Karl Hans Strobl HUNZACHES (Hunzaches) Bastiana, panna Bastiana, przybrana córka właściciela zajazdu "Zum Reichsadler", osoba niebywale wykształcona, zjawisko wyjątkowe w swoich czasach, w księstwie jak długie i szerokie i w Jagerndorf. Łacina, greka, astronomia, retoryka, muzyka, znajomość ludów zamieszkujących ziemski padół i rudymenta w zakresie wszystkich pozostałych sztuk wyzwolonych. A przy tym żadna tam z akademicka wypończoszniona, okularami zbrojna uczoność wcielona, ale śląska Diana, której nieobce było granie sfory psów, dosiadanie konia, czy też złożenie się do strzału z muszkietu. Oczywiście dumna. Postrach mężczyzn i dopust boży w oczach białogłów. I oto srogi przyszedł na nią termin, że przyjaciółka jej serdeczna, Angela, córka kupca Jonasa, daje się osaczyć i... z radością wstępuje do klatki stanu małżeńskiego, aby dzielić ją wspólnie z jakimś kramarzem z Tropawy. Nastrój podczas wesela panował oczywiście napięty, ale czemuż tu się dziwić, skoro najlepsza przyjaciółka, do wyższych rzeczy wychowana i kierowana, przyznaje się nagle do długo skrywanego narzeczonego, wyjawia słodką tajemnicę, że ma zamiar zostać żoną i matką. Żadne korzenne wino nie było w stanie stępić gorzkiego smaku zdrady. Bastiana rzucała wokół uwagami niczym główkami łopianu, które przyklejały się do ludzi i tkwiły mocno nie pozwalając się oderwać. Ci spośrod zebranych, którym to zostało jeszcze oszczędzone, żartowali między sobą na temat łopianowych ozdób współbiesiadników weselnych, lub też chowali się, aby uniknąć trafień. Bodajże najobfitszy łopianowy plon zebrał przechadzający się wśród gości pan młody. Dziwił się nawet, że ludzie robili tak dziwaczne miny na jego widok oraz że gdzie by nie przystanął, zaraz rozlegało się wokół osobliwe pokasływanie. Nie poszczęściło się też w żaden sposób pisarzowi miejskiemu Christianowi Barowi. Był tak dalece nierozważny, że w wierszu, który w trzecim dniu wesela zręcznie wsunął między talerze Bastiany, wyznał na poły od dawna skrywaną sympatię. Pisarz uważał się za znawcę kobiet i doszedł do wniosku, że zaczepność i uszczypliwość Bastiany są tylko kiepsko maskowaną tęsknotą za własnym czepcem weselnym. Wiersz opiewał w niej dziewicę będącą Dianą i Minerwą jednocześnie i nawiązując do niejasnych okoliczności urodzin; przedstawiał je jako narodziny z głowy Zeusa. Sto pięćdziesiąt uczonych zwrotów i mitologicznych odniesień w utworze, które autor skrupulatnie policzył, wydawały się mu być rękojmią pochwały z ust znawczyni sztuk pięknych. Bastiana wszakże zwinęła podrzuconą jej kartę papieru w trąbkę i zagrała autorowi do ucha, że sztuki układania wierszy uczył się zapewne u jednego z tych mistrzów, których tuziny występują na każdym jarmarku. Żółć zagotowała się na tę obelgę w pisarzu i jął obmyślać zemstę. Wieczorem piątego dnia wesela, w wigilię świętego Marcina Roku Pańskiego 1528 młodzi małżonkowie postanowili opuścić gwar stołów i ścisk tanecznych podłóg. W małej alkowie nad huczącą dalej pod spodem zabawą, matka narzeczonej demontowała na jej głowie misterną wieżę z włosów, ozdób, koronek i świętych obrazków, którą młoda kobieta nosiła już od ponad stu godzin. Mąż stał w drzwiach i przebierał niecierpliwie nogami. Matczyne łzy obficie zraszały odsłonięty kark córki. Zapłakana i nerwowa wobec ponagleń zięcia strąciła mimowolnie na podłogę owalne lusterko, które rozprysło się w drobny szklany mak. — Siedem lat nieszczęścia — wyszeptała Jonasowa blednąc na twarzy. Angela pochyliła się. W najbliżej leżącym odłamku zobaczyła jedno, nadnaturalnej wielkości oko, które sprawiało wrażenie porzuconego na podłodze. Zmusiła się do wesołego uśmiechu: — Nie, stłuczka przynosi na zawsze szczęście. Zeszli po schodach kierując się na zewnątrz. Z bocznych drzwi pozostawiając za sobą weselny tumult, wysunęła się Bastiana. Objęła przyjaciółkę i szepnęła jej do przystrojonego klejnotami ucha: — Tylko nie zapominaj się, pamiętaj, że on nie może być górą! Trzy wozy czekały już przed bramą. Pierwszy zajęło, korzystając z uprzejmości państwa młodych, kilkoro gości weselnych z Tropawy, którzy postanowili już wracać do domu. Drugi wóz załadowany był dobrem weselnym: meblami, białą bielizną, cynowymi naczyniami kuchennymi, słowem, bogatym wianem, jakże potrzebnym dla młodego małżeństwa. Do trzeciego pojazdu wsiedli tylko małżonkowie. Gwiazdy przyglądały się temu wszystkiemu migotliwie z nieba. W bramie dziedzińca stali kupiec Jonas z popłakującą żoną i Bastiana machająca odjeżdżającym na pożegnanie trzymaną w dłoni chustką: — Do zobaczenia! Weselnicy znajdujący się w pierwszym wozie, w połowie pijani, w połowie nietrzeźwi, padli sobie w ramiona przy pierwszym szarpnięciu wozu przez konie, co uznali z zadowoleniem za okazję do napoczęcia beczułki wziętej na drogę. Z ciężkim łoskotem toczył się po bruku drugi wyładowany sprzętem wóz. Z trzeciego wyłoniła się jeszcze jakaś ręka na pożegnanie. Strażnik miejski zbrojny w spisę wyszedł zza węgła pobliskiego budynku i widząc scenę z szacownego mieszczańskiego obyczaju, pozdrowił ręką godne towarzystwo. Panna Bastiana podwinęła tren sukni i wróciła do rozradowanych gości weselnych. Skończył się był właśnie kolejny taniec; na jedną z ław wskoczył pisarz miejski Christian Bar i trzymając w dłoniach małe lalki wyobrażające mężczyznę i kobietę zaczął bawić zebranych imitując rozmowę między obydwojgiem. Białogłowa lalka zachowywała się nad wyraz uczenie. Łacińskie i greckie cytaty krzyżowały się w powietrzu. Mało tego: lalka stwierdziła stanowczo, że kobiety są we wszystkim równe mężczyznom, a nawet ich pod niejednym względem przewyższają, dla którego to powodu położą też kres męskiemu samodzierżawiu. Męska natomiast lalka odpowiadała z wszelką należną pokorą, że Pan Bóg zapewne nie bez przyczyny dopuścił ową drobną różnicę płci, a już przynajmniej cnotę odwagi pozostawił był męskiemu rodzajowi. Wszelako i z tym nie chciała się zgodzić pierwsza lalka oświadczając, że odwaga nie została bynajmniej oddana w pacht tylko mężczyznom, że znajdzie się owszem niejedna niewiasta, która potrafi w tym względzie dotrzymać pola mężczyźnie. Lalka nie skończyła jeszcze mówić, gdy wydała nagle piskliwy okrzyk i ze słowami: — Mysz! mysz!!! — zrobiła potężnego susa do prawej kieszeni pisarza. Ten koniec całego zdarzenia wzbudził ogólny entuzjazm. Mężczyźni kiwali głowami z zadowoleniem