opracowanie graficzne serii Laureatów Listy Honorowej H. Ch. Andersena Krystyna Michałowska ¦ ?:: Alina i Czesław Centkiewiczowie Fridtjof, co z ciebie wyrośnie? Opowieść o Nansenie Nasza Księgarnia Warszawa 198! © Copyright by Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia" Warszawa 1962 Redaktor Marzenna Pollak Redaktor techniczny Barbara Kubiszewska Korektor. Grażyna Majewska Zdjęcia z archiwum Autorów JAK SIĘ WSZYSTKO ZACZĘŁO? ISBN 33-10-07928-1 PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia" Warszawa 1981 r. Wydanie IX. Nakład 50 000+280 egz. Ark. wyd. 15,3. Ark. druk. Al-18,66+16 str. wkładek+-2 str. wklejki. Papier druk. sat. Id. IV. 80 g. 70X90/18. Oddano do składania w lipcu 1980 r. Podpisano do druku w lutym 1981 r. Diuk ukończono we wrześniu 1981 r. Drukarnia Wydawnicza w Krakowie Zam. nr 237S/80. 1. Pierwsze wyprawy Kołyszący się na gładkiej, prawie nieruchomej tafli pływak drgnął niespokojnie, zatańczył. Niecierpliwym ruchem chłopak poderwał wędkę. W słońcu zabłysł na moment pusty haczyk, zatoczył wielki łuk i wbił się w wargę rybaka. Rozpaczliwe próby wyciągnięcia zdradliwie pozaginanego kawałka stali nie zdały się na nic. Zaciskając z bólu zęby, chłopak męczył" się daremnie. Każdy ruch sprawiał mu nieznośny ból. Kropelki krwi toczyły się po brodzie i rozlewały na kraciastej koszuli coraz szerszą plamą. Trzymając tuż przy twarzy dłoń z nawiniętą cienką żyłką, zaczął ostrożnie przedzierać się przez gęste podszycie lasu do widocznych na odległym wzgórku zabudowań. Raz po raz na drodze stawał mu jakiś rów, przez który trzeba było przeskoczyć, jakiś pagórek, na który musiał się wspinać. Tu i ówdzie niesforna, giętka gałąź chłostała go po twarzy, roz-raniając boleśnie krwawiącą wargę. Na widok wysokiej postaci przed gankiem przyśpieszył kroku. Upinająca na głowie długi, jasny warkocz kobieta, spojrzawszy na haczyk tkwiący w ciele, bez słowa wbiegła do mieszkania. Powróciła po chwili bla'da, trzymając w ręku niewielki, ostry nożyk. Zdecydowanym ruchem na'dcięła zranioną wargę i delikatnie wydobyła głęboko wbity kawałek stali. Pot wielkimi kroplami spływał po czole chłopca, ale z ust nie wydobyła się ani jedna skarga, ani jeden choćby jęk. — Jeszcze nie zagoiła ci się ręka, nogi masz całe w bliznach. Jak ty wyglądasz? Fridtjof, co z ciebie wyrośnie? — usłyszał. — Pstrągi takie ogromne. Chciałem ci, mamo, zrobić niespodziankę, usmażyłabyś... — słowa z trudem wydobywały się z zakrwawionych warg. — Też mi się rybak znalazł! Poczekaj przynajmniej, aż skończysz siedem lat — zaśmiała się kobieta, głaszcząc czule syna po jasnych, krótko przystrzyżonych włosach. — No, idź już, idź, obmyj się, jesteś cały pokrwawiony. Pomógłbyś lepiej przy gospodarstwie, zamiast guza szukać w lesie. Fridtjof westchnął głęboko. Matka jest wspaniała, wiadomo: Nigdy nie nakrzyczy, chociaż powodów nie brak, dopomoże zawsze w biedzie jak najlepszy przyjaciel, wytłumaczy przed srogim ojcem, ale czyż może zrozumieć, że on w ogrodzie zna już prawie na pamięć każdą ścieżkę, każdy niemal kamyk. Z urazą spojrzał na starannie utrzymane, wyciągnięte w rząd, rabatki złocistych nasturcji, na pociemniałe od starości drewniane ściany domku, tonącego w wysokich krzakach różnobarwnych dalii. Wszystko tu miłe, kochane, ale takie ciągle jednakowe. A pustynny, dziki, ciągnący się dziesiątkami kilometrów za domem las, Nordmark, potoki, wijące się wśród urwistych brzegów skał, przyzywają wciąż setkami nowych zakątków i niespodzianek. Woda w nich przejrzysta, widać każdy kamyk na dnie, każdą najmniejszą rybkę. Wartka i rwąca niesie z dalekich, nieznanych brzegów mnóstwo niezwykłych rzeczy, jakieś dziwne kawałki drewna, jakby z rozbitych okrętów, które zatonęły, jakieś źdźbła słomy czy nasiąkłe wilgocią gniazda, pióra ptasie. Powietrze wypełnia nie milknący gwar. Rude wiewiórki przychodzą same jeść z ręki, trawa na przybrzeżnych łąkach, wysoka po pas, gorzko pachnie nie znanymi w ogrodzie ziołami i kwiatami, a w załomach skał głębokie, ociekające wilgocią pieczary przyciągają urokiem tajemnicy, wydają się bez dna. Nie dociera do nich żaden głos, nie stanęła tu może nigdy ludzka stopa. Panująca w grotach ciemność budzi lęk, ale nogi same niosą, ręce same wczepiają się w strome załomy skalne. I jakże tu zostać w ogrodzie? Zachodzące słońce wisiało już nisko nad ziemią, gdy pan Bal-dur Nansen, jak co dnia, z teczką wypchaną papierami powracał z sądu. Udał wprawdzie, że nie dostrzega napuchniętej wargi Fridtjofa, i nic nie powiedział, ale to była zasługa matki, która na czas zdążyła wybiec mu na spotkanie i długo coś tłumaczyła w prowadzącej do domu sosnowej alei. Przy stole Fridtjof siedział jak trusia, nie śmiąc podnieść oczu na surową, okoloną bokobrodami twarz milczącego dziś bardziej niż zwykle ojca. Pan Nansen wciąż nie zwracał na niego uwagi, serdeczniej tylko niż eo dnia spoglądał na paplającego beztrosko młodszego syna Aleksandra. W ciągu paru następnych dni obaj chłopcy kręcili się grzecznie w ogrodzie, dopomagając matce, na której spoczywał cały ciężar spraw domowych. Pracy nie brakowało nigdy w niewielkim gospodarstwie Storę Frohen odległym o trzy kilometry od stolicy kraju, Christianii. Krowy, konie, drób zabierały wiele czasu niestrudzonej panL Nansen, tym bardziej że sama zajmowała się ogrodem, prała i szyła ubrania dla chłopców. Skromna pensja urzędnika sądowego nie wystarczyłaby na utrzymanie całej rodziny, gdyby nie pracowitość i oszczędność zapobiegliwej gospodyni, jakich niejeden mężczyzna mógł jej pozazdrościć. A ponieważ dzielnie umiała radzić sobie w każdej okoliczności, na nią także spadł niełatwy obowiązek pokierowania wychowaniem synów. Obaj kochali bardzo matkę, ale niemało wciąż przysparzali jej trosk i kłopotów. Ot, chociażby i teraz. Nie upłynęło kilka dni od wypadku / haczykiem, a chłopcy, nic nikomu nie mówiąc, znikli z domu natychmiast po obiedzie. Znikły także wędki. A więc nowa eskapada w nieznane. Zapracowana matka westchnęła tylko. Nie przejęła się w pierwszej chwili, myśląc, że i ona wolałaby pójść do lasu na spacer. Baronówna Wedel-Jarlsberg z domu była pierwszą w Norwegii kobietą, która ośmieliła się przypiąć do nóg narty, nic sobie nie robiąc z oburzenia całej, znanej powszechnie w kraju rodziny. Co gorsza, wbrew woli ojca wyszła za mąż z miłości /a niezamożnego piekarza. Po jego śmierci, nie słuchając ni~ czyich dobrych -rad, poślubiła skromnego urzędnika sądowego Nansena. I co najważniejsze, nigdy nie pożałowała tego kroku. Starszy syn po matce wziął w spadku przedsiębiorczość graniczącą czasem, co tu dużo mówić, z samowolą. Nikt też lepiej niż ona nie mógł go zrozumieć. To Fridtjof, ten niespokojny duch, musiał namówić młodsze-go brata. Może chcą znów przynieść pstrągów na kolację? Zmęczą się, będą głodni, wtedy szybko sobie przypomną o domu. Ale godziny mijały za godzinami, a synowie się nie zjawiali. Słońce zaszło, minęła pora kolacji. Opanowaną zazwyczaj panią Nansen ogarnął niepokój. Mąż robił jej wymówki, że rozpuszcza chłopaków. Sam wpadł nareszcie w panikę. Może leżą na dnie jakiejś szczeliny w skałach. Może utonęli w potoku? Dokąd poszli? Gdzie ich szukać? Ciemności nocy zapadły na ziemię, chłopców nie było wciąż widać. W Storę FrShen zawrzało. Z płonącymi pochodniami w rękach domownicy rozproszyli się po lesie nawołując bez przerwy, psy naszczekiwały, węsząc po okolicy. Koło północy z czerni zarośli wyłoniły się wreszcie dwie małe postacie z wielkim, ciężkim koszem, pełnym ryb. W poszarpanych ubraniach, z pokrwawionymi nogami, ledwie żywi ze zmęczenia chłopcy przypominali biedne, zagubione szczeniaki, przygotowane na tęgie razy. Nim matka zdążyła otworzyć usta, Fridtjof wysunął się pierwszy, jakby osłaniając brata przed oczekującą karą, i gorączkowo zaczął się tłumaczyć. Z nieskładnych zdań rodzice zrozumieli wreszcie, że chłopcy chcieli matce zrobić niespodziankę koszem wspaniałych pstrągów. Że chcąc ich spróbować, upiekli kilka w popiele, na żerdziach, jak Robinson Crusoe na bezludnej wyspie. Sami nie wiedzieli, kiedy zmorzył ich sen, a gdy obudzili się, było już ciemno. Fridtjof nie próbował się nawet usprawiedliwiać. Postąpił źle, ale jednocześnie gorąco pragnął, by i tym razem matka go zrozumiała. Nie kary się lękał. Wiedział, że na nią zasłużył. Bał się, że rodzice zabronią mu na przyszłość podobnych wypraw. We wlepionych w twarz matki wielkich, niebieskich oczach malowała się niema, gorąca prośba. Czy i tym razem zrozumie? Nakarmieni i umyci chłopcy zapadli już dawno w kamienny sen, ale państwo Nansen do białego ranka nie zmrużyli oka, zastanawiając się, jak należy dalej synami pokierować. - — Sama tego chciałaś, bierzesz na siebie wielką odpowiedzialność, pamiętaj! Ja nie rozpuszczałbym tak chłopaków — upierał się ojciec.'— Aleksander jest cichy, spokojny. Boję się o Fridtjof a. On niczego się nie zlęknie, przed niczym nie cofnie... — Ale jest samodzielny. Niech w sobie dalej to wyrabia, 10 choćby na własnej skórze. To najlepsza szkoła. Trzeba zaryzykować. Jeśli jest coś wart naprawdę, nie zawiedzie zaufania. Zobaczysz, obaj nam będą w przyszłości wdzięczni za takie dzieciństwo. Nazajutrz, przygotowani na gorzkie "wymówki i zasłużoną karę, chłopcy skruszeni, cisi jak trusie stanęli przed matką. — Wiesz, że to, co miało miejsce wczoraj, nie może się już nigdy powtórzyć — powiedziała spokojnie, zwracając się do Fridtjofa. — Jeśli chcesz urządzać swoje dalekie wyprawy i wciągać w nie brata, nie będziemy wam ich bronić, pod warunkiem, że uprzedzicie nas zawsze, kiedy i gdzie wyruszacie. Jesteście dla nas wszystkim. Pamiętajcie! Chłopcy nie zawiedli. Całe lato wędrowali po górach, lasach, dolinach, spali w pieczarach, szałasach, zastawiali sidła, strzelali /. łuków, które Fridtjof sam sporządził, łowili ryby. Żywili się tym, co sami zdobyli w lesie, popijając upieczone w żarze ogniska pstrągi i łososie zimną źródlaną wodą. Odkrywali nowe lądy, staczali bitwy z urojonymi przeciwnikami, pływali po wszystkich morzach świata, dokonując wciąż nowych wspaniałych czynów. Opaleni, wysportowani, zahartowani, nie zdradzali się nawet przed matką, jaki strach ich oblatywał, gdy przyszło brnąć po omacku przez ciemną gęstwinę lasu pełnego nocą tajemniczych dźwięków lub resztą sił czepiać się skalistego nawisu, pod którym huczał groźnie wartki, górski potok. Aleksander wolałby może wracać na noc do domu i spać w wygodnym łóżku, ale Fridtjof był nienasycony. Pociągało go wszystko, co trudne, nieosiągalne. Nie ustawał w wysiłkach, żeby dopiąć celu, jaki przed sobą postawił. Matka patrzyła z radością na samodzielność syna. Nie wiedziała, biedaczka, ile razy jeszcze będzie drżeć z obawy o życie 1 ridtjofa. Pewnego ranka potężny wybuch wstrząsnął drewnianymi ścianami Storę Fróhen. W otaczające dom krzewy posypały się /. łoskotem szyby. Z okna stryszku buchnęły czarne kłęby. Pani Nansen w jednej chwili znalazła się na górze. Niewielki pokoik, tonący w oparze dymu, wyglądał jak po trzęsieniu ziemi. 11 Pośrodku, ogłuszony, nieruchomy Fridtjof z twarzą zalaną krwią trzymał jeszcze w ręku resztki strzelby zrobionej z wodociągowej rury. Matka jednym skakiem znalazła się przy synu. — Otwórz oczy! — krzyknęła nieprzytomna. — Widzisz? Fridtjof kiwnął tylko potakująco głową, nie mogąc wydobyć z siebie głosu. — To szczęście! Stój spokojnie! I znowu chłopak nie drgnął, podczas gdy matka długo wyjmowała ziarenka prochu wbite głęboko pod skórę twarzy. — Czy cię to wreszcie nie oduczy od tego ciągłego majster-kowania? Mogłeś oślepnąć, rozumiesz? — mówiła pełna troski. 2, Bierz przykład z prapradziada Wodociągowa rura, z której miała być zrobiona strzelba, łuk, wędki leżały już dawno na strychu. Nad Storę Fróhen nadciągała zima. Pierwsze mrozy ścinały nocą powierzchnię okolicznych rzek. Cała uwaga Fridtjofa skupiała się na pytaniu, jak z dwu desek zmajstrować sobie narty? I w końcu zmajstrował. Pożal się Boże, co to były za narty. Jedna dłuższa, druga krótsza, ale i takie wystarczały, żeby pokonać najcięższe zjazdy, przed którymi wahali się nieraz doświadczeni narciarze. Fridtjof zdejmował narty po to tylko, by przypiąć do butów łyżwy. Nic więc dziwnego, że nie mając jeszcze lat siedemnastu zdobył mistrzostwo Norwegii, a później mistrzostwo świata w jeździe szybkiej na łyżwach i w ciągu lat dwunastu brał zawsze pierwsze nagrody na wszystkich kolejnych ogólnokrajowych zawodach narciarskich. Forsowna zaprawa sportowa i doskonała kondycja fizyczna nie przeszkadzały mu jednak w nauce. Chłopak, który w dzieciństwie zamęczał wszystkich nie kończącymi się pianiami: ,,po co?", ,,na co?", „dlaczego?" — umiał już dziś sam szukać odpowiedzi w książkach. I poty szukał, póki jej nie znalazł. W szkole zaskakiwał kolegów i profesorów swymi wszechstronnymi zainteresowaniami. Bo wiedzieć chciał wszystko i wszystko zgłębić. Pociągały go i biologia, i nauki ścisłe. Jednocześnie niezwykle łatwo i chętnie przelewał swe myśli na papier, a także pięknie malował. Zdolny, chwytał w lot każdą nowość, nie tylko po to, aby ją wyrecytować na lekcji, lecz by w przyszłości mieć z niej pożytek. „Ma dobrze umeblowaną głowę" — mówili o nim z uznaniem pedagodzy i wychowawcy. A wówczas rodzice rośli w dumę. Nie tylko matka, ale wreszcie i ojciec. 13 Niesforny chłopak, który im wielu zmartwień przysporzył jako dziecko, którego spokojny i pedantyczny pan Nansen nie mógł często zrozumieć, stawał się coraz bardziej podobny do swych zasłużonych przodków. — Masz z kogo brać przykład. Popatrz na twego prapra-dziada! —- słyszał od małego Fridtjof. Podczas nieobecności ojca lubił przesiadywać godzinami w jego mrocznym, pełnym książek gabinecie, w którym ze ścian patrzyły pociemniałe od starości portrety olejne przodków w atłasowych ubiorach z białymi żabotami. Lękiem napawało go przenikliwe, badawcze spojrzenie owego prapradziada, słynnego Hansa, który już w połowie XVII wieku wsławił rodzinę Nansenów. Słuchając o jego pełnym niezwykłych przygód życiu chłopak nie mógł się oprzeć nadziei, że i on może zostanie kiedyś wielkim człowiekiem. Duńczyk Hans Nansen od wczesnej młodości odznaczał się stanowczym, twardym charakterem i żądzą czynu. Mając zaledwie szesnaście lat, dokonał niezwykłej na owe czasy podróży, niemal na „kraniec świata", do brzegów Morza Białego. Szybko nauczył się tam po rosyjsku i przewędrował pieszo od Półwyspu Kolskiego do Kowna, a stamtąd powrócił do rodzinnej Kopenhagi. Ledwie doszedł do pełnoletności, król mianował go dowódcą wielkiej wyprawy, która udawała się do ujścia rzeki Pe-czory po futra sobole i lisie, a także po cenne kły morsów. Długie lata Hans pływał po północnych morzach i wędrował po syberyjskich brzegach. Doświadczenia swe i wrażenia opisał w książce „Compendium cosmographicum", przechowywanej z wielką czcią w rodzinie Nansenów. Znakomity przodek był nie tylko sławnym podróżnikiem, ale także wybitnym obywatelem swego kraju. W uznaniu jego zasług mieszkańcy Kopenhagi wybrali go burmistrzem. Nie zawiódł zaufania swych wyborców. Ofiarnie i bez wytchnienia pracował dla dobra miasta. Podczas wojny Danii ze Szwecją jemu właśnie, jak twierdzili ówcześni kronikarze,'zawdzięczać należało, iż Kopenhaga przetrzymała ciężkie chwile oblężenia i potrafiła zwycięsko odeprzeć ataki wroga. 14 W piętnastym roku życia na Fridtjofa spadł ciężki cios. Umarła matka. Zabrakło najlepszego przyjaciela, który go rozumiał jak nikt i jak nikt umiał służyć radą. Po ukończeniu szkoły chłopak długo nie mógł się zdecydować, jak pokierować dalej swym życiem. Zbyt wiele rzeczy naraz pociągało go i ciekawiło. Ojciec marzył dla niego o studiach prawniczych, ale chłopak za bardzo zżył się z przyrodą, żeby myśleć ó monotonnej pracy przy biurku. Matka od małego namawiała go gorąco, żeby został lekarzem. „Będziesz niósł pomoc innym, ratował im życie, będzie za tobą szło błogosławieństwo ludzi" — przekonywała syna, nie domyślając się nawet, w jaki dziwny sposób spełni się kiedyś jej marzenie. Ale i ten kierunek studiów nie przemawiał do wyobraźni młodego człowieka. — Zostanę podróżnikiem jak mój prapradziad — postanowił wreszcie, ale zrozumiał, na szczęście, że podróżnik nie może być nieukiem. Najbardziej ze wszystkich odpowiadały Fridtjofowi studia przyrodnicze. Otwarty dostęp do gór, lasów, rzek, do tego całego przeogromnego, nieznanego świata, którego był tak bardzo ciekaw. W dwa lata później, w 1882 roku, jeden z profesorów na uniwersytecie w Christianii zawezwał do siebie młodego, zdolnego studenta, wyróżniającego się spośród wielu innych bystrością umysłu i pracowitością. — Łowcy fok zwrócili się do uniwersytetu z prośbą, aby ktoś zajął się z punktu widzenia naukowego życiem i obyczajami zwierząt, na które polują. Wciąż jeszcze niewiele o nich wiedzą — powiedział. — Jesteś zdolny, wysportowany, ciekawy świata. Chciałbyś może popłynąć na statku myśliwskim „Viking" po morzach północnych?... I uśmiechnął się nie kończąc na widok rozbłysłych szczęściem oczu studenta. Mówiły więcej niż słowa. Po chwili dawał już rozgorączkowanemu zapowiedzią polarnej podróży młodzieńcowi dokładne wytyczne pracy i szczegółowe zalecenia. v 15 Gdy podchodziliśmy do Wyspy Jana Mayena, posłyszałem krzyk: —: Przed nami lód! — Wyskoczyłem na pokład, starając się wzrokiem przebić ciemną, nieprzerwaną zasłonę nocy. Nagle zajaśniało na niej coś wielkiego, dziwnego, rosło w oczach, ostro odcinało się bielą krawędzi od czarnej powierzchni wody. Pierwszy odłam kry. Za nią płynęły następne, wyłaniały się z dala z pluskiem i szumem, ocierały o burty, prześlizgiwały obok i ginęły — opowiada Fridtjof w swych pamiętnikach. — Na północnej części nieba zajaśniał naraz niesamowity blask. Pałający światłem tuż nad horyzontem, rozpościerał się blednąc, ¦ aż po zenit nieba. Uszu mych doszedł jednocześnie dźwięk zbliżony do plusku fali, rozbijającej się o przybrzeżne skały. Światło było odbiciem bieli lodowych pól w dali, dźwięk — chrzęstem ocierających się o siebie odłamów kry. Uderzały chwilami tak silnie o burty, że cały kadłub jęczał, pojękiwał i trzeszczał, a ludzie stojący na pokładzie z trudem utrzymywali się na nogach. Zbliżaliśmy się do czegoś nowego, nieznanego. W ciągu paru dni płynęliśmy wzdłuż krawędzi wielkich, białych pól, które ciągnęły się aż po horyzont. — Wpłynąć w lód! — padł pewnego, loieczoru rozkaz kapitana. Nim udało się nam schronić w bezpieczne miejsce, morze wzburzyło się, rozkołysało, rozszalało na dobre. Mimo zwiniętych żagli pruliśmy wodę z szaloną szybkością. Statkiem rzucało na wszystkie strony, lodowe bryły wpełzaly na siebie, biły wściekle w burty, by za chwilę rozpaść się w kawałki. Przez pokład, od dzioba do rufy, przetaczały się spienione fale. Powietrze drżało od grzmotów, narastającego wciąż huku. — Wszystkie ręce na pokład! — padła znów komenda. Pobledli marynarze w milczeniu czekali na dalsze rozkazy. Coraz głębiej i głębiej wpływaliśmy w masę lodową. Przed dziobem skłębiły się białe zwały. Naraz wyrosła tuż przed nami wielka, szklista ściana, zawisła nad pokładem, zdawało się, że lada moment runie nań całym ciężarem, zmiażdży burty, zniesie nas z powierzchni morza. Jeden raptowny zwrot steru i statek przemknął szczęśliwie obok groźnej zapory. Naraz trzask, gruchot, łoskot przeszyły powietrze. Od strony nawietrznej posypały się drzazgi. Wielka lodowa bryła uszkodziła nam burtę. Im dalej wpływamy id lód, tym mniej kiwa naszym „Vi-kingiem". Masy spienionej tvody spływają z pokładu, cichnie groźny łoskot kry. Ale przed nami, wysoko, szaleje*wciąż burza. Przy każdym nowym wstrząsie wydaje się, że cały statek pójdzie w kawałki. Następnego ranka nie dowierzałem własnym oczom. Jak okiem sięgnąć, ciągnęła się wokół jednostajna, cicha biel zastygłych lodowych pól. Promienie słońca rozpalały diamentowe błyski w oszronionych olinowaniach. W powietrzu panowała niczym nie zmącona cisza. Gdyby nie potrzaskane burty, nie uwierzyłbym, że Pdedykolwiek szalał tu sztorm. Takie było moje pierwsze spotkanie z lodami. J6 3. Gdzież, do diaska, podziały się foki? Chrzest polarny pozostawił na młodym studencie wrażenie nie zatarte nigdy innymi, silniejszymi nawet przeżyciami. Jego spokój i odwaga w groźnych dla statku chwilach, a tych nie brakowało na Północnym Oceanie Lodowatym, przełamały w końcu pewną nieufność i niechęć, z jakimi marynarze na statku myśliwskim „Viking" odnosili się początkowo do młodego przybysza. Podsycał je brak fok na zwykłych łowiskach. Sezon łowiecki w Arktyce trwa bardzo krótko, odnalezienie stad i dostęp do nich są niełatwe. Pomyślny połów to zapewniona zima. Niepomyślny — to dla niejednej marynarskiej rodziny widmo niedostatku, może nawet głodu. Tu nie było żartów. Wychowani w ciężkiej walce o byt, twardzi, często bezwzględni, marynarze są bardzo przesądni. Pykali z krótkich fajeczek w milczeniu, przyglądając się spod oka młodemu studentowi. A nie były to przyjazne spojrzenia. — Zobaczycie, przyniesie nam jeszcze pecha ten studen-cik — sarkali jedni. — Gdzież, do diaska, podziały się foki? Jakby je wymiotło. To się pierwszy raz przydarza ,,Vikingowi". •— I po co było brać na pokład obcego? — dorzucali inni. — Nic, chłopcy, odegramy się jeszcze na nim, jak tylko lody wezmą nas na dobre w obroty — zapowiedział bosman, chytrze mrużąc oczy. Z góry cieszył się na myśl o widowisku, jakie urządzi im wtedy mimo woli ten nienawykły do warunków polarnych żółtodziób. Szybko jednak niechęć zaczęła ustępować miejsca szacunkowi. Fridtjof nie lękał się żadnej pracy, usłużny, chętny, nie odmawiał nigdy pomocy w godzinach wolnych od swych obserwacji, a jego potężne bicepsy wzbudzały mimowolny szacunek. 18 . pustką. Dni mijały za dniami. Lodowe pola świeciły wC . aO gnia-Madaremnie dyżurny marynarz wypatrywał z bocia° . Wokół da innych statków myśliwskich. Ani fok, ani lu głońcu, ciągnęła się niczym nie skażona biel, połyskuj3ca .^jti my-> martwa, jednostajna. Kapitan ,,Vikinga" z przerażę Odować lal, czy to nie wina chronometru, który mógł sp. pływał, błędne obliczenia współrzędnych geograficznych- l-za" ^eliezo-tok wciąż ani śladu. A przecież co roku były ich tu ń* V dniem, ne stada. Czoła marynarzy zasępiały się z każdy ^astrój. /. każdą niemal godziną. Na statku zapanował ponury jj0weg0 W kabinie kapitana ledwie widać wśród kłębów parada. Iv mu mroczne, brodate twarze. Już wiele godzin tr i cze- ,Co począć? Gdzież, do diaska, znikły foki? Zostać ^ZySCy. kać czy też zmienić kurs?" — powtarzają bezsilnie ^dzenie, Każdy błąd W wyliczeniach może przynieść nieP fateria nikt. nie chce brać za nie odpowiedzialności. Na sto .A Każ-pustych butelek. Może whisky czy rum rozjaśnią uniy ^onując dy radzi coś innego, każdy bije pięścią w stół, Pr ygle ka- wych przeciwników. Nikt nic nie wie. Po długim na ^-jkinga" [litan zmienia kurs na północny. Ale przed dziobem >> u | noc bieli się wciąż przerażająca pustka lodowych pól- .^ i noc zmieniają się marynarze w bocianim gnieździe. ^ jfridtjof wypatrują czarnych kresek foczego stada. Na próżno- myśl, de d/ieli troskę towarzyszy. Ciąży mu bezradność, e. w za_ jak im dopomóc. ,,Viking" prze naprzód na pełnyc jfridtjof / uruchomionym silnikiem. Dopuszczony do dyżur0 ^ej Wy_ Itugie godziny spędza w bocianim gnieździe. Ludzie ^jej po- ikości wyglądają jak owady krzątające się po n*eW11>ó*'e s^~ lywie tratwy. Wparty mocno w krawędzie beczki, ają mu łokci, wpatruje się jak urzeczony przez lun ¦ i nity mgłą horyzont. Niestraszne mu ostre, lodowate p 1 iatru, które tną jak nożem, ani chwiejba masztu, n groźny . lórego wisi bocianie gniazdo. Lubi wsłuchiwać się przez lirzęst kry i czysty dźwięk monotonnie wybija^ > I/won okrętowy „szklanek". . ^fyzon- Zachodzące słońce kładzie ostatnie, zimne błyski na ^ brył. c, zapala gamę tęczowych kolorów na krawędzi fria ,^/iat lo- ¦ »a niebie roznieca łunę jak od pożaru. Piękny jeS 19 dów, Fridtjof wie, że odtąd będzie zawsze do niego tęskni! Jest pierwszym, który dostrzega na horyzoncie jakiś statek. •— Toż to słynna „Vega" — krzyczy bosman odejmując od oczu lornetkę. — Nordenskjóld, ten szwedzki uczony, przepłynął na niej trzy lata temu nie zdobytym przez człowieka Przeje ściem Północno-Wschodnim z Europy do Azji, z Atlantyku na Pacyfik. To nie jest zwykły statek, to cały szmat historii polarnej przed nami! Młody student pożera oczyma smukłe omasztowania, wydęte wiatrem. Gdybyż tak kiedyś wyruszyć z podobną wyprawą, zdobywać niedostępne przejścia wśród lodów, odkrywać nieznane ziemie! To dopiero jest życie. Załoga „Vegi" powiadamia myśliwych z ,,Vikinga", że nie widziała fok na.całej swej trasie. Na statku rośnie niepokój. Dokąd w takim razie płynąć? Może na zachód, do wybrzeży Grenlandii? Niebezpieczny to kierunek. Można wmarznąć w lody, zalegające przybrzeżne wody tej, groźnej, nieznanej wyspy. Ale wracać z pustymi rękami nie sposób. Co począć? „Czyżby na północnych morzach wszystko było zagadką, znakiem zapytania, na które nie można znaleźć odpowiedzi?" ¦— myśli Fridtjof, przysłuchując się zażartym dyskusjom myśliwych, którzy, żeby zarobić na chleb codzienny, na każdym kroku-ryzykują swym życiem. Uświadamia sobie, że zdani są na łaskę przypadku, że działają właściwie na ślepo, że nikt nic dotychczas naprawdę nie wie o kierunkach prądów morskich w Arktyce. Jakimi drogami' płyną wielkie lodowe pola, setki i tysiące ton kry polarnej? Czy prądy morskie zachowują zawsze ten sam kierunek, czy też się zmieniają? Jak i pod wpływem czego? Pytania te zaczynają nękać Nansena. Przyrodnik, zoolog powinien badać tylko życie i obyczaje arktyczne fok, ale jego żądny wiedzy umysł domaga się rozwiązania zagadki, od której zależą byt ludzki i życie. Długo co noc w szczupłej kajucie, którą dzieli z pierwszym sternikiem, płonie naftowa lampka. W ciągu całej doby przeprowadza Nansen obserwacje naukowe. Pobiera próbki wody, mierzy jej temperaturę na różnych głębokościach, baczny na każdy szczegół otaczającego go życia, zapisuje, notuje, przemyślą. Na podstawie swych badań dochodzi do niezwykle śmiałego i ciekawego wniosku. Lęka się go wprost sformułować. Jego daniem powszechnie uznawana teoria o powstawaniu morskie-[o lodu jest z gruntu fałszywa. Uczony szwedzki Enklund dowodził, iż na wielkich głębokościach znajduje się przechłodzo-na woda, które zamienia się z czasem w „denny lód" i jako laki wypływa na powierzchnię morza. Nie jest to zgodne z praw-I i, stwierdza Nansen. Na wielkich głębinach gęstość zaso-h nia wody jest tak duża, że lód nie może się tam formować. Pola lodowe powstają więc nie na dnie, lecz na powierzchni ii ktycznych wód. Gnany prądami morskimi i wiatrem lód jest bez ustanku, bez przerwy w ruchu. Jaki jest mechanizm tego uchu, gdzie rozpoczyna się dryf, a gdzie kończy? Odpowiedź na to pytanie może mieć olbrzymie znaczenie nie tylko dla nauki, ale choćby i dla tych łowców z dnia na dzień coraz bar-Iziej zasępionych. Rozgorączkowany student zapomina, co to en. Dziesiątki razy sprawdza zarówno dane, jak i samo rozu-nowanie. Zdaje sobie sprawę, jak trudno będzie odpowiedzieć na te pytania, które sam sobie stawia, ale nigdy w życiu nie 'ociągało go to, co łatwe. Otoczony krą statek płynie wciąż powoli na południe. Pew- icgo ranka, chcąc rozprostować nogi, Fridtjof z lekkim karabin- uem w ręku zbiega na lód. Coś czerni się w dali na lodowym ulu. Czyżby oczekiwane tak*długo foki? Już ma skrzyknąć to- arzyszy, ale czarny punkt wciąż nieruchomy, podpływa bli- ] Nie, to nie foki, to okrągły pniak. Każdy marynarz polar- zna drzewo dryftowe, ale żaden dotąd nie pomyślał, skąd \' tu ono bierze. Nansen przyciąga, kłodę i dokładnie ją oglą- Ih Na niewielkim pniu sosny widać nie uszkodzoną korę, od dawna pewnie znalazł się w wodzie. Skąd przypłynął do brzeży Grenlandii? Jedyne miejsce w Arktyce, do którego i karni spławia się potężne kłody drzew, to Syberia. Stamtąd u usiały go tu przygnać prądy morskie. Jeśli sosna przebyła ik daleką drogę poprzez cały Północny Ocean Lodowaty, to emu nie miałby pójść w jej ślady mocny, solidny statek? ui.sen jest poruszony. Czyżby to właśnie była odpowiedź na . tujące go pytania? 20 4. Wśród lodów dalekiej Północy — Fangs! Fangs! — radosny okrzyk z bocianiego gniazda jak prąd elektryczny przebiega przez ,,Vikinga". I wszystko staje się naraz nieważne. Fridtjof zapomina o sośnie syberyjskiej, jak kot wdrapuje się na pokład, z którego w dali widać pole lodowe pocięte czarnymi kreskami. U burty tł'oczą się wszyscy, kto żyw. Dudnią głośno deski pokładu pod ciężarem butów. Gdziekolwiek spojrzeć — foki, nieprzeliczone stada fok. Każdy rzuca pracę, każdy chce sam się przekonać, sam zobaczyć upragniony, znajomy kształt, który pozwoli szybko powrócić do domu z lukami pełnymi zdobyczy. Kapitan wyznacza już pierwszą ekipę do opuszczonej błyskawicznie na wodę łodzi. Widząc wlepione w siebie pałające wyczekiwaniem oczy Nansena, decyduje po krótkim wahaniu: — Płyń jako drugi strzelec. Ale pamiętaj, nie wolno ci pierwszemu użyć broni. Przepłoszyłbyś nam zwierzynę. W kilka dni później student wyrusza znów na polowanie. Tym razem już jalco zasłużony strzelec dziobowy. Oko jego jest niezawodne, ruchy spokojne, opanowane. W lot chwyta technikę podchodzenia fok. Zadziwia twardych ludzi morza swą wytrzymałością i odwagą. Skąpany po barki w lodowatej wodzie, nie wraca na pokład przebrać się w suchą odzież, lecz wylewa po prostu nadmiar wody z butów, wyżyma mokre ubranie i znów niezmordowany gna dalej. Droga po pełnej szczelin powierzchni jest ciężka. Tylko z pokładu szklista pokrywa wydaje się równa, gładka jak ślizgawka. Wystarczy przebiec parę kroków, by wiedzieć, ile tam dziur, ukrytych pod sypkim, przepędzanym z miejsca na miejsce śnie- 22 : i cm, ile zdradliwych rozpadlin, pod którymi zieje czerń wody. Biada, jeśli podkuty stalowymi kolcami but ześliźnie się z kra-'. ędzi lodu. Ale Fridtjof skacze po krach jak stary, doświadczo-mv łowca, lekko przenosząc ciężar ciała ze stopy na stopę. — Skąd on się tego nauczył? — pyta swych ludzi zdumiony bosman, widząc, że student czuje się w lodach jak w swoim żytnie. Pracuje bez wytchnienia, dwoi się, troi, bije towarzyszy w ilości upolowanej zwierzyny, wraz z nimi oprawia stosy fok (piętrzone na pokładzie. Którejś niedzieli kapitan zarządził wreszcie przerwę w pra-ey. Ludzie już ledwie trzymali się na nogach. Ładownie po, brzegi pełne były skór. Po wyśmienitym obiedzie na statku ¦ i panował świąteczny nastrój. Nansen spałaszował podwójną porcję marynarskiego przy-inaku — opiekanych i duszonych w tłuszczu,, przyprawionych <'bulą foczych płetw. Pod pokładem zapłakała rzewną nutką harmonia, ktoś zanucił marynarską piosenkę. — Hej chłopcy, robimy lisią pułapkę — krzyczy rozochocony bosman. - Nie znasz tej gry? — pyta Nansena. — Dwu ludzi kła-Izie się na pokładzie i sczepia mocno nogami. Wygrywa ten, co lerwie od desek drugiego. — Nie tylko — poprawia bosmana kapitan. — Musi oderwać i'.(> i przerzucić nad sobą. Żeby zwyciężyć, trzeba mieć mięśnie /e stali. Już dwu ludzi mocuje się ze sobą. Leżą długą chwilę jak przygwożdżeni do desek. Nagle jeden raptowny ruch i prze-nik oderwany od desek wśród śmiechów przetacza się nad Kłową marynarza. Kridtjofowi nie podobało się lekceważące przymrużenie oka, . |akim jeden z łowców fok, pewien zwycięstwa, wezwał go do . ilki. ,,Czekaj, bracie, już ja cię tego oduczę" — pomyślał. Nim ma- ¦ narz się spostrzegł, jak piłka wyleciał w górę, zatoczył krąg /walił się za Fridtjofem na pokład. Chcąc ratować honor za- ,,Vikinga", na studenta ruszyli" co silniejsi. W końcu bos- n, widząc, że wszyscy po kolei przegrywają, nie wytrzymał. iząsnął starannie nieodłączną fajkę, schował do przetłusz- 23 czonego kapciucha i położył się na deski. Bosman, wiadomo, siłacz nad siłacze, sto kilogramów żywej wagi. Tu i ówdzie z tłumu marynarzy rozległy się drwiące śmiechy. — No, tego nasz student nie ruszy! Z wielkiego wrażenia myśliwi, zapomnieli nawet, jak zawsze, porobić zakłady. Nim umilkły prześmieszki, raptownym ruchem nóg Fridtjof oderwał kolosa od pokładu. — Takiś ty! Ano, spróbuj teraz ze mną! — krzyczy kapitan, chłop na schwał. Ani grama zbytecznego tłuszczu, nic tylko same mięśnie zaprawione od lat do ciężkiej pracy polarnego marynarza. Nansen czuje, że to nie przelewki. Twarz mu wezbrała krwią od niezmiernego wysiłku. Na szyi i czole wystąpiły pręgi żył. Wszystko na nic. Kapitan ani drgnie. Przyrósł chyba do desek. Jeszcze jeden nadludzki wysiłek. Jeszcze chwila i gotów zrezygnować z dalszej walki, słyszy raptem zduszony krzyk: — Przestań! Poddaję się, rozerwiesz mnie! I kapitan jak niepyszny przyznaje, że uciekł się do fortelu. Ot, po prostu chciał studentowi dać nauczkę. Zaczepił nogą o jakiś hak zamocowany na pokładzie. Ale w końcu zląkł się, w obawie o własną skórę. Na pokładzie zapanował tumult. — Nie ma co, student, bo student, ale mocny! — zgodzili sięs nawet ci zawistni. Dawno oczekiwany krzyk z bocianiego gniazda: ,,Niedźwiedzie!"— zastał Fridtjofa pod pokładem. Wyskoczył, tak jak stał w rannych pantoflach, spodniach i swetrze, chwytając po drodze za karabinek, ale żółtawe futro ginęło już za odległymi to-rosami. Bez chwili namysłu, nie zważając na krzyki towarzyszy, Nansen puścił się w pogoń za uciekającym zwierzęciem. Czując prześladowcę za sobą, niedźwiedź przyspieszył kroku, klucząc między spiętrzonymi bryłami lodu. Myśliwy z& nim. Marynarze na pokładzie pokładali się ze śmiechu. Ale śmiech naraz zamarł im na ustach. Goniąc zapamiętale umykające w stronę morza zwierzę, Nansen źle obliczył skok przez rozpadlinę w lodzie i runął do wody. Zanurzył się cały. Przez moment widać było tylko wzniesione wysoko w górę ramię z kurczowo zaciśniętą na karabinku dłonią. — Pójdzie pod lód! Już po nim! — rozległy się krzyki. Kilku ludzi rzuciło się na pomoc, ale spośród kry wychyliła i; naraz głowa ociekająca strumieniami wody. Przymusowa a piel nie ochłodziła myśliwskiego zapału Nansena. Między to* -sami mignęło znów żółtawe futro, a w ślad za nim sylwetka Iowieka z rozwianym włosem. Chcąc pozbyć się wytrwałego r/.cśladowcy, niedźwiedź skoczył do wielkiej połyni, nurko-;il i spokojnie zaczął pływać dalej. Czyż mógł, biedak, przewi-iieć, że w pogoni za nim myśliwy wielkim susem skoczy na ryłę lodową pośrodku jeziora? Kra zakołysała się gwałtownie id ciężarem człowieka. Utrzymując z trudem równowagę, i idtjof z przerażeniem zobaczył, że niedźwiedź zawraca. Po-; mówił widać skończyć raz na zawsze z tym dziwnym zwie-cęciem, które ośmieliło się go ścigać, jego, króla Arktyki. Wali biały łeb wysunął się z wody, czarne, małe ślepia z wściek-iścią spojrzały w górę, olbrzymie, białe łapy darły już pazu-uni krawędź kry. Nansen przycisnął broń do biodra i nie ce-ijąc strzelił. Kula była celna. — Szczęściarz, wiadomo — dorzucili zawistni. — Ryzykant, zginie kiedyś marnie od niedźwiedziej łapy — dawali co ostrożniejsi, którym żal się robiło chłopaka. - Już on wie najlepiej, co robić. Ma chłop głowę na karku, Icżego nie robi, nim wpierw nie pomyśli — orzekł wreszcie osman, chociaż długo nie mógł zapomnieć Nansenowi sławet-'•j porażki w „lisiej pułapce". 24 lijof... 5. Co Fridtjof robił w Neapolu? Żaden z polarnych marynarzy „Vikinga" nie poznałby Nan-sena w kilka miesięcy później. Niewielka, ciemna sala po sufit zatłoczona szafami, książkami, probówki na stołach, epruwety, słoje z różnymi okazami fauny. Zamiast gonitwy z kry na krę za niedźwiedziem, wśród olśniewających bielą przestrzeni, wiele, wiele godzin spędzonych nad mikroskopem w nieruchomej prawie pozycji. Duchota zamkniętego laboratorium zamiast chłoszczącego twarz mroźnego wichru, cisza zamiast miarowego plusku fal i chrzęstu kry, nacierającej na burty. Ale Fridtjof i tu umiał być szczęśliwy. Ze zwykłym sobie zapałem zabrał się do pracy laboratoryjnej, wynajdując wciąż nowe pytania, na które niestrudzenie szukał odpowiedzi. Po powrocie z północnych mórz spotkał go wielki zaszczyt. Został konserwatorem Muzeum Przyrodniczego w Bergen. W krótkim czasie zdołał ogłosić interesującą pracę o mikroskopijnych pasożytach, znalezionych we wnętrznościach fok. Z taką samą pasją i pomysłowością śledził pod mikroskopem niewidzialne gołym okiem żyjątka, z jaką podczas rejsu przyglądał się lodom i polował. Wystarczyło jednak, by oderwał od szkieł zmęczony długą pracą wzrok, a przed oczyma stawała mu natychmiast niezapomniana gra świateł ria zrębach lodowych brył, pędzonych prądami po oceanie. Chwilami wydawało mu się, że pełną piersią wdycha znów mroźne powietrze. Nie zważając wtedy na docinki kolegów, którzy korzystali ze wszystkich rozrywek, jakich dostarczyć może małe spokojne miasteczko, Fridtjof chwytał narty i uciekał w góry. Bez przygotowań, przeważnie bez zapasów żywności, ot, najwyżej kawałek suchego chleba wsunięty w ostatniej chwili w kieszeń lub paczka sucharów. To mu wystarczało w zupełności na parodniową wyciecz- 26 ¦ : po bezludnych, dzikich, zasypanych śniegiem szczytach. Wie-iał, że nie tu, to tam znajdzie zawsze jakąś chatę myśliwską y pasterską, w której będzie mógł się przespać, a nic nie wpły-iło, jego zdaniem, tak świetnie na dobre samopoczucie, jak kkie przegłodzenie. — Mruk -'—. skarżyły się koleżanki, którym przystojny, cie-icy się wielkim powodzeniem młodzieniec nigdy nie zapropo- ¦ ¦ i\vał udziału w samotnych wycieczkach. - Ale gdzież tam, jest po prostu czarujący, pod warunkiem, ma na to ochotę — bronili go przyjaciele. I jedna, i druga strona miały rację. Towarzyski i wesoły Frid- ¦if potrafił bronić swej samotności. Pozwalała mu przemyśleć /.ystko, co go nurtowało. Czy zamierzał już wtedy poświęcić badaniu polarnych obszarów? Czy przygotowywał się po istu do wprowadzania jakichś nowych pomysłów do swych nc naukowych? Nikt na to pytanie nie umiałby dać odpo- icdzi. Jeden z biologów włoskicH wynalazł w owym czasie sposób uwienia włókien nerwowych, tak aby lepiej i dokładniej moż-i było obserwować je pod mikroskopem. Świat naukowy, jak często bywa, przyjął ten wynalazek z niedowierzaniem i wiel-Mii zastrzeżeniami. Nie podzielał ich Nansen. Wszelka nowość, • /de ulepszenie pasjonowały go i pociągały. Co począć, żeby dostać się do Włoch i tam pod kierunkiem nalazcy nauczyć się pracować nową metodą? Zamiar chwarny, ale skąd wziąć fundusze? Ani Nansen, ani Muzeum Bergen nie rozporządzali wystarczającą kwotą. Pełen zawsze ¦ mysłów Fridtjof nie chciał uznać się za pokonanego. Zapro-nnwał wreszcie, żeby złoty medal, który mu przyznano za ¦;<> pracę naukową, odlać po prostu z brązu, a złoto przezna-\ c na włoskie stypendium. Nikt dotąd nie wpadł na podobny mysi. Jedni oburzali się na zuchwalstwo młodziana, dla któ-H» nie było „nic świętego", inni projekt chętnie przyjęli. W lecie 1886 roku Fridtjof znalazł się we Włoszech, w oto-.m, o jakim nie śmiał nigdy marzyć. Otwarta niedawno feapolu międzynarodowa stacja biologiczna skupiała mło- 27 dych naukowców z całej niemal Europy. Warunki pracy były znakomite. Obszerne, świetnie wyposażone we wszelkie pomoce naukowe pracownie, bogata biblioteka, a. w mrocznych, podziemnych korytarzach słynnego akwarium setki ciekawych okazów głębinowych, ze wszystkich niemal mórz i oceanów, ze wszystkich szerokości geograficznych świata. Fridtjof jak urzeczony godzinami wpatrywał się w przezro-^ czyste, szklane ściany, za którymi krzyczały setkami barw stwoJ ry najdziwniejszych kształtów. Tu polip o dziobie papugi wyciągał rozfalowane, gąbczaste ramiona, zakończone przyssaw-, kami, po jakiegoś nieporadnie cofającego się tyłem kraba. Tam —~ potworne ryby o olbrzymich paszczach i łusce najeżonej wielkimi, ostrymi kolcami połykały żarłocznie niewiele mniejsze siostry i nim zdążyły je przetrawić, same stawały się z kolei łupem jakiegoś wroga. Między purpurowymi plamami rozgwiazd morskich przewijały się śliskie, czarne wstęgi jadowitych muren, które Rzymianie w starożytności karmili mięsem niewolników. I nagle za szklaną taflą akwarium buchnął kłąb czarnej cieczy. To sepia wyruszała na żer otaczając swe ofiary „zasłoną dymną". Tu ryby-piły, ryby-neony, o oczach jak latarnie, tam ryby o jadowitych ogonach — tajemniczy, zaczarowany, pulsujący życiem świat głębin. Nansen chłonął nowe wrażenia wszystkimi zmysłami. Pierwszy zajmował miejsce przy mikroskopie, ostatni opuszczał pracownię. Nie dojadał, nie dosypiał, bo i jakże można tu było myśleć o śnie? Żółtawy dymek wije się nad kraterem Wezuwiusza, wielka tarcza księżyca zapala na spokojnej fali miliony drobnych iskierek i srebrzy porosłe lasami cyprysów wybrzeża. Jakże spać, kiedy w pobliżu, zasypane popiołem i lawą, drzemią ruiny Pompei i Herkulanum, a słynna Grota Lazurowa na Capri nigdy nie zieje takim błękitem jak podczas pełni? Nansen chętnie szukał ochłody i wytchnienia nad brzegiem Neapo-litańskiej Zatoki. Zajadał w małych, krytych winoroślą oste-riach frutta di marę, popijał młode wino, do upadłego tańczył modnego wówczas kankana, śpiewał włoskie piosenki. W mig nauczył się języka. Mówił śmiesznie gwarą neapolitańską, co zjednywało mu jeszcze większą sympatię. Niejedna czarno- piękność wzdychała po jego wyjeździe, wspominając mukłą sylwetkę jasnowłosego Norwega, który bawić się umiał i.ik nikt. Nie zbladły jeszcze w pamięci wspomnienia neapolitańskie, i już w rok później, po powrocie do ciszy Muzeum, Fridtjof "Jasza nową pracę naukową, która przynosi mu wielki rozgłos. Pewnego razu w zasnutej dymem papierosów kawiarence, nudzony nieciekawą rozmową kolegów, którzy zabijają czas 'lunawiając swych szefów i profesorów, Nansen drgnął nagle nadstawił ucha. Przy sąsiednym stoliku, zasłonięta szeroko '>/.łożoną gazetą, młoda dziewczyną czytała na głos starszemu mu ostatnie wiadomości. — Znakomity szwedzki podróżnik Nordenskjold powrócił tych dniach z Grenlandii. Celem jego wyprawy było zbada- 'i' wnętrza tej mało znanej jeszcze wyspy. Fridtjof zamienił się cały w słuch. Znudzona panienka odłogi a gazetę z widocznym zamiarem poprzestania na tej wia-lomości, ale starszy pan obruszył się niecierpliwie: — Czytaj dalej! Że też ciebie nigdy nic poważnego nie za-iteresuje! — ...Poza pasmem nadbrzeżnych lodów — ciągnęła po chwili 'no w głąb lądu, napotykając wciąż na swej drodze biel. Mimo > uczony szwedzki uparcie podtrzymuje swą tezę. By dowieść ¦ •} słuszności... — głos panienki zagubił się w szumie krzykli- ych powitań przy sąsiednim stoliku. Co, jak, nie dosłyszałem. — I Fridtjof zapominając, że «'>wi do nieznajomej, przysunął się do niej bliżej wraz z krze-łiMn. —:. To, co pani czyta, jest pasjonujące! Czy mogę posłu-liuć dalszego ciągu? Proszę mi wybaczyć — dodał spiorunowa-v spojrzeniem zgorszonej panienki. Starszy pan rzucił mu przychylne spojrzenie. Jego młoda to-'Hr/.yszka wzruszyła tylko ramionami, jakby chciała powie-'/leć: „oto czym interesują się. dzisiaj przystojni blondyni" 29 i po chwili podjęła: — ...profesor polecił towarzyszącym mu Lapończykom przeprowadzić dalszy wywiad w głąb wyspy. Zapowiedział im także, żeby zebrali możliwie jak najwięcej okazów roślin, drzew i krzewów, jakie napotkają. Po przejściu dwunastu kilometrów Lapończycy powrócili jednak z niczym. Na całej swej trasie nie widzieli niczego prócz lodu. Mimo to szwedzki uczony nie uważa się za pokonanego. Przyjdzie moment — twierdzi nadal — w którym świat wiele będzie mówić o zielonych oazach w głębi Grenlandii... — To nieprawda! — wyrywa się Fridtjof owi, a widząc zdumione spojrzenie czytającej, skłania się niezgrabnie i jak burza wypada z kawiarni. — Dziwak, szkoda, sympatycznie wyglądał — szepce do siebie starszy pan. — Co za brak wychowania! — podchwytuje głośno panienka, nie przestając żałować w głębi serca, że ten przystojny młody człowiek więcej uwagi zwracał na zwykłą, głupią gazetę niż na jej złociste loki. Nansen wstydził się swego zachowania, ale nigdy jeszcze tak jasno, jak w tej chwili, nie uświadomił sobie, jakie stoi przed nim zadanie. Musi przejść w poprzek całej Grenlandii, musi pierwszy rozwiązać zagadkę: Lód czy las? Oto zadanie godne prapradziada. 6. Czy Eryk Rudobrody miał rację? W skromnym pokoiku na poddaszu nie ma się gdzie.poru-izyć. W ciągu kilku dni Fridtjof zdołał zgromadzić wszystko, cokolwiek i gdziekolwiek ktoś napisał o Grenlandii. Na podłodze piętrzy się stos książek. Nie ma już gdzie indziej na nie miejsca. Po całych nocach mdłym światłem płonie lampka naftowa przy łóżku. Młody człowiek ze zwykłą sobie systematycznością wczytuje się w zawiłe dzieje odkryć Grenlandii. Od samego początku, od chwili gdy jego przodkowie Wikingowie, twardzi, zaprawieni do walki z morzem i sztormem, zjawiali się na północnych morzach. " • Jak głoszą stare kroniki, śmiali ci żeglarze w VII wieku naszej ery osiedlili się na bogatych w ławice ryb wybrzeżach Islandii, wypływając stamtąd wciąż dalej na północ. Trasy wych rejsów wyznaczali za pomocą Słońca w dzień i Gwiaz-ily Polarnej w nocy. Nie mieli żadnych map żeglarskich, komisu czy sekstansu. Posługiwanie się żaglem trudne było też niebezpieczne na morzach pokrytych krą i lodem. Gdy zawo-Iził żagiel, kilkudziesięciu ludzi załogi na otwartych, bezpokła-i o wych łodziach chwytało za wiosła. Załoga musiała być liczna, najliczniejsza, żeby sprostać trudom podróży w nieznane, i • ¦ o zabraniu wielkich zapasów żywności nie było nawet co leć, chociaż podróże w owych czasach trwały nieraz bardzo illugo i nigdy nie było wiadomo, czym mogły się zakończyć. W dużym, szybko rosnącym osiedlu Reykjavik, dzisiejszej licy Islandii, zapanowały wkrótce surowe prawa. Kto burzył i /.ądek publiczny, kto nie umiał współżyć zgodnie z ziomka-y.ostawał skazany na wygnanie. Jednym z takich niespokoj-li duchóWj którego imię przeszło do historii, był Wiking, 31 Eryk Rudobrody, zasądzony przez starszyznę, na trzyletnią banicję za popełnienie mordu. Niewielka łódź, trochę żywności na drogę — oto wszystko, z czym wygnaniec opuścił brzegi Islandii. Kierunek? Dowolny, w nieznane poprzez zasnute mgłą, pełne odłamków kry morzę otaczające wyspę. Po upływie trzech lat, opłakany, przez jednych, zapomniany przez drugich, Eryk Rudobrody powrócił na Islandię. Początkowo niewielu było takich, którzy dawali wiarę jego opowieściom. Bo czyż można było uwierzyć, by na swej łupince, po długiej i ciężkiej podróży, podczas której nieraz żegnał się z życiem, banita dotarł do czarodziejskich cichych fiordów zalanych słońcem, chronionych przed morskimi sztormami, pełnych ryb, do przybrzeżnych, pełnych kwiecia łąk, jakie mogły wyżywić całe stada bydła i owiec. Uwierzyć w to było trudno, ale coraz więcej chętnych, którym za ciasno stawało się w Reykjavik, zaczęło gromadzić się wokół Rudobrodego. Czymże były ubogie, nie mogące wyżywić owiec ani bydła, skały Islandii w porównaniu z tymi, o jakich ten zapaleniec opowiadał niezmordowanie, zwąc odkryty przez siebie ląd Zielonym Lądem — Grón-land. Miraże, jakie roztaczał przed swymi współziomkami, dalekie były chyba od rzeczywistości. Czy sam Rudobrody w nie wierzył? O tym milczy historia. Jedno jest pewne, że znów, tym razem dobrowolnie, wyruszył ku brzegom kraju, który zapalił w umysłach Wikingów tyle złudnych nadziei. Płynął nie sam, ale na czele trzydziestu pięciu łodzi, wyładowanych po brzegi ludźmi z całym ich dobytkiem, narzędziami do uprawy roli, nasionami, bydłem. Z trzydziestu pięciu, po długiej podróży przez burzliwe, nieznane wody, tylko czternaście łodzi dotarło do celu. Z biegiem czasu, mimo niezwykle trudnych warunków klimatycznych, osady Wikingów na zachodnim i południowo--wschodnim wybrzeżu Grenlandii rozwijały się i mnożyły. Zima trwała tam wprawdzie wiele miesięcy, ale przyzwyczajeni do ciężkich warunków życia na Islandii Wikingowie dawali sobie jakoś radę. Zadomowiwszy się na pociętych fiordami wybrzeżach, w pogoni za zwierzyną wypływali wciąż na nowe wy- 32 prawy, zapędzali się coraz dalej i dalej. Syn Eryka J:> dego Leif Szczęśliwy w jednej ze swych podróży dotarł d znanych brzegów, o których pięknie opowiadają staroni skie sagi. Na podstawie tych cpisów uczeni przypuszczaj;i że dotarł on, na pięć wieków przed Kolumbem, do Anv Północnej, osiągając wybrzeża Labradoru. Eryk Rudobrody okazał się dobrym gospodarzem kraju, I rego nazwa „zielony", nic nie mająca wspólnego z rzeczj stością, przetrwała po dzień dzisiejszy. Klimat Grenlandii mu siał na owe czasy być znacznie cieplejszy od obecnego, to nl< ulega żadnej wątpliwości. Hodowano tam bydło i wypasano je na rozdzielonych sprawiedliwie między wszystkich mieszkańców łąkach i pastwiskach. Jedzenia nie brakowało, jakkolwiek chleb był rzadkością, gdyż nielicznym tjslfeo szczęśliwcom udało się wyhodować odporniejsze na chłód odmiany zbóż. ; f,'<- • Skóry polarnych zwierząt, cenne kły morsów płynęły do Kuropy, w zamian za co Wikingowie otrzymywali stamtąd potrzebne do budowy łodzi i domów drzewo i materiały na ubrania. Wykopaliska, które świetnie przetrwały do dziś dnia w wiecznie zlodowaciałym gruncie, świadczą o dużej zamożności mieszkańców ówczesnych osad grenlandzkich. W ślad za pierwszymi osadnikami napływali tam tłumnie coraz to nowi ludzie. Największy rozkwit gospodarczy osiedli Wikingów na Grenlandii przypada na XI i XII stulecie. Koniec XIII wieku kładzie kres ożywionej wymianie handlowej, kres dobrobytowi. Coraz rzadziej zaglądają tu statki z odległej Eilfo-py. Nie wiadomo, co na to wpływa. Czy niepomyślny układ sto-, unków politycznych, czy też straszna epidemia czarnej ospy mlejąca w Norwegii i Danii? Brak drzewa na budowę i reperację łodzi uniemożliwia Wi- Ingom myśliwskie wyprawy. Na „Zielonym Lądzie" zjawia ą widmo głodu i nędzy. Odcięcie Grenlandii od świata zostało powodowane także w części gwałtownym zaostrzeniem się kli- Lu w następnych stuleciach. Lód zalegający coraz większe łacie północnych mórz musiał stanowić barierę nie do prze-ia dla wątłych statków żaglowych. Na smutny koniec świet- cłl czasów wpłynęły również walki o tereny łowieckie z Eski- ^mii. Nie było ich dotychczas w południowej Grenlandii. Te- 33 raz szli wielfą gromadą z północy, wypierali Wikingów. Ludzie ginęli, osady niszczały. Mgła zapomnienia na setki lat osnuła postacie pierwszych śmiałków, którzy nie ulękli się osiedlić na wybrzeżach nieznanej północnej wyspy. Średniowiecze przynosi poważny krok wstecz w zakresie pogłębienia wiadomości o świecie. Osiągnięcia poprzednich wieków idą w zapomnienie. Znów pojawią się twierdzenia, że Ziemia jest płaska lub że jest olbrzymią skrzynią, nad którą znajduje się raj. Krążą baśnie o krajach trawionych wiecznym żarem słońca i o tych, które go nigdy nie oglądały, tonąc w mrokach. Wyobraźnia ludzka zaludnia lądy i morza dalekiej, nieznanej Północy jakimiś dziwnymi, fantastycznymi stworami. Kronikarze ówcześni lubują się w opowiadaniach o mężczyznach z psimi pyskami, o pokrytych sierścią kobietach, którym brody sięgają po pas, o wielkoludach staczających krwawe bitwy z karłami. Ów zabobonny lęk przed dalekimi lądami, lęk poznania nowego występuje także i u późniejszych kronikarzy. Jeden z nich, Adam z Bremy, opowiada o doświadczonym królu Norwegów, który chcąc zbadać, jak daleko ciągnie się Ocean Północny, wybrał się sam na czele wielu statków w podróż morską na północ. Przed samą przepaścią, tam gdzie się świat kończy, ogarnęły go głębokie ciemności. Z wielkim trudem udało mu się uniknąć tajemniczych otchłani i pośpiesznie powrócić do kraju. W niewiele dziesiątków lat później o Grenlandii tak piszą ówcześni kronikarze: ...poza nadbrzeżnym pasem lodów rozciąga się kraj obfitujący w zieleń, o ciepłym klimacie i pięknych lasach, kraj zamieszkany przez ludność szczęśliwa,, od reszty świata zupełnie odciętą... Czyżby Eryk Rudobrody miał rację?] NA NARTACH POPRZEZ GRENLANDIĘ 7. „Taki pomysł mógł zrodzić się tylko w głowie szaleńca!" Wśród zabobonów i przesądów średniowiecza łatwo poszły w zapomnienie wspaniałe podróże odkrywcze Wikingów, zatarła się też historia powstania nazwy Grenlandii. Po mrokach niewiedzy przyszła kolej na odkrycia geograficzne. Ziemia jest okrągła — stwierdzili podróżnicy i co światlejsi uczeni. Rozpowszechnienie żagli i wynalazek busoli ośmielały do dalszych podróży. Żeglując wciąż na zachód można się dostać na Daleki Wschód, który nęcił obietnicami niezmierzonych bogactw. Znana podówczas droga prowadziła przez lądy Europy i Azji. chcąc stworzyć stały szlak handlowy, trzeba było mieć olbrzyma armię, która orężem wywalczyłaby każdą niemal piędź zie-ii. Daleka to i niebezpieczna droga. I kosztowna. Pozostawało : i(.;c tylko morze, olbrzymie wodne niczyje przestrzenie wy-lają się ludziom najdogodniejszą drogą. Poszukując przejścia do bogactw Dalekiego Wschodu liczne logi wielu statków przepływają w XVI wieku koło niegościn- ych brzegów Grenlandii. Kapitanowie wiedzą, że jeśli przyj- ie im, nie daj Boże, zawinąć do skalistych wybrzeży, mają ichować jak najdalej idące środki ostrożności przed dzikim liTzem, który kryje się w lasach, i dzikimi ludźmi, których kt nigdy nie widział. Nic więc dziwnego, że wśród marynarzy pokolenia na pokolenie przechodzą najdziwniejsze opowieści tajemniczej wyspie. Pierwsza duńska wyprawa w 1752 roku pokonała zapory ybrzeżnego lodu zachodniej Grenlandii i zeszła na ląd. Po '¦jiciu trzynastu kilometrów w ciągu pięciu dni przerażeni < i/.em, wichrem i głębokimi szczelinami w lodzie ludzie cof- się szczęśliwi, że uchcdzą z życiem. * 37 W sto lat później ośmielił się tam znów wtargnąć młody Amerykanin, naukowiec, ale i on cofnął się po przejściu dziewięćdziesięciu kilometrów. Wreszcie ktoś zwrócił uwagę nie na zagadkę wolnych od lodu przestrzeni w głębi Grenlandii, lecz na sam lód. Długi czas spędził wśród Eskimosów na zachodnim wybrzeżu wyspy i tam obserwował ruch lodu. Pełznąc powoli, bez ustanku, potężna biała masa kruszyła i miażdżyła wszystko, co stało jej na drcdze, przenosiła na swym grzbiecie olbrzymie skały, żłobiła głębokie doliny, przekopywała, rzeźbiła teren. W świetle tych badań stawało się jasne, czemu w północnej Europie, przed wiekami pokrytej także lodem, odnajduje się olbrzymie bloki skalne, zniesione o setki kilometrów cd rodzimych gór, czy też jak powstawały koryta niektórych wielkich rzek. Na badania wnętrza Grenlandii wyruszyły nowe wyprawy. W dalszym ciągu jedni uczeni szukać tam chcieli, jak Nor-denskjóld, bujnej roślinności, inni utrzymywali, że znajdą tylko lód grubości, kto wie, może nawet kilkuset metrów. Żeby rozstrzygnąć ten teoretyczny spór, pozostawało jedno wyjście — przejść całą wyspę w poprzek. I to właśnie zamierzał-uczynić Fridtjof. Chciał postąpić zupełnie inaczej niż jego poprzednicy. Dotychczas wszystkie ekspedycje rozpoczynały marsz od zachodnich wybrzeży, zamieszkanych przez plemiona eskimoskie, i kierowały się ku wschodnim — bezludnym. Narażały się -tym samym na konieczność powrotu do ludzkich osiedli, na dwukrotne przemierzenie niegościnnego wnętrza nieznanej wyspy, na dwukrotnie większe niebezpieczeństwo. Nansen tego właśnie chciał uniknąć. Ze zwykłą sobie śmiałością postanowił rozpocząć marsz od pustynnych wschodnich brzegów, a zakończyć go w zamieszkanych. — W ten sposób palę za sobą wszystkie mosty. Cokolwiek się stanie, nie będę mógł się cofnąć. Odwrót zamknięty. Jedynym ratunkiem będzie przeć naprzód — twierdzi stanowczo. Chciałby także wziąć z sobą niewiele ludzi. Wszystkich zaprawionych do trudów, nie lękających się mrozu i głodu, świetnych narciarzy — rozumuje dalej, zakładając z góry, że cała Grenlandia skuta jest lodem. LW swym projekcie Nansen nie obawiał się tego, co innym 38 wydawało się przeszkodą nie do pokonania — lodu morskiego, Irzegącego na wielkich obszarach dostępu do wschodnich wybrzeży. Rejs na statku myśliwskim „Viking" podsunął mu niezwykłe na owe czasy rozwiązanie — marsz po krze. Statek po-„ winien dowieźć wyprawę do krawędzi lodowych pól, możliwie jak najbliżej brzegów. Stamtąd, łodziami przepływając wodne kanały i idąc pieszo po lodowych polach, ludzie dotrzeć muszą do wybrzeży. Projekt Fridtjofa wywołał burzę sprzeciwów i protestów. Był ¦ byt śmiały, nie mógł spotkać się od razu z przychylnym przy-ji.riem. Uniwersytet w Christianii, do którego Nansen zwrócił się / prośbą o sfinalizowanie wyprawy, odmówił pomocy. „...pieniędzy państwowych nie można wydawać na jakąś prywatną narciarską wycieczkę" — oświadczono kategory-Dtnie. „Projekt przejścia po dryfujących krach jest szaleństwem". „Człowiek nie jest przecież białym niedźwiedziem!" — zali rzyknęli najpoważniejsi specjaliści. „...Nawet jeśli Nansenowi udałoby się dotrzeć po lodzie do • chodnich wybrzeży Grenlandii, co jest nader wątpliwe, wy-rawa jego nie będzie nigdy mogła wspiąć się po nich w górę, i /.byt strome" — dodawali inni. Byli i tacy, którzy zamykali się w milczeniu, pogardliwym ruszeniem ramion dając poznać, co myślą o projektach mło-o Fridtjofa. Wyprawa taka musi skończyć się nieuchronną klęską. Jej estnicy będą zmuszeni szukać ratunku, idąc wzdłuż wybrze- okrążając wyspą od południa do zachodnich brzegów, nara- ¦ się na nieludzkie trudy, głód i mróz. Pomysł jest zgoła realny. Zrodzić się mógł tylko w głowie młodego, niedo- >idczonego zapaleńca! — głosiły zgodnie poważne naukowe , mizacje Norwegii, Danii-i Anglii. Prasa zarówno codzienna, jak i periodyczna wiele miejsca więcała ośmieszeniu projektu. W/ody, zaledwie dwudziestosiedrnioletni laborant Nansen zeum Przyrodniczego w Bergen zamierza tego lata zorga- ć niezwykłe zaiste przedstawienie —• bieg na nartach po 39 lodach Grenlandii. Miejsca dla publiczności rezerwuje się w rozpadlinach lodowych. Wykupywanie biletów powrotnych zgoła bezcelowe. I pod tekstem rysunek przedstawiający zwłoki mło-.dego narciarza przysypane śniegiem.