego psa do domu. W domu umył go w ciepłej wodzie z mydłem i nakarmił. Pies, jedząc, z przyzwyczajenia trząsł się i wzdrygał. Połykał żarłocznie, śpieszył się i dławił. Jego łeb i uszy pokryte były zbielałymi bliznami. • ¦> — No, a teraz idź! — powiedział lekarz, kiedy pies się najadł, i pchnął go z tarasu. Pies nie ruszał się, zadrżał. — Hm... — mruknął lekarz i usiadł na bujaku. Zbliżał się wieczór, niebo pociemniało, ale nie zgasło całkiem. Zapłonęły największe gwiazdy. Pies gończy ułożył się na tarasie i zdrzemnął. Chudy, o wystających żebrach, ostrym grzbiecie i sterczących łopatkach. Ód czasu do czasu otwierał niewidzące oczy, strzygł usza^ mi i kręcił głową, węsząc. Potem znowu kładł łeb na łapach i przymykał oczy. Lekarz przyglądał mu się z zakłopotaniem, wzdychał, zastanawiając się, jakie mu dać imię. A może lepiej się go pozbyć;, póki nie ..jest za późno? Na; co mu pies? 218 Zamyślony, podniósł oczy: nisko nad horyzontem błękitnym blaskiem pałała wielka gwiazda. — Arktur... — wyszeptał lekarz. Pies zastrzygł uszami i otworzył oczy. — Arktur! — powtórzył lekarz, z bijącym szybko sercem. Pies uniósł głowę i niezdecydowanie machnął ogonem. — Arktur! Chodź bliżej, Arktur! — już pewnym głosem, władczo i radośnie zawołał lekarz. Pies wstał, podszedł i ostrożnie dotknął nosem kolan gospodarza. Lekarz roześmiał się, położył mu rękę na głowie. W ten sposób dla ślepego psa znikło na zawsze nigdy nie wymawiane imię, którym nazwała go matka, i zjawiło się nowe, nadane mu przez człowieka. Psy bywają różne, tak jak i ludzie. Są psy żebracy, chodzący po proszonym, są wolne i ponure włóczęgi, są głupi kłamcy-entuzjaści, pokorni — wyłudzający jałmużnę, łaszący się do każdego, kto na nich gwizdnie. Są psy zwijające się, merdające ogonem, niewolniczo czułe, uciekające z panicznym wyciem, jeśli je kto uderzy albo zamachnie się ręką. , Widziałem wiele psów oddanych, psów pokornych, kapryśnych, pyszałków, stoików, lizusów, obojętnych, podstępnych i pustych. Arktur nie był podobny do żadnego z nich. Swoje uczucie do pana wyrażał w sposób niezwykły i uduchowiony. Kochał go namiętnie i delikatnie, być może, ponad własne życie. Ale w uczuciach swoich był powściągliwy i rzadko kiedy pozwalał sobie na okazywanie ich w pełni. Doktor miewał czasem chwile złego nastroju, popadał w zobojętnienie, często też drażniąco pachniał wodą ko-lońską. Ale na ogół był dobry i wtedy Arktur omdlewał wprost z miłości, sierść jego stawała się puszysta, 219 T i J hóm Jakby pokryta igiełkami. Miał wtedy ochotę ,»¦«<* »l«,< /. miejsca i pomknąć, zanosząc się radosnym laniem. Ale panował nad sobą. Jego uszy opadały, ¦ n nieruchomiał, ciało rozprężało się i zamierało, lylko głośno i szybko tłukło się serce. Kiedy pan zaczy-nui -sie. z nim bawić, trącać go, łaskotać, głaskać i śmiać się przerywanym, gruchającym śmiechem, co to była za rozkosz! Dźwięki, które wydawał pan, były na przemian krótkie i przeciągłe, bulgocące i szemrzące, podobne do dzwonienia wody i szelestu drzew, a właściwie nie przypominały niczego. Każdy dźwięk zapalał jakieś iskierki, wywoływał niejasne zapachy, tak jak spadająca kropla