i pewnością siebie na twarzy, zaś żony jeszcze mocniej przytuliły się do swoich życiowych podpór. A komu jeszcze doskwierały łopianowe docinki Bastiany, ten pozbył się ich teraz z łatwością. Wśród powszechnego aplauzu pisarz schodził z poczuciem zaspokojonej zemsty z ławy. Wtedy stanęła przed nim Bastiana. W gniewie, którego blask bił od niej niczym od błyskawicy, była jeszcze piękniejsza, tak, że serce skromnej postury pisarza zaczęło na nowo krwawić. — Wystawcie więc teraz moją odwagę na próbę! Ale żwawo, jeśli łaska! Zgiełk, jaki robiło odurzone winem towarzystwo, wzmógł się jeszcze po tych słowach. Wszyscy przyklasnęli wyzwaniu. Mężczyźni spęcznieli w swojej dumie, że Bastiana dała się sprowokować i zeszła z olimpu swojej niedostępności. Kobiety popatrzyły zjadliwie na towarzyszkę depczącą publicznie właściwy im wszystkim status domowej kury i życzyły jej rychłego upokorzenia. Pośród powszechnego harmideru odbyto naradę przyjmując padające wokół głośne propozycje: — Niech pójdzie teraz w nocy na Schellenburg! — I przyniesie stamtąd garść jarzębiny! — Z drzewa pod czarną wieżą! Zgodzono się na taką próbę. Gospodarz zajazdu patrzył z przerażeniem na przybraną córkę: — Nie pójdziesz tam przecież?! — Nie zechcesz mi tego zabronić — brzmiała spokojna odpowiedź, którą nawykły od lat do słuchania ojczym przyjął rzeczywiście bez sprzeciwu, choć targały nim strach i żal, że nie założył cugli wychowanicy, kiedy był jeszcze po temu czas. Bastiana przebrała się szybko z niewygodnej i powłóczystej sukni weselnej w krótki strój, zostawiający jej dużą swobodę ruchów. Z bynajmniej nie damskim sztyletem za pasem weszła już do ogrodu, gdy od bramy oderwał się jakiś cień: — Pozwólcie sobie towarzyszyć, panienko! — Co wam przychodzi do głowy, panie pisarzu! Chcecie później powiedzieć, że mnie samej zabrakło odwagi? — Nie, tylko chcę wam przypomnieć, że przecież jarzębiny rosną i przy drodze do zamku. — Przysięgam wam na Przeczystą Maryję i wszystkich Świętych, że jarzębina, którą przyniosę, zerwana będzie nie z innego drzewa, jak tylko z tego przy czarnej wieży na górze. Gotujący się w niej gniew sprawił, że ani się spostrzegła, kiedy zostawiwszy za sobą drogę znalazła się u stóp wzniesienia, na którym stały ruiny zamku Schellenburg. Prowadzące doń niegdyś wejście zarosło dziko. Bastiana przedzierała się przez krzaki i gałęzie niskich drzew, obcierając się tu i ówdzie o sterczące załomy skał. Księżyc zachodził po drugiej stronie góry i ciemność rozlewała się coraz gęstsza. Tak, można było zabrać ze sobą latarnię, przydałaby się teraz. Iskry, które nagle zobaczyła przed oczyma, nie rozświetliły jej bynajmniej ciemności, a były jedynie rezultatem zderzenia z niezauważonym przez nią pniem drzewa. Upadła, ale podniosła się szybko i wspinała się dalej. Celu nie można było zgubić. Siedlisko duchów mieściło się w samym szczycie. Więc dalej pod górę. Uśmiechała się walcząc z oplotującymi ją łodygami zeschłych jeżyn. Bojaźliwe to muszą być duchy, skoro się tak odgradzają od ludzi. Doszła wreszcie do miejsca, gdzie strome wzniesienie robiło się nagłe płaskie, tak jakby je olbrzym jakiś w pradawnych czasach ściął jednym uderzeniem miecza. Las i krzewy przerzedziły się wkrótce i oczom Bastiany ukazała się duża polana. Leżała na górze niczym tonsura na księżej głowie. W głębi polany sterczały ruiny rozwalonego zamku. Bastiana, odprężona bliskością kresku wędrówki, poczuła piekący guz, jaki jej tymczasem wyrósł na czole. Wyciągnęła sztylet zza pasa i przyłożyła do bolącego miejsca chłodną klingę. Ciemność panowała wokół nieprzenikniona. Wszelako cień jakiś, niczym gęstszy strzęp tej ciemności, oderwał się od ściany lasu i zdążał ku rumowisku murów na polanie. Posuwał się pochylony pod ciężarem nieforemnego tobołu na plecach. Nagle rozpłynął się w czerni osmolonych ruin. Ale złodziejski kundel uprawiający swój procederek pod osłoną nocy nie przeszkodzi jej przecież w zerwaniu kiści jarzębiny. Kontury zawalonej na poły czarnej wieży zamajaczyły już z bliska. Pięła się po gruzach do miejsca, gdzie, wysadziwszy kawałek muru, rosło drzewko jarzębiny. Nagle zajaśniał pomiędzy kamieniami czerwony blask ognia. Złodziej rozpalił pewnie ognisko. Ciekawość zdjęła Bastianę. Szczelina, chociaż przepuszczała łunę ognia, była tutaj zbyt wąska, aby można było coś dojrzeć. Przesunęła się ostrożnie do przodu, gdzie otwór się rozszerzał i przylegała do ziemi. Wysunąwszy głowę nad jego krawędź zorientowała się, że leży na skraju podziurawionego sklepienia jakiegoś lochu. W dole na posadzce płonęło ognisko. Gryzący dym wzbijał się kłębami do góry i palił ją w oczy. Ktoś musiał niedawno dorzucić wilgotnego chrustu. Po chwili buchnęły z ogniska jasne płomienie i dym się ulotnił. Bastiana otwarła szeroko oczy, gdy ujrzała nagłe ze dwa tuziny drabów uwijających się wśród porozwalanych skrzyń, kufrów i koszy, plądrujących ich zawartość, ważących w swoich łapskach znalezione precozja i zachowujących się przy tym tak, jak gdyby szubienice poustawiano na publicznych placach nie dla zbójów, ale przyzwoitych ludzi. . Zimne dreszcze targnęły Bastianą, kiedy ujrzała jednego z drabów tańczącego w kobiecej koszuli nocnej, którą sobie założył na własne wyświechtane łachy. Drugi poszedł za jego przykładem wciągając na nogi damskie pończochy. Zabawa spodobała się kompanom i wkrótce także inni zaczęli rzucać między sobą niewieścimi fatałaszkami i sztukami bielizny. Jedna tylko postać tkwiła nieruchomo pod ścianą. Ręce zwisały luźno i nieruchomo, nogi wykręcone były tak, że widoczne były podeszwy stóp, przypalone do żywego mięsa i ściekające krwią. Nieszczęśnik upadłby zapewne już dawno, gdyby nie sznur na szyi, którym przywiązany był troskliwie do żelaznego pierścienia umocowanego w ścianie. Nie było wcale łatwo rozpoznać, że był to młody mąż Angeli, bowiem nożem wydłużono mu wykrój ust z obydwu stron aż po same uszy, tak, że dolna szczęka zwisała bezwładnie odsłaniając w szyderczym uśmiechu kompletne uzębienie. Z dołu dało się jeszcze słyszeć łkanie. Jęk dochodził dokładnie z miejsca, nad którym leżała Bastiana. Przesunęła się na przeciwległą stronę wyrwy w sklepieniu i objęła teraz wzrokiem drugą połowę wnętrza. Stała tam Angela przywiązana rzemieniami do ściany, z rękami rozciągniętymi na boki, jakby ją miano krzyżować. Była naga. Na ciele ciemniły się nie tylko kępki