^ Nansen słuchał, czytał i coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że słuszność jest po jego stronie. Nie załamały go ani listy od rodziny, która błagała o opamiętanie, ani wizyta u słyń-.-nego Nordenskjólda, którego wyprawy polarne napawały go szacunkiem i zachwytem. Tak wspomina tę wizytę jeden z profesorów norweskich, zamieszkałych w Sztokholmie: Trzeciego listopada woźny na Uniwersytecie zameldował, że ktoś chciał się koniecznie ze mną widzieć. Nie zostawił biletu wizytowego, nie podał nazwiska. „Widać ktoś z rodaków znajdujących się przejściowo w tarapatach finansowych" — pomyślałem przyzwyczajony do podobnych wizyt. — Jak wyglądał? — spytałem jeszcze, niezbyt rad z wizyty, która zabierała czas. — Blondyn, wysoki. — Przyzwoicie ubrany? — Hm, dziś bez palta — uśmiechnął się porozumiewawczo woźny — wyglądał mi na marynarza. „Marynarz bez palta. Będę się widać musiał postarać dla niego o jakieś okrycie" — pomyślałem sobie. W południe wpadł do pracowni mój przyjaciel. — Widziałeś już Nansena? — spytał nie witając siec. — Nansena? Któż to taki? Czy to może „marynarz bez palta?" — Tak, szaleniec. Chce przejść pieszo na przełaj całą Grenlandię. Ledwie drzwi się zamknęły za moim przyjacielem, zjawił się ¦ u mnie jeden z naszych zoologów. — Widziałeś już Nansena? Niezwykły człowiek-. Opowiedział nam masę ciekawych rzeczy o pasożytach. A ta jego rozprawą o... — loołał podniecony. Po takich zapowiedziach zjawił się wreszcie sam „marynarz bez palta", wysoki blondyn o energicznych ruchach i śmiałej, sympatycznej twarzy. 40 — Czy doprawdy pan zamierza przejść w poprzek Gn landii? — Tak, myślę o tym od dawna. Jego spojrzenie i spokój malujący się na twarzy budziły zaufanie. A gdy jednostajnym, beznamiętnym 'głosem wtajem \ czył mnie dokładnie w szczegóły swego projektu, zrozumiał' :e ten młody człowiek może doprawdy dokonać tego, co :•" mierzą. Pomysł, który na pierwszy rzut oka i mnie wyda się zwykłym szaleństwem, zaczynał nabierać, w jego uję> rzeczywistych, niezwykle oryginalnych i śmiałych kształt' Przed paroma godzinami nie znałem Nansena, nic nie mi U> mi jego nazwisko, teraz jednak wydawało mi się, że jestt my od lat starymi, dobrymi przyjaciółmi. Z miejsca zapropo wałem, że zaprowadzę go do Nordenskjólda. Wchodząc do pracowni zastawionej szafami, stołami, na /c/< rych rozłożone leżały setki próbek mineralogicznych, zobaczyłem szerokie plecy „starego Nora", nachylonego nad mikroskopem. W pamięci stanął mi jeden szczegół z podróży profesora po rzece Jenisej. Potężna fala groziła zalaniem niewielkiej ludki, na której płynął z towarzyszami. Bez namysłu Nordenskjold usiadł na burcie, by jak taranem zasłonić plecami wnętrze szalupy. I tak przez parę godzin wytrzymywał ataki lodowatej fali. Z takiej widać gliny muszą być ulepieni polarni podróżnicy. Teraz z napięciem wsłuchiwał się w każde słowo Nansena, kby go chciał przejrzeć na wylot. Obojętna, kamienna począt-i>ivo twarz zaczęła ożywać. — Dostanie pan ode mnie parę dobrych butów. Nie żartuję, sprawa niezmiernie poważna. Ostre zręby lodu tną tam naj-ubszą skórę jak brzytwa — rzucił wreszcie. Odetchnąłem. Lody były przełamane. Nordenskjold zarzucał Nansena najrozmaitszymi pytaniami, zerywając raz po raz potok słów zapalającego się coraz bar-iej mego rodaka. Rozmawiali naraz o wszystkim — o wyżywieniu, o butach, nartach, o dryfujących lodach, o celowości zabrania Lapoń-i/ków na taką wyprawę, ale na temat samego projektu marszu ¦ lodzie „stary Nor" nie powiedział ani słowa. 'Tłumaczył się 41 brakiem czasu. Ustalili, źe Nansen miał jeszcze do niego powrócić na naradę. Późnym wieczorem, tego samego dnia, gawędziliśmy z Fridi-jofem o jego projektach. Ktoś naraz zapukał do drzwi. Sam Nordenskjóld. Przejął się widać bardziej niezwykłym pomysłem, niż chciał to po sobie okazać. Ale na tym skończyła się cała pomoc. A przecież podpisany jego słynnym nazwiskiem artykuł w prasie, jedno choćby słowo tu czy tam usunęłyby, zmiotły z drogi Nansena wszystkie przeciwności, wszystkie trudności, z jakimi musiał się borykać. Na szczęście znalazł się jakiś kupiec z Kopenhagi, który pragnąc rozreklamować swoje przedsiębiorstwo ofiarował pięć tysięcy koron na pokrycie wydatków związanych z grenlandzką wyprawą. Dar ten pozwolił wreszcie Nansenowi na przystąpię-nie do realizacji swych planów. -i f- Kogo zabrał Nansen U SWą * ry -i pohrną Za niewielka ,t?aną na IsIandii tych ,,SJeńcótfl wW° Opłatą SZ^er ^°^ ^ P cy lodów przy wschndn-' I , ych We P^ała prasa, do g,. róż mu to szkodziło ° k^ ,Wy rZ6Żach G^nlandii. Ostatecy, P *« to szkodziłoś NeĆh7"TaCh Grenlandii" Ustatecz""' „Jason", jak co rok ryzykuJ3> jeżeli chcą. Z™ąjesziv, rzekł solennie FridHnf Wypfynał na Połów fok. Szyper przy Sów lsiandii , __f J°:OW1 w Podatkach czerwca dobić do brze-rów. Takie rozwiązani. ^ SWyCh "^codziennych pasaże-szych, ale Nansen nip f^7 nie należało do najdogodniej-go statku do swej wyłacTnt T^ pieni^dzy na wynajęcie ca!, Obecnie „Jason" Sr ySP°Zycji- bez pośpiechu Szyr^61-0 SIę W stron^ Grenlandii powoli, statku zapełniać notw^ PfZepuszczal żadnej okazji, żeby luki *>idtjof nie marS u™™ f°k i hiałych niedzwiedz1' Iego, myśliwskiego statku ^T ŻÓłwim temPem rejsu ma" ^poznać swych towarzysz * °hwilę wykorzystywał, by wyprawę. ^yszy ze sprzętem, jaki zgromadził na Nikt jeszcze dotąd sJe tak starannie dn 7i^^ mrU wieków. nie przygotowywał ¦- ; zaPewniając sobtw! WyPfaWy' jak On to UCZynił' ^ spraw do najdrohn SP°SÓb SUkces" Od **Jważn*eJ- starannii ^eS;"' ^^ M pozór ^obiazgów - F«dtjofa LvT uSam zorganizował-wiasnego pomysłu Do rf "J6' Zbudowane całkowicie wedłuK skich i do dziś dnia <«, n°SZą nazwe- «ń nansenow- "'""""- ^ typami użvwreZfąPiOna ^tanawiając się nad ypami uzywanvrh. podówczas sań, Nanser, doszedł do wniosku, że żadne rnu nie odpowiadają, że jego sanie muszą być możliwie jak najlżejsze. Nieraz trzeba je będzie przecież przenosić na własnych barkach ponad szczelinami w lodzie. Musiały być także elastyczne, żeby nie pękać przy przeciąganiu przez iastrugi. Nansen oparł się w swym projekcie na wypróbowanych od wieków saniach eskimoskich. Któż lepiej niż mieszkańcy podbiegunowych obszarów może wiedzieć, co najbardziej się na tych szerokościach geograficznych nadaje? A więc ani jednego gwoździa, ani jednej śruby czy wkrętki. Zastąpił je rzemieniami, bardzo przemyślnie mocującymi wszystkie złącza. Dla zapewnienia wygody idącemu z tyłu człowiekowi, także dla ułatwienia załadunku przewidział wysoką poręcz. Sanie zbudowane dla grenlandzkiej wyprawy liczyły trzy metry długości i pół szerokości. Ważyły zaledwie czternaście kilogramów, z czego konstruktor był szczególnie dumny. Długo i starannie dobierał Fridtjof narty. Nie zaufał sam sobie, chociaż znał się na nich znakomicie. Ostrożny, przewidujący, wiele razy rozprawiał z najlepszymi specjalistami i słuchał każdej dobrej rady przed powzięciem ostatecznej decyzji. Po raz pierwszy według jego zalecenia krawędzie nart opatrzono stalowymi taśmami, które wzmacniały deski, ułatwiały poruszanie się po wilgotnym, rozmiękłym śniegu i hamowanie na twardym jak granit lodzie. Reniferowe skóry zamocowane od spodu nart, żeby ułatwić podchodzenie po stromych zboczach, są również wynalazkiem Nansena. Nie wierzył on ani w bujną roślinność wnętrza Grenlandii, ani tyto bardziej w lasy. Zabrał więc przezornie kuchenkę spirytusową, również własnego pomysłu. Lampa spirytusowa paląc się nagrzewała górny rondel, w którym topił się lód. Ogrzewała także,ściany boczne, stanowiące drugi rondel, w którym jednocześnie gotowała się zupa. Podczas pierwszej próby przeprowadzonej na śniegu w górach północnej Norwegii Fridtjof przekonał się, że jego wynalazek źle pracuje. W ciągu paru godzin nie zdołał zagotować na kuchence ani zupy, ani nawet wody na kawę. Musiał więc przerobić od podstaw całe urządzenie. Podczas drugiej próby zaledwie ćwierć litra spirytusu wystarczyło, żeby w ciągu jednej godziny roztopić lód i ugotować y.upi; dla pięciu ludzi. Do dziś dnia kuchenka nansenowska, w której maszynkę spirytusową zastąpiono później prymusem na naftę lub benzynę, oddaje nieocenione usługi ruchomym wyprawom polarnym na obu krańcach ziemi. Odzież futrzana wydawała się Nansenowi zbyt ciężka, zbyt niewygodna, gdyż nie przepuszczała wilgoci. •—¦ "Podczas forsownego marszu, obciążony saniami naładowanymi sprzętem i ekwipunkiem, człowiek poci się niemiłosiernie — orzekł po namyśle. — Musimy zastąpić więc futro wełną. Futrzane powinny być tylko rękawice. Nansen tak się zagalopował w swym nowatorstwie, że w pewnym momencie nawet śpiwory chciał zabrać wełniane zamiast futrzanych. Gdyby do tego doszło, nikt z uczestników pierwszej, grenlandzkiej wyprawy na przełaj Grenlandii nie ujrzałby prawdopodobnie nigdy ojczystych brzegów. Na szczęście Fridtjof opamiętał się w porę i kazał wykonać worki do spania z lekkich a ciepłych futer renów. Ograniczając ciężar ekwipunku i rzeba się było liczyć niemal z każdym kilogramem. Ile zabrać piworów? Z ciężkim sercem zdecydował się Nansen na dwa, każdy dla trzech ludzi. Nie należało do przyjemności po cięż-kim, wyczerpującym dniu marszu leżeć między towarzyszami, uć każdy ich ruch, każde drgnienie, ale ileż zyskiwało się 1 len sposób ciepła. Rozsądniej może byłoby nawet uszyć je-ii wielki śpiwór dla wszystkich, ale co stałoby się z ludźmi, by ten jeden jedyny zginął w lodowej przepaści? ¦laką żywność zabrać ze sobą? Odpowiedź na to pytanie by- ¦ chyba najtrudniejsza. Trzeba odżywiać się jak najlepiej, ale l<'Inocześnie zapasy muszą jak najmniej ważyć. Dziś nie jest ¦prawa skomplikowana, ale wówczas, w 1888 roku? Nie zna- koncentratów, a nawet tak różnorodnych jak obecnie wyso- „ 'kalorycznych konserw. Podstawą wyżywienia grenlandzkiej Wprawy miał być stosowany przez inne ekspedycje pemikan, l |rst suszone mięso wołowe, sproszkowane i pomieszane z tłu- ¦ m i jarzynami. Danie bardzo pożywne, ale nikt nie ośmieli "wiedzieć, że smaczne. Poza tym masło, ser, zupa grochowa roszku, mięso suszone, czekolada, mleko skondensowane mchary z razowego chleba. Na każdego uczestnika eks- 1 ej] wypadał dziennie jeden kilogram suchego prowiantu. i nie zabrano wcale. Nansen od początku sprzeciwi! 45 44 do wniosku, że żadne mu nie odpowiadają, że jego sanie muszą być możliwie jak najlżejsze. Nieraz trzeba je będzie przecież przenosić na własnych barkach ponad szczelinami w lodzie. Musiały być także elastyczne, żeby nie pękać przy przeciąganiu przez iastrugi. Nansen oparł się w swym projekcie na wypróbowanych od wieków saniach eskimoskich. Któż lepiej niż mieszkańcy podbiegunowych obszarów może wiedzieć, co najbardziej się na tych szerokościach geograficznych nadaje? A więc ani jednego gwoździa, ani jednej śruby czy wkrętki. Zastąpił je rzemieniami, bardzo przemyślnie mocującymi wszystkie złącza. Dla zapewnienia wygody idącemu z tyłu człowiekowi, także dla ułatwienia załadunku przewidział wysoką poręcz. Sanie zbudowane dla grenlandzkiej wyprawy liczyły trzy metry długości i pół szerokości. Ważyły zaledwie czternaście kilogramów, z czego konstruktor był szczególnie dumny. Długo i starannie dobierał Fridtjof. narty. Nie zaufał sam sobie, chociaż znał się na nich znakomicie. Ostrożny, przewidujący, wiele razy rozprawiał z najlepszymi specjalistami i słuchał każdej dobrej rady przed powzięciem ostatecznej decyzji. Po raz pierwszy według jego zalecenia krawędzie nart opatrzono stalowymi taśmami, które wzmacniały deski, ułatwiały poruszanie się po wilgotnym, rozmiękłym śniegu i hamowanie na twardym jak granit lodzie. Reniferowe skóry zamocowane od spodu nart, żeby ułatwić podchodzenie po stromych zboczach, są również wynalazkiem Nansena. Nie wierzył on ani w bujną roślinność wnętrza Grenlandii, ani tym bardziej w lasy. Zabrał więc przezornie kuchenkę spirytusową, również własnego pomysłu. Lampa spirytusowa paląc się nagrzewała górny rondel, w którym topił się lód. Ogrzewała także,ściany boczne, stanowiące drugi rondel, w którym jednocześnie gotowała się zupa. Podczas pierwszej próby przeprowadzonej na śniegu w górach północnej Norwegii Fridtjof przekonał się, że jego wynalazek źle pracuje. W ciągu paru godzin nie zdołał zagotować na kuchence ani zupy, ani nawet wody na kawę. Musiał więc przerobić od podstaw całe urządzenie. Podczas drugiej próby zaledwie ćwierć litra spirytusu wystarczyło, żeby w ciągu jednej godziny roztopić lód i ugotować zupę dla pięciu ludzi. Do dziś dnia kuchenka nansenowska, 44 w której maszynkę spirytusową zastąpiono później prymusem na naftę lub benzynę, oddaje nieocenione usługi ruchomym wyprawom polarnym na obu krańcach ziemi. Odzież futrzana wydawała się Nansenowi zbyt ciężka, zbyt niewygodna, gdyż nie przepuszczała wilgoci. — "Podczas forsownego marszu, obciążony saniami naładowanymi s-przętem i ekwipunkiem, człowiek poci się niemiłosiernie — orzekł po namyśle. — Musimy zastąpić więc futro wełną. Futrzane powinny być tylko rękawice. Nansen tak się zagalopował w swym nowatorstwie, że w pewnym momencie nawet śpiwory chciał zabrać wełniane zamiast futrzanych. Gdyby do tego doszło, nikt z uczestników pierwszej _ grenlandzkiej wyprawy na przełaj Grenlandii nie ujrzałby prawdopodobnie nigdy ojczystych brzegów. Na szczęście Fridtjof opamiętał się w porę i kazał wykonać worki do spania z lekkich a ciepłych futer renów. Ograniczając ciężar ekwipunku trzeba się było liczyć niemal z każdym kilogramem. Ile zabrać śpiworów? Z ciężkim sercem zdecydował się Nansen na dwa, każdy dla trzech ludzi. Nie należało do przyjemności po ciężkim, wyczerpującym dniu marszu leżeć między towarzyszami, czuć każdy ich ruch, każde drgnienie, ale ileż zyskiwało się w ten sposób ciepła. Rozsądniej może byłoby nawet uszyć jeden wielki śpiwór dla wszystkich, ale co stałoby się z ludźmi, [dyby ten jeden jedyny zginął w lodowej przepaści? Jaką żywność zabrać ze sobą? Odpowiedź na to pytanie była chyba najtrudniejsza. Trzeba odżywiać się jak najlepiej, ale l' dnocześnie zapasy muszą jak najmniej ważyć. Dziś nie jest to sprawa skomplikowana, ale wówczas, w 1888 roku? Nie znano koncentratów, a nawet tak różnorodnych jak obecnie wyso- . kokalorycznych konserw. Podstawą wyżywienia grenlandzkiej prawy miał być stosowany przez inne ekspedycje pemikan, i jest suszone mięso wołowe, sproszkowane i pomieszane z tłu- czem i jarzynami. Danie bardzo pożywne, ale nikt nie ośmieli 1 powiedzieć, że smaczne. Poza tym masło, ser, zupa grochowa : proszku, mięso suszone, czekolada, mleko skondensowane az suchary z razowego chleba. Na każdego uczestnika eks-edycji wypadał dziennie jeden kilogram suchego prowiantu. alkoholu nie zabrano wcale. Nansen od początku sprzeciwił 45 tf Tytoniu rirano LwMe - „produM iacv wole" — orzekł stanowczo młody uczony. 3ąNieTa ował natomiast miejsca dla instrumentów naukowych. Kompasy, sekstanse, barometry, termometry L^*fL nometry zostały pieczołowicie załadowane. I.tu Nansen bił się" już sam ze sobą o każdy dodatkowy SSkŁS s niała oczywiście duża, solidna szalupa. * Dobroduszny, małomówny nawet, kiedy stał sle. wielkrm polubił wszystkich 3e3 uczes darzył samego Nansena. Ssąc^ ^ jeczkę, która rozgrzewała mu dłomeca* moono w chybocaca s* burt słucha go o szczając wzroku z ^^^M o hardym, ieustę nie wiedział Serdecznie względami Uczną^tką fa- ądzinami wparty B ^ nie gpu_ sadą. A słyszał wiele ^breg^ niecodzieimego ekwi- Ciekawie oglądał to^« ta^ftra^Xizenia. Chwalił, radził, punku. O wszystkim nuał cos do P°™^1 wielką uwagą. __ Czemu zabrałeś z oSLiczył wreszcie kiedyś. nej - padła wymijająca odpowiedz nie tak łatwe, by « 46 zarysowane usta- ł jak i cała 2^ Tak J nieg0 w poda- serca był uszczęśliwiony tym hojnym darem. Od początku zdawaj sobie sprawę, jak ważne było posiadanie dwu łodzi, Nie kupił drugiej, bo po prostu zabrakło mu już na to pieniędzy. Długi rejs na stateczku myśliwskim miał i tę jeszcze dobrą stronę, że uczestnicy wyprawy mogli nareszcie poznać się bliżej nawzajem. Fridtjof, wiedziony bardziej wyczuciem niż doświadczeniem, zdawał sobie sprawę, jak ważny jest dobór udpowiednich ludzi. Któż, jak nie oni, decyduje o powodzeniu lub klęsce? Było ich tylko pięciu. Zastępcą swym Nansen od razu zamianował Otto Sverdrupa. Trudno o lepszy wybór. Dość spojrzeć było na tę masywną sylwetkę, na tę mocną, chociaż może pospolitą na pierwszy rzut oka, twarz, na bystre, przenikliwe spojrzenie niebieskich, jasnych, głęboko osadzonych oczu, na spokojne, opanowane ru-chy. Od małego Sverdrup, podobnie jak Nansen, zżył się z przyrodą, ciężko pracując w polu i w lesie, dopomagając ojcu w pra-cy przy niewielkim, skromnym gospodarstwie w górach północnej Norwegii. Z nartami i on był za pan brat. Co dnia gonił 18 nich, w mróz czy zawieję, przez lesiste pagórki i strome zbo-Polował dużo, nie po to, by zaspokoić myśliwską pasję, ale zaopatrzyć w mięso dom, w którym się nigdy nie przele-ilo. Po długiej, niebezpiecznej gonitwie w lesie ubił kiedyś ' dźwiedzia; miał wtedy lat szesnaście. W rok później wyru-I za chlebem na morze. Pływał wiele, po różnych wodach, I różnymi banderami, gdyż norwescy marynarze są bardzo nieni na świecie. Egzamin na ^sternika zdał po sześciu latach y na morzu. Wkrótce potem, dzięki swej przytomności słu i niepospolitej energii, uratował całą załogę bryganty-i/.uconej podczas sztormu na skaliste wybrzeże Szetlandów. IM tej pory jako szyper prowadził samodzielnie niewielkie i żaglowe i parowe po morzach Północy. Jednego mu nig-I nie brakowało — odwagi. Nie szaleńczej, nierozumnej, ale j rozsądnej, rozważnej, jaka cechowała także Nansena. Raz |tden jedyny gotów był o niej zapomnieć. Jakiś wynalazca ło-l"idwodnej poszukiwał śmiałka, który zgodziłby się prze-adzić jego łódź późną jesienią przez Morze Północne do i. Sverdrup pierwszy zgłosił swą kandydaturę, /.częście wynalazca rozmyślił się, doszedłszy do wniosku, 47, że roztropniej będzie przeciągnąć łódź po prostu na holu. Nan-sen od pierwszego wejrzenia polubił i ocenił Sverdrupa, który miał nieraz jeszcze towarzyszyć mu w dalekich polarnych podróżach. Drugim uczestnikiem wyprawy został kapitan wielkiej żeglugi Olaf Dietrichsen, oficer norweskiej marynarki wojennej. Spokojny, opanowany, poważny. Na niego to spadł obowiązek przeprowadzania wszelkiego rodzaju pomiarów naukowych i obserwacji, do których Nansen przywiązywał wielką wagę. W każdej wyprawie poza specjalistami muszą brać udział ludzie, których głównym zadaniem jest wykonywanie bez szemrania poleceń kierownika. Nigdzie nikt o tym nie pisał, nie mówił, ale Nansen jako dobry organizator rozumiał potrzebę „ramion do pracy". Takim pomocnikiem został dwudziestoparoletni Kristian Trana, sąsiad Sverdrupa, wieśniak z górzystych okolic północnej Norwegii. Znał trudy życia, był silny, chętny i również dobrze jeździł na nartach. Poza tą trójką, za namową Nordenskjółda, Nansen chciał zabrać na wyprawę dwu Lapończyków. Nie mając dosyć czasu, żeby wyszukać odpowiednich ludzi, napisał do swych przyjaciół w północnej Norwegii z prośbą o znalezienie dwu mężczyzn, zaprawionych do trudów, odważnych i nie mających rodzin. Lapończycy przybyli do Christianii w ostatniej chwili. Ani młody Balto, ani starszy, liczący ponad czterdziestkę, Ra-wna, drobni, niepozorni, nie wiedzieli wcale, dokąd mają płynąć i w jakim celu. Obaj z miejsca wpadli w przerażenie słysząc o Grenlandii. Nie cofnęli się jednak, gdyż skromny zarobek, jaki mógł im zaoferować Nansen, był w ich pojęciu prawdziwym bogactwem. 9. Człowiek nie jest przecież białym niedźwiedziem ¦lak co dnia bladły gwiazdy na niebie i z wolna przecierał się ary, mglisty świt. Zziębnięty marynarz w bocianim gnieź- l.'.ie nie spuszczał oczu z horyzontu. Po obu stronach statku <>raz gęstszą masą bieliły się groźne lodowe pola, zastępowały Irogę. Naraz ręka człowieka wyciągnęła się w kierunku dzioba. - Ziemia! — krzyknął. ...serce zabiło mi mocniej w miarę, jak coraz wyraźniej, co-ostrzej z lekkiej mgiełki zaczęły wyłaniać się szczyty gór-¦c — notuje Nansen. Nadeszła chwila rozstania ze statkiem, yper lękał się wpływać głębiej w lód. - Cóż pocznę, jeśli te groźne białe placki zewrą się wokół -•go „Jasona"? — mówił zatroskany. » — Przygotować kotwicę! — Na lód! — padły rozkazy. I'ar u ludzi z bosmanem na czele pociągnęło grubą linę, przy-azaną do wielkiego, stalowego haka. Gdy zaczepiono go tyl- o pobliski zwał torcsów, zaterkotał kabestan. Lina napięła , naprężyła i „Jason" ruszył powoli ku gładkiej powierzch- wieikiego lodowego pola. Zaskrzypiały bloki. Dwie duże ilupy ciężko opadły na lód. Marynarze nie dali żadnemu uczestników wyprawy dotknąć się wydobytych z luków sań, t.yń i worków. ¦ leszcze się ich dość naciągacie — śmieli się, znosząc ¦- ekwipunek na lód ostrożnie, z szacunkiem. l'i/y relingach stała cała wolna od zajęć załoga, przygląda- sit; w milczeniu, jak polarnicy opuszczają szalupy na wodę, i ustawiają w nich załadowane po brzegi sanie. Milczał także i li mur żony szyper. Zaciskał machinalnie zęby na ustniku if... 49 II fajki, nie widząc, że dawno już wygasła. Skinął wreszcie na bosmana i coś mu szepnął. Zadudniły po deskach pokładu ciężkie buty. Po chwili kucharz w białej czapie wyciągnął na pokład olbrzymią połać końskiego mięsa. — Wrzuć im to do łodzi! — polecił kapitan. — Przyda się wam świeże mięso. I to także. Już ty nic nie mów — dodał w odpowiedzi na pytające spojrzenie Nansena, ręką, wskazując na dwie baryłki mocnego piwa, które marynarze wtaczali już do łodzi. Ostatnie uściski dłoni, ostatnie słowa pożegnania. Szyper sam bierze do ręki linkę łodzi Nansena i silnym pchnięciem odsuwa ją od krawędzi lodu. To mówi więcej niż słowa. Ludzie na pokładzie zrywają z głów czapki i krzyczą, co sił w płucach. Moc-. no ciągnąc wiosłami, szalupy porwane prądem szybko odpływają od statku. Nastrój doskonały, woda na wielkich przestrzeniach wolna od lodów, spokojna, gładka jak jezioro. — Dobra nasza. Jeśli tak dalej pójdzie, nie dziś, to jutro do-] trzemy do fiordu Sermilik, a stamtąd rozpoczniemy wreszcie swą lodową wyprawę — ucieszył się Nansen. Naraz, jak to często bywa na Dalekiej Północy, z czystego^ błękitu nieba sypnęło śniegiem. Mokre, wielkie płaty zawirowały w powietrzu, przysłoniły horyzont. Tuż nad łodziami zawisły ciężkie chmury. Coraz trudniej, coraz ciężej odpychać bryły lodu, które nacierały na statek. Umilkły rozmowy. W ką- < cie łodzi wystraszeni Lapończycy poszeptywali coś między i sobą. — Może zawrócić, to zła wróżba — powiedział wreszcie \ no odważniejszy. Nansen wzruszył tylko ramionami. Nielekko mu było na ser-* cu. Jak bańka mydlana prysła nadzieja szybkiego dobicia dc lądu. Już po paru godzinach żeglugi zrozumiał, że wysiłek idzie na marne. Silny prąd morski spychał obie szalupy i znosił je szybko w przeciwnym kierunku. Rzucane wzburzoną falą pojękiwały, trzeszczały, jakby się skarżyły. Sverdrup pierwszj wciągnął swoją na odłam kry. Nansen starał się go naśladc wać. Nadaremnie. Spienione morze huczało, bryły lodu wircH wały wokół ludzi, tarzały się po morzu, jak porwane w jal diabelski taniec, raz po raz biły w burty. Wreszcie odegnand 50 ilnym podmuchem wiatru znikły tak nagle, jak przyszły. Na i romym, urwistym brzegu, gołym okiem widać już odłamy kał, zwisające tuż nad wodą. — Zaraz po wylądowaniu gorąca czekolada — zachęcał przemarzniętych towarzyszy Nansen. Chciał czym prędzej dobić do brzegu, żeby coś znów nie lanęło mu na przeszkodzie. Nim to pomyślał, ostra jak brzy- a krawędź pędzonego falą odłamka lodu przebiła mu łódź. i osiując co sił w ramionach, trzech ludzi ledwie zdążyło przy- ''• do wielkiej kry, wciągnąć szalupę i rozładować. Wory z żyw- > 'ścią nie mogły przecież zamoknąć. Sverdrup bez namysłu zbił jedną beczułkę po piwie i klepkami załatał umiejętnie iurę. Kilka godzin straconych na reperację nie dało się jed- ik łatwo odrobić. Wokół kry zgęstniał znów lód. Mgła zasnu- cały horyzont. Chwilami tylko majaczyły przed nią groźne, ile kwadraty lodowych pól. Zaczęła siąpić drobna, dokuczli- i mżawka. Wszystko wokół zffiroczniało. - Rozbijemy tu namiot — postanawia Nansen. Deszcz leje całą noc. Całą noc i cały ranek ludzie na zmianę Inią wartę. Kiedyż wreszcie prądy morskie odpędzą od kry aly lodu gromadzącego się przy brzegach? Dzień przechodzi oczekiwaniu. Nie ma co, chłopcy, płyniemy dalej, musimy nadrobić ten .icony czas! — decyduje po namyśle Nansen. S'im padły słowa komendy, powietrzem targnął sztormowy itr. Kra zachybotała, zadrgała, huk fal zagłuszył szum wia-Ludzie z trudem zdążyli wciągnąć z powrotem na krę obie '/io. Stłoczeni w dwu śpiworach, przytuleni jeden do drugie-wsłuchiwali się bezradnie w chaes dźwięków wyczekując Iświadomie krzyku wartownika: „kra pęka!" W końcu zmę-nii' wzięło górę nad strachem. Mimo wiszącej nad nimi groź-kijpieli w lodowatych falach Morza Grenlandzkiego jeden drugim zaczęli zapadać w sen. »n warcie pozostał tylko Sverdrup. ¦ Nie budź nas! Chyba że trzeba będzie uciekać! — zapo-1 i ił mu Nansen, który sam ledwie trzymał się na nogach; i tylko o tym, żeby zwalić się wreszcie do śpiwora i ode-i ulżenie. 51 Solidny jak zawsze Otto postanowił dokładnie wykonać polecenie. Bez przerwy krążył wokół targanego wichurą namiotu, przystawał na krawędzi lodowego pola, patrząc, jak mocne uderzenia fal wykruszały brzegi, jak bez przerwy rósł na nich zwał potrzaskanych odłamków. Z jednej strony, jakby ktoś , olbrzymimi zębami wygryzał kawały lodu, z drugiej, jakby usypywał wysoki wał ochronny. Od wzburzonego morza szedł nie milknący ani na chwilę ryk sztormu, przerywany od czasu do czasu łoskotem pękającego lodu. Tuż przy namiocie Sverdrup w świetle latarni przeciwsztor-mowej dostrzegł czarną krechę, jak wstęgę wijącą się po lodzie. ' Serce zabiło mu mocniej. „To początek" — przebiegło mu przez.. - głowę. Zawahał się chwilę. „Nie budź nas. Chyba że trzeba będzie uciekać" — zadźwięczały w uszach słowa Nansena. „Jakże tu myśleć o ucieczce? Dokąd? Toż to pewna śmierć. Niech przedtem pośpią spokojnie, biedacy" — zadecydował wreszcie. I nieraz jeszcze tej pamiętnej nocy musiał sobie zadawać pytanie: „Budzić, nie budzić?" I nieraz odpowiadał: „Jeszcze] nie teraz, jeszcze nie czas". 10. Przyjaźń z Eskimosami gawarta na migi Z ciężkiego snu poderwał Nansena huk przypominający ka-madę. Fale z rykiem waliły w otaczające kry, łamały je miażdżyły. W powietrzu z sykiem wzbijały się wysokie piór pusze wodnego pyłu. Wiatr zarzucał ludzi potokami lodowa-fj wody. — Cały dobytek przeładować do jednej szalupy! Jeśli kra icznie pękać, może w sześciu zdołamy się na niej wyrwać lego piekła — zapowiedział Nansen. Powietrze rozdarł przeraźliwy krzyk obu Lapończyków. Kra iiihybotała, zakręciła w miejscu, zawirowała i z błyskawiczną \ bkością, jakby pchnięta jakąś potężną, niewidzialną dłonią, mknęła w kierunku brzegu. Ryk burzy cichł powoli, falowali morza ustawało z chwili na chwilę. Kra sunęła jak wspa-iły pojazd po gładkiej fali fiordu. Czyżby miała wyrzucić ich | Wrzeg? Nikt nie śmiał głośno zadać tego pytania, wszyscy uleżeniu liczyli godziny. I znów, bez widocznej przyczyny, nosząc wokół biały pieniący się wir, kra skręciła gwałtow-Tyrh razem w odwrotnym, kierunku, na południe, na pełny n Każda godzina oddalała teraz polarników od celu. Schwy-i ich znów chwiejba, ostra fala, lodowate strugi przetacza-< od dzioba do rufy, grożąc porwaniem części dobytku, cząc i oślepiając ludzi. W ciągu długich, ciągnących się •kończoność dziesięciu dni wielokrotnie pełni nadzieLnie-opuszczałi łodzie na wodę i nieraz pospiesznie musieli za-ić na krę. Iowiek nie jest przecież białym niedźwiedziem" — brzmiało raz w uszach Nansena złowieszcze słowa przeciwników wy. Czyżby mieli rację?... 53 T T ...chwilami nie bez goryczy myślałem, że jeśli uda się nam w końcu osiągnąć południowy cypel Grenlandii, jeśli nawet ujdziemy z życiem, to i tak przyjdzie mi pogodzić się z myślą, że cel wyprawy — przejście w poprzek całej wyspy w ciągu tego lata ¦— nie będzie osiągnięty — notuje Nansen w pamiętniku. Nie dzieli się z nikim swą troską: Nawet ze Sverdrupem, ale ten doświadczony człowiek wie dobrze, czemu Fridtjof z każdym dniem zmniejsza racje żywności. Gotowanie posiłków na krze rzucanej raz po raz wzburzona falą nie należało do najłatwiejszych zadań. Każdą niemal krop-1 lę spirytusu trzeba było oszczędzać. Zupę grochową Nansenj przyrządzał szybko. Jeśli nie była dogotowana, to w każdynf razie tak gorąca, że parzyła wargi. A to było najważniejszej Surowe mięso końskie, ofiarowane przez szypra, krajali Norweg gowie na drobne kawałki i jedli z gorącą zupą. „Smaczne tól nie jest, za to pożywne i sytne" — mówili Otto, Olaf i KristianJ mężnie połykając koninę. Ale obaj Lapończycy za nic nie chcieli wziąć do ust takiej strawy. Przemarznięci, wystraszeni, przysięgali, że wolą raczej śmierć głodową. Z bólem serca Nansenj wydzielał im konserwy mięsne, starając się odpędzić od siebie* myśl, co będzie, gdy ich zabraknie. Każda stracona doba przekreśla jego śmiałe plany. W dwa tygodnie od chwili rozstania z załogą „Jasona" prąd . morski zniósł krę, na której w ciężkich warunkach obozowali uczestnicy wyprawy, o czterysta kilometrów od miejsca, w którym Nansen zamierzał lądować. Chmurny, milczący, nie dopuszczał do siebie myśli, że może pomysł jego był naprawdę szaleństwem. Męczyła go bezsilność. Doby wciąż uchodziły za dobami na bezradnym wyczekiwaniu. Kra dryfowała wciąż kapryśnie, to zbliżając się, to znów oddalając od brzegów. Pewnego ranka, nie czując, jak co dnia, przy obudzeniu gwałtownych wstrząsów, Nansen z trudem powstrzymał okrzyk radości. W dali, na horyzoncie, w płatach uchodzącej mgły jaśniały w słońcu oślepiającym blaskiem czoła lodowców Grenlandii. W kilkanaście godzin później jedni biegali tam i z powroten po kamienistej plaży jakiejś niewielkiej wysepki, inni rzucali się na ziemię, nie mogąc się dość nacieszyć, że pod stopami "'"-I 54 ją wreszcie stały ląd, a nie chybotliwą krę. Postój trwał jednak krótko. Tyle tylko, by rozprostować nogi i ugotować ciepłą strawę. I znów wypłynęli w morze. Brzegi Grenlandii rysowały się na widnokręgu coraz wyraźniej, nęciły, przyzywały, ale nauczeni smutnym doświadczeniem ludzie nie ufali już morzu. Na łodziach ustawili maszty, rozpięli żagle, żeby wykorzystać najmniejszy choćby, pomyślny podmuch, który mógłby zanieść ich na północ, i wiosłowali na zmianę bez chwili przerwy. Wolny od lodów pas wody z dnia na dzień zasnuwał się bielą. Zwały wielkich brył jak wroga armia zastępowały ludziom drogę. Rozsuwali je. bosakami, toporami, odpychali wiosłami, oblepianymi wilgotnym rozmokłym lodem, śpieszyli, co sił w ramionach, byle tylko nie dać się porwać znów jakiemuś prądowi. * Krótki, gwałtowny krzyk przeszył naraz powietrze, zagłuszył i moment szum fali. Jeden, drugi, trzeci. Pełniący wartę nerdrup odchylił nauszniki czapki. I znów krzyk się powtó-ył. Z namiotu, który podróżnicy rozbili na jakiejś wysepce, chyliły się ciekawe głowy. Wszyscy słyszeli. Czyjaś ręka .skazała dwa małe punkciki, czerniejące "wśród bieli lodu. jednej chwili wszyscy stłoczyli się na brzegu. — Kajaki! — krzyknął jeden z Lapończyków. - Ludzie! — zawtórował mu drugi. Nansen przesunął na czoło okulary ochronne i chwilę jeszcze niedowierzaniem wpatrywał się w migocące milionami błys-słonecznych fale. Krzyk słychać było coraz wyraźniej. irne punkty, rosły w oczach. - Eskimosi! — wrzasnął i wpadł do namiotu, pospiesznie ciągając ze swego plecaka notes. I lyło w nim kilka zdań w eskimoskim narzeczu, zapisanych id odjazdem z kraju. Między bryłami lodu przewijały się zręcznie dwa smukłe ka-ki. Wiosła jak skrzydła wiatraka migały coraz szybciej i szyb-i j w powietrzu. Dwaj ludzie odziani w futra, czarnowłosi, 55 skośnoocy, z wystającymi kośćmi policzkowymi, zaczęli przyjaźnie wymachiwać to jednym wiosłem, to drugim, nie przestając krzyczeć. — Witam was, bracia, witam serdecznie! — wolał do nich Nansen po eskimosku. Eskimosi pokrzykiwali mu coś po swojemu, nie przestając lawirować wciąż zręcznie między odłamkami kry. — Cóż to za dzikusy, patrz, jak śmiesznie ubrani! — wydziwiali Lapończycy,, jeden przez drugiego, na widok p-rzyby-szów, którzy kilkoma wprawnymi ruchami wciągali na brzeg lekkie kajaki. Buty sięgały im powyżej kolan, spodnie były krótkie, na ramionach ni to kaftan ni kurtka, wszystko z foczych skórek. Co najdziwniejsze, między kaftanem a spodniami przy każdym gwałtownym geście widać było gołe ciało, posmarowane tłuszczem. Niewysocy, krępi, nie przestając wciąż coś mówić, przyglądali się ciekawie podróżnikom. Nansen powtarzał jak katarynka parę słów powitania. I jak na komendę wszyscy naraz urwali. Nikt dotąd nikogo nie zrozumiał. — Coś ci nietęgo idzie z tym eskimoskim — podrwiwał Sver-drup z Nansena i nie namyślając się, poklepał przyjaźnie najbliższego Eskimosa po ramieniu. Ten w okamgnieniu odwzajemnił mu się tym samym. Przyjaźń została zawarta. Starszy krótkimi, gardłowymi krzykami zwracał się wciąż do Nansena, jakby od razu odgadł w nim dowódcę. Młodszy nieufnie popatrywał na reniferową odzież, w którą ubrani byli obaj Lapończycy... Nansen zniecierpliwiony odrzucił wreszcie niepotrzebny notatnik. Czy wynalazł ktoś coś lepszego nad wymowę rąk? Jeśli nie można inaczej, najlepiej porozumiewać się gestami. Dietrichson wyciągnął kawałek papieru, na którym obaj Eskimosi jeden przez drugiego zaczęli coś rysować. Z ich, objaśnień wynikało, że niedaleko, na północy, znajduje się duża osada, w której mieszka obecnie wiele ludzi. Jednego tylko Eskimosi nie mogli pojąć, skąd ci śmieszni biali ludzie wzięli się tutaj? Nie przypłynęli chyba przecieżj z pełnego morza? Wskazując wzburzone fale potrząsali przecząco głowami, wreszcie rzucili się do oglądania drewnianych szalup. Nigdy takich nie widzieli.Obdarowani pustymi blaszan- kami po konserwach, ucieszyli się jak dzieci i ruszyli z powrotem na morze, wciąż coś wykrzykując. — Zapraszają nas do osady. Jutro najdalej spotkamy się / nimi —¦ oświadczył towarzyszom Nansen, ale w żaden sposób nie chciał im wyjaśnić, jak się tego domyślił. Następnego dnia zmęczeni forsownym, wielogodzinnym wio-Iowaniem podróżnicy rzeczywiście ujrzeli na wybrzeżu niewielkie, niskie namioty, kryte skórami fok. Na spotkanie ich wyległ tłum Eskimosów. Mężczyźni w sile wieku, kobiety z niemowlętami na plecach, zakutanymi w futra, gromada rozkrzyczanych dzieci, starcy. Nikt z nich nigdy nie widział białych ludzi. Na przedzie, wymachując przyjaźnie puszkami po kon-serwachj witali polarników dwaj znajomi Eskimosi. Zaduch, jaki uderzył w nozdrza z wnętrza namiotu, do które-rego nas gościnnie zaproszono, mógł najsilniejszego człowieka walić z nóg —- notuje Nansen. — Pod jednym dachem miesz^ kało wiele ludzi. Pod każdą ścianą — inna rodzina. Czasem dwie. Swąd tłuszczu foki, tlącego się w paleniskach, nad którymi wisiały kamienne kociołki, zapach nieświeżego, surowego mięsa mieszał się z ostrą wonią, wydzielającą się z naczyń, w których przechowywano starannie mocz do mycia... Porozumienie z Eskimosami poszło łatwo, na migi. Gościnni, przyjaźni, palili jakiś śmierdzący tytoń i przypatrywali się nam uważnie. Ustaliliśmy wspólnie, że następnego ranka razem popły-nerny na północ. Obdarowani puszkami p"o konserwach, stało-nujmi igłami, byli nam bardzo radzi. W głębi serca Nansen żywił nadzieję, że doświadczeni myli wi eskimoscy, obznajmieni z lodami i krą, będą im, nowicju-om, torować drogę. Ale na to samo właśnie liczyli myśliwi, i ;/,częśliwieni, że popłyną w ślad za szerokimi, solidnymi, ln'\vnianymi szalupami, które rozpychały groźną krę. Rawne i Balto nie ukrywali swego oburzenia, widząc, jak napotkanej po drodze innej eskimoskiej osadzie Nansen wyśnił puste blaszanki i igły na suszone mięso. „Nie przyłoży-n\ ręki do takiej wymiany — oświadczyli. — To nie jest uczci-. Nie na tym skończyły się kłopoty z Lapończykami. Dopo-igali dzielnie Norwegom, ale w żaden sposób nie mogli zro-nieć dewizy Nansena: „Spać jak najmniej, jeść szybko, 57 56 mało — i dużo pracować". Co dzień skarżyli się, że są głodni, i żądali ulubionego przysmaku — czarnej kawy. to powrocie wyprawy do kraju, gdy ktoś zapytał jednego z nich: „Czy dobrze odżywialiście się podczas marszu?", ten odpowiedział: „Nansen zapewniał nas, że jemy dostatecznie, i to nam musiało wystarczyć. Prawdę mówiąc, nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek najadł się do syta. Ale jeśli zawezwałby mnie na jakąś ekspedycję, rzuciłbym wszystko i poszedł za nim". Po rozstaniu z Eskimosami mała wyprawa przedzierała się . znów przez niespokojne wody do wyznaczonego pierwotnie przez Nansena punktu. Dwanaście razy nad dwiema samotnymi łodziami zapadała noc, dwanaście razy bladły nad głowami gwiazdy. Otoczeni wciąż krą, kluczyli kanałami, przebijali się na wolne od lodu przestrzenie i z trudem napinali zeszywni-ałe od wysiłku ramiona. Zapomnieli, że istnieje na świecie coś innego prócz lodu. Coraz rzadziej przychodziły im na myśl dwupiętrowe prycze ciasnych pomieszczeń „Jasona". I ciepła duchota przesiąkniętych wonią potu foczych skór, i zapach duszonej płetwy, której nikt nie umiał tak przyprawić, jak kucharz na statku. I ciężki, słod-kawy zapach tytoniowego dymu, który przesłaniał twarz szypra, słuchającego opowiadań Nansena. Teraz, gdy ostry wicher chłostał bez przerwy jak biczem twarze, a pusty żołądek daremnie dopominał się o swe prawa, te wspomnienia wydawały się pięknym, dalekim snem. Coraz częściej płynęły na spotkanie wielopiętrowe lodowe kolosy, bijące w niebo ostrymi graniami. Białe, martwe sunęły dostojnie w ciszy jak okręty widma. A gdy zza chmur wyjrzało tylko na chwilę słońce, lód ożywał i zaczynał grać gamą wszystkich barw tęczy. Nansen zdecydował wreszcie lądować w innym punkcie wybrzeża na północo-wschód od fiordu Sermilik i stamtąd rozpocząć marsz. Tego dnia zapomniał o przezorności i oszczędności. Uroczystą chwilę lądowania na Grenlandii uczczono wspaniałym, pierwszym od dziesięciu dni, gorącym obiadem. A na zakończenie obaj Lapończycy mogli do woli napić się czarnej kawy. 11. Niegościnne są wrota Grenlandii Czoło lodowca w pobliżu małego obozowiska wyprawy dzień i noc tętniło własnym życiem. Na przestrzeni wielu kilometrów nd wyniosłej, prostopadle spadającej do morza ściany co parę sekund odrywały się potężne, białe odłamy i waliły w morze. Powietrzem targał huk, wysoko pod niebo biły srebrzyste fontanny spienionej wody, zmieszanej z odłamami lodu. Od skotłowanej topieli odpływały lodowe góry. Głęboko osiadłe w oceanie, sunęły powoli, majestatycznie, gnane prądem morskim i wiatrem. Ale podróżnicy niewiele czasu mieli na podziwianie tego wspaniałego widowiska, zwanego „cieleniem się" lodów-ców. Z podniesionymi głowami wszyscy wpatrywali się w gładką powierzchnię zbocza, która zamykała wejście w głąb wyspy. Nansena pożerała niecierpliwość. — Podejście nie powinno być cięższe niż na nasz lodowiec instedal nad Sognefiord, jak myślisz? Nieraz tam przecież by- ;iliśmy — zwrócił się do Sverdrupa, ale ten milczał uparcie, nie odrywając wzroku od białej ściany. — No cóż, straszono nas, że nie przebijemy się przez pływa -|ące lody, przeżyliśmy to jakoś — powiedział wreszcie. — Myli;, że to podejście powinno być łatwiejsze do pokonania. — Chcesz się przekonać od razu? — słowa Nansena za-'i /miały bardziej jak rozkaz niż pytanie. Swoim zwyczajem Fridtjof wepchnął do kieszeni tylko parę snych sucharów, dwie tabliczki czekolady, wydał polecenia pozostającym w obozowisku towarzyszom i już gotów był do . wiadowczej wyprawy. Po chwili długim, sprężystym kro- fi obaj ruszyli szparko pod górę. Czekany na długich drzew- ich, lina alpinistyczna, kompas i aneroid stanowiły ich cały Aipunek. Początek podejścia był łatwy. Śnieg, cienką war- 59 stwą pokrywający lodowiec, skrzypiał wesoło pod nogami, ułatwiał marsz. Teren piął się wciąż łagodnie w górę. Nansen mimo-woli przyśpieszał kroku. — Jeszcze trochę, jeszcze jedno niewielkie podejście i powinniśmy wyjść na równą powierzchnię —- zachęcał Sverdru-pa sam zadyszany. Nie mógł doczekać się tych upragnionych wrót Grenlandii," których'nikt jeszcze prócz Eskimosów nie widział. Wspięli się szybko, prawie biegiem, na przełęcz i zatrzymali zawiedzeni. Nie, to nie był ten równy obszar, jakiego obaj oczekiwali bezwiednie. U ich stóp rozciągała się szeroko dolina, za nią następne wzgórze. Jak daleko wzrok sięgał, lodowiec falował grzebieniami wysokich wzniesień i głębokich przełęczy. — Mogłoby być gorzej! — powiedział Nansen. Za nic w świecie nie przyznałby się nawet Sverdrupowi do zawodu, jakiego doznał na widok nowych przeszkód. Czyż nie dosyć się już wymęczyli? Powierzchnia lodowca zmieniała się szybko. Schodząc prawie pionowo w dół, to znów wspinając się w górę, podróżnicy natrafili teraz na ciemne rysy pęknięć. Jedne wąskie, prawie niewidoczne pod stopami, inne szersze, takie, które można było przesadzić jednym susem, i wreszcie wielkie, rozdziawione, ziejące ciemnym granatem głębi. Uszeregowane w rzędy jedna za drugą, przepaść przy przepaści, ciągnęły się na wszystkie strony, jak .nieprzyjacielskie zapory. Godzina mijała za godziną. Ludzie szli dalej. Milczeli, zatrzymując się tylko, żeby nabrać tchu. Obchodzenie rozpadlin męczyło. Rzut oka na aneroid był rozczarowaniem. Przyrząd wskazywał, że wznieśli się dopiero o niecałe dwieście metrów nad poziom morza. A przed nimi piętrzyły się wciąż nowe i nowe wzgórza. Związani liną szli coraz wolniej naprzód, coraz częściej przystawali. Przez kruche mosty lodowe, pokrywające szczeliny, przepeł-zali ostrożnie, jeden za drugim, czołgając się na brzuchach. Idący przodem Fridtjof nie dostrzegł w porę wąskiej, głębokiej szczeliny, nie usłyszał suchego trzasku pękającej tafli. Uratowało go tylko długie drzewce czekana, który trzymał przy piersi. Wsparło się w krawędzie rozpadliny. Tkwił w niej bezradnie po ramiona. Nogi wiszące nad przepaścią ciągnęły w głąb. Chciał 80 crzyczeć — nie znalazł na to siły. Chciał zmienić pozycję ¦— lic mógł. Na szczęście nadbiegł Sverdrup. Wolno, ostrożnie, i.rtr po metrze, wyciągnął przyjaciela z białej pułapki. I znów iptowna wspinaczka, i znów kilometry obchodów, i znów szcze-iny. Nie tak wyobrażał sobie Nansen wejście we wrota wschod- lej Grenlandii. Pod koniec dnia dopiero, śmiertelnie zmęczeni, ujrzeli przed obą płaską równinę, łagodnie pnącą się wzwyż. Przypominała u złudzenia powierzchnię oceanu, którego wzburzone fale za-tygły naraz w lód. Wszystkie zwrócone były w ich stronę. •piętrzone, groźne, połyskujące w ostatnich promieniach zacho-/ijcego słońca. ¦ Niełatwy będzie marsz z naszymi saniami po tych diabeł-kich zrębach. Nie wystarczy ciągnąć ich, trzeba je nieustannie odpierać, żeby się nie przewróciły. Mówiąc to Sverdrup z całych sił uderzył butem w krawędź ajbliższej zastrugi. Wykruszył przy tym zaledwie maleńki od-imek. Lód twardy był jak granit. - Żartujesz chyba. Grunt wywindować tu sanie, a potem fraszka. Pomkniemy po lodzie z wiatrem w zawody. Sverdrup spojrzał tkliwie na przyjaciela. Po zarośniętej, wyli udłej twarzy spływał kroplami pot, spoza ciemnych okularów lojrzenie błędne, futrzana czapa -przekrzywiona na ucho. Co .) wiedzieliby przeciwnicy wyprawy, gdyby w tej chwili mogli ibaczyć jej dowódcę? Wybuchnął śmiechem. - Czyż i ja wyglądam tak samo jak ty? — wykrztusił. Nansen spojrzał na niego jak na wariata. - Skądże ja mogę wiedzieć? — odburknął. — Wyglądasz itwornie. To znaczy zupełnie tak samo — machnął ręką Sverdrup. Powrót był cięższy niż podejście. Zapadł mrok, nad lodowcem twiał mroźny, dokuczliwy wiatr.. Napędził ciemne chmury, óre przesłoniły nieśmiały blask pierwszych gwiazd. Skrót, ja- podróżnicy postanowili wypróbować, okazał się pułapką. Ze izystkich stron zastępowały im teraz drogę paszcze szeroko . wartych szczelin. Ciemność hamowała marsz, wreszcie za- /ymała ludzi. Nie sposób było iść dalej na oślep, narażając się i połamanie rąk i nóg. Może na śmierć? Parę godzin przesie- 61 dzieli pod bryłą lodową. Przemarznięci do szpiku kości, żuli ostatnie suchary, szczękając zębami z zimna. Nikt by ich w tej chwili nie przekonał, że to była letnia, sierpniowa noc... — Podejście nie jest wcale trudne — takimi słowami powitał Nansen ^towarzyszy, oczekujących z niepokojem powrotu wywiadowców. — Trzeba trochę przy nim popracować! — dorzucił, widząc zdumione spojrzenie Sverdrupa. — Czy ty sam wierzysz, Fridtjofie, w to, co powiedziałeś? — spytał przyjaciela, gdy zostali sami przez chwilę. — Ależ oczywiście! Przecież doszliśmy i powróciliśmy cało — zdumiał się Nansen, jakby pokonany trud przestawał dla niego istnieć. — Lodowiec ten nie nadaje się na miejsce spacerów dla ludzi, którzy mają niedostatecznie mocne obuwie. Musimy nasze koniecznie wzmocnić — zarządził, patrząc na swoje buty pokiereszowane ostrymi zrębami lodu. „Tną najgrubszą skórę jak brzytwa" — zabrzmiała mu w uszach przestroga Nordenskjólda. W obozie u podnóża lodowca zawrzało. Jedni przybijali grube, skórzane podeszwy długimi, mosiężnymi szpilkami, inni obszywali buty dodatkowo stalowym drutem. Żywność i sprzej podzielił Nansen starannie na pięć par sań. Cztery udźwignąć musiały ciężar — około stu kilogramów każde, piąte około dwustu. Najcięższe mieli wciągać Nansen razem ze Sverdrupem. Cały dobytek wyprawy został tak rozłożony, żeby utrata jednych czy dwu par sań nie stała się dla ludzi katastrofą. Obie szalupy pozostawiono na brzegu, przysypane grubą warstwą kamieni, żeby ich nie porwał najsilniejszy nawet wiatr., Pod nimi złożył zapas suszonego mięsa i sprawozdanie z dotychczasowego przebiegu wyprawy. — Żeby jakiś ślad po nas pozostał — tłumaczył zdumionym Lapończykom, którzy wiecznie wygłodniali, nie mogli się dość nadziwić, czemu pozostawiać żywność, zamiast ją spożyć na miejscu. Nie mogli także zrozumieć, w jakim celu Nansen zapisuje te kartki. Dla kogo? Czyż znajdzie się kiedyś szaleniec, który by tu dobrowolnie przypłynął? 12. Wódz Indian nie dowierza Białemu — Ciągnij! — Pchaj mocniej! —¦ Jeszcze mocniej! — — Trzymaj, bo się obsuwasz! Długo w krystalicznym powietrzu rozlegały się nawoływania, tłumione grzmotem cielącego się lodowca. Pod koniec pierwszemu dnia "wszyscy ledwie się poruszali. Każdy ruch obolałych od wysiłku, naciągniętych mięśni wywoływał grymas cierpienia na twarzy. Zbocza lodowca nie były zbyt strome, ale trzech ludzi / trudem podciągało jedne sanie o kilkadziesiąt metrów i po chwili wypoczynku powracało po następne. I tak bez końca. Podejście wszystkim dało się we znaki. Rzemienne szelki wpi-j.iiy się w ciało, nogi to zapadały w wilgotny, mokry śnieg, to ślizgały się po twardej i gładkiej jak szkło skorupie. Nie poma- . ^ało zrzucanie kurtek, swetrów i czap. Pot zalewał oczy, koszuli' przylepiały się do ciała. — Dość mam już tej mordęgi. — Nie wytrzymam! , — To praca nie dla ludzi! — buntowali się Lapończycy, ale Nansen był nieubłagany. Z każdym następnym dniem mięśnie zaprawione do wysiłku ¦uraz mniej dokuczały, ale coraz nowe przełęcze stawały lu-l/iom na drodze, coraz nowe doliny. W górę, w dół, w górę w dół. Atramentowa czerń morza usianego białymi plackami "dowych pól oddalała się, malała, w miarę jak wznosili-się ciąż wyżej i wyżej. Jeżeliby spytać uczestników wyprawy, u dokuczało im najbardziej podczas forsowania tego lodowca, Opowiedzieliby: deszcz. Dokuczliwa, wilgotna mżawka, raz po 63 raz przechodząca w ulewę. Przesłaniała widoczność, przenikała przez płótno namiotu, unieruchamiała na.długie godziny zziębniętych, głodnych, przemoczonych ludzi. Przymusowe posfoje, spędzone w śpiworach, bezczynnie, ńa wyczekiwaniu, gorsze były od najcięższej pracy. Zwłaszcza przy twardych metodach Nansena. — Nie pracujemy, możemy obejść się bez jedzenia — postanowił, zmniejszając w takich chwilach racje żywnościowe do ostateczności. -— Skąpiec! — skarżył się rozżalony Lapończyk Balto. -— Nigdy -bym nie wziął udziału w tej wariackiej wyprawie, gdy-"' bym wiedział, że będę głodować. — A czy w domu zawsze jadałeś do syta? — spytał go surowo Sverdrup, chcąc położyć kres tym biadaniom. On rozumiał, dlaczego'Nansen oszczędza i czemu nie wyjawia tego towarzyszom. Na polarnych obszarach zawsze można niespodziewanie stanąć wobec widma głodu. Nie darmo mały Fridtjof w Storę Frohen godzinami rozczytywał się w opisach podróży i pamiętnikach wędrowców polarnych. Najbardziej utkwiły mu w pamięci tragiczne dzieje wyprawy Johna Franklina. Ni*e zapomniał nigdy, że uczestnicy tej ekspedycji zapłacili życiem za brak doświadczenia i lekko-' myślność swego dowódcy. Na początku XIX stulecia Admiralicja Angielska poleciła zbadać i opisać północne wybrzeża amerykańskie na olbrzymich przestrzeniach ciągnących się od ujścia Rzeki Miedzianej do przylądka Tornagain młodemu zdolnemu marynarzowi, który buntował się przeciw chwiejności i lękliwości swego dowódcy podczas poprzedniej polarnej wyprawy. — Już ja tym starym wygom pokażę, co potrafią młodzi. Niech nam tylko ustąpią miejsca. Niech grzeją się przy kominkach. My będziemy teraz odkrywać nowe lądy i morza — powtarzał wojowniczo buńczuczny Franklin pełen energii i wia-j ry w powodzenie swej ekspedycji. Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się znakomicie ob~] myślone, przewidziane i przygotowane. 