Martha Wells Śmierć Necromanty Death of Necromancer Dziękuję Nancy Buchanan za przeczytanie licznych roboczych fragmentów rękopisu i za pomoc w wyszukiwaniu danych, a w szczególności za odnalezienie egzemplarza The Lighter Side of My Official Life, który został po raz ostatni wydany w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Pragnę także wyrazić moją wdzięczność Z. R Florian za historię o Węgrze walczącym z Turkami oraz Timothy J. Cowdenowi za opowiadanie o jego ciotce, Lillian Saxe. Chciałabym też podziękować Troyce Wilson za pomysły, wsparcie, a przede wszystkim za cierpliwość. 1 Najgorzej jest wtedy, pomyślała Madeline, kiedy trzeba wchodzić przez frontowe drzwi. Te zaś drzwi należało zaliczyć do szczególnie okazałych. Mondollot House majaczył w bladym świetle księżyca, usiany w górze lśniącymi oknami. Wysoko umieszczony fronton przedstawiał walczące ze sobą zastępy Nieba i Piekła. Całuny upadłych i welony zwycięskich aniołów powiewały niczym sztandary albo zwisały z wdziękiem nad oknami na piętrach. Przez otwarte drzwi balkonu dobiegała muzyka grana na powitanie przybyłych gości. Oszklone stoczki przy drzwiach były niezręcznym współczesnym dodatkiem; migotanie światła gazowego sprawiało, iż wejście przypominało bramę do piekieł. Nie najlepszy wybór, ale księżna Mondollot nigdy nie wyróżniała się umiarem i dobrym smakiem, pomyślała. Madeline, powściągając ironiczny uśmieszek. Mimo że noc była zimna i od rzeki wiał lodowaty wiatr, kilkoro gości krążyło po marmurowym dziedzińcu, podziwiając słynny fronton. Madeline poprawiła mufkę i zadrżała, trochę z zimna, a trochę z napięcia. Poleciła woźnicy odjechać, a jej towarzysz, kapitan Reynard Morane, zbliżył się do niej wolnym krokiem. Na rękawach jego płaszcza z opadającą na ramiona pelerynką widać było płatki śniegu. Madeline miała nadzieję, że pogoda utrzyma się chociaż przez ten wieczór. Wystarczy jedna katastrofa na jeden raz, pomyślała, niecierpliwie kręcąc głową. A teraz wejdźmy wreszcie do środka. Reynard podał jej ramię. - Jesteś gotowa?... Uśmiechnęła się blado. - Aż za bardzo, mój panie. Wmieszali się w tłoczący się przy wejściu tłum. Przez otwarte na oścież drzwi wylewało się na chodnik światło i ciepło. Po obu stronach wejścia stali służący w pantalonach do kolan i zdobionych srebrem liberiach. Człowiek, któremu okazywano zaproszenia, miał na sobie modny czarny frak. To nie może być lokaj, pomyślała Madeline ponuro. Reynard podał mu zaproszenie, a dziewczyna wstrzymała oddech, kiedy otwierał kopertę. Zaproszenie zdobyła w „uczciwy sposób” chociaż gdyby musiała, poszłaby do najlepszego fałszerza w mieście: na pół ślepego staruszka, który miał pracownię w wilgotnej piwnicy niedaleko Placu Filozofów. Wyczuła jakiś ruch gdzieś w górze, tam, gdzie nie docierało światło gazowych latarni. Nie podniosła wzroku, a Reynard także nie dał po sobie poznać, że cokolwiek zauważył. Ich informator powiedział im, że drzwi będzie strzegł należący do czarnoksiężnika, który zajmował się ochroną domu, stary, doświadczony „domowy”, zaproszony, by wykrył wszelkie magiczne przyrządy, które goście mogliby mieć przy sobie. Madeline zacisnęła palce na swojej torebce, chociaż nie miała w niej żadnych magicznych przedmiotów. Gdyby ją zrewidowano, nawet początkujący czarnoksiężnik domyśliłby się natychmiast, czemu ma służyć to, co się w niej znajduje. - Kapitan Morane i madame Denare - powiedział mężczyzna. - Witamy. - Przekazał zaproszenie jednemu z lokajów i skłonił się nowo przybyłym. Wprowadzono ich do westybulu, gdzie służący odebrali od Madeline jej płaszcz z futrzanym kołnierzem oraz mufkę, a od Reynarda jego okrycie wierzchnie, laskę i cylinder. U stóp Madeline nagle pojawiła się pokojówka, która oczyściła ze śladów błota rąbek jej satynowej sukni, używając w tym celu srebrnej szczoteczki i łopatki. Madeline ujęła Reynarda pod rękę i wkroczyli w panujący dookoła gwar. Chociaż dywany przykryto płóciennymi pokrowcami i usunięto co delikatniejsze meble, sala wyglądała dostatnio. Złocone cherubiny spoglądały na tłum gości z bogato rzeźbionych gzymsów, a sufity zdobiły przedstawienia statków żeglujących wzdłuż wybrzeża. Wraz ze sporą liczbą innych gości Madeline i Reynard weszli schodami na górę i znaleźli się w sali balowej. Wosk, pomyślała Madeline. Musieli całą noc pracować nad tą posadzką. Zapach wosku, drzewa sandałowego, paczuli i potu unosił się w powietrzu. Pot wywoływało ciepło panujące w sali, ale także i strach. Madeline dobrze to znała. Nagle zdała sobie sprawę, że z całej siły wbija palce w ramię Reynarda, więc rozluźniła uścisk. Mężczyzna, rozglądając się niedbale po sali, w roztargnieniu poklepał ją po ręku. Pierwszy taniec już się zaczął i na parkiecie wirowały liczne pary. Sala balowa była stosunkowo duża, nawet jak na dom tych rozmiarów. Po prawej stronie udekorowane draperiami okna prowadziły na balkony, zaś po lewej znajdowały się drzwi do pomieszczeń, w których grano w karty, a także bufetów i garderób. W głębi dekoracja z donic z kwitnącymi pomimo zimy, różami zasłaniała czterech muzyków, którzy pracowicie dobywali dźwięki z kornetu, pianina, skrzypiec i wiolonczeli. Salę oświetlały liczne kandelabry, w których płonęły kosztowne woskowe świece, bo powszechnie uważano, że opary wywoływane przez oświetlenie gazowe są zabójcze dla delikatnych tkanin. Madeline dostrzegła księżną de Mondollot, prowadzącą hrabiego... jak mu tam, pomyślała w roztargnieniu. Już ich od siebie nie odróżniam. Ale nie szlachetnie urodzonych ma się wystrzegać, tylko czarnoksiężników. Stało ich w głębi sali trzech, starsi panowie w ciemnych frakach ozdobionych rozetkami medali Lodun. Jeden z nich miał rubinową zapinkę i szarfę Zakonu Fontainon, ale nawet i bez tego Madeline by go poznała. To Rahene Fallier, czarnoksiężnik dworski. Z pewnością znajdują się tu też kobiety - czarodziejki, ale są one groźniejsze i trudniejsze do wykrycia, bo nie należy się spodziewać, że będą nosiły przypięte do sukni medale. Tyle tylko, że uniwersytet w Lodun przyjmował kobiety na studia dopiero od dziesięciu lat. Czarodziejki nie mogą więc być znacznie starsze od Madeline. Skinieniem głowy przywitała nielicznych w tłumie znajomych; wiedziała, że inni także ją rozpoznają: przez cały poprzedni sezon grała przecież przy pełnej widowni Szaloną w Wyspie Gwiazd. To, że dzisiejszego wieczoru nie zabraknie tu nikogo z Vienne i okolic, kto należy do ludzi majętnych i sławnych, nie powinno wpłynąć na ich plany. No i oczywiście ktoś z pewnością rozpozna Reynarda... - Morane - niemiły, ostry głos rozległ się tuż przy uchu Madeline, która machnęła w jego stronę wachlarzem i uniosła z niesmakiem brew. Natręt zrozumiał aluzję i cofnął się o krok; wciąż mierząc Reynarda wściekłym spojrzeniem, powiedział: - Nie przypuszczałem, że odważysz się pokazać w przyzwoitym towarzystwie, Morane. Mówiący te słowa był mniej więcej w wieku Madeline i nosił mundur jednego z pułków kawalerii; sądząc po odznakach, miał stopień porucznika. Ósmy pułk królowej, pomyślała Madeline. Dawny oddział Reynarda. - To ma być przyzwoite towarzystwo? - zapytał Reynard. Przygładził wąsa i popatrzył z rozbawieniem na swego rozmówcę. - Na Boga, człowieku, to niemożliwe. Przecież ty tu jesteś. Młody mężczyzna uśmiechnął się pogardliwie. - Tak, jestem tu. Przypuszczam, że ty też masz zaproszenie. Ton jego głosu był zbyt jadowity jak na zwykłe żarty. Za porucznikiem stało dwóch innych mężczyzn, jeden w mundurze pułkowym, drugi w cywilu, i obaj bacznie przysłuchiwali się rozmowie. - No, ale zawsze potrafiłeś się wkręcić tam, gdzie cię nie proszono. - Nie powinieneś o tym zapominać, chłopcze - odparł Reynard lekko. Jak na razie nie wzbudzili jeszcze niczyjego zainteresowania, ale była to tylko kwestia czasu. Madeline zawahała się chwilę; nie chciała wyróżniać się z tłumu, ale z drugiej strony zamieszanie, jakie z pewnością wywołają, odwróci uwagę zebranych od jej własnych poczynań. - Pozwól, że oddalę się na chwilkę, mój drogi - powiedziała. - Ależ oczywiście, moja droga. Ta rozmowa znudziłaby cię tylko - odparł Reynard i ucałował jej dłoń, jak przystało na prawdziwego dżentelmena. Porucznik skinął Madeline głową z pewnym zażenowaniem, a kiedy się oddalała, nie oddawszy mu ukłonu, usłyszała, jak Reynard pyta go niedbale: - Uciekłeś ostatnio z jakiejś bitwy? Oddaliwszy się od mężczyzn, Madeline przemknęła skrajem sali balowej, kierując się do znajdujących się po lewej stronie drzwi. Kobieta bez męskiej eskorty albo towarzystwa innych dam bez wątpienia przyciąga uwagę innych. Jednak jeśli zmierza szybkim krokiem w stronę garderoby, wszyscy uważają, że potrzebuje pomocy pokojówki w jakiejś delikatnej sprawie, i okazują jej uprzejme desinteressement. Gdy zaś znajdzie się za garderobami, oznacza to, że udaje się na tajemną schadzkę, i również nikt nie zwraca na nią uwagi. Wyszła przez drzwi wiodące do hallu. Było tam cicho, a lampy zostały przygaszone. Ich światełka odbijały się w lustrach, wypolerowanych blatach konsoli o wrzecionowatych nóżkach i porcelanowych wazonach pełnych świeżych kwiatów. Księżna mogła pozwolić sobie na taki luksus dzięki własnym szklarniom; złote bukieciki przypięte do włosów i stanika Madeline wykonano z materiału jak przystało na panującą porę roku. Mijając uchylone drzwi, zobaczyła młodą pokojówkę przypinającą na klęczkach oderwany zakład sukni jakiejś młodej dziewczyny i usłyszała, jak panna mówi coś ze zniecierpliwieniem. Przez inne drzwi dobiegły ją męskie głosy i niski kobiecy śmiech. Balowe pantofelki Madeline nie robiły najmniejszego hałasu na wywoskowanym parkiecie, dlatego nikt za nią nie wyjrzał. Była w starej części pałacu. Długi hall stanowił pomost nad znajdującymi się dziesięć metrów niżej zimnymi, cichymi pokojami; grube kamienne ściany pokrywały gobeliny lub cienkie boazerie z egzotycznego drewna. Wisiały tam sztandary i zardzewiała, poplamiona krwią broń, używana w dawnych wojnach, oraz stare portrety rodzinne, poczerniałe od nawarstwiającego się przez lata kurzu i dymu. Od głównego korytarza odchodziły inne, prowadzące do jeszcze starszych części kompleksu pałacowego albo zakończone oświetlonymi oknami, wychodzącymi niespodziewanie na ulicę albo sąsiednie budynki. Muzyka i gwar sali balowej stawały się coraz bardziej odległe, jak gdyby Madeline znajdowała się na dnie wielkiej groty, do której docierały tylko echa normalnego życia. Weszła dopiero na trzecie schody, wiedząc, że cała służba zajęta jest teraz we frontowej części budynku. Uniosła lekko fałdy spódnicy - czarna gaza w matowe złote pasy na czarnej satynie, doskonale pomagająca wtopić się w mrok - i zaczęła cicho wchodzić na górę. Do trzeciego piętra dotarła bez kłopotów, ale na czwartym minęła schodzącego w dół lokaja. Odsunął się na bok, żeby była bliżej poręczy, skłaniając z szacunkiem głowę i starając się nie patrzeć, kim jest ta najwyraźniej udająca się na tajemną schadzkę młoda kobieta. Potem ją sobie jednak przypomniał. Korytarz na czwartym piętrze był wysoki i znacznie węższy niż poprzednie, nie przekraczał - trzech i pół metra szerokości. Miał liczne zakręty i ślepe odnogi, a co jakiś czas odchodziły od niego schody prowadzące pół piętra w górę. Madeline nauczyła się planu pałacu na pamięć, i jak do tej pory wszystko się zgadzało. Znalazła się wreszcie przy drzwiach, które były celem jej wędrówki. Nie były zamknięte. Zmarszczyła brwi. Jedna z zasad Nicholasa Valiarde brzmiała, że jeśli człowieka spotyka nie zasłużone powodzenie, należy dobrze się nad nim zastanowić, gdyż zawsze w końcu trzeba będzie zapłacić. Uchyliła drzwi i zajrzała do pomieszczenia oświetlonego tylko blaskiem księżyca wpadającym przez nie osłonięte okna. Rzuciła badawcze spojrzenie na korytarz, a potem otworzyła drzwi szerzej, tak żeby zobaczyć cały pokój. Znajdowały się tam półki z książkami, marmurowy kominek, wyściełane krzesła, duże zwierciadła i kryjący zastawę rodową stary kredens. A także prosty drewniany stół, na którym stał metalowy sejf. No, zaraz się okaże, pomyślała Madeline. Wzięła stojącą na stole świecę i zapaliła ją od gazowego stoczka płonącego na ścianie korytarza, a potem wsunęła się do pokoju, zamykając za sobą drzwi. Niepokoił ją brak zasłon w oknach. Z tej strony dom wychodził na Ducal Court Street i każdy mógł z łatwością dojrzeć, że ktoś jest w pokoju. Madeline miała nadzieję, że żaden z gorliwych służących księżnej nie wpadnie na pomysł, żeby wyjść na dwór, aby wypalić fajkę albo zaczerpnąć świeżego powietrza, i nie popatrzy do góry. Podeszła do stołu i wyrzuciła zawartość torebki obok sejfu. Odsuwając na bok liczne flakoniki z perfumami, biżuterię i wypłowiały sznurek paciorków Aderassi na szczęście, wybrała kawałki cykorii i ostu, bazaltu migdałowcowego i zwitek papieru zawierający sól. Doradzający im czarnoksiężnik powiedział, że Mondollot House jest strzeżony przez starego i potężnego strażnika. Do zniszczenia go potrzeba tak wiele wysiłku, że szkoda marnować na to zaklęcia. O wiele łatwiej byłoby zneutralizować go na jakiś czas, co nie zwróciłoby niczyjej uwagi, ponieważ strażnicy są widoczni tylko dla czarnoksiężnika, który ma w oczach proszek Gascoigna albo nosi okulary eterowe; wynalezione ostatnio przez parscyjskiego maga imieniem Negretti. Bazalt migdałowcowy zawiera w sobie niezbędne zaklęcie, które pozostaje w uśpieniu i jest niewidoczne dla pilnującego wejścia „domowego”. Posypany solą działa jak katalizator, a zioła wzmagają jego moc. Kiedy wszystko to zostanie umieszczone w pobliżu przedmiotu, którego pilnuje strażnik, przenosi się on na sam szczyt domu. Kiedy sól utraci moc, spływa na swoje miejsce, zanim ktokolwiek odkryje ich działania. Madeline wyjęła z jedwabnej kasetki wytrychy i zwróciła się w stronę sejfu. Zamka nie było. Wymacała zadrapania i domyśliła się, że zamek, i to całkiem niezły, znajdował się tam jeszcze niedawno. Cholera. Nie podoba misie to. Podniosła płaskie metalowe wieko. Wewnątrz sejfu powinien znajdować się przedmiot, który łączy bezcielesnego strażnika domu z materialną formą Mondollot House. Dyskretny wywiad i kilka łapówek pozwoliło im ustalić, że to nie będzie, jak to zwykle bywa, kamień, ale przedmiot wykonany z ceramiki, prawdopodobnie zabytkowa i wielkiej urody kula. Na aksamitnej poduszce na dnie sejfu leżały potłuczone szczątki przedmiotu jeszcze do niedawna pięknego i delikatnego, a zarazem o ogromnej mocy. Teraz został z niego tylko drobny biały proszek i kawałki czegoś błękitnego. Madeline pozwoliła sobie na przekleństwo, a potem zatrzasnęła wieko. Jakiś drań dostał się tu przed nimi. * * * - Niczego tutaj nie ma - szepnęła matka Hebra. Kucała pośród rumowiska cegieł przy zardzewiałej kracie. Uśmiechnęła się do siebie i pokiwała głową. - Ani śladu tego paskudnego strażnika. Dziewczyna musiała zrobić swoje. - Chyba trochę na to za wcześnie - mruknął Nicholas, chowając zegarek kieszonkowy. - Ale lepiej wcześniej, niż gdyby się spóźniła. - Zabrzęczały narzędzia, gdy podeszli do nich pozostali. Nicholas podał rękę starszej kobiecie, pomógł jej wstać i zwolnić miejsce pod bramą. Lampki oliwne palące się w chłodnym, wilgotnym powietrzu stanowiły jedyne oświetlenie obudowanego cegłą tunelu. Zaczęli od usunięcia muru zamykającego dostęp do piwnic Mondollot House, ale matka Hebra zakazała im dotykać zardzewiałej kraty, sprawdzając najpierw, czy nie znajduje się ona w zasięgu strażnika pilnującego pałacu. Nicholas nie wyczuwał niczego niezwykłego, ale wolał usłuchać rady starej czarownicy. Niekiedy strażnicy mieli tylko odstraszać intruzów, niekiedy mieli ich więzić, zaś on, nie będąc czarnoksiężnikiem, nie potrafił ich odróżnić. Mimo wilgoci i braku dopływu świeżego powietrza, w tunelu nie cuchnęło. Większość mieszkańców Vienne, jeśli w ogóle poświęcała uwagę tym urządzeniom, wyobrażała je sobie jako elementy kanalizacji nie nadające się do użytku przez istoty ludzkie. Niewiele osób wiedziało o korytarzach prowadzących do linii nowo zbudowanej kolei podziemnej, które utrzymywano w czystości dla potrzeb pracowników obsługujących pociągi. Crack i Cusard zabrali się za przepiłowywanie kraty, a Nicholas skrzywił się, słysząc jazgotliwe dźwięki. Znajdowali się na tyle płytko pod ziemią, że mogli zwrócić uwagę kogoś idącego ulicą, ale można było jedynie mieć nadzieję, że dźwięk nie rozchodzi się po piwnicach pałacu i nie zwraca uwagi stróżów pilnujących wyższych pięter. Matka Hebra pociągnęła Nicholasa za rękaw. Była o połowę niższa od niego i przypominała chodzącą kupkę szmat, i tylko kępka siwych włosów oraz para lśniących brązowych oczu wskazywała, że w środku znajduje się żywa istota. - Bo potem zapomnisz... - Nie zapomniałbym za nic w świecie, moja droga. - Wydobył dwie srebrne monety i umieścił je w wyciągniętej pomarszczonej dłoni. Nie była wybitną czarownicą, płacił jej przede wszystkim za zachowanie tajemnicy. Ręka zniknęła pośród szmat, a całość zatrzęsła się, najwyraźniej z radości. Tymczasem Cusard przeciął już kilka prętów kraty, a Crack prawie skończył swoją stronę. - Całkiem przerdzewiała - stwierdził Cusard, a Crack potwierdził chrząknięciem. - Nic w tym dziwnego, jest znacznie starsza niż ten tunel - powiedział Nicholas. Korytarz prowadził niegdyś do innego Wielkiego Domu, który został zburzony wiele lat temu, kiedy przebijano Ducal Court Street, znajdującą się kilka metrów nad ich głowami. Ostatni pręt poddał się, a Cusard i Crack wyprostowali się i podnieśli kratę. - Możesz już iść, matko - rzekł Nicholas. - Nie, zaczekam. - Szybka zapłata zwiększyła lojalność starej wiedźmy. Kupka szmat oparła się wygodniej o ścianę. Crack postawił swoją część kraty na podłodze i popatrzył krytycznie na matkę Hebrę. Miał szczupłą, drapieżną sylwetkę, o ramionach przygarbionych przez kilkuletnią ciężką pracę w więzieniu. Jego oczy były bezbarwne i nieco bez wyrazu. Podczas rozprawy sądowej nazwano go urodzonym mordercą, zwierzęciem wyzutym z ludzkich uczuć. Nicholas uznał to za przesadę, ale wiedział, że jeśli Crack poczuje, iż matka Hebra ma zamiar ich zdradzić, nie zawaha się przed niczym. Czarownica syknęła na niego, a Crack odwrócił się. Nicholas przekroczył kupę gruzu i znalazł się w najgłębszej piwnicy Mondollot House. Nie było tu cegieł. Ich lampy oświetliły ściany z grubo ciosanych głazów, a łukowaty sufit, na którym spoczywał ciężar całego znajdującego się powyżej budynku, wspierały grube kolumny. Wszystko pokrywała warstwa kurzu, a wilgotne powietrze przesycone było stęchlizną. Nicholas poprowadził ich w głąb, unosząc wysoko lampę. Zdobycie planów tego pałacu, pleśniejących razem z innymi papierami rodowymi w skrzyni w Upper Bannot, wiejskiej rezydencji Moridollotów, stanowiło jak do tej pory najtrudniejszą część ich planu. Nie były to oryginały, gdyż te z pewnością dawno już rozsypały się w proch, ale kopia wykonana przez budowniczych zaledwie pięćdziesiąt lat temu. Nicholas miał tylko nadzieję, że zacna księżna nie uznała od tego czasu za stosowne odnawiać swoich górnych piwnic. Dotarli do wąskich, kręconych schodów, znikających w górze w ciemnościach. Crack przecisnął się obok Nicholasa i wysunął naprzód. Nicholas nie zaprotestował. Naliczył się nie lekceważyć swojego współpracownika, bez względu na to, czy kierowała nim intuicja, czy tylko ostrożność. Schody pięły się na wysokość mniej więcej dziesięciu metrów i kończyły wąskim podestem z drewnianymi drzwiami, wzmocnionymi metalowymi okuciami. Przez otwór w środku drzwi zobaczyli, że dalej znajduje się puste, ciemne pomieszczenie, nieokreślonych rozmiarów, rozjaśnione jedynie blaskiem światła padającego przez drzwi albo ze znajdującej się naprzeciwko klatki schodowej. Nicholas trzymał lampę tak, żeby Cusard mógł w jej blasku użyć swoich wytrychów. Gdy drzwi otworzyły się z piskiem zawiasów, Crack znowu ruszył jako pierwszy. Nicholas zatrzymał go. - Czy coś jest nie tak? Crack zawahał się. Migoczące światło lampy utrudniało odczytanie wyrazu jego twarzy. Miał bladą cerę, a zmarszczki koło oczu i ust świadczyły o przeżytym bólu i niemiłych doświadczeniach, nie zaś o wieku. Zaledwie przekroczył trzydziestkę, ale wyglądał dwa razy starzej niż Nicholas. - Może - odparł wreszcie. - Coś mi tu nie pasuje. I to jest wszystko, co zdołamy z niego wyciągnąć, pomyślał Nicholas i powiedział: - Idź dalej, ale pamiętaj, że masz nikogo nie zabijać. Crack machnął ze zniecierpliwieniem, ręką i wsunął się przez drzwi. - On i te jego odczucia - burknął Cusard, rozglądając się po ciemnej piwnicy. Był to chudy, starszawy człowiek, a jego twarz złoczyńcy wprowadzała w błąd - był najłagodniejszym ze znanych Nicholasowi przestępców. Z powołania był oszustem i nie lubił wykorzystywać swych talentów jako włamywacz. - Nie ma co na niego zwracać uwagi, zwłaszcza że nawet nie potrafi powiedzieć, o co mu naprawdę chodzi. Nicholas z roztargnieniem przyznał mu rację. Zastanawiał się, czy Madeline i Reynard zdążyli już wyjść z pałacu. Gdyby Madeline została złapana, gdy zajmowała się strażnikiem... Jeśli tak, to już byśmy o tym wiedzieli. Postarał się wyrzucić ze swej świadomości niepokój; Madeline potrafiła doskonale dawać sobie radę. Crack pojawił się w uchylonych drzwiach, szepcząc: - Tam jest czysto. Chodźcie. Nicholas przygasił swą lampę do minimum, oddał ją Cusardowi i wślizgnął się do środka. Odczekał, aż wzrok przyzwyczai się do ciemności, a potem zobaczył, że pomieszczenie jest duże i bardzo wysokie. Przy ścianach widać było wielkie, pękate beczki - na wino albo na wodę, jeśli pałac nie posiada studni. Teraz pewnie są puste. Ruszył za Crackiem po zakurzonej kamiennej posadzce. Blada poświata po drugiej stronie komnaty dobiegała zza uchylonych drzwi. Nicholas patrzył, jak Crack przechodzi przez nie, i bez wahania pospieszył w jego siady. Przy wejściu zatrzymał się, marszcząc brwi, Potężny zamek umocowany do grubych desek został oderwany i zwisał na kilku zniekształconych śrubach. Co u diabła... pomyślał Nicholas. Czegoś takiego nie mógł zrobić Crack. Po chwili spostrzegł, że zamek wyrwał z drugiej strony ktoś, kto znajdował się w środku. Sposób wygięcia śrub nie pozwalał na wyciągnięcie innego wniosku. Nicholas wszedł do środka. Ściany tej długiej i niskiej piwnicy jakiś czas temu wzmocniono murem z cegieł i wyposażono w gazowe oświetlenie. Jeden stoczek palił się, wydobywając z ciemności wnęki o wysokości dorosłego mężczyzny, pełne drewnianych i metalowych skrzynek oraz beczek. W jednej wnęce” zaledwie dziesięć kroków od Nicholasa, znajdował się wielki, ciężki sejf. Światło stoczka padało także na Cracka, który w zamyśleniu oglądał leżącego u jego stóp martwego człowieka. Nicholas uniósł brew i wszedł głębiej do pomieszczenia. Na kamiennych płytach posadzki leżały jeszcze dwa ciała. - Ja tego nie zrobiłem - powiedział Crack. - Wiem. - Pierwszym z przestępczych czynów Nicholasa było umożliwienie Crackowi ucieczki z więzienia w Vienne, więc był pewien, że Crack by go nie okłamał. Nicholas przykucnął, żeby lepiej przyjrzeć się pierwszemu z ciał. Z zaskoczeniem stwierdził, że wydzielina wypływająca z głowy to nie tylko krew, ale także i mózg. Czaszka została roztrzaskana potężnym ciosem. Za jego plecami Cusard zaklął pod nosem. Crack pochylił się nad znalezionymi zwłokami. Odziane były w prosty, ciemny garnitur, prawdopodobnie uniform strażnika, i płaszcz poplamiony krwią i błotem. Crack wskazał na pistolet zatknięty za pasek spodni mężczyzny, a Nicholas zapytał: - Czy wszyscy są w takim samym stanie? - Tak, z tym że jednemu rozerwano gardło. - Ktoś tu był przed nami - szepnął Cusard. - Sejf jest nie naruszony - zaprotestował Crack. - Nie ma żadnych śladów. Ale chcę ci pokazać coś innego. Nicholas zdjął rękawiczkę i dotknął tyłu głowy nieboszczyka, a potem wytarł rękę o spodnie. Ciało było zimne, ale w piwnicy panował chłód i wilgoć, więc niczego to nie dowodziło. Nie namyślał się. - Cusard, bierz się za sejf, jeśli łaska. Tylko nie ruszaj tych ciał.. - Nie chcesz zrezygnować? - Cusard był kompletnie zaskoczony. - To co, mamy się męczyć na darmo? - zapytał Nicholas i podążył za Crackiem w głąb piwnicy. Wziął jedną z lamp, ale nie zwiększył jej płomienia, bo wiedział, że Crack nie potrzebuje światła. Nieomylnie przesunął się w drugi koniec podziemnej komnaty; mijając skrzynie zawierające majątek rodziny Mondollot, i skręcił za róg. Wzrok przyzwyczaił się już do ciemności i zobaczył przed sobą bladą poświatę. Nie był, to czysty, żółty płomień ogniska ani błękitnawy płomień latarni gazowej, ale przymglony blask przypominający światło księżyca. Dobiegał z łukowatego wejścia w wykonanej z grubo ciosanego kamienia ścianie. Kiedyś zamykały je grube dębowe wierzeje, które przez lata stały się twarde jak stal, ale teraz wyrwano je z zawiasów. Nicholas próbował je poruszyć, ale były ciężkie jak kamień. - Tutaj - powiedział półgłosem Crack i Nicholas przekroczył próg. Blask pochodził od fosforyzujących porostów pokrywających żebrowane sklepienie. Był wystarczający, żeby oświetlić niedużą komorę, w której nie było niczego poza podłużną kamienną płytą. Nicholas powoli podkręcił lampę, lepiej oświetlając pomieszczenie. Ściany lśniły od wilgoci i panował tu zaduch. Podszedł do płyty i przeciągnął po niej dłonią, a potem przyjrzał się śladom na rękawiczce. Na wierzchu kamień był stosunkowo mało pokryty kurzem i wilgocią, ale jego boki były równie brudne jak ściany i podłoga komnatki. Poruszył lampą i pochylił się, żeby spojrzeć pod innym kątem. Tak, coś tam kiedyś było. Ślad był zbliżony do prostokąta. Chyba jakieś pudło, pomyślał Nicholas. Wielkości trumny. Podniósł wzrok na Cracka, który przyglądał mu się z uwagą. - Ktoś wszedł do piwnicy, na razie nie wiadomo jaką drogą, i natrafił na strażników, prawdopodobnie wtedy, gdy wyłamał zamek w starszej z piwnic. Nasz intruz zabił, aby uniknąć zdemaskowania, co jest działaniem charakterystycznym dla osób zdesperowanych lub nierozsądnych - Nicholas uważał, że w większości przypadków morderstwo jest wynikiem głupoty. Istnieje przecież wiele sposobów, żeby skłonić ludzi do robienia tego, czego się od nich oczekuje, bez konieczności zabijania. Potem znalazł tę komnatkę, wyłamał drzwi, używając do tego niepokojąco dużej siły, zabrał coś, co leżało tu w ukryciu przez wiele lat, i oddalił się, prawdopodobnie tą samą drogą, którą tutaj przyszedł. Crack kiwnął głową z satysfakcją. - Już go tu nie ma. Idę o zakład. - Szkoda. - Teraz tym bardziej nie powinniśmy zostawić po sobie żadnych śladów. Jeśli mają mnie powiesić za morderstwo, wolałbym odpowiadać za zbrodnię, którą rzeczywiście popełniłem, pomyślał Nicholas. Przyświecając sobie lampą, popatrzył na zegarek, a potem schował go do kieszonki. - Cusard powinien już kończyć z sejfem. Wracaj do niego i zacznijcie wynosić zawartość. Ja się tu jeszcze trochę rozejrzę. - W tunelu czekało jeszcze sześciu łudzi, którzy byli potrzebni do szybkiego przetransportowania złota. Tylko Crack, Cusard i Lamane, zastępca Cusarda, znali go jako Nicholasa Valiarde. Dla matki Hebry i innych ludzi wynajętych do tej pracy był Donatienem, tajemniczą postacią z przestępczych kręgów Vienne, osobnikiem, który dobrze płacił za wykonywanie tego rodzaju zadań i z wielką powagą wymierzał kary za niedyskrecję. Crack kiwnął głową i ruszył do drzwi. Zawahał się przy nich na chwilę i powiedział: - Założę się, że go tu nie ma... - Ale wolałbyś, żebym zachował jak największą ostrożność dokończył za niego Nicholas. - Dziękuję. Crack zniknął w ciemnościach, a Nicholas pochylił się nad podłogą. W błocie pokrywającym wyszczerbioną posadzkę ślady zachowały się doskonale. Odnalazł odciski swoich i Cracka butów, pamiętając, że kiedy jego pomocnik po raz pierwszy zajrzał do komnatki, nie przekroczył jej progu. Z dala dobiegały go głosy wspólników, stłumione okrzyki triumfu, kiedy Cusard otworzył sejf. Nie widział żadnych śladów, które mógłby pozostawić intruz. Ukląkł, żeby lepiej się przyjrzeć, brudząc szorstki płaszcz i noszone zazwyczaj przez robotników spodnie, w które się przebrał. Nicholas znalazł trzy ślady jakby powłóczenia nogami, których nie mógł przypisać sobie albo Crackowi, ale nic ponadto. Zirytowany, przysiadł na piętach. Widać było wyraźnie, że z podestu coś zabrano, i to niedawno. Coś, co leżało tu przez bardzo wiele lat w ciszy, oświetlone tylko niesamowitym blaskiem porostów. Wstał, zamierzając dokładniej zbadać ciała strażników, o ile tylko jego pomocnicy nie zatarli wszelkich śladów, wynosząc złoto księżnej. Przechodził właśnie przez rozwalone drzwi, gdy coś zwróciło jego uwagę. Odwrócił raptownie głowę w tę stronę korytarza, która prowadziła do piwnic na wino. W mroku zatrzepotało coś białego. Nicholas podkręcił lampę i wziął oddech, żeby zawołać Cracka... i w tej samej chwili potężny cios pozbawił go tchu. Coś skoczyło szybciej niż myśl i między jednym a drugim uderzeniem serca znalazło się przy nim. Straszliwe pchnięcie rzuciło go na plecy, a napastnik wylądował na jego piersi. Z poszarzałej twarzy patrzyły na niego z nienawiścią oczy, wokół których skóra uległa rozkładowi. Stwór szczerzył długie, zakrzywione jak u zwierzęcia kły. Jego ciało spowijał niegdyś biały, a obecnie brudny i podarty całun. Nicholas uderzył przedramieniem w ohydną twarz i poczuł, że kły napastnika przebijają mu rękaw. Nie wypuścił lampy, chociaż szkło potłukło się, a oliwa parzyła go w rękę. Wiedziony strachem, zamachnął się lampą W stronę głowy napastnika. Być może siła uderzenia, a może płonąca oliwa sprawiły, że bestia wydała z siebie przeraźliwy wrzask i rzuciła się do ucieczki. Nicholas poczuł, że pali mu się rękaw płaszcza, i przeturlał się, gasząc ogień na mokrych kamieniach posadzki. Nagle okazało się, że Crack, Cusard i Lamane tłoczą się dookoła Nicholasa. Chciał coś do nich powiedzieć, ale zakrztusił się dymem; w końcu wychrypiał: - Za nim. Crack natychmiast ruszył ciemnym korytarzem. Cusard i Lamane popatrzyli na Nicholasa, a potem na siebie. - Ty nie - polecił Cusardowi Nicholas. - Zajmij się resztą. Niech się stąd zabierają razem ze złotem. - Tak jest - powiedział z ulgą Cusard i pobiegł do pozostałych. Lamane zaklął i pomógł Nicholasowi wstać. Chroniąc poparzoną dłoń, Nicholas poczłapał śladami Cracka. Lamane miał lampę i pistolet, a Crack wyruszył w pogoń za bestią bez broni i po ciemku. - Dlaczego musimy to ścigać? - wyszeptał Lamane. - Bo trzeba się dowiedzieć, co to jest. - To upiór. - Ależ skąd - zaprotestował Nicholas. - To nie jest istota ludzka. - W takim razie to strzyga - mruknął Lamane. - Przydałby się czarnoksiężnik. Przeszło sto lat temu, za panowania królowej Ravenny, Vienne zostało opanowane przez Unseelie Court, ale dla zabobonnych mieszkańców miasta wydawało się to być zaledwie wczoraj. - Jeśli to strzyga, masz na nią żelazo - powiedział Nicholas, wskazując na pistolet. - To prawda - przyznał z ulgą Lamane. - Ale one są szybkie i na pewno jest już daleko stąd. Może, pomyślał Nicholas. Nie potrafił powiedzieć, czy rzeczywiście to coś poruszało się błyskawicznie i w jaki sposób go obezwładniło. Znajdowali się w najgłębszych piwnicach na wino pałacu Mondollot. W świetle lampy ukazywały się kolejne beczki, niektóre pokryte kurzem i pajęczynami, inne najwyraźniej dopiero co napoczęte. Nicholas przypomniał sobie, że nad nimi odbywa się właśnie jeden z największych balów sezonu i w każdej chwili może się tu pojawić służba po kolejne beczułki. Nie mógł więc kontynuować pościgu. Znaleźli Cracka czekającego na nich w głębi komnatki, obok stosu pokruszonych cegieł i kamieni. Nicholas wziął od Lamane lampę i podniósł ją wysoko. Coś przebiło się tędy przez mur, wypychając kamienie fundamentu i pokrywającą je warstwę cegieł. Za ścianą znajdowało się wąskie, pełne brudu i kurzu przejście. Nicholas skrzywił się. Sądząc po zapachu, prowadziło prosto do kanałów ściekowych. - Przyszedł tędy - stwierdził Crack. - A tą drogą wyszedł. - Ghoule w ściekach. - Zmarnowali już wystarczająco dużo czasu. - Panowie, chodźmy, czeka na nas fortuna. * * * Klnąc w duchu, Madeline zeszła na dół, wybierając inną klatkę schodową. Planowali to przez tyle miesięcy; to niemożliwe, żeby ktoś wpadł na pomysł włamania się do Mondollot House akurat tego samego wieczoru co oni. Właśnie nie, pomyślała nagle. Możliwe. O każdej innej porze to miejsce jest strzeżone niczym forteca. Ale dzisiaj wpuszczono tu setki ludzi, a przecież nie tylko ona zna dobrego fałszerza. Teraz była idealna pora na kradzież z włamaniem i ktoś inny skorzystał z okazji. Znalazłszy się w sali balowej, zmusiła się, by spokojnie poszukać Reynarda pośród tancerzy i ludzi stojących pod ścianami. Powinien już na nią czekać, i to w miejscu, w którym łatwo go znajdzie. Nie gra przecież teraz w karty... Wyszedł, pomyślała, uśmiechając się kwaśno. Może musiał. Może wdał się w bójkę z młodym porucznikiem i został poproszony o opuszczenie balu. Nie mógł upierać się, że na nią zaczeka, zwłaszcza że nie wiedział, w której części domu ona teraz jest i czy skończyła już ze strażnikiem. Do diabła. Ale skoro strażnik został zniszczony, może uda jej się wymknąć niepostrzeżenie. Jeśli tylko zdoła zejść na parter... W tym momencie Madeline zobaczyła, że księżna Mondollot, dystyngowana i piękna dama przystrojona w suknię z kremowego atłasu oraz sznury pereł, kieruje się prosto ku niej. Spróbowała ukryć się za wysokim wazonem z kwiatami, chowając twarz za wachlarzem i udając, że pragnie uniknąć lubieżnych spojrzeń stojących naprzeciwko niej - skądinąd niewinnych - starszych panów. Księżna minęła jednak Madeline, nie poświęcając jej nawet jednego spojrzenia. Oddychając z ulgą, dziewczyna zwróciła baczniejszą uwagę na młodego mężczyznę, który szedł za wielką damą. Wyglądał tak dziwnie, że mógłby zainteresować każdego ze zgromadzonych w pałacu gości. Miał ciemną rozwichrzoną brodę, a jego strój wieczorowy pozostawał w nieładzie, jakby jego właściciel w najmniejszym stopniu nie dbał nawet o pozory elegancji. Po cóż jednak przychodzić na bal do księżnej Mondollot, jeśli nie dba się o pozory? Był niższy od Madeline, a jego cera sprawiała wrażenie niezdrowej i bladej, nawet jak na okres zimowy. Spiesznie podążając za księżną, młodzieniec popatrzył przelotnie na Madeline; w jego oczach malował się wyraz dzikości, a może nawet szaleństwa. Coś w jego postaci wyraźnie wskazywało, że jest związany z podziemiem, i to kryminalnym. Madeline ruszyła za nimi, sama nie wiedząc, dlaczego. Księżna szła teraz korytarzem w towarzystwie młodej kobiety, znanej jako jej siostrzenica, oraz słusznego wzrostu lokaja. Księżna skręciła do jednego z salonów, a świta podążyła za nią. Madeline zaś poszła dalej, starając się za nimi nie patrzeć; sprawiała wrażenie, jakby wypatrywała tu kogoś znajomego. Znalazłszy się przy najbliższych zamkniętych drzwiach, przekręciła gałkę i otworzyła je śmiało, gotowa przeprosić, gdyby natrafiła na kogoś w środku. Salon był pusty, na kominku palił się ogień, a parawan osłaniał ustawione w pobliżu kanapy i fotele, czekające na tych gości balowych, którzy pragnęliby porozmawiać w spokoju lub też zająć się innymi rozrywkami. Madeline zamknęła drzwi i przekręciła klucz. Po tej stronie korytarza znajdował się ciąg następujących po sobie salonów, ten zaś był połączony rozsuwanymi drzwiami z pokojem, do którego weszła księżna. Drzwi wykonano z cienkiego drewna i po ich otwarciu powstawało jedno wielkie pomieszczenie, nadające się na duże przyjęcia. Madeline uklękła przy drzwiach, szeleszcząc cicho suknią, i z największą ostrożnością odsunęła zasuwkę. Pilnując, by nie wywołać najmniejszego nawet hałasu, leciutko uchyliła jedno skrzydło drzwi, tak że zobaczyła fragment dywanu, tapety ze wzorem w tulipany oraz rzeźbionej boazerii. Usłyszała głos księżnej: - To niezwykłe żądanie. - Wykonuję niezwykły zawód. - Teraz mówił ten dziwny młodzieniec. Ton jego głosu sprawił, że Madeline skrzywiła się z niesmakiem: był przymilny, a zarazem dwuznaczny, i kojarzył jej się z zachęcaniem do odwiedzania domu schadzek. Nic dziwnego, że księżna wolała znaleźć się tu w towarzystwie siostrzenicy i lokaja. - Miałam już do czynienia ze spirytystami - ciągnęła - chociaż pan wydaje się w to nie wierzyć. Żaden z nich nie żądał kosmyka włosów zmarłego, żeby nawiązać z nim kontakt. Madeline była nieco rozczarowana. Spirytualizm i kontakty ze zmarłymi stanowiły ostatni krzyk mody wśród szlachetnie urodzonych, chociaż jeszcze kilka lat temu lękano by się podejrzeń o nekromancję. Jednak wyjaśniało to dziwny wygląd młodego człowieka. Zaczęła pomału wycofywać się spod drzwi, ale wtedy spirytysta odezwał się ze wściekłością w głosie: - Nie jestem zwykłym medium, wasza miłość. Oferuję kontakt o bliższym i dłuższym charakterze. Jednak aby go nawiązać, muszę mieć coś, co stanowi cześć ciała zmarłego. Kosmyk włosów to najlepsza rzecz. To nekromancja, pomyślała Madeline. Przez pewien czas, kiedy jej rodzina miała nadzieję, że posiada ku temu talent, sama uczyła się magii. Nie była wprawdzie najpilniejszą uczennicą, ale coś jej zostało w głowie. - Domaga się pan kosmyka włosów i honorarium - powiedziała księżna z nie skrywaną pogardą. - Oczywiście - odparł mężczyzna, ale widać było wyraźnie, że honorarium stanowi dla niego kwestię mniej istotną. - Ciociu, to nie ma najmniejszego sensu. - W głosie siostrzenicy słychać było znudzenie i lekki niesmak. - Nie - odparła powoli księżna. Jej głos zmienił się, pojawiło się w nim zainteresowanie. - Jeśli pan może zrobić to, co nam obiecuje... nic złego się nie stanie, jeśli spróbujemy... Nie byłabym taka pewna, pomyślała Madeline, chociaż nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego ta cała sprawa budzi jej niepokój. - Mam kosmyk włosów syna. Został zabity w parscyjskiej kolonii o nazwie Sambra. Gdyby mógł pan nawiązać z nim kontakt... - Z pani synem, nie z mężem? - zapytał z gniewem spirytysta. - Jaką to panu robi różnicę, z kim chcę się porozumieć, skoro płacę panu honorarium? - zdziwiła się księżna. - Mogę je podwoić, jeśli zechcę; nie należę do skąpych - dodała. - Ale chyba najpierw powinna pani skontaktować się z mężem.. - Młody człowiek usiłował mówić przymilnie, ale nie po trafił ukryć zniecierpliwienia. - Nie mam najmniejszej ochoty rozmawiać z mężem, żywym czy umarłym - warknęła księżna. - I nie jest to pańska sprawa, z kim... - Wystarczy - przerwał młodzieniec z niesmakiem. - Proszę uważać moją ofertę za nieważną, wasza miłość. A konsekwencje poniesie pani osobiście. - Madeline wyraźnie usłyszała trzaśniecie drzwiami. Księżna milczała przez chwilę, bardzo zaskoczona. - Pewnie już nigdy się nie dowiem, o co mogło mu chodzić. Bonsard, sprawdź, czy ten człowiek na pewno wyszedł z pałacu. - Dobrze, jaśnie pani. Ja zrobiłabym w takiej sytuacji coś więcej, pomyślała Madeline. Wezwałabym mojego czarnoksiężnika i upewniła się, czy wszyscy strażnicy są na miejscu; no i trzymałabym pod kluczem wszystkie szczątki moich zmarłych krewnych. Ten człowiek jest szalony i coś chciał uzyskać. Jednak to nie była jej sprawa. Odsunęła się od drzwi, odczekała chwilę, a potem wymknęła się na korytarz. Sejf ustąpił na skutek manipulacji Cusarda i ich oczom ukazało się prawie sześćdziesiąt niedużych złotych sztabek, stemplowanych znakiem królestwa Bisry. Ludzie Nicholasa zapakowali je na przygotowany uprzednio furgon i pod nadzorem Cusarda ruszyli tunelem, zanim dogonili ich Nicholas, Crack i Lamane. Nicholas gestem nakazał im, by się nie zatrzymywali, i zdrową ręką uniósł jedną z ciężkich sztabek, by przyjrzeć się wybitemu na niej herbowi. Księżna Mondollot utrzymywała kontakty handlowe zjedna ze starych rodzin kupieckich z Bisry, wieloletniego wroga Ile-Rien. Dlatego nie przechowywała swego złota w Królewskim Banku w Vienne, do którego, jak wiedział z doświadczenia Nicholas, było o wiele trudniej się włamać. Bank jednak oczekiwałby, że wielka pani zapłaci podatki, a tego jej arystokratyczna dusza nie była w stanie znieść. Matka Hebra pokiwała głową nad oparzeniami Nicholasa i zmusiła go, by owinął sobie rękę jej szalem. Lamane mówił coś na temat ghouli gnieżdżących się w kanałach ściekowych, i to w takiej eleganckiej dzielnicy. - I co to wszystko ma znaczyć? - zapytał Cusard Nicholasa, gdy znaleźli się przy wylocie tunelu konserwatorskiego za publicznymi stajniami przy Ducal Court Street, naprzeciwko Mondollot House. Pozostali ludzie przekładali sztabki złota do skrytki w czekającym tam wozie. Stojący na straży mali ulicznicy pracowali dla Cusarda, a tym samym dla Nicholasa, podobnie jak zarządzający stajnią mężczyzna. - Nie mam pojęcia. - Nicholas odczekał, aż ludzie skończą swoją pracę, a potem zaczął wspinać się po metalowej drabince. Gdy wyszedł przez właz, uderzył go powiew lodowatego wiatru, który wywołał przenikliwy ból w oparzonych miejscach i prawie pozbawił go tchu. Zmarznięte konie nerwowo tupały kopytami. Noc była cicha i delikatne postukiwanie miękkich sztabek złota o drewno skrytki w wozie wydawało się dziwnie głośne. - Ale przysiągłbym, że coś zostało zabrane z tej komnatki, którą znalazł Crack - dodał, gdy Cusard wyłonił się na powierzchnię. - Wcale mi się to nie podoba. A taka to była piękna robótka stwierdził Cusard. Ktoś przyniósł Nicholasowi z wozu ciepły płaszcz, który przyjął z wdzięcznością. - Mnie też nie, możesz być pewien. - Wóz został załadowany i Nicholas czekał tylko na Reynarda i Madeline. - Zabieraj wszystkich i jedźcie do domu; stojąc tu w końcu zwrócimy na siebie czyjąś uwagę - powiedział do Cusarda. Woźnica potrząsnął lejcami i furgon odjechał. Nicholas ruszył wąską uliczką w stronę Ducal Court Street. Warstewka lodu przysypanego lekko śniegiem ułatwiała poruszanie się po mieście; zazwyczaj ulice zalane były błotem i nieczystościami i piesi musieli trzymać się chodników lub przedostawać się na drugą stronę jezdni po kamieniach. Nicholas zdał sobie sprawę, że Crack idzie za nim. Uśmiechnął się do siebie i powiedział głośno. - No cóż. Nie poszło nam dobrze, kiedy cię ostatnio odesłałem, prawda? Ale dziś już więcej nie polujemy na ghoule. U wylotu uliczki Nicholas zatrzymał się, by usunąć sztuczne bokobrody i wąsy oraz niedużą bródkę i zetrzeć resztki kleju z policzków. Pasemka siwizny, które rozjaśniały jego ciemne włosy, trzeba będzie zmyć. Nigdy nie występował jako Donatien bez przebrania. Gdyby któryś z ludzi biorących udział w robocie rozpoznał go jako Nicholasa Valiarde, mogłoby to się skończyć katastrofą. Przebieranie nie sprawiało mu wielkich trudności. Do pewnego stopnia przez całe życie ćwiczył sztukę ułudy i był już do tego przyzwyczajony. Zapiął płaszcz i zacisnął pasek, wyjął z kieszeni szapoklak i laskę, a potem założył rękawiczkę na zdrową dłoń. Drugą rękę schował do kieszeni. Spod płaszcza widać było tylko buty i getry, dzięki czemu nie różnił się od wielu podobnych dżentelmenów wędrujących przez miasto; jego nieco podejrzany sługa podążał w ślad za nim. Zatrzymał się przed Mondollot House, jakby podziwiając iluminację fasady. Przy drzwiach stali lokaje, czekając, by wpuścić spóźnionych gości lub pomóc tym, którzy chcieli wcześniej opuścić bal. Nicholas przeszedł wzdłuż pałacu i wtedy zauważył swoją karetę stojącą na rogu pod gazową latarnią i czekającego obok niej Reynarda Morane. Nicholas przeszedł przez jezdnię, a kilka kroków za nim Crack. Reynard zszedł do nich z chodnika. Był to postawny mężczyzna o rudych włosach i lekkim kroku kawalerzysty. Spojrzał badawczo na Nicholasa. - Jakieś kłopoty? - Zrobiło się trochę gorąco. Gdzie Madeline? - Właśnie nie wiem. Trafiła mi się okazja, by odwrócić od niej uwagę, ale udało mi się to, że tak powiem, aż nazbyt dobrze: w rezultacie poproszono mnie o opuszczenie balu i nie mogłem na nią zaczekać. - Hm. - Opierając ręce na biodrach, Nicholas przyjrzał się fasadzie Wielkiego Domu. Większość dam z towarzystwa nie byłaby w stanie wydostać się stąd niepostrzeżenie, ale Madeline ćwiczyła kiedyś akrobacje do niektórych swoich ról w teatrze i niekoniecznie musiała wychodzić przez parter. - Przejdźmy się naokoło.. Po obu stronach Mondollot House znajdowały się szeregi sklepów i mniejsze dziedzińce prowadzące do innych Wielkich Domów, tak, że cały pałac można było obejść wokół. Sklepy były już dawno zamknięte, pracował tylko znajdujący się w głębi podcieni kabaret; wszędzie panowała cisza. Na parterze pałacu były tylko szczelnie zamknięte drzwi dla dostawców i służby. Tarasy i balkony na wyższych piętrach stanowiły późniejsze dodatki; początkowo Wielkie Domy miały być fortecami nie do zdobycia, a dekoracje umieszczano tylko na zwieńczeniach dachów i facjatek. Zrobili jedno okrążenie i wrócili na Ducal Court Street, a potem następne. Kiedy znaleźli się znowu na tyłach, Nicholas ujrzał, że na balkonie pierwszego piętra otwierają się drzwi, wypuszczając światło, muzykę i Madeline. - Spóźniasz się, moja droga - zawołał do niej cicho Reynard. - Szukaliśmy cię wszędzie. - Cicho bądź - Madeline zamknęła za sobą drzwi. - Przez ciebie musiałam zostawić tam moje najlepsze palto. - Zapewniam cię, że stać nas na kupienie nowego - powiedział Nicholas, odczuwając na jej widok ulgę. Powinien był wiedzieć, że dziewczyna da sobie radę, i nie zamartwiać się o jej bezpieczeństwo, ale ten wieczór okazał się wyjątkowo trudny. - Co więcej, w pełni na nie zasługujesz. Madeline zebrała fałdy spódnicy, przerzuciła nogi przez niską balustradę, a potem zsunęła się po kracie, lądując w płytkiej zaspie, zanim Nicholas i Reynard zdążyli podbiec, by ją złapać. Nicholas pospiesznie okrył ją swoim płaszczem. - Ależ skąd - powiedziała. - Nie miałam szansy na odwrócenie uwagi strażnika, bo ktoś był tam przede mną.. Nicholas kiwnął głową w zamyśleniu. - Oczywiście. Wcale mnie to nie dziwi. - On nigdy się nie dziwi - stwierdził Reynard, udając, że się skarży. - Ale porozmawiajmy o tym gdzie indziej. 2 Kiedy znaleźli się w zacisznym wnętrzu powozu, Nicholas poprosił Madeline o zrelacjonowanie tego, co jej się przydarzyło, a sam opowiedział o nieoczekiwanym spotkaniu w piwnicach księżnej. Reynard zaklął pod nosem. - Myślisz, że ktoś wysłał za tobą to coś, Nic? Sam wiesz, że niektórzy nasi starzy znajomi z przyjemnością ujrzeliby cię martwego. - Zastanawiałem się nad tym - Nicholas pokręcił głową. Powóz podskakiwał na nierównym bruku ulicy, wprawiając w ruch ozdobne chwosty skórzanych rolet w okienkach. - Ale jestem pewien, że zabrało coś z tej komnatki, którą znalazł Crack. Nie ma jej - na żadnym z planów domu, jakie zdołaliśmy zdobyć. Myślę, że właśnie dlatego to coś tam było. Mnie próbowało zabić przez przypadek. Madeline ciaśniej owinęła nogi pledem. - A na dodatek zniszczono klucz do strażnika domu. Myślę, że to robota tego okropnego osobnika, który chciał zdobyć kosmyk włosów zmarłego księcia. Który spirytysta potrzebuje czegoś podobnego? To mi bardziej wygląda na nekromancję. No właśnie, czy to rzeczywiście spirytysta?, pomyślał Nicholas. - Ciekaw jestem, dlaczego ten stwór ciągle tam siedział. Dotarł przecież do piwnicy na wino i nie musiał na mnie napadać, żeby uciec. Jeśli zabrał coś z komnatki, to po co tam wracał? - Może po złoto? - powiedziała w zamyśleniu Madeline. Tyle tylko, że mało kto o nim wiedział. Nicholas domyślił się istnienia złota na podstawie informacji o kontaktach handlowych księżnej. Ktoś inny mógł zrobić to samo... - Być może - powiedział. - Jest to możliwe, ale raczej mało prawdopodobne. - Co ci się stało w rękę? - Reynard pochylił się do przodu. Ponieważ Nicholas oddał swój płaszcz Madeline, sam okrywał się tylko pledem. W panującym w powozie mroku zielonkawe plamy na rękawach jego robociarskiego okrycia emanowały jakąś dziwną poświatą. Zmarszczył brwi. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że są to fosforyzujące porosty, ale nie pamiętał, żeby choć raz otarł się o zarośniętą nimi gęsto ścianę komnatki. Przypomniał sobie, że w tym miejscu chwyciły go mocne jak żelazo zęby ghoula, który wydzielał z siebie blade, jakby niezdrowe światło. - Myślę, że to pamiątka po ghoulu. - Przyszło mu do głowy, że może warto byłoby wrócić do Mondollot House i zbadać, czy na ubraniach trzech zabitych strażników również są świecące w ciemnościach ślady. Nie sądził jednak, by Madeline i Reynard przyjęli taką propozycję z entuzjazmem. Kiedy powóz zatrzymał się przed modnym hotelem Biamonte, gdzie Reynard wynajmował pokoje, Nicholas powiedział: - Domyślam się, że zamierzasz to uczcić. - Byłbym szalony, nie czyniąc tego - odparł Reynard. Stał na pokrytym cienką warstewką śniegu chodniku i poprawiał sobie rękawiczki. Ze znajdujących się za jego plecami drzwi i zaparowanych okien hotelu wydobywało się światło i ciepło, muzyka i śmiechy półświatka. - Uważaj na siebie - powiedziała Madeline z niepokojem. Sięgnął w głąb powozu, by ucałować jej dłoń. - Moja droga, gdybym na siebie uważał, nie zostałbym usunięty ze Straży i nigdy byśmy się nie spotkali. Co byłoby wielką stratą. - Uniósł lekko kapelusz w geście pożegnania, a Nicholas uśmiechnął się i zatrzasnął drzwiczki. Uderzył laską w dach, sygnalizując woźnicy, by ruszał, a Madeline powiedziała: - Boję się o niego. Ci faceci, których spotkaliśmy w Moridollot House, nienawidzą go.. - Gadają tylko, ale nic nie zrobią. Jeśli byli w pułku Reynarda, to wiedzą, że świetnie się fechtuje i strzela. Da sobie radę. - Chciałabym móc powiedzieć to samo o tobie - odparła sucho. Nicholas przyciągnął ją do siebie i objął. - Ależ moja droga, jestem najniebezpieczniejszym człowiekiem w Ile-Rien, jej prowincjach i całym Cesarstwie Parscyjskim. - Tak się mówi. - Madeline nie kontynuowała tematu, gdyż ich uwaga skoncentrowała się na czymś innym. Jazda do Coldcourt, znajdującego się tuż za murami starego miasta, w jednej z mniej modnych dzielnic, nie trwała długo. Zatrzymali się przed domem. Nicholas pomógł wysiąść Madeline, podczas gdy Crack zeskakiwał z kozła. Był to pierwszy prawdziwy dom Nicholasa. Ściany zbudowano z grubego kamienia, zdolnego stawić czoła mroźnym vienneńskim zimom. W najwyższym miejscu wznosił się na wysokość dwóch pięter, był przysadzisty i asymetryczny, miał trzy wieże, jedną kwadratową i dwie okrągłe, i był wyposażony w najzupełniej bezużyteczne blanki i inne ozdoby w stylu znanym jako Grotesque. Był brzydki, niemodny i nie gwarantował wielkiego komfortu, ale był domem, i Nicholas nigdy by się go nie pozbył. Lokaj o imieniu Sarasate otworzył drzwi, a woźnica odjechał powozem do stajni na tyłach. Z ulgą weszli do środka. Jak wskazywała nazwa domu, zawsze hulały tu przeciągi, ale po zimnym nocnym powietrzu hall wydawał się przyjazny i ciepły. Ustawione pod ścianami krzesła i kredens nosiły ślady zużycia, ale wciąż były w dobrym stanie. Pochodziły z czasów, gdy zamieszkiwał tu przybrany ojciec Nicholasa. Dywany i kotary, zakupione niedawno, harmonizowały z dominującą w wystroju całego domu skromnością, zaś oświetlenie gazowe założono tylko w głównych pomieszczeniach parteru i pierwszego piętra oraz w kuchni. Nicholas nie lubił prostackiej ostentacji, a Madeline tym bardziej. Jednak ściany powyżej ciemnej boazerii sprawiały wrażenie lekko nieświeżych; być może warto byłoby je odnowić. Madeline z miejsca ruszyła w stronę schodów; Nicholas domyślał się, że noszenie delikatnej i niewygodnej sukni balowej zmęczyło ją i dziewczyna chce się jak najprędzej przebrać. Sam nie spieszył się zbytnio. Wciąż bolały go żebra po spotkaniu z ghoulem i miał wrażenie, że jest cały osmalony; czuł się trzy razy starszy, niż był w rzeczywistości. Przechodząc przez hall, zrzucił płaszcz oraz tymczasowy opatrunek i zwrócił się do Sarasate: - Ciepły koniak. Gorąca kawa. Pan Crack dzisiaj u nas nocuje, więc proszę przygotować mu jego pokój i posiłek. Czy Andrea już śpi? - Przypuszczał, że po tak długim dniu będzie pan chciał coś zjeść, sir, więc przygotował cielęcinę w galarecie i suflet z kasztanami. - Doskonale. - Sarasate i woźnica Devis byli jedynymi ze służby w Coldcourt, którzy wiedzieli, czym Nicholas zajmuje się jako Donatien. Sarasate pracował w Coldcourt od co najmniej trzydziestu lat, a Devis był najstarszym synem Cusarda i można było mu ufać prawie tak samo jak Crackowi. Widząc, jak lokaj z obrzydzeniem podnosi zapaskudzony przez ghoula płaszcz, Nicholas dodał: - Wiem, wiem, jest już do niczego, ale nie wyrzucaj go. Może mi jeszcze być potrzebny. - Jedyną wadą Sarasate jako lokaja było to, że nie potrafił zrozumieć, iż przedmioty, które on uznawał za nadające się wyłącznie na śmietnik, często mogą się jeszcze do czegoś przydać. Nicholas podszedł do drzwi w głębi hallu i otworzył je kluczem, który miał przymocowany do łańcuszka od zegarka. W pokoju było chłodno i ciemno, więc chwilę zajęło mu zapalenie kilku stojących na stole świec. Na pożółkłych ścianach znajdowały się lampy gazowe, ale ich opary mogłyby uszkodzić farbę, a niezmiernie ważne było, żeby znajdujący się w tym pokoju obraz nie uległ najmniejszej zmianie. Migoczący blask świec powoli wyłonił z ciemności znajdujące się w głębi pomieszczenia malowidło. Było to, duże płótno, wysokie prawie na sześć stóp i szerokie na cztery, oprawione w wąską złoconą ramę. Kopia obrazu Skryba, namalowanego przez Emila Avenne, przedstawiającego życie w haremie w jakiejś wschodniej krainie. Widniały na nim dwie odziane w powłóczyste szaty kobiety, na wpół leżące na sofie, i starszawy uczony, który rozkładał przed nimi karty wielkiej księgi. Nicholas wiedział, że kompozycja ta stanowiła wyłącznie wytwór wyobraźni autora, Eksperci twierdzili, że barwy i wzory kafelków na podłodze i ścianach oraz geometryczne ornamenty na parawanach i obiciach sof nie są typowe dla Parscii, Bukaru czy nawet Akandu. Obraz wykonano z pełną maestrią, przy użyciu pięknych, nasyconych barw. Oryginał wisiał na ścianie biblioteki w Pompiene, Wielkim Domu należącym do hrabiego Rive Montesqa. Nicholas sprzedał obraz hrabiemu, który zakupem tym uczynił łaskę przybranemu synowi swego dawnego protegowanego. W oczach świata Nicholas występował jako marszand, i jako taki używał majątku odziedziczonego po Edouardzie, także po to, by wspierać kilku młodych, wybitnie utalentowanych artystów. Nie wszyscy jednak wiedzieli, jak poważnie traktuje swój mecenat: pewnego razu odzyskał kilka obrazów zrabowanych z publicznej galerii sztuki w starym Pałacu Biskupim, srodze przy tym karząc złodziei. Kradzieży dzieł sztuki nie uznawał. Nicholas opadł na wyściełany aksamitem fotel, ustawiony tak, by, jak najlepiej było widać Skrybę, i oparł wygodnie stopy o podnóżek. Używając od dawna już martwego języka starorieńskiego, powiedział, starannie wymawiając słowa: - Piękno jest prawdą. Barwy obrazu zaczęły się powoli rozjaśniać, tak że w pierwszej chwili mogło to wydać się złudzeniem. Po chwili całość zaczęła wyraźnie jaśnieć. W końcu malowidło stało się przezroczyste, jakby ktoś zmienił je w okno wychodzące na sąsiedni pokój. Tyle tylko, że owa komnata znajdowała się pół miasta dalej, chociaż sprawiała wrażenie, że można by dotknąć stojących w niej sprzętów. W tej chwili panowały, w niej ciemności, rozpraszane tylko słabym światłem dobiegającym przez otwarte drzwi, za którymi widać było półki z książkami, oprawioną w ramki akwarelę i marmurowe popiersie hrabiego Montesqa, wykonane przez Bargentere’a. Nicholas rzucił okiem na zegar stojący na jego Własnym kominku. Zrobiło się już bardzo późno, więc nie oczekiwał, że kogoś zobaczy. Znowu używając starorieńskiego, powiedział: - Pamięć jest jak sen. Komnatę w obrazie na chwilę ogarnęły ciemności, a potem ukazała się nowa scena. Malarz, który wykonał kopię dzieła Avenny, wiedział tylko, że jest przeznaczona do domu Nicholasa. Sądził, że wyjątkowość farb, które mu udostępniono, polega na tym, że stanowią wierne odwzorowanie mieszanek używanych przez Avennę i pozwalają odtworzyć idealnie stonowane barwy oryginału. Farby zostały osobiście zmieszane przez Arisilde Damala, największego czarnoksiężnika w Ile-Rien, ale najwięcej magii zawierało w sobie płótno i ramy obrazu... Biblioteka ukazała się znowu, tym razem w blasku dnia. Zasłony były odsunięte, a pokojówka czyściła kominek. Potem pojawili się inni służący wykonujący rozmaite polecenia, a jeszcze później człowiek rozpoznany przez Nicholasa jako Batherat, jeden z vienneńskich prawników Montesqa, który najwyraźniej przyszedł po zostawiony dla niego na biurku list. Największą zaletą tego obrazu jako przyrządu magicznego było to, że gdyby Montesq wynajął jakiegoś czarnoksiężnika, by przeszukał jego dom w celu wykrycia szpiegowskich czarów, co zresztą uczynił już dwukrotnie, malowidło w bibliotece okazałoby się niczym więcej niż płótnem, farbami i drewnem. Cała magia znajdowała się W kopii. Montesq uważał zakup oryginału przez hrabiego za okrutny, zrozumiały tylko dla niego samego żart: grzeczność uczynioną rodzinie człowieka, na którego sprowadził śmierć. Tyle tylko, że takie żarty mogą się obrócić przeciwko samemu dowcipnisiowi. Nicholas poderwał się, słysząc głos, który rozpoznałby wszędzie.. W bibliotece panował teraz mrok, rozpraszany tylko jednym gazowym stoczkiem. Nicholas zaklął pod nosem. Było zbyt ciemno, żeby zobaczyć godzinę na wiszącym na ścianie zegarze; wiedział tylko, że działo się to dzisiejszego wieczora, nieco wcześniej. Hrabia Montesq siedział za biurkiem, a jego twarz częściowo kryła się w cieniu, jednak Nicholas znał ją na pamięć i potrafił doskonale odtworzyć sobie jej szczegóły. Hrabia przekroczył już wiek średni i mógłby śmiało być ojcem Nicholasa. Jego ciemne włosy zaczynały już siwieć, a przystojna twarz stawała się coraz bardziej nalana w wyniku nadmiernego zamiłowania do dobrego jedzenia. Doradca prawny Batherat stał po drugiej stronie biurka, z wyrazem niepokoju na twarzy. Każdy wpływowy człowiek w Ile-Rien poprosiłby swojego prawnika, by usiadł, ale Montesq roztaczał swój czar przed osobami równymi mu lub lepszymi, a niższym sobie okazywał łaskawość jedynie przy świadkach; prywatnie służący i pracownicy drżeli przed swoim panem. Tonem całkowicie pozbawionym groźby Montesq powiedział: - Cieszę się, że ci się wreszcie powiodło. Zaczynałem już tracić cierpliwość. Nicholas zmarszczył z irytacją brwi. Trafił na dalszy ciąg rozmowy rozpoczętej w hallu i nie miał co liczyć na to, że usłyszy coś godnego uwagi. Gdyby Montesq zabił Batherata, to owszem, byłoby na co popatrzeć. Prawnik odpowiedział z podziwu godnym spokojem: - Zapewniam cię, panie, że wszystko zostało przewidziane. - Mam nadzieję, że się nie mylisz. - Montesq mówił cicho i bardzo spokojnie, co wskazywało, jak Nicholas zdążył już się nauczyć, że narasta w nim wściekłość. Kiedy Nicholas zaczął tworzyć swoją grupę, musiał uwolnić Cusarda, Lamane’a oraz kilku innych od zobowiązań, jakie mieli wobec człowieka uważanego za nie koronowanego króla świata zbrodni w slumsach Riverside. Osobnik ten stawiał opór, więc Nicholas musiał wpakować mu kulę w łeb. Był to wielokrotny morderca, szantażysta i stręczyciel, który oddawał się tak rozmaitym zboczeniom seksualnym, że wprawiłoby to w zdumienie nawet Reynarda. W porównaniu z nikczemnością Rive Montesqa wszystkie jego zbrodnie były jednak tylko amatorszczyzną. Hrabia wstał i obszedł biurko, zatrzymując się o krok od Batherata. Nie powiedział ani jednego słowa, ale prawnik, mrugając powiekami, by pozbyć się zalewającego mu oczy potu, powtórzył: - Jestem tego pewien, wasza wysokość. Montesq uśmiechnął się i poklepał Batherata po ramieniu w sposób, który mniej bystry obserwator mógłby określić jako przyjacielski, i powiedział krótko: - Mam nadzieję, że twoja pewność jest uzasadniona - i wyszedł, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Batherat na chwilę zamknął z ulgą oczy, a potem podążył za nim. Na tym skończyły się sceny zachowane przez obraz, który wrócił teraz do poprzedniego stanu, przedstawiając widok na ciemny pokój w obcym domu. Nicholas westchnął i ze znużeniem przygładził włosy dłońmi. Nic godnego uwagi. Cóż, nie można oczekiwać, że codziennie wydarzy się cud. Do tej pory obraz dwukrotnie ujawnił istotne szczegóły planów hrabiego. Montesq poruszał się w świecie finansowym Vienne i innych ważnych stolic przekupując, szantażując lub stosując bardziej brutalne środki, ale zawsze pilnował, by zachować dobrą opinię, - więc nadal przyjmowano go we dworze i w najlepszych domach. Ale już niedługo, pomyślał Nicholas, uśmiechając się zimno. Już niedługo. Wstał i przeciągnął się, a potem zdmuchnął świecę i starannie zamknął za sobą drzwi na klucz. Kiedy przechodził przez główny hall w stronę schodów, ktoś zapukał do drzwi frontowych. Nicholas zatrzymał się z ręką na balustradzie. Było już za późno na przyzwoitych gości, zaś ci mniej godni szacunku nie pojawiliby się w tym właśnie domu. Sarasate zawahał się, czekając na polecenie. W korytarzu prowadzącym do drugiego skrzydła domu pojawił się Crack, więc Nicholas oparł się o słupek balustrady, założył ręce na piersiach i powiedział: - Zobaczcie, kto to jest, proszę. Lokaj otworzył ciężkie odrzwia, a wtedy, nie czekając na zaproszenie, do halki wtargnął mężczyzna. Był wysoki i chudy, a jego wieczorowy strój okrywała peleryna. Na głowie nosił szapoklak. Światło umieszczonej nad drzwiami lampy gazowej nadawało jego długiej twarzy i wyłupiastym oczom niesamowity wyraz, ale Nicholas wiedział, że każdy tak wygląda w tym świetle. Mężczyzna zignorował lokaja i rozglądał się po hallu, jakby to było miejsce publiczne. Takie zachowanie zirytowało Nicholasa. - Trochę już za późno na wizyty, zwłaszcza osób, których nie znam. Czy mógłby pan zrobić w tył zwrot i wrócić tam, skąd pan przyszedł? Dostrzegłszy go, mężczyzna wszedł głębiej do halki. - Czy to pan jest właścicielem tego domu? Tak można by przypuszczać, skoro stoję tu w samej koszuli, pomyślał Nicholas. W pierwszej chwili sądził, że ma do czynienia z poszukiwaczem mocnych wrażeń, bo choć od śmierci jego przybranego ojca upłynęło już wiele lat, rozgłos związany z jego procesem wciąż przyciągał ludzi kierujących się niezdrową ciekawością. Osoby poważnie interesujące się dziełem ojczyma Nicholasa także przychodziły, jednak zazwyczaj w biały dzień i okazując przy tym znacznie lepsze maniery. Często mieli ze sobą listy polecające z cudzoziemskich uniwersytetów. Wygląd tego gościa: jego krawat w ziemistym kolorze, blada skóra szyi i twarzy, czarna zaniedbana broda i peleryna pasująca bardziej do aktora grającego Barona z Marchii na przedstawieniu operowym w dniu urodzin królowej sugerował, iż należy on do pierwszej kategorii. - Jestem właścicielem - przyznał ze znużeniem Nicholas. - Mam do pana sprawę, jeśli jest pan Nicholasem Valiarde. - I nie może ona zaczekać do jutra? - Nicholas bawił się kryształowym zwieńczeniem słupka balustrady, co sygnalizowało, by Sarasate wezwał służbę mającą doświadczenie w usuwaniu niepożądanych gości. Lokaj zamknął drzwi, schował klucz do kieszeni i oddalił się bezszelestnie. Crack także znał ten sygnał i cicho wszedł do hallu. - Sprawa dotyczy nas obu i jest bardzo pilna. Spojrzenie mężczyzny pobiegło nagle ku szczytowi schodów i Nicholas zobaczył, że stoi tam Madeline. Okrywał ją teraz złoty brokatowy szlafrok, a ciemne rozpuszczone włosy opadały falami na ramiona. Dziewczyna niespiesznie zeszła na dół, elegancka i eteryczna niczym nimfa z romantycznego obrazu. Nicholas uśmiechnął się do siebie. Jako urodzona aktorka Madeline nie potrafiła zawieść swoje widowni. Mężczyzna wrócił wzrokiem do Nicholasa i powiedział: - Chciałbym porozmawiać z panem na osobności. - Nie mam zwyczaju rozmawiać z kimkolwiek na osobności - zaprotestował Nicholas. Lokaj pojawił się znowu, a jego pan wy konał niedbały gest. - Sarasate, zaprowadź naszego przyjaciela do frontowego salonu. Nie rozpalaj ognia, ten pan zaraz będzie wychodził. Sarasate wyprowadził nieproszonego gościa, a Madeline zatrzymała na chwilę Nicholasa, kładąc mu rękę na ramieniu. - To ten człowiek, który rozmawiał dziś wieczorem z księżną - szepnęła. - Mnie też tak się wydawało na podstawie twojego opisu. Mógł cię rozpoznać. Wie, że ich podsłuchiwałaś? - Nie powinien. Inaczej zaraz by się to rozniosło. - Zawahała się i dodała po chwili: - Przynajmniej takie miałam wrażenie. Podał jej ramię i podążyli za nieznajomym do frontowego salonu - niedużego pomieszczenia odchodzącego od hallu. Całe ściany tego pokoju zastawione były regałami, gdyż służył on jako przedłużenie biblioteki. Nicholas trzymał tu książki, których mniej potrzebował. Dywan, niegdyś piękny, strzępił się nieco na brzegach. Tu i tam stały wyściełane krzesła, zaś przy okrągłym stole służącym jako biurko ustawiono fotel. Kamienny kominek wygasł wiele godzin temu. Nicholas poczekał, aż Sarasate zapali lampy naftowe i wyjdzie. Gdy lokaj opuszczał salonik, Crack wsunął się do środka i zamknął za sobą drzwi. Gość zatrzymał się w centrum pomieszczenia. Nicholas usiadł ciężko i położył nogi na stole. Madeline z wdziękiem wsparła się o oparcie fotela Nicholasa, a ten zapytał: - O czymże to chciał pan rozmawiać? Mężczyzna zdjął rękawiczki. Jego dłonie były białe, ale zniszczone pracą. - Dziś wieczorem wszedł pan do dolnych piwnic Mondollot House i chciał coś stamtąd zabrać. Jestem ciekaw, co. Nicholas niczego nie dał po sobie poznać, chociaż słysząc słowa nieznajomego poczuł niemiłe mrowienie na plecach. Madeline zacisnęła palce na oparciu fotela. Crack wpatrywał się w niego, czekając z całym spokojem na znak. Nicholas nie dał go jednak; musiał sprawdzić, co jeszcze wie ten człowiek, a co więcej, kto go tutaj przysłał. - Doprawdy zadziwiasz mnie, panie. Dzisiejszy wieczór spędziłem w teatrze i mam na to kilkunastu świadków. - Nie zostałem tu przysłany przez władze i nie dbam o świadków. - Nieznajomy podszedł bliżej i blask lampy wydobył z mroku jego chudą twarz, zapadnięte policzki i głęboko osadzone, niesamowite oczy. To bardzo odpowiednie dla spirytysty, pomyślał Nicholas, samemu wyglądać jak nieboszczyk. - A zatem kim pan jest? - zapytał. - Zwą mnie doktor Octave, ale mnie bardziej interesuje pańska tożsamość. - Mężczyzna położył kapelusz i laskę na lakierowanym blacie stołu. Nicholas zastanawiał się, czy przybysz nie chciał ich oddać lokajowi, czy też Sarasate nie usłużył mu, zakładając, że nieproszony gość nie pożyje na tyle długo, by warto było to zrobić. Octave uśmiechnął się, ukazując zepsute zęby, i powiedział: - Jest pan Nicholasem Valiarde, podopiecznym zmarłego doktora Edouarda Villera, znanego metafizyka. - On nie zajmował się metafizyką, tylko filozofią natury - poprawił go Nicholas, starając się usunąć ze swego głosu wszelki ślad zniecierpliwienia. Przez chwilę przyszło mu do głowy, że może ma do czynienia z Sebastianem Ronsardem w jednym z jego słynnych przebrań, ale teraz zmienił zdanie. Ronsarde i cała reszta prefektury znała go tylko jako Donatiena, nazwisko bez twarzy, odpowiedzialnego za niektóre z najśmielszych przestępstw popełnionych w Ile-Rien. Gdyby Ronsarde wiedział na tyle dużo, by pytać Donatiena, czy jest Nicholasem Valiarde, zaprosiłby, go do jednego z ciasnych pokojów przesłuchań w piwnicach vienneńskiej prefektury, a nie pojawiałby się w jego własnym salonie. Poza tym przebrania Ronsarde’a zostały przesadnie wyeksponowane przez autorów brukowych pisemek, którzy nie potrafili sobie wyobrazić, iż najlepszy śledczy prefektury rozwiązuje swoje sprawy głównie dzięki przenikliwości umysłu, a nie czarnoksięstwu i innym efektownym sztuczkom. Nicholas i Madeline popatrzyli na siebie wymownie, a potem on powiedział: - Doktor Viller był także przestępcą według opinii królewskich śledczych, którzy wykonali na nim egzekucję. Czy dlatego oskarża mnie pan o... - Zbrodniarzem, którego imię zostało później oczyszczone... - przerwał mu Octave. - Pośmiertnie. Może on docenia to na tamtym świecie, ale my tutaj niekoniecznie. - Edouard został stracony za nekromancję, chociaż nie był czarnoksiężnikiem. Sąd uznał jego eksperymenty za niebezpieczne połączenie filozofii natury i magii, ale nie za to go skazano. Czy teraz Nicholas miał do czynienia z niezręcznym usiłowaniem szantażu, czy też człowiek ten próbował z nim tej samej gry co z księżną i chciał wyciągnąć jakąś wielką sumę pieniędzy za rozmowę z Edouardem Villerem? To idiotyczne. Gdyby Edouard chciał porozumieć się z nim zza grobu, znalazłby na to lepszy sposób. Nicholas nie wiedział, jakie pojęcie może mieć nieproszony gość o jego planach i o nim samym. Czy wie coś o Reynardzie i całej reszcie? Czy jest amatorem, czy zawodowcem? Octave skrzywił się, jak się zdawało, z rozdrażnieniem. Odwrócił wzrok, jakby chciał sprawdzić, co jest w pokoju: oprawne w skórę tomy, stojące lampy z oprawkami z mlecznego szkła, malowany przez Caderana krajobraz, który pilnie wymagał czyszczenia, aż wreszcie spojrzał na Cracka, stojącego nieruchomo niczym posąg. - O co panu chodzi, doktorze? - Nicholas rozłożył ręce. - Czy chce mnie pan o coś oskarżyć? - Poczuł, że za jego plecami Madeline porusza się z irytacją. Wiedział, że jej zdaniem nie powinien dać doktorowi szansy na ucieczkę. Musi najpierw uzyskać odpowiedzi na swoje pytania. Na przykład czego szukał w Mondollot House, czym było to coś w piwnicy i czy to on je tam posłał. - Rzucanie fałszywych oskarżeń jest przestępstwem. Octave tracił cierpliwość. - Przypuszczam, że to ty jesteś przestępcą, Valiarde, i że dziś wieczorem wszedłeś do piwnic Mondollot House... Nicholas zdjął szalik i teraz udawał, że jest bardziej zainteresowany wełnianymi frędzlami niż swoim gościem. - Ja zaś przypuszczam, że pan, doktorze Octave, jest szalony, a co więcej, nawet gdybym poszedł do czyjejś piwnicy, nie jest to pańska sprawa - spojrzał w ciemne, lekko szalone oczy Octave’a i pomyślał z niesmakiem, że to jednak amator. - Przypuszczam też, że mógłby się pan o czymś takim dowiedzieć tylko wtedy, gdyby pan sam albo pański przedstawiciel także tam się znalazł. Proponuję, żeby się pan dobrze zastanowił, zanim wysunie pan dalsze oskarżenia. - Czy ma pan wciąż aparat doktora Villera? Czy są tu jakieś jego części? - zapytał Octave. Nicholas znowu poczuł zimny dreszcz. Ten człowiek stanowczo za dużo wie. - Znowu jest pan nazbyt ciekawy, doktorze. Niech pan stąd idzie, póki jest to jeszcze możliwe. Jeśli chce pan składać na mnie jakieś skargi lub też podejrzewa mnie pan o zbrodnicze działania, proszę udać się do prefektury i zanudzać zatrudnionych tam urzędników. - A więc jest tutaj - Octave uśmiechnął się. Nicholas wstał. - Doktorze, posuwa się pan za daleko. Słysząc zmianę tonu jego głosu, Crack zrobił krok naprzód. Octave sięgnął po laskę, która wciąż leżała na stole, tak jakby chciał już pójść. Gest był najzupełniej naturalny i gdyby Nicholas nie miał się na baczności, nie zauważyłby błękitnej iskry, która przeskoczyła na laskę z ręki Octave’a. W tej samej chwili Nicholas chwycił krawędź ciężkiego okrągłego stołu i mocno go pchnął. Mebel uderzył Octave’a i mężczyzna zaczął tracić równowagę. W pokoju pojawiło się migające błękitne światło, skaczące od ściany do ściany jak kulisty piorun. Octave próbował skierować laskę w stronę Nicholasa. Ten ostatni poczuł falę gorąca i ujrzał biegnące po blacie stołu magiczne wyładowanie, grożące następną eksplozją. Crack zbliżał się do Octave’a, ale Madeline krzyknęła. - Cofnąć się! Nicholas zrobił unik i za jego plecami nastąpił wybuch. Octave upadł na plecy, a niebieska błyskawica strzeliła jeszcze raz i zgasła z głośnym trzaskiem. Nicholas popatrzył na Madeline. W ręku trzymała mały rewolwer i marszcząc brwi, przyglądała się martwemu ciału. - Ciekaw byłem, na co jeszcze czekasz - powiedział. - Znajdowałeś się na linii ognia, mój drogi - odparła z roztargnieniem. - Popatrz tutaj. Nicholas odwrócił się. Zwłoki Octave’a zamieniły się w szary proszek, sypki jak piasek w klepsydrze. Ubranie zapadło się, a proszek wysypywał się z rękawów koszuli i nogawek spodni, tworząc płaskie kupki na wypłowiałym dywanie. Ktoś gwałtownie otworzył drzwi, na co Crack drgnął nerwowo i sięgnął po pistolet, ale w drzwiach pojawił się Sarasate i dwóch innych lokajów, woźnica Devis oraz pozostali mężczyźni pełniący straż w Coldcourt. Okrzyki i pytania zamarły im na ustach i tylko w milczeniu przyglądali się leżącym szczątkom. Nicholas i Crack chcieli podejść bliżej, ale Madeline powiedziała ostrzegawczo: - Nie dotykajcie tego. - Wiesz, co to jest? - zapytał Nicholas. Madeline znała się trochę na czarnoksięstwie i magii, ale zazwyczaj wolała nie ujawniać tej wiedzy. Uniosła szlafrok, by nie dotknął podłogi, i podeszła do Nicholasa. - Studiowałam dawno temu. Wiem jednak, że to jest udający żywą istotę golem, stworzony po to, by wykonać jakieś zadanie, ożywiany... prawdopodobnie tą laską. Laska leżała wciąż obok szczątków Octave’a. Crack w zamyśleniu szturchnął ją butem, ale nie było żadnej reakcji. - Powinniśmy zawinąć to wszystko w dywan, wynieść za dom i spalić - ciągnęła Madeline. - I tak zrobimy - zapewnił ją Nicholas. - Ale najpierw weźmiemy próbkę i przejrzymy kieszenie. Sarasate, bądź łaskaw posłać kogoś po rękawice ochronne. Te z grubej skóry. - Nicholas, skarbie - zaczęła Madeline, marszcząc z irytacją brwi. - Nie powiedziałam, że to niebezpieczne, tylko po to, żeby posłuchać swojego głosu. - Obiecuję, że będę bardzo ostrożny, ale skoro nie możemy zadać naszemu gościowi żadnych więcej pytań, jest to jedyny sposób, by dowiedzieć się, kto go tu przysłał. Madeline nie wyglądała na przekonaną. - Ktokolwiek go tu przysłał, ma chyba dosyć rozumu, żeby nic nie zostawiać w kieszeniach - dodała. Miała racje, ale Nicholas nigdy nie zaniedbywał takich rzeczy, gdyż przeciwnik mógł właśnie tym razem czegoś nie dopatrzyć. Nawet najlepsi popełniają błędy i należy być na to przygotowanym. Sarasate przyniósł rękawice i Nicholas starannie przeszukał ubranie, ale nie znalazł niczego poza sfatygowanym zaproszeniem na bal do księżnej Mondollot, wciśniętym do wewnętrznej kieszeni surduta. - Być może zostało podrobione, ale spirytyzm stał się ostatnio tak modny, że równie dobrze doktor mógł zostać zaproszony jako ciekawostka - mruknął Nicholas bardziej do siebie niż do pozostałych. - Trzeba będzie je porównać z zaproszeniem Madeline. Dziewczyna siedziała w fotelu, podwinąwszy pod siebie nogi. Reszta służby poszła sprawdzić, czy na terenie posiadłości nie ma innych intruzów, i żeby przygotować stos, na którym miał spłonąć dywan i ich zmarły gość. Tylko Crack został w komnacie i patrzył na Nicholasa z niepokojem. - Chyba nie przyjechał powozem? - zapytała nagle Madeline. - Więc w jaki sposób do nas trafił? - Nic za nami nie jechało. - Nicholas skinął na Cracka, który przestąpił z nogi na nogę i wyjaśnił: - Kiedy Devis wracał ze stajni, widział go idącego drogą. - A więc zostawiono go tutaj Wcześniej, żeby czekał, aż przyjedziemy - powiedziała z namysłem Madeline. - Ciekawa jestem, czy na balu widziałam prawdziwego Octave’a, czy tego golema, który pojawił się u nas? Nie,- to niemożliwe. Strażnik albo „domowy” nad wejściem wykryłby go. Miał zaproszenie, ale pewnie rzeczywisty Octave zapomniał je wyjąć z kieszeni, dając mu swoje ubranie. - Racja - Nicholas nabierał ostrożnie próbkę szarego piasku do szklanej fiolki. Crack podszedł do niego i podał mu korek oraz kawałek drutu. - Zabierzemy to jutro do Arisilde’a i zobaczymy, co on nam powie. - Jeśli będzie mógł. - Madeline potarła twarz ze znużeniem. - Nie wiadomo, w jakim jest stanie. Nicholas oparł łokcie na kolanach. Wieczór okazał się bardzo długi i trudny. - Musi nam pomóc. Ktoś się nami za bardzo interesuje. Odebrał od Cracka fiolkę z proszkiem i postawił ją na stole. W świetle lamp zalśniła, jakby w środku znajdował się diamentowy pył, a blask miał odcień niebieskawy, podobnie jak magiczne światło Octave’a. - I wcale mi się to nie podoba - dokończył. 