włosów pod pachami, ale i sine plamy od zadanych razów widoczne wszędzie: na piersiach, brzuchu i nogach. Jeden z rzezimieszków siedział przed nią po turecku i długim piórem przesuwał jej pod pachami i po zakrwawionym łonie, bezbronnym pomiędzy szeroko rozstawionymi i unieruchomionymi nogami. Młoda kobieta jęczała, drżała w konwulsjach wydając niekiedy przeraźliwe okrzyki ni to śmiechu, ni rozpaczy. — Skończcie z nią. Nie możemy jej przecież wlec ze sobą — odezwał się mężczyzna, którego twarz znała Bastiana z portretów na jarmarkach, gdzie przy trwożnym zasłuchaniu się gawiedzi opiewano jego straszne czyny. Przysiadła na kolanach i poszukała ciężkiego kamienia. Odłożyła go jednak zważywszy w dłoni i wyprostowała się na drżących nogach. Trzeba jak najszybciej zawiadomić ludzi! Ześliznęła się po rumowisku w dół, a potem ruszyła przez polanę biegiem. Kiedy była już między pierwszymi drzewami lasu porastającego zbocze, zatrzymała się. Przecież mi nie uwierzą! Muszę mieć dowód! Pędem puściła się z powrotem w kierunku ruin. Odurzona tym, co widziała i prawie nieprzytomna od myśli kłębiących się w głowie wspięła się niczym we śnie na rumowisko. Schwyciła dolną, grubą gałąź jarzębiny i przygięła ją do siebie; odłamała końcówkę gęsto obwieszoną owocami i na pół przywiędłymi już liśćmi. Puszczona gałąź prostując się musnęła ją po twarzy i wytrąciła z równowagi. Bastiana zachwiała się i trąciła nogą jakiś luźny kamień, który potoczył się teraz w dół porywając za sobą i inne po drodze. Mała lawina, jaka utworzyła się w ten sposób, wpadła częściowo do leżącej niżej wyrwy w sklepieniu. Traf chciał, że pierwszym, kogo ugodziły wpadające do środka kamienne i ceglane, wymieszane z tynkiem odłamki, był sam Hunzaches. Krzyknął straszliwie głusząc dobiegające stamtąd ryki rozbawionej bandy. Zapanowała cisza. Chrzęst piasku i gruzu spod nóg schodzącej z rumowiska Bastiany wydawał się jej teraz słyszalny na całej polanie. Nie pobiegła tym razem wprost do lasu, ale posuwała się wzdłuż murów wyschniętą i pokrytą zaroślami fosą. W przesklepionej gotyckim łukiem bramie, jaka się nagle otwarła w murze, ujrzała wiszący nad skrajem lasu krwisto—czerwony róg księżyca. Mimowolnie przypomniała sobie własny pokój, bezpieczne łóżko z białą pościelą i tłoczone złotem grzbiety książek na ścianie, pobłyskujące matowo, kiedy księżyc zaglądał przez okno. Potknęła się nagle o coś. Kawałek drzewa, wyblakły od deszczu, świecił na jej drodze niczym wygrzebana z ziemi cmentarna kość. Za jej plecami przebiegały polanę węszące światła pochodni. Hunzaches był legendarnym i słynnym w przyległych ziemiach hersztem zbójeckim. Urodził się na Węgrzech, które dostarczają nie tylko najlepszych koni i wieprzy, ale i najbardziej zuchwałych rozbójników. Cały Las Bakoński był z niego dumny. Siedem wiosek trwało ze sobą w sporze o honor bycia rodzinnym gniazdem Hunzachesa. Czarne wąsy sterczały mu sztywno pod nosem. Oczy skrzyły się ponurym ogniem. Kamizelka, którą nosił, utkana była z ludzkich włosów, zaś jego mieszek na pieniądze zrobiony był ze skóry złapanego przezeń niegdyś grafa Rzeszy Niemieckiej. Kiedy się zasępił, sięgał zwykle po skrzypce, a grał tak pięknie, że zbóje nie mogli się powstrzymać od łez. — Życie jest ciężkie — te słowa były jego ulubioną dewizą. A że miał z natury dobre serce, pomagał wedle możności swoim bliźnim pozbyć się tego przykrego ciężaru. Zdarzyło się czasem, że ktoś nie pojmował tego na czas i gotów był dalej trudzić się z przeciwnościami życia; Hunzaches brał wówczas skrzypce i grał tak rzewliwie, że niedowiarkowie bardzo szybko się z nim zgadzali, iż ten świat jest doprawdy bezwartościowym padołem łez i nędzy. Zrozumienie tego fundamentalnego faktu przyspieszała banda poprzez rozmaitego rodzaju drobne zabiegi przy pomocy stosownie rozpalonego żelaza, spiczastych pali, tudzież wcale nie tępych noży. Hunzaches surowo przestrzegał etykiety, wedle której w towarzyskich tych zabawach brać udział mogli jedynie zaproszeni goście. Stąd gruz sypiący mu się z sufitu na plecy wytrącił go nieco z równowagi. Stał teraz na polanie tupiąc nerwowo nogą w ziemię i komenderował rozbieganymi pochodniami. Po jakimś czasie zbóje zebrali się wokół przywódcy. — Ktoś tutaj był — odezwał się Pechlackel. — Tyle to i ja wiem, padalcze! — Hunzaches był istotnie w fatalnym nastroju. Schwarzwurz, grzebiący butem w gruzie, smarknął kunsztownie przy pomocy dwóch palców i rzekł: — Tamtędy ktoś biegł, zboczem w dół. Wydawało mi się, że była to dziewka. — Oho! Będzie dziczyzna w spódnicy, dalej na zbocze! Ruszyli wszyscy ławą w las przeczesując: każde zagłębienie, zaglądając za każdy krzak. Ślady nadłamanych gałęzi i tu i ówdzie odciśnięte w miękkim mchu podeszwy prowadziły w dół góry. Na skalnej ławie wystającej ze zbocza ponad wierzchołkami jodeł rozciągał ramiona ukrzyżowany Chrystus. Ciemną czerwienią mieniła się wyrzeźbiona struga krwi pod bretnalem wbitym w nogi Zbawiciela. Mężowie boży zamieszkujący odludne jaskinie nie mają niczego do ukrycia. Wykoślawione przez wichry, ledwo trzymające się na zawiasach drzwi zdawały się bardziej prowadzić do koziej zagrody, aniżeli do pustelni. W środku, na wiązce słomy leżał długobrody starzec. Przykrywający wychudzone ciało habit był tak samo brudny jak zagrzybiała Biblia, jaśniejąca wielką plamą w kącie. Odór unoszący się w grocie przemieszany był ze świętym zapachem kadzidła. — Pochwalony Jezus Chrystus — pozdrowił go wchodząc Hunzaches. — Nie widzieliście tu ojcze, uciekającej dziewki? Boży człek wyprostował się na posłaniu. Odurzony snem wpatrywał się na wpół przytomnie w przybyłego. Broda pokrywała mu nawet policzki, jakby dla kontrastu z pobożną łysiną czaszki pozbawionej w ogóle włosów. Pochodnia trzymana przez herszta w ręku oświetlała bose stopy pustelnika; ich wielkie palce odstawały na bok od reszty, jakby były tu zbyteczne. — Czego żądasz? — krzyknął wreszcie, rozbudzony już na dobre. — Czyż ci nie powiedziałem, ty sępie ścierwo, żebyś mi się tutaj nigdy nie pokazywał?! Hunzaches przeżegnał się szybko i cofnął o krok: — Czy jaka dziewka tu nie przybiegała? — O, ty piekielne nasienie; bękarcie wyrodny, zali chcesz powiedzieć, że kobiety mi na noc do łóżka włażą? Zalim plugawiec, taki jak ty?! — Eremita odpiął przepasujący go sznur i zamierzył się nim na przybyłych. W tym momencie garść iskier obsypała się z