SZCZEP MAŁYCH BRACI (NAPISAŁ KAZIMIERZ DĘBNICKI ILUSTR. TADEUSZ BOCHEN I ANDRZEJ MOŻEJKO |HJ BIURO WYDAWNICZE „RUCH" * WARSZAWA t968 Było to już bardzo dawno. Jakieś dwa lata temu. Latem. Upał. A ja myłem samochód. Na podwórku domu, gdzie pracuję. Przyznam się Warn przy okazji, że bardzo tego mycia nie lubię. I nawet nie jestem pewien, czy mój samochód to lubi. Ale trzeba. Po prostu nieładnie być brudnym samochodem, kiedy słońce świeci. I nie ma błota na jezdniach. Otóż myłem i nie bardzo się naokoło rozglądałem. Dopiero, kiedy mnie ktoś lekko trącił ręką, obejrzałem się. Stał obok mnie mały człowiek, pewnie miał z sześć lat. Na pewno zaś miał wielki słomiany kapelusz z ogromną dziurą na samym czubku. Wskazałem na tę dziurę. — Żeby się głowa chłodziła — wyjaśnił. — Sam to wymyśliłeś ? — Sam. Ja mnóstwo rzeczy sam wymyślam. Ponieważ nosił jeszcze tylko krótkie granatowe majtki — temat nam się wyczerpał. O czym tu niby mówić? O tej dziurze w kapeluszu ciągle nie można, prawda? Jakoś głupio. — Odsuń się trochę szkrabuś, bo teraz będę strasznie chlapał... — Nie ,,szkrabuś", a Mirek — sprostował — i może pan mnie trochę pochlapać, bo gorąco. A w ogóle ja z interesem. — Interes masz do mnie? Poważny? — Tak. Niech pan da tego szlaucha, to ja sobie też umyję ten pana samochód. — Nie ,,tego", a ten szlauch. Poza tym uważaj, bo pryska. — Do szkoły idę w przyszłym roku, to mogę mówić ,,tego", no nie? To da pan szlaucha ? — Dam szlauch. Dałem. Mirek nadął i tak podobną do nakrapianej piłki twarz (bo miał piegi), wysunął język (bo to pomaga w myśleniu). I lunął strumieniem wody na samochód, aż jęknęło. — E — powiedziałem przerażony — nie tak ostro, bracie. — Mogę lekcej... — Nie lekcej, a lżej. Nie szlaucha, a szlauch... Człowieku — tyś jeden wielki błąd! — Co proszę ? — Woda tak hałasowała po karoserii, że rzeczywiście niczego się nie słyszało. — Błąd! — krzyknąłem. Jaki błąd ? —- zdziwił się Mirek i tak się zagapił, że oblał mnie od stóp do głów. — No i właśnie — masz: to jest błąd. —- Firma przeprasza za drobne usterki — stwierdził rzeczowo i dalej polewał samochód. — Gdzieś się tego nauczył? — Od mamy. Mama pracuje w pralni i kiedy tylko komuś w koszuli zrobi się po praniu dziura, to kierownik tak właśnie mówi. Umyliśmy wreszcie wspólnymi siłami samochód. Mirek odprowadził mnie do pokoju. Przywitał się z kolegą wypinając nieznacznie dość pokaźny brzuszek i dostawiając grubawe nogi. Jedną, do drugiej. Na baczność. — Mirek :— przedstawił się głośno. — Umyliśmy sobie samochód, proszę pana. — A ? — stęknął tylko kolega, bo było gorąco, a on małomówny. — A pan ma samochód ? — Nie mam. — Szkoda. By się umyło. — Mirek — powiedziałem — ten pan pracuje — nie można mu przeszkadzać. Więc może byś poszedł trochę na spacer ? Masz tu na cukierki. Za mycie. „ Odsunął monetę. Że niby on nie taki i nie potrzebuje. Honor mu wystarcza. I tyle. Zabierał się już do wyjścia, ale jeszcze powiedział: — My możemy zawsze myć samochód. Nawet sami. — My? — My — to znaczy —ja, Jasio, Mare-czek, Henio, Tadek, i Lulik... — A cóż to znów za ,,Lulik" ? Kolega? — E, kolega... Pies Henia. Umówiliśmy się na następny dzień. I ja oczywiście zapomniałem. Bo w życiu dorosłych tak to już bywa; że jak coś wydaje się niezbyt ważne, to się zapomina. Albo myśli się, że zapomną tamci. „Tamci" jednak nie zapomnieli. Tylko, że mieli pewne kłopoty. U nas w biurze pracuje bardzo tęga osoba. Może 90 kilo waży. Może więcej. Kto to sprawdzi. Wysoka jest, gruba i wiek ma nieokreślony. Tego nie można sprawdzić, bo z niektórymi kobietami nie zawsze wiadomo. Młoda, stara? Nie powie. Pomaluje oczy, usta, nos przypudruje i od razu rachunek jej wychodzi inny. Z latami. Że np. nie 120, a tylko 95. W takim wieku to kolosalna różnica. Nasza Tęga Pani tylu lat oczywiście nie ma. Grubi nikomu na ogół nie przeszkadzają. Chyba w tramwaju. Nawet bywają bardzo weseli. Chudzi też nie przeszkadzają. Więc nie o to, że gruba, ale że zła. A zła przede wszystkim na dzieci. Psa lubi. Dziecka — nie. Czyli w ogóle ludzi nie kocha. Cóż ? Bywa i tak. Szczególnie, kiedy się nie ma własnych dzieci. A ta pani nie ma. I, proszę sobie pomyśleć, na nieszczęście natknęli się właśnie na nią. Wszyscy: Mirek, Jasio, Mareczek, Henio, Tadek i Lulik. 8 — Dokąd to? — zapytała, gdy tylko rano przyszli do biura, a mnie nie było, bo zapomniałem o spotkaniu. — Do tego pana z samochodem. — Do pana kierownika? Nie ma. Nie wiem, kiedy będzie. A wy służbowo ? — My na zebranie. — Zebrania są w czwartki między dziesiątą a pierwszą. Dzisiaj jest środa i zebrania nie będzie. Proszę wyjść. I nie plątać mi się tutaj. Kiedy potem wchodziłem po schodach usłyszałem zza szafy w hallu ciche szepty... Zajrzałem. Za szafą byli: Mirek, Jasio, Mareczek, Henio, Tadek i Lulik, który strasznie dyszał, bo było znowu gorąco. Szczególnie za szafą i w sytuacji, kiedy nawet szczeknąć nie można. — Co wy tu robicie ? — Czekamy, bo pan się umówił, ale nie przyszedł, a ta pani nas wypędziła i powiedziała, że zebrania dziś nie będzie. To wszystko stwierdził Mirek, a oni kiwali tylko głowami. Lulik oczywiście ogonem, bo mu łatwiej. — Będzie zebranie. O dwunastej. Stawiam lody. — O kkkey — oświadczył Mareczek, który się jąkał. Poszedłem do Tęgiej Pani. Tęga Pani uśmiechnęła się do mnie. I powiedziała: — Jacyś smarkacze tu się kręcili, więc powiedziałam, że pan, panie kierowniku, 10 ciężko pracuje i bardzo pan zajęty, no i sobie poszli... Bo, pan wie, panie kierowniku, jak ja pana szanuję i jak ja dbam o pana spokój. — Proszę się nie wtrącać do moich spraw i nie wyganiać dzieci. — Ależ, panie kierowniku, to nieprawda. — Dzieci mi powiedziały. — Dzieci zawsze kłamią. Pomyślałem sobie, że to straszne tak nie lubić ludzi, nawet kiedy są jeszcze mali. I kłamać tak jak Tęga Pani — też straszne. Tylko, że tej pani chyba już się nie nauczy być lepszą. Po prostu musiała- by być na nowo dzieckiem. I wszystkiego uczyć się od początku. Więc tylko powtórzyłem, żeby mi się do dzieci nie wtrącała. Bo chyba jest lepiej, jeżeli dzieci, które zostały na lato w mieście, przychodzą sobie porozmawiać z innymi ludźmi, trochę większymi. Niż żeby miały się rozbijać po ulicy. I jeszcze trzasnąłem drzwiami wychodząc. To już było niepotrzebne. Trzaśniesz, szyba wyleci, hałas, wszyscy wiedzą, że człowiek nerwowy, nieopanowany, gotów coś niemądrego zrobić. 0 dwunastej -— punktualnie — zeszliśmy do kawiarenki w naszym biurze: Mirek, Jasio, Mareczek, Henio, Tadek, Lu-lik i ja. Lulika nie chciano wpuścić. Ale on sprytny. Przeczekał. Wśliznął się po chwili cichutko przycupnął pod stołem. W ten sposób mieliśmy już ąuorum, czyli taką ilość zebranych, która ma prawo coś poważnego postanowić. 1 postanowiono: a) utworzyć ,,Szczep Małych Braci", b) w drodze wyjątku dopuścić także dziewczynki, chociaż one starsze, c) wybrać „radę starszych szczepu", d) ustalić, co w ogóle mamy robić. Najtrudniej było z tym ,,c". Po bardzo długiej naradzie do ,,rady" wybrano jednogłośnie Mirka i Mareczka, chociaż się jąka, ale umie dobrze liczyć do 132. To ważne w „radzie", żeby ktoś umiał liczyć. 12 Lulik odpadł na samym początku, ponieważ zachował się głośno i kelner przyszedł do nas z pretensjami. Ludzie na ogół zachowują się głośno, kiedy już są bardzo pewni swego i wybrani, przedtem — nie. A psu jest wszystko jedno. Potem musieliśmy wybrać przewodniczącego i sekretarza-skarbnika. — Kto będzie przewodniczącym ? — zapytałem. — Ja — oświadczył Mirek. —- A skąd to wiesz ? — Bo ja muszę być przewodniczącym. Henio powiedział, że się zgadza na Mirka, ale Henio w ogóle na wszystko się zgadza. Taką ma naturę — zgodną. Czasem to dobrze. Ale kiedy masz się na przykład zgodzić na coś niezbyt dobrego ? Tadek uznał, że przewodniczącym powinien być Mareczek, bo wszystkim zawsze pomaga i poza tym żyje w zgodzie z dziewczynkami. Jasio wyjaśnił, że on woli Mirka, bo Mirek umie robić różne rzeczy i dużo potrafi wymyślić. Na przykład to, żeby tu przyjść. Mareczek — po namyśle — doszedł do wniosku, że on także mógłby być przewodniczącym, ale nie musi. A Mirek znowu: — Ja będę przewodniczącym! Za Mirkiem był więc sam Mirek, Henio, Jasio i pół Mareczka. Duża większość. — A pan co myśli? — zapytał Tadek. 13 Powiedziałem ostrożnie: — Pozwólmy Mirkowi spróbować, a jakby próba wyszła jakoś nie tak, no to zmienimy... — Mnie nikt nie zmieni, bo ja będę dobrym przewodniczącym. T nawet na dzisiaj mam już pomysł, ale to w wolnych wnioskach. Tata mówi, że na zebraniach są zawsze wolne wnioski. Mirek został przewodniczącym i trzeba było jeszcze wybrać sekretarza-skarbnika. Co robi sekretarz-skarbnik ? Mareczek zastanowił się i powiedział: — Zzzapissuje nowych, pppammmięta, co trzeetrzeba zzrobić i lliczcczy... — Cooo lliczy? — zapytał, przedrzeźniając Mareczka Henio, bo już chciał się podlizać przewodniczącemu, żeby z nim żyć w zgodzie. — Nie udawaj, że się jąkasz, bo to trzeba umieć. A ty nie jąkasz się, a partaczysz! — stwierdziłem surowo. — No, ale rzeczywiście, co liczy sekretarz-skarbnik? — To, co ja mu każę — oświadczył energicznie Mirek. — Nie — to, co należy: ilu nas jest, co zrobiliśmy, w ogóle to, co trzeba — rzeczowo wyjaśnił Tadek. I dodał: — Ja będę pomagał, bo ja liczę do 317 bez „zmyłki". I piszę już. Całe słowa. — Przystępujemy do wyboru sekretarza-skarbnika ! — zakomunikowałem uro- 15 czyście, bo to się zawsze robi bardzo uroczyście, nawet u dorosłych. — Kto będzie sekretarzem-skarbni-kiem ? — Ja! — bez wątpliwości w głosie — zaproponował Mirek.. — Jak to? — Tak to. — Przecież jesteś już przewodniczącym? — No, właśnie. Mnie będzie najwygodniej. O wszystkim będę wiedział. — Tak nie można — zaoponowałem.