3 Nicholas podał Madeline ramię i pomógł jej wysiąść z powozu. Tłumiąc niegodne damy ziewnięcie, dziewczyna rozejrzała się wokół siebie z niesmakiem. Nicholas podzielał jej zdanie. Plac Filozofów o tak wczesnej porze nie stanowił przyjemnego widoku. W bladym świetle poranka, gdy pojawiający się tutaj o późniejszej porze barwny tłum jeszcze spał, plac przypominał teatr po zakończeniu przedstawienia: cała magia gdzieś znikła, a zostały tylko krzykliwe rekwizyty na pustej scenie i zaśmiecone przez widzów foyer. Miejsce to nazywano Placem Filozofów, a krzyżowały się tu dwie wielkie arterie: ulica Kwiatowa i bulwar Procesji Świętych. Ulica Kwiatowa wiodła prosto pod mur pałacu, a potem nad rzekę, gdzie przecinała ulicę Nadbrzeżną, zaś bulwar ciągnął się od Bramy Cariny po Bramę Staromiejską, znajdujące się na przeciwległych krańcach Vienne. Bulwar był niegdyś jedyną trasą komunikacyjną, która przecinała całe miasto, nie napotykając na swojej drodze kanałów ani rozpadających się slumsów, i nie kończyła znienacka jako ślepa uliczka. Dzięki wielkim robotom budowlanym w zeszłym wieku powstał nowy most przez rzekę i sześć nowych ulic przecinających dzielnice nędzy. Nicholas polecił woźnicy zaczekać, a Crack zszedł z kozła, by iść wraz z nimi. Słońce dopiero co zaczęło wstawać, więc nieliczni przechodnie, okutani w ciepłe ubrania, by chronić się przed porannym chłodem, spiesznie zmierzali do swoich celów. Pozostałości po straganach w głębi kamiennych podcieni świadczyły, że było tu kiedyś wielkie targowisko, ale dawno już ustąpiło ono miejsca kabaretom i kawiarniom, kryjącym się w istnym labiryncie wąskich uliczek, przy których stały rozpadające się rudery. Niektóre z nich reprezentowały, mimo swego upadku, pewną klasę, zostały niegdyś porządnie wykonane i ozdobione - teraz poszczerbionymi przez czas - kamiennymi figurami na zwieńczeniach dachów. Inne były nowe, sklecone byle jak z najtańszej cegły, i nie trzymały pionu, co sprawiało wrażenie, że lada chwila się przewrócą. Wszystkie poczerniały od sadzy i dymu. Kiedy słońce znajduje się wyżej na niebie, ulice są pełne ludzi: starych kobiet sprzedających wszystko, od ziół po kapelusze, żebraków, muzykantów, wariatów, ubogich czarnoksiężników, czarownic, artystów i Cyganów, z których obecności słynie właśnie ta część miasta. * * * Crack przeszedł nieduży odcinek zaśmieconej uliczki i otworzył jakieś drzwi. Nicholas i Madeline ruszyli jego śladem, tyle że nieco wolniej, starannie wybierając drogę pośród kałuż i błota. Nikt nie pilnował wejścia do tej kamienicy; stołek w pakamerze dozorczyni był pusty, chociaż walające się dookoła ogryzki od jabłek i stare gazety świadczyły o tym, że nieobecność tej osoby, jest tylko chwilowa. Wąskie, brudne schody oświetlało tylko potłuczone okienko w dachu. - Biedny Arisilde - Madeline skrzywiła się z niesmakiem. - Chociaż przypuszczam, że zazwyczaj tego nie zauważa. Nicholas nie odpowiedział. Miała rację, a przyczyna duchowej nieobecności Arisilde’a już od dłuższego czasu budziła jego poważny niepokój. Arisilde Damal był niewątpliwie najpotężniejszym czarnoksiężnikiem w Ile-Rien, a poza tym miał tendencję do zapominania, w jakim celu został wynajęty, więc w razie schwytania go i poddania przesłuchaniu jego świadectwo nie było warte nawet funta kłaków. Jednakże Arisilde od kilku lat znajdował się na drodze, z której nie ma powrotu, i Nicholas wiedział, że to, kiedy dotrze do jej końca, jest tylko kwestią czasu. Crack ruszył przodem, by zbadać, czy przed nimi jest czysto, a oni podążyli za nim. Gdy znaleźli się na wąskim podeście ostatniego piętra, Crack zastukał do drzwi mieszkania na mansardzie. Wejście widać dziś było całkiem wyraźnie, co oznaczało, że Arisilde przyjmuje gości. Gdyby był niedysponowany, stałoby się po prostu niedostrzegalne. Usłyszeli szuranie, jakby ktoś wewnątrz przesuwał meble, a potem drzwi otworzyły się i ukazał się w nich wiekowy parscyjski służący czarnoksiężnika. Miał na sobie spłowiałe szaty plemienne, a na jego twarzy malował się groźny grymas. Kiedy staruszek rozpoznał Cracka, rozpogodził siei gestem zaprosił ich do wnętrza. Crack odsunął się na bok, gdyż zamierzał czekać na zewnątrz; ufał Arisilde’owi w równym stopniu co Nicholas, ale po wydarzeniach zeszłego wieczoru uważał, że należy zachować szczególną ostrożność. Weszli do zaniedbanego halki o niskim suficie, a potem do długiego pokoju. Przeciwległą do wejścia ścianę zajmowały w całości okna; niektóre z nich były przysłonięte połatanymi aksamitnymi zasłonami, inne zaś, niczym nie osłonięte, ukazywały ponury nieboskłon. W pożółkłym suficie znajdowały się dwie nieduże kopułki, a w każdej z nich oprawione w żeliwne ramy okienka. Wypłowiałe dywany pokrywały podłogę, wszędzie walały się stosy książek i gazet, dzbanki, szklane fiolki, torby i małe ceramiczne pojemniczki. Nie brakło tu także roślin: ziół posadzonych w najrozmaitszych butelkach i słoikach oraz egzotycznych pnączy, które wspinały się po ścianach i zaplatały o ramy okienek w kopułkach. W pokoju było ciepło i pachniało kurzem i roślinnością.. Najpotężniejszy czarnoksiężnik w mieście, a może nawet w całym Ile-Rien, siedział w rozwalającym się fotelu; rzucił wchodzącym nieco mętne, acz łaskawe spojrzenie. Całkiem białe włosy, związane z tyłu w kitkę, odsłaniały młodą jeszcze twarz. - Cześć, Arisilde - powiedział Nicholas. Parscyjski sługa szykował dla Madeline fotel, przenosząc leżące na nim papiery na podłogę. Arisilde uśmiechnął się sennie. - Miło mi znowu was widzieć. Mam nadzieję, Nicholas, że twój ojciec czuje się dobrze. - Jak najbardziej, Arisilde. Przesyła ci pozdrowienia. - Jako jeden ze zdolniejszych studentów Lodun, Arisilde należał do grupy intelektualistów z otoczenia Edouarda Villera i współpracował z nim przy kilku poważniejszych pracach. Był także obecny przy egzekucji Edouarda, ale zawsze miał słaby kontakt z rzeczywistością, a tryb życia, jaki pędził przez kilka ostatnich lat, znacznie go jeszcze zmniejszył. - O, piękna Madeline. Jakże się miewa twoja babcia? Pytanie to kompletnie zbiło dziewczynę z pantałyku. Nicholas także odczuwał zaskoczenie, chociaż go nie okazał. Madeline niewiele mówiła o swojej rodzinie i przeszłości; Nicholas nie wiedział nawet, że ma jakąś babkę. Poza tym, zważywszy osobę pytającego, owa babcia wcale nie musiała chodzić jeszcze po tym świecie. Z dziwnym wyrazem twarzy Madeline wykrztusiła: - Czuje się całkiem nieźle, Arisilde. Czarnoksiężnik uśmiechnął się do Nicholasa. Miał oczy o barwie fiołków, które kiedyś błyszczały żywą inteligencją. Teraz malowało się w nich mgliste zadowolenie, a źrenice były tak małe jak łepek od szpilki. - Mam nadzieję, że nie przychodzicie w żadnej ważnej sprawie? - zapytał. Nicholas zamknął na chwilę oczy, przywołując całą swoją cierpliwość i powstrzymując przekleństwo. Arisilde najwyraźniej zapomniał o wczorajszym balu u księżnej i ich zamiarach wobec bisrańskiego złota, chociaż to właśnie on zbadał magiczne zabezpieczenia pałacu oraz ustalił, jak ominąć strażnika. Nicholas zrobił krok naprzód, wyjmując skrawek płaszcza, który zetknął się z ciałem ghoula podczas walki, oraz fiolkę zawierającą próbkę szczątków golema. - Chciałbym, żebyś się przyjrzał i powiedział mi, co o tym myślisz. Na stoliku obok czarnoksiężnika leżały dwie fajki do palenia opium, staromodna hubka, krzesiwo i żelazna szpila z uchwytem oraz stała nieduża mosiężna lampka. Ponadto znajdowała się tam miseczka truskawek tak nasyconych eterem, że jego zapach aż dusił. To prawdziwe szczęście, że Arisilde ma jakikolwiek kontakt z rzeczywistością. - Ach - smukłe białe palce ich gospodarza lekko musnęły tkaninę. - Jakież to dziwne. - Wziął fiolkę i uniósł ją pod światło. Ktoś zrobił golema, i to całkiem paskudnego. - A on odwiedził mój dom i zachowywał się dosyć tajemniczo - powiedział Nicholas, starając się zaciekawić czarnoksiężnika. Jednak blask w oczach Arisilde’a zaczął już przygasać. Czarnoksiężnik powoli odstawił fiolkę na bok. - Wkrótce się tym zajmę, obiecuję. Nicholas westchnął w duchu i powiedział tylko: - Dziękuję ci, Arisilde. Nie warto było się upierać: albo czarnoksiężnik zajmie się tym kiedyś, albo nie i już. Nicholas miał inne próbki, które zamierzał pokazać mniej biegłym, ale za to bardziej komunikatywnym adeptom sztuk czarnoksięskich; liczył jednak na to, że zdoła uzyskać opinię Arisilde’a. Teraz wahał się, czy w ogóle poruszać temat złota. Wszystko to jest dla Edouarda, Ari, pomyślał. Mógłbyś postarać się o tym nie zapominać. Dla ciebie także był jak ojciec. - Pamiętasz, o czym mieliśmy dzisiaj rozmawiać, Ari? - zapytał. - Mam złoto ze stemplami cesarstwa bisrańskiego, a fałszywe dokumenty są już gotowe. Przypominasz sobie, że miałeś pomóc mi umieścić je w Wielkim Domu hrabiego Montesqa? - Montesq - fiołkowe oczy Arisilde’a pociemniały. Zupełnie innym głosem czarnoksiężnik powiedział: - Pamiętam Montesqa. Nicholas przyglądał mu się badawczo. Jeśli doprowadzenie do zguby hrabiego Montesqa, człowieka, który zniszczył Edouarda Villera, pomoże Arisildowi wydobyć się z mroku, to tym bardziej warto zaryzykować.. - Tak, Montesqa. Przypominasz sobie nasz plan? - Aaa, tak, pracowałem nad tym. W jego Wielkim Domu są bardzo silni strażnicy. Odkryłem to, kiedy wiele lat temu próbowałem spalić ten Dom, prawda? Trzeba uważać, nie wolno zostawić śladów, ani wchodząc, ani wychodząc. Podłożymy tam bisrańskie złoto i dokumenty, a potem zawiadomimy prefekturę i Montesq zostanie skazany na śmierć za zdradę. O to ci chodzi? - Arisilde wyglądał na zadowolonego. Niebezpieczny błysk zniknął z jego oczu i czarnoksiężnik mówił prawie w taki sam sposób jak zwykle. - Mniej więcej - Nicholas zwrócił się do Madeline, szukając u niej pomocy, ale Arisilde zmarszczył brwi i powiedział: - Podczas gdy ja się nad tym zastanawiam, ty badasz te dziwne wypadki, prawda? - Jakie wypadki? - No te, o których wszędzie się mówi. - Czarnoksiężnik wykonał ospały gest dłonią. Służący sięgnął do jednego ze stosów papierów i podał Nicholasowi złożoną gazetę. - O właśnie, jest o nich na pierwszej stronie - wyjaśnił Arisilde. Był to Przegląd Dnia, jedyny poza Życiem Dworu i Loduńskim Komentarzem Literackim tani dziennik, który czasami zawierał coś więcej, niż podżegające motłoch brednie. Tytuł tekstu zajmującego większą część pierwszej strony brzmiał: „Tajemnicze zdarzenie na placu Octagon”. Artykuł opisywał sprawę młodej dziewczyny nazwiskiem Jeal Meule, która zaginęła wracając do domu ód szwaczki, u której była zatrudniona. Najdziwniejszym aspektem tego zdarzenia było to, że dziewczyna jakby zniknęła dwukrotnie. Kiedy nie wróciła z pracy do domu, matka zaczęła szukać jej u sąsiadów, niepokojąc się w miarę upływu czasu coraz bardziej. Kilka star szych osób mieszkających na placu Octagon zeznało, że rozmawiali z Jeal następnego popołudnia. Młoda kobieta sprawiała wrażenie przerażonej i nikt nie był w stanie przekonać jej, by po szła do domu. Jacyś ludzie widzieli ją jeszcze raz, rozmawiającą z nieznaną nikomu starą kobietą, po czym dziewczyna zniknęła na dobre. Suknię, którą miała na sobie, znaleziono w niewielkim parku między zachodnią częścią starych murów miejskich a gazownią. Wszyscy wiedzą, co to oznacza, pomyślał ponuro Nicholas. Rodzina może mieć tylko nadzieję, że ciało zatrzyma się na którejś ze śluz i zostanie odkryte, zanim woda poniesie je po za granice miasta. Autor artykułu próbował połączyć ten pożałowania godny wypadek ze zniknięciem trojga dzieci z ulicy Selse, z jeszcze uboższej dzielnicy położonej za placem Octagon. Zanim zniknęły bez śladu, widziano dzieci rozmawiające ze starą kobietą. Madeline stanęła za plecami Nicholasa i czytała mu przez ramie. - To straszne, ale takie wypadki się zdarzają, Arisilde. Jeśli ten mężczyzna nie opuści miasta, wkrótce zostanie złapany. - Mężczyzna? - czarnoksiężnik uniósł brwi. - Osoba, która zwabiła te dzieci - wyjaśniła Madeline. - To z pewnością mężczyzna, który przebiera się za starą kobietę. - Rozumiem. A więc zajmujesz się tą sprawą, Madeline? Nicholas złożył gazetę. Ukazała się kilka dni temu. - Prefektura się tym zajmuje, Arisilde. Ludzie, którzy robią takie rzeczy, to zazwyczaj szaleńcy, którzy popełniają błędy. On też zrobi błąd i zostanie szybko złapany. - Ale... - Arisilde zmarszczył brwi, wpatrując się swymi fiołkowymi oczami w jakiś odległy punkt. - Tak? - zapytał Nicholas, starając się, by w jego głosie nie było słychać zniecierpliwienia. Może czarnoksiężnik dostrzegł w wypocinach tego pismaka coś, co umknęło jemu i Madeline? - Nie, nic - Arisilde znów patrzył sennie. - Zostaniecie na kawę? Wiecie, że jest to parscyjska specjalność, a Isham parzy ją po prostu po mistrzowsku. Kiedy schodzili na dół, Madeline powiedziała: - Czasami wydaje mi się, że Arisilde sądzi, iż ty pracujesz dla prefektury, tak jak Ronsarde. - To całkiem możliwe - zgodził się Nicholas. - Wie, że jako chłopiec podziwiałem Ronsarde’a. Jeśli uważa, że Edouard żyje, to znaczy, że różne dziwne rzeczy mogą mu przychodzić do głowy. Pojechali na ulicę położoną w pobliżu południowych doków rzecznych, gdzie znajdowały się biura najrozmaitszych firm przewozowych oraz składy o stromych, beczułkowatych sklepieniach, tłoczące się na tyłach mniejszych budynków. W drodze z Placu Filozofów zastanawiali się nad tym, jakie mogły być motywy działania Octave’a oraz kim byli jego wspólnicy, ale nic im nie przychodziło do głowy. Potrzeba nam więcej faktów, pomyślał Nicholas, a na razie mamy ich o wiele za mało. - Chciałbym trafić na ślad Octave’a, zanim on znajdzie nas - powiedział w chwili, gdy powóz znalazł się na końcu uliczki. - Napisałem dziś rano do Reynarda, żeby spróbował się czegoś dowiedzieć o tym człowieku. O ile jest on rzeczywiście spirytystą. - Otworzył drzwiczki powozu i wysiadł. Na ulicy panował poranny ruch: jezdnią posuwały się ciężkie furgony i lżejsze pojazdy pasażerskie, zaś na chodniku widziało się kupców i tragarzy. Lekki wiaterek przynosił zapach rzeki, raz rześki, raz zgniły, przywodząc na myśl zaginioną Jeal Meule. - Księżna nie miała wątpliwości - zauważyła Madeline, ujmując Nicholasa pod ramię. - W przeciwnym wypadku nie za prosiłaby go wczoraj na bal, a już z pewnością nie zechciałaby z nim rozmawiać na osobności. Nicholas dał znak, by powóz jechał dalej. Devis i Crack odprowadzą pojazd do znajdującej się za rogiem stajni, a potem Crack dołączy do nich. - Racja - przyznał - ale jeśli rozmawia ze zmarłymi krewnymi osób wysoko urodzonych, jego nazwisko powinno być chociaż trochę znane w kręgach, do których Reynard ciągle jeszcze ma wstęp. My zaś ostatnio nie udzielaliśmy się zbytnio i pewnie dlatego nic o nim nie słyszeliśmy. - Nicholas już dawno uznał, że zapraszanie gości do Coldcourt byłoby zbyt ryzykowne, a nie chciał kupować drugiego domu tylko po to, by organizować w nim przyjęcia. Na szczęście ci z wielkiego świata, z którymi utrzymywał kontakty, tłumaczyli jego powściągliwość okolicznościami śmierci Edouarda Villera. Ponadto można było uniknąć rozgłosu co do osoby Donatiena, co było niezbędne, jeśli plan Nicholasa wobec Montesqa miał się powieść.. - W takim razie powinniśmy dzisiaj wieczorem iść do teatru - stwierdziła Madeline. - Może tam się czegoś dowiemy. Poza tym Valeria Dacine występuje w Arancie i podobno jest boska. Skręcili w uliczkę, która prowadziła obok biur importerów i linii przewozowych do składu należącego do Nicholasa, który znany był tutaj jako Ringard Alscen. Nicholas otworzył solidne drzwi i wszedł do środka. Miał też jeszcze inne kryjówki, gdyż wolał nie trzymać wszystkiego w jednym miejscu, ale ten skład był zdecydowanie największy. Pozostałe znajdowały się w rozmaitych punktach miasta i tylko Madeline znała je wszystkie. Drzwi prowadziły do kantorku pełnego rozmaitych ksiąg handlowych. Siedziało tu dwóch mężczyzn, którzy grali w karty na sfatygowanym kufrze oświetlonym wiszącą lampą naftową, zupełnie tak samo, jak w innych składach znajdujących się przy tej ulicy. Pierwszym z mężczyzn był Lamane, a drugim jeden z synów Cusarda. Na widok Madeline obaj podnieśli się z miejsc. - Jest Cusard? - zapytał Nicholas. - O tak - odparł Lamane. - Nie ruszył się z miejsca. Mówi, że to mu działa na nerwy i nie może tego spuścić z oka. - No proszę - uśmiechnął się Nicholas. - A tymczasem wkrótce będzie za to hulał, a przynajmniej za jakąś tego część. Myślę, że to mu się lepiej spodoba. Zaśmiali się, a Nicholas i Madeline przeszli do głównej części składu. Było to ogromne pomieszczenie, wysokie na kilka pięter, o łukowatym sklepieniu. Światło wpadało tu przez wąskie okienka umieszczone wysoko na ścianach, a między nimi paliły się jeszcze latarnie. Przeszli po kamiennej posadzce pośród rzędów kufrów, skrzyń i beczek. Skład współpracował z dwiema niedużymi liniami przewozowymi, mającymi swoje siedziby nad rzeką. Niektóre z przechowywanych tu towarów należały do firm, które Nicholas posiadał pod innymi nazwiskami, ale pilnował, by Valiarde Imports nie miały oficjalnie żadnego powiązania z tymi przedsiębiorstwami. W głębi pomieszczenia pracowali jacyś ludzie przy załadunku furgonu i Nicholas spostrzegł, że jest między nimi Crack i ich pilnuje. Nicholas otworzył drzwi po drugiej stronie składu i wszedł do niedużego pokoju. Stały tutaj skrzynki, półki i zamykane na klucz szklane szafki. Był tu też spory, solidnie wyglądający sejf, który nie zawierał niczego ciekawego poza kwitami od legalnych klientów składu. Cusard podniósł wzrok znad biurka i uchylił na powitanie, czapkę. - W porządku? - zapytał Nicholas. - Absolutnie. Chcesz je zobaczyć? - Widziałem. Pamiętasz, wczoraj wieczorem - uśmiechnął się Nicholas. - Panienka nie widziała - Cusard mrugnął do Madeline. Chce pani zobaczyć? Madeline usiadła, odkładając parasolkę i zsuwając z dłoni rękawiczki. - Tak, proszę bardzo. - Niech ci będzie - poddał się Nicholas i oparł o obramowanie kominka. - Ale nie przyzwyczajaj się - to nie zostanie tu długo. Cusard ukląkł i odsunął pleciony z gałganków chodnik. Skrytka była doskonale zamaskowana i mało kto potrafiłby ją odkryć. Przyłożył płasko dłoń do jednej z kamiennych płyt podłogi. Kamień jakby zafalował, ale nie było to żadne złudzenie optyczne: po chwili stał się ciekły. Był to efekt jednego ze starszych zaklęć Arisilde’a, rzuconego, zanim wpadł w szpony opium. Nicholas wiedział, że nawet jeden czarnoksiężnik na tysiąc nie potrafiłby stwierdzić, że działa tu jakiś czar, a tym bardziej go złamać. Zaklęcie Arisilde’a powodowało, że kamień jakby zmieniał swój stan i stawał się elastyczny. Reagował tylko na dotyk Nicholasa, Madeline i Cusarda. Reynard wiedział, gdzie jest skrytka, ale twierdził, że wolałby, by nie powierzano mu klucza do skarbca z pieniędzmi. - Uważaj na człowieka, który podaje się za doktora Octave’a - powiedział Nicholas do Cusarda, gdy czekali na spełnienie się zaklęcia. Opisał szczegółowo wygląd oraz ubranie golema. - Najprawdopodobniej jest to jakiś potężny i niebezpieczny czarnoksiężnik, a ponadto wygląda na to, że wie o nas o wiele za dużo. Cusard popatrzył na Nicholasa z niesmakiem.. - No to po prostu wspaniale - mruknął. - Ostrzegę pozostałych. Część kamienia zapadła się i rozpłynęła na boki, znikając pod pozostałymi płytami posadzki. Pośrodku ukazała się otynkowana wewnątrz skrytka, wypełniona niedużymi sztabkami złota. - Czterdzieści siedem - powiedział Cusard z niekłamanym zadowoleniem. - Ile to daje - pięćdziesiąt tysięcy złotych royalów? - Wydobył jedną ze sztabek i podał Madeline. - Nie zdawałam sobie sprawy, że to może tyle ważyć. - Metal okazał się nadspodziewanie ciężki. - Chciałbym też, żebyś wypłacił wszystkim premię, tak jak się umawialiśmy - przerwał im Nicholas. Jego wzrok przyciągnęła leżąca na stole gazeta: Przegląd Dnia, ta sama co poprzednio. Podniósł ją i zaczął czytać. - Dzisiaj? - zapytał Cusard. - Chociaż jeszcze nie skończyliśmy? - Oni już wykonali swoje zadanie. Cusard zawahał się, patrząc to na Nicholasa, który zagłębił się w wiadomościach, to na Madeline, bawiącą się w zamyśleniu sztabką złota. - Czy jest coś, o czym wolałbym nie wiedzieć? - zapytał. Nicholas bez słowa przewrócił stronę. Madeline oddała Cusardowi złoto i odpowiedziała mu z pewnym zakłopotaniem: - To bardzo prawdopodobne. - Skąd to masz? - zapytał nagle Nicholas. - Gazetę? Żona je skądś bierze. - Madame Cusard gotowała obiady dla pracujących w składzie mężczyzn i codziennie przychodziła sprzątać biuro. Chodziło głównie o to, żeby wszyscy sąsiedzi widzieli ją i nabrali przekonania, iż dzięki tym zajęciom dama ta jest w stanie wykarmić siebie i małe Cusardziątka. - Co tam takiego piszą? - zapytała Madeline. - Znaleźli w rzece ciało. Zatrzymało się na śluzie. - I co z tego? Takie rzeczy zdarzają się codziennie - parsknął Cusard... - A więc nie chodzi o dziewczynę, którą interesował się Arisilde? - zapytała Madeline, marszcząc brwi. - Nie, nie o nią. O jakiegoś młodego mężczyznę. Jak na razie nie został zidentyfikowany. - I? - I - czytał głośno Nicholas - koszmarnego odkrycia dokonał jeden ze strażników dozorujących śluzy. Dostrzegł on widmową poświatę dobywającą się spod wody w okolicy śluzy. Kiedy podszedł bliżej, blask zniknął. Krótkie poszukiwania doprowadziły do odkrycia zwłok młodego mężczyzny. - Widmowa poświata? - Madeline zamyśliła się. - Chodzi ci; o wczorajsze? To coś, co zostało na twoim rękawie? - Co takiego? - zapytał Cusard. - Potwór, który zaatakował mnie w piwnicy, zostawił coś na rękawie mojego płaszcza - wyjaśnił z roztargnieniem Nicholas. - Kiedy znalazłem się z dala od blasku pochodni, w ciemnym powozie, wyraźnie widać było poświatę. Madeline wstała i sięgnęła po gazetę. - Kiedy zbliżył się, poświata zniknęła - mruknęła. - To jasne, przecież świecił sobie latarnią. - Musimy zbadać tę sprawę - stwierdził Nicholas, składając gazetę. - Nie mieliście żadnych planów na dzisiejsze popołudnie, prawda? - Czasami poważnie się nad tobą zastanawiam - powiedziała Madeline. Swędziała ją głowa pod czepkiem. - A to niby dlaczego? - Nicholas był szczerze zdziwiony. Stali w podziemiach kostnicy Świętego Krzyża przed okutymi żelazem drzwiami. Nicholas miał na sobie skromny czarny garnitur, kapelusz oraz płaszcz z pelerynką, tak lubiany przez przedstawicieli tego zawodu. Nosił też okulary, a Madeline przy pomocy teatralnego pudru nadała jego włosom i brodzie kolor zbliżony do siwego. W ręku trzymał torbę lekarską. Madeline ubrana była w prostą ciemną suknię oraz biały fartuch, zaś włosy ukryła pod białym czepkiem pielęgniarskim. Dzięki odpowiedniemu makijażowi jej twarz sprawiała wrażenie wychudzonej, a ciemne oczy wydawały się znacznie mniejsze. Podłoga w korytarzu była wilgotna i brudna, a ze ścian odpadał tynk. Całość silnie śmierdziała karbolem. - Moim zdaniem zrobiłbyś wszystko, żeby zaspokoić swoją ciekawość. - Próbuję ustalić fakty, żeby wysunąć hipotezę. - Jesteś wścibski. - To mniej więcej miałem na myśli. Madeline westchnęła i dała spokój. Ich obecność tutaj nie stanowiła żadnego ryzyka. Nicholas doskonale potrafił wcielać się w różne osoby, zaś ona sama ma przecież wyborny makijaż i umie świetnie grać. Jednak znała ciekawsze zajęcia na popołudnie, niż oglądanie utopionych młodzieńców. Przypomniała sobie, że właśnie zaczynają się próby w Elegante, i postarała się natychmiast usunąć tę myśl z pamięci. Za drzwiami rozległo się stuknięcie, a potem szczęk potężnej zasuwy. Wreszcie wierzeje otworzyły się, ukazując łysiejącego mężczyznę w fartuchu osłaniającym garnitur. - Doktor... ? - zaczął mężczyzna. - Jestem doktor Rouas, a to moja pielęgniarka. Madeline dygnęła, spuszczając skromnie oczy. Jak większość lekarzy, ten także nie poświęcił pielęgniarce uwagi większej, niż któremuś z mebli w swoim gabinecie, co dobitnie świadczyło o skuteczności jej przebrania. - Przyszliście w sprawie tego nieszczęśnika wyłowionego wczoraj z rzeki? - zapytał. - Proszę tędy. Gestem nakazał im wejść, zaryglował za nimi drzwi i ruszył przodem. Korytarz miał ściany i podłogę z kamienia i jeszcze bardziej cuchnął karbolem. Madeline wiedziała, że ciężkie drzwi i wielkie zasuwy stanowią spadek po czasach, kiedy to miejsce było częścią więziennych lochów. Doktor poprowadził ich korytarzem, mijając łukowate, zamurowane obecnie wrota oraz najzupełniej nowoczesne drewniane drzwi. W końcu skręcili do obszernego pomieszczenia, które przypominało trochę laboratorium, a trochę rzeźnię. Na ustawionych przy ścianach półkach leżała aparatura do rozmaitych doświadczeń chemicznych oraz sprzęt chirurgiczny. W panującej tu atmosferze było coś, co przywodziło na myśl łańcuchy, narzędzia tortur i krzyki więźniów. Może to refleksy przeszłości, pomyślała Madeline, a może tylko moja wyobraźnia. Pośrodku sali stał stół operacyjny, a na nim leżało zawinięte w płachtę ciało. Był tu jeszcze jeden lekarz, starszy mężczyzna o siwiejących włosach i starannie przyciętych wąsach i brodzie. Mył ręce w stojącej pod ścianą umywalce; miał podwinięte rękawy koszuli, a jego płaszcz wisiał na kołku nieopodal. Podniósł na nich wzrok, a w jego spojrzeniu odmalował się wyraz życzliwości. Ta twarz kogoś mi przypomina, stwierdziła w duchu Madeline. - Ja już wychodzę - powiedział lekarz. - Doktorze Halle, to jest doktor Rouas - rzekł ich przewodnik. Lekarz pospiesznie wytarł ręce i podszedł, by przywitać się z Nicholasem. Grzecznie skinął przy tym głową Madeline, co tak ją zaskoczyło, że niewiele brakowało, by nie odpowiedziała na jego ukłon. W porę jednak uśmiechnęła się nieśmiało, skromnie pochylając głowę. Była w szoku. Doktor Halle. Jasne, że zna tę twarz. Widziała go z bliska tylko raz: dwa lata temu w Upper Bannot, kiedy to Ronsarde o mało co nie przejrzał ich planów wykradzenia klejnotów ze starego skarbca rodziny Riasis. Ten człowiek nazywa się doktor Cyran Halle i jest przyjacielem i współpracownikiem inspektora Ronsarde’a. Wtedy też była w przebraniu, i to o wiele lepszym niż teraz. Poza tym widywała go nieraz, ale ze znacznie większej odległości i w zwyczajnych sytuacjach: w teatrze, w restauracji Lausude’a, w tłumie pod prefekturą. Miała nadzieję, że nie wzbudziła jego podejrzeń; mimo to czuła dziwny niepokój. - Doktorze Halle, znam wszystkie pańskie prace. Jestem zaszczycony, mogąc pana poznać - powiedział Nicholas, rzucając lekarzowi spojrzenie pełne uszanowania, - Dziękuję - Halle wyglądał na szczerze zadowolonego z komplementu. Skinął głową w kierunku ciała i zapytał: - Przyszedł pan zrobić badanie? - Nie, chciałbym tylko spróbować zidentyfikować ciało. Zaginął syn jednego z moich pacjentów. Rodzina uważa, że uciekł. Matka nie czuje się najlepiej, wiec zgodziłem się ją tutaj zastąpić. - Przykry obowiązek - w głosie Halle’a słychać było niekłamane współczucie. Założył płaszcz i zabrał swą lekarską torbę z poplamionego stołu. - W takim razie pójdę już. Miło mi było poznać pana, doktorze, a także panią, młoda damo. Madeline uzmysłowiła sobie, że ten człowiek jest dla nich bardzo niebezpieczny, chociaż ma doskonałe maniery i odnosi się do nich życzliwie, niczym ukochany wujaszek. Gdyby wiedział, kim jesteśmy, pomyślała, gdyby zdał sobie sprawę, że Nicholas jest Donatienem, człowiekiem, którego Ronsarde poszukuje już od tak dawna... Nicholas podszedł do stołu i odsłonił ciało. Madeline zobaczyła okropnie zniekształconą twarz, która wydawała się nie należeć do istoty ludzkiej. - Trochę przypomina tego chłopca. - Nicholas pokręcił głową, marszcząc brwi. - Mimo to wolałbym się upewnić... Czy zachowaliście jego ubranie? - Ależ tak. Doktor Halle doradził nam, by je zatrzymać. - Lekarz odwrócił się, otworzył jedną z szafek i zaczął przeglądać jej zawartość. Korzystając z tego; Madeline rzuciła Nicholasowi spojrzenie pełne wściekłości. W odpowiedzi Nicholas zmarszczył brwi. Nie lubił zmieniać charakteru swojej postaci w połowie akcji i zazwyczaj Madeline także była temu przeciwną, ale nie co dzień staje się twarzą w, twarz ze współpracownikiem swojego śmiertelnego wroga. Doktor podszedł po chwili z metalowym wiaderkiem i wygarnął jego zawartość na stół. - Nie jest tego za wiele - przyznał. - Tylko fragmenty koszuli i spodni oraz szczątki płaszcza. Butów nie znaleziono. Kieszenie były oczywiście puste. Nicholas wziął leżący na biurku ołówek i z niesmakiem pogrzebał nim w wilgotnych, cuchnących szmatach. - Ma pan rację, to mi w niczym nie pomoże. - Odrzucił ołówek i ujmując doktora pod łokieć odwrócił go tyłem do leżącego na stole ciała. - Czy zauważył pan te ślady na przedramionach? Co pan o nich sądzi? Korzystając z nieuwagi gospodarza, Madeline wysunęła z rękawa płaszcza nożyczki i szybko odcięła kawałek zniszczonego płaszcza i spodni. Zawinęła go w chusteczkę i schowała do kieszeni fartucha, a potem odwróciła się do mężczyzn. Nicholas wkrótce zaczął się żegnać, i po chwili on i Madeline znaleźli się z powrotem w ponurym korytarzu po drugiej stronie okutych żelazem drzwi. - Ciekawe, że Ronsarde też zainteresował się tym ciałem szepnął Nicholas. - Z pewnością to on przysłał tu Halle a, bo z tego co wiem, doktor nie rusza się z domu z własnej inicjatywy. Madeline nie uważała Cyrana Halle’a za nieprzyjemną postać, ale Nicholas nigdy mu nie wybaczył, że w liście adresowanym do ówczesnego szefa prefektury doktor opisał niektóre z działań Donatiena jako „produkt umysłu histerycznego i poważnie odbiegającego od normy”. - Ciekawe? Tak byś to określił? - zapytała sucho. - Moja droga, on się niczego nie domyśla. Zbliżali się już do schodów prowadzących do głównego budynku i Madeline nie mogła mu odpowiedzieć. W zaniedbanych korytarzach na parterze aż roiło się od ludzi, a w części dostępnej dla gości z zewnątrz trzeba było nawet przeciskać się przez tłum. Za jedną ze szklanych ścian znajdowały się dwa rzędy czarnych marmurowych stołów, pochylonych w stronę szyby i stale chłodzonych strumieniem wody. Leżały na nich nie zidentyfikowane ciała, znalezione ostatnio gdzieś na ulicy albo w rzece. Wystawiano je na widok publiczny przez trzy lub cztery dni w nadziei, że zabiorą je krewni albo przyjaciele. Taki los spotykał ponad połowę ciał, ale Nicholas podejrzewał, że wiele z nich jest identyfikowanych niewłaściwie. Trudno oczekiwać, by zrozpaczeni krewni byli w stanie rozpoznać swoich bliskich w takich warunkach. Przychodząc tu myśleli, że utopiony chłopiec również znajdzie się na widoku publicznym, ale powiedziano im, że jest w sali badań. Madeline pomyślała, że może to zasługa doktora Halle’a, że młodzieniec uniknął takiego losu. Przeciskając się za Nicholasem przez tłum, widziała, że, tylko nieliczni z odwiedzających wyglądają na zbolałych krewnych; większość sprawiała wrażenie zamożnych turystów pragnących zaznać dreszczyku emocji. Kiedy udało im się wreszcie wyjść na ulicę, gdzie było jeszcze całkiem widno i nie czuło się ohydnego odoru, Madeline uznała, że nie ma sensu się kłócić. Zrobiło się cieplej, a chmury, które rano przysłaniały całe niebo, rozwiały się, ustępując miejsca jasnemu błękitowi, który nie pasował do ponurych murów kostnicy. Nocą na pewno nastąpi ochłodzenie, ale śnieg, który spadł zeszłej, nocy, najprawdopodobniej będzie ostatnim w tym roku, a zima wkrótce dobiegnie końca. - Co sądzisz o tych śladach na ramionach chłopca? - zapytała. - To po okowach. Najwyraźniej więziono go, a dopiero potem zabito. - Nie utonął przypadkiem, tylko został zamordowany? Przecież utonięcia zdarzają się często. - Nie. Rozszarpano mu krtań. Mogło to nastąpić po śmierci, gdy jakieś żyjące w wodzie stworzenie zaatakowało zwłoki, ale Halle tak nie uważa. Zostawił na stole notatki, a ja zdołałem przeczytać pierwszą stronę. Madeline przez chwilę rozważała jego słowa, marszcząc brwi. Do miejsca, w którym czekał na nich powóz, mieli jeszcze kawałek drogi. Nicholas nie chciał zostawiać go zbyt blisko, żeby nikt nie skojarzył ich ze skromnym młodym lekarzem i jego niepozorną pielęgniarką. Madeline była z tego bardzo zadowolona. Spotkać Cyrana Halle’a to nie to samo, co stanąć twarzą w twarz z Sebastianem Ronsardem, ale dla niej i tego było za wiele. - Sądzisz, że tego chłopca zabiło to samo stworzenie albo podobne to tego, które napadło na was pod Mondollot House? - Nie odpowiem ci, dopóki nie porównamy substancji pozo stawionych na ubraniu nieboszczyka i moim. Szkoda, że Arisilde... No, ale nie da się nic poradzić. - Na ubraniu chłopca było coś więcej niż muł rzeczny, coś jakby srebrzysta maź. Jeśli obie substancje okażą się takie same, to co z tego wynika? - Obawiam się, że na razie niewiele. Nicholas odchylił się do tyłu i uzbroił w cierpliwość. Z wyżyn ich loży mógł obserwować ludzi tłoczących się na widowni. Reynarda jeszcze nie było, ale spóźnianie się do teatru należało obecnie do dobrego tonu. Nicholas jednak nie potrafił się do tego do stosować. Zanim zajął się nim Edouard Viller, spędził dwanaście lat w slumsach w Riverside. Teatr wciąż stanowił dla niego źródło niezmiernej przyjemności. Popatrzył na Madeline i uśmiechnął się. Dziewczyna przyglądała się zamieszaniu wokół sceny przez zdobioną drogimi kamieniami lornetkę. Zaczynała pięć lat temu jako statystka w operze, stopniowo pnąc się coraz wyżej, aż po główną rolę w Elegante podczas zeszłorocznego sezonu. W tym roku nie grała wyłącznie ze względu na to, że Nicholas zamierzał doprowadzić hrabiego Montesqa do upadku. Nikt w demi monde nie wiedział, co poza bogactwem popularna młoda aktorka widzi w spokojnym i mało zazwyczaj towarzyskim marszandzie. Nicholas sam czasami nie wiedział. Kiedy zaczynał układać swój plan, wcale nie brał pod uwagę istnienia kogoś takiego jak Madeline. Trzy lata temu zapragnął dziewczynę poznać, ujrzawszy ją kilkakrotnie w przedstawieniu w roli naiwnej. Zanim się zdążył zorientować, już pomagał jej wyrwać się z łap pewnego dosyć nieprzyjemnego lorda, który miał zwyczaj napastować młode aktorki. Co prawda, gdy Nicholas znalazł się na miejscu wydarzeń, mógł już tylko pomóc Madeline tak ułożyć ciało, żeby sprawiało wrażenie, iż ofiara sama zadała sobie rany. Upewniwszy się, że śmierć zostanie uznana za samobójczą, Nicholas zabrał Madeline do Coldcourt. Po wspólnie spędzonej nocy z zaskoczeniem stwierdził, że nie tylko wyjawił jej istnienie Donatiena, ale także opowiedział jej całe swoje życie. Wyznał jej rzeczy, o których wiedział tylko Edouard i jego własna, dawno nieżyjąca matka. Nie był to wcale wynik wywołanej namiętnością nieostrożności; po prostu nigdy dotąd nie czuł takiej bliskości i porozumienia z drugą osobą. Tym bardziej nie przypuszczał, że okaże się nią zwykła wiejska dziewczyna, która musiała sama zdobywać wykształcenie i przyjechała do Vienne, żeby zostać aktorką. Madeline miała jednak coś więcej niż zdrowy chłopski rozum. Nie zamierzała być przez całe życie statystką i przygotowywała się do kariery w klasycznym teatrze, czytając wszystkie sztuki i studiując związaną z nimi historię. Samodzielnie nauczyła się aderasyjskiego, żeby móc w razie czego przyjąć rolę w operze, ale zasadniczo pragnęła występować w dramatach i komediach na scenach najmodniejszych teatrów miasta. Ten teatr nazywał się Tragedian i powstał całkiem niedawno. Obszerną scenę oświetlały latarnie gazowe, a ściany pomalowano subtelnie na biało, kremowo i złoto. Obicia miękkich foteli w lożach wykonano z tłoczonego atłasu barwy granatowej, podobnie jak siedzenia na widowni, zaś draperie były z żółtego, zdobionego kwiatowym wzorem jedwabiu. Odsunięto zasłonę i w loży pojawił się Reynard. - Wiecie, że w operze aż roi się od łobuzów? - zapytał. - Podobno jest także pewien bisrański kompozytor - stwierdził Nicholas. Uprzedzając prośbę Reynarda, sięgnął po stojącą na stoliku butelkę wina i kieliszek. Reynard pochylił się, by ucałować dłoń Madeline, i opadł na najbliższy fotel. - Oprócz niego jest pełno łobuzów z klubu Gamethon. Przynieśli ze sobą gwizdki i używają ich z zapałem. A ten Bisrańczyk chowa się w kulisie i wydaje orkiestrze własne polecenia. Możecie sobie wyobrazić, jaki dyrygent jest wściekły. Podobnie jak Nicholas, Reynard miał na sobie czarne spodnie, smoking i słomkowego koloru rękawiczki, stosowne na wizytę w teatrze. Wykonana z czarnego atłasu kamizelka Reynarda miała tylko trzy guziki, jak przystało na dandysa, natomiast Nicholas zapinał się wyżej, ledwo ukazując sztywno krochmalony gors koszuli i w ten sposób podkreślając, iż jest statecznym, choć młodym jeszcze, człowiekiem interesu. - Jeśli ktoś zacznie gwizdać podczas Aranthy, każę go zabić Madeline ze zgrozą opuściła lornetkę. - Moja droga, byłbym zrozpaczony, gdybyś poprosiła o tę przysługę kogoś innego niż ja - wtrącił Reynard. - Ale wracając do tematu: poszedłem do opery, żeby porozmawiać na temat naszego doktora Octave’a. - Cieszę się - odpowiedział Nicholas. - I co? - Octave pojawił się po raz pierwszy na scenie dopiero jakiś miesiąc temu, ale zdążył już urządzić spotkania w trzech czy czterech domach ludzi z towarzystwa, od których ja bym nie dostał zaproszenia. - Reynard pochylił się do przodu. - Jak mówią, na jedno z pierwszych spotkań gospodarz zaprosił także prawdziwego czarnoksiężnika z Lodun, który miał obserwować Octave i stwierdzić, czy jest on czarnoksiężnikiem i potrafi posługiwać się zaklęciami. Właśnie dzięki temu stał się znany. - To dziwne. - Nicholas pokręcił głową. - Za tą sprawą musi się kryć jakiś czarnoksiężnik. - Zaczął już czynić starania pośród swoich znajomych z Placu Filozofów o spotkanie ze spirytystą, który mógłby coś powiedzieć na temat działalności Octave’a, ale przedstawiciele tej grupy byli nieuchwytni i należało poczekać dzień lub dwa, zanim uda się cokolwiek załatwić. - Co się mówi na jego temat? - zapytała Madeline. - Czy ludzie się go obawiają? - O ile wiem, to nie. Rozmawiałem z kilkoma osobami i wszyscy uważają go za dziwaka, ale twierdzą, że w jego zawodzie to normalne. Jutro wieczorem Octave zstąpi nieco z wyżyn wielkiego świata i poprowadzi wieczór spirytystyczny w domu kapitana, Everseta. Gospodarz był kiedyś przyjmowany na dworze, ale po jakimś związanym, z hazardem skandalu, w którym brał także udział syn wicehrabiego Rale’a, kapitan w najlepszym razie znajduje się na obrzeżu dobrego towarzystwa. Jest wściekle bogaty i tylko dlatego się go toleruje. Spotkanie odbędzie się w jego nowym pałacu, położonym o kilka mil za miastem. Kiedy byłem w operze, udało mi się wydobyć od niego zaproszenie na ten wieczór. - Czy to on wpadł na pomysł tej imprezy z Octavem? - zapytał Nicholas. - Jeśli mamy znaleźć się w paszczy lwa, wolałbym mieć trochę więcej informacji. - Nie, jego żona. Z tego co wiem, ona się nudzi, ma dosyć Everseta i usiłuje być modna. - Reynard zastanawiał się przez chwilę. - Kapitan to hulaka i trochę brakuję mu rozumu. Moim zdaniem nie pasuje do tej całej sprawy. - Upił trochę wina i spojrzał przez kieliszek pod światło. - Zaprosił mnie, żebym zabawiał towarzystwo, ale mam wrażenie, że nie można mu ufać. - Bardzo dobrze. - Nicholas kiwnął głową w zamyśleniu. - To nam najzupełniej wystarczy. Ja pójdę jako twój kamerdyner. - Zgoda - Reynard dokończył wino. - Będziemy się świetnie bawić.. - Obawiam się, że nie. - A co ze mną? - zapytała kwaśno Madeline. Odłożyła lornetkę i przyjrzała się im z niesmakiem. - Zostanę w Coldcourt i będę szykować szarpie? - Ależ moja droga, jeśli Nicholas i ja zginiemy, któż inny nas pomści, jeśli nie ty? Dziewczyna rzuciła mu mordercze spojrzenie. - A co będzie, jeśli on cię rozpozna? Zna Nicholasa, więc może także znać ciebie. Reynard wzruszył ramionami i popatrzył na Nicholasa, jakby oczekiwał, iż to on udzieli jej odpowiedzi. - Musimy podjąć ryzyko. Octave chciał coś zdobyć w Mondollot House i obawiał się, że my odkryliśmy, o co mu chodzi. Musimy więc dowiedzieć się, co on wie na nasz temat. - Madeline miała rację: spirytyści oferowali swoje usługi ludziom, którzy nie mieli pojęcia o prawdziwym czarnoksięstwie. W większości byli to oszuści, fałszerze, nie potrafiący wywołać ducha nawet w najbardziej nawiedzonej okolicy. Jednak rozmawianie ze zmarłymi było niebezpiecznie bliskie nekromancji. Na początku nekromancję stosowano do przepowiadania przyszłości i pozyskiwania tajnych informacji poprzez nawiązanie kontaktu ze zmarłymi. Istniało wiele prostych i nieszkodliwych zaklęć nekromantycznych, służących do identyfikacji złodziei albo odnajdywania zagubionych przedmiotów i zaginionych osób. W czasach, kiedy Nicholas studiował medycynę w Lodun, nie było chyba ucznia czarnoksiężnika, który nie używałby elementarnych zaklęć nekromantycznych, by uzyskiwać informacje z wyczarowanych w zwierciadle lub ostrzu miecza wizji. Jednakże silniejsze zaklęcia wymagały użycia ludzkich zwłok albo ich części, a nawet i śmierci człowieka, dlatego cała ta gałąź magii została zakazana w Ile-Rien już ponad dwieście lat temu. Gdy któryś ze spirytystów okazywał się nekromantą, wkrótce znajdował się po drugiej stronie murów więzienia. Czarnoksiężnicy z Lodun nie poświęcali im większej uwagi, sądząc, iż w istocie nie posiadają żadnej mocy. Dlaczego czarnoksiężnik zdolny wykonać golema zawracał sobie głowę udawaniem spirytysty? Nicholas podniósł swój kieliszek pod światło, patrząc na połyskujący rubinowy płyn. Oparzenia na ręku wciąż go bolały, chociaż pęcherze się nie pojawiły. Nie powinieneś tym się zajmować, powiedział sobie w duchu. Octave odwodził go od właściwego zadania: doprowadzenia hrabiego Rive Montesqa do upadku. Tworząc pozory, że Edouard Viller para się nekromancją, Montesq był odpowiedzialny za śmierć uczonego, tak jakby zastrzelił go osobiście. Nicholas nadal nie znał całej prawdy; kiedy to się wydarzyło, był w Lodun na studiach, a Edouard powiedział mu tylko, że żałuje, iż pozwolił Montesqowi zostać swoim patronem, i że odkrył, iż nie jest on człowiekiem uczciwym. Jedyne, co przyszło Nicholasowi do głowy, to to, że Edouard dowiedział się na temat Montesqa czegoś, co hrabia uznał za niebezpieczne dla siebie. Nie miał jednak pojęcia, o co dokładnie mogło chodzić, a Edouard nie chciał udzielić nikomu informacji na temat prac Wykonywanych w ostatnich miesiącach swego życia. Nicholas przyjął, że jest to nieistotne; Montesq zawinił i będzie musiał za to zapłacić. Nie można jednak tak po prostu zignorować Octave a. Wie, że byliśmy w piwnicach Mondollot House, pomyślał. Jeśli zna również prawdę na temat złota księżnej, stemplowanego bisrańskimi znakami, nie możemy go użyć do oczernienia Montesqa. Nie należy lekceważyć niebezpieczeństwa. Octave może przysłać następnego golema, choćby dziś wieczorem. Światła zaczynały gasnąć, a hałas rozmów na widowni nieco się wzmógł. Ta gadanina będzie trwać przez całe przedstawienie, ale występujący dzisiaj aktorzy byli na tyle interesujący, że hałas nie będzie w stanie zagłuszyć tego, co się dzieje na scenie. W ich loży wszelkie dyskusje były wykluczone: najcichsze słowo wywołałoby irytację Madeline. Poza tym Nicholas sam był ciekaw sztuki. - Szczegóły omówimy wieczorem, przy kolacji - powiedział tylko. 4 Późnym popołudniem powietrze było już chłodne, ale Nicholas uchylił zasłony w oknach powozu, żeby mogli z Reynardem lepiej widzieć podjazd do Gabrill House. Szeroka droga prowadziła przez kępę drzew w stronę bramy triumfalnej o wysokości prawie pięćdziesięciu stóp i tak szerokiej, że mogły pod nią przejechać jednocześnie cztery powozy. Kiedy znaleźli się bliżej, Nicholas zauważył, że kamienie budowli sprawiają wrażenie nadgryzionych zębem czasu, jakby to był jakiś starodawny zabytek. Wiedział jednak, że zbudowano ją nie wcześniej niż dziesięć lat temu. - Trochę nietypowy wybór jak na małą architekturę ogrodową - stwierdził Reynard. - Poczekaj, dopóki nie znajdziesz się w środku. Rezydencję tę postawiła bogata wdowa z Umberwald. Miała dwóch dorosłych synów, ale żaden z nich jej nie odziedziczył. Wybudowała dla nich dwa mniejsze domy po obu stronach swojego. - Stawianie wielkich budowli za granicami miasta stało się ostatnio bardzo modne i jadąc tutaj, widzieli sporo różnej wielkości i urody świadectw zamożności obywateli. Można tu było zakładać wielkie ogrody, tutejsze drogi były szersze i lepiej skanalizowane niż w starszym centrum miasta. - Zanim Everset kupił w zeszłym roku tę posiadłość, właściciele wpuszczali tutaj zwiedzających za okazaniem biletu.. - Coś na ten temat słyszałem - powiedział Reynard, poprawiając rękawiczki, gdy pojazd skręcił z drogi i przejechał pod łukiem. - Nie jesteś czarnoksiężnikiem, Nicholas. Co zrobisz, jeśli ten cały Octave zajmie się tobą inaczej, niż przy pomocy golema? Nicholas uśmiechnął się. - Tylko ty potrafisz zadawać takie pytania w chwili, gdy zbliżamy się do domu, w którym on się właśnie znajduje. Dwa brukowane podjazdy prowadziły górą od bramy do rezydencji, poniżej zaś znajdował się ogród pełen egzotycznych roślin. Dom zbudowano jakby tyłem do przodu, tak, że fasadę stanowił duży owal z kolumnadą, jaki można zazwyczaj znaleźć na tyłach rezydencji. Architekt był dobrym fachowcem: wdzięczny portyk z kolumnami stał na naturalnej skale, łącząc się z położonym poniżej ogrodem, nad którym przed chwilą przejeżdżali, co sprawiało wrażenie jakiejś starożytnej zrujnowanej świątyni. - Brak mi instynktu samozachowawczego - odparł lekko Reynard. - Pod tym względem w pełni zdaję się na ciebie. - A więc powinniśmy byli zabrać Madeline, bo ja polegam głównie na niej. Ale nawet z twoją reputacją nie wypada, żebyś miał kamerdynera - kobietę. - Nic o tym nie wiem - powiedział Reynard, przyglądając się uważnie Nicholasowi. - Ale mówmy serio. Co zrobisz, jeśli Octave przejrzy kamuflaż? - Mam zamiar tylko mu się dobrze przyjrzeć. Jak na razie odparł Nicholas. Poprzedniego wieczoru ani w Coldcourt, ani w innych kwaterach nie zaszły żadne niezwykłe wydarzenia, chociaż na wszelki wypadek znajdujący się w nich współpracownicy Nicholasa zachowywali zdwojoną czujność. Końskie kopyta stukały teraz o bruk. Powóz przejechał pod łukowatym sklepieniem na prawo od portyku i znalazł się w jasno oświetlonym korytarzu w parterowej części domu, co było nieuniknione, biorąc pod uwagę jego niezwykły kształt. Tylko tak można było dotrzeć do stajni i wozowni. Korytarz skończył się, znowu poczuli chłodne powietrze i ujrzeli blask popołudniowego słońca, a powóz zatrzymał się na półkolistym podwórzu, z którego widać było eleganckie kolumny tylnej fasady pałacu. - Jesteśmy na miejscu. - Reynard sięgnął po kapelusz i laskę i skinął Nicholasowi głową. - Powodzenia. No i nie przynieś mi wstydu, mój dobry człowieku. - Nawzajem - mruknął Nicholas. Lokaj biegł już, by otworzyć drzwi ich powozu. - Dbaj o reputację firmy. - Oczywiście. Gdy Reynard wysiadł, w podwójnych rzeźbionych drzwiach ukazał się mężczyzna i ruszył ku nim w dół po schodach. Nasz gospodarz, Deran Everset, pomyślał Nicholas. Sprawia wrażenie zmanierowanego, zupełnie tak, jak mówił Reynard. Mężczyzna ten był ubrany w sposób wykraczający poza przeciętność: kamizelka w jaskrawy wzór i krawat zawiązany w niezmiernie skomplikowany, a zarazem utrudniający poruszanie głową sposób, kontrastowały z wychudzoną postacią. Miał bladą, końską twarz i rzadkie jasne włosy. - Wielkie nieba, ależ się spóźniłeś - powiedział zamiast przywitania, zerkając na wysadzany drogimi kamieniami zegarek. No i od kiedy to jeździsz powozem? - Pożyczyłem go - odparł Reynard - od mojego bardzo dobrego przyjaciela. - Klepnął Everseta po ramieniu i odwrócił go w stronę domu. - Liczę na to, że dobrze się dzisiaj zabawię. - To nie był mój pomysł... - zaprotestował gospodarz, ale resztę jego odpowiedzi zagłuszył odgłos zamykania drzwi. Nicholas także wysiadł z powozu. Przeciągnął się, jednym okiem patrząc jak najprawdziwszy kamerdyner na wejście do pałacu, by sprawdzić, czy nie pojawia się w nim majordomus. - Możemy zdjąć bagaż? - zapytał czekającego opodal lokaja. - Twój pan przyjechał jako ostatni, nie ma pośpiechu. - Mężczyzna postukiwał czubkiem wypastowanego buta o nieskazitelny bruk podwórza, najwyraźniej śmiertelnie znudzony. Liberię miał barwy ciemnozielonej, ze złotym szamerunkiem na kurtce. - Pomóc ci? Crack w ubraniu pomocnika woźnicy zeskoczył z pudła powozu. - Nie - powiedział lokajowi Nicholas. - Ale dzięki. Przy murach podwórza znajdowały się stajnie i wozownia. Reynard zdobył zaproszenie tak błyskawicznie, że nie starczyło im czasu, by sprawdzić, kim są inni goście. Wierzchołek muru: zwieńczony był tarasem: stały tam donice z kwiatami i zwrócone w stronę ogrodu ławki. Nicholas wiedział, że taras ten ciągnie się od podwórza dla powozów, przechodzi przez ogród i sięga do niewielkiego pawilonu przypominającego klasyczną świątynię. Goście w wieczorowych strojach mogli do niego dotrzeć wygodnie tarasem, i Nicholas gotów był zjeść własny kapelusz, jeśli spotkanie nie odbędzie się właśnie tutaj. Wziął od Devisa jedyną walizkę, jaką zabrał ze sobą Reynard, i skinął głową Crackowi. Ci dwaj będą zakwaterowani na noc tutaj, obok powozu, i prawdopodobnie nie zdołają wymknąć się i służyć mu pomocą. No, ale może nie okaże się ona wcale potrzebna. Lokaj poprowadził go po schodach do otwartych drzwi. Znalazłszy się wewnątrz, Nicholas ujrzał przestronny hall o wysokim sklepieniu i posadzce wykładanej, jak się zdawało, imitacją marmuru. Ściany nad reprezentacyjnymi schodami zdobiły klasyczne motywy nimf i gracji. Lokaj wskazał Nicholasowi drzwi dla służby i wąskie schody prowadzące na drugie piętro. Nicholas miał nadzieję, że wkrótce zdoła tu coś wywęszyć. Gdy tylko znalazł się na górze, natknął się na pokojówkę, która: poprowadziła go do przeznaczonego dla Reynarda apartamentu. Pokój był tradycyjnie wyposażony; ekscentryczne pomysły dominujące w części reprezentacyjnej nie dotarły do sypialni, przynajmniej tych przeznaczonych dla gości. Ciężkie adamaszkowe draperie w bladożółtym kolorze zwisały przy oknach, harmonizując z jedwabną tapetą barwy kości słoniowej i poduszkami oraz obiciem kanap, foteli i małych, eleganckich stolików. Kotary przy łóżku, zdobione haftowanymi girlandami, i sztucznymi kwiatami z jedwabiu i strusimi piórami, stanowiły jedyne wykroczenie przeciwko dobremu gustowi. Nicholas sam nigdy nie zatrudniał kamerdynera, więc zdołał szybko i sprawnie rozpakować walizkę Reynarda. Kiedy goście zejdą na obiad, pokojówki zaczną biegać po pokojach, dodając świeże kwiaty, napełniając wodą urny walnie, upewniając się, że pościel jest przewietrzona, a on chciał, żeby ten pokój niczym nie różnił się od pozostałych. Wydobył z kieszonki zegarek: tani, bez żadnych ozdób, używany do przebrań takich jak dziś, i sprawdził, ile jeszcze czasu zostało do przyjścia Reynarda, który musi wszak przebrać się do obiadu. Będzie to doskonała okazja, żeby złożył mu wstępne sprawozdanie na temat pozostałych gości i tego, czy Octave jest już na miejscu. Im więcej uzyska informacji, tym lepiej. Wymknął się na korytarz, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Na korytarzu nie było nic słychać, poza syczeniem gazu płonącego w okrągłych porcelanowych kloszach i przytłumionymi głosami dobiegającymi z głównej klatki schodowej. Przeszedł cicho przez korytarz, starając się sprawiać wrażenie, że ma coś do załatwienia. W tak wielkiej rezydencji pracowało bardzo wielu służących, a na dzisiejszym przyjęciu było ich jeszcze więcej, więc jeśli ktoś zachowywał się tak, jakby wiedział, co robi, mógł liczyć na to, że nikt nie zwróci na niego najmniejszej uwagi. Znalazł na końcu korytarza schody dla służby i zbiegł nimi do wąskiej, niskiej sieni, która prowadziła na tyły domu. Kiedy mijał jakieś otwarte drzwi, rozległ się głos: - Hej ty, stój, kto jest twoim panem? Nicholas zatrzymał się posłusznie. Za drzwiami znajdował się pokój kredensowy: nieduże pomieszczenie wypełnione oszklonymi szafkami, w których pobłyskiwały srebrne i porcelanowe naczynia. Pytanie zadał krępy mężczyzna o siwych włosach,: ubrany w czarny garnitur. W dłoni trzymał pęk kluczy. To pewnie majordomus, pomyślał Nicholas. Poza nim była tam też szacownie wyglądająca matrona w szarej sukni i fartuchu. - Kapitan Morane, panie - odpowiedział z szacunkiem Nicholas. - Ach tak, możesz iść dalej: - Majordomus odwrócił się do podenerwowanej kobiety. - Nie, powiedz Listeriemu, że to moje ostatnie słowo! - Sam z nim rozmawiaj! Mam dość jego aderasyjskiej paplaniny, a ty możesz... Nie mając potrzeby wygłoszenia swego starannie wymyślonego tłumaczenia o zostawionych w powozie rękawiczkach, Nicholas przeszedł przez sień; dalszy ciąg sporu został zagłuszony do biegającym z kuchni hałasem. W głębi pomieszczenia znajdował się ogromy piec, zajmujący całą jego szerokość, a na nim parowały podłużne miedziane garnki służące do gotowania ryb w całości. Wielki stół z desek zastawiony był blachami do ciast, foremkami do babeczek i kamiennymi formami do zapiekanek. Kredensy ustawione wzdłuż nie otynkowanych ścian kryły w sobie codzienną porcelanę oraz srebrne dzbanki do kawy i czekolady. Kucharz, spocony pod swoją białą czapą, uderzył garnkiem o płytę kuchenną i bluzgnął potokiem aderasyjskich przekleństw. Odpowiedziała mu opasana fartuchem kobieta, obracająca w kominie nadziane na rożen kapłony: - A co ty możesz o tym wiedzieć, ty zawszony przybłędo? - Drzwi naprzeciwko otworzyły się z łoskotem i pojawiły się w nich dwie podkuchenne, niosąc z wysiłkiem szaflik z wodą. Nicholas rzucił się do pomocy i ustawił naczynie na posadzce obok stołu, a potem zostawił całe towarzystwo własnemu losowi. Wymknął się przez drugi pokój kredensowy prosto do ogrodu warzywnego. Przeszedł ścieżką obok równych grządek melonów, kapusty i rozpiętych na kratkach roślin pnących. Mur po lewej stronie obsadzono rzędem wynędzniałych grusz, a po drugiej stronie znajdował się podjazd dla powozów i stajnie. Można się do nich było przedostać przez drewniane drzwi, teraz na szczęście zamknięte. Zza muru po prawej wystawał budynek, który wdowa zbudowała dla jednego ze swoich synów. Jego szare kamienne ściany porastały pnącza, ale sprawiał wrażenie równie zadbanego jak główna rezydencja. Oba budynki służyły teraz prawdopodobnie jako kwatery dla niespodziewanych gości i służby. Dotarł do furtki w głębi warzywniaka i przeszedł przez nią do właściwych ogrodów. Zatrzymał się na chwilę i rozejrzał dookoła;;. Sytuacja stawała się niebezpieczna; Nicholas był w stanie usprawiedliwić swoją obecność tylko na podwórzu stajennym i w ogrodzie warzywnym. Tutaj nie wolno było wchodzić nikomu ze służby poza ogrodnikiem. Miejsce to wydawało się całkowicie opuszczone. Krzaki róż, pigwy oraz wierzby płaczące zasłaniały mur, który biegł aż do niedużego obniżenia terenu i tam łączył się z następnym. Splątana roślinność, od wiosny obsypana kwiatami, teraz wylewała się z grządek i zarastała żwirowane ścieżki, zaś mniej więcej pośrodku ogrodu szemrała fontanna, uwięziona w uschniętych pnączach. Nicholas przemknął pod murem, ponad którym widział rzeźbione balustrady tarasu. Na końcu ogrodu tworzył on dużą kwadratową platformę. Od strony domu Nicholasa zasłaniały rozrośnięte krzaki, mógł więc śmiało wspiąć się po nierównym murze. Podciągnął się na rękach i przerzucił jedną nogę przez balustradę, mając nadzieję, że plamy pozostawione przez mech nie będą bardzo widoczne na jego czarnym ubraniu. Świątynia stała pośrodku platformy. Była bardzo prosta: na ustawionych w krąg kolumnach opierało się rzeźbione zwieńczenie. Kamienie zostały sztucznie podniszczone, tak samo jak w łuku triumfalnym, co dodawało całej konstrukcji szlachetności. W centrum ustawiono piękny drewniany stół oraz osiem krzeseł. Kilka potężnych dębów, wielkich niczym pagórki i znacznie starszych niż wszystkie tutejsze zabudowania, osłaniało platformę z trzech stron; widać stąd było w prostej linii jedynie kamienny mostek, podjazd dla powozów oraz tył głównego budynku, Wielkie donice na kwiaty i figury faunów oraz innych mitologicznych postaci, ustawione na krawędziach platformy, stanowiły pewną osłonę, ale i tak świątynia była doskonale widoczna dla każdego, kto znajdował się na drugim tarasie. Jak na razie nikogo nie było widać; więc Nicholas opuścił schronienie, jakie da wały mu posągi, i ostrożnie zbliżył się do świątyni. Przykucnął, żeby sprawdzić, czy pod stołem nie ma drutów albo jakichś mechanicznych lub magicznych urządzeń. Nie znalazł też żadnych skrytek. Stół był ciężki i solidny, więc spirytysta nie mógłby go unieść czubkami butów, co było dosyć często stosowaną sztuczką. Następnie Nicholas obejrzał krzesła, zaglądając pod spód i klepiąc po siedzeniach. W końcu zainteresował się samą świątynią. Obejrzał wszystko, co tylko mógł obejrzeć bez drabiny, a potem usiadł, kryjąc się w cieniu potężnej donicy. Robiło się późno i pod bezlistnymi drzewami oraz kolczastymi krzakami zaczęły gromadzić się cienie. Nie znalazł śladów żadnych przygotowań do pokazu, jakiego kapitan Everset i jego żona oczekiwali za swoje pieniądze. Czy to rzeczywiście takie dziwne?, zastanawiał się Nicholas. Przecież wiedział, że Octave rzeczywiście włada magią, albo przynajmniej ma do niej dostęp. Gdyby natknął się pod stołem na magnezje albo szuflady z podwójnym dnem, sprawa byłaby mniej oczywista. Musi po prostu zaczekać na rozpoczęcie seansu i zobaczyć, co się wtedy wydarzy. Bez kłopotów wrócił do pokoju, w którym zastał już Reynarda przebierającego się do kolacji. - O, jesteś - powiedział Morane. Przymierzał przed lustrem krawat. - Zaczynałem się niepokoić. Znalazłeś coś? - Nic, tak jak przypuszczałem. Czy Octave już się pojawił? Kim są pozostali goście?... - Nie widziałem Octave’a, chociaż pani Everset mówiła o nim jak, jakby miał spłynąć do nas z eteru w każdej chwili. Nie potrafię stwierdzić, czy oznacza to, że jest już na miejscu, czy nie. - Reynard zaklął, zdarł krawat z szyi i odrzucił go przez ramię, wybierając z szuflady następny. Nicholas złapał go, zanim wylądował na podłodze, i odłożył na miejsce. - Jeśli zaś chodzi o innych gości, to trafnie się domyśliłeś. Amelind Danyell, na poły wariatka, która łazi za tym, no, jak mu tam, tym obrzydliwym, uzależnionym od opium poetą. - Alegretto? - O właśnie. On także tu jest i zabrał ze sobą żonę, żeby go broniła przed Danyell. Zaproszono także towarzysza Danyell, pryszczatego typka, który zdążył mi się już dwa razy oświadczyć, chociaż mógłbym być jego ojcem, na miłość boską. Jest Vearde ze swoją obecną kochanką, śpiewaczka operowa Ilian Isolde, no i oczywiście hrabia Belennier, którego nie zaproszono by nawet na przyjęcie na tonącym statku od czasu, kiedy został, zamieszany w skandal w Naissance Court. Niewiele brakowało, a Reynard zniszczyłby następny krawat. Nicholas powstrzymał go przed tym z pewną niecierpliwością, kazał mu się odwrócić i sam dokończył dzieła. Wszyscy zaproszeni mieli coś na sumieniu, ale przecież nikt nie chciałby widzieć u siebie Reynarda, gdyby było inaczej. Miał on bowiem reputację osoby o swobodnych obyczajach, zanim jeszcze wykupił patent oficerski w Straży, ale potem nastąpił ostatni, najgorszy skandal, w rezultacie którego Reynard utracił swój patent i został śmiertelnym wrogiem hrabiego Montesqa. Reynard miał romans z młodym, szlachetnie urodzonym oficerem, a w tym samym czasie ów młodzieniec usiłował zaręczyć się z panną wywodzącą się z jeszcze lepszej i bogatszej rodziny. Radca prawny Montesqa, Devril, który poza tym parał się szantażem, zdołał kupić szalenie niedyskretny list młodego człowieka do Reynarda, wykradziony mu, gdy wraz ze swoim pułkiem stacjonował na półwyspie Tethari. Chłopak na początku płacił szantażyście, ale wreszcie skończyły mu się fundusze. Devril nie ustawał w swych żądaniach i na dzień przed ślubem podał list do wiadomości publicznej przez podstawione osoby. Skandal, a być może przede wszystkim przekonanie, że to Reynard osobiście udostępnił ów list Devrilowi, sprawiło, że młody człowiek nie wytrzymał presji i popełnił samobójstwo. Reynard wrócił wkrótce potem do Vienne i natychmiast dowiedział się, że jego przyjaciel nie żyje, a większa część beau monde jest przekonana, iż to on do tego doprowadził. Wywołało to taką falę nienawiści, że dowódca pułku oskarżył go o jakieś rzekome zaniedbania i nakazał mu wystąpić ze Straży. Tylko Nicholas i Madeline wiedzieli, że Reynard w jakiś sposób wytropił pozbawionego skrupułów ordynansa, który ukradł list, i zabił go, uprzednio wydobywszy z niego nazwisko wspólnika. Ludzie Montesqa dowiedzieli się, że Reynard jest na tropie Devrila, i zamierzali go usunąć, ale Nicholas cały czas śledził rozwój sytuacji i zdołał go w porę ostrzec. Wspólnie zgładzili szantażystę i wtedy to rozpoczęła się ich współpraca. Nicholas skończył z krawatem i Reynard przejrzał się w lustrze, by sprawdzić rezultat. - Doskonale ci to idzie. Uczyli was tego w Lodun? - W Lodun uczą wszystkiego. - Nicholas znał nazwiska wszystkich gości poza jednym. - A ten Vearde, jak on wygląda? - Spotkałem go kilka razy. Przelotna znajomość. - Reynard popatrzył na Nicholasa badawczo, z lekkim uśmiechem. - Myślisz, że to rzeczywiście Ronsarde w przebraniu? - Nie, chodzi mi o coś innego. - A niech go, musi być taki domyślny? Nicholas nie chciał wyjść na histeryka, ale Ronsarde był jedynym wrogiem, którego nie zawsze będzie w stanie przechytrzyć. Odwiesił do szafy garnitur Reynarda, pamiętając, że prawdziwy kamerdyner nie pozwoliłby, żeby ubrania walały się po podłodze. Niewątpliwie wywołałoby to komentarze pośród służby, a on nie chciał zwracać na siebie niczyjej uwagi. - Spotkaliśmy Halle’a w kostnicy. - Kiedy poszliście oglądać tego utopionego chłopca? Wydawała mi się, że Madeline powiedziała, iż tamta sprawa nie ma żadnego związku z Octavem. - Jeszcze nie. - Nicholas nie uzyskał na razie odpowiedzi od żadnego ze specjalistów, którym posłał próbki. Prawdopodobnie będzie musiał jeszcze raz wybrać się do Arisilde a i trochę go ponaglić. - Przy stole ustawiono tylko osiem krzeseł. - Everset powiedział, że nie będzie brał udziału w pokazie Octave’a. Przypuszczam, że niektórzy z zaproszonych gości także się jakoś wykręcili. Myślisz, że to ważne? - Nie - Nicholas zastanawiał się przez chwilę. - Nie sądzisz, że Everset nabierze podejrzeń, jeśli ty nie będziesz szukał wymówki?. - Powiedziałem, że nigdy w czymś takim nie uczestniczyłem i jestem bardzo ciekaw. To im powinno wystarczyć. Wśród tych ludzi nikt nikogo nie będzie o nic podejrzewać, poza chęcią nawiązania pokątnego romansu. - Masz rację - Nicholas dawno już nauczył się, że jeśli chce się kogoś zwieść, nie należy nadmiernie tłumaczyć swojego postępowania. Ludzie robią najdziwniejsze rzeczy z nieistotnych powodów, a udzielanie zbyt skwapliwych wyjaśnień powoduje, że stają się podejrzanymi. Jak większość parweniuszy, Eversetowie wydali ciężkie pieniądze na modnego aderasyjskiego kucharza, a że nie mieli smaku, zdołali pozyskać tylko przeciętnego specjalistę. Nicholas obserwował jego chaotyczne poczynania z bezpiecznego schronienia w kuchennych drzwiach razem z parą innych służących, którzy chwilowo leniuchowali, korzystając z tego, że goście zeszli na dół. Przedtem wszyscy przyglądali się ze stajni, jak nadjeżdża powóz Octave’a. Spirytysta nie przywiózł ze sobą żadnego bagażu i nie towarzyszył mu nikt poza woźnicą. Kucharz Listeri przygotowywał obiad tak, jakby kuchnia była oblężoną twierdzą, która musi paść pod atakami wroga, więc dobiegał stamtąd łoskot garnków, brzęk tłuczonych naczyń oraz kierowane do podkuchennych przekleństwa. Nicholas dziękował w duchu, że zatrudnił majestatycznego Andreę, który ani na chwilę nie tracił swego olimpijskiego spokoju. Pokręcił głową, widząc, że do sosu dodaje się tu gorszego wina, a potem porzucił swoją pozycję przy drzwiach i skierował się do jadalni. Wcześniej postarał się o to, żeby poznać służących wszystkich gości i przekonać się, że są w istocie tymi, za których się podają. Crack miał wykonać to samo zadanie w odniesieniu do woźniców i ich pomocników, którzy zakwaterowani byli w stajniach, i Nicholas wiedział, że gdyby jego współpracownik wykrył cokolwiek podejrzanego, znalazłby sposób, żeby go o tym powiadomić. Tak więc teraz tajemnicą pozostawali już tylko goście. Jak się okazało, nie sposób było znaleźć się w pobliżu sali jadalnej i podsłuchać, o czym się tam mówi: Jedynym nadającym się do tego miejscem był nieduży przedsionek prowadzący do jadalni, ale właśnie stamtąd majordomus nadzorował podających do stołu lokajów i w rezultacie pokoik ten ani na chwilę nie był pusty. Nicholas niechętnie powrócił na swoje stanowisko w kuchni, gdzie Listeri pomału zbliżał się do ataku serca. : Konwersacja przy jedzeniu wcale nie musiała ujawnić jakichkolwiek interesujących informacji, mimo iż Nicholas wiedział, że poeta Alegretto miał związki z hrabią Rive Montesqa. Nie dalej jak miesiąc temu Nicholas, który wybrał się do Contery z Reynardem i Madeline, widział tam hrabiego w większym towarzystwie, a między jego gośćmi znajdował się także Alegretto. To jednak nie stanowiło żadnego obciążającego dowodu. Poeta zyskał ostatnio sporą popularność i przedstawiciele najrozmaitszych klas społecznych chętnie widzieli go w swoich progach. Po jakimś czasie Nicholas stwierdził, że stali się obiektem zainteresowania gości Montesqa. Mogło to być spowodowane obecnością Madeline; jako znana aktorka często stanowiła przedmiot ludzkiej ciekawości. Albo może chodziło o Reynarda, który również był stosunkowo dobrze znany. Jesteśmy obserwowani, moi drodzy - stwierdził Reynard. - Zazdroszczą nam, to oczywiste. - Nie okazywał najmniejszego niepokoju, uwielbiał bowiem wszelkie wyzwania. Madeline roześmiała się i uniosła lekko kieliszek, jakby Reynard powiedział coś dowcipnego, a zarazem złośliwego na temat przyglądających im się ludzi. - Boże - mruknęła. - Czuję, że on wie, że mam coś na su mieniu. - Miała na myśli Montesqa, który właśnie poprawił wykonane z czarnych opali spinki do mankietów i pochylił się w stronę jednej z kobiet ze swego towarzystwa. Tego akurat dnia Nicholas zdobył resztę planów Wielkiego Domu Montesqa, niezbędnych, by podrzucić obciążające hrabiego bisrańskie złoto księżnej Mondollot.... - Grzechy? - zapytał, sięgając po kieliszek. - Może nie aż grzechy. Ale coś tam wie. - Poprawiła kokieteryjnie włosy i powiedziała, nie poruszając wargami: - Idzie do nas. Nicholas obserwował kątem oka, jak Montesq przeprasza swoich towarzyszy i wstaje. - On nie ma o niczym pojęcia - stwierdził. - A razem z nim Enora Ragle - dodała Madeline trochę głośniej. - Ależ z niej dziwka. - Moja droga, mówisz jak aktorka - zadrwił łagodnie Reynard. Słowa te przeznaczone były dla uszu Montesqa, który właśnie zbliżał się do ich stołu. Nicholas wstał, by podać mu rękę na powitanie. - Dawno cię nie widziałem, Valiarde. Myślałem, że wyjechałeś z kraju - rzucił niedbale Montesq. Wyglądał w każdym calu na szlachetnie urodzonego obywatela Ile-Rien, poczynając od surowego w kroju fraka, na lśniących wypomadowanych włosach i krótko przyciętej brodzie kończąc. Uśmiechał się, lecz uśmiech ten nie był widoczny w jego matowych czarnych oczach. - Rzadko udzielani się towarzysko, panie - Nicholas przedstawił mu Madeline i Reynarda. Kiedy podawał hrabiemu rękę, poczuł, że przechodzi go niespodziewany dreszcz; Montesq udawał, że nigdy nie słyszał o Reynardzie Morafie. Pewnie już zdążył zapomnieć, ilu ludzi kazał zamordować, pomyślał. Gdy wszyscy się poznali, Montesq zwrócił się do Nicholasa. - Śmierć Edouarda Villera to wielka strata dla nauk filozoficznych, Valiarde. Jestem pewien, że w Lodun bardzo go im brakuje. - Wszyscy odczuwamy boleśnie jego nieobecność - odparł łagodnie Nicholas. Stwierdził, że przyjmowanie kondolencji od mordercy swojego przybranego ojca nawet po tylu latach jest całkiem zabawnym doświadczeniem. To, że Montesq nie znudził się jeszcze tym swoim niesmacznym dowcipem, stanowiło oznakę jego słabości. Nie wie, kto naprawdę jest przedmiotem tego żartu - przynajmniej na razie. - Nadal jesteś marszandem? - twarz Montesqa nie zdradzała żadnych uczuć. - Owszem - powiedział Nicholas uprzejmie. Montesq najwyraźniej miał jakiś ukryty cel. - No, no, a myślałem, że to ja jestem zakałą dobrego towarzystwa. - Słowa te wypowiedział poeta Alegretto, który pojawił się za plecami Montesqa. W pogniecionym ubraniu, z zawiązanym niedbale krawatem i potarganymi blond loczkami wyglądał, jakby dopiero co wstał z łóżka. Poeta sprawiał dokładnie takie samo wrażenie, ilekroć Nicholas go widział, co kazało przypuszczać, że jest to pewnego rodzaju poza. - Strzeż się, mój panie, aby nie przekroczyć granicy przyzwoitości. Nicholas z trudem ukrył rozbawienie. Wiedział doskonale, do czego zmierza Alegretto. Starając się zabawić swego protektora, poeta posunął się za daleko: w trakcie trwania afery, która skompromitowała Reynarda w oczach świata, niewiele brakowało, aby ujawniono związki Montesqa z prawnikiem-szantażystą, a wyraz twarzy hrabiego świadczył o tym, że i on nie wspomina miłe tej sprawy. - Racja - zgodził się z lekkim rozbawieniem Reynard. - Pańskie towarzystwo wystarczy w zupełności, wszelkie dodatki stanowiłyby zbędny nadmiar. Alegretto chciał mu odpowiedzieć, ale rzucił przedtem okiem na Montesqa. Dostrzegł chyba zniecierpliwienie w sposobie, W jaki jego protektor zaciskał szczęki, gdyż skłonił się tylko z ironią, jakby się poddając; Montesq uśmiechnął się, gdyż jako człowiek dobrze wychowany udawał, że nie dostrzega, w jak niskim towarzystwie się znalazł, i powiedział: - Mój agent zgłosi się do twojego przedstawiciela, Valiarde. - Proszę bardzo. - Nicholas odpowiedział mu równie uprzejmym uśmiechem. Kiedy Montesq wrócił do swojego stołu, Madeline stwierdziła, całkiem serio: - Twoje opanowanie czasami mnie przeraża. - Dzięki - odparł Nicholas, lekko unosząc kieliszek, chociaż wiedział, że jej słowa wcale nie są komplementem. - Moim zdaniem byłeś subtelny jak jadowita żmija - powiedział sucho Reynard. - A może coś umknęło mojej uwadze? i-Gdybym okazywał mu nadmiar uprzejmości, zacząłby coś podejrzewać. - Nicholas zakręcił winem w kieliszku. - Wie, że go nienawidzę. Nie ma tylko pojęcia, do jakiego pchnęło mnie to czynu. - A więc chciał cię tylko sprawdzić - stwierdził z namysłem Reynard. - Ciekawe tylko, po co? - Madeline oderwała płatek kwiatu z bukieciku zdobiącego stół. Uśmiech Nicholasa miał w sobie błysk stali. - Może ma coś na sumieniu. Alegretto był powiązany z Montesqa, ale nie z Octavem. A właśnie pojawienie się spirytysty na scenie w momencie, kiedy plan zniszczenia hrabiego osiągnął swoją kulminację, niepokoiło Nicholasa. Kucharz Listeri nagle zdał sobie sprawę, że ma widownię, i rzucił garnkiem o ścianę w pobliżu drzwi, więc Nicholas musiał czym prędzej wrócić do swojej roli i razem z resztą służby poszukać sobie jakiegoś ukrycia. * * * Kiedy skończono podawanie kolacji, w części przeznaczonej dla służby, chaos, który wydawał się stanem chronicznym, wzmógł się jeszcze, dzięki czemu Nicholas spokojnie pokrzepił się nie pierwszej świeżości gulaszem, a potem wymknął się z pałacu i zajął stanowisko w pobliżu świątynnego kręgu. W ogrodzie porozwieszano kolorowe lampiony, co utrudniło Nicholasowi dojście do platformy, ale na szczęście obeszło się bez poważniejszych incydentów. Gdy znalazł się u celu, sprawdził, czy w okolicy nie ma innych obserwatorów, a potem przeszedł przez balustradę. Na środku stołu paliła się teraz lampa naftowa, a kilka innych zawieszono na kolumnach. Dzięki temu ciemność na krawędziach platformy wydawała się całkiem nieprzenikniona, więc Nicholas z uczuciem ulgi znalazł sobie miejsce za jedną z wielkich donic. Czuł chłód, chociaż zadbał o to, żeby mieć ze sobą szalik i rękawiczki. Wiatr uspokoił się po południu i teraz panowała kompletna cisza. W pewnej chwili Nicholas usłyszał, jak jakaś spóźniona kareta przejeżdża drogą, mija łuk triumfalny Gabrilla i zmierza w kierunku jeszcze wspanialszych rezydencji, położonych dalej od miasta. Wkrótce potem drzwi prowadzące na taras otworzyły się i Nicholasa dobiegł szmer rozmów i śmiechy. Na całej długości pomostu paliły się lampiony i w ich blasku widać było wyraźnie kierujących się do świątyni gości. Prowadziła Amelind Daynell, ubrana w suknię odsłaniającą ramiona, która lepiej nadawała się do ogrzewanego salonu niż na wieczorne spacery. Towarzyszył jej niewysoki młody człowiek w kamizelce o tak jaskrawym wzorze, że Nicholas był w stanie dostrzec z daleka każdy jego szczegół. U jej drugiego boku szedł hrabia Belennier, który zajmował się nią z tak wielką troską, jakby jego męskie ramię było jedynym, na którym może się wesprzeć. Za nimi szedł Alegretto, który wyszedł na dwór w samej koszuli, prawdopodobnie po to, żeby nabawić się suchot, co uczyniłoby go znacznie atrakcyjniejszym dla kobiet w rodzaju Daynell. Zaoferował swe ramię madame Everset, gospodyni przyjęcia, ubranej w ciepły płaszcz i okrywający głowę szał, co świadczyło o tym, że dama ta jest rozsądniejsza niż reszta towarzystwa. Prawdopodobnie znacznie bardziej interesował ją sam seans niż obecni na nim goście. Nicholas był ciekaw, czy Octave zdołał wydobyć od niej jakieś szczątki zmarłych krewnych. Za nimi szła nieszczęsna żona Alegretta, raczej niezbyt piękna kobieta, okrywająca swą stonowaną w barwie suknię ciepłym szalem. Obok niej kroczył Reynard. Okazywał jej uprzejmość należną damie o jej pozycji, chociaż co bardziej rozbawieni członkowie towarzystwa usiłowali go do tego zniechęcić. Nicholas uśmiechnął się. Mimo że Reynard zawsze bronił się przed takim określeniem, był dżentelmenem z krwi i kości. Na końcu grupy podążał Octave. Miał dzisiaj na sobie tylko skromny czarny garnitur, bez dramatycznej peleryny. Gdyby domyślał się roli Reynarda, powinien już dać to jakoś po sobie poznać. Nicholas sądził, że osobnik, który pojawił się w Coldcourt wczoraj wieczorem, uczyniłby to z pewnością, ale nie miał pojęcia, jak bardzo osobowość tego golema zbliżona była do pierwowzoru. Wyglądało na to, że Octave jest ostatnim uczestnikiem seansu. Everset powiedział wcześniej Reynardowi, że nie zamierza brać udziału w tej rozrywce. Vearde także zrezygnował, zaś śpiewaczka operowa Ilian Isolde nie mogła ryzykować przeziębienia, przebywając na zimnym powietrzu. Pierwsza grupka gości dotarła do świątyni i Amelind Daynell zawołała głośno: - Czy to ważne, kto gdzie usiądzie, moja droga? Madame Everset odwróciła się i popatrzyła pytająco na doktora, lecz on nie dał jej żadnej odpowiedzi. - Nie, kochanie, siadaj gdzie chcesz - odpowiedziała więc. W niewielkiej odległości od tarasu stali dwaj lokaje, gotowi w razie czego do wykonywania niezbędnych posług. Goście zajmowali miejsca, czyniąc przy tym wiele zamieszania, w szczególności Belennier, który usiłował podstępnie zająć najlepsze jego zdaniem miejsce. Octave powoli zbliżał się do świątyni. Na jego bladej twarzy malował się lekko pogardliwy uśmieszek. Jego ubranie nosiło subtelne ślady ubóstwa: mankiety koszuli były lekko wystrzępione, a krawat sprawiał w świetle lampionów wrażenie nieświeżego. Nicholas ciekaw był, czy efekt ten jest zamierzony. Octave pogładził zmierzwioną brodę i rozejrzał się po zgromadzonych przy stole uczestnikach seansu. Dopiero kiedy wszyscy zajęli swoje miejsca, wszedł do środka świątyni. Goście uważali go za komedianta wynajętego dla ich rozrywki, rozmawiali więc najswobodniej w świecie, wcale się nim nie przejmując. Belennier flirtował z Danyell, która czyniła subtelne przytyki Alegretto, usiłując ukarać go za to, że nie poświęca jej większej uwagi. Poeta odpierał jej ataki z uśmieszkiem wyższości, a młody towarzysz Danyell wychodził z siebie, żeby go chociaż trochę dostrzeżono. Nicholas kulił się w ciemnościach za wielką donicą, czując, że stopy marzną mu od zimnych kamieni tarasu. Nigdy nie lubił mieć do czynienia z ludźmi z towarzystwa. Spotykało się wśród nich drapieżniki, tak samo jak w slumsach Riverside, ale tutaj walka szła na słowa, gesty, spojrzenia. Nie było tu sojuszników, byli tylko sami wrogowie, chociaż zachowywali się tak, jakby byli najserdeczniejszymi przyjaciółmi. Nicholas zawsze miał wrażenie, że to wszystko dzieje się na jakieś zupełnie obcej mu planecie i on może tylko przyglądać się temu obojętnie. Sam wolał żyć w świecie, w którym wrogowie są wrogami, wojna wojną, a ciosy ranią do kości. Madame Everset usiłowała brać udział w konwersacji i równocześnie mieć baczenie na Octave’a, gdyż widać było wyraźnie, iż chciałaby, żeby seans nareszcie się zaczął. Reynard także pilnował spirytysty, ale o wiele dyskretniej, prowadząc przy tym lekką i niezobowiązującą konwersację z panią Alegretto. - Czy możemy już zaczynać, doktorze? - zapytała w końcu madame Everset głosem, w którym słychać było napięcie i zniecierpliwienie. Pozostali zwrócili się ku niej, jedni zaskoczeni, inni z rozbawieniem. - Tak, madame - przemówił Octave. Stał teraz za pustym krzesłem, twarzą do reszty obecnych, plecami, do wejścia do świątyni. Alegretto, prawdopodobnie niezadowolony, że uwaga pozostałych skupiła się na kimś innym niż on, wycedził: - Osobiście nie wierze w takie bajeczki, doktorze. Naprawdę utrzymuje pan, że zmarły brat naszej drogiej gospodyni pojawi się tutaj wśród nas? Madame Everset drgnęła nerwowo, a Nicholas zanotował sobie w pamięci, że musi dowiedzieć się wszystkiego na temat jej zmarłego brata. W blasku lamp widać było wyraźnie, że gospodyni przyjęcia jest blada i ma podkrążone oczy. Nicholas przypuszczał uprzednio, że te mankamenty urody są wynikiem trudów pożycia z kapitanem Eversetem, ale teraz uznał, że madame ma jeszcze jakieś inne problemy. Coraz bardziej dochodził do wniosku, że dzisiejszy seans został zorganizowany w jakimś poważniejszym celu niż tylko dla dostarczenia rozrywki. Przyszło mu też do głowy, że może on być bardziej wynikiem inicjatywy Octave’a niż pani Everset. - Wiara nie jest potrzebna - stwierdził doktor. Mówił prawie takim samym głosem jak wczorajszy golem, tylko odrobinę niższym. Nicholas znowu sobie uprzytomnił, że najprawdopodobniej ma on inną osobowość i może zachować się zupełnie inaczej niż ich wczorajszy nieproszony gość. - Doprawdy? - uśmiechnął się Alegretto, zamierzając podroczyć się trochę ze spirytystą i podręczyć nieco gospodynię. - Myślałem, że to konieczne przy tego rodzaju... przedsięwzięciach. - Myli się pan. - Octave był nieporuszony. Był w swoim żywiole i panował nad sytuacją. Jedną rękę trzymał w kieszeni surduta, i ten gest miał w sobie coś nienaturalnego. Nicholas był skłonny przypuszczać, że ma tam pistolet, ale jakoś nie potrafił wyobrazić sobie Octave’a noszącego broń. A przynajmniej broń tego rodzaju. Alegretto nie przywykł do takiej obojętności. Zmrużył oczy i wycedził: - Tak pan twierdzi. Ja zaś uważam, że pan mnie w ten sposób obraża, doktorze. O ile zasługuje pan na ten tytuł. Pani Alegretto westchnęła, Amelind Danyell poruszyła się nerwowo, a Belennier wyglądał na znudzonego. Madame Everset próbowała przerwać ten spór. - Doprawdy, jestem pewna, że nie ma nic złego... - zaczęła. - Ależ Alegretto - wtrącił się Reynard, mówiąc tak, jakby ten temat bawił go i zarazem nużył. - Jesteś specjalistą od poezji. Dlaczego nie ograniczysz się do swojej dziedziny i nie pozwolisz doktorowi kontynuować? Alegretto spochmurniał. Reynard nie powiedział niczego, co można by uznać za obelgę, czuł się jednak obrażony.. - Nie sądziłem, że należysz do ludzi interesujących się poezją czy też tymi spirytystycznymi bzdurami, Morane. : - Nie znam się na poezji, ale wiem, co mi się podoba. - Więc dlaczego tutaj przyszedłeś? - Dlatego, że zostałem zaproszony. Wiesz, zdarza mi się to stosunkowo często. Jesteśmy z Eversetem w przyjaźni. A ty czemu tu jesteś? Octave najwyraźniej znakomicie się bawił, słuchając tej wymiany zdań, gdyż na jego bladych wargach igrał lekki uśmieszek. - Ależ panowie, to chyba nie jest... - wtrącił się Belennier. - Może dlatego, że trzeba tej całej imprezie dodać trochę koloru i przyzwoitości - odparł Alegretto, wpatrując się groźnie w swego przeciwnika. - Jednak zgodnie z tym, co się o tobie mówi, nie masz o czymś takim najmniejszego pojęcia. - Możliwe - zgodził się Reynard z łagodnym uśmiechem. - Chociaż sądzę, że po tym, jak przedstawiłeś swój ostatni poemat na wieczorku literackim u hrabiny Averae, powinieneś raczej zacząć udawać małpę w kąpieli. Alegretto zerwał się na równe nogi, klnąc pod nosem i z trzaskiem przewracając krzesło. Po latach spędzonych na licznych pojedynkach Reynard miał znakomicie wyrobiony refleks, więc w mgnieniu oka był na nogach, lekko przy tym trącając łokciem ramię Octave’a, co sprawiło, że spirytysta musiał cofnąć się o krok dla zachowania równowagi i wyjąć przy tym na chwilę rękę z kieszeni. Dobry, stary Reynard, uśmiechnął się sam do siebie Nicholas, gdyż w tej właśnie chwili ujrzał, co doktor trzyma w dłoni. Trwało to przez moment, gdyż Octave prędko ponownie ukrył ów przedmiot w kieszeni.. - Ależ mój drogi, nie przypuszczałem, że tak to odbierzesz. Najmocniej przepraszam - powiedział Reynard do Alegretto. Poeta wcale nie czuł się tym usatysfakcjonowany, ale nie mógł odrzucić publicznych przeprosin. Z niechęcią skinął głową i usiadł, zaś Reynard z powagą sumitował się przed Octavem, a następnie również zajął swoje miejsce. Nicholasowi przeszło całe rozbawienie. Przedmiotem, który ujrzał, była metalicznie lśniąca kula, przypominająca modele aparatu Edouarda Villiera, tylko znacznie mniejsza. To niemożliwe, pomyślał. Przecież wszystkie zostały zniszczone. Osobiście widział, jak śledczy koronni rozbijali je na drobne kawałki. Stanowiły one efekt ostatniego eksperymentu Edouarda Villiera, mającego na celu nawiązanie kontaktu ze zmarłą żoną, którą Nicholas znał tylko z portretu wiszącego w reprezentacyjnym salonie Coldcourt. Samo urządzenie do komunikowania się - ze zmarłymi, niezależnie od tego, czy było skuteczne, czy też nie, nie stanowiło dowodu na nekromancję. Hrabia Montesq zadbał jednak o to, by wydawało się, że dla wykonania magicznego zaklęcia Edouard zamordował kobietę, a to już można było w świetle prawa nazwać nekromancją. Kiedy sąd usłyszał, do czego służyło urządzenie Edouarda, znalazł się on w sytuacji bez wyjścia. W jaki sposób kula mogła znaleźć się w rękach Octave’a? Absolutnie wszystko, co pozostało po eksperymentach Edouarda: jego notatki, dzienniki, nie uszkodzone modele aparatu, słowem wszystko, co nie zostało z nakazu sądu spalone, znajdowało się W Coldcourt. Nicholas zaklął w duchu. Może istniał jeszcze jeden prototyp, o którym nie wiedzieliśmy? Kto jak kto, ale Arisilde Damal powinien coś o tym wiedzieć. Współpracował ściśle z Edouardem, kiedy ten prowadził swoje badania w Lodun. A może Octave w jakiś sposób dotarł do zapisków Edouarda i na ich podstawie samodzielnie odtworzył kulę? Jednak jeśli ukradł wyniki badań Edouarda... Nie będzie potrzebował aparatu, by rozmawiać ze zmarłymi, pomyślał Nicholas. Przyjdzie mu to z łatwością, gdyż wkrótce sam znajdzie się w ich gronie. Wolałbym, żeby wszelkie pozostałości odkryć Edouarda spalono, niż gdyby miały zostać użyte przez Octave’a do jakichś niecnych sztuczek. Doktor odzyskał panowanie nad sytuacją, a uczestnicy seansu wracali na swoje miejsca. Skinął głową do naburmuszonego Alegretto i powiedział: - Odpowiadając na pańskie wcześniejsze pytania, owszem, jestem doktorem spirytualistą. Każdy student magii wytłumaczy panu, co to jest sfera eteryczna. Poprzez nią można dotrzeć do dusz, które niegdyś należały do tego świata. Porozumieć się z nimi. Sprowadzić je... na krótko... do świata żywych. A teraz... Zamilkł na chwilę, pozwalając, by napięcie rosło, aż słychać było tylko szeleszczące na wietrze liście. Jego wzrok stał się nieobecny, a oczy zapadły się w głąb. Zadrżał i cicho jęknął. Tanie sztuczki, pomyślał Nicholas z niesmakiem. W dodatku kiepsko wykonane. Octave widocznie jeszcze nie wrócił do siebie po niedoszłym pojedynku Reynarda z Alegretto. Ale nie tylko Nicholas uznał mimikę doktora za nieprzekonującą. Pani Alegretto przyglądała mu się z nie ukrywanym powątpiewaniem. Jeśli spirytysta używa aparatu, który powstał na podstawie wyników badań Edouarda, to niewątpliwie igra z ogniem, pomyślał Nicholas. Nagłe szurnięcie zaskoczyło wszystkich. Ktoś głośno westchnął. Szuranie powtórzyło się i Nicholas zdał sobie sprawę, że jest to odgłos pocierania drewnem o kamień. Potem wszyscy zobaczyli, jak ciężki drewniany stół majestatycznie obraca się wokół własnej osi. - To jakaś sztuczka - powiedział Alegretto. Reynard odsunął się od stołu i zajrzał pod spód. Nicholas zaczynał żałować, że nie zdecydował się pojawić jako gość, żeby także móc zbadać tajemniczy mebel. - Ależ skąd - odparł Reynard. - Doktor niczego nie dotyka. Poskrobał o coś butem. - A na podłodze są drzazgi. - A więc to czarnoksięstwo - uśmiechnął się Alegretto. - Coś takiego nie zabawiłoby nawet ludzi na jarmarku, doktorze. Chociaż rozumiem, że woli pan to, niż parać się szamaństwem na Placu Filozofów. Nagle wszystkie lampy przygasły na chwilę, jakby nad płomieniem każdej z nich przesunęła się jakaś niewidzialna dłoń. Nie zmieniając natchnionego wyrazu twarzy, Octave powiedział: - Wierzcie w to, co chcecie. Ja jestem kluczem, który otwiera drzwi do zaświatów. - Nekromancja - stwierdziła głośno pani Alegretto - jak najsłuszniej karana jest śmiercią. - Trzymała dłonie tuż nad wciąż poruszającym się stołem. Widać było wyraźnie, że cała rzecz zaczyna jej się coraz mniej podobać. - Mam nadzieję, że nie nastąpi to przed końcem seansu - powiedziała złośliwie Amelind Danyell. - To nie nekromancja, wzywanie duchów czy też rabowanie grobów - odparł Octave z irytacją w głosie. - To jest najwyższa forma komunikacji. - Mamy tutaj stół, który się kręci - stwierdził nieoczekiwanie rozsądnie Alegretto. - Nic więcej jak dotąd nie widzieliśmy. Doktor nakazał mu gestem dłoni milczenie. Za nim, między dwoma filarami wyznaczającymi wejście do świątyni, pojawił się jakiś mężczyzna; Nicholas wstrzymał oddech. Patrzył tam przed chwilą i niczego nie widział. Był to młody człowiek ubrany w mundur oficera marynarki. Nicholas wpatrywał się w niego z natężeniem, starając się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Uczestnicy seansu jak zaklęci patrzyli na zjawę, ci zaś, którzy siedzieli do niej tyłem, odwrócili się i także zamarli. Nawet stół przestał się kręcić. Madame Everset poderwała się na nogi, jakby jakaś tajemnicza siła podniosła ją z krzesła. Octave wyszedł już ze swego somnambulicznego stanu i przyglądał się swojej zleceniodawczyni z wielką uwagą. To nie jest obraz rzucany przez magiczną latarnię, pomyślał w pierwszej chwili Nicholas. Oczy postaci, zaczerwienione jak od słonej wody albo braku snu, wpatrywały się po kolei w siedzące przy stole osoby. Mogła być to iluzja, bowiem dzieła czarnoksiężników potrafiły mówić i poruszać się. Arisilde potrafił tworzyć iluzje, które można było nawet dotknąć. Mógł to być także wspólnik Octave’a, ale Nicholas nie potrafił sobie wyobrazić, jak żywy człowiek zdołałby przemknąć niepostrzeżenie obok ustawionych u wejścia na taras służących. Madame Everset usiłowała coś powiedzieć, ale słowa grzęzły jej w gardle. Wreszcie wykrztusiła: - Justane... Może Octave znalazł sobie pomocnika, którego madame Everset rozpoznała jako swojego brata, pomyślał Nicholas. - Proszę zadać mu jakieś pytanie, madame - wymamrotał spirytysta. - Pamięta pani o naszej umowie? Reynard drgnął i przeniósł szybko wzrok ze zjawy na doktora, a Nicholas zdał sobie sprawę, że spośród siedzących przy stole tylko Morane dosłyszał te słowa. Madame Everset kiwnęła głową i zachwiała się, jakby miała zemdleć, ale zdołała wydobyć z siebie głos. - Twój statek, Justane. Gdzie zatonął? Spojrzenie młodego człowieka zatrzymało się na gospodyni seansu. Jego twarz nie była blada jak u nieboszczyka, zauważył Nicholas, lecz zaczerwieniona od słońca. Nie wiadomo dlaczego wydało mu się to bardziej przekonujące. Zjawa oblizała wargi i odrzekła: - Przy południowym wybrzeżu Parscii, w cieśninie Kashatriy. - Jej głos był niski i schrypnięty. - Ale Lizo... Duch zniknął. Nie rozwiał się powoli jak mgła, tylko nagle przestał być widoczny, jakby ktoś zatrzasnął za nim drzwi prowadzące do zaświatów. - Justane! - krzyknęła madame Everset. Odpowiedziała jej głucha cisza. A potem wszyscy usłyszeli ciche skrzypienie butów na kamiennej posadzce, jakby ktoś się oddalał. Nicholas poczuł, jakby jakaś niewidzialna siła pojmała go, zatrzymała bicie jego serca i nie pozwalała mu zaczerpnąć tchu. Przypominało to wrażenie, jakiego doznał, gdy został napadnięty przez ghoula w podziemiach Mondollot House i nie mógł się poruszyć. Na chwilę przyszło mu do głowy, że może jego obecność tutaj to poważny błąd. Nagle cienie między lampionami zlały się w jakąś mroczną postać, która szła powoli tarasem w stronę świątyni. Nicholas zmrużył oczy, starając się dojrzeć twarz zbliżającego się mężczyzny; poczuł, że drży, gdyż chłodne nocne powietrze stało się nagle lodowate. Miał wrażenie, że platforma, na której postawiono świątynię, została wykonana z lodu. Mimo rękawiczek dłonie przemarzły mu na kość. Coś zaszurało po dachu świątyni, jakby ktoś przeciągał po nim gałąź. Nicholas spojrzał na pogrążony w mroku dach. W okolicy świątyni nie rosły przecież żadne drzewa. Potem popatrzył na Octave’a. Spirytysta z natężeniem wpatrywał się w blat stołu. Nie odwrócił się, żeby spojrzeć na zbliżającą się postać, ale coś mówiło Nicholasowi, że o wiele lepiej zdaje sobie sprawę z jej obecności, niż pozostali uczestnicy seansu. - Jeszcze nie teraz... - wymamrotał Octave, nerwowo oblizując wargi. Jego zachowanie zaniepokoiło Nicholasa. Wielki; Boże, ten człowiek nawiązuje kontakt że zmarłymi, nie mając pojęcia, z czym igra. Postać znajdowała się coraz bliżej. Nicholas usiłował rozpoznać, kto to jest, zapamiętać rysy twarzy, zrozumieć, co się dzieje, ale twarz zjawy pozostawała niewyraźna. Mimo że z tej odległości postać powinna być dobrze widoczna, jego wzrok ześlizgiwał się z niej. Skoncentrował się, wiedząc od Arisilde’a, że w ten sposób można przeniknąć nawet najzręczniejsze magiczne iluzje, ale w tym przypadku to wcale nie skutkowało. Nie pomagało także to, że coś dławiło go w gardle, a serce biło jak oszalałe. Postać była już dwa kroki od wejścia do świątyni. Zatrzymała się. Nicholas zdołał dostrzec fragment ciemnej szaty, płaszcza albo peleryny. Nagle istota zniknęła. Nicholas zdał sobie sprawę, że kurczowo zaciska dłonie na balustradzie i drży na całym ciele. W świetle lampionów widział, że uczestnicy seansu siedzą lub stoją skamienieli niczym rzeźby na tarasie. W martwej ciszy rozległ się głos Octave’a: - To wszystko, madame. - Spirytysta skłonił się i wyszedł ze świątyni... Pani Everset próbowała pójść za nim, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa i mogła tylko stać, wspierając się na oparciu krzesła. Belennier zerwał się, chwycił ją pod ramię, a Alegretto powiedział: - Zabierzcie ją do domu... - Chwileczkę - przerwał mu Reynard i zawołał głośniej: - Lokaj! Niech no któryś przyniesie tu lampę! Myśli o naszym ghoulu z podziemi, stwierdził w duchu Nicholas. No i to szuranie na dachu. Opierając się o balustradę, odchylił się do tyłu tak, że prawie przez nią przeleciał, ale niczego nie zobaczył. Pośród przesuwających się po kamiennej konstrukcji cieni mogło się kryć i sto ghouli. Całkowicie zbity z tropu lokaj przyszedł z latarnią. Reynard wyrwał mu ją z ręki i uniósł wysoko, usiłując zobaczyć, czy na dachu coś się czai. Nicholas obserwował, jak następnie zwraca się do lokaja, i chociaż nie usłyszał pytania, widział, jak człowiek ten przecząco kręci głową. - Dobrze, możecie ją tędy poprowadzić - powiedział Reynard. Nikt nie zaprotestował. Nawet nieznośna Amelind Danyell kurczowo ściskała ramię Alegretto i drżała jak liść. Pani Alegretto podeszła do madame Everset; gospodyni przyjęcia wciąż jeszcze była wstrząśnięta i oszołomiona. Z pomocą Beleniera skierowała się ku wyjściu. Nicholas uznał, że i na niego pora. Jeśli Everset ma chociaż odrobinę rozumu, powinien posłać służbę, by przeszukała ogrody i ich okolice. On zaś, jeśli się pospieszy, może zdoła do nich dołączyć. Przeszedł przez balustradę i zeskoczył na dół, lądując na kupie zwiędłych liści. Narobił tyle hałasu, że niewiele brakowało, a nie usłyszałby trzeszczenia uschniętych gałązek i szelestu liści dobiegającego z rosnącego w pobliżu wielkiego dębu. Chciał, ukryć się w krzakach, ale poślizgnął się i upadł. O kilka stóp dalej ktoś zsuwał się po pniu drzewa na ziemię, stracił równowagę i dla jej odzyskania chwycił się jednej z niższych gałęzi. Było dostatecznie widno, żeby dostrzec, że jest to mężczyzna odziany w myśliwską kurtkę i szalik. Kompletnie zbity z tropu Nicholas wymamrotał odruchowo: - Najmocniej przepraszam, ale... Nieznajomy zaś powiedział równocześnie: - Jest mi niezmiernie przykro... Obaj umilkli, patrząc na siebie z zakłopotaniem w kompletnej ciszy. Potem ten drugi powiedział: - Do widzenia panu - i umknął w stronę otaczającego ogród muru. Nicholas podniósł się i ruszył w kierunku warzywnika, klnąc pod nosem. Znał ten głos i tego człowieka. Pamiętał, jak dziesięć lat temu spokojny, pewny siebie przemawiał jako świadek na rozprawie Edouarda. Słyszał go także, kiedy o kilka miesięcy za późno wyrok został anulowany. Był wtedy równie chłodny i spokojny, mimo że przyznawał się do popełnienia błędu, który doprowadził do ludzkiej śmierci. Nicholas miał z tym głosem do czynienia także podczas licznych akcji, kiedy to niewiele brakowało, aby doszło do katastrofy, oraz wielu rozpraw sądowych, ale wtedy zawsze występował w przebraniu. Rozmawiał już dawniej z inspektorem Ronsardem, ale po raz pierwszy od czasu, gdy był młodym studentem w Lodun, użył swojego własnego głosu. W zamieszaniu, które wkrótce ogarnęło posiadłość, Nicholas zdołał przedostać się do reprezentacyjnej części pałacu, nie zwracając na siebie uwagi. Służba rozbiegła się na wszystkie strony, łatwo więc było udawać, że właśnie został przez kogoś wezwany. Goście zgromadzili się w największym salonie, położonym od frontu budynku z widokiem na grotę i ogród oraz łuk triumfalny. Oświetlone teraz kolorowymi lampionami, sprawiały świąteczne wrażenie. W salonie dominował kolor żółty: ściany i parawan obito żółtym brokatem, rozmaite sofy, kanapki i fotele pokryte były także żółtym jedwabiem; nawet nimfy na zdobiącym sufit medalionie miały żółte szaty. Goście rozproszyli się po całym pomieszczeniu. Madame Everset spoczywała na sofie, a wstrząs, jaki prze żyła, sprawił, że jej bladą zazwyczaj twarz nabrała sinego odcienia. Nad leżącą pochylała się pokojówka i usiłowała namówić ją do wypicia chociaż jednego łyka brandy. Everset stał obok, bez radny i zbity z tropu. - Do licha, człowieku, każ służbie przeszukać całą posiadłość - nalegał Reynard. Alegretto niecierpliwie krążył po salonie. Danyell bezwład nie spoczywała na kanapce, będąc ośrodkiem zainteresowania niewielkiej grupki osób, składającej się z towarzyszącego damie młodzieńca, śpiewaczki operowej Isolde oraz kilku pokojówek, pochylających się z niepokojem nad cierpiącą. Belenier, jak się wydawało, opisywał niedawne wydarzenia wysokiemu, ciemnowłosemu mężczyźnie, który musiał być Veardem. Na jednym ze stołów stały kieliszki z winem i leżały rozrzucone karty do gry. Nicholas nie był skłonny traktować tego jako bezsprzeczny dowód, że Vearde, Everset i Isolde tym właśnie zajmowali się podczas seansu. Musi uzyskać potwierdzenie, w odpowiedniej chwili wypytać służbę. Na razie trudno mu było przyjąć, że Octave działał w pojedynkę. Spirytysty nie było w salonie. - Dlaczego? Po co urządzać poszukiwania? - Everset pokręcił niepewnie głową. - Żeby znaleźć wspólników, oczy wiście - Reynard popatrzył na swego rozmówcę z niesmakiem. - Ten skunks śmiertelnie przestraszył twoją żonę, więc powinieneś się dowiedzieć, czy ci... ci ludzie są w istocie tymi, za kogo się podają, czy też po mocnikami Octave’a. - Ale po co? Ten łobuz właśnie odjeżdża, zabierając ze sobą honorarium. Jego powóz jest już na podwórzu. - Tak od razu? - zapytał Alegretto, nieoczekiwanie biorąc stronę Reynarda. - To diabelnie podejrzane, Everset. Powinieneś był zatrzymać go na tyle długo, żeby chociaż sprawdzić, czy nie ukradł ci srebrnych łyżeczek. Na wieść o tym, że powóz spirytysty właśnie zajechał, Nicholas zaczął powoli wycofywać się z salonu. Znalazł najbliższe: wyjście dla służby i popędził na trzecie piętro, w biegu wyciągając kartkę papieru. Kiedy znalazł się w pokoju gościnnym przeznaczonym dla Reynarda, pospiesznie nabazgrał dla niego notatkę i wepchnął ją do kieszeni jego zapasowego fraka, a potem pognał z powrotem na dół. Przedostał się na front budynku, skracając sobie drogę przez część przeznaczoną dla państwa, teraz pustą, gdyż wszyscy zgromadzili się w głównym salonie. Dotarł do oświetlonej tylko blaskiem księżyca oranżerii, której cała jedna ściana była wykona na z oprawionych w kute ramy szyb. Widać było przez nie grotę i ogród. Ślizgając się po kafelkach posadzki, Nicholas ominął slalomem bambusowe mebelki i stojaki z roślinami w doniczkach, a potem zbiegł po schodkach do niższej części oranżerii, gdzie pośród lilii wodnych cicho szemrała fontanna. Dobrze zgadł: to tu były prowadzące do ogrodów drzwi. Otworzył je i poczuł chłodne nocne powietrze. Starannie przekręcił za sobą klucz w zamku. Znajdował się na samym froncie domu, na zasypanej liśćmi kamiennej ścieżce, która prowadziła wzdłuż ogrodu do łuku triumfalnego. Po prawej stronie miał skalę, a w niej wejście do groty, a po lewej korytarz prowadzący na podwórze dla powozów. A więc powinien przedostać się na drugą stronę. Wspinając się na górę, był rad, że ma ze sobą rękawiczki. Skala została wykonana z pomalowanego na ciemnot cementu, którego czas nie, zdążył jeszcze wygładzić. Nicholas nie powinien być widoczny z okien salonu; gdyby jednak, ktoś go zobaczył, uznałby go prawdopodobnie za jednego z domniemanych wspólników Octave’a. Nicholas zszedł na drugą stronę wejścia do groty i przywarł do ściany korytarza dla powozów. Czekał tak chwilę, która zaledwie wystarczyła, by uspokoić oddech, gdyż zaraz usłyszał dobiegający z korytarza cichy odgłos kroków. Zamarł, wtapiając się w cienie rysujące się na murze. Z korytarza wyszedł mężczyzna, zatrzymał się na moment w świetle latarni wiszącej nad wjazdem, a potem odwrócił się i spojrzał prosto na Nicholasa. Był to Crack. Zaklął pod nosem. - Ja tu byłem pierwszy - stwierdził z uśmiechem Nicholas. Crack wszedł między krzaki ozdobnego żywopłotu i po chwili rozległ się jego głos. - Przecież jestem twoim gorylem. Zabierasz mi robotę. - Dwóch mężczyzn uczepionych tyłu powozu zwróci na siebie uwagę. Sam mogę zostać uznany za forysia. Miał szczęście, że Octave przybył tu własnym powozem. Wynajęte powozy miały często umieszczone pod stopniem dla forysia kolce, żeby pojazdu nie czepiały się dzieci i inni zwolennicy darmowych przejażdżek. Prywatny powóz nie powinien mieć takiej instalacji. - Wątpię też, żeby Reynard był w stanie ukryć fakt, iż w środku nocy opuściło go aż dwóch służących. No i ktoś musi mieć na niego oko. Crack parsknął, zdegustowany pomysłem, że ma pilnować Reynarda. - Poza tym dlatego - dodał Nicholas, a w jego głosie zadźwięczała stal - że ja tak mówię. Jego wspólnik nie lubił, kiedy inni kwestionowali polecenia Nicholasa. Sugestia, że on sam mógłby podobnie się zachować, sprawiła, iż poddał się. Jeden z krzaków żywopłotu zatrząsł się i dobiegło z niego ciche mamrotanie, ale na tym skończyły się wszelkie protesty. Po chwili usłyszeli stukot końskich kopyt, rozlegający się echem w korytarzu. Nicholas przesunął się do krawędzi wjazdu i przygotował do skoku. Dwie pary kasztanów, a potem ciemny bok powozu Octave’a minęły go ze świstem. Zasłona w oknie była odsunięta. Pojazd zwolnił w korytarzu, ale i tak jechał stosunkowo szybko. Wiedząc, że nie będzie miał drugiej takiej szansy, Nicholas zrobił krok naprzód i skoczył. Złapał poprzeczkę, której zazwyczaj trzymał się foryś, a w następnej sekundzie jego stopy spoczęły na drewnianej półeczce. Trzymając się z całych sił, Nicholas odwrócił się, by spojrzeć na okna salonu. Nie zobaczył w nich żadnych twarzy. Jego skok nie został zauważony. Strzelił bat i powóz przyspieszył, wyjeżdżając przez łuk triumfalny na drogę. Gabrill House został za nimi. 5 Po obu stronach drogi, pojawiły się tworzące ciemny tunel drzewa, ale powóz Octave’a zwolnił tylko odrobinę, pędząc o, wiele za szybko jak na nocną jazdę, nawet przy świetle księżyca. Lampy wiszące na obu