64 opatrzeniem wyprawy w żywność, broń i amunicję miały i jąć faktorie angielskie, od lat pracujące na północnych ii zezach amerykańskich. One także, wykorzystując znajo-ć miejscowych stosunków, miały wynaleźć najlepszych wodników, Indian, którzy ułatwiliby podróżnym ciężką (togę po nie zbadanych dotychczas terenach. Opracowany przy u ku plan wydawał się znakomity. Przyszłość wykazała jed-Wik, że popełniono zasadnicze błędy — a błędy w przygotowa-i polarnych ekspedycji są nieraz niemożliwe do naprawienia. W owym czasie w Anglii niewiele wiedziano, co dzieje się | odległych, nowo odkrytych krańcach Północnej Ameryki. ¦¦ zdawano sobie sprawy, że jechali tam przeważnie awantur-ii •>', szukający niezwykłych przygód, nieuczciwi handlarze abieni nadzieją łatwego zysku i różne męty społeczne, ra-i.ice się ucieczką z kraju przed więzieniem. Za bezwartościowe świecidła łatwo było wyłudzić od Indian cenne skóry polar-jych zwierząt. Ale bardziej jeszcze opłacał się handel wódką. I Inegiem czasu łatwowierny, dobroduszny Indianin deprawował się szybko i gotów był wszystko zrobić za „wodę ognistą", której mu nie szczędzili biali „przyjaciele". Kozsiane tu i ówdzie na tysiącach kilometrów wybrzeży ame- i \ kańskich faktorie prowadziły wśród tubylców politykę bez- piawia, wyzysku i grabieży. Prowadziły ją bezkarnie. Ale nie koniec na tym. Placówki te zwalczały się nawzajem, prowa- ¦ ze sobą konkurencyjną, bezkompromisową walkę. Nie obierano tu w środkach, żelazne prawo siły było jedynym ¦wiązującym prawem. Oto w jakie warunki dostali się, pełni ipału i ufności, łatwowierni angielscy podróżnicy pod wodzą I i.mklina. . ,•¦'.¦. Po krótkim postoju na placówce handlowej Towarzystwa Za-u Hudsońskiej w Fort York, położonej nad Zatoką Hudsoń-i. nieopatrzny Franklin zgodził się wyruszyć w dalszą dro-<: /. pustymi rękami. Obiecano mu dostarczyć wszystko — nie ino prawie nic, zapewniając gorąco, że żywność, broń i amu-ji; dostarczy im następna faktoria, placówka Towarzystwa Inocno-Zachodniego, w której mieli zatrzymać się podróż- ¦ ieuczciwi pracownicy Fort York, lekceważąc otrzymane 65 z kraju polecenie, niewiele robili sobie z naukowej wyprawy,' której zadań nie rozumieli. Kto wie, czy nie upatrywali w podróżnych jakichś ukrytych kupców? A może chcieli wypłatać złośliwego figla konkurencyjnej faktorii, przerzucając na nią cały ciężar zaopatrzenia? Kraj był tak daleko. Kto to sprawdzi ¦ i kiedy?... Nie znając wilczych praw, regulujących miejscowe stosunki, nie podejrzewając złych zamiarów, Franklin uwierzył we wszystkie zapewnienia. Nie zdawał sobie sprawy, jak straszny popełnia błąd. Błąd nie do naprawienia. Zbyt pewien siebie nie zażądał nawet od urzędników faktorii zaopatrzenia wyprawy w tytoń i wódkę, które pomogłyby mu do pozyskania względów zdeprawowanych przewodników — Indian. Wyprawa ruszyła w daleką, nieznaną, niebezpieczną podróż źle zaopatrzona. W następnej faktorii, Fort Providence, nad Wielkim Jeziorem Niewolników, powtórzyła się ta sama historia. —¦ Skoro w Fort York nic nie dano tym przybłędom, to po cóż my mamy pozbawiać się naszych zapasów----uradzili mię- \ dzy sobą pracownicy i w myśl tego postanowili działać. — Wśród okolicznych plemion panowały choroby. Indianie wybrali, wszystkie towary. Składy nasze świecą pustkami, mu-i simy oszczędzać zapasów... Dostarczymy wam później żywności przez Indian ¦—¦ oświadczyli wykrętnie. Zamiast cofnąć się z drogi, jak nakazywał zdrowy rozsądek doświadczonego polarnika, Franklin uznał, że „jakoś to bę-i dzie", i uspokojony obietnicami zarządził dalszy marsz. Przewodnikiem podróżników zgodził się zostać, nie bez długich targów, wódz jednego z okolicznych plemion indiańskich, Wielka Noga. Jego to wojownicy mieli towarzyszyć białym w ciężkiej przeprawie z biegiem Rzeki Miedzianej do wybrze-j ży Północnego Oceanu Lodowatego. Wielka Noga był bardzo chciwy. Przebywając wiele wśród białych awanturników, nauczył się pić „wodę ognistą". Ucieszony obietnicą bogatych darów, jakie miał otrzymać z faktorii na zlecenie Franklina, chęt-; nie oddał czółna i ludzi do dyspozycji wyprawy. I znów w dalszą podróż ruszono bez zapasów żywności, ol cująe sobie chwilowo uzupełnić braki polowaniem. Amunicj dostał Franklin niewiele. Pracownicy faktorii nie zawahali wyprawić swych braci na pewną śmierć, byle tylko nie naru-izyć zapasów. Od początku podróż zapowiadała się niepomyślnie. Indianie nie chcieli polować według starych obyczajów, łapiąc reny na lasso, żądali broni palnej, biali zaś musieli oszczędzać amunicji. Zaczęły się swary. Widząc, jak skromne, a nawet ubogie, jest zaopatrzenie ekspedycji, w7ódz Indian, zawiedziony w swych nadziejach, odmówił dalszej pomocy. Zostać bez przewodnika w trudnym, nieznanym terenie wydawało się niepodobieństwem. Widząc, że sami nie dadzą sobie rady, podróżnicy polano wili w październiku założyć obóz zimowy. Nazwali go Fort Kntreprise. Do tego punktu obie faktorie, zawiadomione przez Indian, zobowiązały się solennie dostarczyć obiecane zapasy. Gdyby nie dokuczliwy brak amunicji, łatwo można było pod-czas zimy uzupełnić braki w zaopatrzeniu, a nawet poczynić pewne rezerwy na przyszłość. Stada renów bez lęku pasły się w pobliżu obozu. Od czasu do czasu podróżnicy widywali potężne sylwetki wołów piżmowych. Ale Franklin, wierząc ślepo "bietnicom, oszczędzał naboi, a nie mając ani wódki, ani tytoniu nie mógł skłonić Indian do dostarczenia wyprawie żywności. Im dłużej Wielka Noga przyglądał się dziwnym białym, tak iżnym od tych, których dotychczas widywał, tym bardziej się do nich zniechęcał. —¦ Wcale nie wierzę — oświadczył wreszcie —; że jesteście naprawdę wysłannikami jakiegoś wielkiego monarchy. Wasze faktorie zbywają was niczym, chociaż wiem dobrze, że składy ch są pełne. Lekceważą was. Któraż z nich zechce później wy-iłacić to, co jesteście nam winni? Po cóż mamy iść z wami da-lej? Po cóż opuszczamy nasze namioty? Kimże wy jesteście? tóż zapewni, że wielkie nagrody, które obiecaliście"'mnie i rao- n wojownikom, nie są tylko wierutnym kłamstwem? Jak przekonać Indian, że obietnice będą dotrzymane? Bo ranklin święcie w 'nie wierzy. Biali są bezsilni, uważają jed-iak, że skoro dotarli już tak daleko, nie wolno im zawracać drogi, że obowiązkiem ich jest za wszelką cenę iść dalej wy-iwzoną w kraju trasą. Nadeszła wiosna, pora dalszej wędrówki. Franklin zdecydo- 66 67 wał się iść z garstką przewodników do wybrzeża Północnego Oceanu Lodowatego. Tam spodziewał się napotkać statki wyprawy swego kolegi, młodego kapitana Parry'ego powracające z podróży na podbój Przejścia Północno-Zachodniego. Tam także miał nadzieję natrafić na plemiona eskimoskie, w których pomocy pokładał wielkie nadzieje. Czekał go jednak zawód. Nieufni Eskimosi nie kwapili się wcale ze zbliżeniem do białych, chociaż krążyli nieustannie wokół obozu. Codziennie niemal podróżnicy widywali na śniegu świeże ślady ich futrzanego obuwia, ledwie wygasłe ogniska, resztki ubitej zwierzyny, ale nigdy nie doszło dovspotkania. Czemu? Czyżby Eskimosi żywili wobec białych jakieś wrogie zamiary? Czy może przerażała ich obecność przewodników Indian, z którymi od dawien dawna pozostawali na wrogiej stopie? Nikt nie umiał dać odpowiedzi na to pytanie, ale nadzieja na pomoc niewidzialnych istot upadła. Jeszcze jedna porażka. Pozostali tylko nieliczni Indianie i Metysi, a i ci z każdym niemal dniem stawali się coraz bardziej uprzykrzeni, coraz bardziej niechętni. W końcu, gdy wypili już prawie cały zapas lekarstw, jakie wiózł doktor wyprawy, a były to przeważnie leki na spirytusie, gdy wyłudzili trochę bezcennych naboi, zabrali swe czółna i odeszli, pozostawiając podróżników na pastwę losu. Przed rozstaniem obiecali dostarczyć żywność, broń i amunicję z obu faktorii do głównego obozu wyprawy w Fort Entre-prise. Czy obietnicom tym można było wierzyć? Wszyscy uczestnicy wyprawy jak jeden twierdzili, że nie należy na nich polegać. Z wyjątkiem dowódcy. Na próżno namawiali Franklina, by zaniechał dalszej podróży, by wrócił z Indianami do faktorii, zabrał zapasy i dopiero wówczas wyruszył w dalszą drogę. Franklin uparł się. Młody był, ambitny, niedoświadczony. — W drogę! — rzucił rozkaz, nie słuchając dalszych perswazji. Cóż było robić? Rozkaz jest rozkazem. W końcu czerwca Anglicy rozpoczęli następny, ciężki etap podróży — wzdłuż wybrzeży Północnego Oceanu Lodowatego. Towarzyszyło im zaledwie kilku Kanadyjczyków i Metysów, zabranych w charakterze tłumaczy i tragarzy. 68 W ciężkiej podróży mieli Anglicy do rozporządzenia tylko ¦lwa niewielkie czółna indiańskie, zapas żywności na dziewięć dni i około tysiąca naboi. Pustynne wybrzeże nie obfitowało w zwierzynę. Czas mijał, w sierpniu głód zaczął ludziom zaglądać w oczy. Osiągnąwszy przylądek Tournagain ¦— tak nazwał Franklin tę część wybrzeża — zdecydowano się wreszcie na odwrót. Po długich naradach postanowiono powrócić nową, nieznaną, najkrótszą trasą. Każda wydawała się lepsza od tej, którą podróżnicy przebyli. I znów Franklin popełnił błąd. Odwrót ten to jedna z najstraszniejszych kart w dziejach wypraw polarnych. Osłabieni niedostatecznym pożywieniem, zmęczeni i zniechęceni niepowodzeniami ludzie źle znosili trudy ciężkiej, nie znanej nikomu drogi. Wczesna jesień i zima, słoty, a później mrozy i zawieje śnieżne utrudniały marsz. Brak było drzewa na upał. Ludzie spędzali noce, drżąc z zimna w lekkich, przewiewnych namiotach, które nie chroniły dostatecznie przed mrozem. Nieznany teren okazał się bardzo uciążliwy, stokroć gorszy niż poprzednia trasa. Drogę przecinały strumienie, rzeki i bag-niska. Młody lód załamywał się pod stopami. Musieliśmy przebywać mokradła, bagna, brodząc nieraz po Kolana w lodowatej wodzie lub wspinając się po stromych, śliskich pagórkach. Szczególnie ciężka była dola tych, którzy dźiui-yuli ekwipunek. Oni najczęściej upadali, wskutek czego czółna nasze stały się z czasem zupełnie niezdatne do użytku — napisze później w swych pamiętnikach Franklin. Nikt z uczestników wyprawy nie znał drogi do'Fort Entrepri-ie. Nikt nie wiedział, czy szli we właściwym kierunku, czy też iłądziłi. Tylko myśl o zapasach żywności, które Indianie pomni byli już dawno dostarczyć, tak jak obiecali, podtrzymy- ¦la słabnącą energię. Głód skręcał kiszki. Niewielka garstka pk-śniałych sucharów nie wystarczała; coraz częściej podróżnicy wydrapywali spod śniegu jakieś porosty czy resztki zmarzniętego mchu, żeby oszukać głód. Ale organizm nie daje się długo oszukiwać. Głód zaczyna tować swe straszne, nieubłagane prawa. Resztki jakiejś padliny, kości zwierząt, wygrzebane spod rzniętego śniegu, przechodzą z rąk do rąk, każdy znajduje 69 jeszcze na nich jakiś ślad po mięsie, jakąś dawno zaschłą kroplę szpiku. A może zgłodniałym, ludziom wydaje się tylko, że coś znajdują?... Już dawno spalili kajak, żeby zagrzać odrobinę strawy, żeby przypomnieć sobie, co to jest ciepło. W garnku coraz rzadziej gotuje się zupa, na którą składają się resztki zdartych na strzępki butów i ubrań. Już dawno także spalono nieopatrznie wędki, a tu, jak na urągowisko, w przerębli trzepocą się ryby, całe ławice ryb. W szarym mroku zapadającej nocy polarnej lśnią srebrzystą łuską, ale jak je złapać? Rękami nie sposób. Zgłodniałe oczy chciwie wpatrują się w przeręble, zsiniałe z mrozu usta przeklinają lekkomyślną decyzję. Ale jest jeszcze nadzieja ocalenia. Przyśpieszyć kroku! Tam w zimowisku, w Fort Entreprise, czeka żywność. A więc w drogę! Przecież tym razem obie faktorie nie zawiodą! Na krótkich postojach ludzie rozmawiają o tym, co jedli w domu, co najbardziej lubili, podają sobie przepisy najsmaczniejszego przyrządzania potraw. Przed przymglonymi głodem oczyma pojawiają się olbrzymie bochny świeżego, chrupiącego pieczywa, połcie tłuszczu, mięsa... A tu sił ubywa. Coraz wolniej posuwa się orszak, podtrzymywany już tylko nadzieją. Nie mogąc znieść dłużej takiej sytuacji, Franklin wysyła naprzód trzech najsilniejszych Kanadyjczyków z porucznikiem Baekiem na czele. Mają oni odnaleźć obóz w Fort Entreprise, zabrać stamtąd część dostarczonych przez Indian zapasów i wraz z żywnością powrócić do towarzyszy, którzy nie mogą iść szybko. Niektórzy ustają już w drodze. Zostaje z nimi doktor wyPrawy- Reszta krok za krokiem, w łachmanach, prawie, boso, wlecze się naprzód. Przechodzi dzień za dniem. Wysłani na zwiady nie powracają. Czyżby im się coś przytrafiło po drodze? Zaniepokojony Franklin wychodzi im na spotkanie. Gdy wreszcie resztkami sił dociera do Fort Entreprise — nie zastaje tam żywej duszy. U wejścia do namiotu przypięta jest kartka: ...Ani śladu żywności. Indianie zawiedli. Spieszę po pomoc do faktorii w Fort Providence. Back 70 Ani śladu żywności... Jaką straszną treść kryją w sobie te Iowa. Nie opodal pasą się na wzgórzu reny, ale ani Franklin, ii jego towarzysze aiie mają dość sił, żeby dźwignąć strzelbę, i by wycelować. Zawiedli biali, zawiedli Indianie... I'rzeczytawszy tę kartkę wybuchnęliśmy płaczem — notuje ¦nklm w dzienniku podróży. — Płakaliśmy nad naszym lo-em, a przede wszystkim nad losem tych, którzy pozostali w ty-¦ za nami, oczekując, że dostarczymy im żywności. A my jej |e mamy. I sami nie jesteśmy w stanie ruszyć się z miejsca... Zrezygnowani ludzie nie mają rzeczywiście- sił. Zakopują i; w zeszłorocznych legowiskach, zakrywają po głowę skórami. Szczęśliwi są, że mogą wreszcie odpocząć, nawet jeśli odpoczynek ten miałby być ostatnim. Po kilku dniach na wpół przytomni słyszą czyjeś kroki. Ktoś i'liżą się do obozu. „Pomoc"! — krzyczy Franklin, zrywając się posłania. Ale czeka go jeszcze jeden zawód. To nie pomoc, ¦ tylko dwu ludzi, doktor i tragarz, którzy z niewielką gfup- ! pozostali w tyle. Nie mogąc doczekać się obiecanej żywno- .ci, resztką sił dotarli do fortu. A gdzie są inni? Czy padli w drodze? Doktor w pierwszej i hwili odmawia wszelkich wyjaśnień. W kilka dni później do-t pióro z ust jego Franklin dowiaduje się strasznej prawdy. .Jeden z Metysów z grupy doktora dużo polował i zawsze powracał do obozu obładowany mięsem. Nikt nie miał takiego rzęścia jak on. Raz było to mięso rena, kiedy indziej wilka. Zgłodniali towarzysze rzucali się na jedzenie, nie wiedzieli, jak I dziękować, cieszyli się, że nie umrą z głodu mając takiego opiekuna. Jedno tylko niepokoiło doktora. Ci, którzy szli z Mety-ni na polowanie — nie powracali. On sam zachowywał się d/.iwnie, zbywał milczeniem wszystkie dowody wdzięczności, apytywany o towarzysza, wybuchał strasznym, niepohamo-I .wanym gniewem. „Czyż mogę odpowiadać za tego niedołęgę? — krzyczał. — Może pożarły go wilki, może skończył samobójstwem, nie mo- f|c znieść dłużej takiego życia? Czy nie dość, że wam dostar-um żywności?"^ Gdy w tajemniczych okolicznościach zniknął znów jeden czło- 71 że od dawna nienawidzi białych i że musi raz z nimi skończyć. Sytuacja stała się jasna. Głód pomieszał mu zmysły. Obłąkany zabijał towarzyszy, mięsem ich karmiąc pozostałych. A oni jedli i dziękowali mu, uważając go za swego dobroczyńcę. Doktor zastrzelił obłąkańca. Taka była straszna prawda. Wstrząsająca opowieść nie budzi wśród słuchaczy zdziwienia, nie robi na nich nawet wrażenia. Czyż wiedrą, jaki los czeka ich wkrótce? Takie zobojętnienie to oznaka zbliżającego się końca. Głód przestał być cierpieniem, które skręca kiszki. Ludzie są już zbyt słabi, by cokolwiek odczuwać. Życie ucieka z nich z każdym dniem, z każdą godziną. W dali słychać jakieś strzały. Cóż to znowu? Ociężałe głowy umierających niechętnie unoszą się z barłogów. Tak dobrze było zaszyć się pod skóry, o niczym nie myśleć, niczego nie pragnąć. Cóż to za hałas? Któż zakłóca im spokój? Czyż już nie dosyć wycierpieli?... Tym razem to pomoc, wreszcie pomoc. Nadchodzi w ostatniej chwili. Dzielny porucznik Back z Kanadyjczykami siłą zmusił opornych Indian do przyniesienia żywności z faktorii. Nie poszło im to łatwo, ale karabin wycelowany w pierś kierownika miał widocznie swoją wymowę. A może od tego należało zacząć z łotrami, którzy nie znali prawa ani litości? Może inaczej potoczyłyby się wówczas losy nieszczęsnej wyprawy? Z trzydziestu ludzi, którzy wyruszyli z Johnem Franklinem z kraju, przy życiu pozostało siedmiu. 13. Neapolitańska zupa'. smakowała jak żadną Wydzielając sprawiedliwie szczupłe racje żywnościowe Nan-en nie ma więc wcale wyrzutów sumienia. On je najmniej. Mi jeden spośród uczestników swej wyprawy wie, na co. się .'. ażył i jaką wziął na swe barki odpowiedzialność. — Lepiej się teraz trochę przegłodzić, od tego się nie' umie-i. niż później zdychać z głodu — mówi wreszcie towarzy-om. — Popatrzcie, za nami lód, przed nami lód. Nic oprócz > dnego nie dopatrzył należycie. W prowiantach zabrano zbyt nałą ilość tłuszczu. Znana duńska fabryka konserw, od dzie-• Kjtków lat zaopatrująca wszystkie ekspedycje polarne w swe wyroby, tym razem niestety zawiodła. Pemikan, w którym proszkowane mięso powinno pół na pół być zmieszane z tłusz-ciem i suszonymi jarzynami, tłuszczu nie zawierał ani grama. i późno było tu, na lodowcu, dochodzić przyczyny tego nie-i i patrzenia czy pomyłki. Licząc na pełnowartościowy pemi-an, Nansen zabrał niewiele masła, zaledwie po trzy deka dziennie na osobę. Nic też dziwnego, że organizm dopominał się i swe prawa. Wszyscy spragnieni byli tłuszczu i o nim wiele nówili. Sadło, słonina, boczek były na ustach wszystkich. W kilka dni później Sverdrup, wcierając w skórę obuwia (.arny jak smoła smar, zapytał pół żartem, pół serio: — Fridtjof, jak sądzisz, czy rozchorowałbym się ciężko po 7jrdzeniu takiej pasty? Musi być pyszna, toż to sam olej lniany. Najbardziej męczyło jednak wszystkich pragnienie. Brnąc, ¦ń po dniu, po wodzie od wieków zamarzniętej w twardą, ałą skałę, podróżnicy szli jak po Saharze. Przewidując, że sposób będzie, ze względu na ciężar, zabrać ze sobą dostanej ilości spirytusu na wytapianie z^ lodu słodkiej wody, sen zaopatrzył wszystkich zawczasu w płaskie, metalowe lierki. Rankiem napełniano je śniegiem lub drobno tłuczo-i lodem i wsuwano pod ubranie na piersi, żeby wodę wyto- 6 ciepłem własnego ciała. Nikt jednak poza Nansenem nie ¦ftł tyle silnej woli, żeby wyczekać do końca. Nawet wytrzy-in.ily Sverdrup, nawet stanowczy Dietrichsen wysysali chci- 75 wie każdą kropelkę z manierki, nim lód całkowicie stopniał.. Nikt nie wspomniał nawet o takim luksusie, jak wytapianie wody do mycia. Nikt nie rozbierał się i nie mył od długich tygodni. ¦ Warstwa brudu znakomicie chroni przed chłodem. ~ A cóż dopiero przed porażeniem słonecznym — pocieszali się nawzajem. Siarczysty mróz pod koniec sierpnia i na początku września był dla podróżników prawdziwą niespodzianką. Nansen liczył się wprawdzie z możliwością silnych chłodów w głębi Grenlandii, ale nie sądził nigdy, w najśmielszych przypuszczeniach, że latem na tej szerokości geograficznej słupek spirytusu w termometrze może spaść poniżej czterdziestu stopni Celsjusza. Nierzadko ranek witał śpiących w namiocie temperaturą trzydziestu kilku stopni poniżej zera. Nigdzie na świecie nie ma niższych temperatur niż w głębi Grenlandii — zapisywał Fridtjof w swych notatnikach nie domyślając się jeszcze, jakie mrozy panują na przeciwległym krańcu ziemskiego globu, na Szóstym Kontynencie. Nikt tego wówczas nie wiedział. Dopiero po siedmiu latach na wybrzeżu Antarktydy wylądował pierwszy w dziejach człowiek, młody uczony norweski Borchgrevink, a wnętrze tego największego na świecie skupiska lodu zaczęto badać niemal w siedemdziesiąt lat później. 14. Czy na świecie nie ma nic prócz lodu? Futrzane śpiwory podczas nocy i lekkie, wełniane ubrania >• dzień dostatecznie chroniły przed chłodem zahartowanych odpornych na zimno podróżników, ale niespodziewanie wczes-ni zima opóźniła tempo ich marszu. — Nie zdążymy na ostatni parowiec. Wypływa z Christian-i md w połowie września — oświadczył pewnego wieczoru Nan-'¦n, myśląc z niepokojem, jak towarzysze przyjmą tę złą no-•. inę. — Nie myślisz tu chyba przecież zimować? — Tylko jeden ¦ .erdrup mógł postawić Nansenowi pytanie, które cisnęło się i usta wszystkim. — Skądże znowu? Musimy skierować się do osady Godthaab*, olożonej bardziej na południu. Po pierwsze, skrócimy w ten Hjsób drogę o przeszło sto kilometrów, po drugie, stamtąd sta-¦k do Europy odpływa znacznie później, po trzecie, okolice .1 osady są zupełnie nie znane. Nikt tamtędy nie przechodził. ,'dziemy pierwsi — zachęcał Nansen. Od tej pory niedługie chwile postojów skracał jeszcze bar- iej, a godziny marszu przedłużał. W początkach wr'ześnia wyprawa stanęła na-przełęczy, wzno- uej się ponad dwa i pół tysiąca metrów nad poziomem mo- a. Poczynając «d tego miejsca w kierunku zachodnim teren '¦/.ął opadać w dół. Zmienił się kierunek wiatru. Porywiste podmuchy zaczęły; reszcie dąć w plecy. I— Ustawiać maszty! Rozpinać żagle! — rozległy się kornen-, ale wiatr zmienił naraz kierunek, rzucając w twarze kłę~ mi śniegu podrywanego z lodowca. I znów trzeba walczyć o każdy krok. Na tej wysokości, w rozrzedzonym powietrzu, każdy najmniejszy wysiłek wywołuje nieznośne, przyśpieszone bicie serca. Usta bezwiednie otwierają się szeroko, żeby wciągnąć w płuca jak największą ilość tlenu. Każdy taki nieostrożny haust dusi, dławi, wywołuje ataki męczącego kaszlu, kłucia w płucach. Oddech kryształkami lodu osiada na brodzie, brwiach, rzęsach, czapkach i szalach. Pod koniec dnia ludzie wyglądają jak w grubych gipsowych maskach. Nie marzą o -suchej odzieży, o ciepłym pomieszczeniu, są u kresu sił. Idą zataczając się jak pijani. A przecież nic im nie pozostaje innego, jak przeć naprzód. Coraz rzadziej zza chmur ukazywało się słońce. Jego promienie już nie grzały. Ciemność z każdym dniem zapadała wcześniej, noce były coraz mroźniejsze. Arktyka wytaczała przeciw ludziom swą najcięższą broń, zawieje śnieżne. Nad białym pustkowiem rozszalały się burze. Jedna nadciągała za drugą, paraliżowały marsz. Już trzy doby siedzieli podróżnicy w zawalonym śniegiem namiocie, skostnieli z zimna, głodni, apatyczni. — Czy na świecie nie ma nic prócz lodu? — rozległ się nagle ze śpiwora czyjś głos. — Któryż to taki mądry — obruszył się Nansen i nie czekając odpowiedzi rzucił: — Ruszamy, jak tylko trochę przycichnie. I to szybko, jak najszybciej. Jeśli któryś z was nie nadąży za resztą, niech zatrzyma się w miejscu, przeczeka śnieżycę: Nie możemy się pogubić — poucza towarzyszy, wydzielając jak co wieczór małe, z każdym dniem mniejsze, racje żywności. Stara się odrzucić od siebie myśli, które nękają, spędzają mu sen z powiek. Czy uda się dotrzeć na czas do osady Godthaab? Czy ostatni parowiec nie odpłynie, nim tam dojdą? Czy wystar-j czy jedzenia do końca wyprawy? * Nielekko rozpoczynać marsz. Ludzie z jękiem prostują rozJ bolałe krzyże, zdrętwiałe mięśnie. Każdy ruch po nocy. wydaje się torturą. Wiedzą, że znów niczego nie dojrzą na widnokręgu prócz martwej bieli. Czy to się nigdy nie skończy? Nil .78 mówią do siebie, oszczędzają sił. A tych jeszcze wiele im po<-trzeba. W dwa miesiące dopiero od chwili opuszczenia „Jasona", w połowie września, zaczynają odczuwać jakąś nieuchwytną, w pierwszej chwili zmianę. Ustają burze, cichną wiatry, powietrze łagodnieje. Tak jakby po ciężkiej ostrej zimie zapowiedź wiosennych dni. Któregoś ranka przeraźliwy krzyk podrywa na równe nogi wciśniętych głęboko w śpiwory ludzi. —• Ziemia! — drze się Lapończyk Balto. — Ziemia! — nie przestaje krzyczeć, potrząsa ramionami, przytupuje jak opętany, jakby postradał zmysły. 1—¦ Ziemia! — powtarzają inni z taką radością, z jaką rozbitkowie na morzu witają ciemny pas lądu na horyzoncie. Niebo pociemniało na zachodzie. Nansen długo wpatrywał się w majaczącą w dali koronkę ostrych górskich szczytów. Za-(-bodnie wybrzeża Grenlandii — cel wyprawy. Od tej chwili wszystkim wydawało się, że lżej niosą ich obrzmiałe, zmęczone nogi, żwawiej poruszają się zdrętwiałe ramiona. Lodowiec łagodnie opadał wciąż w dół. W kilka dni później tu i ówdzie w dali przez szklistą skorupę wyjrzała czerń nunataków. Widać je było już gołym okiem. Na widnokręgu coraz wyraźniej, coraz bliżej majaczył potężny łańcuch górski, a jego ośnieżone /czyty zlewały się z jasnymi pasmami obłoków. k-j Woda! — usłyszał naraz Nansen. Wszyscy, jeden przez drugiego, rzucili się na rozmiękły, wil-i: >tny śnieg, w którym gdzieniegdzie błyszczały w słońcu nie-I wielkie kałuże. Radość nasza nie miała granic — notuje. — Przywarliśmy do < : podjadłem. Takich przysmaków nigdy się nie ma dosyć — iwiąc to Sverdrup szybko przełknął ostatnie kąski. / tak w ciągu dobrych paru dni jeszcze przyjaciel mój odrodził syty od stołu dopiero po kilku obfitych śniadaniach obiadach — czytamy w pamiętniku Nansena.— Niemało czasu Inęło, nim odmienił się nasz stosunek do jedzenia, nim zaczę- \my dary Boże spożywać tak, jak wszyscy inni. Wilczego apetytu po grenlandzkiej głodówce nie była w 'Stale zmniejszyć nawet troska o los pozostałych we fiordzie to-.uy.yszy. Przez kilka dni horyzont pienił się białymi grzywami wzburzonych fal. Wiatr przynosił z otwartego oceanu huk itormu. Nikt nie chciał słyszeć o wyruszeniu łodzią na mo-/.c Daremnie Nansen przekonywał, namawiał, obiecywał zło- góry. - No cóż, dwu Eskimosów zgodziłoby się może wypłynąć ,i sowitą opłatą, ale nie dałbym sobie uciąć za nich ręki. Może ¦ robują dotrzeć do waszych, a może po prostu wylądują na nowszej wysepce i zostaną tam tak długo, póki nie zjedzą stkich zapasów — oświadczył markotnie Duńczyk. 87 —¦ A czy ktoś nie zgodziłby się pójść lądem? — nie dawał za wygraną Nansen. — Spytam jeszcze, spróbuję, ale to daleka i bardzo długa droga. W małym obozie w głębi fiordu chłodno byłr i głodno. W przyniesionych spod lodowca bagażach niewiele pozostało już żywności. Ot, z pięć porcji grochówki, trochę sucharów i pemikanu, na który, mimo pustego żołądka, już nikt nie mógł patrzeć. Jak na złość, nikomu nie udało się niczego ustrzelić. — Jeśli Nansen i Sverdrup dopłynęli szczęśliwie do osady, możemy spać spokojnie — zapewniał wygłodniałych towarzyszy Dietrichsen. Ale gdy przed oczami stanęła mu ta płócienna balia, w jakiej wyruszyli na fiord, przechodził go zimny dreszcz. Dzień mijał za dniem na wyczekiwaniu. W tydzień po odpłynięciu towarzyszy — opowiadał później — poszedłem dokonać zdjęć topograficznych okolicy. W kieszeni miałem jeden suchar mięsny, który musiał mi wystarczyć na cały dzień. Wydawało mi się, że usłyszałem kilka strzałów od strony zatoki. Czyżby któremuś z naszych udało się wreszcie coś upolować? Nie śmiałem myśleć, że to może obiecana pomoc. W chwilę później zza skały wynurzyły się dwie nieznajome sylwetki. Eskimosi przyszli pieszo, uginając się pod ciężarem olbrzymich plecaków. Taki był koniec naszej głodówki. Lapończyk Balto, bo i on również pisał z tej wyprawy pamiętnik, dłużej rozwodził się nad tą chwilą: Po wyjściu Die-trichsena w teren wdrapałem się na pobliską skałę. Z głodu sła-\ niałem się na nogach. Byłem na wysokości około stu metrów, kiedy-naraz spostrzegłem w dole ludzi idących w kierunku obozu. Co sił w nogach popędziłem uprzedzić towarzyszy. Nic chcieli mi uwierzyć. Rozpaliłem mimo to ognisko, naniosłem wody i postawiłem w kociołku, żeby się zagrzała. Warto było. Sav% nie wiem, kiedy i jak rozpakowaliśmy przyniesione prze. Eskimosów pakunki. Jedliśmy masło z chlebem, a nie chleli z masłem, zagryzaliśmy tłustym boczkiem. Mocny zapach fca-1 wy mieszał się z dymem mojej fajki. Nansen pamiętał nawel 88 0 tytoniu. Nie myślałem, że dożyję takiej chwili. Nasłuchiwaliśmy przez moment, bo wydawało się, że znów słychać jakieś strgały, I tak było. Nowi wysłannicy Nansena przyszli z jeszcze miększymi zapasami żywności. Jedni lądem, drudzy morzem. Ledwieśmy się mogli ruszać, tak byliśmy najedzeni, ale postanowiliśmy ugotować sobie jeszcze zupę maślaną. Samo masło z odrobiną wody. O takiej marzyliśmy, brnąc po przeklętym lodowcu, który, wydawało się, nie miał końca. Zupę zapiliśmy w końcu grogiem sporządzonym z koniaku i cukru. Eskimosi ite śmieli się z nas wcale. Oni sami dobrze wiedzieli, co to znali głód. W dwa dni później usłyszeliśmy nowe strzały. Przypłynęły 1 <> nas łodzie. Nansen nie zawiódł. Po szesnastu dniach rozłąki wszyscy uczestnicy wyprawy naleźłi się znów razem. Żywi, zdrowi, cali. Ale z fiordu Ivig-n t wysłannik Eskimos przywiózł niepomyślne wieści. Do statku-płynął w chwili, gdy podnoszono kotwicę. — Nic z tego! Niestety —; odpowiedział kapitan. — Mam .1 pokładzie czterdziestu ludzi. Jeśli popłynę po waszą wyra wę, statek może mi wmarznąć w lody na całą noc polarną, to wtedy wszystkich wyżywi? Ani ja, bo nie mam zapasów, mii wasza osada, bo nastałby tam głód. Chcąc nie chcąc, Nansen musiał się pogodzić z zimowaniem I Godthaab. Przeszło nadspodziewanie szybko. Sam nie wie-inlał, kiedy zleciały mu zimowe miesiące. Nie zmarnował ich, bdząc bezczynnie. Wszystko tu ciekawiło go, wszystko chciał Jobuczyć na własne oczy, usłyszeć na własne uszy, przelać na |Nł|iiur, na płótno. Żeby lepiej poznać codzienne życie myśliwych grenlandzkich, niewiele myśląc, przeniósł się z wygod-in K<> domku Duńczyka do eskimoskiego igloo. Nie był tam gos-i n/om ani ciężarem, ani zawadą. Jadł to, co wszyscy, spał ch samych posłaniach, co inni, z wszystkimi polował, jak nawet posiadł niełatwą sztukę pływania po wodach fiordu l kim, wywrotnym kajaku, obciągniętym skórami foki. Potni serdecznie swych gospodarzy. Ujął ich swoją życzliwością, rej nie przywykli ze strony białych ludzi. ^Wszyscy ża-* 89 łowali go w chwili rozstania, a stary -myśliwy, z którym, się szczególnie zaprzyjaźnił, powiedział: —¦ Powrócisz znów do tego wielkiego świata, z którego^do nas przyszedłeś, zobaczysz jeszcze wiele nowych rzeczy, spotkasz całe mnóstwo ciekawych ludzi i szybko o nas zapomnisz^ wiedz jednak, że my będziemy cię zawsze pamiętać. Kto zna Nansena, ten wie, że nigdy nie zapomniał raz zawartych przyjaźni. W książce swej „Życie Eskimosów" serdecznie i życzliwie opowiada o grenlandzkich przyjaciołach, chwali zalety ich charakteru \v słowach pełnych szczerej sympatii i szacunku, Z oburzeniem piętnuje pogardliwy stosunlk białych, którzy uważali Eskimosów za dzikie barbarzyńskie plemiona nie zasługujące na uwagę, wyszydzali ich obyczaje i przy każdej sposobności wykorzystywali ich łatwowierność i prosto-duszność. Cóż z tego, że są brudni, że żyją w prymitywnych warunkach, spróbowałby ktoś z nas, żyć inaczej tu, wśród mrozów i lodów Grenlandii. Są dobrzy, sprawiedliwi i ufni jak dzieci. Łatwo ich skrzywdzić, bo nie podejrzewają nikogo o złe zamiary. Mają złudzenia. Nie wiedzą, że człowiek może być dla człowieka wrogiem. Nansen pierwszy pisał tak o Eskimosach. Książka jego wywołała wielkie zainteresowanie w całym świecie i nie pozostała bez echa. Późniejsi badacze Grenlandii starali się patrzeć ną tubylców jak na ludzij a nie jak ną zwierzęta. .WIELKIE PRZYGOTOWANIA 17. „Ewa uprzedzona. Na biegun i tak wyruszę!" <4 — Szczęśliwcze, otrzymałeś medal „Vega"! Wiesz już o tym? Tymi słowami powitał Nansena, wkrótce po powrocie z Grenlandii, jego serdeczny przyjaciel. Rozpromieniona uśmiechem twarz Fridtjofa spoważniała. Przybladł z wrażenia, ręce mocno zacisnął na dłoni mówiącego, nie mogąc powiedzieć słowa. — Puść, zgruchoczesz mi palce, ty niedźwiedziu polarny! Jesteś szóstym na świecie człowiekiem, który otrzymał to wspaniałe odznaczenie. Czy ty to rozumiesz? I ze wszystkich jesteś najmłodszy! — Wymawiacie mi ciągle te moje dwadzieścia osiem lat — powiedział Nansen, ale widać było, że myślami jest daleko. W tej chwili stanęła mu przed oczyma, wyraźnie jak nigdy, mukła sylwetka słynnej „Vegi" Nordenskjólda, widziana z po-! idu „Vikinga". Czyż mógł wówczas przypuszczać?... Za pierwszym zaszczytnym wyróżnieniem posypały się in- . Królewskie Towarzystwo Geograficzne w Londynie, nie bez i.icji uznane za największy ówczesny autorytet w sprawach wy-raw podbiegunowych, przyznało młodemu uczonemu najwyż-¦<¦ odznaczenie — medal „Victoria". Podczas uroczystości związanej z wręczeniem nagrody prezes l "\varzystwa powiedział: — Medal ten przyznaliśmy nie tylko za zasługi położone na I u nauki, lecz za to również, że potrafił pan jako kierownik owadzie szczęśliwie do końca bardzo niebezpieczną wypra-*'.-, której odwrót był wręcz niemożliwy, a stawką — życie stkich jej uczestników. Wypełni podobne zadania tylko ten, ¦ może poszczycić się najlepszymi cechami podróżnika od-v i badacza. 93 Wiele stolic Europy zapragnęło teraz gościć u siebie wyróżnionego tak zaszczytnie Nansena. Towarzystwa naukowe wielu krajów wręczały mu najwyższe odznaczenia i prosiły o przyjęcie godności członka honorowego. Wybitny uczony angielski i zarazem badacz polarny Markham pisał: Wyprawę grenlandzką Nansena z punktu widzenia geografii uważam za jedno z największych osiągnięć naszej doby. Łączy ono w sobie śmiałość odkrywczą z wielkim osiągnięciem naukowym. Wyniki naukowe opracował Nansen wspólnie ze znanym norweskim profesorem Mohnem. Rozwiewały one bezpowrotnie teorie Nordenskjolda i innych o zielonych oazach we wnętrzu Grenlandii. Nansen pierwszy udowodnił, że cała wyspa, od końca do końca, skuta jest grubym lodowym pancerzem. Grubość tej pokrywy już wówczas oceniali obaj na dwa tysiące metrów, co w przyszłości potwierdziły pomiary przy zastosowaniu metod sejsmicznych. Na podstawie przeprowadzonych regularnie, podczas całego przemarszu, obserwacji meteorologicznych świat po raz pierwszy dowiedział się, jakie temperatury panują w lodowym wnętrzu wyspy. Obserwacje Nansena długo jeszcze służyły następnym ekspedycjom naukowym za jedyne źródło wiadomości o Grenlandzie. Uroczystościom, pochwalnym słowom w prasie i zaszczytom nie było końca. Na każdym kroku Nansen spotykał dowody szacunku, uznania. Spokojnie mógł już spojrzeć teraz na portret prapradziadka i wytrzymać przenikliwe spojrzenie, które ongiś napawało go takim niepokojem. Wypełnił przyrzeczenia dziecinnych lat. Szczęściem napełniała go także radość ojca. Życie samo odpowiedziało na matczyne, pełne niepokoju pytanie:! „Fridtjof, co z ciebie wyrośnie,", ale ona nie mogła się już tym cieszyć. Nazwisko Nansena było głośne w całym świecie, ale u siebid w kraju Fridtjof stał się bożyszczem, wcieleniem wszystkich cnót i zalet legendarnych Wikingów. Nieraz słyszał, jak rodzice stawiali go za przykład swoim dzieciom, nieraz uciekać musiał przed zbyt natarczywymi wielbicielami. Może ktoś inny na jegl miejscu upoiłby się tą sławą. 94 Ale Nansen nie sławy szukał. Skromny do przesady, nie zmienił swego trybu życia ani przyzwyczajeń, ani zainteresowań. Nie porzucił też myśli o dalszych polarnych badaniach. Tyle spraw stało jeszcze tam, na tym mroźnym surowym ibszarze, pod znakiem zapytania, tyle białych plam na mapie nęciło wciąż zagadką nie wyjaśnionych dotąd tajemnic przyro-dy. Chętnie uciekał nieraz od" oblegających go tłumnie wielbi-cieli na swe długie, samotne wycieczki w góry. Tam, wolny jak ptak, piął się po chłostanych mroźną wichurą szczytach, godzinami wpatrywał się w zawalone śniegiem przełęcze i doliny, które przypomniały mu sfalowane torosami polarne mo-Do morza tego nigdy nie przestał tęsknić. Sypiał gdzie-viek, jadł byle co i powracał do pracy pełen nowych pro-ów. Pewnego dnia, wariackim jak zwykle szusem, wyskoczył liolwegu na otwartą przestrzeń i zahamował raptownie. Zjeż- (ąc naprzeciw, jakiś narciarz wbił się w wielką zaspę śnież- W powietrze wystrzeliły tylko tumany srebrzystego pyłu ¦— ominą Nansen. — Rzuciłem się koledze na pomoc, nie mo-powstrzymać śmiechu na widok pary nóg młócących bezie powietrze. Narciarz cały, calutki, głęboko wkopał się <>kojnego domku na przedmieściu Christianii. Jeden raz, i. Przyrodnia siostra Fridtjofa i od lat jego powierniczka ziła się pierwsza. Rzuciła okiem na zegarek. Druga rano. ba ulewa tak wali w okna, trzeba je pozamykać" — pomy-zrywając się z łóżka. Czemu się kręcisz, śpij! — zamamrotał sennie mąż, wtu-iej nos w poduszkę. 95 Ale kobieta była już na nogach. Deszczu ani śladu. Na wy-| srebrzonej światłem księżyca ścieżce stał Fridtjof. I z dłonią pełną żwiru szykował się właśnie do nowego rzutu w szybę. — Wpuść mnie — powiedział krótko. — Czy coś się stało, Fridtjofie? Czemu o tej porze? — Wpuść mnie — powtórzył. Po chwili siedział już na skraju łóżka i milczał chwilę, nie-j •zwracając uwagi na wystraszone twarze gospodarzy. — Zaręczyłem się — powiedział wreszcie. — Ty? Z kim? — spytała siostra lekko zdziwiona, że Fridt-;] jofa o tej porze trzymają się podobne żarty. — Jak to z kim? Z Ewą oczywiście! Nansen nie przejął się bynajmniej, że ani siostra, ani szwa-J gier nie wiedzieli jeszcze o istnieniu jakiejś Ewy w jego życiu.j • Ulżyło mu widocznie to lakoniczne wyznanie, bo natychmiast dorzucił beztrosko: —- Umieram z głodu! W chwilę później, ze smakiem zajadając już wyciągniętel z kredensu resztki kolacji i opróżniając kielich szampana, któryj przejęty niezwykłą nowiną, szwagier przydźwigał z piwnicy,! Fridtjof opowiadał, jak poznał Ewę Sars. Któż nie słyszał zre-l sztą w Norwegii tego nazwiska? Córka znanego hydrobiologa,! nieraz występowała już na scenie jako śpiewaczka. Piękna, mło-J da, energiczna, świetna sportsmenka. Siostra przyrodnia patrzyła na Fridtjof a ze wzruszeniem. I Twarz jego promieniała dumą, gdy przejęty, wyliczał zaletyj swej ukochanej. Wszyscy najbliżsi przyjęli z radością wieść o zaręczynach.I Jeden tylko Sverdrup długo nie odpowiadał na list, w którym] przyjaciel dzielił się z nim nowiną. A gdy wreszcie odpowiedź nadeszła, zdumiony Nansen przeczytał: Fridtjof, tego szaleństwa nie zapomnę ci póki życia. Nas~t od brzegów Syberii, poprzez biegun północny, do brzegów I fnl&ndii — pisał. Artykuł wzbudził gorącą dyskusję w świecie nauki. Czytając o, Fridtjof przypomniał sobie kłodę syberyjskiego drzewa, ' irą na własne oczy widział przy wschodnich brzegach wyspy. lyl głęboko przekonany, że profesor ma rację. Myśl o możli-bści istnienia takiego prądu nurtowała go od dawna, obecnie llęki dowodom nabierała aktualności. Wyprawa do bieguna c/.yna się rysować coraz wyraźniej w umyśle młodego uczo- Postarajmy się poznać jak najlepiej siły przyrody, żeby wy-¦ ".//stać je dla naszych celów, zamiast, jak dotąd, walczyć nimi — pisze. — Lód, który moi poprzednicy uważali za naj-lt;kszą przeszkodę w dotarciu do bieguna, stanie się moim <: ijmier żeńcem. Ja nie popłynę na biegun. Zaniesie mnie tam |d morski. Pozwolę statkowi wmarznąć w pole lodowe i wraz na dotrę do celu... Możliwe — oświadcza dalej — że prąd iki nie zniesie mojej wyprawy na sam biegun, może przednie ona gdzieś w pobliżu. Ale dla nauki nie jest ważne osiąg- 100 101 nięcie punktu matematycznego zwanego biegunem. Ważne jest, j by raz skończyć z białą plamą na mapie, wiedzieć, co dzieje się J w samym sercu Arktyki. I to przede wszystkim będzie moim J celem. Nie zważając na to, co mogą powiedzieć inni na śmiały plan, w niczym nie przypominający poprzednich, Nansen trzyma się go uparcie. Lata studiów, przemyśliwań, doświadczenia żeglugi.] polarnej nakazują mu jak najdalej idącą ostrożność. Wie, że potężny napór lodów może zgnieść, zmiażdżyć w swym uścisku 1 statek jak kruchą łupinkę orzecha. Wie, ile wypraw spotkał ten ] straszny los, ale sądzi, że można go uniknąć. — Patrzcie — tłumaczy, biorąc do ręki szklankę — jeśli ścis-l nę mocno jej boki, pęknie. Spróbujmy to samo uczynić ze spod- j kiem. Zamiast się rozprysnąć w dłoni, unosi się w górę. Kadłub i mego statku musi więc mieć boki zaokrąglone. W przekroju! przypominać powinien jajko. Lód, napierając na burty, ześliz-j nie się w dół i zamiast je zgnieść, wyniesie statek do góry,! weźmie go jakby na swe barki. W kraju śmiały plan wywołał entuzjazm. Rząd norweski przyznał kredyt na budowę statku i organizację biegunowej wyprawy. Do dyspozycji Nansena stanął najwybitniejszy kon-j struktor okrętów, Colin Archer, którego pociągnęła niezwykłość pomysłu. 19. Jak Nansen budował swój niezwykły statek — Nie rozumiem — powtarzał niejednokrotnie Fridtjof — jak dowódcy poprzednich wypraw, rozporządzając nieograniczonymi wprost środkami pieniężnymi, poparciem swych rządów i admiralicji, mogli wypływać na Daleką Północ na statkach zwykłych lub takich, jakimi posługują się łowcy fok czy wielorybów? Czyż nie wiedzieli, że wyprawy ich z góry skazane były na niepowodzenie? Całe tygodnie, później miesiące, upływały mu obecnie na pohukiwaniu odpowiedzi, jak zbudować statek, który oprze się potędze lodów? Oto pytanie. Od tego trzeba zacząć. I konstruktor okrętów Archer, i Nansen, niestrudzeni w pomysłach, wprowadzali wciąż zmiany w pierwotnym projekcie, konstruowali |eden po drugim modele, odrzucali je, niszczyli i znów pole-cali budować inne, lepsze. Wreszcie jeden z nich uznali za ^stateczny. Nie znaczy to wcale, by w trakcie budowy nie do-: konywali jeszcze bez przerwy drobnych na pozór zmian i ulep-? N/.eń. Statek Nansena o wyporności ponad czterysta ton nie był, trze-> i przyznać, zbyt piękny w liniach. Krótki, znacznie krótszy od tych, które wypływały już na podbój bieguna, liczył zaledwie ydzieści cztery i pół metra długości. Na linii zanurzenia sze-ikość jego wynosiła dziesięć i pół metra. Na pierwszy rzut oka u dziej przypominał przysłowiową balię niż jacht dalekomor-i Stosunek jeden do trzech szerokości do długości był dotych-as nigdy nie spotykany w praktyce budownictwa okrętowe-i. Nansenowi szło jednak o to, by jego statek mógł przemycie zwinnieŁ prześlizgiwać lekko pomigdzy polami lodowy- 103 mi. Nie było to jedyną innowacją. Krępy, zbudowany niezwykle solidnie, odznaczał się ponadto łagodnymi liniami. Zamiast ostrych załamań wszędzie widać było miękkie łuki, żeby lód podczas ataku nie mógł nigdzie znaleźć punktu oparcia. Nawet kil wystawał zaledwie na siedem centymetrów z pudła i miał pościnane kanty. Zaokrąglona, jajowata forma kadłuba i praktycznie biorąc brak kila groziły mocnym kiwaniem ...na otwartym morzu, ale to stanowiło niewielką niewygodę w porównaniu z wszystkimi innymi zaletami. Na budowę szkieletu niezmordowany Archer wynalazł w składach norweskiej marynarki wojennej dąb włoski, który przeleżał zmagazynowany w ciągu długich trzydziestu lat. Wręgi rozmieszczono w odległości trzech do czterech centymetrów jeden od drugiego, a przestrzeń wolną między nimi wypełniono. wodoszczelną masą smołową, zmieszaną z opiłkami. W ten sposób statek był zabezpieczony, nawet w przypadku uszkodzenia pokrycia zewnętrznego przez lód. A pokrycie to również wyko-. nano w sposób, jak na owe czasy, niezwykły. Trzy warstwy desek o łącznej grubości prawie trzydziestu pięciu centymetrów. I tak całkowita grubość ścian bocznych, na które konstruktorzy zwrócili szczególną uwagę, dochodziła do osiemdziesięciu centymetrów. Stanowiły one znakomitą ochronę przed naporem lodowych pól, ale Nansen polecił je wzmocnić jeszcze całym skomplikowanym systemem belek, podpór i filarków. Wnętrze statku przypominało olbrzymią siatkę pajęczą. Trudno było wyobrazić sobie coś solidniej skonstruowanego. Statek nie byłby mocniejszy, nawet jeśliby całość wykonać z jednego kawałka drzewa. Wiele uwagi poświęcono budowie dzioba. Wykonano go z trzech dębowych belek o łącznej grubości ponad jeden metr i dwadzieścia pięć centymetrów. Od nich biegły masywne, również dębowe wręgi, okute żelazem, aby mocno związać dziób z bokami statku. Wzdłuż belki dziobowej zamocowano grubą stalową wstęgę, na której przybito szyny poprzeczne, daleko zachodzące na boczne ściany. Rufa miała specjalny, nie spotykany również do owego czasu kształt. Dwie grube belki biegły od kila do pokładu. Między nimi znajdowały się jak gdyby dwie studnie prowadzące: jedna do śruby, druga do steru. 104 Chcę, żeby dostęp do tych najdelikatniejszych i najbar- wrażliwych na uszkodzenie przez lód elementów statku l>ył jak najłatwiejszy — tłumaczył Nansen tym, którzy ze zdumieniem pytali, po co tyle zabezpieczeń. Ster osadzono bardzo głęboko pod rufą tak, żeby nie wystawał nad powierzchnię wody. Podczas każdego naporu lodu .można było w ciągu paru zaledwie minut podnieść go na pokład za pomocą ręcznej windy. , Statek był trójmasztowym szkunerem. Ale i tu ożaglowanie Nansen zastosował odmienne niż na jednostkach wielo-i ybniczych i myśliwskich, pływających dotychczas po wodach polarnych. Bo też zamiast zwykłej załogi, liczącej pięćdziesięciu — sześćdziesięciu ludzi, Nansen zabrać chciał tylko dwunastu. Ogólna powierzchnia żagli wynosiła około sześciuset metrów kwadratowych. Poza tym szkuner wyposażono w maszynę pa-rową, trzystopniową, wykonaną na zamówienie. Specjalne urządzenie pozwalało wyłączyć cylindry tak, by można było w ra- ie jakiegoś uszkodzenia pracować nadal na dwu, a nawet na jednym. Moc maszyny wynosiła dwieście dwadzieścia koni me- lianicznych i pozwalała rozwijać szybkość od sześciu do sied-;iiu węzłów, przy niepełnym obciążeniu. Dwułopatkową śrubę liano ze specjalnej stali. Na pokładzie znajdowały się jeszcze • lwie inne, zapasowe. Ładownie rozdzielono na trzy wodoszczelne części. Poza uży-1 mymi zazwyczaj zwykłymi pompami wprowadzono dodatkowo silną odśrodkową pompę, napędzaną maszyną parową. W razie potrzeby mogła ona być podłączona z każdą ładownią. Statek oświetlony był elektrycznością. Dynamo napędzała ,i.szyna parowa podczas swojej zwykłej pracy. Na okres po- oju wśród lodów dynamo ładujące akumulatory miało być bracane specjalnym wiatrakiem lub po prostu, w razie potrze- ręcznie. Na wszelki przypadek przezorny Nansen pomyślał i braniu szesnastu ton nafty. Do oświetlenia, do kuchni, a na- dI do ogrzewania pomieszczeń. Tytułem eksperymentu wziął e dwadzieścia ton ropy de pieców i do kotła maszyny pa- IWej. Specjalny pulweryzator parowy wtryskiwał rozpyloną >pę do pieców, w których spalała się, wydzielając dużą ilość 105 ciepła. Dziś urządzenie to wydaje się nam zupełnie zwykłym, prymitywnym. Ale na owe czasy było nie lada wynalazkiem. Niestety, jak się później przekonano, nie dostosowane do tak wysokiej temperatury ścianki pieców groziły przepaleniem. Urządzenie to starano się więc najrzadziej wykorzystywać. Wczytując się uważnie w opisy poprzednich wypraw polarnych, Nansen zdawał sobie sprawę, że spośród wielu wrogów, czyhających w lodach na człowieka, jednym z najgroźniejszych jest wilgoć w kabinach mieszkalnych. Śliska, odpychająca osadza się na ścianach, zamarza, pokrywa je grubą, szklistą skorupą. Chcąc temu zapobiec, polecił pokryć dodatkowo ściany przesmołowanym mocno wojłokiem, warstwą korka krytego deskami, jeszcze raz wojłokiem i wreszcie linoleum. Sufity i podłogi kajut zabezpieczył dokładnie wieloma materiałami źle przewodzącymi ciepło. Warstwa powietrza, wojłok, deski jodłowe, linoleum, sierść reniferowa i znów deski, linoleum, warstwa powietrza, a na to jeszcze raz deski. Jak w wielkim przekładańcu grubości, w tym przypadku, prawie pół metra. Poza tymi zabezpieczeniami, jakich nie znały dotąd polarne statki, podłogę w messie pokryto jeszcze dodatkowo grubą warstwą korka, desek i linoleum. Wychodzący na pokład iluminator, przez który najłatwiej mógł do wnętrza przeniknąć chłód, zaopatrzono w trzy warstwy szkła, ujętego w metalowe, bardzo szczelne ramy. Dwie kabiny czteroosobowe i cztery jednoosobowe dla załogi rozmieścili konstruktorzy wokół messy. Wystarczało rozpalić tam w piecu i pootwierać drzwi, żeby ogrzać pomieszczenia mieszkalne. Na wprost messy, zwanej salonem, znajdowała się kuchnia. Schody wyjściowe na pokład zaopatrzono w czworo szczelnych, wielowarstwowych drzwi o bardzo wysokich progach. „Mróz nie może mieć do nas dostępu!" — było hasłem Nansem Przechodził on sam siebie w wynajdywaniu coraz to nowyc ulepszeń, jakie nikomu nie przyszły na myśl do tego czasu Dawniej ludzie z pokorą znosili surowe warunki. On pierwsz postanowił im stawić czoło. Nie liczył także na szybki powró statku z biegunowej podróży. Chcąc dać załodze jak najlepsz /warunki życia w lodowych obszarach, przewidział wygodn 106 obszerne, pomieszczenia mieszkalne do prac naukowych, a nawet niewielkie do gry w karty. Statek wyposażono w osiem łodzi ratunkowych. Dwie ogromne liczyły każda prawie dziewięć metrów długości i dwa szerokości. Na wypadek zmiażdżenia statku można było do szalup ¦ załadować całą załogę wraz z ekwipunkiem i zapasem żywności na okres kilku miesięcy. Cztery następne łodzie zbliżone były do tych, jakich używają łowcy fok. Siódma była mała, lek-ka, płaskodenna, a ósmą, najnowocześniejszą, zaopatrzono w silnik na naftę. 20. Moja wyprawa głodu nie zazna Nie dość było obmyślić każdy najdrobniejszy szczegół budowy i urządzenia statku. Nie mniej wagi przypisywał Nansen zaopatrzeniu wyprawy w żywność. Wszystkie polarne ekspedycje zabierały dotychczas zapas ryb i mięsa, przeważnie solonego, wędzonego i suszonego. Po wielu naradach z lekarzami młody uczony i tu postanowił pójść własną drogą. Z doświadczenia, z opisów, z opowiadań wiedział, że ten sposób przyrządzania zapasów zawodzi często, gdyż zbyt szybko mogą ulec zepsuciu. Pragnąc uniknąć" wszelkich niespodzianek, postanowił więc zabrać ryby i mięso w hermetycznie lutowanych puszkach blaszanych. W laboratoriach wielokrotnie poddawano badaniom przeznaczone na wyprawę produkty, sprawdzając skrupulatnie stopień ich wyjałowienia, a także jakość. Tym razem Nansen zwrócił baczną uwagę nie tylko na ilość, ale na jakość i różnorodność zabieranych zapasów. Brak tłuszczu podczas grenlandzkiej wyprawy był mu .wystarczającym ostrzeżeniem. Zabrano więc: kartofle, jarzyny, owoce w konserwach oraz susz, marmoladę i dżemy w ogromnych ilościach, mleko skon densowane, śmietankę, sterylizowane masło, buliony i różne zupy w kostkach, cukier, czekoladę oraz najrozmaitsze gatunk sucharów. Wielkie zapasy mąki różnych rodzajów miały zapew nić podczas całej wyprawy regularny wypiek świeżego chleba Poza mlekiem przewidziano także kawę, herbatę, czekoladą sok cytrynowy z cukrem, syrop i niewielki zapas piwa. Jakkolwiek Nansen wzdragał się przed zabraniem mocniejszego alko holu na statek, uczestnicy wyprawy przemycili nieznaczną ilość wina i koniaku w bagażach osobistych. Po pomyślnym zakoń- czeniu pierwszego roku dryfu surowy dowódca dał się wreszcie ubłagać. W dni świąteczne zyskał sobie na statku prawo obywatelstwa grog obficie zakropiony sokiem cytrynowym z niewielkim dodatkiem alkoholu. Pamiętając doświadczenia marszu po łądolodzie Grenlandii, Nansen zabrał duże zapasy tytoniu do palenia i do żucia. Dzięki staraniom licznych ofiarodawców biblioteka statku została bogato zaopatrzona, w pierwszym rzędzie w opisy, pamiętniki i wyniki naukowe wszystkich wypraw polarnych różnych narodowości. Lwią jej część stanowiła cała dostępna literatura 0 wybrzeżach syberyjskich, Archipelagu Spitsbergeńskim, Ziemi Franciszka Józefa i Grenlandii. Któż mógł wiedzieć, dokąd prąd morski zniesie wyprawę lub do jakich, wybrzeży przyj-• Izie ludziom maszerować po lodach? Programem naukowym wyprawy i zgromadzeniem wszystkich potrzebnych do obserwacji i pomiarów instrumentów oraz 'rzyrządów zajął się Nansen osobiście. Przywiązywał do nich 'ogromną wagę. Między przyrządami do obserwacji meteorologicznych były ermomętry spirytusowe z podziałką do minus sześćdziesięciu i Dpni Celsjusza. Poza tym jako bardzo nowoczesne instrumen- 1 y zabrano termografy oraz barografy. Wielkie znaczenie dla wyprawy mającej dryfować z lodami miało dokładne wyznaczenie położenia geograficznego i dlate-i na pokładzie znalazły się różne typy teodolitów uniwersalnych oraz cztery duże chronometry typu morskiego i parę kie-:./onkowych. Do pomiaru pola magnetycznego ziemi, elektryczności atmo-ferycznej i siły ciążenia zabrano piękne, nowoczesne instru-ienty. Po raz pierwszy chyba ruchoma wyprawa na statku i opatrzona została w spektrometry do badania widma zorzy polarnej... Dział hydrologii i hydrobiologii również otrzymał pełne kom-t.y używanych wówczas termometrów głębinowych, sieci iLometrów. Nansen mógł być naprawdę dumny z takiego wyekwipowania, ¦-rego część tylko zakupił, większość wypożyczyły krajowe agraniczne zakłady naukowe. f 108 21. „Ten plan jest absurdem. Gorzej — samobójstwem!" Nadeszła wreszcie chwila, w której Nansen postanowił przedstawić plan swej wyprawy w gronie uczonych Królewskiego Towarzystwa Geograficznego w Londynie Po jego referacie wybuchła burza. Takiej nie przewidywał. Poważni, sędziwi, zaprawieni w walkach z Arktyką dawni marynarze, połarnicy, dziś profesorowie, admirałowie, nie posiadali się z oburzenia, Na głowę śmiałka, który znów pozwalał sobie zerwać z tradycją, posypały się gromy. — Czy prąd morski w poprzek całego Oceanu Lodowatego, naprawdę istnieje? Nikt tego nie zaręczy — zaczął jeden z oponentów. — Po drugie, któż wie, czy przedmioty przysłane z Grenlandii istotnie należały do uczestników wyprawy na statku „Jeannette"? Nikt z nas nie widział ich na własne oczy. Nawet doktor Nansen, który na ich dryfie opiera tyle nadziei. Istotnie, odnalezione na krze przedmioty, łącznie z wykazem prowiantów podpisanym przez de Longa, dziwne przechodziły dzieje. Przepłynęły nie tkniętym przez człowieka szlakiem olbrzymie połacie mroźnych oceanów, wywołały sensację i wzbudziły nadzieję. Wysłane na jakąś wystawę z Kopenhagi do Amsterdamu, złoiżone zostały chwilowo na strychu domu organizatora wystawy, który wkrótce ciężko zachorował i umarł. Żona, dobra gospodyni, porządkując cały dom, kazała spalić niepotrzebne, zaśmiecające tylko strych rzeczy. Łatwo wyobrazić sobie rozpacz Nansena, który przybył na miejsce o dwa miasią-ce za późno. Poczciwa kobieta długo nie mogła zrozumieć, czemu piękny, postawny mężczyzna martwi się takim głupstwem. I tłumacz tu zamiłowanej w porządkach kobiecie, na jaką stratę niechcący naraziła naukę... 