— Po co więc byłaby Rada? — Rada? — Mirek znowu nie miał wątpliwości. — Żeby mnie pomagać. — Ja się nie zgadzam —- powiedział Tadek. — Ja też nie — zastanowił się Jasio. — Starczy mu przewodniczący. — Ja to jestem za Mirkiem — płaszczył się dla zgody Henio. I tak się płaszczył, płaszczył, płaszczył, że był już taki płaściutki jak wędzona flądra, a nie człowiek. Lulik mruknął przez sen, bo już sobie zasnął. Nudno mu było, a i tak nie miał żadnych szans. Nie umiał ani liczyć, ani czytać. Mareczek miał smutną minę, bo nie wiedział, czy popierać siebie, czy Mirka. Ale w końcu powiedział, że on może być sekretarzem-skarbnikiem. Tadek szybko policzył: — Jasio, Mareczek, ja — to trzech, Henio i Mirek — to dwóch. Większość — powiedział — jest bezwzględna. Mareczek został sekretarzem-skarbni-kiem, a my ustaliliśmy punkt ,,d" — czyli co mamy robić. Więc najpierw — mycie samochodów, bo wszyscy chcieli. Zwiedzanie lotniska i Pałacu Kultury i Nauki, bo większość chciała. Giełdę znaczków i pocztówek, czyli że: zbieramy je w jednym miejscu, potem dzielimy, zakładamy albumy, wymieniamy dublety — to znaczy podwójne. — Ja jjeszczcze zzzgggłaszszam ddob-bre i zzzłe uczczynki...— zaproponował nasz sekretarz-skarbnik. — Notowane? — nieufnie spytał Mirek. Jasne. Notowane stwierdził Tadek. — To ja będę notował — zaofiarował się, tym razem bez namysłu Mirek. — Od notowania jest sekretarz-skarbnik — zauważył słusznie Jasio. I na to wszyscy się zgodzili. Minus — głos Henia. Bo nawet Mirek spostrzegł, że przesolił. Ale był zły. I miał czerwone plamki na policzkach, przez co jeszcze bardziej przypomniał balonik albo dużą piłkę. No, więc zostały nam tylko ,,wolne wnioski", ale ja już nie miałem czasu. — My załatwimy ,,wolne wnioski" we własnym zakresie. Tata mówi zawsze, że on załatwia wszystko we własnym zakresie — zdecydował Mirek i ponieważ wszyscy skończyli jeść lody, a Lulik obudził się — wyszliśmy. Mirek, Henio, Jasio, Mareczek, Tadek i Lulik — na ulicę. I tam usiedli na murku. Za murkiem był duży park. A ja wróciłem do pracy. Tymczasem na tym murku zapadły straszne decyzje. W ,,wolnych wnioskach". W sprawie Tęgiej Pani, która nie lubiła dzieci. We własnym zakresie, oczywiście. 18 O czwartej wszyscy wychodzą z biura. Najpierw pan dyrektor, odjeżdża wołgą. Czarną. Potem pan vice-dyrektor — szarą warszawą, potem inni pracownicy piechotą, i tylko niektórzy trabantami, syrenkami, jeden nawet rna Wartburga. A na końcu wychodzi zawsze Tęga Pani, która długo się przegląda w lusterku, maluje i czesze. Dlatego też ona wychodzi tak późno. Oddaje portierowi klucz od pokoju i zawsze mówi: — Widzi pan, panie Piotrze, jak ja się tu męczę. Wszyscy hyc, hyc, aby prędzej do domu. Dyrektor to najpierwszy i mój kierownik też. A ja pracuję. I wychodzę ostatnia. Tylko nikt tego nie docenia. Tym razem też tak było. Tylko, że na murku czekali na Tęgą Panią: Lulik, Mirek, Mareczek, Henio, Jasio, Tadek i dwie dziewczynki — Magda i Lena. Trochę starsze. Z warkoczykami w mysie ogonki. Bardzo ładne. Warkoczyki. Lulik był bardzo zły, bo głodny. Cały dzień nic nie dostał do jedzenia. Wszystko w zakresie ,,wolnych wniosków". Lulik powarkiwał, ogon spuścił i tylko patrzył na każdego: da jeść, czy nie da? Nikt nie dawał. 19 — A, wy smarkacze, ciągle tutaj ? — powiedziała Tęga Pani. —- Do domu jazda. Nie przeszkadzać przechodniom. — My tylko na chwileczkę — dygnęła Magda i posłała Tęgiej Pani uśmiech jak kropla słońca. — Może pani wie, która godzina —-dygnęła Lena i obdarowała Tęgą Panią spojrzeniem jak płatek pachnącego jaśminu. Sama botaniczna słodycz. Tęga Pani spieszyła się jednak, bo umówiła się w kawiarni na plotki z przyjaciółką. Takie złe osoby też mają przyjaciół. Przecież muszą z kimś obgadywać innych, prawda? Więc ani kropla słońca, ani płatek jaśminu nie wzruszyły Tęgiej Pani. Mruknęła tylko do otaczających ją dzieci: — Nie mam zegarka. Nie mam czasu. Proszę rnnie puścić. Proszę mnie nie denerwować... I ruszyła twardo przed siebie, pcosto na Lulika. A Lulik był tak trzymany, że Pani musiała na niego się wpakować. Wielka pani i głodny mały pies, którego 20 Mirek popchnął jeszcze i nieznacznie przydepnął mu łapę w chwili, gdy nogi Tęgiej Pani już dotykały psa. No i zrobiło się straszne zamieszanie. Bo Lulik szczeknął i szarpnął Tęgą Panią z całej siły za łydkę, drąc zupełnie nową pończochę. Pani krzyknęła i podskoczyła. I teraz już rzeczywiście nadepnęła psu na łapę. Drugą. Ponieważ była ciężka, więc Lulik aż się zwinął z bólu i zniszczył drugą pończochę. -— Łobuzy! — krzyczała pani. :— Zabije Lulika! —— krzyczał Mirek. — Ma zegarek, a nie wie, która godzina ! — piszczała Lena. — Była niegrzeczna! —¦ głośno wołała Magda. Poczem nagle została sama Tęga Pani, bo wszyscy się rozbiegli. Lulik też. I Tęga Pani pochyliła się nad swoimi podartymi pończochami. I nagle zapłakała. Może płakała z innego powodu. Może przypomniała sobie, że nie jest już taka bardzo młoda, a nie ma własnych dzieci? Nie wiem. W każdym razie naprawdę płakała. 21 Sądu nie wybieraliśmy. Musieliśmy sami być sądem i sami oskarżonymi. I sami obrońcami. Pierwszy odezwał się Mirek: — Ona jest niedobra. My w zakresie „wolnych wniosków" postanowiliśmy ją ukarać. — Czyj to był wniosek ? — W moim zakresie... — odpowiedział Mirek na pytanie, które mu zadałem. — Wszyscy się zgodziliście ? Milczeli. Długo. Potem Henio pisnął dla zgody: — Wszyscy. Ja pierwszy. — Nieprawda — ja byłem pierwszy — powiedział Tadek. — A ja drugi — pochwalił się Jasio. — Henio był na końcu. — A sekretarz-skarbnik ? — zapytałem. — Jja, bbyłłłem, nnajjpierw ppprze-eciw, aaale ppotem... — On się bał — wyjaśnił Mirek. 22 — Wcale się nie bał — stwierdziły Magda i Lena, które już się zapisały do szczepu i miały zrobić przedstawienie dla wszystkich dzieci z tej ulicy, które nie pojechały na kolonie. — No, bał się czy nie? — Nie, nie bał się. Nie chciał. Mówił, że karać to może pan albo milicja, albo sąd. Tylko się jąkał, ale go przekrzyczeliśmy. I się zgodził. Chłopcy spojrzeli spode łba na dziewczynki. I Mirek oświadczył, że zawsze był przeciw dziewczynkom. Tadek mu się sprzeciwił, Jasio też. Więc znowu była większość. Alę to nie załatwiało sprawy. — Tęga Pani przez was płakała — zacząłem. — Przez pończochy — sprzeciwił się Mirek. — Gdyby nie nadeptała naprawdę Lulika, miałaby jedną pończochę całą. — Mirku: nadepnęła, a nię nadeptała. To po pierwsze, a po drugie: jak jedna jest podarta, to i tak cała para do niczego. — Kupiłaby inną parę, wtedy jedną miałaby w rezerwie. Tata mówi, że rezerwy są bardzo ważne. — Ważne. Ale w tym wypadku chodzi o was, a nie o jej pończochy. —- My podjęliśmy ,,wolny wniosek". Demokratycznie. Wszyscy byli ,,za". — A teraz? Też wszyscy są ,,za" ? — Ona naprawdę płakała ? — spytała Magda. 23 — Naprawdę. — No, to my jej umyjemy samochód — powiedział Jasio kompromisowo, to znaczy tak, żeby i wilk był syty i owca cała. — Ona nie ma samochodu. — To niech sobie kupi, a my umyjemy. Za każdym razem — zaproponował Mirek. — Nie kupi, bo za drogo. — A na pończochy ma? — nieufnie spytał Henio. — Pończochy są tańsze. — No, to czego zaraz beczeć — wzruszył ramionami Mirek, spojrzawszy jeszcze bardziej koso na szepcące między sobą dziewczynki. — Jakby była młodsza i bardzo ładna — może by tak nie żałowała pończoch...— spróbowałem z tej beczki. — A ona płakała może dlatego, że już nie jest taka bardzo młoda, że nie mogła was dogonić, że nigdy już nie będzie taka młoda jak wy... Może chciała sobie np. kupić pieska, żeby nie być samotna, a teraz musi wydać pieniądze na pończochy... — Możemy jej pożyczyć Lulika — wielkodusznie zaproponował Mirek. — Żżżaddnego Lllulikka, on jjest nnasz... — sprzeciwiał się Mareczek. — Z Lulikiem to do kitu — zgodził się z sekretarzem-skarb-nikiem Tadek. — Ona jest zła. Mirek ma rację. Myją ukaraliśmy. — Henio widział już, że nikt nie ma dobrego pomysłu. Więc uznał, że trzeba stać przy Mirku. — No, tak — mruknąłem, po zastanowieniu — źle zaczęliśmy z tym szczepem, nie udało się. Trzeba będzie szczep zlikwidować, a Tęgą Panią to ja przeproszę. Bo to moja wina. Nie miałem czasu. Nie byłem przy „wolnych wnioskach", czyli w moim zakresie popełniłem błąd. Sam nie wiem, jak przeprosić ? Warn byłoby łatwiej. Dużo was, moglibyście teatr odegrać na cześć Tęgiej Pani. I w takim teatrze pokazać jak to było, jak doszło do tego wszystkiego. A ja sam? Jaki to teatr z jednej osoby? Ale trudno — przeproszę za was... Upominek jakiś kupię: herbatę dobrą, czekoladki, bo ja wiem ? Nie ma rady, panowie i panie. Wstałem. Podałem każdemu rękę na pożegnanie. Zdawało mi się, że to już koniec krótkich a już osobliwych dziejów Szczepu Małych Braci. Przez jakiś czas było tak: z daleka kłaniał mi się Mirek albo inny z chłopców, albo dziewczynka. Niekiedy nawet podbiegał Lulik, ale nic nie mówił... Kiedy myłem samochód na podwórku, zza węgła wychylały się głowy: jasne, ciemne i ogolone. Także z warkoczykami. I tyle. Raz zobaczyłem Magdę cicho mówiącą coś panu Piotrowi, portierowi. Potem pan Piotr rozmawiał tajemniczo z panią Lucyną — sprzątaczką, która dla wszystkich parzy herbatę. Tylko dla Tęgiej Pani nie parzy. Tęga Pani lubi bardzo mocną herbatę. Kupuje najlepszą, angielską. I czekoladki lubi podgryzać do herbaty. Tęgiej Pani dostarcza się tylko wrzątek. Herbatę ma własną. Później znowu zobaczyłem pana Piotra rozmawiającego z Magdą i Leną. Po kilku dniach powiedziała mi Tęga Pani: — Jakieś krasnoludki tu