wywołuje drganie wody. Arktur miał wrażenie, że przeżył kiedyś to wszystko, ale to było już bardzo dawno, i w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, gdzie i kiedy. Najprawdopodobniej uczucia takiego szczęścia doznawał, gdy jako szczeniak ssał matkę. Niedługo potem miałem okazję zapoznać się bliżej z życiem Arktura i zaobserwowałem wiele ciekawych rzeczy. Wydaje mi się teraz, że nie czuł się pełnowartościowym psem. Na pierwszy rzut oka był to dorosły pies o mocnych nogach, czarnych plecach z rudymi plamami na brzuchu i łbie. Był niezwykle silny i duży na swój wiek, ale we wszystkich jego ruchach przejawiały się niepewność i napięcie. Jego łeb i całe ciało wyrażały swoiste, pełne wahań skrępowanie. Doskonale wiedział, że wszystkie żywe stworzenia, w których otoczeniu żył, czują się swobodniej od niego. Chód ich był lekki 220 I i sprężysty, szybko i pewnie biegały, nie potykając się i w porę omijając przeszkody. Odgłos ich kroków różnił się od jego kroków. On zawsze poruszał się ostrożnie, powoli i nieco bokiem. Różne przedmioty często stawały się przeszkodą na jego drodze. Kury, gołębie, psy i wróble, koty i ludzie oraz inne zwierzęta biegały swobodnie po schodach, skakały przez rowy, skręcały w uliczki, odlatywały i nikły w takich miejscach, o których on nie miał nawet pojęcia. Zawsze towarzyszyła mu pełna napięcia niepewność. Gdy szedł lub biegł, nie czuło się w nim swobody i wewnętrznego spokoju. Może tylko na szerokiej drodze, łące, no i na tarasie naszego domu... Jeżeli zwierzęta i ludzie byli dla niego zrozumiali i prawdopodobnie w jakiś sposób utożsamiał siebie z nimi, to samochody, traktory, motocykle i rowery wydawały mu się straszne i niepojęte. Parowce i kutry wywoływały w nim na początku duże zainteresowanie. Ale kiedy zdał sobie sprawę,- że nigdy nie odgadnie ich tajemnicy, przestał zwracać na nie uwagi. Nie interesował się również nigdy samolotami. Arktur nic nie widział, natomiast jeśli idzie o węch, nie mógł się z nim równać żaden pies. Stopniowo nauczył się odróżniać wszystkie zapachy miasteczka i doskonale się w nich orientował. Nie zdarzyło mu się, żeby zabłądził i nie trafił do domu. Każda rzecz miała swoją woń. Zapachów było mnóstwo, miały swój dźwięk i głośno dawały o sobie znać. Każdy przedmiot pachniał po swojemu — jedne przyjemnie, drugie obojętnie, inne upajająco. Wystarczyło mu podnieść łeb i powęszyć w kierunku nadciągającego wiatru, a od razu wyczuwał śmietniki i cebry z pomyjami, domy murowane i drewniane, obory i szopy, ludzi, konie i ptactwo — tak wyraźnie, jakby wszystko to widział. 221 v"ml brxn(ł''"1 '"zt-kł, za składami, leżał wielki szary /, prnwlr wrośnięty w ziemię. Arktur szczególnie ¦ i li n dalej i dalej. .tuk odnajdywał drogę do domu, przytomniejąc z szali mego biegu i wielkich marzeń? Jakie wyczucie przestrzeni i rozeznanie w terenie, jaki czuły instynkt był mu potrzebny, żeby ocknąwszy się, zupełnie bez sił, rozbity, zadyszany, z zerwanym głosem, gdzieś z odległości wielu wiorst mógł przebrnąć przez głuchy las, przesycony szelestem traw i zapachem wilgotnych jarów, i dostać się do domu! Każdy myśliwski pies