pochodni na łóżko starca. — A cóż to? Z dymem mnie chcecie puścić, szubieniczna zgrajo? Precz stąd! — Święty mąż pochylił się, podniósł kawał gliny i rzucił nim w Hunzachesa. Pocisk rozprysł się jednak na policzku Pechlackela. Widząc, że niczego nie dowiedzą się od obłąkanego pustelnika, zbóje wycofali się. Ten zaś wybiegł za nimi i wychylając się poza drewnianą poręcz nad przepaścią złorzeczył im, ile mu sił w płucach starczyło, zaś echo odbijało jego słowa w dolinie: — Krucy karmić się będą waszymi flakami, kat pasy będzie z was darł i końmi będą was włóczyć! Zaksztusiwszy się własnym krzykiem stał tak jeszcze chwilę łapiąc oddech, po czym podrapał się w łysą czaszkę i podreptał do swojej jaskini. Skrzesał tam ogień i nastawił małą, migotliwą lampkę. W głębi groty, gdzie stał skromny, z nieheblowanego drzewa wykonany ołtarzyk, przykryty białym, obrombionym złotą lamówką płótnem, poruszyło się coś. Przesunęły się gęste frędzle odsłaniające wyhaftowane wyobrażenie Przenajświętszego Sakramentu, pobożny dar potrzebujących modlitewnego wspomożenia niewiast. Spod nastawy ołtarzowej wypełzła na czworakach Bastiana. — Pójdź, moja córko — westchnął starzec. — Do czeluści piekielnych zaprowadzą mnie kłamstwa, jakich dopuściłem się dzisiaj z twego powodu. — Cóż to za potwór ten Hunzaches! Przyjrzałam mu się dokładnie z ukrycia. W zamyśleniu stał pustelnik przed czaszką leżącą na stole drapiąc się we własną. — O próżności, zwodności i nieszczerości tego świata, która i głusze leśne przenikasz! Ludzie tam biorą się za łby, a człowiekowi tu wypadają włosy. — Mielibyście, ojcze, przyznać się, powiedzieć prawdę? Rozerwaliby mnie na sztuki! — Prawda, to jest kupa zeschłego chrustu. — Eremita zaczął wymachiwać rękami. — Idźże już, idź! Ale strzeż się tej zgrai, abyś nie wpadła im w ręce. Rozbiję mu łeb, jeżeli ci co złego zrobią. O, Maryjo, Święta Matko Boża, módl się za nami grzesznikami! Las milczał. Czasem tylko poruszył się lekko we śnie. Wąską ścieżyną prowadzącą od jaskini pustelnika schodziła Bastiana w dół. W nozdrzach miała jeszcze zapach kadzidła. Skały zastępowały jej drogę. Pnie zmruszałych drzew kładły się jej pod nogi. U stóp góry rozciągały się pola. W niewielkim oddaleniu błyszczała zza kęp wikliny płynąca leniwie rzeka. Ostry gwizd przeszył w pobliżu powietrze. Odpowiedziano nań z prawa i z lewa, z przodu i z tyłu. — Hej! Hej! — niosło się przez zarośla niczym w nagonce podczas polowania. Bastiana zatrzymała się, usiłowała opanować natłok gorączkowych myśli i ochłonąć nieco. Do miasta już niedaleko. Dostać się tam jak najszybciej! Ruszyła do przodu wybierając najciemniejsze miejsca. Miękki, gliniasty grunt nadrzeczny utrudniał marsz. Grzęzła w nim. Jeden but utkwił już w lepkiej mazi. Brzegiem rzeki przebiegał cień. Za tą rzeką był ratunek. Trzeba si~ do niej dostać, za wszelką cenę. A potem, choćby wpław... Pod gałęziami drzewa poruszyło się coś wielkiego i czarnego. Ciche rżenie dobiegło dziewczyny. Ręka trafiła na ciepłą sierść, zroszoną rosą. Zwierzęcy pysk szukał pytająco jej dłoni. Radość jak nagła burza targnęła Bastianą. Toż to był osiodłany koń! Chwyciła za lejce oplecione wokół pnia i włożyła nogę w strzemię. Przenajświętsza Panienko! Dwanaście świec pod twój obraz w farze i sto sztuk złota dla sióstr od Serca Jezusowego! Niedźwiedzia łapa spadła jej na plecy i zanim się opamiętała, tkwiła już w stalowych objęciach kogoś, kto zaszedł ją od tyłu. — Blassel! — Na ten rozkaz koń postąpił krok do przodu przewracając Bastianę, która nie zdążyła na czas wyjąć nogi ze strzemienia. Napastnik runął na nią przygniatając swoim ogromnym ciężarem. Jedną ręką dusił ją za szyję, a drugą zaczął szarpać za suknie. Prężyła się nie mogąc poluzować morderczego uchwytu. Kształty zamazały się jej przed oczami, widziała teraz Angelę, nagą, przywiązaną do ściany i sponiewieraną od stóp do głów. Zęby oprawcy, którymi wpił się jej w policzek, przywróciły jej przytomność. Sięgnęła do rękojeści sztyletu, z trudem wyciągnęła go spod ciała i wznosząc go nad karkiem mężczyzny pchnęła go dwa razy. — Cięto mnie! Biegiem tutaj! — krzyknął oszalałym z bólu głosem puszczając swoją ofiarę. Zobaczyła teraz jego twarz i rozpoznała Hunzachesa. Kopnięciem obydwu nóg, które rozprostowała teraz gwałtownie, powaliła go całkiem na ziemię. Zerwała się rozglądając się wokół. Krew tryskała z szyi herszta. Skoczyła przed siebie, a wtedy zbój rzucił się resztką sił za nią i schwycił ją za nogę nad kolanem, ciągnąc ku sobie. Przejechała mu sztyletem po wszystkich czterech palcach dłoni, tak że puścił ją natychmiast skowycząc głośno. Bastiana rzuciła się do ucieczki. Gwizdy i wołania rozległy się już niemal za jej plecami. Przebiegłszy parę kroków zobaczyła konia, który spokojnie pasł się na łące, opadającej tutaj łagodnie do .rzeki. Z rozbiegu dosiadła zwierzęcia i kłując je — z braku ostróg — sztyletem w zad, skierowała się do rzeki. Koń skoczył odważnie w toń, która rozstąpiła się przed nim wyrzucając fontanny wody w górę, i parł do przodu. Po chwili złapał kopytami kamienisty grunt i całkiem już pewnie osiągnął niedaleki brzeg. Galopem pokonał skąpaną w porannej mgle łąkę i wydostał się na wysadzaną drzewami drogę, gdzie Bastiana skierowała go ku miastu. Chłodny powiew jesiennego powietrza chłodził w pędzie jej rozpaloną twarz. Wyminęła chłopską furmankę zmierzającą o świcie na targ, który miał się rozpocząć z brzaskiem dnia. Weselnicy czekali wszyscy na powrót Bastiany. Piwniczne zapasy zajazdu malały przy tym w zastraszającym tempie. Jedynie pisarz miejski Christian Bar rozstał się ze swoim dzbanem. Trzeźwiał tym szybciej, im większy niepokój rósł w jego sercu. Swoim obydwu lalkom poobcinał głowy i wyrzucił je na kupę gnoju za zajazdem. Miał uczucie, że sam na coś takiego zasłużył. Niespokojny stał przy oknie nie zważając na harmider za swoimi plecami. — Trzeba wysłać ludzi, zarządzić poszukiwanie — odezwał się wreszcie, kiedy szarówka na dziedzińcu przerzedziła się wyraźnie. — Co? Mamy szukać Bastiany? — roześmiał się pijanym głosem sędzia — ależ wróciła już dawno i zakopała się w łóżku! Gospodarz potrząsnął przecząco głową; zaglądał przed chwilą do alkowy dziewczyny, była pusta. Pisarz otworzył okno. Świeże powietrze koiło głowę huczącą od gwaru wypełniającego izbę. Z dala dał się słyszeć tętent końskich kopyt. Zbliżał się z każdą sekundą, aż