są, czy co? — Może są?... — stwierdziłem obojętnie. Od czasu tamtej historii nie lubiłem rozmawiać z Tęgą Panią. Nie tylko dla-teąo, że ona nie lubi dzieci. Ale i dlatego też, że musiałem ją przeprosić, a kto lubi przepraszać za cudze winy? 26 — Lubi pan czekoladki, panie kierowniku ? — Nie — odpowiedziałem, chociaż tak naprawdę, to chętnie jem czekoladki. , — Ale dobrej herbatki to pan się na pewno napije? Ostatnio ktoś zostawił w moim biurku całą paczkę najlepszej angielskiej herbaty i pudełko czekoladek. Pytałam wszystkich, ale nikt nie wie. Może pani Hania, ale ona zachorowała i jest w szpitalu, więc nie mogę zapytać. To pewno jej. No, ale ja jej zwrócę, kiedy ona wyzdrowieje. Pani Hania też lubi czekoladki i dobrą herbatę, więc to pewnie rzeczywiście jej. No, ale ja nie chciałem wypijać herbaty kogoś, kto jest w szpitalu. Parzonej przez Tęgą Panią. Więc powiedziałem: — Ostatnio mało piję płynów, bo le-karz zakazał. — A wie pan co, panie kierowniku, mnie się czasem wydaje, że może ktoś się we mnie zakochał i podrzuca mi czekoladki i herbatę. — Może... — zgodziłem się ponuro. Pani Hani, która jest bardzo sympatyczna, mógłby ktoś podrzucać. Tym bardziej, że jest dobra i lubi wszystkich. Dzieci też. Kto by jednak mógł kochać tęgą i niezbyt dobrą panią, która nikogo zbytnio nie lubi? Zapomniałem już o tych czekoladkach i herbacie, gdy nagle zadzwoniła jakaś pani i miłym głosem wyjaśniła, że jest matką Magdy. I mówi także w imieniu mamy Leny. — Może pan, panie kierowniku, domyśla się, dlaczego nasze córki wypraszają u nas dobrą angielską herbatę i czekoladki. I opowiadają coś dziwnego o jakimś „szczepie małych braci"... Czy szczep jada tyle czekoladek i pija angielską herbatę ? — O, proszę pani, pani nawet nie wie ile taki szczep może zjeść czekoladek... A herbaty wypić... Ta pani pomyślała pewnie, że ja jestem trochę niespełna rozumu. Obiecałem jednak, że zajmę się tą sprawą. I pani już bardziej uspokojona odłożyła słuchawkę. Ledwo odłożyła, pan Piotr, nasz portier przyniósł mi długą, grubą kopertę, z wyrysowanym zamiast znaczka kwiatkiem róży. I położył bez słowa na biurku. 28 — Od kogo to? — A bo ja wiem? — uśmiechnął się przy tym jakby wiedział nie tylko to, ale także poznał tajemnice kosmosu. W ręku miał jeszcze jedną kopertę. — A to dla kogo? — Dla Pani Tęgiej... Zdziwiłem się, ale coś mi zaczęło świtać w głowie, mimo ogromnego upału. Tylko mój kolega, ten małomówny, powiedział : — Uważaj, tam może być bomba... — I roześmiał się, jakby to był dobry żart. Naprawdę,w kopercie był twardy karton z pięknie wykaligrafowanym zaproszeniem, które brzmiało tak: 29 Zaraz też przyleciała Tęga Pani, wymachując tym zaproszeniem i wołając. — Nie pójdę, bo mnie znowu ten wściekły pies pogryzie. W ogóle, co ci smarkacze sobie wyobrażają! — Widzi pani — powiedziałem łagodnie jak do motylka — od tygodnia zajada pani ich czekoladki i pije ich herbatę, no, to może pani pójść i na ich przedstawienie... Tęga Pani najpierw się jeszcze bardziej zaperzyła, potem zapytała panią Hanię, która wróciła ze szpitala, o te czekoladki i herbatę. I okazało się, że to nie było pani Hani. A wreszcie pan Piotr wyznał, wzięty w tzw. ,,krzyżowy ogień pytań", że to wszystko było od dzieci. Poszliśmy na to przedstawienie. Do parku. Pani Hania też, bo po kumotersku, czyli przez osobiste znajomości, otrzymałem dla niej dodatkowe zaproszenie. Było to dobre przedstawienie. Tęgą Panią grał Mirek. Udatnie, owszem. Mirka — Tadek. Lulika sam Lulik. Popisowa 31 rola! Jak on szczekał! Jak skakał! Jak gryzł Mirka w grubą łydkę! Jak w życiu. Bo w ogóle odegrano całą historię: od pierwszego sporu z Tęgą Panią do pogryzienia, a potem do przeproszenia, tzn. do tych herbat i czekoladek. Ponieważ Mirek zagrał Tęgą Panią łagodnie, więc wydawało się, że ona w niczym tak bardzo nie zawiniła. Tęga Pani była zadowolona. Biła bardzo głośno brawo i wołała bis! Pewnie podobało jej się, jak Lulik szarpał Mirka za łydkę. A na zakończenie aktorzy podarowali Tęgiej Pani i pani Hani kwiatki. Podejrzewam, że je zerwali w parku, z klombu... Ja zaś dostałem tekturową odznakę: HONOROWEGO WODZA SZCZEPU. Po drugiej stronie odznaki było wyjaśnienie, że honorowy to taki, którego trzeba szanować i który ma pomagać, ale nie rządzić. To się mniej więcej zgadza. Tak to bywa z honorowymi. Zdawało się, że wszystko jest już dobrze. Bo nawet postanowiono zwołać posiedzenie. W sprawie... uczniów. Odbyło się więc posiedzenie całego szczepu. Bez Tęgiej Pani, która się spieszyła do kawiarni. Ale z panią Hanią. Mirek zaprosił ją osobiście. W punkcie pierwszym posiedzenia omawiano sprawę uczynków dobrych i złych. Przedstawiono zeszyt takich uczynków prowadzony przez Mareczka przy pomocy Tadka i dziewczynek. Na pierwszym miejscu była sprawa Tęgiej Pani. — Ona dostała czekoladki i herbatę! — krzyknął Mirek, którego bolały podrapane przez Lulika łydki i był zdenerwowany. — Dostała. Teraz jeszcze daliśmy jej kwiaty. To było w zakresie przeprosin. A przedstawienie — to już dobry uczynek. Osobny. Dla wszystkich po punkcie. Ja mam dwa, bo jestem przewodniczącym i dyrektorem teatru. — Eee — zaprzeczyły Lena i Magda — te przeprosiny to był nasz pomysł. I my dostawałyśmy od mam herbatę i czekoladę. Chłopcy nic nie dali. Tylko się zgodzili. Więc to nię może być taki rachunek. Teatr to też nasz pomysł. Co prawda tu oni pomagali i Mirek został pogryziony. Fakt. Więc jest tak: herbata i czekolada — to nasze przeprosiny — dziew- 35 /1 i;! czynek, a przedstawienie — to wspólne przeprosiny. Ponieważ my przeprosiłyśmy czekoladkami i herbatą — to za teatr tylko nam się należą punkty uczynkowe. A chłopcom nie. Bo to są ich przeprosiny, a nie żaden tam dobry uczynek. Nasze mamy tak nam mówiły... —- Ale ja byłem dyrektorem... — zawołał cały czerwony ze złości Mirek. — Dyrektor i tak nic nie robi. Tylko ma tytuł. — Ale mnie poszarpał Lulik. — Sam chciałeś grać Tęgą Panią. — Ale bez takiego szarpania. — Musiało być z szarpaniem. Inaczej nie byłoby żadnych przeprosin. Bardzo to była gorąca sprzeczka. Po-czem Tadek swoim zwyczajem szybko podliczył głosy i powiedział: — Mareczek, Lena, Magda, Jasio i ja — to pięć, a Mirek i Henio — to dwa. Większość jest za skreśleniem teatru z dobrych uczynków... — To poszarpanie pończoch Tęgiej Pani przez Lulika skreślimy ze złych. Bo się wyrównało. Tym razem Henio powiedział rzecz nawet rozsądną. I wszyscy się zgodzili. Pozostały więc inne uczynki. A oto ich lista. Najpierw odczytano dobre: a) Mirek trzy razy przyniósł marnie mleko z „SAMU" a raz ziemniaki z jarzynowego sklepu. 36 i I ¦i •'1 f ¦'ii ^¦•^^¦3-,-,^.^« b) Mareczek pomógł kulawemu panu przejść przez jezdnię. c) Dziewczynki przygotowują następne przedstawienie dla wszystkich dzieci z naszej ulicy, tych, które zostały w mieście. d) Tadek podarował Mareczkowi swój scyzoryk. e) Jasio załatwił przez ojca zwiedzenie PKiN. Jego tata tam pracuje. f) Tata Henia ma znajomych w „Locie" i załatwi zwiedzenie lotniska na Okęciu. g) Magda i Lena uczą Mirka czytać i pisać. Z kłopotami. h) Mirek zaniósł ciężką paczkę nieznajomej staruszce do domu. Świadkowie: Lena i Jasio. i) Mirek pomógł kierowcy pana dyrektora umyć samochód. Świadek — Tadek. j) Tadek pomógł kierowcy pana wicedyrektora umyć samochód. Świadek: Mirek. No, lista pokaźna. Ale pani Hania miała wątpliwości co do punktu ,,a": — Jeśli ktoś pomaga w domu — to jest normalny obowiązek, a nie dobry uczynek. Mirek spojrzał bardzo wrogo na panią Hanię i złożył takie oświadczenie: — Pani jest gościem bez prawa głosu. — Może mieć doradczy — zwrócił uwagę Tadek. 38 — Doradczy to co innego, nie liczy się. — No, więc jak, Mirek, z tym punktem ,,a" ? — spytałem. — Raz mleko przyniosłem, kiedy mama nawet nie wiedziała i ziemniaki też. Więc nie obowiązek. Tylko dobry uczynek. — Ale dwa razy przyniosłeś z obowiązku? — odezwała się Magda. Mirek naburmuszył się, ale kiwnął głową. — Czyli pan sekretarz-skarbnik — zaproponowałem — skreśli dwa mleka, to znaczy dwa punkty, tak ? — Jjjeden, bbo mmlekka li czczą się po ppół ppunktu. Zzziemniaki — tto ppunkt. Cciężkie... Były jeszcze wątpliwości, czy jeśli ktoś załatwił sprawę przez tatę — to on ma mieć punkt czy jego tata? Okazało się jednak, że Jasio i Henio po pierwsze: cały tydzień przypominali tatom, a potem z nimi poszli do Pałacu Kultury i „Lotu", żeby dokładnie wytłumaczyć, o co chodzi. Po dyskusji — pół punktu dla każdego. Przystąpiono do złych uczynkgw. Ale w zeszycie było w tej rubryce pusto. Po skreśleniu pogryzienia Tęgiej Pani przez Lulika. 39 — Dziwne — powiedziałem — bardzo dziwne. Prawdziwi ludzie muszą mieć złe uczynki. Od czasu do czasu. Niekiedy niechcący, ale muszą. Na przykład co to znaczy, że Magda i Lena uczą Mirka czytać i pisać z kłopotami ? — Bo on mówi, że jest przewodniczącym i nie musi pisać ,,ogród" przez ,,ó" tylko może pisać przez ,,u". — Ogród pisze się przez ,,ó", Mirku — orzekłem z całą surowością. — Ja jestem przewodniczącym i mogę to zmienić. — Możesz zmienić jakiś pomysł — po- wiedział Tadek — ale nie to. To zmieniają starzy profesorowie. — Jak nie mogę, to nie muszę być przewodniczącym. Co to za przewodniczący, który nic nie może. Nawet jednej literki nie może ruszyć. — Oczywiście, Mirku, nie musisz być przewodniczącym. Przecież możesz się zrzec i wtedy wybierze się kogoś innego. Mareczka na przykład. 