110 >— Nigdy jeszcze w murach Królewskiego Towarzystwa Geograficznego nie rozległy się tak odważne słowa jak te, jakie usłyszeliśmy teraz od doktora Nansena — powiedział sędziwy polarnik angielski Mac Clintock, wsławiony podczas akcji ratowniczej, spieszącej na pomoc zaginionej ekspedycji Frań-klina. — Nie przeczę, że statek, o jakim mówił nam Nansen, wytrzyma być może nacisk lodów latem. Latem, podkreślam, ale nigdy zimą. Oświadczam to na podstawie własnego wieloletniego doświadczenia. Jeszcze mniej zachęcająca była wypowiedź słynnego kapitana Naresa. Wiedząc, co to znaczy przymusowy dryf statku miażdżonego lodami, polarnik nie szczędził słów oburzenia. — Jak można dobrowolnie wyrzec się sterowania statkiem wśród wrogiego żywiołu? To coś przeciwnego naturze! —- wolał. — To wyzwanie rzucone losowi. Reszta audytorium zachowywała milczenie. Jedni popatrywali na Norwega z pełnym sympatii smutkiem. Podobał im się ten młody, nieulękniony człowiek, który nie zdawał się przywiązywać wagi do słowa „niemożliwe". Czemuż jednak upierał się wprowadzać tyle zmian do metod wypróbowanych wie-ami, uznanych przez tylu innych, doświadczonych? Na czym pierał swe śmiałe zamiary? Jak mógł narażać siebie i całą wą załogę na straszny, nieznany los, przecząc wszystkiemu, i o uznane? Inni nie ukrywali swej niechęci. Jak śmiał ten niedowarzo-. młokos im, kKlrzy najlepsze lata swego życia strawili na larnych wyprawach, rzucać w twarz, że szli niewłaściwą dro-I? Drwinom i docinkom nie było końca. — Jajko mądrzejsze od kury. — Zobaczymy, co powie, jak powróci, ten żółtodziób, co led= przekroczył trzydziestkę! - Jeśli w ogóle kiedyś wróci — szeptali pomiędzy sobą, rzu-|c złośliwe spojrzenia na śmiałą, otwartą twarz Nansena. Jak oskarżony stał przed areopagiem surowych sędziów. Na a li, w której tak niedawno, po grenlandzkiej wyprawie, HMi;ezano zwycięzcom najwyższe odznaczenie polarne i wyho-I DO pcd niebo zalety, nie znalazł się dziś nikt, kto odważył-dodać mu otuchy czy postarać się chociaż zrozumieć. 111 — Czy doktor Nansen zechce odpowiedzieć? — usłyszał jak przez mgłą głos przewodniczącego i mimo wołi się uśmiechnął, Słowa te zabrzmiały mu w uszach jak formuła sądowa: „Co cskarżcny.powie na swoją obronę?" — Jestem głęboko wdzięczny moim szanownym przedmów- • ccm za cenne uwagi, jakie tu usłyszałem — odpowiedział, skłaniając z szacunkiem głową. — Panowie pozwolą, że odpowiem r.a nie czynem — wyprawą. Nie wytrącił także Nansena z równowagi gwałtowny atak w prasie amerykańskiego polarnika, admirała Greely'ego. Nie rozumiem, jak plan doktora Nansena mógł znaleźć gdziekolwiek zachętą lub poparcie — pisał — o ile mi wiadomo, młody ten człowiek nie ma żadnego doświadczenia. Podróży na nartach przez Grenlandią, przyznają, nielekkiej, w żadnym przypadku nie można nazwać polarną ekspedycją. Nie waham się twierdzić stanowczo, że nikt z poważnych ludzi nie wierzy w realność pomysłu pana Nansena. Wyprawy podbiegunowe i tak dały już dość wiele przykładów szaleńczej odwagi, dość pociągnąły za sobą strasznych niebezpieczeństw, żeby obarczać je jeszcze ciążarem tego niepoważnego projektu. Jest on absurdem, gorzej — samobójstwem. Każde ze słów długiego i napastliwego artykułu kamienowało młodego projektodawcą. Ale Nansen dobrze pamiętał, czemu przypisać tragiczny przebieg wyprawy arktycznej, pracu- I jącej w latach. 1882—83, podczas Pierwszego Międzynarodo- 1 wego Roku Polarnego. Nie kto inny, a właśftie Greely jako jej ' dowódca dawał dowody strasznej w skutkach lekkomyślności i nieumiejętności przewidywania.-Z dwudziestu czterech lu- j dzi, wysłanych, na Daleką Północ jako załoga stacji badawczej, po trzech przymusowych zimowaniach, które były piek- ' łem na ziemi, powróciło zaledwie siedmiu. Reszta zginęła z głodu. Nansen rozumiał gorycz Greely'ego i jego nienawiść do "Arktyki, z której Amerykanin ledwie uszedł z życiem. Nie przej-mując się lub udając, że się nie przejmuje jego zarzutami, powrócił do Norwegii i tam ze zdwojoną energią zabrał się do ostatecznych przygotowań do swej potępionej przez wszystkich wyprawy. 22. Nadaję ci imię „Fram"! — Co się stało? Czy wpływa dziś do portu jakiś statek królewski? Czemu takie tłumy? Nansen uścisnął mocno dłoń siedzącej przy nim w powozie Ewy. — Śpieszą tam, gdzie i my — odpowiedział nie kryjąc wzruszenia. Wzdłuż ulicy, prowadzącej do stoczni, przed wszystkimi do- -mami powiewały na masztach flagi. Tłum gęstniał, szeroką lalą rozlewał się z chodników na jezdnię. Na trzask bicza i nawoływania stangreta przechodnie odwracali się z oburzeniem, ale słowa protestu cichły, gdy spostrzegali jasną, bez nakrycia głowę Fridtjofa. — Patrz, to on — mówili mężczyźni, wysoko podnosząc w górą dzieci, by lepiej mogły zobaczyć. — Jaki przystojny! — szeptały między sobą kobiety. — Szczęśliwa ta Ewa i piękna. — Nie dziw, że ją wybrał. A jak ślicznie ubrana. i Stoki gór wokół stoczni, ozłocone jesiennymi liśćmi, falowały morzem głów. Na wodzie cisnęły się setki odświętnie przy-.strojonych żaglowców, łodzi i statków parowych. Przy podjeździe oczekiwał nadjeżdżających Archer. Wiatr rozwiewał wielką, białą brodę budowniczego, gdy pełnym szacunku gestem podawał rękę wychodzącej z powozu Ewie. Bez słowa wskazał dłonią w dół. Tam, wśród przybranych różnokolorowymi flagami rusztowań z belek, szeroko rozparty spoczywał kadłub statku, liiałe deski pokładu odcinały mocno od czerni przesmołowa-nych boków. Na ziemi w porcie leżały jeszcze potężne maszty. Ich miejsce na pokładzie zajęły trzy wysokie drzewce; na 113 r dwu skrajnych powiewały już barwy Norwegii, środkowy czekał na banderę z nazwą statku. Nikt dotąd jej nie znał. Tłum szumiał wciąż gwarem podniesionych głosów. Norwedzy, naród marynarzy, znają się na statkach. Ale dotąd nikt nie widział takiego, co wypłynąć miał na podbój północnego bieguna. — Jakie dziwne wygięcie boków. Zupełnie jak jajko. — Ale skądże, przypomina raczej połówkę kokosowego orzecha — wydziwiali jedni. — Mocny, to widać od razu, na pierwszy rzut oka, ale nie chciałbym się znaleźć na nim podczas sztormu, musi diabelnie kiwać. — Racja. Jak takim zacznie rzucać, to duszę człowiek gotów wypluć — dodawali drudzy. — Co, może udajesz, że nie chciałbyś na tym statku popły-1 wać? ; — Za nic w świecie! — Taki z ciebie marynarz? Ja oddałbym wszystko, żeby tam dostać. — Patrzcie, patrzcie, wchodzą już na rusztowanie! — krzyki nął ktoś naraź. I Ewa bez nakrycia głowy, w szerokim, błękitnym jak morzJ płaszczu, stąpając lekko, zbliżała się już do dzioba, Archer wy-| prostowany, z podniesioną głową, trzymał w ręku butelkę szam- ' pana. Nansen, spokojny na pozór, patrzył na zalane słońcem morze, jakby już widział na fali odblask lodowych gór. — Jak go nazwą, nie wiecie? — wyrywa się znów głos z tłumu. — Na pewno „Ewa". On ją tak kocha — szepce jakaś młoda dziewczyna. — Ależ skądże. Sześć miesięcy temu urodziła się im córeczka, słodkie bobo, nazywa się Liv. Z jej imieniem ojciec wyruszy z pewnością w lody. — Liv to znaczy „życie". Piękne imię — entuzjazmują sk; pensjonarki. — I piękna nazwa dla takiego statku. — Cicho, dzierlatki. Nansen jest przede wszystkim wielkim patriotą. Przysiągłbym, że nazwie statek imieniem ojczyzny: „Norge" :— tłumaczy z zapałem jakiś stary rybak. Ktoś obok wzrusza ramionami, — Mówiono mi z pewnego źródła, że po długich namysłach zdecydowano się nazwać go „Biegun Północny" — szepce tajemniczo. — To byłoby chyba najsłuszniejsze — zgadza się kilka głosów. Cichną naraz wszyscy, tłum z odkrytymi głowami zamiera bez ruchu. Jednym zdecydowanym ruchem Ewa rozbija o dziób statku wręczoną przez Archera butelkę. W chwili gdy pienista struga spływa po deskach, rozlega się jej dźwięczny, mocny głos: —- Nadaję ci imię ,,Fram". I w tej samej chwili na środkowy maszt wpełza purpurowa bandera, na której wielkimi zgłoskami bieli się napis: „Fram". Z tysięcy ust wyrywa się okrzyk: „Fram", głuszy dźwięk wybijanych klinów i podpór. Kadłub statku drgnął jakby wybudzony z długiego snu. Powoli, potem coraz szybciej i szybciej po belkach pochylni spełza w dół, rufa coraz głębiej wcina się w ciemny granat morza. ¦leszcze chwila, a masa wody przeleje się przez burty, zatopi statek. Nie panując nad sobą Archer zasłania ręką oczy. Twarz Nansena blednie. I naraz w powietrze wzbija się znów radosna wrzawa. „Fram" kołysze się spokojnie na wodzie. Silna fala wyniesiona statkiem bije o brzegi, zalewa co bliżej stojących. Ale któż by się tym przejmował? — „Fram", „Fram"! — skanduje bez przerwy tłum, a Nan-:i>n oczu nie może oderwać od statku, który już wkrótce sta-'iie mu się jedynym domem. „Fram" po norwesku znaczy „Naprzód". Podobnie jak pod-¦as grenlandzkiej wyprawy hasłem Fridtjofa jest: Spalić za <>hą wszystkie mosty. Wtedy człowiek nie ma wyboru. Pozo-uije mu tylko przeć naprzód — aż do zwycięstwa. 114 23. Ciężkie dni Ewy Zaczęły się gorączkowe dni. Gromadzenie sprzętu, wykańczanie różnych szczegółów wnętrza, załadunek ekwipunku, zapasów żywności na okres pięciu lat. Dom Nansena przypominał chwilami przydrożny zajazd. Ludzie wchodzili i wychodzili bez przerwy w ciągu całej doby. Mimo wysiłków Ewy, która nie odstępowała drzwi, docierały do niego dziesiątki interesantów. — Tam stoi jakiś człowiek. Mówi, że jest dozorcą w zakładzie dla nerwowo chorych. I dlatego właśnie musi z tobą po- i jechać — w głosie Ewy zabrzmiała rozpacz. Usta wygięły się w podkówkę. — A może on ma rację — dodała. — Bo ja już niedługo zwariuję! Twarz Fridtjofa rozjaśniła się tkliwym uśmiechem. Z troską spojrzał na pobladłą, wymęczoną twarz żony, na sine cienie pod oczami. —- Wpuść go, kochanie. Postaram się, żeby szybko wyszedł. Minął kwadrans, jeden, drugi, trzeci. Minęła godzina, jedna, druga, „wariat" nie wychodził z pokoju. Zdumienie Ewy nie miało granic Zaniepokojona podchodziła kilka razy do drzwi,' za którymi słychać było ożywione głosy rozmawiających. W końcu nie wytrzymała. Stanęła w "progu z plikiem depesz przywiezionych z poczty. Od chwili spuszczenia „Frama" na wodę ze wszystkich niemal zakątków świata nadchodziły całymi stosami telegramy, listy, zgłoszenia. Ludzie przekonywali Nansena, żeby ich zabrał ze sobą. Prosili, błagali. Byli i tacy, co grozili. — Ewo, pozwól sobie przedstawić: pan Ivar Mogstad, nowy uczestnik załogi „Frama" ¦— usłyszała, uszom nie wierząc. 116 li z słowa osunęła się na najbliższy fotel. Nie kryła przera-ma. ' Okazało się — powtarzała niejednokrotnie później — że loy-bór Fridtjoja i tym razem był słuszny. Mogstad oddal wielkie islugi wyprawie. Ale któż mógł wtedy przypuszczać?... Nieraz jeszcze zjawiali się u nas już nie dozorcy domów wa- latów, ale sami pacjenci. Nie sposób ich było odróżnić od zdrożeli ludzi, dopóki nie zaczynali, w najgłębszej tajemnicy, szep- ać mi na ucho: — Moje urządzenie jest bardzo proste i tanie, niech pani oniecznie przekaże je czym prędzej mężowi. W chwili gdy na Frama" zacznie nacierać lód, urządzenie moje uniesie cały udek w powietrze. Inny konstruktor pragnął koniecznie zamienić „Frama" bły- .uwicznie w łódź podwodną. Takich nie dopuszczam oczywiście !o Fridtjofa przyrzekając solennie wszystko mu powtórzyć. Ja- .; inny wynalazca, dziękując za pięć koron ofiarowanych mu i realizację „genialnego" pomysłu, chciał mi pokazywać do- :iliłowalibyśmy tego osobiście na statku. . . I tak bez końca terkotał brzęczyk telefonu i dźwięczal dzwo-u drzwi. I )/aęki pomocy niezmordowanej żony Nansen miewał chwile 117 wytchnienia. Poświęcał je całkowicie domowi, który miał wkrótce opuścić. Wszystko w tej nowej willi, nazwanej „Godthaab" na pamiątką zimowania wśród Eskimosów, było pod znakiem Arktyki. Puszysta skóra białego niedźwiedzia przed kominkiem, wielki globus, na którym czerwoną linią wykreślone były trasy wypraw polarnych Nansena, sczerniały kieł morsa na ścianie, potężne rogi renifera nad uginającymi się pod ciężarem książek półkami. Stylowe, ciężkie meble ginęły teraz pod stosami polarnych ubrań. W domu pachniało trochę skórami, trochę pemikanem, a najbardziej Wielką Przygodą. Nansen sam projektował i dom, i całe wnętrze. Każdą chwilę wolną, czy to dniem, czy nocą, poświęcali teraz oboje z żoną na urządzenie ogrodu, sadzenie drzewek owocowych. W cieniu tych drzew obie ukochane kobiety, które opuszczał, Ewa i Liv, będą mu myślą wybiegać naprzeciw. Fridtjof pragnie, żeby każdy kąt, każdy drobiazg tutaj przypominał im nieustannie o n|m. WŚRÓD LODÓW ! NOCY POLARNEJ 24. Krew na ścianie Niebo sczerniało pod nawisem ciężkich chmur. Ocean kipiał. Spienione grzywacze wykwitały, wytryskiwały w górę, załamywały się w wodne bruzdy i znów rosły, potężniały, groźne, niepowstrzymane. Pod tonami wody bijącej z furią jak taranem, „Fram" zataczał się ciężko, pochylał, dotykał spienionych wciąż fal to jedną, to drugą burtą. Raz po raz dziób ginął w białej kurzawie wodnego pyłu. — Beczki za burtę! — głos Scott Hansena, tłumiony łosko- -tem morza, dobiegł Fridtjofa jak przez watę. Mocno wparty w poręcz mostka kapitańskiego z przerażeniem śledził dzieło zniszczenia. Na pokładzie dziobowym kotłowało się jak w garnku z gotującą bielizną. Zerwane z wiązań deski, metalowe beczułki wyskakiwały ponad potoki wzburzonej piany. Gdzieniegdzie migały w wodzie głowy, wyciągnięte w górę ręce. Miotani falą, oślepieni ludzie mocowali szalupy okrętowe dodatkowymi linami uskakując przed pływającymi po pokładzie belkami, które groziły w każdej chwili pogrucho-. laniem nóg. Tuż przed dziobem „Frama" w szarej mgle zamajaczył jakiś szkuner. Mocno osadzony w wodzie pod wszystkimi żaglami ciął pewnie wzburzone morze. ,,A «Fram» turla się jak beczułka — pomyślał z zazdrością \ansen. — Za to w lodach my pokażemy wszystkim, jak się iływa. Ten szkuner ze swoim wielkim kilem niedługo utrzy- ilby się tam na powierzchni". —¦ Kucharz! Zastrzelił się! Nie wytrzymał! — usłyszał naraz jś krzyk. itjof... 121 Jednym susem dopadł przerażonego Mogstada. — Co ty bredzisz? — Krew na ścianie! — Gdzie? — W kuchni. — A ciało. — Nie ma. — Marynarz zatrzymał się przed drzwiami. —• Za nic tam nie wejdę! — wyszeptał, trzęsąc się ze strachu. Kuchnia wyglądała jak po trzęsieniu ziemi. Cała ściana nad kominem aż po sufit zbryzgana była ciemnymi plamami koloru zakrzepłej krwi. Kucharza ani śladu. Nansen zatrzymał się w progu. Tuż za nim stał marynarz, nie śmiąc zrobić kroku. Naraz odskoczył jak oparzony. Dowód-, ca śmiał się. Śmiał się na całe gardło. „Jego też wzięło"! — przebiegło Mogstadowi przez głowę. — Chodź tu bliżej — usłyszał. Nansen przeciągnął dłonią po krwawej plamie i zaśmiewając się wciąż, oblizał palce. — Chodź, spróbuj sam, jakie smaczne! — krzyknął. A widząc przerażenie w twarzy towarzysza, schylił się i podniósł z podłogi wielką, rozbitą puszkę, w której niewiele już zostało... czekolady. Długo wspominano jeszcze „krwawą ucztę" dowódcy podczas potężnego sztormu, który schwycił statek w trzy dni zaledwie po opuszczeniu macierzystego portu. Nansen nie lubił wspominać chwil pożegnania. W dniu 24 czerwca 1893 roku Norwegowie, jak zazwyczaj, obchodzili święto lata. Na zboczach gór, na szczytach, wszędzie płonęły świętojańskie ognie. Kraj cały weselił się i bawił. Ale dla Fridt-jofa dzień ten był dniem szarym i smutnym. Samotny szedłem z domu przez ogród na wybrzeże, gdzie mnie już oczekiwała łódź z „Frama". Zostawiłem za sobą wszystko, co miałem w życiu najdroższego. Co mnie czeka? Ile . lat upłynie, nim znów ujrzę drogie istoty i ojczyznę? Cóż bym dał za to, by jeszcze powrócić w owej chwili? W oknie córeczka moja Liv klaskała beztrosko w rączki. Szczęśliwe dziecko, nie przeczuwasz jeszcze, jak dziwnie skomplikowane i zmienne jest życie ludzkie. Łódź pomknęła jak strzała po spokojnych wo- iłach fiordu. Rozpoczynała się podróż, w której ryzykowaliśmy iide, jeśli nie coś jeszcze więcej. „Fram" stoi niecierpliwy r zatoce Piperviken, pod parą, czekając tylko sygnału... Prze-yłam ostatnie pożegnanie memu domowi, tam na przylądku. Przede mną fiord błyszczał w promieniach słońca, dookoła sos- •:i/ i jodły, szmaragdowe łąki, ukoronowane lesistymi górkami r dali. Przez lunetę długo widziałem jeszcze białą postać, ma- mrżącą na ławce u stóp drzewa... Była to najcięższa chwila W całej mojej podróży. i Na Morzu Barentsa „Fram" lekko, jakby od niechcenia, roztrącał pierwsze kry. W miarę zbliżania się do Nowej Ziemi zapory lodowe rosły. Przed Cieśniną Jugorską dowodzący stat-'[ kiem Sverdrup nie wytrzymał. — Spróbujemy? — zapytał Nansena. W chwilę później zadźwięczał rozkaz podany telegramem do ¦ naszynowni. — Cała naprzód! — Rumb w lewo! —¦ Jest, rumb w lewo — odpowiedział jak echo sternik, przerzucając rączki koła. Z komina buchnęła gęsta smuga dymu. „Fram" ruszył do wego pierwszego lodowego ataku. Dziobem dotknął krawę-Izi grubego białego pola, uniósł się na moment, znieruchomiał "padł w łoskocie pękającej tafli. Fontanny wody zmieszanej r /miażdżoną krą trysnęły wysoko, w górę. — Mała wstecz! — padła komenda, a po chwili znów: — Peł-i naprzód! I -ód ustępował posłusznie pod ciężarem dzioba. „Fram" nie zawiódł. Ślizga się pomiędzy krami jak tłusta uska po talerzu — zapisał uradowany Fridtjof w kilka dni .niej. ! niejednokrotnie podczas podróży wzdychał: — Gdybyż to Archer mógł zobaczyć! 122 25. Feralna trzynastka Lodowy chrzest statku uświetniono oczywiście wystawną kolacją. Wcześniej niż co wieczora do messy zaczęła schodzić się niecodzienna załoga niezwykłego statku. Szeroko rozczesana via boki broda Sverdrupa ukazała się pierwsza. Od grenlandzkiej wyprawy czas posrebrzył mu skronie tu i ówdzie siwiejącymi nitkami; ale odważne spojrzenie nie straciło nic ze swej bystrości. Jednym rzutem oka skontrolował jako kapitan, ten „pierwszy po Bogu" na statku, czy i tu, na stole, było wszystko w porządku. Druga wsunęła się młodzieńcza sylwetka jego zastępcy, Sy> gurda Scott Hansena. Mimo przyjacielskich stosunków, jakie łączyły obu ludzi, Hansen stanął przed swym zwierzchnikiem na baczność. Był to stary nawyk z Marynarki Wojennej, skąd zwolnił się, by popłynąć z wyprawą. Na nim ciążyły obowiązki prowadzenia obserwacji meteorologicznych, pomiarów magnetyzmu ziemskiego i astronomicznych, do których Nansein przywiązywał tak wiele wagi. Schody, prowadzące z pokładu do messy, zatrzeszczały jednocześnie. Obaj oficerowie spojrzeli po sobie i jalk na komendę wybuchnęli śmiechem. W szeroko rozwartych drzwiach po le-lewej i prawej stronie ukazały się naraz dwie postacie. Pod" kim schody skrzypiały, nietrudno było zgadnąć. Pierwszy mechanik „Frama" Anton Amundsen i sternik Teodor Jacobsen rywalizowali ze sobą potężnymi rozmiarami. Obaj ważyli po-wyżej stu dziesięciu kilogramów, w których niewiele chyba było tłuszczu. Amundsen, najstarszy z załogi, trzymał się prosto jak świeca. ,.Piętnaście lat służby w Marynarce Wojennej pozostawia na człowieku jakieś ślady" •— mawiał chętnie, chlu- 124 biąc się swą przeszłością. Doświadczony sternik polarny ,n, spokojny, powolny, o niedżwiedziowatych ruchach^ „owny, zapatrzony był zawsze daleko przed siebie, akoy-w et przy stole w messie widział linię horyzontu zasłanego lo '"za" nim podążał drobnym kroczkiem wiecznie spieszący się -dzieś Juell. Sternik z zawodu, pełnił teraz obowiązki ^rza. ' Przed wyjazdem Nansen ustalił ze swą załogą ze w kuchni ¦ lyżurować będą wszyscy bez wyjątku, po kolei. Nikt mi *ra-,«e» nie wzbraniał się przed wykonaniem żadnej pTacy. Za-lępca kapitana-w razie potrzeby chwytał za siekierę lut szczot ;, cieśla czy dyżurujący marynarz chętme nosili w»d.^ „łgali przy obserwacjach meteorologicznych, ale praca w kuch „i tym wilkom morskim wydawała się jakoś krzywdząca Z za .niarów obdzielania nią po trosze każdego nic zresztą^nie wyszło., ponieważ nie każdy miał potrzebne w tym kierunku uzdol '"^Fridtjof odpada, zagłodziłby nas od razu. Powietrzem ży-j j,., wiadomo. ^ ^ ^ ^ . zadowolony; święte życie i przyzwyczajony do matczynej opieki, o go-...waniu nie ma pojęcia - podżartowywali między sobą I wszyscy jednocześnie wybrali kolegę, który najlepiej zna -.i., na tajemnicach smacznej i urozmaiconej kuchni. Adolf Juell „,',echodził samego siebie w układaniu jadłospisów i z.góry "„.alili listę „dni świątecznych", podczas których mógł najlepiej .1 błysnąć swymi umiejętnościami. W messie od razu zrobiło się ciaśniej, gdy wtoc ,vier Hendriksen. Przed dwudziestu laty jako _ „opak uciekł na morze i zaczął od praktyki Jarpunniczej na ..„aLhwielorybniczych. Wchodząc na pokład „Frama m ał ,.,/ za sobą czternaście wypraw na Północny Ocean L dowaty. (Jłośny śmiech od progu zapowiadał obecność Henryka Bles-,,a Wesoły, ruchliwy, był najmłodszym uczestnikiem wy-lWy „Wszvscy sterają się o moje względy" - żartował czę-, gdyż jako lekarz miał w swej pieczy cały, niewielki żresz-/.apas spirytusu. 125 — Nie jesteś na paradzie wojskowej, nie wal tak butami — przywitał kpiąco wysokiego blondyna. Hjalmar Johansen, pełniący obowiązki palacza na „Framie", przed dwu laty jeszcze był porucznikiem piechoty. Mundur porzucił, żeby studiować w Christianii. Nansenowi podobała się jego chęć zdobycia wiedzy, tym bardziej że obaj znaleźli inne'I wspólne zainteresowania. Johansen był znanym sportowcem i wielokrotnym mistrzem Europy w zawodach gimnastycznych. Na pierwszą wiadomość o planach Nansena zapalił się do nich, jak zresztą wielu Norwegów. — Jeśli wszystkie miejsca są już obsadzone —- oświadczył — zabierzcie mnie jako palacza. Jestem silny. Podejmę się każdej pracy, byle tylko wziąć udział w wyprawie. Pozostali członkowie załogi — Pettersen, kowal i mechanik, kilka lat służył w marynarce norweskiej, Nordhal, elektryk, doglądał maszyny i oświetlenia na statku. Mogstad, „złote ręce", który tak przestraszył biedną Ewę, wszystko umiał zrobić. I wypiec chleb, który smakował jak domowy, i naprawić każdy mechanizm, poczynając od zegarka, a kończąc na maszynie parowej. Nansen nie był przesądny, nie bał się trzynastki. Mając jut; komplet — dwunastu ludzi na pokładzie — nie zawahał się. w ostatniej niemal chwili przyjąć trzynastego. Zaciąg trwał krótko. Pogodny, wiecznie roześmiany Bernt Bentsen wszedł na statek w Tromsó o godzinie ósmej trzydzieści z twardym postanowieniem wzięcia udziału w niezwykłej wyprawie. — Taka okazja nie zdarzy mi się drugi raz w życiu — powiedział z rozbrajającą szczerością. Nansen ufał swej znajomości ludzi. W godzinę później „Fram" odbił od nadbrzeża z feralną trzynastką na pokładzie. 26. Ten człowiek nie jest dowódcą! Nansen z niecierpliwością oczekiwał postoju w Chabarowie. I .edwie łódka z myśliwym Trontheimem przybiła do „Frama", 'Iowódca zasypał go pytaniami: — Jaki jest stan lodów na Morzu Karskim? Czy macie dla nas psy? Trontheim, nim zaczął mówić, rozejrzał się wokół uważnie snymi, wyblakłymi oczyma. Małymi łykami, z widocznym makiem pociągał przez chwilę gorące kakao. Już dawno nie idział tylu ziomków. Jego ojciec był Norwegiem, który osiedlił się tu przed laty. Syn, małomówny, skryty, ważył każde niemal słowo. — Bałem się, że już nie przypłyniecie. Koniec lipca to póź-i u nas pora. Macie szczęście, myśliwi powrócili właśnie ze chodnich brzegów wyspy. Morze wszędzie wolne od lodów. Psy są już na miejscu, zdrowe. I umilkł, jakby wyczerpał cały swój zasób krasomówstwa. Ledwie udało się Nansenowi wyciągnąć od mruka, słowo po Iowie, jakie losy przeżywała sfora, nim dotarła do Chabarowa. 1 i iaj wy trwalsze, najlepsze do wypraw polarnych psy wschod- ¦'syberyjskie zwrócił się Nansen już dawno do znanego po- óżnika rosyjskiego, barona Tolla. Ten z kolei zobowiązał swe- przyjaciela Trontheima, by dostarczył Nansenowi trzydzie- i cztery zwierzęta, mocne, wytrzymałe. • Podróż przez pustynne podówczas obszary Syberii trwała ¦ szło trzy miesiące. Trontheim przeprowadzał jednocześnie ido renów, liczące czterysta pięćdziesiąt sztuk. Cała karawana i kobietami i dziećmi, koczując po drodze, posuwała się bardzo ¦ li. Dowiedziawszy się, że w Peczorze panuje psia zaraza, 127 Trontheim nie zawahał się zmienić trasy na znacznie dłuższą i przeprowadzić zwierzęta przez pustynną tajgę. Wiedział, iż zawieść nie może. Pierwszej próby prowadzenia zaprzęgu nie mógł Nansen zaliczyć do udanych. Dziesięć wspaniałych, silnych psów zaprzężonych do s,ań od razu wyczuło niefachową dłoń poganiacza. Z wiatrem w zawody pocwałowały w pogoń za pierwszym napotkanym psiakiem pi zybłędą. Nie pomogły razy bicza ani krzyki. Trontheim rzucił się Fridtjofowi na pomoc, ale rozpędzone zwierzęta przystanęły dopiero wtedy, kiedy pierwsza para znalazła się w bystrym nurcie rzeki. W kilka dni później Trontheim zjawił się znów na statku. Jego blada, okolona rudym zarostem twarz wyrażała zmartwienie. Długo szukał słów, nim w końcu wyrzucił z siebie: — Dlaczegoś nas okłamywał? „Ten człowiek nie jest dowódcą!" — powiedzieli mi Jakuci o panu. — Czemuż to? — zdziwił się Nansen. — Widzieli, jak pan na pokładzie razem ze wszystkimi nosił worki z węglem. Tego nie czyni żaden wódz. To im się w głowie nie mieści! Daremnie tłumaczyłem. Nie wierzą! Trontheim sam nie ukrywał swego zdziwienia. Absolutna równość między wszystkimi uczestnikami wyprawy na tym dziwnym statku napawała go szacunkiem. Nigdy dotychczas nie widział czegoś podobnego. W chwili rozstania z polarnym myśliwym Nansen wręczył mu uroczyście dar króla — wielki, ciężki złoty medal na szerokiej błękitnej wstędze. Po jednej stronie widniał napis: „Oskar II — Król Szwecji i Norwegii". Po drugiej: „W nagrodę za pełną oddania działalność A. I. Trontheimowi". .1 do tego dyplom uznania podpisany: Fridtjof Nansen. — Tego się. nie spodziewałem. Będzie to pamiątka dla mnie i dla moich dzieci. Wszyscy będą mi jej zazdrościć — powie dział myśliwy, z trudem ukrywając wzruszenie. W.ostatniej chwili wręczono mu, owiniętą w nieprzemakalni płótno, paczkę z listami uczestników wyprawy do blisl w Norwegii. 128 — Możecie być spokojni. Doręczę ją najszybciej jak będę mógł, do urzędu pocztowego w Tobolsku. Chyba, żebym sam /ginął w drodze — rzekł po prostu. Myśliwy samotnik nie wiedział nawet, jak wielkie znaczenie miały jego słowa dla podróżników. Każdy z nich zdawał sobie sprawę, że ta poczta była ostatnia, że wiele czasu minie, nim zdarzy się ponownie taka okazja. Miesiące czy lata? I ile tych lat? Z chwilą odbicia „Frama" od syberyjskiego brzegu zrywała się ostatnia więź ze światem. Dalsza droga na wschód, po nieznanych wodach między skalistymi wysepkami Cieśniny Jugorskiej, do złudzenia przypominała loterię. Nigdy z góry nie było wiadomo, czy kanał, w jaki „Fram" wpływa, będzie dostatecznie głęboki, czy lód nie-' spodziewanie nie odetnie odwrotu. Nansen nie chciał pogodzić się z myślą, że przyjdzie mu może zimować już tu, przed wyjęciem na pełne Morze Karskie, które napawało lękiem niejednego marynarza. Któż mógł zaręczyć, że następne lato będzie łaskawsze, że za rok lód pozwoli posunąć się naprzód? Dla bezpieczeństwa przed dziobem statku sunęła zawsze łódź motorowa. I tu nie obyło się bez przygód. Pewnego dnia znaj-lował się w niej Nansen z jednym z marynarzy. Kapryśny silnik, który wiele już sprawił im kłopotu, prychnął naraz, strze-I i buchnął płomieniem. W chwilę później paliła się już nafta, ¦/.lana na dnie łodzi. W jednym mgnieniu oka zajęła się od niej beczka z paliwem. Na „Framie"-powstał popłoch. Załoga była bezsilna. — Skaczcie do wody! — darł się Sverdrup przez tubę. Ale taka rada nie zadowalała Nansena. Nie chciał nawet becz-wyrzucić, Parząc sobie obie ręce, wylał zawartość jej do mo-Widok płomieni tańczących na powierzchni wody wśród lo-ych brył był niesamowity. Nansen, usmolony, czarny, popasy, wyglądał, jakby wyskoczył z samego 'piekła, ale łódź i to wał. ^Wejście we wrota Morza Karskiego napełniło dowódcę nową »l.| nadziei. Tuż za pasem spiętrzonych groźnie lodów ciąg-li się wzdłuż wybrzeży ciemna wodna przestrzeń. Ale jak ¦ Ulej dotrzeć? „Frani" był na to zbyt słaby. Na domiar złego '¦/.na ściana mgły jak mur stanęła przed statkiem. Unieru- 129 chomiła go na całe trzy doby. Postój wykorzystał Nansen, żeby zejść na brzegi półwyspu Jamał. ...wszędzie nago i płasko... żadnych zwierząt, kilka zaledwie przelotnych ptaków. Lekarz wyprawy, z zamiłowania botanik, zebrał tylko parą okazów rzadkich kwiatów... Następnego dnia z mgły wyłoniła się niewielka łódka, a w niej dwu rosłych myśliwych. Samojedów. Przyjęliśmy ich w gościnie, nakarmili, obdarowali. Byli ostatnimi ludźmi, jakich spotkaliśmy na dro~ dze do bie-guna — wspominał w dzienniku podróży. W pięć dni później, w połowie sierpnia, nikt z rozgorączkowanej załogi nie schodził z pokładu. Nikt nie uskarżał się nawet na nieznośne kołysanie statku. Płynęli! — to najważniejsze. Morze Karskie powitało ich wolnymi od lodu wodami. — Naprzód, za wszelką ceną wykorzystać każdą milę — postanawia Nansen, który nie odstępuje Sverdrupa, badając przez lornetę horyzont. Jak daleko wzrok sięgnie, toczą się aż po horyzont wzburzone, rozkołysane fale. Czyżby mieli rację ci, co mówili tak wiele o łatwym dostępie do bieguna? Radość nie trwała długo. W kilka dni później mit o wolnym od lodów morzu upada. Na widnokręgu groźnie bieleją zcemen-towane mrozem wielkie lodowe pola. — Zmiana kierunku! Płyniemy na południe, do brzegów Syberii i wzdłuż nich dalej na wschód — zapada decyzja. W dwa tygodnie od chwili opuszczenia Cieśniny Jugorskiej temperatura podniosła się gwałtownie, kolor morza zbrunatniał. Do Północnego Oceanu Lodowatego szeroką, potężną falą wlewały się mętne wody rzeki-olbrzyma — Jenisej. 27. Wyspa renów wyspą niespodzianek — Tam po lodzie biega sobie wyborne, świeże mięso, takie, wiecie, bez zapachu tranu. Nic nie mówię więcej — odezwał się któregoś ranka kucharz, częstując towarzyszy kotletami z foki, które już wszystkim stawały w gardle. W messie jak na komendę zadźwięczały odstawiane szybko na bok naczynia. Wszyscy zrozumieli, co Juell miał na myśli, i jeden przez drugiego zaczęli przepychać się do wyjścia na pokład, chwytając po drodze karabinki. Każdy miał dosyć smaku morza w potrawach. Kucharz nie kłamał. Wśród dolinek pobliskiej wysepki, nie oznaczonej nawet na mapie, spokojnym, miarowym ruchem pochylał się i podnosił las rozłożystych rogów. Nansenowi oczy rozbłysły na ten widok. Sverdrup pociągnął z lubością nosem, lakby już poczuł zapach reniferowej pieczeni, obficie polanej tłuszczem. Nie czekając komendy rzucono się do opuszczenia ludzi na wodę. Z bronią w ręku stanęli przy niej wszyscy wolni w tym czasie od zajęć. Ale ląd, do którego przybyli, okazał się lądem niespodzianek. Zwierząt ani śladu. Jakby się pod nimi rozstąpiła nagle ziemia. —- Gdzież, u licha znikły? Nie zapadły przecież pod skały — uczał niezadowolony Nansen, wspinając się na świeżo zryty cami pagórek. — Nie było ich znów tak wiele. Może nam się wydawało? Wysepka też nieduża... — zaczął Johansen i urwał. Z dala w szerokiej dolinie spokojnie pasło się wielkie stado. Slojące na straży samce co chwila podnosiły rosochate łby i roz- ilały się uważnie na wszystkie strony, niespokojnie wietrząc. — Podejdę tym zagłębieniem, wy tyralierą zamknijcie im 131 od' wschodu - szepcąc to Nansen, zgięty wpół, pobiegł ^n^^^ty i 9podnie oblesla mu Ale zwolnił jużp P podchodzenia wklęsmę- gruba warstw łepk e3 g ^ - ^ ^ p0 ziemi, nie Cle teTc na o^e kamienie wystawce z błota. Stróżujący ren cTeśCiei Popatrywał w jego stron,. Naraz całe stado po- si do ucieczki. Tętent racic bijących o skały oddalał ! zachód A^e Fridtjof nie rezygnował tak łatwo. Nie zwa na zmećzt^e szedł wytrwale śladami stada. Wszystko na o ZwieSa to pokazywały się z dala, to znów ginęły fo:zu PoT wieczór przyłączył się do niego Sverdrup, którego • Honuściły także na odległość strzału. ^Wprowadziły nas w pole... - zaczął i urwał. 1 szybko zapadającego mroku wyłoniły się naraz na prze ledwie poruszając wargami wyszep- ^ fatwomu mówić" - przebiegło Nansenowi przez głów* */' elnośTinir widział nawet muszki na lufie. Dw. sylwetki WsowTły Jednak tak wyraźnie na tle nieba, że pociągnął za ^ Xl Suudłował. Świadczył 0 tym tupot kopyt. CySd ranem s-z^ając zębami, obaj niefortunni łowcy po acali zrezygnowani do łodzi, klnąc na czym świat stoi. Naraz-WfpLka wyskoczyła na nich znów para wspaniałych re-Z Nie SdKUcając sztucera do ramienia, Nansen wystrzel, 1 r^kfotn^ Oba rune.ły na ziemią, ale nim myśliwy z krzykierd doś i zdążył ich dopaść, poderwały się i wielkimi susami poj d"S na Południe. Tego już było za wiele. Ogarnięty pasjj "tśl wską I, dtjof ruszył za nimi biegiem, staczał się po zbo ' "fch pad\f trzymając nad głową sztucer, żeby błoto nie zat-? lufv Strzelił wreszcie kilka razy z pozycji siedzącej B ' zmoczony, że nie miał nawet sił podnieść się i podej-d zwierit. Ocknął się dopiero na dźwięk głosów nowi i Hendriksenowi sprzyjało dziś szczęście. Upoi Ttlo renifera, ale także dwa białe niedźwiedzie. ie się tak zdążyli uwinąć? My tu prawie cała -I na próżno - Nansen popatrzył melancholijni swe zalepione gliną, postrzępione na zrębach skalnych ubranie. — Nigdy mi się jeszcze nic podobnego nie wydarzyło. Pierwszy niedźwiedź wypadł na nas niespodziewanie zza skał — opowiadał przejęty Johansen. — Runął od pierwszego strzału. Wspaniały okaz, ogromny. Zostawiliśmy go i poszliśmy dalej szukać renów. Tak nam zapachniało to mięso bez zapachu tranu. Diabelnie czujne są te zwierzęta. Ubiliśmy tylko jednego. W powrotnej drodze idę na pewniaka do mego misia, żeby go oprawić. Z daleka wydawało mi się, że drgnął. „Co u licha?" — myślę sobie. Dla pewności posłałem mu jeszcze jedną kulę. „Nigdy nie jest się zbyt ostrożnym" — uczy nas zawsze Nansen. Przyglądam się uważnie, niedźwiedź leży nieruchomy, A więc wszystko w porządku. Z nożem w ręku podchodzę bliżej, zęby się zabrać do ściągania skóry. Patrzę i oczom własnym nie dowierzam. Myślałem, że mi się w oczach dwoi. Tuż przed moim nosem, o jakieś trzydzieści kroków, leży na boku jeden niedźwiedź, obok drugi. A gdybym tak, nie strzelając, przebudził misia, chwytając go za ucho? Sverdrup upolował tylko lisa. Nadciągał powoli, zmęczony, zniechęcony. — Za to ja mam ze sobą moją zdobycz, a wy co, przechwalacie się może tylko? — próbował żartować. Ale Nansen go nie słuchał. Od paru chwil nastawiał ucha, ¦njny na jakiś nowy, podejrzany dźwięk. Zerwał się naraz pobiegł w stronę morza. Kamienista plaża huczała pod ude- eniami fali, która przelewała się z szumem przez szalupę, zagarniała ją, ciągnęła, spychała. Jeszcze chwila i mogła porwać i pełne morze. Brodząc po pas w wodzie, ludzie z trudem wy- ;nęli z powrotem łódź na brzeg. Żywność, koce, kurtki pły- ly rozproszone nie opodal na rozkołysanej fali. ...chleb nasycony słoną morską wodą, przysypany obficie kim, piaskiem nie był apetyczny, ale spałaszowaliśmy go do ¦iniej kruszynki, a raczej w tym przypadku lepiej byłoby ledzieć do ostatniej rozmokłej kluski. Po wylaniu wody i i musieliśmy jeszcze poćwiartować niedźwiedzie i załado- t je do łódki partiami. Zziębnęliśviy na kość i zgłodnieli — Y»l>"inina Sverdrup. 132 . 28. Nie mów hop, póki nie przeskoczysz! Szalupa jak strzała wyskoczyła z małej zatoki. — Niewiele już brakowało, a byłoby z nami krucho — westchnął Hendriksen, biorąc się do wioseł. — Nie mów hop, póki nie przeskoczysz — przestrzegał go Nansen. — Chyba Juell za to mięso nie pożałuje nam dodatkowych kubków kakao? Jak myślicie? — Gorącego, takiego, wiecie, co parzy usta — dorzucił zziębnięty Johansen. —¦ A potem prosto do łóżka — spać! Zasłużyliśmy sobie na odpoczynek — odezwało się naraz parę rozmarzonych głosów. Poczułem naraz — pisze dalej Sverdrup w swych pamiętnikach— że szybkość nasza dziwnie maleje. Ciągną co sił wiosła, ciągną towarzysze, a tu łódka nic, jakby stała na kotwicy. Morze kipi wokół nas. Siedzący przy sterze Fridtjoj też coś zauważył niedobrego. Zmienia kierunek, łukiem, od strony lądu, próbuje zbliżyć się do „Frama". Ale diabelnie silny prąd znosi nas wciąż z powrotem na skały. — Chłopcy,, mocno, mocniej. Raz, dwa, trzy. Raaz, dwaa, trzyyy... — krzyczy. I widzą, że przybladł. Ciągniemy do utraty tchu. Wydaje się, że mięśnie popękają. Krew nam mało nie tryśnie z palców. Łódka sunie wolno, wolniutko jak uwiązana. Wachtowy na „Framie" dostrzegł, co się z nami dzieje, i wszczął alarm. Wyrzucił nam liną z pływakiem. Więcej nic zrobić nie mogli. Ale przestrzeń między nami a liną wciąż taka sama, chociaż nie możemy już złapać tchu, chociaż dobywamy resztki sił. 134 — Chłopcy, do liny mamy już tylko trzy długości szalupy. Mocno, razem... — krzyczy Fridtjof. — Jeszcze dwie, półtorej, metr! — drze się jak opętany. Zląkłem się na dobre. On taki zawsze spokojny musiał się czegoś porządnie przerazić. — Trzymam! — odpowiada z dzioba Johansen. Z ulgą puszczamy wiosła. A tu znów rozpaczliwy krzyk: — Lina pęknie, wiosłować dalej! Wiosłować! Jak automaty zacisnęliśmy znów na drzewcach zesztyuonia-le, pościerane do krwi palce. Nie wiem, czy zebralibyśmy jeszcze siły, jeśliby alarmujący głos Nansena nie dźwięczał nam bez przerwy w uszach: — Mocniej, jeszcze mocniej, chłopcy! Do burty dobiliśmy wreszcie wśród krzyków uradowanych towarzyszy. Ale długo żaden z nas nie miał sił wspiąć się po trapie na pokład. Jeden tylko Fridtjoj od pierwszej chwili zdał sobie sprawę z tego, że porwał nas w swe bary silny prąd Je-niseju. Mało brakowało, a byłoby po nas. Cudem uniknęliśmy zagłady. Nie tylko „Wyspa Renów", bo tak ją polarnicy nazwali, pełna była niespodzianek. Morze wokół niej w niczym nie przypominało zwykłego morza. Z komina „Frama" buchały czarne pióropusze dymu, maszyna pracowała pełną mocą, żagle wzdęte były pod naporem silnego wiatru, a statek wlókł się powoli, niemal metr za metrem. — Do licha, co się tu znów dzieje? — nie wytrzymał Nansen, patrząc pytająco na Sverdrupa. — Przecież to już nie prąd Je-niseju hamuje nam żeglugę. — Skądże prąd! To martwa woda, bardzo rzadkie zjawisko. Czytałem o nim w książkach żeglarskich. W głowie mi nie powstało, że sam na własne oczy będę je kiedyś oglądać. — No dobrze, ale dlaczego? — niecierpliwił się Nansen. — Popatrz tylko uważnie — tłumaczył mu Sverdrup — cala powierzchnia morza pokryta jest tu jeszcze cieniutką warstwą słodkiej, rzecznej wody. Tej wiesz, z Jeniseju. Nie mie-Bza się ona ze słoną, morską, a tylko jakby ślizga się po niej. Te; właśnie warstewkę, „przyklejoną" do kadłuba naszego statku, musimy ciągnąć za sobą. Dlatego tak wolno płyniemy. 135 W każdej innej sytuacji przeżycie czegoś tak rzadko spotykanego i nowego pochłonęłoby Nansena, ale teraz przeklinał na czym świat stoi martwą wodę. Każda godzina zwłoki groziła przedwczesnym zimowaniem przy brzegach Azji, a nie na pełnym oceanie. Nerwy miał napięte do ostatecznych granic. Nie sypiał, nie jadał. Ważyły się przecież losy jego wyprawy. W parę dni później fala wzburzyła się naraz tuż przed dziobem jak wyrzucona jakimś podwodnym wirem, i posłusznie rozłożyła wzdłuż obu burt. Uwolniony od ciężaru ,,Fram" lekko ruszył naprzód. Martwa woda, przekleństwo statku, opuściła go tak nagle i niespodziewanie, jak przyszła. Nocą z dziewiątego na dziesiąty września nikt nie zmrużył oka. Wszyscy w milczeniu wyczekiwali na coś, stłoczeni u burt. Pełną nastroju ciszę przerwał wreszcie trzykrotny salut malej armatki ustawionej na pokładzie dziobowym. Na maszt wzbiły się flagi. — Pozdrawiam was na Przylądku Czeluskina! — rozległ się mocny głos Nansena. — Jeden tylko statek zapuścił się dotąd na te wody — „Vega" Nordenskjolda. Nasz „Frani" jest drugim w historii Arktyki, który dociera do tego najbardziej wysunie-, tego na północ cypla Azji. Pięć dni jeszcze płynął ,,Fram" wzdłuż syberyjskich wybrzeży. I wreszcie skręcił na północ, na pełny ocean w kierunku Wysp Nowosyberyjskich. Marzenie Fridtjofa spełnione. Już siedemdziesiąty siódmy stopień szerokości północnej przekroczony, a przed statkiem rozpościera się wciąż morze wolne od lodów. Któż w tej chwili w Norwegii może zgadnąć, że płyniemy bez przeszkód? Jakim szczęściem byłoby im o tym donieść — notuje Nansen, myślą powracając wciąż do kraju. — A może uda mi się dotrzeć tej jeszcze zimy do bieguna? Z tych marzeń, którymi żyją na statku wszyscy, w parę dni później załogę wybudza straszny wstrząs kadłuba. Lód. Dalszą drogę zagradza biała szklista bariera. Nie do przebycia. Przed dziobem ,,Frania' aż po horyzont ciągną się zwarte, olbrzymie pola. Nim upłynie następnych pięć dni, kanały wodne wokół statku skurczą się, zewrą, zespawają lodem. Rozpoczyna się dryf... 29. Żyliśmy jak na beczce prochu ...Okręt trzeszczał i jęczał jak potępieniec. Myślałem, że nie wytrzyma następnego ataku. Nie znam takich dźwięków na lądzie, które można by porównać do łoskotu napierających lodów. Trzask, huk, rozpaczliwe, głuche jęki. Ton ich wznosi się przenikliwy, nie do wytrzymania, ale nie opada, bo już za nim biegnie nowy, jeszcze silniejszy — głos niezmierzonych przestrzeni oceanu skutego lodem. Głos potężny, wydaje się, że świat cały musi go słyszeć. Lada moment lód mógł zmiażdżyć statek, którego rozluźnione wiązania skrzypiały groźnie — dźwięk ten zlewał się z suchym trzaskiem przypominającym trzask łamanych w lesie gałęzi. Żyliśmy jak na beczce prochu... Woda sączyła się przez burty zrazu powoli, później gwałtowniej, zaczęło jej przybywać w ładowniach. Cała załoga stoi przy pompach. I tak od osiemnastu miesięcy. Dzień i noc bez chwili wytchnienia. Dzień i noc, noc i dzień. Z uszami pełnymi jeszcze łoskotu lodu miażdżącego statek Fridtjof z trudem odrywa oczy od kart pamiętnika de Longa, ilowódcy wyprawy na statku „Jeannette". Wzrok jego mimo woli obiega zaciszną, jasną kajutę. Zatrzymuje się na stojącym tuż przy koi wygodnym fotelu, na wielkim portrecie Ewy i Liv na ścianie. Chwilę jeszcze człowiek nasłuchuje w napięciu. Ciszy uśpionego statku nie mąci nic prócz równego, spokojnego oddechu towarzyszy. Ktoś od czasu do czasu westchnie, zachra-pie, ktoś ciężko przesunie się z boku na bok. Stłumione grubym 137 sufitem rozlegają się nad pokładem miarowe kroki wachtowego, przemierzające spokojnie deski pokładu. Od pieca w messie bije rozleniwiająca fala ciepła. Nansen przymyka na chwilę oczy. Nie sposób wprost uwierzyć, pojąć, zrozumieć, że tu, gdzie dziś dryfuje „Fram", wma-rznięty w lodowe pola, przed dwunastu zaledwie laty ludzie przeżywali pełne męki chwile, że nie opodal zatonęła „Jeannet-te" zgruchotana uściskiem lodów. Zwały torosów, i dziś atakują „Frama", ale statek zwycięsko odpiera ich napór. Wszystko dotychczas przebiega tak, jak Nansen przewidywał. Zaokrąglony kadłub zrazu paru szarpnięciami, a później płynnie unosił się w górę podczas ataku lodowych pól. Wygodnie i przyjemnie żyje się w ciepłych kabinach oświetlonych elektrycznością. Po zatrzymaniu maszyny parowej nad pokładem ustawiono od razu wielki wiatrak, napędzający prądnicę do ładowania akumulatorów. Jedzenie jest smaczne, obfite, urozmaicone świeżym mięsem niedźwiedzia. Wszyscy pracują chętnie. Obserwacje i pomiary wykonywane są na „Framie" tak sumiennie, jak w którymś z najlepszych obserwatoriów dalekiej Wielkiej Ziemi. Wolne chwile każdy spędza według swych upodobań. Książek w bibliotece nie brak. Jeden czyta, drugi pisze pamiętniki, inny coś sobie majstruje w warsztacie. Wiele czasu cała załoga poświęca ćwiczeniom sportowym, wyścigom na nartach, strzelaniu, rzutom ciężarami. Od czasu do czasu wybiera się na polowanie. Każde spotkanie w messie, przy suto zastawionym stole, rozbrzmiewa beztroskm śmiechem ludzi sytych, wypoczętych, zadowolonych z siebie i ze swego losu. A tam na „Jeannette"? ...Trwoga, lęk, woda w ładowniach, praca przy pompach, dzień i noc. Na „Framie' w ciągu całej zimy ani razu nie uruchamiano pomp. Na samym dnie, pod podłogą maszynowni, trochę się gromadziło wody. Wystarczyło jednak raz na miesiąc wyrąbać parę wiader lodu i już było po wszystkim. I znów Nansen jak urzeczony pochyla głowę nad kartkami pamiętnika. - Po katastrofie „Jeannette" rozbitkowie dobili w szalupach do nieznanych brzegów Syberii. Nie mieli nawet żadnych rnap tych stron. I stamtąd de Long rozpoczął swój ostatni marsz. Marsz w nieznane. 138 Piątek 7 października 1881 r. Śniadanie nasze składa się z pół junta psiego mięsa i herbaty. Wsypaliśmy dziś do garnka ostatnią jej szczyptą. Mamy do przejścia czterdzieści kilometrów. Ufność pokładam, w Bogu, opiekował się nami dotąd, może i teraz nas nie opuści. Jeden z winczesterów nie działa, zostawiamy go więc w miejscu, w którym spędziliśmy tę noc, wraz z notatką tej treści: Niżej podpisana grupa oficerów i załogi, rozbitków ze statku amerykańskiego „Jeannette", opuszcza dziś rano ten nocleg, kierując się w stronę Kumak-Surka lub jakiejkolwiek miejscowości nad Leną. Przybyliśmy tu 4 października z chorym marynarzem Eriksonem. Zmarł on wczoraj wskutek złośliwego odmrożenia i całkowitego wycieńczenia podczas transportu. Reszta ludzi jest zdrowa, lecz cierpi strasznie na skutek głodu. Zjedliśmy resztę naszych zapasów żywności. Przeszliśmy dziś w ciągu trzech godzin około pięciu kilometrów. Byliśmy u kresu sił, niezdolni zrobić już ani kroku więcej. Rozłożyliśmy obóz w pobliżu dryfowego drzewa na brzegu. Posiłek nasz składa się z dwudziestu gramów alkoholu i kubka herbaty. Ruszyliśmy wkrótce dalej/dochodząc do zamarzniętej rzeki. Czterech ludzi usiłowało przejść ją, lecz lód załamał się pod nimi. Obawiając się nowych odmrożeń, kazałem rozpalić ognisko, by się wysuszyli, i wysłałem Indianina Alexia, by poszukał w okolicy czegoś do jedzenia. Poleciłem mu nie oddalać się zbytnio i możliwie szybko wracać. Dotychczas jeszcze go nie ma. Podnosi się wiatr poludniowo-zachodni, mgła. Daleko na południu majaczą jakieś górskie szczyty. Alexia powraca z łupem. Ubił pardwę. Gotujemy na niej natychmiast zupę i wsuwamy się do śpiworów. Pełnia, niebo wyiskrzone gwiazdami, niezbyt mroźno. Sobota 8 października. Śniadanie — dwadzieścia gramów alkoholu w Utrze gorącej wody. Doszliśmy do jakiejś wielkiej rzeki. Posuwamy się wzdłuż niej dalej. Potworne zwaliska lodów przecięły nam drogę. Musimy zawrócić. Klęska. Wiatr po-ludniowo-wschodni. Burza śnieżna. Zimno. Brak opalu. Dziesięć gramów alkoholu na każdego. Dopisek lekarza: 'Alkohol działa wspaniale. Łagodzi potworne uczucie głodu, 139 \ uśmierza boleści, które wydają się rozdzierać żołądek. Nawet w małych ilościach podtrzyviuje na siłach. Niedziela 9 października. Odprawiłem nabożeństwo. Wysłałem marynarzy Nindemanna i Norosa naprzód, żeby zawezwali pomocy. Dałem im koc, karabinek, czterdzieści naboi i czterdzieści gramów alkoholu. Muszą iść zachodnim brzegiem rzeki tak długo, póki nie natrafią na jakieś osiedle. Wyszli o siódmej ' rano przy akompaniamencie naszych krzyków. Zwinęliśmy obóz. Lód zarwał się pod nami podczas przejścia przez jakąś rzekę. Musieliśmy zatrzymać się i suszyć ubrania. Koło dziesiątej podjęliśmy na nowo marsz. Lee zemdłał. Na posiłek południowy składało się dwadzieścia gramów alkoholu. Alexia znów upolował trzy pardwy śnieżne. Zupa. Szliśmy długo śladami Nindemanna i Norosa, którzy dawno już zniknęli nam z oczu. Podejmujemy znów marsz o trzeciej. Prostopadły, wysoki brzeg przed nami. Woda w rzece rwie gwałtownie na północ. Nie wytrzymujemy już więcej niż dwie godziny marszu. Znajdujemy łódź, układamy się, w niej i śpimy. Dziesięć gramów alkoholu. Poniedziałek 10 października. Wysyłam znów Alezia na polowanie. Może uda mu się przynieść choćby pardwę. Głód straszliwy. Żujemy skórę renifera, ale to nie nasyca. Lekki wiatr poludniowo-wschodni. Mróz zelżał. Przechodząc przez stru- '¦ mień, kilku z nas zapadło się znów w wodę. Z trudem rozpalamy ognisko, żeby się wysuszyć. Wleczemy się do jedenastej. Straszliwe wycieńczenie. Gotujemy listki herbaty, które znaleźliśmy w butelce ze spirytusem. W południe podejmujemy znów marsz. Mroźny powiew południowo-zachodni. Zamieć śnieżna. Marsz naprzód niezwykle trudny. Lee błaga, żeby go 1 tu pozostawić własnemu losowi. Nie pozostawiamy. Posuwamy , się śladami Nindemanna. O trzeciej postój. Ani kroku dalej. Sił wystarcza, by doczołgać się do jakieś groty przybrzeżnej. Zbieramy chrust i rozpalamy ognisko. Alexia szuka zioierzyny. Nadaremnie. Na kolację jedna łyżeczka gliceryny. Jesteśmy wszyscy bez sił. Boże, miej nas w swej opiece! Wtorek 11 października. Zamieć śnieżna z południowego zachodu. Nie jesteśmy w stanie ruszyć się z miejsca. Żadnej zwie- Brąk w pobliżu rzyny. Łyżeczka gliceryny w cieplej yjodzii chrustu na rozpałkę. Środa 12 października. Ostatnia łyżeczka gliceryny z wodą. W południe gotujemy kilka garści wierzbowych gałęzi. Jesteśmy coraz słabsi. Z ledwością starcza nam sil na zebranie paru gałązek chrustu. Śnieżyca. Czwartek 13 października. Wywar. z uści wierzby. Silny wiatr południowo-zachodni. Żadnych wiadomości od Nindeman-na. Los nasz w rękach Boga. Jeśli się nad nami nie zlituje, jesteśmy zgubieni. Nie możemy zrobić kroku w śnieżnej zadymce, a zostać tu to śmierć głodowa. Zdołaliśmy dziś przejść po południu dwa kilometry, przekroczyliśmy jakąś nową rzekę lub dopływ poprzedniej. Lee nie nadążał za nami. Wynaleźliśmy grotę skalną, żeby odpocząć. Wysłałem kogoś po Lee, ale on skrył się pod śniegiem i oczekiwał już tylko na śmierć. Odmówiliśmy „Ojcze nasz" i „Wierzę". Silna zawieja śnieżna. Potworna noc. Piątek 14 października. Śniadanie. Wywar z liści wierzby. Obiad — herbata z liści wierzby. Burza śnieżna przycicha. Sobota 15 października. 125 dzień od chwili zatonięcia „Jean-nette". Śniadanie. Wywar z liści wierzby j dwa stare buty. Decydujemy się iść za wszelką cenę, o śnicie Alexia u kresu sił. Napotykamy łódź, jaką przewozi się zboże. Jest pusta. Odpoczynek. Na horyzoncie w zmroku coś jakby siUp dymu. Niedziela 16 października. 126 dzień, stan Alexia pogorszył się. Nabożeństwo. Poniedziałek 17 października. 127 dzień. Alexia umierający. Doktor ochrzcił go. Odmawiamy modlitwy. Dziś urodziny follinsa. Alexia zmarł o wschodzie słońca. Ubytek sił wskutek ylodu. Ciało złożyliśmy w łódce, owinięte sztandarem,. Wtorek 18 października. 128 dzień. Powietrze złagodniało. I 'ada śnieg. Zanieśliśmy łódź na lód rzeki i przykryliśmy kilkoma dużymi blokami. Środa 19 października. 129 dzień. Podaliśmy namiot, żeby rubić sobie buty. Doktor wyszukał miejsce na rozbicie obozu. Dowlekliśmy się tam przed nocą. Czwartek 20 października — 130 dzień. Jasno, słonecznie bardzo mroźno. Kaach u kresu sił. 140 141 Piątek 21 października — 131 dzień. O północy Ketach, już. nie żył. Sobota 22 padziernika ¦— 132 dzień. Zanieśliśmy ciało Lee i Kaacha do stóp pagórków. Zemdlałem. Nie mam sił dźwigać zmarłych na lód rzeki. Niedziela 23 października — 133 dzień. Z każdą godziną słabsi. Szukaliśmy przed nocą chrustu. Odczytałem fragment niedzielnej modlitwy. Strasznie marzniemy. Cierpimy okropnie na nogi. Brak obuwia. Poniedziałek 24 października — 134 dzień. Straszliwa noc. Wtorek 25 października — 135 dzień. Żadnej nadziei. Środa 26 października — 136 dzień. Zimno, głód. Czwartek 27 października — 137 dzień. Iverson u kresu sił. Piątek 28 października — 138 dzień. Iverson zmarł o świcie. Sobota 29 października — 139 dzień. Dressler zmarł tej nocy. Niedziela 30 października — 140 dzień. Boyd i Gortz zmarli w nocy. Collins jest umierający... Ostatni umarł de Long. Brzęk rondli i dzbanów w kuchni przywrócił zaczytanego Nansena do rzeczywistości. Statek budzi się ze snu. Tego ranka przy śniadaniu z trudem przełyka świeżo upieczoną chrupiącą bułeczkę i aromatyczne, gorące kakao. 