bokach pojazdu kiwały się jak oszalałe, pudło trzęsło się niebezpiecznie, gdy koła natrafiały na dziurę w drodze, a Nicholas kulił się, przywierając do ściany powozu i starając się za wszelką cenę nie puścić drążka. Na szczęście powóz był sporych rozmiarów, a Nicholas nie ważył na tyle dużo, by jego obecność dawała się odczuć; miał spore szansę, aby dojechać do miasta nie zauważony przez woźnicę. Drzewa ustąpiły miejsca wypielęgnowanym żywopłotom otaczającym puste teraz ogródki, oświetlone blaskiem księżyca. Większe i mniejsze domy stały po obu stronach drogi, niektóre wciąż miały zapalone lampy w oczekiwaniu na późnych gości, inne były zamknięte i ciemne. Powóz nie zwolnił ani na sekundę, nawet gdy mijali inne pojazdy; woźnica potrafił utrzymać go w pionie i z dala od rowu. Musiał jednak powściągnąć rozpędzony powóz, gdy znaleźli się w pobliżu starych murów miejskich. Droga była tu węższa, budynki stały gęściej i pojawiło się więcej przeszkód, które należało omijać. Mur wyłonił się znienacka spośród mroku i mgły i stawał się coraz wyższy w miarę zbliżania do niego. Latarnie gazowe i lampy naftowe pobliskiej karczmy rzucały dzikie błyski na wykute przed wiekami kamienie, z których każdy był większy niż; powóz spirytysty. Po chwili znaleźli się za potężną bramą, w cieniu starych kwadratowych wież, a potem końskie kopyta zaklekotały o bruk bulwaru Procesji Wszystkich Świętych. Nawet o tak późnej porze panował tu jeszcze całkiem spory ruch. Herbowe karety wysoko urodzonych rozpychały skromniejsze pojazdy mniej zamożnych, a dorożki z trudem torowały sobie drogę. Na chodnikach po obu stronach jezdni aż roiło się od pieszych, tak samo zresztą jak na porośniętym drzewami pasie zieleni pośrodku arterii. W tej okolicy było wiele teatrów i właśnie zakończyły się przedstawienia. Nicholas wyprostował się i stał swobodnie, gdyż foryś kulący się na tyle pojazdu z pewnością zwracałby na siebie uwagę. Z bulwaru skręcili w węższą, mniej uczęszczaną ulicę. Wysokie, nie oświetlone domy zasłaniały blask księżyca i wydawało się, że znaleźli się w jakimś wąwozie o stromych zboczach. Nicholas pomyślał, że widocznie woźnica chce uniknąć tłoku na bulwarze, ale powóz nie skręcił w żadną z równoległych do niego uliczek. Latarnie gazowe trafiały się coraz rzadziej i Nicholasowi przyszło do głowy, że może dojadą tą ulicą aż do Riverside Way. Była to jedna z najstarszych dzielnic miasta i kiedyś skupiały się tam banki i kantory, ale teraz stała się znanym siedliskiem zbrodniarzy. Jeśli tak, to Octave wybrał doskonale, pomyślał Nicholas, uśmiechając się. Nawet prefektura nie lubi się tam pojawiać. Budynki były tu wąskie i wysokie na cztery lub pięć pięter, zwieńczone mansardami w spiczastych dachach. Prowadzące na podwórka bramy ukryte były w cieniu, a Nicholas wiedział, że są tak zawalone śmieciami, iż nie dałoby się przez nie przejść. Latarnie, które niegdyś tu ustawiono: wysokie żelazne słupy zdobione kutymi zawijasami, dawno już zniknęły i zastąpiono je lampami naftowymi i pochodniami, zazwyczaj tylko nad wejściami do tanich teatrzyków lub karczm i kabaretów. Przy nich gromadziły się grupki śmiejących się, wykrzykujących coś do; przyjaciół albo znienacka rozpoczynających bójkę ludzi. Były tu także całkiem zwykłe miejsca: kawiarnie, garbarnię, farbiarnie, ale w nocy cała ta okolica sprawiała wrażenie gniazda rozpusty. Powóz zbyt szybko wziął ostry zakręt i Nicholas poczuł, że stopy zsuwają mu się z drewnianej półeczki, a potem zawisł nogami w powietrzu. Zdołał się jednak jakoś podciągnąć. Woźnica musiał to poczuć, pomyślał. Resory nie są na tyle dobre, żeby zamortyzować nagłe pochylenie się pojazdu. Cała nadzieja w tym, że może nie jest spostrzegawczy. Jeden z biesiadujących na skrzyżowaniu pijaków zatoczył się w stronę jezdni i zawołał dobrodusznie: - Ej, ty, zwolnij, bo prawie zgubiłeś forysia! Nicholas zamknął na chwilę oczy. Do diabła. Może go nie usłyszał: Powóz pochylił się, nabierając gwałtownie prędkości, i runął przed siebie z niebezpieczną szybkością. Usłyszał, niestety, pomyślał ponuro Nicholas. Pojazd skręcił ostro w prawo, potem w lewo. Nicholas trzymał się z całej siły, rad, że jego spocone dłonie chronią rękawiczki. Koncentrując się na tym, żeby nie spaść, nie zauważył następnego zakrętu, który pojazd pokonał z przerażającą prędkością. Stopy znowu ześlizgnęły mu się z podpórki i uderzyły o tył powozu, więc rozpaczliwie podciągnął się na rękach, żeby nie zaczepić o szprychy koła. Ledwo zdążył oprzeć nogi na półeczce, a już powóz brał ostro następny zakręt. Musi jak najprędzej zeskoczyć. Wychylił się ryzykownie, żeby zobaczyć, co go teraz czeka. Rzędy budynków kończyły się i nagle Nicholas rozpoznał ulicę. Byli znowu na Riverside Way i mieli zaraz przejeżdżać na drugi brzeg rzeki. Domy zostały za nimi i znaleźli się na otwartej przestrzeni. Nicholasa owionął chłodny wiatr. Po drugiej stronie ciemnej rzeki widział światła doków i składów. Powóz wtoczył się z łoskotem na stromy podjazd, a potem w świetle huśtających się latarni pojawiła się przed nim krawędź starego kamiennego mostu. Nicholas zebrał się w sobie. Pojazd z hurgotem pokonywał najniższą część podjazdu, jęcząc resorami i skrzypiąc pudłem, i wtedy rzucił się w ciemność. Uderzenie o ziemię pozbawiło go tchu, ale na szczęście wylądował na trawiastym poboczu, a nie na kamiennej jezdni. Przetoczył się na cuchnący, błotnisty brzeg rzeki, desperacko łapiąc oddech. Podparł się na łokciach i energicznie pokręcił głową, by odzyskać ostrość zmysłów. Powóz zatrzymał się na najwyższej części mostu. Konie drżały z wysiłku, parując w chłodnym powietrzu. Woźnica zsiadał właśnie z kozła, gdy otworzyły się drzwiczki pojazdu. Mając wzrok przyzwyczajony do jasno oświetlonych ulic, Nicholas prawie nic nie widział w panującym nad rzeką mroku. Podpełzł w dół, aż poczuł, że ziemia kruszy mu się pod palcami. A więc znalazł się w miejscu, gdzie brzeg został podmyty przez rzekę, ale widział tylko blask księżyca malujący wzory na wodzie. Woźnica zdejmował jedną z wiszących po bokach powozu lamp i za chwilę mógł go tutaj znaleźć. Nicholas ściągnął swój podarty płaszcz i rzucił go w dół stromego brzegu, a potem potoczył się na bok, żeby zostawić jak najmniej śladów w wilgotnej ziemi. Gdy znalazł się na porośniętym kępkami trawy twardszym gruncie, niezdarnie podniósł się na nogi i po omacku ruszył w stronę filaru mostu. Widział nad sobą blask kiwającej się lampy, gdy woźnica ruszył w dół po zaznaczonych w błocie śladach jego upadku. Nicholas przedostał się pod niski kamienny łuk, co chwila wpadając w cuchnące, błotniste kałuże i nabijając sobie guzy o połamane cegły i kawałki złomu. Poślizgnął się i zaklął bezgłośnie, ale zdołał dotrzeć do najbliższego filaru, gdzie skulił się i czekał, co będzie dalej.. Usłyszał ich kroki poprzez plusk wody i odległy szum miasta. Ujrzał lampę i cicho przeszedł na drugą stronę filaru. Światło przesuwało się to tu, to tam, a potem jakiś głos powiedział: - Myślę, że spadł tutaj. Na tym krzaku w dole jest kawałek oddartego materiału... Wygląda na to, że to było niedawno. - Teraz to ty myślisz - warknął Octave. - Trochę za późno. Trzeba było wezwać posterunkowego, a nie zwracać na siebie uwagę tym idiotycznym przedstawieniem. - Jeśli nie żyje, to nie będzie mógł nas dalej śledzić - w głosie woźnicy brzmiała uraza. - Jeśli nie żyje - powiedział Octave i Nicholas usłyszał szelest trawy i jego kroki. Za nim na górę wspiął się woźnica z latarnią... Nicholas odetchnął z ulgą. Powóz niezgrabnie zawrócił na moście, a potem powoli i spokojnie wjechał z powrotem na podjazd. Dał im czas, żeby się trochę oddalili, a potem wrócił na gorę.... Zatrzymał się na chwilę, wypuszczając z każdym oddechem w zimnym powietrzu obłoczki pary, i zobaczył przesuwający się na tle budynków powóz. Skrzywił się, ale pobiegł za nim. Dzisiejszego wieczoru nic nie szło tak, jak sobie zaplanował. Na szczęście pojazd poruszał się teraz znacznie wolniej, gdyż Woźnica nie chciał, by skojarzono go z tym, który dopiero co pędził jak szalony. Nicholas trzymał się blisko ścian domów, omijając hałaśliwie bawiące się grupki ludzi i unikając blasku rzadko rozmieszczonych latarni. Bez kapelusza i płaszcza, w ubłoconym i podartym stroju lokaja nie różnił się zbytnio od innych osób na tej ulicy i nikt go nie zaczepiał. Szedł za powozem przez całą Riverside Way i dwie kolejne uliczki, w które skręcił powóz, ale gdy ten przez jakiś czas jechał prosto, Nicholas zaczął zostawać z tyłu. Pojazd skręcił w lewo i Nicholas z wysiłkiem rzucił się do przodu, żeby zobaczyć, dokąd dalej pojedzie, czując, że zaczynają go boleć płuca. Była to Gabard Lane, jeszcze węższa i bardziej zatłoczona niż inne ulice w tej okolicy. Powóz przepychał się nią ze sporą prędkością, ale na samym końcu zatrzymał go wóz, którym usiłowano dokonać spóźnionej dostawy, w rezultacie której cały środek alei wypełniały beczki, które z niego wypadły. Nicholas oparł się o ścianę, z trudem chwytając oddech, podczas gdy woźnica i furman obrzucali się obelgami, a tłum brał stronę to jednego, to drugiego z nich. Znajdowali się już blisko krańców Riverside Way, tuż obok dzielnicy Gabardin. Była to również nieciekawa okolica, ale nie tak podupadła jak te, które z nią sąsiadowały. Furman wezwał na pomoc gości najbliższej karczmy i beczki zostały usunięte. Nicholas oderwał się od ściany, czując, że chwila odpoczynku już minęła. Powóz zakręcił przy końcu alei i Nicholas znowu musiał zatrzymać się i przywrzeć do muru jakiegoś budynku. Pojazd Octave’a zatrzymał się przed masywną budowlą, która bardziej przypominała fortecę niż dom prywatny. Miała kilka pięter wysokości, a z jej stromego dachu wyrastały wieżyczki. Był to Wielki Dom, bardzo stary, który czasy swojej świetności miał już dawno za sobą. Nicholas patrzył, jak brama dla powozów otwiera się powoli i pojazd wjeżdża do środka. Zasłonięte; solidnymi okiennicami okna były ciemne, a dom wyglądał na całkowicie opuszczony. Nicholas mało wiedział na temat tej dzielnicy, chociaż znal doskonale sąsiadującą z nią Riverside. Skręcił za róg i skierował się w stronę jedynego źródła światła: małej karczmy ulokowanej, jak się wydawało, w stajni innego Wielkiego Domu, zburzonego dawno temu i zastąpionego czynszówkami. Przez szeroko otwarte drzwi karczmy widać było tłum ludzi; delektujących się alkoholem; dobiegał też stamtąd hałas i dym. Na zewnątrz stało kilku gości, którzy nie mieli ochoty na bratanie się z tłumem. Obsługiwał ich starszy człowiek, podając im jakiś napój z beczki. - Drink kosztuje pensa, a jeśli nie masz swojego kubka, wtedy dwa - powiedział ze znużeniem, gdy Nicholas usiadł na przewróconym do góry nogami starym korycie. - Dwa - odparł Nicholas, rzucając mu monety. Stary złapał je w locie i podał mu kubek. Nicholas ostrożnie pociągnął łyk i ukrył grymas obrzydzenia. Napój palił go w gardle, pozostawiając po sobie lekki posmak nafty. Wywoływał niemiłe wspomnienia pewnego maleńkiego pokoiku, który zajmowali razem z matką w czynszówce podobnej do tych, które rzucały cień na tę ulicę. Stary wciąż mu się przyglądał. Pozostali klienci byli już w stanie upojenia, kulili się pod ścianą starej stajni albo nieobecnym wzrokiem patrzyli gdzieś w dal. - Czyj jest ten dom? - Widziałem, że mu się przyglądasz - mężczyzna uśmiechnął się i dodał pospiesznie: - Niczego tam nie ma. Sami starzy ludzie. Nie ma co kraść. - Jak się nazywają? - Valent. To Valent House, a przynajmniej kiedyś nim był. A teraz mieszkają tam starcy. Nicholas rzucił mu jeszcze jednego pensa i wstał. Już miał wylać brandy na chodnik, ale zamiast tego podał ją jednej ze skulonych postaci i odszedł. Skręcił za róg, gdzie wciąż jeszcze panował późny ruch i z kilku wesołych przybytków co jakiś czas wytaczali się goście prosto do rynsztoka. Przeszedł kawałek, aż natrafił na alejkę, która prowadziła między dworna wysokimi ceglanymi murami z powrotem do Valent House. Wreszcie znalazł się na podjeździe dla powozów, bezużytecznym teraz, gdyż dom, do którego należał, został już dawno zburzony. Żaden z okolicznych budynków nie miał wyjścia na podjazd, a na całym terenie walały się stosy śmieci. Wszystkie okna były ciemne i zamknięte; cała ta część ulicy sprawiała wrażenie kompletnie opuszczonej. Nicholas przedarł się przez rumowisko, obijając sobie przy tym nogę o złamaną oś jakiegoś powoziku, i dotarł do muru w głębi. Wspiął się nań, obsypując przy tym luźne kawałki tynku, i zajrzał na zaniedbane podwórko, które niegdyś musiało być ogródkiem, teraz zaś zarosło całkowicie chwastami. W górze ujrzał zarys facjatek na tle ciemnego nieba; musiał to być tył Valent House. Na wyższych piętrach okna zabito deskami, zaś na parterze nie było żadnych otworów poza jednymi drzwiami. Przełazi przez mur i cicho zeskoczył na to, co pozostało z dawnego klombu. Dom przesłaniał światło księżyca, więc Nicholas musiał po omacku trafić do schodów, a potem do drzwi. Ostrożnie nacisnął klamkę i stwierdził, że drzwi są zamknięte i zbyt mocne, żeby zdołał je wyważyć. Zaklął bezgłośnie i cofnął się, aby jeszcze raz przyjrzeć się budowli. Ze środka nie dobiegały żadne dźwięki ani światło, ale mury były tak grube, że jedna czy dwie osoby poruszające się cicho w blasku niesionych latarni miały prawo być niewidoczne z zewnątrz. Dalsze poszukiwania pozwoliły mu natrafić na alejkę prowadzącą z dawnego ogródka do ulicy, przy której znajdował się dom. Na parterze nie było żadnych innych wejść poza tylnymi i frontowymi drzwiami, których Nicholas nawet nie próbował forsować. Dzisiejszego wieczoru zamierzał występować jako kamerdyner, a niejako włamywacz. Musi więc wysłać wiadomość Cusardowi. Oznacza to, że powinien wrócić do Riverside i swoich dawnych melin i poszukać posłańca pośród uliczników, którzy pracowali niegdyś dla starego złodzieja. Wydostał się na hałaśliwą ulicę i zatrzymał na jej rogu, by raz jeszcze popatrzeć na Valent House. Octave sądził prawdopodobnie, że jego praca na dziś dobiegła już końca, ale Nicholas wiedział, że to dopiero początek. W melinie na Riverside Nicholas znalazł ulicznika, który czasami pracował dla Lamane’a i gotów był zanieść kartkę Cusardowi. Zanim jednak ten ją odbierze i odpowie, musi upłynąć co najmniej godzina, więc Nicholas wrócił na bulwar Procesji Wszystkich Świętych, gdzie znajdowało się biuro telegramów Martine-Viendo, otwarte przez całą dobę, głównie dla potrzeb ambasadorów obcych krajów, którzy zamieszkiwali w sąsiedniej dzielnicy. Stamtąd wysłał telegram do znajdującej się teraz w Coldcourt Madeline. Obie wiadomości były zrozumiałe tylko dla wtajemniczonych, więc jeśli nawet ktoś by je przejął, nic by na tym nie skorzystał. Do Madeline Nicholas napisał: „Magazyn E - sprawdź bezpieczeństwo zawartości”. Wolałby zrobić to później sam, ale zbytnio się niecierpliwił. Jeśli Octave zdołał w jakiś sposób dotrzeć do pozostałości badań Edouarda, wolałby dowiedzieć się o tym jak najszybciej Złapał dorożkę na bulwarze i dojechał nią tak daleko w głąb Gabard Lane, na ile zgodził się woźnica, a resztę drogi przebył piechotą. Zatrzymał się na rogu, niewidoczny z ulicy, przy której stał Valent House, i czekał, przytupując dla rozgrzewki. Wolałby obserwować dom z bliska, ale nie było to zbyt rozsądne: podstęp, jaki Nicholas zastosował nad rzeką, musiał wywołać podejrzenia Octave’a. Na szczęście spacerowało tu tylko kilka prostytutek, które udało mu się z łatwością przegonić. Okolica zdawała się powoli uspokajać się, więc musiał udawać, że dokądś zmierza, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Dlatego też z ulgą przyjął widok furgonu z Cusardem na koźle. Jeszcze bardziej ucieszył się; kiedy ujrzał, że z furgonu wysiadają Reynard i Crack... - Jak wam się to udało? - zapytał Nicholas. - Kiedy znalazłem twoją kartkę, przeprosiłem zebranych i natychmiast się wyniosłem - wyjaśnił Reynard. Zdążył się przebrać i zamiast stroju wieczorowego miał teraz na sobie nieco sfatygowany płaszcz, w którym wyglądał na kogoś podróżującego furgonem w tej części miasta. - Poszliśmy do składu, żeby sprawdzić, czy cię tam nie ma, i trafiliśmy na Cusarda. - Rozejrzał się dookoła. - Jakaż urocza okolica. - Mam to ze sobą - Cusard przywiązał lejce i wydobył spod siedzenia skórzaną torbę. Podał ją Nicholasowi. - Jest w niej wszystko, co może nam być potrzebne. Sprawdziłem. Kto pilnuje furgonu?. - Ty - odparł Nicholas, biorąc od niego torbę. - Pamiętałeś o oliwie? - Jasne, że pamiętałem. - Cusard sprawiał wrażenie obrażonego, że to jego chcą zostawić. - To ja jestem zawodowym włamywaczem i ja nauczyłem ciebie wszystkiego, co potrafisz. - Wiem - powiedział szorstko Nicholas. - Sam zrobię drzwi. Ktoś musi czekać przy furgonie, a on będzie stał na czatach. - Jeszcze chwila, pomyślał, a zacznę mówić grypserą. Ta noc sprawiała, że wracały do niego mniej przyjemne szczegóły z przeszłości. - Niech ci będzie - Cusard poddał się niechętnie. Podał Crackowi latarkę, a Nicholas czekał niecierpliwie, aż ten ją zapali. - Jak było z powozem? - zapytał Reynard, gdy ruszyli ulicą. - Woźnica zdał sobie sprawę, że czepiam się tyłu; musiałem zeskoczyć i dalej iść za nimi pieszo. - Doprowadził ich do rogu, po czym ujął Cracka za ramię i wskazał na mroczną fasadę Valent House. - Octave wjechał przez bramę tego domu. Sprawdź, czy jeszcze tam jest. Crack zniknął za rogiem, a Nicholas oparł się o ścianę i zaczął przeglądać zawartość torby, którą przywiózł Cusard. - Twoja wiadomość była niezrozumiała - stwierdził Reynard, patrząc na niego badawczo. - Co takiego zobaczyłeś podczas seansu, o czym ja nie wiem? - Przedmiot, który musiał ujawnić dzięki tobie. - To znaczy? - Ostatnie dzieło Edouarda. Wiesz, co to jest? - Nicholas nie znał w tamtych czasach Reynarda i pamiętał, że jego przyjaciel miał wtedy swoje własne zmartwienia. - Niezupełnie - Reynard wzruszył ramionami. - Słyszałem jakieś plotki, ale niewiele z nich wynikało. Nicholas czuł, iż Reynard usiłuje być taktowny, co czynił wyłącznie wobec ludzi, z którymi się przyjaźnił. Plotki, które wtedy krążyły, były jasne i obciążające. - To mechanizm, który daje osobom nie będącym czarnoksiężnikami pewne zdolności magiczne. - Aha. Więc można by dzięki niemu wyjaśnić niektóre z wydarzeń rozgrywających się podczas seansu, prawda? - Owszem. Żeby po raz pierwszy uruchomić to urządzenie, potrzeba było pomocy czarnoksiężnika. Dlatego Edouard i ja mieszkaliśmy tak długo w Lodun. Przez jakiś czas pracowali nad tym razem z Arisildem. - Nicholas popatrzył na Reynarda. - Gotowy mechanizm ma postać metalowej kuli, dokładnie takiej, jaką miał Octave. - Rozumiem, że dlatego ścigałeś go przez pół miasta. Ale w jaki sposób dzieło Villera mogło trafić w jego ręce? Przecież Korona kazała wszystko zniszczyć. - Znaleźliśmy się w Lodun przed jej przedstawicielami. Władze uniwersytetu niechętnie przystały na to, by konfiskowano własność ich uczonego, i dały mi dosyć czasu, by zabrać najważniejsze dokumenty... - Nicholas zdał sobie sprawę, że powiedział o wiele za dużo. Rozmowa zeszła z faktów dotyczących pracy Edouarda i rozprawy na niebezpieczny grunt jego własnych działań, które podejmował w owych koszmarnych chwilach. Rozejrzał się po ulicy i dokończył: - Nie mogłem niczego uratować z jego pracowni w Vienne, gdzie go aresztowano. - W ostatnich miesiącach życia Edouard przeniósł swoje doświadczenia z Coldcourt do wynajętej pracowni przy ulicy Breakwater w Vienne. Było to dosyć dziwne, gdyż dotychczas zawsze pracował w domu w Vienne lub w mieszkaniu w Lodun. Podczas rozprawy prokurator potraktował to jako bardzo istotny fakt, sugerując, że Edouard usiłował w ten sposób ukryć swoje działania przed rodziną i służbą. Pewnego ranka Edouard znalazł na stole w swojej pracowni zamordowaną w bardzo brutalny sposób kobietę. Na ten widok wybiegł na ulicę, wołając o pomoc... Było to działanie nietypowe dla mordercy, jak zaznaczał obrońca. Ofiara była żebraczką i sprzedawała na ulicach zaklęcia oraz kwiaty, a prokurator posiadał jakoby dowody na to, iż oskarżony dawał jej pieniądze, usiłując w ten sposób zwabić ją do swej pracowni. Edouarda uznano winnym próby wykorzystania jej śmierci w magii i już w następnym tygodniu wykonano na nim wyrok śmieci. Nicholas dowiedział się później, że inspektor Ronsarde nie był zadowolony z rozwiązania tej sprawy. Pół roku po śmierci Edouarda rozwikłał zagadkę i odkrył, że kobieta została zamordowana przez miejscowego rzezimieszka nazwiskiem Ruebene, który zginął podczas próby aresztowania. Dzięki temu nazwisko Edouarda zostało oczyszczone, a Korona zaprzestała dalszego śledztwa. Nicholas podjął je w przerwanym przez Ronsarde’a punkcie i: po kilku miesiącach odkrył związek mordercy z dawnym protektorem Edouarda, hrabią Montesqa. Dowody były skąpe, a jego, głównym świadkiem była wywodząca się z bardzo niskich sfer kochanka Montesqa, która wiedziała, że hrabia wynajmował Ruebene. Kobieta ta umierała teraz na syfilis. Nicholas czuł więc, że nie zechce wystąpić w sądzie, a poza tym na podstawie jej zeznań nie można było oskarżyć Montesqa o nekromancję, lecz jedynie o zlecenie zamordowania żebraczki. Nicholas zaś pragnął, by hrabia jak najdotkliwiej odpokutował za, swe czyny. Wziął głęboki wdech i zmusił się, by wrócić do teraźniejszości. - Nie wiem, czy cokolwiek z tego mogło wpaść w ręce Octave’a. I trudno mi uwierzyć, że potrafiłby samodzielnie odtworzyć prace Edouarda - powiedział. - Racja - zgodził się Reynard. - Nie wygląda na tak uzdolnionego. Sprawia raczej wrażenie oszusta. - To by mnie nie zdziwiło - stwierdził Nicholas i dodał niechętnie: - Mamy jeszcze jedno zmartwienie. Widziałem dzisiaj wieczorem w Gabrill House Ronsarde’a. - Kiepski żart - Reynard był zaskoczony. - Mówię serio. Natknąłem się na niego w ogrodzie. On także obserwował seans. Wpadłem na niego, wychodząc stamtąd. On także mnie zauważył, ale był za daleko i chyba mnie nie rozpoznał, tym bardziej że od wielu lat nie widział mnie bez przebrania. - Po rozprawie Nicholas unikał kontaktów z Ronsardem, najpierw dlatego, że zamierzał go zabić, a potem dlatego, że zajął się tworzeniem postaci Donatiena. - Cholera - Reynard skrzyżował ramiona. - To może spowodować wiele poważnych komplikacji. - Wiem - rzekł kwaśno Nicholas. - Jeśli zda sobie sprawę, że masz powiązania z Donatienem, to mu wiele wyjaśni. - Podczas kilku akcji kradzieży biżuterii, których celem było zdobycie funduszy na kampanie przeciwko Montesqowi, Reynard występował jako wtyczka. - Ale w tej chwili nie ma powodów, by podejrzewać, że Donatien jest w to wmieszany. - A jeśli zobaczył kulę? - Reynard nie zamierzał poddać się tak łatwo. - Mógł ją rozpoznać, tak samo jak ty. To dałoby mu powody, by podejrzewać mnie o związki z rodziną Viller. A jeśli powiąże ciebie z Donatienem... - Jeśli założymy, że ją widział i wie, że służyła Edouardowi, doprowadzi go prosto do nas. - Ściany domów wydawały się zacieśniać wokół nich, ale Nicholas powiedział sobie, że to przecież tylko igraszki wyobraźni. Po raz kolejny rzucił okiem w stronę Valent House i zobaczył, że idzie do nich Crack. - Musimy najpierw dopaść Octave’a i usunąć dowody. Reynard filozoficznie wzruszył ramionami, najwyraźniej gotów pozostawić sprawę jej własnemu biegowi. Nicholas też chciałby być zdolny do takiej postawy. - Tam jest taki ażurowy murek, przez który widać stajnię. Nie ma w niej ani koni, ani powozu, lecz musiały tam być niedawno - powiedział Crack, podchodząc. Nicholas zaklął i pohamował chęć wymierzenia tęgiego kopniaka w najbliższy mur. - Wie, że go szukamy. Nie przypuszczam, żeby mnie rozpoznał, kiedy jechałem ich powozem, ale zdaje sobie sprawę, że ktoś go ściga. - Jest ostrożny - Reynard podrapał się po głowie. - Ale warto by zajrzeć do tego domu. Nicholas całkowicie się z nim zgadzał. Sam też miał wielką ochotę sprawdzić, co tam jest. - Tak, najpewniej odjechał stąd w pośpiechu, chyba że kogoś tu tylko odwiedzał. Może coś zostawił. Spróbujmy wejść przez drzwi, na które natknąłem się wcześniej. Przeszli cichą teraz ulicą, popatrując czujnie w stronę karczmy - jedynego ewentualnego źródła zainteresowania ich poczynaniami. Jednak goście, którzy wcześniej tłoczyli się przed karczmą, teraz poszli już chyba do domu, a starszawy mężczyzna, który sprzedawał alkohol prosto z beczki, siedział w środku. Kilka postaci spoczywało przed karczmą, ale ludzie ci sprawiali wrażenie całkowicie nieobecnych duchem i nieskłonnych do interesowania się czymkolwiek. Dotarli do narożnika domu i weszli na teren zaniedbanego ogródka. Prowadził Crack. Kiedy przedzierali się przez suche, wysokie chwasty, Reynard zaklął cicho i zatrzymał się, żeby zeskrobać coś z buta. Nicholas podążył za Crackiem pod drzwi, które usiłował wcześniej sforsować, i przyjrzał im się dokładnie w świetle latarki. Wykonano je z mahoniu i nie nosiły śladów większego zużycia. - Nowe - szepnął. - Założone nie dalej jak miesiąc temu. Crack kiwnął głową i odebrał Nicholasowi latarkę, ten zaś wyjął z torby skórzany futerał z narzędziami. Dobrał wiertło, zamocował je w niedużej wiertarce, a potem przyklęknął i zaczął wiercić otwór w pobliżu dziurki od klucza. Dzięki zastosowaniu oliwy nie robił prawie wcale hałasu. Słyszał tylko swój oddech i od czasu do czasu niespokojne poruszenia Reynarda. Dom sprawiał wrażenie pustego. Po wywierceniu trzydziestu otworów, co zajęło prawie godzinę, Nicholas wyrwał zamek i ciężkie drzwi stanęły otworem. Crack podał latarkę stojącym za nim towarzyszom i pierwszy wślizgnął się do środka. Nicholas i Reynard podążyli za nim. Pachniało tu wilgocią i szczurami, a także czymś znacznie bardziej obrzydliwym, jakby ktoś zostawił tu mięso i pozwolił mu się zepsuć. Cicho przemknęli krótkim korytarzykiem, oświetlając latarką fragmenty wyłożonej białymi kafelkami chłodni, teraz pokrytej kurzem i brudem, oraz otwartego i pustego składu na węgiel. Crack bezgłośnie pchnął drzwi zamykające korytarz, a potem cofnął się i gestem nakazał Nicholasowi całkowicie zaciemnić latarkę. Ten uczynił, co mu polecono, i razem z Reynardem podążył za swym pomocnikiem. Znajdowali się teraz w głównym hallu. Przez potłuczone szyby w okienkach nad drzwiami wejściowymi wpadało trochę światła i Nicholas doszedł do wniosku, iż ten dom niegdyś musiał być bardzo piękny. Paradne schody skręcały wdzięcznym łukiem, dzieląc się w połowie na dwie części, z których każda prowadziła do osobnego skrzydła. Na ścianach wisiały podarte i butwiejące tkaniny, niegdyś służące jako draperie, ze ścian złuszczała się farba i tapety. Jeśli rzeczywiście mieszkali tu jacyś ludzie, jak twierdził stary, prawdopodobnie gnieździli się w jednym lub dwóch pokojach gdzieś na parterze. Generalnie budynek sprawiał wrażenie grobowca. - Nikogo tu nie ma - szepnął Crack. - Żywej duszy. Nicholas popatrzył na swego współpracownika ze zdziwieniem, że nagle nabrał skłonności do mistycyzmu. Potem odezwał się Reynard: - Czujecie to co ja? Nie wiem, skąd się bierze ten zapach, ale wydaje się dobiegać zewsząd. - Co mamy czuć? - zapytał ze zdziwieniem Nicholas. Szczury? - Widać, że nie byłeś nigdy na wojnie. :, albo w więzieniu. - Reynard skrzywił się z niesmakiem. - To nie szczury. Nicholas nie spierał się z nim; zaczynał się już domyślać, co mogą tu znaleźć. - Crack, poszukaj drzwi do piwnicy. My zajmiemy się parterem - polecił. Crack zniknął w mroku, a Nicholas i Reynard zaczęli otwierać po kolei wszystkie drzwi w hallu. Pierwsze z nich prowadziły do salonu. Nicholas rozjaśnił i uniósł latarkę, oświetlając festony pajęczyn opadające z ozdobnego gzymsu oraz połamane fragmenty żyrandoli. Dywan był wytarty do cna i widać było wyraźnie, że gruba warstwa pokrywającego podłogę kurzu została niedawno naruszona. Piękny niegdyś stół zajmował środek pomieszczenia, a jego blat, dawno już zniszczony przez wilgoć, także nie był tak zakurzony, jak powinien. - Coś tutaj mam - zawołał cicho Reynard, wychylając się z innych drzwi. Prowadziły one do biblioteki. Ściany pokrywały puste półki, a na nie przykrytej niczym podłodze stał spory sekretarzyk i krzesło. Nicholas podszedł i przybliżył lampę do porysowanego mebla. Nie widać było na nim kurzu, a stojąca na półeczce lampa była do połowy wypełniona, oliwą. Szuflady zostawiono pootwierane, a jedna z nich leżała nawet na podłodze. - Uciekali w pośpiechu - szepnął Reynard. Rozumiejąc się bez słów, zajęli się przeszukiwaniem sekretarzyka. Nicholas znalazł połamane pióra, pusty kałamarz i opuszczone mysie gniazdo, Reynard zaś nie dokonał nawet takich odkryć. Nicholas powyciągał do końca wszystkie szuflady i przykucnął, by zbadać, czy w głębi mebla nic się nie kryje. Wypłoszył jedynie kilka pająków oraz coś, co odleciało z hałasem. Nagle jego dłoń dotknęła jakiejś kartki papieru. - Tam coś jest - mruknął. - Mam nadzieję, że nie szczur. - Ktoś wyciągnął tę szufladę - tłumaczył Nicholas - bo wpadło mu za nią coś, czego nie Chciał zostawić. - Miał wrażenie, że są to kawałki podartego papieru, które utkwiły w jakiejś szczelinie. - Spieszył się albo był bardzo niezręczny. - To możliwe - Nicholas zdołał wyciągnąć papierki, nie drąc ich. W mdłym świetle ujrzał, że są pokryte pismem. Sięgnął po lampę, ale w tej samej chwili od drzwi dobiegł ich głos Cracka. - Mam coś. - Co? - zapytał Reynard, a Nicholas wstał i wcisnął strzępki papieru do kieszeni kamizelki. - To, co przypuszczałeś. - odpowiedział Crack i znowu zniknął w mrokach salki. Reynard odwrócił się do Nicholasa, unosząc brwi w niemej prośbie o wyjaśnienie. - Na pewno nie szczury - powiedział Nicholas, kierując się do wyjścia. Crack zaprowadził ich do pokoiku pod schodami. Było to pomieszczenie o gołych, tynkowanych ścianach, z którego liczne drzwi prowadziły prawdopodobnie do spiżarni, piwniczki na wino, przechowalni naczyń stołowych oraz sypialni wyższych rangą służących. Crack otworzył drzwi po prawej stronie. Dobiegający zza nich zapach był znacznie silniejszy, a gdy weszli do pomieszczenia, stał się nie do wytrzymania. Crack wyjął latarkę z ręki Nicholasa, rozjaśnił ją i podniósł do góry. Pośrodku pokoju stał prowizoryczny stół wykonany z desek i ustawionych do góry dnem beczek. Na nim leżały zwłoki mężczyzny. Widać było, że klatka piersiowa i brzuch zostały rozcięte, a żebra wyjęte. Z jamy brzusznej wydobyto większość organów wewnętrznych, które teraz leżały na kamiennej posadzce w kałuży krwi i jakichś innych płynów. - Tego się nie spodziewałem - wyjąkał zaskoczony Nicholas. - Jest ich więcej - odparł spokojnie Crack. - Ten jest najgorszy. Najpierw sprawdziłem pomieszczenie najbliżej drzwi i znalazłem sześcioro. - Sześcioro? - zapytał ze zdziwieniem Reynard. - Dzieci - dodał Crack i popatrzył z powagą na Nicholasa. I na pewno znajdziemy jeszcze więcej, czuję to. - W tej chwili nie wydaje mi się to konieczne - odparł Nicholas, nie mogąc oderwać oczu od zwłok. Wiedział, że Crack ma bez wątpienia rację. Czuł, że żołądek podchodzi mu do gardła, i musiał na chwilę odwrócić się i oprzeć o futrynę drzwi. Reynard wyszedł do hallu i stał tam, klnąc pod nosem. Nicholas zmusił się, by jeszcze raz spojrzeć na pomieszczenie. Będąc w Lodun, przez pewien czas studiował medycynę, ale zrezygnował po śmierci Edouarda. Wiedział więc, jak wygląda sekcja zwłok, ale to co zobaczył, było raczej dowodem dokonania wiwisekcji. Zrobił jeszcze jeden krok w głąb pokoju, żeby upewnić się, czyjego wniosek jest słuszny. Nadgarstki i kostki nóg tego człowieka miały na sobie głębokie otarcia. Jedno oko zostało wyłupione, a twarz pocięta i zniekształcona. Nie przeżył tych tortur, pomyślał Nicholas. Nie mógł. Jednak nawet te krótkie chwile musiały być straszne. Popatrzył na leżące na podłodze szczątki. Wyglądało na to, że należą do więcej niż jednej osoby. Nicholas czuł, że zaraz zwymiotuje. Nigdy czegoś podobnego nie doznał. Nie był przewrażliwiony: ani zajęcia z anatomii, ani sekcje zwłok czy operacje, przy których musiał asystować, nie budziły w nim wstrętu. Tutaj jednak miał do czynienia z czymś innym, z wyjątkową ohydą. Nicholas wiedział, dlaczego Crack był taki pewien, że znajdą więcej ciał, jeśli tylko poszukają. To, co zobaczyli, mogło być rezultatem wielu wymagających czasu działań. Nicholas ponownie rozejrzał się po pomieszczeniu i tym razem zobaczył coś jeszcze. W niektórych miejscach bielony tynk na ścianach był nadtopiony. - Co u diabła... - zaczął, tak zaskoczony tym widokiem, że niemal zapomniał o jatkach dookoła. Podszedł do ściany i przyjrzał się jej bliżej. Stopiony był nie tylko tynk, lecz także znajdujące się pod nim drewno. Oba tak różne materiały połączyły się w jedno, tworząc szkliste grudy. Nicholas zaklął jeszcze raz. O tym także dowiedział się w Lodun, ale nie na zajęciach z medycyny. Zjawisko to było wynikiem magii albo braku kontroli nad jej mocą.. Powinien był poszukać innych śladów działalności czarnoksięskiej, ale nagle poczuł, że nie jest w stanie patrzeć dłużej na to miejsce. Wyszedł więc i skinął na Cracka, który przygasił latarkę i zamknął drzwi. Gdy znaleźli się ponownie w hallu, Reynard natychmiast skręcił w korytarz, który prowadził do wyjścia na zewnątrz. Nicholas chwycił go za ramię. - Musimy przeszukać resztę domu. Możemy tu wrócić jutro, ale dziś należy sprawdzić, czy nikt się tu nie ukrywa. Reynard zawahał się. Był wstrząśnięty, lecz starał się to ukryć. - Dobrze - powiedział wreszcie. - Masz rację. Trzeba to doprowadzić do końca. Rozdzielili się, żeby poszło im szybciej. Crack sprawdził już wcześniej piwnice, w których były tylko martwe ciała i narzędzia używane do zadawania tortur i zabijania. Znaleźli też liczne dowody wskazujące na to, że dom był do niedawna zamieszkiwany. Parter był pusty, a w kuchni, w której przygotowywano i jedzono posiłki, pozostawiono zapasy świec, oliwy do lamp i jedzenia. W warstwie pokrywającego dywany kurzu zachowały się bardzo wyraźnie odciski stóp, ale trudno było określić rozmiar i rodzaj obuwia. Na piętrze Nicholas trafił do używanej niedawno sypialni. W szufladach nocnej szafki znalazł kilka notatników zapełnionych eleganckim, pełnym zawijasów pismem. Rzucił się na nie z ciekawością, ale okazało się, że zawierają tylko wiernie przepisane fragmenty książki o czarnoksięstwie. Chodziło o magię związaną z nekromancją. Już na pierwszej stronie znalazł notatki dotyczące wykorzystania suszonej ludzkiej skóry. Wyglądało to jak zapiski studenta, który może korzystać z książki tylko na miejscu, w bibliotece swego mistrza. Nicholas zabrał notatniki; poza nimi nie znalazł niczego ciekawego. Znajomy zapach kazał Nicholasowi zatrzymać się przed wejściem do pokoju na samym końcu lewego skrzydła. Pomieszczenie okazało się sypialnią, wyposażoną lepiej niż ta, którą zdążył już przeszukać. Popatrzył na toaletkę, gdzie pod grubą warstwą kurzu widać było grzebienie i szczotki oraz kilka kryształowych buteleczek. Niechętnie zbliżył się do łoża z baldachimem i odsunął postrzępioną zasłonę. Tutaj przynajmniej śmierć była łagodna. Stara kobieta leżała na kołdrze, ubrana w suknię, która wyszła z mody dwadzieścia lat temu, i obszyte paciorkami pantofelki. Oczy miała zamknięte, a ręce złożone na piersiach. Ciało zapadło się i rozłożyło; musiała tu leżeć ponad rok. Nicholas opuścił zasłonę. Prawdopodobnie nie proszeni goście nawet nie wiedzieli, że spoczywa tutaj pani tego domu. Miał nadzieję, że wierna służąca, która ubrała ją w najlepszą suknię i ułożyła pod baldachimem, uniknęła losu ofiar spoczywających teraz w piwnicy. Szukali dalej, ale we trzech i z jedną tylko latarką niewiele mogli zrobić. W końcu Reynard zebrał ich wszystkich razem. - Niczego więcej tu dziś nie znajdziemy. Potrzebujemy lekarza i czarnoksiężnika i tylu ludzi, żeby przejrzeć każdy mebel, każdą szafę, nawet każdą mysią dziurę w tym domu. Nie liczmy też na to, że znajdziemy na ścianie wymalowany krwią napis:, Ja to zrobiłem i proszę szukać mnie pod poniższym adresem”. Zostawmy to na razie. Wrócimy tu rano z pomocnikami. Nicholas popatrzył na ponury hall, na obłoki kurzu unoszące się w wilgotnym powietrzu. - Masz rację, chodźmy stąd - powiedział wreszcie. Wyszli przez tylne drzwi. Nicholas miał nadzieję, że czyste i świeże powietrze ożywi go, ale zdołał zrobić tylko dwa kroki, po czym oparł się o mur i poddał atakowi mdłości. Tymczasem Crack poszedł do przodu, prawdopodobnie po to, żeby sprawdzić, czy na ulicy jest pusto. Reynard czekał na niego i patrzył na głuchy dom. Wciąż opierając się o ścianę, Nicholas powiedział: - To wszystko jest bez sensu. Jaki to może mieć związek z seansami spirytystycznymi? Słyszałeś, jak Octave prosił madame Everset, żeby zapytała brata o jego statek? Widać było wyraźnie, że interesuje go przede wszystkim ładunek, prawdopodobnie cenny, skoro okręt wyruszał z portu w Parscii. Zajmuje się zaginionymi skarbami, a nie... Go to wszystko ma ze sobą wspólnego? Reynard popatrzył na niego, marszcząc brwi. - Przecież sam szukałeś związku między Octavem a zaginięciami, między innymi tym chłopcem, którego oglądałeś w kostnicy?... - Znalazłem tam pewne ślady, których nie można lekceważyć, ale myślałem, że okaże się to jakimś przypadkiem. Nic z tego nie rozumiem. - Szaleństwo trudno jest zrozumieć. - Reynard odwrócił się tyłem do pałacu i ujął Nicholasa pod ramię. - Chodźmy już stąd. Znaleźli oczekującego ich Cusarda i wsiedli do furgonu. Crack szeptem wyjaśnił mu sytuację, na co Cusard gwizdnął cicho i powiedział: - Przypomnijcie mi dzisiejszą noc, jeśli kiedykolwiek będę narzekał, że kazaliście mi czekać przy powozie. Nicholas i Reynard rozlokowali się wewnątrz furgonu. Crack, dołączył do nich, a Cusard pogonił rozespane konie. Przez jakiś czas milczeli, patrząc na pogrążone w ciemnościach domy. Słychać było jedynie głośny stukot końskich kopyt o bruk. - Co teraz? - odezwał się Crack. Nigdy dotąd nie zadawał takich pytań. Bez względu na to, co się działo, pomyślał Nicholas.. Szkoda tylko, że nie mam na nie odpowiedzi. - To proste - stwierdził Reynard. - Jutro wieczorem ty i ja poszukamy Octave’a i zatopimy jego szczątki w rzece. - Tego właśnie nie możemy zrobić - powiedział Nicholas. Popatrzył Reynardowi w oczy. - Doktor nie działa sam. Musi mieć wspólników. Chociażby tego woźnicę. - Ten ostatni akurat najmniej go niepokoił. - Z pewnością jest jeszcze ktoś, kogo zainteresowania wykraczają poza organizowanie seansów spirytystycznych.. Reaynard odpowiedział mu spokojnym spojrzeniem. - Jesteś pewien, że wolno nam czekać? - Nie - Nicholas nie odwrócił wzroku. - Ale jeśli Octave ma chociaż jednego wspólnika, musimy go znaleźć. Spirytysta za dużo o nas wie. Tak samo jego współpracownicy. - Nie to miałem na myśli - rzekł cicho Reynard. - Wiem. - Pomimo demonstrowanej beztroski, w głębi duszy Reynard wyznawał zasady moralne dżentelmena i oficera, którym niegdyś był. Intuicja prowadziła go zawsze w słusznym kierunku. Nicholas przeciwnie, instynktownie zawsze chciał postępować niewłaściwie, i tylko wiedza na temat tego, czym jest dobro i zło, pracowicie wpojona mu przez Edouarda, pozwalała, mu dokonywać słusznych moralnie rozstrzygnięć. Widok tamtego pokoju uderzył go z niezwykłą siłą. Nicholas wiedział, że; musi położyć kres działalności Octave’a, ale chciał to zrobić po swojemu. Furgon poskrzypywał, gdy Crack poruszał się niespokojnie, a Reynard cały czas milczał. W końcu westchnął. - Nasz doktor czy też ktoś, kto mu pomaga, wykazał wiele’<: sprytu, pojmując tyle osób i nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Może więc parać się tym przez całe lata i nadal pozostawać na wolności. - A o Nicholas wpatrywał się w mijane budynki. Chodziło bez wątpienia o nekromancję. Octave i jego zwolennicy wykonywali jakąś nekromantyczną magię. Nicholas miał niejasne poczucie, że powinien sobie o czymś przypomnieć. - Wydaje mi się, że już gdzieś coś takiego widziałem - powiedział wreszcie. Nawet Crack popatrzył na niego ze zdziwieniem. - Gdzie? W rzeźni? - parsknął Reynard. - Nie - wyjaśnił Nicholas, marszcząc w skupieniu brwi. - Widziałem to w książce, na jakiejś ilustracji. Jako dziecko czytywałem najrozmaitsze okropności, moja matka... Matka kupowała w starych sklepach nad rzeką podarte, rozpadające się książki i nie zawsze miała czas zapoznać się z ich treścią - pokręcił głową. - Tyle tylko pamiętam. Poszukam w bibliotece Edouarda... On też czytywał okropności. - Bez względu na to, czy Octave kogoś naśladuje, czy sam na to wpadł, musi zginąć - stwierdził nieubłaganie Reynard. 6 Madeline nie mogła zasnąć, choć nie było po temu żadnych rozsądnych powodów. Nicholas nie raz zajmował się rzeczami znacznie bardziej niebezpiecznymi, niż udawanie służącego podczas przyjęcia. Tak jej się przynajmniej zdawało. Tyle, że doktor Octave stanowił wielką niewiadomą. Mimo wszelkich wysiłków sen nie chciał nadejść. Madeline zawinęła się w szlafrok i usiadła w fotelu ze szklaneczką wina zmieszanego z wodą i książką, której nie była w stanie poświęcić większej uwagi. Octave nie jest pierwszym czarnoksiężnikiem, z którym mają do czynienia, pomyślała co najmniej po raz trzeci, postukując zadbanym paznokciem w leżącą przed nią książkę i patrząc przed siebie nie widzącym wzrokiem. Kiedyś włamali się do rezydencji czarnoksiężnika o nazwisku Leinere, radząc sobie z niesłychanie skomplikowanymi magicznymi zabezpieczeniami. Jednak wtedy Arisilde był znacznie bardziej aktywny i mógł ich ochronić przed zemstą. Nie wiadomo jednak, czy Octave rzeczywiście włada magią. Może właśnie niepewność wywołuje w niej ten niepokój... Chętnie powiedziałaby sobie, że to tylko nerwy lub ostrzeżenie ze strony jej intuicji. Prawie wszystkie kobiety z jej rodziny miały zamiłowanie do czarnoksięstwa i duże uzdolnienia w tym kierunku. Madeline zrezygnowała z nich na korzyść sceny i, szczerze mówiąc, nie żałowała swojego wyboru. Jej prawdziwym powołaniem było aktorstwo, a role, które grała, pomagając Nicholasowi, dawały jej tyle samo radości, co granie pierwszej naiwnej w Elegante. Pokręciła głową nad swoją naiwnością. Świat Elegante jest znacznie bezpieczniejszy. Widać, że Nicholas jest owładnięty obsesją zniszczenia Montesqa, ale także fascynuje go samo zwodzenie i oszukiwanie innych. Uwielbia odgrywać w kryminalnym półświatku Vienne role Donatiena, niemal wpadając w ręce inspektora Ronsarde’a i zręcznie wychodząc z wielu pułapek. A teraz z kolei poluje na Octave’a. Ostatnio ta obsesja zdominowała go. Madeline sądziła, że gdyby; miała uzdolnienia literackie, opisałaby Donatiena jako odrębną osobowość, która coraz bardziej pochłania dawnego Nicholasa. To byłby niezły punkt wyjścia do napisania sztuki. Davne Ruis mógłby grać Nicholasa, pomyślała. A ja samą siebie. Albo może jego matkę; to też niezła rola. Wiedziała jednak, że Nicholas i Donatien są tą samą osobą, a widoczne różnice służą tylko temu, by omamić patrzących z zewnątrz. Obaj bowiem pragnęli tego samego... Czasami Madeline nie była pewna, czy w ogóle zna Nicholasa. Przypuszczała, że Reynard zna go lepiej. Pomagał Nicholasowi w jego rozmaitych przedsięwzięciach już od sześciu lat, a ona spędziła z nim zaledwie połowę tego czasu. Wkrótce potem, gdy Nicholas po raz pierwszy okazał Madeline zaufanie, dziewczyna spotkała się z Reynardem przy kieliszku brandy w Cafe Exquisite. Zapytała go wtedy wprost, czy jego i Nicholasa łączy coś głębszego, pragnąc wyjaśnić tę kwestię, za nim zdecyduje się na poważniejszy związek. Reynard wyczuł, że dziewczyna pyta serio, i odpowiedział jej szczerze, że nie. - Być może gdybym nalegał, uległby mi. O ile możesz sobie wyobrazić coś takiego, wiesz przecież, że trudno jest go skłonić do czegokolwiek. - Ale ty nie nalegałeś - powiedziała Madeline, bawiąc się kieliszkiem z ciepłą brandy... - Nie. On uczyniłby to nie dla mnie, lecz w poszukiwaniu uczucia i zrozumienia. Ja zaś nie chciałem jego, pragnąłem tylko poznać, w jaki sposób myśli i co czuje. Żaden z nas nie dostałby tego, czego szukał, a obaj mieliśmy wtedy wystarczająco dużo innych kłopotów. - Nie możesz poznać drugiego człowieka tylko śpiąc z nim stwierdziła Madeline. - Dziękuję ci za mądre słowo, moja droga - odparł sucho Reynard. - Czemu nie było cię koło mnie jakieś dwadzieścia lat temu, kiedy ta rada mogłaby mi się przydać? Rozmowa z Reynardem pomogła jej trochę, ale instynkt podpowiadał Madeline, że oboje wiedzą o Nicholasie dokładnie tyle, ile on sam chciał im ujawnić, i ani krztyny więcej. Całe to rozważanie nie miało większego sensu. Madeline poruszyła się niespokojnie i ciaśniej zawinęła w szlafrok. Ktoś cicho zaskrobał do drzwi, a gdy odłożyła książkę, zajrzał przez nie Sairasate. - Telegram, proszę pani. - Słucham? - wstała, zaciskając pasek szlafroka. Zapomniała założyć pantofle i kamienna posadzka ziębiła jej stopy. - To dziwne. Odebrała złożoną kartkę i przeczytała ją, marszcząc brwi. Sarasate czekał w taktownym oddaleniu. - Nicholas chce, żebym się upewniła, czy nie ruszano czegoś na strychu - powiedziała w końcu. - Na strychu? Rzeczy starszego pana? - Sarasate służył w Coldcourt jeszcze za życia Edouarda. - Tak, zaraz tam pójdę i sprawdzę. - Przyniosę lampę. Chce pani, żebym z nią poszedł? - Nie, nie trzeba - związała włosy i znalazła parę butów na: dnie szafy. Sarasate pojawił się z lampą naftową. Weszła na trzecie piętro i otworzyła drzwi do biblioteki. Poczuła lekki zapach dymu z fajki. Ani Nicholas, ani Reynard nie używali takiego tytoniu. Uśmiechnęła się do siebie i szepnęła: - Witaj, Edouardzie. Edouard Viller zawsze w tym domu przebywał. Znajdował się w belkach sufitów, które na wyższych piętrach sprawiały, że pokoje wydawały się ciasne, ale przytulne, mieszkał między niemodnymi meblami. Osobowość Edouarda okrywała Coldcourt niczym najcieńszy adamaszek. Madeline nie znała Edouarda za jego życia i wiedziała, że stracono go za jedną z najohydniejszych w świetle prawa Ile-Rien zbrodni, ale ślady, które pozostawił, stanowiły świadectwo jego niewinności. Zatrzymała się, by zapalić lampę, i postawiła ją na okrągłym stole pośrodku pokoju. W jej blasku ukazały się zajmujące całe ściany półki z książkami, dwa miękkie wyściełane fotele, sekretarzyk z wagą na listy, kałamarzem i suszką, wypłowiały parscyjski dywan na podłodze i kretonowe zasłonki w oknach. Podeszła do stojącej w głębi pokoju półki z książkami, wybrała jeden z to mów i położyła płasko dłoń na jego okładce. Tytuł dzieła brzmiał Księga pomysłowych wynalazków. Część półki cofnęła się, a potem uniosła przy wtórze skrzypienia licznych przekładni i kółek. Powiew zimnego, pachnącego lekko pleśnią powietrza poruszył włosami i rąbkiem szlafroka młodej kobiety. Odłożyła książkę na bok. To wejście było jednym z pierw szych wspólnych dzieł Edouarda i Arisilde’a. Tylko klucz - zaklęcie umieszczone na okładce książki - należało do sfery magii. Mechanizm, który unosił drzwi, został osobiście wykonany przez Edouarda..... Ukazały się wąskie kręcone schody prowadzące w ciemność. Madelina zebrała fałdy szlafroka i zaczęła wspinać się na górę. Stanęła przed ciężkimi drewnianymi drzwiami. Klucz do nich tkwił w zamku. Dawno temu Nicholas zabrał go z szuflady, w której przedtem leżał, i umieścił tutaj, tłumacząc, że jeśli ktoś przeszukiwałby dom i znalazł klucz, który nie pasuje do żadnego zamka, z pewnością zacząłby coś podejrzewać, a gdyby odkrył tajemne wejście na schody, z łatwością pokona drzwi, niezależnie od tego, czy będą zamknięte na klucz. Madeline uważała, że przedstawiciele vienneńskiej prefektury nie są zdolni do takiej przenikliwości, ale dawno już przestała spierać się z Nicholasem w podobnych kwestiach. Jej sprawą były przebrania i makijaż, on zaś zajmował się resztą. Drzwi otworzyły się z lekkim skrzypnięciem i dziewczyna weszła do znajdującego się za nimi pomieszczenia. Wewnątrz wielkiej komnaty było stosunkowo widno: oświetlał ją blask księżyca wpadający przez trzy małe mansardowe okienka. Dach, którego belkowanie zaczynało się tuż nad okienkami, piął się wysoko do góry i ginął w ciemnościach. Antresola znajdująca się na wysokości około trzech i pół metra dzieliła pomieszczenie na dwa poziomy. Do górnej części prowadziły wąskie schodki. Leżały tam liczne kufry i pudła, które maskowały właściwe przeznaczenie strychu, stwarzając wrażenie rupieciarni. Swoje doświadczenia Edouard przeprowadzał w dolnej części pomieszczenia, pod antresolą. Kichając od nadmiaru kurzu, Madeline powoli posuwała się przed siebie. Pod antresolą było tak ciemno, że światło lampy prawie wcale nie rozpraszało panującego tu mroku. Na półkach pod ścianami leżały oprawione manuskrypty zawierające rezultaty wielu lat pracy Edouarda, uratowane przed zniszczeniem przez sąd Korony. Tu i tam leżały rozmaite fragmenty maszynerii: rury, przekładnie oraz kilka sporych skórzanych przedmiotów przypominających pęcherze, ale Madeline nie miała pojęcia, do czego służą. Znajdowało się tu też coś w rodzaju umieszczonej na boku wielkiej metalowej klatki, przypominającej szkielet wieloryba; przypominało to Madeline opowiadanie o rozbitkach, którzy wylądowali na wyspie, która okazała się grzbietem ogromnego morskiego potwora. Bywała tutaj także i za dnia, ale dzienne światło wcale nie pomagało jej określić przeznaczenia tych wszystkich przedmiotów. Całość sprawiała wrażenie, jakby na podłodze strychu rozłożono wyposażenie kuźni, kolejowej stacji rozrządowej oraz pracowni scenografa teatralnego. Madeline wiedziała, że Nicholasowi nie chodzi o żadną z tych rzeczy. Omijając liczne przeszkody, skierowała się w stronę przeciwległej ściany. Tam znajdowała się szafa, a w niej przedmiot jej zainteresowania. Na jednej z półek leżały starannie rozmieszczone trzy urządzenia w kształcie kuli; Były małe; nie przekraczały rozmiarami melona i ktoś, kto nie zna się ani na magii, ani na nawigacji, powiedziałby, że są to zmatowiałe ze starości sfery armilarne. Jednak w każdej z nich pusta przestrzeń wypełniona była połączonymi ze sobą przekładniami i kółkami zębatymi. Madeline musnęła palcami jedną z kuł i poczuła mrowienie. Chociaż te urządzenia projektował Edouard Viller, każde z nich musiało otrzymać odrobinę magii, cień zaklęcia, aby ożyć i służyć swemu przeznaczeniu. Najstarsze z nich zostało uruchomione przez Wirhana Asilvę, starego czarnoksiężnika z Lodun, który współpracował z Edouardem, gdy ten dopiero doskonalił swój projekt. Madeline dotknęła kuli Asilvy, ale niczego nie poczuła. Nicholas powiedział jej kiedyś, że zaklęcie obliczone było zaledwie na kilka lat. Asilva nie przejawiał wielkiego entuzjazmu dla eksperymentów Edouarda i w końcu odmówił mu dalszego wsparcia. Jednak to właśnie on pomógł Nicholasowi uratować większą część dokumentów i przedmiotów z pracowni Edouarda w Lodun na krótko przed pojawieniem się urzędników Korony, którzy mieli je zniszczyć. Pozostałe kule skonstruowano przy pomocy Arisilde’a i tylko on wiedział o nich wszystko. Madeline dotknęła trzeciej kuli, gdyż podobał jej się strumień mocy, jaki wydawał się płynąć od ciepłego metalu. Trzecia kula aż zawibrowała. Pośród spiralnych przekładni popłynęła błękitna iskra i zaraz zgasła. Madeline zdjęła kulę z półki, i choć było to nierozsądne, spróbowała zajrzeć do jej wnętrza. Była czarownica nie powinna igrać z czymś takim, powiedziała do siebie. Urządzenie nie eksplodowało ani też nie poraziło myśli Madeline, lecz tylko drżało w jej dłoniach jak przestraszone zwierzątko. Dziewczyna próbowała stwierdzić, czy delikatny mechanizm nie jest gdzieś uszkodzony, ale lampa świeciła zbyt słabo. Wzięła więc kulę i weszła schodami na antresolę. Oświetlał ją blask księżyca tak jasny, że można by przy nim czytać. Pochyliła głowę pod niskimi belkami sufitu i kucnęła przy środkowym okienku, kładąc sobie kulę na kolanach. Raz jeszcze zajrzała do jej wnętrza. Nie dostrzegła żadnych uszkodzeń ani obluzowanych części, jedynie w głębi mechanizmu błękitna iskra podążała niewidzialną ścieżką. Madeline poczuła zimno między łopatkami, jakby w nieruchomym powietrzu nagle powiał wiatr. Podniosła głowę i spojrzała przez okno. Na parapecie coś siedziało i przyglądało się jej. Miało poszarpane ubranie, powiewające na wietrze niczym całun, nagą czaszkę i wyszczerzone zęby, i wczepiało się szponiastymi palcami w kamienny parapet. Wiedziona odruchem, Madeline przytuliła kulę do piersi i zerwała się na równe nogi, uderzając głową o belkę sufitu.. Stwór za oknem cofnął się, prawie spadając z parapetu. Kula zadrżała gwałtownie w ręku dziewczyny, a tajemnicza istota warknęła gniewnie i znikła. Madeline na sekundę zamarła, a potem zaklęła głośno i rzuciła się do okna, żeby zobaczyć, czy to coś nie czai się gdzieś w pobliżu. Uważała, żeby nie dotknąć okna, gdyż z pewnością było zaopatrzone w strażnika. Musi mieć strażnika, pomyślała, bo inaczej ten stwór włamałby się do środka i zabił mnie. Przyszło jej do głowy, że był on podobny do istoty, którą Nicholas widział w piwnicach Mondollot House. Spojrzała na kulę. Drżenie ustało i teraz czuła tylko lekkie mrowienie, będące tak jak przedtem zewnętrznym przejawem uwięzionej w środku mocy. Stwór prawdopodobnie uciekł przed kulą. Jeśli był wrażliwy na ludzką magię w takim samym stopniu jak odmieńce, musiał wyczuć moc Arisilde’a, który pomagając Edouardowi ją stworzyć, znajdował się u szczytu Swojej potęgi. Później będziesz się martwić, powiedziała sobie, kierując się w stronę schodów. Musiała zejść na dół i sprawdzić, czy kamienie strażnicze są na swoim miejscu i czy w Coldcourt nikomu nic się nie stało. Nicholas polecił Cusardowi, aby zawiózł go na Plac Filozofów. Musiał jak najprędzej porozmawiać z Arisildem, nawet gdyby należało go w tym celu obudzić. Chciał, żeby Crack i Reynard pojechali do Coldcourt i upewnili się, czy wszystko jest tam w porządku, oraz zrelacjonowali Madeline ich odkrycia. Nawet o tak późnej porze na placu wciąż panował ruch. Było tu znacznie bezpieczniej niż na ulicach Riverside czy Gabardin, a wiele spacerujących osób należało do beau monde. Kabarety i kawiarnie wciąż stały otworem, ulice były pełne światła i ludzi, a na każdym rogu stali uliczni sprzedawcy i żebracy; liczna rzesza prostytutek czekała na widzów opuszczających podwoje teatrów. Nicholas wiedział, że kiedy załatwi tu swoje sprawy, bez trudu zdoła znaleźć wolną dorożkę, o ile woźnica nie przestraszy się opłakanego stanu ubrania swego pasażera. Nawet spokojny zazwyczaj dom, w którym mieszkał Arisilde, tętnił teraz życiem. Nicholas przeszedł obok konsierżki, która targowała się o cenę pokoju z kobietą lekkich obyczajów i jej wyfraczonym klientem. Schody prowadzące na mansardę okazały się nadspodziewanie trudne do pokonania, więc gdy Nicholas znalazł się wreszcie u celu, poczuł, że jest kompletnie wyczerpany. Drzwi otworzyły się nieoczekiwanie gwałtownie. Nicholas cofnął się i spostrzegł, że w progu stoi Arisilde. W zaczerwienionych oczach czarnoksiężnika malowało się szaleństwo, a jego jasne włosy wymknęły się z warkocza i zwisały luźnymi pasmami wokół twarzy. Wyglądał jakby uciekł z malowidła Benuilisa, przedstawiającego członków Dworu Ciemności. W pierwszej chwili nie rozpoznał Nicholasa, a potem powie, dział: - Ach, to ty. - Rzucił okiem przez ramię, jakby obawiał się, iż zostanie napadnięty przez kogoś znajdującego się wewnątrz, a potem jednym skokiem znalazł się w głębi swego mieszkania. - Do środka, szybko! Nicholas oparł głowę o dawno nie malowaną ścianę. - O mój Boże. - Był na to zbyt zmęczony. Pomyślał, że może powinien stąd jak najprędzej wyjść i poszukać sobie dorożki. Jednak oderwał się od ściany i podążył za Arisildem, zamykając za sobą drzwi. W pokoju z oknami w dachu dopalały się świece, a na komin ku żarzyły węgle. Z okien pozrywano zasłony, wystawiając całe pomieszczenie na nocne niebo. Większość mieszkańców Vienne, zwłaszcza tych mieszkających w ubogich dzielnicach, zamykała na noc okiennice, czując zabobonny lęk przed latającymi odmieńcami, chociaż żaden z nich nie pojawił się w okolicach miasta od czasu, gdy położono linię kolejową. Jednak Arisilde najwyraźniej niczym takim się nie przejmował. Nawet w swoim obecnym stanie, pomyślał Nicholas, dałby sobie radę z każdą istotą, jaką potrafi stworzyć odmieniec. Ale najgorsze jest to, że nikt się już nie dowie, co potrafi Arisilde, jak wielką posiada moc. Czarnoksiężnik stał przy stole, grzebiąc w stosie gazet i książek i rozrzucając je po podłodze. Nicholas usiadł przy kominku w jednym ze sfatygowanych foteli, krzywiąc się, gdy jego potłuczone ciało zetknęło się z twardym meblem. Arisilde odwrócił się gwałtownie, przygładził dłonią rozczochrane włosy i wyszeptał: - Nie pamiętam, o czym miałem ci powiedzieć. Nicholas z rezygnacją przymknął oczy. Widział już wyraźnie, że nie uda mu się tej nocy wydobyć żadnej sensownej odpowiedzi od swego przyjaciela, a zwłaszcza na temat tego, czy ktoś mógł ukraść prace Edouarda i czy istnieje związek między Octavem a ostatnimi zniknięciami. Jednak nie miał jeszcze ochoty znowu znaleźć się na stromych schodach tej rozpadającej się kamienicy. - Zaczekam. Może sobie przypomnisz - powiedział więc. Arisilde przeszedł przez pokój i Nicholas poczuł na policzku gorący oddech czarnoksiężnika. Otworzył oczy i zobaczył, że pochyla się nad nim, wspierając o boki fotela. Jego twarz znalazła się zaledwie kilka cali od twarzy Nicholasa. W fiołkowych oczach malował się smutek. - To jest bardzo ważne - powiedział. - Wiem - zgodził się Nicholas. Już wcześniej przyszło mu do głowy, że Arisilde nigdy nie był w tak złym stanie. Teraz zaś pomyślał, że nie powinien był przychodzić do jego mansardy. - Gdzie jest Isham? Arisilde zamrugał powiekami. Przez chwilę patrzył z rozpaczą, jakby próba skupienia się sprawiała mu ból. Potem uśmiechnął się z ulgą i odpowiedział: - W Coldcourt. Posłałem go, żeby cię odszukał. - To dobrze. - Nicholas wymyślał sobie w duchu od idiotów, Ilekroć zamykał oczy, widział znowu pokój w Valent House i zaczynał sobie wyobrażać różne rzeczy, a przecież Arisilde nie skrzywdziłby nawet muchy. Kiedy jest sobą, szepnął zdradziecki głos. - Naprawdę? - Arisilde ucieszył się. Nicholas odsunął go, żeby lepiej widzieć jego twarz, i zapytał: - Czy wziąłeś dzisiaj więcej opium niż zwykle? - Wcale nie brałem - odparł czarnoksiężnik i wyrwał się Nicholasowi tak nagle, że ten prawie spadł z fotela. Wstał, patrząc ze zdziwieniem, jak Arisilde zrzuca resztę książek i gazet ze stołu i zaczyna pocierać dłońmi o szorstką powierzchnię blatu, jakby szukał czegoś tam ukrytego. - Ani trochę? - zapytał Nicholas. - Ani odrobiny - Arisilde pokręcił głową. - Musiałem być ostrożny. Bardzo, bardzo ostrożny. Ale dowiedziałem się tego, czego chciałem. - Uderzył mocno dłońmi w stół. - Tylko że zapomniałem, o co mi chodziło! Nicholas podszedł powoli do czarnoksiężnika, tak by go nie przestraszyć, i usiłował odsunąć go od stołu, ale Arisilde rzucił się w przeciwną stronę pokoju, przewracając krzesło i potrącając inny stół, z którego spadło na podłogę mnóstwo maleńkich słoiczków. Nicholas nabrał tchu. Musi zwrócić na siebie uwagę czarnoksiężnika, zadbać, żeby nie zrobił sobie krzywdy. - Czy to miało coś wspólnego z rzeczami, które przyniosłem ci dziś rano, na przykład szczątkami golema? Arisilde zastanawiał się przez chwilę, opierając się o ścianę, jakby stanowiła jego jedyną ochronę przed nawałnicą. W kącie, w którym się znajdował, panowały ciemności, więc Nicholas nie mógł odczytać wyrazu jego twarzy. - Nie - powiedział czarnoksiężnik powoli. - To nie było nic stąd. Wychodziłem. Niech to diabli. - Bezwładnie osunął się na podłogę. - Następnym razem napiszę list. Nicholas podszedł do niego, potykając się w półmroku o rozrzucone na podłodze śmieci. Przykucnął przed Arisildem, który teraz ukrywał twarz w dłoniach. - Ari... - Nicholas odchrząknął. Nagle miał trudności z mówieniem. Chciał powiedzieć, że jeśli Arisilde potrafił zrezygnować z narkotyku na jeden dzień, mógłby to czynić także przez następne dni. Ale wcześniejsze próby nauczyły go, że wszelkie tego typu tłumaczenia nie mają sensu; czarnoksiężnik najzwyczajniej w świecie przestanie go słuchać, nie zechce z nim rozmawiać. Arisilde podniósł głowę, wziął rękę Nicholasa i przeciągnął kciukiem po linii życia, jakby chciał mu powróżyć. - Widziałem, jak wieszali Edouarda, pamiętasz - powiedział. Nie rozmawiajmy o tym dzisiaj, pomyślał Nicholas; był tak zmęczony, że mógł tylko z rezygnacją zamknąć oczy. Zdawał sobie sprawę, że główną przyczyną tego, iż czuje się niezręcznie w towarzystwie Arisilde’a, nie jest jego uzależnienie, lecz fakt, iż przyjaciel czasami mówi właśnie takie rzeczy. Pamiętasz, jak Edouard zabrał nas do Duncanny... Pamiętasz ten wiosenny dzień, który spędziliśmy nad rzeką... Pamiętasz ten dzień, kiedy zeznawał Afgin, pamiętasz, jak wieszali Edouarda... Nicholas nie chciał pamiętać ani dobrych, ani złych chwil. Wolał myśleć o zemście, o tym, jak Montesq zapłaci za swoje uczynki. Nie mógł sobie pozwolić na wspomnienia. Jednak teraz powoli wypuścił powietrze z płuc, popatrzył na Arisilde’a i powiedział: - Pamiętam. - Gdybym został z Edouardem w Vienne zamiast wracać do Lodun... - Ari, do diabła, nie miałeś po co zostawać. - Nicholas nie potrafił ukryć gniewu. O tym już także kiedyś rozmawiali. - Nikt nie mógł przewidzieć, co się wydarzy. Nie możesz za to siebie winić - Czarnoksiężnicy potrafili zdobywać informacje na temat teraźniejszości i przyszłości, ale musieli wiedzieć, gdzie ich szukać. - Wystąpiłem jako rodzina, bo ty nie mogłeś... - To był błąd. - To też nie była prawda. Powstrzymali Nicholasa przed próbami uwolnienia Edouarda lub zakłócenia egzekucji, przywiązując go do łóżka i podając mu laudanum. Kiedy Nicholas odzyskał przytomność na tyle, by zdać sobie sprawę, że wyrok został wykonany, był tak rozwścieczony, że potłukł wszystkie szyby, lampy i inne szklane przedmioty w całym domu. Jednak gniew wypalił się, a to, co po nim pozostało, było nie mniej bolesne, ale znacznie bardziej pożyteczne. - Ca? - Blask dogasającego na kominku ognia zalśnił w oczach Arisilde’a, a jego głos zabrzmiał prawie normalnie. - Myślisz, że mój upadek zaczął się właśnie wtedy? O nie, nie sądź tak nawet przez chwilę. Przyglądanie się, jak wieszają przyjaciela, jest straszne, ale nie to było powodem. Ja sam jestem winien. - Arisilde pochylił się do przodu. Zniżył głos do szeptu. - Chciałem zabić ich wszystkich. Chciałem, żeby z Lodun nie został kamień na kamieniu. Chciałem zniszczyć wszystkich dorosłych i wszystkie dzieci, które tam mieszkały, żeby spłonęli żywcem i żebym mógł patrzeć, jak smażą się w piekle. Mogłem to zrobić. Nauczono mnie tego. Ale... - Czarnoksiężnik zaczął się śmiać. - Ale nie jestem w stanie patrzeć na czyjekolwiek cierpienie. Czyż to nie idiotyczne? - Tym się różnimy, Ari. Ty miałeś chęć to zrobić. Ja bym to zrobił. - Słowa przyjaciela jednak go zaniepokoiły. Arisilde nieraz mówił różne rzeczy pod wpływem opium, ale to, co powiedział dzisiaj, było wstrząsające. Nicholas nie miał dotychczas pojęcia, dlaczego przyjaciel wstąpił na drogę samozniszczenia. Obserwował to niejeden raz na ulicach, na których spędził swoje dzieciństwo, codziennie w tę pułapkę wpadali i mężczyźni, i kobiety. Arisilde pocierał twarz, jakby chciał zetrzeć skórę, więc Nicholas chwycił go za ręce i przytrzymał, obawiając się, iż przyjaciel może sobie zrobić krzywdę. Czarnoksiężnik popatrzył na niego uważnie. - Wiedziałeś, że uważałem Edouarda za winnego. Wiedziałeś, bo rozmawialiśmy na ten temat. Potem, po egzekucji, przyszedłem do ciebie i powiedziałem, że to ty miałeś rację, a ja się myliłem, prawda? I zostało to udowodnione, to znaczy udowodnił to Ronsarde, pamiętasz? - Oczywiście. To wtedy... postanowiłem nie zabijać Ronsar de Nicholas wolał nie kończyć głośno tej myśli, chociaż Ari i tak rano nie będzie pamiętał nic z tej rozmowy. - Ale nie powiedziałem ci, skąd się dowiedziałem. - Arisilde urwał. Nicholas próbował pomóc mu wstać, ale czarnoksiężnik pokręcił głową. - Pojechałem do Ilamiresa Rohana. Był wtedy Mistrzem Lodun, pamiętasz? - Jasne, że pamiętam, Ari, on próbował bronić Edouarda. Arisilde wstał niespodziewanie, pociągając Nicholasa za sobą. Był szczupły i wydawał się tak delikatny, że Nicholas zapomniał, jak wiele ma sił. Trzymał go za koszulę i prawie podnosił w górę. Nicholas obawiał się, że nie zdoła się uwolnić, nie robiąc mu krzywdy. Czarnoksiężnik powiedział cicho: - Nie osiągnął większego sukcesu. - Co? - Odwiedziłem go w jego gabinecie w Lodun. Jakiż to piękny pokój. Obawiałem się, że dałem się Edouardowi oszukać, ale Rohan stwierdził, że on jest w porządku. Powiedział, że zdaje sobie sprawę, iż Edouard jest niewinny. Pozwolił jednak, by rozprawa trwała, gdyż wiedza, którą posiadł Edouard, jest zbyt niebezpieczna. Nicholas odczuł dziwną pustkę. Czy warto przejmować się jeszcze jedną zdradą? Ale kiedy w pełni zrozumiał to, co usłyszał, i przypomniał sobie tego starca, Mistrza Lodun, pozornie okazującego Edouardowi wsparcie podczas rozprawy, poczuł, że warto. I to bardzo. - Taka jest prawda. Niewiele brakowało, a byłbym go zabił powiedział Arisilde. - Trzeba mi było powiedzieć - szepnął Nicholas. - Ja bym cię w tym wyręczył. - Wiem. Dlatego milczałem - uśmiechnął się Arisilde. - Nie myśl jednak, że uniknął kary. Kochał mnie jak syna. Więc zniszczyłem to, co on kochał.. Nicholas szarpnął się, a Arisilde rozluźnił uchwyt. Czarnoksiężnik wciąż miał na ustach łagodny, szalony uśmieszek. Nicholas podszedł do kominka, nie w pełni zdając sobie sprawę, co robi. Ogień już prawie całkiem wygasł. - Rohan stał się zgorzkniałym starcem, gdyż stracił swego najlepszego ucznia, następcę, którego sam wybrał... - głos Arisilde załamał się. - Nie to miałem ci powiedzieć... Muszę sobie koniecznie przypomnieć, to bardzo ważne. Nicholas odwrócił się, a Arislilde znowu opadł na podłogę. Jego szaleństwo wydawało się wygasać razem z ogniem. Potem pozwolił Nicholasowi zaprowadzić się do wielkiego, rozbebeszonego łóżka w innym pokoju. Najpotężniejszy czarnoksiężnik w historii Lodun leżał w nim spokojnie, nie mówiąc już nic więcej, aż wrócił służący Isham i zastąpił Nicholasa w czuwaniu. 7 Było jeszcze ciemno, kiedy Nicholas kazał dorożce zatrzymać się przy podjeździe prowadzącym do Coldcourt. We wszystkich oknach rozległej budowli paliły się światła, a dach miedzy wieża mi patrolowała para służących z zapalonymi latarniami. Nie wyglądało jednak na to, że w tej chwili dzieje się coś złego. Nicholas ruszył w stronę domu, potykając się prawie ze zmęczenia, a żwir na podjeździe chrzęścił mu pod nogami. Kiedy znalazł się w kręgu światła rzucanego przez wiszące po obu stronach wejścia lampy, drzwi otworzyły się i po schodkach zbiegła ku niemu Madeline. Rzuciła mu się w ramiona, prawie go przewracając. - Niepokoiłam się - powiedziała. - Mówili, że pojawisz się wkrótce po nich. - Musiałem zostać z Ari dłużej, niż przypuszczałem - odparł. - A co się tutaj działo? Weszli do ciepłego hallu, a Madeline zatrzymała się, by solidnie zamknąć drzwi. - Coś się tu pojawiło. Myślę, że było to takie samo stworzenie jak to, na które natknąłeś się w podziemiach Mondollot House. Zaglądało na stary strych Edouarda. Nic tam nie zostało naruszone i nikomu nie stała się żadna krzywda, więc może tylko przeprowadzało zwiad. Nie wiem, czego mogło szukać. - Ja też już teraz niczego nie rozumiem - zaśmiał się z goryczą Nicholas. - Ale pewnie Reynard powiedział ci, co znaleźliśmy. - Tak. - W świetle lampy twarz Madeline sprawiała wrażenie zmęczonej i wymizerowanej. - Czy Arisilde powiedział ci coś ważnego? Nicholas zatrzymał się u wejścia na schody i rzucił jej zdziwione spojrzenie. Madeline czasami potrafiła nawet i jego zaskoczyć. W podobnej sytuacji każda inna kobieta uznałaby za stosowne zemdleć albo wzywać pomsty niebios. Nie wiedział więc teraz, czy zachowanie Madeline należy przypisać zobojętnieniu czy też raczej charakterystycznemu dla aktorów opanowaniu. Przegarnął dłonią włosy, usiłując się skupić. - Nie sądzę, żeby Ari mógł nam wiele pomóc. - Opium? - Chyba zapanowało nad nim całkowicie. Mówił mi takie rzeczy... - Nicholas pokręcił głową. - Nie wiem. Albo oszalał. Octave w jakiś sposób zdobył rezultaty badań Edouarda. Dzięki temu udają mu się jego seanse. Ma taką samą kulę jak te, które Edouard zrobił z Ari i Asilvą. Nie mam tylko pojęcia, jaki związek z tym mają jatki w Valent House... Madeline ujęła go pod ramię i pociągnęła na schody. - Jesteś wykończony. Wyśpij się, a dopiero potem układaj plany. - Optymistka. - Realistka - poprawiła, uśmiechając się ze zmęczeniem. Nicholas zamierzał przespać resztę nocy. Jednak zamiast tego poszedł do swego gabinetu na drugim piętrze i rozłożył na biurku notatki i skrawki papieru, które znalazł w Valent House. Notatki okazały się dokładnie tym, co sądził: zapiskami studenta z lektury jakiejś zakazanej książki o nekromancji. Nie znalazł w nich nawet śladu własnej opinii przepisującego. Nie nagryzmolił na marginesie swojego nazwiska, celu lektury ani też zamiaru zniszczenia świata, pomyślał kwaśno Nicholas. Jaka szkoda. Przydałoby się ustalić, z której książki pochodzą te notatki. Arisilde, rzecz jasna, wiedziałby to na pewno. Gdyby znajdował się w stanie zbliżonym do przytomności. Tyle że Arisilde od kilku ładnych lat nie utrzymywał kontaktów z Lodun i mógł nie wiedzieć, kto obecnie przechowuje tego rodzaju, dzieła w swojej prywatnej bibliotece, więc może nie warto go wcale o to pytać. Ale dobrze byłoby zorientować się, u kogo studiował Octave i kiedy... Więc może jednak warto byłoby porozmawiać z Arisildem. Skrawki papieru z sekretarzyka również nie okazały się pomocne. Napisane na nich fragmenty słów nie dawały się odczytać, chociaż Nicholas miał wrażenie, że charakter pisma jest mu skądś znany. Nie należał jednak do Edouarda, gdyż byłoby to zbyt proste. Wiadomo, że Octave w jakiś sposób odtworzył wyniki badań Edouarda, poznał jego metodę. Właśnie, metoda... Nicholas zdjął ciężki tom z półki nad biurkiem. Zawierał on wspomnienia pewnego bardzo skrupulatnego człowieka... urzędnika, który zajmował się przebijaniem nowych ulic i placów przez podupadłe dzielnice Vienne. Nie były to pamiętniki, raczej kronika prac prowadzonych na terenie starego miasta. Nicholas zawsze znajdował tam coś ciekawego, zwłaszcza że dokładne mapy Vienne po prostu nie istniały. Przerzucał podniszczone kartki, aż natrafił na rozdział poświęcony Ducal Court Street. O, jest... „Zburzyliśmy czynszówki, stary teatr, pozostałe po pożarze resztki rezydencji ambasadora Bisry... Poinformowałem księcia, że nie trzeba będzie poświęcać Mondollot House” - Na pewno się ucieszył. - „Ale sąsiadujący z nim Ventarin House musi zostać rozebrany. ” Urzędnik był sentymentalny; żałował tej decyzji, gdyż Ventarin House znacznie bardziej cieszył oko i zdobił ulicę niż Mondollot. Jednak Ventarin znajdował się w niewłaściwym miejscu i mieszkali w nim tylko zajmujący się domem służący, gdyż rodzina przeniosła się do majątku na wsi, by tam wieść spokojny żywot. Nie protestowali przeciwko rozbiórce. „Dom nie jest im potrzebny, gdyż od wielu pokoleń nie udzielają się publicznie... Najznamienitszym przedstawicielem owego rodu był Gabard Alis Ventarin, żyjący jakieś dwieście lat temu, który za panowania króla Rogere’a zajmował stanowisko czarnoksiężnika dworskiego”. Nicholas zamknął książkę i przez chwilę siedział nieruchomo, patrząc przed siebie i postukując palcami o lśniący blat biurka. A więc komnatka, do której włamał się upiór Octave’a, stanowiła część piwnic pod domem dawnego czarnoksiężnika dworskiego. Czy stary książę Mondollot wiedział o tym? Czy może otworzył kiedyś te drzwi, zobaczył, co się za nimi znajduje, i nakazał je zamknąć z powrotem na cztery spusty? Tego z pewnością chciał się dowiedzieć Octave, gdy usiłował przekonać księżną, by umożliwiła mu nawiązanie kontaktu z mężem. Było tam coś, co zabrały ze sobą ghoule Octave’a. Ale okazało się, że to nie było to, czego szukał, albo czegoś tam brakowało. Nekromancja przydawała się najbardziej do wykrywania dawnych i obecnych sekretów. Czarnoksiężnicy posiadali na to inne sposoby, ale nekromancja należała do najłatwiejszych. Pozwalała tworzyć iluzje, które wydawały się najzupełniej materialne, oraz wpływać na umysły i wolę ludzi, zwierząt, a nawet duchów. Nicholas zgarnął strzępki papieru i notatki i starannie zamknął je w jednej z tajemnych szuflad swego biurka, a potem ostatkiem sił wziął kąpiel i położył się spać. Odpoczywał jednak tylko godzinę, do czasu gdy słońce zaczęło pojawiać się za grubymi zasłonami w oknach. Madeline spała głęboko, nieczuła, dzięki licznym doświadczeniom ze współlokatorkami, na jego wiercenie się w łóżku. Walczył z chęcią obudzenia jej po to, żeby się z nią kochać albo porozmawiać, byle tylko oderwać się od myśli o tym, że Octave ukradł wynalazki Edouarda. W końcu wstał, wściekły i przygnębiony, ubrał się i poszedł na dół do biblioteki. Było to pomieszczenie na tyłach domu, którego ściany w całości zajmowały półki na książki. Książki leżały także w stosach na miękkich fotelach i kosztownym parscyjskim dywanie, wypełniały dwie antyczne szafki oraz sekretarzyk z drewna atłasowego. Przydałby mi się większy dom, pomyślał Nicholas. Po chwili jego wzrok spoczął na stojącej na sekretarzyku miniaturze. Był to jedyny zachowany portret jego matki, początkowo umieszczony w złotym medalionie; został on jednak sprzedany, gdy przyjechali do Vienne. Ojciec zamówił miniaturę wkrótce po ślubie z matką, kiedy jeszcze mieli pieniądze na takie rzeczy, chociaż jego rodzina czyniła mu z tego powodu wyrzuty. Wtedy jeszcze nie knuli jawnie intryg przeciwko matce, ale z pewnością mieli za złe kupowanie czegoś, co nie służyło wyłącznie wygodzie. Miniatura nie oddawała podobieństwa, przynajmniej Nicholas inaczej matkę zapamiętał. Artysta namalował młodą kobietę o delikatnych rysach i ciemnych wijących się włosach, jednak nie uchwycił tego czegoś, co dodaje obrazowi życia. Ojciec najprawdopodobniej zapłacił trzykrotnie więcej niż należało, ale nigdy nie wpadł na to, że został oszukany. Nicholas odwrócił oczy, starając się oderwać od niemiłych wspomnień. Miał zamiar przejrzeć wszystkie teksty historyczne, zarówno naukowe, jak i sensacyjno-popularne, aby od naleźć źródło wspomnienia, który nawiedziło go w Valent House. Niejasny początkowo obraz stawał się coraz bardziej wyrazisty. To był drzeworyt, pomyślał Nicholas. A kartka tej książki była poplamiona. Nie trzymał tutaj książek, które czytywał w dzieciństwie. Przepadły po śmierci matki razem ze wszystkim innym, co posiadali. Książki w tym pokoju należały niegdyś do Edouarda albo zostały kupione, gdy Nicholas zamieszkał tu wiele lat temu. Część poświęcona historii zajmowała całą zachodnią ścianę biblioteki. Zagłębił się w poszukiwaniach, ledwo zwracając uwagę na to, że Sarasate przyniósł mu tacę z kawą i świeżymi bułeczkami. Pomiędzy Historią Ile-Rien w ośmiu tomach Cadarsasa i starym egzemplarzem Czarnoksięstwa Lodun natknął się na ilustrowaną książkę dla dzieci pod tytułem Piraci z Chaire. - Co to tutaj, na miłość boską, robi... - mruknął do siebie, otwierając sfatygowany tomik na pierwszej stronie. Widniało tam coś, co go kompletnie zaskoczyło. „Nie waż się wyrzucać tej książki”. Słowa te były napisane ręką Edouarda. Uśmiechnął się. Edouard Viller znał go lepiej niż ktokolwiek inny. Nicholas żył tylko dzięki temu, że jakiś dawno zapomniany dobroczyńca powiedział kiedyś Edouardowi, że prefektura wyłapuje w Riverside bezdomne dzieci. Kiedy Edouard doszedł do wniosku, że jest mu potrzebny syn, który po śmierci żony wypełniłby jego życie, poszedł do więzienia w Almsgate, żeby go tam znaleźć. Nicholas prawie nie pamiętał swego własnego ojca i rozpadającego się dworu przodków, w którym spędził kilka pierwszych lat życia. Kiedy miał sześć lat, matka zabrała go do Vienne, gdzie pod panieńskim nazwiskiem Valiarde wybrała życie w slumsach wielkiego miasta zamiast z rodziną męża. Zarabiała na życie praniem i szyciem, i jeśli kiedykolwiek robiła to, co robi wiele kobiet znajdujących się w sytuacji bez wyjścia, nigdy nie pozwoliła, by syn się o tym dowiedział. Umarła, kiedy miał dziesięć lat, na jakąś chorobę płuc, która zabierała co roku setki ubogich ludzi gnieżdżących się w slumsach Riverside. Nicholas już wtedy próbował kradzieży. Po jej śmierci zajął się tym bardziej profesjonalnie. Szczęśliwym zrządzeniem losu zetknął się z Cusardem, i zanim ten po raz drugi trafił do więzienia, nauczył się od niego zawodu kieszonkowca i włamywacza. Gdy miał dwanaście lat, był już przywódcą miejscowej bandy wyrostków, którzy wzbogacili się dzięki licznym włamaniom i kontaktom z prawdziwymi paserami, a nie sprzedawcami starych szmat i rupieci. Jednak sukcesy te zwróciły na nich uwagę prefektury. Dzięki pomocy zazdrosnego rywala policja zastawiła na Nicholasa pułapkę i jego przestępcza kariera zakończyła się w brudnej celi Almsgate, gdzie okrutnie pobity chłopiec oczekiwał na przeniesienie do znacznie gorszego więzienia miejskiego. Przeklinał strażników, używając przy tym aderasyjskiego, który znał dzięki matce. Zgodnie z panującą wtedy modą, tego języka uczyli się młodzi dżentelmeni po to, by móc udać się na dwór w Aderze i tam uzupełnić swe braki w ogładzie. Matka nigdy nie zapomniała, że rodzina jego ojca zalicza się do biednej i zapomnianej, ale jednak szlachty. Nicholas odkrył, że może wyzywać zwykłych ludzi od najgorszych, a oni nie rozumieją z tego ani słowa. Edouard podszedł do zaryglowanych drzwi i zawołał w tym samym języku: - Ależ ty się wyrażasz! Umiesz czytać? - Tak! - odparł z irytacją Nicholas. - W jakim języku, aderasyjskim czy rieńskim? - W obu. - Doskonale - powiedział Edouard do strażnika. - Nie chciałbym kogoś, kogo musiałbym uczyć od zera. Wezmę tego. I tak to się zaczęło. Nicholas odłożył książkę na półkę. Tym razem weszli do Valent House przez frontowe drzwi. Nicholas zamierzał udawać, że jest pośrednikiem handlu nieruchomościami, zatrudnionym przez biuro mające siedzibę po drugiej stronie rzeki, a Cusard, Crack i Lamane są przedstawicielami firmy budowlanej, którzy mają mu doradzać w kwestiach remontu. Wszystkie te ustalenia okazały się zbędne, gdyż na ulicy nie było nikogo i nikt nie interesował się tym, czego tu szukają, tym bardziej że wóz, jakiego zazwyczaj używają budowniczowie, stanowił prawdopodobnie wystarczające wyjaśnienie sytuacji. Wcześniej, tego samego dnia, gdy słońce wzeszło na tyle wysoko, by można to nazwać świtem, Nicholas poszedł do pokoju gościnnego i obudził Reynarda. Poczekał cierpliwie, aż wyrwany ze snu wspólnik skończy kląć, i poprosił go, by przeszedł się po kawiarniach i delikatnie ustalił, czy poczciwy doktor pytał wezwane przez siebie duchy o utracone majątki rodzinne. Ku jego niewysłowionej uldze Madeline zaproponowała, że dowie się, co takiego mogło znajdować się na pokładzie statku zmarłego brata madame Everset, że wzbudziło zainteresowanie Octave’a. Stojąc teraz w zakurzonym i zdewastowanym hallu starego domostwa, Nicholas był pewien, że nie pomylił się w domysłach co do zasadniczego celu seansów spirytystycznych doktora. Należało tylko stwierdzić, jak i dlaczego Octave przerzucił się z wyłudzeń na nekromancję. Cusard sprowadził Lyona Althise, który niegdyś studiował medycynę, ale został zmuszony do opuszczenia Kolegium Lekarskiego ze względu na zamiłowanie do alkoholu. Człowiek ten był dobrze znany pośród vienneńskich kryminalistów, gdyż chętnie oferował swe usługi medyczne każdemu, kto skłonny był za nie dobrze zapłacić. Nicholas wątpił, żeby niedoszły doktor kiedykolwiek widział coś podobnego. Althise i Nicholas zajęli się badaniem ciał, podczas gdy pozostali przeszukiwali dom pod kierunkiem Cracka. Po upływie, jak się zdawało, nieskończenie długiego czasu wyszli zaczerpnąć świeżego powietrza do kuchni, gdzie przez otwarte drzwi wpadał rześki powiew. Nicholas miał na sobie jedno z przebrań Donatiena, w którym wyglądał mniej więcej dziesięć lat starzej. Althise nie znał go jako Nicholasa Valiarde, i tak miało pozostać. Nie spełniony lekarz oparł się o popękany blat kuchenny i pokręcił głową. - Mogę tylko potwierdzić to, do czego sam wcześniej doszedłeś. Owszem, człowiek ten żył, kiedy to się stało, ale tylko przez krótki czas. Ktokolwiek to zrobił, użył bardzo ostrego noża. Zdarzenie prawdopodobnie miało miejsce dzień wcześniej zanim go znaleźliście. Zachowane oko jest zamglone, a skóra zaczyna się przebarwiać. Pozostali zginęli wcześniej; niektórzy kilka dni, a inni kilka tygodni temu. - Popatrzył na Nicholasa ze zmęczeniem. Miał już swoje lata, siwiały mu włosy, a na twarzy malował się wyraz stałego znużenia i zniechęcenia. - Chyba niewiele wam pomogłem. - Wiedział od nich jedynie, że Donatien ścigał człowieka, który mu groził, i przypadkiem trafił do tego domu. - Rzeczywiście niezbyt mi się to przyda - Nicholas pokręcił głową. - Nie możemy się tu więcej pojawiać, ktoś w końcu na nas doniesie. - Althise starał się jak mógł, ale jego wiedza okazała się niewystarczająca. Doktor Cyran Halle może jest tubą Ronsarde’a, a także zarozumiałym osłem, pomyślał z niezadowoleniem Nicholas, ale mimo to chętnie bym go tutaj widział. Althise westchnął głośno i Nicholas, wyrwany z zamyślenia, gwałtownie odwrócił głowę w stronę drzwi prowadzących do kuchni. Widniała w nich jakaś postać oświetlona od tyłu bladym światłem dobiegającym z zapuszczonego ogródka. Dopiero po chwili Nicholas zdał sobie sprawę, że jest to Arisilde Damal. - Ari, nigdy w życiu nie pomyślałbym, że przyjdziesz - powiedział ze zdziwieniem. Althise przysiadł na kuchennym bufecie, najwyraźniej odczuwając ulgę, i mruknął: - Zanim tu przyszedłem, myślałem, że już nic nie jest w stanie mnie poruszyć. - Hm, cóż, Madeline napisała, że to pilne. - Arisilde powoli wchodził do kuchni, ostrożny niczym kot na nieznanym terenie. Jego wykonany niegdyś z gatunkowej tkaniny płaszcz był wyświechtany. Czarnoksiężnik nie założył kapelusza i pasemka jego cienkich włosów sterczały na wszystkie strony. Niedbale skinął głową Althise’owi, a potem popatrzył na Nicholasa. W jego fiołkowych oczach malowało się zmieszanie. - Nie jestem dziś w najlepszej formie, niestety. No i nie znamy ludzi, którzy tutaj mieszkają, prawda? - Istotnie. Prawdę mówiąc... - To dobrze - powiedział z ulgą Arisilde. Blady i zmaltretowany, sprawiał Wrażenie roztargnionego przedstawiciela odmieńców, ale źrenice miał prawie normalnej wielkości, a ręce mu się nie trzęsły. - Albowiem wydarzyły się tutaj straszne rzeczy. - Hej! - zawołał z hallu Lamane. - Znaleźliśmy w piwnicy coś nowego! Idąc w stronę schodów do piwnicy, Nicholas nie próbował snuć żadnych domysłów. Arisilde ruszył niepewnie za nim, a Althise, ku zadowoleniu Nicholasa, pozostał w kuchni. Nicholas prosił czarnoksiężnika, by nie wymieniał żadnych nazwisk przy obcych, ale mimo wszystko lepiej było nie liczyć na jego dyskrecję. Wkrótce znaleźli się w oświetlonym teraz kilkoma lampkami oliwnymi przedsionku. Cusard, Crack i Lamane odsunęli się, by zrobić przejście dla Nicholasa, a on poczuł na twarzy powiew chłodnego, zatęchłego powietrza. Wydawać by się mogło się, że przedsionek kończy się ścianą. Teraz jednak jeden jej fragment, szeroki na kilka stóp i wysokością sięgający do pasa dorosłemu mężczyźnie, był odsunięty, a za nim widniał ciemny otwór. Nicholas przyklęknął, by zajrzeć do środka, i zobaczył tunel o pokrytych pleśnią ścianach, prowadzący w głęboki mrok. Crack ukląkł obok i powiedział: - Patrz. Podniósł latarnię i zbliżył ją do tunelu. Na ścianach i na podłodze widoczna była słaba poświata. - Znakomicie - szepnął Nicholas. - Jak na to wpadliście? Crack ponownie przysłonił lampę. Nie należał do ludzi, których nastroje łatwo odgadnąć, ale Nicholasowi wydawało się, że odczuwa on teraz dumę ze swego odkrycia. - Ostukiwaliśmy ściany. Cusard otworzył zamek. Cusard pokazał mu niewielki otwór na zewnątrz tajemnych drzwi. - To stara sztuczka - wyjaśnił. - Wsuwasz palec w ten otwór, podnosisz dźwignię i zamek się otwiera. Można tędy wchodzić z obu stron - dodał ponuro.. Arisilde zajął miejsce Nicholasa przy wejściu do tunelu i zajrzał w jego czeluść. Po chwili cofnął się, badając wnikliwie jakąś substancję, którą miał na czubkach palców. - Nicholas, to jest dokładnie to samo, co było na płaszczu i skrawkach ubrania tego utopionego chłopca. Jest to pewien rodzaj proszku stosowanego w nekromancji, tyle tylko, że nie używa się go w Ile-Rien od setek lat. Czy to nie dziwne? Nie mam pojęcia, kto mógłby go wyrabiać. Nicholas wbił wzrok w twarz czarnoksiężnika, a ten odpowiedział mu zaniepokojonym spojrzeniem. - To przecież ty przyniosłeś mi te rzeczy, żebym na nie spojrzał, prawda? - zapytał. - Tak, oczywiście, ale.... - Dzięki Bogu - westchnął Arisilde. - Myślałem, że zaczynam popadać w obłęd. - Nie przypuszczałem, że zdążysz się tym zająć. Dlaczego nic mi nie powiedziałeś wczorajszej nocy? - Spotkaliśmy się wczoraj w nocy? - dopytywał się czarnoksiężnik. - Co ja wtedy robiłem?. - Nie pamiętasz? Twierdziłeś, że masz mi coś ważnego do powiedzenia. Co? Arisilde usiadł na brudnej posadzce i w zamyśleniu postukał się w policzek. - Coś tam było. Nic ci nie napomknąłem? Nicholas przeganiał dłonią włosy i nabrał tchu. - A co z proszkiem po golemie? Wiesz coś na jego temat? - Jakim proszkiem? Nicholas rzucił kwaśne spojrzenie Cusardowi, który patrzył w sufit, zaciskając ze złością usta, i Crackowi, który przyglądał się czarnoksiężnikowi z wyrazem zmieszania na twarzy. W końcu dał za wygraną. - Nieważne. - Może kiedyś sobie przypomnę, nigdy nic nie wiadomo. - Arisilde zaczął wpełzać na czworakach w głąb tunelu. - Zobaczmy, dokąd to prowadzi. Uwielbiam sekretne przejścia, a wy? - Bolą mnie plecy - odparł szybko Crack. Lamane natychmiast stwierdził, że jego też. - Wiem, wiem - stwierdził niecierpliwie Nicholas. - I tak wolałbym sam to sprawdzić. Crack poszedł więc w ślad za Arisildem, a Nicholas popełznął za nim. - Nie potrzebujemy lampy - powiedział do samego siebie Arisilde. - Kiedyś wiedziałem, jak to się robi. - Nagle w tunelu zabłysło łagodne, białe światło. - Udało się - stwierdził z zadowoleniem czarnoksiężnik. Magiczny blask wydawał się emanować z jego ciała. Nicholas obawiał się, że tunel okaże się miejscem składowania kolejnych zwłok, ale na szczęście tak nie było. Crack odwrócił się do niego i mruknął: - Powinienem iść jako pierwszy na wypadek, gdybyśmy na coś wpadli. - Nie trzeba - odparł Nicholas. - Arisilde jest w lepszej formie niż myślisz. - Istotnie, czarnoksiężnik przypominał dawnego siebie bardziej niż kiedykolwiek ostatnio. - Ale dzięki, że nie upierasz się, że bolą cię plecy - dodał. - Podoba mi się to - stwierdził Crack. Potem, zdając sobie sprawę, że jego słowa wymagają chyba jakiegoś wyjaśnienia, dodał: - Odkrywanie różnych rzeczy. Wolę to od złodziejstwa. Ja też, pomyślał Nicholas, ale nie powiedział tego na głos. - Tunel zaczyna się rozszerzać - rzekł radośnie. Arisilde. - Myślę, że dotarliśmy do kanału ściekowego. - Po chwili jego przypuszczenie potwierdził szum sączącej się wody i ohydny odór. Korytarz rozszerzał się i kończył kilka stóp nad strumieniem płynącej okrągłym kanałem cuchnącej cieczy. Nicholas podniósł się, opierając jedną ręką o wilgotną ścianę. Arisilde wytarł dłonie o swój sfatygowany płaszcz i zebrał magiczne światło w kulę, którą zawiesił w powietrzu, by rozjaśniała wnętrze. - Jesteśmy na miejscu - powiedział.. - Tu znaleźliśmy się, wychodząc z piwnic Mondollot House. - Nicholas przypomniał sobie otwór w ścianie piwnicy na wino, przez który umknął ghoul. Słyszał wtedy jakieś skrobanie, ale uznał, że to szczury. - Myślę... Coś wyskoczyło zza krawędzi korytarza tak błyskawicznie, że Nicholas nie zdążył się poruszyć ani wykrzyknąć ostrzeżenia. Udało mu się tylko cofnąć pod samą ścianę, unikając sięgających mu do gardła szponów i kłów szczerzących się z wykrzywionej nienawiścią, koszmarnej twarzy. Crack próbował chwycić bestię za gardło, ale wtedy jej zęby wbiły mu się w ciało. Nicholas starał się odepchnąć ohydny łeb, ale stwór okazał się dla niego za silny. Nagle za plecami potwora pojawił