musi mieć uznanie ze strony człowieka. Pies ścigając zwierzynę zapomina o całym świecie, ale nawet w momencie najsilniejszego podniecenia wie, że gdzieś tam z tyłu, opanowany taką samą namiętnością, biegnie jego pan, myśliwy. Wie, że gdy nadejdzie odpowiedni moment, strzał pana rozstrzygnie wszystko. W takich chwilach głos myśliwego brzmi dziko i udziela się psu. Myśliwy także przedziera się przez krzaki, biegnie, ochryple dyszy, pomagając psu utrzymać się na tropie. W końcu, po zwycięstwie, myśliwy rzuca psu łapy zajęcze, patrzy na niego pijanymi, szczęśliwymi oczami i targając go za uszy woła z zachwytem: „No, ty! Koch-chany!" Pod tym względem Arktur był samotny i cierpiał. Miłość do swego pana walczyła w nim z namiętnością myśliwską. Nieraz widziałem, jak wczesnym rankiem wyłaził spod tarasu, gdzie lubił sypiać, pobiegawszy po sadzie, siadywał pod oknem doktora i czekał na jego przebudzenie. Tak zwykle bywało dawniej, i jeżeli doktor, obudziwszy się w dobrym nastroju, wyglądał przez okno i wołał: „Arktur!" — co ten pies wtedy wyprawiał! fTroczyście podchodził do okna, łeb z pulsującą grdyką 228 /ndzierał do góry i chwiejnie przestępował z nogi na nogę. Potem biegł do mieszkania i zaczynała się rozkoszna ceremonia. Z mieszkania wydobywały się uszczęśliwione bełkoty i arie lekarza, a potem bieganina po pokojach. Teraz Arktur także czekał na przebudzenie pana, ale był w nim jakiś niepokój. Drżał nerwowo, coś nim wstrząsało, czochrał się, spoglądał w górę, wstawał, znowu siadał, cichutko skomląc. Potem biegał wokół tarasu, zataczając coraz większe kręgi, znowu siadał pod oknem, kilka razy, zniecierpliwiony, zaszczekał i nastawiwszy uszy, przechylając głowę to w jedną, to w drugą stronę, długo nasłuchiwał. Wreszcie podniósł się, nerwowo przeciągnął, ziewnął, skierował się w stronę płotu i zdecydowanie przelazł przez dziurę. Trochę później zobaczyłem go daleko w polu, sunącego lękliwym, nieco czujnym i napiętym kłusem. Zmierzał w stronę lasu. Pewnego dnia szedłem ze strzelbą po górzystym brzegu wąskiego jeziora. Kaczki w owym roku były tłuste, nad wodą osiadało ich mnóstwo, a na nizinach często trafiały się bekasy. Polowało się łatwo, przyjemnie. Zatrzymałem się przy rozłożystym pniu i usiadłem dla wytchnienia. Ucichł łagodny wiatr, który wiał przed chwilą. Nastąpił moment niezmąconej, ru/mai/aj^eej ciszy. Nagle z bardzo daleka doszły mnie il/i Zdawać się mogło, że ktoś rówtiuinl« w srebrny dzwon, i ten ciepły. kry.tłihi błąkając się po świerkowych zagajnikach, w borach, rozbrzmiewa po całym li".i»\ w 22(1 • uderza dźwięk. duj.-|c się lujac do- ok"l» urociynty nastrój. Dźwięki stawały się coraz wy-mlnlpJN/e i, wsłuchując się, zrozumiałem, że gdzieś Mcxrkn pirs. Szczekanie niosło się z przeciwległego brzrKU jeziora, z przestworza sosnowych lasów, głos liyl czysty, słaby i odległy, czasem zanikał, po chwili puwrucał z uporem, nieco już bliższy i bardziej wyraźny. Siedziałem na pniu; wokół żółte, prześwitujące już brzozy, zszarzały mech, zarzucony purpurowymi listkami osiki. Słuchałem srebrzystego szczekania i zdawało się, że razem ze mną słuchają ukryte wiewiórki, cietrzewie