30. Niedźwiedzie odwiedziny — Cicho, ciszej! Na litość boską! — Czemu? — pytanie, zadane żartobliwym jak zwykle tonem, zamarło doktorowi na ustach. W kierunku wyciągniętej ręki Scott Hansena, zza wysrebrzonych światłem księżyca brył lodu, wysunął się wielki, ruchomy kształt, stąpał lekko, jakby od niechcenia. Ledwie go można było odróżnić od otaczającej bieli. Chwilami przystawał, to /.nów podnosił pysk w górę, jakby liczył miliardy gwiazd mrugających na ciemnym granacie nieba, zawęszył i powoli skierował się w stronę stojących obok namiotu magnetycznego ludzi. — Ciszej, nie przestraszcie go. Lecę po pomoc na statek — wyszeptał lekarz i ostrożnie na palcach ruszył, nie zwracając uwagi na syk Johansena. — Zostań, to za daleko! Niedźwiedź, coraz mocniej pociągając nosem, przyśpieszył i ]i;ły przerwać normalnego toku prac naukowych. Wymagają- dowódca nie wybaczyłby ani sobie, ani nikomu najdrobniej- »/.cgo zaniedbania. — Postawiliśmy sobie za cel zbadanie tych nieznanych ob-arów ziemi, musimy się z tego zadania jak najlepiej wywią- 148 149 zać — powtarzał niejednokrotnie Nansen kolegom. — Jest ono zresztą pasjonujące — dodawał odrywając się od notatek, by pomóc każdemu w jego pracach. A prac tych nie brakowało. W środku zimy prąd morski, niosący lody, zmienił kierunek. Zamiast na północ, do bieguna, znosił teraz olbrzymie białe masy na południe. Zataczał dziwne łuki, pętle i zygzaki. Całymi tygodniami „Fram" stał w miejscu, to znów kołował, zawracał, wmarznięty w lodowe pole. Gdybyśmy nawet nie do bieguna z lodern dopłynęli, a do brzegów Europy, to i tak nasze obserwa*. cje i pomiary będą wręcz sensacyjne same w sobie, wystarczą, by uzasadnić potrzebę naszej wyprawy. ¦ 32. Wobec tęsknoty jestem bezsilny Na statku przeprowadzano regularnie z wielkim zapałem wszystkie możliwe w owych czasach badania naukowe, obserwacje, pomiary. Najciekawsze wyniki otrzymał Nansen z pomiarów głębokości Północnego Oceanu Lodowatego. Wybitni hydrolodzy i specjaliści od zagadnień związanych z obszarami podbiegunowymi na podstawie teoretycznych rozważań twierdzili zgodnie, że ocean ten musi być bardzo płytki. Uwierzył w to sam Nansen, zabierając na wyprawę zaledwie dwa tysiące metrów linki, służącej do sondowania morskich głębin. — To i tak zbyt dużo — mówił Sverdrupowi — ale znasz mnie, lubię zawsze przewidywać „na wyrost". Pewnego grudniowego ranka sonda zawieszona na linie nie dotknęła dna. Zrozpaczony Nansen jak zwykle nie uznał się za pokonanego. — Pomiary muszą być nadal prowadzone za wszelką cenę — zapowiedział zdecydowanie. — Co zrobimy, pytacie? Na pewno nie załamiemy rąk. Rozpleciemy po prostu dwa tysiące metrów grubej „Stalówki", a potem z dwu drutów skręcimy linkę długości pięciu kilometrów. Jego pasja łatwo się udzielała. Do roboty stawali kolejno wszyscy wolni od innych zajęć. Była to prawdziwa próba cierpliwości, tej cechy nieodzownej dla każdego polarnika. Zapłatą, i to sowitą, stały się wyniki, Próbki dna wyciągano teraz z głębokości trzech, a nawet później czterech tysięcy metrów. Nie mniejszą sensacją stały się pomiary ciepłoty wody. One także całkowicie obaliły uznaną powszechnie teorię o bardzo niskich temperaturach Oceanu Lodowatego. Okazało się, że pod 151 wierzchnią zimną masą płynie gruba warstwa cieplejszej, a dopiero pod nią temperatura znów spada. Wyciągający szybko i trafnie wnioski Nansen odgadł słusznie, że ciepła warstwa w tym „przekładańcu" musi być jakąś nie znaną dotychczas odnogą Golfstromu. I tu znów trzeba się było uzbroić w nie lada cierpliwość. Wydobywana z różnych głębokości próbka wody zamarzała natychmiast w mroźnym powietrzu. Trzeba ją było nieść do kuchni i tam czekać, aż lód roztaje. Podobne manipulacje powtarzano nieraz po kilkadziesiąt razy w czasie jednego tylko pomiaru. Scott Hansen, wspomagany najczęściej przez Johansena i Blessinga, przeprowadzał cierpliwie serie pomiarów magnetycznych. Trwały czasem wiele godzin. Na powracających, j przemarzniętych do szpiku kości kolegów, z poparzonymi od dotyku metalu palcami, czekał zawsze kucharz z dzbankiem gorącego kakao. Otaczająca ciemność, mróz, jednostajny tryb życia, w którym jeden dzień był do drugiego podobny jak krople wody, mogły doprowadzić ludzi do apatii. Nansen i to przewidział. Każda okazja była dobra, żeby ją świętować, wnieść nieco odmiany, rozmaitości. Boże Narodzenie, Nowy Rok, urodziny każdego z uczestników wyprawy, jakiś sensacyjny wynik naukowy, a tych nie -brakowało. Ba, nawet narodziny szczeniąt. W dniu trzynastym grudnia ulubienica wszystkich Kwik powiła trzynaście szczeniąt. Po jednym dla każdego! „Należy dzień ten jakoś uczcić!" — zgodzili się wszyscy. Czym mogło święto różnić się od zwykłego dnia? Tu, na osiemdziesiątym stopniu szerokości geograficznej, wśród wiecznie jednakowego lodowego krajobrazu, tysiące kilometrów od ojczyzny, od bliskich? Oczywiście — tylko wystawnym jedzeniem. Uroczyście powitano także na „Framie" pierwsze święto Bożego Narodzenia. Wykaligrafowany na pięknym czerpanym papierze spis potraw głosił: Zupa na ogonach wołowych, budyń z ryby, puree polanę topionym masłem, pieczeń z renifera z fasolką, groszkiem i smażonymi kartofelkami, a na deser ciastka, konfitury, marcypany, cukierki ananasowe, makaroniki z orzechów kokosowych b-raz waniliowe, figi, migdały i rodzynki. Wybór napojów był nieco ograniczony: piwo, lemoniada, czarna 152 kawa i grog cytrynowy bez kropli alkoholu, zwany „napojem nansenowskim". — Życie jest piękne — westchnął po kolacji Hendriksen popuszczając pasa. Inni milczeli, rozkoszując się wonnym dymem fajek i cygar, które w dni świąteczne wolno było palić w messie i na korytarzach, a nie, jak co dzień, tylko w kuchni. — Trochę smaczniej podjedliśmy sobie tu, Fridtjofie, niż na Grenlandii — zaryzykował Sverdrup głaszcząc się po brzuchu, ale Nansen nie słyszał nawet uwagi przyjaciela. Myślami był daleko, w pięknej willi nad fiordem, w której zawsze czekało dla niego nakrycie na stole. Cóż dałby, żeby chociaż na chwilę zobaczyć Ewę i Liv? — Wiele trudności udało mi się szczęśliwie rozwiązać — mówił czasem, nie bez dumy, chociaż skromność jego nadal zadziwiała wszystkich — ale wobec tęsknoty jestem bezsilny. Tęsk- . nię bardzo i wcale się tego nie wstydzę. Myliłby się ten, kto by sądził, że życie na „Framie" składało się tylko z pasjonujących polowań, smacznych posiłków i wspaniałych osiągnięć naukowych. W sercu Północnego Oceanu Lodowatego dni ciszy i martwoty należały teraz do rzadkości. Lód coraz częściej napierał na statek, coraz wścieklej, coraz gwałtowniej. Gromadził się wokół, naciskał ciężarem milionów ton, jakby tę drobną przeszkodę na swej drodze chciał zmiażdżyć, wchłonąć. Każdy inny okręt zostałby zgruchotany w tym potwornym uścisku, ale po bokach naszego „Frama" te olbrzymie płyty ześlizgiwały się tylko i gromadziły pod spodem, tworząc jakby wspaniałe kryształowe łoże — notuje Nansen. A dalej: Walka mas lodu jest wspaniałym zjaioiskiem, człowiek czuje, że jest świadkiem tytanicznych zmagań... Zrazu w olbrzymiej białej pustyni słychać słaby szum. Jak gdyby huk dalekiego trzęsienia ziemi. Potem odgłos ten zbliża się, potężnieje, wybucha w rozmaitych punktach. Milczący świat lodów wstrząsa się od pierwszych uderzeń, olbrzymy przyrody ruszają do ataku. Wokół pola ¦ lodowe zaczynają trzeszczeć, pękać, piętrzyć się. 153 Człowiek znajduje się w samym sercu walki. Zewsząd ryk i huk. Nigdzie nie ma spokoju. Lód drży i jęczy spod stopami. Walka rozszalała sią na dobre. W półmroku można dostrzec, jak spiętrzają się wysokie lodowe łańcuchy, jak suną coraz bliżej i bliżej. Płyty grubości trzech, czterech metrów pękają i walą się jedne na drugie, jakby to były lekkie piórka, nacierają zewsząd. Są już blisko, tuż, tuż. Człowiek rzuca się do ucieczki, chcąc . ratować życie, ale już pod stopami rozwiera się czarna czeluść, z której wytryskuje woda. Zwraca się w drugą stronę. W ciemności widać, że i stamtąd naciera nowy zwał. Szukamy ucieczki w innym kierunku. Wszędzie to samo. Kra pod nami wykrusza się z każdą chwilą bardziej, wzburzone fale przelewają się wierzchem. Nie ma innego wyjścia — trzeba skakać przez przewalające się górą bloki lodowe. Naraz łoskot przycicha, grzmoty oddalają się i z wolna gubią w oddali. Pewnego dnia, a ciemny był jak noc, lody natarły na pomieszczenie psów przy burcie „Frama". Długo gromadził się wielki biały zwał, spiętrzał się, aż wreszcie runął z łoskotem, grzebiąc kotwicę i część stalowej liny. Biedne psiska zginęłyby pod.ciężarem brył, gdyby ludzie z, narażeniem własnego życia nie wyratowali ich w porę. 33. Najśmielszy ze śmiałych I tak dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu upływał czas, niewiele nowego wnosząc do monotonnego dryfu lodowego pola. Ciemności nocy polarnej z wolna ustępowały, nad białym martwym horyzontem wzeszło słońce. Mrozy wiosenne związały mocno płyty lodowe w jedną, twardą jak granit skałę. Złocista tarcza coraz dłużej krążyła nad widnokręgiem, wreszcie któregoś dnia, o północy, pozostała wysoko zawieszona na niebie. Światło dnia polarnego dodawało wszystkim sił, budziło uśpioną energię. Nikt nie śmiał jednak zadać sobie pytania. ,,Co przyniesie lato?" Nie obejrzeli się nawet, kiedy minęło parę krótkich miesięcy, podczas których najbardziej we znaki dawało .się „błoto polarne" — mokry, grząski, pełen kałuż i wody śnieg. I znów dnia zaczęło szybko ubywać, kanały wodne ścięły się szkliwem młodego lodu, powiało mroźnymi wiatrami. Śnieżyca goniła śnieżycę. Niespodziewanie prędko nad „Framem" zapadła noc. Druga /.ima. W swym nieprzerwanym, żółwim dryfie statek dotarł pewnego dnia do osiemdziesiątego drugiego stopnia szerokości północnej. Załoga niezwykle uroczyście powitała to doniosłe wydarzenie, ale najhuczniej obchodziła w październiku urodziny swego dowódcy. Nansen kończył trzydzieści trzy lata. Jeden przez drugiego uczestnicy wyprawy prześcigali się chcąc mu ten I. ień uprzyjemnić. Na wyklętym, przez Boga i ludzi pustkowiu, lo którego nikt jeszcze dotąd nigdy nie dotarł, nie było to spra-1 .\ łatwą. Statek udekorowano flagami, messę i korytarze ry- inkami, afiszami zapowiadającymi po obiedzie daleką wyciecz- : na nartach, a. wieczorem uroczysty bankiet. Nawet sanie 155 przystrojono we wstęgi i kokardy, a psy dostały podwójną porcję suszonej ryby. Szykowano się też na wielkie polowanie, ale żaden niedźwiedź, jak na złość, nie zjawił się w porę. — Zła organizacja, powinniście byli uprzedzić misie, zbiegły--by się jeden przez drugiego — śmiał się Nansen, wzruszony, dowodami sympatii i pamięci. Mróz tego dnia nie żartował. Srebrny słupek rtęci w termometrze spadł wieczorem poniżej trzydziestu stopni Celsjusza. Powracających z nart skostniałych i zziębniętych kolegów Juell przyjął wspaniałą kolacją. Toast wypito jednak cytrynowym grogiem, i tym razem czystym. Nansen był nieubłagany — alkohol zostawał, jak zawsze, u doktora pod kluczem. Wesoła zabawa trwała długo. Po koncercie Fridtjof śpiewał i tańczył z innymi, ale Sverdrup, z niepokojem popatrywał ukradkiem ¦ na jasną, pogodną twarz, która chwilami stawała się chmurna, zacięta. Jakby dowódca był daleko myślami, jakby z kimś się nie zgadzał czy kogoś przekonywał. „Coś go widać dręczy" — i powiedział sobie stary druh. Znał dobrze Nansena. Tego pamięta nego wieczora solenizant wybiegał myślami daleko poza tętniący muzyką i wesołym rozgwarem statek... Pochłonięty całkowicie nowym, niezwykłym planem, najśmielszym z tych śmiałych, które już w życie wprowadził. Myśl ta owładnęła nim już dawno od chwili, w której zdał sobie jasno sprawę z tego, że kapryśny prąd morski nie przeniesie jednak „Frama" przez sam biegun. Czy znaczyło to, że ma zrezygnować całkowicie z badań na tych obszarach? Ze flaga norweska nie załopocze pierwsza na tym nie osiągniętym dotychczas przez człowieka punkcie Ziemi? Nieraz sam powtarzał i pisał, że celem jego wyprawy jest nie biegun, lecz otaczające go przestrzenie. Ale biegun ciągnął jak magnes. Był zbyt blisko. O kilka zaledwie stopni geograficznych. I jakże tu zrezygnować z osiągnięcia północnego krańca globu ziemskiego? Jeśli nie dopłynie tam statek niesiony lodami, to dojdzie po nich może człowiek? Tym człowiekiem będzie on. Plan jest zuchwały i ryzykowny. Nikt tak jasno jak Fridtjof nie zdaje sobie z tego sprawy. Decyzja trudna. Ale prawnuk słynnego Hansa nie zwykł ustępować przed przeciwnościami. Zagłusza 156 w sobie myśl o Ewie, o Liv, o domu. Wie, że ryzykuje życiem, ale cóż warte byłoby życie, gdyby go w dobrej sprawie nie ryzykować? Po wielu nie przespanych nocach, po długich wahaniach, namysłach Nansen utwierdza się w słuszności swego planu. Nie działa jak szaleniec, nie pędzi na złamanie karku. To każdy narwaniec potrafi. Musi wszystko obmyślić tak, żeby mieć w ręku poważne atuty, żeby sprostać trudnościom. Postanawia pozostawić „Frama" w dryfie pod dowództwem swego druha. Ten nigdy nie zawiedzie. Sam chce pieszo próbować przedrzeć się po lodzie do północnego bieguna. Sverdrup jest zaskoczony śmiałością projektu, ale ocenia jego wielkość. Żal mu, że nie będzie mógł towarzyszyć przyjacielowi, ale dumny jest, że Nansen decyduje się powierzyć mu swój ukochany statek. — Sam iść nie możesz, to byłoby szaleństwem — protestuje z niepokojem. —¦ Zabiorę Johansena. I bez zwłoki dowódca prosi do siebie młodego człowieka. Rozmawia z nim długo, nie tając trudów i niebezpieczeństw takiej wyprawy. —- Namyśl się dobrze, odpowiedź nie jest łatwa, dasz mi ją jutro. —- Po co? Idę z panem. To wielki zaszczyt, że na mnie właśnie padł wybór. Nansen przeżywa znów chwilę wahania. Jak powiedzieć całej załodze o swych planach? Czy wszyscy go dobrze zrozumieją? Czy nie będzie jakichś sprzeciwów? Czy nie pomyślą, że opuszcza ich ot tak, dla zaspokojenia fantazji? * Po paru chwilach osłupienia rozjaśnione twarze załogi przyniosły mu odpowiedź, nim padły pierwsze słowa. — Pomysł wspaniały! — zgodzili się jednogłośnie wszyscy. —- Ale czemu Johansen? —- Ciągnijmy losy! — Każdy chciałby.... __— Że też nie ja coś podobnego wymyśliłem — podżartowy- wał doktor, ale widać było, że i on Johansenowi zazdrościł. 34. Co zabrał Fridtjof na biegun północny? Na „Framie" zawrzało. Wiele spraw trzeba było przemyśleć, mnóstwo zrobić, przygotować. Wymarsz przewidziany został na pierwsze miesiące następnego roku, możliwie jak najwcześniej. Nansen całe dnie i całe noce spędzał na żmudnych obliczeniach. Od nich zależało w wielkiej mierze powodzenie wyprawy. Niczego nie mogło być za dużo, ale niczego także nie śmiało zabraknąć. Jeżeli udałoby się rozpocząć marsz od osiemdziesiątego trzeciego stopnia szerokości północnej — do bieguna byłoby już blisko. „Zaledwie" siedemset osiemdziesiąt kilometrów. Trasę, według teoretycznych obliczeń, powinno się pokonać w ciągu pięćdziesięciu dni. Na przeżycie tego okresu dla dwu ludzi potrzeba stu kilogramów żywności, a dla dwudziestu ośmiu psów w zaprzęgu — siedmiuset. Po osiągnięciu bieguna nie sposób, niestety, powrócić na statek. Gdzież go uchwycić? Jak odgadnąć, dokąd w tym czasie zaniosą go prądy morskie? Pozostaje więc jedno tylko wyjście, wracać pieszo po lodzie, kierując się do Archipelagu Ziemi Franciszka Józefa, a stamtąd dopiero usiłować pójść na Spitsbergen, gdzie można napotkać jakichś ludzi. Przejście tysiąca kilometrów, dzielących biegun od brzegów Ziemi Franciszka Józefa, zająć powinno następne pięćdziesiąt dni i wymagało zabrania dodatkowych stu kilogramów żywności. Nie można myśleć o zabraniu zapasu dla psów. W drodze powrotnej trzeba je kolejno zabijać i mięsem ich karmić pozostałe przy życiu. Nansen obliczył, że z mniejszym 158 obciążeniem udałoby się może wtedy przechodzić dziennie jakieś dwadzieścia dwa kilometry. — Czy nie obawiasz się, że to zbyt mało żywności? — Sver~ drup sprawdzał starannie każde obliczenie przyjaciela. — Zabieramy broń. Trudno sobie wyobrazić, żebyśmy po drodze nie napotkali jakichś fok czy niedźwiedzi. Z głodu nie pomrzemy. Jak uciągnąc setki kilogramów sprzętu i ekwipunku? Potrzebne są sanie. Trzeba je zbudować według wzoru wypróbowanego już na Grenlandii. Lekkie, wiązane, przystosowane do marszu po chropowatym, pełnym szczelin lodzie i po rozmiękłym śniegu — jednym słowem, owe słynne nansenowskie sanie, wzór pomysłowości i przezorności. Załoga z zapałem zabrała się do dzieła. Rozpoczęto także forsowny trening psów, zaprawiając je do coraz dłuższych i uciąż-liwszych marszów. Jednocześnie sporządzono ciepłe i lekkie śpiwory futrzane i szyto namiot. Najwięcej czasu zajęła budowa łodzi: — Nie zabiorę przecież ciężkich szalup, jakie ciągnęli ze sobą po lodzie moi nieszczęśni poprzednicy — mawiał często Nansen. Wiedział, że łodzie muszą być lekkie jak kajaki, jakimi posługiwali się Eskimosi w Godthaab. Ale jak je tu wykonać? Z czego? Po wielu próbach szkielet sporządzono z kijków bambusowych i obciągnięto go nieprzemakalnym, impregnowanym płótnem. Łódź ważyła zaledwie osiemnaście kilogramów. Ubranie — to jedna z najważniejszych spraw podczas ruchomej wyprawy polarnej. Mając za sobą ciężkie doświadczenie grenlandzkiego marszu, Nansen wahał się, czy nie zabrać futer. Nikt nie wiedział przecież, podczas jakich mrozów przyjdzie podróżnikom brnąć po śniegu i lodzie. Ale próby przeprowadzane zimą w temperaturze od trzydziestu do czterdziestu stopni Celsjusza poniżej zera wykazały, że ubrania futrzane są zbyt ciężkie. Kuchenka pomysłu Nansena została ulepszona przez zasto-• iwanie „palnika" na naftę. Podczas powtarzanych wielokrotnie zimą prób przekonano się, że jedna dziesiąta litra nafty 159 wystarczała, by zagotować kilka litrów zupy i wytopić z lodu pięć litrów wody do picia. Każdy z uczestników wyprawy na „Framie", jak mógł, współdziałał w przygotowaniach. Jeden przepisywał na bibułkach cały dziennik okrętowy statku, drugi tablice astronomiczne. Wszystko, co zabierał ze sobą Nansen na biegun, musiało jak najmniej ważyć. W gorączkowej atmosferze nie zapomniano jednak o żadnym pretekście do świętowania. W czasie świąt Bożego Narodzenia, drugiego z kolei w lodach, „Fram" przekroczył osiemdziesiąty trzeci stopień szerokości północnej — bijąc wszystkie dotychczasowe rekordy osiągnięte kiedykolwiek przez inne statki. A więc uroczystość podwójna. Kolacja wigilijna, koncert, wiele mów i toastów, wiele myśli i życzeń biegnących do kraju i do rodzin. Ludzie, przywykli do ciągłego trzasku i łoskotu lodów, czuli się bezpieczni na niepokonanym „Framie". Nikt nie zwracał już uwagi na silniejsze niż zazwyczaj drgnięcia czy wstrząsy. Wieczorem pierwszego stycznia 1895 roku kubki zadźwięczały mocniej niż zwykle na stole, a krzesła uskoczyły w bok jak żywe. . ! — Nie pchaj się — zażartował ktoś, a Hendriksen potarł z niezadowoleniem pięść o pięść. — Przygniotło mi palce — mruczał. — Musicie zaczekać, aż zagotuję nowe kakao —¦ zawołał Juell z kuchni. — Rondel mi się przewrócił. Wszystko na podłodze. Szkoda, takie było smaczne. — Czy aby atrament nie wylał się z kałamarza? — Belssing pędem rzucił się do swej kajuty. — Jakaś kra musiała widocznie uderzyć nas od spodu -powiedział Nansen, smarując sobie spokojnie masłem kawałek chleba. Było, przeszło, wszyscy zapomnieli. Tyle ważniejszych spraw miał każdy do załatwienia. Następnego dnia rano o tej samej porze przyszło drugie uderzenie. Statkiem nagle zakołysało, jakby go schwytała jakaś 160 przemożna dłoń. Ze stołu posypały się talerze, kubki, po ścianach zatańczyły gwałtownie światła podwieszonych pod sufitem lamp. Nansen, jak stał, wyskoczył na pokład. W ciemnościach niczego nie mógł dojrzeć. Nasłuchiwał chwilę uważnie. Sztormowy wicher nie niósł jednak tym razem trzasku i chrzęstu, jakie towarzyszą zazwyczaj przesuwaniu się lodów. „Widać torosy tworzą się gdzieś daleko od nas" — pomyślał uspokojony, ale ten spokój nie trwał długo. 35. „Fram" walczy z lodem o życie Atak rozpoczął się podstępnie. Zwał lodu, wysoki na jakieś dziesięć metrów, wynurzył się z czarnej nocy, tuż obok burty. Potężne płyty lodu wpełzły jedna na drugą, waliły się z hukiem, a na miejsce ich nadciągały już nowe. Jakaś nieludzka siła toczyła lekko tę olbrzymią białą masę. „Ten atak może być dla «Frama» ostatnim" — zdał sobie sprawę w ciągu ułamka sekundy Nansen. Pod potwornym naporem lodu statek kładł się powoli na prawą burtę, ale i tu czyhały na niego wysokie, twarde jak skała zwały. Jeśli pełznący nieustępliwie, metr za metrem, mur lodu dotrze do burty, koniec może nastąpić w ciągu paru minut. Tej sile nic nie zdoła się oprzeć. — Wszystkie ręce na pokład! — zagrzmiał dowódca wpadając jak burza do messy. — Przygotować się do opuszczenia statku! — padł natychmiast drugi rozkaz, budząc osłupienie. Tym razem to nie był alarm ćwiczebny. W jednej chwili wszyscy znaleźli się na pokładzie. Pośpiesznie, ale bez popłochu, jedni wyciągali skrzynie z żywnością, inni beczki z naftą, reszta ustawiała sanie i załadowywała je, według z góry ustalonego planu. Psy z najeżoną sierścią i wybałuszonymi lękiem ślepiami wpatrywały się w ciemność, nie wydając żadnego dźwięku. Instynkt kazał im uciekać, łańcuchy nie puszczały. Od strony zagrożonej szybko opuszczano na lód szalupy ratunkowe, odciągając je jak najdalej w głąb lodowego pola. Ale nigdzie nie było bezpiecznie. Lód wokół statku, nieruchomy od miesięcy, pżył nagle. Co chwila meldowano Nansenowi: — Skrzynie z żywnością dla psów stoją już na samej krawędzi. 162 — Szczelina wciąż się poszerza! ¦— Woda zalewa kry wokół statku! — Tonie kuźnia! — Co zrobić z psami! W chwilę później ludzie zaprzężeni w sanie przewozili, co tylko się dało, na odległe lodowe wzgórze. Ono jedno wydawało się pewne. Szum wiatru, tłumiony łoskotem pękających płyt lodu, ujadanie spuszczonych z uwięzi psów, słowa komendy — nie przycichały ani na chwilę. O północy lodowy zwał zbliżył się do „Frama". Na pokład runęło początkowo kilka pojedynczych brył, a potem cała masa odłamków lodu. Po raz pierwszy od początku podróży zajęczały wiązania. Lada moment, a roz-padną się jak kruche zapałki. Cała załoga stała w pogotowiu. Wał lodu zatrzymał się niespodziewanie. — Zejść do messy — posilić się przed opuszczeniem statku! Trzeba wykorzystać tę chwilę spokoju — głos dowódcy brzmiał twardo i obco jak nigdy. Juell, pobladły, drżącymi rękami zaczął zastawiać stół jedzeniem. Po chwili dymiły już na nim dzbany z kawą i czekoladą. Na półmiskach spiętrzyły się płaty mięsa, chleb, masło. Kucharz wynosił wszystko, co tylko znalazł w spiżarni. Parząc sobie wargi, ludzie w ciepłych, ciężkich ubraniach, futrzanych czapach i rękawicach przełykali chciwie wrzące płyny, porywali łapczywie jedzenie. Kiedy będą mogli posilić się znów czymś ciepłym? Tego nikt nie wiedział. Któż mógł zaręczyć, że to nie ostatni posiłek na statku? Lód huczał w dali jak grzmot nadciągającej burzy. Statek zastygł w przechyle. Jękliwa skarga trzeszczących wiązań była nie do wytrzymania. — Wszyscy na lód! Nikogo nie zaskoczył rozkaz dowódcy. W ostatniej chwili każdy chwytał, co mu tylko w ręce wpadło. Najczęściej nie to, co potrzeba. Statek drgnął jeszcze, szarpnął, jakby próbując wyzwolić się ze straszliwego uścisku, i znów znieruchomiał. Wydawało się, że nic go już nie zdoła wyratować. Coraz mniej widoczny w ciemnościach, ginął pod masą lodową, spychaną wciąż na pokład. Nansen odwrócił głowę. Nie mógł znieść widoku zwyciężonego „Frama". Godzina mijała za godziną na trwożnym wyczekiwaniu. Lód 163 huczał wciąż dalekim, niesionym wichurą grzmotem, ale biała ściana nie posuwała się już dalej. Późną nocą ten i ów ostrożnie przemknął się na „Frania". Każdy z nadzieją w sercu, której nie śmiał głośno wypowiedzieć. — Trochę cieplej będzie — tłumaczyli Nansenowi, który wreszcie sam poszedł za ich przykładem. Wszystkie wyjścia z messy zostawiono na rozcież otwarte, drzwi dobrze zabezpieczone, żeby się przypadkiem same nie zamknęły, nie uwięziły ludzi jak w pułapce. Reszta nocy przeszła spokojnie. Niebezpieczeństwo minęło. „Fram" wyszedł zwycięsko z opresji. Połamana burta, zdruzgotane ściany nadbudówek były nazajutrz rano jedynymi śladami walki satku o życie. 36. Czy zobaczymy się jeszcze kiedyś? Wał lodu zmartwiał, zastygł. Na „Framie" powrócił pogodny nastrój. Jeden przez drugiego podkpiwali sami z siebie, ze swego strachu. Ofiarą żartów padł zwłaszcza Bernt Bentsen. Nie chciał niczego zostawić na pastwę losu. Kubki, szczotki, nożyczki, dziesiątki innych drobiazgów powiązał przemyślnie sznurkami, rzemykami i obwieszony nimi pobrzękiwał przy każdym kroku. — Jak tancerka katalońska kastanietami — zaśmiewali się wszyscy z biednego sternika, który najchętniej zapadłby się pod ziemię. — To była dobra próba. Po tej nocy wiem, że za nic w świecie nie chciałbym iść pieszo po lodzie — zwierzył się doktor Sverdrupowi. > — Kochany stateczek, wytrzymał, zdał egzamin — Nansen /. dumą patrzył na swe dzieło. ¦ Mróz trzymał uparcie, siarczysty. W końcu lutego, w samo" południe, niebo rozżarzało się słabą zrazu, potem z każdym dniem coraz silniejszą czerwienią. Przycichły rozmowy, ustał beztroski śmiech, ci, co najbardziej byli zawsze skorzy do żarli) w, spoważnieli. Wszyscy, bardziej jeszcze niż zwykle, uważali na każdy gest, na każde słowo Nansena, odgadywali w iot jego tyczenia. Spoglądając na pogodną twarz, na harde, nieugięte :oło bronili się przed myślą o rozstaniu. I dumni byli ze swe-|0 dowódcy, i bardzo smutni. Tego pamiętnego ranka nad „Framem" rozszalała zadymka, rwały się w uprzęży, napełniając powietrze radosnym sko-Lem. Jeszcze chwila, a uniosą w powietrze, lekko jak piórka,' 165 sześć ciężko załadowanych sań. Ujadanie tłumiło gwar podnieconych głosów. — Gotowi? Uścisk dłoni, męski, krótki, bez słów, ostatnie spojrzenie na statek, trzask bicza. I już pierwsze sanie ginęły z oczu pochłonięte kurzawą. Głuchły w niej pożegnalne krzyki i strzały. Nansena i Johansena odprowadzało pięciu towarzyszy ze Sverdrupem na czele. Najedzone i wypoczęte psy ciągnęły jak szatany. Narciarze z trudem mogli za nimi nadążyć. Nagle Fridtjof usłyszał krzyk: — Stać! Stać! Ostatnie sanie zawadziły w pędzie o ostrą krawędź lodowej bryły. Trzy poprzeczki złamane. Dalej jechać nie sposób. Trzeba było nie tylko zawrócić na statek i zreperować uszkodzenie, ale także zmniejszyć ciężar ładunku. ¦— To zła wróżba! Nie powinni wyruszać! — To jakby ostrzeżenie! Ale jak o nim powiedzieć Nanse-nowi? — gorączkują się niektórzy. Nikt nie śmie wprost mówić z dowódcą. Sverdrup wzrusza tylko ramionami. — Wstydźcie się, zabobonni jesteście jak jakieś dzikusy. Nie przeszlibyśmy nigdy w poprzek Grenlandii, gdybyśmy wtedy zwracali uwagę na takie drobnostki. Nie zajdzie daleko ten, kto nie jest wytrwały. Niech mi nikt nie śmie Fridtjof owi pisnąć o jakichś „znakach losu". W dwa dni później, dwudziestego ósmego lutego — nowe pożegnanie. Już po paru kilometrach widać, że nie ostatnie. Podczas całodziennego marszu podróżnicy zdołali przejść zaledwie sześć kilometrów. Nansen decyduje się pozostawić parę worków z żywnością dla psów. Następnego dnia dwu ludzi rusza dalej ' samotnie w nieznane. Towarzysze muszą zawrócić na „Frama". Tylko Sverdrup i Nansen są dobrej myśli. Kapitan ufa ślepo, bez zastrzeżeń, w szczęśliwą gwiazdę swego przyjaciela. — Jeśli pierwszy powrócisz do kraju, jako zdobywca bieguna północnego, zaczekaj na „Frama", nie wybieraj się na południowy beze mnie — prosi w ostatniej chwili. — Przyrzekam — w głosie Nansena przebija z trudem ukrywane wzruszenie. 166 Trudno o lepsze słowa pożegnania. Wiara Sverdrupa w tym przełomowym momencie dodaje mu sił. Pięciu ludzi w milczeniu stoi, nie mogąc długo oczu oderwać od niknących w bieli sylwetek towarzyszy. Na „Framie" wszyscy rzucili się z większą niż zwykle zajadłością do pracy, żeby nie myśleć o losie wędrowców, nie zadawać sobie pytań, na jakie nie było odpowiedzi. Nim minęła doba, z pokładu rozległ się krzyk wachtowego: — Człowiek na horyzoncie! Nansen jeszcze raz powracał. W chwilę później ukazała się za nim sylwetka Johansena. — Jest zbyt mroźno. Psy w nocy nie zmrużyły oka, skamlały, wyły. Ubrania nasze w śpiworach zamieniły ,się w lodowatą bryłę. Nie sposób iść dalej. Za wcześnie widać. Musimy jakiś czas jeszcze odczekać. — A nie mówiłem, że zła wróżba? — Dobrze, że wrócili, może się wreszcie rozmyślą. — I po co się pchać do bieguna? — I tak dryfujemy przez nie znane nikomu obszary. — Czy to nie dosyć? — Życie im niemiłe? — szeptali po kątach ludzie, ciesząc się w głębi serca, że widzą towarzyszy zdrowych i całych. Ale źle znali Nansena ci, co sądzili, że zrezygnuje lub zastanowi się nad ostrzeżeniem losu. Przyjął je na swój sposób. Raz jeszcze, nie żałując trudu, przejrzał dokładnie przedmiot po przedmiocie, cały ekwipunek. Raz jeszcze wszystko przeważył. — Ubranie zabiorę tylko wełniane. W ostatniej chwili włożyłem na siebie kaftan i spodnie z wilczego futra. Sam nie wiem, co mnie skusiło? Mam za swoje. W dzień, w marszu, pływałem w ciężkiej, przesiąkniętej potem wilczurze, nocą zamarzałem w niej, skuty lodem, jak w stalowej zbroi. Nikt mnie już teraz na futro nie namówi, wolę marznąć — opowiadał Sverdrupowi. — Trzy doby już suszę to futro przy ogniu w kuchni — do-ucał Juell — a woda z niego kapie wciąż i kapie. Zmniejszył też dowódca zapasy. Żywność zabrana na marsz I') bieguna składała się głównie z konserw wyprodukowanych uszonego mięsa renifera, roztartego na proszek, zmieszanego 167 z tłuszczem i zamkniętego hermetycznie w puszkach. W ten sam sposób przygotowano ryby. Wystarczyło masę taką rzucić na wrzącą wodę, żeby otrzymać smaczną i pożywną zupę. Mąkę długo trzymano na parze przed zabraniem. Po jednorazowym zagotowaniu nadawała się do spożycia. Poza tym jak zawsze: suszone kartofle, grochówkę i czekoladę. Pamiętając, jak dawał się, we znaki brak tłuszczu na Grenlandii, Nansen zabrał tym razem czterdzieści kilogramów masła. Długo wygniatano z niego przedtem wodę, żeby nie twardniało na mrozie i mniej ważyło. Czerwona łuna na niebie z każdym dniem mocniej rozświetlała uchodzący mrok polarnej nocy. Nie sposób czekać dłużej. Teraz albo nigdy! Po dwutygodniowych przygotowaniach czternastego marca Nansen i Johansen wyruszają znów na północ. Droga przed nimi ciężka i nikt nie wie, jak długa. Pożegnanie niewesołe. Wszyscy z trudem przywołują na usta.uśmiech, każdy dławi w sobie natrętną myśl: „Czy zobaczymy się jeszcze kiedyś?"... W SERCU ARKTYKI rltjof... 37. Trudna jest droga do sławy — Naprzód! Ruszysz się, u diaska? Trzask bicza, ostry jak wystrzał, podrywał z miejsca zmęczone psy. Z rozwartych pysków do pół piersi zwisały jęzory, z grzbietów buchały kłęby pary. Teren był wyjątkowo ciężki. Na niewysokich usypiskach drobnych odłamków lodu sanie podskakiwały, przechylały się groźnie, wyginały. Obaj ludzie musieli je podpierać, podtrzymywać, biegnąc obok na nartach. Usypiska, ślady zderzeń lodowych pól rozbiegały się wokół, aż po horyzont, jakby skiby ziemi odwalonej lemieszem olbrzymiego pługa. Przed torosami psy przystawały same. A wtedy nad pustynnym, roziskrzonym w słońcu terenem zapadała martwa cisza. Ani dźwięku, ani drgnienia, póki znów nie zabrzmiał ochrypły zmęczeniem głos: — Naprzód! Ruszysz wreszcie, ty leniu? Naprzód! Grube płyty lodowe pięły się wysoko w niebo ostrymi granitami, w których zabłąkany promień rozpalał wszystkie barwy tęczy. Niełatwo było prześliznąć się wśród tych zwalisk ludziom, a cóż dopiero przeciągnąć sanie. Nie raz i nie dwa w ciągu dnia zdejmowali cały ładunek, skrzynię po skrzyni,'worek po worku, i przenosili po śliskich, gładkich jak szkło, spiętrzonych bryłach. Po dziesięciogodzinnym marszu rozległ się wreszcie upragniony krzyk: — Stój! Sygnał odpoczynku dla ludzi i zwierząt, które z miejsca pa- lily na lód i zwijały się w kłębki. Nieraz Nansen i Johansen poglądałi na nie z zazdrością. Oni także byli zmęczeni, ale ed odpoczynkiem czekała ich jeszcze niełekka praca. Z tru- 171 dem rozsuipłując zamarznięte rzemienie i linki Fridtjof zdejmował ze swych sań pokrowiec z namiotem. Jeśli w powietrzu panowała cisza, rozstawiał go sam. Wnosił do wnętrza twarde jak deski śpiwory i rozkładał, żeby chociaż trochę rozmarzły. Kuchenki nie rozpalał od razu. Musiał wpierw wynaleźć i przy-,, dźwigać słodki lód. Nie każdy od razu go znajdzie na białej pustyni. Trzeba się na tym dobrze znać, wiedzieć, jak wygląda. Dużo czasu zabierało potem rozłupywanie przezroczystej bryły i napełnianie obu garnków kuchenki. W jednym topił wodę, w drugim jednocześnie gotował zupę. Z worków wyciągał pe-mikan, suszone kartofle bądź swTą ulubioną potrawę -— proszek z- ryby zmieszany z mąką i masłem. ¦ Zza cienkich ścianek namiotu dobiegało już ujadanie psów, wycie, skomlenie, trzask bicza i zdarty, zachrypły zmęczeniem głos Johansena, który wszystkie siły nieczyste wzywał na pomoc przy karmieniu zgłodniałej sfory. Psom trudno było na-starczyć jedzenia. W jednym mgnieniu oka ginęły w gardzielach najtwardsze suchary. Zwierzęta wydzierały 'je sobie, zdziczałe, głodne. Prawo silniejszego było tu jedynym prawem. Jo-hansen niemało natrudził .się, broniąc słabszych przed zagryzieniem i oglądając wszystkim łapy. Ze stu dwunastu łap musiał codziennie wyciągać drobne, czasem prawie niewidoczne igiełki i bryłki lodu, które wbijając się między pazury, raniły boleśnie zwierzęta. Psy przycichały, przyjaźnie potrącając oszronionymi pyskami rękę, która przynosiła im ulgę. Przestawały szarpać się, wyć, jakby wdzięczne za tę chwilę, która przypominała im spokojne, wygodne życie na „Framie". Ludzie pomnieli już o nim dawno lub starali się zapomnieć. Trudne było pojąć, że przed kilkunastu zaledwie dniami to ciepło, t< jedzenie, te wygody były ich udziałem. Sen czy rzeczywistość Wydawało się im chwilami, że brną po lodzie od tygodni, mic sięcy. I że ten marsz się nigdy nie skończy. Psy na noc trzeba było wiązać. Wykorzystywały każdy mc ment swobody i ostrymi jak brzytwa kłami rwały wory z nością. Skłębione rzucały się na siebie, gryzły z potwornyr jazgotem, plątały w jeden węzeł rzemienie uprzęży. Nielud> kiej wprost cierpliwości wymagało rozsupływanie ich przy siarczystym mrozie. Po wejściu do namiotu Johansen sznurował go szczelnie, odradzając się od wiatru, śnieżycy, bieli, i tak, jak stał, wpełzał do śpiwora. Kuchenka promieniowała już przyjemnym ciepłem. Woda powoli zaczynała parować. Zbliżała się godzina odpoczynku, a raczej nowTej męki. Ubranie tajało powoli. Z lodowego pancerza zamieniało się w wilgotny, chłodny kompres^ który nie wysychał w ciągu nocy, a ochładzał tylko śpiwór. Zziębnięci, lenni ludzie długo szczękali zębami, czekając, nim zagotuje śię mpa. Nierzadko zmęczenie brało górę. Budzili się czasem w chwili, gdy resztki jedzenia bulgotały na dnie garnka. A wte-ly trzeba było wszystko zaczynać od nowa. Nieraz zasypiali ¦ pół zdania. Nansen całej siły woli potrzebował, by wypełznąć '¦ śpiwora i napełnić zupą menażki, potem czym prędzej powracał na posłanie. Obaj jedli leżąc, rozgrzewając się nawzajem. ¦ ij większą przyjemność sprawiał łyk gorącej wody z odrobiną 'i-oszkowanego mleka. Napój taki nie tylko rozgrzewał. Zapach przypominał Fridtjofowi odległe lata dzieciństwa, Storę Fróhen. >]<>ga matczyna ręka przysuwała do ust kubek gorącego mleka. ,1'ij — mówił dobry cichy głos — pij, synku, i zdrów rośnij". Dziś takie pachnące mleko pije zapewne maleńka Liv. Czy pamięta jeszcze ojca? Czy go pozna? Myśl zatrzymuje się bez- idna. Wicher targa płótnem namiotu, raz po raz sypie śnie- rm zadymka. Czy doprawdy istnieje jeszcze gdzieś na świe- «ic takie miejsce, jak dom rodzinny, ciepły, cichy, spokojny? k może to tylko złudzenie? Świat jest biały, mroźny, wrogi. W /ystkie siły trzeba zebrać, żeby go zwyciężyć. Nansen wtula im; głębiej w futro śpiwora. Obaj milczą, zbyt zmęczeni, żeby onić siły na słowa. Przed nimi znów pełen trudów dzień. Wen, drugi. Ile tych dni jeszcze? Polamik nie wstydzi się 1 11 słabości, ."stawiłem w kraju wszystko, co miałem najdroższego — uje w notatniku. — Co mnie teraz spotka? Ile czasu uply- nim zobaczą znów kiedyś moich najbliższych? Dawniej ma- mtm bez przerwy o polarnych morzach, a teraz, gdy jestem de wśród lodów, myślą wybiegam znów uparcie do tych, ustały w domu, do tej, co via odwagą czekać... 172 38. Zwycięstwo i śmierć czy odwrót? Każdy dzień marszu rozpoczynał Nansen od przygotowania posiłku. Wstawał o godzinę wcześniej od Johansena. „Skąd on bierze siły?" — dziwił się w duszy jego towarzysz, który był j bardzo wytrzymały, ambitny i zawsze starał się dotrzymywać j Fridtjofowi kroku. Słysząc ruch w namiocie, psy rozpoczynały swój codzienny koncert, nie tylko głodne, ale i spragnione, jeśli w pobliżu nie było śniegu. Mróz trzymał wciąż siarczysty — I około czterdziestu stopni Celsjusza. W namiocie niewiele było I cieplej niż na dworze. Robiąc notatki, reperując podartą odzież, uprząż, worki, ludzie cierpieli dotkliwy chłód. Najgorsze ze wszystkiego było szycie, do którego trzeba było zrzucać rękawice. Dłonie pokryte bolesnymi bąblami i rankami długo nie chciały się goić. Co dnia podróżnicy rozpoczynali marsz, na wpół jeszcze śpiący. Jeden, drugi upadek, zetknięcie z parzącą mrozem powierzchnią lodu przywracało dopiero przytomność, smagało jak biczem. Tu trzeba być przytomnym i silnym. Lub zginąć. Pędząc za zaprzęgiem, po miejscami równej na pierwszy rzut oka przestrzeni, musieli nieustannie wypatrywać, czy pod skorupą młodego lodu nie czyha jakaś głębia. Pod biegnącym za ostatnimi saniami Johansenem biała tafla rozpękła kiedyś na drobne odłamki. Po szyję zapadł w lodowatą wodę. Mocnym podrzutem, w górę i do przodu, wyrwał się z niej i zdążył schwycić za tył sań. Wystraszone psy szarpnęły gwałtownie,, wyciągnęły go na lód. Do późnego wieczora Johansen biegł za zaprzęgiem, przemarznięty, w zlodowaciałej odzieży, jak zakuty w zbroi. Poranił sobie o nią palce, rozpinając na postoju kurtkę, ostrą miejscami niby kant blachy. 174 Do bieguna było wciąż jeszcze daleko. Dalej, niż przewidywał Nansen. Obliczał on, że każdy dzień marszu powinien przybliżać ich do celu o jakieś dwadzieścia kilometrów. Wyliczenia te jednak zawiodły. Nansen nie uwzględniał dryfu lodowych pól, po których brnęli. Dryf ten coraz silniej znosił podróżników w przeciwnym kierunku, na południe. Każdy dzień' mimo nieludzkiego wysiłku przybliżał ich do celu zaledwie o pięć, sześć, najwyżej dziewięć kilometrów. W zależności od kaprysów prądu morskiego. A przecież te kilometry były wywalczone, wydarte Arktyce najwyższym wysiłkiem. Śnieg oblepiał miejscami płozy sań, zwaliska lodów zastępowały raz po raz drogę, a jeśli nawet teren był płaski, czaiły się pod nogami rozpadliny. Nie tylko ludzie, ale i zwierzęta szybko opadały z sił. Niszczał także ekwipunek. Przedzieranie się między zwałami lodu, ocieranie o ostre zręby dziurawiło niemiłosiernie brezent, rozdzierało płótno worków z żywnością. I znów rozkładanie obozowiska, i znów reperacje, i znów rozplątywanie rzemieni, uprzęży. Czasem trzeba ją było przecinać, żeby nie przedłużać postoju, i na nowo związywać. Gdy rozejrzeć się wokół, ginie resztka nadziei. Ten chaos doprowadza do rozpaczy. Wszystko tu jest pomieszane, skotłowane: łańcuchy łodowych wzgórz, głębokie wyrwy, rozpadliny, potrzaskana kra i wielkie, pojedyncze bryły piętrzą się, pną jedne na drugie. Można by pomyśleć, że patrzy się na wzburzony ocean, ścięty mrozem. Chwilami myślę, że nie posiadając skrzydeł, nigdy nie zdołamy się przebić przez te przeszkody. Obaj gonimy tęsknym wzrokiem przelatującą swobodnie mewę. Gdybyż to mieć jej skrzydła! Po chwili zniechęcenia odnajdujemy w końcu w tym chaosie jakąś szczelinę i znów otucha wstępuje w serca. Jedynie pomiary głębokości oceanu są dla Nansena bezcenną nagrodą za trudy. Sonda wykazuje nadal, wbrew wszystkim przewidywaniom, ogromne głębie. Pierwszy, niezbity dowód, że i tu, w samym sercu Arktyki, nie ma żadnych większych lądów. Wyniki dla nauki wręcz sensacyjne. Gdybyż jeszcze ten biegun... Czas trwania pierwszej wędrówki obliczył Nansen na dni trzydzieści. Na taki okres zabrał też żywność. Po dwudziestu czterech dniach, ósmego kwietnia, kolejny pomiar astro- 175 nomiczny wykazał, że doszli do osiemdziesiątego szóstego stopnia szerokości północnej. A to zaledwie połowa drogi. Tak daleko na północ nikt jeszcze wprawdzie nie dotarł — to prawda. Uo bieguna pozostawało już tylko czterysta pięćdziesiąt kilometrów, ale któż lepiej niż Nansen rozumiał, że te kilometry były nie do przebycia. Mróz zelżał do minus trzydziestu dziewięciu stopni Celsjusza, ale coraz wyższe torosy piętrzyły się na horyzoncie. Coraz karkołomniejsze stawały się przeprawy. Ciągnięcie sań po lodowej grudzie, najeżonej pionowo sterczącymi bryłami, przekraczało ludzkie siły. Zapasy żywności wyczerpywały się zatrważająco szybko. Psy ledwie ciągnęły. Trzeba wciąż było zabijać słabsze, żeby utrzymać przy życiu resztę. Pozostała już tylko połowa. Wychudłe, zmęczone, bardziej do szkieletów podobne niż do zwierząt. Nansen przeżywa rozterkę. Pierwsza w życiu porażka. Niełatwo jej stawić czoło. Trzeba sobie zdać sprawę, co wybrać: zwycięstwo i śmierć czy odwrót? I wreszcie przeważa rozsądek. Iść tak dalej nie sposób. Byłoby to szaleństwem. Zawracamy!... Johansen nie śmie spojrzeć prosto w twarz dowódcy. Wie, ile kosztowała go ta decyzja. Jedyna słuszna, ale na taką właśnie najtrudniej się czasem zdobyć. Gdybyż to był przynajmniej odwrót na „Frarna"! Do wygody, spokoju, ciszy, kolegów. Ale nie, trzeba setki kilometrów wędrować samotnie po pustynnych, bezludnych obszarach, nim dotrze się do spitsbergeńskiego archipelagu. I w milczeniu obaj ludzie rozbijają obóz. Oetatni na drodze do bieguna. 39. Widziałeś dziś Już Linę? Wkrótce po rozstaniu z Nansenem Sverdrup zdał sobie jasno sprawę, że musi za wszelką cenę oderwać myśli załogi od tych, którzy odeszli w samotną wędrówkę. — Jak tam im dziś poszło, czy nie są zbyt zmęczeni? — Żeby tylko nie schwyciły gorsze mrozy... — Moim zdaniem, za lekko wyszli ubrani. — Myślicie, że nie zawrócą tym razem? I tak bez końca. Każda myśl, każda rozmowa utykały na martwym punkcie pytań, na które nikt nie mógł dać odpowiedzi. Wytrąceni z równowagi ludzie snuli się po statku apatyczni jacyś, chmurni, zatroskani. Jednym było żal Nansena, inni żałowali sami siebie, jeszcze inni, po raz pierwszy w czasie podróży, zaczęli myśleć, jak długo przyjdzie im dryfować. Zaczęły się wątpliwości. Po co, na co, dlaczego? — Dość tego! — powiedział Sverdrup. — Ja wam zaraz, kochani, wybiję z głowy te biadania. Popracujemy sobie ciężko, od razu nam przejdzie. Stary to, wypróbowany i nie najgorszy sposób. — Chłopcy, dziś przed nami stoi zadanie "bojowe! Oswobodzić „Frama" z lodów! — zawołał natychmiast po śniadaniu. Praca była zakrojona na miarę giganta, ale wszyscy rzucili się do niej z ochotą. Zafurczały kilofy, zadzwoniły o lód łomy. Każdą odłamaną bryłę ładowano na sanie i odciągano jak najdalej od statku. Nie skończono jeszcze z lodem, a już Sverdrup /.arządził przegrupowanie wszystkich zapasów żywności. Część skrzyń i worków została przeznaczona na przeżycie sześciu miesięcy wśród lodów, na wypadek zatonięcia statku, część na 177 marsz do brzegów Spitsbergenu. W wirze pracy przestano dręczyć się losem Nansena i Johansena. Nie zapomniano ich bynajmniej. Byli na ustach wszystkich, przy każdym święcie, każdej radosnej okazji. Ślepa wiara Sverdrupa w zwycięstwo udzielała się powoli innym. Na statku zapanował znów pogodny, beztroski nastrój. Pierwsze pytanie, jakie zaraz po przebudzeniu każdy do znudzenia zadawał wachtowemu, brzmiało: — Widziałeś już dziś Linę? — Co mówi nasza Lina? Tajemnicze kobiece imię nie oznaczało w rzeczywistości niczego innego, jak zwykłą linę, luźno zwisającą z rufy i zanurzoną w przerębli. To „okno na świat" w ciągu całej podróży pieczołowicie chroniono przed zamarznięciem, tylko stamtąd można było zaczerpnąć wody na wypadek największego nieszczęścia, jakie mogło spotkać ludzi wśród lodów — pożaru. „Okno na świat" spełniało jeszcze i inne zadania. Opuszczano do niego barometry, służące do pobierania próby wody, i sondy, którymi mierzono głębokość oceanu. Zwisająca z rufy lina obwieszona była ponadto wszelkiego rodzaju termometrami i siatkami do połowu krabów czy innych żyjątek morskich. Nim pomiary astronomiczne Scott Hansena zasygnalizowały, w jakim kierunku prądy morskie zepchnęły „Frama", tajemnicza Lina uprzedzała wcześniej o każdej występującej zmianie dryfu. Do chwili wymarszu Nansena na biegun wszyscy uczestnicy wyprawy witali z radością każde odchylenie na północ. Teraz ucieszyłby ich najbardziej kierunek zachodni, ten, który przybliżał „Frama" do kraju. Słońce dnia polarnego w swej dwudziestoczterogodzinnej wędrówce po niebie przygrzewało coraz silniej. Pola lodowe rozchodziły się powoli, tu i ówdzie-połyskiwała między nim czerń wielkich połyni. Silny wiatr południowo-wschodni kruszył krę wokół statku. Dzień i noc, bez przerwy, bryły lodowe biły znów o kadłub. Nikt poza Sverdrupem nie ucieszył się, że w środku lata „Fram" przekroczy osiemdziesiąty piąty stopień szerokości pół-/ nocnej. Każdy stopień na północ oddalał statek od macierzystego portu, od Norwegii. O trzecim zimowaniu wśród lodów 178 nikt nie myślał z radością. Było njeUniknione. I nikt nie mógł zaręczyć, czy to juz ostatnie. Wreszcie jakieś wielkie pole lo(W przygarnęło znów >)Fra_ ma" na noc poiarną i drytoWał wraz z nim miąża^ powoli) bez pośpiechu. Burza sniezr^ j siarczyste mrozy przerwały wszelkie prace na zewnątrz, rUchome wyprawy na saniach czy polowania. Tylko obserwacje j pomiary prowadzono zimą regu_ larnie, jak przez cały czas trWania wyprawy- Przewidując nowe ataki lodów, Sverdrup polecił zdjąć z pokładu . złożyć na h_ dzie prawie cały zapas węgla> urządzenie popsutego wiatraka napędzającego dynamo, cięzkie baterie niepotrzebnych akumulatorów i wiele mnych przedmiotów, które dużo ważyły - Im lżejszy będzie „Fram" __ tłumaczył zdziwionym uczestnikom wyprawy —¦ tym łatwiej lód> napierająC) wyniesie g0 w górę. I tak się stało. Już od kilku miesięcy półnoCny kiemnek dryfu zmienił się na zachodni. Hucznie świętowano przecięcie sześćdziesiątego stopnia długości wschodniej. „Frar^" znajdował się wówczas na po* ludnikuChabarowska. . — Gdybyż to już można było wypić toast za naszych zdobywców bieguna! — wzaychał jeclen z biesiadników przy suto zastawionym stole- — Ani mi się ważcie, jeste^ przesądny —. krzyczał Amund-ien, bijąc pięścią w stół, az zad^więczały kubw_ - Pijmy! Precz z zabobonami, _ oponował gorąco Sver. ilrup. - Wypić nigdy nie zawadzi, _ Trzy zimy polarne pod big_ unem nie zdołały przygasic dObrego numoru lekarza. — Tym . i rdziej że z miłości dla naszeg0 dowódcy popijamy wciąż, jak niemowlęta, bezalkoholowe trUftkL — Jak dowiemy się juz na pewno, że.Nansen stanął na bie-Kimie, to jak whiski me znoszs> urżnę się bgz reszty! __ wołał |)<)dochocony kucharz. - A czy ty chociaż na chwilę wątpisz? ___ oburzali się innL 40. Czyż tylko biegun jest ważny? Pierwszy lutego 1896 roku przyniósł nową okazję do świętowania. „Frani" przecinał trzydziesty południk długości wschodniej. Wciąż bliżej ojczyzny. Wszyscy żyli nadzieją szybkiego powrotu. Żona, dzieci, rodzina zaprzątały myśli załogi. Tylko Johansen i Scott Hansen byli kawalerami. Ale i na nich czekały stęsknione matczyne serca. Amundsen coraz częściej z czułością przypatrywał się zawieszonej nad swoją koją fotografii, na której koło żony stało siedmioro dzieci. Tylko Sverdrup, który zajął kajutę Nansena, odwracał wzrok od portretu Ewy. Wydawało mu się, że teraz, gdy „Fram" płynął już bezpieczny, w jej pięknych szeroko rozwartych oczach czyta niemy wyrzut. „Czemu puściłeś Fridtjofa w nieznane? — zdawały się pytać. — Mogłeś go przecież zatrzymać, wytłumaczyć. Czyż tylko biegun jest ważny?" W końcu maja na rozkaz Sverdrupa po raz pierwszy od przeszło dwu lat rozpalono pod kotłami. Zaledwie czterysta kilometrów dzieliło już statek od północnego cypla Spitsbergenu. Ale pierwsze próby wyzwolenia się z kleszczy lodu przygasily radość. Nie pomogły ładunki prochu, nie pomogły wyłamywania łomami twardych bloków. Cały lipiec przeszedł na bezowocnych próbach. Raz jeden tylko udało się „Franiowi" przepłynąć swobodnie kilkadziesiąt kilometrów. I znów silny podmuch wiatru w ciągu jednej zaledwie nocy odpędził go daleko na półno< Mila za milą, metr za metrem, nie schodząc prawie z mostk.i kapitańskiego, Sverdrup wywalczał uparcie drogę na poi ml nie. I wreszcie trzynastego, szczęśliwa dla statku liczba, „Fram wypłynął na wolne od lodów wody północnego Oceanu Atlan tyckiego. Wszyscy odetchnęli z ulgą. 180 — Zmiana kursu! Podnieść flagi! Przygotować armatę do honorowego salutu! — krzyczał podniecony kapitan, gdy mu wachtowy zameldował, że na horyzoncie zauważył jakiś kuter rybacki. Pierwszy po trzech latach... może załoga będzie coś wiedzieć o losach Nansena?... Rybacy z kutra ze zdumieniem patrzyli na wielki, dziwny statek prujący szybko wody w ich kierunku. Huk armatki napełnił ich przerażeniem. — Czego oni chcą od nas? — To jacyś szaleńcy! — A może piraci? Gdy statki zetknęły się burtami, z pokładu „Frama" padło szybkie, niecierpliwe pytanie: — Czy Nansen powrócił już z bieguna? Wszyscy byli pewni, że usłyszą upragnione „tak" i szykowali się, żeby tę odpowiedź powitać hucznym „niech żyje!" Ale usłyszeli inną — krótkie „nie"/ — Na Wyspę Duńską przypłynął ostatnio Szwed Andree. Chce lecieć do bieguna balonem. On coś rfloże powie wara o Nan-senie — pocieszał Sverdrupa szyper. — Popłynę z wami, chcecie? Znam dobrze drogę do fiordu, w którym zatrzymał się jego statek. 1 znów nadzieja powraca w serca. Może Andrśe będzie wiedzieć? Ale jeśli leci do bieguna, to chce zapewne być jego zdobywcą. A jeśli Nansen dotąd nie wrócił... — Pełna naprzód! — pada komenda. Sverdrup nie schodzi z mostka, nie odpowiada na pytania. Do jego serca po raz pierwszy zakradł się straszny niepokój. Po przeszło tysiącu dniach podróży wśród lodów, w ponad pięćset dni od chwili rozstania się z Fridtjofem, załoga ujrzała ląd wybrzeża Wyspy Duńskiej. W chwili gdy „Fram" pośpieisz-nie rzucał kotwicę, do trapu przypłynęła motorówka, a w niej postawny, wąsaty mężczyzna o energicznej twarzy i chmurnym spojrzeniu — Andree. — Czy Nansen... — wyrzuca z siebie Sverdrup, nie kończąc zdania. — Nie, jeszcze nie powrócił! 0 Fridijof... 41. Klęska, nie pierwsza i nie ostatnia — Klęska! —¦ głos Nansena stojącego przed namiotem zabrzmiał tak przejmująco, że na wpół jeszcze rozespany Johan-sen wyskoczył ze śpiwora na równe nogi. — Da;waj zegarek! Prędzej! — niecierpliwił się Fridtjof. — Nie nakręciłem wczoraj swego, nie wiem po prostu, jak mogłem o tym zapomnieć. Mówiąc to wyglądał jak uosobienie nieszczęścia. Przybladł jeszcze, rzuciwszy okiem na podany przez towarzysza kieszonkowy chronometr. — Stoi! Oba stoją! Co teraz będzie? — wyszeptał. Daremnie potrząsali obydwoma zegarkami, przytykali je do ucha, żeby złowić najdrobniejszy choćby dźwięk. Oba milczały jak zaklęte. Jak bez pomocy zegara na tym pustkowiu określić współrzędne geograficzne? Jak odnaleźć właściwy kierunek marszu? — Za wszystko widać trzeba w życiu płacić! — powiedział z goryczą Nansen. — A takeśmy się już cieszyli. Od chwili, w której zdecydowaliśmy się na odwrót spod bieguna, Arktyka stała się jakaś przyjazna dla nas, łagodna. Sam powiedz. A teraz ten nowy cios. Johansen przytaknął, nie przerywając milczenia. Cóż tu dużo mówić, Nansen miał rację. Od dziewiątego kwietnia, od chwili rozpoczęcia odwrotu, słońce świeciło bez przerwy, w bezwietrznym powietrzu' panowała cisza. Skończyły się mroźne wichury, śnieżyce, jakby nożem uciął. Straszne lodowe zwaliska nie przecinały już drogi, tylko ciągnęły się po obu jej stronach jak szpalery. Nie dalej jak wczoraj udało się ludziom po raz pierwszy mimo zmęczenia pokonać dwadzieścia dwa kilometry. Gdy-byż z taką szybkością szli nie spod bieguna, ale na biegun!... 182 — Szkoda czasu na biadanie, wyciągaj tablice astronomiczne. Powinny być w tamtej blaszanej slkrzyni. Zaraz nastawimy chronometry. Będziemy mieć dokładny czas, dokładny jak w obserwatorium. Nansen nie umiał się długo smucić. Jakby trudności istniały po to tylko, żeby wyzwalać w nim nowe niespożyte siły; jakby potrzebne mu były do życia. — Obliczymy zaraz dokładnie godzinę, obserwując odległość kątową między słońcem a księżycem — mówił sam do siebie, rozstawiając statyw i przykręcając do niego teodolit. — Co się tak guzdrzesz? Co tam sobie mruczysz pod nosem? Nie słyszę! — rzucił w kierunku Johansena i nie czekając nawet odpowiedzi zaczął coś nucić. Johansen grzebał jeszcze chwilę w skrzyni, wyjmował i przekładał po raz dziesiąty wszystkie papiery. Ruchy jego były coraz powolniejsze. — Nie zabrałem! — krzyknął wreszcie z rozpaczą. — Jak to? Co powiedziałeś? — Nie ma, nie zabrałem. Musiały zostać na „Framie". Ręka Nansena zacisnęła się mocno na podstawie teodolitu. •czy mu pociemniały. Już miał wybuchnąć, ale gorzkie słowa i marły mu na ustach na widok pobladłej, ściągniętej przera-''iiiem twarzy Johansena. „Nie czas i nie miejsce tu na wy-nówki" — przebiegło mu przez głowę. — Nie martw -się, damy sobie jakoś radę — rzucił już opanowany. Ale Johansen, wciąż blady, potrząsał przecząco głową. — Zginiemy bez dokładnego czasu. Najmniejsza omyłka 'bliczeniach, choćby tylko o parę stopni geograficznych, może prowadzić nas na pełne morze zamiast na wyspy archipela- l i to wszystko przeze mnie! — wybuchnął nie panując dłu-i nad sobą. - Damy sobie jakoś radę! — powtórzył Fridtjof machinie, ale widać było, że sam nie wie jeszcze, jak złu zara- - Busolę mamy, mamy także pomiary długości i szerokości '.raficznej z ostatniego postoju. To chyba powinno-wystar- mówił sam do siebie. Wystarczy w zupełności — po- 183 wtórzył już głośniej. — Nie martw się, stary, wszystko zaraź obliczymy! I po chwili zaszyty w śpiwór, z tablicami logarytmicznymi w ręku, pogrążył się w ustalaniu położenia geograficznego. — Ucisz psy! Przeszkadzają mi diabelnie — prosił tylko od czasu do czasu,'nie podnosząc nawet oczu znad długich kolumn cyfr, którymi wypełniał jedną po drugiej karty notatnika. Żmudne matematyczne obliczenia trwały niemal cały dzień. I Johansen dwoił się i troił. Podrzucał ciągle psom jakieś suchary, żeby tylko nie szczekały, ugotował zupę, najlepszą, jaką umiał, i zabrał się do zszywania podziurawionego kajaka. Raz po raz z szacunkiem,popatrywał tylko na zagłębionego wciąż w wyli-j czeniach towarzysza. Wreszcie Nansen z rozjaśnioną twarzą odłożył na bok papiery. ~ Mam. To nie było wcale łatwe, wiesz? Niektóre wzory musiałem sobie przypominać, inne dopiero wyprowadzać. Ot, wyszedł człowiek z wprawy. Ale myślę, że nie będzie błędu w obliczeniach. Teraz pilnować musimy zegarków jak źrenicy oka. Nie miałbym wielkiej ochoty tej robótki znów prędko powtarzać. A teraz daj mi jeść. Umieram z głodu. Johansen odetchnął z ulgą. To był dobry znak, Fridtjof rzadko kiedy myślał o swym żołądku. Chyba że był w świetnym humorze. Zwijanie obozu nie obeszło się bez przeszkód. Najlepszy z zaprzęgu pies Baro, widząc swych towarzyszy w uprzęży, gotowych do wyruszenia w dalszą drogę, wyśliznął się naraz z obro-' ży i z podkulonym ogonem rzucił się do ucieczki. Gdzie go szukać? Jak złapać? Trzeba było długo czekać, nim zawstydzony winowajca powrócił. Samotny zginąłby marnie w lodowej pustyni, a tak długo jeszcze służył swoimi siłami ludziom. I znów dni za dniami przechodziły na żmudnym marszu. W. południe rozmiękły lód, bulgocąc kałużami, w których przeglądało się słońce i obłoki, mokrą warstwą oblepiał narty, hamował ruch sań. Z wielkiej sfory psów pozostało już tylko dwanaście. Wychudłe, z zapadniętymi bokami, z każdym dniem | mniej miały sił. Były wciąż głodne, nienasycone. Pozostawione przypadkiem w pobliżu narty w jednym okamgnieniu zostawały ogołocone z rzemiennych i płóciennych uchwytóv Wszystko co do ostatniego strzępa ginęło w przepastnych gardłach. Sytuacja, w jakiej znaleźli się podróżnicy z końcem maja, najsilniejszego człowieka mogłaby załamać. Ocean coraz bardziej przypominał swym wyglądem gigantyczną szachownicę. Białe i czarne nieforemne pola, lód i woda, zaciągnęły się wokół, zalegały horyzont. Klucząc, obchodząc szerokie kanały morskie, przemoczeni po pas ludzie szli wciąż naprzód. Musieli ciągle mieć się na baczności, powierzchnia lodu tu i ówdzie uginała się niespodziewanie pod ciężarem nart, a cóż dopiero załadowanych sań. Strata choćby jednych byłaby wyrokiem śmierci. Nansen zmniejszył racje żywnościowe, bo zapasy wyczerpywały się zbyt szybko. Czas trwania marszów z żalem ograniczyć musiał do siedmiu godzin. Jak coś bardzo odległego wspo-minalrteraz z Johansenem te dni, podczas których biegli za zaprzęgiem po dziesięć i dwanaście godzin. Na domiar złego pogoda drwiła z nich wyraźnie. Rozpoczynali marsz senni, nie wypoczęci, głodni, przy akompaniamencie ryku wiatru, nieraz chłostani zadymką śnieżną. Wystarczyło jednak, żeby rozbili obóz, niezdolni już do zrobienia jednego kroku, a tu lód migotał przyjaźnie, w promieniach słońca, a chmury rozchodziły się, odsłaniając czyste niebo, jakby wsiąkły w błękit. I jak tu zachować pogodę ducha czy cierpliwość? 