przez widną już bramę wpadł na dziedziniec jeździec na spienionym wierzchowcu. — Bastiana! Bastiana na koniu!? Hałas podniósł się jeszcze większy. Poleciały przewracane krzesła, ławy i dzbany. Weselnicy wyciągali wysoko szyje, depcząc jedni po drugich. Bastiana stała w drzwiach, cała w błocie, ociekająca wodą, w porwanym ubraniu, z raną na lewym policzku i z nieswoim wzrokiem. Sięgnęła do kieszeni przytroczonej do pasa i rzuciła na podłogę zmiętą i mokrą kiść jarzębiny. — Zbóje napadli na wozy z Tropawy. Angela i jej mąż leżą martwi na zamku! Ludzie cofnęli się na te słowa o krok przewracając resztę stojących jeszcze sprzętów. Ktoś zaśmiał się głośno, dopatrując się w tym wszystkim makabrycznego żartu. — Samego Hunzachesa pchnęłam sztyletem, to jego koń! Niektórym z zebranych zaczęła wracać przytomność. Oczami szukano rodziców panny młodej, ale ci już dawno udali się na spoczynek. Christian Bar nabrał głęboko powietrza w płuca i zaczął nagle konwulsyjnie płakać. — Nie stójcie tak! — krzyknęła Bastiana. — Na miłość Boską, zróbcie coś! Krzyk ten poderwał zebranych; zaczęli biegać tam i z powrotem, rzucać przekleństwami, przysięgać zemstę okrutną i walić pięściami o stoły. Kapitan straży miejskiej Stackenbach, który przez czas wesela bodajże najszczerzej ze wszystkich zaglądał do kielicha, najwcześniej też ze wszystkich wytrzeźwiał. Rzucił stojącym przed nim dzbanem o podłogę, dobył miecza, wsunął go z trzaskiem na powrót do pochwy i zawołał, że sam się da powiesić, jeżeli nie przywiezie pod szubienicę całej bandy. Wybiegł też natychmiast powołać swoją rotę pod broń. Już w pół godziny potem oddział zbrojnych podążał za zamek. Otoczyli Schellenburg ze wszystkich stron i jednocześnie wdarli się do ruin. Na próżno. Zbójeckie gniazdo było już puste. Tylko dwa trupy w wieży świadczyły o niedawnej bytności bandy. Pozostałych weselników, którzy wyruszyli spod zajazdu ze śpiewem na ustach i kubkami wina w dłoniach, znaleziono w lesie przy szlaku tropawskim z podciętymi gardłami bądź ze zmiażdżonymi czaszkami. Anioł wyciosany z kamienia spoczął na grobie nowożeńców w Jagerndorf, za których dusze odprawiona została żałobna nowenna. Patrycjusze z Tropawy pochowani zostali w lesie na miejscu zbrodni. Stanęło tam sześć jednakowych krzyży, żacy ze szkoły łacińskiej odśpiewali Miserere, a proboszcz z parafii mariackiej mówił o zesłanym przez Boga doświadczeniu. Stackenbach szalał w poszukiwaniu Hunzachesa po całym księstwie. Wypatroszył każdą kryjówkę złodziejską, rozprawił się z tym, na co tu i ówdzie przymykano oczy. A Temida, która przecież nie widzi tak całkiem dokładnie, zali winnych czy niewinnych przed nią postawiono, obeszła się z tymi wszystkimi — paroma włóczęgami, Cyganami, Żydami i paserami — których dostarczył jej Stackenbach tak surowo, jak gdyby kapitan wydarł ich ze środka bandy Hunzachesa. Straszny mąż odgrażał się, że niebawem i samą osławioną zgraję ten sam los spotka, ale własnej osoby nie zaprzysięgał już po raz drugi szubienicy. Zdarzyło się pewnego dnia, że u szewca Matowskiego zjawiła się gdzieś około świąt Bożego Narodzenia obca kobieta. Opowiedziała się, że jest ze wsi Lichten, a życzyłaby sobie parę mocnych i porządnych butów wyściełanych futrem i zdobnych futrzaną lamówką na cholewkach. To będzie niezły grosz kosztować, zauważył szewc, na co kobieta odparła, że nie cena jest dla niej ważna, tylko żeby skóra była ładna i futro dobre. Dodała jeszcze, że nosy butów mają być z koźlej skóry zwanej kurdybanem. Szewc wytrzeszczył oczy na jej gestykulującą rękę, ale przyklęknął posłusznie i jął pobierać miary notując odpowiednie cyfry w mocno już sfatygowanej książce zamówień. Przyglądał się przy tym ustawicznie czerwonym palcom kobiety, jakby nie tyle szewcem był, co rękawicznikiem. Skończywszy mierzyć stopy, podniósł się z kolan i oświadczył, że nie jest pewny czy ma aby jeszcze kurdyban na składzie, więc zanim ostatecznie obieca wykonanie roboty, pójdzie to jeszcze sprawdzić. Wyszedł i nie było go dłuższą chwilę, ale kiedy wrócił, już od progu mówił, że kurdyban ma i że buty będą wobec tego zrobione akuratnie wedle życzenia. Zaczął też od razu ni stąd, ni zowąd rozwodzić się nad rozmaitymi rodzajami butów, nad sztuką szewską i rzemiosłem w ogóle, po czym przeszedł do rozważań politycznych względem Turka i cesarza, słowem: widać było, że nad swoim szewskim kopytem przemyśla świat i jego sprawy nader gruntownie. Kobieta odpowiadała tylko półgębkiem i nie zawsze do rzeczy, z czego można było wnosić, że podobnymi refleksjami nie zaprzątała sobie nigdy dotąd głowy. Poderwała się wreszcie ze stołka, złapała za kosz, owinęła się chustą i chciała pójść swoją drogą. Ale w drzwiach stało już czterech pachołków miejskich. — To ona! — wskazał im szewc na kobietę. Ta obiegła szybko wzrokiem izbę, rzuciła się na rzemieślnika przewracając go na ziemię i skoczyła do tylnych drzwi. Wszelako gdy je otworzyła, ujrzała wymierzone w siebie piki strażników miejskich. Nie było odwrotu. Pochwycono ją od tyłu, zarzucono powróz na szyję i skrępowano. — To jest ten pierścień! — wskazywał szewc. — Widziałem go na ręku córki pana Jonasa, kiedy pobierałem jej tutaj miarę na buty weselne. Na palcu trzymanej przez knechtów kobiety lśnił złoty pierścionek z zielonym kamieniem w oczku. Straż prowadziła aresztowaną kobietę przez miasto, a pochodowi temu towarzyszyło rosnące z każdą chwilą zbiegowisko. W mig rozeszła się po mieście wieść, że pojmano jednego z ludzi Hunzachesa, że jego kochanka zdradziła się sama i wpadła w ręce ludzi kapitana Stackenbacha. Droga wiodła i przed zajazdem "Zum Reichsadler". Bastiana stała akurat w oknie. Gdy dojrzała w tłumie grube babsko, czerwone na twarzy, z obwisłymi piersiami i brzuchem niczym kuchennym kotłem, które pomimo nałożonych więzów rzucało się szaleńczo na wszystkie strony i lżyło sprośnymi słowy towarzyszącą jej gawiedź, odwróciła się ze wstrętem od okna i pokonując obrzydzenie, jakim napełnił ją ten obraz, podeszła do regału z książkami. Wyjęła filozoficzne pisma Boecjusza i zagłębiła się w lekturze. Chłopi z Lichten potwierdzili, że kobieta istotnie mieszka w ich wiosce; wprowadziła się przed jakimś czasem do opustoszałego domostwa po mieszkańcach wymarłych na zarazę. Powiada o sobie, że nazywa się Matta. Nic więcej nie potrafili do tych informacji dodać. Mistrz Hans Muckenschnabel