40 — On się jąka. — Ale pisze bez błędu. I liczy do... Zaraz, do ilu ty liczysz ? — Umiałem do 132, ale tteraz to już lliczczę ddo 150... — Wielka rzecz -— obruszył się Mirek — jak zechcę, to się nauczę do 200. Ostatecznie Mirek przemyślał sprawę i powiedział, że on zostanie jednak przewodniczącym,' bo się na tym zna. I po jeszcze jednym namyśle uroczyście oświadczył, że: a) należy pozostawić Magdzie i Lenie dobry uczynek za uczenie go czytania i pisania. Po półtora punktu dla każdej. Pół — za kłopoty. b) Jego, Mirka, wpisać na listę złych uczynków :— za te kłopoty. Po pół punkta za Leny kłopot i Magdy kłopot. Razem — jeden punkt. c) I jego, Mirka, wpisać na listę dobrych uczynków za uczenie się. Po jednym punkcie za czytanie i po jednym za pisanie. Jak bowiem wiadomo, uczyć się jest o wiele mniej przyjemnie niż kogoś uczyć. W ten sposób ma 2 punkty na plus i jeden na minus. I jak się odejmie jeden od dwóch to pozostanie jeden — plusowy. Ho, ho — pomyślałem — kanclerska głowa... Bo tak się mówiło, jak kto mądry. Kanclerze — tak nazywano premierów i teraz czasem się tak ich nazywa — musieli być mądrzy. Rządzić całym rządem — niełatwo. — W zakresie jeden — dwa — pół -— liczysz Mirku bezbłędnie... — uśmiechnąłem się. Po dyskusji uznano, że ponieważ Mirek nie chodzi jeszcze do szkoły i uczy się z własnej, nieprzymuszonej woli — może mieć dodatkowo dobry uczynek. Tym bardziej, że wykazał niepospolity talent liczenia wraz z połówkami liczb... Były wprawdzie głosy, że przewodniczący powinien nauczyć się czytać i pisać. Więc ta nauka — to obowiązek, a nie dobry uczynek. Jednak te głosy nie zwyciężyły. 42 Mieliśmy bardzo trudny miesiąc. W języku komunikatów prasowych nazywa się to „napięty plan". Czyli trudny do wykonania. Taki na granicy ludzkich możliwości. Z nami też tak było. Najpierw punkt ,,f" z listy dobrych uczynków — zwiedzenie lotniska. W niedzielę rodzice nie pozwolili '— chcieli mieć dzieci w domu. Słusznie. Cały tydzień pracują — i prawie nie widzą dzieci. A w powszedni dzień — ja nie mogłem. Wreszcie się udało, bo musiałem i tak pojechać na lotnisko — więc zapakowaliśmy się w dwa samochody — dyrektora i mój. I w drogę. Na lotnisku dziewczynki przyczepiły się jak bąki do stewardess, a chłopcy do pilotów, mechaników i dyspozytora. Potem zwiedziliśmy jednego Iła-18 i jednego Li-12. — Już wiem, będę pilotem — stwierdził z całą stanowczością Mirek. — A ja dyspozytorem — zastanowił się Tadek. — Ja stewardessą. I będę miała taki piękny kostium. Stalowoniebieski — wybrała sobie Magda. — A jja bbędę ppasażerem... — uśmiechnął się Mareczek. 43 — No, to my — zastanowiła się Lena — możemy zrobić teraz przedstawienie: PODRÓŻ SAMOLOTEM. — A Tęgą Panią się zaprosi? — nieufnie spytał Mirek. —- Możemy — niedbale powiedziała Magda. — Może być nawet pasażerką. — Ale w Ił-18, bo duży... — cicho zażartował Jasio. W ten sposób powstał pomysł nowego przedstawienia, wystawionego pod koniec wakacji, ale to już całkiem inna sprawa. I należy do innego okresu dziejów Szczepu Małych Braci. Na razie wykonaliśmy jeszcze plan zwiedzania PKiN — punkt ,,e" z listy dobrych uczynków. Były z tym poważne kłopoty, bo Mirek w ogóle nic nie chciał zwiedzać, tylko żądał, by jeżdżono bez przerwy szybkobieżną windą. I nawet miał większość za sobą. Tak więc pojeździliśmy tą windą coś z piętnaście razy. I dopiero potem obejrzeliśmy Warszawę z góry. I tu powiedział Henio: — O jej, wolę z dołu. Z góry jest nieładnie i pusto. — Nie znasz się — na wszelki wypadek zabrał głos przewodniczący. — To się nazywa panorama i zawsze jest w takiej panoramie pusto. — W kinie na panoramie nie jest pusto ! — sprzeciwił się Henio. Ponieważ on się nigdy nie sprzeciwiał przewodniczącemu — wszyscy się zdziwili. Ja też. Żeby sprzeczać się z przewodniczącym i to na 30 piętrze? Może w każdym z nas tkwi taka granica, przez którą nie przechodzi nawet na/^ sza największa chęć do zgody ? W każdym razie, od czasu tej wycieczki do Pałacu Kultury i Nauki, Henio coraz częściej kłócił się z Mirkiem. Ale to inna sprawa. Tymczasem rozpoczęliśmy akcję Giełdy Znaczków i Pocztówek. Znaczkami zajęli się Mirek, Mareczek, Tadek i Jasio. Pocztówkami: Henio, Lena, Magda i dwaj nowi ,,mali bracia": okropnie zawsze zamorusany Władek i najmniejszy — pięcioletni Pumka. Nazywał się tak, bo kiedyś wymyślił sobie, że jego kot to nie kot, a dzika, potężna, czająca się puma. 45 Encyklopedia powiada, że puma to: .,kuguar — drapieżnik z rodziny kotów; sierść barwy jednolicie cynamonowej; zarośla Ameryki (od Patagonii do Kanady)". Czyli, że żyje w obu Amerykach i jest brązowa. Pumka encyklopedii nie czytał, ale widział w telewizji film i w tym filmie zobaczył pumę. Wszystko się zgadzało: jego kot był brązowy, strasznie drapieżny, bo rzucał się nawet na Lulika, a poza tym Pumka miał ciotkę w Kanadzie więc stało się dla niego jasne, że Buruś to nie żaden kot, a prawdziwa puma. I tak zrodził się u nas Pumka, który zbierał pocztówki z kotami. Od lwów do kociąt domowych. Inne wymieniał. — Dam ci dwa gołębie imieninowe za twojego kota z kokardką — proponował posiadaczowi pocztówki z kotkiem. I wyciągał brudną pocztówkę z dwoma całującymi się gołąbkami i napisem: Z powinszowaniem Imienin... Giełda rozwijała się pomyślnie. Jedni zbierali znaczki tylko z ptakami. Z różnych krajów. Inni sławnych ludzi. Jeszcze inni — tylko sportowe i poświęcone lotom w kosmos. Szczep bardzo się rozrastał dzięki naszej Giełdzie. Dochodzili nowi. Do pocztówek i do znaczków. Już chyba było ze dwadzieścioro, skrupulatnie zapisanych przez Mareczka. I przydzielonych do obu grup: znaczkowej i pocztówkowej. 46 Po prawdzie to głównym dostarczycielem znaczków byłem ja. Do biura przychodziło masę listów z Polski. I ze świata. Znaczkówcy zabierali je, dzielili między sobą, wymieniali. Ale i sami wyłapywali znaczki, gdzie się dało. W domu, u znajomych. Aż któregoś dnia, na posiedzeniu, powiedziałem : — Trzeba mieć albumy. Bez albumów to nie ma sensu. Niszczy się znaczek, marnieje. I porządku brak. Kto dostaje kieszonkowe od rodziców ? Większość podniosła ręce do góry. — Na co wydajecie ? — Ja zbieram na rower — zawiadomił Tadek. — Ja na rzutnik... — to był Henio. — Ja nie zbieram. Ja wydaję. Lubię ,,krówki" — przyznał się Jasio. — Mnie już tylko 30 zł brakuje do pasa kowbojskiego i kolta — z dumą wykrzyknął Mirek, czując, że taki pas i kolt do-dadzą mu znaczenia w szczepie. Po takim oświadczeniu zapadła chwilowa cisza. Ale praktyczna Magda zapytała: — A spodnie dżinsowe masz ? — Tata obiecał. — A kapelusz? — Mam. Ten z dziurą. Starczy. W nim chłodniej. — Moja puma i tak nie boi się kolta — wydął wargi Pumka. A Władek dodał: 47 — Sztucer musisz kupić. j Magda i Lena zbierały na płyty długo- grające — z jazzem. I tak dalej i tak dalej. Wszyscy, którzy dostawali kieszonkowe, na coś zbierali. Minus — Jasio. Powiedziałem: — Jeśli mamy prowadzić giełdę i ja mam wam dawać nowe znaczki, proszę kupić albumy. Mogą być na początek małe i tanie. I ja chcę oglądać te albumy. — A potem zrobimy konkurs ? — zapytał Jasio. — Jaki konkurs ? — No, na najlepsze albumy. Kto wygra dostanie serię znaczków od pani Hani. Powiedziała mi, że ma dwadzieścia serii... Każda inna. I z różnych krajów. — O'key — zgodził się sekretarz-skarbnik, notując cierpliwie przy pomocy Tadka zasady nowej organizacji giełdy. Pocztówkowcy też postanowili wprowadzić albumy i podzielić między wszystkich rodzaje pocztówek. Pumka — koty, Władek — miasta, Lena — pomniki, Magda — krajobrazy, Henio — kwiaty. I tak dalej i tak dalej. Wszystko wyglądało dobrze. Co rano chłopcy przychodzili. Pytali: — Są znaczki? Są pocztówki? Dostawali, odchodzili. Przychodzili z albumami. Ocenialiśmy. Zbierały się punkty do konkursu. A osobno punkty za ŁiTm uczynki. To była inna sprawa. Zrobiliśmy też dwa nowe przedstawienia. To z podróżą samolotem było szczególnie interesujące. Mirek jako pilot warczał zupełnie jał Ił-18, a potem wydawał okropny, przeciągły gwizdo-jęk, jak startujący odrzutowiec. Wtedy Mareczkowi robiło się zawsze niedobrze i stewardessy — czyli Magda i Lena — przynosiły krople na serce i soki. — Schodzimy do lądowania w Paryżu. Proszę zapiąć pasy i nie palić! —- ogłaszał Mirek-pilot — i zaczynał ryczeć: — — UUUUUUUUUUUU, WRRRR, Bardzo udane przedstawienie. Były duże brawa. Od 50 dzieci na widowni, czyli w parku. Tęga Pani wyszła przed końcem. Do kawiarni. Ale poza tym — wielki sukces. Po którym dziewczynki i chłopcy powpisywali nowe dobre uczynki do zeszytu. I kilka złych. Mianowicie: a) Mareczek raz za dużo udał, że mu niedobrze i nie starczyło kropli. b) Tadek źle zadysponował odlot i samolot spóźnił się o pół godziny, chociaż nie było mgły. t c) Pumka wrzasnął: „lądować, ja się boję" i mało nie zepsuł całego przedstawienia. Przeczytałem to i powiedziałem: — A ty, Lena? Byłaś reżyserem. To znaczy, że źle wyreżyserowałaś sztukę. Aktorzy nie przygotowani. Punkt na minus. — Pół — oświadczyła. — Skąd mogłam wiedzieć, że Pumka się tak przestraszy. To Mirek za długo warczał. — Trzeba było pouczyć Mirka. Jesteś reżyserem. — Nie mogę pouczyć Mirka, bo on mówi, że jest przewodniczącym i będzie tak długo warczał, jak mu się spodoba. Poza tym on mówi, że musi pilotować na różnych wysokościach. I jak wzbija się na 10 tysięcy metrów — to warczy dłużej i głośniej. Ja się na tym nię znam. Ja w sztuce jestem stewardessą i już nic nie mam do gadania. Tylko kapitan statku powietrznego. — Mirek — zapytałem — na jakiej wysokości leciałeś, jak Pumka wrzasnął: ,,lądować" ? — Wychodziłem na pułap 10 tysięcy metrów. Tam się bardzo warczy, bo powietrze rozrzedzone. Tata tak powiedział. Skończyło się tym, że wszyscy powypisywali sobie po pół minusowego punktu. I właśnie zaraz potem wybuchły straszne historie. 