184 42. Zabłądziłem! W pierwszych dniach lipca przyroda wyręczyła ludzi w decyzji. O dalszym marszu nie mogło być mowy. Wokół namiotu przelewały się strugi wody pełnej lodowatych brył. Wypłynąć w ciężkiej szalupie okrętowej byłoby wielkim ryzykiem, a w lekkim, płóciennym kajaku po prostu szaleństwem. Zresztą kajaki były w strzępach. Miejscami porwane kłami psów, miejscami podziurawione lodowymi zrębami wymagały gruntownej reperacji. Nawet szkielety nie ostały się całe. A przecież w tym środku transportu skupiła się cała nadzieja wędrowców. Bez kajaków byliby zgubieni. Na szczęście Nansen nie poddawał się łatwo zwątpieniom. „Zawsze powtarzałem, że to tylko niepotrzebna strata czasu, nie stać mnie na to. Zbyt wiele mam w życiu do zrobienia" — podkpiwał sobie jeszcze w Norwegii. I teraz, nie tracąc czasu na biadania, obaj zabrali się do pracy. Ciężkiej, żmudnej i odpowiedzialnej. — Kto wie, może w tych kajakach będziemy musieli płynąć po otwartym morzu — powiedział kiedyś Johansen, z trudem utrzymując w zesztywniałych od zimna palcach wielką, grubą igłę- — Dobry z ciebie kompan, przeciwności cię nie zrażają mówił z uznaniem Nansen, widząc, z jakim uporem pracuje jegc towarzysz. — Na tobie się wzoruję — odwzajemnił się Johansen, rac z pochwały, i jeszcze prędzej wymachiwał igłą. Nierzadko praca trwała i szesnaście, i dwadzieścia godzinj W chłodzie, o głodzie i po nieludzkim zmęczeniu ostatnich trzech miesięcy marszu. Po raz pierwszy od chwili opuszczeJ nia „Frama" na początku czerwca Nansen zważył starannie su- 186 chary i masło do śniadania. Racja poranna nie mogła Prz czać dwudziestu gramów tłuszczu i dwustu gramów chle a. „To i tak jeszcze nieźle. Gdybyśmy tyle mogli mieć do końca podróży!" — wzdychali obaj. Na szczęście, tego samego dnia upolowali przelotną rybitwę. Jedną małą ptaszynę^ na dwóch wygłodniałych mężczyzn, którzy pożarliby na miejscu ca g rena. Po tygodniowym postoju rozpoczął się znowu marsz. ^ — I znów wszystko jest nam na przekór — na wpoi z o się, na wpół kpił Fridtjof. — Popatrz, ledwieśmy skończyli naprawiać kajaki, ani śladu wody. Jakby te pola ktoś umyślnie zacementował lodem. — Jeszcze będziesz miał wody dosyć, nie chciałbym tego w złą chwilę powiedzieć. — Johansen pokiwał smutno głową. -Jeszcze ją będziemy przeklinać. Przeklinali rzeczywiście, i to dość prędko. Tu zwaliska r5V tam połynia lśniąca ciemną wodą — tu znów lód. Ot, przi claniec. Nansen pierwszy wyruszał na zwiady, wyszukując naj-Jepszego przejścia dla zaprzęgu. „To były koszmarne chwile — opowiadał później Johansen matce. — Chwilami wydawało mi się, że Fridtjof nie wróci juz nigdy, że zostanę sam. Sam w tej pustyni. Ogarniał mnie lęk. Chciałem za nim biegnąć, zatrzymać go, nie puścić. Jeszcze teraz we śnie to nieraz przeżywam. Budzę się zlany potem, le, mamo, ty tego nie zrozumiesz, nikt nie zrozumie, kto sam nie przeżył, nie słyszał tej ciszy, nie widział miesiącami, latami niczego prócz tej straszliwej bieli". Któregoś dnia Fridtjof wrócił z wywiadu zmieniony nie cło poznania. Twarz miał poważną. —¦ Zabłądziłem! — powiedział krótko. ~ Jak to? '¦ „. —¦ Nie umiem odpowiedzieć sobie, gdzie się znajdujemy. ig wiem. Może to zmęczenie? Może błąd? Pamiętasz, wtedy kiedy nastawiałem chronometry. Tu wystarczy drobny, ot, choc-dv dziesięciosekundowy, żeby zamiast na ląd wyjść na pe ny ;ui. — Obawiałeś się ciągle, że skręcimy za bardzo na wschód. — TakL ostatnio szliśmy cały czas w kierunku południowo- 187 -zachodnim. I boję się, czy nie minęliśmy już północnego cypla archipelagu Ziemi Franciszka Józefa. To byłaby katastrofa. —- Tam po południowej krawędzi lodu iść dalej nie sposób — podjął Johansen. — A podróż w kajakach bez żywności także jest nie do pomyślenia — zawtórował mu Nansen. I chociaż po chwili dorzucił mocniej: — Nie martw się, stary. I tak damy sobie radę! — to w głosie jego nie było zwykłego przekonania. Rozmokłą w południe powierzchnię lodu mróz powlekał nocą szklistą, cienką skorupką. Pękała z trzaskiem pod ciężarem płóz. Sanie grzęzły i zapadały. Ludzie po kolana brnęli w tym błocie polarnym, psy w nim czasem znikały, z trudem gramoląc się znów na powierzchnię. W końcu czerwca podróżnicy resztką sił dotarli do brzegów jakiejś ogromnej połyni. Zbyt wielkiej, by ją obejść. — Może spróbujemy wreszcie naszych łodzi? Johansen wiedział, że takie pytanie Nansena równało się rozkazowi. Bez słowa zaczął z sań zdejmować kajaki. Nieraz już ustalali, co należy zostawić, jeśli przyjdzie im płynąć. Kajaki po-tonęłyby pod ciężarem pełnego ekwipunku. Ale w ostatniej chwili lęk ścisnął serce młodego człowieka. — Co zrobimy z zapasowymi nartami? — spytał niepewnie i drgnął słysząc stanowczy głos: — Zostawić! r • — Brudne koszule, bielizna? — Zostawić! — Namiot? Odpowiedziało mu milczenie. Zostawić namiot? Jakże nocować na tym wietrze, śniegu? Obaj mężczyźni pasowali się ze sobą przez długi moment. — Tym razem jeszcze zabierzemy — usłyszał wreszcie z ulgą Johansen. — Śpiwór? — Zostawić! Tego było zbyt wiele. Nie wytrzymał. — Jak to? Wyrzucić śpiwór? W czym będziemy spać? To szaleństwo! — Mokry, brudny, ciężki — protestował słabo Nansen. — 188 Chcesz, żebyśmy potonęli? — Ale widząc upór w oczach towarzysza, szybko dorzucił: — Zabierz ostatecznie, spróbujemy. Wyrzucić zawsze można. Kajaki, ustawione obok siebie bokiem, w odstępie dwu metrów, powiązać trzeba było nartami. W poprzek stanęły sanie. Jedne na dziobowej części, drugie na rufowej. Co począć z psami? Pozostały już tylko trzy. Ale i to zbyt dużo. Nansen odwrócił głowę, widząc, że Johansen podnosi broń do ramienia. W \akich chwilach miał zawsze wrażenie, że popełnia morderstwo na kimś bliskim. Naraz usłyszał radosne ujadanie. Widząc sanie wysoko ustawione na kajakach, wszystkie psy jednym susem dopadły ich i ułożyły się wygodnie, przyjaźnie merdając do zdumionych ludzi puszystymi ogonami. Tym skokiem same zadecydowały o swym losie. 43. Jak długo przyjdzie czekać w „Obozowisku Tęsknoty"? Wiosłowanie po pełnej kry wodzie było niełatwe. Sanie i na~x-t.y wystawały poza kajaki. Tratwa, bo trudno inaczej nazwać ten wodny wehikuł, skręcała wciąż w lewo. Przez pocerowane ' płótno woda wsączała się jak przez sito. Raz po raz polarnicy musieli odkładać wiosła i chwytać za czerpaki. Ale jakoś płynęli. — Co za szczęście! — ucieszył się Johansen. ¦— Pomyśl tylko, nareszcie odpoczywają nogi. Podróżujemy niczym królowie — wtórował mu Nansen. Tuż przy krawędzi lodu, do którego dobijała tratwa, coś dziwnie zabulgotało. — Uciekła — wciągając na brzeg sanie, Nansen patrzył z żalem na szeroko rozbiegające się po wodzie kręgi. — Pierwsza foka! — Taki wór mięsa i tłuszczu — zawtórował mu Johansen. ¦— Weź harpun, a nuż się jeszcze pokaże? — Skądże, to płochliwe stworzenie. Ta jest już stracona... Nim Nansen dokończył, nad spokojną falą wyjrzała znów ciekawie okrągła głowa z wielkimi wąsami. — Strzelaj! — krzyknął. Kula Johansona była celna. Błyskawicznym rzutem Nansen wbił harpun, w tonące zwierzę, rzucił się na kolana, szarpnął mocno za rzemienną linkę i ciągnął, co sił, do siebie. W zapale polowania obaj nie dostrzegli, że tratwa oddaliła się powoli od brzegu. Sanie stały już na samej krawędzi lodu. Przez przechylony silnie kajak Nansena pełnym strumieniem przelewała się fala. W jednej chwili wszystko, co było na po- 190 kładzie, znalazło się w morzu. Kuchenka szczęśliwie nie zatonęła, na powierzchni utrzymał ją pusty, hermetycznie zamknięty kocioł, ale gnana wiatrem, odpływała coraz dalej. Do wody zsuwają się już narty. Jeszcze chwila, a kajaki zatoną. Puścić fokę czy ratować ekwipunek? — Nansen rzuca linkę, nie podnosi, się z kolan, chwyta za sanie i stara się je przyciągnąć do siebie, krzycząc: — Wiosłem, mocniej wiosłem, w prawo! Johansen, po pas w wodzie, dociska czym prędzej swój kajak do krawędzi lodu i razem wciągają sanie. Teraz kolej na kajak. Napełniony wodą jest strasznie ciężki. I wreszcie rzut oka na fokę. Mają szczęście. Nie zatonęła. Przejęci radością tańczyliśmy jak wariaci wokół wielkiego, tłustego zwierzęcia. Napełniony wodą morską kajak, przemoczone rzeczy nie miały w tej chwili dla nas najmniejszego znaczenia. Przed nami, tu w zasięgu naszych rąk, leżało mięso i tłuszcz. Wszelkie nasze troski znikły w jednej chwili, jakby je zdmuchnął wiatr. Nigdy chyba jeszcze tu, wśród lodów podbiegunowych, nie było ludzi tak szczęśliwych i zadowolonych ze swego położenia, jak my obaj, wtuleni w śpiwór, najedzeni. Jedliśmy i zupę z foki, i mięso, i tłuszcz, póki miejsca starczyło w żołądku. Czyż można sobie coś wspanialszego wymarzyć? I to kiedy? W rocznicę wyjazdu z domu i setnego dnia ni chwili opuszczenia „Frama"... Tłuszcz surowy jest wyborni, w zupełności zastępuje masło. Mięso? O lepszym nie może być mowy... Naleśniki z krwi foki smażone na tłuszczu były wprost znakomite. 1 w „Grand Hotelu" nie mogłyby lepiej smakować, nawet przy kuflu piwa... Lepiej co prawda nie wspominać, jak przy tym smażeniu na dymiącej lampie pieką oczy I jak łzy same płyną... Nasza uczta o mało nie skończyła się katastrofą. Lampa na tłuszcz, którą sporządziłem z kawałka błahy, nagrzała się widać zbytnio pod gorącą patelnią. Płomień buchnął wysoko w górę. Próbowałem, go ugasić, było już za późno, żeby lampę wynieść na dwór. W jednej chwili cały namiot wypełnił się gryzącym dymem. Chwyciłem garść śniegu i rzu-rilrm na rozpalony tłuszcz. Rozprysł się niestety na wszystkie '>>ny, skwiercząc i trzeszcząc. Nad lampą buchnął słup ognia. ¦:lo się wszystko, co było w pobliżu. Na topói uduszeni rzu- 191 ciliśmy się na łeb, na szyję do wyjścia.,, szczęśliwi, żeśfiiy Z tyciem uciekli. Po wybuchu lampa zgasła, ale nad miejscem, na którym stała patelnia, w płótnie namiotu widniała ogromna dziura. Musieliśmy poświęcić jeden z żagli przygotowanych do sań, żeby ją załatać... Ale nie dałem za wygraną. Po powrocie do namiotu z trudem roznieciłem znów ogień i upiekłem wreszcie ostatni naleśnik. Nie mogłem go przecież darować. Posypany cukrem, był jeszcze smaczniejszy. Spałaszowaliśmy to świetne danie w doskonałych humorach. — Dalszy marsz jest niemożliwy — zdecydował Nansem. -Skoro można tu coś niecoś upolować, nie zginiemy z głodu. Odczekajmy lepiej, nim śnieg i lód stopnieją chociaż trochę. Może i kanały wodne się wtedy poszerzą? Postój trwał cały miesiąc. Wymęczeni marszem ludzie potrzebowali odpoczynku. Wygłodniali pożerali masę mięsa. Na szczęście w „spiżarni" wciąż go było dużo. Foki i trzy białe niedźwiedzie, upolowane przez Nansena, dawały im poczucie niezmierzonego bogactwa i bezpieczeństwa. Z energią zabrali się do gruntownej reperacji kajaków. Co/ było teraz od nich ważniejszego? Gdybyż mogły nie przemakać? „Potrzeba jest matką wynalazków" — uczono Fridtjoia od dzieciństwa. Pełen zawsze śmiałych i niezwykłych pomysłów, teraz zamienił się nagle w chemika. Nie załamywał rąk, nie biadał nad ciężkim losem, lecz postanowił sporządzić jakąś uszczelniającą masę do izolacji. Pomysł dobry, ale z czego? I na to znalazł się sposób. Kości ubitych zwierząt Nansen rąbał na drobne kawałki, tarł_potem na miałki proszek, spala) i mieszał z roztopionym tłuszczem foki. Z takim trudem otrzymany produkt wcale go nie zadowolił. Domieszał więc jeszcze trochę sadzy. Ale sadzę niełatwo było zebrać. Po paru dniact kłopotliwych prac obaj zakopceni podróżnicy przypomina1! wyglądem kominiarzy. — Dym nad naszym namiotem wznosił się czarnym słupe widocznym chyba gdzieś na Spitsbergenie, a co gorsze, sadzy dawał bardzo niewiele — śmiał się później Nansen. Napracowali się obaj niemało, namęczyli, aż wreszcie sad; zmieszaną z foczym łojem pokryli szczelnie płótno kajaków 192 a po wierzchu pociągnęli jeszcze cienką warstwą farby olejnej, wyciśniętej z paru tubek. Farby miały służyć Fridtjofowi do utrwalenia na płótnie piękna Arktyki. A uchroniły go przed zatonięciem. Kajaki wciąż przeciekały. Wobec tego Nansen zakleił jeszcze dodatkowo wszystkie szwy i naprawione wielokrotnie miejsca stearyną stopioną ze smołą, której trochę zabrali ze sobą. I to dopiero pomogło. Dni wlokły się wolno za dniami. Stan lodów nie wróżył nadal nic dobrego. Trzeba było czekać. Życie nasze tutaj przypomina mi trochę historię zasłyszaną u Eskimosów. Pojechali zebrać travję na brzegu fiordu, a widząc, że jeszcze nie wzeszła, rozłożyli się obozem, i czekali cierpliwie tak długo, póki można ją było skosić — notuje w połowie lipca Nansen. A dalej tak się żali: Ten śnieg, który nie chce ustąpić przed deszczem, doprowadza mnie do rozpaczy. Może na koniec zginie, miękki i pulchny jak piana... Zbyt już przywykłem do rozczarowań, by w cośkolwiek jeszcze uwierzyć! Dobra to szkoła cierpliwości... Jakże miło musi być dziś w domu. Wszystko pokryte kwieciem, fiord drży w świetle- słonecznym. Może siedzisz, Ewo, na szczycie skały z małą Liv lub pływasz swoją łodzią po morzu? I znów wzrok pada na biel, przez otwór w namiocie. Niejedna jeszcze bryła lodu dzieli chwilę obecną od tej, która nadejdzie. I dużo czasu upłynie, nim was zobaczę... Wszystko mi obojętnieje. Tęsknię za jednym tylko, za domem. Nic dziwnego, że miejsce długiego postoju obaj zgodnie nazwali Obozowiskiem Tęsknoty. Gwałtowny skok temperatury obudził nadzieję. Chmura, zalegająca już od dawna południową część horyzontu, rosła w oczach, potężniała, pochłonęła całe niebo. I wreszcie spadł upragniony deszcz, przechodząc chwilami w ulewę. Nareszcie! Dudnił o ściany namiotu, wlewał się do wnętrza, topił lód. Może .imiast trzeciego zimowania wśród lodów uda się przed nocą polarną powrócić do kraju? — Ruszamy w dalszą drogę! Jak najszybciej! Jak tylko się trochę przejaśni. Podniecony Joha-nsen nie czekał nawet tego wezwania. Już 1'YkItjof... 193 rozlane jak wiosną rzeki. Znikły gdzieś wielkie lodowe płyty. W chaosie odłamków kry nie sposób znaleźć przejścia. Wisl-kie połynie, które szybko i bezpiecznie można było przepłynąć kajakiem, zamknęły się, zwarły, jak za dotknięciem różdżki nie tyle dobrej wróżki, co jakiejś złośliwej czarownicy. Rad nierad, Nansen musi się decydować na przepływanie, raz po raz, wąskich kanałów. Pierwsza próba, wydawało się, trwa bez końca. Opuścić kajaki na wodę, powiązać je rzemieniami, ustawić na wierzchu sanie i po trzech, czterech metrach kanału wodnego na nowo rozwiązywać, ściągać sanie na lód, podnosić kajaki na brzeg i znów mocować na saniach. Próba cierpliwości jeszcze jedna, i z tych wielu nie najlżejsza. — Daleko nie zajdziemy w ten sposób. Trzeba to inaczej zrobić. Zaczekaj. Stanowczy głos Nansena dodaje otuchy zrozpaczonemu Jo-hansenowi. Co też Fridtjof nowego wymyśli? — Zrobimy wszystko na odwrót. Sanie przywiążemy na stałe do spodu kajaków. — Jak to? — Zobaczysz sam za chwilę. Przeprawa przez niewielkie jezioro wśród lodów poszła sprawnie. Umocowane na saniach kajaki dawały się lekko spychać na wodę i jeszcze łatwiej wyciągać na przeciwległy brzeg. — Wiesz, skąd mi ten pomysł przyszedł do głowy? — śmieje się uradowany Nansen. — To nie mój. Czytałem kiedyś, że tak radzą sobie syberyjscy łowcy fok. Używają zawsze łodzi na płozach. Rozwiązanie sprawy było genialnie proste, ale tego dnia podróżnicy niedaleko się posunęli. A i noc koszmarna. Woda ze wszystkich stron podmywała namiot, a śpiwór, zszyty z lekkich, wełnianych koców, przemókł od razu. Z żalem myśleli o pozostawionym w Obozowisku Tęsknoty ciepłym futrzanym. Próby spania wprost na nie rozmokłym lodzie także zawiodły. Nansena schwyciły bóle reumatyczne. Rankiem, z trudem rozprostowywał plecy, każdy krok sprawiał mu ból, do którego nie chciał się przyznać. Johansen udawał, że nie widzi wykrzywionych cierpieniem rysów twarzy towarzysza. Wreszcie pod byle 196 pretekstem sam wyruszył na poszukiwanie jakiegoś dogodnego przejścia. Był przerażany. Choroba tu — to koniec. Przejścia dogodnego nie ma. Trzeba iść wciąż przed siebie, na oślep, na tę ziemię rozmigotaną w słońcu tysiącami blasków,, tak bliską i tak nieskończenie wciąż daleką. Brnąc po lodzie za saniami Nansena, wierny druh popycha je ciągnąc jednocześnie swoje. Deszcz, który tak niedawno jeszcze przyzywali, oczekiwali go jak zbawienia, siąpi, siecze. To dokuczliwa mżawka, to znów rzęsista ulewa stają się przekleństwem. A wiatr? Wciąż przeciwny, wciąż ten sam, z uporem odgania krę od lądu. A wraz z krą — ludzi. Na postojach, które nie są odpoczynkiem, lecz męką, Johansen jak dobra matka krząta się koło Nansena, rozpala kuchenkę, sporządza posiłki, rozstawia namiot i mimo sprzeciwów pomaga mu zdejmować przemokłe ubranie. Po ośmiu dniach bóle częściowo ustępują, przezwyciężone chyba tylko żelazną siłą woli nienawykłego do choroby człowieka. I znów obaj w milczeniu, z uporem rozpoczynają marsz. 45. Strzelaj prędzej! Może być za późno! Trzynastego dnia od chwili wyruszenia do Ziemi Obiecanej na brzegu zawalonym spiętrzonymi bryłami lodu jakaś wielka połynia zastąpiła podróżnikom znów drogę. Pierwszy szedł, jak zwykle, Fridtjof. Zajęty spychaniem na , wodę kajaka, usłyszał nagle zduszony krzyk: — Karabin, prędko! Obrócił się błyskawicznie i ujrzał powalonego na ziemię towarzysza. Nad nim stał ogromny biaiy niedźwiedź. Johansen ściskał go za gardło i co sił w ramionach odpychał od swojej twarzy rozdziawioną paszczę. Strzelba leżała w futerale na kajaku. Nansen rzucił się po nią. W chwili gdy dłonią dotykał już kolby, odepchnięta gwałtownym ruchem łódź zachybotała i zaczęła odpływać. Skoczyć do wody i strzelać z kajaka? To trwałoby zbyt długo. Nansen szarpie za kajak, chcąc go przyciągnąć, i słyszy znów zduszony głos: — Strzelaj prędzej! Może być za późno! W tej samej chwili udało mu się wreszcie wyrwać broń. Odciągnął kurek lufy nabity śrutem i z pozycji siedzącej strzelił, celując w głowę niedźwiedzia. Zwierzę runęło rią lód. Johansen błyskawicznie poderwał się i stał już z karabinem w ręku. — Podkradł się tak cicho ¦— opowiadał po chwili podniecony — że usłyszawszy szelest za sobą myślałem, że to pies. Dopiero jak walnął mnie łapą po głowie, w oczach mi pociemniało, zrozumiałem omyłkę! Za późno. Zwaliłem się jak długi na lód. Przytomność odzyskałem w chwili, gdy poczułem, że chciał mi jak foce odgryźć głowę. Uchwyciłem go za gardło, ciągnąłem ze wszystkich sił i krzyknąłem. Niedźwiedź osłupiał na moment, potem znów zaatakował. Krzyknąłem po raz drugi. Psy wczepiły mu się w tylne łapy. Odskoczył na moment. Zerwałem się, schwyciłem broń, ale ty już na szczęście strzeliłeś. Niewiele brakowało, a byłoby już po mnie. Obaj odetchnęli z ulgą, patrząc na olbrzymie cielsko powalone na lodzie. Psy odskoczyły od niedźwiedzia. Atakowały go. gdy się ruszał, nieruchomy budził w nich lęk. Wietrzyły tu jakiś podstęp. Nansen nie ukrywał podziwu dla zimnej krwi towarzysza. Niedźwiedź na szczęście nie zdążył wyrządzić mu większej krzywdy. Zdarł tylko łapą brud z policzka i lekko poranił ręce. Niedługo czekali obaj na nowe, silne przeżycie. Tym razem wreszcie radosne. Od lądu dzielił ich już tylko wąski pas wolnego od lodów morza. Może wreszcie do niego dotrą? Nansen notuje krótko w dzienniku podróży: * Dzień wyjątkowo szczęśliwy. Johansena nie pożarł niedźwiedź, tuż przed nami — Ziemia Obiecana. Dostępu do wyspy broniły zimne, strome skały, spadające prostopadle do morza. Dołem niedostępne, górą skryte w nieprzejrzystych tumanach mgły, przez które wzrok nie mógł się przebić. W milczeniu płynęli obaj wzdłuż niesamowitych, budzących grozę wybrzeży, daremnie poszukując,bezpiecznego miejsca. Cały czas musieli pilnie baczyć, żeby nie znaleźć się w zasięgu potężnych brył, spadających z czół lodowców. Z łoskotem waliły się do morza. Płynęli tak długo. — Oto spełnienie marzeń — usiłował zażartować Fridtjof — wolałbym i tę noc jeszcze spędzić na krze. Jak sądzisz?, Odpowiedziało mu milczenie. — Hjalmar, otrząśnij się, na Boga! Nie będziemy tu przecież zimować, zdechlibyśmy z głodu. Przed nami otwarte morze. Wiosła i żagle szybko poniosą nas teraz na południe, do domu. Słyszysz? Johansen potakiwał w milczeniu. Było mu już wszystko jedno. Spać, spać za wszelką cenę! Nie maszerować, nie wiosłować, nie rozbijać dzień w dzień nowego obozu na lodzie. Zaszyć się wreszcie w jakiś kąt i odpocząć chociaż, chwilę w ciszy, cieple i spokoju. Następne dni niewiele różniły się od poprzednich. Podróżni- 198 199 dwaga pozostała, ysla nadzieja... 3 okazał się dobry, od razu pomknęły prędzej. Może nawet zbyt prędko, ust wielkich, ociężałych potworów morskich. Zaczęły ¦z interesować się dwoma nieznanymi stworzeniami, yły do nich w odwiedziny i tak się gdzieś spieszyły ndu. Bez cienia łęku, godnie, powoli, majestatycznie ¦dpływały do kajaków. W morzu zwierzęta te nie mają siebie wymiarami i wagą przeciwnika. Na polu lodo-¦sem, w ostateczności, odważy się je zaatakować bia-_viedź, ale najchętniej unika zaczepki. Jeden z takich 5w, wypływając z głębin na powierzchnię, otarł się Kiem o kajak Nansena. em gwałtowne uderzenie od spodu. Obejrzałem się Żadnych odłamków lodu nie było w pobliżu — na hnię wody wynurzyła- się naraz potężna głowa... gru- ^inowoźe wąsy drgały groźnie koło nozdrzy, a ogrom- zibłyszczały bielą. Szklane, okrągłe oczy utkwione były uporczywym, ciężkim spojrzeniem. Było coś dziwnie żyznego, przedpotopowego w tym zjawisku, długo go nie . Mors parsknął wreszcie i znikł jak zjawa. Po chwili się znów z morza, płynąc w stronę Johansena. Nie zkie miał zamiary, ale łękałem się, że kłami przedziu- -o kajaka. Obaj jednocześnie schwyciliśmy za broń. prychnęło znów, wściekle, zaryczało i schowało się pod j za -moment wypłynąć w ślad za nami. Przestraszony i skoczył na przepływającą obok krę, wciągnął na nią *ak i nie wypuszczał z ręki karabinka. Chciałem pójść lem, lecz gdy stawiałem nogę na krawędzi kry, lód 201 cy płynęli wciąż wzdłuż tych samych, ponurych, zasnutych szarą mgłą brzegów. Gdy tylko niebo pojaśniało wreszcie, Nan-sen wdrapał się na jakiś wyższy od innych toroś i stamtąd niecierpliwie badał horyzoint. Coraz ciężej robiło mu się na sercu. Jak okiem sięgnąć, ciągnęły się w dali jakieś wyspy, wysepki — o niedostępnych brzegach, wszystkie skryte pod czapami lodowców, wszystkie jak krople wody podobne do siebie. Najbliższej nadał imię Ewy, następnej Liv, a trzeciej, na której udało się im wreszcie wylądować, Adelaidy dla uczczenia pamięci zmarłej dawno matki. Cały niewielki archipelag nazwał Białą Ziemią. Gdybyż to jeszcze mógł wiedzieć, gdzie leżą te nowo odkryte lądy? Na pewno nie przy brzegach Spits-bergenu. I wyspy mają inne formy, i nad głową przelatuje, raz po raz, ptactwo nigdy tam nie obserwowane. A więc to Ziemia Franciszka Józefa? Ale jakie brzegi olbrzymiego archipelagu, wschodnie czy zachodnie? Bo to zasadnicza różnica. Jeśli zachodnie, to kres wędrówki nie byłby tak odległy. Może udałoby się na zimę powrócić do kraju? Nansen boi się wypowiedzieć głośno tę myśl, żeby nie łudzić na próżno Johansena. Rozczarowania mocno bolą, podrywają siły, a tych potrzeba jeszcze wiele. W miarę zaznajamiania się z terenem powraca mu dobry humor. Odpychające na pierwszy rzut oka martwotą pustynne wysepki tętnią życiem. Tu ślady olbrzymich niedźwiedzich łap na śniegu, tam stada fok, wylegujących się na słońcu, liczące czasem kilkadziesiąt sztuk. Tafle przybrzeżnego lodu wydają się od nich czarne. Raz po raz nad głową przeciągają jakieś nieznane, dziwne odmiany ptactwa, którym Nansen-zoolog nie zawsze umie dać nazwy. — Co jak co, ale z głodu tutaj zginąć trudno ¦— stwierdzają obaj z radością. A to jest w tej chwili najważniejsze. Gdybyż tylko szybciej można było popłynąć! Nansen poważnieje. Widać, że znów waży w głowie jakiś nowy pomysł. Johansen niedługo czeka. — Sań pozbyć się nie możemy — słyszy — mogą być znów nam potrzebne, ale musimy koniecznie je skrócić, — Po co? — Johansen jest na dobre przerażony. — Żeby zmieściły się na tyle kajaka. Od razu szybciej po-głyniemy! 46, Odwaga pozostała, ale prysła nadzieja... Pomysł okazał się dobry. Kajaki od razu pomknęły prędzej. Może nawet zbyt prędko, jak na gust wielkich, ociężałych potworów morskich. Zaczęły one naraz interesować się dwoma nieznanymi stworzeniami, co przybyły do nich w odwiedziny i tak się gdzieś spieszyły bez powodu. Bez cienia lęku, godnie, powoli, majestatycznie morsy podpływały do kajaków. W morzu zwierzęta te nie mają godnego siebie wymiarami i wagą przeciwnika. Na polu lodowym czasem, w ostateczności, odważy się je zaatakować biały niedźwiedź, ale najchętniej unika zaczepki. Jeden z takich olbrzymów, wypływając z głębin na powierzchnię, otarł się przypadkiem o kajak Nansena. Poczułem gwałtowne uderzenie od spodu. Obejrzałem się zdumiony. Żadnych odłamków lodu nie było w pobliżu — na powierzchnią wody wynurzyła- się naraz potężna głowa... grube szczecinowate wąsy drgały groźnie koło nozdrzy, a ogromne kły zabłyszczały bielą. Szklane, okrągłe oczy utkwione były we mnie uporczywym, ciężkim spojrzeniem. Było coś dziwnie fantastycznego, przedpotopowego w tym zjawisku, długo go nie zapomnę. Mors parsknął wreszcie i znikł jak zjawa. Po chwili wychylił się znów z morza, płynąc w stronę Johansena. Nie wiem, jakie miał zamiary, ale lękałem się, że kłami przedziurawi dno kajaka. Obaj jednocześnie schwyciliśmy za broń. Zwierzę prychnęło znów wściekle, zaryczało i schowało się pod wodę, by za moment wypłynąć w ślad za nami. Przestraszony Johansen skoczył na przepływającą obok krę, wciągnął na nią swój kajak i nie wypuszczał z ręki karabinka. Chciałem pójść jego śladem, lecz gdy stawiałem nogę na krawędzi kry, lód 201 załamał się pod moim, ciężarem. Cofnąłem się gwałtownie i przez kilka sekund nie mogłem odzyskać równowagi. Jeżeli potwór pojawiłby się teraz przede mną, byłbym z pewnością wpadł do morza. Po kilku desperackich wysiłkach udało mi się wreszcie przyciągnąć kajak i schronić na krą. Z dalszej pogoni mors zrezygnował. ...Kiedy indziej zobaczyłem, że kajak Johansena wyskoczył naraz w powietrze. Z wody wyjrzała głowa morsa. Niewiele myśląc, wystrzeliłem. Na szczęście celnie. Śmiertelnie ranione olbrzymie zwierzę wypłynęło od razu na powierzchnię. Z trudem udało się nam przerżnąć jego grubą skórę, żeby wyciąć kilka kawałków tłuszczu i mięsa — wspomina Nan-sen. Po paru dniach tej niebezpiecznej żeglugi udało się wreszcie Norwegom rozbić obóz przy wolnych od lodu brzegach jakiejś nieznanej wysepki. Cóż to za radość przeskakiwać z jednej skałki na drugą. Pierwszy raz od dwu lat. Pięć miesięcy minęło już od chwili zejścia z „Frama". Jak dzieci na wycieczce bawimy się żwirem kamienistej plaży, wsłuchujemy w jego skrzyp pod ciężarem naszych stóp. Zatknęliśmy na szczycie najwyższego pagórka flagę norweską. W załomach między skałami tuli się mech i cieszy oczy jaskrawą, złotą barwą samotny kwiat maku polarnego. Tę uroczystą chwilę trzeba jakoś uczcić. Zapas nafty kończy się. Na dnie blaszanki bulgoce jej zaledwie parę kropel. Nansen gotuje więc zupę nad sporządzoną naprędce lampą, którą napełnia tłuszczem morsa. I wsypuje do zupy ostatnią garść suszonych kartofli. Od tej chwili podróżników żywić musi wyłącznie Arktyka... Na zachód od cypla skalnego faluje otwarte morze. Wyspy ciągną się na południe. Dopiero,tutaj, w tym miejscu, można sobie powiedzieć,, że podróżnicy dotarli do zachodniej krawędzi archipelagu Ziemi Franciszka Józefa. Morze otwarte —¦ wolna droga do kraju. Nim obaj nacieszą się tą myślą, radość gaśnie. Silny wiatr napędza znów wielkie masy kry, grubej, połamanej,, kry nie do przebycia. Niedawno jeszcze żyłem nadzieją, pełen byłem odwagi — notuje Na^en - teraz pozostała wprawdzie odwaga, ale prysła zimę musimy przetrwać tutaj! — Gdzie? - wyrywa się Johansenowi. I przerażony daremnie czeka odpowiedzi. - Na tej pustym i? 202 47. Gdzie Fridtjof przeżył trzecią noc polarną? „Przetrwać zimę..." — proste, zwyczajne słowa. Ale zimowania Nansena nie można przyrównać do żadnego z tych, które dotychczas znała historia Arktyki. Ci, co przymusowo przeży- ' wali noc polarną na Dalekiej Północy, nawet jeśli byli rozbitkami, mieli jakieś zapasy ze zmiażdżonych lub opuszczonych statków, jakieś deski czy belki na sklecenie domu. Willem Barents, który w XV wieku zimował w Arktyce i przeżył straszne chwile na Nowej Ziemi, mógł wznieść chatę z drzewa dryftowego i częściowo urządzić ją ocalonymi z okrętu przedmiotami. Po trzystu latach chatę tę odnalazł przypadkiem norweski łowca wielorybów. Wnętrze było nie tknięte, jakby ludzie dopiero co z niej wyszli. Na ścianie wisiał zamilkły zegar, na stole leżała pożółkła od starości księga — „Opisanie Świata" Marco Polo. Zachowały się skóry niedźwiedzie na posłaniach, starodawne halabardy i strzelby. W rogu od prochu, tuż pod sufitem, w kominie, ukryli Holendrzy dziennik okrętowy. W nim dokładnie, dzień po dniu, podczas całego zimowania spisywano gęsim piórem notatki. Pozwoliły one później na wierne odtwo-,, rżenie ciężkich przeżyć podróżników, którzy pierwsi w historii zimowali przymusowo na Dalekiej Północy. Nawet nieszczęśni marynarze z ekspedycji Franklina w marszu po lodach zabrali z sobą żywność ze statków. Nawet tragiczna wyprawa Greely'ego podczas pierwszej i drugiej polarnej nocy rozporządzała jakimiś zapasami, a co ważniejsze — domem. Parę lat przed podróżą Nansena na jacht wyprawy angielskiej Leigh Smitha, zakotwiczony w pobliżu -półwyspu Flora, 204 pewnego słonecznego sierpniowego ranka runęły niespodziewanie potworne masy lodu. Z resztek statku Anglicy sklecili dom na zimę, uratowali także żywność, ubrania i ekwipunek. Nan-sen wiedział, że dom tej wyprawy zapewne, pozostał w tych okolicach. Myślał nawet o dotarciu do niego, nie znał jednak dokładniejszego kierunku marszu, nie miał pewności, co tam zastanie, a co ważniejsze — lękał się, że jeżeli nawet odnajdzie to miejsce, będzie już zbyt późno, żeby zgromadzić przed zimą dostateczną ilość żywności. Zdecydował się więc pozostać na nieznanej wysepce. Niełatwo musiała przyjść mu ta decyzja. Wiedział, że nikt nigdy-nie będzie go szukać wśród labiryntów wysepek niedostępnego archipelagu. Bronił się przed myślą, że jego położenie przypominało najbardziej położenie nieszczęsnego de Longa po wylądowaniu na pustynnych, syberyjskich wybrzeżach. Ale nawet i de Long był w lepszej sytuacji. Szukał on ludzkich osiedli i wierzył, że do nich .dotrze. Tutaj było rzeczą wiadomą, że wokół ciągnęła się nieznana bezludna pustynia. Wielka niewiadoma. Groźna i nieubłagana. Jak mógł Nansen ważyć się na przezimowanie zapadającej szybko nocy polarnej? Co jej przeciwstawić prócz odwagi i doświadczenia? Obcięte sanie, podziurawione jak sito kajaki, ubranie w strzępach, śpiwór — z resztek wełnianego koca, namiot połatany. Drzewo dryftowe, jakie z trudem udawało się czasem wyłowić z morza, nie wystarczyłoby na jedno porządne ognisko. Zapasy żywności zabrane z „Frama" skończyły się dawno. Niewielka „żelazna porcja", jakiej obaj z Johansenem zdecydowali się za żadne skarby nie ruszać, schowana była na dalszą wędrówkę, tę wiosenną, która miała ich doprowadzić do kraju. Pozostawało więc tylko mięso niedźwiedzi i fok. Ale trzeba było je dopiero zdobyć. . Zresztą jak wszystko inne. Wszystko zdobyć — od początku. I to jak najszybciej, przed nadejściem zimy. Każdy dzień był już teraz cenny, każda niemal godzina. — Musimy mieć dobre schronienie przed wiatrem i mrozem, inaczej zginiemy — postanowił sobie Nansen. 11 Fridtjof... 205 48, Nic tak nie zmywa brudu, jak ciepła krew niedźwiedzia — Cierpliwością i pracą wszystko na świecie można osiągnąć. Daliśmy chyba najlepszy tego dowód — powtarzał Nansen, patrząc z dumą na dzieło ich rąk. Z każdym dniem to coś, w czym mieli zamieszkać, wyglądało wygodniej. Mur kamienny wznosił się prawie na wysokość metra ponad równie głębokim wydrążeniem w ziemi. Jama czy też, jak ją nazywali, izdebka długości trzech metrów, szerokości dwu, osłonięta przed wiatrem i śniegiem, wydawała się polarnym budowniczym szczytem komfortu. Od chwili opuszczenia „Frama" podobnego nie zaznali. Ogrzewanie, a zarazem światło zapewniały lampy sporządzone przemyślnie z blachy i napełnione tłuszczem morsa. Jasno płonęły w nich knoty z resztek bandaży. Po raz pierwszy od sześciu miesięcy podróżnicy spróbowali spać w dwu oddzielnych śpiworach. Ale jedna noc «ałkowicie im wystarczyła. Szczękali zębami, skostnieli. Jeszcze nigdy podczas podróży tak n:e przemarzli, a Bóg sam raczy wiedzieć, ile już razy biedacy przemarzli. Następną noc spędzili we wspólnym śpiworze, ogrzewając się wzajemnie ciepłem swych ciał. To było jednak najpewniejsze. Zimowe leże skończyli w ostatnim momencie. Z każdym dniem niżej opadał słupek rtęci w termometrze, coraz mroźniej-szy wicher chłostał w twarz. Zawieja śnieżna nie ustawała. Wokół domku roiło >się od białych niedźwiedzi. W krótkim czasie polarnicy spali już na. ich ciepłych, gęstych futrach, oba wejścia — do tunelu i do izdebki — zasłaniały także niedźwiedzie „dery". W walce o życie Nansen był bez litości. Dzień w dzień ginął przynajmniej jeden król białych pustyni. Obok domku piętrzyły się coraz wyżej stosy mięsa i tłuszczu — za- 203 pasy na zimę. Tłuszczu zimownicy potrzebowali bardzo dużo, jak najwięcej. I do jedzenia, i do lampy, która musiała płonąć bez chwili przerwy przez całą noc polarną, rozświetlając ciemności i chroniąc przed zamarznięciem. Zapasów swych podróżnicy bronili zajadle. Białe, wygłodniałe niedźwiedzie zwiedziały się jakoś o nich i ściągały tłumnie, jakby uważały, że ludzie trudzili się specjalnie dla nich. Jakiś biedak tak się pewnego razu obżarł, że zasnął na stosie rozgrzebanych połci mięsa i sadła. Po przebudzeniu zamierzał najwidoczniej ucztować dalej. Ale łakomstwo przypłacił życiem. W ciemnościach. mroźnego października podróżnicy zabili ostatnie dwa niedźwiedzie. Morsy i foki dawno już znikły. Ocean skuła jednolita, gruba tafla lodu. Nad wyspą zapanowała niepodzielnie noc polarna. Mrozy, śnieżyce, wichury przez całe długie dni i tygodnie trzymały ludzi w zamknięciu w ciasnej, zadymionej izdebce. Godzinami leżeli bezczynnie w śpiworze, nadaremnie szukając na twardej, pełnej ostrych występów skale wygodniejszego miejsca. Nie pomogło nawet wymoszczenie posłania paroma warstwami niedźwiedzich skór. Przeważnie spali lub drzemali, bo i cóż mogli innego robić? O czym jeszcze mówić? Już dawno powiedzieli sobie wszystko, co mieli do powiedzenia. Przeszłość oddaliła się od nich, przyszłość była jednym wielkim znakiem zapytania. Marzyli o powrocie do kraju, do domu. Nansen chętnie wspominał chwile spędzone wśród Eskimosów w Godthaab. Wygodnie żyło się w ich ciepłym, zacisznym igloo, które wtenczas wydawało się pełne niewygód. Tu śnieg nie nadawał się niestety do wykrawania wielkich bloków śnieżnych. Nie szczędzili obaj pracy, wznosząc swój domek, poutykali wszystkie szpary, a przecież każdy silniejszy wiatr przeciągał mroźnym tchnieniem przez izbę. Nie sposób jej było dogrzać. Płonąca dzień- i noc, bez ustanku, lampa z tłuszczem kopciła niemiłosiernie, pokrywając wszystko wokół grubą warstwą lepkiej sadzy. Próbowali zbudować komin. Z czego? Oczywiście z tego, czego mieli pod ręką najwięcej — z niedźwiedzich skór. Próba się nie udała. Ciąg był bardzo słaby, a każdy silniejszy podmuch wypełniał izdebkę czarnymi kłębami dymu. Trze- 209 ba było wymyślić coś innego. Wyrzucili na wpół przepaloną skórę i wymurowali coś w rodzaju komina z innego „budulca", na brak którego nie mogli się także uskarżać — z lodu i ze śniegu. Komin.topniał niestety pod wpływem ciepła i zamieniał się wtedy w rymnę. Woda wlewała się do izby, ale Nansen ze swym niezmiennym optymizmem opowiadał:1 , ...zima przeszła nam na ogół dość przyjemnie. Dzięki lam-\ pom rtęć w termometrze utrzymywała się stale około zera, co dla nas, przywykłych już do obozowania przy temperaturze minus czterdziestu stopni Celsjusza, zupełnie wystarczało. Przy ścianach było co prawda znacznie chłodniej. Osiadła na nich wilgoć w postaci prześlicznych białych kryształków lodowych. Dzięki temu mogliśmy mieć złudzenie, że mieszkamy w pałacu marmurowym. Przepych ten miał jednak swoje złe strony. Wystarczyło, żeby temperatura podniosła się trochę, a ze ścian ściekały strumyczki i łoże nasze zamieniało się zaraz w kałużę. Każdy z nas po kolei kucharzował przez tydzień. Było to jedynym urozmaiceniem naszego monotonnego życia i jedyną miarą upływania czasu. , Jedzenie z konieczności nie było różnorodne. Ranek zaczy- , nał się niezmiennie od rosołu z niedźwiedziego mięsa, wieczorem to samo mięso, smażenie, porę obiadową obaj przeważnie przesypiali. Na deser wyławiali chętnie palcami ulubiony przysmak, skwarki z tłuszczu morsa, który płonął w lampach. I tak dzień po dniu, tydzień po tygodniu i miesiąc po miesiącu. Mięso niedźwiedzie zastępowali czasem dla odmiany mięsem foki lub morsa. Była to jedyna odmiana. Od czasu do czasu opanowywała ich tęsfcnota za porządkiem i czystością. Wtedy, w nagłym przypływie energii, zeskrobywali szron ze ścian, zmieniali na posłaniach futra. Nie oczyszczone z resztek mięsa zaczynały po trosze gnić, a co gorsza mocno cuchnąć. Najgorzej było z praniem bielizny. Brud z koszul skrobali najpierw nożem, potem parę godzin je gotowali. Po dokładnym wyżęciu długo jeszcze suszyli. Czy trud wart był zachodu? Chyba tak. W pierwszej chwili bielizna nie przylegała do skóry. Ale już po niedługim czasie w zetknięciu z brudnym ubraniem znów przesiąkała tłuszczem. Mycie rąk gorącą wodą nie da-210 wało żadnych wyników. Szorowali je więc piaskiem. Wszystko nadaremnie. Brud nie znikał. Dłonie najlepiej zmywać- ciepłą krwią niedźwiedzią zmieszaną z sadłem. Ponieważ nie zawsze mamy je pod ręką, brud także można zeskrobywać nożem — notuje Nansen. Zamiast ręczników czy ścierek polarnicy używali mchu, który wyrywali ze szczelin w ścianach. Po użyciu wpychali go, oczywiście, z powrotem na te same miejsca. Palce mieli tak brudne, że każde dotknięcie papieru pozostawiało na nim tłuste, czarne plamy. Odchodziła więc nawet ochota do pisania, które i tak było przymusem. Bo i o czym pisać? Nic się nie działo. Nic się nie zmieniło obecnie w ich życiu. Całe tygodnie i miesiące za ścianami wył i jęczał wiatr lub wciąż tak samo dzwoniła w uszach przerażająca, martwa cisza. Taka, jaką znają tylko podbiegunowe obszary. Cóż daliby obaj w tych chwilach, żeby mieć pod ręką jakieś książki. Na pamięć umieli już wszystkie kartki kalendarza morskiego i tablic astronomicznych. Przepowiadali je sobie czasem na wyrywki. — Czy to prawda, że na „Framie" mieliśmy kilkaset tomów? — dopytywali się nawzajem. I trudno im było w to dziś uwierzyć! 40. Nie masz zręczniejszego złodzieja nad polarnego lisa Jedynym urozmaiceniem, i to nie najprzyjemniejszym, jednostajnego i śmiertelnie nudnego trybu życia była nieustanna walka z lisami. Walka nierówna, bo zawsze zwycięsko wychodziły z niej zwierzęta. Rozkradały najbezczelniej wszystko, co się tylko dało, wszystko, co tylko zabrać mogły: kawałki bam-busu, drut stalowy, liny do harpunów, a nawet same har»puny, zaszyte w płócienych workach, zbiory kamieni i mchów, które Nansen gromadził tak pieczołowicie. Nie darowały nawet ostatniemu, jaki pozostał, kłębkowi sznurków do żagli. Fridtjoi przechowywał je pieczołowicie, jak jakiś skarb, chcąc rozpleść je na nici potrzebne do reperacji porwanych ubrań. Nic z tego! Szkodniki porwały się nawet kiedyś na termometr. Po długich poszukiwaniach Nansen ledwie odnalazł cenny instrument, ukryty chytrze przez nie pod wielką bryłą śniegu. Niedługo się nim cieszył. Termometr znikł, znowu, tym razem ostatecznie. Może przetrwał te kilkadziesiąt lat i do dnia dzisiejszego leży schowany gdzieś w jakiejś lisiej norze? Zwierzęta stawały się z każdym dniem bardziej bezwstydne. Żałując naboi polarnicy zaczęli je wreszcie odpędzać kamieniami. Odbiegały wtedy na niewielką odległość, szczekały ze złością i wyły przeraźliwie, jakby miały pretensję. Zrezygnowani ludzie chronili się przed tym nieznośnym jazgotem do izby, a wtedy zwycięskie lisy biegały sobie w najlepsze po dachu, jakby naigrawając się ze zwyciężonych. Razu pewnego, opo- ¦ wiada Nansen, ...lis przegryzł nam rzemień przytrzymujący u wejścia skórę niedźwiedzia. Tylkośmy szkodą zdążyli naprawić, a już słyszymy na nowo, jak pracują jego zęby. Dziś 212 znowu któryś z nich skradł żagiel, którego używaliśmy do przeciągania brył słodkiego lodu. Tego już było za wiele. Z tą stratą nie mogliśmy się łatwo pogodzić. Jakże bez żagla płynąć do domu? Po wielu godzinach żmudnych poszukiwań w ciemnościach Johansen odnalazł wreszcie zgubę zawłeczoną daleko, na sam brzeg morza. Nie mogliśmy pojąć, jak małe zwierzątko dało radę przeciągnąć taki ciężar. I po co mu to było? Przed świętami Bożego Narodzenia polarnicy postanowili zrobić w swym domku generalne porządki. Od czego zacząć? Chyba od wyrąbywania na podłodze grubej warstwy lodu, który tak narósł, że izba stała się znacznie niższa. Następnie powyrzucali kości, odpadki mięsa, a wreszcie starali się usunąć ze ścian gruby kożuch tłustej sadzy. Jednego tylko nie mogli uczynić, chociaż najwięcej im na tym zależało — zmienić ubrania i bielizny. ...jak klej przylepiały się wciąż do ciała... za każdym poruszeniem, przesiąknięte brudem i tłuszczem, szorowały nam skórę tak, że w końcu miejscami zmieniała się w ranę... Czyż mogłem kiedyś w życiu przypuszczać jak ważnym, nieocenionym cudownym odkryciem człowieka jest mydło? — pisze Nansen. v Wywrócone na drugą stronę koszule musiały wystarczyć za czyste. Nansen dokonał jeszcze jednego wynalazku wielkiej wagi: grubą nić, wyciągniętą z żaglowego płótna, rozkręcił na dwanaście cieńszych, którymi można było zszywać i łatać zniszczoną odzież. Chcąc umilić sobie czas, który się dłużył w nieskończoność, podróżnicy zaczęli sobie wyobrażać ogromny, przestronny, jasny sklep. Wszędzie na ścianach, od podłogi do sufitu, wisiały w nim nowe, czyste, miękkie, ciepłe i wygodne ubrania wełniane. Wystarczyło wskazać tylko, które się podoba, żeby je nałożyć. Samotne święta Bożego Narodzenia w brudnej i ciasnej izdebce, w zaduchu, świętowali obaj radośnie. Od chwili zrównania dnia z nocą każdy miesiąc, każdy tydzień przybliżał ich do upragnionej wiosny. Liczyli głośno dni, jakie od niej jeszcze . dzieliły, a w głębi serca chyba i godziny. W pogodnym nastroju Nansen wykorzystywał każdy moment, żeby wyjść na dwór rozprostować trochę nogi. I jako 213 artysta wrażliwy na piękno marzł nieraz godzinami, podziwiając grę barw, wstęg i łuków zorzy polarnej. ...na nieboskłonie rozciąga znów swój srebrzysty płaszcz. Po chwili kolor zmienia się na złoty, zielony, mieni się czerwienią. Światło bez przerwy pulsuje, rozszerza się, to znów kurczy, rozbłyskuje naraz wieloma pasmami jaśniejącego srebra, w które wplatają się lśniące, faliste wstęgi. I znów wszystko znika, i znów powraca w kształcie ognistych języków u zenitu, by wystrzelić jasnymi promieniami od horyzontu prosto w górę. Tu i ówdzie zapalają się jeszcze zwiewne, świetlane wstęgi, jak pył złocistego teraz płaszcza zorzy, A oto znów światło i rozpala się, znów rozżarza, od widnokręgu wypryskują znów J ku zenitowi błyskawice świateŁ I nieskończoną gra barw roz-. j poczyna się od nowa. Początek nowego, jeszcze jednego roku, kTóry spędzie miał z dala od bliskich, przywodził na myśl dom rodzinny, / ten pamiętny rok 1895 też się kończy. Był dziwny, ale mimo wszystko desyć dobry. W kraju biją dzwony kościelne głosząc koniec starego roku... Nasz jedyny dzwon to mroźny wicher, co unosząc się nad lodami, świszczę i wyje wściekle, wznosi tumany śniegu, zmiata je ze skał tuż nad naszymi głowami... słyszę w dali łoskot lodowca. Skoro tylko mróz przybierze na sile, w jego olbrzymim, uśpionym cielsku szczelina pęka po szczelinie. Grzmi i huczy wtenczas niby strzały armatnie, od których wstrząsa się niebo i ziemia. ...Johansen chrapie, jakby wtórował tym odgłosom. Cieszę się, że nie może go widzieć matka. Zapłakałaby gorzko, biedna, z rozpaczy na widok swego syna wychudzonego, obrośniętego, w brudnych łachmanach, z twarzą powleczoną tłustymi plamami sadzy... ...Jesteśmy sami, opuszczeni, o setki mil od tego, co nam bliskie i drogie. Można się rozchorować, tak czasem ogarnia człowieka tęsknota. 50. Cięższa od walki z lodem jest walka z samym sobą — Bój się Boga, co ty wyprawiasz? Leżąc w śpiworze i łatając pracowicie skarpetę, Nansen ze zdumieniem spojrzał na Johansena, który na czworakach wpeł-zał tyłem z tunelu do izby. — Niedźwiedź! Tam, przy wyjściu. Odchylił skórę, zagląda do korytarza — wyrzucił z siebie jednym tchem. Nim Fridtjof zdążył schwycić ubranie, już Johansen z karabinem w ręku poczołgał się znów ostrożnie do wylotu tunelu. W ciemności słychać było coraz silniejsze mruczenie. Na wiosnę białe niedźwiedzie są wygłodniałe. Ten postanowił za wszelką cenę dostać się do- nory zajętej przez nie znane mu zwierzęta, na pewno smaczne. Mruczenie słychać było coraz wyraźniej. W chwilę później rozległ się trzask, jakby zwierzę łapązaczynało odwalać kamienie. Nie namyślając się dłużej Johansen wypalił na oślep. Powietrzem wstrząsnął ryk. Wydawało się, że runie cały domek. Ranione zwierzę rzuciło się do ucieczki. Myśliwy pognał w ślad za nim. Nansen, jak mógł najśpieszniej, narzucił na siebie ubra--nie i wybiegł na pomoc towarzyszowi. —¦ Dobiłem go drugą kulą. Leży tam nad brzegiem. Masz. nóż przy sobie? To idź go opraw, ja tymczasem biegnę po sanie. — Twarz Johansena promieniała radością. W chwili gdy Nansen z nożem w ręku szedł ćwiartować zdobycz, ciesząc się już na myśl o pysznej pieczeni z szynki, niedźwiedź porwał się na równe nogi i pognał w stronę morza. Tego było za wiele. Nansen rzucił się, żeby odciąć mu drogę. Przestraszone zwierzę uciekając zaczęło wspinać się na strome zbocze. I to je zgubiło. 215 W ciągu sześciu tygodni polarnicy żywili się świeżym mięsem. A już zapasy żywności miały się ku końcowi. Mogli też trochę krwią zwierzęcia obmyć się z brudu, do którego nie sposób było przywyknąć. Pierwszy po długiej zimie niedźwiedź był zapowiedzią zbliżającej się wiosny. Tej wiosny, która miała,być ich ostatnią, tu wśród lodów archipelagu Ziemi Franciszka^Józefa. Nim pierwsze promienie słońca ukazały się nad horyzontem, j obaj połarnicy zamienili się w krawców i szewców. Pilniejszych trudno byłoby znaleźć. Ruszyć w dalszą drogę w poszarpanych łachmanach okazało się niepodobieństwem. Ubranie polarne musi chronić przed mrozem i wilgocią, nie mówiąc już 0 wiefrze, który przenika przez każdą najmniejszą dziurę lub szparę. Na ubrania zdecydowali się poświęcić koce wełniane, z których uszyty był śpiwór. Do podzelowania zniszczonych butów posłużyła im gruba skóra morsa. ...Z żalem pożegnałem się w połowie maja ze starymi spodniami. Dobrze mi służyły, ale porwane były i ciężkie. Sadło wprost kapało z nich — notuje Nansen. Napracowali się ciężko, ale obaj dumni byli ze swych krawieckich uzdolnień. Johansen obiecywał sobie solennie oszczędzać swą nową kurtkę, żeby nie zjawić się w Norwegii jak jakiś ostatni włóczęga. Trzeba było także na podróż przygotować duży zapas tłuszczu do lampy. Prymus nie przedstawiał już żadnej wartości —. od dawna zabrakło do niego nafty. Toteż bez chwili wahania w mosiężną rurę od prymusa włożył Nansen notatkę o losach swej dwuosobowej wyprawy — od chwili opuszczenia „Frama" do dnia 17 maja 1896 roku. Dzień ten był dniem wymarszu z zimowiska. Burkę zawiesił na drucie, tuż pod sufitem izdebki, podobnie jak to uczynił przed z górą trzystu laty Barents na Nowej Ziemi. 1 znów rozpoczęła się straszna walka człowieka z najeżonym torosami terenem, walka z przestrzenią, z czasem i z samym sobą. Odwykłe podczas całej zimy od wysiłku nogi z trudem wdrażały się do uciążliwego marszu. Któregoś dnia pod Nansenem zarwał się lód. Nieraz już mu | się to przydarzało, ale teraz, gdy narty miał mocno przywiąza- 216 ne do stóp, długie deski wśliznęły się od spodu pod wielką, grubą bryłę. Ani ich stamtąd wyszarpnąć. Fridtjof zawisł na trzymanym kurczowo w ręku bambusowym kijku, ale głębia wciągała. Gdy zanurzył się już pod szyję, krzyknął rozpaczliwie. Raz, drugi. Lodowata fala zalała mu usta. Johansen zmęczony wlókł się daleko w tyle. Rzucił się co sił na pomoc. W ostatniej niemal chwili zdążył schwycić Nansena za głowę, przytrzymać i wyciągnąć na lód. Dni za dniami, tygodnie za tygodniami mijały na powolnym marszu. Pq miesiącu przedzierania się w labiryncie wysp i wysepek otworzyły się przed wędrowcami szerokie kanały wodne i jeziora wśród lodów. Natychmiast powiązali kajaki, postawili maszty, rozpięli żagle i uradowani dali się unieść przyjaznemu północnemu wiatrowi. Nareszcie płynęli na południe. 51. Gdzie są kajaki, jak dalej bez nich płynąć? Pewnego wieczora polarnicy ledwie żywi ze zmęczenia dobili do krawędzi lodowego pola. Związane jak zawszex kajaki przymocowali rzemienną liną do lodowej bryły przy brzegu, a sami odeszli, żeby wspiąć się na jakiś toros i zobaczyć, jak da-' leko ciągną się otwarte wody. Odwróciwszy się przypadkiem Nansen spostrzegł naraz, że napięta lina pękła, a wiatr odgania kajaki na pełne morze. Nim zdążyli dobiegnąć do krawędzi lodowego pola — były już daleko. Coraz dalej z każdą chwilą. Nowa katastrofa! Niedługo myśląc, Nansen zdziera z siebie część ubrania, buty ¦ i rzuca się do wody. Przemoczona odzież utrudnia mu ruchy. Nie chce się jej pozbyć w obawie przed skurczem. A wiatr odgania wciąż dalej kajaki. Nie marzyłem już sam, że uda mi się je pochwycić — opowiadał później. — Jeśli odpłynęłyby, stracilibyśmy wszystko niezbędne do życia. To byłby koniec. Przy sobie nie mieliśmy nawet noży. Było mi już wszystko jedno, czy utonę, czy też po- J wrócę na brzeg bez kajaków. Wytężyłem wszystkie siły, poczu- ] łem naraz, że słabnę, przewróciłem się na plecy. Johansen krą- i żył niespokojnie po brzegu. Co ten biedak musiał się wycier- j pięć wiedząc, że nie może mi pomóc. Stracił nadzieję, że po- 1 torócę. Opowiadał mi później, że te chwile bezsilnego wycze- \ kiwania były najcięższymi, jakie kiedykolwiek przeżył. Po krótkim wypoczynku, a wydał mi się wiecznością, popłynąłem znów dalej. Kajaki widziałem jakby bliżej. Odwaga wstąpiła mi w serce, zdwoiłem wysiłki. Zaczynałem kostnieć. Zrozumiałem, że jeszcze chwila, a nie będę w stanie poruszać kończynami. Popłynąłem jednak dalej. Uderzenia rąk o wodę 218 stawały się coraz słabsze, wolniejsze. Odległość między mną a kajakami wciąż malała. To dodało mi znów otuchy. „Jeszcze trochę, jeszcze jeden wysiłek!" — powtarzałem sobie w myśli. Udało mi się wreszcie schwycić za nartę leżącą z tyłu kajaka. To już było coś. Po chwili nogą zaczepiłem o wystające poza burtę sanie. Do wnętrza wciągnąłem się, goniąc ostatkiem sił. Ale nie mogłem utrzymać wiosła w zgrabiałych rękach. Zimno pozbawiło mnie czucia. Miałem wrażenie, że wiatr chłoszcze mnie po nagim ciele. Dygotałem,, szczękałem zębami. Rozgrzać się, rozgrzać za wszelką cenę! Czułem, że w przeciwnym razie zginę. Tuż przed dziobem kajaka zakołysały się naraz na fali dwa nurzyki. Chwyciłem za broń i jednym strzałem strąciłem ptaki. Słysząc strzał Johansen był pewien, że przydarzyło mi się jakieś nieszczęście, a gdy zobaczył, że wiosłując wyławiam zdobycz z wody, sądził, że dostałem obłędu. Dobiłem wreszcie szczęśliwie do brzegu. Byłem tak wyczerpany, że ledwie utrzymywałem się na nogach. Johansen ściągnął ze mnie mokre ubranie i nałożył wszystko, co tylko mieliśmy suchego. Nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Wsunąłem się do śpiwora. Johan-aen nakrył mnie jeszcze żaglem, ale dygotałem wciąż cały. Czas naglił. Następnego dnia polarnicy wyruszyli w dalszą drogę. Jedzenia było coraz mniej. Tłuszcz dawno się skończył. Niedźwiedzi ani śladu. Upolować można było jedynie morsy. Woda kipiała od nich. Stada liczące po dwieście, trzysta sztuk wylegiwały się leniwie na lodowych polach luib zagradzały w morzu drogę kajakom, cisnąc się ze wszystkich stron. „Płyniemy, to prawda, ale gdzie jesteśmy?" — zapytywał wciąż sam siebie Nansen. Nad wybrzeżami wysepek aż po horyzont wisiała wciąż mgła. Nie sposób domyślić się, czy to ciągle jeszcze Ziemia Franciszka Józefa, czy też już grupa wysp leżąca pomiędzy tym archipelagiem a Spitsbergenem? Nie zawsze udawało się podróżnikom bezpiecznie wymijać duże skupiska potworów morskich. Razu pewnego wielkie zwierzę wynurzyło się z wody tuż obok kaja-i Nansema i zarzuciło na burtę olbrzymie kły. Tak zazwyczaj spełza mors na krawędź lodowego pola. Kajak przechylił się próżnie, Nansen o mało nie wpadł do wody. Niewiele myśląc, 219 z całych sił trzasnął zwierzę po głowie wiosłem. Mors burtj nie puścił, dopóki Fridtjof nie schwycił za strzelbę. Znikł wtedj pod wodą z taką-samą szybkością, z jaką się pojawił. Trwało 4 sekundy. „Jestem chyba urodzony pod szczęśliwą gwiazdą — pomyślał Nansen —'niewiele brakowało, a byłoby już po mnie". Nagle poczuł, że nogi ma w wodzie. Nastawił ucha. Bulgocząc wlewała się najwyraźniej do wnętrza. Jeszcze chwila, a pod jej ciężarem kajak zatonie. Nansen uchwycił się kurczowo krawędzi pobliskiego lodowego pola i wciągnął na nie podziurawioną łódź. / znów czeka nas łatanie. Mors rozdarł kłem płótno na przestrzeni jakichś piętnastu centymetrów. Dobrze, że ta bestia nie i poraniła vii nóg kłami. A co stałoby się, gdyby ta przygoda spot- j kala mnie na pełnym morzu? Byłoby po mnie! — notuje. Fridt- j jof. I dodaje z humorem: — A jednak szczęście mi sprzyja! 