rozumiał się dobrze na sztuce wypytywania. Na kolczastym zającu wyśmiewała go jeszcze i krzyczała, że chyba sam diabeł musiałby się tu zjawić, aby cokolwiek powiedziała. Wzięta w kluby zaczęła ryczeć okropnie, krew puściła się jej ustami, a język uwiązł między zębami. Kiedy położono ją na wyciąg i zaczęto jej grube ciało formować w kształt nieco bardziej wydłużony, kobieta odpowiadała już gładko: nazywa się Matta i prowadziła kuchnię Hunzachesowi i jego bandzie. Podczas spiesznego odwrotu zgrai z zamku pozostawiono ją w okolicy obiecując ściągnąć ją przy pierwszej dobrej sposobności. Hunzaches to wielki pan, a jego ludzie rekrutują się spośród zbiegłych żołnierzy, znają więc wojenne rzemiosło. Hunzaches jest bogatszy niż sam cesarz, król i wszyscy książęta razem wzięci. Odbywali razem rajdy aż po Adriatyk. W grotach Blanicy ukryli całe fury złota, a i na Schellenburgu leżą zakopane skarby. W położonej na skraju lasów gospodzie, gdzie herszt bandy zostawiał dla Matty wiadomości, kapitan Stackenbach zorganizował zasadzkę. Po kilku tygodniach pochwycono draba, który pod rękami mistrza Muckenschnabla zeznał, że jest poszukiwanym Hunzachesem. Ponieważ Matta rozstała się już była z Bożym światem, wezwano Bastianę za świadka. Czytała właśnie w Marku Aureliuszu, kiedy przyszedł po nią wysłannik z ratusza. Krew odpłynęła jej z twarzy, nogi wydawały się wrastać w podłogę, bezradnie spoglądała na rzędy książek, a piersi poczęły jej drżeć i poczuła nagle pełna wściekłego wstydu i podniecenia zarazem uchwyt męskiej dłoni na swoim nagim udzie. Kołowrót dzikich snów z wielu nocy w ubiegłych miesiącach stanął jej przed oczyma chłoszcząc niemiłosiernie swoimi obrazami. Czy nie mogłoby się to jednak bez niej odbyć zapytała nieswoim głosem przychodząc do siebie. Ale owym posłańcem był sam sędzia miejski, który dla Bastiany pofatygował osobiście własną' godność i dziwił się teraz wielce przestrachowi panny Bastiany i jej wahaniom. Powiedział też kilka słów o opinii społecznej i obowiązkach względem sprawiedliwości. Więzień leżał w ciemnym kącie pod ścianą niczym zmięty worek. Półmrok panujący w piwnicy rozświetlało tylko jedno małe okno w górze i kilka pochodni. W podłodze otwarta była zapadnia prowadząca do leżącego jeszcze głębiej lochu, którego grube mury zdusić mogły w sobie ryk choćby i tysiąca zarzynanych wołów. Bastiana dostrzegła mistrza Muckenschnabla. Siedział okrakiem na wielkim pniaku i ogryzał z widocznym smakiem świńskie żeberko. Więzień, a raczej to, co z niego jeszcze zostało, przykryty był na poły zakrwawioną. Z pustego już prawie oczodołu wylewało się wąską strużką na czarną brodę białko oczne. Bastiana pochyliła się nad tą ludzką miazgą i musiała się oprzeć o mur, aby nie upaść. — To nie jest on — odwróciła się do pisarza oddychając głęboko. — To nie jest Hunzaches? . — Nie! — Podniosła do oczu swoją białą dłoń, do której przylepił się teraz zielonkawy szlam pokrywający mury piwnicy. Więzień poruszył się. — No bo nie jestem Hunzaches! Jestem Schwarzwurz! — Pochwycony przez ludzi Stackenbacha podał się w przypływie zbójeckiej pychy za swojego herszta, rozkoszując się przestrachem, jaki budziło wśród mieszkańców miasteczka jego imię. Christian Bar długo unikał Bastiany. Na stole w jego pokoju leżała główka, którą odciął lalce owego w pamiętny sposób nieszczęsnego wieczoru. Tak długo malował na niej rysy twarzy wyszydzanej wtedy dziewczyny, że po wielu próbach widocznym stało się niewątpliwe podobieństwo. Toczył teraz z główką długie i serdeczne rozmowy. Któregoś wieczoru powiedziała: "Tak!" W rocznicę wesela w zajeździe pisarz miejski stanął uroczyście przed obliczem Bastiany i dygocząc na całym ciele wykrztusił, że oczywiście zdaje sobie sprawę, ale przecież ma nadzieję, no i może... Ona pozwoliła mu mówić kartkując przy tym Eneidę, ale jej twarz pozostała nieruchoma, zaś wzrok był smutny i nieobecny. Główka lalki kłamała. Pisarz posiekał ją po powrocie do domu wielkim kuchennym nożem na kawałki i wrzucił je w ogień. W mieście zaś rozpowiadał, że panna Bastiana jest opętana przez diabła pychy, który każe jej niejasności wokół własnych urodzin tłumaczyć pochodzeniem szlacheckim. W wąskiej uliczce niedaleko murów miejskich mieszkała stara Barbara Stossin zażywająca wielkiego poważania u wszelkiej maści wróżbiarek, o której powiadano, że przy pomocy luster, ziół i lanego ołowiu potrafi wydzierać tajemnice przyszłości. Pewnego dnia zjawiła się u niej zaowalowana kobieta; nie zdejmując zasłony z twarzy zażądała skutecznych środków na nieustający wewnętrzny niepokój, bezsenność i przykre myśli. Starowina oświadczyła, że musi jednak wiedzieć, skąd ten niepokój się wywodzi, czy z serca, z głowy czy żółci, czy z nienawiści, miłości albo innych pragnień, nadto, jakiego charakteru są owe przykre myśli? Ponieważ tajemnicza petentka odmówiła bliższych odpowiedzi na te pytania, przeto wróżbitka musiała rozłożyć bezradnie ręce i z niczym ją odprawić. Pisarzowi miejskiemu wszelako dała zaraz znać, że Bastiana nie znajduje już pociechy w trapiących ją dusznych rozterkach w swojej bibliotece oraz że powinien w tej sytuacji tylko cierpliwie czekać, a wszystko potoczy się wedle jego życzeń. Christian Bar czekał jednak na próżno. Upłynęły cztery lata. W Jagerndorf zdarzyło się znów wesele, w którym brało udział całe miasto. Szlachecki szyk i mieszczańskie bogactwo dawały gwarancję zabawy dla ducha i obfitości dla ciała. Wypadło bowiem, że ściągnął na ten czas do miasta sam markgraf von Ansbach— Brandenburg ze swoim orszakiem. Dworscy panowie i rycerze zapowiedzieli ochoczo swój udział w uroczystościach weselnych. Panną młodą była tym razem Maria Apfelthaler, córka właściciela zajazdu "Zur Goldenen Sonne" nie ustępującego w niczym zajazdowi ojczyma Bastiany. Jakoż przybyli goście mieszkali po połowie w obydwu zajazdach. Maria, młodsza od Bastiany, przywiązana była do starszej przyjaciółki od najmłodszych lat. Teraz błagała ją we łzach, aby zechciała przewodzić drużkom na weselu. Także rycerstwo zamieszkujące w "Zum Reichsadler" wysłało poselstwo z prośbą o udział pięknej Bastiany w weselu. Ojczym niepewnie drapał się w głowę: — Nie wiem, od owego nieszczęsnego Świętego Marcina nie zgadza się na żadne wesele. — Połączonym siłom Marii i rycerzy, Bastiana nie mogła jednak długo stawiać czoła. Nałożyła ku powszechnej radości weselną