na suchym wzgórzu obok i gęste zielone świerki, i jezioro w dole, i że drży napięta pajęczyna. W tym pięknym melodyjnym ujadaniu przywidziało mi się coś znajomego, i nagle zrozumiałem, że to goni Arktur. Tak, więc to jego usłyszałem! Dalekie miękkie echo odbijało się od sosen, i zdawało się, że ujada cała sfora psów. Raz tylko Arktur zgubił pewnie ślad i umilkł. Długą chwilę trwało milczenie, las od razu opustoszał, zamarł. Jakbym go widział krążącego, mrugającego nie-widzącymi oczami, zdanego wyłącznie na własny węch. A może uderzył się o drzewo? Może leży teraz potłuczony, nie będąc w stanie się podnieść, zakrwawiony i rozpaczający? Ale pościg znów rozpoczął się ze zdwojoną siłą już znacznie bliżej jeziora. Jezioro to jest tak położone, że wszystkie ścieżki, wszystkie przecinki do niego prowadzą. Każda jest widoczna. Tutaj byłem już świadkiem niejednego widowiska. Teraz też trwałem w oczekiwaniu. W pewnej chwili po drugiej stronie jeziora, na niewielkie, bure od końskiego szczawiu łęgowisko wyskoczył lis. Był brudnoszary, z wyleniałym cienkim ogonem. Lis na moment przystanął z podniesioną przednią łapą, nastawił uszu, wsłuchując się w zbliżający się pościg. Potem spokojnie przebiegł przez łęgowisko, dał nura w jar i ukrył się wśród chaszczy. Za nim wyskoczył Arktur. Biegł nieco dalej od śladu, jak zwykle, wysoko, niezgrabnie podnosząc nogi i nieprzerwanie, ze złością ujadając. W ślad za lisem pognał w jar, stamtąd w młodniaki, zaskowytał, zawył i umilkł. Wydostawszy się z zarośli znowu zaczął szczekać nisko i jednostajnie głosem przypominającym srebrny dzwon. Jak na dziwnej scenie przemknęli przede mną odwieczni wrogowie — pies i dzikie zwierzę, i znowu zostałem sam z ciszą i dalekim ujadaniem. Wieść o niezwykłym psie gończym szybko rozniosła się po mieście i okolicy. Widziano go daleko na rzece Łoświe, na polach za wzgórzami pokrytymi lasem, na głuchych drogach leśnych. Mówiono o nim we wsiach, na przystaniach i w czasie przepraw, sprzeczali się o niego przy szklance piwa flisacy i robotnicy z tartaku. Do naszego domu zaczęli zaglądać myśliwi. Z zasady nie wierzyli pogłoskom, znali wartość myśliwskich opowiadań z własnego doświadczenia. Oglądali Arktura, rozprawiali o jego uszach i łapach, o prężności i gibko-ści jego nóg i innych myśliwskich zaletach, wyszukiwali ułomności, namawiali doktora, żeby im sprzedał psa. Bardzo im się chciało dotknąć muskułów Arktura, obejrzeć z bliska jego łapy, pierś, ale Arktur siedział u nóg doktora tak posępny, że nikt nie ośmielił się wyciągnąć do niego ręki. Doktor, czerwony ze złości, po raz dziesiąty zapewniał, że pies nie jest do sprzedania, i najwyższy już czas, żeby wszyscy o tym wiedzieli. Myśliwi 230 231 .irow.tm i na zmianę przychodzili na- . .