50 Pewnego dnia, już pod koniec wakacji, przybiegł Tadek. Do biura. Strasznie zdyszany. — Znaczki? — zapytałem. — Nie. Nie o znaczki chodzi. Straszna historia. Niech pan pójdzie. Niedaleko, do parku. Nasza ulica — to Frascati. Do parku stąd dwa kroki. Poszedłem. — Mirek męczy Mareczka — wyjaśnił po drodze Tadek. Oducza go jąkania. I już Mareczek był z tego chory. — Skąd o tym wiesz? — Henio mi powiedział. Henio już nie lubi Mirka, bo Mirek nim chciał za bardzo rządzić. I teraz Henio uważa, że potrzebny jest nowy przewodniczący. Szczep jest duży. I Mirek jest za niemądry na taki szczep. Przemilczałem tę uwagę. Doszliśmy bowiem do krzaków, za którymi, nad małą fontanną, działy się dziwne rzeczy. Mirek miał coś w dłoni, czym napychał buzię Mireczka i wołał: -— Teraz krzycz, i mów. Głośno!... 51 Sam zaś, w nowych dżinsowych spodniach, opasany jak kowboy, z koltem u boku — zaczynał okropnie wrzeszczeć. Raz jak skalpowany przez Indian traper, a raz jak Ił-18. W przerwach rozkazywał podskakującemu opodal Pumce: — Pumka, rób hałas. I Pumka robił dziki hałas. A biedny Mareczek, krztusząc się i dławiąc usiłował coś wymówić. Czerwieniał na twarzy, siniał. Wyskoczyłem zza krzaków. Mirek skamieniał. Pumka stanął z przekręconą głową, jak gęś. Tylko Mareczek nie zauważył mnie i dalej usiłował coś wybełkotać. — Mareczek, wypluń to! — krzyknąłem. Wyplunął masę żwiru. Strasznie sapał. — Co wy tu robicie ? — Leczę go z jąkania. Jego tata powiedział mu, że potrzeba żwiru, hałasu i silnej woli... Że Demostenes, bardzo sławny Grek starożytny, z ustami na-pchanymi żwirem przekrzykiwał huk morza — i w ten sposób oduczył się jąkania. I potem został nawet wielkim mówcą! — No i co z tego ? — On ma żwir, ale nie ma silnej woli. Więc ja mu muszę napchać żwiru i robić hałas. Wtedy jest już wszystko. Ja bardziej hałasuję niż morze, to greckie, od Demoste... te... te... No tego Greka, znajomego taty Mareczka! 52 — Dlaczego ty się tym właśnie zająłeś ?¦¦ — Bo ja — przewodniczący, a on — sekretarz-skarbnik. Ja pomagam, we własnym zakresie. Zabrałem Mareczka. Tadek poszedł z nami. Mirek został z Pumką. Bardzo obrażeni. Obaj. Potem przez kilka dni Mirek się nie pokazywał. Wszyscy przychodzili po znaczki. Ale Mirek, nie. — On się na pana gniewa — powiedział Henio. — A przewodniczącym powinien zostać Tadek. Ja mogę być drugim sekretarzem. Mnie dziewczynki też uczą pisać i czytać. — Z Mirkiem jest niedobrze — potwierdził Jasio. — Obraża się. I tylko by rządził. A jak sam od pana dostawał, znaczki, niby dla wszystkich — to zabierał dla siebie. Nie dzielił. My to wszystko dzielimy. A zapas podwójnych mamy na wymianę. I Mareczek to zapisuje. I wymienia na takie jakie my chcemy. Spotkałem Mirka na ulicy. Zapytałem: — Dlaczego nie dzielisz znaczków? — Dzielę. — Wszyscy mówią, że nie. — Bo mnie nie lubią. Bo ja jestem za dobry przewodniczący. — A album masz? Zaczerwienił się. Nie miał. Wszystko wydał na ten kowbojski strój. — To co robisz ze znaczkami ? 53 Znowu się zaczerwienił. I nic nie powiedział. Nie pokazał się też na konkursie albumów. Pierwszą nagrodę dostał spośród znaczkowców — Jasio. Dwie serie sławnych ludzi od pani Hani. A z pocz-tówkowców — Magda. Dostała ode mnie serię pocztówek z pomnikami z całej Polski. Nie miałem niestety krajobrazów. A ona właśnie zbierała krajobrazy. Ale zaraz Lena zaproponowała jej korzystną wymianę. Bo ona znowu — pomniki. Kiedy dzieci poszły, pani Hania powiedziała : — Dziwne, że nie było Mirka. Do Tęgiej Pani przychodzi. Prawie codziennie. Po znaczki. — Jak to po znaczki? — No, bo oni się zaprzyjaźnili ze sobą, wie pan. I ona mu daje znaczki. Tylko wr tajemnicy, żeby pan i inne dzieci nie wiedziały. Poszedłem więc do Tęgiej Pani. — Dlaczego pani daje Mirkowi znaczki ? On się nimi z nikim nie dzieli. I powstaje.niesprawiedliwość. Przy tym on nie ma albumu. — A co mnie obchodzi jego album, panie kierowniku. To sprytny chłopczyk. Ja go polubiłam. I w ogóle zacznę teraz lubić dzieci. Słusznie nawet, że Mirek jest przewodniczącym, bo on ma pomysły. Ze znaczkami też. Sprzedaje je w kiosku filatelistycznym. I za to kupi sobie drugi pistolet. Pomyślałem sobie, że to jest prawdziwa zemsta Tęgiej Pani na Szczepie Małych Braci. Zwołałem więc zebranie. Zacząłem tak: — Chociaż Tęga Pani wcale nie chciała się mścić. Chciała najlepiej. A wyszło źle. — Ja jestem honorowym wodzem, więc nie mogę rządzić. Pomagać jednak mogę, prawda? Większość przytaknęła. Tylko Mirek siedział naburmuszony i nagle wykrzyknął: — Ja wiem. Pan nie chce, żebym był przewodniczącym! Za to, że nie mam albumu, bo musiałem leczyć Mareczka i nie miałem czasu... — Mirek, nie mówisz prawdy. — Mówię prawdę. — On kłamie — cicho powiedział Jasio. — On dostaje znaczki od Tęgiej Pani. I opyla. W kiosku. I stał się taki ważny, że my go nie obchodzimy, obchodzi go tylko rządzenie. — To wy wiecie o znaczkach od Tęgiej Pani? 55 —- Wiemy — stwierdził Tadek./ — Dlaczego nie mówiliście ? — Bo wstyd nam było. — Czego ? — Za Mirka było nam wstyd — oświadczył Henio, — Za to, że go wybraliśmy, bo miał dobre pomysły. Ale potem to tylko dla siebie — dorzucił Jasio. — Bo jakoś paskudnie się skarżyć. O głupie znaczki — zakończyła Lena. — Jakie głupie znaczki — oburzył się Tadek. — Pocztówki są głupsze. . — Chwileczkę -— przerwałem — co ty na to Mirku? — Ja — Mirek naburmuszył się, rozpiął ciasną kurteczkę. Ja — powtórzył — nic. Ja miałem pomysły. Dla wszystkich. To ja pana poznałem. I myśmy założyli Szczep Małych Braci i dlatego zostałem przewodniczącym... — I uważasz, że możesz być nim dalej ? Mirek milczał. Zabrał głos Henio. — Ja proponuję, żeby on nie był więcej przewodniczącym. Tylko, żebyśmy wybrali Tadka... Jakoś mi się zdawało, że Henio jak bluszcz przylgnął już do innego i teraz temu innemu będzie się trochę płaszczył. Bo to już natura taka, ,,zgodliwa". Aż wtem odezwał się Mirek. — Sam chciałeś, żeby sprzedać znaczki! Jeszcze przed wycieczką do Pałacu! 56 (4 \ Teraz zaczerwienił się Henio. 1 zamilkł. — Czy zgadzacie się, żeby na miejsce Mirka wybrać Tadka? — zapytałem. Podniosło się sporo rąk. Ale nie wszystkie. Mirek, Pumka, Władek i jeszcze paru nowych, mniejszych chłopców było przeciw Tadkowi. Obliczyliśmy: Obecnych — szesnaścioro. Za Tadkiem — dziewięcioro. Przeciw — pięcioro. Wstrzymało się od głosu: dwóch. Stwierdziłem: Tadek został przewodniczącym Szczepu Małych Braci dziewięcioma głosami przeciw pięciu, przy dwóch wstrzymujących się. Wtedy Mirek wstał, zapiął z powrotem kurteczkę, rozstawił szeroko grube nóżki i powiedział: — To do widzenia. My sobie założymy inny szczep. I poszli — Mirek, Pumka, Władek i jeszcze kilku. Poszli do Tęgiej Pani, która pogładziła Mirka po głowie i powiedziała : — Nic się nie martw. Mam nowe znaczki. I jak kupię samochód będziecie mi go myli. Bo ja zaczynam lubić dzieci... W ten sposób nastąpił rozłam w Szczepie Małych Braci. Ciężka sprawa. Pumka siedział na grubej gałęzi klonu. Nad ulicą. I ryczał. Jak on ryczał! Strasznie pu prostu... Jak na przykład osioł. Osioł jest zwierzęciem niewielkim, ale ryczy niesamowicie. Jak szakal, lew, hiena i słoń razem wzięte. Tak właśnie ryczał Pumka. —- Dlaczego tak strasznie wrzeszczysz ? — zapytałem. Zerknął na mnie z góry i ponuro stwierdził: — Ja nie wrzeszczę, ja się szykuję do boju! — Jakiego znowu boju ? -— Z wrogami! — I dlatego musisz ryczeć jak osioł? -— Jak lew, proszę pana... Puma to prawie lew, nie ? A ja jestem Nieustraszony Pumka, więc ryczę. — Aha, a gdzie są wrogowie ? — To pan nie widzi? Rozejrzałem się w miarę dokładnie, ale oprócz zwisającego na gałęzi klonu , ,Nieustraszonego Pumki" i wołgi pana dyrektora nic i nikogo nie zobaczyłem. Może więc wołga ? — E tam — Pumka nie krył indiańskiej pogardy — na wołgę bym ryczał? Ja jestem na prawdziwej ścieżce wojennej i ryczę na wrogów... 61 k Po prawdzie to był na gałęzi, a nie na ścieżce. Ale kto wie jak wygląda taka ścieżka wojenna? Przyjrzałem się jeszcze raz Pumce. Trzy kogucie pióra chwiały się na jego głowie drgając, gdy zaczynał ryczeć. Poza tym na policzkach miał wymalowane czerwone plamy. Atramentem. — Będziesz miał krosty — ostrzegłem. — Od tego atramentu, nie... Amerykański. Indianie tylko takiego używają. — Chyba, że tak, ale pióra ci zlecą. Koguty nigdy tak nie ryczą, a też gubią pióra. •— To są orle pióra, nie kogucie... — Oh/ przepraszam cię Pumka, pewno nie poznałem, bo za mało miałem do czynienia z orłami, ale skąd je masz? — Od wodza. Od Wielkiego Mózgu. — Od Wielkiego Mózgu? A to kto znowu? — Nasz wódz, Mirek... On ma dużą głowę, nie? To i rozum też duży, jasne? Pumka spojrzał czujnie na pustą ulicę i zaryczał krótko, ale tak, że aż pan szofer z wołgi ocknął się z drzemki, wyjrzał przez okno i powiedział: — O, rany, ten ma głos... — Pumka uśmiechnął się ze zrozumiałą dumą, sprawdził czy tomahawk trzyma się mocno za paskiem, potem poprawił jedno pióro. Leukopłast się trochę odkleił i pióro opadło na czoło. We włosy Pumka nie mógł wsadzić sobie swoich „orlich piór", bo był wygolony na zero. A leukopłast, którym przymocował bojową ozdobę, nie wytrzymywał ryku i od-klejał się. — Niech pan się odsunie — szepnął Pumka — bo mi pan zasłania linię horyzontu... Nie mogłem, mimo usiłowań, dojrzeć linii horyzontu. Ale się odsunąłem. Na wszelki wypadek. — Ufff — westchnął po indiańsku Pumka -— niech przyjdzie wróg. Zostanie powalony moim tomahawkiem. Powiedziałem -— ,,Howgh!" To „howgh" przypomniał sobie w ostatniej chwili i był bardzo,z tego powodu zadowolony. — Słuchaj Pumka — perswadowałem — może lepiej nie używać tomahawku, bo się połamie. Drewniany. I tylko malowany na srebrno. — Ha, ha, ha. Mój tomahawk jest z prawdziwej oksfordzkiej stali. — Jakiej stali? — Oksfordzkiej. — To w Oksfordzie* wyrabia się stal? —- zapytałem. — Pewnie. Wielki Mózg tak mówi. — A wiesz gdzie jest Oksford ? — W puszczy kanadyjskiej. Pumka nie miał co do tego najmniejszej wątpliwości. Pumka postanowił udowodnić moc swojej broni i cisnął tomahawkiem. Uderzył niechcący w wołgę, i znowu obudził pana kierowcę. Na karoserii zrobiła się się rysa, a tomahawk pękł. Pan kierowca ożywił się na dobre. Wyszedł z wozu i bardzo długo oglądał rysę *) Oxford — miasto w Anglii, znajduje siex w nim słynny uniwersytet. 