się Arisilde i schwycił jego rzadkie, martwe włosy. Magiczne światło zamigotało i straszliwa siła, która pchała Nicholasa do ściany, nagle gdzieś znikła. Nicholas zachwiał się i złapał Cracka za ramię, gdy ten prawie już spadał do ścieku. Stwór leżący teraz u ich stóp niezbyt przypominał ghoula, który wyłonił się z odmętu ścieków i chciał ich rozedrzeć na strzępy. Nicholas patrzył na niego ze zdziwieniem. Widział kupkę kości i szmat, połączonych szczątkami ścięgien i skóry. Odchrząknął i puścił ramię Cracka. - To jeden z ghouli - wyjaśnił. Crack rozcierał miejsce, w które bestia wbiła zęby. - Dostał cię? - zapytał z niepokojem Nicholas. Crack pokręcił głową i odsunął rękaw, odsłaniając nie tkniętą rękę. - Niewiele brakowało. Ari... - Tak? - Arisilde spojrzał na niego pytająco. - Dziękuję. Czarnoksiężnik niedbale machnął ręka. - Ależ to nic wielkiego, doprawdy. Nicholas znowu rozejrzał się wokół. Upiory poruszają się kanałami, ale to wiedzieli już przedtem. Nic ciekawego tu nie wykryją. Octave ma coś wspólnego z tym domem, z ghoulami i z nekromancją. - Prawdę mówiąc, nie jest to ghoul - stwierdził znienacka Arisilde. - To licz. Nekromanta zdobywa zwłoki kogoś, kto zmarł dawno temu... bardzo dawno, sądząc po tym nieszczęśniku... a potem ożywia je, dając im duszę, którą posiada w swojej mocy. Najłatwiej jest mu zdobyć taką duszę, zabijając niewinną ofiarę podczas specjalnego aktu magicznego. - Tak jak tego człowieka z piwnicy? - zapytał Nicholas. - Nie, tamto służyło innym sposobom pozyskiwania mocy. Arisilde rozejrzał się dookoła z nadzieją. - Jeśli miał w sobie zniewoloną duszę, powinno po niej coś pozostać... bezmyślna, pozbawiona tożsamości istota. Niczego takiego tutaj jednak nie wyczuwam - czarnoksiężnik w zamyśleniu poruszył brwiami, a potem spojrzał na Nicholasa. - Nekromancja to brudny interes, a ktoś się nią tutaj bardzo intensywnie zajmuje. Kobieta, która kazała się nazywać madame Talvera, popatrzyła ponuro na człowieka po drugiej stronie barierki i powiedziała: - Porozumiewanie się z duchami to nie zabawa. Dla nas, którzy traktujemy to serio, jest jak religia. Nicholas zachęcająco pokiwał głową. Musiał wypytać o Octave’a kogoś parającego się spirytyzmem. Zorganizowanie tego spotkania zajęło mu dwa dni. Natrafił na madame Talverę dzięki pomocy paru starych znajomych, którzy, jak wiedział, zajmowali się tym jako hobby, a na co dzień trudnili się wyłudzeniami. Żadne z nich nie słyszało o Octavem, zanim ten nie pojawił się na scenie publicznej w tym roku, ale wszyscy polecali madame Talverę jako godne zaufania źródło informacji. Kawiarnia znajdowała się na ulicy Kwiatowej, w pobliżu Placu Filozofów. Madame Talvera nie lubiła zagłębiać się w ten rejon, twierdząc, że obawia się czarownic. Nicholas był rad, że kobieta nie zdaje sobie sprawy z tego, kim jest Arisilde. Gdyby wiedziała, że ten roztargniony młody człowiek; siedzący tuż koło niej i z wielką precyzją krojący kremówki na drobne cząstki przed ich pożarciem, jest potężnym czarnoksiężnikiem szkolonym w Lodun, być może nie miałaby ochoty na rozmowę. Nicholas zdziwił się, gdy Arisilde wyraził chęć towarzyszenia mu. Kiedy dwa dni temu wyszli z tunelu, kazał Cusardowi i całej reszcie zamknąć drzwi i opuścić Valent House. Zanim jednak sam się oddalił, poprosił czarnoksiężnika, by popatrzył na dziwnie stopione ściany w pokoju, w którym dokonano wiwisekcji. Arisilde stwierdził jedynie, że jest to rezultat uwolnienia wielkiej mocy, niewątpliwie wywołanej magią. Kiedy Nicholas zapytał, jakiego rodzaju była ta magiczna moc, czarnoksiężnik odparł: - To zła moc - i nie chciał dodać nic więcej. Kawiarnia znajdowała się na tyle blisko Placu Filozofów, że nikt nie interesował się ich ubraniami, które poważnie ucierpiały, gdy przeciskali się tunelem. Nicholas zdążył tylko pozbyć się charakteryzacji zmieniającej go w Donatiena; jeśli tylko mógł, nigdy nie występował w niej w biały dzień. Wiatr poruszył gałęziami drzew, a w powietrzu zapachniało, deszczem. Nicholas zamieszał swoją kawę i zapytał: - Czy właściwe jest wykorzystywanie tej waszej religii do zarabiania pieniędzy? - Nie jest. Można otrzymywać w zamian jakieś dary, ale powinny one być dobrowolne i nie wykraczać poza to, z czym darczyńca może z łatwością się rozstać. - Kobieta poruszyła się gwałtownie. Była Aderasyjką o ciemnej cerze i ostrych rysach, czarnych włosach uczesanych w kok i poważnych czarnych oczach. Nosiła prostą ciemną suknię zapiętą wysoko pod szyję, a jej kapelusz był zakończony niedużą woalką. - Istnieją oszuści, którzy poruszają stołami przy pomocy palców u nóg i potrafią udawać cudze głosy. Słyszał pan o tym? - Kiedy Nicholas przytaknął, pokręciła głową. - To zawsze może się zdarzyć. Są tacy mężczyźni, którzy zarabiają na życie udając kapłanów. W zamyśleniu bawiła się szklanką. Nicholas proponował, że zapłaci za jej lunch, ale ona poprosiła tylko o wodę. - Spirytyzm nie ma nic wspólnego z magią. Każdy może swobodnie znaleźć się w warstwie eteru, jeśli tylko postara się otworzyć swój umysł. Wielkie nauczycielki spirytyzmu, siostry Polacera, opublikowały informacje na temat metod ćwiczenia zmysłów, pozwalających osiągnąć ten stan. Rozmawianie ze zmarłymi to tylko nieduża cząstka tego, co robimy. Prawdę mówiąc, spirytyzm jest po prostu stylem życia. To kult, pomyślał Nicholas, tyle że stosunkowo nieszkodliwy. Słyszał o siostrach Polacera i innych sawantkach, które stworzyły modę na spirytyzm. - Czy zna pani pewnego mężczyznę podającego się za spirytystę? Utrzymuje, że nazywa się doktor Octave. - Ach, ten. Wszyscy o nim słyszeli. - Kobieta popatrzyła z niesmakiem. - Rozumiem teraz, skąd się wzięły pańskie pytania. Czy wyłudził od pana jakieś pieniądze? Albo od kogoś z pańskiej rodziny? - Istotnie, przysporzył mi wielu kłopotów. - Pierwszy raz widziałam go sześć lub siedem lat temu, kiedy siostry Polacera mieszkały jeszcze w Vienne. Potem przeprowadziły się na wieś, w pobliże Chaire. Na wsi o wiele łatwiej zajmować się spirytyzmem. No i oczywiście jest tam bardzo pięknie. Morze blisko. - Zapalając się do swego opowiadania, madame pochyliła się do przodu. - Przychodził na seanse prowadzone przez osoby mniej wprawne, ale kiedy pojawił się u sióstr Polacera w ich starym domu przy Sitare Court... - pokręciła głową. - Madame Amelia Polacera kazała mu wyjść, gdyż jego cień w eterze był tak mroczny jak studnia o świcie, i odmówiła mu swoich nauk. Było przy tym wiele ważnych osobistości. Doktor Adalmas, pisarz Biendere, lady Galaise. Jestem pewna, że Octave czuł się ogromnie zażenowany, ale... - Wzruszyła ramionami i wyznała szczerze: - Byłam zadowolona,. że go wyrzucono... A więc jednak coś musi być w naukach madame Polacera. Albo po prostu potrafi doskonale oceniać ludzkie charaktery, pomyślał Nicholas i zapytał: - I potem już go pani nigdy więcej nie widziała? - Słyszałam, że wyjechał z miasta i studiował u kogoś prywatnie. Na początku tego roku wrócił i stał się bardzo modny, prowadząc seanse dla bogatych zleceniodawców. Prawdziwi wyznawcy spirytyzmu organizują seanse tylko dla tych, którzy mają czyste dusze i szczerze pragną się uczyć. Octave natomiast traktuje seanse jako sztuczki służące zabawianiu gości na przyjęciach. - Skrzywiła się. - Panie Polacera będą bardzo niezadowolone, gdy o tym usłyszą. - Czy Octave kiedykolwiek sprawiał wrażenie, że zna się na magii? Pytanie to zaskoczyło ją.. - Ależ nie, nie był czarnoksiężnikiem. W przeciwnym wypadku madame Polacera natychmiast by to odkryła. Nicholas kiwnął głową. Prawdopodobnie. - Mam jeszcze jedno pytanie, madame. Gdyby chciała się pani skontaktować z jakąś duszą, czy potrzebowałaby pani fragmentu ciała zmarłego? Na przykład kosmyka włosów? Madame. Talvera zmarszczyła brwi. - Ależ skąd. Ścięte włosy stają się martwe. Nie przydałyby się bardziej niż uschnięty kwiat. Istnieje pewna metoda, która pozwala uzyskać wizję osoby żyjącej lub martwej za pomocą przedmiotów noszonych przez tę osobę blisko skóry. Najlepsza jest biżuteria. Metal doskonale zachowuje aurę otaczającą w eterze każdą żywą istotę. - Włosy, skóra i kości są bardziej przydatne w nekromancji - pokiwał głową Arisilde. - Nie mam o tym pojęcia - odparła madame Talvera z dreszczem obrzydzenia. Wstała gwałtownie i sięgnęła po swą maleńką, wyszywaną paciorkami torebkę. - Jeśli nie mają panowie więcej pytań... Nicholas wstał także, podziękował kobiecie i patrzył za nią, jak wychodzi na ulicę. Padał drobny deszcz, ale ich rozmówczyni wcale nie zwróciła na to uwagi. - Mam nadzieję, że jej nie przestraszyłem - powiedział z zakłopotaniem Arisilde. - Obawiam się, że tak, ale powiedziała już wszystko, co może nam się przydać. - Nicholas zostawił na stole kilka monet dla kelnera i obaj mężczyźni wyszli na ulicę. - To jasne, że boi się posądzenia o nekromancję. - Aha. Nicholas nie wypytywał czarnoksiężnika o prace Edouarda, czując po ich nocnej rozmowie, że im mniej będzie myślał o swym dawnym mistrzu, tym lepiej. Jeśli Ilamires Rohan wiedział, że Edouard jest niewinny, a mimo to pozwolił na jego egzekucję, to zemsta byłaby słodka, ale... Ale wolałbym oszczędzić Arisilde’a, pomyślał nieoczekiwanie Nicholas. - Wiem, w jaki sposób Octave porozumiewa się ze zmarłymi - powiedział ostrożnie. - Jak on to robi? Nicholas miał pewne wątpliwości co do sensu dalszego wciągania Arisilde’a w tę sprawę. Jednak nie mógł zapomnieć, z jaką łatwością czarnoksiężnik zniszczył ghoula w kanale ściekowym, zupełnie jakby ten przejaw mocy był niegodną wzmianki błahostką. Prawdopodobnie Octave jest dla niego znacznie mniej niebezpieczny niż dla kogokolwiek innego. - Wykorzystuje do tego urządzenie bardzo podobne do tych, które Edouard zrobił z tobą i Asilvą. By je wykonać, doktor musiał mieć dostęp do notatek Edouarda, ale wszystko, co zachowało się po rozprawie, jest w Coldcourt i nikt tego nie ruszał. Pozostajesz więc ty i Asilva... Arisilde zatrzymał się jak wryty, nie zważając na to, że pada deszcz, dookoła spieszą się ludzie, a rozpędzone powozy bryzgają błotem. Patrzył gdzieś przed siebie, koncentrując się tak silnie, że Nicholas pomyślał, iż może rzuca jakieś zaklęcie. W końcu pokręcił głową i spojrzał z powagą na Nicholasa. - Nie, nie sądzę, abym mówił komukolwiek o tych kulach. Jestem pewien, że pamiętałbym, gdybym to uczynił. Wiesz, Edouard by sobie tego nie życzył. Tak, pamiętałbym bez wątpienia. - Cieszę się, że tak mówisz, bo ani przez chwilę nie przypuszczałem, że mogłoby być inaczej - uśmiechnął się Nicholas. - To dobrze - powiedział z ulgą Arisilde. - Gdybyś był pewien, że to ja, musiałbym ci uwierzyć. Szli dalej, starając się unikać obryzgania wodą pryskającą spod kół przejeżdżających powozów. - Nie wyobrażam sobie także, by Asilva komukolwiek o nich opowiadał - dodał Arisilde. - Nigdy do końca nie pochwalał eksperymentów Edouarda z magią. Jednak z początku brał w nich udział, gdyż wierzył w sens zdobywania wszelkiej wiedzy. Nicholas popatrzył na przyjaciela i stwierdził, że na jego twarzy maluje się lęk. Powiedział więc ostrożnie: - Wczorajszej nocy mówiłeś coś o Ilamiresie Rohanie. - Tak? - uśmiech, który pojawił się na ustach Arisilde’a, nie był w pełni przekonujący. - Nie należy brać serio wszystkiego, co mówię. Nicholas uznał, że nie ma co dalej nalegać. Dziś jest znacznie przytomniejszy niż przez cały miniony rok... Lepiej, żeby nie wrócił do poprzedniego stanu z powodu natrętnych pytań. Trzeba ograniczyć się do teraźniejszości. - A to pomieszczenie w piwnicy, gdzie zabito człowieka. Widziałeś kiedykolwiek coś podobnego? - Nigdy. - A ja mam wrażenie, że widziałem na rysunku; był to drzeworyt w jakiejś książce. Zastanawiam się, czy nie jest to przypadkiem rytuał nekromantyczny. - Arisilde zmarszczył brwi i wbił wzrok w mokry chodnik. Nicholas dodał więc: - Gdybyśmy wiedzieli, co nasz przeciwnik usiłuje osiągnąć, znaleźlibyśmy się odrobinę bliżej wyjaśnienia. - Nie mogę sobie nic przypomnieć w tej chwili... - Arisilde uśmiechnął się z zakłopotaniem, a potem poweselał. - Poszukam. To będzie teraz moje zadanie, dobrze? - Jeśli zechcesz. - Nicholas nie był pewien, czego czarnoksiężnik zamierza szukać, ale z nim zawsze tak było. - Nadal musimy ustalić, gdzie Octave zdobył swoje informacje, a ty wiesz najwięcej o badaniach Edouarda. Czy jest jeszcze ktoś o dostatecznie dużej wiedzy, by mógł doktorowi pomóc? - To jest pytanie, prawda? - Arisilde znalazł się na drodze dwóch eleganckich dam. Nicholas uniósł przepraszająco kapelusz, a potem wziął przyjaciela pod łokieć i usunął ze środka chodnika. - Warto by się nad tym zastanowić - rzekł Arisilde, a potem nagle spoważniał. - Rad jestem, że zechciałeś się tym zająć, Nicholasie. Nie można przecież pozwalać na takie rzeczy. Nicholas umówił się z Madeline w oranżerii Konserwatorium Sztuk Pięknych. Było tam pełno ludzi, którzy szukali schronienia przed deszczem spływającym po przeszklonych ścianach i grającym na metalowych dachówkach wysoko w górze. Większość stolików rozstawionych między koszami kwiatów oraz doniczkowymi drzewkami owocowymi była zajęta. Madeline miała na sobie aksamitną suknię w kolorze czerwonego wina oraz bardzo ekstrawagancki kapelusz, dzięki czemu w najmniejszym nawet stopniu nie wyróżniała się z modnie ubranego tłumu. - Czy dowiedziałaś się czegoś na temat zmarłego brata madame Everset? - zapytał Nicholas, kiedy zajęli miejsca przy wolnym stoliku.. - Tak, ale najpierw ty powiedz, co znaleźliście w tamtym domu. - Madeline oparła łokcie na stole i pochyliła się do przodu. Nicholas westchnął niecierpliwie. Zawsze miała mu za złe, że nie opowiadał jej o swoich planach. - Madeline... - zaczął. Arisilde wskazał nie dokończoną porcję mrożonych owoców i zapytał: - Nie zjesz do końca? Podsunęła mu porcelanowy talerzyk i zwróciła się do Nicholasa. - Wiem, wiem, jestem dla was tylko ciężarem. A teraz mów. Tak więc gdy deszcz spływał wesoło po szklanych ścianach oranżerii, a kelnerzy mijali ich w pośpiechu, opowiedział jej o wszystkim, co wydarzyło się tego ranka w Valent House, o ghoulu i tunelu prowadzącym do kanałów oraz o tym, czego dowiedział się od madame Talvera na temat Octave’a.. - Następny ghoul? Ile ich jeszcze masz zamiar spotkać? - Ten zmarły brat, Madeline - przypomniał jej Nicholas. Czego się dowiedziałaś na jego temat? - Ach, on. Było dokładnie tak, jak przypuszczałeś. Statek, którym płynął, zatonął z bardzo cennym ładunkiem. To potwierdzało podejrzenia co do gry, którą prowadził Octave, i celu jego seansów. Ale wykorzystywanie spirytyzmu, by oskubać bogaczy z majątku, to jedno, a to, co znaleźliśmy w Valent House, to zupełnie co innego, pomyślał Nicholas. - Wpadłam też na Reynarda - ciągnęła Madeline. Prosił, żebym ci przekazała, że rozmawiał z panią Alegretto. Powiedziała mu, że o ile wie, Octave mieszka w hotelu Galvaz. Everset nie zażądał od niego, by wyjaśnił, co się wydarzyło podczas seansu, ale tego należało się spodziewać. - Hotel Galvaz, powiadasz? - Nicholas zamyślił się na chwilę. Przybytek ten znajdował się kilka ulic stąd. Dowiedzieli się, w którym pokoju mieszka spirytysta, używając starej jak świat sztuczki: Madeline zapytała w recepcji o swojego przyjaciela, doktora Octave’a. Recepcjonista rzucił okiem na znajdujące się za jego plecami przegródki z kluczami i odparł, że doktor jest chwilowo nieobecny. Madeline pożyczyła od niego kartkę firmowego papieru, napisała krótki liścik i podała recepcjoniście, który wsunął go do przegródki należącej do siódmego pokoju na piątym piętrze. Madeline nagle przypomniała sobie, że ma jeszcze dzisiaj spotkać doktora u ich wspólnych przyjaciół, i szybko odebrała swój liścik. Kiedy wchodzili na górę szerokimi schodami, Arisilde wykonał prostą iluzję, maskując ich obecność łagodnym odbiciem światła. Powodowało to, że wzrok patrzących kierował się, bez udziału ich świadomości, w inną stronę. Iluzję tę mógł przełamać każdy człowiek, który okaże stosowną dozę podejrzliwości i będzie wpatrywał się przez dłuższą chwilę w miejsce, w którym się znajdowali. W porze popołudniowej w hotelu Galvaz było mnóstwo ludzi spieszących z późnego lunchu, by przygotować się do wieczornych rozrywek, więc nie wzbudzili niczyjego podejrzenia. Na korytarzu na piątym piętrze stał ogromny wazon suchych kwiatów i było raczej ciemno. Madeline zatrzymała się przy nim, by pilnować schodów i dać znak, gdyby ktoś nimi nadchodził. Nicholas zastukał do drzwi, odczekał chwilę, by upewnić się, że nikogo nie ma, a potem wyjął wytrychy. Rzucił okiem na Arisilde’a, który w skupieniu przyglądał się wzorom na tapecie, i chrząknął. - Słucham? - Arisilde popatrzył na niego w roztargnieniu. Ach, racja - dotknął drzwi grzbietem dłoni i zmarszczył brwi. Nie ma tu żadnej magii. Możesz zaczynać. To nie brzmi zbyt przekonująco, pomyślał Nicholas. Popatrzył na Madeline. Dała mu znak, że nikogo nie ma, więc Nicholas wstrzymał oddech i wsunął wytrych do zamka. Nic się nie stało. Oddychając nieco lżej, zaczął otwierać mechanizm. Pomyślał, że przecież pracownicy hotelowi muszą wchodzić do apartamentu kilka razy w ciągu dnia. Jednak sprytny czarnoksiężnik mógł zastawić pułapkę, która uruchamiała się tylko wtedy, gdy ktoś usiłował wyważyć drzwi albo otworzyć je bez klucza. Albo czarnoksiężnik pomagający Octave’owi nie jest zbyt sprytny, albo... w tym pokoju nie ma niczego, co warto byłoby strzec, pomyślał ponuro Nicholas, gdy po kilku chwilach drzwi stanęły otworem. W niewielkim saloniku panował półmrok, rozjaśniany tylko odrobiną dziennego światła wpadającego przez ciężkie zasłony w oknie. Za salonikiem znajdowała się sypialnia, również ciemna. Octave mógł sobie pozwolić na jeden z lepszych apartamentów: eleganckie meble pokrywała przyzwoita tapicerka, zaś dywany, zasłony i tapeta spełniały surowe wymogi najświeższej mody. Arisilde wsunął się do środka za Nicholasem, szybko rozejrzał po saloniku i dotknął kilku ozdób stojących na kominku, a potem pochylił się, by ostrożnie pogrzebać w pojemniku na węgiel. Nicholas przez chwilę patrzył na to, unosząc brew, a potem wrócił do swych własnych poszukiwań. Najpierw przejrzał szuflady niedużego biureczka z opuszczanym blatem, ale znalazł tam jedynie papeterię i materiały piśmiennicze. W bibule były odciśnięte tylko stare wiadomości dla krawca i odpowiedzi na listy z podziękowaniami za przeprowadzenie seansu w dwóch domach arystokracji. Żadna informacja nie dotyczyła madame Everset. Nicholas zabrał bibułę jako próbkę pisma Octave’a, wiedząc, że doktor uzna, iż sprzątnęła ją pokojówka. Potem obejrzał wiszące w szafie garnitury i płaszcze, starannie badając kieszenie, i stwierdził, że te ubrania albo były tanie, ale zadbane, albo drogie i w pożałowania godnym stanie. Kiedy ma pieniądze, traci umiar, zanotował sobie w pamięci Nicholas. Stan przedmiotów należących do doktora potwierdził tylko przypuszczenia Nicholasa co do charakteru tego człowieka. Przeszukanie pokoju nie ujawniło niczego pod łóżkiem ani pod materacem, w głębi szafy na ubrania, za obrazkami na ścianach; nie było też żadnych śladów nadprucia poduszek czy wybrzuszeń pod dywanem. Nicholas przejrzał najpierw typowe skrytki, potem te mniej prawdopodobne, aż w końcu zajął się miejscami, w których tylko idiota mógłby chować cokolwiek. Żadnych notatek, żadnych kul, pomyślał z wściekłością Nicholas. Nie znalazł też ani jednej książki, choćby nawet jakiejś popularnej powieści. Ten apartament jest na pokaz, a doktor naprawdę mieszka gdzieś indziej. W jakimś punkcie miasta znajduje się następny Valent House. I tam Octave używa jednej z kul Edouarda. Przez chwilę wściekłość nie pozwoliła mu jasno myśleć. - Ha! Znalazłem! - wykrzyknął Arisilde, zaglądając do saloniku. - Chcesz zobaczyć? - Co znalazłeś? - Nicholas przestąpił próg. Arisilde patrzył na wiszące nad kominkiem nieduże lustro w ozdobnej ramie. - Przypomina to, co zrobiłem dla ciebie: obraz Skryba. Działa na tej samej zasadzie. Słusznie miałem wrażenie, że coś tutaj jest... - dotknął lekko pozłacanej ramy. - Służy do porozumiewania się głosem i działa w obie strony. Raczej nie do szpiegowania. Trudno jednak powiedzieć na sto procent. Zasada jest taka sama jak w Skrybie - zaklęcie jest w tym drugim miejscu. Nicholas przyglądał się zwierciadłu, marszcząc brwi. - To znaczy... Mówiłeś, że w obrazie zastosowałeś Wielkie Zaklęcie. - Ależ oczywiście - Arisilde żywo pokiwał głową. - A więc czarnoksiężnik, który wykonał to lustro, potrafi używać Wielkich Zaklęć? - To przecież nie jest Octave. Gdyby spirytysta posiadał taką moc, nie musiałby zajmować się wyłudzeniami. Madame Talvera powiedziała, że Amelia Polacera pozbyła się Octave’a ze względu na to, że jego aura w eterze była ciemna. Ale może owa aura należała do kogoś innego? Arisilde wciąż kiwał głową - Tak, myślę, że tak właśnie jest. Teraz ten czarnoksiężnik śpi albo znajduje się w transie. Tak czy inaczej, niczego nie mogę o nim w tej chwili powiedzieć. Kiedy się obudzi i spojrzy do lustra, będę miał lepszy obraz jego osoby. Nicholas poczuł, że przez plecy przelatuje mu niemiły dreszcz. Ujął więc Arisilde’a pod łokieć i łagodnie skierował w stronę wyjścia. Pohamował nagłą chęć mówienia szeptem i powiedział głośno: - A jeśli się obudzi, to zobaczy nas obu, Ari. Czarnoksiężnik popatrzył na niego ze zdziwieniem, wciąż skoncentrowany na swym problemie. - Ach tak, oczywiście - drgnął. - Tak, masz rację. Lepiej stąd chodźmy. Nicholas jeszcze raz rozejrzał się po saloniku, upewniając się, czy wszystko jest na swoim miejscu. Chyba nie powinienem był przyprowadzać tu Arisilde’a, pomyślał. Ten drugi czarnoksiężnik może wyczuć jego obecność, tak samo jak Arisilde wywęszył zaklęcie w lustrze. Ale gdybym go nie zabrał, nie dowiedziałbym się o zwierciadle i mógłbym popełnić błąd, siedząc tu za długo albo niepotrzebnie próbując coś wydusić z Octave’a. Inie wiadomo, jak by się to wszystko skończyło. Używając wytrycha,. zamknął drzwi, a lustro odbijało teraz tylko ciemny i pusty pokój. 8 Loża u Lusaude’a miała kształt łuku; przez mosiężną barierkę Nicholas doskonale widział znajdujący się poniżej słynny grill room. Porozstawiane tam krzesła i ławeczki wykonano z wypolerowanego ciemnego drewna, zaś grawerowane lustra wieńczyły czerwone draperie. Kobiety w ekstrawaganckich sukniach i mężczyźni w strojach wieczorowych przechadzali się po marmurowej posadzce, siedzieli przy stołach umieszczonych pośród parscyjskich cieplarnianych roślin i vienneńskich brązów, a ich śmiech i rozmowy oraz szczęk sztućców odbijały się echem od zdobionego płaskorzeźbami sufitu. W powietrzu unosił się zapach dymu, perfum, smażonego łososia i trufli. Nicholas wyjął zegarek i kolejny raz sprawdził godzinę, co było jedynym przejawem zdenerwowania, na jaki sobie czasem pozwalał. Loża była nieduża i zaciszna. Ściany pokrywał czerwony brokat, a na lustrze nad kominkiem wyryto diamentowymi pierścieniami nazwiska, daty oraz cytaty. Na śnieżnobiałym obrusie stała butelka absyntu i srebrny zestaw do tego trunku. Nicholas zazwyczaj wolał wino, ale dziś wieczorem zapragnął dreszczyku emocji, jaki gwarantowała piołunówka. Na razie jednak pił kawę na przemian z wodą sodową. Podniósł wzrok, gdy otworzyły się drzwi. Pojawił się w nich Reynard, który niedbałym krokiem przemierzył niewielką lożę i oparł się ciężko o stół. - Właśnie przyjechali... wysiadają z powozów - mruknął. Jego strój wieczorowy był w lekkim nieładzie, a w oddechu dawało się wyczuć zapach brandy, ale Nicholas wiedział, że Reynard tylko udaje podchmielonego. Za nim tłoczyło się w drzwiach kilkoro śmiejących się i obejmujących młodych ludzi. Jeden z mężczyzn patrzył na nich zazdrośnie. Nicholas zniżył głos, tak by nie mogli go usłyszeć. - Bardzo dobrze. Dasz radę zawiadomić pozostałych? - Tak - Reynard wskazał ruchem głowy na swoich towarzyszy. - Zaraz się ich pozbędę i jadę prosto do hotelu. - Ujął dłoń Nicholasa i złożył na niej długi pocałunek. - Ależ Reynardzie... - Nicholas uniósł brew. - Zyskasz dobrą reputację - wyjaśnił Reynard. - Ostatnio stałem się modny. - Puścił dłoń Nicholasa i odwrócił się w stronę swoich towarzyszy. - Pomyliłem lożę - oznajmił. Kiedy wyszedł, Nicholas uśmiechnął się, zamknął za nim drzwi i rozsiadł się wygodnie. Jeśli Reynard zniknie z ich towarzystwa w ciągu najbliższej pół godziny, każdy z tej wesołej grupki z pewnością uzna, że udał się na schadzkę. Spoważniał jednak natychmiast, kiedy do grill roomu weszła nowa grupka gości. Była wśród nich madame Dompeller. Trzymając się nieco na uboczu, pojawił się także doktor Octave. Reynard dowiedział się, że tego wieczoru Octave przeprowadzi seans w miejskiej rezydencji państwa Dompeller, położonej w pobliżu pałacu. Nie był to dom, do którego Reynard mógłby zostać zaproszony, ale okazało się, że madame Dompeller zamierza zakończyć wieczór późną kolacją u Lusaude’a, by dać światu do zrozumienia, że właśnie odbyła się u niej taka impreza. Nicholas zadzwonił na kelnera i udzielił mu zwięzłych instrukcji, wręczając przygotowany wcześniej liścik. Na dole goście pani Dompeller witali znajomych, starając się nie poddać podejmowanym przez głównego kelnera próbom skierowania ich do sali prywatnej. Nicholas patrzył, jak wysłany kelner podaje doktorowi Octave wiadomość od niego. Spirytysta przeczytał kartkę, złożył starannie i schował do kieszeni kamizelki. Potem przeprosił zaskoczoną gospodynię przyjęcia i szybko przemknął przez tłum, znikając z oczu Nicholasa. Po chwili do drzwi rozległo się pukanie. - Proszę - powiedział Nicholas. Octave wszedł do środka, cicho zamykając za sobą drzwi. Nicholas wskazał mu wyściełany brokatem fotel. - Zechce pan usiąść? Octave przyjął treść listu spokojnie, ale teraz twarz jego pobladła, a w oczach zapłonął gniew. Podszedł do stołu i położył rękę na oparciu fotela. Nie nosił rękawiczek i widać było, że ma brudne paznokcie. - Teraz już wiem, kim jesteś - rzekł. - Nazywasz się Donatien. Prefektura poszukuje cię od pięciu lat, kiedy to ukradłeś klejnoty rodziny Romele. - Ach, a więc pan wie. Ma pan niezłe źródło informacji. Jaka szkoda, że nie może pan się nimi z nikim podzielić. - Nicholas odsunął filiżankę i talerzyk i sięgnął po absynt. - Napije się pan? - Po wczorajszym wieczorze spodziewał się, że Octave prędzej czy później odkryje jego drugie wcielenie. Grali teraz serio, a spirytysta nie był jedynym przeciwnikiem. - Cóż takiego może mnie powstrzymać przed rozgłoszeniem tych informacji? - Doktor sprawiał wrażenie całkowicie spokojnego, ale na czole perlił mu się pot, a w głosie słychać było niepokój. Jest czujny, pomyślał Nicholas. Każdy z nas zbadał terytorium przeciwnika i dokonał odkryć, które mu się nie spodobały. - Byłem w Valent House - stwierdził krótko. Otworzył butelkę i nalał sobie nieco zielonego likieru. - Wciąż nie powiedział pan, czy się ze mną napije. Przez dłuższą chwilę panowało milczenie. Nicholas nawet nie podniósł wzroku. Zajął się absyntem: położył dziurkowaną łyżeczkę z kostkami cukru na wierzchu swojego kieliszka, a potem dodał trochę wody ze srebrnej karafki, by cukier rozpuścił się i osłodził potwornie gorzki napój. Jednym nerwowym gestem Octave odsunął fotel i usiadł. - Tak, poproszę. Chyba rzeczywiście musimy porozmawiać. - Można to ująć i w ten sposób. - Nicholas nalał doktorowi Octave likieru, a potem sięgnął po swój kieliszek i rozsiadł się wygodniej. - Napiję się pierwszy, żeby czuł się pan bezpiecznie. Chociaż zapewniam, że do absyntu nie trzeba dodawać żadnej trucizny. Octave posłodził swój napój, a ręka trochę mu się trzęsła podczas manipulacji z łyżeczką i karafką. - Zdaję sobie sprawę, że niepotrzebnie wysyłałem do pana mojego posłańca w tamtą noc po balu. Myślałem jednak, że chce pan wtykać nos w moje sprawy. - Nie jest pan przecież czarnoksiężnikiem, prawda? To nie pan wysłał golema. A zatem kto? - To nie pańska sprawa - odparł Octave i uśmiechnął się, jakby chodziło jedynie o niepoważny spór. - Nie przypuszczałem, że pańska obecność w piwnicach Mondollot House wiąże się z rodzinnymi klejnotami. Przepraszam więc i mam nadzieję, że ta cała sprawa między nami została już zakończona. Nicholas zmrużył oczy i upił trochę likieru. Mimo dodanej wody i cukru napój był wciąż bardzo gorzki. Wypicie większej ilości tego płynu bez rozcieńczenia wodą mogło się skończyć halucynacjami lub obłędem. - Chyba już trochę na to za późno, doktorze - rzekł. - Jak już mówiłem, byłem w Valent House. Pan wyszedł stamtąd żywy, ale, o ile wiem, to się udaje tylko nielicznym. - Czego pan chce? - Octave pochylił się nerwowo do przodu, tracąc opanowanie. - Chcę człowieka, który zapełnił ten dom trupami. Chcę wiedzieć, jak się nazywa i gdzie teraz jest. Sam zajmę się resztą. Octave odwrócił wzrok. Przez chwilę w jego wyłupiastych oczach malował się strach. - To może się okazać znacznie trudniejsze, niż pan myśli. Nicholas nie odpowiedział. Przypuszczał, że wspólnik Octave jest kimś potężnym, a słowa doktora były tego potwierdzeniem. - Jest jeszcze coś. Muszę też wiedzieć, w jaki sposób zdobył pan wyniki prac Edouarda Villera i zdołał odtworzyć jedno z jego urządzeń. - Nie powinienem kłaść na to zbytniego nacisku, pomyślał Nicholas. Nie chcę przecież, żeby Octave domyślił się, jak bardzo rozwścieczyła mnie, ta kradzież wiedzy. Jeśli zda sobie z tego sprawę, będzie wiedział, że nie mogę puścić mu tego płazem. - Muszę to wiedzieć, a także zyskać pewność, że przestanie pan używać kuli do ograbiania ludzi ze skarbów ukrytych przez ich zmarłych krewnych, Octave popatrzył na niego z oburzeniem. Wyjął z kieszeni złożoną kartkę papieru i rzucił ją na stół. Na kartce widniało: „Marita Sun przewożąca ładunek złotych monet jako depozyt sułtana Tambarta do Banku Vienne”. - A więc to nie blef - powiedział. Nicholas z irytacją uniósł brew. - Ja nigdy nie blefuję, doktorze - podniósł kartkę. - Ten statek zatonął w zeszłym roku. Pechowe zakończenie transakcji będącej próbą uzyskania przez nieszczęsny kraj Tambarta pożyczki od Korony Ile-Rien. Ocalała jedna łódź ratunkowa pełna pasażerów oraz szczątki okrętu. Tylko członek załogi, a wszyscy oni zatonęli wraz ze statkiem, mógłby powiedzieć coś, co pozwoliłoby odnaleźć ładunek. - Zmiął kartkę i spojrzał przeciwnikowi w oczy. - Trzeba go było pytać o długość i szerokość geograficzną. To co panu powiedział, było zbyt niejasne. Zadanie okazało się za trudne dla pana, doktorze. Trzeba było ograniczyć się do skrzyń ze srebrem madame Bienardo, ukrytych w ścianie starej piwnicy na wino, albo złotej zastawy wicehrabiego Vencein, zakopanej w ogrodzie przez szalonego dziadka... Octave uderzył pięścią w stół, aż podskoczyły kieliszki, a srebrne łyżeczki zabrzęczały na tacy. - Więc wie pan i to... - Wiem wszystko, doktorze. Edouard Viller znalazł sposób na połączenie magii i techniki, stworzył urządzenie, które pozwala rzucać zaklęcia. Jego dzieło jest tak skomplikowane, że nikt nie potrafił wykonać kopii od czasu, gdy został niesłusznie skazany za morderstwo i nekromancję i powieszony. Nikt oprócz pana skrzywił się. - A pan używa go po to, by pytać zmarłych o ukryte rodzinne srebra i potem je zabierać... Octave wstał, gwałtownie odpychając fotel i ciężko dysząc. Jego blada twarz była mokra od potu. - A co ciebie to obchodzi? Sam jesteś tylko pospolitym złodziejaszkiem! - Ja nie mam w sobie nic pospolitego, doktorze! - Nicholas wypowiedział te słowa, zanim zdążył się zastanowić. Mówił więc dalej, czując, że tylko w ten sposób może ukryć popełnioną gafę. - A te ghoule? Czy to efekt pańskiego procesu porozumiewania się ze zmarłymi? A co z człowiekiem, który musi mordować tak samo, jak inni muszą pić to świństwo? - Postawił kieliszek na stole tak gwałtownie, że wylał trochę zielonego likieru na obrus. - Czy jest także wynikiem pańskiej działalności spirytystycznej i czy jest pan w stanie uwolnić się od niego? Octave sztywno wycofał się do drzwi. - Jeśli chcesz zostać przy życiu, trzymaj się z dala od moich spraw, Donatien. Nicholas oparł łokcie na stole i uśmiechnął się. Odczekał, aż Octave położy rękę na klamce, i powiedział: - Może nie zależy mi na życiu tak bardzo jak panu, doktorze. Niech pan to sobie przemyśli. Octave zawahał się, a potem pchnął drzwi i wyszedł. Nicholas wymknął się tylnymi schodami, mijając kilka zawoalowanych dam spieszących na schadzki, i przeszedł wąskim korytarzem obok drzwi do kuchni, zza których dobiegały rozmaite aromaty i głosy zmęczonego personelu. Zatrzymał się, by odebrać płaszcz i hojnie opłacić swego sprytnego kelnera, po czym znalazł się w bocznej uliczce. Z ciemnego, pochmurnego nieba padał drobniutki deszczyk i zaczęła się podnosić mgła. Nie oświetlony kabriolet czekał przy wylocie uliczki, a na jego widok jeden z koni nerwowo pogrzebał kopytem. Crack się dział na pudle obok Devisa, co oznaczało, że przynajmniej część ich planów nie powiodła się. Nicholas szarpnięciem otworzył drzwiczki i zajrzał do środka. - I co? - zapytał. Wewnątrz siedziała Madeline owinięta ciemnym płaszczem. - Powóz Octave’a stoi pod samą latarnią, tuż przy frontowym wejściu do Serduniego. Taki tam teraz tłum, że gdybyśmy chcieli porwać stangreta, moglibyśmy równie dobrze zrobić to na scenie opery podczas trzeciego aktu Iragone - stwierdziła z niezadowoleniem. - Ale przyjrzałam mu się dokładnie. Nicholas zaklął. Czuł, że będą mieć problemy.. - W takim razie zrobicie to w hotelu, jeśli tam pojedzie - powiedział i wsiadł do ciasnego, wnętrza, zamykając za sobą drzwiczki. Jak w każdym tego typu pojeździe, w oknach nie było szyb, dzięki czemu widać było więcej w ciemnościach. - Tam będzie łatwiej - przyznała Madeline. Zaczęła przygotowywać się do następnej części planu: zdjęła niegustowny kapelusz i upchnęła go w stojącej na podłodze torbie. Jej peleryna rozchyliła się, odsłaniając męski garnitur. Wielki kapelusz pozwolił dziewczynie obejrzeć powóz spirytysty bez ujawniania swej tożsamości. - Postraszyłeś Octave’a? - zapytała, wydobywając z torby zwinięty płaszcz. - Bał się, zanim mnie zobaczył. - Nicholas skulił się, żeby miała więcej miejsca, i wyjrzał przez okno, chociaż z tego miejsca nie było widać frontowych drzwi Lusaude’a. Crack i Devis czekali na sygnał człowieka stojącego po drugiej stronie ulicy. Gdzie trzymasz klejnoty rodzinne? - W sejfie ukrytym w schowku pod schodami na drugie piętro. A bo co? - Nie chodzi mi o ciebie, Madeline, ale w ogóle o kobiety. - Aha. W sejfie, rzecz jasna. - Na górze? - Oczywiście. W ubieralni. Sądzę, że większość pań tak robi. - Madeline opadła na oparcie, trochę zdyszana po walce z obszerną peleryną i ciężkim płaszczem. Nicholas rzucił na nią okiem. W ciemnym powozie trudno było ocenić efekty przebrania, ale robiła to już wiele razy i zawsze wyglądała przekonująco.. - Octave uznał, że przyszliśmy do piwnic Mondollot House, żeby ukraść klejnoty księżnej. - To idiotyczne. Wyobrażasz sobie pokojówkę księżnej, biegającą do tych piwnic, ilekroć jej pani zechce wystroić się w swoje szmaragdy? Przecież ona pojawia się na dworze prawie dwa razy w tygodniu i musi wtedy mieć na sobie te same klejnoty, które miała wtedy, gdy była przedstawiana królowej; w przeciwnym wypadku wywołałaby skandal... - Madeline w zamyśleniu postukała palcem o dolną wargę - To znaczy, że nie wiedział o złocie? - Chyba nie. Nawet jeszcze nie próbował porozumieć się ze zmarłym mężem księżnej, więc nie mógł się dowiedzieć - o ukrytych skarbach. Interesował się czymś innym, o czym wiedział już wcześniej. - Ciekawe, czy już to znalazł? - Ktoś tam coś znalazł. Jest przecież ta pusta komnatka, do której się włamano, i kamienna płyta, na której jeszcze niedawno coś leżało. Kiedyś ta piwnica stanowiła część Ventarin House, budowli znanej jedynie z tego, że mniej więcej dwieście lat temu mieszkał w niej Gabard Ventarin, dworski czarnoksiężnik. - A więc szukał czegoś w podziemiach domu dawno zmarłe go czarnoksiężnika? - w głosie Madeline zabrzmiał niepokój. - To chyba dosyć... niebezpieczne. - Istotnie. - Nie mogąc opanować zniecierpliwienia, Nicholas wychylił się przez okienko. Octave wciąż się nie pokazywał. - Jeśli najspokojniej w świecie usiadł teraz do kolacji z gośćmi pani Dompeller... - Będzie nam bardzo głupio. Crack pochylił się do okienka i szepnął: - Wyszedł frontowymi drzwiami i wzywa swojego stangreta. Nicholas opadł na poduszki oparcia. - Nareszcie. Pewnie się tłumaczył madame Dompeller. To znaczy, że nie wpadł jeszcze w panikę. - A więc nie popędzi natychmiast do swojego wspólnika. - Na to i tak nie należało zbytnio liczyć. Gdyby był tak nieostrożny, nie uciekłby wczoraj z Valent House, kiedy zobaczył, że ktoś go śledzi. - Usłyszał pobrzękiwanie uprzęży, a potem kabriolet wyjechał z bocznej uliczki na zatłoczoną arterię. Nicholas zakładał, że jeśli Octave nie wpadnie w panikę i nie pojedzie prosto do kryjówki swoich wspólników, powinien wrócić do hotelu, zostawić powóz i stangreta i udać się tam na piechotę. Devis był doskonałym woźnicą, a konie miał szybkie i bardzo posłuszne. Pozostał trochę w tyle, żeby miedzy jego kabrioletem a powozem Octave’a znalazły się jeszcze dwa inne pojazdy, ale cały czas miał go w zasięgu wzroku. Tym razem Nicholas bez trudu rozpoznawał ulice, którymi jechali. - A więc wraca do hotelu. - Jeśli oskarżenia, jakie rzucił doktorowi, nie wprawiły go w panikę, niewątpliwie przestraszy go to, co uczynią wkrótce. Powóz Octave’a zatrzymał się przed potężną, oświetloną gazowymi latarniami fasadą hotelu Galvaz. Zgodnie z poleceniem, Devis pojechał dalej. Nicholas, przysłaniając twarz rondem kapelusza, zauważył, jak Octave wbiega między dwie marmurowe kariatydy zdobiące główne wejście do hotelu. Kabriolet skręcił, przejechał obok stajni hotelowych i wjechał w boczną uliczkę. Tam zatrzymał się, a Madeline wydobyła z torby cylinder i powiedziała: - Idę. Życz mi powodzenia. Nicholas chwycił dłoń dziewczyny, przyciągnął ją do siebie i pocałował, jednak krócej niżby chciał. - Powodzenia. Madeline wyślizgnęła się z pojazdu i pobiegła uliczką, a z kozła zeskoczył Crack i ruszył w ślad za nią. Zbliżając się do wylotu uliczki, Madeline poprawiła krawat, przekrzywiła zawadiacko cylinder i wydłużyła krok. Ciasno zwinięte włosy miała ukryte pod męską peruką. Lekki makijaż sceniczny uczynił rysy jej twarzy bardziej zdecydowanymi i zmienił linię brwi, zaś wypchane policzki nadały jej wyraz ociężałości. Kamizelka, frak i spodnie zamaskowały jej kształty, zaś obszerny płaszcz dopełnił przebrania. Dopóki nie zdejmie rękawiczek, jest bezpieczna. Chodziło o usunięcie stangreta w taki sposób, aby nikt tego nie zauważył. Octave mógł mieć w hotelu wspólników, a nie należało budzić ich czujności. Madeline przeszła obok otwartych wrót stajni, z których na pokryty błotem bruk wylewało się światło i ludzkie głosy. Wiedziała, że Crack zajmuje teraz pozycję u wylotu uliczki. Skręciła za róg, przechodząc pod zdobioną w arabeski i zawijasy fasadą hotelu. Z kilku powozów stojących na jezdni wysiadała spora grupka pasażerów. Kiedy wchodzili do hotelu, Madeline przyłączyła się do nich. Przeszła przez jasno oświetlony hall do wielkiego salonu na; piętrze. Pomieszczenie to zdobiła rzeźbiona i pozłacana boazeria oraz wielkie lustra sięgające do ozdobnego gzymsu. W centrum stała monstrualnej wielkości kompozycja z roślin ozdobnych i kwiatów, sięgająca prawie do żyrandola. W salonie stało kilka grupek rozmawiających ze sobą mężczyzn. Octave’a jednak pośród nich nie było... Madeline przeszła w głąb pomieszczenia, by móc obserwować hall i reprezentacyjne schody. Musiała upewnić się, że Octave opuści hotel, zanim ona przystąpi do działania. Wychylając się przez rzeźbioną balustradę, nie zauważyła nadejścia Reynarda. - Poszedł do swego apartamentu - mruknął Reynard. - Powinien za chwilę zejść, jeśli ma się nam udać. - Uda się - stwierdziła Madeline. - Na pewno zaraz popędzi, żeby poinformować swoich kolegów, że wszystko się wydało. - Jeśli Octave zauważył Reynarda po seansie u Eversetów, z pewnością nabrał podejrzeń, jednak nikt z ich grupy nie nadawał się tak dobrze jak on do salonów wytwornego hotelu. Madeline, mimo przyzwoitego ciemnego stroju, zwróciła uwagę portiera, który ruszył w jej stronę. A wszystko przez to, że nie zostawiła płaszcza w szatni, co oznaczało, że nie jest gościem hotelu. Zaklęła pod nosem, gdyż służbista był już całkiem blisko. Dbano o reputację hotelu, więc kieszonkowcy nie mieli szans zagrzać tu dłużej miejsca... Zauważywszy nadchodzącego mężczyznę, Reynard położył dłoń na ramieniu Madeline i przyciągnął ją lekko do siebie. Portier zmienił kierunek marszu. - Dziękuję - Zesztywniała. - Idzie. Octave, już nie w stroju wieczorowym, lecz w zwykłym garniturze i płaszczu, zbiegał paradnymi schodami. Reynard nie zwrócił na niego uwagi. Udawał, że prostuje krawat Madeline. - Wszystkie wyjścia są pilnowane przez naszych, ale przypuszczam, że wybierze tylne drzwi. Nie sprawia wrażenia człowieka o dużej wyobraźni - powiedział. Madeline oparła się łokciem o balustradę, jakby przyjmowała z nieśmiałą kokieterią adorację Reynarda, a przez cały czas obserwowała Octave’a, dopóki ten nie zniknął jej z oczu. Po chwili spirytysta przemierzał marmurową posadzkę hallu na parterze, kierując się do tylnego wyjścia. - Jak zwykle masz rację. - Odprowadzę cię. Przy frontowych drzwiach zgromadził się teraz spory tłumek, więc mogli wyjść nie zauważeni. - Musisz mi powiedzieć, kto jest twoim krawcem - powiedział rozbawionym tonem Reynard, jakby kontynuując rozpoczętą wcześniej rozmowę. Madeline udawała, że jest jej miło, i już po chwili znaleźli się na ulicy. Dziewczyna zatrzymała się przy wrotach stajni, a Reynard poszedł dalej. Kabriolet Nicholasa z Devisem na koźle stał u wylotu uliczki. Madeline odczekała, aż jej towarzysz wsiądzie i pojazd się oddali, po czym od niechcenia weszła do stajni. Minęła powozownię i wspięła się po schodach prowadzących na piętro. Personel hotelowy nie zwracał na nią uwagi, przypuszczając, że jest stangretem lub służącym. Schody prowadziły do niewysokiego pomieszczenia, które, jak się zdawało, było pokojem rekreacyjnym dla pracowników. Panował tutaj tłok, a w ciepłym, wilgotnym powietrzu unosił się zapach koni dobiegający ze znajdujących się poniżej stajni. Na usłanych słomą deskach podłogi grano w kości. Madeline ominęła zaabsorbowanych graczy, sprawdzając tylko, czy nie ma pośród nich stangreta Octave’a. Zdążyła mu się dobrze przyjrzeć, kiedy czekał na ulicy przed restauracją Lusaude’a. Był to niski, mocno zbudowany mężczyzna o grubych rysach twarzy i martwych oczach. Nie znalazła go jednak wśród ludzi zajętych grą. Cóż, nie wyglądał na człowieka towarzyskiego. Okazało się, że stoi samotnie przy ścianie w głębi pomieszczenia. Madeline przecisnęła się przez tłum, chwytając po drodze skrawki rozmów w różnych dialektach, aż wreszcie znalazła się obok niego. Ku niezadowoleniu Nicholasa nie zaplanowała dokładnie, w jaki sposób zwabi stangreta w ich szpony. Tak samo jak on lubiła wszystko zawczasu ustalić, ale tym razem nie miała pojęcia, czym ich ofiara będzie się zajmować. Poza tym odrobina stresu zawsze dobrze wpływała na jej grę. - Mam wiadomość - zaczęła, zniżając głos i nadając mu lekki aderasyjski akcent. Popatrzył na nią ponuro. - Od kogo? - zapytał podejrzliwie. Madeline wiedziała, że może powiedzieć: „od doktora”, ale to mógłby wymyślić każdy człowiek. Nicholas przypuszczał, że w aferę jest uwikłany jakiś potężny czarnoksiężnik, a Arisilde potwierdził to, odkrywając w apartamencie Octave’a zaczarowane lustro. Madeline rzekła więc tajemniczo:. - Od przyjaciela doktora. Mężczyzna zamrugał powiekami i zbladł. Oderwał się od ściany i podążył za nią w kierunku schodów. Gdy znaleźli się na ulicy, wydłużyła krok, nakazując mu pośpiech i oglądając się przez ramię, jakby obawiała się pościgu. Mężczyzna przyspieszył, by za nią nadążyć. Skręciła w ślepą uliczkę, minęła kulącego się pod murem Cracka. Wyjazd z uliczki blokował tył furgonu Cusarda. Odwróciła się i zobaczyła, że stangret spirytysty patrzy na nią podejrzliwie. W tym momencie zaatakował Crack, błyskawicznie i bezszelestnie chwytając większego od siebie mężczyznę za gardło, zanim ten zdążył wydać głos. Stangret próbował zrzucić z siebie napastnika, ale Crack nie zwolnił uścisku. Im bardziej napadnięty szarpał się, tym bardziej go dusił. Jedynym odgłosem walki był oddech stangreta i szuranie butów na ubłoconych kamieniach. Madeline pilnowała wylotu uliczki, ale nikt się nie pojawił. W końcu mężczyzna opadł bezwładnie na ziemię, więc podbiegła, aby pomóc Crackowi wciągnąć go do furgonu. * * * Śledzenie człowieka z zaprzężonego w czwórkę koni powozu wydawało się dosyć łatwe. Nicholas polecił Devisowi zostać z tyłu tak bardzo, jak tylko się da. Celowo wybrał do tego zadania kabriolet, gdyż ten pojazd mało rzuca się w oczy na zatłoczonych ulicach miasta. Czekanie wydawało się nie do zniesienia. - Wolałbym już, żebyś kręcił się nerwowo niż siedział bez ruchu jak bomba, która zaraz wybuchnie - stwierdził Reynard. - Przepraszam - odpowiedział Nicholas. Okolica, w której się znaleźli, trochę ich zaskoczyła. Domy po obu stronach szerokiej ulicy były ciemne, a nieliczne latarnie gazowe otaczały aureole z mgły. Mieściły się tu liczne biura handlowe, więc życie tętniło tu głównie w ciągu dnia. Teraz ruch stawał się coraz słabszy i bali się, że będą musieli wysiąść z kabrioletu i podążyć za Octavem piechotą. - Coś mi się tutaj nie podoba. - Nie widział mnie, a jeśli nawet zauważył Madeline w przebraniu, nie rozumiem, jak mógłby się domyślić, kim jest naprawdę. Ja sam jej prawie nie poznałem, a przecież wiedziałem, czego mam się spodziewać.. - Lustro w pokoju Octave’a - powiedział Nicholas. - Jeśli jego czarnoksiężnik ostrzegł go przez nie... - Ale skąd miałby wiedzieć? Śledził nas? - Diabli go wiedzą - pokręcił głową. - Chętnie przekazałbym tę sprawę komuś innemu. My powinniśmy skoncentrować całe nasze siły i uwagę na akcji przeciwko Montesqowi. - Im prędzej z tym skończymy, tym lepiej - zgodził się Reynard. - Chociaż znam całą sprawę od samego początku, nie rozumiem, jak to się stało, że Mistrz Zbrodni Ile-Rien gania za jakimś drobnym oszustem i jego przyjacielem-mordercą. - Nie nazywaj mnie Mistrzem Zbrodni, bardzo cię proszę. Określenie to jest zbyt dramatyczne. I nieprecyzyjne. Ten drań wszedł w posiadanie jednej z kul Edouarda i dlatego chcę go dostać w swoje ręce. Używa dzieła Edouarda, by mordować niewinnych ludzi. Nie mogę pozwolić, żeby to dłużej trwało. Gdyby żył Edouard, sam poprowadziłby pościg; nie chciałby, żeby jego prace wyrządziły komukolwiek krzywdę. Reynard milczał przez chwilę, a jego zdecydowany profil oświetlał słaby blask ulicznych latarni. - Zastanawiam się nad Valent House. Kto mógłby się tym zająć? Czarnoksiężnik? Nicholas nawet się nie zastanawiał. - Inspektor Ronsarde, oczy wiście. - Jasne. Da sobie radę z Octavem i jego kolegami. Szkoda, że nie możemy mu po prostu o wszystkim opowiedzieć; chętnie byłbym obecny przy zakończeniu tej sprawy. Niestety, Octave za dużo o nich wiedział. Gdyby Ronsarde ujął doktora, miałby w garści także Donatiena alias Nicholasa Valiarde, a wraz z nim wszystkich pozostałych. Nicholas niecierpliwie stukał palcami w skórzany parapet okna kabrioletu. Chciałbym z tym wreszcie skończyć. Powinienem skoncentrować się na Montesqu. Jestem już tak blisko celu... - Jednak dziwię się, że to powiedziałeś - dodał Reynard. Nicholas zmarszczył brwi. - Dlaczego? - Zbytnio przejmujesz się pewnymi sprawami. Jesteś pewien, że nie chcesz odłożyć akcji przeciwko Montesqowi na później? - O co ci chodzi? - Kiedy powieszą Montesqa... nie będziesz miał więcej wymówek. - Nie potrzebuję wymówek. - Nicholas patrzył przez okno na pustą, wilgotną ulicę, upewniając się, że wciąż widzi w blasku lamp idącego Octave’a. Reynard należał do niewielu ludzi, którzy odważyliby się powiedzieć mu coś podobnego, ale Reynard w ogóle niczego się nie obawiał. O ile Nicholas „zbytnio się przejmował”, o tyle Reynard udawał, że nic go nie wzrusza, że gniew już się w nim wypalił. Nicholas przynajmniej nie ukrywał swej nienawiści. - Wszyscy robimy to, co musimy, nieprawdaż? Reynard milczał chwilę, a z jego ukrytej w mroku twarzy trudno było coś odczytać. - Martwię się o ciebie i to wszystko. Możesz posunąć się za daleko - powiedział w końcu. Dotarli do skrzyżowania, które wydawało się kompletnie puste, i Nicholas postukał w sufit, dając Devisowi znak, żeby zatrzymał konie. Nicholas odczekał, aż Octave skręci za róg, a potem otworzył drzwiczki i wyskoczył z kabrioletu. Skinął na Devisa, żeby na niego czekał w tym miejscu, gdzie przejeżdżały jeszcze jakieś powozy i chodzili ludzie, co uzasadniało obecność ich kabrioletu. On zaś wraz z Reynardem ruszyli w ciemność. Kiedy znaleźli się za rogiem, zobaczyli, że doktor wciąż się oddala, i ostrożnie podążyli za nim, unikając światła lamp gazowych. Ulica była kompletnie pusta, a budynki po obu jej stronach tak ciche jak grobowce na cmentarzu. Nicholas miał ukrytą w lasce szpadę, zaś Reynard rewolwer w kieszeni płaszcza. Zatrzymali się, gdy Octave przeszedł ha drugą stronę i skręcił w ślepą uliczkę prowadzącą wzdłuż wielkiej, ponurej budowli - opuszczonej manufaktury zbudowanej na planie kwadratu, z masą obrzydliwych kominów sterczących z płaskiego dachu. Od strony głównej ulicy kamienne stopnie prowadziły do solidnych drewnianych drzwi, ale Octave minął je i skręcił w boczną uliczkę. - To niemożliwe - mruknął Nicholas. - Zgadzam się - szepnął Reynard. - Za dnia kręci się tutaj pełno ludzi. Jesteśmy o dwie przecznice od Counting Row. - Mam nadzieję, że nas nie zauważył - zastanawiał się Nicholas... - Lepiej chodźmy, bo jeszcze go zgubimy. Nicholas węszył pułapkę. Przeszli na drugą stronę ulicy. - Nie widział nas, ale wie, że jest śledzony - stwierdził Nicholas. - Tak, do diabła - przyznał Reynard. - Ktoś mógł go ostrzec, gdy poszedł do swojego pokoju. Prawdopodobnie dowiedział się czegoś przez to swoje lustro, ale skąd tamci mieliby jakieś informacje? - Jeśli w grę wchodzi czarnoksiężnik... prawdziwy, a nie taki głupiec jak Octave... to z łatwością przejrzał całą sprawę. A tylko prawdziwy czarnoksiężnik potrafiłby stworzyć magiczne lustro. - Nicholas celowo zaaranżował spotkanie u Lusaude’a, żeby Octave nie miał czasu na przygotowania, ale najwyraźniej był ktoś, kto wcale go nie potrzebował. Dotarli do bocznej uliczki i ruszyli w głąb, nie zwracając uwagi na pokrywającą ją warstwę błota i śmieci. Drzwi były nieduże, osadzone w płytkiej kamiennej wnęce w ścianie. Było tak ciemno, że o mało co ich nie zauważyli, gdyż blask lamp ulicznych prawie wcale tu nie dochodził. Nicholas lekko dotknął drzwi grzbietem dłoni, potem to samo uczynił z metalową gałką. Szkoda, że nie ma tu z nami Arisilde’a, pomyślał i spróbował przekręcić gałkę. Wystarczył niewielki wysiłek, by się poruszyła. Zrobił krok do tyłu. - Drzwi nie są zamknięte na klucz - poinformował Reynarda. - Ciekawostka. - Nasz poczciwy doktor uwielbia aż nazbyt jasne sytuacje. - Ale pułapkę zastawił według czyjejś instrukcji. I właśnie ta osoba mnie niepokoi. - Nicholas w zamyśleniu podrapał się po brodzie, a potem pomacał kieszenie płaszcza, sprawdzając, jakie narzędzia ma przy sobie. - Ktokolwiek przygotował pułapkę, nie miał dużo czasu, a żeby rzucić Wielkie Zaklęcie, potrzeba wielu godzin, a nawet dni. I musiałby wykonać mnóstwo wysiłku tylko po to, żeby nas usunąć. Znalazł to, czego szukał: małą świeczkę, za pomocą której można było doskonale wywoływać zamieszanie podczas kradzieży w zatłoczonych miejscach. - Cofnij się - polecił Reynardowi. - I pilnuj drzwi. Wyjął pudełko zapałek i zapalił świeczkę. Zabłysła w półmroku, oświetlając uliczkę i rzucając cienie na ściany. Potem szarpnięciem otworzył drzwi i wrzucił ją do środka. Świeczka zamigotała, zatrzeszczała i wybuchła, rozsiewając kilkadziesiąt maleńkich rac, które rozjaśniły obskurny przedsionek, podłogę grubo pokrytą kurzem i pajęczyny zwisające z przybrudzonego sufitu. Race odbiły się także w dziesiątkach par oczu przyczajonych przy podłodze, ukrytych pod sufitem i, jak się zdawało, siedzących na ścianach. Nicholas usłyszał, jak Reynard klnie pod nosem. Zatrzasnął drzwi, wydobył krótki metalowy pręt, którego używał do wyważania opornych zamków, i wepchnął go przez otwór w gałce, żeby zablokować drzwi. Nie wystarczy na długo, ale oni też nie będą tu godzinami przesiadywać. Kiedy znaleźli się na ulicy, Nicholas miał wrażenie, że słyszy otwierające się za ich plecami drzwi oraz pełne wściekłości warczenie. Ale może tylko mu się wydawało. Wiedział jednak, że te wszystkie oczy, oślepione blaskiem eksplodującej świeczki, nie były urojeniem. * * * Dom znajdował się po drugiej stronie rzeki, przy starym dziedzińcu, na którym zostawiano powozy, zwanym skwerem Lethe. Sprawiał wrażenie rozpadającej się rudery. Jego położenie pośród czynszówek z mnóstwem małych sklepików na parterze, w których wciąż jeszcze panował ruch, a przy tym nieopodal znacznie lepszej dzielnicy, usprawiedliwiało pojawianie się tam o każdej porze dnia i nocy, bez zwracania na siebie uwagi stałych mieszkańców. Nicholas i Reynard wysiedli przy wjeździe na podwórko i poszli w stronę znajdujących się w głębi stajni. Nieliczne latarnie gazowe nadawały podnoszącej się mgle żółtą barwę i rzucały niesamowite cienie na ściany. Byli tu także inni przechodnie: wracający do domu po całym dniu pracy kupcy i ich pomocnicy, kilka prostytutek i paru włóczęgów oraz grupka złotych młodzieńców szukających mocnych wrażeń w kabaretach i nocnych knajpach. Wyraźnie tutaj nie pasowali, mimo że swoimi strojami i zachowaniem usiłowali naśladować ludzi pracy. Czemu nie pójdą do Riverside, skoro chcą poczuć, jak żyją niższe klasy, pomyślał Nicholas, gdy razem z Reynardem pospiesznie zmierzali do celu. Jestem pewien, że nasi przyjaciele z drugiego brzegu rzeki byliby zachwyceni ich wizytą... Odpowiedź była jasna: te slumsy były bezpieczne, mieszkali tu ludzie uczciwie pracujący na życie oraz tacy, którzy podupadli na tyle, że stać ich było tylko na mieszkanie tutaj. Riverside to zupełnie inna historia. Przeszli przez podwórko, którego jedną część zajmował pełen klientów bar, a drugą zamknięte teraz sklepy. Nicholas wszedł na ganek niedużego domku i zastukał dwa razy. Po chwili drzwi się otworzyły i Cusard wpuścił ich do środka. - I jak? - zapytał. - Tak sobie - odparł Nicholas, wchodząc dalej. - Jeszcze żyjemy, ale nic ciekawego nie odkryliśmy - uzupełnił Reynard. - To była pułapka. Cusard zaklął pod nosem i zamknął drzwi na klucz. - Nam poszło trochę lepiej. Nie uwierzycie, co ten nieszczęśnik opowiada. - Lepiej dla niego, żebyśmy uwierzyli. - Nicholas otworzył drzwi do bawialni. Był to nieduży pokój oświetlony migoczącą lampką ustawioną na podniszczonym sosnowym stole. Jedyne okno było zamknięte i dodatkowo zabite deskami. Madeline stała oparta o brudną ścianę; wciąż była w męskim przebraniu. Na widok Nicholasa uśmiechnęła się ponuro. Lamane sterczał przy drzwiach, a Crack, czyszcząc sobie paznokcie czubkiem noża, pilnował więźnia. Stangret Octave’a siedział na krześle, oczy miał zasłonięte, a ręce związane z tyłu. Reynard zamknął drzwi, a Nicholas skinął głową Madeline. - Jeszcze raz. Kto zabił ludzi, których znaleźliśmy w Valent House? - Mówiła niskim, chrapliwym głosem. Gdyby Nicholas jej nie znał, nie zorientowałby się nawet, że jest kobietą. Czasami zdarzało mu się zapominać, jaką jest znakomitą aktorką. - Przyjaciel doktora - stangret aż zachrypł z przerażenia. Nicholas rozpoznał w nim człowieka, który wczorajszej nocy kierował powozem Octave’a, a potem zsiadł z kozła, żeby szukać na błotnistym brzegu rzeki pasażera na gapę. - Po co? - Dla swojej magii. Nicholas zmarszczył brwi, a Madeline leciuteńko pokręciła głową, dając mu znak, by się nie odzywał. Stangret mówił dalej: - Potrzebuje ich. W ten sposób tworzy swoje zaklęcia. To już przecież wiemy, pomyślał Nicholas. Arisilde wyjaśnił nam to bardzo przystępnie. - Kim jest ten człowiek? - zapytała Madeline. - Mówiłem już, że nie wiem. Nie znam jego nazwiska. Rzadko go widuję. Zanim się pojawił, był tylko pan doktor i my. - W głosie przesłuchiwanego zabrzmiała jakby zazdrość o obecność „przyjaciela doktora”. - Ja i jeszcze dwóch ludzi, jego służących. Doktor organizował seanse dla pieniędzy. Zaczęliśmy w Duncanny i wtedy doktor używał tej swojej rzeczy. Nicholas zacisnął usta. Ta „rzecz” to musi być kula Edouarda. - Skąd wziął tę rzecz? - zapytała Madeline. - Nie wiem. Miał ją, zanim wszedłem do tego interesu. Dobrze zarabiałem. Ale potem, kiedy przyjechaliśmy do Vienne, pojawił się ten przyjaciel i wszystko się zepsuło. Jest czarnoksiężnikiem i trzeba mu okazywać posłuszeństwo. Ja nie mam nic wspólnego z żadnymi morderstwami, to wszystko robił on dla swojej magii. Nekromancja stanowiła najbardziej niebezpieczną odmianę czarnoksięstwa. Nicholas przypomniał sobie nadtopiony tynk i drewno w tamtym okropnym domu i opinię Arisilde’a na ten temat. Zastanawiał się, co należy uczynić ze stangretem, kiedy już wszystko im wyśpiewa. - Ale sam Octave nie jest czarnoksiężnikiem? - zapytała Madeline. - Nie, on tylko ma tę rzecz. Jego przyjaciel nim jest. Posiada wiele informacji. Powiedział doktorowi, że Donatien jest na jego tropie i że to wina doktora, bo wtrącał się w sprawy, o których nie ma pojęcia. - A gdzie jest teraz Octave i jego przyjaciel? - Nie wiem. Crack zareagował po raz pierwszy, wydając z siebie nerwowe prychnięcie. Stangret drgnął i rozpaczliwie zaprotestował: - Nie wiem. Przecież mówiłem. Rozdzieliliśmy się, kiedy okazało się, że musimy opuścić Valent House. Ja zostałem z doktorem. On wie, ale mi nie powiedział. Nicholas rzucił okiem na Cracka, a ten tylko wzruszył ramionami. Prawdopodobnie nie kłamie, uznał Nicholas. Wygląda na to, że dawni wspólnicy Octave’a są stopniowo odsuwani od sprawy. - Czego szukał w piwnicach Mondollot House? - Nie mam pojęcia - powtórzył żałośnie stangret, przekonany, że znowu mu nie uwierzą. - Wiem tylko, że nie znalazł tego, co chciał. Powiedział doktorowi, iż musiało to zostać zabrane, kiedy książę przerabiał dom. To dlatego Octave usiłował zorganizować seans u księżnej. Jego czarnoksiężnik z pewnością wcześniej wtargnął do domu i zniszczył strażników, co pozwoliło ghoulom włamać się do piwnic i je przeszukać. Ponieważ poszukiwania nie dały rezultatu, wysłano Octave’a, by załatwił kontakt spirytystyczny ze starym księciem Mondollot. Ale jednak coś zabrano z kamiennej płyty, i to niewiele wcześniej niż Nicholas i Crack pojawili się w komnatce. Czy zaprzyjaźniony z Octavem czarnoksiężnik miał rywala pragnącego zdobyć ten sam łup? Rywala, który również tamtej nocy włamał się do Mondollot House? Nie, to niemożliwe, przecież zostawiłby jakieś ślady. Nagle rozległ się jakiś hałas, jakby ktoś strzelił z pistoletu w sąsiednim pokoju. Nicholas jako jedyny nie sięgnął odruchowo po broń ukrytą w wewnętrznej kieszeni płaszcza. Reynard znajdował się najbliżej drzwi, więc to on je otworzył, ukazując Cusarda stojącego pośrodku przedsionka z wyciągniętym pistoletem. - Czy to ty strzelałeś? - zapytał Reynard. Cusard z zakłopotaniem pokręcił głową. - Nie; myślałem, że to gdzieś na dworze. Z ulicy dobiegły ich kolejne stłumione wystrzały. - Zostań tu i pilnuj go - polecił Nicholas Madeline. Dziewczyna kiwnęła głową, a Crack dał jej swój zapasowy pistolet. Reynard był już przy wyjściu. Cusard podążył za nim. Dom miał jeszcze jedno, tylne wyjście, do którego przechodziło się przez nie używaną spiżarnię. Nicholas obserwował z bawialni, co się dzieje się w przedsionku. Crack podszedł do niego. Strzelanina na ulicach Vienne zdarzała się bardzo rzadko; pewnie była to kolejna pułapka zastawiona przez Octave’a. Reynard otworzył judasza i wyjrzał na zewnątrz. Stojący za nim Cusard wyciągnął szyję i popatrzył mu przez ramię. - I co? - zapytał Nicholas. - Mnóstwo ludzi stoi i gapi się - mruknął Reynard. Otworzył drzwi i wyszedł na podwórko. Widząc taką nieostrożność, Nicholas zaklął, ale na szczęście strzelanina już ucichła. Przez otwarte drzwi widział kilka krążących po podwórku postaci - Hej, wy tam, też to słyszeliście? - zapytał ktoś z nich. - Tak - odpowiedział Reynard. - Czy to było na ulicy? Nagle podłoga pod stopami Nicholasa poruszyła się, a on sam poleciał na ścianę. Reynard i pozostali stojący na dworze zachwiali się; Nicholas poczuł, że w rękę wbijają mu się drzazgi z pękającej ściany. Nigdy dotąd nie doznał tak niemiłego wrażenia, jakby ziemia nagle stała się płynna. Przypomniał sobie opowiadania przyrodników, którzy podróżowali do Parscji i jeszcze dalej, jak to ziemia porusza się tam i pęka. Potem znowu rozległy się te same dźwięki i tym razem słyszał je całkiem wyraźnie. To nie były wystrzały; lecz trzaski. Ciężkie kamienne płyty, którymi wyłożono podwórko, pękały jak zapałki. Teraz dźwięki dochodziły także spod domu. Madeline, pomyślał Nicholas i rzucił się w stronę bawialni. Zdążył zrobić dwa kroki, gdy znajdujące się przed nim deski podłogi jakby eksplodowały. Kawałki drewna i grudki ziemi poleciały do góry. Leżąc kilka stóp od dziury w podłodze, poczuł powiew zimnego powietrza. Jedyna lampa w pomieszczeniu zgasła. Dom trzeszczał i trząsł się na uszkodzonych fundamentach. Zanim Nicholas zdążył wstać, coś wielkiego wystrzeliło przez otwór w podłodze i uderzyło w sufit. Nicholas przeturlał się na bok, uderzając plecami o ścianę. Widział jakiś ciemny kształt na tle jasnych ścian, wielki cień w bladym świetle dobiegającym z wciąż otwartych drzwi. Pamiętał, że Crack stał przedtem obok niego, ale teraz go nie słyszał. Stwór poruszył się, a drewniana podłoga zaskrzypiała. Poluje na nas, pomyślał Nicholas. Przesunął się wzdłuż ściany w stronę przedsionka. Jeżeli Crackowi nic się nie stało i tylko stracił przytomność, powinien znajdować się właśnie tam. Nagle zawisło nad nim coś ciemnego. Przetoczył się na bok. Usłyszał, jak napastnik uderza o podłogę tuż za nim, poczuł, jak zadrżały deski. To coś musi być większe, niż początkowo myślał. Rzucił się naprzód, wiedząc, że jeszcze chwila, a bestia go dopadnie. Nagle otworzyły się drzwi i do zrujnowanej bawialni wpadło światło. Nicholas przytulił się do ściany i spojrzał za siebie. Zobaczył tylko skrawek szarej, szorstkiej niczym kamień skóry. W drzwiach pojawiła się jakaś postać i trzykrotnie wystrzeliła z pistoletu; w małym pomieszczeniu zabrzmiało to jak strzały z armaty.. Stwór rzucił się w stronę drzwi. To strzelała Madeline, wciąż była w bawialni. Nicholas sięgnął po połamane krzesło. Musi jakoś odwrócić uwagę bestii, by dać dziewczynie czas na ucieczkę. Coś chwyciło go za kołnierz i pchnęło w stronę wyjścia. Po chwili znalazł się na zewnątrz i zobaczył, że to był Crack i Ludzie krzyczeli i biegali we wszystkie strony. Nicholas wyrwał się wspólnikowi i zajrzał przez drzwi. Natychmiast musiał się cofnąć. Ze środka wylatywały grudy ziemi i kamienie i spadały na podwórko. Crack chwycił go za ramię i próbował odciągnąć. - Ona jest w środku! - krzyknął Nicholas, szarpiąc się. Obaj równocześnie przypomnieli sobie o zabitym deskami oknie i ruszyli biegiem w jego stronę, w pośpiechu wpadając na siebie. Szybszy okazał się Nicholas i kiedy chwycił pierwszą z desek, usłyszał wewnątrz domu brzęk tłuczonego szkła. Żyje, wybiła okno od środka, pomyślał, odrywając deskę. Pomagał mu Crack, po chwili pojawił się Reynard i jako wyższy od nich wziął się za górną część przeszkody, a potem nadbiegł także Lamane. Oderwali ostatnią deskę i Madeline wyskoczyła, przez okno prosto w ręce Nicholasa, drąc ubranie o odłamki szkła. Ponad jej ramieniem Nicholas zobaczył leżące w wejściu do bawialni ciało stangreta. Jedna ze ścian wybrzuszyła się do środka, a po chwili lampa zamigotała i zgasła i z łoskotem zawalił się sufit. Nie czekając, pobiegli w stronę głównej ulicy. Nicholas zauważył, że nie ma wśród nich Cusarda. Wiedział, że zdołał on wydostać się z domu, gdyż szedł tuż za Reynardem. Czy to znaczy, że stary złodziej wpadł w panikę i ich zostawił? Nicholasowi wydawało się, że jako pierwszy powinien był załamać się Lamane. Po chwili znaleźli się na ulicy. Dochodził tu hałas. Kilku handlarzy i parę zaskoczonych prostytutek zatrzymało się i patrzyło, co się dzieje. Jeszcze inni ludzie stali w drzwiach lub wyglądali oknami, jednakże pojazdy poruszały się jak zwykle. Nicholas zobaczył Devisa na koźle kabrioletu kierującego się w ich stronę, a z tyłu Cusarda manewrującego swym wielkim furgonem. Odczuwając ogromną ulgę, Nicholas pomyślał: Oczywiście, pobiegł powiedzieć Devisowi, że będziemy musieli szybko wiać. Nicholas wskazał na furgon i Lamane wskoczył do niego bez dalszych pytań. - Co się stało? - zapytał Nicholas. - Uwolniłam stangreta - odparła Madeline. Zgubiła kapelusz i kiedy przegarnęła dłonią włosy, zapominając o swym męskim przebraniu, ciemne loki rozsypały jej się na ramiona. - Chciałam dać mu szansę. To coś nie mogło wejść drzwiami, więc zaczęło uderzać o ścianę i wtedy naszego więźnia trafiła jedna z belek. Kabriolet był już obok, więc natychmiast wskoczyli do środka. 9 - Nie udało mi się dobrze mu przyjrzeć - przyznała się Madeline. - A tobie? - Też nie, było zbyt ciemno. - Oddalili się już znacznie od pechowego podwórka i znajdowali się prawie nad rzeką. Reynard opowiedział im, jak Crack, wyrzucony przez drzwi frontowe, kiedy stwór przebił podłogę, nakazał całej reszcie zostać na zewnątrz, a sam zakradł się ostrożnie do środka, żeby wyciągnąć Nicholasa. I prawdopodobnie uratował nam wszystkim życie, pomyślał Nicholas. Gdyby ktokolwiek wbiegł tam z lampą, nie miałby najmniejszych szans. Jak na kogoś, kto został oskarżony o zamordowanie kilku osób w maniackim szale, Crack doskonale potrafił zachować zimną krew. Jaka szkoda, że jego sędziowie nie mogli go dzisiaj widzieć. Kiedy byli już po drugiej stronie rzeki, Nicholas zastukał w sufit, sygnalizując Devisowi, żeby się zatrzymał. Znajdowali się na pustej bocznej uliczce. Nicholas wysiadł i odbył krótką rozmowę ze stangretem, a Cusardowi i Lamane’owi polecił, żeby wracali do składu. Madeline słyszała to, co mówił do Devisa, i teraz zapytała: - Jedziemy do Arisilde’a? - Tak. Musimy się dowiedzieć, jak to coś nas znalazło. - Potrzebujemy pomocy, pomyślał. Usiadł wygodniej, a kabriolet ruszył. Minął ich furgon Cusarda, z którego Lamane pozdrowił ich gestem, gdy ciężki pojazd skręcał w najbliższą przecznicę. Nicholas uświadomił sobie, że wszyscy, którzy znajdowali się w tamtym domu, są teraz znani czarnoksiężnikowi Octave’a. Będą musieli bez przerwy przenosić się z miejsca na miejsce, zanim Arisilde nie zapewni im ochrony. - Ale czy warto? - zapytał Reynard. Spotykał się z czarnoksiężnikiem tylko kilka razy i nie znał Arisilde’a z czasów, gdy ten mieszkał w Lodun i był u szczytu swojej mocy. - Czy on nam się na cokolwiek przyda? - Jeszcze dzisiaj w Valent House czuł się na tyle dobrze, żeby zlikwidować ghoula Octave’a; Cała nadzieja w tym, że od tego czasu nie opadł z sił - powiedział Nicholas, ale jednocześnie pomyślał, że nadzieja jest matką głupich. - Myślisz, że ten stwór będzie nas dalej atakował? - ciągnął Reynard, przyglądając się mu badawczo. - Takie założenie jest dla nas najbezpieczniejsze - przyznał Nicholas. Madeline przerwała kontemplację ciemnej ulicy. - Moim zdaniem jest to jedyne słuszne założenie. Na ulicę Kwiatową i Plac Filozofów nie dotarły żadne wiadomości o wydarzeniach po drugiej stronie rzeki i wszystko było tu jak zwykle: nad straganami paliły się kolorowe światła, a w chłodnym powietrzu rozlegał się wesoły śmiech i dźwięki muzyki. Nicholas wyskoczył z kabrioletu nieopodal czynszówki Arisilde’a i natychmiast wyczuł, że coś jest nie w porządku. Gdy pomagał wysiadać Madeline, dziewczyna chwyciła go mocno za ramię, a w jej ciemnych oczach zobaczył niepokój. , - Coś się tutaj stało, czujesz? - zapytała. Wolał jej nie odpowiadać. Poczekał, aż dołączy do nich Reynard, i ruszyli do wejścia. Dozorca znowu gdzieś sobie poszedł. Nicholas wbiegł na górę chwiejnymi schodami, przeskakując po dwa, trzy stopnie na raz. Drzwi Arisilde’a znajdowały się na swoim miejscu, wiec zastukał do nich gwałtownie. Wewnątrz dały się słyszeć kroki, a potem drzwi otworzyły się i ukazał się w nich Isham, parscyjski służący Arisilde’a. Przez chwilę Nicholas odczuł ulgę, ale zaraz potem spojrzał na twarz mężczyzny. Isham zawsze wydawał się być człowiekiem bez wieku, jak rzeźba w jednej ze świątyń w jego ojczyźnie, ale teraz wyglądał staro. Ciemna skóra była zwiotczała, pokryta siateczką zmarszczek, a w oczach malowała się udręka. - Co się stało? - zapytał Nicholas. Isham gestem nakazał mu udać się za sobą. Nicholas wyminął go i zatrzymał się przed drzwiami do sypialni.. W niskim, pozbawionym okien pomieszczeniu unosiła się woń najrozmaitszych kadzideł. Na maleńkim stoliku i komódce piętrzyły się stosy książek i gazet, dywan był zakurzony, a wielkie łóżko w nieładzie. Leżał na nim Arisilde przykryty kołdrą w kolorowe wzory. Wyglądał prawie tak samo jak wczorajszej nocy, tylko że teraz nie oddychał. Nicholas podszedł do łóżka i dotknął złożonych na kołdrze dłoni. Były jeszcze ciepłe. Z bliska zauważył, że czarnoksiężnik oddycha, tyle że bardzo powoli i płytko. - Obawiam się, że zaraz umrze - powiedział z rozpaczą Isham. Nicholas zdał sobie nagle sprawę, że nigdy przedtem ten człowiek nie odzywał się w jego obecności. - Narkotyki osłabiają serce. Myślę, że jeszcze żyje tylko dzięki swej wielkiej mocy. - Kiedy to się stało? - zapytała Madeline, stając w drzwiach. Isham odwrócił się do niej. - Dziś rano czuł się dobrze. Wychodził, ale nie wiem, dokąd... - Był ze mną - odparł Nicholas. Dotknął policzka Arisilde’a, a potem, poruszając się jak automat, uniósł jego powiekę, sięgnął do nadgarstka i wymacał puls. Zdarzały się chwile, kiedy pragnął śmierci Arisilde’a, gdyż wierzył, że byłaby ona wybawieniem od udręk, które czarnoksiężnik sprowadzał sam na siebie i na wszystkich bliskich. Ale kiedy stanął w drzwiach i ujrzał go, jak się zdawało, bez życia... Może nie lękam się o niego, pomyślał z goryczą. Może boję się o siebie. Arisilde był ostatnią osobą łączącą go z dawnym życiem. Jeśli on odejdzie, Nicholas Valiarde, dawniej student i jedyny syn Edouarda Valiarde’a, także zniknie; pozostanie tylko Donatien. - Wzywałeś lekarza? - Posłałem człowieka, który pilnuje drzwi na dole, ale jeszcze nie wrócił - Isham z rezygnacją rozłożył ręce. - Jest późno, więc niełatwo mu będzie przekonać kogokolwiek, żeby tu przyszedł. Spróbowałbym sam, ale pomyślałem, że mnie byłoby jeszcze trudniej. Jako imigrant z Parscji Isham miałby dużo szczęścia, gdyby służba u lekarza zechciała mu w ogóle otworzyć drzwi, zwłaszcza że była już prawie noc. Dozorca natomiast prawdopodobnie zna tylko lokalnych znachorów. Nawet przyzwoita czarownica byłaby lepsza niż którykolwiek z nich. - Reynard... - zaczął Nicholas. - Idę - Reynard był już przy drzwiach. - Znam doktora Brile’a, który mieszka niedaleko stąd. Nie jest uzdrowicielem-czarnoksiężnikiem, ale należy do Królewskiego Kolegium Medycznego i jest mi winien przysługę. Kiedy Reynard wyszedł, Nicholas przeniósł wzrok na Arisilde’a.. - Czy to narkotyki? - zapytał brutalnie. - Nie wiem - Isham pokręcił głową. - Kiedy wrócił dziś po południu, sprawiał wrażenie zmęczonego, ale nie chorego. Zajął się jakimiś badaniami, więc wyszedłem. Kiedy wróciłem, leżał w łóżku, a lampy były pogaszone. - Isham skrzywił się i potarł nasadę nosa. - W pierwszej chwili niczego nie zauważyłem. Myślałem, że śpi. Potem poczułem, że strażnicy i inne drobne czary zaczynają blaknąć i stają się zimne. Wtedy wszedłem do sypialni, zapaliłem lampę i go zobaczyłem. Nicholas zmarszczył brwi. - Ty także jesteś czarnoksiężnikiem? - zapytał starszego mężczyznę. - Nie wiedziałem... - Nie czarnoksiężnikiem, ale interlerari, co nie ma odpowiednika w języku rieńskim. Posiadam pewien dar mocy i studiuję nauki potężniejszych ode mnie, żeby także móc nauczać. Przyjechałem z Parscji, żeby pracować u niego jako czeladnik - podniósł wzrok. - Posłałem wam do Coldcourt telegram, ale powiedziano mi, że zostanie dostarczony dopiero dzisiaj późno w nocy. Czyżbyście już go dostali? - Skąd. Nie było nas w domu - odparł Nicholas i pomyślał: Znam Ishama od tylu lat, a nie o nim nie wiem. Czyżbym nie potrafił widzieć więcej niż czubek własnego nosa? Przez jakiś czas mogli tylko czekać. Wkrótce po wyjściu Reynarda wrócił dozorca i okazało się, że nie potrafił przekonać żadnego z lokalnych znachorów, by przyszli na pomoc. - Wiedzą, o kogo chodzi - wyjaśnił mężczyzna, wzruszając ramionami. - Mówił z silnym akcentem aderasyjskim i podchodził do sprawy z filozoficzną rezygnacją. - Tłumaczyłem im, że to dobry czarnoksiężnik, tylko trochę zwariowany, ale oni się boją. Nicholas dał mu więcej napiwku, niż początkowo zamierzał, i wysłał go do najbliższego biura telegraficznego, by nadał zaszyfrowaną wiadomość do przebywającego w składzie Cusarda. Jeśli Arisilde nie może sam zadbać o swoje bezpieczeństwo, Nicholas musi mu zapewnić ochronę. A jego własna obecność tutaj stanowi tylko dodatkowe zagrożenie. Madeline poszła z Ishamem do drugiego pokoju, a Nicholas siedział na brzegu łóżka Arisilde’a dopóty, dopóki nie usłyszał czyichś kroków. W drzwiach do sypialni stał starszawy mężczyzna z lekarską torbą w ręku i przyglądał się z niepokojem słabo oświetlonemu pomieszczeniu. Potem przeniósł wzrok na Arisilde’a, a wtedy jego twarz przybrała wyraz zawodowej tajemniczości. Wchodząc do środka, mężczyzna odezwał się: - Co on bierze? - Głównie opium, prawda? - powiedział Reynard, pojawiając się za plecami lekarza i spoglądając pytająco na Nicholasa. - I eter. Doktor westchnął z niesmakiem i otworzył torbę. Nicholas z napięciem obserwował badanie. Isham podszedł cicho, by pomagać lekarzowi i być może przy okazji go przypilnować, ale Nicholas widział, że Brile zna się na rzeczy. Reynard stanął obok i Nicholas zapytał go półgłosem: - W jaki sposób skłoniłeś go, żeby tu przyszedł? - Zagroziłem, że powiem jego żonie - odparł niedbale Reynard. Nicholas uniósł pytająco brwi. - No, niezupełnie - przyznał Reynard. - Należał do mojego pułku i dostał kulkę, kiedy wycofywaliśmy się z Leis-Thetla, a ja zatrzymałem się i wrzuciłem go na grzbiet osła, więc on teraz uważa, że jest mi winien przysługę. Ale to pierwsze wyjaśnienie brzmi o wiele lepiej, prawda? - Czasami mam wrażenie, że nie jesteś aż tak rozwiązły, za ja kiego chciałbyś uchodzić - mruknął Nicholas. Reynard udał zaniepokojenie.. - Ale zachowaj to dla siebie, bardzo cię proszę. Brile wyprostował się, kręcąc głową. - To nie opium. Nie ma żadnych symptomów. Widać, że jest uzależniony i że to zrujnowało, mu zdrowie, ale to nie nałóg wy wołał jego obecny stan, a przynajmniej nie bezpośrednio. To jest jakiś rodzaj apopleksji lub katatonia - podniósł na nich wzrok. Muszę posłać stangreta do mojego gabinetu. Reynard kiwnął głową. - Napisz, czego potrzebujesz, a ja mu to zaniosę. To oznaczało przedłużające się oczekiwanie. Nicholas wy szedł do drugiego pokoju, nie mogąc wytrzymać w bezruchu ani chwili dłużej. Zasłony, zdarte podczas wczorajszego ataku Arisilde’a, zostały zawieszone z powrotem, w kominku paliło się, ale mimo to pokój sprawiał wrażenie pustego i zimnego. Madeline siedziała przy ogniu, w pobliżu biurka zarzuconego papierami, książkami, piórami i innymi drobiazgami. Kiedy Nicholas wszedł, podniosła na niego wzrok. - I co? - Mówi, że to nie narkotyki.. Madeline zmarszczyła brwi. - Nie wiem, czy należy się z tego cieszyć. Czyżby Arisilde został zaatakowany przez Octave’a i jego przyjaciela, tak samo jak my? Nicholas pokręcił głową. - Nie sądzę. Gdyby Arisilde stoczył jakąś walkę, wiedzielibyśmy o tym. - Całe miasto by wiedziało. Nie, widział wyraźnie, co się musiało stać. Arisilde przeżył jeden trudny moment wczoraj wieczorem, a dzisiaj następny, i wykorzystał swoją moc tak beztrosko, jakby był w dalszym ciągu studentem w Lodun. - Nie cieszył się najlepszym zdrowiem od kilku lat, a to wszystko, co ze sobą robił, spowodowało, że jego ciało po prostu... odmówiło posłuszeństwa. Isham prawdopodobnie ma rację, twierdząc, że Arisilde’a trzyma przy życiu jego własna moc. Pojawił się Reynard, a za nim Isham. - I co? - zapytał Nicholas. Reynard wzruszył ramionami. - Brile twierdzi, że jego stan się nie pogarsza, ale też i nie poprawią. Nie ma bezpośredniego zagrożenia, ale dziś nie jest w stanie nic więcej zrobić. - Co znaczy, że nie wie, co należy zrobić. - Właśnie. Nicholas odwrócił wzrok. Potrzebujemy czarnoksiężnika-uzdrowiciela, pomyślał. I to takiego, który nie będzie zadawał żadnych pytań. Nie będzie się bał leczyć człowieka, który najprawdopodobniej jest od niego znacznie potężniejszy, a co gorsza, cierpi na wiele różnych chorób. Zadanie nie jest łatwe. - Isham, mamy powody, by sądzić, że prześladuje nas inny czarnoksiężnik. Dlatego właśnie przyszliśmy, ale biorąc pod uwagę stan Arisilde’a, nie możemy ryzykować, że przeciwnik zjawi się tu za nami. Postawiłem paru ludzi na straży przed budynkiem i chcę, żebyś zawiadamiał mnie o wszystkim.. - Tak zrobię - zapewnił go Isham. - W jaki sposób jesteście prześladowani? Madeline przeglądała jedną z książek na biurku, marszcząc w skupieniu brwi. - Myślę, że ktoś mógł rzucić na nas Klątwę. Nicholas skrzywił się... - Skąd ci to przyszło do głowy? - Jestem pewna, że kiedy porwaliśmy stangreta Octave’a, nikt nas nie śledził, a jednak znaleziono nas bardzo szybko. I coś w tym było takiego... - Madeline podniosła wzrok i widząc, że Nicholas przygląda się jej sceptycznie, rozzłościła się. - To tylko wrażenie. Tak mi się wydaje. Nie potrafię wam podać żadnych logicznych argumentów. - Tak, ale... - Łatwo to stwierdzić - wtrącił się Isham. - Mogę rzucić sól i popiół, żebyście się przekonali, czy tak jest. Podczas gdy Isham zapalał lampy na gzymsie kominka, Reynard powiedział: - Wcale nie mam ochoty się tego dowiadywać, ale może ktoś by mi wyjaśnił, co to jest Klątwa i dlaczego sądzicie, że rzucono ją na nas? Madeline nie odezwała się, więc Nicholas udzielił mu odpowiedzi. - Klątwa to rodzaj zaklęcia, które sprowadza śmierć. Czarnoksiężnik wymierza ją w konkretną osobę, a potem ją rzuca. Klątwa istnieje dopóty, dopóki nie zniszczy swego celu albo nie pokona jej inny czarnoksiężnik - popatrzył na Madeline. - Nie wiedziałem, że może przybierać formy materialne. Zawsze wydawało mi się, że objawia się w postaci chorób lub nieszczęśliwych wypadków. Myślałem też, że ofiara musi przyjąć jakiś przedmiot od czarnoksiężnika, żeby stać się celem Klątwy. - To prawda. Klątwy należą do bardzo starej magii. Setki lat temu były bardzo często wykorzystywane. - Racja - zgodził się Isham, zdejmując z półki metalowe wytłaczane pudełko. - Trzysta lat temu w mojej ojczystej krainie satrapa Ilikiatu rzucił Klątwę na Boga-Króla. Nie musiał wysyłać do Boga-Króla żadnego przedmiotu, gdyż i tak nie zostałby przepuszczony przez czarnoksiężników króla. Klątwa zniszczyła całe zachodnie skrzydło Pałacu Wiatrów, zanim wielki Silimirin zdołał zwrócić ją przeciwko nadawcy. Na szczęście teraz czarnoksiężnicy nie są już tacy sami jak dawniej, za co należy dziękować Nieskończonemu. - A to czemu? - zapytał Reynard. Isham otworzył pudełko i wyjmował z niego różne szklane buteleczki. Zaczął robić sobie miejsce na stole, a Nicholas i Reynard pomagali mu zdejmować stosy książek. - Takie rozrzutne użytkowanie magii może być jedynie wynikiem układów z istotami ze sfery eteru - wyjaśnił stary. - Na przykład odmieńcami. To zaś jest znacznie bardziej niebezpieczne dla układającego się niż dla jego wrogów. Isham wytarł dłonią kurz z blatu stołu i zaczął usypywać kilka współśrodkowych okręgów, używając do tego popiołu z kominka oraz rozmaitych proszków ze swoich buteleczek. - Dlaczego przypuszczasz, że to Klątwa? - zapytał Nicholas, ściszając głos, by nie przeszkadzać staremu słudze. - Żebym to ja wiedziała - westchnęła Madeline. Kiedy Isham skończył, wyjął z pudełka wygładzony przez wodę kamyk i położył go w centralnym punkcie usypanego wzoru. Gestem nakazał obecnym, by podeszli do stołu. Kiedy zbliżali się doń, otoczak zadrżał, a potem potoczył się w stronę Nicholasa i zatrzymał na krawędzi stołu. Marszcząc w skupieniu brwi, Isham przesunął otoczak z powrotem do środka. - Wygląda na to, że jest to Klątwa skierowana na ciebie - podniósł kamyk i pokręcił nim w palcach. - W jakiej postaci ci się objawiła? - Nie mogliśmy jej się dokładnie przyjrzeć. - Nicholas opisał, co się wydarzyło w domu, pozwalając także Madeline opowiedzieć, co widziała, kiedy Crack wyciągnął go na zewnątrz. Nie wątpił, że Klątwa była skierowana na niego. Sądził tak od chwili, gdy Madeline o niej wspomniała. Być może po to zwabiono go do manufaktury. Wystarczyło, że dotknął drzwi i tym samym ukierunkował Klątwę. - Reagowała na kule z rewolweru? - zapytał Isham. - Tak, cofnęła się. Trzymała się ode mnie z daleka na tyle długo, że pozostali zdążyli usunąć deski z okna. - Zmarszczyła brwi, bawiąc się kosmykiem włosów. - Myślisz, że ma coś wspólnego z odmieńcami? - Możliwe. Najpotężniejsze Klątwy są wykonane przy pomocy sił natury albo eteru. Na przykład Klątwa rzucona na Boga Króla podobno została zrobiona z wiru powietrza, który uformował się na równinie poniżej Karsat. Użycie czegoś należącego do odmieńców byłoby znacznie bardziej skomplikowane i nie mam pojęcia, jak można by się do tego zabrać. - Ten człowiek to nekromanta - powiedział Nicholas. Isham zamyślił się na chwilę. - Wydaje mi się, że pod Vienne pogrzebano wiele szczątków martwych odmieńców. - Stary sługa rozłożył bezradnie ręce. - Obawiam się, że więcej nic wam nie powiem. Moja wiedza na tym się kończy. - Potrzeba nam pomocy potężnego czarnoksiężnika - stwierdziła Madeline. Podeszła do kominka, a jego ogień rzucał blask na jej ciemne włosy. - Kogo jeszcze znamy? - Musi to być ktoś godzien zaufania - dodał Nicholas. - A niełatwo będzie znaleźć kogoś takiego... Chyba, że Wirhan Asilva. - Asilva pozostał lojalnym przyjacielem Edouarda i utrzymywał kontakty z Nicholasem po procesie, ale nie miał pojęcia o karierze Nicholasa jako Donatiena. Był już bardzo starym człowiekiem, ale jedynym, którego czarnoksięskie możliwości dorównywały mocy Arisilde’a. Ponadto Nicholas znał go na tyle dobrze, by mu zaufać. - Wciąż mieszka w Lodun. Może zdoła nam pomóc, albo przynajmniej skieruje nas do kogoś takiego. Isham przysłuchiwał się rozmowie, marszcząc brwi, a teraz powiedział: - Niewiele wiem na temat tej Klątwy ponad to, że w największym niebezpieczeństwie znajdziesz się podczas nocy. A jeśli stworzona została na bazie szczątków odmieńca, najlepszą ochroną będzie żelazo. Budynki, rury, kolej podziemna zapewnią ci ochronę. Jeśli opuścisz miasto, zagrożenie znacznie się zwiększy. Nicholas uśmiechnął się. - Chyba że wyjadę z miasta pociągiem - stwierdził. * * * Nicholas ruszył ze wszystkimi do przedpokoju, ale mijając drzwi Arisilde’a pomyślał, że musi jeszcze raz na niego spojrzeć. Wszedł zatem do sypialni. Światło lampy odbijało się w cienkich włosach czarnoksiężnika i na jego bladej twarzy. Trudno było uwierzyć, że śmierć jeszcze nie nadeszła. Nagle Nicholas zauważył książkę leżącą na połatanej poszewce kołdry, niedaleko ręki Arisilde’a. Może to instynkt, a może ukryty talent magiczny kazał mu podejść do łóżka i sięgnąć po tę książkę. Była bardzo stara i zniszczona: na okładce były plamy od wilgoci, a strony pożółkły. Wytłoczone litery tytułu wytarły się i były nieczytelne, więc Nicholas otworzył książkę w pierwszym lepszym miejscu. Ujrzał drzeworyt, który, jak mu się przez chwilę wydawało, przedstawiał nowoczesne prosektorium. Potem podszedł bliżej do lampy i stwierdził, że to scena z Valent House: zwykły pokój i przywiązany do stołu człowiek z otwartą jamą brzuszną i widocznymi wnętrznościami. Na tym okropnym rysunku ofiara wciąż jeszcze żyła i obecny był wiwisektor: dziwaczna, przygarbiona postać, obleśnie uśmiechnięta, ubrana w staromodny kubrak i kołnierz z krezą, jakie noszono jakieś sto albo dwieście lat temu. Rysunek zatytułowano Nekromanta Constant Macob przy pracy przed egzekucją. Data pochodziła sprzed dwustu lat. Strona była poplamiona dokładnie tak, jak Nicholas pamiętał z dzieciństwa. Popatrzył na tytułową kartę. Widniały tam napisane dziecinnym charakterem pisma spłowiałe słowa: Nicholas Valiarde. Taki właśnie jest Arisilde. Znalazł nie jakiś tam egzemplarz, tylko dokładnie ten, który należał niegdyś do Nicholasa. Nicholas zamknął książkę, schował ją do kieszeni i jeszcze raz spojrzał na Arisilde’a. Jeszcze nie umarłeś. Trzymaj się. Niedługo będę z powrotem. Centralny dworzec kolejowy w Vienne przypominał wielką katedrę zbudowaną z żeliwa i szkła. Nawet o tak późnej porze kręcił się tu całkiem spory tłumek, co dodawało otuchy. W wielkiej sali ludzie w strojach typowych dla wszystkich regionów Ile-Rien spieszyli w różne strony. Nicholas usłyszał gwizdek, więc sprawdził godzinę na swym kieszonkowym zegarku i podszedł do okna, przez które widać było główny peron. Królewski Nocny powoli wtaczał się na stację, wypuszczając przed siebie wielką chmurę ciepłej pary. Widać go było w całej okazałości, wielki, czarny, o lśniących mosiężnych uchwytach, zaledwie dwadzieścia minut spóźniony. Madeline powinna już wrócić, pomyślał Nicholas, powstrzymując chęć spojrzenia jeszcze raz na zegarek. Dziewczyna wysyłała telegramy z instrukcjami dla wspólników i, prawdę mówiąc, sama była znacznie bardziej bezpieczna niż w jego towarzystwie.. Nicholas dostał od Cracka jego pistolet, który teraz ciążył mu, w kieszeni. Wspólnik bez entuzjazmu zgodził się na pozostanie w Vienne. Nicholas nie dopuścił do żadnej dyskusji; nie chciał narażać wszystkich, których znał. Tylko Madeline stanowczo uparła się, że będzie mu towarzyszyć. Odsunął się od okna i przeszedł do środka sali, Całe rodziny kuliły się sennie na drewnianych ławkach ustawionych pod ścianami, czekając na pociąg albo na kogoś, kto miał po nich przyjść. Na pięterku znajdowała się poczekalnia dla pasażerów pierwszej klasy; co jakiś czas przez mieszaninę ludzkich głosów i niskie porykiwanie pociągów dobiegały stamtąd dźwięki muzyki granej przez kwartet skrzypcowy. Nicholas wolał anonimowość głównej poczekalni, zwłaszcza że ktoś usiłował go zabić. W swojej instrukcji zalecał wspólnikom ukrywanie się przez kilka najbliższych dni. Reynard miał pilnować doktora Octave’a, ale z daleka, a zadaniem Cusarda było przełożenie na później planów włamania do Wielkiego Domu hrabiego Montesqa. Sam Nicholas wysłał telegram do Coldcourt, aby ostrzec Sarasate, i miał tylko nadzieję, że Isham nie pomylił się, twierdząc, że Klątwa dotyczy tylko jego osoby i nikogo więcej. Z Królewskiego Nocnego wysiadła grupa przedstawicieli średniej parscyjskiej szlachty, a ich służący krzyczeli, gestykulowali i ze względu na niezliczoną ilość ciężkich kufrów przywoływali do pomocy wszystkich bagażowych z okolicy. Następną stacją, na której zatrzymywał się pociąg, było Lodun, i Nicholas właśnie do tego pociągu miał zamiar wsiąść. Lepiej, żeby Madeline nie zdążyła, pomyślał ponuro. Klątwa skierowała się na nią wprawdzie tylko w chwili, gdy on znalazł się poza jej zasięgiem, jednak musiał przyznać, że oboje nie byli bezpieczni. Tyle tylko, że gdyby odjechał bez niej, ona i tak wsiadłaby w następny pociąg i pojawiła się przy nim zirytowana. Ujrzał zbliżającą się postać i po chwili rozpoznał ją po sposobie chodzenia. Madeline szła, jakby miała u pasa ciężki rapier; w ten właśnie sposób poruszał się Robisais w sztuce Robisais i Atena. Była to jedna z pierwszych poważniejszych ról Madeline. Grała młodą dziewczynę, która przebiera się za żołnierza, żeby przedostać się przez granicę i uratować swego kochanka z obozu w Bisrze podczas wielkiej wojny bisrańskiej. Nic dziwnego, że rozpoznał ten krok: oglądał tę nieszczęsną sztukę co najmniej dwadzieścia razy, a Madeline była jedynym godnym uwagi aktorem. Musi być bardzo zmęczona, jeśli pozwoliła sobie wypaść z roli zwanej Młody Człowiek. Wspięła się po schodach i skinęła mu głową. Pożyczyła od Reynarda kapelusz i znowu ukryła włosy pod peruką. - Ludzie są już powiadomieni. Przypuszczam, że to wszystko, co możemy zrobić - powiedziała, rozglądając się po poczekalni. „Nic się tu nie działo? - Nie - odparł Nicholas. W ostatniej chwili przypomniał sobie, by nie brać ją pod rękę jak kobietę. - Mamy trochę czasu. Niedużo. Nasz biegły w magii przeciwnik nie powinien był aż tak zwracać na siebie, uwagi. Korona z pewnością zajmie się nim. Po dzisiejszych wydarzeniach na jego tropie pojawią się czarnoksiężnicy dworscy, gwardia królowej i cała reszta. - I wszyscy oni zaczną szukać także nas, jeśli nie zachowamy ostrożności. - Nie zdołają ustalić właściciela tego domu. Już się o to postarałem. Ciała stangreta nie ma kto zidentyfikować. Jesteśmy stosunkowo bezpieczni. - Nicholas poczuł, jak ukryta w kieszeni płaszcza książka obija mu się o nogę, gdy ruszyli w stronę peronu, i pomyślał: Oczywiście, bezpieczeństwo jest zawsze względną rzeczą. Madeline sceptycznie uniosła brwi, ale nic nie powiedziała. Wywołane przez Parscyjczyków zamieszanie wokół Królewskiego Nocnego pomału mijało, co znaczyło, że pociąg jest gotów do odjazdu. Już po chwili rozległ się dźwięk dzwonka, a konduktorzy zaczęli wzywać pasażerów do wsiadania. Ustawili się pośród innych i dzięki swojemu uporowi, a także temu, że nie mieli bagażu, wkrótce znaleźli się w wagonie. Nicholas znalazł pusty przedział i zaciągnął zasłonkę na drzwiach z matowego szkła, by zniechęcić potencjalnych współpasażerów. Kiedy zapadł się w miękkie poduszki i poczuł ciepło gazowych lamp i znajomy zapach kurzu, dymu z cygar, kawy i zniszczonego materiału, zdał sobie sprawę, jak bardzo jest zmęczony. Siadając obok niego, Madeline powiedziała: - Ciekawa jestem, czy w wagonie restauracyjnym nadal mają te ciastka z kremem. Nicholas popatrzył na nią czule. I ta kobieta twierdzi, że odnosi się z dystansem do rzeczywistości? Wydobył z kieszeni książkę i podał jej. - Nie pozwól, żeby ci to zepsuło całą podróż. Zagiął róg kartki z drzeworytem przedstawiającym Constanta Macoba, więc zaczęła czytanie od niej. Nicholas wytarł parę z szyby i patrzył, jak na peronie stopniowo nastaje spokój. Czekając na Madeline, zapoznał się z treścią rozdziału. Opisywał on krótko i niezbyt dokładnie historię Constanta Macoba - czarnoksiężnika, którego doświadczenia z nekromancją spowodowały, że pogardzana i z trudem tolerowana dziedzina magii stała się zbrodnią karaną śmiercią. Jeśli oczywiście przestępca dożyje procesu, pomyślał Nicholas. W przeszłości kilku czarnoksiężników, prawdopodobnie niewinnych, zostało powieszonych na latarni przez rozjuszony tłum, zanim w ogóle wszczęto przeciwko nim jakieś śledztwo. Madeline zamknęła książkę i położyła mu na kolanach. - Czarnoksiężnik doktora Octave’a naśladuje tego Constanta Macoba. - Albo wręcz sądzi, że jest Constantem Macobem. Praktykuje najgorszy rodzaj nekromancji, który wymaga zadania bólu przed śmiercią. Wybiera sobie ofiary z najniższych klas, sądząc najprawdopodobniej, że ich zniknięcie nie zostanie zauważone. I podobnie jak Macob, nie potrafi odróżnić żebraków od biednych, ale uczciwych ludzi, i porywa porządną pomocnicę szwaczki albo dziecko jakiegoś robotnika. - Nicholas przestał wyglądać przez okno. - Inspektor Ronsarde jest już chyba bliski schwytania go. - Tak, obserwował Octave’a w Gabrill House i posłał doktora Halle’a do kostnicy, żeby popatrzył na tego utopionego chłopca. Podobno interesuje się popełnianymi dawniej zbrodniami. Kiedy doniesiono mu o zniknięciach, z pewnością rozpoznał metody, Macoba, A to znaczy... - Że jest tylko dwa kroki od nas. Kiedy dostanie Octave’a... a jeśli zda sobie sprawę, że doktor związany jest z istotą, która zniszczyła dom przy placu Lethe, być może aresztuje go jeszcze dziś w nocy... spirytysta wyśpiewa mu wszystko, co o nas wie. - A my nie możemy Octave usunąć, póki jego własny nekromanta go chroni. - Madeline niecierpliwe postukała palcami o siedzenie. - Po tym, co dzisiaj widzieliśmy, nie możemy ryzykować. Nie teraz. Nie bez pomocy. Ten czarnoksiężnik może używać przyrządu Edouarda, by kontaktować się z Macobem, a przynajmniej może sądzić, że kontaktuje się z Macobem. To by wyjaśniało, skąd tyle wie o nekromancji - pokręcił głową. - Gdybym tylko zdołał pozbyć się tej Klątwy... Madeline oparła się wygodniej i w skupieniu wpatrzyła w przestrzeń. Na peronie zabrzmiały gwizdki i wagon zaczął drżeć, gdy w lokomotywie dorzucono do ognia. - Dlaczego nie powiedziałeś o tym Reynardowi? - Bo jeśli Klątwa podąży za nami do Lodun i tam nas zabije, nie chciałbym, żeby próbował nas pomścić. - W takim razie nikt ich już nie powstrzyma - stwierdziła Madeline, odnosząc się lekceważąco do perspektywy własnej śmierci. - Ależ tak. Zrobią to Ronsarde i Halle. - Pokładasz zbyt wiele nadziei w swoich śmiertelnych wrogach. - Śmiertelni wrogowie mogą być różni - odparł Nicholas. A teraz chodźmy zobaczyć, czy mają te ciastka z kremem w wagonie restauracyjnym. 