52. Takie spotkanie raz na sto lat się zdarza Dni przechodzą za dniami na marszu w nieznane. Czas biegnie, to już druga połowa czerwca. Sił wciąż mniej. Któregoś wieczora, a jasny był jak dzień, polarnicy rozbijali obóz u~brze~ gów jakiejś wysepki — jednej z tych wciąż nie nazwanych. Szykując jak zwykle posiłek w świergocie wiosennego ptactwa, które chmarami unosiło się nad wyspą, Nansen usłyszał jakiś obcy dźwięk, do złudzenia przypominający szczekanie. Czyżby halucynacja? Skąd szczekanie tutaj, w tym lodowym pustkowiu? Chwilę jeszcze wsłuchiwał się, wstrzymując oddech. I znów ten sam, dawno nie słyszany, zapomniany dźwięk. Z bijącym sercem zawołał towarzysza i kazał mu pilnie nadstawić ucha. Johansen postał chwilę i popatrzył podejrzliwie na Fridtjof a. — Jeśli człowiek słyszy jakieś „głosy!", to znak, że z nim źle. Uważaj na siebie — odpowiedział spokojnie i zawrócił do swej pracy. Łatał właśnie kajak. Ale Nansen nie dawał tak łatwo za wygraną. Coś mówiło mu, że się nie mylił. Rzucił wszystko, drżącymi rękami przypiął do nóg narty, schwycił strzelbę i pobiegł na zwiady. W powietrzu panowała teraz cisza, przerywana tylko piskliwym krzykiem jakiegoś ptaka, któremu wtórowało w dali chrapliwe wołanie mewy. Nansen zatrzymał się zniechęcony i pomyślał: „Johansen miał rację, musiałem się przesłyszeć, a przysiągłbym, że..." — Naraz przypadł do śniegu. Widniały na nim ślady. Nie lisie, były zbyt duże. Czyżby wilcze? Skąd tutaj wilk? A więc psie? I znów wyraźniej, donośniej niż przedtem rozległo si§ szczekanie. To musiał być pies. A jeśli tak, są tu i ludzie. 221 z całych sił trzasnął zwierzę po głowie wiosłem. Mors burty nie puścił, dopóki Fridtjof nie schwycił za strzelbę. Znikł wtedy pod wodą z taką-samą szybkością, z jaką się pojawił. Trwało to sekundy. „Jestem chyba urodzony pod szczęśliwą gwiazdą — pomyślał Nansen — oiiewiele brakowało, a byłoby już po mnie". Nagle poczuł, że nogi ma w wodzie. Nastawił ucha. Bulgocząc wlewała się najwyraźniej do wnętrza. Jeszcze chwila, a pod jej ciężarem kajak zatonie. Nansen uchwycił się kurczowo krawędzi pobliskiego lodowego pola i wciągnął na nie podziurawioną łódź. / znów czeka nas latanie. Mors rozdarł kłem płótno na przestrzeni jakichś piętnastu centymetrów. Dobrze, że ta bestia nie poraniła mi nóg kłami. A co stałoby się, gdyby ta przygoda spotkała mnie na pełnym morzu? Byłoby po mnie! — notuje. Fridtjof. I dodaje z humorem: — A jednak szczęście mi sprzyja! 52. Takie spotkanie raz na sto lat się zdarza Dni przechodzą za dniami na marszu w nieznane. Czas biegnie, to już druga połowa czerwca. Sił wciąż mniej. Któregoś wieczora, a jasny był jak dzień, poiarnicy rozbijali obóz u~brze-gów jakiejś wysepki — jednej z tych wciąż nie nazwanych. Szykując jak zwykle posiłek w świergocie wiosennego ptactwa, które chmarami unosiło się nad wyspą, Nansen usłyszał jakiś obcy dźwięk, do złudzenia przypominający szczekanie. Czyżby halucynacja? Skąd szczekanie tutaj, w tym lodowym pustkowiu? Chwilę jeszcze wsłuchiwał się, wstrzymując oddech. I znów ten sam, dawno nie słyszany, zapomniany dźwięk. Z bijącym sercem zawołał towarzysza i kazał mu pilnie nadstawić ucha. Johansen postał chwilę i popatrzył podejrzliwie na Fridtjof a. — Jeśli człowiek słyszy jakieś „głosy!", to znak, że z nim źle. Uważaj na siebie — odpowiedział spokojnie i zawrócił do swej pracy. Łatał właśnie kajak. Ale Nansen nie dawał tak łatwo za wygraną. Coś mówiło mu, że się nie mylił. Rzucił wszystko, drżącymi rękami przypiął do nóg narty, schwycił strzelbę i pobiegł na zwiady. W powietrzu panowała teraz cisza, przerywana tylko piskliwym krzykiem jakiegoś ptaka, któremu wtórowało w dali chrapliwe wołanie mewy. Nansen zatrzymał się zniechęcony i pomyślał: „Johansen miał rację, musiałem się przesłyszeć, a przysiągłbym, że..." — Naraz przypadł do śniegu. Widniały na nim ślady. Nie lisie, były zbyt duże. Czyżby wilcze? Skąd tutaj wilk? A więc psie? I znów wyraźniej, donośniej niż przedtem rozległo się* szczekanie. To musiał być pies. A jeśli tak, są tu i ludzie. 221 Naraz wydało mu się,!że słyszy jakiś głos, pierwszy obcy głos po trzech latach. Krew uderzyła mu do głowy, serce waliło jak młot, rozsadzało pierś. Wbiegł na wzgórze i cos sił w płucach, I jak wariat, zaczął krzyczeć. Z tym obcym głosem, z tym jedynym zwiastunem życia związany był jego kraj, dom, ona! Nogi wrosły mu w śnieg. Nie dowierzał wciąż-jeszcze własnym oczom. Ze szczytu wzgórza zbiegł pies, a z tyłu, za nim szedł... czio- !] wiek. Usłyszał znów jego głos. Nansen stał wciąż jak wryty. Gdy nieznajomy zbliżył się do niego, nie kryjąc zdumienia, podali sobie ręce. Wymienili zdawkowe „How are yoti?" Nad nimi kłębiła się mgła, u stóp leżały potrzaskane kry, w głębi błyszczały słabe zarysy jakiegoś lądu. Czoło lodowca tonęło we mgle. I tak stali długą chwilę w milczeniu. Jeden w eleganckim, kraciastym, sportowym ubraniu, w wysokich, gumowych butach, ogolony starannie, ostrzyżony, pachnący dobrą wodą kolońską. I ten drugi — dziki człowiek. W łachmanach, brudny, z długimi, nie czesanymi kłakami włosów, ze zmierzwioną brodą, z czarną od sadzy twarzą, na której niepodobna było dopatrzyć się koloru skóry, pokryta była bowiem skorupą brudu. Nie mogły go zmyć podczas długiej zimy ani woda, ani krew niedźwiedzia, ani piasek zmieszany z mchem. Nie mógł go zeskrobać nawet 'nóż. Któż mógł domyślać się w tej chwili, kim jest ów dziki. Skąd się tu wziął? Nieznajomy chwilę jeszcze pasował się z sobą. Dżentelmen w każdym calu, nie chciał, nie mógł zasypać przybysza pytaniami. Wydawało mu się, że poprzez brud wyzierają ku niemu jakieś znajome rysy. Znajome dla każdego polarnika. Nie śmiał jednak sprecyzować pytań, które cisnęły mu się na usta. Czekał, aż dziwny człowiek sam zacznie mówić, ale człowiek milczał. Wzruszenie odebrało mu mowę: — Cieszy mnie ogromnie, że pana spotkałem — wykrztusił wreszcie z trudem nieznajomy. — Gdzież pana statek? A ludzie? Ilu tu was jest? — Statku nie mam. Jest nas tylko dwóch. I Nansen milknie, niezdolny powiedzieć nic więcej w tej j chwili, która wydaje mu się wciąż snem. On także nie przestaje wpatrywać się uważnie w twarz nieznajomego. Gdzieś już go widywał, ale gdzie?. To zapewne ktoś z naukowców, ale kto? 222 „Może angielski badacz Arktyki Jackson, który szykował wyprawę polarną?" — świta mu nagle myśl. Nieznajomy, nie wytrzymując dłużej napięcia, spogląda mu wprost w oczy i wyrzuca z siebie gwałtownie, jednym tchem: — Czyżby pan był Nansenem?: Pytanie brzmi jak pewnik. — Tak — pada krótka odpowiedź. ...Jeszcze raz schwycił mnie wtedy za dłoń i serdecznie uściskał. Nie mógłbym być gorącej powitany. Ten uścisk Jacksona, bo to on był istotnie, znaczył więcej niż zwykła jormałność — wspomina Fridtjof. W drodze do budynku wyprawy angielskiej obu ludziom nie zamykają się usta. Mówią teraz jeden przez drugiego. Anglikowi, który spędził już całą zimę na przylądku Flora na czele arktycznej ekspedycji badawczej, trudno uwierzyć, pojąć, co przeżyć musieli i wycierpieć norwescy wędrowcy, — Spełniliście dzieło- Tytana — stwierdza z powagą po wysłuchaniu całej epopei. — Jestem doprawdy dumny, że pierwszy mogłem was powitać i służyć wam pomocą. Takie spotkanie zdarza się raz na sto lat. Mój statek „Windward" przypłynie tu wkrótce. Będę szczęśliwy, jeśli zechcecie powrócić nim do kraju. I teraz dopiero Jackson przyznaje się, iż nie śmiał pytać o „Frama". Sądził, że Nansen i Johansen są jednymi, którzy się uratowali z katastrofy statku. * W wygodnym, luksusowo urządzonym domku wyprawy, ciepłym, zacisznym, czeka Nansena nowa niespodzianka. — Od żony pana sprzed dwu lat — mówił Jackson, wręczając wzruszonemu polarnikowi zalutowaną, ciężką puszkę, pełną listów dla załogi „Frama". Miesiąc spędzony u gościnnych Anglików przebiega szybko. Niczego tu nie brak, codzienna kąpiel, czyste, lekkie, ciepłe ubranie, zupełnie jak w tym sklepie, wymarzonym przez obu polarników, wygodne posłania, urozmaicona kuchnia i masa 223 ciekawych' książek. Nan\sen i tu riie próżnuje. Uzupełnia notatki, robi szkice. Żałuje, że nie może malować. — Moje farby olejne poszły, na uszczelnienie kajaków — tłumaczy gospodarzom. — Jak to? — Wlewała się do nich woda, musiałem coś wymyślić. I opowiada na nowo, szczegół po, szczególe, co przeżywali z Jo-hansenem. Anglicy słuchają pełni podziwu i wciąż o coś wypytują. W głowie im się nie mieści, jak można było w tych warunkach przetrwać. — Nie darmo wszyscy mówią, że obszary podbiegunowe są twardą, ale i najlepszą szkołą charakterów — mówi Jackson. Nansen jest szczęśliwy, że jego polarna epopeja skończyła się zwycięstwem, ale pożera go niecierpliwość. Czas dłuży mu się w nieskończoność. Pragnąłby jak najszybciej znaleźć się już w kraju. Godzinami nie schodzi z wybrzeża, wpatrzony niecierpliwie w przesłonięty mgiełką horyzont. A nUż „Windward" w ogóle nie przypłynie w tym roku? A nuż nie może się przebić przez lód? Czyżby jeszcze jedno zimowanie? Obaj z Johansenem zaczynają żałować, że od razu nie wyruszyli dalej kajakami i pieszo, do wysp Spitsbergenu. Po drodze na pewno spotkaliby jakieś statki rybackie czy myśliwskie i byliby już w domu. Wreszcie przyszedł upragniony gorący dzień. Nansen krzyczał z radości, słysząc głos wartownika: — Statek na horyzoncie! Zasypuje załogę pytaniami. Z radością dowiaduje się, że „Fram" jeszcze dotąd nie powrócił. — Powinniśmy za wszelką cenę być wcześniej, przed nimi, w Norwegii — tłumaczy gorączkowo kapitanowi. — Co przeżywałyby matka Johansena i moja żona, jeżeli statek przypłynąłby bez nas. Strasznie pomyśleć. A Sverdrup z całą załogą? Wszyscy uważaliby nas za straconych. — Zrobię wszystko, co w mojej mocy, bądźcie spokojni —-słyszy z ulgą Nansen odpowiedź kapitana. CZŁOWIEK O WSELKIM SERCU 53. Toż to cała księga do wysiania! Kapitan nie zawiódł. „Windward" pruł morze jak strzała. Nim w Vardó, 'niewielkim porcie północnej Norwegii, zdążono wczesnym' rankiem rzucić kotwicę, Nansen i Johansen odbili w szalupie od burty. Na nic nie czekając, śpieszyli do urzędu telgraficznego. Pierwszego od trzech lat. Przebiegli szybko senne miasteczko, nie spotykając nikogo po drodze. Naczelnik urzędu pocztowego podejrzliwie spojrzał spode łba na nieznajomego, który położył przed nim spokojnie wielki stos depesz. Było ich ze sto, z tych parę po dwa tysiące słów. — Wszystkie pilne — usłyszał, coraz bardziej zdumiony. Jak port portem, nigdy się tu jeszcze nic podobnego nie przydarzyło. Szyprowie statków rybackich czy myśliwskich wysyłali zazwyczaj do swych armatorów telegramy krótkie i lakoniczne, oszczędne —do rodzin. A tu? — Toż to cała księga do wysłania! — zaczął gderliwie i urwał naraz, rzuciwszy okiem na podpis. Oniemiał ze zdumienia. Ze zmienioną wzruszeniem twarzą zerwał się z miejsca, podał siedzącej obok telegrafistce depeszę adresowaną do Ewy Nansen, wybiegł zza przepierzenia i nie mogąc jeszcze wykrztusić słowa, zaczął ściskać mocno ręce Fridtjofa i Johansena. Mały port, drzemiący nad spokojnym fiordem, zasłynął nagle na cały świat. W ciągu kilku dni i kilku nocy bez przerwy na-dawano radosną wieść. Ci, których już niemal pogrzebano i opłakiwano-jako zaginionych, powrócili zdrowi i cali. Setki depesz 'i atulacyjnych napływały wciąż do Vardó ze wszystkich za-.itków Norwegii. I z całej niemal kuli ziemskiej. Dowiedziawszy się, że w mieście przebywa profesor Mohn, 227 który był niejako ojcem chrzestnym wyprawy, Nansen jak bomba wpadł do hotelu. Profesor zerwał się-z "łóżka, na którym odpoczywał. — Uprzedzałem, że nie wolno tu nikogo wpuszczać! — krzyknął surowo, ale gdy spojrzał uważniej na intruza, fajka wypadła mu z ust na ziemię. — Nim usłyszałem twój głos, lękałem się, czy nie mam przed sobą ducha. Bogu niechaj będą dzięki, synu, że jesteś jeszcze przy życiu! ¦— zawołał wzruszony. Nadeszły dni sowitej zapłaty za cierpienia, dni radosnych powitań. Z Ewą, z Liv, która nie pamiętała ojca, z przyjaciółmi. Jacht twórcy skautingu, Baden Powella, stał właśnie w Vardo, gotów do wyruszenia na północne morze, na poszukiwanie zaginionego „Frama" i jego załogi. Radość powrotu była przyćmiona tylko troską o statek, o ludzi. Gdy przeszły pierwsze radosne chwile, znikł naraz cały optymizm Nansena. Jego miejsce zajął lęk. Czemu dotąd jeszcze Sverdrup nie powrócił? Czy nie ulegli jakiejś katastrofie wśród lodów? Zbliżała się jesień, ostatni moment. Czyżby „Fram" jeszcze jedną zimę miał pozostać na Dalekiej Północy? Nansena zaczynają nękać, najgorsze przypuszczenia. Dręczy go myśl, że jako dowódca wyprawy nie powinien był może zejść ze statku, zostawić go na niepewny los, opuścić towarzyszy. Wszystkie opisy cierpień, na jakie byli skazani rozbitkowie zmiażdżonych lodem statków, powracają mu natrętnie na myśl. Wyruszyłby najchętniej sam na poszukiwania, ale gdzie teraz „Frania" szukać na olbrzymich lodowych przestrzeniach?, - # Pewnego wieczoru, w niespełna tydzień po powrocie, późną porą zapukano do drzwi,kajuty statku, na którym zamieszkali państwo Nansen. Ktoś chciał się z doktorem, koniecznie widzieć. Od razu, niezwłocznie. Jakaś bardzo ważna wiadomość. Drżącymi rękami Fridtjof rozrywa depeszę, którą przyniósł sam naczelnik urzędu pocztowego. 20 SIERPNIA 1896 ROKU, DO DOKTORA NANSENA. SKJtJRVO. „FRA&f" PRZYBYŁ DZIŚ DO PORTU W DOBRYM STANIE. WSZYSCY ZDROWI. PŁYNĘ NATYCHMIAST DO TROMSO. JV1TAM W OJCZYSTYM KRAJU. OTTO SYERDRUP Coś chwyciło mnie za gardło... nie mogłem wprost uwierzyć temu szczęściu. Wydawało mi się, że to bajka, Odczytywałem wciąż na nowo depeszę, żeby przekonać się, że nie śnię. Takiego uczucia szczęścia nie doznałem chyba jeszcze nigdy — wspomina Nansen tę pamiętną chwilę. Powitaniom nie było końca. I opowiadaniom. Nansen oraz Johansen d swoich przeżyciach. Załoga „Frama" o dryfowaniu. Nie darmo Fridtjof powtarzał chętnie, że nikt nie umiał słuchać tak, jak Ewa. Uważnie, w milczeniu, nie przerywając potoku słów, które wyczarowywały przed nią nieznany kraj lodów. <^bcy, wrogi, który niemal nie zabrał jej męża. Umiała uszanować ciszę, zapadającą naraz w gronie polarników, jakby i teraz jeszcze wsłuchiwali się w łoskot lodów czy inne jakieś dźwięki, im tylko znane. Wiedziała, kiedy rzucić pytania, które wywoływały nową falę wspomnień — szczęśliwa, że nie sprzeciwiała się „szaleńczej" podróży. A tyle razy w ciągu tych trzech lat, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność, powtarzały jej przyjaciółki: „Jak mogłaś? Ty go chyba wcale nie kochasz? Czemuż sama go wysłałaś na pewną zgubę? Przecież nie wiesz nawet, czy powróci". „Fram" wolno płynął do Christianii. Wszystkie porty rybackie, którymi usiane są skaliste wybrzeża Norwegii, pełne były witających. Każda zatoka zatłoczona łodziami. Dopływali do nich do statku, starając mu się dorównać szybkością, i rybacy z rodzinami, i myśliwi. Kto tylko żył, pragnął zobaczyć, pozdrowić Nansena i towarzyszy. W Christianii przygotowano wielką uroczystość. ...okręty wojenne, statki, łodzie, nadbrzeża czarne od tłumów... powiewały flagi, grzmot armat wiełokrotnym echem odbijał się od wzgórz, dzwoniły w uszach wiwaty, powiewały chustki... promieniały radością twarze oczekujących. Cały fiord przyjmował nas jednym wiełkim — „niech żyje!" Lody Dałekiej Północy i wszystkie nieodstępne od nich męczarnie wydawały mi się da-lekim snem, co pojawił się i znikł, ałe całemu życiu nadał treść. Có_żby warte było życie bez takich snów? — wspomina wzruszony Nansen. 228 13 Fridtjof... 229 Uroczystości powitalne trwały cały tydzień. Nigdy jeszcze stolica Norwegii nie przeżywała podobnego uniesienia. Pisma codzienne, w których ukazywały się fragmenty wspomnień z marszu oraz dryfu „Frama", rozchwytywano w jednej chwili. Od wczesnego ranka przed kioskami formowały się długie kolejki. Nie pomogły zwiększone nakłady. W lot tłumaczono teksty na dziesiątki obcych języków. Nie bez ironii wspominał ktoś, że za sumy wydane na przyjęcia oficjalne i bankiety z okazja szczęśliwego powrotu polarników można byłoby zorganizować parę bogato wyposażonych ekspedycji poprzez lody Grenlandii. W krótkim czasie ze składek publicznych zebrano pokaźny fundusz, ponad pół miliona koron, na nagrody naukowe i stypendia imienia Fridtjofa Nansena. W parę miesięcy później polarnik wraz z Ewą wyjechali na zaproszenie do wielu stolic Europy. Był to objazd tryumfalny. Ktoś ze współczesnych powiedział: „Paryż leżał u stóp Nansena, Berlin stał na baczność, Petersburg świętował, Nowy Jork kipiał, a Londyn bił brawo". 54. Przeciwnicy zachłystują się teraz pochwałami — ...szczęśliwym zakończeniem dryfu swego statku, przy-marzniętego do lodowego pola, nasz znakomity gość, doktor Nansen, dowiódł najlepiej, że jego śmiały pomysł, szczerze, po przyjacielsku, przez nas tu krytykowany, okazał się słuszny... — rozpoczął swe przemówienie admirał Nares. Największa w stolicy Anglii sala, do której Królewskie Towarzystwo Geograficzne zaprosiło Nansena, ledwie zdołała pomieścić siedmiotysięczny tłum. W pierwszych rzędach miejsca zajęli przedstawiciele dworu królewskiego i rządu Wielkiej Brytanii. Za 'nimi cisnął się korpus dyplomatyczny w komplecie, zaproszeni z całego świata uczeni, polarnicy i prasa. Spokojni zazwyczaj i opanowani Anglicy krzyczeli i grzmotem oklasków witali -ukazanie się na trybunie jasnowłosego olbrzyma, który wbrew wszelkim trudnościom zwyciężył lody Arktyki. — ...Na obszary polarne dzięki Nansenowi właśnie padło nowe światło. Zagadnienia powstawania lodów polarnych, głębokości oceanu, prądów morskich przedstawiają się inaczej, niż dotąd sądziliśmy — ciągnął dalej admirał. — Dryf „Frama", pierwszego statku, który oparł się atakom lodów, oraz piesza wyprawa Nansena i Johansena, którzy dotarli na północ Ziemi, tak daleko, jak nikt jeszcze nigdy nie dotarł, są bez precedensu w historii poznania świata... O doktorze Nansenie należałoby powiedzieć, że porównać go można chyba tylko... z nim samym. -Przemówienie Naresa przerywały raz po raz huczne oklaski. Zabrali głos i inni. Ci także, którzy przed zaledwie czterema laty prześcigali się w docinkach, drwinach i odsądzaniu młodego uczonego od czci i wiary. Dziś nie brakowało entuzjazmu w ich pełnych gorących słów pochwałach. 231 Ale Nansen wiedział, co o nich sądzić. Promienne oczy Ewy nie schodziły z jego spokojnej twarzy, po której przewijał się od czasu do czasu drwiący uśmiech. Drgnął naraz, wytężył słuch. Wydawało mu się, że nie oklaski słyszy, a grzmot nacierającego na statek lodu. „Nikt z was nie wie, jak mało brakowało, żeby dziś Ewa w ciężkiej żałobie sama wysłuchiwała tych pochwał" — pomyślał patrząc na las głów przed sobą. W sali zapanowała cisza, gdy w pełnych prostoty i powagi słowach odpowiadał, że i on, i jego koledzy spełnili tylko swą powinność,, szczęśliwi, że nie zawiedli zaufania, jakie położył w nich naród, że każdy na ich miejscu postąpiłby tak samo. Prasa pełna była wciąż artykułów o Nansenie. Przeciwnicy zachłystywali się pochwałami. Przymiotniki: „wspaniały", „największy", „niezwykły", „¦nieoceniony", „jedyny", powtarzały się, aż do znudzenia, na szpaltach wszystkich pism. Znużony rozgłosem i tryumfalnymi przyjęciami Fridtjof marzył tylko o powrocie do ciszy domowego ogniska. Do spokoju i pracy. A pracy mu nie brakowało. Oprócz publikacji wyników naukowych w niezwykle krótkim czasie pojawiły się dwa tomy wspomnień pt. „«Fram» na morzu polarnym", w których-wspólnie ze Sverdrupem opisywał dryf statku i swój marsz po lodach. Pracę tę zadedykował najbliższemu przyjacielowi, Ewie —-„tej, która nadała statkowi imię i miała odwagę czekać". Książka została natychmiast przełożona na wiele języków świata. W tłumaczeniu polskim ukazała się już w 1898 roku. W świecie nauki wielką sensację wywołało ogłoszenie pięciu grubych tomów wyników naukowych ekspedycji. Z obserwacji, i pomiarów przeprowadzanych regularnie, bez względu na ciężkie, często nie sprzyjające warunki, wynikało, że należy wprowadzić wiele zasadniczych zmian w dotychczasowych pojęciach z zakresu meteorologii, hydrologii, hydrobiologii, glacjologii, a nawet geografii. Nim upłynęło parę miesięcy, Nansen został mianowany profesorem Uniwersytetu w Christianii. Wykładał zoologię, ale analizując wyniki obserwacji hydrologicznych, przeprowadzonych podczas dryf u „Frama", im poświęcił swą podstawową pracę o Północnym Oceanie Lodowatym. Zaproponował również pod- 232 jecie systematycznie prowadzonych badań m<> zwykle w życiu Nansena, stawał się szybko iv, > weski na. jego wniosek zgodził się od razu y.ukupn do prac oceanograficznych statek, który otrzyma! chael Sars" dla uczczenia zasług ojca Ewy, conium : graf a. —"¦¦* Ani na chwilę Nansen nie przestaje zajmować sit; wypi.i wami w głąb Arktyki. A jest się czym pasjonować. Świat ogarnęło „białe szaleństwo". Nansen wyzwolił w lu dziach nową falę entuzjazmu dla polarnych spraw. Wszystkim wydawały się teraz łatwe i dostępne. Biegun był wciąż nie zdobyty, wciąż przyciągał ludzi. Owocny w wyniki naukowe dryf „Frama" i wspaniały marsz po lodach wprowadziły w błąd wiele ludzi. Nie każdy miał przecież pasję odkrywczą Nansena, jego niezwykłą zdolność przewidywania, odporność, wytrzymałość, zaradność i zarazem bezgraniczną cierpliwość. I znów rozpoczęły się nowe polarne tragedie. Szwed, inżynier Salomon Andree, długo szykował wyprawę i zdawał sobie sprawę ze śmiałości swego projektu zaatakowania bieguna drogą powietrzną. W odpowiedzi na nieprzychylne głosy krytyki pisał: „To, co zamierzam przedsiębrać, jest tak trudne, że cofnięcie się uważałbym za -tchórzostwo". W kilka dni po starcie.balonu kulistego ze Spitsbergenu, starcie, który, wyraźnie był-nieudany, na Morzu Barentsa rybacy zobaczyli gołębia ściganego przez stado żarłocznych mew. Zmęczony przysiadł na olinowaniu statku. Pod skrzydłem jego znaleziono maleńki zwitek pergaminu nasyconego parafiną. Był to gołąb pocztowy, wypuszczony z gondoli balonu. „Wszystko dobrze" — donosił Andree. Była to pierwsza i zarazem ostatnia od niego wiadomość. — Gdzie mogła zginąć wyprawa? Na jakich obszarach jej szukać? Dokąd można by skierować ekspedycje ratownicze? Ale na pytania te, z którymi zwrócono się do Nansena, nawet on nie mógł dać odpowiedzi. — Jeżeli lądowali szczęśliwie, zdołają może dotrzeć po dryfujących krach do Spitsbergenu lub jak ja do Ziemi Franciszka Józefa — tłumaczył. — Mogą powrócić za rok, może nawet za 233 dwa. Jeżeli, powtarzam, lądowali szczęśliwie. W przeciwnym razie... Lata mijały za latami, o wyprawie Andreego wszelki słuch zaginął. Potem przyszło zapomnienie. Życie potoczyło się zwy-- kłym trybem. Nowe wyprawy podbiegunowe zaczęły pasjonować opinię publiczną, nowe zwycięstwa człowieka nad morzem A lodem. I nowe tragedie, świat powoli zapominał o zagadce szwedzkiej ekspedycja arktycznej. Tak przeszły trzydzieści trzy łata. Aż wreszcie latem 1930 roku marynarze ze statku norweskiego „Bratvaag" na jednej z wysp Spitsbergenu odnaleźli przypadkiem zwłoki zaginionych, łódź i broń, amunicję i na wpół zżarty przez pleśń dziennik podróży, który pozwolił odtworzyć, dzień po dniu, tragiczne dzieje pierwszych areonautów polarnych. 55. Białe szaleństwo ogarnia kulę ziemską Białe szaleństwo to nie tylko Arktyka. W 1898 roku młody przyrodnik, Norweg Carsten Borchgrevink, odważa się zimować na wybrzeżu Antarktydy. Jest pierwszym w dziejach człowiekiem, który stanął na nieznanym tajemniczym lądzie, i pierwszym, który tam po kilku latach powrócił, nie lękając się przeżyć nocy polarnej w lodach Szóstego Kontynentu. Rozgorączkowany Sverdrup 'śle do Nansena list za listem. Fridtjofie, nie zapomnij, że obiecałeś zabrać mnie ze sobą na biegun południowy. Już chyba najwyższy czas na nas! Nansen nie daje od razu odpowiedzi przyjacielowi, ale coraz częściej, coraz dłużej zatrzymuje wzrok na wielkiej mapie ściennej. Tam, u samego.dołu, pośród błękitu wód trzech wielkich oceanów — Atlantyckiego, Indyjskiego i Spokojnego — przerywana, falista linia nie odkrytych jeszcze wybrzeży zamyka ogromną białą plamę — Antarktydę. Daleka, niedostępna, tajemnicza, strzeżona przez bastiony groźnych gór lodowych. Ostatnia nie zapisana karta w historii poznania Ziemi. Człowiek nic jeszcze właściwie o niej nie wie. Wszystko tu jest do odkrycia. Biała plama na południowych krańcach świata jak magnes przyciąga myśl Nansena. Byle tylko nie odgadła tego Ewa. Czy nie sprzeciwiłaby się tym razem rozstaniu? I tak już dosyć wycierpiała. ¦•""*- Do międzynarodowego wyścigu, którego najwyższą staWką jest biegun północny, wciąż jeszcze nie zdobyty, przystępują coraz to nowi zawodnicy. O palmę zwycięstwa pokusić się pragną, po raz pierwszy w historii Arktyki, Włosi. Nowicjusze dob- 235 rze wiedzą," do kogo zwrócić się o radę i opiekę. Według słów ich dowódcy Luigi Amedeo di Savoia księcia Abruzzów Nansen tak przejął się sprawami tej wyprawy, jakby nią sam kiero-1 wał. Za jego namową książę zakupuje od starego szypra statek myśliwski ,,Jason", na którym Fridtjof przed laty podpłynął do^ wschodnich wybrzeży Grenlandii. Po wielu przeróbkach i udos- '; konaleniach, wykonanych przez niezawodnego Archera Colina w jego stoczni, statek otrzymuje nazwę: „Stella Polare" — „Gwiazda Polarna". Nad wszystkimi szczegółami wyposażenia czuwa Nansen. Sam wykonuje rysunki sań, łodzi, kajaków, a nawet butów czy odzieży. Raz jeszcze przeżywa radość przygotowań do walki z Arktyką. Poświęca im przeszło pół roku swego cennego czasu. Noc polarna 1899—1900 zastaje wyprawę księcia Abruzzów przy brzegach Wyspy Rudolfa w archipelagu Ziemi Franciszka Józefa. Zimowanie w głębi Arktyki daje się mocno we znaki Włochom, źle znoszącym silne mrozy i długotrwałe ciemności. Latem do marszu pieszego na biegun wyrusza trzech ludzi z ka- j pitanem Cagnim na czele. Stosownie do rad Nansena grupę „biegunową" odciążono od najbardziej wyczerpujących prac. Dwie inne, pomocnicze, idąc przodem torowały i znakowały drogę, zakładając wśród lodów magazyny żywnościowe. Jedna powró- j ciła na statek, druga przepadła bez wieści. Po wielu ciężkich przejściach kapitan Cagni postanowił cofnąć się spod osiemdziesiątego szóstego stopnia i trzydziestej czwartej minuty szerokości północnej, rezygnując z osiągnięcia bieguna północnego. Pragnął, podobnie jak Fridtjof, ujść z życiem z białego piekła. Odnieśliśmy i tak wielkie zwycięstwo — notuje w dzienniku podróży — pobiliśmy o dwadzieścia mil rekord Nansena, największego polarnika naszych czasów. A w swych pamiętnikach pełen goryczy dodaje później: ...Nadejdzie kiedyś wreszcie i dzień, w którym ktoś odniesie zwycięstwo nad tymi lodowymi obszarami, niegościnnymi, wrogimi... ktoś pomści wszystkie poniesione ofiary i życia ludzkie stracone w strasznych cierpieniach wśród wiekowej, zaciętej walki. Nansen gorąco, z całego serca, składa życzenia Cagniemu po powrocie. Nikt tak jak on nie jest w stanie pojąć ogromu cierpień, jakimi włoski polarnik okupił swe niełatwe zwycięstwo. . 236 — Tatusiu, w salonie czeka na ciebie jakiś miły pan. Fridtjof z tkliwością spojrzał na wyrazistą twarzyczkę dziec- " ka. Pogładził gęste, koloru pszenicy włosy. — Skąd wiesz, że miły? — Jak tylko weszłam do pokoju, zerwał się z krzesła, grzecznie mi się ukłonił, a potem ze mną długo rozmawiał. Idź, on już dawno przyszedł. Siedmioletnia Liv nie wiedziała nawet, z jakim drżeniem serca nieznajomy oczekiwał Wielkiego Nansena. — Witam pana, czym mogę służyć? Energiczna, pociągła twarz o orlim nosie, bystre spojrzenie głęboko osadzonych, bardzo jasnych oczu wydało się profesorowi dziwnie znajome. Skąd, nie pamiętał. — Roald Amundsen. Moje nazwisko niewiele zapewne panu mówi... — zaczął skromnie przybyły. — Wprost przeciwnie. To pan był jedynym Norwegiem, który spędził noc polarną z de Gerlachem na „Belgice" u brzegów Antarktydy. Ciężkie musiało być to przymusowe zimowanie na siedemdziesiątym pierwszym stopniu szerokości południowej, o dziewiętnaście stopni geograficznych zaledwie od południowego bieguna. Jakże bym nie pamiętał? Można panu tylko pozazdrościć. Z początku wolno, nieśmiało, nieskładnie, później coraz szybciej, w gorączkowych słowach Amundsen przedstawia gospodarzowi swój projekt, prosząc o "radę. Pragnąłby przepłynąć Przejściem Półnoeno-Zachodnim z Oceanu Atlantyckiego na Ocean Spokojny wzdłuż wybrzeży Ameryki. Trzysta lat z górą ludzie próbowali zdobyć to przejście i nikt jak dotąd nie osiągnął celu. . Biorąc za wzór Nansena, projektuje on płynąć maleńkim statkiem zupełnie innym niż wszyscy jego poprzednicy i ograniczyć jak najbardziej liczbę uczestników wyprawy. Ze słów Amundsena przebija pasja. Z kolei zapala się Nansen. Podoba mu się rozmach zamierzenia, docenia trudności, ale widzi także możliwość zwycięstwa. Teraz najważniejsze jest dobrze wszystko przemyśleć, przewidzieć niespodzianki, trudności, żeby zawczasu umieć stawić im czoło. Godziny upływają za godzinami, obaj mężczyźni siedzą nad 237 mapą Arktyki, pogrążeni w rozważaniach. Od czasu do czasi Nansen rzuca jakąś radę, jakiś nowy pomysł, zwracając jak zawsze uwagę na drobne na pozór szczegóły. Amundsen skrzętnie notuje. Wie, jak bezcenne jest każde słowo Wielkiego larnika. Nie od dzisiaj jest on dla niego wzorem. Fridtjof Nansen nie domyślał się nawet, bo i skądże mógłby się był domyślić, że po jego powrocie z grenlandzkiej wyprą wy, wśród witających go w. porcie rozentuzjazmowanych tłu mów stał szczupły, niepozorny młody chłopak. Przyszedł n przystań pierwszy, odszedł ostatni, chciwymi oczyma chłoną święto, jakim Christiania witała swego bohatera. Tej pamiętne; chwili młody Roald poprzysiągł sobie naśladować we wszystkim Nansena, dorównać mu w wytrwałości, w odwadze. Kto wie, może także i w sławie? Wszystkie gazety, tygodniki ilustrowane Norwegii .szeroko rozpisywały się wówczas o dzieciństwie Fridtjofa, o jego pierw szych wyprawach łowieckich, o rekordach sportowych, o tym jaki był dzielny, od małego zahartowany i wytrzymały na tru dy. Roalda zaczęła ogarniać rozpacz. Ze wstrętem popatrywał na swe chude ramiona, na cienkie jak tyki nogi. Słaby był, cho-j rowity, wiecznie coś go bolało, łatwo się męczył. Nie jeździł na nartach, nie ślizgał się, nie kąpał w lodowatej wodzie górskich potoków jak Fridtjof. Z goryczą zdał sobie sprawę, że nigdy, przenigdy nie będzie w stanie wytrzymać trudów polarnych przygód, a przecież o nich właśnie marzył od dziecka, pochłaniając książki o podbiegunowych wyprawach. — Byłabym najszczęśliwsza, jeślibyś został lekarzem — ^u wtarzała mu często matka. — Sam wiesz najlepiej, Roaldzie czym jest choroba. Tym bardziej potrafisz ulżyć w cierpieniacl innym. Chłopak wysłuchiwał wszystkiego cierpliwie, zadowolony, że jego milczenie matka uważa za zgodę. Nie chciał się jej sprzeciwiać. Skądże mogła wiedzieć, że syn jej gardził słabością, że1 za wszelką cenę pragnął być silny, że całymi nocami rozczytywał się nadal w opisach wypraw polarnych. Czyżby na zawsze miał się ich wyrzec? Z goryczy zrodził się bunt. Chłopak postanowił przezwycię-, żyć się, zrobić wszystko, żeby naśladować Nansena. Lękliwy -238 aczął nocą chodzić sam po cmentarzach. Nie zaniedbując nauki, " i woli, wytrwale uprawiał sporty, gimnastykował się, wiosłował, i mą spał przy otwartym oknie, a czasem nawet odrzucał kołdrę, przykrywając się tylko gazetą. Zaczął z początku od krótkich wycieczek na nartach, potem przyszedł czas na dłuższe, inrsowniejsze. Coraz lepiej' znosił głodówką, którą uprawiał również systematycznie w najgłębszej tajemnicy przed domownikami. Polarnik musi być przecież przygotowany na brak żywności, na chłód i trudy. Czasem ogarniało go zniechęcenie, znużenie, a wtedy sięgał do opisów dzieciństwa Fridtjofa i z nich czerpał nowe siły. • Z bijącym sercem stanął wreszcie pewnego dnia przed komisją poborową. Był chyba jedynym wśród swych młodych towarzyszy, który gorąco pragnął zostać przyjętym. „Jeżeli lekarze orzekną, że nie jestem zdolny do służby wojskowej — przegrałem. Koniec z marzeniami o polarnych wyprawach. Idę na medycynę" — zapowiedział sam sobie. Ale lekarze z uznaniem patrzyli na to wysportowane ciało, na twarde jak stal mięśnie niewielkiego szczupłego chłopaka, który postanowił za wszelką cenę być silnym. Roald nie posiadał się z radości. Dopiął swego. Nie tylko mięśnie wyrobił, ale także żelazną siłę woli, która nieraz dopomagała mu w pełnym przygód życiu. Taki był początek. • Po odbyciu służby wojskowej młody Amundsen poświęcił się morzu. Przeczuwał, że ta droga najprędzej zaprowadzi go do krajów podbiegunowych. Jako dowódca statku mógł myśleć o samodzielnych podróżach po wymarzonym świecie lodów. Nielekki chrzest polarny przeżył zimując z belgijską ekspe-lycją przy brzegach Antarktydy, na statku uwięzionym w lodach. Swoją zaprawą polarną dopomagał innym, ratował całą /.ułogę przed szkorbutem, przynosząc na pokład świeże mięso fok i pingwinów. A teraz zamarzył o własnej, szaleńczo śmiałej, ¦lobywczej wyprawie. Do kogóż miał zwrócić się o radę, jak do tego, na którym wzorował się przez całe życie? Do tego, który nieraz mawiał i pisał: „...Cóż warte są marzenia, których nie wprowadza się w czyn?" I oto siedział teraz przed swym listrzem i znów z drżeniem serca, jak wówczas przed komisją 239 poborową, czekał na słowa, które zadecydować miały o dalszy! jego życiu. Nansen słów tych mu nie szczędził. Dla takiej chwili wielj warto było wycierpieć. Wielki Polarnik nie wyśmiewał go, nil odprawił z niczym. Wprost przeciwnie nawet — zachęcał dcM czynu. Pierwsze spotkanie dwu niezwykłych ludzi nie było ostatnimi Z czasem znajomość przerodziła się w przyjaźń, której nie zakłóciły nigdy żadne nieporozumienia, chociaż nie brakowało po temu powodów. W chwilach, w których Amundsen bliski by! załamania, Nansen nie szczędził mu nigdy dobrych, życzliwych rad i wskazówek. W młodym człowieku umiał dojrzeć nie groźnego rywala, lecz godnego siebie następcę. Po powrocie z tej pamiętnej wizyty uszczęśliwiony Amundsen < zapisuje w pamiętniku: Przeżyłem chwile niezapomniane. Nansen, sarn Nansen, pochwalił mój plan. Dzień ten uważam za początek wyprawy na podbój Przejścia Pólnocno-Zachodniego. 56. Zechciej zostać naszym królem! Fridtjof Nansen zadziwiał nadal wszystkich swą niewyczerpaną energią. Prowadził wykłady na Uniwersytecie, długie godziny spędzał w swoim laboratorium, pisał wiele. Ogłaszał wciąż drukiem nowe, poważne prace naukowe, a także wspomnienia ze swych podróży. Wszystkie wolne chwile/ chociaż miał ich tak niewiele, poświęcał Nansen rodzinie. Był wzorowym mężem i ojcem. Mimo stałego braku czasu pasjonował się również sprawami politycznymi swego kraju. Niegdyś silne państwo Wikingów już w średniowieczu dostało się pod panowanie korony duńskiej, która pod swym berłem zjednoczyła wszystkie państwa skandynawskie. Zależność ta trwała do czasów wojny napoleońskiej. Po upadku cesarza Francji Szwecja zmusiła Norwegię do unii personalnej. Jeden król — dwa samodzielne rządy. W miarę jak czas upływał, Szwedzi coraz silniej zaczęli ograniczać samodzielność Norwegów, zwłaszcza ekonomiczną. W początkach dwudziestego wieku po dziewięćdziesięciu latach tej uciążliwej „wspólnoty" rozpoczął się w Norwegii silny ruch wyzwoleńczy. Coraz częściej i śmielej odzywały się głosy żądające zerwania uni ze Szwecją. Nansen, jak wszyscy w jego rodzinie, był gorącym patriotą. W płomiennych artykułach i przemówieniach walczył o uzyskanie pełnej samodzielności dla umiłowanego kraju. Społeczeństwo żądało, żeby jego bohater narodowy stanął na czele ruchjj. wyzwoleńczego. Ale Nansen uparcie odmawiał. — Nie jestem ani politykiem, ani dyplomatą. Najwięcej mam do powiedzenia w sprawach naukowych. Pozwólcie mi działać na tym polu — tłumaczył. Fridtjof... 241 Późnym, jesiennym wieczorem 1905 roku do zacisznego dom-'! ku, ukrytego w górach prowincji Telemark, wtargnęła historia. Rząd telegraficznie wezwał Nanseha, by natychmiast, niezwłocznie, przybył do Christiami. Sprawa wielkiej, państwowej wagi. Fridtjof nie czekał nawet ranka. Przedarł się nocą do' brzegu jeziora Soroko, pieszo przez las. Na przygodnie znalezionej łódce przeprawił się na drugą stronę, tam pożyczył rower od zaspanego sąsiada, który niczego nie rozumiał, i po bezdrożach popędził do najbliższej stacji kolejowej. Przybył na czas. Sytuacja była groźna, Szwecja siłą chciała zmusić Norwegię do dalszej uległości. W obu państwach ogłoszono już powszechną mobilizację. Na granicę szwedzką wy-j ruszyły setki ochotników i myśliwych norweskich, którzy po-] stanowili sami bronić swego kraju. Wojna między dwoma brat-: nimi narodami wisiała w powietrzu. Szansę były nierówne. Szwecja rozporządzała sześćdziesięcioma przeszło tysiącami żołnierzy, Norwegia zaledwie czterema. Szaleństwem wydawało się żądać w podobnej chwili pełnej niepodległości. Czas naglił. Kości były rzucone. Przedstawiciele rządu norweskiego błagali Nansena o natychmiastowe wyruszenie do Londynu. Tam autorytetem, powagą swego nazwiska miał przekonać, przedstawicieli wielkich mocarstw, żeby wpłynęli uspokajająco J na Szwecję. Nansen zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji. Już następnego ranka ląduje w Kopenhadze. Wiele godzin spędza na konferencjach z premierem Danii oraz z ambasadorem Rosji, mieć i Anglii. Wyjeżdża do Londynu, gdzie z łatwością dociera do ministrów i najpoważniejszych polityków. Wszystkie drzwi stoją otworem przed sławnym na cały świat człowiekiem, który gorąco broni spraw swego małego kraju. — Nie ma chwili do stracenia. Wojna może wybuchnąć laj da moment. Dopomóżcie! Nie dopuśćcie do rozlewu krwi mię dzy dwoma bratnimi narodami! — powtarza niezmordowanie pisze, przemawia. O sprawy Norwegii walczy z taką samą niezwykłą energu z taką samą pasją, z jaką walczył z lodem, mrozem i śnieżj cami Dalekiej Północy. I takie samo odnosi zwycięstwo. Pc naciskiem opinii publicznej całego świata, poruszonej głoser który jak dzwon alarmowy bije na trwogę, Szwecja ustępuje wreszcie. Dzięki Nansenowi Norwegia staje się bez przelewu krwi państwem suwerennym. Tego ranka jaik co dnia" monotonnie dzwonił o szyby jesienny deszcz. Za oknami wisiał mokry opar mgły. Od wielkiego kominka na cały pokój promieniowało przyjemne ciepło, pachniało żywicą. Ulubiony pies Nansena, rozłożony na skórze niedźwiedziej, śledził leniwie migotanie płomienia, raz po raz snopami iskier wystrzelającego ze smolnych polan. Dyskretne pukanie do drzwi przerwało ciszę mąconą skrzypieniem pióra po papierze. Nansen niechętnie podniósł głowę znad biurka, na którym piętrzył się już stos zapisanych kartek, przyciśniętych okromnym kłem morsa. „Ani chwili spokoju" — pomyślał ze zniecierpliwieniem, powracając znów do zaczętego zdania. Puj kanie powtórzyło się. — Proszę — odpowiedział z rezygnacją. Twarz jego rozjaśniła się na widok stojącej u progu Ewy. — Pisałem właśnie o tobie... — powiedział ciepło. — Wybacz, Fridtjofie, że ci przerywam pracę. Przyjechali jacyś panowie. Tłumaczyłam, że jesteś bardzo zajęty, ale oni nie ustępują. Chcą się koniecznie widzieć z tobą. Wyglądają jakoś tak uroczyście... — usłyszał w odpowiedzi. Goście byli niezwykli. I niezwykła była rozmowa. — W imieniu całego narodu prosimy, żeby pan, Fridtjofie, nasz bohater narodowy, zechciał zostać królem Norwegii — usłyszał Nansen. Nie ukrywał przed gośćmi swego wzruszenia i długo tłuma-czył im, czemu nie może przyjąć tego zaszczytu. — Jestem naukowcem, na tym polu najbardziej przysłużę się krajowi — powtarzał. Ale delegaci nie ustępowali. Musiał im wreszcie przyrzec, te na pewien czas zgodzi się zostać pierwszym ambasadorem Norwegii w Londynie. Z ciężkim sercem opuścił wkrótce wszystko, co kochał: kraj, dom, rodzinę, po to, by objąć tę ważną z punktu widzenia po-! 11 ycznego, placówkę w Anglii. > 242 243 Niewielu było dyplomatów, do których można by porównać Fridtjofa Nansena. Może nawet żadnego? Nie imponowały mu niczyje bogactwa ani tytuły szlacheckie ludzi, wśród których nieustannie musiiał się teraz obracać. Wszystkich bez wyjątku traktował, na równi nic nie robiąc sobie z protokółu dyplomatycznego. Niewiele także pociechy miały pięfaie panie z tego sławnego, wyróżniającego się spośród innych postawą i urodą, ambasadora. Świetny tancerz, niezrównany narrator, który kilkoma zdaniami potrafił wyczarować świat lodowej bajki, ponad bale i bankiety przekładał ciszę swego gabinetu. Mimo to, 1 a może dzięki temu więcej miał gorących wielbicieli niż wrogów. Naukowcy przestali widzieć w nim groźnego konkurenta, mogącego jednym śmiałym pociągnięciem piór znów obalić ich wygodne tradycyjne teorie, wśród których spokojnie zwalczali się nawzajem, politycy mogli nie obawiać się konkurencji znanego uczonego, który marzył tylko o tym, by znów jak najszybciej powrócić do swej pracy. *N Nansenowi wszystko było wolno. Wszystko mu uchodziło. Trudno było oprzeć się jego argumentom, jego rozumowaniu i jego czarowi osobistemu, który podbijał każdego, kto się z nim zetknął. O maleńkiej Norwegii świat bardzo niewiele wiedział w owym czasie, ale któż nie znał nazwiska Nansena? Ucieczką od życia dyplomaty pełnego blasku, a zarazem zakłamania, był dla Nansena jego gabinet pracy. Również do żad-" nego innego niepodobny. Obok not dyplomatycznych na biurku; na którym królował globus, piętrzyły się rozpoczęte prace naukowe, księgi, książki, mapy krain polarnych. Coraz rzadziej-Arktyki, coraz częściej Antarktydy. Myśl dotarcia do południowego krańca globu ziemskiego dojrzewała powoli. Ale nieraz Nansen widział już w wyobraźni ciężką masywną sylwetkę ukochanego „Frama" wśród potężnych gór lodowych An- \ tarktydy. W Anglii szykowała się w tym czasie ekspedycja odkrywcza na Szósty Kontynent. Wiele mówiło się o tym, że dowództwo nad nią ma objąć Wielki Norweg. Ale,już wtedy Nansen zaczynał przemyśliwać o własnej wyprawie na południowy kraniec świata. Nikomu jeszcze o tym nie mówił. Nikomu prócz Amundsena. Po powrocie Roalda z wyprawy na podbój Przejścia Północ-244 no-Zachodniego Nansen miał z nim pamiętną rozmowę. Młody polarnik zmienił się nie do poznania. To nie był już ten skrom-ny uczeń, który ledwie śmiał prosić o radę swego mistrza. W 1905 roku jego jako zwycięzcę witały rozentuzjazmowane tłumy Christianii. Teraz on mógł służyć za wzór innym. Ale to mu nie wystarczyło. Teraz śladem Nansena pragnął popłynąć poprzez Północny Ocean Lodowaty i dotrzeć do bieguna północnego Ziemi. — Czy mógłby mi pan pożyczyć na tę podróż „Frama"? Nie znajdę lepszego statku. Tylko na nim mogę być pewny zwycięstwa — zaproponował. Odmowa moja — notuje Nansen w pamiętniku — była dla Roalda strasznym ciosem. Tego się nie spodziewał. Nie chcąc urazić tego ambitnego człowieka, musiałem wtajemniczyć go w moje plany, wyznać, że już od dawna sam przemyśliwam o wyprawie na Antarktydą, że „Fram" będzie mi potrzebny. Słuchał jak urzeczony, oczy mu zapłonęły. — Zabierze mnie pan z sobą? — spytał prosto z mostu. Czyż mogłem odmówić? Obiecałem, że ostateczną odpowiedź dam mu jesienią, gdy wrócę do domu. Sam muszę się nad tą sprawą poważnie zastanowić, nim powezmę ostateczną decyzję. Jedno niepokoi tylko wciąż Nainsena. Ewa słucha, jak zawsze uważnie, ale milczy niby zaklęta, ilekroć mąż zaczyna mówić o Antarktydzie. Nie usłyszał od niej słowa protestu, to prawda, ale także ani słowa zachęty. Czyż można się dziwić? Antarktyda to kilka nowych lat rozłąki, to olbrzymie przestrzenie groźnych wód, to jedna wielka niewiadoma. Rywalka po stokroć straszniejsza od Arktyki, która omal nie zabrała jej męża. Nansen z miesiąca na miesiąc odkłada rozmowę z żoną. Po cóż ją niepokoić, póki jego marzenia o Szóstym Kontynencie nie nabiorą realnych kształtów? Wtedy, pewien jest, że Ewa ustąpi. 57. I znów zostawiasz mnie samą? Minęło niepostrzeżenie lato. W Lysaker drzewa odarte ze złota i purpury rzucały długie, sinawe cienie. Przeżarte nocnym szronem liście zasypywały wyrudziałe trawniki i aleje parku. Rankami i wieczorami fiord spowijała mleczna zasłona mgty, przez którą z trudem przebijały ostatnie, ukośne promienie słońca. W powietrzu panowała cisza, tylko gdzieś w górze jękliwymi głosami nawoływały się mewy. Smutek jesieni ciążył nad ziemią, szykującą się do zimy, gdy Nansen stęskniony powrócił wreszcie do rodziny. Radość spotkania ze swymi przyćmiewała troska o Ewę. Blada była, dziwnie milcząca, poważna. Podkrążone sinymi cieniami oczy rozjaśniały się tylko wtedy, gdy patrzyła na męża lub gromadkę dzieci. W parę dni później Amundsen stawił się, punktualny jak zawsze, na umówione spotkanie. Schodząc ze swej pracowni w wieży do salonu, Nansen sam właściwie nie wiedział jeszcze, jaką dać przyjacielowi odpowiedź. Miała przecież znów zmienić wszystko w jego życiu. Pochłonięty w Londynie ważnymi sprawami, nie miał czasu, by zastanowić się nad swą wyprawą na Antarktydę. Schodził z góry powoli, jakby bezwiednie chciał jeszcze odwlec chwilę ostatecznej decyzji, zyskać na czasie. Przez moment wsłuchiwał się w beztroskie głosy dzieci, które z Liv na czele hałaśliwie witały ulubionego Roalda. — I znów zostawisz mnie samą? — usłyszał naraz przejmujący szept. Ewa stała na ostatnim stopniu, zastępując mu drogę. Twarz jej przeraziła go bladością. Nigdy jeszcze nie widział tyle smutku w oczach żony. i Przytulił ją mocno do piersi. Już wiedział, co odpowie 246 Amundsenowi. Po chwili zdecydowanym krokiem wszedł do salonu. Roald zerwał się z krzesła, wlepił w niego oczy, jakby z twarzy gospodarza chciał wyczytać, co za chwilę usłyszy. — „Fram" jest do pana dyspozycji, drogi Roaldzie — powiedział Nansen i urwał, sam nie mogąc w pierwszej chwili poznać brzmienia swego głosu. I nie dając przyjść do słowa osłupiałemu Amtimdsenowi, dorzucił, siląc się na swobodę: — Na wyprawę do bieguna północnego. Bliższy jest nam, Norwegom, jeszcze nie osiągnięty. Od niego, myślę, należy zacząć. Amundsen z trudem ukrywał radość. O tym tylko przecież marzył od dawna. Rozmowa polarników trwała wiele godzin. I nikt by nie odgadł, słuchając, że dla jednego była pogrzebaniem nadziei, a dla drugiego drogą do osiągnięcia sławy. W parę dni później Nansen, przynaglany urzędowymi terminami, opuścił znów dom. Musiał być obecny w Londynie przy podpisaniu jakiegoś wielkiej wagi traktatu i przekazać funkcje nowemu ambasadorowi, który przychodził na jego miejsce. Nigdy jeszcze nie opuszczał swoich z tak ciężkim sercem. Na święta Bożego Narodzenia powrócą do was, najdroższa. Będzie się nam cudownie żyło, zobaczysz. Nareszcie znowu ra~ zem, i to na długo, na zawsze. Wy wszyscy, moi najmilsi, wokół mnie i spokój, i dom, w którym będę wreszcie panem swego czasu. Pomyśl sama, Ewo, co za szczęście! Nie mogę doczekać się tej chwili — pisze w jednym z listów. Radość żony i dzieci wynagrodziła mu ofiarę, jaką poniósł dla nich, wyrzekając się wymarzonej wyprawy na południowy biegun. Odciął się całkowicie od tej sprawy i zabronił myślom wybiegać na Dalekie Południe Ziemi. Miejsce ściennej mapy południowej półkuli Ziemi zajęła znów w jego gabinecie —-północna. Nansen z niecierpliwością przygotowywał się do podjęcia swych prac w laboratorium hydrologicznym i do letnich badawczych rejsów po morzach Arktyki. Postanowił zabierać teraz ze sobą zawsze Ewę. Chciał jej po- . kazać piękno Arktyki, wciągnąć w krąg spraw, którym poświęcił całą swą młodość. Tak bardzo od dawna pragnęła poznać to, co ukochał. Któregoś dnia, jednego z tych ostatnich przed opuszczeniem Londynu, od wczesnego ranka do późnej nocy wypełnionych 247 nie cierpiącymi, zwłoki sprawami, sekretarz wręczył mu telegram. EWA CIĘŻKO CHORA. PRZYJEŻDŻAJ NATYCHMIAST.' telegram do Fridtjofa. Chora żyje tylko nadzieją zobaczenia męża. Jemu poświęca ostatnie swe słowa: „Biedak przybędzie za późno". — Na .miłość boską, nie patrz na mnie tak smutno. Nie wolno ci się przejmować moją chorobą. Muszę wyzdrowieć. Nim ojciec wróci, będę już znów na nogach. Zobaczysz, córeczko. Ewa dzielnie walczy z zapaleniem płuc, którego nabawiła się, pielęgnując chorego synka. Nie poddaje się, uspokaja córkę. W listach do Fridtjofa ukrywa początkowo swą chorobę. Prosi doktora, wieloletniego przyjaciela rodziny Nansenów, żeby nie przerażał męża przykrymi wiadomościami, nie przeszkadzał mu w nawale pracy, której ledwie może sprostać. Pisze sama, ale wkrótce męczy ją skreślenie kilku choćby słów. Ustępujący ambasador w wirze zajęć niczego nie przeczuwa. Sle listy za listami, pełne tęsknoty, a w każdym pisze, jak bardzo cieszy się na myśl powrotu do domu'przed Bożym Narodzeniem. Szykuje dla dzieci prezenty, dopytuje się, czym mógłby sprawić jej przyjemność. Nie wie, jak cichy i smutny jest teraz dom, o którym marzy, nie wyczuwa, że krąży wokół niego śmierć. Gorączką nie ustępuje, wyczerpane serce z dnia na dzień słabnie. Zaniepokojny doktor donosi w końcu Nansenowi o chorobie Ewy, dodając, na jej życzenie, że chwilowo nie widzi jeszcze niebezpieczeństwa. Ale chora coraz mniej ma złudzeń. Coraz częściej, coraz dłużej przytrzymuje dłoń Liv w swych rozpalonych gorączką rękach. Moja duża dziewczynka musi być teraz bardzo dzielna, wszystkimi się zająć, o wszystkim'sama pomyśleć — powtarza, .j Z każdym dniem jest coraz słabsza. Każdy wysiłek sprawia jej coraz więcej trudu... Gdy umrę, spalcie moje ciało, niech wiatr rozwieje popioły na wszystkie strony świata — prosi wreszcie kiedyś. Matka niejednokrotnie powtarza mi — pisze dalej Liv — że nie lęka się śmierci. Myśli dalej o wszystkich, o wszystko się sama troszczy. Gorączkowo czeka powrotu ojca. Doktor uprzedzą wreszcie rodzinę, że jest bezsilny, wysyła 248 Nansen powrócił do domu okrytego już ciężką żałobą. Ten człowiek o stalowych nerwach, o nieludzkiej wprost odporności, był bliski załamania. Wydawało się, że nie przeżyje tego ciosu. Rozchorował się ciężko. Na drobne ramiona piętnastoletniej Liv spadł ciężar ponad siły. Śmierć matki, choroba ojca, rozpacz młodszego rodzeństwa, dom, gospodarstwo, tysiące spraw, o których dotąd zawsze myślała matka. Stary rok odchodzi — wspomina później w swych pamiętnikach — co przyniesie nam nowy? Umilkł na zawsze dźwięcz- ¦ ny głos matki, który napełniał tu wszystko pieśnią. Nigdy już jej nie usłyszymy. Wielki dom dzwoni pustką. Nansen snuje się po nim jak dziecko bzeradny wobec tragedii, jaka go spotkała, i samotności, której nie potrafi sprostać. Próbuje pracować w swym gabinecie, w wieży. Ale godziny mijają za godzinami. W kwadracie okna przygasa powoli jasność dnia, wypełni go wkrótce gęsta czerń nocy. Zapatrzony w nią niewidzącymi oczyma człowiek siedzi wciąż nad białą, nie zapisaną kartką papieru. I znów powraca świt. Na biurku piętrzy się stos nie otwartych listów, telegramów, kondolencji z całego krajiu, z całego niemal świata. Samotny człowiek nie ma odwagi ich otworzyć. On wciąż jeszcze nie wierzy. Noc po nocy krąży po swym gabinecie jak zwierzę zamknięte w klatce. Wszystko straciło naraz wartość. I sprawy naukowe, i polityka, i wielkie zagadnienia, państwowe, którym ostatnimi laty poświęcał cały swój czas z dala od domu, z dala od tej, która odeszła... . . ...Życzeniu matki stało się zadość — wspomina Liv. —• Nie ma grobu. Nikt nie wie, co się stało z prochami. Czy na cztery strony świata rozwiał je wiatr, jak tego pragnęła, czy też może spoczywa w ogrodzie pod krzakiem róży, który kochała? Nikt lego nie wie. Nikt z nas nie pytał. To było tajemnicą ojca. Jego :nuiętą tajemnicą. 58. Czy Sroga cło bieguna północnego prowadzi przez południowy? Nansen rzuca się znów w wir pracy. W niej tylko znaleźć może zapomnienie. Nowe, odkrywcze publikacje ,z dziedziny oceanografii szybko zwracają uwagę uczonych całego świata na jego nieprzeciętny umysł. Przyrodnik z wykształcenia staje się wybitnym specjalistą w tej nowej zupełnie dyscyplinie nauki i obejmuje na uniwersytecie w Christianii utworzoną na jego wniosek katedrę oceanografii. Czas dzieli teraz pomiędzy wykłady, dom, w którym pięciorgu osieroconym dzieciom musi zastąpić matkę, i jak zwykle umiłowane sprawy polarne. Roald Amundsen jest częstym gościem w Lysaker. Raz po raz zasięga wciąż cennych porad Fridtjofa w sprawie ekspedycji na „Framie" do bieguna północnego. Ma ona trwać lat siedem i być uzupełnieniem osiągnięć naukowych Nansena. W listopadzie 1908 roku Amundsen przedstawia, jak to było w zwyczaju, projekt swej wyprawy w Norweskim Towarzystwie Geograficznym. Ale nie wzbudza, ku swej rozpaczy, wśród słuchających entuzjazmu, jakiego oczekiwał. Wówczas głos zabiera Nansen. W gorących słowach tłumaczy, uzasadnia potrzebę prowadzenia nadal przez Norwegię badań arktycznych. Autorytet Wielkiego Polarnika, jego dar przekonywania jak zawsze działają cuda. Niechętni milkną, niezdecydowani ustępują. Artykuły w prasie podpisane jego słynnym nazwiskiem dokonują reszty. Parlament jednogłośnie uchwala potrzebne wysokie kredyty, społeczeństwo hojną dłonią składa dary i składki. Wyprawa arktyczna Arnundsena staje się sprawą narodową, sprawą każdego Norwega. ,,Sam Nansen popiera ten projekt" — mówią pomiędzy sobą ludzie, i to jest najlepszą rękojmią. 