64 na lakierze karoserii. A Pumka zupełnie zbaraniał na swojej gałęzi. — Słuchaj no, ryczydło — oświadczył po namyśle pan kierowca — zepsułeś moją wołgę. Teraz będę musiał powiedzieć 0 tym panu dyrektorowi, a pan dyrektor powie twojemu tacie. Bo ja z własnej kieszeni lakiernikowi nie zapłacę. Pumka widząc, że na razie niebezpieczeństwo nie jest groźne, nabrał animuszu. Wielki Mózg wszystko załatwi — wyjaśnił z niejaką dumą. — I proszę mi oddać mój tomahawk z oksfordzkiej stali... — Pumka — powiedziałem — twój tomahawk zatrzyma duża ,,blada twarz" jako łup wojenny. Chyba, że Wielki Mózg rzeczywiście sprawę załatwi. A teraz złaź z tej klonowej „ścieżki wojennej" i leć do domu, bo na pewno zachrypłeś z ryku 1 będzie cię bolało gardło. A wtedy nie będziesz żadną pumą a nawet Pumką, tylko małą, chorą kociną. Powiedziałem — Howgh! 65 Najpierw zwołał naradę wojenną Wielki Mózg. Oprócz nowego kapelusza, typu ,,stetson", zupełnie jak z filmu o kowbojach, wszystko było na nim, jak dawniej. I dżinsy, i pas z ładownicami, i kabury na ,,colty", no i same „colty". Tyle, że ostatnio żuł gumę. I wyglądał zupełnie jak balonik, albo jeszcze lepiej, bo jak dwa. Jeden balonik — głowa Mirka, drugi — guma wydmuchiwana z ust. Po prawej stronie Wodza usiadł Nieustraszony Pumka, skrzyżował nogi i milczał, jak prawdziwy wojownik indiański. Po lewej zajął miejsce Mareczek, który jednak pozostał przy Mirku. Za wierność dostał pół paczki gumy do żucia. Ta guma miała go także leczyć z jąkania. Więc żuł i żując usiłował mówić. I wtedy pryskał małymi, gumowymi balonikami. Dlatego otrzymał imię Wiernego Pryskaczą. Naprzeciw Wielkiego Mózgu ulokował się nowy członek „szczepu' Tomek Pietrusiński, zwany ostatnio Niewidzialnym Wężem. Widzialny to on był, bo ważył strasznie dużo i wiecznie zajadał cu- 66 kierki. Natomiast jak na węża był za mało ruchliwy. Wódz nazwał go jednak Niewidzialnym Wężem bo rzeczywiście, jako wąż był raczej niewidzialny. Poza tym w naradzie wziął udział Szybki Wiatr i jeszcze paru innych. Co do Szybkiego Wiatru — to był on największym chuliganem wśród młodszych chłopców na całej ulicy. Od Nieustraszonego Pumki był mniejszy o ćwierć głowy, a to jest bardzo wiele. I nigdy nie ryczał. Ale wszystkich bił. Nawet starszych. Szyby tłukł, samochody brudził, raz ukradł z kiosku dwa jabłka. Tylko, że biegał szybko. Jak wiatr. To prawda. Zaś tak w ogóle, to był małomówny. — Po pierwsze — zagaił naradę Wielki Mózg — to my się musimy nazwać. Indianie się nazywają. Każdy się nazywa dla siebie i wszyscy razem. We własnym zakresie. Kto wie jak się mamy nazywać ? — Komańcze — zaproponował Nieustraszony Pumka, który widział ostatni odcinek „Bonanzy" w Telewizji. — Apacze — powiedział Niewidzialny Wąż, bo w kinie „Skarpa" szedł film pod tytułem „W Krainie Apaczów". — Ja wolę być Siuksem — wyraził swoje przekonanie Szybki Wiatr. — Apppacze, tto łłatwiej... — stwierdził Mareczek, prysnąwszy trzema balonikami gumy prosto w oko Nieustraszonego Pumki. 67 — Nie pryskaj! — Jja, nie chccciiałem... — No, więc?. — Wielki Mózg popatrzył na zebranych. — Ty powiedz — przymilił się Pumka. — Powiem. Ja od razu wiedziałem czym jesteście: jesteście Komanczo-Siuksy... — O, rrrany, tto bbardzo ttrudne... — zmartwił się Mareczek, czyli Wierny Pry skacz. — Nie pryskaj na Wodza! — zgromił go Mirek. — I w ogóle przestań się jąkać. Dałem ci tyle gumy. — Te, Wielki Mózg — bez zbytniego szacunku zabrał głos Szybki Wiatr — a ty, to niby co jesteś ? — Ja jestem biały traper, który przystał do Indian, żeby nimi dowodzić, bo sami nie umieją. Nie widzisz, że nie noszę piór, tylko ,,stetsona". Mogłem być też szeryfem i aresztować przestępców, ale nie chciałem. — Klawo — zgodził się Tomek Pietru-siński, a Szybki Wiatr też kiwnął głową, bo ostatecznie mało go to obchodziło, czy Wódz jest biały czy czerwony. Traper czy nie traper. — A co będziemy robić ? — zapytał tylko. — Najpierw wypalimy ,,fajkę pokoju". — Tto się ppali zzz wrogami, po zza-warciu pokoju... A nie między sobą... 68 Uff — zdenerwował się Mirek — mamy palić i koniec. — Howgh! — dorzucił Nieustraszony Pumka, ale zaraz zamilkł, bo Wódz popatrzył na niego karcąco. Że niby „howgh" to nie jego sprawa, tylko Wielkiego Mózgu. Po czym Mirek wyjął fajkę taty, nabił okruchami tytoniu, wyciągnął zapałki i puścił „pierwszego dyma". Tak to nazwał i jeszcze powiedział: — Próbowałem przed lustrem, fajnie idzie... Trzeba w cztery strony świata. Najpierw w stronę numeru 7, ten dom, naprzeciwko, potem do jedenastki, później na ogród, a na koniec za plecy. I puściwszy dym w cztery strony podał fajkę Nieustraszonemu Pumce, który też załatwił to dość sprawnie. Ale Mareczek, 69 czyli Wierny Pyskacz tować. zaczął się buń- — Żżżarłem kkamienie, jak tten Ddde-mmostenes, potem tttę ggumę do pppry-skania, ale ffajki... — Jeżeli nie chcesz fajki, to nie możesz być prawdziwym Indianinem. — Mmmirek — błagał Mareczek. -— Mmmirek, jja nie jjestem przecież ppraw-dziwym Inindianinem... — Żaden Mirek, tylko Wielki Mózg — sprostował Nieustraszony Pumka pomagając Wodzowi wpychać ,,fajkę pokoju" w usta Wiernemu Pryskaczowi. Mareczek skapitulował wreszcie i krztusząc się wydmuchał dym w cztery strony świata. — No, widzisz, teraz na pewno będziesz się mniej jąkał — z zadowoleniem oświadczył Wódz. Była to prawda, ponieważ Mareczek w ogóle zaniemówił i tylko się ciągle krztusił. Ale się nie jąkał. Kiedy już wszyscy wypalili ,,fajkę pokoju", a Mirek powiedział swoje uroczyste ,,howgh", zaczęto omawiać, co się będzie robiło. — Po pierwsze — stwierdził Wódz — nie będzie się tylko zbierać znaczków. Jak kto chce może zbierać. Ale Indianie mają inne sprawy. Ogromnie ważne... — A pocztówki ? zapytał Nieustraszony Pumka, który lubił karty pocztowe z namalowanymi dzikimi zwierzętami 70 1 miał już 6 lwów, 3 tygrysy, 11 małp, 2 słonie i 1 tapira. Tapir był bardzo rzadki i Nieustraszony Pumka uważał, że za takiego rzadkiego tapira dostanie kiedyś np. dwie prawdziwe pumy. — Mogą być pocztówki. Ale oprócz pocztówek musimy walczyć. Zresztą pocztówki podobają się dziewczynkom. — A dziewczynki będą w naszym szczepie? — spytał Wodza Niewidzialny Wąż, którego siostra obiecała mu cztery krucze pióra za przyjęcie do szczepu. — Dziewczynek nie będzie. U Indian nie ma dziewczynek, tylko same ,,skwa-wy", a „skwawy" są stare i dla nas się nie nadają. Taka ,,skwaw" nie umie rzucać tomahawkiem z oksfordzkiej stali! — powiedział surowo Wódz. Nieustraszony Pumka wspomniał utracony tomahawk, westchnął, potem ryknął sobie dla odwagi jak najdzikszy pawian i wyznał: -— Straciłem tomahawk z oksfordzkiej stali... On całkiem pękł, na pół, od woł-gi... Widać słaba ta stal oksfordzka? — Najlepsza na świecie. Tylko rzucać nie umiesz! — oburzył się Wódz. Po pewnym namyśle Wielki Mózg, wsparty opinią pozostałych, znamienitych wojowników, zapewnił Nieustraszonego Pumkę, że tomahawk zostanie odzyskany. Jak —^ to narazie porzostało w tajemnicy. 71 Kiedy sprawa tomahawku została wyczerpana Niewidzialny Wąż zapytał Wodza: —- Ja bym chciał wiedzieć, co my właściwie mamy robić ? Znaczków — będzie mało, pocztówek będzie mało, konkursów będzie mało i albumów nie będzie. Dziewczynek w „szczepie" nie będzie — a nawet tomahawku z oksfordzkiej. stali nie ma... To co będzie? Mirek wypuścił ogromnego balona z buzi i lekko sepleniąc, powiedział: — Będzie wielka wojna, howgh! — Klawo! — ucieszył się Szybki Wiatr. — Uuuuu, Hiiii, Aaaaa, Uih, Uih, Uih! -1— zaryczał Nieustraszony Pum- 72 ka, a Tomek Pietrusiński z wrażenia stał się taki chudy, że aż prawie niewidzialny. Po czym jednak opuchł na nowo do swojej zwykłej postaci i zapytał z niedowierzaniem : —- Wojna? Ale z kim? Wielki Mózg popatrzył na niego z pogardą i wycedził, połykając z powrotem balon z gumy do żucia: — Z NIMI... Mali bracia i siostry, którzy byli starsi od ,,Indian", a niektórzy chodzili już do II-ej, a nawet III klasy postanowili także zwołać naradę. Było to konieczne, bowiem Magda podsłuchała obrady „Komanczo-Siuksów" — i sytuacja wydała się groźna. Przyszli: Magda, Lenka, Tadzio, Henio i Lulik, a także nowi, czyli — Wła-dek, Cymuś i Luduś. Ci dwaj ostatni byli braćmi — prawdziwymi. I nikt nie wiedział dlaczego się tak akurat nazywali. 