suknię. Tancerzem jej i towarzyszem przy stole został pan von Sedlnitzky, szambelan jego książęcej wysokości. Christian Bar przyglądał się tej parze z żałością w sercu. Wraz ze zgodą na wzięcie udziału w weselnej zabawie coś się odmieniło w Bastianie; tak jakby rygiel pękł, czy też odskoczyły jakieś wewnętrzne drzwi. Odzyskała swój dawny śmiech, humor i dowcip, który był wszelako teraz łagodniejszy i pozbawiony szyderstwa. Odrzucała do tyłu kształtną głowę jak młody koń, kiedy wypada ze stajni; jej ciemne oczy iskrzyły się gorącym ogniem. Otrząsnęła się z wcześniejszego dystansu i zamyślenia. Rzuciła się w coś, czego nikt nie widział, a i ona sama nie potrafiła tego dostrzec. Trzeciego dnia wesela pan von Sedlnitzky opuścił rozbawione towarzystwo. Nagła wiadomość kazała mu wracać w rodzinne strony. Daleki powinowaty von Sedlnitzkiego, nieznany mu zresztą dotąd z widzenia, pan von Szitra Tarok przywiózł tę wiadomość osobiście i zastąpił kuzyna przy Bastianie. Był znakomitym tancerzem, smukłej budowy ciała i ciemnej urody. Szyję zdobił mu złoty łańcuch zakończony gwiaździstym krzyżem. W swoich podróżach odwiedził już wiele krajów, opowiadał też o nich rzeczy przedziwne, zwłaszcza o ich mieszkańcach: Turkach, Wołochach i Węgrzynach. Bastiana zaśmiewała się często przy tych opowieściach szczerze i głośno, odpowiadała też skinieniem głowy na jego toasty. Odbyli przechadzkę w ogrodzie przy blasku pochodni, potem przejażdżkę po rzece w czółnie przykrytym czerwonym baldachimem. Kiedy dziewczyna spuściła rękę za burtę, opadła za nią i jego dłoń i szybko znalazła jej palce. Woda opluskiwała złączone ręce. Nagle szlachcic westchnął głęboko, zachmurzył się i oczy zapaliły mu się złym blaskiem. Serce Bastiany uderzyło gwałtowniej, jakby się chciało wyrwać z piersi i znów poczuła palący uchwyt męskiej dłoni na swoim nagim udzie. Pan von Szitra Tarok prawił w swojej obco brzmiącej niemczyźnie o nieprzeniknionej zagadce splotu losów ludzkich. Bastiana słuchała uważnie nie roniąc ani słowa, a każde z nich zapadało w nią niczym w głęboką studnię, ciężko, ciemno. Przerwał jednak w pewnej chwili nie kończąc zdania, opuścił ją i nie pojawił się więcej. Na próżno poszukiwała go w ogrodzie i w domu. Rozbolała ją głowa, a i nogi ,zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Następnego dnia bawiła gości weselnych trupa wędrownych kuglarzy: skoczków, połykaczy ognia i nożowników. Kobiety krzyczały z przestrachu, kiedy ci ostatni miotając nożami — zdawało się — za każdym następnym rzutem przeszyją niebacznie na wylot stojącego pod tarczą małego chłopca. Wśród ogólnego podniecenia pokazał się na dziedzińcu i pan Szitra Tarok. Gdy najbliżej stojący nie posiadali się ze zdumienia nad zręcznością kuglarzy i niebezpieczeństwami, na jakie się przy tym narażają, zauważył obojętnie, że cały ten kunszt sprowadza się do bezbłędnego opanowania określonych chwytów i sztuczek. Po tych słowach podwinął sobie wysoko rękaw od koszuli i poprosił Bastianę o szpilę spinającą welon na jej włosach. Wziął ją w dwa palce odsuwając pozostałe wytwornie w bok i wbił ją szybkim ruchem w ramię. Szpila zakończona główką z lapis lazuli skryła się cała w ciele wychodząc końcem z drugiej strony. Nie popłynęła jednak ani jedna kropla krwi. Ludzie zamarli w zdumieniu, a Bastiana poczuła skurcze w brzuchu. Zauważyła, że kiedy von Szitra Tarok wyjął szpilę z ramienia pokrywały ją drobniutkie skrawki mięsa; stal była ciepła, ale bez odrobiny krwi, tak jak gdyby znalazła drogę przez mięśnie nie napotykając żył. — Wielkiście, Panie, sobie ból zadali? — pytała Bastiana swego towarzysza podczas wieczornego spaceru wysadzaną drzewami aleją i wypełnioną zapachem rosnących wokół róż. Z zajazdu dobiegł ich hałas zabawy. Szumiała także fontanna przy wylocie alei; strumień wody wspinał się wysoko, otwierał się w górze w wielki parasol i opadał perliście załamując różnobarwne światło pochodni. Nitki babiego lata wisiały rozpięte pomiędzy drzewami. Bastiana czuła jak kleją się jej do czoła, warg i policzków. Przetarła chusteczką twarz. Miała wrażenie, że to ciemność tka misterną sieć, która z każdą chwilą gęstnieje. Szitra Tarok wskazał na rozgwieżdżone niebo. — To moja gwiazda! — Było to niespokojnie pulsujące, mieniące się migotliwym blaskiem ciało niebieskie. Bastiana wpatrywała się w gwiazdy, rozpoznawała Koronę, Lutnię, Łabędzia; stała z odrzuconą do tyłu głową, chłodny powiew nocnego wiatru muskał jej odsłoniętą i napiętą szyję. Szlachcic pochylił się i złożył na niej pocałunek; Bastiana poczuła na swojej aorcie jego zęby, ostre, gotowe się zamknąć. Uwolniła szyję od pocałunku, opuściła głowę i milczała. Po chwili zapytała go znów o jego gwiazdę. Podniósł rękę i wskazał palcem na Wegę, ale jej zdawało się, że poprzednio wskazywał na Arktura. Potem oświadczył jej, że czeka na nią w swoim pokoju o północy. Wszyscy będą o tej porze bawić w najlepsze i nikt nie zauważy jej zniknięcia. — Róże rosną przed moim oknem, tylko one będą was widzieć! Wrócili do sali tanecznej. Przyjął ich gwar muzyki i roztańczonych par. Grajkowie byli już zmęczeni. Skrzypek grał wyraźnie ostatkiem sil. Pan von Szitra Tarok podszedł doń i wziął skrzypce w swoje ręce. Instrument zmienił pod jego palcami jakby duszę. Już nie z chłopska dziarskie tony dały się słyszeć, ale na salę popłynęła łagodnymi falami melancholia. Pary przerywały po kolei swoje tańce i zastygały w zasłuchaniu. Wszelako po chwili wybrzmiała z wolna tęskna skarga i skrzypce zabrzmiały, zdało się, wyczekiwaną od dawna szczęśliwością. Takiej gry zebrani jeszcze nigdy nie słyszeli. Bastiana stała obok pana von Szitra Tarok i nie mogła oderwać wzroku od jego dłoni prowadzącej smyczek. Kiedy grający pochylił w namiętności gry głowę i ona pochyliła się nad jego karkiem. Kapitan Stackenbach siedział w gronie co znamienitszych biesiadników i opróżniał właśnie kielich małmazji, gdy ktoś — a było to krótko przed północą — dotknął go w ramię. Panna Bastiana stała przed nim i skinieniem głowy prosiła na stronę. Odeszli na bok, a wtedy dziewczyna z bladością na twarzy i ściskając kurczowo złotą kolię na piersiach, wyszeptała: — Panie kapitanie, dzisiaj możecie się uwolnić spod szubienicy, na którą kiedyś zaprzysięgliście. Kapitan zabulgotał jak wypełniona do połowy butelka, kiedy nią potrząsnąć — i nic nie rozumiał. — Hunzaches jest