10 Lodun to urocze miasto. Przy starych brukowanych ulicach stoją mniejsze i większe domki, pomalowane na biało, niebiesko, ceglasto lub żółto. Większość z nich porastają pnącza, które pojawiają się także na murach, w ogrodach i na dziedzińcach, oplatają stare obory, gołębniki i inne zabudowania gospodarcze pozostałe po czasach, gdy te tereny zamieszkiwali rolnicy. Nicholas pamiętał, że wiosną, kiedy kwitły glicynie na murach i kwiaty w skrzynkach podokiennych, było tu jeszcze piękniej. Asilva mieszkał blisko murów uniwersytetu, nieomal w cieniu jego ciężkich kamiennych wież. Jego dom stał przy wąskiej uliczce w towarzystwie podobnych budynków, z których każdy miał na parterze niewielką stajnię. Do części mieszkalnej wchodziło się po schodach prowadzących na werandę na pierwszym piętrze. Werandę Asilvy spowijały pnącza i pełno tu było kwiatów w doniczkach; niektóre wciąż pozostawały w osłonach chroniących przed zimnem. Nicholas odczuł pewien niepokój na widok szczelnie zamkniętych okiennic, a kiedy wspiął się na górę, okazało się, że nikt nie reaguje na pukanie. Po chwili na werandzie następnego domku pojawił się sąsiad, który wyjaśnił, że Asilva wyjechał przed tygodniem i pojawi się dopiero za miesiąc. Nicholas zaklął pod nosem. Pamiętał, że z wiekiem czarnoksiężnik czuł się coraz bardziej przytłoczony Lodun i musiał co roku wyruszać w trwającą kilka tygodni podróż. A już miałem nadzieję, że mi się poszczęści, pomyślał Nicholas zły na samego siebie za swój nadmierny optymizm. Madeline stała na kamiennej ścieżce, prawie po pas w zbrązowiałej trawie, zastanawiając się, czy nie należałoby się włamać do domu od tyłu. - Wyjechał na jakiś czas - poinformował ją Nicholas. Był wczesny ranek i w powietrzu unosił się chłód; później zrobi się cieplej. Nicholas odsunął kapelusz z czoła i rozejrzał się po ogródku. - Nie możemy tu zostać zbyt długo. - W okolicy zamieszkiwało wielu czarnoksiężników. Jeśli Klątwa pojawi się tu za nimi i zostanie zniszczona przez któregokolwiek z nich, zaczną się pytania, na które ani on, ani Madeline nie będą mogli odpowiedzieć. Madeline przetarła zmęczone oczy. W wagonie restauracyjnym napili się kawy i zjedli ciastka, ale nie znaleźli czasu na sen. W zachwaszczonym ogródku rosły głównie zioła, zeschnięte jak przystało na koniec zimy. Plantacje ziół, nawet niewielkie, miał prawie każdy w Lodun, gdyż rośliny znajdowały zastosowanie nie tylko w kuchni, ale także używane były do praktyk magicznych oraz do leczenia. Nicholas zobaczył pośród nich jakieś poruszenie i jakby iskierki. Asilva zawsze pozwalał zamieszkiwać swój ogródek kwietnym duszkom, co było jeszcze jednym jego dziwactwem. Barwne stworzonka, nieszkodliwe i trochę bezmyślne, poddawały się ludzkiej magii, nie zrażając się faktem, że właściciel ogrodu mógł je zniszczyć jednym gestem. - Chyba nikt nam już nie pozostał - powiedziała w zamyśleniu Madeline.. - Asilva był ostatnim ze starych przyjaciół Edouarda. - Tak. - Nicholas spojrzał w stronę wież uniwersytetu. Gdyby zechcieli tam szukać pomocy, oznaczałoby to konieczność składania wyjaśnień, a to doprowadziłoby do ich zdemaskowania. - Nie byłem tu od wielu lat. Tylko on mógł nam pomóc, zachowując zarazem dyskrecję.. - Nicholas zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia, co robić dalej, do czego z trudem przyznałby się w normalnych warunkach; teraz jednak nie odczuwał z tego powodu najmniejszego niepokoju. Dziwne. Błękitno-fioletowy puszek z maleńką, chudziutką figurką ludzką pośrodku wylądował na ramieniu Madeline. Nicholas strącił go, a istotka uniosła się w powietrze, wydając pisk pełen niezadowolenia. - Być może ja kogoś znam - Madeline z uwagą przyglądała się zeschniętym chwastom u swych stóp. - Ty? A kogo? - To... stary przyjaciel. Nicholas zazgrzytał zębami. Przyjaciele Madeline z teatru w większości nie mieli więcej rozumu niż kwietne duszki. Czasami dziewczyna ich naśladowała, a Nicholas wściekał się, gdy robiła to w jego towarzystwie. Rzuciła mu mroczne spojrzenie. - Nie należy wracać do tego, co dawno umarło. I nie powinno się mącić spokojnej wody, ale... - To z drugiego aktu Aranthy - warknął. - Jeśli chcesz robić z siebie idiotkę, przynajmniej nie używaj cytatów z mojej ulubionej sztuki. - Niech ci będzie. - Madeline uniosła ręce w geście kapitulacji. - Nazywa się Madele i mieszka kilka mil za miastem, a jeśli ktoś może nam pomóc, to właśnie ona. - Jesteś pewna? Warknęła ze zniecierpliwieniem.. - Nie, nie jestem. Pomyślałam sobie, że mała wycieczka pozwoli nam miło spędzić ostatnie chwile życia. Nicholas spojrzał w niebo. - Madeline... - Jasne, że jestem pewna - i dodała już spokojniej: - Zdążymy tam dojechać jeszcze dzisiaj, jeśli wynajmiemy dwukółkę czy coś w tym rodzaju. Tylko musimy zaraz ruszać. - Ale... Nigdy mi nie mówiłaś, że masz znajomości wśród czarnoksiężników. - Zaczynał rozumieć, dlaczego tak się upierała, żeby pojechać z nim do Lodun. Cały czas wiedziała o kimś innym oprócz Wirhana Asilvy, ale nie chciała o; tym mówić, póki nie wyczerpią wszystkich możliwości. Nicholas przypuszczał, że dziewczyna ma jakieś pojęcie o magii, skoro tak samo jak on mieszkała przez jakiś czas i studiowała w Lodun. Rozmowa na ten temat wymagała jednak więcej czasu, niż oni mogli spędzić W ogrodzie Asilvy, będąc ściganymi przez Klątwę. - Dobrze więc. Ruszamy - powiedział krótko. Nicholas wynajął dwukółkę zaprzężoną w kucyka i wkrótce wyruszyli, kierując się na zachód od centrum miasta. Domy ze sklepami na parterze ustąpiły miejsca osiedlom robotniczym i domkom letniskowym w wielkich ogrodach, a potem gospodarstwom wiejskim i sadom. Wkrótce znaleźli się pośród łanów zbóż i lnu, a miejscami ugorów poprzedzielanych wysokimi na kilka stóp wałami ziemnymi. Domy - czy to walące się szałasy, czy zadbane budyneczki - miały wyryte na cegłach, wymalowane na ścianach lub wycięte w belkach i okiennicach napisy runiczne. Przypomniały im, że znajdują się w pobliżu Lotiun i że dzieją się tu rzeczy dziwniejsze niż Klątwa, która ich ściga. Zbliżało się już południe i Nicholas aż nazbyt dobrze zdawał sobie sprawę, że zostało im niewiele czasu. - Daleko jeszcze? - zapytał. - Już prawie jesteśmy na miejscu - odparła Madeline. Były to pierwsze słowa, jakie wypowiedzieli od opuszczenia ogrodu Asilvy. W końcu znaleźli się przy odchodzącej od szosy bocznej drodze i Madeline dała znak, żeby nią jechać. Droga prowadziła pośród łagodnie falujących wzgórz, przez lasek jesionowo-jaworowy, a potem znowu przez pola uprawne. Na niedalekim wzniesieniu widać było ruiny warownego dworu. Kiedy wóz przejeżdżał obok zachowanych fragmentów murów, Madeline powiedziała: - Madele opowiadała mi kiedyś historię o tym, jak ten dwór zamieszkiwał zły baron, a ona skrzywdziła go, namawiając, żeby się poddał Dworowi Mroku. Oczywiście - dodała - to nie mógł być żaden baron. Dom jest za mały. A poza tym te ziemie należą do hrabstwa Ismarne. Nicholas uśmiechnął się. - A więc to był pewnie zły i bogaty farmer - powiedział. Wiatr uniósł pasemko włosów Madeline, które wymknęło się jej spod kapelusza. - To mogło być bardzo niebezpieczne dla twojej przyjaciółki.. - Wiem. - Sądzisz, że będzie mogła zrobić coś dla Arisilde’a? - Mam nadzieje. Czy nie mogłabyś być trochę mniej rozmowna? Nicholas miał ochotę zadać jej to złośliwe pytanie, ale w porę przypomniał sobie, że przecież mają unikać kłótni. W pewnej odległości znajdowało się kilka farm. Nicholas widział dym unoszący się z komina, a wiatr przynosił z oddali porykiwanie bydła, a mimo to okolice, przez które przejeżdżali, sprawiały wrażenie opuszczonych. W końcu droga okrążyła wzgórze i nieoczekiwanie ich oczom ukazał się dom. Jednopiętrowy, zbudowany z jasnego kamienia, miał na parterze stajnię i oborę, a z boku wznosił się niczym wieża gołębnik. Suche i zbrązowiałe po zimie pnącza pięły się po schodach i łukowatych podcieniach stajni, a całość osłaniał prastary dąb o gałęziach tak grubych jak beczułki na wino i tak ciężkich, że aż musiały spoczywać na ziemi. Okna miały rzeźbione futryny, a drzwi i okiennice zostały bardzo starannie wykonane, chociaż pomalowano je na nieciekawy brunatny kolor. Dom był spory; Nicholas spodziewał się ujrzeć małą chatynkę. Ściągnął lejce, gdy znaleźli się na żwirowanym dziedzińcu, i Madeline zeskoczyła z kozła. Na podeście schodów prowadzących na piętro stała stara kobieta. Niewysoka i żylasta, o siwych warkoczach upiętych w kok i pociemniałej ze starości twarzy, była prawie niewidoczna na tle ściany ze zwietrzałego kamienia. Miała na sobie roboczą bluzę i prostą spódnicę: chłopski strój, który jakoś nie pasował do tego zamożnego domu. Nawet w tej bogatej okolicy chłopów nie było stać na posiadanie tak dużej rezydencji. Wzięła się pod boki i zawołała: - A więc przyjechałaś mnie odwiedzić, dziewczyno! Masz jakieś ważne powody, jak sądzę. Czuć od ciebie silnie czarną magię, przypuszczam, że zdajesz sobie z tego sprawę. Gdybyś poświęciła się twojemu prawdziwemu powołaniu, nie potrzebowałabyś teraz mojej pomocy. Madeline rozejrzała się, jakby mówiła do niewidzialnych słuchaczy. - Czy zawsze, kiedy się tu pojawiam, muszę słuchać tej starej śpiewki? Myślę, że nim upłynie godzina, do chóru dołączy reszta rodziny. Nicholas westchnął i potarł nasadę nosa, starając się odgonić nadchodzący ból głowy. Tego już naprawdę za wiele. Stara pociągnęła nosem. - Sprowadziłaś ze sobą mężczyznę. - Słuszna uwaga - Madeline założyła ręce. - Czekam na dalsze. - I zrobiłaś coś okropnego ze swoimi włosami. - To peruka, Madele, tylko peruka. - Dziewczyna zerwała ją z głowy, rozrzucając szpilki po ziemi. - Co za ulga. Mogłabyś mnie chociaż przedstawić.... Madeline nabrała tchu i powiedziała: .. - Madame Madele Avignon, pragnę przedstawić pani Nicholasa Valiarde - odwróciła się do Nicholasa. - Madele jest moją babcią.. Przez chwilę Nicholas nie mógł zdobyć się na żadną reakcję. Starsza pani, jakby przeczuwając kłopoty, chrząknęła. - Wejdę do środka i nastawię wodę, a ty pokrzyczysz na mnie trochę później, jeśli zechcesz. Weszła do środka, zostawiając otwarte drzwi. - Podsłuchuje nas oczywiście - prychnęła Madeline. - Zachowuje się jak dziecko - uśmiechnęła się blado. - Teraz już wszystko wiesz. - Twoja babcia jest czarnoksiężnikiem? - Nicholas był przygotowany na poznanie jakiegoś dawnego przyjaciela, może nawet kochanka, ale nie babci. - Owszem, jest kimś takim. - Madeline westchnęła jakby z rezygnacją. Nicholas odwrócił wzrok i spojrzał na łagodnie falujące pola. - W takim razie idź i opowiedz jej o naszym małym problemie, a ja zajmę się koniem. Dziewczyna popatrzyła na niego niepewnie, jakby spodziewała się innej reakcji. - Dobrze - powiedziała w końcu i poszła do domu. Nicholas wyprzągł konia, skądinąd bardzo łagodnego, i odprowadził do stajenki na parterze. Znajdujące się tam zwierzęta: mul i dwie kozy powitały go z takim entuzjazmem, jakby oczekiwały, że każda istota ludzka powinna mieć dla nich coś dobrego do jedzenia. Z pięterka dobiegały odgłosy stukania garnkami. Arisilde z pewnością o tym wiedział. Czarnoksiężnik poprosił kiedyś Madeline o przekazanie pozdrowień dla babci, co dziewczynę bardzo zaskoczyło. To takie dla niego typowe: zdawać sobie sprawę, kim są przodkowie Madeline, i zapomnieć w narkotycznym oszołomieniu, że ona chce to utrzymać w tajemnicy. Nicholas skończył oporządzać konia, wyszedł ze stajni i wspiął się na piętro. Drzwi frontowe były otwarte, więc wszedł i znalazł się w podłużnym pokoju o ścianach pomalowanych na jasny błękit i podłodze z układanych we wzory ceglanych płytek. Drabina prowadziła na górę, gdzie prawdopodobnie znajdowała się sypialnia, a drugie drzwi wskazywały, że na tym piętrze jest co najmniej jeszcze jeden pokój. Madeline nie było widać. Madele stała przy wielkim palenisku wyposażonym w wiszące na hakach garnki, trójnóg i czajnik. Nad nim znajdował się okap, taki sam jak w solidnej chłopskiej chacie, ozdobiony falbanką, żeby komin lepiej ciągnął. Gospodyni przez chwilę przyglądała się Nicholasowi, a potem gestem zaprosiła go, by usiadł. - Madeline powiedziała, że wysłano za tobą Klątwę. Oczywiście nie ma pojęcia, o czym mówi. - Jej głos był ostry i nieprzyjemny, zupełnie inny niż głos wnuczki. Odkrycie podobieństwa w rysach twarzy uniemożliwiały niezliczone zmarszczki. - Mogłaby ci znacznie więcej pomóc, gdyby poszła za głosem swego powołania. Nicholas usiadł przy stole o porysowanym blacie. Nad kominkiem wisiał zegar, którego porcelanową tarczę zdobiła scena ogrodowa, oraz oprawiona w ramki fotografia przedstawiająca sztywno ustawioną grupę rodzinną - wszyscy sprawiali wrażenie, jakby im było niewygodnie w ich świątecznych ubraniach. W grupie były dwie młode dziewczyny, z których każda mogła być Madeline, gdyż wielkie kapelusze z kwiatami uniemożliwiały rozpoznanie. W pokoju znajdowało się też kilka krzeseł, wielki kredens pełen porcelany, płytki podłużny zlew oraz zawieszona u sufitu drewniana suszarka na bloczkach. Na półce pod oknem leżały zioła i pozaczynane robótki na drutach. Nie było tu absolutnie niczego, co mogłoby wskazywać, że Madele jest czarnoksiężnikiem. Brakowało książek, papieru i piór, a Nicholas gotów był założyć się, że ceramiczne pojemniczki na stole nie zawierały niczego innego niż kandyzowane owoce i olej. - Co to za powołanie? - zapytał. Madele popatrzyła na niego uważnie, a potem, jakby zupełnie bez związku, mruknęła: - No, no, znalazła sobie całkiem niezłego faceta. - Popatrzyła przez okno w dal i wreszcie odpowiedziała: - Rodzinne powołanie. Magia. Moc czy inne pretensjonalne określenie, jakie nadaje się temu obecnie w Lodun. Wszystkie kobiety z mojej rodziny poza jedną zostały obdarzone tym talentem i chciały go rozwijać. No i była jeszcze jedna daleka krewna, ale ona miała nie po kolei w głowie. Nicholas powstrzymał się od komentarza. Zastanawiał się; czego jeszcze Madeline mu nie powiedziała. Madele pokręciła głową. - Zajmijmy się lepiej tą tak zwaną Klątwą. - Usiadła naprzeciwko Nicholasa i wzięła go za rękę. Jej skóra wydawała się twarda i szorstka jak blat stołu. - Rzeczywiście, to Klątwa. Bardzo silna. - Oczy Madele w kolorze ciepłego brązu zdawały się przeszywać go na wylot. - Zaatakowała w ciemnościach, spod ziemi. Brak jej postaci, którą mógłbyś rozpoznać. Została stworzona z czegoś, co nie żyje już od dłuższego czasu, ale ponieważ było zakopane w ziemi, żelazo w glebie zahamowało rozkład. Nienawidzi słońca i ucieka przed żelazem, ale tylko dlatego, że pamięta odczuwany za życia strach przed nim. Czy to prawdziwy czarnoksiężnik, czy tylko czarownica umiejąca przepowiadać przyszłość?, pomyślał Nicholas ze zniecierpliwieniem. Czy Madeline oszalała? Nie tylko zginie razem z nim, kiedy to coś znowu go zaatakuje, ale jeszcze naraża na śmierć tę starą kobietę. - Jeśli Klątwa pojawi się tu dziś w nocy, czy będzie pani mogła ją odwrócić? - Nie jestem Kade Carrion, tylko skromną czarownicą, ale dam sobie radę - odparła pogodnie, jakby czytała w jego myślach. Za cisnęła usta i wypuściła jego dłoń. - I nie ma tu żadnego „jeśli”. Ona się na pewno pojawi - spojrzała na niego ostro. - To bardzo stare zaklęcie. Dziwne, że jest jeszcze ktoś, kto to potrafi. Nicholas zawahał się, a potem wyjął z kieszeni książkę i otworzył na ilustracji przedstawiającej nekromantę. - Myślę, że człowiek, który kryje się za tą sprawą, albo naśladuje Constanta Macoba, albo wierzy, że nim jest. Madele wzięła od niego książkę, założyła okulary, które miała zawieszone na tasiemce na szyi, i dokładnie obejrzała ilustrację, przygryzając w zamyśleniu dolną wargę. Przeciągnęła kciukiem po papierze, jakby chciała określić jego jakość. - Uważa, że jest Macobem? Jest pan pewien? Nicholas poczuł nagłą irytację. - Nie, nie jestem niczego pewien. - Chciałam powiedzieć, że moim zdaniem to jest Constant Macob. - Przecież to niemożliwe - stwierdził niecierpliwie Nicholas. - Ten człowiek był włóczony końmi i poćwiartowany ponad dwieście lat temu. - Wiem, młody człowieku - spojrzała na niego z powagą. Wszystko jest możliwe. Z drugiego pokoju przyszła Madeline. Przebrała się w starą spódnicę i kaftan należący do Madele, uczesała włosy i umyła twarz. Wnuczka i babka wymieniły czujne spojrzenia. Madele wstała. - Mam parę spraw do załatwienia na dworze. Gdy drzwi zatrzasnęły się za nią, Madeline odezwała się jako pierwsza:, - Domyślam się, że chciałbyś ze mną porozmawiać. - Chyba się mylisz. - Nicholas..... Chciał zachować dystans i chłód, ale zamiast tego wybuchnął: - Dlaczego ukryłaś przede mną, że cała twoja rodzina to czarnoksiężnicy? - Babcia się wygadała. Rozumiem. Ale dlaczego interesują cię moi przodkowie? - Podniosła oczy i dostrzegła wyraz jego twarzy, zanim zdążył go ukryć. Wykonała niecierpliwy gest. - Myślę, że się bałam. - Czego? Madeline westchnęła i zaczęła się bawić frędzlami szala. - Chcę być aktorką. Do wykonywania tego zawodu potrzebuje wiele czasu i skupienia. Studiowanie tego wszystkiego... - gestem dłoni ogarnęła całe pomieszczenie - mocy i jej przejawów zabrałoby mi cały mój czas. Musiałam coś wybrać. I wybrałam. Mało kto potrafi mnie zrozumieć. Nicholas założył ręce. Starał się zachowaj spokój. Nie mogli sobie teraz pozwolić na kłótnie. A może to wcale nie jego sprawa, przecież nie brali ślubu. Tylko że on opowiedział jej o sobie wszystko, ona zna całą historię jego życia. - I uznałaś, że ja nie jestem do tego zdolny? - Tak. - Spojrzała mu poważnie w oczy. - Chcę być aktorką, tak samo jak ty chcesz zniszczyć hrabiego Montesqa. Wiem, jak czuje się człowiek, który tak bardzo pragnie. Z pewnością mogłabym ci teraz o wiele bardziej pomóc, gdybym uczyła się magii zamiast głównej roli w Elegante. Zwłaszcza teraz, kiedy stan Arisilde’a tak strasznie się pogorszył. Wiem już, dlaczego przypuszczałam, że to Klątwa. Kiedy ten stwór próbował dostać się do pokoju, w którym byłam, poczułam coś, jakby zapach... Gdy byłam mała, Madele zabrała mnie pewnego razu do Lodun na święto Przesilenia Zimowego i wtedy pewien dawny wróg, próbował ją zgładzić, dając jej jabłko z Klątwą choroby. Sztuczka jest stara jak świat i Madele bez trudu odwróciła Klątwę, ale najpierw dała mi potrzymać jabłko, żebym w przyszłości wystrzegała się wszystkiego, co budziłoby we mnie podobne odczucia. Wrażenie było trudne do sprecyzowania, coś jakby pragnienie, nawet pożądanie, ale bardzo subtelne. Przerażające. - Uśmiechnęła się. - Nawet nie pofatygowała się dowiedzieć, kto był nadawcą. Przynajmniej tak mi powiedziała; o ile się jednak orientuję, jest pogrzebany pod domem. - Zrobiła bezradny gest. - Zrezygnowałam z rzeczy, dla zdobycia której inni żebraliby, kradli i knuli najdziwniejsze intrygi. Może jestem szalona. - Wszyscy moi przyjaciele są trochę zwariowani. - Nicholas westchnął i oparł głowę na rękach. - Chciałbym cię o coś zapytać, ale boję się, że to ci się nie spodoba. Może więc nie warto pytać. - Pytaj - uśmiechnęła się żałośnie. - Czy myślisz, że twoja babcia poradzi sobie z Klątwą? Jest przecież tylko czarownicą. Nie ma chyba sensu, żeby narażała swoje życie. - Spojrzał na dziewczynę. - Jeśli wyruszymy natychmiast, zdążymy jeszcze wrócić do Lodun. Madeline uniosła brwi. - Tak ci powiedziała? Że jest zwykłą czarownicą? - Tak. Madeline na chwilę zacisnęła powieki, a potem spojrzała mu prosto w oczy. - Jej imię brzmi Malice Maleficia. - Och. - Kobiety znanej pod tym imieniem nie widziano już od pięćdziesięciu lat, ale Nicholas wiele słyszał o jej wyczynach. W tym także o złym baronie, chociaż w rzeczywistości nie był to baron i nie mieszkał w tej okolicy. Chodziło o biskupa Seabom, który próbował usunąć z miasta wszystkich zwolenników Starej Wiary, za co, jak twierdzono, został zesłany na znikającą wyspę Illcay. Madele wkroczyła do kuchni, zatrzymując się na chwilę przy drzwiach, żeby oczyścić z błota swoje drewniaki. - Jeśli zostajecie na obiad, to zacznę skubać kurczaka. Czekali. Tuż przed zapadnięciem zmroku Nicholas pomógł Madele zamknąć okiennice. Zapomniał już, jak wygląda noc na wsi. W mieście jest ciemno, bo latarń gazowych wciąż jeszcze jest niewiele, a domy zasłaniają blask księżyca i gwiazd, ale nie panuje tam aż taka cisza, jak na tej samotnej farmie. Dookoła nich była jakby próżnia, w której tylko szumiał wiatr, a ich dom był jedyną na tym pustkowiu siedzibą żywych istot. Madeline zasnęła w fotelu i Nicholas przykrył ją kocem z łóżka stojącego w drugim pokoju. Madele robiła na drutach, marszcząc brwi w tak wielkim skupieniu, jakby rozwiązywała skomplikowane zadania matematyczne albo przeprowadzała operację chirurgiczną. Nicholas uśmiechnął się. Zdał sobie bowiem sprawę, że starsza pani gra. Zrozumienie tego nie powinno było zająć mu aż tyle czasu, ale dopiero teraz, gdy nastała spokojniejsza chwila, mógł się jej lepiej przyjrzeć. Odgrywała rolę starej, trochę stukniętej chłopki. Madeline robiła to bardzo często, ukrywając w ten sposób swe prawdziwe uczucia. Teraz już wiedział, skąd ona to potrafi. Chcąc trochę pociągnąć Madele za język, powiedział: - A więc tak wygląda słynna kobieta-czarnoksiężnik na emeryturze. Madele uśmiechnęła się. Brakowało jej kilku zębów, ale mimo to ten uśmiech był nieco drapieżny. - Mówiła ci? - Tak. Okazała mi zaufanie. - Cóż, jestem stara - pociągnęła nosem. - Nic tego nie zmieni. Od dawna nie zajmowałam się wielką magią i nie prowadziłam interesów z odmieńcami. Trudno zresztą ich ostatnio znaleźć; jest ich coraz mniej. Ale mam jeszcze kilka asów w rękawie. - Skończyła rządek i stwierdziła: - Jesteś złodziejem. W ustach Malice Maleficii te słowa nie były oskarżeniem. - Czasami jestem, a czasami nie - odparł więc. - Madeline nic mi nie powiedziała - dodała Madele. - Zobaczyłam to wypisane na twojej twarzy, kiedy tu wszedłeś. - Dziękuję - odparł Nicholas z uprzejmym uśmiechem, jakby potraktował to jako komplement. Madele rzuciła mu podejrzliwe spojrzenie spod zmarszczonych brwi, ale powstrzymała się od komentarzy. Na dworze zerwał się wiatr i Nicholas usłyszał, że coś ciężkiego tam się rusza. Zesztywniał, ale potem pomyślał, że to musi być ten wielki dąb, który jakby obejmował budynek. Chciał coś powiedzieć, ale zobaczył, że Madele uniosła głowę i czujnie rozgląda się dookoła. Madeline obudziła się nagle i usiadła, a koc zsunął się na podłogę. Dźwięk powtórzył się, teraz jednak mniej przypominał odgłos wydawany przez ciężkie gałęzie; brzmiało to tak, jakby poruszyła się ziemia. - Czy to już? - szepnęła Madeline. Madele gestem nakazała jej milczenie. Wstała, odłożyła robótkę i podeszła do komina. Przechyliła głowę na bok, wsłuchując się w skupieniu w noc. Nicholas podniósł się także i rzucił okiem na frontowe drzwi, by sprawdzić, czy są zamknięte na klucz, jakby miało im to w czymkolwiek pomóc.. Madele zmarszczyła brwi. - Słyszysz to, dziewczyno? Moje uszy nie są już tak dobre jak dawniej. - Nie - Madeline pokręciła bezsilnie głową. - Nic, tylko wiatr. Wiesz, że nigdy nie byłam w tym dobra. Madele parsknięciem wyraziła swoją dezaprobatę, ale powiedziała tylko: - Muszę wiedzieć, gdzie to jest. Madeline podeszła do okna w ścianie frontowej, a Nicholas skierował się do drugiego pokoju. Było tu pełno mebli, biurek, komódek i stał wielki tapczan-półka. Zgasił świeczkę i otworzył okiennice jedynego okna, stając z boku na wypadek, gdyby coś wdarło się do środka. Przez brudne szyby widział tylko kawałek pustego terenu oświetlonego blaskiem księżyca i kępę drzew i krzaków, chwiejących się na wietrze. Wrócił więc do kuchni. - Muszę to wiedzieć. - Madele mówiła z trudnością. Twarz jej poszarzała, jakby z bólu. - Wyjdę na dwór i popatrzę - powiedział Nicholas do Madeline. - Zobacz, czy jest tu jakaś lina; będę jej potrzebował, żeby wrócić do środka. Madeline zaczęła coś mówić, ale urwała, zaklęła pod nosem i podniosła się. Nicholas uznał to za znak zgody. Powoli podniósł haczyk w oknie na tyłach domu, mając nadzieję, że wiatr zagłuszy wszelkie dźwięki i wysłannik Klątwy niczego nie usłyszy. Powietrze na dworze było suche i ostre, nie czuło się wilgoci przyniesionej przez deszcz. Przełożył nogę przez parapet, znalazł oparcie na belce poniżej i wydostał się na zewnątrz, przywierając do kamiennej ściany. Potem zsunął się na dół, lądując na ubitej ziemi. Nie słyszał niczego poza wiatrem huczącym w drzewach i suchej trawie na polach; miał wrażenie, że jest na plaży w Chaire i właśnie nadciąga przypływ. Odnalazł drewniane drzwi i cicho wszedł do stajni na parterze. Zaniepokojony muł zaczął tupać i ryczeć, a przerażone kozy biegały po całej zagrodzie. Podszedł do drzwi frontowych i je uchylił. Wiatr pędził tumany kurzu i szarpał gałęziami wielkiego dębu. Oświetlane blaskiem księżyca pola były puste. Nicholas otworzył drzwi odrobinę szerzej, zamierzając wyjść, gdy nagle za jego plecami rozległ się donośny ryk muła. Wtedy zobaczył w cieniu wielkiego dębu strefę ciemności, której nie dotykało światło księżyca, a wiatr nie był w stanie poruszyć. Jej ogrom okazał się zaskakujący. To, co wdarło się przez podłogę domu w Vienne, było tylko jej częścią, pomyślał Nicholas. Cała istota znacznie przewyższała, wzrostem drzewo, które górowało nad domem Madele. Zamknął drzwi, nie stanowiące właściwie żadnej osłony dla zwierząt, i przeszedł na tył, klepiąc po drodze muła po szyi. Madeline spuściła już linę przez parapet i przywiązała ją do łóżka, więc Nicholas z łatwością wspiął się na górę. Stała obok okna, patrząc z napięciem i mocno zaplatając ręce, a Madele czekała w drzwiach. - Jest tuż przy dębie - powiedział Nicholas, zamykając okno. - Nie wiem, co to jest, ale ma ogromne rozmiary... Dach zaskrzypiał nagle i z belek sufitu posypał się kurz. - Ach - syknęła Madele. - To jest chyba to. - I wróciła do kuchni. Nicholas i Madeline spojrzeli po sobie i poszli za nią. Dom zaczął się trząść. Nicholas był ciekaw, czy bestia znowu zaatakuje od strony podłogi. Uważał to za bardzo prawdopodobne. Albo może przez dach. Ten dom był znacznie solidniejszy niż budynek przy placu Lethe. Z sufitu sypał się tynk, ale ściany wciąż się trzymały. Madele patrzyła w komin, zaciskając dłonie i mamrocząc coś do siebie niewyraźnie. Żelazne garnki i wiszące nad paleniskiem haczyki postukiwały o kamienną ścianę, a płomienie trzaskały, gdy wpadał w nie kurz i grudki sadzy. Coś zmusiło Nicholasa, by spojrzał do góry. Komin wybrzuszył się nagle, jakby coś znajdującego się wewnątrz niego miało za chwilę wybuchnąć. Wybrzuszenie przesunęło się w dół, w stronę paleniska, a kamienie komina sprawiały przy tym wrażenie, jakby były elastyczne. W chmurze sadzy i popiołu u wylotu komina wyłoniła się rozkładająca się olbrzymia, koścista dłoń, większa nawet niż całe palenisko. Nicholas miał wrażenie, że coś krzyczy, ale sam nie rozumiał własnych słów. Usłyszał, że Madeline przeklina. Madele nawet nie drgnęła. Stała w zasięgu tej strasznej ręki nieruchoma niczym posąg, wpatrując się w nią w skupieniu. Ohydna dłoń zastygła nieruchomo i wtedy Nicholas mógł się jej dobrze przyjrzeć: miała pięć palców i taki sam układ kostny jak u człowieka. Czas zdawał się stać w miejscu. Nicholas chciał podejść do Madele, chwycić ją za ramię i odciągnąć na bok, ale nie mógł się ruszyć. Wreszcie ręka zaczęła się wycofywać, wracając tą samą drogą, którą przyszła - przez komin, który wydawał się dla niej za mały. Wypukłość przesuwała się ku górze, aż zniknęła na wysokości sufitu. Nicholas poczuł, że drżą mu kolana i zachowuje pozycję pionową tylko dlatego, że przytrzymuje się stołu. Pomyślał, że to, co się stało przed chwilą, było wytworem jego wyobraźni, ale przecież na podłodze leżały strącone z haczyków garnki, lekko tylko muśnięte przez ich nieproszonego gościa. Madele opuściła głowę i ukryła twarz w dłoniach. Madeline podbiegła do niej i chwyciła ją za ramiona, ale stara kobieta odsunęła ją. Podniosła głowę i okazało się, że ma w oczach figlarny błysk. - Otwórzcie drzwi - powiedziała. - Powiedzcie mi, co widzicie. Nicholas podbiegł do drzwi i otworzył je jednym szarpnięciem. W pierwszej chwili niczego nie widział. Wiał jeszcze silniejszy wiatr, pod którego uderzeniami trzeszczał dom i chwiały się gałęzie dębu. Potem zdał sobie sprawę, że to drzewo robi tyle hałasu; wiatr, który byłby w stanie poruszyć jego ogromne gałęzie, zmiótłby dom z powierzchni ziemi. Rozległ się porażający grzmot i w świetle błyskawicy ukazała się Klątwa. Była wielka i biała, uwięziona w konarach dębu. Nicholas ujrzał jak dłoń podobna do tej, która dopiero co sięgała przez komin, wystaje ponad szalejącymi gałęziami, zaciskając w męce swe szponiaste palce. W krótkim błysku światła zobaczył, jak jedna z gałęzi błyskawicznym ruchem owija się dookoła walczącej kończyny i wciąga ją z powrotem w koronę drzewa. Potem światło zgasło i na podwórzu zapadły ciemności, w których słychać było tylko wycie wichru. Nicholas zatrzasnął drzwi i oparł się o nie plecami. Madele podnosiła z podłogi garnki, chichocząc pod nosem. - I co? - zapytała Madeline. - Wygląda na to, że drzewo pożera Klątwę - odparł spokojnie Nicholas. Rad był, że opanował drżenie głosu. - Macie szczęście, żeście do mnie przyjechali - stwierdziła Madele. Wyprostowała się i pomasowała sobie plecy. - To drzewo jest Wielkim Zaklęciem. Zrobiłam je całe lata temu, kiedy byłam młoda i dopiero się tutaj sprowadziłam. Dla Klątwy nie jestem starą i zwiędniętą kobietą, dla niej jestem młodą dziewczyną, którą byłam w moich najlepszych dniach. - Podniosła głowę,. słuchając wiatru uderzającego o kamienne ściany domu, a może czegoś jeszcze innego. - Ktokolwiek ją wysłał, jest jednak znacznie potężniejszy niż ja. Teraz i dawniej. Kiedy po jakiejś godzinie wiatr uspokoił się wreszcie, Madele powiedziała, że teraz mogą już bezpiecznie wyjść z domu. Po Klątwie nie pozostał żaden ślad poza połamanymi gałązkami i zwiędłymi liśćmi, walającymi się pod ciężkimi konarami dębu-strażnika. 11 - Jak to przyjemnie nie mieć nad sobą wyroku śmierci i Klątwy - powiedziała Madeline, gdy wyszli na światło dzienne z ciemnego wnętrza stajni. Właśnie dotarli do Lodun i zwrócili wypożyczoną dwukółkę. Madeline wróciła do męskiego przebrania, gdyż Madele nie miała żadnych ubrań nadających się do noszenia po mieście. I Nicholas, i dziewczyna byli brudni i zmęczeni. Zanim jednak opuścili dom Madele, Nicholas opowiedział jej o Arisilde i poprosił o pomoc. Kobieta-czarnoksiężnik stała obok dwukółki, a Nicholas zaprzęgał. - Arisilde Damal, mówisz? Studiował w Lodun? Nie sądzę, żebym słyszała o kimś takim. Po dłuższej chwili zastanowienia Madele zapytała: - Czy łan Vardis jest wciąż dworskim czarnoksiężnikiem? - Nie, zmarł wiele lat temu. Teraz to stanowisko zajmuje Rahene-Fallier.. - Nie znam go. To dobrze - szepnęła. Nastąpiła długa chwila milczenia, podczas której Nicholas zajął się poprawianiem uprzęży. Nie będzie jej błagał, jeśli tego się spodziewa. - Czy to zaklęcie, czy po prostu choroba? - zapytała w końcu Madele. - Nie wiemy na pewno. Uniosła ze zdziwieniem brwi. Nicholas zawahał się, ale odpowiedział: - Jest uzależniony od opium. Na te słowa twarz Madele przybrała taki wyraz, jakby wątpiła w jego zdrowy rozum. Przypominało to jedną z min Madeline, tyle że gęste siwe brwi znacznie potęgowały efekt. Nicholas po czuł się urażony. - Jeśli sądzi pani, że to wykracza poza, jak sama pani powie działa, jej słabnące możliwości... Madele z irytacją przewróciła oczami. - Też jest złodziejem? - Tak - warknął Nicholas. - To przyjadę - powiedziała, ukazując w uśmiechu braki w uzębieniu. - Lubię złodziei. Madele obiecała im, że przyjedzie do Vienne następnego dnia, gdyż musiała przekazać sąsiadom opiekę nad domem i zwierzętami. Nicholas do końca nie był pewien, czy rzeczywiście pojawi się w stolicy i czy można liczyć na jej pomoc, ale kiedy nadeszła Madeline i obie kobiety przez pół godziny kłóciły się, którym pociągiem starsza pani powinna wyruszyć z Lodun, odniósł wrażenie, że jej zamiar jest całkiem poważny. Teraz, znalazłszy się w Lodun, Nicholas mógł tylko mieć nadzieję, że Madele dotrzyma słowa. - Czy mogłabyś zająć się biletami i sprawdzić w hotelu, czy nie ma dla nas jakiejś wiadomości od Reynarda albo Ishama? - poprosił Madeline. Zostawił im obu polecenie, by przysłali telegram do hotelu dworcowego, gdyby wydarzyło się coś nowego z Octavem albo nastąpiła zmiana stanu zdrowia Arisilde’a. - Muszę coś jeszcze sprawdzić. Madeline strzepnęła kurz z klap surduta. - Chcesz się dowiedzieć, jaką drogą Octave poznał wyniki badań Edouarda? - Tak. W jaki sposób udało ci się to zgadnąć? - Edouard właśnie tutaj wykonywał większość swoich eksperymentów, prawda? - Oparła się o słupek i w zamyśleniu zsunęła kapelusz na tył głowy, zupełnie jak prawdziwy młodzieniec. Ulica była raczej wyludniona; od czasu do czasu mijał ich jakiś przechodzień, przejeżdżały chłopskie furmanki, a studenci w podniszczonych togach spieszyli w stronę bram uniwersytetu, prawdopodobnie wracając do siebie po nocy spędzonej w kabarecie. - Mam nadzieję, że nie podejrzewasz Wirhana Asilvy, skoro chciałeś uzyskać jego pomoc? - Nie chodzi mi o Asilvę. - Czarnoksiężnik pomagał Nicholasowi zabrać rzeczy z pracowni Edouarda w Lodun po jego aresztowaniu, a przecież gdyby to wyszło na jaw, Nicholas znalazłby się w więzieniu, zaś Asilvie, jako człowiekowi biegłemu w magii, groziło oskarżenie o nekromancję i kara śmierci. Poza tym walczył on aż do ostatka o uwolnienie Edouarda, chociaż twierdził, że jego kule są niebezpieczne i nigdy nie powinny były zostać stworzone. Nicholas nie sądził, żeby Asilva zdradził starego przyjaciela, nawet po wielu latach od jego śmierci. - Arisilde powiedział mi coś, co sprawiło, że zacząłem się zastanawiać nad Ilamiresem Rohanem. Jeśli wyeliminujemy Arisilde’a i Asilvę, to pozostaje tylko on jako jedyny żyjący czarnoksiężnik, który był świadkiem tamtych wypadków. - O którym niewiele wiemy - stwierdziła z przekąsem Madeline. - Rohan był Mistrzem Lodun i nauczycielem Arisilde’a. Może się okazać bardzo niebezpieczny. - To zależy. - Nicholas ujął Madeline pod ramię. - Od czego? - Od tego, czy tylko przekazał doktorowi Octave informacje, czy też to właśnie on jest tym szalonym czarnoksiężnikiem. Nicholas spotkał się z kilkoma starymi znajomymi w kawiarni przy północnej bramie uniwersyteckiej i dowiedział się, że człowiek, którego szuka, nie tylko jest w mieście, ale też będzie dziś po południu przyjmował gości. Nicholasowi bardzo to odpowiadało, a także dawało mu czas, by dowiedzieć się czegoś więcej na temat Constanta Macoba. Najlepszym do tego miejscem była biblioteka Albaran, mieszcząca się w jednym z najstarszych budynków Lodun. Stojąc w hallu tej czcigodnej budowli i wdychając zapach starego pa- pieni, kurzu i otchłani wieków, Nicholas miał wrażenie, że jego studenckie lata jeszcze trwają. Z irytacją odrzucił tę myśl. Przeszłość minęła i była równie martwa jak Edouard. Podszedł do jednego z pracowników biblioteki i zapytał o doktora Uberque. Bibliotekarz zaprowadził go do pokoju mieszczącego się w murze, który kiedyś stanowił cześć wewnętrznego korytarza obronnego. Wysoko na ścianach i w suficie wciąż jeszcze były widoczne klapy, przez które dawniej wylewano wrzący olej na każdego, kto przedostał się przez zewnętrzne bramy. Wąskie okienka strzelnicze przeznaczone dla kusz lub muszkietów zapełniono teraz witrażami. Doktor Uberque stał przed wielkim stołem zarzuconym książkami i papierami. Gestem odesłał bibliotekarza, który chciał przedstawić przybyłego gościa, i powiedział: - Nicholas Valiarde. Czy wrócił pan, by wreszcie uzyskać dyplom? - Był wysoki i miał rzadkie siwe włosy, a na jego pooranej zmarszczkami twarzy malowała się pogoda. Ubrany był w czarno-fioletową togę doktorską, jakby właśnie wrócił z jakichś zajęć. - Nie, panie doktorze. - Nicholas zdołał ukryć uśmiech. Uberque interesował się tylko nauką i prawdopodobnie pytania Nicholasa nie wzbudzą jego najmniejszej ciekawości, zupełnie jakby zadawał je student, który musi napisać pracę semestralną. - Przyjechałem do miasta w interesach i potrzebuję pewnych informacji, których pan mógłby mi dostarczyć. - Słucham? - Chodzi o Constanta Macoba. Uberque na chwilę zapatrzył się przed siebie. Nicholas widział podobny wyraz twarzy u bajarzy na rynkach parscyjskich miast. Zazwyczaj nie umieli czytać ani pisać, ale ich pamięć kryła tysiące wersów poetyckich sag. Po chwili Uberque powiedział: - Jeden z czarnoksiężników skazanych na śmierć za panowania króla Rogere’a. Ohydny typ. - Czarnoksiężnik czy król? - zapytał Nicholas, siadając za stołem. Uberque potraktował jego pytanie poważnie. Obaj, ale to zupełnie inna historia. Chce pan dowiedzieć się czegoś o Macobie? - Tak, proszę. Doktor Uberque w zamyśleniu przespacerował się wzdłuż półek z książkami. - Wszyscy pamiętają Macoba tylko jako nekromantę. Jak wiesz, w czasach wcześniejszych ta gałąź magii nie była zbytnio ceniona, ale nie traktowano jej też jako przestępstwa. Wykorzystywano ją głównie do wróżenia, uzyskiwania obrazu starożytnych władców na paznokciu nekromanty i zdobywania od nich tajnych informacji. - Uberque uśmiechnął się. - Przez wiele lat Macob postępował tak, jak wielu innych czarnoksiężników. Potem jego żona i kilkoro dzieci zmarło podczas zarazy. - Czy to pewne, że ich śmierć była naturalna? - zapytał Nicholas, unosząc brew. - Owszem, podejrzewano go później o spowodowanie tych zgonów, ale nie sądzę, aby to była prawda; To nie miałoby większego sensu. Po prostu magia lecznicza nie mogła sobie ze wszystkim dać rady, a w owych czasach to, co oferowali aptekarze, nie nadawało się do niczego. Myślę, że Macob bardzo się zmienił po śmierci swojej najstarszej córki. - Zwariował? - Trudno powiedzieć, chociaż mogło tak być. Ale on nie zachowywał się jak szaleniec. Stał się bardzo sprytny i podstępny. W tym czasie jego prace osiągały bardzo wysoki poziom. Wciąż zadziwiał mistrzów Lodun, dostawał nagrody od króla i prowadził najzupełniej normalne życie w swoim domu w mieście. I zabijał. Jego zbrodnie wykryto dzięki przypadkowi. Budynek sąsiadujący z jego rezydencją sprzedano i nowy właściciel dobudowywał stajnie. Z powodu niekompetencji budowniczych zawalił się mur otaczający dziedziniec i spowodował zburzenie ściany jednego ze skrzydeł domu Macoba. Czarnoksiężnik przebywał wtedy poza miastem. Kiedy majstrowie pospieszyli, by naprawić szkodę, znaleźli pierwsze ciało. Gabard Ventarin odczytał tajne dzienniki Macoba i odkrył, że rozwijał on nekromancję. Nauczył się, jak pozyskiwać moc nie tylko ze śmierci, lecz także z bólu. - Doktor Uberque umilkł na chwilę, lekko dotykając grzbietu jednej z książek. - „Nazywał odmieńców mroku sojusznikami i współpracował ze wszystkim, co zepsute i nieczyste. Sprowadzał śmierć na niewinnych i zacierał ślady, wywołując chaos... ” To z Historii Aderi Cathare. Nie przyda się panu na wiele; w tej książce mało jest pożytecznych informacji. Egzekucje króla Rogere - to będzie lepsze. Napisano ją zaledwie pięćdziesiąt lat temu i mamy co najmniej pół tuzina egzemplarzy, więc mogę z czystym sumieniem pożyczyć panu jeden. - Marszcząc brwi, spojrzał na półki. - Ale nie ma jej. Nie, nie ma. Trzeba by jej poszukać gdzie indziej, chodźmy. Zdobywszy Egzekucje króla Rogere, Nicholas złożył stosowne podziękowania doktorowi Uberque i opuścił zatęchłe mury starej biblioteki. Przeszedł arkadami do jednej z nowszych ceglanych przybudówek, które wyrosły niczym grzyby po deszczu u boku starych budowli. Pomiędzy kolumnami arkad rozciągał się widok na wieże i dziedzińce kolegium medycznego. Dzień był słoneczny i wiał lekki wiaterek, co stanowiło kolejną oznakę końca zimy. Nicholas pomacał pistolet, który miał w kieszeni. Wątpił, by jego spotkanie z następną osobą zakończyło się w równie miłej atmosferze. Llamires Rohan, były Mistrz Universytetu Lodun, spędzał większą część roku w swym domu ha terenie uniwersytetu. Zbudowany z brązowego kamienia pięciopiętrowy dom o ozdobnych wieżyczkach złocił się teraz w popołudniowym słońcu. Stał W środku sporego ogrodu otoczonego niskim murkiem. Opuściwszy bibliotekę Albarana, Nicholas wstąpił do akademika i wybrał sobie w miarę przyzwoitą togę ze stosu pozostawionego u podnóża klatki schodowej przez studentów, którzy wyrwali się na wagary, by cieszyć się pięknym dniem. Przykrywszy nią Swój nieco przykurzony garnitur, nie zwracał już niczyjej uwagi, gdy przechodził przez dziedziniec w stronę domu Rohana. Ogrodnicy przygotowywali już grządki i klomby na wiosnę,, ale żaden z nich nie spojrzał na Nicholasa, kiedy ten przedostał się przez ogród warzywny do kuchni. Lunch skończył się na tyle dawno, że w kuchni i spiżarniach nie było już nikogo poza parą pomywaczek szorujących garnki. Zagadane kobiety skwitowały widok Nicholasa krótkim ukłonem, nie przerywając rozmowy. Nicholas zostawił togę na wieszaku w kantorku kamerdynera i przeszedł do frontowego hallu. W środku dom sprawiał wrażenie równie miłe, jak od zewnątrz. W hallu wypełnionym łagodnym światłem, wpadającym przez co najmniej tuzin wąskich okienek nad drzwiami frontowymi, Ustawiono pod ścianami lśniące palisandrowe komódki i konsolki, zaś pięknie tkane dywany pokrywały posadzkę. Rohan zawsze miał doskonały gust, nawet kiedy jako dziekan mieszkał w małym domku na tyłach siedziby Cechu Aptekarzy. Szybko zrobił karierę, pomyślał Nicholas. Mimo pozornego spokoju, w Lodun trwała ostra konkurencja, zwłaszcza wśród czarnoksiężników. Nicholas sprawdził kilka sal przyjęć, ale wszystkie były puste, potem usłyszał jakieś głosy i idąc za nimi dotarł do wielkiego salonu. Grupka przyjaźnie gawędzących mężczyzn właśnie zeń wychodziła. Wszyscy mieli już swoje lata i nosili albo togi uczonych wyższych stopni, albo nieskazitelne surduty. Nicholas dowiedział się dzisiejszego ranka, że po południu Rohan wydaje lunch dla kilku dygnitarzy z miasta i uniwersytetu; teraz okazało się, że jego informator się nie mylił. - Mistrzu Rohanie - powiedział półgłosem. Starszy mężczyzna odwrócił się, zaskoczony. Jego szczupła i ascetyczna twarz, poorana zmarszczkami i wyblakła od ciągłego przesiadywania w źle oświetlonych pomieszczeniach, zmieniła się na widok nowego gościa. Ta zmiana powiedziała Nicholasowi wszystko, czego chciał się dowiedzieć. - Nie wiedziałem, że tutaj jesteś. Rohan byłby znacznie bardziej przekonujący, gdyby zamiast zdziwienia okazał irytację z powodu najścia i zażądał wyjaśnienia, w jaki sposób Nicholas wdarł się do domu, zamiast pojawić się u frontowych drzwi, jak przystało na prawdziwego dżentelmena. Nicholas uśmiechnął się. - Czego pan nie wiedział: że jestem w mieście czy że jestem jeszcze pośród żywych? Rohan zmrużył oczy, gdyż wyczuł szyderstwo, ale nie bardzo wiedział, jak ma się zachować, więc powiedział tylko: - Chcesz ze mną rozmawiać? Teraz jestem zajęty. Jego głos był chłodny. Jeszcze chwila, a czarnoksiężnik odzyska panowanie nad sobą i z całym spokojem pozbędzie się intruza.. Nicholas powoli podszedł do stołu, trzymając ręce w kieszeniach, i spokojnie spojrzał Rohanowi w oczy. - Chciałbym pana o coś zapytać w związku z Edouardem i jego sprawami w Lodun. Tak wspaniale się pan nimi zajmował, kiedy byłem młody, że jestem pewien, iż teraz także zechce mi pan pomóc. Starszy mężczyzna spuścił wzrok. Z ledwo widocznym wahaniem odwrócił się do swoich gości. - Zechcą mi panowie wybaczyć. To kwestia zobowiązań wobec starego przyjaciela... Panowie zapewnili go, że oczywiście nie stanowi to najmniejszego problemu, i Nicholas mógł spokojnie podążyć za Rohanem do jego gabinetu. Widział go mistrz Doire Hall, trzech dziekanów kolegium medycznego i burmistrz Lodun, a żaden z nich nie był(czarnoksiężnikiem. Gdyby Rohan zechciał go zabić, nie może tego uczynić przynajmniej dzisiejszego popołudnia. Ściany przestronnego gabinetu pokryto zielonym prążkowanym jedwabiem i zapełniono półkami na książki, a wolne miejsce zajmowała lakierowana szafka na mapy i kilka marmurowych popiersi ustawionych na rzeźbionych podstawach. Nad gzymsem kominka wisiał namalowany przez Sithare’a krajobraz, co świadczyło o doskonałej kondycji finansów gospodarza. Rohan zasiadł za biurkiem, jakby Nicholas był studentem, którego należy przywołać do porządku, co nie było zbyt miłym gestem wobec syna zmarłego przyjaciela. - Mam nadzieję, że nie potrwa to długo. Jak widzisz, jestem... - Jest tylko jedna rzecz, o którą chciałbym zapytać - przerwał mu Nicholas. Odczekał chwilę. - Chodzi o materiały, które dał pan doktorowi Octave. Skąd się one wzięły? Czy z laboratorium Edouarda? Rohan westchnął. - Nie ukradłem ich, jeśli o to ci chodzi. - Oparł się o blat biurka i potarł nasadę nosa. - Niektóre z notatników należały do Edouarda, niektóre do mnie. - Ze znużeniem uniósł głowę. - Kula była moja. Edouard ją skonstruował, ja zaś dałem zaklęcia. Nicholas nie pozwolił sobie na zmianę wyrazu twarzy i cały czas trzymał rękę na rękojeści rewolweru, który miał w kieszeni. To może być jakaś sztuczka. Przyznał się do tego, czego i tak nie da się ukryć, i zaatakuje, kiedy ja przestanę zachowywać czujność. Pamiętał niepokojąco znajomy charakter pisma na skrawkach papieru, które znalazł w Valent House; musiało ono należeć do Rohana. Zwodniczo łagodnym tonem powiedział: - Nie zdawałem sobie sprawy, że współpracowaliście z Edouardem. Mówił pan... - Mówiłem, że go nie popieram. Mówiłem, że to, co robi, to bzdury. - Rohan uderzył dłonią w biurko, potem nabrał oddechu, starając się uspokoić. - Bałem się. Postawiłem mu warunek, że nikt nie dowie się o moim współudziale. Wirhan Asilva był już wtedy stary i nigdy nie miał większych ambicji. Mógł sobie pozwolić na to, że zostanie zamieszany w tę sprawę. Arisilde... Kiedy wymawiał to imię, głos mu się załamał. - Arisilde był przedwcześnie rozwiniętym geniuszem. Nikt go nie mógł dosięgnąć i on doskonale o tym wiedział. Ale ja piastowałem stanowisko Mistrza Lodun i byle co mogło mi zaszkodzić. Zabrzmiało to bardzo przekonująco. - Edouard dotrzymał słowa. Nikomu nie powiedział. A pan mógł zeznawać.... - Edouard zajmował się filozofią natury i chciał komunikować się ze swoją zmarłą żoną, a oni powiesili go za nekromancję. Ja zajmowałem wysoką pozycję wśród czarnoksiężników. Jak sądzisz, jaki byłby mój los? - Rohan pokręcił głową. - Wiem, wiem. Asilva zeznawał i nic to nie pomogło. Wmówiłem sobie, że Edouard może być winny, że zabił tę kobietę dla potrzeb swoich badań, że ukrywał swój prawdziwy charakter. :. No i bałem się. Potem wyrok został wykonany, a kiedy Ronsarde udowodnił, że to pomyłka, nie uważałem, żeby należało rozgrzebywać to wszystko na nowo. - Potarł zmęczonym gestem twarz, a potem położył swe pokrzywione reumatyzmem dłonie na biurku. - Octave nie chciał mi powiedzieć, do czego potrzebuje kuli. Przypuszczam, że od ciebie chciał tego samego. Wiedziałem, że z pokoju Edouarda zginęły pewne rzeczy, kiedy Korona przejęła jego własność, i że nie mógł ich zabrać nikt poza tobą i Asilvą, ale nie powiedziałem tego doktorowi Octave. O to nie możesz mnie obwiniać. Czy groził, że ujawni także twoją w tym rolę? Od chwili, gdy udowodniono, że Edouard był niewinny, nikt nie uznałby tego za przestępstwo... Rohan mówił szybko, nerwowo dotykając różnych przedmiotów leżących na biurku. Nicholas przestał go słuchać. Było coś niesmacznego „w tej całej sytuacji. Spodziewał się zła, a natrafił tylko na słabość. - Czym Octave groził panu? - zapytał. Rohan umilkł na chwilę. - Zajmowałem się nekromancją nie po raz pierwszy - podniósł wzrok i dodał sucho. - Widzę, że to wcale tobą nie wstrząsnęło. Większość czarnoksiężników z mojego pokolenia ma jakieś doświadczenia w tej dziedzinie, chociaż mało kto gotów jest się do tego przyznać. Octave przyszedł do mnie dwa lata temu. Nie mam pojęcia, skąd wiedział o moich wcześniejszych pracach, o tym, co robiliśmy z Edouardem. Dałem mu to, czego chciał, i sobie poszedł. - Rohan skrzywił się. - Wiem, wiem, nie powinienem był. Edouard chciał uzyskać kontakt z warstwą eteru, ale to nie działało tak, jak sobie zaplanował. - Widząc wyraz twarzy Nicholasa, dodał: - Nie mogę powiedzieć niczego bardziej konkretnego. Edouard skonstruował tę rzecz, ja tylko dostarczyłem mu niezbędnych zaklęć. Wiem, że chciał, aby kulą mógł posługiwać się każdy, ale ona działała tylko w rękach osoby mającej choćby minimalne zdolności magiczne. Mogły one być niewielkie, ograniczać się zaledwie do wyczuwania magii, ale to wystarczało. Ale skąd Octave wiedział, że Rohan miął tę kulę? Nicholas czuł, że gdyby znalazł odpowiedź na to pytanie, wszystko stałoby się jasne. - Czy Octave jest czarnoksiężnikiem? Rohan pokręcił głową. - Ma tylko trochę talentu, ale nie jest czarnoksiężnikiem. Za to kiedy dysponuje kulą... Nie wiem. Trudno mi powiedzieć coś więcej. - Wyprostował się lekko. - Jeśli to wszystko, o co chciałeś mnie zapytać, to już idź stąd. Być może grał, ale raczej nie. Udział Rohana w tej całej sprawie ograniczał się do ulegania szantażowi za dawne zbrodnie i braku lojalności. Nicholas wyjął rękę z kieszeni. „Jestem pewien, że Arisilde chciałby, żebym przekazał pani pozdrowienia od niego. Gdyby tylko pana pamiętał - powiedział, cicho zamykając za sobą drzwi. Wysiadając wraz z Madeline na stacji w Vienne, Nicholas dostrzegł pośród zgromadzonego na peronie tłumu Reynarda. Nie mieli bagażu, który musieliby odebrać, więc przecisnęli się do niego i razem przeszli do jednej z niewielkich poczekalni, opustoszałych po przyjeździe ekspresu. Było to małe pomieszczenie wyposażone w wyściełane ławki i silnie pachnące tytoniem i dymem z lokomotyw. - Co się stało? - zapytał Nicholas. Reynard był starannie ubrany, ale wyglądał, jakby wcale nie spał. - Aresztowano Ronsarde’a - powiedział. - Co? - Nicholas spojrzał na Madeline i zobaczył na jej twarzy wyraz niedowierzania, więc uznał, że się nie przesłyszał. Dlaczego? - Oficjalnie jest oskarżony o włamanie - odparł Reynard. Widać było, że uważa ten pomysł za absurdalny. - Podobno włamał się do jakiegoś domu w poszukiwaniu dowodów i dał się na tym złapać. Ale Cusard twierdzi, że krąży plotka, iż pomagał jakiemuś nekromancie. Nicholas poczuł, dziwny zawrót głowy; chyba był bardziej zmęczony niż myślał. - Jak to się stało? - Rankiem tego dnia, kiedy pojechaliście do Lodun, prefektura znalazła Valent House. Ronsarde prowadził śledztwo w sprawie tych morderstw i wczoraj dostał się do jakiegoś domu, po czym został oskarżony o włamanie. - Przewidując pytanie, które chciał zadać Nicholas, dodał: - Nie wiem, jak nazywa się ten dom. Nie podawali tego w gazetach, a Cusard nie dowiedział się niczego od swoich informatorów w prefekturze. Co oznacza, że dom należy do jakiejś wysoko postawionej rodziny, prawda? - Wysoko postawionej, a być może także nikczemnej. - Nicholas miał na myśli Montesqa. Zainteresowanie Octave’a Edouardem Villerem, kradzież dzieła uczonego, znajomość Coldcourt, a nawet sposób, w jaki rozmawiał z Ilamiresem Rohanem... wszystko to, niczym ślady stóp na mokrym piasku, prowadziło do Montesqa. Czyżby to on miał się okazać inspiratorem tej całej sprawy? Czy to on popierał Octave’a i jego szalonego czarnoksiężnika? To byłoby zbyt proste. Proste i w pewnym sensie niezadowalające. Nie chciał, żeby Montesqa skazano za zbrodnię, którą rzeczywiście popełnił. Nie dałoby mu to najmniejszej satysfakcji. - Chwileczkę - wtrąciła Madeline z irytacją. - Czegoś tutaj nie rozumiem. Skąd wziął się w prefekturze pomysł, że Ronsarde stoi za morderstwami w Valent House? - Oni wcale tak nie uważają - odparł Reynard niecierpliwie. Został oskarżony o włamanie, i mogę tylko powiedzieć, że ten, kto go wrobił, musi być bardzo wysoko postawiony. - Wykonał bezradny gest. - Ale ta plotka, że miał do czynienia z nekromancją, ciągle się powtarza. Wczoraj wieczorem odbyły się nieduże rozruchy przed Valent House. Trzeba było wezwać drużynę straży miejskiej, żeby nie podpalono domu. - I razem z nim połowy Riverside, jak się domyślam. - Madeline zmarszczyła czoło, patrząc na Nicholasa. Kilka kobiet w towarzystwie obładowanego bagażami tragarza minęło otwarte drzwi, nie wchodząc do środka. - Ronsarde musiał być już bardzo blisko celu. Pewnie niemal ich miał. Reynard spojrzał na zegarek. - Ma stanąć przed sądem za godzinę. Pomyślałem, że może powinniśmy zobaczyć, co tam się będzie działo. - Tak, lepiej jedźmy tam od razu - powiedział Nicholas i zwrócił się do Madeline. - Chciałbym, żeby pozostałe kule zostały usunięte z Coldcourt. Czy mogłabyś się tym zająć, kiedy my będziemy w sądzie? - Tak. Sądzisz, że Octave spróbuje je zdobyć? - Nie. Ale może przydadzą mi się jako przynęta, a nie chcę ponownie narażać kogokolwiek w Coldcourt. Zabierz kule do składu i schowaj je w sejfie Arisilde’a. Założę się, że nawet prawdziwy Constant Macob nie potrafiłby ich tam znaleźć. - Mam wrażenie - zaczął Reynard, spoglądając na nich ponuro - że jestem trochę niedoinformowany. Kim, do licha, jest ten Constant Macob? - Wyjaśnię ci to po drodze. Madeline znalazła dorożkę, która miała ją zawieźć do Coldcourt, a Nicholas i Reynard poszli do powozu. Na koźle siedział Devis, a Crack czekał na pudle. Powitał ich krótkim skinieniem głowy. Nicholas dyskretnie podał Crackowi jego własny pistolet. - To bardzo dziwne - stwierdził Reynard, kiedy zobaczył książkę i zapoznał się z teorią Nicholasa na temat tego, kim jest ich przeciwnik - że ci tak spieszno zobaczyć inspektora Ronsarde’a przed sądem. Zawsze przypuszczałem, że znajdujecie się po przeciwnych stronach barykady, że tak powiem. - „Dziwne” to właściwe określenie - stwierdził Nicholas. Kiedy już wrócił do siebie po wstrząsie, jakim była usłyszana wiadomość, poczuł, że niemal zalewa go złość na Octave’a i jego szalonego czarnoksiężnika. Ukradli prace Edouarda, usiłowali zabić jego i Madeline, a teraz... A teraz przyszła kolej na Ronsarde’a. Właściwie powinien czuć do nich wdzięczność, że zniszczyli wielkiego inspektora Ronsarde’a, do czego on sam nie był zdolny. Wcale jednak nie był zadowolony, był wściekły. Nie tylko zagrozili jego przyjaciołom i służbie, ale także zaatakowali jego najtrudniejszego przeciwnika. - Gdzie może być Octave? - W nocy, kiedy mieliśmy nasze drobne kłopoty przy placu Lethe, przeniósł się z hotelu Galvaz do Dormiera, używając fałszywego nazwiska. Pilnuje go kilku ludzi Cusarda. Aha, Lamane i ja wróciliśmy do tej manufaktury, do której zaprowadził nas Octave; Niczego tam nie znaleźliśmy, budynek był pusty. Nicholas skrzywił się z niezadowoleniem. Zachowanie Octave było całkowicie niezrozumiałe. - Octave powinien był wynieść się z miasta, przynajmniej dopóki my nie zostaniemy usunięci. - Tylko że organizuje seans w Fontainon House. Nie sądzę, żeby odważył się tam nie pojawić. - W Fontainon House? - Nicholasowi nie spodobało się to, co usłyszał. Rezydencja należała do rodziny matki obecnej królowej, starszej kobiety, której ambicje ograniczały się do błyszczenia w towarzystwie. Budynek mieścił się nieopodal pałacu. Jeśli Octave zamierzał odbyć tam seans, z pewnością czynił to nie dla jakiegoś nowego wyłudzenia, ale prawdopodobnie chodziło o to, żeby dostać się do środka. - Czyżby coś ci ta nazwa mówiła? - zapytał Reynard, przyglądając się bacznie Nicholasowi. - Sugeruje bardzo niemiłe rzeczy. Skąd o tym wiesz? - Spotkałem panią Alegretto u Lusaude’a. Zostali z mężem zaproszeni. Ona nie ma na to wielkiej ochoty po tym, co zdarzyło się w Gabrill House, ale z tego co wiem, nie ma zbyt wiele do powiedzenia - wyjaśnił Reynard. Rzucił Nicholasowi czujne spojrzenie. - Coś cię w tym niepokoi. Co? Nicholas pokręcił głową. Jego podejrzenia były zbyt mgliste, by o nich mówić. Octave błyskawicznie piął się w górę w vienneńskim towarzystwie. Rodzina królowej stanowiła ostatni szczebel w tej hierarchii, a już od dawna krążyły plotki na temat jej dziwnych zainteresowań. - Nigdy nie sądziłem, że mają jakiś plan. Myślałem, że Octave chce zagarnąć jak najwięcej, a jego czarnoksiężnik jest po prostu niespełna rozumu. Ale... - Ale to, co powiedziałem, sprawiło, że zmieniłeś zdanie. - Tak. - Nicholas niecierpliwie zabębnił palcami o parapet. - Potrzebny nam Arislide. Gdybym go słuchał uważniej, kiedy rozmawialiśmy po raz ostatni, może... Reynard zaklął. - Przestań gdybać. Gdybym spalił ten nieszczęsny list od przyjaciela zamiast zachowywać go z czystego sentymentalizmu i gdybym zaczął coś podejrzewać, kiedy zdałem sobie sprawę, że gdzieś mi zginął, zamiast uznać to za wynik mojego niedbalstwa, - ten młody głupiec nadal by żył. A gdybym wciąż myślał o swoich błędach, już dawno wpadłbym w taki sam nałóg i bez przerwy litował się nad sobą, tak jak nasz przyjaciel czarnoksiężnik. Nicholas milczał, przypominając sobie, że sam mówił czarnoksiężnikowi coś bardzo podobnego tego wieczoru, gdy miał ostatni atak. Gdy Nicholas poznał Reynarda, przez jakiś czas zastanawiał się, czy kochał on młodego człowieka, który z powodu szantażu popełnił samobójstwo. Po jakimś czasie uznał jednak, że jest to mało prawdopodobne. Młody człowiek był przyjacielem, więc Reynard po prostu poczuwał się do odpowiedzialności za jego nieszczęśliwy los. Nicholas uważał, że ilekroć Reynard przekracza pewne granice, wynika to z jego nadmiernie rozwiniętego poczucia odpowiedzialności. Ciekaw jestem, z jakich powodów ja przekraczam granice, pomyślał. Lepiej się nad tym zbytnio nie zastanawiać. - Nie przejmuj się tym aż tak bardzo - stwierdził wreszcie sucho. - Gdybym miał sam zacząć litować się nad sobą, prawdopodobnie zrobiłbym coś jeszcze gorszego niż uleganie nałogowi. - Zabrzmiało to o wiele za poważnie, więc dodał: - Ale musiałbym najpierw uzyskać pozwolenie Madeline. Wargi Reynarda drgnęły w uśmiechu. - Sam się dziwię, jak ta dziewczyna z tobą wytrzymuje. - Madeline... ma swoje własne życie i własne sprawy. - Na szczęście, bo dzięki temu może znosić pewne twoje zachowania, za które ja miałbym ochotę dobrze ci przyłożyć. - Kiedy poznasz jej babkę, będziesz wiedział, skąd wzięła się ta jej odporność. Powóz zbliżał się do więzienia miejskiego, ale Nicholas nie widział oznak niepokoju, o których mówił Reynard. Na ulicach panował zwyczajny ruch. Z pewnością szkody wyrządzone przez Klątwę przy placu Lethe spowodowały pewne zamieszanie, ale w długiej historii Vienne zdarzały się tutaj znacznie gorsze rzeczy. Pojazd minął gmach ministerstwa finansów i wjechał na Plac Sądowy. Więzienie zajmowało jedną stronę wielkiego placu. Jego wykonane z pociemniałego kamienia mury wznosiły się na wysokość kilku pięter, łącząc sześć wielkich warownych wież. Dawno temu była to część murów obronnych miasta i widać było wyraźnie miejsca, w których zostały zamurowane bramy. Za murem znajdowało się kilka oddzielnych budynków, ale potem zostały ze sobą połączone, a dziedziniec pokryto dachem. Nicholas odwiedził je ostatni raz kilka lat temu, kiedy dopiero zaczynał odkrywać niektóre zbrodnicze występki hrabiego Montesqa. Dowiedział się wtedy, że pewne brutalne morderstwo, o którym aż huczało w całym Vienne, zostało popełnione przez dwóch ludzi opłaconych przez Montesqa. Mężczyzna, który odsiadywał za nie karę w więzieniu, miał nieszczęście znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze i został w nie wrobiony. Nicholas nie miał dowodów i brakowało mu wiary w panujący system sprawiedliwości, więc sam zatroszczył się o uwolnienie niewinnego człowieka, W ten właśnie sposób poznał Cracka. Zorganizowanie ucieczki Cracka z więzienia okazało się wielkim sukcesem. Oficjalnie nie miała ona miejsca, podano, że Crack zmarł i został pogrzebany na znajdującym się poza miastem cmentarzem dla ubogich. Przejeżdżając przez Plac Sądowy, minęli starą szubienicę - ponure świadectwo działania vienneńskiej sprawiedliwości. Nie używano jej od pięćdziesięciu lat, czyli od czasu, gdy minister nakazał, by egzekucje odbywały się na terenie więzienia, co pozwalało unikać zamieszek wywoływanych przez zgromadzone tłumy. Tuż po śmierci Edouarda, Nicholas przychodził tu codziennie, by jej dotknąć i przypomnieć sobie wszystko, co oznacza. Ronsarde’a nie trzymano w więzieniu, lecz w biurach prefektury, dobudowanych do murów w głębi placu. Kwatera główna prefektury kontrastowała z ponurym gmachem więzienia licznymi oknami, ozdobnymi facjatkami i kutymi kratami. Po drugiej stronie placu znajdowały się sądy. Budynki te, poczynając od wspartych na kolumnach portyków, a na maszkaronach na okapach dachu i przedstawieniach Sprawiedliwości nad każdym wejściem kończąc, były jeszcze bardziej ozdobne. Pośrodku placu znajdowała się wielka fontanna, w której woda tryskała z rogów i trójzębów starożytnych bóstw morskich, i tam zazwyczaj siedzieli uliczni handlarze, zaczepiając przechodzących tędy licznych pieszych. Nicholas zmarszczył brwi. Dziś na placu było znacznie więcej niż zwykle ludzi, ale nie przypominali oni spieszących tędy do pracy kupców i urzędników. Był to motłoch, gotów w każdej chwili na wszystko. Nicholas dał Devisowi znak, by się zatrzymał, a potem on i Reynard wysiedli z powozu. Kierowali się w stronę krawędzi placu, usiłując dotrzeć do części sądu znajdującej się w pobliżu więzienia. Jak zwykle siedzieli tu uliczni handlarze, ale zgromadzili się także ludzie, którzy głośno rozmawiali na temat nekromancji, czarnej magii i podatków, a także tego, że prefektura i Korona nie są w stanie zapewnić zwykłym ludziom bezpieczeństwa. Byli to żebracy i zwykli wałkonie, ale także urzędnicy i sklepikarze, kobiety z koszami na zakupy, służący oraz robotnicy z manufaktur znajdujących się na drugim brzegu rzeki. Kilka razy Nicholas usłyszał nazwę Valent House i plac Lethe. Zatrzymali się na stopniach prowadzących do fontanny, nie mogąc przedostać się dalej. Stali bliżej sądów niż więzienia i widzieli dobrze okna łącznika między tymi dwoma gmachami. Reynard mruknął: - Chciałbym wiedzieć, kto tak szybko to wszystko zorganizował. Nicholas pokręcił głową; nie był w stanie mu odpowiedzieć. Jadąc pociągiem, przeczytał Egzekucję króla Rogere, ale przypomniał mu się teraz cytat z Historii Aderi Cathare, który usłyszał od doktora Uberque: „Zacierał ślady swego pochodu, wywołując chaos... ” Kilka kroków dalej stał Crack i obserwował nieufnie otaczający go tłum. Nicholas dał mu znak, by do niego podszedł, i szepnął - Niech Devis powie Cusardowi, żeby przyprowadził tutaj tylu ludzi, ilu tylko znajdzie. Szybko. Crack skinął głową i ruszył w stronę powozu. Reynard w zamyśleniu przygładził wąsa. - Czy spodziewamy się kłopotów, czy też zamierzamy je spowodować? - zapytał półgłosem. - Jedno i drugie, jak sądzę - odparł Nicholas. Uniósł brew, obserwując, jak mundurowi usuwają co śmielszych poszukiwaczy wrażeń ze schodów prowadzących do sądu. - Jedno i drugie. Czekali. Crack wysłał Devisa do Cusarda i wrócił do nich. Teraz, dzięki dużej dozie samozaparcia, udało im się przepchnąć prawie pod samo wejście do sądu. Tylko jeden ohydnie cuchnący osobnik miał coś przeciwko ich obecności tutaj. Nicholas dał znak Crackowi, a ten chwycił mężczyznę za gardło, szarpnął nim i po wiedział mu coś półgłosem. W rezultacie człowiek ten wymamrotał prośbę o wybaczenie i wycofał się tak szybko, jak tylko mógł. Pora przesłuchania Ronsarde’a już minęła, a sąd nie został jeszcze otwarty nawet dla tych, którzy mieli tam jakieś sprawy do załatwienia. Nicholas uznał to za błąd: powinni byli zacząć jak najszybciej i pozwolić wszystkim, którzy się zmieszczą, przyglądać się przesłuchaniu. Pozostali straciliby chęć, by tłoczyć się pod budynkiem, i wrócili do swoich zajęć. Odwlekanie przesłuchania tylko zwiększało nastrój napięcia. Niebo chmurzyło się, chociaż wiatr uspokoił się całkowicie. Na placu, który nagle stał się bardzo mały, zrobiło się duszno od nadmiaru ludzkich ciał, co nie poprawiało panującej atmosfery. Nie mógł sobie wybrać lepszego dnia, pomyślał Nicholas, kimkolwiek on jest. Muszę zapamiętać, żeby brać pod uwagę warunki atmosferyczne, kiedy zechcę wszczynać zamieszki. Oderwał wzrok od budynku sądów i zobaczył, że właśnie idą ku nim Cusard i Lamane. Reynard zaklął i Nicholas spojrzał na wejście do prefektury. W pierwszej chwili zobaczył tylko grupę mundurowych na stopniach prowadzących do budynku. Potem także zaklął. Ronsarde stał w samym środku. Wyprowadzili go na zewnątrz zamiast poprowadzić go znajdującym się na wysokości pierwszego piętra łącznikiem, którym zbrodniarze przechodzili zazwyczaj do sądów, będąc poza zasięgiem rozwścieczonego tłumu. - Jest tam! - zawołał jakiś głos i tłum rzucił się do przodu. Nicholas uczynił to samo, torując sobie drogę łokciami i wbijając laskę pod żebra tym, którzy nie chcieli mu ustąpić. I on, i Reynard widzieli Ronsarde’a wielokrotnie, i obaj rozpoznali go z łatwością. To, że poznali go także prowodyrzy zajścia, mimo że widzieli go tylko na kiepskich rysunkach w tanich gazetach, potwierdzało najgorsze obawy. Ktokolwiek zaaranżował aresztowanie Ronsarde’a, nie chciał dopuścić, by inspektor znalazł się nawet w pobliżu ławy oskarżonych. Nagle na schodach rozpoczęła się walka. Jeden z policjantów został przewrócony, a pozostali zaczęli cofać się pod ciężarem napierających ciał. Nicholas zatrzymał się na chwilę i wtedy mężczyzna ubrany w sfatygowany strój robotnika chwycił go za kołnierz i podniósł do góry. Nicholas wbił mu gałkę laski w żołądek i przeciwnik wypuścił go, zwijając się z bólu. Ktoś wpadł na niego z tyłu; Nicholas zrobił unik i zobaczył, że to Reynard. Z budynku prefektury wyłaniali się następni mundurowi, którzy jednak natychmiast ginęli w otaczającym urząd chaosie i tłoku. Zewsząd słychać było krzyki. Nagle Nicholas poczuł, że dookoła niego zrobiło się pusto, i zobaczył Reynarda wydobywającego ukrytą w lasce szpadę. To oznacza, że połowa tych ludzi to wynajęci agitatorzy, pomyślał Nicholas, prawdziwy vienneński anarchista bez zastanowienia rzuciłby się na ostrze. Widział wystarczająco dużo zamieszek w Riverside, żeby wiedzieć, jak wyglądają. Przepchnął się dwa stopnie wyżej, żeby móc coś zobaczyć, a Reynard podążał tuż za nim. Nie widział Ronsarde’a. Najbliższe wyjście z placu zakorkowane było uciekającymi ludźmi, widzami, którzy chcieli uniknąć zetknięcia z oddziałem królewskiej policji konnej. Crack przedarł się do nich. - Widzisz go? - zapytał Nicholas, przekrzykując hałas. Crack pokręcił głową. - Może zabrali go z powrotem do środka. Nie, to zostało zbyt dobrze zaaranżowane. Nie dopuszczono by, żeby policjanci go uratowali. Nicholas zaklął, czując, że jest zupełnie bezradny... - Musimy przedostać się bliżej. - Tam! - krzyknął nagle Reynard. Reynard pilnował ich tyłów, stojąc twarzą do środka placu. Nicholas odwrócił się i dostrzegł grupkę ludzi otaczających Ronsarde. Inspektor wymierzał ciosy i cofał się w stronę budynku prefektury, ale potem ktoś zaatakował go od tyłu i Ronsarde zniknął w tłumie. Ciągnęli go w stronę więzienia. Nicholas ruszył za nimi. Reynard złapał go za ramię. - Co chcesz zrobić, do diabła? Nicholas zawahał się tylko przez chwilę. Chciał się dowiedzieć, komu tak bardzo zależy, żeby Ronsarde zginął, a czuł, że jest to ta sama osoba, która o mało nie spowodowała ich śmierci. - Chcę dotrzeć do Ronsarde’a. - Tego się właśnie obawiałem - warknął Reynard i uniósł szpadę, torując im drogę. Przepychali się nieustępliwie do przodu, a tłum ustępował im na widok błysku stali. Nicholas nie widział Ronsarde’a, ale nie spuszczał z oczu człowieka, który uderzył inspektora. Ten potężny mężczyzna nosił kapelusz o okrągłym denku, który prawie cały czas był widoczny ponad tłumem. Potem Nicholasowi udało się zobaczyć, że napastników jest co najmniej siedmiu, a dwóch z nich wlecze inspektora. Ciągnęli go... do dawnej bramy więziennej? Po jakie licho? Nagle Nicholasowi zrobiło się zimno. Nie, do starej szubienicy. Nagłe pchnięcie sprawiło, że postąpił kilka kroków naprzód, i wtedy dostrzegł coś ciężkiego i metalowego przelatującego obok niego w powietrzu. Odwrócił się i zobaczył czubek sztyletu Reynarda wystający z pleców jakiegoś mężczyzny. Jego broń, naprędce sklecona maczuga, upadła na chodnik. Nicholas przesuwał się w stronę szubienicy, mając nadzieję, że Reynard i Crack podążają za nim. Drewniana klapa w podłodze szubienicy już dawno wypadła, więc jeśli mężczyźni, którzy pojmali Ronsarde’a, powieszą go, czeka go raczej powolna śmierć przez uduszenie niż szybkie przerwanie kręgów szyjnych... Następna grupka demonstrantów zablokowała mu drogę. Zaczął się przedzierać przez jej środek i natychmiast musiał się uchylić przed uderzeniem złamanym kijem od szczotki, wymierzonym w jego głowę przez mężczyznę o nieprzytomnych oczach. Mężczyzna zatoczył się i wymierzył następny cios, a Nicholas zorientował się, że ten człowiek jest kompletnie pijany. Chwycił go z tyłu za ramiona. Mężczyzna wciąż wymachiwał swoją pałką, najwyraźniej zadowolony, że ktoś pomaga mu w ten sposób utrzymać się na nogach. Nicholas skierował swój żywy taran we właściwą stronę i pozostali przeciwnicy rozproszyli się. Ludzie, którzy więzili Ronsarde’a, chcieli go powiesić, gdyż taki sposób zgładzenia człowieka można było przypisać rozjuszonej tłuszczy. Gdyby go zastrzelili, ktoś mógłby nabrać podejrzeń. To nie jest sprawka czarnoksiężnika Octave, pomyślał Nicholas. Ten, kto to wszystko zaplanował, zna Vienne aż za dobrze. Znowu znaleźli się na wolnej przestrzeni. Nicholas odstawił swojego pijaka na bok i popchnął go. Mężczyzna zatoczył się w poszukiwaniu kolejnych ofiar, a Nicholas ruszył dalej biegiem. Dwaj napastnicy ciągnęli Ronsarde’a w stronę szubienicy. Inny dostrzegł Nicholasa i zagrodził mu drogę. Nicholas zobaczył, jak człowiek ten sięga do kieszeni i wyciąga z niej jakiś metalowy przedmiot. Wykonał krótki zamach i jego laska uderzyła w przedramię mężczyzny; rewolwer, który napastnik trzymał w ręku, upadł na chodnik. Widok broni uświadomił Nicholasowi, że jest niezbyt dobrze przygotowany do dzisiejszej akcji, więc rzucił się w stronę leżącego rewolweru. Wylądował na chodniku i właśnie chwytał kolbę, kiedy ktoś złapał go za płaszcz. Rozległ się zdławiony krzyk i napastnik nagle go puścił. Nicholas ujrzał, jak Reynard wyciąga sztylet z klatki piersiowej leżącego, zaś Crack pilnuje jego tyłów. Ze schodów prowadzących na szubienicę ruszył na nich następny mężczyzna. Nicholas zerwał się na równe nogi, krzyknął do Cracka i rzucił mu swoją laskę. Crack odwrócił się i wbił ją nadchodzącemu człowiekowi w brzuch z siłą zdolną przebić ciało na wylot, a potem chwycił go za kołnierz i zepchnął z drogi. Dwóch z głowy, pomyślał Nicholas. Zostało jeszcze pięciu. Ruszył schodami na pomost, który skrzypiał złowieszczo pod ciężarem stojących na nim mężczyzn. Trzech z nich walczyło z Ronsardem, który wciąż się bronił. Jeden przerzucał linę przez rusztowanie szubienicy, a drugi stał i się przyglądał. To ich przywódca. Nicholas dał znak Reynardowi i Crackowi, by zostali z tyłu, a sam skierował rewolwer w stronę herszta i krzyknął: - Stój! Wszyscy spojrzeli na niego i na chwilę zamarli w bezruchu. Ronsarde klęczał i sprawiał wrażenie półprzytomnego. Potężnej postury napastnicy nosili stroje, robotników, ale blizny na ich twarzach i pałki, które trzymali w rękach, świadczyły o tym, że ci ludzie raczej nie zajmowali się uczciwą pracą. Nicholas niejednokrotnie zatrudniał im podobnych. Uśmiechnął się. - Bądźcie rozsądni. Wypuśćcie go i jesteście wolni. Przywódca uznał uśmiech za oznakę słabości. - Nie strzeli - stwierdził z pogardliwym grymasem. - Róbcie swoje... Nicholas pociągnął za cyngiel. Kula trafiła w pierś i mężczyzną cofnął się niepewnie, opierając o jedną z grubych belek szubienicy, a potem upadł na pomost, znacząc krwią pociemniałe ze starości drewno. Nicholas celował teraz w człowieka trzymającego linę. Wciąż się uśmiechając, powiedział: - Zacznijmy jeszcze raz. Puśćcie go, a będziecie wolni. Mężczyzna trzymający Ronsarde’a puścił go i cofnął się, nie czekając na reakcję pozostałych. Inspektor zachwiał się i niewiele brakowało, a upadłby. Człowiek z liną nerwowo podniósł ręce do góry. Nicholas machnął pistoletem w stronę krawędzi pomostu. - Bardzo dobrze. A teraz wiejcie i niech was więcej nie widzę. Mężczyźni zaczęli pospiesznie zeskakiwać z pomostu. Nicholas schował pistolet do kieszeni płaszcza i podszedł do Ronsarde’a. Podnosił go właśnie na nogi, gdy obok pojawił się Reynard, ujął inspektora pod drugie ramię i powiedział z powątpiewaniem: - Mam nadzieję, że wiesz, co mamy dalej robić? Crack, czujnie rozglądający się wokół, miał taką minę, jakby obawiał się Ronsarde’a. Nicholas przyjrzał się panującemu wokół zamieszaniu i mruknął: - Ależ Reynardzie, słyszę w twoim głosie niepewność. - Nie widział ani Cusarda, ani Lamane’a; musieli gdzieś się zgubić w tłumie. Zamieszanie rosło. Coraz więcej policjantów wybiegało na plac, a ich wysiłki zmierzające do oczyszczenia terenu przed sądami prowokowały kolejnych gapiów. Strażnicy więzienni w ciemnobrązowych mundurach coraz liczniej pojawiali się w pobliżu szubienicy i włączali do bójki. Nicholas odwrócił siei zobaczył, że w murze więziennym otwarto nieduże żelazne drzwi. Ciężkie, szare chmury całkowicie zasłoniły słońce; gdyby zaczęło padać, deszcz bardzo by im pomógł. Mogliby oddać Ronsarde’a z powrotem w ręce prefektury, jak przystało na praworządnych obywateli, którzy zapobiegli linczowi. Problem polegał jednak na tym, że ten, kto skazał Ronsarde’a na łaskę tłumu, działał wewnątrz prefektury; nie mogli więc oddać inspektora człowiekowi, który próbuje go zgładzić. - Nie możemy go wydać policji - zdecydował Nicholas. Najpierw go stąd zabierzmy. - Zgadzam się. - Głos inspektora brzmiał tak naturalnie, jakby mówiący siedział w bawialni, a nie wspierał się na swoich zbawcach posiniaczony, brudny i pokrwawiony. Ronsarde uśmiechnął się do zaskoczonego Nicholasa i dodał: - W tej chwili ja również nie darzyłbym naszej policji zbytnim zaufaniem. Nicholas chciał mu odpowiedzieć, ale poczuł, że coś ściska go w gardle. Reynard wyczytał to chyba w jego twarzy, bo powiedział: - A więc mamy pełną jasność. Nasz powóz prawdopodobnie utknął gdzieś na skraju placu. Gdybyśmy mogli się do niego dostać... Nagle uderzył ich silny podmuch wiatru. Gdyby Nicholas nie podtrzymywał Ronsarde’a, poleciałby na plecy. Nabrał tchu i zaczął się dusić. Inspektor i Reynard także. Tłum na placu zaczął się uspokajać. Crack podszedł do Nicholasa i szepnął: - Śmierdzi tak samo jak w tamtym pokoju. - Musimy stąd wiać - wykrztusił Nicholas. To nie może być ta sama Klątwa. Przecież ona nie pojawia się w świetle dziennym, no i sam widział na własne oczy, nie mówiąc już o tym, że potwierdziła to Madele, iż tamta została zniszczona. To musi być coś innego. Razem z Reynardem sprowadzali Ronsarde’a na dół. Crack chwycił Nicholasa za ramię i wskazał na przeciwległą stronę placu. W kierunku stromego dachu sądów toczyła się mglista nawałnica. Była na tyle przejrzysta, że nawet w zapadającym zmroku widać było poprzez nią maszkarony i okna facjatek, a zbliżając się, niszczyła wszystko na swojej drodze. Przesuwała się majestatycznie wzdłuż gmachu i gromadziła na dole schodów. Potem Nicholas zobaczył, że coś się za nią porusza. Z facjatek spadały kamienie i uderzały o chodnik. Zniszczy gmach sądów, pomyślał. Co przytomniejsi spośród tłumu uciekali w stronę wyjść z placu, ale najbardziej zajadle walczący wciąż nie zdawali sobie sprawy z tego, co się dzieje. Wtem coś znacznie większego niż kawałek muru wylądowało na chodniku; nawet z tej odległości słychać było plaśnięcie o kamień. Podniosło się niezgrabnie na nogi i ruszyło przez mgłę. Było wielkie, szare, pochylone niczym małpolud zamieszkujący dżunglę na najdalszych krańcach Parscji, a z jego pleców sterczały szczątkowe skrzydła. Przez chwilę Nicholas myślał, że widzi goblina, zupełnie jakby ożyła ilustracja z książki. Natychmiast jednak zdał sobie sprawę, że jest to jeden z maszkaronów, który dopiero co zdobił facjatkę sądu, ale teraz nie był już z kamienia. W następnej sekundzie dołączył do niego następny, a po chwili było ich tuzin, dwa tuziny... Znajdowali się zbyt daleko, żeby uciec którąś z ulic odchodzących od placu, zwłaszcza że Ronsarde odniósł poważne obrażenia. Nicholas rozpaczliwie rozejrzał się dookoła, a potem zatrzymał wzrok na znajdującym się za nimi murze więzienia. Żelazne drzwi były zamknięte, ale jeszcze przed chwilą wbiegali tam strażnicy. Może nie zamknięto ich na klucz. - Tamtędy. - Nie mieli innego wyjścia. W tej części muru nie było innych drzwi do więzienia, a od prefektury dzieliła ich za duża odległość. - Najwyraźniej jest to atak jakiegoś czarnoksiężnika, który ożywił ozdoby z kamienia - powiedział spokojnie Ronsarde, podczas gdy Nicholas i Reynard nieśli go w stronę drzwi. - Ciekawe, przeciwko komu jest on skierowany? - Chyba się domyślam - mruknął Reynard. Obejrzał się przez ramię. - Idą tutaj... Szybko! Nicholas skinął na Cracka, który podszedł do drzwi i nacisnął klamkę, a potem wyciągnął z kieszeni łom i wbił go w zamek. Nicholas popatrzył za siebie i zaklął pod nosem. Mgła i chmury przesłoniły prawie całe światło i wydawało się, że nadszedł już zmrok. Ludzie wciąż uciekali w kierunku ulic, a ogromne szare kształty posuwały się cały czas w ich stronę. Zacisnął zęby i powstrzymał się przed ponagleniem Cracka. W końcu Crack schował łom do kieszeni, cofnął się i wydobył pistolet. Kilkakrotnie strzelił w zamek, który za piątym razem poddał się z jękiem metalu. Crack z całej siły nacisnął klamkę i drzwi otworzyły się, a Nicholas i Reynard wciągnęli inspektora do środka. Kiedy Crack próbował je zamknąć, zaparły się na jednej z płyt chodnika. Nicholas skoczył, by mu pomóc, i razem zdołali je zatrzasnąć, odgradzając się od zbliżającej się mgły. Na zewnątrz coś zawyło z wściekłością i w tym momencie Reynard szybko zasunął ciężki rygiel. Nicholasowi przyszło do głowy, że gdyby strażnicy nie zapomnieli o ryglu, oni wszyscy już by pewnie nie żyli. Reynard, opierając się całym ciałem o drzwi, sprawiał wrażenie podenerwowanego, a Crack ocierał rękawem pot z czoła. - Cała ta sytuacja jest trochę nerwowa - stwierdził spokojnie Ronsarde. Wspierał się o ścianę i patrzył na nich z zaciekawieniem. - Co robimy dalej? 