250 Pewnego ranka na stopień powozu, którym jak co dnia Nansen jechał na wykłady do Uniwersytetu, wskoczył' wymachując wielkim plikiem gazet, znajomy sprzedawca. — Wielka nowina, panie profesorze. Amerykanie na biegunie północnym! — krzyknął, rzucając Fridtjofowi na kolana dodatek nadzwyczajny, pachnący z daleka świeżą jeszcze farbą drukarską. — Amerykanie!... — darł się za chwilę po przeciwnej stronie ulicy, otoczony tłumem ciekawych. Amerykańska flaga powiewa na biegunie. W dniu szóstym kwietnia 1909 roku inżynier Robert Peary dotarł do geograficznego bieguna północnego — czyta Zaskoczony Nansen. — Nasz Amundsen się spóźnił. Jego wypravoa prawdopodobnie nie wyruszy już do Arktyki... Profesor szybko przebiegł oczyma dalszy ciąg artykułu i z gniewem zmiął świstek papieru. — Absurd! — mruknął sam do siebie. — Absurd! — powtórzył Nansen studentom na Uniwersytecie. — Robert Peary jest godzien najwyższego szacunku. To wzór wytrwałości i cierpliwości. Dwadzieścia kilka lat swego życia poświęcił, żeby dotrzeć do celu, jaki sobie postawił, ale co to ma do naszej norweskiej wyprawy? Podczas krótkiego, forsownego marszu i podczas zaledwie trzydziestogodzinnego pobytu na biegunie Peary nie mógł przecież przeprowadzić żadnych poważnych badań naukowych, a dla nas to jest przecież najważniejsze. Biegun to nie jakiś tam łatwiejszy czy trudniejszy szczyt górski, na który wystarczy wspiąć się choćby najwyższym wysiłkiem, to cała masa różnych zagadnień 0 wielkim znaczeniu dla nauki. Pogląd Fridtjofa Nansena lotem błyskawicy obiegł stolicę i ca-? ły kraj. „To nic, że Amerykanin dotarł już na północny kraniec świata. Amundsen powinien i tak wypłynąć. Będzie tam przeprowadzał badania, jakie zapoczątkował nasz Nansen" — powtarzali wszyscy zgodnie słowa profesora, Umacniając się w przekonaniu, że norweska wyprawa naukowa powinna wyruszyć niezwłocznie na biegun północny. 251 Trudno było uczynić dla Ro.°.lda więcej, niż uczynił Nansen. Stał się gwarantem jego zamierzeń, oddał mu swój ukochany statek, a przecież tego czerwcowego ranka 1910 roku ciężko mu było patrzeć, jak „Fram" wyruszył w daleką drogę pod obcym dowództwem. Wyprawa Amundsena płynęła w swą daleką drogę Oceanem Atlantyckim, wzdłuż brzegów Europy. Pierwszym portem, do którego zawinęła, był Futnchal na Maderze. I stamtąd jak grom z jasnego nieba nadeszła sensacyjna wiadomość. Amundsen oświadczył osłupiałej załodze, że zmienił całkowicie swe plany — zamiast na Daleką Północ pragnie płynąć na Dalekie Południe, a zamiast bieguna północnego zdobywać biegun południowy. . List, jaki Nansen otrzymał z Funchalu, głęboko nim wstrząsnął. Strasznym ciosem była dla mnie wiadomość — pisze między innymi Amundsen — że Peary ubiegł mnie, stając pierwszy na biegunie północnym, do którego ja dążyłem. Wiedziałem przecież o tym już przed odjazdem i zdobyłem się, wyznaję ze skruchą, na rozpaczliwy krok. Oficjalnie nie odstąpiłem od projektu wyprawy do Arktyki, ale w głębi serca postanowiłem spróbować szczęścia i przypuścić atak na biegun południowy. Czuję, że muszę tam stanąć jako pierwszy w dziejach człowiek. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby tego dokonać. Czy może mi pan wybaczyć? Z ciężkim sercem piszę te słowa, ale proszę mi wierzyć, nie widziałem innego wyjścia... Nansen głęboko ukrywa swój żal. Boli go myśl, że już przed opuszczeniem Norwegii Roald wiedział, co zamierzał uczynić, że działał skrycie, że plany swe zataił przed nim, przed swym przyjacielem. Ale nie tylko profesor przeżywa zawód. Całe społeczeństwo Norwegii jest również do głębi wstrząśnięte takim obrotem sprawy. — Amundsen nadużył naszego zaufania — odzywają się coraz częściej głosy. — To, co uczynił, jest samowolą! — Miał przecież przeprowadzać badania naukowe na obsza- 252 rach arktycznych. Na to otrzymał fundusz od państwa, od każdego z nas! — Nikt nie upoważniał go do samowolnego skoku na drugi kraniec Ziemi, do wyprawy na Antarktydę. To czyste kpiny. - — A cóż mówi na to Nansen, który tak gorąco bronił i popierał plany Amundsena? Nansen, na którego zwrócone są teraz oczy wszystkich, jednym słoiwem mógłby zgubić Roalda w opinii publicznej, która jest mu wyraźnie nieprzychylna. Słowa tego nie wypowie. Oblegającym go tłumnie dziennikarzom tłumaczy cierpliwie ze swym na wpół ironicznym, na wpół pobłażliwym uśmiechem: — Cóż chcecie, moi drodzy, trzeba umieć uszanować indywidualność wielkiego polarnika i nie odsądzać go zbyt pochopnie od czci i wiary. Roald nie był, nie jest i nie chce być naukowcem, to przede wszystkim człowiek czynu. Jeśli uda mu się dokonać tego, co zamierza, imię jego przejdzie do historii i po wieki okryje chwałą nasz kraj. Wspomnicie jeszcze moje słowa. Pozwólmy mu działać. Widocznie dla Amundsena droga do bieguna Północnego Ziemi prowadzi przez południowy. 15 Fridtjof... - 59. Daleka Północ wciąż przyzywa' Jakby nie dość było jednego strasznego ciosu, życie szykuje wkrótce Naiisenowi drugi. Dwunastoletni synek, ulubieniec ojca, umiera niespodziewanie na zapalenie mózgu. ...Dziś odszedł od nas Aasmund tak spokojnie, jak spokojnie żył. Rankiem poczuł się lepiej, potem zaczął coraz trudniej, coraz wolniej oddychać, aż wreszcie ucichł. Na zawsze. Nie było chyba tak wzruszająco dobrego dziecka, jak ty, mój synku. Nig-dy nikogo nie skrzywdziłeś. Ostatnią twą myślą było, co podarować siostrom i braciom po wyzdrowieniu. Byłeś zbyt czysty, by przejść przez życie. I oto odszedłeś od nas. Po stokroć byłoby lepiej, jeżelibym ja umarł, a ty pozostałbyś wśród żywych, żeby dowieść światu, czym jest dobroć... — pisał nieprzytomny z bólu ojciec. Długo nie mógł pogodzić się z odejściem swych bliskich. Przejścia te pozostawiły na nim niezatarte ślady. Nawet zewnętrzne. Ból wyorał na pięknej twarzy zmarszczki, wysreb-rzył przedwcześnie skronie, twarde, nieugięte rysy nabrały dziwnej miękkości. Od dzieciństwa czuły na cudze nieszczęścia, stał się Nansen jeszcze bardziej wyrozumiały, dobry dla otoczenia, gotów dopomóc_ każdemu w biedzie i walczyć do upadłego, żeby do niej nie dopuścić. Jak umiał, starał się dzieciom zastąpić matkę. Błagając go owego' pamiętnego dnia, aby zrezygnował ze swych wspaniałych planów polarnych, Ewa przeczuwała jakby, że Fridtjof zostanie wkrótce jedynym opiekunem osieroconej przez nią gromadki. Córki i synowie uwielbiali ojca, który był ich najlepszym powiernikiem i przyjacielem. Bo i jakże nie kochać, jak nie podziwiać? Łączyło ich wzajemne zaufanie, nie mieli przed nim tajemnic. Wszystkiego wy- 254 słuchał, wszystko zrozumiał, wszystko wytłumaczył. Gdybyż nie był tylko wciąż tak zajęty. Pasjonowały go nadal studia oceanograficzne, którym poświęcał wiele myśli i czasu. Każde lato wykorzystywał, żeby wypływać na polarne wody. W 1911 roku na Morzu Grenlandzkim w okolicy Wyspy Jan Mayen przeprowadzał badania, posługując się instrumentami, które sam wynalazł lub przynajmniej ulepszył. Do dziś dnia hydrolodzy używają barometrów i termometrów typu nansenowskiego do mierzenia temperatury wody z dokładnością do jednej setnej stopnia. Bez goryczy powitał Nansen w 1912 roku zwycięskiego Amundsena, który powrócił jako zdobywca > bieguna południowego, okrywając swe imię światową sławą. Jedno mu miał tylko do zarzucenia — że poprzestał jak Robert Peary na wyczynie. Że ten wielki odkrywca nie miał w sobie nic z badacza. Zasmuciło go także i zastanowiło zdanie, jakie usłyszał od Roalda: — Nie mogę powiedzieć, że osiągnąłem wtedy cel mego życia. Wiem, że brzmiałoby to o wiele patetyczniej, ale byłoby dużą przesadą. Wolę być zupełnie szczery. Nikt zapewne na śiwiecie nie był w owej chwili bardziej daleki od celu swego życia niż ja. Zdobyłem biegun południowy, a przecież od dzieciństwa marzyłem o północnym. — Nie wątpię, że i tego pan kiedyś dokona — odpowiedział życzliwie Nansen. —- I nie mniej życzliwie bronił Amundsena przed ostrymi atakami prasy angielskiej, która zdobywcy bieguna zarzuciła jawnie nielojalność w stosunku do wyprawy Scotta, tragicznie zaginionej wśród lodów Antarktydy. Anglicy długo nie mogli pogodzić się ze zwycięstwem Amundsena, jakkolwiek sami przyznawali, że wyprawa norweska była lepiej, przezorniej, sprężyściej zorganizowana niż angielska. Wielką rolę w rekordowo szybkim osiągnięciu bieguna odegrało bez wątpienia bardzo umiejętne wykorzystanie zwierząt pociągowych. —- Wypijmy więc zdrowie psów, ponieważ im zawdzięcza Amundsen swe wspaniałe zwycięstwo ¦— oświadczył złośliwie jeden z gospodarzy na wielkim bankiecie w Londynie. Dotknięty do żywego Roald opuścił natychmiast salę. 255 — Czemu oni mi dokuczają — skarżył się Nansenowl. — Cóż chcesz, mój drogi, to przywilej sławy — pocieszał go profesor. Ale czy w głębi" serca pochwalał czyn Roalda, który wiedząc, że Scott jest w drodze do bieguna południowego, bo o tym wiele pisała cała prasa, postanowił g& ubiec? Czy sam postąpiłby jak Amundsen?1 Z pewnością Nansen najchętniej widziałby jedną połączoną ekspedycję norwesko-angielską Amundsena i Scotta, która wspólnie osiągnęłaby biegun południowy i powróciła szczęśliwie do kraju z bogatym plonem obserwacji i pomiarów. „Nic wielkiego, .nic dobrego — mawiał często — nie może powstać na świecie bez zgodnego współdziałania". Latem 1912 roku, pragnąc sprawdzić swą śmiałą teorię o wymianie wód między oceanami Atlantyckim i Lodowatym, Nansen na niewielkim kutrze wypłynął ku północnym wybrzeżom Spitsbergenu. Podróż tę od dawna projektował. Marzył, że odbędzie ją wraz z Ewą. Chcąc dzieciom przynajmniej pokazać świat lodów, zabrał ze sobą dziewiętnastoletnią Liv i piętnastoletniego syina Kaare. Na statku raz jeszcze przeżywał wraz z nimi nieprzeparty urok Arktyki i surowe piękno archipelagu spitsbergeńskiego. Na Wyspie Amsterdamskiej pokazywał dzieciom miejsce, w którym ongiś wznosiło się dziwne, jedyne w swoim rodzaju osiedle wielorybnicze, którego resztkami zawładnął niepodzielnie lód. Długo opowiadał dzieciom o stadach największych ssaków morskich, od których roiły się ongiś te mroźne wody, o łowcach, którzy wiedli tu zacięte walki o prawo do łupu, o słynnym w XVI wieku Smeerenburgu, Mieście Tranu, pełnym domów, ulic, w którym podczas polarnego lata gromadziło się do dziesięciu tysięcy ludzi. Nie milknący gwar głosów, śpiew, muzyka wypełniały przestronne plaże. Różnojęzyczne, barwne tłumy, sklepy pełne towarów, warsztaty, piece do wytapiania jedynego bogactwa miasta — wielorybiego tłuszczu, domy gry, kabarety, sale tańca i zajazdy. W porcie kręcili się dzień i noc, 256 która jasna była jak dzień, podnieceni marynarze powracający z polowań na wieloryby. Tu i ówdzie migały pstre suknie kobiet, które jak ćmy za światłem podążały na Daleką Północ za mężczyznami., Kilka razy na dobę po całym osiedlu rozchodził się smakowity zapach świeżego pieczywa, niezwykłego w tych szerokościach geograficznych przysmaku. Ogłuszający dźwięk rogu był sygnałem, że piekarze szykowali się do wyjęcia z olbrzymich pieców rumianego chleba, którego aromat mieszał się już z przesycającym tu wszystko dookoła mdłym zapachem przetopionego tłuszczu wielorybiego, płynnego złota Dalekiej Północy. Po powrocie z badawczego rejsu na podstawie wielu pomiarów i obliczeń Nansen doszedł do przekonania, że pomiędzy północno-wschodnią Grenlandią a Spitsbergenem dno morskie musi znacznie podnosić się w górę, tworząc naturalną zaporę dla wód dennych. Teza jego, jalk zawsze, w pierwszej chwili napotkała sprzeciw innych naukowców. Ale nikt nie śmiał już teraz oponować otwarcie. Koledzy profesorowie kiwali tylko z powątpiewaniem głowami. „Nansen Nansenem, geniusz geniuszem, ale przecież każdy student wie, że dno Północnego Oceanu Lodowatego jest płaskie. Czas pokaże, kto ma rację" — pocieszali się niektórzy. I istotnie pokazał. Nikt jeszcze w owej chwili nie wiedział, że w niespełna pięćdziesiąt lat później uczeni radzieccy odnajdą istotnie pomiędzy Grenlandią a Spitsbergenem wysoki, podwodny grzbiet górski, noszący dziś nazwę Progu Nańsena. Fridtjof i tym razem nie przejął się brakiem .zrozumienia swoich współczesnych. *— Świat był, jest i będzie pełen zazdrośników :— oświadczył spokojnie. >— Ty, drogi Fridtjofie, nie od dzisiaj zalewasz im sadła za skórę — usłyszał od jednego z profesorów. — Nie wiesz nawet, ' jak wiele hałasu wzbudziła w sferacn naukowych twoja praca doktorska przed wyprawą na Grenlandię. Była oryginalna, pełna nowych, świeżych spostrzeżeń i śmiałych wniosków. Żaden z oponentów jej nie zrozumiał. Tytuł doktora przyznano ci w nadziei, że złamiesz kark podczas twej szaleńczej ekspedycji. A ty powróciłeś okryty sławą. 257 Lato 1913 roku zastaje Nansena na Dalekiej Północy. Tym razem płynie jako gość kupców angielskich i rosyjskich, którzy pragną usłyszeć opinię wielkiego uczonego i polarnika o możliwości otwarcia stałej, regularnej żeglugi na wodach Mo«. rza Karskiego, wzdłuż brzegów Syberii, do ujścia.Leny. Jedy-ny to szlak, którym można wywozić fantastycznie bogactwa naturalne tego kraju. Jako gość oficjalny rządu rosyjskiego, Nansen przemierza wzdłuż całą Syberię, aż po Władywostok nad Oceanem Spokojnym. Odwiedza także Petersburg i w Rosyjskim Towarzystwie Geograficznym udziela porad w sprawie organizacji poszukiwań wyprawy Georgija Siedowa. Wyruszyła ona przed wielu laty do bieguna północnego i wszelki słuch o niej zaginął. W ciągu trzech miesięcy Nansen przebywa tysiące kilometrów, zawiera, dziesiątki ciekawych znajomości z ludźmi, którzy podobnie jak on umieją marzenia swe i zamiary wprowadzać w czyn. Naukowcy-czy ludzie prości, rozmiłowani w swoim kraju, łatwo znajdują wspólny język z Nansenem. Żegnając się na Uralu z Syberią, profesor pisze: Ciężko mi rozstać się z tą surową przyrodą o wielkich, prostych liniach bez zakłóceń. Pokochałem ten bezkresny kraj, potężny jak morze, z jego rozkołysanymi bujną trawą stepami ' i górami, potężnymi lasami, które zdają się ciągnąć bez końca, z zastygłym w lód brzegiem oceanu i pustą wolną tundrą, i głęboką, pełną tajemnic tajgą. 60. Dziwne „państwo" Naosena Sierpień 1914 roku przekreśla dalsze plany badawczych podróży do Arktyki. Europę i cały świat ogarnia szaleństwo. Tym razem nie białe. Ludzie mordują się nawzajem na ziemi, w powietrzu i na wodzie. Głęboko wstrząśnięty potwornościami wojny Nansen przemawia, pisze płomienne artykuły, odezwy, w których wzywa do opamiętania. Za późno. Tym razem nikt go nie usłyszy. W trzy lata później Norwegii zaczyna zagrażać katastrofa — głód. Skalisty kraj podczas wojny prawie sto procent ziarna otrzymywał z Ameryki. Z chwilą przystąpienia do wojny w 1917 roku Stany Zjednoczone wstrzymują eksport do krajów neutralnych, które utrzymują stosunki handlowe z Niemcami. Zgodnie z umowami, zawartymi jeszcze przed wojną, Norwegia eksportowała do Niemiec swoje główne bogactwa naturalne — ryby. Zerwanie umowy tej jest równoznaczne z włączeniem się do wojny. Mały, bezbronny kraj" chciałby za wszelką-cenę uniknąć tego nieszczęścia. Rząd, norweski zwraca się o pomoc do Nansena. Któż, jak nie on, potrafi wytłumaczyć.politykom Ameryki Północnej, że przed Norwegią stanie widmo głodu. Zadanie trudne i odpowiedzialne. Takie właśnie na miarę Nansena. — Nie czekaj mnie przed upływem kilku tygodni — uprzedza przed wyjazdem do Stanów swoją najstarszą córkę. I wraca... po dziesięciu miesiącach. Wraca, przywożąc ów cenny dokument, „Patent Nr 1", który zezwala na eksport zboża do Norwegii. Jest dumny ze swego osiągnięcia, ale wielce zatroskany. Zaniedbał prace naukowe. Czas ucieka, a Nansen powtarza często: „Tyle mam jeszcze do zrobienia".' 259 'Pokojowy traktat wersalski z 1918 roku Nansenowi nie przynosi pokoju. Wiele lat potrzeba będzie, żeby zabliźniły się ciężkie rany na ciele Europy. Ludzie powoli zaczynają powracać na zgliszcza swych domów. I to nie wszyscy. Milion prawie żołnierzy pozostaje jeszcze w setkach obozów jenieckich, rozrzuconych na wielkich połaciach ziemi od Oceanu Atlantyckiego po Ocean Spokojny! Przeżyli wojnę, to prawda, ale wciąż jeszcze nie mogą powrócić do swych rodzin. Czas upływa, Międzynarodowy Czerwony Krzyż nie może podołać zadaniu. W 1920 roku Liga Narodów na posiedzeniu ogólnym rozpatruje to palące zagadnienie. Im bardziej delegaci zagłębiają się w splot spraw do rozwikłania, tym bardziej posępnieją. Kto pokryje koszta repatriacji? Kto przede wszystkim podejmie się ją zorganizować? Kto czuje się na siłach interweniować u rządów państw zainteresowanych, które w tylu innych ważkich sprawach nie mogą wciąż jeszcze znaleźć wspólnego języka? Kto rozwiąże tysiące drobnych i ważnych spraw, delikatnych, trudnych? Kogo wreszcie zgodzą się wszyscy słuchać, jeżeli nawet znajdzie się ktoś, kto zechce poświęcić swój czas i swoje siły?, Nie mogąc znaleźć odpowiedzi na te pytania delegaci Ligi Narodów biorą przykład z mężów stanu Norwegii. „Jeżeli zadanie jest nie do rozwiązania, zawezwać na pomoc Nansena!''-Nazwisko jego pada jednocześnie z wielu ust w chwili, gdy na zebraniu plenarnym w Pałacu Narodów przewodniczący odczytuje tekst uchwały: Należy zwrócić się do kogoś, kto cieszy się ogólnym szacunkiem i uznaniem całego świata. Kogoś, kto znany jest z niepospolitych zdolności organizacyjnych i wielkiego rozumu. Nansen, podówczas szef delegacji norweskiej w Genewie, długo rozważa tę zaszczytną propozycję, która przekreśla jego dalsze plany naukowe zakrojone na szeroką skalę. Jednocześnie zdaje sobie sprawę, że zadanie, jakie stawia przed nim opinia publiczna przedstawicieli wielu państwt zakrojone jest na mia- I rę gigantyczną. — Poświęć się — proszą go przyjaciele. — Kto się podejmie dokonać tego, jeśli ty odmówisz? Możesz uratować życie prawie milionowi ludzi. Ty to potrafisz. 260 I Nansen ustępuje. Jeszcze raz pozostawia dom, pracę. Przemierza wzdłuż i wszerz Europę. Widzą go znów Wszystkie niemal stolice od Paryża po Moskwę. Gromadzi materiały, konferuje, przekonuje, namawia, przełamuje opory. Jeździ wszędzie trzecią klasą, sypia w najtańszych hotelach, mieszka czasem w mansardach, odżywia się byle czym, byle gdzie. Pracuje cały czas bez wynagrodzenia, ze zwykłą sobie energią, pomysłowością i pasją. Inaczej pracować nie potrafi. Sprawa nie jest łatwa. W Republice Radzieckiej znajduje się pół miliona byłych żołnierzy armii niemieckiej i austriackiej. Niewiele mniej jeńców rosyjskich pozostaje poza granicami swego kraju. Państwa kapitalistyczne nie utrzymują stosunków dyplomatycznych z młodym Krajem Rad. Nansen z ramienia Czerwonego Krzyża organizuje więc w maleńkim Kownie wielką konferencję zainteresowanych: Rosji, Niemiec, państw byłej Austrii, Czechosłowacji i Polski. Doprowadza do powstania Komitetu, nazwanego po prostu nansenowsfcim. Praca, jaką bierze na swe barki garstka ludzi dobrej woli, jest niezwykle ciężka. I niezwykle owocna w wyniki. Przed rozpoczęciem akcji, która swym ogromem przeraziła Ligę Narodów, sztab ekspertów tej instytucji, wybitnych specjalistów, obliczył, że koszt związany z repatriacją jednego jeńca wyniesie mniej więcej dwieście dolarów. Nansen pokiwał tylko głową, gdy mu pokazano te długie, skomplikowane kolumny, i zabrał się sam do roboty, po swojemu, po nansenow-sku. W rezultacie z dwustu dolarów kasat ten obniżył się na... niecałe dziewięć. Dzięki jego niezmordowanym wysiłkom, jego nie przespanym nocom, jeńcy wojenni prawie trzydziestu narodowości w ciągu osiemnastu miesięcy powrócili do swych rodzin. Mimo olbrzymich trudności transportowych w młodej Republice dowożono do granicy regularnie tygodniowo dwa pociągi, około czterech tysięcy ludzi. Prawie tyleż samo żołnierzy rosyjskich powróciło do swych rodzin. Nie ma kraju na kontynencie europejskim, w którym żony, matki i dzieci nie płakałyby z wdzięczności, wymauńając imię ich dobroczyńcy, Nansena — czytał ze wzruszeniem Fridtjof wypowiedź jednego z najwybit-niejszyjch dyplomatów ówczesnych. 261 - I to było dla niego najpiękniejszą zapłatą za trudy. Jak żywa stała 'mu przed oczami droga twarz matki i w uszacłr brzmiał jej pełen trwogi głos: „Fridtjof, co z ciebie wyrośnie?" Marzyła ongiś, by szło za nim błogosławieństwo ludzi. Rzeczywistość przekroczyła najśmielsze jej marzenia. Zadanie wykonane. Cóż za ulga powrócić wreszcie do dzieci, do laboratorium, do książek, do Uniwersytetu. Tyle jeszcze pytań pozostało bez odpowiedzi w dziedzinie oceanografii. Namsen w drodze do domu notuje już nowe pomysły, projekty. Rad by jak najszybciej wprowadzić je w życie. Myśl jego wybiega często do Amundsema, który w 1918 roku, nim umilkł huk woj Innych dział, z dziesięcioma towarzyszami wypłynął na Daleką Północ i dryfuje z lodami na statku „Maud". Po powrocie do domu czeka Nansena przykry zawód. Lekarze każą mu odpocząć. Nadszarpnął zdrowie, pracując bez miary. Ale nie dla niego odpoczynek. Nim upłynie parę miesięcy, Międzynarodowy Czerwony Krzyż śle nowe, naglące S.O.S. — S.O.S. — S.O.S.! „Przyjeżdżaj, dopomóż, tylko ty możesz ocalić ludzi". I jakże tu odmówić? Zawierucha wojenna rozrzuciła po świecie około półtora miliona ludzi. Dzieci, kobiety, starców. Są bez domu, bez ubrania, głodni, obdarci, bez dokumentów, bez środków do życia, bez nadziei na przyszłość. Czyż mają zginąć marnie? Czy ktoś się nimi wreszcie zajmie, czy ktoś dopomoże im rozpocząć wszystko od nowa? Międzynarodowy Czerwony Krzyż liczy tylko na-pomoc Nansena. Wstrząśnięty do głębi straszliwymi konsekwencjami wojny profesor znów staje do dzieła. I znów jeździ, znów zabiega, kołacze do ludzkiego sumienia, projektuje, organizuje, dopilnowuje. Dziesiątki tysięcy dzieci otrzymuje opiekę. Głodni i obdarci'zostają nakarmieni i ubrani. Nie dość tego. Jednym śmiałym cięciem Namsen rozwiązuje najtrudniejsze zagadnienie — sprawę osobistych dowodów. Nikt nie chce ich wystawić? ¦, Wystawi je więc on sam, ze swoim podpisem. Tak zwane 262 nansenowskie paszporty zostają wkrótce uznane przez większość państw całego świata. Nie broniło tych nieszczęśników żadne mocarstwo — pisał jeden ze współczesnych. — Ale czyż Nansen nie jest sam mocarstwem? Jego poddani liczą się na miliony. Jak każde państwo, wydaje paszporty. W rządach wielu narodów ma posłów swej polityki i obrońców swych podopiecznych. Są oni rozsiani po całym świecie. W Europie, w Kanadzie, w Brazylii, Palestynie, Mongolii czy Australii. W po,ństwie Nansena jest miejsce dla wszystkich. I dla Greków, i dla Ormian, katolików i prawosławnych, mahometan i żydów, chłopów, robotników i projeso-rów, inwalidów, starców, kobiet i dzieci — niezliczonej ilości ojiar wojny. 61. Walka o życie milionów Po dwu latach wyczerpującej pracy organizacyjnej Namsen powraca znów do ciszy domowego ogniska. Przepełnia go uczucie ulgi. Sił nie żałował, zaufania nie zawiódł, zadanie wypełnił. Czas wreszcie pomyśleć o zaniedbanych pracach naukowych. Czy tym razem na długo? Nad przebogatymi obszarami Nadwołżańskiej Ukrainy na skutek straszliwej posuchy rozpościera się widmo głodu. Trzydziestu prawie milionom ludzi zagraża katastrofa. Po latach wojen z. Niemcami, po wojnie domowej, a wreszcie z oddziałami interwencyjnymi młode państwo nie jest w stanie samo tej klęsce zaradzić. Potrzeba co najmniej czterech milionów ton ziarna, około dziesięciu tysięcy pociągów po czterdzieści wagonów każdy. Republika Radziecka rozporządza połową tej ilości, resztę żywności musiałaby zakupić. Państwa kapitalistyczne, członkowie Ligi Narodów, nie zgadzają się udzielić ma ten cel kredytów. Nie chcą za żadną cenę dopomóc w czymkolwiek Krajowi Rad. Nikogo w Lidze Narodów nie obchodzi, nie wzrusza, nie przeraża, że giną ludzie, miliony ludzi. Tego Nansen nie zniesie. Pozostawia organizację wielkiej wyprawy naukowej, jaką miał przedsiębrać do, środkowej Azji, i rzuca się w wir walki z głodem. Walki trudnej, twardej, nie-ustępliwej. Pisze, przemawia, w płomiennych odezwach apeluje.. Wszystko na próżno. Odpowiada mu cisza. Ale Fridtjof Nansen nie zna słowa „porażka". Wiedząc, że wielkie mocarstwa i ze względów politycznych odmawiają uparcie w Genewie udzielenia kredytów, niewielkich, znikomych, wynoszących zaledwie tyle, ile kosztuje budowa jednego wielkiego krążownika, postanawia zdobyć potrzebne fundusze sam jeden, wbrew wszystkim. 264 I znów ten sześćdziesięcioletni człowiek rozpoczyna męczące podróże po całej Europie. I znów organizuje zbiórki wśród ludzi dobrej woli, wśród społeczeństw całego świata. Jest niestrudzony w wysiłkach, wie, że walczy o dobrą sprawę. I teraz odnosi zwycięstwo za zwycięstwem. Za zdobyte w ten niełatwy sposób pieniądze zakupuje żywność w Kanadzie, w Australii, nawet pewną ilość mąki w Polsce. Pomoc wywalczona niezmordowaną siłą woli jednego człowieka przychodzi na czas. Życiodajne ziarno płynie na Ukrainę. Zmysł organizacyjny Nansena, jego niespożyta energia zaskakuje, zadziwia wszystkich. Znajduje on czas na przemyślenie, gdzie jakie produkty należy zakupić, żeby przy swych wartościach kalorycznych były najbardziej dostosowane do sposobu odżywiania miejscowej ludności. Nie żałuje sił, żeby wywalczyć jak najtańszy transport, przypilnowuje odchodzących pociągów, sprawdza sam założone na wagonach plomby, dogląda nawet sposobu przyrządzania posiłków. Pamięta o najdrobniejszych szczegółach, wie, że one zadecydować mogą czasem o powodzeniu całej akcji. W końcu 1921 roku z Republiki Radzieckiej Nansen otrzymuje dyplom honorowy tej treści: Dziewiąty Wszechrosyjski Zjazd Rad, zapoznawszy się z Pana dobroczynnymi wysiłkami przyjścia z pomocą ginącym chłopom Powołża, wyraża Panu głęboką wdzięczność w imieniu milionów ludzi pracy RSFSR. Rosyjski naród zachowa w pamięci imię wielkiego uczonego, badacza i obywatela, Fridtjoja Nansena, który bohatersko przebijał sobie drogę nie tylko przez. wieczne lody Dalekiej Północy, ale także poprzez bezgraniczną obojętność i bezduszność klas rządzących państw kapitalistycznych. 25 grudnia 1921 roku Przewodniczący IX Zjazdu Rad Michaił Kalinin Jednocześnie Moskiewska Rada Delegatów nadaje Nansenowi tytuł honorowego członka. Nikogo nie dziwi, że w końcu .1922 roku Fridtjof Nansen otrzymuje Pokojową Nagrodę Nobla za humanitarną akcję, jed- 265 ną z największych, jakie zna historia. Wielu jest jednak zaskoczonych, wiadomością, że większą część tej nagrody, w wysokości stu czterdziestu tysięcy koron, przekazuje na budow.ę dwu wzorowych naukowych stacji rolniczych w Kraju Rad. Resztę pieniędzy przeznacza na pomoc dla ofiar wojny: uciekinierów greckich i ormiańskich, ocalałych z pogromów w Turcji. Nie dość na tym. W chwili gdy duński wydawca dzieł Nansena Eridcsen dla uczczenia nagrody Nolóla ofiarował Nansenowi następne sto czterdzieści tysięcy koron, Fridtjof natychmiast oddał je na te same cele. Gest ten wywołał entuzjazm i znalazł wielu naśladowców. Coraz więcej instytucji, coraz liczniejsi ludzie zaczęli składać datki, każdy w miarę swych możliwości, by; przyjść z pomocą potrzebującym. A tych wciąż nie brakowało. Na świecie dalej rozgrywała się tragedia, której początek dała wojna. W Turcji w sposób bezprzykładnie okrutny masakrowano bezkarnie Ormian. Prawie milion kobiet, dzieci, mężczyzn zginęło w rzeziach. Pozostali przy życiu ratowali się bądź bezładną ucieczką przez granicę, bądź tułali się w wysokich górach, skazani na zagładę. , , Międzynarodowy Czerwony Krzyż i Liga Narodów, reprezentująca po wojnie przedstawicieli wielu państw świata, stanęła znów bezsilnie wobec ogromu katastrofy. Trzeba było dla tych nieszczęśników znaleźć „miejsce na ziemi", miejsce, w którym mogliby rozpocząć nowe życie,, odzyskać godność człowieka. Raz jeszcze Nansen' odrywa się ód swych prac naukowych, do których tak niedawno powrócił. Znów musi walczyć o ludzkie życie. Ubrać i nakarmić niezliczone rzesze, mając na ten cel, jak zawsze, znikome fundusze. Nie cofa się przed niczym. W 1925 roku z jakiegoś majeńkiego portu telegrafuje nocą do rządu w Atenach, prosząc o natychmiastowe przyznanie kredytów na zakup zboża w Syrii oraz na transport, żeby jak najśzyb- | ciej dopomóc greckim uciekinierom. W ciągu sześciu • godzin rząd grecki uchwala na ten cel dwa miliony funtów szterlingów, ale nie może zapewnić transportu._ W sześć dni później na skutek starań Nansena rząd jaTciegoś innego kraju daje statki, które zboże przewożą na miejsce przenaczenia. Nansen jedzie 266 do radzieckiej Armenii, gdzie sądzi, że tam bezdomni mogliby znaleźć ojczyznę. Przeprowadza rozmowy, pertraktuje, podsuwa najlepsze rozwiązanie sprawy, uzyskuje dozgonną wdzięczność tych, dla których się poświęca. Po jego śmierci wielu z nich wierzy, że „Nansen zasiada teraz na zaszczytnym miejscu, po prawicy Stwórcy, i stamtąd czuwa nadal nad armeńskim narodem, tak jak to czynił za życia". * Wysoką, lekko przygarbioną sylwetkę znają dobrze mieszkańcy Genewy. Szary, miękki kapelusz o wielkim rondzie przystania czoło, srebrzysty wąs kryje łagodny uśmiech. Rozumne, zatroskane oczy nabierają blasku na widok malców, bawiących się pod opieką matek na przestronnych skwerkach. Gdybyż wszyscy ludzie na świecie mogli mieć tak beztroskie dzieciństwo!... Gdybyż nigdy już więcej nie było dzie-ci smutnych, głodnych i bezdomnych!... / Nansen przyspiesza kroku. Spóźni się dziś zapewne, jak za-, zwyczaj, na posiedzenie Ligi Narodów. Jeszcze jedno z tych, na którym mówcy wsłuchiwać się będą z lubością w krągłość wypowiedzianych przez siebie zdań, zachłystywać słowami bez pokrycia. Słowa, słowa, słowa... W tym pięknym pałacu przelewają się ich strumienie, rzeki, oceany. Ale jakże niewiele przemienia się w czyn. Nansen nieraz opuszcza mroczną salę obrad, jakby męczyło go wysłuchiwanie tych wszystkich pustych przemówień. Długim, niecierpiwym krokiem przemierza korytarze, czekając swej kolei. Wtedy z trybuny padają słowa rzeczowe, mocne, a każde z nich domaga się działania. Jak dzwon alarmowy, bijący na trwogę, upomina się Nansen o sprawiedliwość dla zapomnianych. Nie szczędzi gorzkich słów pod adresem tych, których twarze przywdziewały maski chłodnej obojętności, ilekroć mówił o nieszczęściu, jakiemu należało zapobiec, którzy beztrosko chcieliby się uchylić od każdej niedogodnej dla nich decyzji. Uparcie, wytrwale przebija się przez mur obojętności, apeluje do ludzkich serc. Delegaci nazywają go często między sobą „sumieniem świata". 267 ...Któż z nas nie pamięta tego Wielkiego Norwega przemawiającego z trybuny? Któż z nas nie był pod urokiem jego niezwykłej energii, świętego zapału, z jakim bronił pokrzywdzonych — pisze jeden z delegatów. -— Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że był on uosobieniem prawdy\juczciwości i szlachetności. Nie było takiej słusznej sprawy, która nie znalazłaby w Nansenie obrońcy. Wspaniałe dzieło wypełniał kosztem swych sił, swego zdrowia, a wreszcie i swego życia. Nie. wszyscy delegaci, oczywiście, podzielali to zdanie. Na otwarciu każdego kolejnego Zgromadzenia Ligi Narodów nie brak było takich, którzy sobie podżartowywali. , — Miejmy nadzieję, że Fridtjof Nansen tym razem nie odkrył znów jakiegoś nieszczęsnego „noworodka", jakiegoś uciśnionego kraju. Będzie nas znów tak długo męczył, żeby spieszyć z pomocą, póki celu nie osiągnie. Nansen niewiele robił sobie z przycinków. Wie, o co walczy, i sił nie żałuje. Głęboką troską przejmuje go przyszłość Ligi Narodów. Pierwszy cieszył się, że powstała, wiele nadziei wiązał z tą instytucją, obecnie zdaje sobie już w pełni sprawę z jej nieudolności i bezsilności. 62. Pożegnanie — Oba bieguny Ziemi zdobyte, to prawda, ale jakoś zadziwiająco mało przybyło cenych dla nauki wiadomości od czasu powrotu „Frama" z mórz .polarnych — skarży się Nansen przyjaciołom. Pochłaniają go sprawy wahań klimatu, nie dają wciąż spokoju zagadki Północnego Oceanu Lodowatego. Może nowe, sensacyjne na owe czasy, środki lokomocji, sterówce i samoloty, pozwolą je szybciej rozwiązać. Ale czy będzie można zastosować „stalowe ptaki" do badań podbiegunowych? Odpowiedź na to pytanie przynosi pierwszy krt nad Arktyką. Polak Jan Nagórski, oficer marynarki rosyjskiej, w 1914 roku wznosi się pierwszy w dziejach ponad lodami, na maszynie cięższej od powietrza. Nansen bardziej jeszcze niż inni pasjonuje się tym wyczynem, przeczuwając, jak wielkie możliwości otwierają się wreszcie przed badaczami polarnymi. W 1924 roku dzięki jego niestrudzonym zabiegom i staraniom powstaje pierwsze w świecie Międzynarodowe Towarzystwo „Aeroarktyka", które za zadanie stawia sobie badanie Dalekiej Północy z powietrza. Wybrany dożywotnim prezesem tej instytucji, profesor sam opracowuje śmiałe projekty, sam przewiduje najdrobniejsze szczegóły przyszłych badań. On pierwszy wysuwa potrzebę zakładania stacji naukowych na krach dryfujących po Północnym Oceanie Lodowatym. Myśl zuchwała, zbyt zuchwała jak na ówczesne możliwości techniczne, ale na niej właśnie oprą się w przyszłości polarnicy radzieccy. Pierwsza w dziejach badawczych stacja „Biegun Północny 1" założona w 1937 roku na krze dryfującej poprzez Północny Ocean Lodowaty jest kontynuacją i urzeczywistnieniem marzeń Nansena. 16 Fridtjof... 269 Na firmamencie polarnym w 1927 roku pojawia się nowa gwiazda, która w przyszłości blaskiem swym przyćmi wiele innych. Młody pilot amerykański Richard Byrd pierwszy przelatuje oiad biegunem północnym, wyprzedzając o kilka godzin zaledwie Amundsena, który dociera tam na sterowej „Norge". Nansen rad jest, że samoloty zaczynają odgrywać coraz większą rolę w poznaniu krain podbiegunowych. Wiecznie młody umysłem dopomaga Amundsenowi w opracowaniu wyników naukowych jego poprzedniej wyprawy w głąb Arktyki, na dwu hydroplanach. Pierwszy także winszuje mu z całego serca spełnienia młodzieńczych marzeń — osiągnięcia bieguna północnego na sterowcu „Norge". — A więc nie myliłem się twierdząc, że biegun południowy był dla pana tylko etapem w drodze do północnego — mówi przekornie. — Tak, ale nie osiągnąłem go pierwszy!... — wzdychał Amundsen, dla którego ta sprawa jest zawsze najważniejsza. — Cieszę się, że nie przyszedłem później na świat, bo już nie pozostałoby mi nic na nim do odkrycia. Chyba Księżyc? Zresztą dziś to już wszystko jedno — dodaje po chwili. — Życie moje jako podróżnika uważam za zamknięte. Przyniosło mi wiele radości i sławy, to prawda, ale nie widzę, co mógłbym jeszcze uczynić. Zaledwie w rok później do cichego, schludnego domku nad fiordem, w którym Amundsen odpoczywał po trudach swych zwycięskich wypraw, zajęty pisaniem pamiętników, wtargnęła znów, z całym impetem, Arktyka. „Italia" — sterowiec włoskiej wyprawy polarnej — w drodze powrotnej z bieguna uległ katastrofie. Rozbitkowie zagubieni na krach Północnego Oceanu Lodowatego oczekiwali pomocy. Czas naglił, wiosenne słońce roztapiało lód. Każda chwila była droga. Akcja ratownicza niezwykle trudna. Ktoś doświadczony musiał nią pokierować... — Czemuż nie jestem młodszy — skarżył.się przyjaciołom Nansen, śledząc z niepokojem rozwój wypadków. — Szczęśliwy Roald, jakże mu zazdroszczę. Wiele dałbym, żeby znaleźć się na jego miejscu. Amundsen startuje z Tromso ;na francuskim hydroiplanie 270 „Latham 20". Leci na Spitsbergen, skąd ma organizować dalszą pomoc powietrzną. W godzinę po starcie zapytuje jeszcze przez radio Obserwatorium Meteorologiczne w Tromso a stan lodów na północ od Wyspy Niedźwiedziej. Nieco później załoga jakiegoś statku słyszy .słabe sygnały S.O.S., ale mimo starań nie można ustalić, skąd pochodzą. I to jest wszystko. W pierwszej chwili cisza ta nie wywołuje niepokoju. Znając olbrzymie doświadczenie polarne Amundsena, wszyscy wierzą, że potrafi on znaleźć wyjście z każdej sytuacji. Nansen pierwszy powtarza: t Nie bójcie się, kto jak kto, ale Roald da sobie zawsze radę. • Akcja ratownicza, spiesząca na pomoc rozbitkom, zatacza coraz szersze kręgi. Bierze w niej udział półtora tysiąca ludzi reprezentujących sześć narodowości. Na Północnym Oceanie -Lodowatym gromadzi się czternaście samolotów i szesnaście statków. Wreszcie załoga łaniacza lodu „Krassin" przedziera się do kry i ocala od zagłady Włochów. O losach Amundsena wciąż głucho. Miliony ludz-ir na całym świecie wyczekują każdego niemal dnia jakiejś wiadomości. Nic, wciąż nic. Po paru miesiącach w okolicy Wyspy Niedźwiedziej rybacy wyławiają z fal Morza Barentsa pływak hydro-planu, w jakiś czas później zapasowy zbiornik z napisem „Latham 20". Łudzić się dłużej nie można. Roald Amundsen nigdy nie powróci do cichego domku nad fiordem. Zabrała go Arktyka. W rocznicę tragicznej śmierci swego ucznia i przyjaciela przygarbiony, jakby coraz bardziej ciążyło mu brzemię trosk, Fridtjof Nansen stanął nad brzegiem fiordu, z którego tak niedawno, wydałoby się, „Fram" pod dowództwem Roalda wypływał w daleki świat lodów. I powoli, spokojnie, jakby w obawie, że zamąci ciszę temu, który znalazł już w morzu wieczny odpoczynek, opuścił na wodę upleciony przez Liv wieniec. Stroskanym spojrzeniem obrzucił liczną gromadkę towarzyszących mu dzieci i wnuków. — Jak myślicie, drodzy, czy to nie czas już na mnie? pytał na wpół żartobliwie. za- 271 Nagrody, odznaczenia, wyróżnienia od lat\§ypią się wciąż na wielkiego człowieka ze wszystkich stron świata. Ale on niewiele do nich przywiązuje znaczenia. Jest zbyt skromny. Nigdy nie umiał odpowiedzieć, jakie medale czy krzyże wypełniały szuflady jego biurka, jakie uniwersytety lub instytuty naukowe nadawały mu tytuły. O jednym z nich tylko pamiętał do końca życia. Nie senat czy też władze uniwersyteckie powołały go tym razem na stanowisko rektora honorowego, ale młodzież, studenci. Od wielu dziesiątków, a może setek lat, tradycyjnie, rokrocznie słuchacze szkockiego uniwersytetu St. Andrews sami wybierali swego rektora spośród ulubionych, najwybitniejszych uczonych i pisarzy-swego kraju. W 1926 roku wybór ich padł na Fridtjofa Nansena. Po raz pierwszy złamano tradycję, przyznając ten zaszczytny tytuł cudzoziemcowi. Byłem doprawdy szczerze wzruszony, gdy na malutkiej stacyjce przywitały mnie śpiewem setki studentów w czerwonych togach i biretach z pomponami. Ze śpiewem i okrzykami wyprzągli czwórką białych' rumaków i sami pociągnęli powóz przez całe miasto do bramy uniwersytetu — lubił opowiadać Nansen. — Nieraz już na różnych uczelniach wysłuchiwałem promotorów, którzy w kwiecistych, pełnych przesady przemówieniach pod niebiosa wychwalali moje zasługi przed nadaniem mi stopnia naukowego, W St. Andreujs studenci savii w pełnych prostoty słowach tłumaczyli, czemu lołaśnie mnie, Norwega, prosili o przyjęcie tego wyróżnienia. Ciepło zrobiło mi się nasercu, gdy po złożeniu uroczystej przysięgi, którą odczytać musiałem z pożółkłych, pergaminowych kart, rzucono mi na ramiona purpuroioą togę — barwy Uniwersytetu, a olbrzymią aulę aż po sklepienie wypełniał hymn mego kraju. Tak, kochany ten kraj, Falujący dookoła wzgórzami, I tysiące domków. I smagane wiatrem morze. , Kochamy go, kochamy Jak matkę i ojca... 272 Śpiewali wszyscy. Śpiewali po norwesku. Dołączyłem do nich swój głos, całą 'mocą płuc. Starodawny zwyczaj żąda, by podczas tej uroczystości honorowy rektor wygłaszał przemówienie na dowolnie wybrany przez siebie temat. Uprzedzono mnie zawczasu, że tradycja zezwala studentom przerywać mówcy, zadawać mu pytania, a nawet przeczyć, nie czekając zakończenia. Przed rokiem mojemu poprzednikowi Rudyardoioi Kiplingowi przerywano co chwila, a Johna Galsworthy''ego parę lat temu w ogóle nie było podobno słychać, taki szum panował na sali. Ciekaw byłem, jak to ze mną będzie. Postanowiłem powiedzieć młodym o tym, co moim zdaniem jest najważniejsze w życiu — o nauce, o pasji poznania nieznanego, o radości, jaką daje przezwyciężanie. przeciwieństw, które życie piętrzy na drodze każdego człowieka. O zwycięstwie nad samym sobą, o odwadze kierowanej rozumem, która nie powinna nigdy' przerodzić się w niebezpieczne szaleństwo, o sile woli, bez której człowiek nie jest godzien miana człowieka. Zacząłem wśród wrzawy podnieconych, młodzieńczych głosów. W ciszy, jaka zapanowała, bezwiednie wyczekiujałem z początku zapowiedzianych okrzyków i pytań. Ale widząc wpatrzone we mnie setki oczu i pełne przejęcia twarze, zapomniałem o bożym świecie i mówiłem bez końca: Tak gorąco pragnąłem podzielić się z tymi młodymi całym swoim, doświadczeniem, przelać w nich tę pasję odkrywczą, która mnie dała w życiu tyle szczęścia. Nie wiem już nawet, co moi słuchacze wynieśli w końcu z tego przydługiego wykładu. Mówiono mi tylko, że cisza, jaka panowała w auli podczas tych godzin, została upamiętniona w kronikach studenckich jako wydarzenie bez precedensu w dziejach uniwersytetu St. Andrews. 63. Tyle mam jeszcze do zrobienia! Czas szybko biegnie. Nansen śpieszy bardziej niż kiedykolwiek z realizacją swych naukowych planów. Jakby się lękał, że nie zdąży już wcielić ich w życie. Członkowie Towarzystwa Badań Ariktykti z Powietrza nie mogą się skarżyć na brak pracy. Sędziwy- prezes żadnego z nich długo nie pozostawi w spokoju. Stawia przed nimi wciąż śmielsze zadania, daje coraz to nowe zlecenia, nie zapominając osobiście dopilnować, żeby każdy wszystko wypełnił dobrze, dokładnie i w określonym terminie. Biorąc pod uwagę doświadczenia*z lotów Amundseną, "Byrda i Nobilego, Nansen wraz ze swymi kolegami decyduje, że pierwszy lo>t o charakterze czysto naukowym odbędzie się na nowoczesnym sterowcu „Graf Zeppelin" skonstruowanym w owym czasie w Niemczech. Pierwsza wyprawa organizowana przez „Aeroarktykę" ma wyruszyć na Daleką Północ latem 1929 roku. Nansen przywiązuje wielką wagę do wyników badań i z zapałem dobiera najznakomitszych specjalistów z różnych dziedzin wiedzy. Ogólne kierownictwo naukowe obejmuje, na jego wniosek, znany radziecki badacz polarny, profesor Samojło-wieź. Dwaj uczeni niemieccy Weickmann i Karolus odpowiedzialni są za obserwacje meteorologiczne. Po raz pierwszy w dziejach wyprawa przeprowadzać będzie badania wysokich warstw atmosfery za pomocą radiosond, wypuszczanych na balonach z pokładu powietrznego statku. Nadzór nad badaniami obejmuje sam wynalazca tych instrumentów, profesor Moł-czanow z Leningradu. Naukowiec szwedzki i dwu amerykańskich zamykają listę niecodziennej ekipy. Doktor Eckener, 274 uczony niemiecki, dowódca sterowca, starannie; kompletuje załogę składającą się z dwudziestu ośmiu ludzi. Radiotelegrafistą sterowca zostaje Rosjanin Krenkiel. Na zebraniach w Leningradzie i Berlinie ustalono ostatecznie olbrzymią trasę „Grafa Zeppelina" i omówiono szczegóły wyprawy. Cóż, kiedy w ostatniej chwili okazało się, że środki, jakimi rozporządza Międzynarodowe Towarzystwo Badań Arktyki z Powietrza, są zbyt szczupłe, by pokryć olbrzymie koszta rozrastającego się wciąż programu naukowego. Nikt nie chce go ograniczać, zrezygnować choćby w części z badań. Wprost przeciwnie, każdy z naukowców coś wciąż dorzuca do swego programu.. Czyż można się im dziwić?,Lot musi zostać odłożony na rok, dwa. Może-w przeciągu tego czasu uda się zgromadzić potrzebne fundusze? — Technika .czyni tak wielkie i szybkie postępy — twierdzi jeden z organizatorów ekspedycji — że im później wybierzemy się w tę podróż, tym pewniejsi możemy być jej powodzenia. Dobrze mu tak mówić — notuje Nansen, dla którego zwłoka ta jest ciosem — ten pan może się nie spieszyć, jest wystarczająco młody, by jeszcze wielu rzeczy dokonać w swym życiu, ale ja... Jak zdobyć pieniądze na wyprawę? Nie zważając na przestrogi lekarzy, na prośby i perswazje swych bliskich, Nansen wyjeżdża do Kanady i do Stanów Zjednoczonych, żeby tam odczytami, znów w trudzie, zdobywać fundusze. Opowiada o swych podróżach, przygodach, przeżyciach, zamiarach. Przemawia w wielkich aulach uniwersyteckich, w salach teatralnych, w towarzystwach geograficznych, klubach, szkołach. Słuchają go tysiące, dziesiątki tysięcy ludzi. Porwani pasją, z jaką roztacza przed nimi zagadki groźnego świata lodów i perspektywy przyszłych badań, słuchacze nie dają mu zejść z trybuny. ...znalem wszystkich największych odkrywców mojej epoki — pisze jeden ze znanych publicystów — ale żadnego z nich nie mogę przyrównać do Nansena. Jego wiedza jest głęboka, jego sława światowa, a jego prostota nie ma sobie równej. Sypią się zewsząd nowe zaproszenia. Któż nie zechce posłu- 275 chać Wielkiego Norwega? Na spotkaniach pytaniom nie ma końca. Prelegent żadnego nie pozostawia bez odpowiedzi. Mówi dwie godziny, trzy, zamiast jednej. Myśli o wszystkim i o wszystkich, tylko nie o sobie. Radością napawa go entuzjazm, jaki udaje mu się rozbudzić w ludziach, wśród których znajdują się zape%ne ci, co go zastąpią w przyszłości, ale w listach do córkrz goryczą stwierdza, że często sił mu nie wystarcza, że męczy się już znacznie szybciej niż za dawnych lat. Dokucza mu coraz bardziej serce. To serce, które nikomu nigdy nie umiało odmówić. — & chodzeniu nie może być mowy. W ciągu kilku tygodni musi pan leżeć! Doktor jest kategoryczny. Tym razem nieczuły na gorące protesty pacjenta. Ale Nansena trudno "utrzymać w łóżku. Nie znosi zamknięcia, przymusu, nie może patrzeć na stolik nocny, zastawiony mnóstwem słoików i butelek z lekarstwami. Drażnią go współczujące twarze odwiedzających, nie chce słyszeć słów pocieszenia. Nie radują go nawet listy napływające wciąż setkami z najdalszych zakątków świata, od tych, którzy zawdzięczają mu życie. — Odłóż, później przejrzę — prosi córkę. A Liv nie znajduje już miejsca na wypełnionych podobną korespondencją półkach. Zajmują kilka pokoi i pną się po ścianach od podłogi do sufitu. Lepsza jest-samotność. "Już dawno Fridtjof notował w swym pamiętniku, że ...człowiek daremnie szuka ulgi i wyzwolenia w zgiełku i wirze wielkich ośrodków cywilizacji, znajduje je natomiast zawsze w samotności. Pisanie męczy go, a zmęczenie zasmuca. Najchętniej powraca więc do swej ulubionej rozrywki, do rysunku. Nie darmo jeden z przyjaciół Nansena, malarz o światowej sławie, tak pisze o nim w swych wspomnieniach: ~ Gdyby Fridtjof nie był wielkim polarnikiem i wielkim uczonym, zostałby z pewnością wielkim malarzem. Na kołdrze piętrzą się wciąż nowe stosy kartek. Tu pulsują na zimnym granacie nieba zwiewne wstęgi polarnej zorzy, tam ostrożny krok skradającego się niedźwiedzia żłobi w śniegu głęboki ślad. To znów potworny łeb morsa z kłami gotowymi do ataku zagraża kruchej łupince kajaka lub w śnieżnej kurzawie nikną napięte wysiłkiem grzbiety psów, ciągnących ciężko naładowane sanie. Wyczarowana ręką Nansena Arktyka pulsuje życiem, przywraca rnu utraconą na zawsze młodość. — Liv, powiedzże w końcu, kiedy pozwolą mi wreszcie wstawać? Ja nie mam czasu na chorowanie. Chciałbym już prędzej wyzdrowieć! — skarży się córce. — Tyle mam jeszcze do zrobienia przed naszą wyprawą na Zeppelinie. Kiedy ja to wszystko zdążę? Czy wiesz, że będziemy przelatywać nad archipelagiem Ziemi Franciszka Józefa i nad Ziemią Północną, i Nową Ziemią, i nad Wyspami Nowosyberyjskimi? Przeprowadzimy z powietrza badania, całą masę badań, wyjaśnimy może wreszcie zagadkę tajemniczych lądów. To fantastyczne, pomyśl sama. Nie mogę się doczekać tej chwili. Czy ty możesz sobie wyobrazić,- jak piękna musi być Arktyka z powietrza?... Zima 1930 roku była wyjątkowo łagodna. Wiosna przyszła wcześnie, pogodna, rozsłoneczniona. Zanim się kto obejrzał, roztopiła śniegi, napełniła powietrze zapachem świeżo zoranej ziemi, uśmiechnęła się pękami narcyzów na rabatach. Nikt nie spostrzegł, kiedy zazieleniły się naraz wszystkie drzewa, rozwinęły listki bzów, a trawniki pokryły gęsto gwiazdkami złocistych mleczów i białych stokrotek. Nansen zsunął z czoła swój nieodstępny kapelusz' o szerokim rondzie, wystawiając wychudłą twarz na światło słońca. Przepełniała go radość. Mógł znów chodzić, pracować. Już tylko rok dzielił go od wymarzonej wyprawy powietrznej nad lodami. Siedząc wygodnie w fotelu na tarasie, z radością nabierał w płuca ożywcze powietrze majowego poranka, przesycone balsamiczną wonią świeżo spryskanej wodą trawy. Oczu nie mógł oderwać od roztaczającego się przed nim krajobrazu. 276 277 W dali, na spokojnej fali fiordu, słońce zapalało srebrzyste iskierki, w górze uwijało się stadko śnieżnobiałych mew. Ostry ich krzyk głuszył chwilami monotonne brzęczenie pszczół, które niezmordowanie uwijały się wśród pierwszych kwiatów. — Cóż za cudowny poranek. Nie mogłem już usiedzieć w domu. Zaczekam tu na listonosza. Pewnie coś będzie miał dla mnie ciekawego — powiedział Nansen do synowej, naciągając pled na kolana. — Wszystko już w kwieciu, ale nasza stara lipa nie wypuściła jeszcze listków. Tylko patrzeć, jak i ona się zazieleni. Mam szczęście. Patrząc na~ nią, przeżyję dwa razy wiosnę... "To były jego ostatnie słowa. Spis treści JAK SIĘ WSZYSTKO ZA'CZĘŁO 1. Pierwsze wyprawy ..:.......... 7 2. Bierz przykład z prapradziada .......... 13 3. Gdzież, do diaska, podziały się foki?......, 18 4. Wśród lodów Dalekiej Północy.......... 22 5. Co Fridtjof robił w Neapolu?.......... 26 6. Czy Eryk Rudobrody miał rację? ?....... . 31 NA NARTACH POPRZEZ GRENLANDIĘ 7. „Taki pomysł mógł zrodzić się tylko w głowie szaleńca!" ... 37 8. Koga zabrał Nansen na swą pierwszą wyprawę polarną ... 43 9. Człowiek nie jest przecież białym niedźwiedziem . ... 49 10. Przyjaźń z Eskimosami zawarta na migi....... 53 U. Niegościnne są wrota Grenlandii........ 59 12. Wódz Indian nie dowierza Białemu ........ 63 13. Neapolitańska zupa smakowała jak żadna ...... 73 14 Czy na świecie nie ma nic prócz lodu? . . . ... . 77 15. W takiej balii nikt jeszcze dotąd nigdy nie pływał! ..... 83 1'6, Przymusowe zimowanie najlepiej spędzić w igloo .... 87 WIELKIE PRZYGOTOWANIA 17. „Ewa uprzedzona. Na biegun i tak wyruszę!" ..... 93 18. Szczątki „Jeannette" wskazują drogę....... 98 19. Jak Nansen budował swój niezwykły statek ... . . . . 103 20. Moja wyprawa głodu nie zazna . :....... 108 21. „Ten plan jest absurdem. Gorzej — samobójstwem!" . . . 110 22. Nadaję ci imię ,,Fram"!........... 113 23. Ciężkie, dni Ewy . . ^. .........'.. 116 WŚRÓD LODÓW I NOCY POLARNEJ, 24. Krew na ścianie ...;.....;•••¦-121 25. Feralna trzynastka . ........• 1^4 56. Ten człowiek nie jest dowódcą! ... . . . . ¦ • 127 27. Wyspa renów wyspą niespodzianek........ 131 2®. Nie mów hop, póki nie przeskoczysz! . . , ; . > . . 134 29. Żyliśmy jak na beczce prochu . ........ 137 30. Niedźwiedzie odwiedziny...... . . . . . 143 31. Czy istnieje coś piękniejszego niż noc polarna?..... 148 32. Wobec tęsknoty jestem bezsilny......... 151 33. Najśmielszy ze śmiałych........... 155 34. Co zabrał Fridtjof na biegun północny? ....... 153 35; „Fram" walczy z lodem o życie......... 182 36. Czy zobaczymy się jeszcze kiedyś? ........ 165 W SERCU ARKTYKI 37. Tudna jest droga do sławy . . . . . . : . -. . . 171 38. Zwycięstwo i śmierć czy odwrót? ......... 174 39. Widziałeś dziś już Linę? ........... 177 40. Czyż tylko biegun jest ważny? .......... 180 41. Klęska, nie pierwsza i nie ostatnia . . . . > ' . . . 132 42. Zabłądziłem!.............. . 188 43. Jak długo przyjdzie czekać w „Obozowisku Tęsknoty"? . . . 100 44. Nie o takiej marzył Fridtjof „Ziemi Obiecanej" . . . . ¦ . 185 45. Strzelaj prędzej! Może być za późno!........ 198 46. Odwaga pozostała, ale prysła nadzieja..... . . . . . 201 47. Gdzie Fridtjof przeżył trzecią noc polarną?.....• . 204 48. Nic tak. nie zmywa brudu, jak ciepła krew niedźwiedzia . . . 208 49. Nie masz zręczniejszego złodzieja nad polarnego lisa . ... 212 50. Cięższa od walki z lodem jest walka z samym sobą . . . . 215 51. Gdzie są kajaki, jak dalej bez nich płynąć? ....... 218 52. Takie spotkanie raz na sto lat się zdarza....... 221 CZŁOWIEK O WIELKIM SERCU 53. Toż to cała księga do wysłania! ...:... i . 227 54. Przeciwnicy zachłystują się teraz pochwałami..... 231 55. Białe szaleństwo ogarnia kulę ziemską ....... 235 56. Zechciej zostać naszym królem!........ 241 57. I znów zostawiasz mnie samą? . . . •...... 246 58. Czy droga do bieguna północnego prowadzi przez południowy? 250 59. Daleka Północ wciąż przyzywa ......... 254 60. Dziwne „państwo" Nansena .....>. '.' . . 259 61. Walka o życie milionów........... 264 62. Pożegnanie...........".... 269 63. Tyle mam jeszcze do zrobienia!......... 274 Przejście po tej spękanej, porytej szczelinami powierzchni grenlandzkiego lądolodu wydaje się niemożliwe. Dni upływają za dniami, a biały szlak lądolodu Grenlandii ciągnie się w nieskończoność, (rysunek Nansena) Prymitywne warunki życia wśród Eskimosów nie1 zniechęciły Nansena. ( „Feralna trzynastka" przed odbiciem Frama od norweskich wybrzeży. Kierunek — biegun północny! (Nansen oznaczony krzyżykiem) Wiosenne roztopy pokryły lód wokół Frama błotem polarnym oraz siecią strumyków i jeziorek. Długie godziny spędzał Nansen na przyrodniczych wędrówkach po lodach Północnego Oceanu Lodowatego. Wielobarwne promienie zorzy długo płonęły co noc nad statkiem zagubionym w pustkowiu podbiegunowym. Każdy nowy atak lodowych pól może być dla Frama ostatni. Wiosną kto żyw, biegł dopomagać przy żmudnych pomiarach morskich głębin. Ciężka chwila rozstania — Nansen i Johansen wyruszają sami na biegun. Reszta załogi na Framie dryfuje w nieznane. Ludzie i zwierzęta z trudem przebijają się poprzez ciężkie za słony śnieżnej zamieci, (rysunek Nansena) Co parę kroków wyrasta przed wędrowcami nowa zapora spiętrza się wał torosów. Na szczęście biały niedźwiedź w wodzie nie jest groźny dla człowieka. Mocno obciążone, połączone ze sobą kajaki wolno suną po oceanie, ale cóż to za błogosławiony odpoczynek dla znużonych marszem nóg! (rysunek Nansena) „Strzelaj prędzej, może być za późno!" (rysunek Halvdan Ege- diusa) Groźne kły morsów budzą lęk. Jedno ich uderzenie — i z kajaka pozostaną strzępy. \ Brudny, zarośnięty, w strzępach odzieży, zawędrował Frłdtjof do stacji angielskiej wyprawy na Półwyspie Flora. Studenci słynnego szkockiego Uniwersytetu St. Andrew po raz pierwszy spośród najwybitniejszych uczonych i twórców wybrali cudzoziemca na Lorda Rektora. Któż w Lidze Narodów nie zna Wielkiego Fridtjofa, człowieka, który ocalił więcej istnień ludzkich niż ktokolwiek kiedykolwiek na świecie. Wyczarowana tęsknotą Arktyka powraca wciąż natrętnie we wspomnieniach. Prochy Nansena spoczęły w Lysakker, tam gdzie żył, pracował, gdzie marzył, skąd wyruszał na ratunek potrzebującym. ml A: I