tutaj! Kapitan oparł się o ścianę, a pochwa miecza zaplątała się mu od gwałtownego ruchu między nogi. — Gdzie?! — Tylko nie krzyczcie tak, jeśli chcecie go pochwycić. Jest tutaj, na weselu, wśród gości. To pan von Szitra Tarok. Stackenbach wytrzeszczył w niedowierzaniu oczy i poczuł nagle, że ma ołów w nogach. — Co też panience do głowy przychodzi? — Rozpoznałam swoje cięcia na jego ręce; szrama przez wszystkie cztery palce, a i na karku ma dwa ślady od moich pchnięć sztyletem. — Po tych słowach kapitanowi powróciła przytomność. Nie ze strachliwą dziewką służebną rozmawiał, ale to była Bastiana, która opowiadała mu takie rzeczy. Odbił się od ściany, potrząsnął głową dyscyplinując wzrok, który oddawał to, co się działo na zewnątrz kapitańskiej osoby, w sposób dosyć rozchwiany i zamazany, i gdy soczewki oczne złapały wreszcie pożądaną przezeń ostrość, zaklął szpetnie i runął jak burza z izby. Bastiana podeszła teraz do ojczyma, objęła go kładąc mu głowę na piersi, czym rozczuliła niepomiernie starego człowieka: — Czy wierzycie, że jestem szlacheckim dzieckiem? Kiedy mi to powiecie? . — Nie wiem tego, córuchno. Twoje pochodzenie jest niewiadome. — Chciał od początku opowiedzieć znów starą historię o tkackiej rodzinie z sąsiedztwa, która pewnego wieczoru znalazła pod swoimi drzwiami rozpłakane niemowlę. Bastiana potrząsnęła głową. Za jej plecami stanął Christian Bar. Ponieważ stały tancerz opuścił ją, jak się wydaje, czy zatem nie odrzuci teraz jego skromnego towarzystwa? Panienka nie słysząc go potrząsnęła jeszcze raz głową i rzekła, że nie wierzy w to, ale być może wyjaśnią to przyszłe dni. Wyszła samotnie na dziedziniec i znikła w ogrodzie. Przez chwilę wpatrywała się stąd w jedno z okien zajazdu, skryte za gęstwą pnących róż, bijące światłem zapalonych w środku świec. Odwróciła się i powoli skierowała swoje kroki do domu. Wyminęła po drodze jakiegoś pijaczynę walczącego w rynsztoku z niedyspozycją przepitego żołądka. Zaszedłszy do siebie zapaliła lampkę i podeszła do książek. Przesunęła dłonią po skórzanych grzbietach opraw. Palce zatrzymały się na tomie Boecjusza. Wyciągnęła książkę do połowy z regału. Głowę miała pełną lepkich pajęczyn i rozdygotanych światłem gwiazd, które trzepotały się w nich i wibrowały niczym uwięzione w sieci muchy. Udo paliło ją jakby od przyłożenia rozgrzanych do czerwoności cęg, piersi sztywniały i nabrzmiewały twardo. Zduszony krzyk wyrwał się jej nagle ze ściśniętej krtani. Zapominając książkę wybiegła z alkowy. Otwartymi drzwiami wylała się w mrok szeroka struga światła. Posępny, spiżowy głos odezwał się w ciemnościach i dźwięczał przez noc. Dwunastokroć z farnej wieży, którą to liczbę powtórzyły zaraz i pozostałe dzwony w mieście. Każde uderzenie spiżowego serca przyprawiało Bastianę o spazmatyczny dreszcz. Wydawało się jej, że zewsząd słyszy szczęk ukrytej broni. Wreszcie pierwsze drewniane stopnie znajomych kręconych schodów. Uważać tylko na podziurawione przez korniki belki nad głową — mój Boże, kiedy te schody się skończą?! Wpadła wreszcie we drzwi. Siedział na kanapie bawiąc się tasiemkami częściowo już rozpiętej koszuli; na ustach błąkał mu się zachęcający uśmiech. Zatrzepotała rękami: — Uciekaj! Natychmiast! Kapitan straży miejskiej będzie tu lada chwila ze swoją rotą! Zerwał się z kanapy jak żbik tracąc pańską maskę z twarzy i dopadłwszy Bastiany owinął sobie wokół pięści jej długie włosy wyrywając jej niemal głowę z ramion: — Delila! Delila! — wycharczał. Wszystko wokół zlało się jej w oczach w bezkształtne pasma plam. Niewypowiedziane szczęście rozsadzało ją od środka. Smok w metalowych łuskach i o spiczastych skrzydłach zerwał się ze ściany. Zwykle nosił światło pomiędzy rogami swojej głowy. Teraz Hunzaches zaplątał weń włosy Bastiany. Kiedy wyprowadziwszy bezszelestnie konia ze stajni siodłał go pod rozgwieżdżonym niebem, była już obok niego. Krew zalewała jej twarz ze skroni, gdzie brakowało plastra skóry, który wraz z włosami pozostał w ramionach lichtarza na górze. Oberwała tren z brzegu sukni i owinęła nim końskie kopyta. — Zabierz mnie ze sobą! Zabierz mnie! — odezwała się z klęczek. — Czego chcesz? — Siedział już w siodle. — Zabierz mnie ze sobą! — Po jego nodze zaczęła wspinać się na konia, chwyciła ręką siodło. Pochylił się wtedy, złapał wpół i posadził ją przed sobą. Światła pochodni zajaśniały za murem dziedzińca, od głównej bramy dały się słyszeć jakieś głosy, zamilkła nagle taneczna muzyka, cienie przemykały pod oknami i obcy łoskot dolatywał z wnętrza. Tędy, tyłami zabudowań, później wąskimi i zaspanymi uliczkami w niesłyszalnym galopie do pierwszej furty w murach. Ale głosy odezwały się już także na murach, zarysowały się na tle nieba ostrza spis. — Do czarta! — zgrzytnął zębami Hunzaches i obrócił konia. Popędził międzymurzem do następnej bramy. Strzegły jej z obydwu stron muru dwie wieże. Na zwięczenie fortyfikacji prowadziły wąskie kamienne schody. — Trzymaj się mocno; mnie oni nie dostaną — odezwał się Hunzaches kierując zwierzę na schody. Koń posłuchał; chrapiąc cicho ostrożnie stawiał kopyta na stopniach. Bastiana kurczowo trzymała się grzywy. Mężczyzna za nią dodawał zwierzęciu otuchy szerokimi mlaśnięciami języka. Byli już na górze. Zaskoczony strażnik wydał krótki okrzyk i cofając się przed nastającym koniem runął krzycząc już z pełnej piersi w dół. Na murze zrobił się ruch. Zachrzęściła dobywana broń i rozległy się głosy nadbiegającej odsieczy. Hunzaches pchnął konia między potężne blanki. Zwierzę wspięło się na zadnie nogi, zawisło tak na ułamek chwili nad skrajem muru — i skoczyło. Fosa była głęboka i sucha. Koń obciążony podwójnie stracił równowagę uderzając nogami w ziemię i zwalił się na bok przygniatając jeźdźca uwięzionego w strzemionach. Pociągnął go kawałek staczając się jeszcze po pochyłości rowu. Jęk mężczyzny przywrócił przytomność Bastianie, którą upadek na kamienisty grunt w pierwszej chwili ogłuszył. Na kolanach przyczołgała się do Hunzachesa. Jej wyciągnięta ręka natrafiła na krew i rozerwane ciało. — Jesteś moja. Słuchaj więc... skarb, którego szukali na próżno, istnieje... Leży zakopany na zamku Schellenburg... w wieży pod jarzębiną... na lewo od wejścia. Trzeci kamień... ten z czerwoną plamą... Sięgnęła do piersi i rozerwała suknię; ujęła dłoń mężczyzny i położyła ją na swojej lewej piersi. Wtedy skonał. przełożył Marek Zybura