12 Madeline doszła z Coldcourt do bramy miejskiej, a tam wsiadła do omnibusu. Z doświadczenia wiedziała, że najlepiej przewozi się cenne przedmioty środkami komunikacji miejskiej; nawet jeśli trzeba było nadłożyć drogi, by dotrzeć do składu, omnibus był znacznie bezpieczniejszy niż dorożka. Kule znajdowały się w dużej torbie, którą trzymała na kolanach. W Coldcourt pospiesznie pozbyła się sfatygowanego już nieco garnituru i przebrała w suknię i narzutkę, które określała jako strój pokojówki, która ma wychodne, i ukryła włosy pod niezbyt pięknym, ale dobrze skrywającym twarz czepkiem. Gdyby przypadkiem wpadła na kogoś znajomego, kto rozpoznałby ją jako Madeline Denare, z łatwością wymyśliłaby bajeczkę o romantycznej przygodzie albo jakimś atrakcyjnym zakładzie. Większość kolegów z teatru nie odznaczała się nadmierną inteligencją i z pewnością uwierzyliby w każde kłamstwo, byle tylko brzmiało pikantnie. Myślisz jak Nicholas, powiedziała sobie w duchu. Od kiedy to stałaś się taka cyniczna? Wkrótce po tym, jak czarnoksiężnicy zaczęli na mnie polować, udzieliła sobie sama odpowiedzi. Jakiś czas po poznaniu Nicholasa. Miała przy sobie także maleńki pistolet o inkrustowanej rękojeści, który ukrywała pod bluzką! Omnibus to długi powóz z otwartymi bokami, w którym mieści się około dwudziestu osób. Ten, którym jechała Madeline, był zapełniony tylko w połowie, więc mogła zająć miejsce tuż za kozłem. Patrzyła w zamyśleniu na przechodzących ulicami ludzi, rozważając swoje własne problemy, aż nagle dostrzegła, że niebo wygląda jakoś dziwnie. Kiedy zdążyło się tak ściemnić? Wydobyła zegarek. Wciąż jeszcze było wczesne popołudnie. Te chmury nadeszły bardzo szybko i za chwilę zacznie padać. Coś działo się na ulicy przed nimi: ludzie biegali i krzyczeli. Madeline wstała i wychyliła się zza kozła. Inne powozy, które zwolniły z powodu dużej liczby pieszych, zablokowały im drogę i woźnica musiał zatrzymać omnibus. Jakiś niecierpliwy mężczyzna w cylindrze wyskoczył z pojazdu i ruszył pieszo. Woźnica nawoływał, żeby inne powozy ustąpiły mu z drogi i żeby ktoś mu wyjaśnił, co tu się u diabła dzieje. - Na Placu Prefektury są zamieszki! - zawołaj jakiś stangret. - Jedź dookoła! - Nie zamieszki, tylko czarna magia! - Mężczyzna w podartym płaszczu i o twarzy zalanej krwią wyłonił się nagle spośród stłoczonych powozów i zwrócił do pasażerów, jakby wygłaszał kazanie. - Czarna magia, zniszczenie! Demony opanowały gmach sądów! Jesteśmy zgubieni! Uciekajcie! Demony na Placu Sądowym! Woźnica omnibusu patrzył w milczeniu na to przedstawienie, a potem wydobył z torby, którą miał pod nogami, jakiś owoc i rzucił nim w stronę mówcy. Dołączyli do niego stangreci z innych powozów, a także niektórzy ze współpasażerów Madeline, i mężczyzna uciekł. Woźnica zajął z powrotem miejsce na koźle i usiłował zawrócić pojazd. Madeline wysiadła, zanim skończył swe niezręczne manewry, i pospieszyła przez zatłoczoną jezdnię w stronę chodnika. Nietrudno jej było wyobrazić sobie demony po zetknięciu z Klątwą i ghoulami. Przypuszczała, że w Vienne byli także inni ludzie, którzy mogli również przyciągać uwagę władców magii, ale nie sądziła, żeby właśnie dziś południu znaleźli się przypadkiem na Placu Sądowym. Nie, to musiał działać prywatny czarnoksiężnik Octave’a. Wahała się tylko przez chwilę. Skład znajdował się o milę lub dwie stąd, a od placu dzieliły ją tylko dwie przecznice. Skróciła sobie drogę przez boczne uliczki i znalazła się na ulicy Pettlewand, która biegła równolegle do placu. Minęła tak wielu ludzi uciekających w przeciwnym kierunku i usłyszała tak dużo informacji o panującym na placu chaosie, że była skłonna uwierzyć, iż rzeczywiście miały tani miejsce poważne zamieszki. Dotarła do alei, która powinna ją doprowadzić do południowego wejścia na plac i pod budynek prefektury. Panowała tu złowieszcza cisza i nieruchomy półmrok. Gdy mijała ciemne okno wystawowe, zobaczyła w nim przez chwilę swoje odbicie. Poprawiła pasek torby na ramieniu i poszła dalej. Widoczne już były fantazyjne ozdoby na gzymsach gmachu prefektury i schody obramowane dwoma rzędami latarni gazowych w ozdobnych koszyczkach z kutego żelaza. Nagła cisza zbiła ją z tropu. Pomyślała, że z pewnością w prefekturze wiedzą, co się tutaj stało, czy to były zamieszki, czy jakieś magiczne działania, a jeśli przypadkiem Nicholas i inni zostali aresztowani... Cóż, tutaj też się tego dowie, i Zatrzymała się nagle, słysząc przed sobą krzyki. Grupa mundurowych policjantów i rozmaitych urzędników sądowych, sklepikarzy i włóczęgów ulicznych wypadła zza rogu prefektury. Madeline cofnęła się pod ścianę sklepu i oparła o brudny ceglany mur, gdy tymczasem jeden z policjantów wycelował swój pistolet i strzelił w kierunku czegoś, co znajdowało się poza zasięgiem jej wzroku. Drgnęła, gdy wystrzał rozległ się głośnym echem. Jeśli zamieszki przeniosą się aż tutaj, prefektura prawdopodobnie zmieni się w oblężoną fortecę, a ona nie mogła sobie pozwolić na ugrzęźnięcie tutaj. Wycofała się do najbliższej bocznej uliczki. Policjant znowu wystrzelił i w tym momencie cel jego strzału pojawił się przed oczami Madeline. Dziewczyna zaklęła tak głośno, że zwróciła na siebie uwagę jednego z mężczyzn. Stwór, który się do nich zbliżał, przypominał skrzyżowanie goblina i małpy człekokształtnej, na plecach miał szczątkowe skrzydła, a jego skóra przypominała zwietrzały kamień; szczerzył zęby w przerażającym uśmiechu. Bestia rzuciła się do przodu z nieoczekiwaną prędkością, a policjant, który strzelały szybko wycofał się z zasięgu jej ramion. Cóż, moja droga, niewątpliwie w grę wchodzi magia, pomyślała ponuro Madeline, sięgając po swój maleńki pistolet. Kiedy już miała go w ręku, poczuła się lepiej, chociaż bez wątpienia ta broń nie mogła jej wiele pomóc. Przydało by się coś większego kalibru. Przez gruby materiał torby wyczuła, że jedna z kul zaczęła drżeć tak samo jak wtedy, gdy ghoul zbliżył się do okna na strychu w Coldcourt. Przycisnęła torbę do piersi, jakby chciała ją uciszyć. Nie teraz. Potwór, goblin czy cokolwiek to było znajdował się w odległości mniej więcej dwudziestu kroków, a nie należało zwracać na siebie jego uwagi. Rzucił się na jednego z nie uzbrojonych mężczyzn, więc Madeline uniosła pistolet, chociaż nie miała pewności, czy to kule nie imają się tego stwora, czy też po prostu policjant strzelał niecelnie. Coś chwyciło ją za ramię i wciągnęło w głąb uliczki. Od razu wiedziała, że nie jest to istota ludzka. Trzymająca ją dłoń była lodowato zimna, twarda jak skała i bezlitosna. Instynktownie szarpnęła się z całej siły w przeciwną stronę, ale to coś tylko mocniej zacisnęło palce na jej ramieniu. Miała tylko dwie kule; z wielkim trudem udało jej się odwieść kurek, żeby móc wystrzelić. Przerażenie dławiło ją w gardle, więc nie mogła nawet krzyknąć, kiedy potwór jeszcze raz ścisnął jej ramię i rzucił ją na kolana.. Podniosła nań załzawione oczy i zobaczyła, że stwór wygląda prawie tak samo jak ten, który ścigał grupkę mężczyzn. Na jego szerokim czole sterczały dwa nieduże różki. Potwór uniósł rękę i zamierzył się na nią. Jeden cios wystarczyłby, aby roztrzaskać czaszkę dziewczyny. Madeline udało się uwolnić zdrętwiałą z bólu rękę, wycelowała z pistoletu i nacisnęła spust. Łoskot ogłuszył ją, a coś twardego uderzyło w policzek, więc przez chwilę przypuszczała, iż spudłowała i trafiła w mur. Nagle bestia wydała z siebie bolesny ryk i puściła rękę Madeline; dziewczyna upadła na chodnik. Nie miała czucia w prawej ręce i zdołała tylko trochę się odsunąć. Natrafiła ręką na coś miękkiego i bzyczącego jak stado pszczół w ulu. Swoją torbę. Kule. Lewą ręką niezdarnie sięgnęła do środka i wydobyła tę, która znajdowała się na wierzchu. Potwór stał nad nią, więc pchnęła kulę w jego stronę. Na chwilę cały świat stał się oślepiającą bielą, a czas jakby zatrzymał się w miejscu. Usłyszała straszliwy ryk i wydawało jej się, że widzi dźwięk i słyszy kolor. Potem zamrugała powiekami i wszystko wróciło na swoje miejsce. Bestia stała tam, gdzie przedtem, ale teraz bez ruchu, jakby zmieniła się w kawał lodu. Madeline ostrożnie podniosła rękę i dotknęła jej szorstkiej piersi. To nie lód, to był kamień. Teraz, kiedy mogła spokojnie przyjrzeć się napastnikowi, stwierdziła, że jest to maszkaron. Najzwyklejszy maszkaron, jakich wiele można zobaczyć na dachach prywatnych i publicznych budynków w Vienne. Miała ochotę przewrócić go i rozbić o bruk. Zaczęła się podnosić, zaciskając z bólu zęby, gdy musiała oprzeć się na prawej ręce. Na głównej ulicy rozległ się Wybuch, a potem jakby coś ciężkiego uderzyło o chodnik. Opierając się o ścianę domu, Madeline podniosła się wreszcie i podeszła do wylotu uliczki, by ostrożnie wyjrzeć, co tam się dzieje. Na ulicy znajdowały się trzy maszkarony, ale jeden został już zamieniony w kamień i leżał teraz w kawałkach na bruku. Następny, który niemal dosięgał policjanta, zatrzymał się nagle, a potem przewrócił i roztrzaskał z hukiem. W następnej chwili Madeline dostrzegła czarnoksiężnika. W drzwiach prefektury widać było młodego człowieka w okularach i surducie, który opierał się o poręcz schodów. Wpatrywał się w ostatniego poruszającego się maszkarona i coś do siebie mruczał. Kiedy wypowiedział zaklęcie, wciąż niespokojna kula zatrzęsła się gwałtownie w dłoni Madeline. Dziewczyna nie czekała, aż potwora spotka podobny jak pozostałe los, lecz odwróciła się, by podnieść torbę z kulami. Musi je stąd natychmiast zabrać. Jeśli ona, obdarzona tak niewielkim magicznym talentem, jest w stanie wyczuć zawartą w nich moc, czarnoksiężnik policyjny tym bardziej ją poczuje. Niezręcznie zawiesiła sobie torbę na ramieniu, wciąż chroniąc prawą rękę. Musi uciekać, żeby nie trafić przypadkiem do więzienia, gdzie sądowi czarnoksiężnicy zajmą się ustalaniem, czy jej kule mają coś wspólnego z magią użytą na placu, a tymczasem Nicholas i pozostali znajdują się Bóg wie gdzie... Wypadła na ulicę, gdzie zagarnęła ją fala uciekinierów kierujących się w stronę prefektury. Madeline próbowała się wyrwać, ale ktoś uderzył ją w prawą rękę tak mocno, że aż krzyknęła z bólu. - Ta pani jest ranna! - zawołał ktoś inny. Madeline rozejrzała się ze zdziwieniem i zdała sobie sprawę, że chodzi właśnie o nią. Znalazła się między jakimś młodym policjantem a starszym mężczyzną i obaj przyglądali jej się z niepokojem. Urwany rękaw odsłaniał jej posiniaczone przedramię. Ależ skąd, to tylko sińce - zaprotestowała. - Muszę wracać do domu... Oni jednak jej nie słuchali. - Mamy tu lekarza - powiedział policjant, kierując ją w stronę schodów prowadzących do prefektury. Starszy mężczyzna gestami nakazywał innym, żeby przyjrzeli się, jaką krzywdę wyrządził tej biednej dziewczynie jeden ze straszliwych potworów. Madeline zaparła się i już miała dosadnie powiedzieć swoim ratownikom, żeby zostawili ją w spokoju, ale nagle zobaczyła, że stoi tuż obok młodego czarnoksiężnika. Nie chciała, by zwrócił na nią uwagę. Powstrzymała przekleństwo i pozwoliła się zaprowadzić do środka. Hall prefektury był przestronny, ale teraz było w nim pełno krzyczących i przepychających się ludzi. Wchodząc z dziennego światła do wnętrza, w którym paliły się lampy gazowe, Madeline stwierdziła nagle że prawie nic nie widzi. Jeden z jej zbawców ujął ją za zdrową rękę i poprowadził przez tłum. Nie można bezkarnie dać komuś po głowie w hallu prefektury, zwłaszcza jeśli ten ktoś stara się nam pomóc, więc Madeline uznała, że po prostu pozwoli lekarzowi opatrzyć sobie rękę, a potem ucieknie. Policjant otworzył drzwi do pokoju, gdzie lampy paliły się jaśniej, a wysoko umieszczone okna wpuszczały trochę światła dziennego. Ledwo Madeline zdołała spojrzeć na grupkę mężczyzn zgromadzonych wokół stołu i pogrążonych w głośnej rozmowie, prowadzący ją policjant odezwał się: - Doktorze Halle, mam tu ranną kobietę. Do diabła, pomyślała słabo Madeline. Oczywiście, w prefekturze był doktor Halle. Rozprawę wstępną Ronsarde’a wyznaczono na dziś, więc gdzie miałby się znajdować jego najlepszy przyjaciel? Doktor odwrócił się ze zniecierpliwieniem, ale gdy zobaczył przed sobą Madeline, podszedł i ujął jej ranną rękę, sadowiąc dziewczynę na pobliskim krześle. Jednym z mężczyzn stojących przy stole był kapitan policji nazwiskiem Defanse. - Atak skoncentrował się teraz na więzieniu, to oczywiste - mówił kapitan. Był to krępy, mocno zbudowany, łysiejący mężczyzna. To on wielokrotnie wspólnie z Ronsardem prowadził śledztwo w sprawie działalności Donatiena, ale na szczęście nie miał pojęcia o istnieniu Madeline. Jeśli ją rozpozna, to tylko jako aktorkę znaną z teatralnej sceny. - Ale sądy... - rozległ się głos protestu. - Stamtąd pochodzą te istoty. Kierują się w stronę więzienia - dodał Defanse. - Najważniejsze pytanie, panowie, to kto kryje się za czarnoksięskimi działaniami. - Słowa te wypowiedział wysoki, przystojny człowiek o siwiejących włosach i surowych rysach twarzy. O, do diabła, pomyślała Madeline, czując, że zaczyna jej się kręcić w głowie. To przecież Rahene Fallier, czarnoksiężnik dworski. Chyba gorzej już być nie może. Bez wątpienia pojawi się tu za chwilę królowa. Madeline wepchnęła torbę pod krzesło i postawiła na niej stopy. Drżała ze zdenerwowania, ale Halle prawdopodobnie uzna to za skutek kontuzji. Znajdowała się tak blisko niego po raz pierwszy i bała się, by nie rozpoznał w niej kobiety, którą wielokrotnie widywał w rozmaitych przebraniach, ale on na szczęście dzielił swoją uwagę między jej posiniaczoną rękę a mężczyzn spierających się po drugiej stronie pokoju. Madeline pozwoliła sobie na chwilę ulgi; jeśli jej się poszczęści, doktor nie rzuci nawet jednego spojrzenia na jej twarz. - Nic nie jest złamane... - mruknął do siebie, delikatnie obmacując jej przedramię. - Nie, to tylko stłuczenia - szepnęła. Nie chciała, żeby usłyszał jej głos. Często chodził do teatru i mógł ją rozpoznać jako Madeline Denare. - Muszę wracać do domu... - Jeden z policjantów widział, jak Ronsarde i ludzie, którzy go ocalili przed tłumem, kierują się w stronę więzienia - powiedział jeden z mężczyzn przy stole. Był to także kapitan policji, ale Madeline nie pamiętała jego nazwiska. Halle obejrzał się na mówiącego, zaciskając wargi, jakby chciał powstrzymać się przed wybuchem gniewu. Defanse machnął ręką z irytacją. - Sądzisz, że działali w porozumieniu z inspektorem? To niemożliwe! - Uważasz, że to przypadek, iż coś podobnego zdarzyło się właśnie wtedy, gdy Ronsarde’a prowadzono do sądu? - Ten człowiek został zaatakowany przez uczestników zamieszek i o mało co nie zginął. Dałem wyraźny rozkaz, żeby poprowadzono inspektora łącznikiem, poza zasięgiem tłumu. Chętnie dowiedziałbym się, kto zmienił moje polecenie, ale niestety wszyscy czterej policjanci z eskorty nie żyją. - Podejrzewasz spisek? To bzdura! - Ronsarde nie skorzystałby z magii, żeby zorganizować swoją ucieczkę, a już na pewno nie przeciwko własnym policjantom - odezwał się nagle. Fallier. - Ktoś zaplanował to bez jego wiedzy. - Zgadzam się, to tylko stłuczenia. Ma pani szczęście. - Halle zauważył podarty rękaw i spojrzał na mundurowego, który wciąż czekał przy drzwiach. - Znajdź dla tej pani jakiś płaszcz, żeby mogła stąd wyjść. Niecierpliwił się, by przyłączyć się do sporu i bronić swego przyjaciela Ronsarde’a, a mimo to zadbał o tę obcą dziewczynę. - Dziękuję panu - szepnęła Madeline. Halle popatrzył jej w oczy, zawahał się i powiedział: - Proszę bardzo, młoda kobieto. - I wstał. Madeline chwyciła torbę, przyjęła od młodego policjanta bluzę, którą okryła swą porwaną sukienkę, i nareszcie uciekła. Nicholas wiedział, że muszą ruszyć dalej, póki jeszcze w więzieniu panuje zamieszanie. Pomieszczenie, w którym się znaleźli, było kompletnie puste. Oświetlała je tylko jedna lampa gazowa umieszczona wysoko na bielonej ścianie. Znajdowały się tu jeszcze jedne drzwi, solidne, dębowe, z grubymi żelaznymi płytkami chroniącymi zamek. Nicholas poczuł niemiły skurcz żołądka. Nie miał ze sobą narzędzi, żeby przewiercić te płytki, a nawet gdyby je ze sobą wziął, zabrało by mu to wiele godzin. Jeśli są zamknięte na klucz, to koniec z nimi. Zrobił krok naprzód, ujął gałkę i poczuł, jak się przekręca. Ostrożnie otworzył drzwi i znalazł się w niskim, wąskim korytarzyku, oświetlonym z rzadka rozmieszczonymi lampami gazowymi, który był zakończony z jednej strony następnymi potężnymi drzwiami, a w drugą stronę biegł mniej więcej równolegle do zewnętrznego muru. - Dosyć to pocieszające - stwierdził półgłosem Reynard, przekraczając drzwi za Nicholasem. - No, chodzi mi o to, że nie jesteśmy tu uwięzieni ku zadowoleniu tego czegoś, co nas ścigało. Tylko co teraz zrobimy? Nicholas zawahał się. Obecność Ronsarde’a znacznie pogarszała ich sytuację. - Moglibyśmy spróbować dotrzeć do głównej bramy albo zdać się na łaskę urzędnika, na którego natrafimy, ale... - rzucił okiem na inspektora. Ronsarde uśmiechnął się ponuro. - Ale trudno byłoby mu cokolwiek wyjaśnić? W tej chwili ja również wolałbym oddalić się stąd niepostrzeżenie. - Nie mógł jednak poruszać się zbyt szybko. Krwawił z rany na głowie, jedno oko zaczynało mu już puchnąć i utykał przy każdym kroku. Wybierzmy zatem trudniejszą drogę, pomyślał Nicholas. Wpatrując się w inspektora, zapytał: - Czy dobrze się pan tu orientuje? - Niestety, znam tylko część dostępną dla wszystkich. Crack przyglądał się Nicholasowi z niepokojem. Z nich wszystkich to on spędził tu najwięcej czasu, ale jego znajomość więzienia ograniczała się do pobytu w różnych celach. - Dajcie mi chwilę czasu’- powiedział Nicholas, próbując się skupić. - Już tu kiedyś byłem. Niezupełnie tu, ale na wyższych piętrach... Kiedyś miał w pamięci rozkład tych pomieszczeń, ale było to dawno temu, kiedy organizował ucieczkę Cracka. No i miał na sobie mundur strażnika, klucze do wszystkich drzwi, a Crack udawał, że nie żyje. Bez kluczy, przebrania i zwłok kogoś, kto zmarł na chorobę zakaźną, co poważnie zniechęcało wszystkich ciekawskich, będzie im o wiele trudniej. Fragmenty planu budynku powoli wyłaniały się z jego pamięci. Wiedział już, dokąd powinni się skierować; problem polegał na tym, żeby się tam bez przeszkód dostać. - Ten korytarz sprawia lepsze wrażenie, ale prowadzi do kwater strażników, gabinetu dyrektora więzienia oraz innych pomieszczeń biurowych. Za drzwiami natomiast znajduje się przejście, którym możemy się przedostać na niższy poziom, gdzie będzie nam znacznie łatwiej się poruszać. - Były tam stare cele i lochy, połączone istnym labiryntem korytarzy. Tam właśnie powinni pójść, gdyż znacznie trudniej będzie ich tam znaleźć. Na ten poziom nie można było dostać się z tej części, w której znajdowały się cele więzienne, i nie był on zbyt dobrze pilnowany. - Jedynym problemem jest obecność strażników. - Ilu? - zapytał Reynard. - Co najmniej dwóch. - Pistolet Cracka był pusty, gdyż kule zostały użyte do otwarcia drzwi do więzienia. W broni, którą Nicholas odebrał napastnikom, było najwyżej pięć pocisków. - Masz rewolwer? - zapytał Reynarda. - Nie. Myślałem, że nie będzie mi potrzebny w sądzie - odparł, rozglądając się badawczo po pustym pomieszczeniu. Crack, daj mi swój pistolet. - Jest pusty. - Oni o tym nie wiedzą. Nicholas sięgnął po swój szalik i owinął nim sobie dolną część twarzy. Nie chciał, żeby strażnicy zbyt łatwo go rozpoznali. Poczekał, aż Reynard uczyni to samo, po czym podszedł do drzwi. - Przygotujcie się, żeby wejść za mną. Drzwi pokrywała gruba stalowa blacha, której nie byliby w stanie sforsować przy użyciu posiadanych narzędzi. Nicholas podszedł bliżej i zaczął nadsłuchiwać, ale żaden głos nie przedostawał się przez warstwy drewna i metalu. Nabrał więc tchu i zaczął walić w drzwi pięściami - Otwierajcie, szybko, goni nas! - zawołał histerycznie. Usłyszał, jak po drugiej stronie ktoś zapytał: „Co się tam u diabła dzieje?”, więc dalej walił w drzwi i krzyczał. Minęło kilka chwil i mężczyźni za drzwiami uznali, że korytarz prowadzi na zewnątrz, a nie do cel, więc to nie może być próba ucieczki. Zaczęli grzebać kluczem w zamku. Drzwi drgnęły i gdy zaczęły się otwierać, Nicholas z całej siły naparł na nie barkiem. Mężczyzna po drugiej stronie cofnął się, a Nicholas chwycił go za kołnierz, wbił mu pistolet w gardło i warknął: - Nie ruszać się! To dotyczyło także drugiego mężczyzny, który właśnie wstawał zza biurka. Reynard przepchnął się obok Nicholasa do środka, chwycił strażnika za ramię i cisnął nim o ziemię. Nicholas cofnął się, żeby jego przeciwnik nie mógł mu odebrać pistoletu, i rozkazał: - Odwracać się i kłaść twarzą do podłogi. - Co... co wy... Strażnik był już starszawy, miał rzadkie siwe włosy i był kom pletnie ogłupiały. Ten, którego Reynard pchnął na podłogę, wyglądał na nastolatka. Nicholas miał nadzieję, że nie będzie zmuszony żadnego z nich zastrzelić. - Na podłogę! - syknął. Żaden z mężczyzn nie miał broni, gdyż poza wyjątkowymi sytuacjami strażnicy więzienni wyposażeni byli wyłącznie w pałki. Kiedy obaj leżeli już twarzami do podłogi, Nicholas nakazał Crackowi i Ronsarde’owi przejść na drugą stronę pomieszczenia. Zerwał klucze z pasa starszego strażnika i podał je Crackowi. - Co z mundurami? - zapytał Reynard. - Rzeczywiście, weźmy chociaż bluzy - zgodził się Nicholas. - Ty... - Obaj równocześnie usłyszeli odbijający się echem od kamiennych ścian tupot nóg, dobiegający z korytarza, którym dopiero co przyszli. - Nie ma czasu - warknął Nicholas. - Idziemy. Crack zdążył już otworzyć drugie drzwi. Nicholas odczekał, aż wszyscy wyjdą, a potem sam się wycofał do wyjścia, mówiąc: - Nie ruszać się, panowie, a nikomu nie stanie się krzywda. - Nie uda się wam! - zawołał starszy ze strażników. - To bardzo prawdopodobne - mruknął Nicholas. Przeszedł przez drzwi i skinął na Cracka, żeby ten zamknął je porządnie. Bez kluczy strażnicy będą musieli czekać, aż pojawią się ich koledzy. A to nastąpią dopiero za jakiś czas. Nicholas rozejrzał się dookoła, by się zorientować, gdzie teraz są. Znajdowali się w ciemnawym przedsionku, w którym było dwoje drzwi. Nicholas zastanawiał się przez chwilę, po czym odebrał Crackowi klucze i podszedł do pierwszych drzwi. Przekręcił klucz w zamku i otworzył je. Zobaczyli mroczne, wąskie schody prowadzące gdzieś w dół. Machnął ręką do swych współtowarzyszy, żeby zaczęli schodzić, a sam otworzył drugie drzwi, które, o ile dobrze pamiętał, prowadziły do długiego, prostego korytarza i niższej kondygnacji cel. Zostawił je otwarte. Niech pościg sądzi, że poszli tamtędy, a oni w tym czasie zdążą się ukryć w katakumbach poniżej. Uwierzą z łatwością, że się na tyle pogubiliśmy, by ruszyć w stronę cel, pomyślał Nicholas, zamykając za sobą ciężkie drzwi prowadzące na schody. Szarpnął klamką, żeby sprawdzić, czy dobrze trzyma. Bądź co bądź, włamali się do więzienia. Zbiegł prędko po schodach, lądując u ich stóp pod ledwo palącym się gazowym stoczkiem; niewiele brakowało, a wpadłby na Reynarda. Byli teraz w niskim, wąskim korytarzyku o ścianach z ciemnego kamienia, od którego odchodziły trzy mniejsze korytarze. Oświetlały je lampki gazowe, najwyraźniej zainstalowane tu całkiem niedawno, gdyż rury gazowe umieszczone były na wierzchu. Crack podpierał Ronsarde’a. Nicholas gestem nakazał im ciszę, chociaż niewiele by im to pomogło, gdyby strażnicy zechcieli sprawdzić korytarze na dole. Czas mijał. W końcu usłyszeli stłumione stuknięcie; ktoś próbował otworzyć drzwi nad nimi i upewnił się, że są zamknięte. Potem nastała cisza. - Udało się - stwierdził Ronsarde tonem pochwały. Reynard popatrzył na Nicholasa. - A teraz którędy? Czy mamy rzucić monetę? Dobre pytanie, pomyślał Nicholas. Nie znał tego poziomu tak dobrze jak innych. O tej trasie wiedział tylko dlatego, że miała służyć jako wyjście awaryjne podczas ucieczki Cracka wiele lat temu, ale nie musieli z niej korzystać. - Spróbujmy pójść tędy. Pozostali ruszyli za nim, Reynard jako pierwszy, a potem Ronsarde, opierając się jedną ręką na ramieniu Cracka, a drugą o lepką kamienną ścianę. W wąskim przejściu mogła go prowadzić tylko jedna osoba. - Musimy kierować się stronę południowo-wschodniego narożnika - Nicholas zwrócił się półgłosem do Reynarda. - Znajduje się tam stara kaplica i kostnica, w której są drzwi przeznaczone do wynoszenia zwłok. Tamtędy możemy się wymknąć; poza tym mamy do wyboru główne wejście i te drzwi, przez które się tu dostaliśmy. - Jeśli się nad tym zastanowić, jest to jedyne rozwiązanie - stwierdził Reynard. Im dalej znajdowali się od wejścia, tym robiło się bardziej duszno. Poza tym w powietrzu wyczuwało się ohydny zapach, który sprawiał, że Nicholasowi przechodził po plecach zimny dreszcz. - Jeżeli miałoby coś się z nami stać, warto już teraz wymienić się informacjami - odezwał się Ronsarde głosem zdławionym bólem i wysiłkiem. - Widzieliście ścigających mnie dżentelmenów. Domyślam się, że czarnoksiężnik, który ożywił elementy architektury sądowej, pragnie z kolei dostać was w swoje ręce. - Przypuszczam, że wszyscy oni zostali wysłani przez tę samą osobę, chociaż może wcale o tym nie wiedzą. - Nicholas obejrzał się przez ramię. - Wie pan, kto zorganizował pańskie aresztowanie? - Nikt z prefektury. Halle próbuje to właśnie ustalić, ale jest to bardzo trudne, gdyż nie może zaufać naszym dawnym sojusznikom. Podejrzewam, że inspiratorem mojego aresztowania jest hrabia Rive Montesq. Nicholas stanął jak wryty na dźwięk tego nazwiska. Hrabia Rive Montesq... Reynard wpadł mu na plecy i powiedział: - Najpierw ucieczka, potem zemsta. Nicholas ruszył do przodu. Tylko spokojnie. Będzie musiał ujawnić to i owo, jeśli chce uzyskać więcej informacji, ale wolał, żeby Ronsarde nie wiedział, jak bardzo jest uwikłany w tę sprawę. Inspektor z pewnością rozpoznał go jako Nicholasa Valiarde, a jeśli nie, to nastąpi to niebawem. Jeśli zaś rozpoznał go jako Donatiena... Wtedy trzeba go będzie zabić, mimo że wcześniej on, Reynard i Crack ryzykowali życiem, żeby go ocalić. Nie będą mieli wyboru, gdyż może to spowodować, że do więzienia trafi nie tylko on, lecz także Madeline i pozostali. - Wie pan coś na temat czarnoksiężnika, który bierze udział w tej sprawie? - Wiem, że ktoś taki istnieje, zajmuje się nekromancją i jest kompletnie szalony - odparł Ronsarde. - Dowiedziałbym się znacznie więcej, gdyby mnie tak nagle nie aresztowano. - Bardzo możliwe, że on... uważa się za Constanta Macoba chciał dokończyć Nicholas, ale w tej właśnie chwili straszliwy krzyk dobiegł ich z głębi korytarza. Zatrzymali się i umilkli, a Nicholas sięgnął do kieszeni po rewolwer. Nastała cisza. Po pełnej napięcia chwili odezwał się Reynard. - Wiem, że w takich miejscach od czasu do czasu ktoś krzyczy, ale... - Ale nie aż tak daleko od cel więziennych - dokończył za niego Nicholas. - Tu nie powinno być nikogo. - Szalony czarnoksiężnik Octave’a uczynił już tak wiele, by dostać ich w swoje ręce, że nawet mury więzienia nie stanowią dla niego przeszkody. Po chwili głęboką ciszę podziemnych lochów zakłócił następny krzyk. Dobiegał on ze znacznie mniejszej odległości. - Wycofujemy się - powiedział Nicholas. Madeline wybiegła z prefektury, ale zamiast skierować się do składu, wybrała inną drogę, prowadzącą z powrotem na plac. Kiedy policjant powiedział, że wraz z Ronsardem w więzieniu schronili się jeszcze jacyś mężczyźni, poczuła, że robi jej się słabo. Nie musiał to być Nicholas i pozostali, ale... Przeszukała wszystkie mniejsze i większe ulice w pobliżu placu, mijając uciekających przestraszonych ludzi. W końcu natrafiła na stojący przy krawężniku furgon Cusarda. Konie uwiązano do barierki przy publicznym korycie. Zbliżyła się ostrożnie i zobaczyła, że Cusard i Lamane stoją nieopodal, pogrążeni w ożywionym sporze. Na widok Madeline obaj poczuli ulgę, że teraz ona zajmie się rozwiązaniem problemu. Cusard powitał ją słowami: - Mamy kłopot. - Coś się stało z Nicholasem i resztą? - Są w więzieniu. Madeline zaklęła w szczególnie ohydny sposób, choć nie miała zwyczaju wymawiać takich wyrazów publicznie. Nawet Lamane wyglądał na zaskoczonego. - Tego się właśnie obawiałam - stwierdziła Madeline. - Jak to się stało? Cusard rzucił okiem w stronę zbliżających się do nich policjantów, a potem skręcił w najbliższą boczną uliczkę. Przeszli kilka kroków i zobaczyli na samym końcu uliczki ciemną ścianę - mur więzienia. - Kiedy wyprowadzano inspektora z prefektury, już na niego czekali - powiedział Cusard. - Zgromadził się tłum ludzi. Szef wywęszył pułapkę i przysłał po nas Devisa, ale nie udało nam się podjechać bliżej i mogliśmy tylko przyglądać się z daleka. - I co widzieliście? - Kilku wynajętych rzezimieszków wyrwało inspektora z rąk policjantów i próbowali go powiesić na starej szubienicy. Nasi uwolnili inspektora i odpędzili tych łobuzów, a potem, jak sądzę, chcieli szybko się zmyć, ale zaczęły się te czarnoksięskie diabelstwa. - Kamienne potwory zeszły z dachów, widziałam to. I co potem? - Potem włamali się do więzienia, ścigani przez te ożywione posągi. Zupełnie jak przy placu Lethe; ten czarnoksiężnik cały czas nas tropi. - Panienko... Madeline drgnęła i odwróciła się, zaskoczona. Nie dalej jak pięć kroków od nich stał doktor Cyran Halle. Prawdopodobnie już od jakiegoś czasu czekał na nich za rogiem. - Słyszałem waszą rozmowę - powiedział. Lamane sięgnął do kieszeni płaszcza, a Cusard chwycił przybysza za ramię. Nie używajcie broni, na miłość boską, pomyślała Madeline. Nie zrobiliśmy niczego złego. W końcu jesteśmy w Ile-Rien, a nie Bisrze, i to, co się mówi i myśli, nie jest przestępstwem. - O co panu chodzi? - zapytała, starając się przybrać ton oburzenia. - Śledziłem panią od prefektury i słyszałem wszystko, co mówiliście - odpowiedział Halle. Był wyraźnie zmartwiony. - Muszę z wami porozmawiać. - Niczego nam pan nie udowodni - odparł Crack jak automat. - Pańskie słowo przeciwko nam trojgu. Halle podniósł ręce do góry, a Madeline nie wiedziała, czy ten gest ma oznaczać, że chce być wysłuchany, czy że nie ma broni. - Poznałem panią. To pani była wtedy w kostnicy jako pielęgniarka. - No i co z tego? - wydusiła z siebie Madeline. Czuła, że zaschło jej w gardle. Nie ma sensu zaprzeczać w takich okolicznościach. Doktor postąpił krok naprzód, ale zatrzymał się, gdy Lamane poruszył się nerwowo. - Słyszałem was przed chwilą - powtórzył Halle. - Wasi przyjaciele uratowali inspektora Ronsarde a i razem z nim schronili się na terenie więzienia przed czarną magią. Chcecie ich stamtąd wydostać, nie wciągając w to prefektury. Mogę wam pomóc. - Dlaczego?: - Dopiero co była pani na policji, sama pani słyszała. Ktoś zapłacił ludziom, żeby przyszli na plac, i nakazał policjantom, by wyprowadzili Ronsarde’a na schody, żeby wynajęci bandyci mogli go zabić. - Doktor zawahał się. - Jeśli jesteście tymi, o których myślę... Madeline miała uczucie, że ktoś uderzył ją w żołądek. Stojący obok niej Cusard wydał z siebie jakiś dziwny dźwięk. - A więc kim według pana jesteśmy? - zapytała. - Ronsarde domyślił się waszego istnienia. Wiedział, że ten zbrodniczy czarnoksiężnik napotyka trudności ze strony jakiejś osoby albo grupy osób, które z jakichś powodów nie mogą się ujawnić i oficjalnie powiadomić policji o jego działalności. Wypadki przy placu Lethe wydawały się potwierdzać tę hipotezę. Nie mam pojęcia, dlaczego nie zgłosiliście napaści czarnoksiężnika, ale nie sądzę, żeby to było teraz istotne. Madeline i Cusard popatrzyli na siebie znacząco. Oboje zostali zbyt dobrze wyszkoleni, żeby okazać ulgę. Nic nie wie o Donatienie... jak na razie. Ronsarde z pewnością rozpoznałby Nicholasa jako syna Edouarda Villera, ale na tym koniec. Trzeba opowiedzieć mu jakąś bajeczkę o tym, co robimy i dlaczego... - Słuchajcie - nalegał Halle. - Na ulicach panuje zamęt, prefektura jest bezradna, więc zróbmy to teraz albo zmarnujemy jedyną szansę. Madeline przygryzła wargę. Instynkt podpowiadał jej, by mu zaufać, ale w obecnej sytuacji nie była skłonna nim się kierować. Zbyt dużo wiedziała o swoim przeciwniku. Nicholas opowiadał jej o tym, jak Ronsarde i Halle postąpili podczas procesu Edouarda, czytała sprawozdania Halle’a ze spraw, którymi zajmowali się przed tym wydarzeniem i potem. Ona sama także nie raz, kiedy brała udział w akcji, będąc w przebraniu, wprowadzała ich w błąd. Zdołała ich bardzo dobrze poznać. Boże dopomóż, przecież ja o nich myślę z życzliwością, przestraszyła się. Rozmowa z doktorem Halle wydawała jej się teraz rzeczą najzupełniej naturalną. A jeszcze niedawno sama upominała Nicholasa, żeby był bardziej ostrożny, bo ten człowiek może sprawić, że znajdzie się w więzieniu do końca życia. Popatrzyła na kamienny mur w głębi uliczki. Nie, tylko nie to. Prędzej się zastrzeli. Halle obserwował ją w napięciu. - W tej chwili do więzienia można wejść jedynie przez szpital. Nie raz asystowałem przy operacjach. Są tam strażnicy, ale mogę was przeprowadzić bez stosowania przemocy... - Nigdy nie używamy przemocy, chyba że w obronie własnej - wtrącił się Cusard. - To ten czarnoksiężnik. Próbował nas pozabijać już trzy albo cztery razy i zamordował tych wszystkich ludzi w tamtym domu... Madeline uciszyła go gestem dłoni. - Musi mi pan dać słowo, że to, co powiemy albo uczynimy podczas naszych wspólnych działań, nie zostanie przekazane do wiadomości żadnego urzędnika prefektury. - Ma pani moje słowo - odparł szybko Halle. - A wy musicie mi dać słowo, że nie będziecie atakować policjantów i cywilów. Madeline zawahała się. - Nie mogę obiecać tego bez pewnych zastrzeżeń. Jeśli ktoś będzie do mnie strzelał, ja z pewnością odpowiem mu tym samym, ale nie zabiję nikogo bez powodu. Halle odetchnął. - To mi wystarczy. Nie oczekuję, że zechce pani zginąć z powodu moich skrupułów. Madeline skinęła głową i zwróciła się do Cusarda. - Potrzebny mi będzie środek wybuchowy. Lamane wyglądał tak, jakby miał zaraz zemdleć. Cusard otworzył usta ze zdziwienia. - Od kiedy to potrafisz się z tym obchodzić? - Pokażesz mi, zanim ruszymy. Cusard zamknął oczy, jakby modlił się w duchu. - O nie. - Ładunek wybuchowy? - powiedział z powątpiewaniem Halle.. - Możemy dostać się do więzienia bez stosowania przemocy, jak to pan określił, ale nie wyjdziemy z Ronsardem, skoro jest poszukiwanym przestępcą. Nie wystarczy przebrać go w mundur strażnika; zbyt wielu policjantów pracowało, razem z nim i zna jego twarz. Będziemy musieli się przebić. - Moja panno, ma pani... bardzo jasny obraz sytuacji. - Halle nabrał tchu, a Madeline zdała sobie sprawę, że dla niego to także nie jest łatwe, że jest mu trudno zaufać jej. Nie zna mnie, nie wie, że jestem osobą honorową i nie złamię danego słowa; nie zastrzelę go, kiedy już nie będzie nam potrzebny. Wykazał wiele odwagi, odzywając się do mnie przy Cusardzie i Lamane; ja wiem, że są tylko włamywaczami, a nie mordercami, ale on nie wie. - Nie mamy czasu do stracenia - dokończył. Madeline skinęła na Cusarda. - Słyszałeś. Pospiesz się. Cusard zaklął, ale poszedł. - Nie pożałuje pani - powiedział Halle, patrząc na nią życzliwie. Kiwnęła mu głową w roztargnieniu i zaczęła zrywać galony z pożyczonej od policjanta bluzy. Już teraz tego żałuję, pomyślała. Jeśli nam się nie powiedzie i zostaniemy aresztowani, nie będę musiała się zabijać; Nicholas zrobi to za mnie. I szczerze mówiąc, wcale mu się nie będę dziwiła. Coraz bardziej zdawali sobie sprawę, że w ciemnych korytarzach więzienia ktoś na nich poluje. Nicholas zaklął, kiedy na ich drodze pojawiły się następne drzwi. Jak do tej pory natrafili już na czworo zamkniętych drzwi, których nie dało się otworzyć kluczami zabranymi strażnikom na górze. Dwoje z nich Crack wyważył łomem. Pozostałe były obite blachą i nie poddawały się, więc musieli zmienić trasę. W tych korytarzach nie powinno być żadnych drzwi, a więc prawdopodobnie założono je w ostatnich kilku latach, żeby zapobiec dalszym ucieczkom więźniów. Nicholas gestem nakazał Crackowi podejść do drzwi, a sam przywarł do brudnych kamiennych murów, by go przepuścić. Ronsarde oparł się o ścianę i ciężko oddychał. Jeśli będą nadal poruszać się z taką prędkością, on może tego nie przeżyć. Gdzieś na górze rozległ się trzask pękającego drewna, a potem urwany w połowie ludzki krzyk. - O mój Boże, następny - mruknął Reynard. - Ilu już zginęło? - Czterech - odpowiedział Nicholas. Przyglądał się, co Crack robi przy drzwiach. Wyglądało na to, że przy odrobinie szczęścia uda się je wyważyć. Kiedy nie złapano ich w okolicach cel, prawdopodobnie wysłano za nimi strażników i policjantów na niższy poziom. Na szczęście istocie stworzonej przez czarnoksiężnika po to, by ich zgładziła, nie robiło większej różnicy, kogo zabija. - Gdyby to coś wiedziało, dokąd idziemy, dawno by już nas złapało. Ono tylko... w ogóle poluje. - Może nadeszła pora, żebyśmy to my na nie zapolowali stwierdził Reynard. Nicholas zmarszczył brwi i spojrzał mu w oczy. - O co ci chodzi? - Cofnę się niepostrzeżenie i spróbuję zabić to coś, co nas ściga - wyjaśnił Reynard. - To jedyne rozsądne wyjście. Z tego, co słyszeliśmy, ta istota porusza się szybko i mamy małe szansę uciec, zwłaszcza że jest wśród nas ranny i musimy co jakiś czas zatrzymywać się, żeby wyważyć kolejne drzwi. - Nie znasz rozkładu więzienia - zaprotestował Nicholas. Sam zastanawiał się nad podobnym rozwiązaniem, ale nie sądził, by miało ono sens, dopóki nie wymyśli się sposobu skutecznego zgładzenia ich prześladowcy. Najlepiej byłoby wykorzystać lampy gazowe oświetlające korytarze, ale nie przychodziło mu do głowy, jak to uczynić, nie ginąc przy tym samemu, a nie uważał, żeby sytuacja tego wymagała. - Jeśli nawet przeżyjesz starcie z tym stworzeniem, nie będziesz w stanie iść dalej. O ile kiedykolwiek znajdziemy drogę, co obecnie jest bardzo wątpliwe. - Nie muszę szukać wyjścia. To pan inspektor musi wydostać się nie zauważony z prefektury. Ja mogę być tylko jeszcze jednym idiotą, który ucieka przed czarną magią. - Potrzebny ci pistolet. - Nicholas szukał dalszych argumentów. Spotkanie z podążającym za nimi potworem skazywało Reynarda na pewną śmierć, więc uznał; że musi wyperswadować mu jego pomysł, zanim Crack upora się z drzwiami. - A w tej chwili to ja go mam. Reynard popatrzył na niego i uśmiechnął się. - Założę się, że potrafiłbym cię przekonać, żebyś mi go dał. Ktoś inny mógłby pomyśleć, że Reynard zamierza to uczynić siłą, ale Nicholas znał go lepiej. Popatrzył na przyjaciela i podjął jego żartobliwy ton. - Nie przy panu inspektorze. A poza tym co pomyślałaby sobie Madeline? Musiałaby wyzwać cię na pojedynek. - To nie był wcale żart; Madeline pojedynkowała się już kiedyś na pistolety z inną aktorką, która ją obraziła. Reynard był jej sekundantem. Crack przygarbił się i starał nie mieszać w dyskusję. Ronsarde słuchał w milczeniu. - To prawda, a ja musiałbym pozwolić jej wygrać - przyznał Reynard, który najwyraźniej zaczynał się wahać. Znał charakterek Madeline. - Mimo to... Zamek w drzwiach poddał się ze skrzypnięciem i szczękiem metalu. Nicholas szybko przeszedł do najistotniejszego zastrzeżenia. - Mamy tylko jeden pistolet, a w nim pięć kul, więc jeśli ten stwór wyprzedzi cię albo nie znajdziesz go w tej plątaninie korytarzy, my nie będziemy mieli żadnych szans. - Skinął w stronę otwartych drzwi. - Proponuję ruszać, bo nasza dyskusja może stać się bezcelowa. - Racja. - Reynard wyglądał na przekonanego, przynajmniej na chwilę. - Nad tym się nie zastanowiłem. Nicholas ukrył ulgę. - Innym razem znajdziemy dla ciebie jakiegoś potwora - po wiedział uprzejmie, gdy Reynard przechodził przez drzwi. - Och, a ja myślałem, że chcesz, żebyśmy zginęli wszyscy razem. Nicholas pozwolił, by Reynard miał ostatnie słowo, po czym odwrócił się do inspektora i ujął go pod ramię. Ronsarde z początku przysłuchiwał się ich rozmowie z pewnym rozbawieniem, ale kiedy zobaczył, że Nicholas na niego patrzy, jego twarz szybko przybrała wyraz uprzejmej obojętności. Nicholas miał wrażenie, że może ujawnili na swój temat więcej niż należało. Przeszli przez drzwi, a Crack zamknął je i zablokował. Nicholas przekazał Crackowi rewolwer i ten ruszył jako pierwszy, za nim Nicholas, pomagając Ronsarde’owi, a na końcu Reynard. Gdy przeszli jakieś pięćdziesiąt kroków, Crack od wrócił się do nich i szepnął: - Czujecie ten smród? Nicholas zmarszczył brwi i usiłował wyczuć w zatęchłym powietrzu coś więcej niż tylko zapach więzienia. Rzeczywiście, był to odór zwierzęcia, przypominający zapach domów nawiedzanych przez szczury. - Wyprzedził nas - szepnął Reynard. - Tyle razy już zmienialiśmy kierunek, że może to my znaleźliśmy się przed nim - odpowiedział Nicholas. - Czy widzicie, żeby coś się przed nami ruszało? - Doszli do miejsca, w którym ich korytarz łączył się z drugim, niższym i gorzej oświetlonym. - Nie. I nic nie słychać. - Inne ofiary też pewnie nic nie słyszały - zauważył półgłosem Reynard. Obaj z Nicholasem popatrzyli po sobie. - Doskonale nam idzie, prawda? - Reynard zwrócił się z uśmiechem do inspektora. Nicholas zdecydował, że nie ma teraz czasu na kłótnie’. - Idźcie do przodu... powoli - powiedział. Crack jako pierwszy znalazł się w miejscu, gdzie korytarze się łączyły, i gestem uniesionej ręki nakazał im, by się zatrzymali. Usłuchali go, a Reynard sięgnął do laski, w której miał ukrytą szpadę. Po chwili Crack skinął ręką, by poszli dalej. Na podłodze leżał skurczony mężczyzna w ciemnym mundurze strażnika więziennego. Jedną rękę miał nienaturalnie wykręconą, a dookoła niego schła kałuża krwi. Ciężkie żelazne drzwi zamykały jeden koniec korytarza, a drugi, prowadzący w lewo, słabo oświetlony nielicznymi latarniami gazowymi, sprawiał wrażenie całkowicie pustego. Nicholas spostrzegł, że drzwi były zamknięte na klucz, a potwornie mógł przecież przybyć korytarzem, którym oni przyszli. Jest zatem w lewej części korytarza. Tylko że nie wie, że oni też. Przynajmniej na razie. Skinąwszy Crackowi, by oddal rewolwer Reynardowi, wskazał na strażnika i wyszeptał: „Klucze”. Crack kiwnął głową. Reynard wziął pistolet i bezszelestnie przemieścił się tak, żeby widzieć otwarty korytarz. Nawet jeśli będą zachowywać się bardzo cicho, bestia i tak usłyszy, kiedy pchną te drzwi. Crack znalazł kółko z kluczami u pasa strażnika i podszedł do drzwi. Włożył klucz do dziurki i ostrożnie go przekręcił. Szczęknięcie zapadek rozległo się donośnym echem. Od strony pustego korytarza nie dobiegł ich żaden dźwięk. Nicholas szybko pomógł Ronsarde’owi przejść obok nieżywego strażnika do drzwi. Kiedy Reynard zamierzał pójść ich śladem, poczuł lekki przeciąg i światełka lamp gazowych nieco przygasły. Nicholas puścił inspektora i krzyknął ostrzegawczo. Reynard rzucił się jednym susem do przodu, a Crack natychmiast zatrzasnął za nim drzwi. Coś ciężkiego uderzyło o gruby metal z łoskotem, od którego zadrżały kamienie posadzki. Nastała chwila ciszy, po czym klamka poruszyła się gwałtownie, jakby ktoś szarpnął nią z drugiej strony. - Klucze - szepnął Nicholas, czując nagle suchość w gardle. Crack podniósł do góry kółko z kluczami i wtedy wszyscy odetchnęli z ulgą. Gdyby klucze pozostały w zamku... pomyślał Nicholas - nasze problemy już by się skończyły. - Brawo - pochwalił Cracka Reynard. - A teraz wiejmy stąd, zanim to coś znajdzie sposób, żeby pokonać drzwi. Teraz mogli posuwać się szybciej i wybierać prostszą drogę, byle tylko omijać strażników. Mieli nadzieję, że nie potrwa to; zbyt długo. 13 Drzwi do szpitala więziennego znajdowały się niebezpiecznie blisko prefektury, ale Madeline miała nadzieję, że na placu po drugiej stronie wciąż panuje zamieszanie i nikt nie zwróci na nich uwagi. Czekali razem z Hallem naprzeciw wejścia, kryjąc się przed wzrokiem strażników więziennych za wykuszowym oknem wystawowym sklepu z porcelaną. Jeszcze teraz pełno tu było ludzi biegających w popłochu, a strażnicy, czując się zagrożeni, obserwowali uważnie, czy ktoś się nimi zbytnio nie interesuje. Drzwi do szpitala pilnowało czterech uzbrojonych w strzelby strażników. Madeline wygładziła przód bluzy pożyczonej od policjanta, po zdjęciu galonów wyglądała jak zwykła ciemna kurtka. W tym stroju Madeline mogła z łatwością zostać uznana za pielęgniarkę. Wiedziała, że w więzieniu były też cele dla kobiet; jeśli uda jej się dostać do środka, mogłaby zdobyć strój strażniczki i zyskać większą swobodę poszukiwań. Z niesmakiem zauważyła, że trzęsą jej się ręce. Zawsze odczuwała tremę przed każdym ważnym przedstawieniem. Halle przechadzał się w pobliżu, wyraźnie przejęty, ale nie próbował nawiązywać rozmowy. Madeline była mu za to wdzięczna. Zobaczyła, że zbliża się Cusard, i wyprostowała się, robiąc dla uspokojenia głęboki wdech. Najgorzej jest na chwilę przed podniesieniem kurtyny. Cusard wydobył z kieszeni zawiniętą - w brązowy papier paczkę. - Proszę - powiedział krótko, wręczając ją ostrożnie Madeline. - Pamiętasz, co ci powiedziałem? - Tak. Jedna czwarta zakrętki na drzwi drewniane, cała na żelazne, cztery na ścianę z tynkowanego kamienia i cała trumna, jeśli użyję tego do wysadzenia ściany nośnej, bo tylko to mi wtedy pozostanie - spojrzała na Halle’a. - Czy mogę to włożyć do pańskiej torby, doktorze? Halle kiwnął głową, nieco zafrasowany. - Tak pewnie będzie najlepiej. Gdyby obszukali panią... - Byłaby to katastrofa. - Odczekała, aż Halle otworzy torbę i wyjmie - z niej tackę z narzędziami chirurgicznymi, po czym ostrożnie umieściła paczkę na samym dnie. Cusard przyglądał się temu w zamyśleniu, a potem zwrócił się do Madeline. - Mam dla ciebie jeszcze to na wszelki wypadek. - Wręczył jej sześciostrzałowy rewolwer i małe aluminiowe pudełeczko z dodatkowymi nabojami. Madeline automatycznie sprawdziła, czy broń jest naładowana, a potem włożyła ją do torby lekarskiej. Cusard zakaszlał znacząco. Madeline domyśliła się, o co mu chodzi, ale stanowczo pokręciła głową. - Nie mogę wnieść do więzienia rewolweru w kieszeni. Oni tam znają doktora Halle’a i wiedzą, że pracuje dla prefektury. Jeśli znajdą te rzeczy w jego torbie, to najwyżej je skonfiskują. Halle patrzył w stronę więzienia. - Obawiam się, że po tym wszystkim moja reputacja nie będzie warta funta kłaków. Jednak teraz nie zamierzam się tym przejmować. Dziewczyna zawahała się. W kieszeni miała coś jeszcze, czego nie powinna wnosić do więzienia. Już wcześniej dała Cusardowi dwie martwe kule, żeby zaniósł je do sejfu w składzie. Czynna kula, ta, którą pomagał stworzyć Arisilde, leżała zawinięta w chusteczkę do nosa w jej kieszeni. Zarówno zdrowy rozsądek, jak i intuicja podpowiadały jej, że powinna ją zatrzymać przy sobie. Instynkt czarownicy, pomyślała Madeline. Ale coś, co nazwałaby instynktem artystki, kazało jej zaufać Halle’owi. Ostrożnie wyjęła kule z kieszeni, czując, jak lekko wibruje pod jej palcami, i włożyła ją do torby lekarskiej. - Co to jest? - zapytał doktor, marszcząc brwi. Cusard także niczego nie rozumiał. Znając go, Madeline przypuszczała, że umieścił w sejfie jej torbę razem z zawartością bez zaglądania do środka. A przecież mógł, znając Nicholasa, obawiać się, że w torbie znajduje się głowa hrabiego Montesqa, stwierdziła w duchu. - To magiczny przyrząd, który może nam pomóc, jeśli natrafimy na chodzący posąg albo inny przejaw czarnej magii - wyjaśniła. - Aha - westchnął Halle z ulgą. - Jak się go używa? Dobre pytanie, pomyślała Madeline. - Nie wiem. Działa sam z siebie. Halle popatrzył na nią z powątpiewaniem, a Cusard ironicznie się uśmiechnął, ale Madeline nie zwróciła uwagi na ich reakcję. - Czy mogę ponieść pańską torbę, doktorze? - zapytała. - Strażnicy znają pana, a mnie przyda się rekwizyt. - Dotychczas nawet nie zdawała sobie sprawy, jak kostium i sceniczny makijaż może działać uspokajająco przed występem. Halle zamknął torbę i podał jej. Kiedy spiesznie przemierzali ulicę, kierując się w stronę więzienia, Madeline przyszło do głowy, że chyba oszalała. Ciekawe, co powiedziałby na to Nicholas. Lepiej niech nic nie mówi, pomyślała, przecież to on wpadł na pomysł, żeby wejść do więzienia, i to razem z inspektorem Ronsardem, a teraz my musimy coś z tym zrobić. Po chwili znaleźli się pod murem i przeszli pod łukowatym sklepieniem kryjącym wejście. Chodnik był mokry, a od kamieni biło lodowate zimno. Człowiek, który wyszedł, by ich zatrzymać, nie był strażnikiem więziennym, lecz policjantem. - Doniesiono mi, że są tutaj ranni - powiedział szybko Halle, zanim mężczyzna zdążył się odezwać. Mówił jakby był zadyszany i przejęty, przy czym niewątpliwie to drugie było najzupełniej szczere. Madeline pomyślała, że doktor przyjął doskonałą taktykę; strażnicy więzienni zostali uwikłani w zamieszki i z pewnością mają jakichś rannych. Nie wiadomo, czy ktoś się nimi zajął, czy nie. Posterunkowy sprawiał wrażenie trochę zagubionego, ale po chwili wyszedł do nich jeden ze strażników więziennych i powiedział: - Myślałem że wszyscy zostali zabrani do chirurga. Mówili... - Nie, w środku są jeszcze inni - przerwał mu Halle. - Rozmawiałem z kapitanem Defansem nie dalej jak godzinę temu. Strażnik zaklął i dramatycznym gestem wskazał im ciężkie żelazne drzwi. Wewnątrz znajdowała się jeszcze krata, a za nią następny wartownik. Otworzyła się, skrzypiąc, i Halle pospieszył do środka, a za nim Madeline. Przeszli co najmniej trzy ponure pomieszczenia, każde chronione grubymi drzwiami i żelaznymi bramkami, których pilnowali strażnicy o oczach bez wyrazu. Madeline wolała nie myśleć o czekającym ich przedsięwzięciu. Najpierw znajdź Nicholasa i całą resztę, a potem będziesz się martwić, pomyślała. Kolejne obite żelazną blachą drzwi otworzyły się przed nimi, ukazując maleńkie, otoczone szarymi murami podwórko, a potem następne skrzypiące wierzeje. Intensywny zapach karbolu wskazywał, że właśnie wchodzą do szpitala więziennego. Była to wysoka sala o kamiennych ścianach i łukowato sklepionym suficie, na którym wciąż można było dostrzec jaśniejsze owalne plamy w miejscach, gdzie stosunkowo niedawno zamurowano okna. W głębi znajdowały się drewniane przepierzenia, a za nimi dwa długie rzędy łóżek, na których leżeli głównie policjanci i strażnicy. Drzwi wejściowych pilnowało kilku mężczyzn, a parę kobiet ubranych w bure fartuchy pielęgniarek więziennych kręciło się po sali; były to prawdopodobnie strażniczki, pospiesznie przekwalifikowane na personel szpitala z powodu niezwykle dużej liczby rannych. Rozmiary i rozplanowanie tego pomieszczenia sugerowały, że była to kiedyś kaplica. Po przeciwległej stronie sali Madeline dostrzegła kolejne drzwi, które najprawdopodobniej prowadziły do dalszych części więzienia. Potem zauważyła mężczyznę pełniącego, jak sądziła, funkcję lekarza dyżurnego. Był to przygarbiony młody człowiek w okularach, ubrany w stary garnitur i poplamiony fartuch; wydawał się padać ze zmęczenia. Halle dostrzegł go także i właśnie kiedy chciał skryć się za przepierzeniem, młodzieniec zawołał: - Doktor Halle! Nie wiedziałem, że pan tutaj jest. Halle rzucił Madeline krótkie spojrzenie, a potem wystąpił naprzód, by przywitać się ze swym młodym kolegą. - Mamy dzisiaj bardzo ciężki dzień, jak pan widzi, doktorze. - Owszem - przyznał Halle. - Zostałem wezwany przez dyrektora więzienia. Nie jestem pewien, czy w takiej sytuacji nadal ma zamiar się ze mną spotkać, ale pomyślałem, że lepiej będzie, jeśli... - Ależ oczywiście, skoro pan tutaj jest, czy zechciałby pan spojrzeć tylko na jednego pacjenta... Halle zacisnął wargi, ale pozwolił zaprowadzić się do chorego. Madeline obserwowała go bacznie, czy nie odszedł za daleko, chociaż przypuszczała, że na pułapkę jest jeszcze za wcześnie. Halle wygłosił swą kwestię może nieco zbyt gorliwie; na szczęście młody doktor był zbyt zapracowany, żeby mieć jakieś wątpliwości. No i poza tym któż podejrzewałby doktora Cyrana Halle’a o uczestnictwo w tak szalonym planie. Mogłaby wykorzystać ten czas, by dowiedzieć się, czy Ronsarde został ponownie schwytany i czy wraz z nim pojmano jeszcze kogoś. Jedna ze strażniczek więziennych stała opodal i myła ręce w metalowym zlewie. Madeline ruszyła w jej stronę. - Proszę pani! - rozległ się czyjś głos. Madeline była zbyt doświadczoną aktorką, żeby zareagować nerwowo. Zignorowała wezwanie i szła dalej. Kątem oka zauważyła, że zbliża się do niej jakiś mężczyzna. Nadchodzą kłopoty, pomyślała. Był to starszy człowiek o surowej twarzy, ubrany w nienaganny ciemny garnitur. To nie lekarz. Biorąc pod uwagę, jak jej się ostatnio marnie wiedzie, zaraz pewnie okaże się, że jest to sam dyrektor więzienia. Kierował się prosto w jej stronę, więc musiała w końcu zatrzymać się i kiwnąć mu głową, tak jak uczyniłaby to kobieta na jej stanowisku. - Kim pani jest? - zapytał mężczyzna. - Pielęgniarką doktora Halle’a. - To powinno zamknąć mu usta. Doktor Halle pojawiał się tu bardzo często. Mężczyzna odwrócił się i zobaczył Halle’a rozmawiającego z drugim lekarzem. Madeline poczuła, że robi jej się słabo. Halle podniósł wzrok i zauważył go. Był za daleko, żeby Madeline mogła odczytać wyraz jego twarzy, ale odniosła wrażenie, że się nie ucieszył. Przeprosił lekarza dyżurnego i podszedł do nich. - Doktorze Halle - zwrócił się do niego mężczyzna. - Co pan tu robi? Doktor spojrzał na niego ponuro. Zawahał się, a potem zapytał - Sir Redian, czy moglibyśmy porozmawiać bez świadków? Madeline poczuła wściekłość z powodu pecha, jaki ją prześladował. Była pewna, że mają do czynienia z jakimś wysokim urzędnikiem więziennym, kimś, kto nie uwierzy w naprędce skleconą bajeczkę. Redian przez chwilę mierzył doktora Halle’a spojrzeniem, a potem powiedział: - Proszę tędy.. Halle ruszył za nim, a Madeline pozostała na miejscu, pragnąc stać się niewidzialną. Jednak Redian warknął: - Pielęgniarka także. Madeline zaklęła w duchu. Oczywiście, lepiej potrafię wyróżniać się z tłumu niż się weń wtapiać. Halle spojrzał na nią z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, więc nie miała innego wyjścia, jak podążyć za mężczyznami. Poprowadzono ich obok rzędu wydzielonych przepierzeniami kabin do niedużego pokoju, który niewątpliwie był gabinetem lekarza szpitalnego. Panowała tu ciasnota, a na biurku i półkach leżało mnóstwo różnych papierów, książek i sprzętów medycznych; to skromne miejsce nie wyglądało na gabinet kogoś, do kogo Halle zwracałby się „sir”. Redian zamknął za nimi drzwi. - A więc? - zapytał. Te dwa słowa nie stanowiły zachęty dla doktora, a Madeline nie mogła mu pomóc bez wychodzenia ze swojej roli. Stała ze spuszczonymi oczami, czując, że jej dłonie, w których trzyma torbę lekarską, są śliskie od potu. Ściany oddzielające gabinet od reszty szpitala były cienkie i w razie czego nie wygłuszyłyby głośnych dźwięków. Madeline zastanawiała się, czy zdąży wydobyć z torby pistolet, gdyby Redian zaczął wołać o pomoc. W pokoju nie było żadnych okien, przez które można by wyskoczyć. Jeśli zatem Halle nie zdoła przekonać Rediana, żeby pozwolił im odejść, ich jedyną szansą będzie uczynienie go zakładnikiem. - Nie rozumiem, skąd się wzięły pańskie podejrzenia - powiedział Halle. - Podejrzenia biorą się stąd, że pański kolega Ronsarde uciekł policjantom w okolicznościach, które nazwałbym co najmniej niejasnymi - powiedział Redian gniewnie. - Zgodnie z ostatnią sprawdzoną wiadomością, wszedł do tego zakładu. A teraz spotykam tutaj pana. - To niesłychane - stwierdził Halle z niedowierzaniem i irytacją. - Ronsarde został porwany, prawie zginął, a pan oskarża go... - Byłem na schodach, kiedy zaczęły się zamieszki - odparował Redian. - Widziałem to na własne oczy. Halle usiłował zyskać na czasie. - Nie interesuje mnie to, co pan widział - rzekł i odebrał Madeline torbę lekarską, po czym otworzył ją, jakby chciał czegoś w niej poszukać, i postawił na krześle, obok którego stała Madeline. - Gdyby się pan trochę zastanowił, wiedziałby pan, że oskarżenie przeciwko niemu, to stek bzdur. Genialne, pomyślała Madeline. Halle umieścił pistolet tak, żeby mogła go łatwo dosięgnąć, prawie pod jej ręką. Niewątpliwie nie dorównywał sprytem Nicholasowi, ale niewiele mu brakowało. Odwrócił się twarzą do Rediana, przesuwając tak, żeby zasłonić sobą torbę i prawą rękę Madeline. To dawało jej odrobinę przewagi: zanim Redian zdąży zawołać o pomoc, ona będzie w stanie wyciągnąć broń. - Jeśli Ronsarde nie zorganizował tych zamieszek... - powiedział Redian, urwał i skrzywił się. - Ale nie to jest ważne. Chcę wiedzieć, dlaczego pan tutaj przyszedł, Halle. Czy ma pan cokolwiek wspólnego z grupką uzbrojonych mężczyzn, którzy wdarli się przez wartownię, kiedy zbiegł Ronsarde? - Nie wierzę, że mógłby pan mnie oskarżać... - Jeszcze ich nie złapaliśmy, ale wkrótce to nastąpi. A teraz czekam na pańską odpowiedź albo odeślę pana do prefektury, oskarżając o udzielanie przestępcy pomocy w ucieczce. Madeline upuściła chusteczkę do nosa i pochyliła się, żeby ją podnieść, a w tym czasie sięgnęła do torby i odnalazła rękojeść pistoletu. Drzwi otworzyły się nagle, a Halle drgnął i odwrócił się. Madeline miała tylko ułamek sekundy na podjęcie decyzji; pozostała bez ruchu, na wpół schylona, z ręką w torbie. Spojrzała na drzwi i zobaczyła w nich młodego człowieka w mundurze policjanta. Oddychał ciężko i patrzył szeroko otwartymi z przerażenia oczami. - Sir! Znaleźliśmy pięciu martwych ludzi w dolnych korytarzach - powiedział. - Co? - Zostali rozdarci na strzępy... to czarna magia, taka sama jak na zewnątrz. Zapominając o doktorze Halle, Redian ruszył za policjantem. Doktor spojrzał na Madeline, a na jego twarzy malowała się ulga i zarazem zdziwienie. - Idziemy za nim? - zapytał cicho. - Tak - szepnęła, wyciągając z torby pistolet, i umieściła go W kieszeni swojej bluzy. Nicholas ostrożnie zbliżył się do łukowato sklepionego wyjścia, Brakowało tu oświetlenia gazowego i było ciemno jak w grobie. Oświetlali sobie drogę resztką świecy, którą Crack zna lazł w kieszeni, i przesuwali się ostrożnie pod wilgotną ścianą. Jej konstrukcja sugerowała, że po drugiej stronie powinien znajdować się wylot ścieku więziennego. Nicholas miał nadzieję, że tym razem nie natrafią tam na ghoule, z którymi trzeba będzie walczyć. Dotarł do niskiego otworu, przez który docierało do nich wilgotne powietrze, równie nieświeże jak we wszystkich innych korytarzach. Nie wyglądało to najlepiej.. Uzupełnienia ubytków w murach, doprowadzony gaz, nowe drzwi, pomyślał. Miejmy nadzieję, że nie zamurowali wejścia do katakumb, prowadzących ze starej krypty fortecznej do nowej kostnicy więziennej. Niech los podaruje im chociaż tyle. Nie wyskoczyły na niego żadne ghoule ani inne wytwory szalonego czarnoksiężnika, więc ostrożnie przeszedł przez łukowato sklepiony otwór i uniósł świecę. Tak jak pamiętał, w niskiej komorze walały się porozrzucane kości, fragmenty drewnianych trumien i kawałki potłuczonych marmurowych płyt, które niegdyś stanowiły pokrywy grobowców, a wszystko to było pokryte kurzem i brudem. Ktoś zrobił sobie w tym przejście, odsuwając śmieci pod ścianę, by móc starannie zamurować znajdujący się na końcu pomieszczenia otwór. Nicholas był zbyt zmęczony, żeby przeklinać los. Kiedy kilka lat temu uwolnił Cracka, zostawił na jego miejscu zwłoki wykradzione z miejskiej kostnicy, a sam Crack został uznany za zmarłego. Ten zamurowany otwór świadczył o tym, że inni uciekający nie troszczyli się o zatarcie za sobą śladów, i władze więzienia właśnie w ten sposób ukróciły wszystkie ucieczki. Cofnął się do korytarza, gdzie czekali pozostali członkowie grupy. - Zamurowane: Mamy tylko jedno wyjście. - Ukraść mundury strażników i próbować przedostać się górą - powiedział Reynard. Kwaśny wyraz jego twarzy wyraźnie wskazywał, co myśli o szansach powodzenia takiego planu. Nicholas wiedział, iż były one nikłe, zwłaszcza że był z nimi, ranny inspektor Ronsarde, którego bez trudu rozpoznałby pierwszy lepszy szeregowy policjant. W tej chwili gotów byłby ryzykować przejście kanałem ściekowym, tylko że nie miał pojęcia, jak się do niego dostać. - Jestem otwarty na propozycje - stwierdził sucho. Ronsarde oparł się ciężko o ścianę i powiedział: - Mam pewien pomysł. - Jeśli chodzi panu o to, co powtarzał pan już trzykrotnie, to nie chcę o tym więcej słyszeć - odparł Nicholas. Zdawał sobie sprawę, że pomału traci cierpliwość, przez co może zacząć popełniać błędy, ale niewiele mógł na to poradzić. Ronsarde uparł się jednak. - Sam pan powiedział, że gdyby nie ja, moglibyście całkiem łatwo wytłumaczyć swoją tutaj obecność i wyjść za zgodą władz więziennych... - I pozwolić, żeby wykrwawił się pan tu na śmierć? - przerwał mu Nicholas. Miał ochotę zapytać: Za kogo pan mnie ma?, ale zdołał się powstrzymać. Głupio pytać Ronsarde’a o coś takiego. - Wykluczone - stwierdził Reynard głosem nie znudzonego sybaryty, którym zazwyczaj przemawiał, lecz kapitana kawalerii. - W ten sposób uleglibyśmy temu bydlakowi, który swoją cholerną magią wpakował nas w kłopoty. On właśnie tego chce więc musimy wszyscy za wszelką cenę przetrwać. To chyba oczywiste. - Ten czarnoksiężnik chce, żeby pan zginął - tłumaczył Nicholas. Czuł wdzięczność do Reynarda za pomóc. Wychowany w slumsach pośród przestępców, nie przywykł do tego, by ktokolwiek okazywał mu wsparcie. - Zorganizowanie tej całej hecy kosztowało go masę wysiłku. Prawdopodobnie niewiele brakowało, a wpadłby pan na jego trop. Gdyby dostał się pan w ręce władz, znowu wystąpi przeciwko panu, tylko tym razem szybciej, a po drodze zginie jeszcze parę niewinnych osób. Ronsarde nie nawykł do takiego oporu. - Zapominacie, że ten człowiek to wariat, który uczepił się mnie tak samo jak was, panowie. Będzie nas ścigał aż do końca, niezależnie od tego, czy jesteśmy bliscy odkrycia jego tożsamości albo miejsca pobytu. Nicholas i Reynard już chcieli mu na to odpowiedzieć, kiedy Crack stracił resztkę cierpliwości. - Znowu zaczynacie. Tu nie ma czasu na jałowe spory - burknął. Nicholas nabrał tchu. - Masz rację, trzeba się stąd zabierać - Odwrócił się na pięcie i ruszył z powrotem. Crack wziął pod ramię Ronsarde’a, chociaż inspektor rzucił mu gniewne spojrzenie, i poszedł za Nicholasem. Kilkoma długimi krokami Reynard zrównał się z nimi. - Dokąd idziemy? - zapytał. - Żebym to ja wiedział... - warknął Nicholas przez zęby. - Przepraszam za to pytanie. Staram się tylko przewidywać; jakoś nie potrafię się od tego odzwyczaić. - Więc spróbuj - odparł Nicholas. Madeline i Halle weszli za Redianem do szpitala. Na jednym z długich drewnianych stołów leżały nosze, a na nich zwłoki mężczyzny. Ciało zostało rozdarte do kości. Madeline chwyciła doktora Halle’a za ramię, czując ulgę, że to jakiś policjant, a nie Nicholas, Crack albo Reynard, a także po to, żeby powstrzymać go przed przyłączeniem się do innych lekarzy. Redian popatrzył na zwłoki policjanta z obrzydzeniem. - Czy ktokolwiek widział Ronsarde’a albo któregoś z towarzyszących mu mężczyzn? - Nie, proszę pana, nikt. - Młody posterunkowy wyglądał tak, jakby było mu niedobrze. Na rękawie jego munduru widniały ślady krwi. - Sądziliśmy, że są w innym skrzydle budynku, więc przeszukiwaliśmy tamtą część, a do piwnic posłaliśmy tylko kilku ludzi... Madeline odciągnęła Halle’a od grupki osób zgromadzonych wokół noszy. - Ten, kto to zrobił, szuka Nicholasa i pozostałych. Doktor kiwnął głową. - Na dole jest istny labirynt korytarzy. Nie rozumiem, dlaczego tam poszli, chyba że zostali do tego zmuszeni... Zaraz, zaraz, ktoś kiedyś uciekł przez stary tunel prowadzący z krypty do kostnicy więziennej, więc przejście to zostało zamurowane. Może pani przyjaciele tam właśnie poszli, sądząc, że wyjście nadal istnieje? Madeline zastanowiła się, przygryzając wargę. - Kiedy je zamurowano? - W zeszłym roku. - Tak, mogli przypuszczać, że da się przez nie uciec. Halle popatrzył na Rediana, po czym, pociągając za sobą Madeline, zaczął przesuwać się w stronę wyjścia na korytarz. - Proponuję więc znaleźć ich, zanim uczynią to inni. - Uważam dokładnie tak samo - mruknęła Madeline. Cofnęli się i dotarli do wąskich schodów. Zbliżyli się do nich z wielką ostrożnością, gdyż jako jedyna droga na wyższe piętra w tej części więzienia mogły być pilnowane: przez strażników. Na szczęście skrzyżowanie korytarzy obok klatki schodowej:. świeciło pustką, tak samo jak cała reszta. Nicholas wspiął się na pierwszy podest, podczas gdy pozostali czekali na dole, i wychylił się, by sprawdzić, co jest wyżej. Stwierdził, że pali się tam światło. Po chwili wahania zakradł się na górę, rad, że schody są kamienne, a nie drewniane, i nie mogą zaskrzypieć. Ostrożnie zbliżył się do drzwi i zajrzał przez kratę. Była tam następna wartownia, a w, niej dwóch strażników i mundurowy policjant, najwyraźniej rozmawiający o swoich zmartwieniach. Wszyscy mieli strzelby. To chyba nie ze względu na nas, pomyślał Nicholas. Na razie jeszcze nikogo nie zabiliśmy. Nie, broń z pewnością ma służyć do zabicia potwora, który nas ściga w tym labiryncie. Chyba już dowiedzieli się o jego istnieniu. Gdyby władze zabiły go, mielibyśmy ułatwione zadanie, stwierdził Nicholas i cichutko zszedł na dół. Oczekiwano go z niepokojem. - I co? - zapytał Reynard. - Dwóch strażników i policjant, wszyscy uzbrojeni. - Nicholas krótko opisał całą wartownię, a potem przedstawił swój plan. Nie był może najlepszy, ale w tej chwili jedyny; nie mieli czasu usiąść i czekać, aż Nicholas odzyska swą zwykłą błyskotliwość. - Crack będzie udawał strażnika próbującego otworzyć drzwi kluczem. - Crack kiwnął głową bez cienia protestu. Miał ciemnobrązową kurtkę, zbliżoną kolorem do stroju strażników, i w słabym świetle to najzupełniej wystarczało. - Masz rannego i bardzo się śpieszysz. - Jak się domyślam, to ja nim będę - stwierdził Ronsarde. Wskazał na swe zapuchnięte i otoczone wielkim fioletowym siniakiem oko. - To wygląda dosyć przekonująco. - Kiedy drzwi zostaną otwarte, Reynard i ja wepchniemy się do środka i weźmiemy ich z zaskoczenia. - Spojrzał na Reynarda, spodziewając się z jego strony krytyki. Ten jednak uśmiechnął się i stwierdził: - Moim zdaniem to doskonały pomysł. W tej samej chwili usłyszeli dobiegające z góry odgłosy awantury. Niskie męskie głosy, a potem głos kobiecy. Słów nie można było rozróżnić, ale wiadomo było, że chodzi o coś nie cierpiącego zwłoki. Nicholas zmarszczył brwi i wszedł na wyższy schodek. To niemożliwe.... - Mam wrażenie, że to... - Madeline - dokończył Reynard, patrząc z niepokojem na Nicholasa. - Nie powinna, stanowczo nie powinna. Crack zaklął i uderzył się dłonią w czoło, co było najbardziej wymownym przejawem uczuć, jaki. Nicholas kiedykolwiek u niego widział. Potwierdziło to jego przypuszczenia. Wspiął się na pierwszy podest i zaczął słuchać z napięciem. Docierały do niego pojedyncze słowa, co nie wystarczało, by zrozumieć treść rozmowy. Usłyszał jeszcze jeden głos mówiący coś o pomocy medycznej. Ronsarde, z trudem pokonawszy kilka ostatnich stopni, wsparł się o ramię Reynarda. - To Halle - wyszeptał z niedowierzaniem. - Co u... - Doktor Halle? - zapytał Nicholas bardzo cicho, chociaż naprawdę miął ochotę krzyczeć. - Tak, bez wątpienia. Cholera. Nicholas nakazał gestem, by pozostali cofnęli się, a sam ponownie podkradł się do drzwi i rzucił okiem do wnętrza pomieszczenia. Madeline miała na sobie skromny strój pielęgniarki i trzymała torbę lekarską, ale z jej oczu bił blask, który zupełnie nie pasował do odgrywanej postaci. Zapomina się i wychodzi z roli... Będę musiał z nią o tym poważnie porozmawiać, pomyślał. I o paru innych rzeczach. Rozpoznał towarzyszącego jej mężczyznę jako doktora Halle’a. Ależ ta dziewczyna ma tupet! Wszyscy trzej pilnujący zajęci byli kłótnią z Hallem. To, że Nicholas był wściekły na Madeline za jej ryzykanctwo, nie zmieniało faktu, iż nie będzie lepszej okazji, żeby przedostać się przez te drzwi. Zszedł na dół i szepnął: - Tak, to oni. Ruszamy, tak jak zaplanowaliśmy. Cichutko wspięli się na górę. Crack i Ronsarde zajęli pozycje na stopniu poniżej podestu, a Nicholas i Reynard ukryli się za nimi. Nicholas dał znak i Crack załomotał do drzwi, wołając: - Otwierajcie, jest tuż za nami! - Ronsarde jęczał z bólu, a Crack wpychał jeden z kluczy do zamka i gmerał nim, jakby w panice nie potrafił go przekręcić. Po drugiej stronie drzwi rozległy się krzyki, a potem szczęknął zamek i droga stanęła otworem. Ronsarde poderwał się i upadł u stóp otwierającego, uniemożliwiając zamknięcie drzwi - Crack rzucił się do przodu i potknął o leżącego kolegę, przez co wpadł na strażnika i przewrócił go. Nicholas i Reynard wbiegli do środka, zanim dwaj pozostali mężczyźni zdążyli za reagować; Reynard złapał lufę strzelby i pchnął trzymającego ją strażnika na ścianę. Nicholas rozejrzał się za trzecim i zobaczył, że Madeline trzyma go za kołnierz, wbijając mu pod ucho lufę pistoletu. Reynard polecił strażnikom, by położyli się na brudnej posadzce. Kiedy Crack uwolnił Madeline od konieczności zajmowania się policjantem, Nicholas powiedział: - Proszę, proszę, cóż za niespodzianka. - Znaleźliśmy was - stwierdziła Madeline z satysfakcją. Nicholas patrzył na nią bez słowa i zastanawiał się, czy jego milczenie jest spowodowane tym, że jest zbyt wściekły, czy raczej zanadto zmęczony. Rzucił okiem na doktora Halle’a, który, nie bacząc na protesty Ronsarde’a, usiłował go zbadać. Wreszcie powiedział:.. - Chyba na niewiele się to przyda. Teraz sześć osób będzie potrzebowało pomocy. Madeline groźnie zmarszczyła brwi. Otworzyła torbę lekarską, przez chwilę czegoś w niej szukała, a potem wydobyła nie wielką, zawiniętą w papier paczuszkę. - Myślisz, że przyszliśmy tu nie mając pomysłu, jak stąd wyjść? - Reynard krępował jednego ze strażników jego własnym paskiem. Podniósł głowę i zaśmiał się krótko. - Myśmy tak właśnie zrobili. Nicholas popatrzył na niego wrogo. - Co to jest? - zapytał. - Środek wybuchowy. Specjalna mieszanka Cusarda. Nicholasa na chwilę zatkało. - Genialne! - powiedział wreszcie i wyrwał jej paczuszkę. - Nie ma za co dziękować - odparła złośliwie Madeline. Wtedy Nicholas zobaczył, co jeszcze znajduje się w torbie. - Zabrałaś ze sobą kulę? Mówiłem ci, żebyś zaniosła je do... - Tak miałam zamiar zrobić - przerwała mu Madeline. - Ale pomyślałam, że może przydać się przeciwko czarnej magii... - Przydać się? W jaki sposób? Madeline zniżyła głos. - Ona działa. - Działa? - Widziałeś te kamienne maszkarony, które ścigały ludzi na placu? Zamieniła jednego z nich z powrotem w kamień. Chwycił ją za ramię i pociągnął kilka stopni w dół po schodach, żeby nie usłyszeli ich strażnicy. W drugiej ręce miał pistolet, pamiętając, że mogą nie być tu sami. - Tak po prostu? Niczego nie robiłaś? - Tak po prostu - odparła ze zniecierpliwieniem. - Nicholas, umiem panować nad tym urządzeniem w takim samym stopniu, jak moja garderobiana nad rolą Elenge. Nie wiem, jak ono działa, ale wiem, że to odbyło się bez mojej pomocy. - Ale jak dotąd kula nigdy nie zadziałała - zaprotestował Nicholas. Czuł, że niczego nie rozumie, i wcale mu się to nie podobało. Wyjął kulę z torby i przyjrzał się jej na tyle dokładnie, na ile to było możliwe w słabym świetle gazowego stoczka. Wyglądała tak samo jak dotychczas: połączone ze sobą zębate kółka, przypominające zabawkę dla dziecka. - Leżała na półce w Coldcourt. Może nigdy dotąd nie czuła potrzeby, by coś robić? Madeline miała rację. Nicholas oddał jej kulę. Ach, Edouardzie, westchnął, nie mogłeś ograniczyć się do filozofii natury? - Nie mamy czasu, żeby się tym teraz zajmować; musimy najpierw wydostać się stąd. - Jak? - zapytał Reynard, schodząc do nich. Miał ze sobą strzelbę policjanta i Nicholas pomyślał z ulgą, że teraz są trochę lepiej uzbrojeni. - Chcesz wywalić zamurowane przejście w kostnicy? Wszyscy natychmiast dowiedzą się, gdzie jesteśmy, i będą na nas czekać po drugiej stronie. - Wiem, i dlatego pójdziemy kanałem ściekowym.. Kiedy się już w nim znajdziemy, możemy obrać dowolny kierunek i wyjść tam, gdzie zechcemy. - Bardzo dobrze - wyraził swoje poparcie Ronsarde. - Czy zostawimy tych ludzi związanych? - zapytał Halle, pojawiając się obok nich. - W korytarzach grasuje potwór. - Zostawiliśmy go zamkniętego po drugiej stronie żelaznych drzwi, więc najpierw musi się przez nie przedostać - powiedział Nicholas. - Poza tym nie pójdzie na parter, jeśli my będziemy w piwnicach: przecież poluje na nas. Crack, zamknij te drzwi na klucz. Nicholas poprowadził ich do ściany, która prawdopodobnie stykała się z kanałem ściekowym. Było to w pobliżu miejsca, w, którym korytarz kończył się katakumbami, co oznaczało, że jeśli ktoś przyjdzie tu za nimi, znajdą się w pułapce. Mam nadzieję, że ten kanał rzeczywiście tutaj jest, pomyślał Nicholas, kucając, by rozłożyć zawartość paczuszki, na kamiennej podłodze. Zauważył, że uzbrojeni Reynard i Crack pilnują otwartego końca korytarza. Gdyby zostali teraz odkryci, zyskają dzięki temu trochę czasu, ale wszystko zależało od tego, czy Nicholasowi uda się już przy pierwszej próbie. Środek wybuchowy znajdował się w niedużej, starannie zamkniętej szklanej fiolce. Poza tym paczuszka zawierała długi zwinięty lont i nieduże dłutko, potrzebne, żeby umieścić ładunek w ścianie. Madeline uklękła obok i szepnęła: - Cusard próbował mi wyjaśnić na wszelki wypadek, jak to się robi, ale bardzo się cieszę, że okazało się to zbędne. - Patrz teraz uważnie, bo może jednak kiedyś to ci się przyda. - Nicholas przyglądał się kiepsko oświetlonej ścianie, próbując ocenić, gdzie najlepiej umieścić ładunek. Wybrał miejsce między dwoma solidnymi belkami, mając nadzieję, że utrzymają strop, gdyby zrobił coś nie tak jak należy. Chciał wywalić nieduży otwór, wystarczający, by przeszedł przezeń człowiek. - Proszę powiedzieć, jeśli potrzebuje pan pomocy - zaczął Ronsarde. Nicholas spojrzał za siebie i zobaczył, że Halle zmienia prowizoryczny opatrunek na głowie Ronsarde’a. To dobrze; im mniej zapachu krwi zostawią za sobą, tym lepiej. Nicholas miał nadzieję, iż nikt nie wpadnie na to, co zamierzają zrobić. Wykonał dłutkiem otwór w wilgotnej, poszczerbionej ścianie. - Czy jesteś wściekły na mnie za to, że współpracuje z Hallem? - zapytała Madeline, bardziej zaciekawiona niż zdenerwowana. Nicholas znowu rzucił okiem na Halle’a i Ronsarde’a, Znajdowali się na tyle daleko, że nie było słychać nic z ich rozmowy. - Przypuszczam, że powinienem, chociaż nic mi z tego przyjdzie. Poza tym okazałbym się paskudnym hipokrytą, bo sam w momencie słabości zdecydowałem się ratować inspektora Ronsarde’a. - Nicholas skończył dłubać otwór i sięgnął po szklaną fiolkę. - Nie oddychaj przez kilka chwil, proszę. Madeline wstrzymała oddech, podczas gdy on nasypał odrobinę proszku na kawałek papieru i starannie umieścił go w przygotowanym otworze. Kiedy kiwnął głową, że wszystko już w porządku, spytała:. - W momencie słabości? Nicholas sięgnął po lont. - Tak. Zobaczymy, czy nie będę musiał uwalniać nas wszystkich z tego gmachu, tylko że z cel więziennych. - Myślisz, że on doniesie na nas? - zapytała z powagą Madeline. Nicholas powoli wypuścił powietrze z płuc. To był niedobry dzień na takie pytania. - Ty byś na jego miejscu tego nie zrobiła. Ale ja może tak, zależy, w jakim byłbym humorze. Nie wiem. Madeline chciała coś - powiedzieć, ale zamiast tego wydała okrzyk zdziwienia. Podniosła kulę, którą trzymała na kolanach, i spojrzała w jej wnętrze. - Coś się zbliża. Nicholas popatrzył na pusty korytarz ginący w mroku. - Skąd wiesz? - Kula brzęczy tak jakby wyczuwała moc. Dotknij. Nicholas zawahał się, a potem wyciągnął rękę i dotknął metalowej powierzchni czubkiem palca. Kula była ciepła i rzeczywiście lekko wibrowała. - Mamy problem - powiedział Nicholas na tyle głośno, by wszyscy go usłyszeli. - Czujecie? Znowu tutaj jest - stwierdził Crack. - Tak - przyznał Reynard, mocniej ściskając strzelbę. - To jest to. Z korytarza zaczął dochodzić ohydny smród, taki sam jak ten, który unosił się w miejscu odnalezienia zmasakrowanego strażnika. Nicholas odwrócił się do ściany i zaczął mocować lont. Starał się pracować spokojnie; nie będzie miał szansy na drugą próbę.. Madeline wstała, wciąż patrząc na kulę, a potem podeszła do Cracka i Reynarda. Ten spojrzał na nią i zaczął: - Moja droga, doprawdy... - Ciszej - odparła Madeline i dodała: - Nie mam pojęcia, co się dzieje, ale ta kula wie. Ronsarde podniósł się na nogi, podpierany przez Halle’a, i po wiedział: - To jedna ze słynnych magicznych kul Edouarda Villera. Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek zobaczę, jak działa. - Ja zaś wolałbym tego nie widzieć - stwierdził Halle. - Czy możemy w jakiś sposób pomóc? - Już prawie skończyłem. - Nicholas rozwinął lont, a potem szybko zapakował resztę materiałów. Halle schował paczuszkę z powrotem do swojej torby lekarskiej. Nicholas właśnie miał oznajmić, że wszystko jest gotowe, kiedy nagle usłyszał jakieś odgłosy.. Było to skrobanie wielkich pazurów o kamień oraz głośny syk, rozlegający się echem po całym korytarzu. Madeline i Reynard spojrzeli na siebie, a Crack stał bez ruchu z odbezpieczonym pistoletem, czekając na atak. To nie może być wielkie, pomyślał Nicholas, skoro mieści się w drzwiach. Nie może także być równie potężne jak poprzednia Klątwa, bo już by dawno nie żyli. Może to, że została ona zniszczona przez Wielkie Zaklęcie chroniące dom Madele, sprawiło, że ich przeciwnik miał teraz mniej mocy. Nicholas rozłożył lont na ziemi i wycofał się w stronę pozostałych. Lont miał długość około dwudziestu stóp. - Teraz zdetonuję ładunek - powiedział Nicholas. Kiedy wybuchnie, potwór może zaatakować. - Nie mamy wyboru - odparł Reynard, opierając się o ścianę. - Wiem - stwierdził spokojnie Nicholas i sięgnął po świeczkę. Madeline krzyknęła nagle, a gdy Nicholas podniósł wzrok, zobaczył, że korytarzem toczy się ku nim fala ciemności. Zapalił lont i zawołał:, - Padnij! Wybuch okazał się nadspodziewanie silny i głośny. Nicholas przywarł do ściany, chowając głowę, a na plecy spadł mu deszcz odłamków kamienia. Po chwili rozejrzał się i stwierdził, że nic nie widzi w tumanach pyłu i dymu. - Wszyscy żyją? Odpowiedziały mu okrzyki i kaszel. Nicholas odszukał na podłodze świeczkę zgaszoną przez eksplozję, a potem podniósł się na nogi. Pokręcił głową, co wcale nie pomogło mu pozbyć się dzwonienia w uszach, i potykając się, wrócił pod ścianę. W ciemnościach i tumanie kurzu nie sposób było cokolwiek zobaczyć, więc zaczął ścianę obmacywać w poszukiwaniu otworu. Potknął się o kawałek odłupanego kamienia i niewiele brakowało, a wpadłby do wywalonej dziury. Okazało się, że zaczyna się na wysokości pasa i jest większa niż oczekiwał, gdyż mur okazał się dosyć cienki. Mamy szczęście, że nie zawalił się sufit, pomyślał. Zapalił świeczkę. Wszystkich pokrywał rdzawy ceglany pył, a na twarzach mieli smugi sadzy; Nicholas pomyślał, że on sam z pewnością nie wygląda lepiej. Madeline zakrywała twarz chusteczką do nosa i trzymała pod pachą kulę. - Teraz już tak głośno nie brzęczy - stwierdziła. - Wybuch musiał to coś odstraszyć.. - Przynajmniej na chwilę - zgodził się Nicholas. W dochodzącym z kanału wilgotnym powietrzu pył opadał szybko. Nicholas uniósł świecę. Przez wyszczerbioną dziurę w murze zobaczył szeroki tunel z łukowatym sklepieniem, wyłożony nierównymi blokami kamiennymi. Po obu stronach ciągnęły się skalne występy, a środkiem płynął strumień ciemnej cieczy. Nad tym wszystkim unosił się smród, który uderzał w nozdrza niczym cios pięścią. Nicholas pochylił głowę i przeszedł przez otwór. Za nim przedostał się Crack, mówiąc krótko: - Ghoule. Nicholas ostrożnie stąpał po śliskich kamieniach. - Żadnych tu nie widzę. - Poprzednim razem też nie widziałeś. W korytarzu tymczasem Halle i Ronsarde usiłowali przekonać Madeline, by przeszła jako następna, ona zaś protestowała. - Nie, ja ma kulę, powinnam iść ostatnia i osłaniać nasze tyły. - Panowie, nie ma co się z nią spierać - poinformował ich ponuro Nicholas. Pomógł Ronsarde’owi przejść, a potem cofnął się, żeby zrobić miejsce dla Halle’a.. Reynard przeniósł przez otwór Madeline, a potem sam znalazł się po drugiej stronie. - Gdybyście widzieli to, co ja widziałam na Placu Sądowym - mówiła dziewczyna - zrozumielibyście, o co mi chodzi. Ona reaguje na obecność magii... Boże, co za smród. - Połowa więzienia orientuje się już teraz, gdzie jesteśmy - przypomniał Reynard - więc lepiej już chodźmy. - Tędy - odparł Nicholas, ruszając występem. Ściek prowadził mniej więcej na wschód, w stronę rzeki. Nicholas miał nadzieję, że nie będą musieli aż tam dotrzeć. Mieli niewiele czasu. Policjanci, którzy już pewnie ruszyli w kierunku odgłosu wybuchu, dotrą tu niedługo. Mogą przejść bezpiecznie najwyżej dystans dwóch przecznic. Na szczęście na dworze zaczynało się już ściemniać, a po dzisiejszych wydarzeniach widok ludzi wychodzących z kanału nie powinien nikogo zdziwić.. - Kula znowu brzęczy - powiedziała Madeline bez tchu. Przeszkadzał jej panujący tu odór i długa suknia, w której było jej trudno iść po śliskich kamieniach. - To ten stwór ruszył za „nami. Cudownie, pomyślał Nicholas. Może przynajmniej pożre kilku policjantów. Tak naprawdę nie sądził jednak, że można na to liczyć: bestia polowała przecież na nich. Szli dalej, klnąc z cicha, kiedy o coś się potykali. Kanał był długi, a blask świecy pozwalał widzieć na odległość zaledwie kilku stóp. Vienne miało dosłownie całe mile ścieków, częściowo nowych i łatwych do pokonania na specjalnych wózkach lub łódkach, a częściowo starych, niekiedy pozatykanych odpadkami, tak że nawet woda z trudem mogła się przez nie przedostawać. Mieli szczęście, że trafili na jeden z nowszych tuneli. W cuchnącym powietrzu z trudem można było oddychać, a zapach szczurów stawał, się coraz bardziej intensywny, chociaż w kanale wcale nie było widać tych gryzoni. Występ zwężał się niekiedy i wówczas Nicholas ujmował Madeline pod ramię, by ją podtrzymać, ale także po to, żeby samemu poczuć się pewniej. Ją zaś interesowała wyłącznie kula. Jej brzęczenie stało się teraz tak głośne, że nawet Nicholas je słyszał. Widać było, że dziewczyna jest zdenerwowana: zdjęła rękawiczki i jej spocone ręce zostawiały wilgotne ślady na lśniącej metalowej powierzchni. Nicholas zastanawiał się, jak inteligentna jest poszukująca ich istota i jak bardzo lęka się kuli. - Jak daleko mamy jeszcze iść? - zapytała Madeline zduszonym głosem. - Jeszcze trochę - odparł Nicholas. - Nie chcesz chyba, żebyśmy wyszli tuż obok prefektury albo bram więzienia. Madeline zaśmiała się krótko, a potem zakrztusiła kaszlem. Jeśli nawet zdołamy uciec przed wszystkim, co nas ściga, to zabije nas ten odór, pomyślał Nicholas. - Coś jest za nami - odezwał się znienacka Reynard. - Idźcie dalej - odparł Nicholas. Obejrzał się i zauważył jakiś cień Mógł to być tylko wytwór jego wyobraźni, ale on czuł, że to jest najzupełniej realna istota. Przeszli jeszcze pięćdziesiąt jardów, aż wreszcie Nicholas powiedział: - Wystarczy. - Liczył kroki, i nawet jeśli trochę się pomylił, powinni znajdować się o dwie przecznice na wschód od więzienia. - Szukajcie wyjścia. - Bogu dzięki - mruknął Reynard za jego plecami. Myślałem, że dotrzemy aż do samej rzeki. - Tutaj jest drabinka - stwierdził Halle. Nicholas wpatrzył się w ciemności przed sobą i też ją zobaczył. Drabinka prowadziła do okrągłej żeliwnej pokrywy umieszczonej w łukowatym stropie. Tędy wchodzili z ulicy do środka kanalarze. - Reynard, sprawdź, czy znajdujemy się we właściwym miejscu. - Niewłaściwe miejsca to dziedziniec więzienny albo schody przed gmachem sądów, jak przypuszczam. - Reynard podał strzelbę Nicholasowi, a potem chwycił najniższy szczebel drabinki i podciągnął się do góry. Nicholas patrzył w stronę, z której nadeszli, czując, że lufa strzelby ślizga mu się w mokrych od potu dłoniach. Usłyszał, jak Reynard przesuwa ciężką pokrywę, a potem w tunelu pojawiło się przyćmione światło dnia. Nicholas miał wrażenie, że to coś w korytarzu cofnęło się i ukryło w cieniu. Czuł dziwną pewność, że dostosowało swoją postać do tej cuchnącej podziemnej rzeki.. - Pospiesz się - rzucił przez zaciśnięte zęby. - To ulica Graci - odezwał się z góry Reynard. - Chodźcie! Halle wysunął się naprzód, podtrzymując Ronsarde’a, a Nicholas zauważył, że inspektor wygląda znacznie gorzej niż dotychczas. W słabym blasku dnia widać było, że poszarzał na twarzy i oddycha z trudem. On jest stary, pomyślał nagle Nicholas. Nie był młodzieniaszkiem, kiedy zmarł Edouard, ale nie zastanawiałem się wtedy, ile ma lat... Halle podał Reynardowi swą torbę lekarską, a potem sięgnął w dół i zaczął wciągać inspektora po drabinie. - Pomóż im - polecił Nicholas Crackowi. Crack zawahał się, a Nicholas pchnął go lekko. - No już, ruszaj się, do diabła. Crack schował pistolet do kieszeni i zaczął wspinać się za Ronsardem, podpierając go od dołu. Nicholas znowu spojrzał w głąb kanału. Ciemności gęstniały i stawały się jakby dotykalne. Chciał przełknąć ślinę, ale miał suche gardło. Najbliższych kilka chwil przyniesie rozwiązanie ich sytuacji. Crack przeszedł przez otwór i z niepokojem patrzył na nich w dół. Obserwując z napięciem kulę, Madeline powiedziała nerwowo: - Idź. Nicholas chwycił ją za ramię. - Madeline, nie mam zamiaru teraz się z tobą kłócić... Ciemności runęły naprzód, pochłaniając resztki światła wpadającego przez otwór na górze, a równocześnie z siłą eksplozji wystrzelił biały blask. Madeline krzyknęła i oboje wylądowali plecami na oślizgłej ścianie. Nicholas potrzebował kilku chwil, by jego wzrok przyzwyczaił się do mroku, który ponownie nastał. Z początku widział tylko tańczące mu przed oczami jaskrawe plamy. Potem zobaczył puste występy, ściek w dole i tunel o ścianach z cegły, prowadzący w mrok. Jednak teraz widział dalej niż przedtem i wydawało mu się, że nic tam się nie porusza poza płynącą cieczą. Towarzysze na górze krzyczeli do nich, nie mając pojęcia, co się wydarzyło. Madeline oderwała się od ściany i - bezskutecznie próbowała otrzepać spódnicę. Kula, którą wciąż trzymała pod pachą, milczała. - Mówiłam ci. Edouard zrobił ją właśnie w takim celu. Chwyciła jedną ręką dolny szczebel drabiny i z łatwością pod ciągnęła się w górę. Zaczynam wierzyć, że tak jest, pomyślał Nicholas, przerzucił strzelbę przez plecy i ruszył za Madeline. 