-. n.j;ii dnia Arktur, silnie poturbowany po ostat-i¦ -j wyprawie, leżał pod tarasem, gdy do ogrodu przy-:./.i'dl stary myśliwiec z blizną zamiast lewego oka, rzadką tatarską bródką. Na głowie miał pomiętą ciepłą czapkę z nausznikami, na nogach zniszczone myśliwskie buty. Ujrzawszy mnie, zamrugał zdrowym okiem, ściągnął czapkę, podrapał się w głowę i popatrzył na niebo. — Niezwykła pogoda, panie, co... — zaczął ogólnikowo i, chrząknąwszy, umilkł. Domyśliłem się, o co chodzi, i zapytałem: — Czy pan przypadkiem nie w sprawie pieseczka? — Ależ tak, a jakże! — ożywił się i nałożył czapkę. — Niech no pan sam przyzna, czy nie mam racji? Po co Jekarzowi pies? Do niczego mu nie jest potrzebny, a dla mnie, choć się powieś, taka psina jest niezbędna! Wnet zaczną się polowania, sam pan rozumie... Mam charta, ale na nic się zda: dureń, nie umie trzymać tropu i głosu żadnego. A to co? Ślepy? Co? Wprost nie do pojęcia, jak on śmiga. Królewski pies, klnę się na krzyż święty! Westchnął kilka razy, wysiąkał nos i wszedł do mieszkania, a po paru minutach wyszedł bardzo czerwony i zdenerwowany. Stanął koło mnie, chrząkał, długo zapałał papierosa. Potem sposępniał. — I co, odmówiono panu? — zapytałem, z góry znając odpowiedź. — Nie warto gadać! — rzucił strapiony. — Pomyśleć tylko! Od najmłodszych lat jestem myśliwym — straciłem oko, widzisz? Synowie moi też polują, i tak to jest. Nam, żeby żyć, potrzebny jest piesek, żeby żyć, rozumiesz! Nie, nie chce... Pięć stówek dawałem, suma nielicha, co? I niecnie podchodź nawet do niego! Nie- 232 wiele brakowało, a rozkrzyczałby się na całe gardło, no? To ja powinienem krzyczeć! Polowanie blisko, a psa nie mam! Z roztargnieniem obejrzał ogród, płot i nagle na jego twarzy mignęło coś chytrego i przemyślnego. Od razu się uspokoił. — Gdzie go trzymacie? — jakby mimochodem zainteresował się i zamrugał okiem. — A co, zamierza pan ukraść pieska? — zapytałem. Stary zmieszał się, zdjął czapkę, podszewką wytarł twarz i popatrzył na mnie przenikliwie. — Niech Bóg broni! — powiedział i roześmiał się. — Jeszcze mnie do grzechu skusisz. Sam pomyśl! Po co mu pies? No, powiedz sam! Skierował się do wyjścia, ale po drodze stanął i, zadowolony, popatrzył na mnie. — A głos, ależ gło-os! Znasz się na głosie! Prawdziwy zdrój, mówię ci! Potem zbliżył się do mnie, mrugnął okiem i szeptał zerkając na okna domu: — Zaczekaj jeszcze, psina będzie moja. Na co mu pies? To człowiek uczony, żaden myśliwy... Sprzeda mi go, żebym tak zdrów był, że sprzeda. Do Pokrowy czasu dużo, coś jeszcze obmyślę. A ty powiadasz... Ech! Zaledwie myśliwy się oddalił, do ogrodu wyszedł doktor. — Co on tu panu opowiadał? — denerwował sio. Co za wstrętny dziadyga! Zauważył pan to oko! Po pn> stu bandyckie! I skąd dowiedział się o psie? Doktor pocierał nerwowo ręce, szyja mu poczerwir niała, siwy kosmyk włosów opadł na czoło. Arktur. słysząc głos pana, wypełzł spod tarasu i kulejąc podszedł do nas. 233 * i« woła I d(tktor. Ty nigdy mnie nie ¦ •Wiln 7 ukłwil oczy i utknął nosem w kolanach dok-v, nii' mógł utrzymać się na nogach i usiadł. mu opadała, prawie spał. Doktor spojrzał na mnie ' rlou.mym wzrokiem, roześmiał się i potargał go za u,, y. Nie wiedział, że pies gończy już go zdradził, zdradził od chwili, gdy trafił ze mną do lasu. Jak by to było dobrze, gdyby wszystkie piękne historie miały szczęśliwy koniec! Czyż nie zasługuje bohater, choćby to był tylko pies gończy, na długie i szczęśliwe życie? Nikt nie przychodzi na świat niepotrzebnie i pies