73 Na początku, było z nimi śmiesznie. A potem się przyzwyczajono. Bo Cymuś miał dwa albumy i piękny klaser zagraniczny a Luduś z III klasy chodził do Pałacu Młodzieży i robił modele okrętów. To miało duże znaczenie. Jasio był usprawiedliwiony. Miał „ból w migdałkach". Tak napisał. Sam. Na kartce z panterą. — Proponuję, żeby Pan Kierownik został na razie wodzem. Bo może być wojna. A na wojnie najstarsi są wodzami. Więc my się zrzekamy. — E, to nie sztuka... Sam jeden może pan zwyciężyć... Duży łatwo zwycięża... — sprzeciwił się Władek, który też był trochę chuliganem. A do tego szczepu dołączył, bo jego wróg — Szybki Wiatr poszedł do przeciwników. — Tak — zgodziła się Lenka — pan niech poradzi tylko, a my już zrobimy. — Kiedy ja nie chcę radzić pierwszy — powiedziałem — od tego jest cała rada. Myślmy. Zaczęliśmy myśleć. Długo. Milcząc. Aż się Lulik zniecierpliwił i szczeknął. — Waruj — rozkazał Tadzio. — Nie masz głosu. I Lulik położył się na brzuszku. Oczy przymknął. Że niby też myśli. *— Ja wiem — odezwała się Magda -— my dalej będziemy robić teatr i ich wyzwiemy. Kto lepiej zagra. — Eee — Władek miał wątpliwości — oni wcale nie chcą robić teatru. A jak nie 74 będzie ich teatru, to kto niby ma wygrać ? I kogo się wyzwie? Ja ich mogę nawyzy-wać, szczególnie tego „Wiatra", ale to nie będzie teatr... — Teatr trzeba robić — Henio musiał się z kimś zgodzić, wybrał Magdę. — Ja jestem za teatrem — podniosła rękę Lenka — ale to będzie dla nas. No, rnoże dla innych dzieci też, ale nie dla nich... —- Będziemy robić dalej konkursy albumów. Ja mam nową serię kosmiczną — zgłosił Tadzio. — Ja zaczynam trzeci album. Kwiaty. I tylko z Europy. I mogę wszystkich nauczyć dużo o Maserach. Nawet mogę dać ten klaser szczepowi, do używania — bardzo wielkodusznie powiedział Cymuś. —- W ogóle — zgłosiła nową propozycję Lenka, która była w II klasie — to niektórzy, najmłodsi, za miesiąc pójdą do szkoły. Pierwszy raz. Więc ci, co już chodzą do II i III klasy mają im pomagać, dobrze? Na to wszyscy wyrazili zgodę. Szczególnie ci co mieli pójść do I klasy. — A ja — poważnie wystąpił Luduś — mam taką myśl: Ja chodzę do Pałacu Młodzieży i jestem modelarzem, teraz Pałac nieczynny, ale ja w domu mam wszystkie potrzebne narzędzia... Będziemy robili różne modele, a potem wystawę, co ? — Ja samoloty! — krzyknął Tadzio. — Ja — sputniki — to był Władek. 75 — Ja to tak w ogóle — różne maszyny... — niezdecydowanie bąknął Henio, spoglądając na Tadzia i Magdę. Magda i Lenka powiedziały, że one będą się przyglądały. Uchwała w sprawie modeli zapadła jednomyślnie. Minus — nieobecny Jasio, plus — Lulik, który szczeknął, bo mu się zdawało, że już koniec. I będzie można biegać. Ale to nie był koniec. — No, a jak z tą wojną? — zapytała Magda. — Musi być rada wodzów — zdecydo- wał Tadzio. — Pycha! — wykrzyknęła Magda. I zaraz były kandydatury: Tadzio, Magda, Luduś... — Powinien być jeszczel naczelny kwatermistrz — uzupełniłem, widząc kwaśną minę Władka, który też chciał czymś być. — Kwatermistrz ? — zdziwił się Henio. — No, tak: miejsce na zbiórkę szczepu, zaopatrzenie —jak wojna to wojna. Zgodzono się na kwatermistrza — Władka. Jako były trochę chuligan wchodzący na drogę poprawy znał wszystkie zaka-marki dzielnicy. Na pamięć i na wyrywki. Mieliśmy już radę i kwatermistrza. Tylko nikt nie wiedział jak tę wojnę prowadzić. Doświadczeń nie było. A poza tym — zaczynać, jakoś głupio. Czekać — niebezpiecznie. Więc po namyśle ustalono, że się wypisze takie zawiadomienie: 76 Takie zawiadomienie posłano do Wielkie go Mózgu czyli Mirka. Na naszej spokojnej ulicy zaczęły się dziać straszne rzeczy. Nieustraszony Pumka ryczał bez wytchnienia. Bo ciągle trwała wielka wojna. A najpierw to Wielki Mózg, czyli Mirek, podarł nasz piękny plakat. I napisał swój własny, bo jednak 77 MmM trochę nauczył się pisać. Przylepił go na murze naszego biura. Tak tam napisał. Na plakacie: Zaraz potem Szybki Wiatr dokonał podstępnej napaści na Magdę i Lenę, które w parku, na ławce uczyły Władka i Henia czytać. Książeczka z bardzo ładnymi rysunkami i napisami: ,,To jest dom Ali", „Ala ma dom", „Mama Ali jest w domu" i tak dalej, padła łupem Komańczo-Siuk-sów. I pojawił' się nowy plakat. 78 -MY0OOMY vw Więc my po naradzie odpisaliśmy: Pan Kierowca z wołgi odgrażał się; że ten tomahawk zostanie zaniesiony do taty Pumki i oddany wraz z rachunkiem za lakierowanie porysowanej karoserii samochodu. Ale nasz szczep wyprosił zwłokę. — Oni się mogą jeszcze poprawić -— powiedział Tadzio — a Pumka to jest jeszcze głuptas i mało winien, tylko go Mirek napuszcza... Więc my zbierzemy dla pana Kierowcy pieniądze i damy, żeby nie było skarg. Bo, my sami musimy to załatwić, prawda? No, ale wojna się szerzyła okropnie. Mieliśmy właśnie zrobić ostatni przed końcem wakacji konkurs albumów. I Cy-muś niósł swój piękny kląser; żeby ofiaro- 79 wać szczepowi, gdy został napadnięty. Klaser znalazł się w rękach przeciwnika. Po czym ukazał się następny plakat: m M L S ''iw& ¦^^^^' Na ten plakat już nie odpowiadaliśmy, bo był napisany prawie bez błędów. Ale następny bardzo nas zaniepokoił: Mnie zaś zaniepokoił specjalnie. Był zupełnie bez błędów. Czyżby oni też się uczyli pisać ? No i okazało się, że rzeczywiście się uczyli. No, nie Mirek, który uważał że dość już umie, ale Mareczek i ten Tomek Pietrusiński, ten Niewidzialny Wąż. W domu się uczyli od rodziców. Chociaż trwała wojna, chociaż Pumka ryczał nieustannie, chociaż za węgłem domu czatował Szybki Wiatr, a Niewidzialny Wąż przeszkadzał dzieciom w dokonywaniu zakupów w ,,Samie" na rogu, wyśmiewając się, że „mamin synki", ,,go- sposie-prosie" i „babcie-kapcie"---- w naszym Szczepie Małych Braci i Sióstr trwały wielkie prace. Odstawiono na razie na bok albumy i teatr, tylko bardzo szybko nauczono najmłodszych pisać i czytać, a także liczyć. W tym dziewczynki były bardzo pomocne, a także Cymuś i Lu-duś — którzy już dawno chodzili do szkoły. Ale najważniejsze były modele. Najpierw latawce. Bo była ich pora. Lato się kończyło. Nadchodziły wiatry. Latawce pięknie wzbijały się w górę. Kiedy pierwszy taki poszybował nad naszą ulicą. Nieustraszony Pumka, zwisający jak zawrze ze swojej gałęzi (nad ścieżką wojenną) — przestał ryczeć. I tylko nie zamknął z wrażenia buzi. Bo latawiec był piękny. Czer-wono-złoty. Z ogromnym, szumiącym ogonem. 80 81 — Pumka —- wrzasnął wtedy Wielki Mózg — do boju, zestrzelić wroga! Howgh! Ale chociaż Mirek strzelał z obu ,,coltów", wołając przy tym pufypuf, puf, bah, bba, ba, ba, ba, ba! — latawiec płynął sobie spokojnie w powietrzu. Coraz wyżej. I wyżej. Czerwono-złoty ptak na błękitnym niebie. Produkcja latawców rozwinęła się sz roko. Luduś uczył wszystkich klejenia, Wprawdzie ostatnio strącono procą trzy latawce, ale ten sukces Szybkiego Wiatra szybko został zapomniany, bo wystartowały pierwsze modele samolotów. Początkowo były to raczej szybowce, ale później Luduś skonstruował piękny samolot wystrzeliwany za pomocą silnej gumy. Na ulicy się nie udawało, bo domy przeszkadzały, ale w parku wyszło znakomicie. I zwiadowcy wrogiego szczepu tak się zagapili, że wyleźli niechcący z ukrycia. Zostali natychmiast zatrzymani przez Władka i Ludusia. Rada Wodzów zadecydowała: Odebrać tomahawki. Zabrać procę. Zatrzymać pióra ,,orle", czyli jedno z kury i dwa gołębie... Po czym jeńców puszczono. A byli to znowu ten ryczący Pumka i przestraszony Mareczek. Pumka nawet się odgrażał, ale Mareczek był smutny, bo jak mówił: 82 — Wwódz mnie ukarze i bbędę mmusiał zznowu wywypalić ffajkę ppokoju... Nasze modele stawały się z dnia na dzień lepsze i doskonalsze. Ostatnie miały już wmontowane gwizdki przy kadłubach i startując robiły taki straszliwy, wyjący gwizd, że wszelkie ryki Nieustraszonego Pumki gasły w tym hałasie. I humor Pum-ki też przy okazji gasł. W żaden sposób nie mógł przekrzyczeć naszych gwiżdżących modeli. A potem pokazały się pierwsze rakiety. Dalekiego zasięgu. Sięgały z parku przy naszym biurze, aż na róg ulicy, gdzie było kino. ,-:Ś$^0$^> Komunikaty z obozu wroga, czyli ze szczepu Komańczo-Siuksów, były coraz smutniejsze. Podobno Władek usłyszał w tajemnicy od Szybkiego Wiatra, z którym się spotkał w sklepie, że mają dość Mirka, który się tylko puszy, a nic nie robi. Mareczek nie chce już stanowczo palić fajki pokoju i żreć gumy, a Niewidzialny Wąż, czyli Tomek Pietrusiński, głośno oświadczył, że on woli zbierać znaczki niż ciągle ryczeć jak Nieustraszony Pumka... Ba, i ciągle mówią, że był teatr, znaczki, pocztówki, że dziewczynki pomagają w nauce, a na dodatek są fruwające modele. O rakietach to jednak nic nie wiedzieli. Próby odbywały się w Parku Łazienkowskim , były,, ściśle taj ne". Cymuś i Władek pilnowali w pobliskich krzakach, a Luduś, Tadzio i Henio pracowali przy ^wyrzutni" w parku. Natomiast dziewczynki stały pośrodku trasy i śledziły, jak przebiega lot i czy nie ma w pobliżu, na jakiejś „wojennej ścieżce", czyli gałęzi klonu, Nieustraszonego Pumki. W ten sposób udało nam się ukryć nasze próby z rakietami dalekiego zasięgu. Mieliśmy ich już 8. Nazywały się: Lu-Cy I, Lu-Cy II, Lu-Cy III i tak dalej aż do ośmiu. Od imion konstruktorów: Luduś i Cymuś. Tak się zawsze robi. Na przykład Ił — od Iljuszyna, Mig — od Mikojana itp. itd. Wprawdzie mieliśmy też nieudane próby osadzenia ra- 84 kiety na orbicie dookołaziemskiej. Ale osiadła na dachu. Ulegając uszkodzeniu. Potem próbowano umieścić w rakiecie Lulika. Ta próba musiała się odbyć poza Łazienkami, bo tam psów nie wpuszczają. Lulik okropnie szczekał i gryzł. Pogryzł rakietę. Musiano odwołać start. A jak już dał się wsadzić do następnej — to okazał się za ciężki. I rakieta nie „odpaliła". Czyli pękła guma, za pomocą której miał nastąpić start. Więc na razie z Lulika zrezygnowano. Tylko przystąpiono do masowej, dalszej produkcji rakiet, żeby w dniu rozpoczęcia szkoły, po południu, uczcić nowy rok szkolny wystrzeleniem wszystkich rakiet i wielką paradą szybowców, samolotów i latawców. W ogóle miał to być wielki program. Bardzo uroczysty. Najpierw miano kolejno odczytać fragmenty z książki Janusza Korczaka „Król Maciuś Pierwszy". Tę książkę czytali teraz pod kierunkiem Magdy i Leny wszyscy mający iść do pierwszej klasy, a także starsi, ci z drugiej. Nawet członkowie „Rady Wodzów". I kwatermistrz generalny. Bo tak nazwano w końcu Władka. Nie naczelny. Naczelny — to może być wódz. A u nas wodzów było kilkoro. Natomiast kwatermistrz powinien być generalny. Że niby zajmuje się wszystkim. Sprzętem, organizacją, zaopatrzeniem... Ale sam nie dowodzi, nie stoi na czele, nie ? 