14 Kiedy dotarli do składu, zrobiło się już kompletnie ciemno, ale Nicholas zamierzał zatrzymać się tam tylko na krótko. Pokoiki biurowe nie zapewniały zbyt wielu wygód, a wolał unikać Coldcourt i wszystkich innych miejsc, które mógł znać Octave. Po krótkich powitaniach i okrzykach ulgi zapakował wszystkich do furgonu Cusarda i kazał mu jechać do kryjówki, której już kiedyś używali: mieszkanka na trzecim piętrze niedużej, wykładanej piaskowcem kamienicy przy bulwarze Panzan. Nie było tam dozorcy, który mógłby zadawać kłopotliwe pytania, a lokatorów także było niewielu. Furgon wjechał w podjazd prowadzący na tyły budynku i Nicholas wysiadł, żeby otworzyć boczne drzwi. Niewielki hall pokrywał równomiernie kurz i nie widać było śladów, by ktoś tu coś ruszał, ale mimo to posłał Cracka na schody, żeby sprawdził, czy i tam wszystko jest w porządku. Madeline zeskoczyła z furgonu i stanęła obok Nicholasa. Miała włosy w nieładzie i sprawiała wrażenie bardzo zmęczonej. - Ronsarde nie wygląda najlepiej. Dobrze, że Halle jest z nami. - Też tak sądzę. - Nicholas opierał się o ozdobną kratę przy wejściu. W głowie wciąż mu huczało po eksplozji i marzył tylko o tym, by się wykąpać i przebrać. A potem upaść na łóżko i spać przez cały tydzień. Gdyby przy tym znalazła się obok niego Madeline, byłoby wspaniale. - Wypadki nie rozwijają się tak, jak planowałem. - I owszem - przyznała z przekąsem Madeline. - Dziękuję, że uratowałaś nam życie. Skrzywiła się. - Powinnam zapewne powiedzieć: „Nie ma za co”. Zanim Nicholas zdążył zareagować, w ciemnym hall'u pojawił się Crack i gestem zachęcił ich, by weszli na górę. Nicholas ruszył pierwszy, otworzył drzwi i sprawdził, czy wszystko jest w porządku. Mieszkanko było skromne: składało się z bawialni, jadalni, sypialni i garderoby. Poza tym była jeszcze służbówka i kuchnia. Nie wietrzono tu już od dłuższego czasu, a okna zasłaniały grube story; na meblach leżały pokrowce. Nicholas przeszedł przez kuchnię, by sprawdzić tylne zewnętrzne schody prowadzące na podwórko. To właśnie one, a także niewielka klapa w spiżami pozwalająca wydostać się na strych przesądziły o tym, że Nicholas wybrał właśnie ten apartament. Kiedy upewnił się, że wszystkie okna i drzwi są zamknięte i nie ma na nich śladów włamania, wrócił do wejścia i dyskretnie przywołał pozostałych. Cofnął się, by wpuścić Reynarda i doktora Halle’a, którzy podpierali Ronsarde’a. - Zabierzcie go do bawialni - powiedział Nicholas, otwierając jedne drzwi. - Jest tam sofa i przyzwoite oświetlenie. Przeszedł do kuchni i oparł się ciężko o kamienny blat, próbując uporządkować myśli. Słyszał, jak Crack grzebie w spiżarni, szukając węgla, a Madeline wydaje polecenia. W końcu dziewczyna pojawiła się w kuchni, popatrzyła na niego przez chwilę, a potem oparła się o szafkę i zapytała: - No i co? Nicholas przyjrzał się jej dokładnie. - Wyglądasz jak sprzątaczka. Nie sądzę, żeby w Elegante oferowali jakieś role w tym charakterze. - Dziękuję ci - odparła Madeline, wdzięcznie skłaniając głowę. - Postaram się to zapamiętać. - Potem spoważniała. - Wiesz, dałam słowo doktorowi Halle. - Czy to jest właśnie twój problem? - Nicholas z trudem powstrzymywał rozbawienie. - Oni są naszym najmniejszym zagrożeniem. Madeline zawahała się. -Ten czarnoksiężnik... - Chce zabić nas wszystkich, to prawda, ale ja nie o tyra myślałem. Donatien nie żyje. To koniec. Słysząc to nazwisko, Madeline rzuciła spojrzenie na drzwi. - Ale oni nie wiedzą... - Myślę, że Ronsarde wie. Nie mam natomiast pojęcia, co zamierza z tym zrobić. Uratowaliśmy mu życie, więc chyba nic. Poza tym nadal potrzebuje naszej pomocy. Madeline milczała przez chwilę. - A więc to koniec. - Tak. Odwróciła wzrok, jakby nie mogła w to uwierzyć. - Jest aż tak źle? Nicholas zacisnął szczęki. - To znaczy, że musimy zrezygnować z planu zniszczenia Montesqa. Madeline spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Nie pomyślałam o tym. Po tym wszystkim... to nie do wiary, zupełnie mi to nie przyszło na myśl. - Pokręciła głową, niezadowolona. - Ale przecież nie możemy tego tak zostawić. Może... Tym razem Nicholas nie patrzył jej w oczy. - Nie możemy ciągnąć tego dalej. Ronsarde domyśli się prawdy, a wtedy wszystko pójdzie na marne. Chodząc tu i tam po kuchni, Madeline kilka razy zaczynała zdanie i milkła. W końcu zatrzymała się, wzięła pod boki i powiedziała: - A więc to tak. Pozwalamy Montesqowi wykręcić się sianem? Niekoniecznie, pomyślał Nicholas. Po prostu będzie musiał własnoręcznie zgładzić Montesqa. Co prawda bardziej podobałaby mu się sytuacja, w której państwo dokonałoby egzekucji hrabiego za zbrodnię, której nie popełnił. - Praktycznie tak - powiedział. Madeline przybrała zaniepokojony wyraz twarzy. - Donatien zabiłby Ronsarde’a - stwierdziła. Nicholas oderwał się od blatu. - Moja droga, trochę się pogubiłaś w rolach. Donatien już tu nie podejmuje decyzji, tylko ja. - Czy to ma mnie uspokoić? Udając, że nie dosłyszał jej słów, Nicholas wyszedł z kuchni i stanął w drzwiach prowadzących do bawialni. Zapalono tam lampy, a Crack rozpalił ogień w kominku, który wygnał z pomieszczenia chłód i wilgoć i uczynił je całkiem przyjemnym. Doktor Halle zajmował się Ronsardem, który bronił się przed tym złośliwymi uwagami na temat lekarzy, którzy wmawiają pacjentom chorobę, a sobie, że ich pomoc jest niezbędna. Halle traktował to z dużym poczuciem humoru i nieustępliwie opatrywał rany inspektora. Reynard opierał się o gzyms kominka i obserwował całą tę scenę. Nicholas odczekał” aż Halle skończy i zacznie porządkować swą torbę medyczną, po czym rzucił Reynardowi znaczące spojrzenie. - Chciałbym porozmawiać z panem inspektorem sam na sam. - Oczywiście - zgodził się grzecznie Reynard, sygnalizując gestem doktorowi, żeby także wyszedł. Halle usłuchał, ale na jego twarzy widoczna była nieufność. Reynard także odczuwał niepokój, chociaż mógł to zauważyć tylko ktoś, kto go bardzo dobrze znał. Nicholas uśmiechnął się w duchu. A więc Reynard także nie ma pewności, jak on się odniesie do ich nowych sojuszników. Jedyną osobą sprawiającą wrażenie najzupełniej spokojnej był sam Ronsarde, który uśmiechnął się pogodnie do Nicholasa, kiedy, ten zamknął drzwi za Reynardem i Hallem. Inspektor wciąż był blady, miał podbite oko i ciemniejącego siniaka na żuchwie, ale po zszyciu rany na czole i usunięciu śladów krwi wyglądał znacznie lepiej. - A więc? - zapytał. Nicholas zawahał się, jakby nie wiedział, o co Ronsarde’owi chodzi. - Słucham? - Chodzi mi o tego czarnoksiężnika, który jest uwikłany w całą sprawę. Czy wciąż jest pan skłonny przekazać mi jakieś informacje? Ronsarde kontynuował rozmowę, którą zaczęli jeszcze w więzieniu, tak jakby wszystkie następujące potem wydarzenia nie imały miejsca albo nic nie znaczyły. - Mówiłem, że to bardzo możliwe, iż uważa się za Constanta, Macoba. Ale przecież pan już to wiedział wcześniej. - Młody człowieku... Nicholas usiłował powstrzymać irytację. -Wie pan, jak się nazywam, sir, proszę nie udawać, że jest inaczej. To nie jest dobra pora na zagadki. - A więc, panie Valiarde. - Inspektor zamilkł na chwilę i przyglądał się Nicholasowi w zamyśleniu. - Słyszałem, że chciał pan kiedyś zostać lekarzem. - Okoliczności sprzysięgły się przeciwko mnie. - Nicholas podszedł do okna i odsunął starą adamaszkową portierę, żeby rzucić okiem na ulicę. - Rozpoznałem pana w Gabrill House tamtej nocy, chociaż nie przypuszczam, że pan mnie rozpoznał. - Nie, skąd - przyznał Ronsarde. - Miałem wrażenie, że skądś znam pański głos, ale dawno już ze sobą nie rozmawialiśmy. - Od czasu rozprawy. - Dziesięć lat, osiem miesięcy i czternaście dni. Nicholas potrafił to obliczyć bez najmniejszego trudu. Ale z pewnością poznał pan kulę. - O tak, znam ją bardzo dobrze. Z pewnością dotarłbym w końcu do pana, gdyby pan, że tak powiem, nie odnalazł mnie jako pierwszy. - Ronsarde zawahał się, ale mówił dalej. - Hrabia Rive Montesq miał od tamtego czasu okropnego pecha, nieprawdaż? Nicholas powoli odwrócił się twarzą do swego rozmówcy, a potem usiadł na parapecie i założył ręce. Na twarzy Ronsarde’a malowała się wyłącznie ciekawość. Nicholas uśmiechnął się i powiedział: - A i owszem. - Kilka razy stracił duże sumy pieniędzy, a także nieruchomości. Nie tyle, żeby zbankrutować, ale wystarczająco dużo, by sprawiło mu to pewną przykrość. A potem miał problemy z personelem. Jeden z jego głównych doradców finansowych, prawnik i dwóch osobistych służących zniknęło gdzieś bez śladu, - To okropne - stwierdził Nicholas: Rad był, że Ronsarde nie wie jednak wszystkiego; Montesq poniósł znacznie większe straty. - Ale może to po prostu zrządzenie losu. - Może. - Ronsarde wzruszył ramionami, a potem skrzywił się z bólu. - Gdybym nie wiedział, że ten prawnik był najgorszego autoramentu szantażystą, który zrujnował niejedną osobę i spowodował co najmniej jedno samobójstwo, i że doradca finansowy współdziałał w owych przedsięwzięciach, a dwaj służący zajmowali się zastraszaniem i wymuszeniami, mógłbym poczuwać się do obowiązku zainteresowania się bliżej tą kwestią. No, ale jakoś zabrakło mi na to czasu. Czy mam mu za to dziękować?, pomyślał Nicholas. Odwrócił wzrok. Tą gra w kotka i myszkę wcale mu się nie podobała. - Dlaczego obserwował pan doktora Octave’a tamtego wieczora? Ronsarde nie miał nic przeciwko zmianie tematu. - Kilka tygodni wcześniej pewna dama poprosiła mnie o pomoc w sprawie doktora. Jej matka płaciła mu za organizowanie seansów i przywoływanie zmarłych członków rodziny. Jak pan się domyśla, rodzina jest dosyć bogata. Zacząłem interesować się sprawą Octave’a, ale nie potrafiłem znaleźć niczego konkretnego. Był bardzo ostrożny. - Ronsarde popatrzył z niezadowoleniem w dal. - Teraz zdaję sobie sprawę, że jego czarnoksiężnik powiadamiał go o wszystkich moich posunięciach, które znał dzięki nekromantycznym praktykom. Czarna magia daje przestępcy niezasłużoną przewagę.. - Są sposoby, by to zmienić - stwierdził sucho Nicholas. Ronsarde uśmiechnął się i spojrzał pogodniej. - Domyślam się, że pan je dobrze zna. Wracając jednak do Sprawy, zdołałem pomóc damie przekonać matkę, by zostawiła zmarłych w spokoju, ale mimo to wciąż zajmowałem się Octavem. Odkryłem, że madame Everset zamierza zorganizować seans u siebie, najprawdopodobniej w ogrodzie. Dało mi to po raz pierwszy okazję, żeby przyjrzeć się imprezie z bliska, nie będąc przy tym widzianym przez spirytystę. - Właśnie dlatego ja też się tam znalazłem - powiedział Nicholas bez zastanowienia, lecz zaraz skrzywił się i nakazał sobie większą ostrożność. Po tylu latach zachowywania ostrożności rozmawiał z Ronsardem tak, jakby go znal równie dobrze jak Madeline czy Reynarda. Ucieczka przed szalonym czarnoksiężnikiem i ghoulami miała na niego zdecydowanie zły wpływ. Nie zdawał sobie pan sprawy, że Octave ma związek z tajemniczymi zniknięciami. Tym razem to Ronsarde był zakłopotany. Krótkim szarpnięciem poprawił na sobie koc. - Nie - powiedział. - Halle zbadał wszystkie trzy ciała, które wydobyto z rzeki, i zwrócił moją uwagę na tajemnicze porosty. Ta odmiana pojawia się w obecności magii. Obrażenia, jakich ofiary doznały przed śmiercią, zasugerowały mi, że ktoś więził tych ludzi i zabijał ich podczas praktyk nekromantycznych. Zauważyłem też podobieństwa do morderstw popełnionych dwieście lat temu przez Constanta Macoba. Nicholas zmarszczył brwi z irytacją. On sam nie wpadł na to, dopóki nie dokonali odkrycia w Valent House. Egzekucje króla Rogere, książka, którą pożyczył mu doktor Uberque, dostarczyła mu następnych informacji, By zwabić swe ofiary, Macob oszałamiał je mieszanką ziołową wywołującą utratę orientacji, a na wet przerażenie. W jaki sposób skłaniał je, by spożyły ten środek, pozostało dla piszącego owo sprawozdanie tajemnicą, ale Nicholas sądził, że mieszanka mogła działać przez skórę. To wyjaśniałoby opisane w Przeglądzie Dnia dziwaczne zachowanie Jeal Meule oraz to, że sąsiedzi nie potrafili jej skłonić, żeby wróciła do domu. Trucizna oszołomiła ją i pozbawiła zdolności podejmowania właściwych decyzji, a prześladowca odnalazł ją i pojmał na nowo. - Dlaczego od razu uznał pan, że chodzi o Macoba? - zapytał Nicholas. - Zbrodnie i proces tego czarnoksiężnika zostały jak na owe czasy bardzo dobrze opisane i dostarczają wielu istotnych informacji na temat stanu umysłu człowieka, który pragnie jedynie okaleczać i mordować. Czytałem tę historię i dawniej, ale przydała mi się szczególnie przy sprawie wicehrabiego March-Bannot, który... - Odcinał ludziom głowy i wrzucał je do rzeki. Tak, pamiętam. - Octave i jego wspólnicy popełnili błąd, pozbywając się jednego z ciał w Alter Point, a nie w samej rzece. Obecność porostu sugerowała, że zwłoki są związane z naszą sprawą, a nie że jest to jeden z tych nieszczęśników, których codziennie znajduje się martwych w najrozmaitszych punktach Vienne. Resztki błota na spodniach wskazywały na skraj Riverside sąsiadujący z Gabardin. - Ja także znalazłem Valent House. - Wcześniej niż ja. - Ronsarde uśmiechnął się blado. - Octave był często widywany w pobliżu tego domu przez człowieka, który czasami dostarcza mi informacji i który rozpoznał doktora na podstawie opisu. - Zamyślił się na chwilę. - Po seansie w Gabrill House wiedziałem, że ktoś jeszcze śledzi Octave’a. Kiedy dwa dni temu odkryłem Valent House, miałem pewność, iż jakieś inne osoby natrafiły nań wcześniej. Ślady wskazywały na pospieszną ucieczkę śledzonego, a także na to, że jego kryjówka została dokładnie przeszukana. Nie byłem pewien, czy mam przeciwnika, ale wiedziałem, że ma go z pewnością Octave. Nicholas nie odezwał się. Tak niewiele brakowało. Ronsarde podążał krok za nim. - Chyba nie został pan aresztowany za włamanie do Valent House? - Ależ nie - odpowiedział Ronsarde niedbale. - Aresztowano mnie za włamanie do Mondollot House. Nicholas z trudem opanował uniesienie. - Chciał pan obejrzeć niedużą, zaplombowaną komnatkę w jednej z dolnych piwnic. Gdyby się pan tam dostał, nic by pan nie znalazł poza śladami, że jeszcze niedawno coś tam leżało. - Właśnie. - Ronsarde wpatrywał się w Nicholasa, jakby go przesłuchiwał. - Ta komnatka należała do Ventarin House, zburzonego wiele lat temu, gdy przebijano ulicę Ducal Court. Zrozumiałem, że Octave interesuje się rodziną Ventarin, już podczas pierwszego seansu, którego byłem świadkiem. Rodzina, której zmarłych przodków przywoływał wtedy doktor, jako jedyna w całym mieście miała koneksje z Ventarinami. Octave wypytywał zmarłych o dawny Wielki Dom Ventarinów i jego piwnice. Sądziłem wtedy, że po prostu chce znaleźć ukryte rodowe srebra albo klejnoty. Dopiero potem odkryłem związek z Macobem. - Tak, dwa wieki temu, za panowania króla Rogere, Gabard Ventarin pełnił funkcję czarnoksiężnika dworskiego i to on przeprowadzał egzekucję Constanta Macoba - powiedział Nicholas. - Wie pan, co znajdowało się w tej dużej skrzyni, którą zabrano z komnatki? - Nie mam pojęcia - przyznał Ronsarde. - Moglibyśmy uznać, że czarnoksiężnik, który uważa się za wcielenie nekromanty Macoba, przypuszczał, że w komnatce są ukryte szczątki jego mistrza, i zapragnął je zdobyć. - Można tak sądzić - przyznał Nicholas niechętnie - ale równie dobrze moglibyśmy zastanawiać się, dlaczego szczątki słynnego przestępcy pogrzebano w zaplombowanej komnatce pod domem potężnego czarnoksiężnika, a nie zostały wystawione na widok publiczny. - Owszem - zgodził się Ronsarde. - Jednak cokolwiek to było, Ventarin uznał, że należy to ukryć i trzymać pod strażą. A my wiemy, że nasz przeciwnik posiada to od... - Czterech dni - podsunął Nicholas. Ronsarde popatrzył na niego z ciekawością. - Jak pan odkrył tę komnatkę? - Z tego właśnie powodu ja i moi wspólnicy zostaliśmy najzupełniej przypadkowo wmieszani w tę całą sprawę - powiedział wymijająco Nicholas. I on, i Octave uznali za stosowne wedrzeć się do Mondollot House tego samego wieczoru. - Doktor uważał, że ja dostałem się do środka wcześniej i coś stamtąd zabrałem. Niestety, wcale tak nie było. Octave chciał rozmawiać ze zmarłym księciem Mondollot prawdopodobnie po to, by upewnić się, czy natrafił on na komnatkę przed śmiercią i czy cokolwiek stamtąd zabrał, ale księżna odmówiła współpracy. - Nicholas zawahał się. - A dlaczego pan włamał się do Mondollot House? Czy księżna nie wpuściłaby pana, gdyby ją pan o to poprosił? Oczywiście zacierając uprzednio wszelkie ślady handlu z Bisrą. - Być może. Odkrywszy Valent House, zdałem sobie sprawę, jak niebezpieczni są moi przeciwnicy i jak wpływowych mają przyjaciół. - Ronsarde uśmiechnął się ponuro. - Moi zwierzchnicy zasugerowali mi, mówiąc delikatnie, żebym nie poświęcał zbyt dużo uwagi mojemu śledztwu. Jakoby nie chcieli wywoływać paniki. - Ach - westchnął Nicholas. Nie poświęcać uwagi śledztwu w sprawce wielokrotnych porwań i morderstw w celu uniknięcia paniki. Jakież to typowe dla vienneńskiej prefektury. - Tym sposobem wracamy do hrabiego Rive Montesqa. - Tak, okazało się, że ma on przemożny wpływ na lorda Albiera, który jest obecnie szefem prefektury. - Ronsarde spojrzał na niego ostro. - Nie dziwię się, że pan to wie. Ostrożnie, upomniał sam siebie Nicholas, uważaj. - Moje zainteresowanie Montesqiem jest całkowicie teoretyczne - stwierdził lekko. - Oczywiście. Ale pomijając tę kwestię, musimy znaleźć czarnoksiężnika, a w tym celu powinniśmy przesłuchać Octave’a. Ronsarde sapnął z irytacją. - Niestety, po moim aresztowaniu straciłem jego ślad. - Ale ja nie - uśmiechnął się Nicholas. Nicholas otworzył drzwi do kuchni i okazało się, że są w niej wszyscy. Stali i patrzyli w podłogę, jakby uczestniczyli w ponurej stypie. - Dlaczego tak stoicie? - zawołał. - Co się z wami dzieje? - Wszystko w porządku? - zapytał z niezwykłą jak na niego serdecznością Reynard. - Oczywiście. Madeline, musimy poradzić się ciebie w kwestii makijażu i przebrań. Crack, skocz po Devisa, a ty, Reynardzie... - My? - odezwał się ostrożnie Halle. - Tak, my. Co się tak gapicie? - Zanim jednak ktokolwiek zdołał odpowiedzieć, w drzwiach za plecami Nicholasa pojawił się Ronsarde. Opierał się ciężko o ścianę, a na jego twarzy malował się wyraz ponurej determinacji. - Nie rozumiem, dlaczego nie miałbym iść z wami? - zapytał inspektor z rozdrażnieniem - Przebrany za kogo? - zapytał Nicholas. - Kulawego żebraka sprzedającego zapałki? - To byłoby doskonałe. - Dopóki nie trzeba będzie uciekać! - Mógłbym siedzieć w powozie - upierał się Ronsarde. - Ale po co? - zapytał Nicholas niecierpliwie. - On ma rację - powiedział Halle, biorąc Ronsarde’a pod ramię i kierując go w stronę bawialni. - Musisz odpocząć, jeśli masz się do czegoś przydać. Nie możesz biegać po mieście... Oddalili się, kłócąc się nadal, a Nicholas zatarł ręce i zaczął zastanawiać się nad ich najnowszym zadaniem. - Muszę zrobić listę. Potrzeba nam też będzie Cusarda. - Kiedy wychodził z kuchni, usłyszał ironiczny komentarz Reynarda: - Cudownie, teraz jest ich dwóch. Kiedy Nicholas wysłał już Cracka po Cusarda, zobaczył, że wszyscy siedzą teraz w bawialni, patrząc na ułożoną na niedużym stoliku kulę. Wyglądała jak najzwyklejszy ozdobny bibelot. - Jak ona działa? - zapytał Halle, dotykając ostrożnie kuli. Madeline popatrzyła na Nicholasa, a ten poruszył się niepewnie i powiedział: - Nie wiemy.. - Nie wiecie? - powtórzył Ronsarde. - Edouard nie pozostawił instrukcji - wyjaśnił niechętnie Nicholas. - Żadna z kul nigdy na nic nie reagowała, dopóki ta tutaj nie zmieniła atakującego Madeline maszkarona z powrotem w kamień. To czysty przypadek, że Madeline w ogóle miała ją ze sobą. Są jeszcze dwie inne, ale jedna sprawia wrażenie martwej, a druga nie zareagowała ha maszkarony. - Nie zrobiła pani niczego, by ją uruchomić? - zapytał Ronsarde, patrząc ostro na dziewczynę. - Niczego pani nie czuła? - Czułam różne rzeczy: strach, gniew, miałam nawet ochotę, histerycznie krzyczeć - odparła Madeline z lekkim gniewem. - Podobnych uczuć doznawałam już niejednokrotnie, ale nigdy nie towarzyszyło im pojawienie się magii. Mam niewielki talent czarownicy, którego nigdy poważnie nie rozwijałam, ale pomaga łam mojej babci przy zaklęciach i wiem, co się wtedy czuje. Ten przedmiot zadziałał sam z siebie. - Babka Madeline jest dosyć znaną czarownicą - powiedział Nicholas, uśmiechając się. - Zgodziła się nam pomóc i wkrótce przybędzie z Lodun. - Miejmy nadzieję, dodał w duchu. - Czy w mieście nie ma żadnego czarnoksiężnika, który mógłby wam coś doradzić? - naciskał Ronsarde. - Kilku zatrudnia prefektura, ale obecnie nie mogę żadnego z nich rekomendować. Prawdopodobnie natychmiast oddałby mnie w ręce pierwszego lepszego policjanta. Halle chrząknięciem wyraził swoje poparcie, a Nicholas pomyślał, że chciałby wiedzieć, czy Ronsarde ujawnił swoją wiedzę czarnoksiężnikom pracującym dla prefektury. - Jest jeden czarnoksiężnik, którego chętnie bym się poradził. Pomagał on Edouardowi zbudować tę kulę - przyznał Nicholas. - Ale jest bardzo chory, ma coś w rodzaju paraliżu. - Arisilde Damal? - zapytał Ronsarde, unosząc brwi. Nicholas skinął głową. Zapomniał, jak wiele Ronsarde wie na temat pracy Edouarda. - Wielu sądzi, że ten człowiek opuścił kraj - rzekł w zadumie Ronsarde. - Kilkakrotnie proszono mnie w Lodun, bym go odnalazł, ale nigdy mi się to nie udało. - Nic w tym dziwnego. Jeśli Arisilde zechce, nie znajdzie go pan, choćby stał w tym samym pokoju. - Czarnoksiężnicy mają takie możliwości - przyznał Ronsarde. - I jest teraz chory? - Tak. - Nicholas zawahał się. - W pierwszej chwili myśleliśmy, że tę przypadłość spowodował nasz przeciwnik... nastąpiła ona w najmniej odpowiedniej chwili. Ale prawdopodobnie jest wynikiem słabego zdrowia i uzależnienia od opium. Halle chrząknął. - Czy ktoś się nim zajmował? Mógłbym go zbadać... Nicholas pokręcił głową. - Widział go doktor Brile, a potem przeprowadził konsultację z innymi specjalistami. Nie sądzę, by ktokolwiek mógł tu w jakiś sposób pomóc. Nastąpiła chwila ciszy, a potem cichym głosem odezwał się Halle. - Znam doktora Brile’a. To doskonały specjalista, wasz przyjaciel znajduje się w dobrych rękach. Nicholas zdał sobie sprawę, że musi ujawnić znacznie więcej niż zamierzał. - Problem polega na tym, że nie zaryzykuję pokazania kuli jakiemukolwiek innemu czarnoksiężnikowi - powiedział, patrząc na niewinnie teraz wyglądające urządzenie. - Za mało o niej wiemy. Nie wiedzieli, jak się dostać do Fontainon House, przynajmniej bez pomocy Arisilde’a, gdyż nie było szans, by ktokolwiek z ich grupy dostał w ostatniej chwili zaproszenie. Łatwiej byłoby pojmać Octave’a w jego hotelu, ale mieli zbyt mało cza su na przygotowania. Octave zorientował się, że coś może mu grozić. Spędzał więc cały czas albo zamknięty w pokoju, albo W jednej z hotelowych bawialni, otoczony przez tłum ludzi. Dobra okazja mogła nadarzyć się wieczorem, kiedy Octave wraz z innymi uczestnikami seansu będzie wracać do domu, będąc na dodatek pod wpływem spożywanego w dużych ilościach wina. Jednak najbardziej Nicholas wolałby nie dopuścić, aby w ogóle doszło do seansu. Madeline jak zwykle protestowała, kiedy Nicholas próbował razem z członkami swojej grupy dopracować szczegóły planu. - Przejmujesz się losem tej kobiety tylko dlatego, że jest krewną królowej! Pamiętam doskonale, jak kiedyś powiedziałeś, że całe Ile-Rien może iść do diabła. - Tak samo uważam w tej chwili - odparł Nicholas cierpko. Być może jest to kolejna próba wyłudzenia, ale jeśli nie, nie mogę pozwolić, by ten idiota, który uważa się za Macoba, jeszcze raz wygrał. Madeline westchnęła i zrezygnowała z dalszych prób nakłonienia Nicholasa, by przyznał się do swych prawdziwych uczuć. - Jeśli jest idiotą, to dlaczego mamy tyle kłopotów? - Masz rację. To nie głupiec. Kiedy Nicholas i Madeline skomponowali z tego, co dziew czynie udało się nabyć, przebrania na dzisiejszy wieczór, wzięli ze sobą Cracka jako ochronę i poszli na Plac Filozofów do Arisilde’a. Nicholas zabrał ze sobą kulę, wiążąc z ich wizytą nadzieję, której nie śmiał głośno wyrazić. Przekonał się, że była ona płonna, gdy Madeline zasiadła na skraju łóżka czarnoksiężnika, a kula tylko drżała i pobrzękiwała tak samo, jak w obecności jakiejkolwiek innej magii, - To na nic - powiedziała Madeline. - To zwykła choroba, tak jak twierdzi doktor, a nie żadna magia. - Należało jednak spróbować - stwierdził Nicholas. - Idź z Crackiem odnieść kulę. Ja zaraz do was dołączę. Zawahała się, ale w końcu poszła. Nicholas wrócił do sypialni i usiadł obok Ishama, który cierpliwie pilnował swego przyjaciela. Arisilde wyglądał tak samo, jak podczas ich pierwszej wizyty: na jego twarzy malowało się napięcie i był blady jak ściana. - Znaleźliśmy osobę, która może nam pomóc. Powinna przyjechać, jutro - poinformował Nicholas Ishama i opowiedział mu o Madele. - Bardzo dobrze - odparł Isham. Siedział na krześle przy łóżku Arisilde’a i wyglądał na wyczerpanego. - Lekarze twierdzą, że nic nie są w stanie zrobić. - Isham przez jakiś czas przyglądał się twarzy swego pracodawcy, a potem dodał: - Próbowałem go czasami powstrzymywać. Tłumaczyłem mu, ale bez skutku, a później chowałem przed nim te trucizny. Kiedy mu je niszczyłem, po prostu kupował następne. - Trudno jest coś ukryć przed Arisildem - przyznał Nicholas. Isham poruszył temat, nad którym sam się zastanawiał. - Powinienem był sam próbować go przekonać. Może mnie by posłuchał. - Wyznanie to przyszło Nicholasowi z trudnością, gdyż nie lubił przyznawać się do błędów. Isham pokręcił głową. - Musimy radzić sobie sami. - Co sądzisz na temat tej kuli? - zapytał Nicholas. - Nigdy nie widziałem niczego podobnego. - Isham przyjrzał się dokładnie urządzeniu, zanim Madeline je schowała. - Czy to jakieś dzieło Arisilde’a? - Pomagał przy jej wykonaniu. Kula potrafi wytwarzać magię; Madeline użyła jej raz czy dwa, ale nic nie wie, na jakiej zasadzie ona działa. Wydaje się, że robi to wtedy, kiedy zechce. - Zupełnie jak Arisilde - zauważył Isham. - Fakt - przyznał z uśmiechem Nicholas. Kiedy wrócili z powrotem do mieszkania przy bulwarze Panzan, odbyła się następna narada wojenna. Uzgodniono, że najlepiej będzie pojmać Octave’a, kiedy ten wyruszy do Fontainon House. Reynard dowiedział się, że kuzynka królowej zamierza wysłać po spirytystę swój własny powóz. - Zdajecie sobie sprawę, że mogą nas skazać na śmierć jako anarchistów - powiedział Reynard. - Powóz może być królewski, ale osoba siedząca w środku nie jest związana z monarchią, więc nie będzie odpowiednio pilnowana. Nicholas potarł czoło. - Reynardzie…. - Jeśli uda nam się pochwycić Octave’a, to co wtedy? - zapytał Halle. - Wtedy poprosimy, żeby nas poinformował, gdzie jest jego czarnoksiężnik. - Nicholas oparł się sekretarzyk i założył ramio na, czekając na następne pytania. - A jeżeli nie zechce nam tego powiedzieć? - nalegał Halle... Nicholas uśmiechnął się. - Wtedy mu wyjaśnimy, iż będzie dla niego lepiej, jeżeli to uczyni. - Nie chcę brać w tym udziału - stwierdził krótko Halle. I nie zgadzam się na to. - Widział pan Valent House - odparł Nicholas. - Wiemy, że Octave przyzwolił na to, co tam się wydarzyło, a nawet brał w tym udział. - Nie zniżę się do takiego poziomu. - Wątpię, żebyśmy musieli. Octave nie sprawia wrażenia stoika. Później, kiedy przechodził korytarzem, usłyszał dobiegającą zza drzwi bawialni rozmowę. Zatrzymał się w pół kroku. - Jesteś pewien, że wiesz, co robisz? - To był głos Halle’a. Odpowiedział mu zatroskany głos Ronsarda. - Zadaj bardziej konkretne pytanie, stary. - Mam na myśli Nicholasa Valiarde - Odparł niecierpliwie Halle. Ronsarde zachichotał. - To sojusznik, Cyranie, a w dodatku bardzo skuteczny. Ty i ja robimy się już trochę za starzy na to wszystko... - Nie o to mi chodzi. - Halle nabrał tchu, a potem powiedział półgłosem. - Czy spojrzałeś temu młodemu człowiekowi w oczy? Nastała chwila ciszy. Potem Ronsarde odparł znacznie poważniejszym tonem: - Tak. I mam poważne wyrzuty, że ten chłodny, nieprzenikniony wyraz, który w nich ujrzałem, pojawił się między innymi z mojego powodu. Nie było go tam przed śmiercią jego ojczyma. - A więc przynajmniej zachowaj ostrożność. - Zawsze jestem ostrożny. - Akurat. Chciałbyś uważać się za osobnika rozważnego, ale zapewniam cię... Po chwili rozmowa zeszła na tematy neutralne i Nicholas poszedł dalej. Oczywiście, dla niego ta rozmowa nie ma żadnego znaczenia. Tyle tylko, że z trudem powstrzymał się od spojrzenia w wiszące na końcu korytarza lustro. Gęsta mgła gromadziła się wokół latarni ulicznych, przypominając pewien gatunek odmieńca zwany „bezkostnym”, który niegdyś nawiedzał wiejskie drogi. Arisilde i niektórzy czarnoksiężnicy z Lodun wypowiadali się pozytywnie na temat obecności mgły przy tworzeniu iluzji; Nicholas zastanawiał się teraz, czy nie sprzyja ona także bardziej niebezpiecznym odmianom - magii. Szedł po krawędzi błotnistej ulicy, rozcierając ramiona, by się rozgrzać. W okolicy panowała cisza. Za plecami Nicholasa znajdowała się wytworna kamienica, ozdobiona pod oknami, drugiego piętra gzymsami, a na dole otoczona kutym płotkiem. Większość mieszkańców przebywała teraz na proszonych obiadach lub w teatrze. Po drugiej stronie ulicy górowała potężna i mroczna fasada jednego ze starszych Wielkich Domów, zajmowanego teraz, poza sezonem, wyłącznie przez służbę. Na rogu ulicy znajdowało się wejście do bardzo spokojnego i szacownego hotelu. Poza pojedynczymi przechodniami i dorożką stojącą przy chodniku, panowała tu kompletna pustka i spokój. Pojazd był stosunkowo stary, a kupiono go dziś po południu specjalnie na tę akcję. Devis siedział na pudle i od czasu do czasu cmokał na dwa wynajęte konie. Nicholas, przebrany za dorożkarza, miał na sobie sfatygowany płaszcz, rękawiczki bez palców oraz okrągłą czapkę zsuniętą na tył głowy. Wyglądał tak przekonująco, że kilka osób próbowało nawet ich wynająć, jednak odmówili, tłumacząc, że czekają na kogoś przebywającego w kamienicy. Okolica wydawała się bardzo spokojna; kilkaset jardów dalej znajdował się Fontainon House, Nicholas widział lampy gazo we oświetlające wjazd dla powozów i słyszał głosy nadjeżdżających gości. Wcześniej wszyscy uczestnicy akcji nie byli zgodni co do wyboru miejsca zasadzki, ale na trasie między hotelem Octave’a a pałacem nie było żadnego innego, w miarę odludnego miejsca. Wiedzieli, że muszą działać szybko, i to nie tylko ze względu na policjantów oraz oddział Gwardii Królewskiej, pilnujący stale Fontainon House. Są bezpieczni dopóty, dopóki czarnoksiężnik Octave jest przekonany, że Nicholas i Ronsarde nie żyją. Po dzisiejszym wieczorze zyska pewność, że nadal chodzimy po tym świecie, pomyślał ponuro Nicholas. Zwariowaliśmy, ale nadal pozostajemy przy życiu. Jeden z koni podniósł głowę i parsknął, a po chwili Nicholas usłyszał stukot końskich kopyt. Wymienił spojrzenia z Devisem, który wyprostował się i nerwowo poprawił lejce. Nicholas wyszedł na jezdnię naprzeciw kabrioletowi, który wyłonił się z mgły. Był to jego własny pojazd, którym zazwyczaj powoził Devis, ale teraz na pudle siedzieli Crack i Reynard. Nicholas chwycił uzdę jednego z koni i pogładził zwierzę po szyi, kiedy go rozpoznało i zaczęło wpychać mu nos do kieszeni w poszukiwaniu smakołyków. - Są niedaleko za nami - powiedział półgłosem Reynard, schylając się do Nicholasa. - Dwóch stangretów, jeden stajenny, żadnych forysiów. Na powozie nie ma znaków królewskich, tylko herb rodziny Fontainon. - A więc nie zostaniemy anarchistami - stwierdził Nicholas z niewinną miną. - Nie w tej chwili - przyznał Reynard z kwaśnym uśmiechem. - Ale wszystko jeszcze przed nami. Crack skrzywił się lekko na taki brak powagi. Potem z bocznego wejścia do hotelu wyszła jakaś para i ruszyła spacerkiem w ich stronę. Była to Madeline i doktor Halle, a ich pojawienie się oznaczało, że powóz Fontainonów właśnie skręca w przecznicę widoczną z okien hotelowej kawiarni. - Przygotować się - powiedział Nicholas. Reynard zsunął się z pudła i zaczął udawać, że poprawia uprząż, a Nicholas niedbale poszedł w kierunku dorożki Devisa, żeby dać sygnał. Po chwili usłyszał turkot pojazdu większego i cięższego niż do rożka, a potem ujrzał, jak wyłania się z mgły. Powóz zbliżył się i Nicholas zobaczył na pudle stangreta w liberii i stajennego. Od wrócił się i wydobył z kieszeni okrągłą paczkę sztucznych ogni; gdyby był anarchistą, posłużyłby się bombą. Zapalił lont, a potem, gdy pojazd był już całkiem blisko, rzucił pakiecik na środek jezdni. Wybuch był głośny i rozległ się echem pośród pobliskich budynków. Pojawił się dym, konie zarżały i stanęły dęba, a powóz Fontainonów zatrzymał się. - Bomba! - zawołał Nicholas, przebiegając przez ulicę. Devis pozwolił swoim przerażonym koniom także stanąć dęba, a potem jego pojazd ruszył i zatrzymał się przed powozem, blokując mu przejazd. Wystraszone konie szalały, sprawiając wrażenie, że zaraz rozwalą dorożkę. Reynard zeskoczył z pudła swojej dorożki i teraz biegał w kółko, wrzeszcząc niczym ogarnięty paniką kretyn. Na chodniku po drugiej stronie ulicy Madeline krzyknęła i padła zemdlona prosto w ręce doktora Halle’a. Crack stanął na pudle, ryzykując upadek, gdy jego konie chciały dołączyć do zaprzęgu miotającego się po środku jezdni, wskazał w stronę bocznej uliczki i zawołał: - Widziałem go! Rzucił bombę i uciekł tamtędy! Kiedy wcześniej omawiali ten plan, inspektor Ronsarde szczególnie pochwalił właśnie ten pomysł. Nicholas przedarł się przez gęstniejący dym i prawie wpadł na lokaja, który jechał z tyłu powozu. Mężczyzna miał krwawiącą ranę na czole, która powstała, kiedy jego pojazd zatrzymał się znienacka. Nicholas chwycił go za ramię i krzyknął histerycznie: - To bomba, biegnij po pomoc! - i pchnął go przed siebie. Nagle otworzyły się drzwiczki powozu i pojawił się Octave. Nicholas złapał go za klapy płaszcza i wepchnął z powrotem do pojazdu. - Niespodzianka! - zawołał. - Czego pan chce? - wyjąkał Octave. Z podskakującej paczki zimnych ogni wystrzeliła raca, oświetlając twarz doktora: w białym świetle był śmiertelnie blady, oczy miał zaczerwienione, a skórę obwisłą. Nicholas odczuł coś w rodzaju satysfakcji, że również Octave przeżywał ostatnio ciężkie dni. - Wie pan, czego. Waszego czarnoksiężnika. Gdzie on jest? Nicholas miał wraz z Reynardem przeprowadzić Octave’a do dorożki Devisa i wywieźć stąd, ale usłyszał, że przyjaciel jest zajęty opowiadaniem komuś o grupie anarchistów, którzy uciekli w boczną uliczkę. Przez chwilę chciał więc sam zaciągnąć Octave’a do dorożki, ale obawiał się, że gdyby spirytysta stawiał opór i ktoś to zauważył, cały ich plan zawaliłby się. - Powiem panu. Powiem, jeśli będzie mnie pan chronił... Pan nie wie, kto to jest... Nicholas potrząsnął nim. - Gdzie on jest? Proszę mi powiedzieć, doktorze. To pańska jedyna szansa.. - W pałacu... w pałacu nad rzeką. Był tam... - Głos Octave’a przeszedł w histeryczny krzyk. - Tam! Zanim Nicholas zdał sobie sprawę, że to nie sztuczka, coś chwyciło go za ramię i rzuciło nim o ziemię. Tracąc oddech, po toczył się po ubłoconych kamieniach jezdni i zobaczył jakąś górującą nad doktorem Octavem postać. W słabym świetle i dymie po sztucznych ogniach wydawało się, że to mężczyzna. Widać było poły płaszcza i coś, co mogło być kapeluszem, ale Nicholas szybko stwierdził, że istota owa jest znacznie wyższa niż Octave i potrząsa nim, jakby był dzieckiem. Już wiedział, że nie jest to człowiek. Pogrzebał w kieszeni płaszcza i wydobył rewolwer. Wziął go ze sobą bardzo niechętnie, bo nie chciał, żeby któryś ze stangretów lub lokajów został przypadkiem postrzelony, ale z drugiej strony wolał, by ich akcja zakończyła się sukcesem. Wycelował broń w głowę istoty i wystrzelił. Stwór zwrócił się do niego, wciąż trzymając wyrywającego się Octave’a za kołnierz płaszcza, i warknął. Nicholas wycelował i strzelił jeszcze raz, chociaż wiedział, że za pierwszym razem nie chybił. Dym wciąż kłębił się wokół nich, a powóz zasłaniał latarnię, więc Nicholas nie mógł przyjrzeć się bestii dokładniej. Octave leżał teraz na ulicy, lekko się tylko poruszając. Nicholas zaklął przez zęby. Nie może pozwolić, żeby Octave zginął, zanim nie powie, gdzie ukrywa się jego czarnoksiężnik. Wysoka postać zbliżyła się do Nicholasa, wyłaniając się z cienia rzucanego przez powóz. Wydawało się, że jej twarz jest pomarszczona i należy do starego człowieka, ale kiedy padło na nią więcej światła, okazało się, że jest to raczej głowa nieboszczyka o cienkiej, jakby pergaminowej skórze. Nicholas cofał się, odciągając postać jak najdalej od Octave’a, który tymczasem zdołał podnieść się na kolana i próbował odczołgać się dalej. Doktor musiał wydać jakiś dźwięk albo napastnik wyczytał coś w twarzy Nicholasa, bo nagle odwrócił się i skoczył w stronę rannego spirytysty. - Nie, do diabła, nie! - krzyknął Nicholas, rzucając się naprzód. Stwór dopadł Octave’a jednym susem i jakby od niechcenia wymierzył mu cios. Nicholas zobaczył, jak doktor pada na jezdnię, przez jego ciało przebiegają drgawki, a za chwilę już leży nieruchomo. Zatrzymał się, klnąc, a potem dostrzegł, że istota kieruje się znowu do niego. Nicholas cofał się, unosząc broń, która nie na wiele mu się przydała. Zobaczył, że Reynard wyłania się zza powozu, i machnął do niego, żeby także się cofnął. Reynard zatrzymał się, zaskoczony, a potem widząc napastnika, który znów znalazł się w blasku latarni, sięgnął do kieszeni płaszcza po rewolwer. Z drugiego końca ulicy dobiegł ich krzyk i stukot końskich kopyt. Nicholas nie mógł obejrzeć się za siebie, ale atakujący go stwór zatrzymał się w miejscu, wydając z siebie gniewny pomruk. Potem cofnął się w cień i zaczął ciemnieć, wtapiać się w mrok, aż wreszcie zniknął. Nicholas wpatrywał się w miejsce, gdzie jeszcze przed sekundą była tajemnicza istota, a potem zainteresował się tym, co ją tak mogło zaniepokoić. Ulicą zbliżał się oddział konny, składający się z co najmniej dwudziestu ludzi. To była Straż Królewska. Nicholas zaklął cicho i gwizdnął, co oznaczało: „Uciekać”! Dorożka oddaliła się, ale Nicholas nie ruszył się z miejsca. Stał na środku jezdni, oświetlony przez najbliższą latarnię gazową. Chciał odwrócić uwagę jeźdźców od swoich wspólników. Spodziewał się, że zanim zdołają usunąć szczątki rozwalonego powozu, pojazd Cracka znajdzie się już wystarczająco daleko. Nicholas zabezpieczył rewolwer, a potem rzucił go na jezdnię i niedbałym kopnięciem skierował do rynsztoka. Dym wirował w wilgotnym powietrzu, a sztuczne ognie strzeliły jeszcze raz i zgasły. Devis zniknął z wynajętej dorożki, która blokowała przejazd. Nie było też widać ani Madeline, ani doktora Halle’a, którzy zgodnie z planem powinni byli wycofać się do hotelu. Nicholas nie wiedział, co się stało z Reynardem, i miał tylko nadzieję, że zdążył wskoczyć do dorożki Cracka. Stangret Octave’a uspokoił już swój zaprzęg, niepewnie zsiadł z kozła i od razu natknął się na swojego pracodawcę. Pochylił się nad nim z niepokojem i chwycił go za ramię. Nicholas podszedł i zobaczył, że głowa spirytysty leży skręcona pod nienaturalnym kątem: Octave miał niewątpliwie złamany kark. Z wściekłości miał ochotę wymierzyć kopniaka w to nieruchome ciało. - Nie żyje - powiedział stangret. Zmieszany, podniósł wzrok na Nicholasa. Miał zadraśnięte czoło, a z rany płynęła na jego potargane siwe włosy krew. - Widział pan, jak to się stało? Nicholas bezradnie pokręcił głową i, używając swego najlepszego akcentu z Riverside, powiedział: - Mówili, że to bomba, a to tylko fajerwerki. Jest pan pewien, że on nie żyje? - Przykucnął obok ciała Octave’a, rozpiął jego płaszcz, jakby szukał rany, i dyskretnie zrewidował kieszenie. Zaczynał już rozumieć doktora. Bał się Nicholasa i lękał się aresztowania przez prefekturę, ale najbardziej przerażał go jego władający magią sojusznik. - Wygląda na to, że nie żyje - mruknął stangret, odwracając wzrok i chwytając się za głowę. - Przysiągłbym, że to była bomba. Octave nie miał przy sobie kuli. Idiota, pomyślał Nicholas. Jak on miał zamiar przeprowadzić bez niej seans? Chyba że to miał być jego ostatni występ za pieniądze, po zakończeniu którego doktor miął zamiar uciec. Lady Bianci nie należała do demi monde, reprezentowała prawdziwą arystokrację i zapłaciłaby spirytyście nawet wtedy, gdyby nie zdołał wywołać żadnego ducha. Po chwili zostali otoczeni przez jeźdźców. Nicholas wyprostował się i cofnął, by nie zostać stratowanym. Odznaki i galony wskazywały, że jest to oddział Straży Królewskiej, prawdopodobnie wysłany z pobliskiej Bramy Książęcej, by wesprzeć obronę Fontainon House. Porucznik zatrzymał konia tuż przed rannym stangretem i zapytał: - Co się tutaj dzieje? - Zostaliśmy napadnięci, a ten pan zabity! - zawołał stangret. Zanim porucznik zdążył zareagować, starszy mężczyzna zachwiał się, chwycił za głowę i zaczął się przewracać. Nicholas rzucił się, by go złapać i łagodnie położyć na ziemi. Pomyślał, że sam nie wpadłby na lepszy sposób przerwania tych kłopotliwych pytań. Nastąpiło pełne okrzyków zamieszanie, odnaleziono dwóch lokajów, a potem majordomus z Tontainon House i dowódca oddziału wdali się w jakąś niezrozumiałą kłótnię. Stangret został przywrócony do przytomności na tyle, by mógł przedstawić swoją wersję wydarzeń. Nicholas dodawał różne sprzeczne szczegóły, rad, że dziarski porucznik Straży nie wpadł na pomysł, żeby przepytywać ich osobno. W rezultacie ustalono, że było sześciu anarchistów, którzy rzucili fajerwerki zamiast prawdziwej bomby i prawdopodobnie chcieli wywołać jakiś incydent. - Ale jak zginął ten mężczyzna? - zapytał porucznik, patrząc z niepokojem na ciało Octave’a. Posłał jednego z członków Straży do Fontainon House po osobistego lekarza lady Bianci, ale wszyscy wiedzieli, że to nie ma sensu. - Ma chyba złamany kark. Wypadł z powozu? Nicholas poruszył się niespokojnie i podrapał po głowie, tak samo jak wszyscy pozostali. Potem majordomus z Fontainon stwierdził: - Drzwi powozu są otwarte. Może chciał wysiąść, a wtedy ko nie stanęły dęba i upadł na ziemię? - Tak, tak właśnie musiało być - stwierdził porucznik, w zamyśleniu gładząc wąsa. Inni służący z Fontainon potakująco kiwa li głowami. Obawiali się, że mogliby zostać oskarżeni o spowodowanie śmierci Octave’a, dlatego wersja majordomusa spotkała się z ich poparciem. - Tak, chyba tak właśnie się stało - powtórzył dowódca oddziału, a dookoła rozległy się westchnienia, ulgi. Potem podniósł wzrok i zapytał: Ale w takim razie kto strzelał? Nicholas z irytacją potarł nasadę nosa. O to powinieneś był za pytać na samym początku, idioto. - To pewnie anarchiści chcieli spłoszyć konie - mruknął. Jeden z lokajów poparł go. - Strzelali, sir, żeby przestraszyć konie. - Tak, właśnie tak było - powtórzył stangret, a pozostali kiwa li głowami i oddychali z ulgą. Nicholas uśmiechnął się w duchu. Po tym całym zamieszaniu jutro rano nikt nie będzie pamiętał, co kto widział albo mówił i o to właśnie chodzi. Zza rozwalonego powozu znowu dobiegł ich jakiś hałas i po chwili pojawiła się grupa osób z Tontainon House. Prowadził ich mężczyzna w stroju wizytowym, niosący torbę lekarską, który bez wątpienia był lekarzem domowym. Przecisnął się obok jeźdźców ze Straży Królewskiej i zapytał: - Czyj pojazd blokuje ulicę? Należy go stąd zabrać, bo musi my wnieść nosze dla rannego. Kapral i majordomus wyjaśnili, że jeśli chodzi o rannego, to nie ma już pośpiechu. Nicholas uchylił czapki przed porucznikiem. - Czy mogę odjechać kawałek moją dorożką, sir? Dowódca z roztargnieniem kiwnął głową i machnął ręką. Nicholas czym prędzej skierował się do dorożki, odwiązał lejce, które ktoś zaczepił o słup latami, i powiedział kilka kojących słów do wciąż zdenerwowanych koni. Nie musiał mówić, że do rożka należy do niego; wszyscy uznali, że osoba wyglądająca jak dorożkarz jest przypisana właśnie do tego pojazdu. Nicholas chwycił poręcz i już miał wskoczyć na kozioł, kiedy ktoś stojący tuż za jego plecami powiedział: - Stój! Nicholas zawahał się przez sekundę, ale potem zdecydował się usłuchać. Nie zamierzał psuć wszystkiego, wpadając bez powodu: w panikę. Odwrócił się, i zobaczył wysokiego siwego mężczyznę w stroju wieczorowym. Ktoś z Fontainon House, pomyślał w pierwszej chwili, ale potem go rozpoznał. Był to Rahene Fallier, czarnoksiężnik dworski. Nicholasowi zaschło nagle w gardle. - Słucham, panie. Fallier podszedł bliżej. - Ktoś używał tu dziś czarnej magii. Widziałeś coś podejrzanego? Wścibski drań, pomyślał Nicholas. Teraz już za późno, żeby zmieniać zeznania; porucznik Straży nie jest aż takim idiotą. Zbliżał się do nich kapral z Fontainon House; był starszy od porucznika i na pewno bardziej inteligentny. - Chce pan porozmawiać z tym człowiekiem, sir? - zapytał. Hej, ty tam, schodź na dół - zawołał do Nicholasa. Zwrócili na siebie uwagę żołnierzy Straży, którzy wciąż penetrowali okolicę w poszukiwaniu nie istniejących anarchistów. - Kazali mi usunąć dorożkę - zaprotestował Nicholas, ale zszedł na jezdnię. Może Fallier o nic go nie podejrzewa. Czarnoksiężnik znów zbliżył się do niego i teraz Nicholas musiał zadzierać głowę, żeby na niego patrzeć. Mag W skupieniu marszczył brwi. Pracuje nad zaklęciem?, zastanawiał się Nicholas, starając się zachować obojętny wyraz twarzy. Wiedział, że potężni czarnoksiężnicy potrafią wyczuć dawno minioną obecność magii. Klątwa, którą wysłał czarnoksiężnik Octave’a, mogła zostawić po sobie jakiś ślad. Albo Fallier wyczuł potężne zaklęcia umieszczone przez Arisilde’a na kuli, a przecież Nicholas miał ją dzisiaj w ręku. - Podobieństwo jest uderzające. Jest pan oczywiście młodszy - powiedział nagle Fallier. Wie, kim jestem, ta myśl przeszyła Nicholasa jak ostrze szpady. Nigdy nie spotkał się z Fallierem bez przebrania i widział go z odległości nie mniejszej niż z przeciwległej loży teatralnej. Uderzające podobieństwo. Fallier wie zatem, kim jestem. Czarnoksiężnik zwrócił się do kaprala. - Musimy zatrzymać tego człowieka... Nicholas ruszył, ale nie w stronę oczekujących go jeźdźców, tylko w kierunku dorożki, i rzucił się między koła; była to jedna z najstarszych sztuczek na świecie. Przetoczył się pod pojazdem, cudem unikając roztrzaskania czaszki, gdy jeden z koni drgnął i koła ruszyły do tyłu, po czym wyskoczył na ulicę i zaczął uciekać. Za nim rozległy się krzyki i tętent koni, jednak on biegł, nie odwracając się, w stronę najbliższego skrzyżowania. Dwie ulice dalej zaczynały się zaułki starego miasta, tak wąskie, że koń nie mógł się w nich zmieścić. Ale najpierw musiał tam dotrzeć. Usłyszał, że ktoś ściga go z prawej strony, i rzucił się w bok, a rozpędzony jeździec przejechał dalej. Mężczyzna ostro szarpnął wodze i koń stanął dęba. Nicholas uchylił się przed wzniesionymi kopytami i ruszył w stronę rogu ulicy. Nagle na jakieś dziesięć stóp przed nim z resztek mgły wyłoniła się kamienna ściana. Nicholas zatrzymał się; zaskoczony, a potem domyślił się, co to jest. Rzucił się naprzód, ale wtedy trafiło go uderzenie bata, od którego przewrócił się na krawężnik. Zanim zdążył się pozbierać, czyjeś ręce chwyciły kołnierz je go płaszcza i szarpnięciem postawiły go na nogi. Pchnięto go na ścianę... tym razem prawdziwą, a nie na stworzoną przez Falliera iluzję, która już pomału znikała, wchłaniana przez wilgotne nocne powietrze... Wykręcono mu ręce do tyłu i ktoś zaczął przeszukiwać mu kieszenie. Usłyszał głos porucznika: - Dokąd mamy go zabrać? Najbliższy oddział prefektury znajduje się... Tak, do prefektury, pomyślał Nicholas z nadzieją. Lepiej, żeby uwięziono go jako anarchistę, niż żeby Fallier przypomniał sobie historię sprzed wielu lat. Może wcale nie wie tyle, ile mu się wydaje... - Nie do prefektury, tylko do pałacu - odpowiedział czarnoksiężnik. A więc to tak. Nicholas zaśmiał się głośno, a dwaj żołnierze ze Straży drgnęli zaskoczeni. - Do pałacu? Następnie Nicholasa odciągnięto od muru i ustawiono twarzą do Falliera i porucznika. Czarnoksiężnik dworski nawet nie próbował okazać zadowolenia z sukcesu. Porucznik patrzył czujnie, być może dlatego, że Nicholas nagle zmienił akcent i głos. - Czyż to nie właściwe miejsce dla członków twojej rodziny? Mam tylko nadzieję, że historia się powtórzy - powiedział Fallier. Nicholas uśmiechnął się. - Przynajmniej mógłby mi pan zdradzić, jak się pan dowiedział.. - Mogę znacznie więcej - odparł Fallier i gestem nakazał żołnierzom, by zabrali więźnia. 15 Madeline biegła na górę, przeskakując po dwa stopnie na raz. Znalazłszy się pod drzwiami, nie mogła włożyć klucza do zamka, gdyż tak bardzo trzęsły się jej ręce. W końcu klucz znalazł się w zamku i drzwi stanęły otworem. Lamane stał w drzwiach do bawialni i patrzył na nią pozbawionym wyrazu wzrokiem. - Czy był tutaj Nicholas? - zapytała. Pokręcił głową. - Nie, nikt nie przychodził. Co się stało? Za jego plecami pojawił się zawinięty w koc inspektor Ronsarde. Madeline zamknęła za sobą drzwi. - Dostaliście jakieś telegramy, wiadomości? - Nic. - Lamane sprawiał teraz wrażenie lekko zdenerwowanego. Madeline oparła się plecami o grube drewniane drzwi. To była jej ostatnia nadzieja. Gdyby Nicholas nie zdołał spotkać się z nimi z jakichś powodów, przyszedłby tutaj albo przysłał wiadomość. Potarła skronie, usiłując pozbyć się bólu głowy i napięcia.. Ronsarde sapnął z irytacją, ujął ją za ramię i zaprowadził do bawialni. Palił się tam jasny ogień, a na jednym z małych stolików leżały rozłożone karty do gry. Ronsarde posadził Madeline na miękkiej sofie i powiedział: - Proszę spocząć, uspokoić się i opowiedzieć, co się stało. Madeline usiadła, patrząc na niego ze złością. - Niech mnie pan nie traktuje jak jedną z tych głupich bab, które przychodzą do prefektury i skarżą się na złośliwych sąsiadów... - Więc proszę nie zachowywać się histerycznie - odparł ostro. - Co się stało? Odwróciła wzrok. To przecież nie jest jego wina, a ostatnią rzeczą, jakiej im teraz potrzeba, są kłótnie. - Myślę, że Nicholas został złapany. Twarz Ronsarde spoważniała. - Przez kogo? Madeline nabrała tchu i już miała powiedzieć, ale zawahała się, przypominając sobie, z kim rozmawia. Nie, teraz sprawy zaszły zbyt daleko, żeby coś przed nim ukrywać, pomyślała. A Halle i tak wie. Jednak doktorowi ufała bardziej niż inspektorowi. - Kiedy wszyscy już się oddalali z miejsca wydarzeń, nadjechał oddział Straży Królewskiej i Nicholas, stojąc na środku jezdni, miał odciętą drogę ucieczki. - Opowiedziała pokrótce o katastrofie powozu oraz śmierci Octave’a i kolejnej interwencji czarnoksiężnika. - Pozostali wciąż szukają Nicholasa, próbując ustalić, czy został zabrany do prefektury, czy do pałacu... - Tylko Madeline wiedziała, co to może oznaczać. Musiał być jakiś inny powód zainteresowania pałacu Nicholasem niż przestępstwa popełnione przez Donatiena. Ronsarde odrzucił koc i zaczął spacerować po bawialni. Lamane znalazł gdzieś laskę i teraz inspektor poruszał się z większą łatwością, jakby wróciła mu część dawnej energii, którą Halle z takim zachwytem opisywał w swoich artykułach prasowych. - Przygnębia mnie to, że ten czarnoksiężnik potrafi przewidzieć każde nasze posunięcie - stwierdził inspektor. - Nie wysłał, chyba za nami następnej Klątwy - powiedziała Madeline, gestem wskazując dookoła. - Już byśmy nie żyli. - Owszem, gdyby był w stanie skoncentrować swoją moc na jednym z nas, nie wyszlibyśmy z kanału ściekowego i nie mogli przebywać tutaj w spokoju. Nie, on śledził doktora Octave’a, wiedząc, że z pewnością będziemy go szukać i Ronsarde zatrzymał się przed kominkiem i zapatrzył w płomienie, mrużąc oczy. - Ma w sobie zaciekłość szaleńca i zdolności umysłowe normalnego człowieka; to nie jest miłe połączenie. - Ale co z Nicholasem? - zapytała Madeline ze znużeniem. Nie przywykła do poczucia bezradności. - Mogę pomóc, jeśli został zabrany do pałacu - powiedział Ronsarde. Skrzywił się. - Albo raczej mogę spróbować pomóc. Miałem zamiar udać się do nich dopiero po zgromadzeniu bardziej konkretnych dowodów. Kontakty z monarchami są zawsze ryzykowne, zwłaszcza jeśli właśnie uciekło się z więzienia... Ale nawet bez oficjalnej pomocy mogę postarać się o pozwolenie na wejście do pałacu, przynajmniej w tej chwili. Madeline wymieniła spojrzenia z Lamanem, który zareagował jedynie wzruszeniem ramion. Zdaniem Madeline, Ronsarde mówił trochę od rzeczy, a ponieważ wszystko poszło nie tak, jak powinno, wcale się temu nie dziwiła. Drzwi wejściowe szczęknęły i wszyscy drgnęli nerwowo, a Lamane sięgnął do kieszeni płaszcza po pistolet. W bawialni pojawił się Crack. - Zabrali go do pałacu - powiedział, ciężko oddychając. Madeline nagle zaschło w gardle. - Skąd wiesz? - Ktoś widział oddział wracający Bramą Książęcą. Mieli go. - A więc nie mamy wyjścia - pokiwał głową Ronsarde. - Musimy podjąć działania i mieć nadzieję, że nie popełnimy przy tym żadnego błędu. - Rozejrzał się w zamyśleniu po pokoju, jakby gromadząc wokół siebie nie istniejących żołnierzy. - Potrzebuję twojej pomocy przy obmyślaniu przebrania, młoda damo... Nicholas nigdy dotąd nie przekroczył progu pałacu, nawet nie odwiedził jego północnej części, którą udostępniano zwiedzającym w święta państwowe. Nie uważał, aby było to szczególnie interesujące, chociaż podobno w starej letniej rezydencji znajdowała się wystawa pamiątek z wojen bisrańskich. Plac przed Bramą Książęcą oświetlały latarnie gazowe, a na wieżach umieszczono tyle pochodni, że cały budynek wydawał się płonąć. Starożytne kamienne mury i wielkie, obite żelazną blachą wrota oblewała pomarańczowo-czerwona poświata. Przy wjeździe na tereny pałacowe stała kolejka karet z gośćmi przybyłymi tu na jakieś przyjęcie oraz jak zwykle tłumek ciekawskich: Nicholas jechał konno, a jeden z żołnierzy prowadził jego wierzchowca. Stukot kopyt tłumiły stare, wygładzone przez wieki kamienie bruku. Straż przy bramie wstrzymała karety, wpuszczając oddział pod łukowate sklepienie pomnika królowej Ravenny. Kilka osób wyciągnęło szyje, starając się zobaczyć, kogo eskortuje oddział, ale Nicholas znajdował się w samym środku i nikt nie mógł mu się: dobrze przyjrzeć. Skuli mu ręce kajdankami; otwarcie ich stanowiłoby w innych okolicznościach dziecinną zabawę. Miał dwa druty wszyte w mankiety koszuli i z ich pomocą zrobiłby to bez trudu. Ale niepokoił go Fallier. Czarnoksiężnik dworski jechał przodem w swoim powozie z królewskimi herbami na drzwiczkach. Strażnik w bramie zasalutował, kiedy przejeżdżał obok niego. Nicholas wpatrywał się z uwagą w powóz, gdyż ten człowiek, który nim jechał, stanowił znacznie większe zagrożenie niż srogie mury i otaczający go uzbrojeni ludzie. Choćby nie wiadomo jak się starał, nie potrafił sobie wyobrazić Rahene Falliera jako szalonego czarnoksiężnika Octave’a. Niemiał zbyt wielu informacji na temat osobistego życia dworskiego maga, ale wszystko, co wiedział o jego karierze politycznej, sugerowało, że jest on znacznie bardziej wyrafinowanym człowiekiem niż osobnik, który przemienił Plac Sądowy w pole bitwy. Oddział zatrzymał się na ciemnym dziedzińcu; nierówny bruk wskazywał na wieloletnie użytkowanie. Oświetlenie gazowe najwyraźniej nie dotarło do tej części kompleksu pałacowego; ciemności rozpraszały lampki oliwne i światło dochodzące z okien. Dziedziniec otaczały stare, eleganckie budowle z kamienia i drewna, o fantastycznie rzeźbionych frontonach, oraz nowe budynki z cegły, sprawiające w porównaniu ze starszymi wrażenie gołych i brzydkich. Nicholas zdał sobie nagle sprawę, że minęli już magicznych strażników i że musiało to nastąpić jeszcze przed bramą. A ja nie zamieniłem się w kamień, pomyślał. Zobaczył, że powóz Falliera jedzie dalej i znika pod łukiem jakiejś bramy. Znajdowali się w najstarszej części otoczonego murami kompleksu pałacowego, zbudowanego jako twierdza i centrum obrony Vienne. Nowsza część rozciągała się dalej za prastarym Bastionem Królewskim i została zaplanowana raczej ku wygodzie i rozrywce niż ochronie. Stare, walące się budynki, które go tu otaczały, stanowiły zarazem najsilniejszy punkt eteryczny miasta, a być może w ogóle całego Ile-Rien, wyposażony w lepszych strażników i chroniony bardziej niż samo Lodun. Zsiadając ze swego niespokojnego wierzchowca, Nicholas umyślnie potknął się i pozwolił, by jeden z żołnierzy pomógł mu odzyskać równowagę, chwytając go za ramię. Rozejrzał się po otaczającej go grupce uzbrojonych mężczyzn, z których każdy przewyższał go wzrostem, i z żałosną miną zapytał: - Czyżbym rzeczywiście był tak niebezpieczny? Może powinniście mieć na mnie całą baterię artylerii? Jeden z żołnierzy zaśmiał się. Idący przodem porucznik rzucił mu gniewne spojrzenie i trzasnął pejczem. Nicholas uśmiechnął się. Chciał zrobić wrażenie nieszkodliwego i chyba mu się udało. Po upadku na jezdnię miał siniaki, a wykręcone ramię bolało go, ale to wcale nie przeszkodziłoby mu skorzystać z pierwszej nadarzającej się okazji, by spróbować ucieczki. Zakładając oczywiście, że będzie miał taką możliwość, O nie, stwierdził w duchu, kiedy żołnierze prowadzili go przez dziedziniec. Staję się optymistą. Najwyraźniej za długo już przebywam w towarzystwie Madeline. Nagle zdał sobie sprawę, jak ona i wszyscy pozostali muszą się o niego zamartwiać. Cóż, to miejsce, w którym się znajduje, jest chyba najbezpieczniejsze w całym Ile-Rien, jeśli chodzi o atak czarnej magii. Są jednak inne sprawy, z którymi musi dać sobie radę. Zaprowadzili go do jednego ze starszych budynków, dwu albo trzypiętrowego, wykonanego z kamienia i drewna. Nicholas zanotował w pamięci grube belki i solidną futrynę otaczającą drzwi oraz brak okien na parterze; była to kwatera żołnierzy Straży, i to bardzo stara. Wepchnięto go do wysokiego, wyłożonego boazerią hallu, w którym zobaczył kilku żołnierzy pogrążonych w swobodnej pogawędce. Popatrzyli na Nicholasa z zainteresowaniem, ale bez żadnych komentarzy. Nicholas rozglądał się w poszukiwaniu potencjalnych dróg ucieczki, podczas gdy prowadzono go na górę po schodach, a potem krótkim korytarzykiem.. Zatrzymali się przed jakimiś drzwiami i jeden z żołnierzy zaczął je otwierać kluczem. Część żołnierzy została na dziedzińcu albo udała się do swych kwater, ale wciąż jeszcze było ich pięciu, czyli o czterech za dużo. Drzwi poddały się w końcu i Nicholas został wprowadzony do niewielkiego, pozbawionego okien pokoiku, o ścianach pokrytych przybrudzonym tynkiem. Jedynym wyposażeniem było drewniane krzesło i stół. Jeden z żołnierzy zdjął Nicholasowi kajdanki, co stanowiło dla niego pewną niespodziankę, ale bądź co bądź nie znajdowali się w prefekturze. - Zaczekajcie - odezwał się Nicholas. - Nie powiedziano mi, dlaczego zostałem tu uwięziony. Jeden z kawalerzystów zawahał się, ale wzruszył ramionami i powiedział: - Mnie też nie - i wyszedł. Na korytarzu rozległy się przyciszone głosy, a potem w pokoiku pojawił się Rahene Fallier. Nicholas cofnął się kilka kroków, odgradzając się od nowo przybyłego stołem, gdyż nagle, wbrew zdrowemu rozsądkowi, nabrał przekonania, że to Fallier jest szalonym czarnoksiężnikiem Octave’a. Nakazał sobie jednak zachować zimną krew. Fallier nie sprawiał wrażenia człowieka cierpiącego na obłęd, a przecież nikt nie może popełnić takich czynów, nie mając potem ich śladów w oczach. - A teraz, kiedy już, jak przypuszczam, nikt nas nie obserwuje, może zechciałby mi pan powiedzieć, w jaki sposób mnie pan rozpoznał? Fallier zatrzymał się przy stole i zdjął swe wieczorowe rękawiczki. Zachowując zagadkowy wyraz twarzy, powiedział: - Pan jest ciemnowłosy, a pański niesławny przodek był jasnym blondynem. Ale widziałem namalowany przez Greanco portret Denzila Alsene’a i widzę wyraźne podobieństwo. I to wszystko? Nicholas zmarszczył brwi. Czy to możliwe? Trudno mu było w to uwierzyć, chociaż Greanco miał ogromną intuicję i doskonale potrafił oddać charakter portretowanych, a Fallier był potężnym czarnoksiężnikiem i rozumiał półmagiczne dzieła sztuki lepiej niż ktokolwiek inny. No i oczywiście jest jeszcze sam portret, pomyślał kwaśno. Przed stu laty, zanim jeszcze uknuł spisek mający na celu przejęcie tronu, Denzil Alsene był faworytem królewskim, a Greanco należał do najsłynniejszych portrecistów epoki. - Może się pan mylić. - Ale mam rację - odparł Fallier beznamiętnie. Nicholas czuł, że pod podartymi rękawiczkami dłonie spływają mu potem, i nie był pewien, czy panuje nad swoim wyrazem twarzy. - Nie rozumiem, dlaczego pan się tym zainteresował. Mam prawo zamieszkiwać w tym mieście. - Jest to do pewnego stopnia prawda - powiedział Fallier. Z jego twarzy nie dało się wyczytać, co sądzi na temat ich spotkania. Nicholas nie znalazł w niej nawet najmniejszego punktu zaczepienia. - Ale przyznaję, że ciekawi mnie, co pan robi w Vienne. - Mieszkam tu - odpowiedział Nicholas. Wyraz chłodnych oczu czarnoksiężnika nie zmienił się i Nicholas dodał wbrew samemu sobie: - Jestem tylko potomkiem zhańbionej rodziny; nie rozumiem, dlaczego to pana tak interesuje. Jego rodzina teoretycznie wciąż jeszcze zaliczała się do arystokracji Ile-Rien, chociaż księstwo Alsene przestało istnieć po spisku Denzila, mającym na celu obalenie króla Rolanda. Nicholas bez wątpienia nie był jedynym mieszkającym w Vienne potomkiem słynnego zdrajcy. Postanowił opowiedzieć Fallierowi, że nie ma nic wspólnego z rodziną Alsene od czasu, gdy dwadzieścia pięć lat temu jego matka uciekła z ich podupadłego majątku, że używa jej panieńskiego nazwiska Valiarde i że najzupełniej legalnie prowadzi firmę importową. A także chciał mu wytłumaczyć, dlaczego znalazł się w przebraniu dorożkarza w powozie lady Bianci, w centrum, jak się wydaje, ataku anarchistycznego. Denzil nie tylko zdradził swojego króla. Wprowadził chaos w mieście, spowodował śmierć wielu ludzi, naraził mieszkańców na ataki odmieńców z Dworu Mroku, mordował zarówno sprzymierzeńców, jak i wrogów. Został najbardziej znienawidzonym zdrajcą w długiej historii Ile-Rien. W wyniku jego działań księstwo Alsene stało się siedliskiem pogardzanych wyrzutków społecznych. - To może być prawda, ale jakoś trudno mi w to uwierzyć stwierdził Fallier. - W jego głosie dało się słyszeć nutkę ironii. Mam dzisiaj jeszcze inne zajęcia, więc zostawię cię tutaj, żebyś wymyślił lepszą bajeczkę, dlaczego znalazłeś się na tej ulicy dzisiejszego wieczora. Czarnoksiężnik wyszedł i rozległ się szczęk zamka. Nicholas odczekał chwilę, by Fallier zdążył się oddalić. Wpadłeś na dobre, idioto, zganił sam siebie. Miał dosyć kłopotów i wcale nie pragnął, żeby ktoś grzebał w jego przeszłości. Przecież nie zamierzał uczynić najmniejszej nawet krzywdy tej głupiej krowie, kuzynce królowej, chciał tylko dostać Octave’a. Ukląkł przy drzwiach i starannie zbadał zamek. Był stary i niezbyt dobry. Dotknął go lekko grzbietem dłoni i nie poczuł niczego. Widocznie Fallier nie zatroszczył się o to, by umieścić na nim strażnika. Nicholas wydobył z mankietu druty, wsunął jeden z nich do zamka... i po chwili wił się na podłodze, przyciskając dłoń do piersi i zagryzając wargi, żeby nie krzyczeć z bólu. Ból minął szybko i Nicholas ostrożnie poruszył palcami, by sprawdzić, czy mięśnie i stawy dłoni wciąż jeszcze funkcjonują. - Ty świnio - powiedział na głos. A więc Fallier nie zapomniał o strażniku. Po chwili Nicholas podniósł się i rozejrzał po pokoju. Na jednej ze ścian wisiała pożółkła mapa okolic miasta, a w rogu stała pusta półka na książki. Nie była to cela więzienna, lecz stary, nie używany pokój. Dlaczego nie zamknięto go w lepiej strzeżonym miejscu? Nicholas wiedział na temat pałacu tylko tyle, ile dało się wyczytać w gazetach i co pamiętał z kilku zasłyszanych w rodzinie ojca opowiadań, które były jednak stare i z pewnością nie zawierały zbyt wiele prawdy. Zdawał sobie jednak sprawę, że w pałacu były znacznie lepsze miejsca na przetrzymywanie więźniów, na przykład w Bastionie Królewskim. Dlaczego Fallier nie zabrał go tam? Widocznie czarnoksiężnik wolał nie ryzykować. Nie chciał, by ktokolwiek wiedział, że Nicholas jest w pałacu! Przysunął się bliżej drzwi i po kilku bolesnych próbach przekonał się, że strażnik nie sięga poza metalowy zamek. Przyłożył ucho do drewnianych drzwi i przez chwilę przysłuchiwał się głosom dobiegającym z korytarza. Gotów był założyć się, że znajduje się tam jeden żołnierz, a może nawet dwóch. Po chwili usłyszał czyjś głos, który przez grube drewniane drzwi dotarł do niego jako niewyraźny pomruk, a potem drugi pomruk, będący odpowiedzią. Nicholas wyprostował się. Cholera. Mając trochę czasu, mógłby pokonać strażnika w drzwiach. Ból nie działa równie długo jak inne metody, na przykład zaklęcie powodujące, że człowiek zaczyna myśleć o czymś innym, gdy tylko spojrzy na pilnowany przedmiot. Po jakimś czasie wyrobiłby w sobie odporność na ból i otworzył zamek, a być może strażnik nie zareagowałby na drzazgę drewnianą tak szybko, jak na metalowy wytrych. Tylko że za drzwiami stało dwóch żołnierzy. Nicholas zaczął chodzić po pokoju. Spojrzawszy na Ronsarde’a, Madeline z podziwem pokręciła głową. Inspektor umiał dobrać sobie przebranie nie gorzej niż Nicholas i ona sama. Była zimna i bardzo ciemna noc, kiedy to na dworze przebywają tylko ludzie, którzy nie mają dobrych zamiarów. Tak jak my, pomyślała ponuro Madeline. Znajdowali się na otwartym podjeździe do piwiarni, kryjąc się za furgonem Cusarda. Na końcu ulicy widać było plac przed Bramą Książęcą; krąg latarni oświetlał jedną stronę potężnego łuku pomnika królowej Ravenny i fontannę. Wcześniej tego wieczora na placu panował ruch: karety z gośćmi opuszczały pałac, a handlarze uliczni usiłowali sprzedać coś niewielkiej grupce gapiów, ale teraz panowała tu pustka, tylko od czasu do czasu przejeżdżał powóz. Madeline wiedziała, że jeśli czarnoksiężnik uważający się za Constanta Macoba zdołał ich już odnaleźć, nie mieli szansy, by uciec. Śledził Octave’a, pomyślała, a spirytysta nie żyje. Potrzebowali ponad godziny, żeby tutaj dotrzeć. Ronsarde miał przepustkę, która pozwalała mu wchodzić do pałacu o każdej porze dnia i nocy w celu spotkania się z kapitanami Gwardii Królowej i Straży Królewskiej, a ponieważ legitymującą się nią osobę określono jako „wyższy stopniem oficer prefektury”, mógł jej użyć nawet będąc w przebraniu. Trzymał ją w biurku w swoim mieszkaniu przy alei Fount, które z pewnością było obserwowane przez policję. Cusard musiał włamać się tam, wchodząc przez strych. No i Ronsarde potrzebował trochę czasu, żeby się przebrać. Przy pomocy sztucznych włosów zmienił kształt brody i wąsów, a ponadto dodał niedużą bliznę tuż nad lewym okiem, która przyciągała uwagę patrzącego. Ukrywszy pod makijażem sińce i zadrapania, wyglądał na zupełnie inną osobę. Teraz stał spokojnie, składając starannie przepustkę i chowając ją do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Wszyscy z ciekawością obejrzeli dokument, który był tylko kartką dobrej jakości papieru, zapisaną ręką królowej. - Jaka szkoda, że nie możemy tego dać staremu Besimowi, żeby zrobił dla nas kopię - powiedział głośno Cusard. - Nigdy nie wiadomo, kiedy może nam się to przydać. Dobrze, że mamy chociaż oryginał, pomyślała Madeline, zwracając się do Ronsarde’a: - A więc wszystko ustalone. Pan wchodzi do środka, zabiera Nicholasa i wychodzi. Nie prosi pan nikogo o pomoc. Gadam jak idiotka, stwierdziła w duchu. To jest bądź co bądź pałać królewski. Przypomniała sobie jednak, że przecież jeszcze dzisiaj zdołała wyrwać się z więzienia, a Nicholas także zrobił coś podobnego, chociaż może nie w tak spektakularny sposób. - Zrobię to, co będę uważał za stosowne - stwierdził ze spokojem Ronsarde. - Oczywiście odwołam się do kapitana Giarde’a z Gwardii Królowej tylko w ostateczności. Cusard jęknął, a Reynard i Madeline spojrzeli po sobie. Crack stał nieporuszony, ale Widać było, że zacisnął szczęki. Nawet doktor Halle potarł twarz i westchnął. - Myślałem, że zgodziliśmy się... - wycedził Reynard. Ronsarde uniósł dłoń. - Nie zrobię niczego, co zagroziłoby naszej misji... - A co z nami? - odezwał się do Cracka Cusard. - ... ale wykorzystam wszelkie okazje, jakie się nadarzą. Ronsarde przeniósł wzrok na Madeline. Hebanowa laska, którą miał ze sobą, nie była rekwizytem; musiał się na niej wspierać; ale perspektywa działania niemal uleczyła go z jego dolegliwości. - Znajdę go, moja droga, przysięgam pani. Madeline zamknęła na chwilę oczy, żałując, że nie wierzy w żadnego ze starych czy nowych bogów, których mogłaby teraz wezwać na pomoc bez poczucia, że jest hipokrytką. Kłóciła się z Reynardem, kiedy Ronsarde szykował swoje przebranie, ale; ani ona, ani Reynard nie potrafili wymyślić żadnego lepszego rozwiązania. - Niech pan tylko pamięta, że jeśli wszyscy znajdziemy się na resztę życia w więzieniu, on panu za to nie podziękuje. - Bierz się do roboty, stary, doprowadzasz wszystkich do szału - powiedział niecierpliwie Halle. Ronsarde rzucił mu smutne spojrzenie i lekko poprawił kapelusz.. - Muszę się skupić. - Skłonił się szarmancko i ruszył przed siebie. Nie mamy innego wyjścia, przypomniała sobie w duchu Madeline. Niepokoił ją sposób, w jaki Ronsarde wspierał się na swej lasce, ale może robił to celowo, żeby zamaskować swój zwykły chód, co w końcu jest zasadniczym elementem skutecznego przebrania. - Nie uda mu się - powiedział Reynard, wygłaszając opinię wszystkich. Madeline nigdy nie widziała go tak zaniepokojonego, co wcale nie pomagało jej zachowaniu zimnej krwi. Wtedy jednak rozległ się spokojny głos Halle’a. - Ależ oczywiście że mu się uda. Parę lat temu pomagał im opracować wszystkie procedury i zna pałac jak własną kieszeń. Jeśli ktoś jest w stanie sobie poradzić, to tylko on. Reynard zacisnął usta, nie sprawiając wrażenia przekonanego. Dał znak Madeline, żeby razem z nim oddaliła się trochę od pozostałych, a potem powiedział: - Znam kapitana Giarde’a. Służył w pierwszym pułku kawalerii, zanim przeniesiono go na dwór królewski, i razem stacjonowaliśmy w Bahkri. - No i co z tego? - zapytała Madeline. - No więc to jest drań, i na dodatek bardzo spostrzegawczy. Jeśli Ronsarde natknie się na niego, nie wiem, czy zdoła go zwieść. - Reynard patrzył na nią przez chwilę z lekką drwiną. Czy jest coś, o czym nie wiem, Madeline? - Tak. - Dziewczyna zmęczonym gestem potarła twarz. Miała już dosyć tajemnic. Była tym wszystkim po prostu wykończona. Zawahała się, a potem westchnęła z rezygnacją. - Nicholas jest spokrewniony ze szlachetną rodziną, z której wywodzi się pewien słynny zdrajca. - To chyba nie wszystko? Ja pochodzę ze szlachetnej rodziny dosyć znanych pijaków, a nigdy to nie zaszkodziło mojej pozycji na dworze. To znaczy kiedy ją jeszcze miałem. - Oni nie byli pospolitymi zdrajcami. Jednym z przodków Nicholasa był Denzil Alsene. - Ach. Ten zdrajca. - Reynard zmarszczył brwi, rozważając różne implikacje. - Czy wciąż jest ważny interdykt nakazujący rodzinie Alsene opuścić stare księstwo? Czy popełnia zbrodnię, pojawiając się w mieście? - Nie, to zostało odwołane jakieś pięćdziesiąt lat temu. Mimo to... sprawa nie wygląda najlepiej. - No tak. Masz rację. - Reynard popatrzył na oddalającego się Ronsarde’a. - Cholera. Nicholas odczekał pełną napięcia godzinę, ale strażnicy ani na chwilę nie opuścili swojego posterunku za drzwiami. Wreszcie na korytarzu rozległy się kroki i ktoś przekręcił klucz w zamku. Nicholas cofnął się w głąb pokoju, ale do środka nie wszedł Fallier, lecz porucznik Straży, który pomagał pojmać Nicholasa. Mężczyzna powoli zamknął za sobą drzwi. Uśmiechając się, usiadł na sfatygowanym krześle i powiedział: - Mam nadzieję, że jest tu panu wygodnie. - Da się wytrzymać - odparł Nicholas i przyjrzał się badawczo swemu gościowi. Człowiek ten był wysoki, silnie zbudowany, miał rapier i poręczny pistolet. Najwyraźniej czuł się bezpiecznie w towarzystwie nie uzbrojonego więźnia. - Chciałbym tylko wiedzieć, czemu zostałem tu zamknięty. - Może byłbym skłonny odpowiedzieć w zamian za informację, kim pan jest i dlaczego Rahene Fallier tak się panem interesuje. Aha, więc ty także tego nie wiesz, pomyślał Nicholas. Przyjrzał się chytrej minie swego gościa i nagle przyszedł mu do głowy dopracowany w najdrobniejszym szczególe plan. Nabrał tchu i odwracając oczy, jakby zamierzał wyznać coś kompromitującego, powiedział: - Jestem jego nieślubnym synem. Porucznik wybałuszył oczy, ale po chwili spróbował ukryć zdziwienie i sprawiać wrażenie obojętnego. - Jasne. Ach, ci amatorzy, pomyślał Nicholas. Jeśli wszystkie opowieści, jakie słyszał na temat powikłanej historii swojej rodziny, były prawdą, to ten człowiek nie miał najmniejszych szans w konfrontacji z intrygantami działającymi przy dworze królewskim. - Moją matką jest... - zaczął Nicholas powoli. Królowa jest za młoda, prawdę mówiąc liczy sobie mniej lat niż on sam. Ach, już wiem. - ... hrabina Winrie. Porucznik zaklął pod nosem. Hrabina Winrie zaczynała jako prostytutka i zyskała sławę dzięki swemu gorszącemu zachowaniu, a potem zdołała przekonać podstarzałego, ale wciąż nieźle się trzymającego hrabiego, by ją poślubił. Małżonek umarł po roku, a bogata już teraz hrabina stała się nieoficjalną królową demi monde i solą w oku przyzwoitego towarzystwa. - Ale... - porucznik zmarszczył w skupieniu czoło. - Widzi pan więc, jak to może zepsuć jego reputację - podsunął mu Nicholas. Znowu zaczął powoli chodzić po pokoju, chcąc, by jego ofiara przyzwyczaiła się do tego, że jest w ruchu. - Gdyby to dotarło do opinii publicznej... - Aha. - Porucznik pokiwał głową, wreszcie zrozumiał Nicholasa. - Groziłeś mu, a on płacił ci za milczenie. Nicholas umilkł na chwilę i rzucił mu spojrzenie człowieka złapanego w pułapkę. Ciekaw był, jak Madeline oceniłaby jego grę. Prawdopodobnie rzuciłaby jakiś ironiczny komentarz na temat poziomu mojej widowni, pomyślał. - Nie mam pojęcia, co chce ze mną zrobić - zasugerował. Na twarzy porucznika odmalował się wyraz wyższości, co kazało Nicholasowi przypuszczać, że jego rozmówca również nic nie wie. Mężczyzna odchylił się do tyłu razem z krzesłem, opierając nogi na stole, i stwierdził brutalnie: - Zapewne zechce się ciebie pozbyć. Nicholas poczuł nagły gniew w imieniu osoby, którą dopiero co stworzył: bezradnego młodego bękarta, będącego na łasce ojca-czarnoksiężnika, i w tym momencie pomyślał, że nie powinien za bardzo identyfikować się ze swoją rolą. - W ostatnich kilku latach ojciec zapłacił mi sporo pieniędzy, a hrabina, która ma do mnie słabość, jest wciąż stosunkowo bogata. Każdy, kto pomoże mi odzyskać wolność, zostanie hojnie wynagrodzony. Porucznik zamrugał oczami. - Musiałbym dostać jakieś gwarancje. Nie myślisz chyba, że zaufam ci bez niczego. Nicholas z łatwością odczytał jego myśli. Porucznik przede wszystkim chciał uzyskać informacje, dzięki którym miałby nad Fallierem przewagę; nie był aż tak głupi, żeby wchodzić w otwarty konflikt z dworskim czarnoksiężnikiem. - Jasne - zgodził się Nicholas. - Ale mogę pokazać coś, co przekona pana o mojej szczerości. Podszedł do stołu, sięgając do kieszeni. Porucznik przyglądał mu się, usiłując przybrać wyniosłą minę, ale nie zdołał ukryć swej niewątpliwej chciwości. Nagle Nicholas kopnął nogę od krzesła, a porucznik upadł na plecy.. Nicholas zbliżył się i uderzył go w głowę tak, że aż odbiła się od ściany. Łoskot ten usłyszeli strażnicy i po chwili rozległo się nerwowe grzebanie kluczem w zamku. Nicholas wyszarpnął rewolwer zza pasa oszołomionego porucznika i przywarł plecami do ściany dokładnie wtedy, gdy drzwi gwałtownie się otworzyły. Skierował broń na porucznika i obaj strażnicy zatrzymali się w pół kroku. - Nie zbliżać się albo go zastrzelę, panowie. Proszę także nie krzyczeć - powiedział spokojnie Nicholas. Porucznik żachnął się i usiłował się podnieść, ale Nicholas kopnięciem pozbawił go równowagi. Machnął bronią. - Proszę odsunąć się od drzwi. Obaj mężczyźni popatrzyli po sobie, a potem usłuchali. Nicholas szybko podszedł do drzwi i wyszedł na korytarz. Ledwie, drzwi się zamknęły, dwa ciężkie ciała rzuciły się na nie, ale Nicholas już przekręcał klucz w zamku. Hałasu, jaki czynili jego więźniowie, nie było słychać dalej niż na dwa kroki; dzięki temu zyska trochę czasu. Schował klucz do kieszeni i powędrował korytarzem, oddalając się od głównych schodów. Znajdował się na terenie koszar, więc nie miał co liczyć na nie pilnowane drzwi dla służby; musi wydostać się tą samą drogą, którą go tu przyprowadzono. Ruszył biegiem, mijając wiele zamkniętych drzwi oraz łukowate wejście do starej sali ćwiczeń, zapełnionej manekinami do szermierki. Za rogiem znalazł drugie schody, mniej ozdobne niż te, które prowadziły od głównego wejścia. Szybko zbiegł na dół, starając się czynić jak najmniej hałasu. : Znajdował się teraz w przedsionku, którego łukowate wejście prowadziło do centralnej części budynku. Nicholas zatrzymał się, opierając plecami o ścianę i wysuwając lekko, by zobaczyć, co się dzieję w hallu. Było tam znacznie więcej ludzi niż przedtem. Większość miała na sobie mundury Straży Królewskiej, a niektórzy ubrani byli po cywilnemu. Nicholas zaklął pod nosem. Oczywiście, to dlatego porucznik mógł mnie wypytywać. Odbywała się właśnie zmiana warty: część żołnierzy kończyła służbę, a pozostali ją zaczynali. Zamieszanie mogło ułatwić mu zadanie... Jeśli Fallier chciał utrzymać uwięzienie Nicholasa w tajemnicy, nie poinformował strażników, że w koszarach znajduje się więzień. Trzeba zatem ukraść kurtkę od munduru i... Uwagę Nicholasa przyciągnął nagle ubrany po cywilnemu mężczyzna, stojący plecami do niego i najwyraźniej pochłonięty studiowaniem sztandarów stacjonujących tu oddziałów oraz ożywioną konwersacją z porucznikiem Straży Królewskiej. Przez chwilę Nicholasowi wydawało się, że go poznaje. Ależ to nie możliwe, stwierdził w duchu. Nie tutaj. Mężczyzna odwrócił się i Nicholas przyjrzał się jego twarzy i ubraniu. To całkiem prawdopodobne, pomyślał ponuro. Człowiek ten kulał, miał odpowiednią budowę ciała oraz wzrost, jego wiek także pasował, i mimo pewnych kosmetycznych zmian w uwłosieniu i rysach twarzy... Ma hebanową laskę z rzeźbioną rączką z kości słoniowej, dokładnie taką samą, jaką Reynard przywiózł sobie z Parscji. Nicholas miał ochotę walić głową o ścianę. Niech ich diabli wezmą. Z galerii rozległ się krzyk i jeden ze strażników, których Nicholas zostawił zamkniętych w swoim prowizorycznym więzieniu, zbiegł pędem po schodach i pognał w stronę wyjścia. Biegnie po Falliera, pomyślał Nicholas. A więc czarnoksiężnik nakazał im utrzymać moje uwięzienie w tajemnicy. Mężczyźni w hallu nie zwrócili na strażnika uwagi, więc Nicholas ściągnął czapkę i z pochyloną głową wmieszał się w tłum. Wkrótce znalazł się w pobliżu starszego mężczyzny z laską. - Czy pan mnie szukał, sir? - zapytał, używając akcentu z Riverside. Inspektor Ronsarde uśmiechnął się. - A, jesteś już, mój dobry człowieku. - Odwrócił się do stojącego tuż obok porucznika Straży. - Posłałem mojego woźnicę, żeby poszukał sir Diandre’a. I co, znalazłeś go? Te ostatnie słowa skierował do Nicholasa, który pokręcił głową. - Nie, sir, nikt nic nie wie. - Modlił się, by Ronsarde wybrał nazwisko osoby, której rzeczywiście nie można tu znaleźć. - No, trudno. Musimy szukać dalej... - Próbował pan w skrzydle Galerii, sir? Odbywa się tam dzisiaj bal, na którym on mógł się pojawić - powiedział porucznik. Starannie dobierał słowa i sprawiał wrażenia człowieka, którego niełatwo zwieść. Ronsarde musiał wymyślić sobie niezłą historyjkę, żeby dostać się aż tutaj. - To jest myśl. Tak, jeśli nie ma go tutaj... pójdę tam natychmiast. Dziękuję panu. - W oczach porucznika pojawił się błysk podejrzliwości. Wtedy ze spokojem, który w innej sytuacji wzbudziłby podziw Nicholasa, Ronsarde zapytał: - Czy zechciałby mi pan towarzyszyć, czy też wzywają pana obowiązki? Podejrzliwość znikła, a porucznik zerknął na swój kieszonkowy zegarek. - Niestety, muszę tu zostać. Mogę przydzielić panu kogoś, kto zaprowadzi pana na miejsce, jeśli... - Ależ nie, proszę się nie fatygować. Znam drogę. Byłem tam zaproszony na urodziny królowej. Raz jeszcze dziękuję panu za pomoc... Uprzejmości te wydawały się trwać całą wieczność. Nicholas czuł, że po plecach spływa mu pot. W końcu Ronsarde wymienił ze swym nowym przyjacielem ostatni uścisk dłoni i mogli odejść. Nicholas szedł tuż za inspektorem, który posuwał się majestatycznie, pomimo że kulał. Czasu było coraz mniej. Byli już przy łukowatym wyjściu, kiedy przed Ronsardem pojawił się kapral Straży. - Sir, czy jest pan... Ronsarde wydobył jakiś złożony dokument. - Przyszedłem do kapitana Giarde, młodzieńcze. Widok pieczęci i nazwisko kapitana Gwardii Królowej sprawiły, że kapral wycofał się, grzecznie im salutując. Nicholas nie odważył się nawet odetchnąć ani unieść głowy, dopóki nie znaleźli się za drzwiami. Kiedy byli już na dziedzińcu i z dala od światła latarni, chwycił Ronsarde’a za ramię i zaciągnął w zaciszny kąt. - Co pan wyrabia? - zapytał. - Szukałem ciebie, mój chłopcze. Doprawdy, co ty sobie wyobrażasz? Znalazłbym cię prędzej, ale musiałem najpierw dowiedzieć się, dokąd cię zabrali. To, że byłeś trzymany w starych koszarach, było dla mnie zaskoczeniem; spodziewałem się, że będę cię wyciągać z kazamatów pod Wieżą przy Bramie. - Przykro mi, że pana zawiodłem - odparł Nicholas przez zaciśnięte zęby. - Zaryzykowałem wszystko, żeby uwolnić pana z cholernego więzienia, a pan najspokojniej w świecie pojawia się tutaj. - To chyba oczywiste. - Ronsarde rozejrzał się po dziedzińcu. Grupki śmiejących się i rozmawiających ludzi przechodziły od jednego budynku do drugiego. Niektórzy trzymali w rękach latarnie. Nie wyglądali na grupy poszukiwawcze, ale w ciemnościach trudno było to stwierdzić z całą pewnością. - Wiesz, gdzie jesteś? - zapytał inspektor. - Niezupełnie. - Trzymano cię w starych koszarach Gwardii Królowej albo raczej w tym, co po nich pozostało. Przebudowano je po utworzeniu Straży Królewskiej. - Generalnie bardzo interesują mnie ciekawostki historyczne, ale w obecnej chwili... - A to - ciągnął z naciskiem Ronsarde - jest wieża Albon, którą połączono ze Starym Pałacem, co pozwoli nam przedostać się dołem do nowych części kompleksu pałacowego, gdzie w skrzydle Galerii odbywa się właśnie bal wydany przez burmistrza miasta. Większość gości już pewnie poszła do domu, ale przy bramie Świętej Anny prawdopodobnie jest jeszcze spory ruch i tam nikt nie będzie cię szukał. - A więc w drogę.. Wieża znajdowała się pośrodku dziedzińca, więc idąc w jej stronę Nicholas czuł się ze wszystkich stron wystawiony na atak. Przy drzwiach stał strażnik oświetlony lampą wiszącą u pyska kamiennego maszkarona. Ronsarde znowu pokazał swoją prze pustkę i zostali wpuszczeni do środka. Znaleźli się w przestronnym hallu o łukowatym sklepieniu wspartym na ciężkich, kwadratowych w przekroju kolumnach. Miejsce to robiło wrażenie zupełnie opuszczonego, a oświetlało je tylko kilka lamp. Ronsarde zatrzymał się na chwilę, by zorientować się w ich pozycji, i powiedział: - Tędy. I ruszył przed siebie. Byli już prawie na środku wielkiej sali, kiedy drzwi za ich plecami otworzyły się z trzaskiem. Nicholas odwrócił się, dobywając pistoletu. Do sali wpadła grupa żołnierzy. Ronsarde złapał go za ramię, mówiąc - Nie, już za późno. Po drugiej stronie rozbłysło światło i Nicholas zobaczył ludzi z latarniami, którzy odcięli im drogę odwrotu. 