gończy rodzi się po to, żeby tropić zwierzę-wroga, tropić dlatego, że tamten pozostał na zawsze dziki i nie przyszedł do człowieka ani nie został jego przyjacielem, jak zrobił to kiedyś pies. Los ślepego psa jest gorszy od losu ślepego człowieka. Psu nikt nie pomoże, jest samotny w swojej ciemności, jest bezsilny i skazany przez naturę, która jest zawsze okrutna wobec słabych. Ale jeżeli ten pies namiętnie służy swojemu głównemu przeznaczeniu, jeśli został przy życiu, cóż może być piękniejszego! Arkturowi nie dane było cieszyć się długo takim życiem... Sierpień dobiegał końca, pogoda pogorszyła się, i zbierałem się do wyjazdu, gdy przepadł Arktur. Rano pognał do lasu i nie wrócił wieczorem ani przez następne dwa dni. Kiedy przyjaciel, z którym się mieszka, którego codziennie się widuje, wobec którego często bywa się 234 nieuważnym — kiedy ten przyjaciel odchodzi bezpowi • •' nie, pozostają już tylko wspomnienia. Przypomniałem sobie wszystkie dni spędzone z Arl. rem, jego niepewność, lękliwość, jak biegł niezn, nie, nieco bokiem, jego głos i nawyki, miłe drobiażd. i jego miłość do doktora, nawet zapach, zapach czystn:" zdrowego psa... Wspominałem to wszystko i żałowałem, że to nie był mój pies, że nie ja dałem mu imię, że nl«< mnie kochał i nie do mojego domu wracał w ciemności, przytomniejąc po wielowiorstowym biegu. Lekarz postarzał przez te dni. Podejrzewał o porwn-nie psa starego myśliwego, który kiedyś go odwiedził. Długośmy go szukali, wreszcie się znalazł. Starzec jednak zaklinał się na wszystkie świętości, że Arktura nlo widział, i zaczął szukać go razem z nami. Wieść o zaginionym psie błyskawicznie obiegła miasto. Okazało się, że psa znano i lubiano i że wszyscy chcieli doktorowi pomóc w poszukiwaniach. W miasteczku opowiadano sobie na ten temat rozmaite historie. Ktoś widział psa podobnego do Arktura, ktoś słyszał jego szczekanie w lesie. Chłopcy, których leczył doktor, i ci, których wciilt nie znał, krążyli po lesie, nawoływali, obeszli wszyat-kie leśne ustronia, strzelali i po dziesięć razy na m odwiedzali lekarza, dowiadując się, czy przypadkiem m. wrócił, nie znalazł się cudowny pies gończy. Ja nie szukałem Arktura. Nie mogłem w to uwicr*-. żeby zabłądził, miał na to zbyt dobry węch. I za b«l«l kochał swojego pana, żeby przystać do pierwszego l< szego myśliwego. Bez wątpienia zginął... A W- ) .< gdzie? — tego nie wiedziałem. Czy tak trudno /n.il. • śmierć! Po kilku dniach zrozumiał to także doktor. 1'<>:..-:u .-<»ł, przestał śpiewać i długo nie spał wieczorami. Dom <iown ogrodzie, nikt nie obwąchiwał głazu nad i /.vki\. Sterczał ponuro nad ziemią i czerniał od deszczów, jego zapachy nikomu nie były potrzebne. W dniu mojego wyjazdu długo rozmawialiśmy z doktorem o różnych różnościach. O Arkturze staraliśmy się nie wspominać. Raz tylko doktor wyraził żal, że w młodości nie został myśliwym. 