85 Więc od tego czytania miało się zacząć, a potem miał być ,,teatr", specjalność szczepu. Nie taki normalny teatr. Inny — kabaret, czyli trochę piosenki, trochę śmiechu, trochę pokpienia sobie... Z kogo? Wiadomo: przede wszystkim z Mirka. Nawet zrobiono piękną, ogromną maskę z papieru i tektury. Jak kula. Różowa, nakrapiana w piegi, z jednej strony wypchana jak policzek Mirka, żującego gumę, a zamiast uszu, dźwigająca dwa ogromne ,,colty". I ta maska, którą miał nosić Henio, miała śpiewać: Ja jestem Wielki Mózg, Wielki Mózg. Mam ,,colty" dwa. Indian mam stu... A sława ma Orla jest, orla jest, orla jest... Z trzech kurzych piór! Ja jestem wódz niezwyciężony. Nie muszę wiedzieć gdzie rz, gdzie ż. Bo jestem Wódz — nieulękniony. I tylko w szkole ,,lufę" złapię wnet, Jak mur, jak mur, jak mur! Na Pumkę też było. Tak: Pumka jestem —. twardy jak stal Z Oksfordu... Tomahawk mój przebija każdą wołgę. Przebiłby także syrenę i forda. Gdybym go jeszcze miał, jeszcze miał. Po występach miało nastąpić owo wystrzelenie wszystkich latających modeli! 86 HMEIHEJ Nim jednak doszło do uroczystości, na dwa dni przed początkiem roku szkolnego Wielki Mózg postanowił wykonać druzgocące uderzenie. Zwiadowca, Nieustraszony Pumka, został wysłany za naszym szczepem do Łazienek i zdał taki meldunek : — Oni mają strasznie dużo okropnych pocisków międzyplanetarnych. Mogą zupełnie nas pokonać. I szykują coś na początek roku i ja myślę, że to będzie coś, co nas zupełnie zwycięży! — Tak — powiedział Niewidzialny Wąż — to dlatego, że oni są starsi i nie bawią się w wojnę i nie odrzucają dziewczynek i wszyscy umieją już dobrze czytać i pisać.i. I dlatego mogą robić rakiety. — A my... — dodał Szybki Wiatr, któremu już się znudziła taka wojna, z której nic nie wynikało. I tylko były głupie psikusy, a prawdziwej bitki być nie mogło, bo Mirek się bał i inni Indianie też się ba- 87 ^-Nc^.-.-N li. I tylko Mirek udawał wielkiego wodza. Więc Szybki Wiatr powtórzył jeszcze raz: — A my to mamy mało znaczków, nie mamy teatru, ani modeli. Pobić ich też nie możemy, bo ich jest więcej i są mądrzejsi. I starsi. Więc niby co ? Ja tam mam dosyć. Nie chcę być Komanczo-Siuksem. To nudne. Mareczek oświadczył zaś, że dalej się jąka i że ani guma do żucia nie pomaga, ani też obrzydliwa fajka pokoju. Więc on pójdzie do poradni ortofonicznej, bo jego tatuś też już chce, żeby on tam poszedł. Wielki Mózg był cały czerwony. Jak pomidor, a nie wódz. I najpierw zażądał, żeby wypalić fajkę pokoju. Ale nikt nie chciał. — Wymyśl coś mądrzejszego! — zakpił Szybki Wiatr. — Sam sobie pal, jak chcesz! — obruszył się Tomek Pietrusiński. Nikt ci nie zabrania. I już się wydawało, że ten szczep Ko-manczo-Siuksów się całkiem rozleci, gdy Mirek, nadawszy policzki i puściwszy ogromną ilość baloników z gumy do żucia — oświadczył surowo: — Jesteście głupie, czerwone twarze. Ja mam pomysł. We własnym zakresie. Już dawno go miałem. Tylko czekałem. Żeby oni się nie domyślili. Posłałem Nieustraszonego Pumkę żeby ich śledził. Śledziłeś ? — Przecież powiedziałem... — A gdzie oni trzymają Lulika, jak są w Łazienkach? — Przed wejściem. Tam z psami wejść nie można. Oni go przywiązują. I on sobie 88 89 śpi. Albo warczy. Ale cicho. Na mnie nie. Pies na lwa? Ta ostatnia uwaga Pumki przeszła bez echa, ale wszyscy zrozumieli, że tym razem Wielki Mózg okazał się naprawdę wielkim wodzem. I wódz wyjawił swój szatański plan: — Jutro podkradniemy się pod Łazienki i zabierzemy im Lulika. 1 albo nam się poddadzą i oddadzą rakiety, samoloty, szybowce i latawce, a także to co nam zabrali, albo... — Mirek popatrzy! jakie zrobił wrażenie i powoli dokończył — albo Lulik będzie torturowany. Przy męczeńskim palu. — Pies ? — zdziwił się Szybki Wiatr, który wprawdzie czasami strzelał z procy do gołębi, ale tak za bardzo to zwierząt nie męczył. — Lulik nie jest psem, tylko jest ze Szczepu Małych Braci. — 1 Sssióstr...—powiedział Mareczek. — To się nie liczy — wydął jeszcze bardziej policzki Mirek. —- Xo więc? Zgodzili się. Ho nie myśleli, żeby Lulika męczyć naprawdę. 7\lko tak troszeczkę, dla pucu i glancu, jak mówił Szybki Wiatr. Czyli na niby, żeby tamtych przestraszyć. I żeby się poddali. I stało się. Gdy wszyscy zajęci byli próbami modeli w Parku Łazienkowskim, a Lulik spokojnie drzemał przed bramą — „wojownicy" Wielkiego Mózgu podkrad- 90 li się, odwiązali Lulika, i, mimo że szczekał i chciał gryźć, zabrali. A Mirek zostawił na miejscu, gdzie leżał Lulik, następujące pismo: Kiedy chłopcy wyszli z parku i przeczytali list Mirka, nie wiedzieli w pierwszym momencie co robić. Może się poddać? Przecież nie można zostawić biednego Lulika w rękach wrogów. Zwołano Radę Wodzów. I cały szczep. Tadzio zapytał: — Poddać się? 91 — Przecież jesteśmy silniejsi — zaprotestował generalny kwatermistrz i nuż wyliczać: ile rakiet dalekiego zasięgu, ile samolotów, ile szybowców i latawców... —- To my wiemy — powiedziała Mag ale Lulik jest u nich i oni go zamę- da czą. Ale nas jest więcej. I jesteśmy star stwierdził ponuro Luduś, bo si dział, że chociaż jest ich więcej, to Luliko- wi to nic nie pomoże. — Mamy wysoką technikę! — uniósł się Cymuś. — I wszyscy dobrze czytają i piszą — dodała Lena. Ale co Lulikowi z czytania i pisania, ze znaczków i pocztówek, klase-rów i teatru, modeli i książek ? — A pan kierownik ? — zapytał zgnębiony Tadzio. Sam nie wiedziałem co robić. Więc milczałem. I myślałem. Ale jak długo można tak milczeć bez mówienia? Bez poradzenia? — Poczekajmy do jutra — zdecydowałem wreszcie. — Przecież dzisiaj mu na pewno nic nie zrobią? — A jak zrobią! — wybuchnął Władek, który już całkiem przestał być chuliganem i strasznie polubił Lulika. — A może by tak ich pobić... — zaproponowałem. — Nie, bić się nie można! — powiedział niepewnie Tadzio i popatrzył na mnie. Ale ja- udałem, że nie widzę, bo sam 92 miałem ochotę sprać tamtym skórę. Wreszcie postanowiliśmy napisać list. Z żądaniami. Czyli ultimatum. Czasem przeciwnik boi się takiego ultimatum. Kiedy jest słabszy. [I ¦'"•• Gdy pisaliśmy ten list, u tamtych działy się dziwne rzeczy. Przede wszystkim Lulik strasznie piszczał, bo był za łapkę przywiązany do drzewa, szarpał się i go bolało. Bardzo. To szarpanie. Po drugie Mareczek nie zgadzał się na torturowanie psa. Po trzecie Niewidzialny Wąż oświadczył, że jeżeli „oni", to znaczy Szczep Małych Braci się nie przestraszy, to trzeba będzie psa wypuścić, bo co jest winny pies ? I wtedy Mirek ze złości uderzył Lulika. Wtedy Mareczek, który nigdy nikogo jeszcze nie uderzył, zamierzył się na Mirka. — Aha, to wy tacy! Przeciwko wodzowi ! — wrzasnął Mirek — Pumka, do bo- ju! . Ale Pumka nawet nie drgnął. Nie mówiąc już o ryczeniu. I po chwili stwierdził: — Nie pójdę do żadnego boju. I schodzę ze ścieżki wojennej. Nie mogę słuchać jak ten Lulik piszczy. Ja jestem lew, 95 1 Mł ¦ prawdziwa puma i do tego nieustraszony, ale nie na psy. I lubię pocztówki. Chcę zebrać więcej pocztówek. — Coś zrobił ze znaczkami? — zapy- tał Tomek tylko. Moimi. Pożyczyłem ci Procę przez ciebie straciłem. To była najlepsza guma. Z Czechosłowacji. Sam to nigdy się nie pokazywałeś tym wrogom, a nas posyłałeś! — krzyknął Władek. — I ffajkę mmusiałem ppalić... I kka-mmienie jjeść — żalił się Mareczek. — Jesteście tchórze! — płakał prawie Wielki Mózg, bo przecież tracił już zupełnie i Wiernego Pryskacza, i Niewidzalne-go Węża, i Nieustraszonego Pumkę, i nawet Szybkiego Wiatra. I nie wiedział dlaczego. „Wszystkiemu winien jest ten pies" — pomyślał i jednym susem dopadł do przywiązanego Lulika i chciał mu pewnie coś złego zrobić, ale chłopcy go uprzedzili. — Zostaw psa w spokoju! Puść go! Nie jesteś już żadnym wodzem! — krzyczał Szybki Wiatr. I Mirek tak jak skoczył, tak nagle odwrócił się i odszedł. Szedł alejką parku. Nie oglądał się. Płakał. „Colty" zwieszały mu się z pasa na dżinsach, kapelusz typu ,, stetson" przekręcił się na głowie, a on szedł, szedł, szedł... Wieczorem zaś Lulik został oddany. Przez delegację byłych Komanczo-Siuk- 96 ¦¦''¦" W sów, których Szczep Małych Braci i Sióstr postanowił zaprosić na uroczystość POJEDNANIA w dniu rozpoczęcia roku szkolnego, po południu. I Koman-czo-Siuksy przyszli. A Tadzio powiedział, że po naradzie z panem kierownikiem, czyli ze mną, postanowiono przyjąć ich z powrotem do szczepu i nie żądać niczego. Żadnej kontrybucji. I żadnej kary. Więc wtedy spytałem: — A co z Mirkiem? A Niewidzialny Wąż oświadczył: — Co nas on obchodzi? A Magda: — Tyle czasu go słuchaliście. Teraz was nic nie obchodzi? Może mu jest smutno ? Nagle coś mnie tknęło. Odwróciłem się i spostrzegłem Mirka... Zapadło milczenie, przerwane nagle startem latawców, samolotów, szybowców, po których wystrzelono 18 rakiet dalekiego zasięgu. I na niebie stało się kolorowo i tłumnie Mirek stał smutny. Bez „coltów", w starym słomianym kapeluszu. Rzeczywiście smutny. Patrzył w niebo... BIURO WYDAWNICZE „RUCH" - WARSZAWA Wydanie I. Nakład 40 000 + 260 egz. Format 12,2 X 22,3 cm Obi ark wyd. 4,82, ark. druk. 5,50. Papier offset kl. III, 110 g B-l Nr prod' 1-15/66. Skład: Zakł. Wklęsłodrukowe RSW „Prasa" Warszawa Druk: Gdańskie Zakł. Graficzne, Gdańsk, zam. 1502 - E-3 Cena z) 12 -