9 W dwa lata później znalazłem się w tych samych okolicach i znowu zatrzymałem się u doktora. Mieszkał, jak dawniej, sam. Nikt nie biegał stukając pazurami o podłogę, nie czmychał i nie uderzał ogonem po wyplatanych meblach. Dom milczał, pokoje wypełniał zapach kurzu, apteki i starych mebli. Była wiosna i pusty dom nie wywierał przygnębiającego wrażenia. W ogrodzie pękały pąki, plotkowały wróble, w parku miejskim, nawołując się hałaśliwie, wiły gniazda gawrony, doktor wyśpiewywał falsetem swoje arie. Rano nad miastem unosiła się niebieska mgła, rzeka wylała, na olbrzymich rozlewiskach odpoczywały łabędzie, a skoro świt, zrywały się do lotu ze swoim wiecznym „klink-klank". Matowym dźwiękiem wyły oświetlone jasno kutry i przeciągle, natarczywie buczały holowniki. Wesoło było! Następnego dnia po przyjeździe poszedłem na włóczęgę. W lesie unosiła się złocista mgła, wokół kapało, dzwoniło, bulgotało. Ogołocona ziemia oddychała mocną, ostrą wonią; pachniało jeszcze korą osiki, zbutwiałym drzewem, wilgotnymi liśćmi — ale nad wszystkim górował ostry zapacłuziemi. 236 Wieczór był piękny, płomieniście żarząc się zachodziło nlońce i gęsto leciały kuliki. Zabiłem cztery i z trudem je odnalazłem na ciemnej warstwie listowia. Niebo przybrało zielonkawy odcień i zgasło, zabłysły pierwsze gwiazdy. Poszedłem powoli do domu po znanej mi, nie uczęszczanej drodze, okrążając rozlewiska, w których odbijało się niebo, nagie brzozy i gwiazdy. Obchodząc jedno z takich rozlewisk nagle na niewielkim wzniesieniu zauważyłem coś jasnego i pomyślałem, że są to resztki śniegu. Kiedy podszedłem bliżej, przekonałem się, że były to rozrzucone nieliczne kości psa. Serce mi się ścisnęło, i kiedy się dokładnie przyjrzałem, znalazłem obrożę z pozieleniałą miedzianą sprzączką... Tak, to były szczątki Arktura. Rozejrzawszy się dokładnie, już o zmierzchu, zrozumiałem, w jaki sposób zginął Arktur. Na małym pagórku sterczał samotny, uschnięty świerk, z wyrastającą u dołu gałęzią. Podobnie jak całe drzewo, konar usechł, igliwie opadło, gałąź nadłamała się i wreszcie zamieniła w gołą, ostrą pikę. Na tę właśnie pikę wpadł Arktur, gdy mknął po świeżym, pachnącym tropie. Nie pamiętał i nie wiedział już nic poza .śladem wiodącym go wciąż naprzód i naprzód... W zupełnych ciemnościach poszedłem dalej, wyszedłem na skraj lasu, a stamtąd, wlokąc się po rozmiękłej ziemi — na szosę, ale myślą wracałem wciąż tam, do małego pagórka z wyschniętym złamanym świerkiem. Myśliwi mają dziwne zamiłowanie do dźwięcznie brzmiących imion. Jakież niezwykłe imiona spotyka się wśród psów gończych! Są Diany i Anteusze, Feby i Ne-rony, Wenery i Romulusy... Ale na pewno żaden pies nie był tak godny wspaniałego imienia, imienia nie gasnącej błękitnej gwiazdy! SPIS RZECZY NA PRZYSTANKU NA WYSPIE BRZYDKA DZIEWCZYNA NIEBIESKIE I ZIELONE SPOKOJNY PORANEK . NOC..... DYM..... TAJEMNICE NIKISZKI WYKOLEJENIEC . c PIELGRZYM TEDDY .... ARKTUB, PIES GOŃCZY s 12 30 43 76 92 109 122 141 157 178 213 1 Printect in Polano. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1960 r. Wydanie pierwsze Nakład 10 000 + 253 egz. Arie. wyd. 10,i. Ark. druk. 15 Papier druk. migi. kl. III, 70 g, B2 X 104/32 z Fabryki Papieru w Kluczach Oddano do składania 1. VI. 1960 r. Podpisano do druku 20. IX. 1960 r. Druk ukończono w październiku 1960 r. Drukarnia Wydawnicza, Kraków, ul. Zwierzyniecka 2 Nr zam. 317160 E-O1S Cena zl 12.—