15 - Nie ruszać się. Nicholas zatrzymał się. Jakiś człowiek mierzył do nich z pistoletu. Był tylko trochę starszy od Nicholasa, miał ciemne włosy, brodę i nosił strój wieczorowy. W pierwszej chwili Nicholas pomyślał, że jest to jeden z żołnierzy Straży, nie będący na służbie, ale potem zauważył, że stojący za nim mężczyźni mają na sobie mundury kawalerii. Nie, nie kawalerii; ich szarfy należały do jakiejś innej jednostki. To Gwardia Królowej, przypomniał sobie nagle.. - Położyć broń na podłodze. Nicholas wahał się tylko przez chwilę. Spojrzenie gwardzisty powiedziało mu, że jest gotów strzelić bez wahania. Powoli i ostrożnie opuścił pistolet na podłogę. - Bardzo dobrze - stwierdził mężczyzna. Wszedł głębiej do hallu, cały czas mierząc do nich z pistoletu. Nicholas patrzył na niego z przygnębieniem. Zgodnie z tradycją, Gwardia Królowej służyła jako osobista ochrona monarchini Ile-Rien, a w czasie panowania obecnej władczyni stała się najważniejszą w pałacu zbrojną jednostką, ważniejszą nawet niż Straż Królewska. Jeśli ten człowiek jest jej dowódcą, to nie uda się uciec mu tak łatwo, jak tym nieszczęsnym porucznikom. - Kapitanie Giarde, miło mi pana widzieć - powiedział Ronsarde. Mężczyzna zamarł na chwilę, wpatrzył się w inspektora, a potem spojrzał niepewnie na Nicholasa. - Obawiam się, że nie znam... Ronsarde wyprostował się i zaczął powoli usuwać doklejoną część brody, wąsów i brwi. - Czuję się pochlebiony, że mnie pan nie rozpoznał - rzekł swoim zwykłym głosem. - Szykowałem to przebranie w pewnym pośpiechu. - Ronsarde? - Giarde zacisnął usta z irytacją. - Wielki Boże, człowieku, jak pan śmiał pojawić się tutaj o tej porze? - Spojrzał znowu na Nicholasa. - To nie jest doktor Halle, prawda? - Nie, to mój protegowany, Nicholas Valiarde. Nicholas rzucił inspektorowi wściekłe spojrzenie, z trudem powstrzymując się przed wyrażeniem gorącego protestu. Protegowany? - Jak pan na nas trafił, jeśli wolno spytać? - ciągnął niedbale Ronsarde. - Jak pan wie, zawsze staram się doskonalić moje metody. - Prawdę mówiąc, śledziłem Falliera i byłem ciekaw, kogo sprowadził tu w tajemnicy. - Giarde rzucił Nicholasowi badawcze spojrzenie. - Pański protegowany? - Nasza sytuacja... skomplikowała się nieco - przyznał Ronsarde. Giarde gestem nakazał im się cofnąć, a potem podszedł i podniósł pistolet Nicholasa. Jakby czując, że ta sprawa nie skończy się szybko, oparł się o najbliższą kolumnę i powiedział: - Wie pan, że pańscy ludzie szukają pana po całym mieście, chociaż oczywiście oskarżenie przeciwko panu brzmi idiotycznie. Dlaczego pan uciekł, wiedząc, że królowa zainterweniuje, jak tylko sąd wyda wyrok? I co, u diabła, robi pan tu teraz? - Nie zamierzałem uciekać z sądu - odparł Ronsarde tak, jakby to było oczywiste dla każdego. - Zostałem pojmany przez ludzi wynajętych po to, by zmusić mnie do milczenia. Niewiele brakowało, a zamordowano by mnie, lecz w ostatniej chwili uratowali mnie moi przyjaciele. Tak brzmi skrócona wersja wydarzeń. Giarde nie wyglądał na usatysfakcjonowanego. - Mam nadzieję, że wersja rozwinięta okaże się bardziej przekonująca. Ronsarde odchrząknął. - A potem, podczas dalszego śledztwa obecny tu pan Valiarde został zatrzymany bez podania przyczyny, a ja przybyłem, by go uwolnić. - Momencik. - Giarde skinął na jednego z gwardzistów, zamienił z nim kilka słów, a potem go gdzieś odesłał. Nicholas patrzył na Ronsarde’a z niesmakiem. - I to ma być dobra bajeczka? Lepiej mi szło, kiedy podawałem się za nieślubnego syna czarnoksiężnika dworskiego - powiedział półgłosem. - Nie denerwuj się- odparł Ronsarde z irytującym spokojem. - Sytuacja jest całkowicie pod kontrolą. Nicholas pożałował, że nie próbował wywalczyć sobie drogi pistoletem. Giarde znowu zwrócił się do nich. - To dziwne, że utrzymuje pan, iż ten człowiek pracuje dla pana, bo moi informatorzy twierdzą, że sprowadzony tu przez oddział Straży Królewskiej więzień był uwikłany w atak anarchistów na powóz lady Bianci. - Popatrzył na Nicholasa. - Czy to dlatego Fallier cię tu sprowadził? Nicholas mógłby się założyć o wszystko, że Giarde domyśla się prawdy. - Byłem tylko świadkiem ataku. Stangret i lokaje mogą to potwierdzić - powiedział. - Nie zostałem aresztowany przez żołnierzy. - Nicholas zawahał się, czy ma dalej mówić, ale nie miał wyjścia. - Jestem pośrednio spokrewniony z Denzilem Alsene - rzekł. - Falliera bardzo to zainteresowało. - I to wszystko? - zapytał Ronsarde z niesmakiem, a twarz kapitana pozostała bez wyrazu. - Powiedziałeś mu, kim jesteś - stwierdził Giarde. Nicholas uśmiechnął się. - Nie. To on mi powiedział. Giarde zastanawiał się przez chwilę w milczeniu. - Jak to dokładnie było? - Nie odwiedzałem Alsene’a od dzieciństwa - zaczął Nicholas. - Nie używam tego nazwiska i wcale tego nie pragnę. Miałem właśnie zamiar oddalić się z miejsca wypadku, żeby złożyć inspektorowi sprawozdanie. - Nie potrafił powstrzymać się od rzucenia Ronsarde’owi kwaśnego spojrzenia, ale ten jakby nie dostrzegł ironii. - Fallier twierdzi, że rozpoznał mnie z portretu Denzila Alsene, namalowanego przez Greanco. Nie mam pojęcia, czy mówi prawdę, czy nie. - Przypuszczał, że jednak tak, ale nic nie zaszkodzi nieco zamącić wodę. - Sprowadził mnie tutaj siłą i wbrew mej woli. - Rozumiem. - Poza tym - przerwał z irytacją Ronsarde - miastu grozi szalony czarnoksiężnik i jeśli mam... - urwał i poprawił się z gracją - mamy zrobić cokolwiek w tej sprawie, przydałby się akt łaski oraz trochę wsparcia. - O kim pan mówi? - zapytał Giarde. Ronsarde zamachał rękami, a wtedy obserwujący ich gwardziści drgnęli nerwowo. - O osobie, która wywołała zamieszki przy Placu Sądowym, siała śmierć w więzieniu vienneńskim i Valent House. To jest niewątpliwie szalony czarnoksiężnik i już bym go dopadł, gdyby nie czyjeś celowe działanie. - Wie pan czyje? Ronsarde rzucił spojrzenie na Nicholasa. - Jeszcze nie, ale mam podejrzenia. Potrzebuję aktu łaski, kapitanie. To pilne. Z twarzy Giarde’a nie dało się nic wyczytać. Kapitan włożył pistolet do kieszeni płaszcza i stwierdził: - Jest już bardzo późno. - Ona jeszcze nie śpi, Chyba nie mówią o królowej, pomyślał Nicholas, przestępując niespokojnie z nogi na nogę. Czuł się jak we śnie. - Nie przesadza pan? - Giarde wahał się jeszcze. - Nie sądzę - odparł ponuro Ronsarde. - Dobrze więc. - Giarde rzucił jednemu ze swych ludzi pistolet, który wcześniej ukradł Nicholas. - Proszę za mną. Poprowadził ich ciemnymi korytarzami w głąb wieży. Latarnie gwardzistów rzucały cienie na stare kamienne ściany, noszące na sobie ślady ognia i kul armatnich; sprawiało to wrażenie, jakby odbywali podróż w głąb czasu. Nicholas nie zdziwiłby się, gdyby się okazało, że zaprowadzono ich do któregoś z lochów pod tymi starymi podłogami. Miał ochotę wymknąć się w jedną z mijanych odnóg korytarza, ale wiedział, że na nic by się to nie zdało: nie znał pałacu i prawdopodobnie złapano by go po kilku minutach. Wiadomo było, że dolne części pałacu pozostają zamknięte od ponad stu lat, kiedy to Dwór Mroku zajmował go przez krótki czas. Korytarze, magazyny, klatki schodowe, wielkie, odbijające echo piwnice, zablokowane zawalonymi ścianami i zapadnięty mi dachami, pozostawiono bez zmian, nie próbując wykorzystać ich na nowo. Podwójne drzwi prowadziły na bardzo stare schody oświetlone lampami gazowymi. Rury gazowe biegły po ścianach, gdyż tynk i boazeria tworzyły tu tylko cienką warstwę pokrywającą lity kamień. Nicholas wiedział, że opuścili teren wieży i są w Bastionie Królewskim. Pokonali schody, a potem wędrowali skręcającymi nagle lub kończącymi się ślepo pustymi korytarzami, aż Nicholas kom pletnie stracił poczucie kierunku. Mógł tylko przypuszczać, że zbliżają się do bardziej używanej części pałacu, gdyż wypastowany parkiet pod ich nogami ustąpił miejsca białemu mar murowi. Przeszli przez kilką pomieszczeń udostępnianych czasami osobom z zewnątrz, ale nie zobaczyli żadnych gości, tylko kilku poruszających się bezszelestnie służących, a potem weszli do jakiegoś salonu.. - Zaczekajcie tu - powiedział Giarde i poszedł dalej, zostawiając z nimi kilku gwardzistów. Nicholas zmusił się do pozostania w miejscu. Pokój był mały, zimny, o marmurowej posadzce i gzymsach. Stało tu kilka delikatnych złoconych krzeseł, które sprawiały wrażenie, że się natychmiast rozlecą, jeśli ktoś na nich usiądzie. Nicholas zdawał sobie sprawę, że zupełnie tu nie pasuje w swym podartym czarnym ubraniu i z naburmuszonym wyrazem twarzy. Chociaż może właśnie tak powinien wyglądać pierwszy z rodu Alsene, odwiedzający pałac Ile-Rien po tak wielu latach. Wspierając się na swej lasce, Ronsarde zagaił niedbale: - Dowiedziałem się o barwnym życiorysie twoich przodków, kiedy zaczynałem śledztwo w sprawie twojego ojczyma. Uznałem, że nie gra on jednak najmniejszej roli. Nicholas przyjrzał mu się, mrużąc oczy. - Nie stara się pan pozyskać mojej, sympatii. Wrócił Giarde i gestem nakazał im podążyć za sobą. Nicholas zauważył, że jego ludzie zostali na miejscu. Rzucił okiem na Ronsarde’a, ale nie potrafił stwierdzić, czy inspektor wygląda na zadowolonego, czy nie. Przeszli jeszcze jeden korytarz, a potem znaleźli się w wielkiej komnacie.. Znajdowała się tu w górze arkada, a parkiet przykrywały bardzo stare parscyjskie dywany. Ogromny kominek z czarno-białego marmuru mógłby sprawiać przytłaczające wrażenie, gdyby nie to, że ściany komnaty zdobiły lustra w złoconych ramach oraz wspaniałe, liczące sobie już pewnie ze dwieście lat gobeliny, a sufit bogate ornamenty kwiatowe. Intarsjowane i pozłacane meble ocieplały wnętrze barwami starego złota i bursztynu, tak że pomieszczenie wydawało się jarzyć gorącą poświatą. Ronsarde trącił Nicholasa łokciem i wskazał do góry. Z sufitu zwisały trzy wielkie złote kandelabry misternej roboty. - To ze statku wielkiego kardynała Bisry, złupionego podczas bitwy pod Akis w ostatniej wojnie bisrańskiej - szepnął. - Odrobina barbarzyństwa pośród cudów cywilizacji. - Słyszałem o tym. W fotelu ustawionym nieopodal wielkiego kominka siedziała kobieta. Drobna, o tak młodej twarzy, że mogłaby nawet należeć do małej dziewczynki. Rude włosy miała ukryte pod staromodnym koronkowym czepkiem, a jej ciemna suknia sprawiała wrażenie skromnej, a może nawet niezbyt eleganckiej; dopiero w blasku lampy było widać, że jest wykonana z ciemnogranatowego aksamitu. Nie podnosząc wzroku na swoich gości, kobieta układała pasjansa na stojącym przed nią małym stoliku. - Aresztowano pana - powiedziała. Krótkie, jakby, spłoszone spojrzenie wskazywało, że zwraca się do Ronsarde’a. Miała jasny, czysty i bardzo młody głos. - Tak jest, proszę jaśnie pani - odparł ze spokojem Ronsarde. Nicholas poczuł mrowienie skóry na karku. W Ile-Rien panowała tradycja, że osobista służba monarchów oraz wysocy urzędnicy dworscy zwracali się do swych władców „jaśnie pani” lub „jaśnie panie”, zamiast bardziej formalnego „wasza królewska mość”. Korzystanie przez Ronsarde’a z takiego przywileju świadczyło o tym, że Korona okazuje mu znacznie większe niż Nicholas przypuszczał zaufanie. - Tak się nie da - szepnęła królowa jakby do siebie. Odwróciła kartę i w zamyśleniu przeciągnęła kciukiem po jej krawędzi. Wiem, kim jesteś - powiedziała. Kolejne szybkie spojrzenie powiedziało Nicholasowi, że chodzi teraz o niego. - To niepokojące, że Rahene Fallier sprowadził pana tutaj, nie informując mnie. - Niepokojące, ale wcale nie tak nieoczekiwane - wtrącił się Giarde. Królowa rzuciła mu mroczne spojrzenie i wykonała gwałtowny gest. - To wszystko polityka. - Unikam polityki, wasza królewska mość - powiedział Nicholas. Podniosła na niego oczy, mrużąc je, jakby spodziewała się drwiny. Prawdopodobnie podśmiewano się z niej i jawnie, i za plecami, a zwłaszcza musiały to czynić wyrafinowane damy dworu i jej doradcy, którzy nie byli zachwyceni tym, że muszą służyć komuś, kto dopiero co wyszedł z wieku dziecięcego: Jeśli Nicholas dobrze pamiętał, królowa nie miała więcej niż dwadzieścia cztery lata. Najwyraźniej usatysfakcjonowana jego powagą, rzekła: - To bardzo rozsądne z pańskiej strony - i spojrzała z powrotem na swoje karty. - Pewne podobieństwo rzeczywiście istnieje w oczach. - Odwróciła następną kartę i popatrzyła na nią badawczo. - Przypuszczam, że pańska matka dostarczyła tej rodzinie nowej krwi po raz pierwszy od kilku pokoleń. Mówiła o podobieństwie Nicholasa do dawno zmarłego Denzila. Przeklęty Greanco i jego talent malarski. - Sytuacja zmusiła ich do wchodzenia w koligacje we własnym gronie - powiedział i urwał na sekundę - wasza królewska mość. - Sytuacja, którą sami sobie stworzyli - poprawiła go sucho królowa, spoglądając na niego ukradkiem. - Kiedy byłam dzieckiem, spotkałam pańską ciotkę Celile na przyjęciu wydanym przez Valmontów w Gardien-on-Bannot. - Wstrząsnęła się, jakby na wspomnienie jakichś okropności. - Straszna kobieta. - Wasza królewska wysokość powinna spróbować, co to znaczy siedzieć obok niej podczas obiadu. - Słowa te wyrwały się Nicholasowi, zanim zdążył pomyśleć. Królowa zawahała się z ręką na karcie. Uśmiech pojawił się na jej ustach na tak krótką chwilę, że może był w ogóle wytworem wyobraźni Nicholasa. Spojrzała na niego z powagą i powiedziała: - Widziałam też ich dwór. Z daleka. Też sprawiał wrażenie okropnego. Jak tam jest? Nicholas nabrał tchu, ale nie mógł zmusić się do odpowiedzi. Czegoś takiego absolutnie się nie spodziewał. Nawet w najbardziej szalonych marzeniach nie mógłby sobie wyobrazić takiego przebiegu spotkania z królową. Przypomniał sobie podupadający wspaniały Wielki Dom rodu Alsene i ich utracone ziemie: albo sprzedane, żeby pospłacać długi, albo odebrane przez Koronę jako kolejna kara za zamach stanu Denzila na tron królewski. Tron Rolanda Fontainon, który był prapradziadkiem tej kobiety. - Szczęśliwie niewiele z tego pamiętam - powiedział. Dawno pogrzebane w pamięci szczegóły teraz nagle zaczęły mu się przypominać. - Kiedy mój ojciec zmarł, matka uciekła ze mną do Vienne.. - Czy jesteśmy spokrewnieni? - Królowa zamrugała oczami, ale nie zmieniła wyrazu twarzy. - To bardzo odległe pokrewieństwo. - Jak sądził, wiedziała o tym doskonale; zadała pytanie, by upewnić się, czy on także jest tego świadom. Wyprostowała się. - Zgodnie ze statutami starego Vienne i Riverside, a także decyzjami rady Margrave i baronów z Viern, jako potomek rodu Alsene możesz rościć sobie prawo do tronu. - Uniosła lekko brew, ale zachowała powagę. - Być może powinnam cię poślubić. Nicholas szybko zdał sobie sprawę, że królowa go sprawdza. To wyjaśnia, czego ode mnie chciał Fallier, pomyślał, czując niemiłe ssanie w żołądku. Może to dlatego członkowie jego rodziny tak rzadko opuszczali teren majątku. Jego ojciec wyjechał tylko po to, by zdobyć rękę matki. A byli też i tacy, którzy nigdy nie opuścili rozpadającego się dworu, żyjąc wyłącznie przeszłością. Prawdopodobnie on jako pierwszy z rodu Alsene za mieszkał w Vienne. - Decyzje rady Margrave i baronów z Viern zostały anulowane późniejszym, dekretem Rady Ministrów, kiedy Rada po raz pierwszy zebrała się w Vienne. - To prawda. - Królowa opadła na oparcie fotela, marszcząc brwi. - Zapomniałam. Doktorze Uberque, jestem panu winien stokrotne podziękowania za to, że tak dobrze wbił mi pan do głowy historię prawa dworskiego, pomyślał Nicholas, chociaż ani przez chwilę nie wierzył, że królowa zapomniała o tym drobnym szczególe. Przypominała trochę Madeline odgrywającą jedną ze swych ról, tylko że Madeline, w odróżnieniu od królowej, nie należy do ludzi niebezpiecznych. Ta kobieta używa słów jak naładowanego pistoletu. Kątem oka zobaczył, że Giarde krzywi się. Królowa wyprostowała się znowu, a Nicholas przygotował się na następny atak. - Ale wciąż jest pan dziedzicem majątku Alsene - powiedziała. - To zupełnie tak, jakby dziedziczyło się piekło - odparł Nicholas, starając się mówić lekko. Nie pragnął niczego odziedziczyć po rodzinie Alsene, i prawdę mówiąc, nie sądził, by mieli oni cokolwiek wartego posiadania. Skłonił się z ironią. - Rezygnuję z moich praw, wasza królewska mość. - Naprawdę? Wie pan, że to oznacza oficjalną rezygnację. Królowa powiedziała to nieśmiało, jakby z zażenowaniem. - Nicholas nie wiedział. Nie spędził pośród swoich krewnych wystarczająco dużo czasu, by opanować wszystkie niuanse związków arystokracji z Koroną. - Nie chcę mieć nic wspólnego z rodziną Alsene. Nie jestem; ich spadkobiercą. - Mówiąc to, poczuł się dziwnie wolny. Monarchini rzuciła okiem na Giarde’a i rzekła: - Proszę nam przypomnieć, żebyśmy to włączyli do sprawo zdań dworskich. Giarde westchnął, a królowa rzuciła mu gniewne spojrzenie. Nicholas oddałby wiele, by dowiedzieć się, co ich łączy. Władczynie Ile-Rien zawsze szukały sobie kochanków w swej osobistej straży; stanowiło to niejako tradycję. Wielki rudy kot wskoczył nagle na stolik i bezceremonialnie rozłożył się na pasjansie. Królowa zamarła z kartą w ręku i popatrzyła na zwierzę surowo. Kot rzucił jej wyzywające spojrzenie i leciutko się poprawił. Kobieta westchnęła, najwyraźniej z rezygnacją, i odłożyła kartę. Odchyliła się na oparcie fotela i założyła ręce, wpatrując się w zamyśleniu w dywan. - Przejdźmy do tej drugiej sprawy... Giarde uznał to za sygnał dla niego. Odchrząknął i rzucił okiem na Ronsarde’a. - Posłałem po lorda Albiera. Prowadzi śledztwo w sprawie dzisiejszego incydentu. Sądziłem, że nasza rozmowa może mu pomóc Ronsarde i Nicholas popatrzyli po sobie. Lord Albier był szefem prefektury, a nikt jeszcze nawet nie powiedział, czy są aresztowani. - Zaprosiłem również Falliera - ciągnął Giarde. Uśmiechnął się. - Jego zeznania mogą okazać się bardzo pouczające. Królowa rzuciła mu krótkie spojrzenie, ironicznie wykrzywiając usta. Prawie tak samo jak wtedy, kiedy patrzyła na kota, w jej wzroku odmalowało się przywiązanie, a zarazem rezygnacja. W drzwiach pojawił się lokaj, który dawał ręką jakieś znaki. Kapitan nakazał mu się zbliżyć. Kiedy sługa konferował z królową i Giardem, Nicholas zapytał Ronsarde’a półgłosem: - To co, wylądujemy w więzieniu? - Nie wiem na pewno - przyznał Ronsarde. - Nie zawsze da się odgadnąć, co myśli nasza droga dziewczynka. Giarde sądzi, że ma na nią wpływ, ale nie jest on tak wielki, jak by się mogło wydawać. - Filozoficznie wzruszył ramionami. - Uciekał pan z więzienia w Vienne już dwa razy, prawda? Trzeci raz powinien okazać się szczęśliwy. - Cóż, jeśli mam trafić do więzienia, wolałbym za to, że rozbiłem głowę inspektorowi policji i zostawiłem jego ciało na śmietniku. - Czuł coraz większe współczucie dla doktora Halle’a. Ronsarde zachichotał. Lokaj oddalił się, a Giarde popatrzył na nich i obwieścił: - Przyszli Fallier i Albier. Królowa poruszyła się niespokojnie. - To może być ciekawe - mruknął Ronsarde. Pierwszy pojawił się Fallier; za nim wszedł Albier. Czarnoksiężnik natychmiast zdał sobie sprawę z ich obecności, chociaż nie dał po sobie niczego poznać. Zatrzymał się przed królową, patrząc jej w oczy obojętnie, ani nie przepraszając, ani nie rzucając wyzwania. Władczyni nie odzywała się, a płonące w jej oczach światło mogło być wyrazem pogardy. Jako pierwszy odwrócił wzrok czarnoksiężnik. - Powiedziano mi, że sprawa jest pilna, kapitanie - zwrócił się chłodno do Giarde’a. - Inspektor Ronsarde ma wiadomości na temat magicznych ataków na sądy - odparł Giarde. Spojrzał badawczo na czarnoksiężnika.. Fallier lekko zmrużył oczy i znowu przeniósł wzrok na królową. Nicholas widział, jak jej dłoń o ogryzionych paznokciach,. zupełnie nie pasujących do bogatych pierścieni, lekko drży. Jest wściekła, pomyślał. Jak przypuszczał, Fallier nie po raz pierwszy bawił się, jak to określiła królowa, w politykę. Przez cały ten czas lord Albier wpatrywał się w Ronsarde’a z gniewem. Był to potężny, czerwony na twarzy mężczyzna, w typie oficera wojskowego. Wygląd jego ubrania kazał przypuszczać, że szykował się do wyjścia w pośpiechu. - Kapitanie, żądam wyjaśnień. Inspektor Ronsarde jest poszukiwany. Co u... - Inspektor postępował w dosyć dziwny sposób, ale ma to swoje uzasadnienie - wtrącił się Giarde, nie pozwalając Albierowi zachować się niegrzecznie w obecności monarchini. Ronsarde uśmiechnął się. - Chyba nie poszukiwał mnie pan z nadmiernym zapałem, sir? Bo jeśli tak, to radziłbym przeanalizować kwalifikacje pańskich pracowników, gdyż zapewniam, że można mnie było z łatwością znaleźć. Albier poczerwieniał. Spojrzał na Giarde’a i zaczął szorstko: - Należało mnie poinformować... - Właśnie to czynimy - przerwał mu Giarde, najwyraźniej zirytowany. - Czy poczynił pan już jakieś postępy w sprawie magicznego spektaklu na Placu Sądowym? Albier z trudem utrzymywał panowanie nad sobą. - Nie ma niczego do badania. Wezwani przez nas czarnoksiężnicy nie potrafili wskazać osoby, która spowodowała zamieszanie. - Albier prawie całkowicie ignorował królową, co zdaniem Nicholasa było bardzo poważnym błędem. Giarde skinął w stronę Ronsarde’a. - Jak sądzę, pan inspektor mógłby to wyjaśnić. On i jego... pomocnik prowadzą w tej sprawie śledztwo. Po raz pierwszy spojrzenie Falliera spoczęło na Nicholasie, który pozwolił sobie na złośliwy uśmieszek. Ten człowiek jest niebezpieczny, pomyślał Nicholas. Czuł, że po dzisiejszym wieczorze przybędzie mu jeszcze jeden wróg. Ronsarde chrząknął i zaczął opisywać ostatnie wydarzenia, zaczynając od swojego śledztwa w sprawie Octave’a. Słuchając go, Nicholas z całą ostrością ujrzał, w jak trudnej znalazł się sytuacji. Zatruło to nieco jego radość z upokorzenia Falliera. Powiedział Madeline, że Donatien jest martwy, ale chyba aż do tej pory sam w to nie wierzył. Spokojny głos inspektora opowiadającego ich historię działał Nicholasowi na nerwy. Nie ma innego wyjścia, powiedział w duchu. Żeby pokonać czarnoksiężnika, potrzebuje pomocy. Nie ma wystarczających środków ani czasu; został przyparty do muru. Nie miał wyboru. Zobaczył, że królowa przygląda mu się, jakby doskonale zdawała sobie sprawę z jego uczuć. Odwróciła oczy, jakby zawstydziła się, że złapał ją na obserwowaniu go. Ronsarde zrelacjonował wszystko, co wiedzieli: odkrycia, których dokonali osobno, i te, które były efektem ich współdziałania, przy czym przedstawił to tak, jakby Nicholas od samego początku pracował na zlecenie Ronsarde’a. Sugerował, że zna go od dawna, co poniekąd było prawdą. Powinienem czuć za to wdzięczność, pomyślał Nicholas, ale zamiast tego gotował się ze złości. Sebastian Ronsarde, inspektor prefektury, zaprzysiężony Koronie, stał tutaj i łgał jak pies po to, żeby go ocalić. Opowiadał te wszystkie kłamstwa królowej, która słuchała spokojnie, chociaż doskonale zdawała sobie sprawę, że to tylko połowa prawdy. Mimo to ufała Ronsarde’owi. Kiedy inspektor skończył, Giarde i królowa popatrzyli na Albiera. Ten odkaszlnął i rzekł: - Już to wcześniej słyszałem... - Inie uwierzył pan w ani jedno słowo - przerwał mu Ronsarde. - Nie miał pan dowodów - zaprotestował Albier - tylko oburzające domysły! - Przypuszczam, że wczorajsze zniszczenia i śmierć wystarczą panu - warknął Ronsarde, dając upust goryczy, jaką musiał odczuwać, kiedy nikt nie traktował poważnie jego ostrzeżeń. - Oczywiście. - Albier zwrócił się w stronę Giarde a. - Ale nawet nasz wielki inspektor nie potrafi powiedzieć, gdzie przebywa ta osoba. Tego było już za wiele dla nadwyrężonej cierpliwości Nicholasa. - Mamy pewną informację - wtrącił się. Skupił na sobie uwagę wszystkich, także Ronsarde’a. - Tuż przed śmiercią Octave powiedział, że czarnoksiężnik ukrywa się w „pałacu nad rzeką”. - Nad rzeką i na wyspach jest wiele opuszczonych, nie używanych Wielkich Domów - wymamrotał Albier. - I wszystkie zostaną przeszukane - stwierdził Giarde. Popatrzył na czarnoksiężnika dworskiego, a ten powiedział: - Oddaję moich uczniów do dyspozycji lorda Albiera. Nagle odezwała się królowa. - Możecie odejść - powiedziała. Albier sprawiał wrażenie zaskoczonego, a nawet urażonego, i rzucił pytające spojrzenie na Giarde’a, natomiast Fallier skłonił się i natychmiast wyszedł.. W końcu Albier uznał, iż istnieją sprawy, o których nie ma pojęcia. Ukłonił się królowej i zwrócił do Giarde’a: - Będę powiadamiał pana o postępach śledztwa. - Rzucając jeszcze Ronsarde’owi nie wróżące niczego dobrego spojrzenie, poszedł w ślad za Fallierem. Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, Ronsarde pokręcił głową. - Przykro mi to mówić, ale w świetle tego, co się wydarzyło, Fallier nie budzi mojego zaufania. Giarde spojrzał na królową, która najwyraźniej dała mu jakiś znak. - Fallier jest czarnoksiężnikiem dworskim, ale nie głównym doradcą królowej w sprawach magii - powiedział. - Osoba zajmująca to stanowisko jest bardzo starą kobietą, która mieszka kątem w głównej kuchni Północnego Bastionu. Ona nigdy się nie myli, a jej rady są wolne od jakichkolwiek wpływów polityki. Przedstawię jej całą sprawę i dowiem się, co o tym sądzi - powiedział i dodał po krótkiej chwili: - Dopiero co dostałem od niej wiadomość, że w ciągu kilku ostatnich godzin nastąpiły co najmniej trzy eteryczne ataki na pałac, wszystkie odparte przez strażników. - Tego... można się było spodziewać - stwierdził Nicholas.. Wciąż nas ściga, pomyślał. Nie wystarczyło mu zabicie Octave’a. Może jednak ten człowiek jest szalony. Wolałbym jednak mieć do czynienia z przeciwnikiem o zdrowych zmysłach. Tylko jak on mógł, będąc czarnoksiężnikiem w Ile-Rien, nie wiedzieć, że pałac w Vienne jest najlepiej strzeżonym fizycznie i eterycznie miejscem w tej części świata? Pilnujący go strażnicy zostali wtopieni w mury najstarszych części pałacu; stworzyli ich i utrzymywali najpotężniejsi w historii Ile-Rien czarnoksiężnicy. Część strażników była tak stara, że zaczęła nawet mieć własną świadomość. Jak może więc ten człowiek sądzić, że zdoła przedostać się przez tę magiczną barierę? Tylko... - Fontainon House! - wykrzyknął nagle. Zobaczył, że skupił na sobie uwagę wszystkich. Ronsarde kiwnął głową i powiedział: - Tak, to powód, dla którego Octave chciał tam przeprowadzić seans. Giarde zaklął. - Fontainon House znajduje się wewnątrz bariery. Królowa zmarszczyła brwi. Popatrzyła na Nicholasa, a on wyjaśnił: - Podczas seansów Octave najprawdopodobniej materializował duchy. Prawdopodobnie chciał to zrobić w Fontainon House, który znajduje się wewnątrz magicznej bariery, aby coś zmaterializować. - Zostawia za sobą same trupy - powiedziała nagle królowa. Trochę nerwowo pogłaskała śpiącego kota. - Rozumiem, że zakładamy, iż jest szaleńcem. - Wszystko na to wskazuje, jaśnie pani. Spuściła wzrok na dywan. Tymczasem Giarde zapytał, czy zatrzymani mają zostać zwolnieni. Ronsarde nie zawinił niczym poza tym, że pozostał przy życiu, natomiast Nicholas stanowił poważny problem. Królowa podniosła oczy i spojrzała nieśmiało na Nicholasa. Nieśmiałość nie oznacza słabości, pomyślał. Warto byłoby pożyć na tyle długo, żeby zobaczyć, jak Fallier się o tym przekona. - Jesteś pewien? - zapytała. Nie wiedział, o co jej chodzi. - Co do spadku. Że pan rezygnuje. - Jestem pewien, wasza królewska mość. Już od dawna. A potem dodał wbrew sobie: - Oczywiście każdy prawdziwy Alsene przysiągłby na wszystko, żeby ocalić skórę, oddałby nawet duszę samemu diabłu. Westchnęła i popatrzyła przed siebie. Potem wstała i wzięła ze stołu rudego kota. Podeszła do Nicholasa i położyła mu dłoń na ramieniu. - Pańska ciotka Celile wciąż do mnie pisuje. Jeśli zawiedziesz, podam jej twój adres - powiedziała i skierowała się do wyjścia, a wiszący spod jej ramienia koci ogon drgał, wyrażając niezadowolenie jego właściciela z powodu przerwania drzemki. Po chwili obecni w komnacie mężczyźni wykonali pospieszny ukłon. Kiedy za królową zamknęły się drzwi, Nicholas poczuł, że kamień spadł mu z serca, i wyraźnie usłyszał, jak Ronsarde oddycha z ulgą. Giarde pokręcił głową, jakby wypowiedź władczyni rozbawiła go. Z niejaką rezygnacją zwrócił się do Ronsarde. - Czy potrzebna jest panu jeszcze jakaś pomoc? - Albier ma rację co do jednego - stwierdził inspektor. - Musimy najpierw odnaleźć czarnoksiężnika. Nie możemy nic zrobić, zanim nie dowiemy się, gdzie przebywa. - Prefektura przeszuka wszystkie opuszczone budynki nad rzeką przy pomocy Falliera i jego uczniów. Lord Albier będzie przekonany, że kieruje śledztwem, ale zastosuje się do moich rad, a ja do pańskich. - Potrzebny jest mi także akt laski, żebym mógł kontynuować moje działania bez dalszych utrudnień - przypomniał Ronsarde. - Nasze wpływy w prefekturze nie obejmują wszystkich. Trochę to potrwa, zanim przekonamy lorda głównego inspektora, że pańskie wędrówki po dolnych poziomach więzienia odbywały się w imieniu Korony - stwierdził Giarde, a potem dodał: - Jestem jednak pewien, że coś da się w tej sprawie zrobić. Ronsarde skłonił się nie bez pewnej ironii. - W tym czasie wolałbym pozostawać w towarzystwie moich wspólników i kontaktować się z prefekturą za pośrednictwem pana albo lorda Albier. - Tak z pewnością byłoby najrozsądniej. Giarde odprowadził ich do wyjścia, a gdy znaleźli się w ostatnim salonie, powiedział: - Uważaj na siebie, Ronsarde. Masz bardzo potężnych wrogów. - Też mi coś podobnego przyszło do głowy - przyznał inspektor. Giarde westchnął i wzniósł oczy ku niebu. - Mówię serio. Kiedy wyjdzie pan z pałacu, nie będę mógł pa na chronić. - Nie złapię go, nie opuszczając terenu pałacu - odparł cierpliwie Ronsarde. - A kiedy on pozostaje na wolności, nikt z nas nie jest bezpieczny. Giarde przyjrzał mu się badawczo, a potem kiwnął głową. - Możemy wyprowadzić was za mury pałacu, nie zwracając niczyjej uwagi. Pod bramą Świętej Anny jest korytarz, który prowadzi do stacji kolejki podziemnej przy ulicy Kwiatowej. Moi ludzie odprowadzą was do tego miejsca. - Rzucił okiem na Nicholasa i dodał: - Przebywa pan w niebezpiecznym towarzystwie, inspektorze.. - Ależ drogi panie - Ronsarde uśmiechnął się pobłażliwie. To okropne mówić coś takiego o starym, poczciwym Halle’u. Giarde spojrzał na niego z rozpaczą. - Tylko dzięki mnie nie spędzi pan kilku nocy w celach prefektury, więc myślę, że mógłby pan wykazać chociaż odrobinę powagi. - Przepraszam. - Ronsarde przybrał skruszony wyraz twarzy, który jednak nikogo nie zmylił. - Spróbuję się poprawić. - Idźcie stąd, zanim zmienię zdanie. Żołnierze Gwardii Królowej poprowadzili ich przez szereg sal o bogatym wystroju. Kiedy znaleźli się dosyć daleko od Giarde’a i otoczenia królowej, Nicholas powiedział z wyrzutem. - Świetnie się pan bawił. Ronsarde popatrzył na niego, unosząc brew. - A pan nie? Po dłuższej chwili znowu odezwał się Ronsarde. - Niech pana nie zwiedzie zachowanie królowej. Jest to osoba o niezwykle przenikliwym umyśle. - Skąd panu przyszło do głowy, że dałem się zwieść? - zapytał chłodno Nicholas. - Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby nie przyjąć tak od razu jej propozycji małżeństwa. Myślę, że w ciągu roku opanowalibyśmy całą Bisrę i połowę Parscji. - Przerażająca perspektywa. - Ronsarde przez chwilę przyglądał mu się badawczo, a potem, kiedy znaleźli się już u szczytu schodów, zatrzymał go, kładąc mu rękę na ramieniu. Eskortujący ich gwardziści czekali kilka stopni niżej, patrząc na nich ze zniecierpliwieniem. - Znajdziemy tego szaleńca - powiedział półgłosem Ronsarde. - Znajdziemy go, bo on nie wie, kiedy czas się zatrzymać. Brak mu wyczucia przestępcy, który zawsze wie, kiedy należy wiać. - We wzroku Ronsarde’a pojawił się żal. - Dlatego nigdy nie złapałem ciebie. Wiedziałeś, kiedy skończyć. Nicholas czuł suchość w gardle. Chciał jak najprędzej oddalić się stąd i podjąć poszukiwania. Prawdę mówiąc, wcale nie wie dział, kiedy przestać. On czegoś chce - powiedział, ruszając znowu po schodach. - Nawet jeśli jest szalony, chce coś dostać, a my musimy dowiedzieć się, co to jest. 17 Odór unoszący się nad ciemną Wodą w kamiennym zbiorniku był nie do zniesienia, a chusteczka, którą Nicholas obwiązał sobie usta i nos, niewiele pomagała. Nabrał tchu i zapytał: - Czy natrafiliście ostatnio pośród śmieci na coś niezwykłego? Najstarszy z kanalarzy zmarszczył brwi i oparł się o szeroką łopatę, którą zagarniał cuchnący płyn z głównego ścieku do zbiornika. - Czasami trudno jest powiedzieć, co to znaczy niezwykłe odparł nieco filozoficzne. Jego młodszy pomocnik, pracujący po drugiej stronie kanału ściekowego, wyraził swoje poparcie zamaszystym kiwaniem głową. Nicholas również przytaknął. Nie chciał zrazić swoich rozmówców, a poza tym zrozumiał już, że pobyt W tym miejscu albo wyrabia w człowieku filozoficzne podejście do życia, albo wpędza go w szaleństwo.. Minęły już trzy dni od rozmowy w pałacu, a poszukiwania prowadzone przez prefekturę w okolicach brzegów rzeki nie przyniosły żadnych rezultatów. Nicholas czuł się nieco skrępowany od czasu, kiedy ujawniono jego związki z rodziną Alsene, chociaż Halle był zbyt dobrze wychowany, żeby poruszać ten te mat, Crack jak zwykle się nie wypowiadał, zaś Cusard martwił się tylko, czy nie zwróci to na nich uwagi. Reynard zaś postano wił uznać całą rzecz po prostu za zabawną. - Teraz już wiem, dlaczego próbowałeś wręczyć księciu Mere-Bannot bombę podczas obchodów urodzin królowej dwa lata temu - stwierdził. - Byłem pijany, Reynardzie, i to wszystko - przypomniał mu ze znużeniem Nicholas. - A poza tym Denzila Alsene nie zalicza się do anarchistów. Człowiek ten uwielbiał monarchię... do tego stopnia, że sam pragnął zasiąść na tronie w miejsce legalnie koronowanego Fontainona. To, że przy tym musiałby zrujnować cały kraj, zupełnie się dla niego nie liczyło. Lokalne brukowce ostrzegały ludność o porywaniu ofiar przez czarnoksiężnika, co wywołało w Riverside panikę i spowodowało wiele fałszywych alarmów. W ciągu ostatnich dni nikt nie zniknął, ale Nicholas nie sądził, by to mogło budzić jakąś nadzieję. Przyglądał się z daleka działaniom prefektury, a pomagał mu w tym Crack i cała rzesza uliczników i drobnych złodziejaszków, zatrudnionych przez Lamane’a i Cusarda. Zdobyte informacje przekazywał Ronsarde’owi, a on studiował je wnikliwie i za pośrednictwem kapitana Giarde’a wysyłał zwięzłe polecenia lordowi Albier. Nicholas nie był zadowolony z takiej procedury; gdy-, by chodziło tylko o metodyczne przeszukiwanie okolicy, Albier i jego współpracownicy potrafiliby to doskonale zrobić. Brakowało im natomiast zdolności detektywistycznych Ronsarde’a, jego talentu do odkrywania pozornie nieistotnych faktów i znajdowania między nimi powiązań. Wiedział, że inspektor podobnie to odczuwa. Dzięki jednemu z przyjaciół Reynarda dowiedzieli się, że nakaz aresztowania doktora Halle’a został oficjalnie anulowany. W rezultacie doszło do awantury, gdyż Halle chciał przyłączyć się do poszukiwań, mając nadzieję, że znajomość metod Ronsarde’a pozwoli mu zgromadzić dla inspektora informacje, które policjanci mogliby przeoczyć. Nicholas zabronił mu, tłumacząc, że ich przeciwnicy tylko czekają na to, żeby Halle doprowadził ich do Ronsarde’a. Na razie główny śledczy miasta i najlepszy lekarz sądowy muszą pozostawać w ukryciu. Kiedy do kłótni włączyła się Madeline i jeszcze raz przedstawiła punkt widzenia Nicholasa, Halle uległ, choć z niechęcią. Nicholas wypadł z mieszkania jak szalony i przez godzinę spacerował po Placu Filozofów. Postanowił zajrzeć do Arisilde’a, kiedy przejdzie mu złość. Miał nadzieję, że nastąpiła jakaś poprawa. Jego wściekłość częściowo wywoływało podejrzenie, iż Ronsarde nie mówi mu wszystkiego, co wie. Dlatego mimo że sprawy znalazły się poza jego kontrolą, nikt nie mógł mu zabronić prowadzenia własnego śledztwa.. Teraz właśnie kucał na wąskim chodniczku nad śmierdzącymi wodami kolektora ściekowego i rozmawiał z kanalarzami i szczurołapami. Światło latarni odbijało się w wilgotnych kamieniach łukowatego sklepienia. Nad ich głowami biegły krzyżujące się rury. Od czasu, gdy ojcowie miasta pozbyli się wreszcie naiwnego przekonania, że można dla celów spożywczych używać wody z rzeki, jeśli tylko będzie się ją pompowało z samego dna, część z tych rur doprowadzała do Vienne wodę pitną. - Chodzi mi mniej więcej o ostatnie pięć dni - ciągnął z uporem Nicholas. Rozmawiał już z piątą grupą robotników i zdążył się nauczyć, że nie należy im niczego sugerować, gdyż kanalarze z czystej grzeczności mówią to, co się chce usłyszeć. Najstarszy z nich wyprostował się, masując sobie obolałe plecy, i krzyknął do kolegów pływających małą łódką p(o wodach kolektora.. - Hej, czy któryś z was słyszał o jakichś dziwnych znaleziskach? Łódź zbliżyła się na odległość głosu. Mężczyźni najpierw por skrobali się po brodach w głębokim zamyśleniu, a potem jeden z nich powiedział: - Wcale nie znajdujemy tu żadnych monet czy kosztowności. To tylko bajki, tak samo jak te historie o wielkich jaszczurach. - W zeszłym roku znalazłem srebrną monetę - dodał uczciwie najmłodszy.. - Nie chodzi mi o nic wartościowego - powiedział Nicholas, zastanawiając się, jak by im to najlepiej wyjaśnić. - Ale może czegoś jest więcej niż zazwyczaj. Na przykład więcej piasku albo złomu, albo... - Kości? - podsunął jeden z wioślarzy. - Albo kości - zgodził się Nicholas, starając się ukryć zainteresowanie. - Znaleźliście coś takiego? - Ano mówią, że w syfonie przy ulicy Monde dwa dni temu było pełno kości. Na policji powiedzieli, że zawaliła się ściana w jakichś katakumbach i stąd się to wzięło. - Nieprawda - zaprotestował najstarszy z kanalarzy. -Wtedy spadłby poziom wody na Monde i nasze kolektory wyschłyby. A ostatnio nie było tyle deszczu, żeby zalało całe katakumby. Dyskusja zeszła na tory czysto techniczne, a dla poparcia lub obalenia teorii o katakumbach padały takie pojęcia, jak poziom wody, odprowadzanie wody, opady, śluzy, kolektory i kanały łączące. Nicholas słuchał uważnie. Pod Vienne było pełno katakumb, pozostałości po starych kamieniołomach oraz innych miejsc, w których mógłby się ukrywać zręczny czarnoksiężnik. To by mu nawet lepiej odpowiadało niż opuszczony pałac nad rzeką. Nicholas przerwał ożywioną debatę kanalarzy i pożegnał się, aby porozmawiać jeszcze z kolejną ich grupą. Ścieki okazały się interesującym tematem badań, a on miał teraz znacznie więcej pytań. Otwierając drzwi mieszkania przy bulwarze Panzan, Madeline czuła zmęczenie i jednocześnie wściekłość: Razem ze wszystkimi śledziła postępy poszukiwań prefektury i męczyło ją, że nie może brać w nich aktywnego udziału. Wolałaby pomagać Reynardowi, który badał związki hrabiego Montesqa z ich szalonym czarnoksiężnikiem, albo Nicholasowi, który ostatnio stał się nieznośnie tajemniczy. W salonie był doktor Halle; stał przed kominkiem, najwyraźniej tak samo zmartwiony i zniechęcony jak ona. - Ta bezczynność powoli staje się nie do zniesienia, prawda? - Cieszę się, że jeszcze ktoś tak to odczuwa - zaśmiała się niewesoło Madeline. Zdjęła szary kapelusz, doskonale pasujący do gładkiej szarej sukni, która pozwalała jej wtapiać się w tłum, ale wcale nie poprawiała jej humoru.. Halle oparł się o gzyms kominka i zaczął czyścić fajkę. - W normalnych warunkach, kiedy prefektura nie ma dla mnie żadnych zadań, odwiedzam pacjentów w szpitalach dla ubogich. - A ja na szczęście nie gram w tym sezonie. Nie dałabym sobie rady z rolą nawet w najgłupszej farsie, mając to wszystko na głowie. - A więc jest pani Madeline Denare - stwierdził Halle, unosząc brwi. - Przecież pan to wie już od dawna. - Owszem, ale nie byłem pewien, czy wolno mi o tym mówić. - Sądzę, że ma pan do mnie masę pytań - powiedziała ostrożnie Madeline. Halle uśmiechnął się łagodnie. - Wszystkie są niedyskretne. Dlaczego Reynard Morane przedstawia się jako utracjusz i rozpustnik, podczas gdy w rzeczywistości jest bardzo przyzwoitym człowiekiem? W jaki sposób potomek niesławnego rodu Alsene poznał tylu genialnych złodziei? - Popatrzył na nią z powagą. - I co pani robi pośród nich? Czułam, że zada to pytanie, pomyślała Madeline. - Sama nie wiem - przyznała. Halle nie okazał zdziwienia. - Od jak dawna zna pani Valiarde’a? - Od czasu, kiedy po raz pierwszy obsadzono mnie w roli Eugenii w Szkarłatnym Welonie. Miałam drobne kłopoty i Nicholas mi pomógł. - Spojrzała na Halle’a i zaśmiała się. - Nie, nie takie kłopoty. Zwrócił na mnie uwagę pewien okropny człowiek, lord Stevarin. Słyszał pan o nim? - Troszeczkę. - Halle zmarszczył brwi. - To on odebrał sobie życie w swojej wiejskiej rezydencji? Minęło już tyle czasu od tamtych wydarzeń, że Madeline prawie o nich zapomniała. Kiwnęła głową. - Owszem, o ile pamiętam. Człowiek ten uwielbiał teatr, ale w dosyć dziwny sposób. Kiedy spodobała mu się jakaś aktorka, porywał ją i przetrzymywał w swojej posiadłości kilka dni... dopóki się nią nie znudził, jak sądzę... a potem wyrzucał gdzieś nad rzeką pobitą i posiniaczoną, i zbyt przerażoną, żeby go o cokolwiek oskarżyć. Bądź co bądź, one były tylko aktorkami, a on lordem. - Wielki Boże - westchnął Halle, a po chwili spojrzał na nią ostro. - I pewnego dnia wybrał panią. - Tak. Dosypał narkotyku do szampana, który przysłano do mojej garderoby, a potem jego ludzie wynieśli mnie... - Nie musi pani dalej opowiadać, jeśli... - przerwał jej pospiesznie Halle. - Do niczego nie doszło. - Uśmiechnęła się. - Kiedy ocknęłam się w sypialni w jego rezydencji, dosyć brutalnie powiedział mi o swoich zamiarach, a ja... rozbiłam mu głowę wazonem. - Zastanawiała się, dlaczego mu to wszystko opowiada. Powinna była wymyślić jakąś bajeczkę. Jednak z jakiegoś powodu nie chciała go okłamywać. - Wychodząc przez okno, natknęłam się na Nicholasa. On także widział mnie w Szkarłatnym Welonie i chciał mnie poznać, tyle że w nieco bardziej konwencjonalny sposób. Zobaczył, jak ludzie lorda Stevarina wynoszą coś z garderoby, i dowiedział się, że garderobiana nie ma pojęcia, gdzie się podziałam. Wyciągnął z tego wniosek, na jaki nie wpadłby chyba nikt przy zdrowych zmysłach, i pojechał za nimi. W ten sposób mnie uratował. Halle przyglądał jej się przez pewien czas. - A lord Stevarin zabił się z powodu wyrzutów sumienia? - zapytał. - Nie. - Madeline zawahała się, ale nagle wydało jej się bez sensu ukrywać cokolwiek, skoro Halle tyle już o niej wiedział. - Nie po wiedziałam całej prawdy. Nie użyłam wazonu. Odebrałam Stevarinowi pistolet i zastrzeliłam go. Nie bałam się. W chwili, gdy zrozumiałam, co to za człowiek, wiedziałam już, że go zabiję. - Kiedy to z siebie wyrzuciła, nagle przestraszyła się. To się kiedyś źle skończy, powiedziała sama do siebie. I ty oskarżasz Nicholasa o nadmierną brawurę? Doktor Halle pokręcił głową. - Młoda kobieta porwana i napastowana? Żaden sąd w Ile-Rien nie potraktowałby tego inaczej, niż jako działanie w samoobronie. - Być może. - Madeline wzruszyła ramionami. - Nigdy nie miałam do czynienia z sądami, a Nicholas po tym, co stało się z Edouardem, miał powody, by im nie ufać. Stevarin dał wolne swojej służbie, by nikt mu nie przeszkadzał, więc można było użyć jego własnego powozu, by przewieźć ciało do wiejskiej rezydencji i upozorować samobójstwo. Nicholas wiedział, jak to zrobić; umieścił ślady prochu na ręku lorda i wokół rany, słowem zrobił to, o czym nie miałam pojęcia. Halle przyglądał się jej przez chwilę, marszcząc czoło. - Valiarde nie... wykorzystuje tego przeciwko pani? - Nie, Nicholas szantażuje tylko tych, których nie lubi. - Przygryzła wargę. Naprawdę chciała, żeby Halle wszystko zrozumiał, ale nie wiedziała, czy potrafi mu wytłumaczyć. - To nie tak. Nicholas nie jest zwykłym przestępcą. Gdyby Edouard nie został zabity, byłby lekarzem albo naukowcem. Z kolei gdyby Edouard nie zajął się nim w porę... zostałby kimś znacznie gorszym. - A mimo to ufa mu pani? - Tak. Halle przez chwilę zajmował się swoją fajką, a potem poważnie spojrzał jej w oczy. - Czy Ronsarde i ja powinniśmy mu także zaufać? Madeline uśmiechnęła się. - I pan mnie pyta? - Mam wrażenie, że jest pani osobą, która niełatwo poddaje się wpływom. - Nicholas jest człowiekiem niebezpiecznym - odparła Madeline szczerze. - Nigdy jednak nie zdradził kogoś, kto był w stosunku do niego lojalny. Nagle usłyszeli zgrzyt klucza w zamku drzwi wejściowych. Halle odchrząknął nerwowo, a Madeline zerwała się zakłopotana, rumieniąc się, jakby rozmawiała z doktorem na bardzo intymny temat. W drzwiach pojawił się inspektor Ronsarde, a za nim Crack z twarzą całkiem pozbawioną wyrazu. Ronsarde wymachiwał blankietem telegramu, a jego oczy lśniły triumfem. - Nareszcie na coś trafili! - zawołał. - Natychmiast wezwijcie wszystkich! Nicholas wędrował pośród porannego tłumu na Placu Filozofów, aż dotarł do czynszówki, w której mieszkał Arisilde. Przemknął obok dozorcy, który właśnie kłócił się z czyimś posłańcem, i ruszył na górę. Zawsze zbliżał się do mansardy czarnoksiężnika z niepokojem, chociaż ostatnio pilnowali jej ludzie Cusarda i nie stwierdzili, by ktoś usiłował wedrzeć się do środka. Madeline także odwiedziła to miejsce razem z Crackiem, przy czym wszyscy zawsze starali się wracać na bulwar Panzan różnymi drogami, na wypadek, gdyby ktoś ich śledził. Nic się nie wydarzyło od dnia, w którym zachorował Arisilde, i Nicholas musiał przyznać, że jest tu chyba dosyć bezpiecznie. Drzwi otworzyły się, zanim zdążył zapukać, i pojawiła się w nich Madele, mierząc go wściekłym spojrzeniem. - Co, znowu tu jesteś? - zapytała. - Nie masz do mnie zaufania? - Skoro chce pani wiedzieć - odparł, wchodząc do środka - to nie za bardzo. - Madele miała na sobie ubranie, które niewątpliwie określiłaby jako „strój do miasta”: pozbawioną fasonu czarną suknię i kapelusz przystrojony nieco podniszczonymi sztucznymi kwiatami. Nicholas zatrzymał się w przedpokoju, by zdjąć płaszcz i buty i nie wnosić do pokoju Arisilde’a odoru ścieków. Madele stała i wpatrywała się w niego, marszcząc podejrzliwie brwi. - Co pani zrobiła z Ishamem? - zapytał. - Poszedł po zakupy - odparła. - Przecież muszę coś jeść. Gdyby Nicholas miał sądzić wyłącznie po tym, co widział, uznałby, że Madele nie zrobiła niczego od czasu przybycia do mieszkania Arisilde’a. Jednak Isham powiedział mu, że Madele spędza każdą noc na podłodze przed kominkiem i robi coś z ziół i innych rzeczy, które wyszukiwał dla niej za dnia. Drugiej nocy miała już kamień uzdrawiający, ale jak do tej pory nie pomógł on Arisilde’owi. Za to wyleczył rozmaite przeziębienia, choroby płuc i hemoroidy u mieszkańców czynszówki, a także jeden przypadek zaawansowanej choroby wenerycznej, więc Isham nie wątpił w moc Madele. Czarownica przemeblowała także mieszkanie, poświęcając szczególną, u wagę kwiatom doniczkowym, lustrom i szklanym drobiazgom. Udawała przed Ishamem, że to jest zwykłe dziwactwo, ale on zorientował się, że próbuje uporządkować substancję eteryczną i wykorzystać resztki mocy Arisilde’a do podtrzymania go przy życiu. Madele nie korzystała z rozlicznych tekstów magicznych należących do Arisilde’a, co kazało przypuszczać, żenię potrafi czytać. Nicholas podejrzewał to już wcześniej i wcale się nie zdziwił, kiedy o tym usłyszał. - Chyba zdaje sobie pani sprawę, że z tego wszystkiego mogłyby wyżyć trzy albo cztery stare kobiety? - powiedział, idąc do sypialni Arisilde’a. Madele poczłapała za nim, gderając pod nosem. Nicholas zwiększył płomień gazu w lampie na ścianie. Na stoliku obok łóżka stało pełno buteleczek z lekarstwami, a także kadzielnica i kilka bukiecików ziół. - Czy był już dzisiaj lekarz? - Tak - przyznała niechętnie Madele. - Nic nie wskórał. Dużo mu płacimy? - My? - Nicholas usiadł na łóżku. Arisilde miał bladą twarz i zapadnięte oczy. Isham utrzymywał go w czystości, zmuszał do picia wody i bulionu, podtrzymując go w ten sposób przy życiu, i wykonywał wszystkie zalecenia lekarza, ale nie było żadnych zmian. Madele nie wypowiedziała się na temat tego, czy stan czarnoksiężnika spowodowało jakieś zaklęcie, czy też długoletnie zaniedbywanie zdrowia, ale Isham twierdził, że badała obie te możliwości. Jeden z nekromantycznych sposobów wywoływania chorób polegał na napisaniu magicznego tekstu krwią na kawałku płótna lub skóry i zakopaniu go w pobliżu domu ofiary. Przy pomocy kilku zaprzyjaźnionych czarownic Isham przeszukał okolicę, ale niczego nie znalazł. Madele zrobiła to samo, ale także bez efektu. No, Arisilde, pomyślał Nicholas, stoi przed tobą poważne zadanie: pokonać szalonego czarnoksiężnika! - My płacimy pani. Czy żąda pani dodatkowego wynagrodzenia? - Madele miała mentalność wieśniaczki i prawdopodobnie wystarczyłby jej nowy kapelusz, który skądinąd bardzo by się przydał. Madele pociągnęła nosem, nie odpowiadając. Nicholas rzucił na nią okiem i miał wrażenie, że na jej twarzy maluje się rezygnacja. Madele nie miała stopnia naukowego, ale dorównywała wiedzą każdemu czarnoksiężnikowi z Lodun. I nawet ona nic nie mogła poradzić. Kiedy Madele przyjechała do miasta, Madeline zaprowadziła ją do mieszkania przy bulwarze Panzan i pokazała jej kulę. Starsza pani przez długi czas obracała ją w swych zniszczonych dłoniach, obserwując wirujące w środku koła zębate. Wreszcie podniosła na nich zdumione oczy i zapytała: - Co to, u diabła, ma być? Madele prawdopodobnie zdążyła już zapomnieć więcej tajników czarnoksięstwa i medycyny ziołowej, niż większość ludzi kiedykolwiek zdołała ich poznać, ale zasady filozofii natury, według których Edouard skonstruował kulę, nie były jej znane. Wyczuwała drzemiącą w kuli magię, ale nie miała pojęcia, jak do niej dotrzeć.. Nagle ktoś szarpał za klamkę zewnętrznych drzwi. Madele wybiegła z sypialni, a Nicholas wstał, sięgając do wewnętrznej kieszeni surduta po pistolet. Po chwili usłyszał jednak głos Ishama i odprężył się. W przedpokoju Isham wręczał Madele siatkę zawierającą chleb i cebulę. - Zabierz to do spiżarni, starucho. Czy... Ach, jest pan - powiedział. Isham wyciągnął z rękawa złożony telegram i podał go Nicholasowi. - Dostałem od dozorcy, przyniesiono go przed chwilą. Zaadresowano go na moje nazwisko, ale z pewnością jest dla pana. Nicholas szybko rozdarł kopertę. Ważne wiadomości, wracać natychmiast. S. R. - Tak - powiedział, widząc pierwszy od kilku dni promyk nadziei. - To do mnie. Dotarli na miejsce na pokładzie niedużej łodzi parowej, która była własnością jednego z przyjaciół Cusarda. Robiło się już ciemno, ale na tle czerwieniejącego nieba widać jeszcze było wieżyczki i kominy wielkiego domu, do którego się zbliżali. W gęstniejącym mroku latarnie oświetlały opadające w kierunku rzeki terasy ogrodu. Nicholas głębiej wepchnął ręce do kieszeni i całym ciałem stawiał opór podmuchom wiatru. Powietrze było chłodne, a woda przypominała czarne szkło. Policjanci natrafili na ten dom dziś rano, ale trzeba było poświęcić cały dzień na przekonanie lorda Albiera, że Ronsarde i Halle powinni obejrzeć miejsce zbrodni. Odbywało się to głównie za pomocą słanych do kapitana Giarde’a telegramów. W końcu Albier niechętnie uległ, i Ronsarde i Halle zostali oficjalnie zaproszeni do wypowiedzenia swojej opinii. Nicholas nie został zaproszony, ale mimo to także się pojawił. Madele, jako jedyne godne zaufania źródło informacji na temat spraw magii, siedziała skulona w kabinie łodzi, głośno wyrażając niezadowolenie z tego, że zmuszono ją do przekroczenia płynącej wody. Madeline wprosiła się sama i na wszelki wypadek przebrała się za młodego mężczyznę, żeby uniknąć pytań Albiera i innych przedstawicieli prefektury. Crack także nie powinien był się tu znaleźć, ale zabrali go, aby pilnował tyłów. Silnik łodzi zamilkł znienacka. Odwracając się w stronę kabiny, Nicholas zobaczył kapitana z niepokojem przyglądającego się śluzie. W blasku lamp można było dostrzec oznakowanie zacumowanej tam łodzi i mundury czekających mężczyzn. - Policjanci - powiedział kapitan i splunął do wody. Ten stary mężczyzna ubrany był w kilka sfatygowanych płaszczy i szalików, tak że bardziej przypominał wyglądem śmieciarza niż przemytnika. Doktor Halle i inspektor Ronsarde popatrzyli po sobie, a potem Halle zrobił krok w stronę kapitana. - Wszystko w porządku - powiedział. - Czekają na nas. Kapitan mruknął z powątpiewaniem, a potem zniknął w kabinie. Po chwili silnik znowu zaczął pracować. Ronsarde podszedł do Nicholasa i obaj zaczęli wpatrywać się w dobrze już widoczny budynek. - Albier spędził tu cały dzień. Łódź płynnie zbliżyła się do śluzy i lekko stuknęła o pale, a wtedy Crack wyskoczył na kamienne nabrzeże, żeby zacumować. Jeden z policjantów pospieszył, by mu pomóc. Na spotkanie Ronsarde’a wyszedł młody człowiek w ciemnym płaszczu i cylindrze. - Inspektorze, cieszę się, że zechciał pan nam pomóc w tej sprawie. - W świetle lamp wiszących na słupach przy śluzie przystojny młody człowiek sprawiał wrażenie chorego. - Lord Albier... - zaczął - Lord Albier najchętniej widziałby mnie w piekle - przerwał mu Ronsarde. Wysiadając z łodzi, wsparł się na ramieniu Nicholasa. Halle natychmiast pojawił się u jego boku, podając mu laskę. - Wątpię, żeby się ucieszył z mojej pomocy. Mam tylko nadzieję, że oni jego pomocnicy nie zniszczyli zbyt wielu istotnych śladów. - Hm, no tak. - Młody człowiek szeroko otworzył oczy na widok wysiadających z łodzi osób. Za Hallem pojawił się Nicholas, a potem Madeline, pomagająca swojej babci. - A ci ludzie... ? Ronsarde uciszył go gestem. - To moi pomocnicy. - Ruszył w stronę kamiennych schodów, a młody człowiek pospieszył za nim. - To Viarn, sekretarz lorda Albiera - wyjaśnił Nicholasowi doktor Halle. Schody prowadziły do położonego na kilku terasach ogrodu, okrytego teraz ciemnością; latarnia niesiona przez policjanta wydobywała z mroku jedynie niewysokie, zadbane żywopłoty i kamienne donice na kwiaty. Minęli mur osłaniający budynek od strony rzeki i znaleźli się na szerokim dziedzińcu przyozdobionym ławeczkami i wdzięcznymi posągami, oświetlonymi przez umieszczone obok drzwi wejściowych latarnie gazowe. Nicholas popatrzył na wielkie okna pierwszego piętra. W blasku płonących wewnątrz lamp widać było palmy i tropikalne kwiaty. Nicholas usiłował sobie wyobrazić, ilu ogrodników dba o tę wspaniałą oranżerię i ogród. Zimą, kiedy cała rodzina przebywa w swojej wiejskiej rezydencji, z pewnością wystarcza dwóch lub trzech. Drzwi stały otworem, co wskazywało na nieobecność prawowitych właścicieli. Wejścia pilnował umundurowany policjant. Ronsarde przeszedł obok niego do hallu i zatrzymał się raptownie, widząc na kafelkach posadzki ślady czyichś butów. Potem spojrzał na obuwie policjanta przy drzwiach, zaklął głośno i ruszył dalej. Doktor Halle skrzywił się i pospieszył za nim. - To Chaldome House. - Madeline mówiła niskim, lekko schrypniętym głosem młodego mężczyzny. W męskim garniturze, płaszczu i kapeluszu, lekko ucharakteryzowana, wyglądała bardzo przekonująco. Nicholas miał nadzieję, że nie wypadnie ze swojej roli, kiedy zobaczy, co znajduje się w tym domu. - Jesteś pewna, że chcesz tu zostać? - zapytał. Madeline rzuciła mu nieprzeniknione spojrzenie, a potem podążyła za Hallem. Nicholas poczuł, że ktoś ciągnie go za rękaw. Obok stała Madele zawinięta w płaszcz i kilka szali. - Moje stawy nie lubią wilgoci - powiedziała. Podał jej ramię, które ujęła, mamrocząc coś do siebie, i pomógł jej wejść po schodach. Na pierwszym piętrze przez otwarte drzwi oranżerii widać było, jak wiatr porusza liśćmi i płomykami lamp gazowych. Aż tutaj dochodził zapach rzeki. Nicholas obawiał się, że uderzy ich w nozdrza odór podobny do tego, jaki zastali w Valent House. Usłyszał głos Ronsarde’a i przeszedł za nim przez podwójne drzwi znajdujące się na końcu hallu. Za drzwiami była wysoka sala balowa, oddzielona od oranżerii rzędem marmurowych kolumn. Świece w kandelabrach na ścianach i żyrandolach u sufitu nie paliły się, jedynym źródłem światła były lampy naftowe policjantów. Większość sali kryła się zatem w mroku, ale Nicholas zdołał zauważyć, że ściany pokrywają malowidła przedstawiające sceny z wysp tropikalnych oraz egzotyczne rośliny, ptaki i zwierzęta. Nicholas przypomniał sobie, że lord Chaldome jest znanym przyrodnikiem i członkiem Akademii Filozoficznej.. Umundurowani policjanci przeszukiwali wnętrza, ściągali pokrowce z mebli, a nawet rozwijali dywany ułożone pod jedną ze ścian w salonie. Na podłodze leżało osiem przykrytych płótnem ciał. Lord Albier stał nieopodal w towarzystwie swojego sekretarza i jeszcze jednego mężczyzny w fartuchu i cylindrze, i spierał się zawzięcie z ledwo panującym nad sobą inspektorem Ronsardem. Halle przyglądał się ciałom na podłodze i kręcił głową. Madeline stała obok niego. Nicholas zaklął pod nosem. - Przenieśli ciała. Zatarli wszystkie ślady. - Przy wlókł tu nieszczęsną Madele i niepotrzebnie narażał jej stawy. Sądził, że nie ma sensu tłumaczyć Albierowi, że gdyby nie zobaczyli miejsca zbrodni w Valent House w takim stanie, w jakim je pozostawiono, nigdy nie wpadliby na to, że w grę wchodzi nekromancja, a już na pewno nie zdołaliby powiązać sprawy z Constantem Macobem. Madele delikatnie uwolniła rękę z uścisku Nicholasa i odeszła, w zamyśleniu rozglądając się po wielkiej sali. Madeline odwróciła się od Halle’a i Ronsarde’a. - Chyba niepotrzebnie tutaj przyszliśmy - powiedziała pół głosem. - Albier to idiota. - Tak myślisz? - odparł Nicholas. Albier patrzył teraz w ich; stronę, a jego gesty świadczyły wyraźnie, że jest przeciwny ich obecności tutaj. - A może ktoś mu powiedział, co ma robić? - Oto jest pytanie. - Madeline rozejrzała się dookoła. - Gdzie jest moja babcia? Nicholas także nigdzie nie widział Madele. Sapnął z irytacją. - Znajdziemy ją, kiedy sama tego zechce. Spróbuj zapamiętać jak najwięcej szczegółów, zanim nas stąd wyrzucą. Wcześniej, nim znaleźli się w łodzi, Nicholas powiedział Madeline, że ich głównym zadaniem jest znalezienie kuli Octave’a. Nie poinformował o tym jednak ani Ronsarde’a, ani Halle’a. Dziewczyna kiwnęła głową i oddaliła się. Przez drzwi w głębi sali balowej wprowadzono grupkę zdenerwowanych ludzi: kilku mężczyzn w surdutach i jedną starszą kobietę, która mogła zajmować stanowisko gospodyni tego domu. Na widok nieruchomych ciał przykrytych płótnem krzyknęła ze zgrozą. Albier rzucił Ronsarde’owi jeszcze jedno oburzone spojrzenie i pospieszył w stronę przybyłych ludzi. Korzystając z tego, że uwaga dyrektora prefektury skupiła się na innych, Halle podszedł do grupki lekarzy, którzy stali obok ciał i konferowali. Nicholas zbliżył się do Ronsarde’a. - I co? Inspektor wspierał się ciężko na lasce, a na jego twarzy malowała się z trudem hamowana wściekłość. Patrząc wciąż na Albiera, powiedział: - Właściciele przebywają na wsi, a pod ich nieobecność domem zajmowała się służba: gospodyni, pokojówki, lokaj i dwóch ogrodników odpowiedzialnych za oranżerię i ogród. Dziś rano mleczarz przywiózł swoje produkty pod drzwi kuchenne. Zna dobrze dom, więc od razu zauważył, że sprawia wrażenie pustego i zamkniętego na cztery spusty, zatem zgłosił to miejscowemu posterunkowemu. Zdołałem się jedynie dowiedzieć, że znaleziono tu ciała wszystkich służących. - Czy wiadomo, kiedy ostatnio widziano któregoś z nich przy życiu? - Mleczarz był tu trzy dni wcześniej i wszyscy byli w jak najlepszym zdrowiu. Policjanci rozmawiają z innymi kupcami w okolicy i służącymi z sąsiednich domów w celu potwierdzenia jego zeznań. Nicholas rozejrzał się dookoła z irytacją. - Czy zabito ich tutaj? W sali balowej widać było tylko naniesione przez policjantów ślady błota. Ronsarde spojrzał na niego z ukosa. - Albier tak twierdzi. - A gdzie krew? - Zgodnie z tym, czego Nicholas dowiedział się ostatnio na temat Constanta Macoba, niektóre praktyki nekromantyczne wymagały tylko uduszenia ofiary, ale to nie wystarczało, by uzyskać silniejsze zaklęcia, które, jak się wydawało, stanowiły główny przedmiot zainteresowania tego czarnoksiężnika. - Dobre pytanie. - Ronsarde popatrzył na niego z powagą. Albier twierdzi, że dalsze śledztwo jest zbędne, gdyż już znalazł wyjaśnienie. - Wyjaśnienie?,- Nicholas rozejrzał się jeszcze raz po sali, kompletnie zbity z tropu. - Chyba blefuje, żeby się pana pozbyć. - Obawiam się, że nie. - Ronsarde odszedł, wspierając się ciężko na swej lasce. Grupkę przybyszów prowadzono w stronę ciał, najwyraźniej w celu ich identyfikacji. Nicholas zauważył w kącie sali balowej parę drzwi, których pilnowało dwóch posterunkowych. Ponieważ bez zezwolenia Albiera nie sposób było zobaczyć, co się za nimi znajduje, Nicholas wyszedł z sali balowej przez jeden z przylegających do niej salonów. Przechodząc przez puste pokoje, czasami natrafiał na policjantów, ale oni nie zatrzymywali go, sądząc, że jest albo lekarzem, albo pomocnikiem któregoś z inspektorów policji. Z sali balowej dobiegały go ciche rozmowy, przerywane głośnym łkaniem starszej kobiety. Albo Albier jest idiotą, albo kłamie, pomyślał Nicholas. Nawet jeśli czarnoksiężnik pojawił się w tym budynku, nie przebywał tutaj długo. Dom był świeżo sprzątnięty, w każdej chwili gotów na przybycie właścicieli. Większość mebli chroniły pokrowce, obrazy wisiały na swoich miejscach, a srebra leżały nie naruszone w szklanych szafkach. Nic nie zginęło ani nawet nie zostało ruszone z miejsca. Dom nie należał do starych. Miał nowoczesny układ pomieszczeń; na parterze mieściło się wiele przeszklonych salonów. Właściciele będą teraz prawdopodobnie żałować, że nie nabyli jednego ze starszych, podobnych do fortec Wielkich Domów, zamiast kierować się tylko względami estetyki. Musieli jednak mieć jakiegoś czarnoksiężnika, który pilnował ich rezydencji przed złodziejami. Nicholas zszedł na dół do kuchni, żeby sprawdzić spiżarnię, i natknął się na wychodzącą z piwnic Madeline. - Poszłaś tam sama? - zapytał. Zamykając drzwi na zasuwkę, rzuciła mu mordercze spojrzenie. - Nie, Nicholasie, lord Albier osobiście mnie tam zaprowadził. Policjanci już wszystko przeszukali i nie ma tam niczego ciekawego. Oglądałam zbiorniki na wodę. - Czy były napełnionej - Tak. - Machnęła ręką w stronę kuchni. - W paleniskach węgiel się wypalił, a w pokojach służby łóżka nie są posłane. Widocznie zaatakowano ich w nocy. - A napastnicy nie używali wody - pokiwał głową Nicholas. - Ani do picia, ani do zmywania śladów krwi. Madeline wzruszyła ramionami. - Nie rozumiem, jak mogli zostać zamordowani w tym budynku. - Bo nie zginęli tutaj. - Cóż, to wyjaśnia wszystko - stwierdziła z irytacją. Nicholas wrócił korytarzem dla służby do części reprezentacyjnej budynku. Korytarz kończył się w jednym z salonów przylegających do sali balowej. Nicholas rozejrzał się po pomieszczeniu, które było równie czyste i nie naruszone jak reszta, i zaklął głośno. Gotów byłby przysiąc, że mordercy nie przebywali długo w tym domu. Tylko tyle czasu, żeby porwać służących, a potem przynieść tu z powrotem ich ciała. Nagle w salonie pojawił się doktor Halle, prowadząc starszą kobietę, którą wezwano w celu identyfikacji zwłok. Z trudem chwytała oddech i nawet w panującym tu słabym świetle Nicholas widział, że jest niemal sina na twarzy. Zdarł pokrowiec z najbliższej sofy, a Halle położył na niej kobietę. Zaraz pojawił się drugi lekarz, szukając czegoś pospiesznie w swej torbie lekarskiej. Nicholas i Madeline cofnęli się, dając lekarzom dostęp do chorej. - Dlaczego kazali jej teraz na nich patrzeć? - zapytała szeptem Madeline. - Przecież chyba tak się nie robi, a zwłaszcza w przypadku gwałtownej śmierci. - Właśnie, krewnych sprowadza się już do kostnicy, kiedy ciało jest umyte i przygotowane do pochowania. Prefektura wykazuje niezrozumiały pośpiech. Widać było, że Halle będzie tu zajęty przez pewien czas. Nicholas wrócił więc do sali balowej, a Madeline podążyła za nim. Ronsarde znowu dopadł Albiera. Kiedy Nicholas podszedł bliżej, usłyszał, jak mówi: - Cierpliwie przeczekałem tę farsę, Albier, ale teraz powiedz mi, co naprawdę masz. Chyba że - dodał z uśmiechem - boisz się; iż nie wytrzyma to mojej krytyki. Głos dyrektora prefektury brzmiała równie chłodno. - Dobrze więc. Wcale nie próbowałem grać na zwłokę, Ronsarde; chciałem tylko upewnić się co do pewnych faktów. Proszę tędy. Albier poprowadził ich w stronę pilnowanych przez policjantów drzwi, które Nicholas zauważył już wcześniej. Skinął na Viarna, swojego sekretarza, który podbiegł do nich, wydobywając z kieszeni klucz. Przekręcił go w zamku, a potem rozsunął drzwi. W środku było ciemno, gdyż jedyne źródło światła stanowiło umieszczone wysoko okno. Albier wykonał kolejny gest i jeden z policjantów przyniósł lampę. Zniecierpliwiony Ronsarde odebrał mu ją i uniósł wysoko, oświetlając pomieszczenie. Nicholas dostrzegł leżące na podłodze ciało, w odróżnieniu od innych pozostawione na miejscu zbrodni. Przepchał się do przodu, odsuwając łokciem Viarna. Młody mężczyzna o szczupłej budowie ciała i jasnych włosach leżał na parkiecie pośród wykonanych z popiołu i sadzy znaków. Wiele z nich zostało zamazanych krwią, która tworzyła kałużę wokół zwłok. Mężczyzna miał podcięte gardło, a w świetle lampy w jego zaciśniętej dłoni błyszczał nóż. - Oto wasz czarnoksiężnik - powiedział Albier. Nicholas popatrzył na Ronsarde’a, którego twarz przybrała wyraz zdumienia i niedowierzania, a potem na lorda Albiera, który z satysfakcją poprawiał sobie rękawiczki. Ponieważ najwyraźniej gniew odebrał Ronsarde’owi mowę, Nicholas odchrząknął i zapytał: - Zabił wszystkich obecnych w domu, posprzątał, a potem poderżnął sobie gardło? Albier uniósł brwi i spostrzegł, że wszystkie znajdujące się w pobliżu osoby wpatrują się w niego w oczekiwaniu na odpowiedź. - To czarnoksiężnik nazwiskiem Merith Kahen - zaczął. Szkolił się w Lodun. Został zatrudniony przez lorda Chaldome do pilnowania domu i wiejskich posiadłości rodziny przed kradzieżami i niepożądanymi gośćmi. Zostałem poinformowany, że zachowane na podłodze symbole wskazują na praktykowanie nekromancji. Wnioski są oczywiste. - Doprawdy? - Głos Ronsarde’a brzmiał niezwykle spokojnie i słychać w nim było tylko ledwo dostrzegalną ironię. Albier zacisnął usta. - Zajmował się nekromancją w domu w dzielnicy Gabardin i przestraszył się, kiedy pan odkrył, co tam się działo. To on zaatakował pana na Placu Sądowym. W tym czasie ktoś z tutejszej służby mógł odkryć dowody działalności Kahena i dać mu do zrozumienia, że coś wie. Kahen wpadł w szał, zabił wszystkich przebywających w tym domu i... - Popełnił samobójstwo, wiedziony wyrzutami sumienia - dokończył Nicholas. - To bardzo... uprzejmie z jego strony. Przez chwilę Albier patrzył na niego groźnie, a potem odwrócił się, mrucząc pod nosem przekleństwo. Nicholas uśmiechnął się w duchu. Viarn i stojący nieopodal policjanci udawali, że nie słyszą ich sporu. Ronsarde zajął się badaniem zwłok, podał Nicholasowi lampę, nawet na niego nie patrząc, i pochylił się, przyglądając się wnikliwie podłodze. Starannie wybierając miejsca, zbliżył się do ciała i uklęknął. Nicholas zajął miejsce w drzwiach, trzymając lampę tak, by inspektor mógł wszystko dobrze obejrzeć. W tym czasie sam przyjrzał się ścianom pomieszczenia. Nie zobaczył jednak żadnych śladów nadtopienia, które zaobserwował w piwnicy w Valent House, gdzie rzeczywiście odbywały się praktyki nekromantyczne. Ronsarde ostrożnie uniósł martwą dłoń trzymającą nóż. Po chwili położył ją delikatnie, mówiąc - Nieszczęsny młodzieniec. - Czy podciął sobie gardło? - zapytał Nicholas. - Owszem. Ale nie to jest istotne - odparł Ronsarde i dodał tonem głębokiej pogardy: - Magia. Nicholas jeszcze raz rozejrzał się po ciemnym salonie. Albier nie był głupcem; gdyby znaleziono jakiekolwiek dowody na to, że cała sytuacja jest mistyfikacją, Albier musiałby to przyznać, nawet wbrew swoim chęciom. Ale tu nie było takich dowodów. Młody człowiek został skłoniony do samobójstwa czarami. Czarne ślady na jego dłoniach wskazywały także, że w ten sam sposób zmuszono go do wykonania kręgu. W kącie pokoju stało nawet wiadro z sadzami. Ciekawe, czy przeszukano już jego pokój, pomyślał Nicholas, i czy natrafiono tam na teksty na temat nekromancji? Ich przeciwnik najwyraźniej uczył się na własnych błędach. Ronsarde doszedł do podobnych wniosków. - Niczego tu dla nas nie ma - powiedział. Wspierając się na lasce, podniósł się i skierował w stronę wyjścia. Nicholas oddał lampę najbliższemu policjantowi i ruszył za nim. W drugim końcu sali balowej rozległy się jakieś krzyki i po chwili w ich stronę podbiegła starsza kobieta, którą zajmowali się Halle i drugi lekarz. Po jej zaczerwienionej twarzy spływały łzy i z trudem chwytała powietrze. - On tęgo nie zrobił, on by nie zrobił czegoś takiego, przysięgam! Uwierzcie mi... Ronsarde zrobił krok naprzód i odwrócił ją plecami do pokoju, aby nie zobaczyła leżącego tam ciała. Nicholas szybko zamknął drzwi, a sekretarz Viarn przekręcił klucz w zamku. - On nie... on nie... - powtarzała kobieta. - Wierzę pani - powiedział Ronsarde stanowczo. - Proszę wrócić do domu i opłakiwać jego i pozostałych. Wiem, że wszystkie oskarżenia przeciwko niemu to nikczemne kłamstwa. Czas pokaże jego niewinność. Kobieta wpatrywała się w inspektora, jakby nie rozumiała jego słów, ale potem zaczęła oddychać spokojniej, a z jej oczu zniknął wyraz szaleństwa. Kiedy drugi lekarz wyprowadzał ją z sali, szła za nim bez protestów, oglądając się tylko na zamknięte drzwi. Halle, który przyszedł tutaj za kobietą, zbliżył się do Ronsarde i powiedział półgłosem: - Ona jest tutaj gospodynią, a młodzieniec, ten czarnoksiężnik, był jej synem. Kiedy okazało się, że ma talenty magiczne, lord Chaldome wysłał go do Lodun, pokrywając koszty jego edukacji. Płacono mu za jego usługi na tyle dobrze, że matka nie musiała już pracować. Wygląda na to, iż nie miał najmniejszego powodu, by czuć wrogość wobec właścicieli albo służby. Nicholas odchrząknął. - A jego ojciec…? - zapytał. - Pomyślałem i o tym - odparł Halle ze zniecierpliwieniem. Ojciec pracował jako barman w pobliskiej winiarni i zmarł kilka lat temu. Możliwość, że chłopiec był bękartem lorda Chaldome... - Niewarta jest nawet zastanowienia - dokończył Ronsarde. Rozejrzał się po sali balowej z ponurym wyrazem twarzy. - Obawiam się, że ta cała... maskarada ma na celu zmylenie pogoni, żeby nasz przestępca miał czas przenieść się do innego miasta i tam na nowo rozpocząć swoją działalność. Nicholas wątpił, żeby tak było. Chodziło rzeczywiście o zmylenie pogoni, ale nie po to, żeby uciec. Zobaczył zbliżającego się do nich lorda Albiera i mruknął: - Uwaga, panowie. Lord Albier podszedł do Ronsarde’a ze słowami: - Niepotrzebnie budzi pan w tej kobiecie nadzieję. W świetle faktów... - To pan nie chce pogodzić się z rzeczywistością - odparł chłodno Ronsarde. - Gdyby tylko pan miał z tego powodu ucierpieć, gotów byłbym z przyjemnością na to pozwolić. Ale jestem pewien, że morderstwa znowu nastąpią, jeśli nie tutaj, to w jakimś innym miejscu.. Nicholas oddalił się dyskretnie, pozostawiając Ronsarde’owi i Halle’owi przyjemność spierania się z Albierem. Zauważył, że Madeline gdzieś znikła, prawdopodobnie poszła przeszukać resztę domu. On jednak był pewien, że niczego nie znajdzie. Starając się nie zwracać na siebie niczyjej uwagi, Nicholas szybko obejrzał ciała nieszczęsnych służących. Dwa z nich miały obrażenia podobne do tych, które widział w Valent House. Po darte ubrania odsłaniały wnętrzności, ofiary miały wyłupione oczy oraz ślady otarć po sznurach na przegubach rąk i kostkach nóg. Wybrał jednego mężczyznę i jedną kobietę, zauważył Nicholas. Pozostałych zamordował przez poderżnięcie gardła. Tylko potężny mężczyzna, którego ubranie wskazywało, że mógł być ogrodnikiem, został zabity kilkoma uderzeniami w głowę, które roztrzaskały mu czaszkę. Może walczył lub próbował uciekać. A więc dwoje wykorzystano do nekromancji, a pozostali musieli zginąć, bo... mogli zaświadczyć, że Merith Kahen zajmował się czymś najzupełniej niewinnym w czasie, kiedy jakoby mordował ludzi w dzielnicy Gabardin lub organizował magiczne ataki na Placu Sądowym. Nicholas opuścił płótno przykrywające ostatnie ciało. Nie odkrył niczego, czego by mu wcześniej nie powiedział Halle. - Co ty tu robisz? Nicholas odwrócił się błyskawicznie, ale te słowa nie były skierowane do niego. Rahene Fallier stał nad Madele, która klęczała na podłodze, unosząc płótno i przyglądając się jednemu z ciał. Nicholas czuł, że na pewno go tutaj spotka. Mimo że czarnoksiężnik utracił łaski dworu, wciąż pracował dla prefektury. Madele podniosła wzrok na Falliera i uśmiechnęła się, mówiąc: - Niech pan jeszcze raz zada pytanie. Fallier wbił w nią na chwilę chłodne spojrzenie, a potem cofnął się o krok. Odziany w nieskazitelny czarny garnitur, sprawiał wrażenie, jakby górował nad starą kobietą w łachmanach i całkowicie panował nad sytuacją. Jednak Madele należała do kobiet, które walczą do ostatka, i to nie tylko ze względu na posiadaną czarodziejską moc. Czarnoksiężnik poprawił rękawiczki i z twarzą nie zdradzającą żadnych uczuć zapytał: - Kim jesteś? - Przyszłam z Sebastianem - odparła Madele i znowu pokazała w uśmiechu bezzębne dziąsła. Nicholas nie miał nawet czasu, żeby zastanawiać się, kiedy ona zdążyła przejść na „ty” z inspektorem Ronsardem. - To nie jest odpowiedź na moje pytanie - warknął Fallier. - Owszem, nie jest, niech pan próbuje dalej. Fallier popatrzył na nią jeszcze przez chwile, zaciskając z irytacją usta, a potem uchylił kapelusza i oddalił się. Nicholas powoli zbliżył się do Madele i kucnął obok niej. - Spieszyłem pani na pomoc, ale okazało się, że potrafi pani sama doskonale się bronić, zrezygnowałem więc ze swojej rycerskości. Madele z napięciem patrzyła, jak Fallier się oddala, dopiero potem spojrzała na Nicholasa, unosząc brew.. - Gdybyś był trzydzieści lat starszy albo ja młodsza o sto... zaczęła. - Uciekłbym z krzykiem - zapewnił ją Nicholas. - Co pani znalazła? i Madele zachichotała, ale natychmiast spoważniała, patrząc ponownie na przykryte płótnem ciało. Podniosła rękę nieboszczyka. Nicholas zauważył, że jest to ręka kobiety, odbarwiona i pozbawiona sztywności, co wskazywało, że śmierć nastąpiła co najmniej dzień wcześniej. Madele delikatnie przytrzymała jeden z palców i Nicholas zobaczył obrączkę z gładkiego, matowego metalu. - Nie rozumiem. Madele ostrożnie zsunęła pierścionek z palca; skóra pod spodem była poczerniała i spalona. - Skąd się to wzięło? zapytał. - To czar - odparła. - Nie dokończony czar. - Schowała rękę z powrotem pod płótno, a potem wygładziła je i lekko poklepała, jakby okrywała dziecko do snu. - Zastanawiam się, czy jest to druga próba. - Czy nie mogłaby pani powiedzieć tego odrobinkę jaśniej? Niecierpliwie pokręciła głową. - Robił zaklęcie przy pomocy obrączki, ale nie dokończył. To tylko taka myśl... miewam je od czasu do czasu. Muszę się nad tym trochę zastanowić i coś sprawdzić. - Wyciągnęła rękę i Nicholas pomógł jej wstać. Oddaliła się, a Nicholas, chcąc zniknąć Fallierowi z oczu, także skierował się do wyjścia z sali balowej. Zobaczył, że sekretarz Viarn kręci się przy drzwiach z wyrazem znużenia na twarzy. Powitał nadejście Nicholasa z ulgą, więc ten skorzystał z okazji i zapytał: - Lord Albier powiedział, że zmarły czarnoksiężnik studiował w Lodun. Kto był jego mistrzem? - O ile wiem, to Ilamires Rohan - Sekretarz pokręcił głową. Nie chce się wierzyć, że zawdzięczając tak dużo lordowi Chaldome, ten młody człowiek mógł go zdradzić w tak okropny sposób. Ale szaleństwo nie zna granic. - Owszem - przyznał Nicholas. - Ma pan absolutną rację. Na kamiennym dziedzińcu wiał silny wiatr i powietrze było czyste. Lampy migotały, a policjanci patrolowali okolicę, wciąż czegoś poszukując. Nicholas wbił ręce w kieszenie i podszedł do krawędzi dziedzińca, skąd widać było rzekę. Pałac... pałac nad rzeką..., tak brzmiały ostatnie słowa Octave’a. Doktor wiedział o tym domu, pomyślał. Ze stanu ciał wynika, że zgon mógł nastąpić właśnie tamtego dnia. Gdyby spirytysta żył jeszcze trochę dłużej, może dowiedzieliby się o tym miejscu na czas i uratowali jego mieszkańców? Nicholas zastanawiał się, dlaczego ta myśl napełnia go taką goryczą; to w końcu nie jego sprawa. Nieprawda. Co czułby Edouard, gdyby wiedział, że jego prace służą do popełniania tych wszystkich ohydnych mordów? Ale to też nie jest prawda. Edouard nie żyje, pomyślał Nicholas. Nic z tego, co się teraz dzieje, jego nie dotyczy. Mam ochotę dostać tego czarnoksiężnika tylko dlatego, że sam tego chcę. Rzucił mi wyzwanie i pokrzyżował moje plany, a ja dopilnuję, żeby trafił za to do piekła, choćbym miał go tam osobiście zaprowadzić. Nagle obok pojawił się Crack, więc Nicholas na chwilę przerwał swoje rozmyślania. - Lord Albier rozwiązał już tajemnicę... ku swojemu zadowoleniu - stwierdził z niesmakiem Nicholas. Crack chrząknął znacząco. - Wiesz, co mam na myśli? - Znowu jesteśmy zdani na samych siebie, ot i wszystko. Madele wpadła do mieszkania Arisilde’a, po drodze zrzucając szale i chusty. Znalazła Ishama w bawialni, siedzącego w fotelu przed kominkiem z książką na kolanach. Pozbyła się ostatniego szala, wciąż wilgotnego od rzecznej piany, i oznajmiła: - Robił trupią obrączkę! - Co? - Isham wybałuszył oczy. - Ten czarnoksiężnik. Zabił następne osoby, a na ręku jednej z nich znalazłam nie dokończoną trupią obrączkę. Podniecenie sprawiło, że słowa Madele, którą mówiła z silnym wiejskim akcentem, stały się teraz prawie całkiem niezrozumiałe, więc Isham zdołał tylko wychwycić dwa słowa. - Trupia obrączka? Była to jedna z najstarszych sztuczek nekromantycznych, po legająca na rzuceniu czaru na obrączkę pozostającą przez trzy dni na palcu martwej osoby. Umieszczona potem na ciele żywego człowieka powoduje stan przypominający śmierć. Isham z trzaskiem zamknął książkę odłożył ją na stół. - Mówiłem już, że to była pierwsza rzecz, którą sprawdziłem! Nie znalazłem żadnych dziwnych przedmiotów, niczego, co do niego nie należało... - Szukałeś oczami czy rękami? - Madele pokręciła głową. ... Isham powiedział coś bardzo brzydkiego po parscyjsku, a potem wstał z fotela. Madele poszła za nim do sypialni Arisilde’a. - Mówiłeś, że kiedy wróciłeś do domu, wydawało się, że on śpi. I pewnie rzeczywiście zasnął, pomagając sobie jakimś narkotykiem. A kiedy leżał bez zmysłów, to coś musiało tu wejść i założyć mu obrączkę, nie budząc go... Wciąż przeklinając w parscyjskim swoją głupotę, Isham rzucił się do rąk Arisilde’a. Starannie obmacał każdy palec, odwracając przy tym głowę, żeby kierować się tylko dotykiem, gdyż iluzja mogła sprawić, że żaden z kilkakrotnie badających Arisilde’a lekarzy ani on sam nie widział obrączki. Nie znalazł jednak niczego i z rozpaczą pokręcił głową. Madele zrzuciła kołdrę na podłogę i chwyciła stopę Arisilde’a, starannie obmacując palce. Ponieważ niczego nie znalazła, zajęła się drugą stopą. Zmarszczyła brwi i jej twarz zamarła na chwilę, gdy dłoń dotknęła małego palca. Nagle coś przyszło Ishamowi do głowy: - Madele... Ale ona właśnie zsuwała obrączkę z palca Arisilde’a. Kiedy położyła ją na dłoni, iluzja znikła i niewielki żelazny krążek stał, się widoczny. Madele spojrzała Ishamowi w oczy i uśmiechnęła się szeroko. - Zawsze znajdujemy to w ostatnim miejscu, w którym szukamy. 18 Kiedy Nicholas pojawił się w mieszkanku przy bulwarze Panzan, była już późna noc. Pozostali wrócili tam prosto znad rzeki, podczas gdy on odprowadził Madele na Plac Filozofów. Starsza pani była głęboko zamyślona, ale nie zdołał wydobyć od niej żadnych informacji. Postanowił, że wpadnie do Arisilde’a rano i sprawdzi, czy nie okaże się wtedy bardziej skłonna do zwierzeń. Rzeczna wilgoć przeniknęła całe jego ubranie i teraz, wspinając się po schodach na górę, czuł, że przemarzł do kości i jest potwornie znużony.. W bawialni powitał go niewesoły nastrój. - Nie pojmuję, dlaczego Albier upiera się przy swojej teorii - mówił Halle, przechadzając się nerwowo przed kominkiem. Crack opierał się o ścianę przy wejściu, a Cusard kulił się w fotelu ustawionym daleko od Ronsarde’a i Halle’a. Madeline rozciągnęła się na sofie, przykrywając twarz kapeluszem. Ronsarde siedział w fotelu przy oknie, palił fajkę i patrzył na świat wściekłym wzrokiem. - Fakty w tej sprawie są znane. Liczne zabójstwa na Riverside i w Gabardin oraz magiczne ataki na miasto wskazują, że prefektura jest bezradna. Chce wskazać winnego, żeby odwrócić uwagę krytyków, podczas gdy poszukiwania właściwego zbrodniarza trwają nadal. - Uniósł krawędź zasłony i wyjrzał na ciemną ulicę. - To nic nowego, już nie raz tak robiono. - Nicholas zatrzymał się w drzwiach, czując, że coś ściska go w żołądku. - Wiemy o tym - odparł i wszedł do środka. - Czy Madele dobrze się czuje? - zapytała Madeline, siadając na sofie i zrzucając z twarzy kapelusz. - Tak, tylko jest bardzo zamyślona. Madeline pogrzebała w kieszeni i wydobyła z niej złożony list. - Sarasate przysłał to przez posłańca. Przyszło do Coldcourt dziś rano. Nicholas spojrzał na adresata i uśmiechnął się. - Od doktora Uberque’a. Usiadł na sofie i zaczął rozdzierać kopertę. - Czy to także czarnoksiężnik? - zapytał podejrzliwie Cusard. - Nie, on jest doktorem nauk historycznych w Lodun. Pytałem go o Constanta Macoba, a on obiecał, że sprawdzi, co wiadomo na jego temat. - Rozłożył na kolanach gęsto zapisane kartki. Nazwisko dawno nieżyjącego nekromanty wzbudziło zainteresowanie Ronsarde’a; podszedł i stanął obok Nicholasa. Informacje, o które prosił Nicholas, pochodziły ze wszystkich bibliotek w Lodun. Jak się okazało, historyk miał w sobie żyłkę detektywistyczną, dorównującą niemal Ronsarde’owi, a ponadto dysponował obszerną wiedzą o tamtych czasach. - Już wie, co znajdowało się w komnatce pod Ventarin House - obwieścił po chwili Nicholas. - Tym pomieszczeniu, które odkryliśmy w piwnicach księżnej Mondollot - wyjaśnienie to skierowane było do Cusarda i. Cracka. Cusard łypnął niepewnie na Ronsarde’a, ale ten ze zmarszczonymi brwiami wczytywał się w list. Madeline umierała z ciekawości, więc Nicholas kontynuował: - Były to zwłoki Constanta Macoba. - Jego ciało? - Ronsarde sprawiał wrażenie mocno zaskoczonego. - Po upływie takiego czasu raczej jego kości - stwierdził Halle. - Czy pański informator wykrył przyczyny ukrycia zwłok? - Uważa, że Gabard Ventarin kazał je zamurować na wszelki wypadek. Wiąże to z istniejącym w owych czasach zwyczajem grzebania morderców na rozstajnych drogach na wypadek, gdyby ich zamiłowanie do przelewu krwi pochodziło z jakiegoś tajemnego źródła. - Nicholas złożył list i postukał nim o podbródek. Ronsarde wyrwał mu go, otworzył i zaczął ponownie czytać... - Przypuszczam, że to jest wyjaśnienie - powiedziała Madeline, chociaż coś ją jeszcze niepokoiło. - Octave potrzebował szczątków, kosmyka włosów albo przedmiotu należącego do zmarłych osób, z którymi chciał się porozumieć. Jego czarnoksiężnikowi potrzebne były szczątki Macoba. - Doktor Uberque wyjaśnia, że znalazł tę informację w liście napisanym przez Gabarda Ventarina, który wtedy zajmował stanowisko dworskiego czarnoksiężnika - powiedział Ronsarde. Adresatem pisma był ówczesny Mistrz Lodun, którego dokumenty i książki przechowywane są w najstarszych archiwach uniwersytetu. - Zmarszczył brwi. - Skąd Octave i nasz czarnoksiężnik wiedzieli, gdzie szukać zwłok? Nicholasowi także to pytanie przyszło do głowy. Przypomniał sobie jednak, jak Arisilde bez trudu odnalazł książkę, którą mu opisał. - Czarnoksiężnicy - stwierdził - potrafią bez trudu znajdować przedmioty, które zaginęły przed wielu laty. Jedyny wniosek, jaki możemy wyciągnąć, to ten, że mamy do czynienia z bardzo potężnym magiem. A to już wiemy od pewnego czasu - dodał sucho. Ronsarde nie wyglądał na przekonanego. Nicholas zawahał się. Teraz nadeszła właściwa pora, by poruszyć temat kanałów ściekowych oraz tego, co można by w nich wykryć, ale uwagi Ronsarde’a na temat metod działania prefektury obudziły w nim dawną nieufność. Powiedział więc tylko: - Muszę znowu wyjść. - I wstał. Crack zatrzymał go w przedpokoju. - Ja też? - zapytał. Nicholas pokręcił głową. - Nie, chcę, żebyś został tutaj. Pilnuj ich. Nicholas nie był pewien, czy Crack, zrozumiał, o co mu chodzi. Ten jednak nie odpowiedział, tylko kiwnął głową i wrócił do bawialni. Nicholas przeszedł przez pogrążoną w ciemnościach sypialnię i znalazł się w garderobie: niedużym pokoiku wyposażonym w stół, parę krzeseł, dobre lustro i kilka kiepskich lamp. Garderoba wyglądała tak, jakby bo najmniej połowa amatorskiego teatru przygotowywała się tu do występu. Madeline przyszła za nim, zatrzasnęła nogą drzwi i stwierdziła: - Zrobiłeś się ostatnio mało komunikatywny. Jej ton zabolał go mocniej niż jej słowa. Nicholas nigdy nie zaliczał się do osób cierpliwych, a tym bardziej teraz, po wielu godzinach pracy i ciągłych niepowodzeniach. - Nie mam nic do powiedzenia - warknął. - To znaczy nic konkretnego - poprawiła go, zakładając ręce na piersiach. Nicholas odwrócił się i zaczął przekopywać wywalające się z szafy na podłogę sterty ubrań, klnąc przy tym pod nosem. To moje mieszkanie i powinienem móc tu znaleźć moje własne spodnie. - W porządku, nie mam nic konkretnego do powiedzenia. - Nie chcesz ze mną rozmawiać, bo boisz się, że powiem wszystko Ronsarde’owi, a wtedy to jemu przypadną zaszczyty. - Mówisz tak, jakbym był kompletnym idiotą. - Znalazł szczątki stroju dorożkarza, które przynajmniej były suche, i zaczął się przebierać. Madeline nie spierała się z nim. Przyglądała mu się bacznie. - Halle pytał mnie dziś, czy mogą ci ufać - powiedziała. - Halle cię o to pytał? - Nicholas zamarł, naciągnąwszy do połowy koszulę. - Tak. - Niewdzięczny łobuz. - Jesteś zazdrosny - stwierdziła. - O ciebie, jak przypuszczam? - Zaledwie wypowiedział te słowa, zdał sobie sprawę, że popełnił błąd, ale nie mógł już tego cofnąć. Idioto, warknął na siebie w duchu. Ale Madeline wykonała tylko zniecierpliwiony gest. - Nie, nie jestem aż taka naiwna. O Ronsarde’a. Halle pracował z nim przez te wszystkie lata, brał udział w rozwiązywaniu wielu fascynujących zagadek, był jego powiernikiem i współpracownikiem. A przecież ty zawsze tego pragnąłeś. - Bzdury - warknął, odrzucając na bok różne rzeczy w poszukiwaniu butów. Nie był pewien, co jest bardziej denerwujące: oskarżenie go o zawodową zazdrość czy jej przekonanie, że to jest jedyny rodzaj zazdrości, jakiej mógłby ulec. - Tak? Przecież dlatego właśnie nie chcesz nikomu powiedzieć, dokąd idziesz. Chcesz nam zaimponować. Nicholas ubierał się, hamując wściekłość. Narzucił na ramiona sfatygowany płaszcz i naciągnął podarte rękawiczki bez palców. Sięgnął po leżący na stole kapelusz, a potem odsunął zasłony i otworzył okno. Odwrócił się i spojrzawszy na twarz Madeline zrozumiał, że być może ona żałuje tego, co przed chwilą powiedziała, ale już jest za późno. Podciągnął się i wszedł na parapet okna. Kamienne ozdoby pozwoliły mu wspiąć się na dach, z które go mógł zejść po zewnętrznych schodach na tylny dziedziniec. Było jeszcze za wcześnie, by stawić się na umówione, spotka nie, więc Nicholas powędrował do dzielnicy teatralnej, leżącej nieopodal bulwaru Procesji Wszystkich Świętych. Minął teatry Tragedian, Elegante i Arcadella, zdobione zgrabnymi kolumna mi i posągami Gracji oraz świętych patronów teatru i sztuki. Na chodnikach było pełno pięknie odzianych wielbicieli sztuki teatralnej, handlarzy i kwiaciarek, a cały ten tłum dosłownie wylewał się na jezdnię, tamując ruch. Podjazd dla karet przed operą kompletnie zablokowały pojazdy z wymalowanymi na drzwiczkach herbami, a ozdobne latarnie otaczające fontanny oświetlały to całe zamieszanie, odbijając się w tańczącej wodzie. Nicholas trzymał się z dala od zatłoczonych chodników oraz policjantów, którzy je patrolowali, schodząc na jezdnię, gdzie z kolei musiał ustępować z drogi ciężkim, niezdarnym powozom, i szybszym kabrioletom i kariolkom. Tłum zgęstniał jeszcze bardziej w pobliżu tańszych teatrów i teatrzyków rewiowych, w okolicy, która nawiązała niebezpieczną współpracę z peryferia mi dzielnic Gabardin i Riverside. Zatrzymał się przed High Follies, teatrem, który specjalizował się w wielkich katastroficznych epopejach. Jako chłopiec dałby wszystko, żeby zdobyć kilka groszy i móc dostać się na przedstawienie. Jako dorosły człowiek czuł, że tandetny czar tego miejsca prysł, ale mimo to drzwi wejściowe, obramowane, pozłacanymi palmami, na których wiły się ogromne węże, wciąż kusiły. Przypomniał sobie, że przedstawienia trwają tu godzinami, a on nie ma aż tyle czasu. Poszedł wiec dalej. W miarę zagłębiania się w Riverside teatry i teatrzyki bulwarowe stawały się coraz mniejsze, a prostytutki coraz bardziej zaniedbane. W tej dzielnicy czekały go nieco inne rozrywki. Rozmawiał z najrozmaitszymi ludźmi, z których część była jego dawnymi znajomymi, których znał, pod innymi nazwiskami. Obserwował, jak okradano bar, i ukrył się w bocznej uliczce, kiedy nadbiegli policjanci i rozkrzyczany właściciel. W końcu usiadł na schodach prowadzących do zrujnowanego Wielkiego Domu i w towarzystwie znajomego ulicznika zajadał się gorącymi kasztanami. Wtem na najbliższej wieży odezwał się zegar. Cel jego wyprawy znajdował się kilka ulic dalej w stronę bulwaru, ale okolica była tu już inna. Latarnie uliczne wydobywały z mroku nielicznych tylko przechodniów, a większość wysokich budynków z cegły kryła w sobie biura, zamknięte po zapadnięciu ciemności. Tylko w jednym z nich, znacznie bardziej ozdobnym niż reszta, paliły się światła. Znajdowało się tu biuro prefekta do spraw prac publicznych. : Przemykając ślepymi uliczkami, Nicholas przeszedł na tyły budynku i znalazł się na pustym teraz dziedzińcu dla powozów. Zastukał do drzwi i po chwili jakiś mężczyzna podał mu ciasno zwiniętą paczkę dokumentów, a Nicholas przekazał mu kopertę z banknotami. Ruszył w stronę bulwaru, gdzie znalazł otwartą jeszcze kawiarnię, której okna oświetlały stojącą nieopodal ławkę. Usiadł i zaczął czytać. Kiedy podszedł do niego kelner, Nicholas zamówił kawę, nie przerywając czytania dokumentów. Nagle za jego plecami odezwał się jakiś głos. - Niełatwo cię znaleźć. Nicholas podniósł oczy. Madeline stała za oparciem ławki, znowu w przebraniu młodzieńca, mając tym razem na sobie dziwaczną błękitno-złotą kamizelkę i zawadiacko przekrzywiony kapelusz. - Zakładając, że chcę zostać znaleziony. Madeline usiadła obok niego. - Myślę, że chcesz. Zostawiłeś za sobą ślad prowadzący przez całą Riverside, chociaż potrzebowałam trochę czasu, żeby na niego natrafić. - Marszcząc brwi, spojrzała na papiery, które trzymał na kolanach. - Co to jest? - Mapy ścieków z biura prac publicznych. Przekupiłem urzędnika, żeby ukradł dla mnie kopie. Ronsarde mógłby oczywiście zwyczajnie o nie poprosić, ale wtedy już jutro trąbiłyby o tym wszystkie brukowce. Tutejsi urzędnicy doskonale poddają się korupcji. Widać było, że Madeline ma szaloną ochotę zapytać, po co mu te mapy, ale ku niezadowoleniu Nicholasa zdołała się opanować. - Cóż, prawdę mówiąc, miałam powód, żeby cię śledzić - powiedziała. - Co za ulga. Nie chciałbym mieć złudzeń, że żywisz do mnie jakieś cieplejsze uczucia. Madeline skrzywiła się. - Reynard przysłał telegram: chce się z tobą widzieć dziś wieczorem. Ma ci coś ważnego do oznajmienia, jak rozumiem, chyba to coś, o czym mi nie powiedziałeś? - Madeline, nie powinnaś być zazdrosna o Reynarda; takie rzeczy - wyszły już z mody - odparł Nicholas, składając mapy. Pierwsze blaski dnia rozjaśniały już niebo na wschodzie, gdy znaleźli się przy Cafe Baudy. Była ona w Deval Forest, parku, którego ścieżki spacerowe, romantyczne strumienie, malownicze wodospady i groty przyciągały tłumy w letnie miesiące. Kawiarnia zajmowała dwie zakotwiczone na niewielkim jeziorze barki, a wchodziło się do niej po małych mostkach. Latem roiło się tu od łódek i kąpiących się, ale teraz panowała cisza i ciemność. Tylko w kawiarni było jasno dzięki kolorowym lampionom, oświetlającym taras i tłoczących się na nim zmęczonych już gości, a po nieruchomej czarnej wodzie płynęły dźwięki muzyki. Nicholas zauważył, że ta scena przypomina jeden z olejnych obrazów Vanteila, przedstawiających jego wyobrażenie krainy wróżek. Razem z Madeline przeszli po wąskim mostku na taras kawiarni. Reynard dobrze wybrał miejsce: stroje, w których nie wpuszczono by ich do żadnego przyzwoitego hotelu czy restauracji, tutaj nie zwróciły niczyjej uwagi. Kiedy kelner prowadził ich do stolika, Nicholas zauważył, że Madeline wcale nie jest tu jedyną noszącą męski strój kobietą. Na stole, przy którym siedział Reynard, było pełno kieliszków po winie, okruchów chleba i innych pozostałości lekkiego posiłku. Ilość kieliszków kazała Nicholasowi przypuszczać, że czekając na nich, Reynard musiał ugościć sporą liczbę przyjaciół i znajomych. Wrażenie to potwierdziło się, gdy zostali powitani słowami: - Gdzieście się, u diabła, włóczyli? - Zostaliśmy zatrzymani - wyjaśnił skąpo Nicholas, a Madeline przybrała niewinny wyraz twarzy. Podczas gdy kelner zajmował się napełnianiem nowych kieliszków, przejrzała resztki jedzenia i znalazła kawałek pasztetu, którym posmarowała wystygłą grzankę. Gdy kelner oddalił się, Reynard powiedział: - Miałeś rację. To Montesq sprawił, że aresztowano Ronsarde’a. Nicholas pochylił się do przodu. - Zapłacił? - Podejrzewam, że ma lorda Diero w kieszeni... - Diero, nie Albiera? - przerwała Madeline, zapominając o swojej kanapce. - Nie. Albiera - potwierdził Reynard. - Moje źródła informacji... przyznaję, że większość z nich to prostytutki, zawodowe lub amatorki... zgodnie twierdzą, że Diero poważnie zadłużył się u Montesqa. Tydzień temu odwiedził go Batherat, ten prawnik, o którym słyszeliśmy... - Tak, ten nowy. - Nicholas obserwował spotkanie Montesqa i Batherata dzięki magicznemu obrazowi stworzonemu przez Arisilde’a. - A następnego dnia Diero wydał tajne polecenie, by śledzić Ronsarde’a. - Jak na to wpadłeś? - zapytała Madeline. - Masz informatorów na wyższych szczeblach prefektury? - Jeden z podwładnych Diero jest znajomym mojej znajomej. To niesamowite, ile osób przychodzi szukać rozrywki w tych samych miejscach. Ta bardzo istotna informacja została mi podana podczas późnej kolacji w Loggii, jakby była nic nie znaczącą plotką, i tak właśnie traktowała ją osoba, która mi ją przekazała. Ale jeśli znacie resztę... - zrobił wymowny gest. - A więc Montesq sprzymierzył się z naszym czarnoksiężnikiem - powiedziała Madeline. - Jak to się mogło stać? Przecież go stale pilnowaliśmy. Jak... Nicholas pomyślał o tym samym, ale Reynard odchrząknął i rzekł: - Nie, moim zdaniem on nie współpracuje z naszym szaleńcem. Sądzę, że wziął się za Ronsarde’a z zupełnie innych powodów. - Jakich? - Nicholas nie zapomniał, że Ronsarde wyrażał podejrzenia co do Montesqa. Chciał nawet rozwinąć tę interesującą myśl, - ale obawiał się, że zdradzi przez to zbyt wiele szczegółów swojej działalności, by Ronsarde mógł je zignorować. Po za tym mieli wtedy bardzo mało czasu. - Ronsarde najwyraźniej nie skończył ze sprawą Edouarda Villera... - zaczął ostrożnie Reynard, ale Nicholas gestem nakazał mu mówić dalej. Będąc sam ofiarą skandalu, Reynard nie lubił mówić o sznurze w domu wisielca, i nie poruszałby tego te matu, gdyby to nie było ważne. - Ta sama osoba, podwładny Diero, powiedział mi, że Ronsarde poprosił formalnie o pozwolenie, by wznowić sprawę i jeszcze raz przesłuchać świadków przed sądem. Twoje nazwisko znajdowało się na liście osób, które miały pojawić się na przesłuchaniu. Madeline zaklęła tak siarczyście, że zwykle obojętny kelner aż uniósł brew. Reynard ciągnął dalej. - I oczywiście to by nie miało żadnego znaczenia, gdyby nie fakt, że ty wiesz, iż Montesq sfabrykował dowody przeciwko Edouardowi Villerowi. Nicholas zacisnął pięści. - Ronsarde nic mi o tym nie powiedział. - To chyba oczywiste. - Madeline zwijała serwetkę, starając się opanować podniecenie. Głos jej drżał. - On nie miał pojęcia, kto ukartował jego aresztowanie. Halle próbował się tego dowiedzieć, ale niczego nie odkrył. Ronsarde nie wie, że Diero ma powiązania z Montesqiem. Gdyby wiedział, pominąłby go i odwołał się do Albiera, kapitana Giarde albo nawet samej królowej. Mógłby to zrobić bez trudu. - To jeszcze nie wszystko - przerwał jej niecierpliwie Reynard. - Montesq wystąpił nie tylko przeciwko Ronsarde’owi. Batherat spotkał się w zeszłym tygodniu w kabarecie z jeszcze jedną osobą. Ten człowiek najwyraźniej sądzi, że prostytutki niższej kategorii, które tam pracują, są pozbawione wzroku i słuchu i nie potrafią rozpoznać ludzi, których widzą co wieczór wysiadających z powozów z herbami na drzwiczkach. Spotkał się z Fallierem, Nicholasie, z Rahene Fallierem. Nicholas odchylił się na krześle i przegrzana, hałaśliwa restauracja znikła mu na chwilę sprzed oczu. - To chyba oczywiste. - Nie wiem, co Montesq ma na Falliera - dodał Reynard. Zajmuje się szantażem od tylu lat, że może to być wszystko. Długi, błędy młodości... - Nekromancja uprawiana dawniej albo teraz... - wtrąciła Madeline. - Czy twoja informatorka wie, o czym Batherat rozmawiał z Fallierem? - zapytał w zamyśleniu Nicholas. - Nie - przyznał Reynard. - Ale myślę, że o tobie. - Racja. - Nicholas pokiwał głową. - To wyjaśniałoby nagłe zainteresowanie Falliera mną. - Co to ma znaczyć? - spytała Madeline. - Fallier mógł zauważyć moje podobieństwo do Denzila Alsene. Przyznaję, że jest to bardzo prawdopodobne, iż rozpoznał mnie, kiedy natknął się na mnie na ulicy. Ale już wtedy wiedział, kim jestem, i to nie dzięki swym wcześniejszym badaniom potencjalnych uzurpatorów do tronu. Wiedział, bo Montesq kazał Batheratowi poinformować go o tym. Montesq mógł z łatwością zdobyć informacje na temat rodziny Valiarde. Wprawdzie rodzina matki Nicholasa wyparła się, ale wciąż jeszcze żyli dawni służący oraz dalecy krewni, którzy gotowi byli przyznać, że Sylvaine Valiarde poślubiła zhańbionego Alsene, a po jego śmierci porzuciła rodzinę i znikła w Vienne. Madeline pokiwała głową. - Montesq wie, że go nienawidzisz, wie, że uważasz, iż to on Zniszczył Edouarda. Może nawet zdaje sobie sprawę, że interesowałeś się jego brudnymi interesami. - Ale nie wie, do jakiego stopnia, gdyż inaczej już dawno by cię zaatakował - dodał Reynard. - Chciał pozbyć się Ronsarde’a, więc sfabrykował przeciwko niemu oskarżenia, a potem wzniecił zamieszki. Zależało mu także na tym, żeby skompromitować ciebie, więc powiedział Fallierowi o twojej przeszłości. - Tylko że nie było mnie w Coldcourt i Fallier nie mógł mnie znaleźć, dopóki nie został wezwany do tej nieszczęsnej sprawy w Fontainon House. - Nicholas zmrużył oczy. - A nasz czarnoksiężnik śledził posunięcia Montesqa i wykorzystał jego machinacje dla swoich celów. - Tylko dlaczego Montesq wystąpił przeciwko niemu i Ronsarde’owi dopiero teraz, po tylu latach? Najwyraźniej obawia się, że mają jakieś nowe informacje. - A więc współpracuje z Montesqiem? - zapytała Madeline, jakby chciała, żeby ustalono to raz na zawsze... - Nie. - Nicholas przypomniał sobie zaczarowane lustro, które Arisilde znalazł w pokoju hotelowym Octave’a. - Nasz szalony czarnoksiężnik ma swoje własne sposoby zdobywania informacji. Jest bądź co bądź nekromantą. Ja jednak chciałbym zrozumieć, skąd wie, gdzie ich szukać. - Odetchnął głęboko. Na ten temat nie chciał rozmawiać z nikim, może poza Arisildem, który na tyle oderwał się od rzeczywistości, że mógłby zaakceptować każdą teorię, - Zaczynam obawiać się, że on wie o wszystkim... Nagłe krzyki, które rozległy się przy wejściu, odwróciły ich uwagę. Stał tam gwałtownie gestykulujący obszarpany chłopak i usiłował o czymś przekonać sceptycznie nastawionego główne- I go kelnera. Nicholas rozpoznał w przybyłym jednego z posłańców Cusarda. Reynard przywołał kelnera i powiedział: - Sądzę, że ten chłopiec ma dla mnie jakąś wiadomość, prószę go wpuścić. Po chwili zadyszany młodzieniec znalazł się przy ich stole ku sporej konsternacji, ale też i rozbawieniu gości. - Kapitanie Morane! - Chłopiec podał mu złożoną kartkę papieru. - To dla pana. Reynard podał liścik Nicholasowi i odprawił posłańca, wynagradzając go kilkoma monetami i ciasteczkami ze stołu. Nicholas pospiesznie przebiegł wzrokiem po nagryzmolonej notatce Cusarda, zaklął i poderwał się na nogi. - Mamy kłopoty. Musimy natychmiast iść. Wysiedli z dorożki na Placu Filozofów, o jedną przecznicę od domu Arisilde’a. Nie wiedząc, co się właściwie stało, Nicholas wolał podejść tam pieszo, z zachowaniem ostrożności; Cusard napisał tylko, że nastąpiła „katastrofa” i muszą natychmiast przy być do mieszkania Arisilde’a. O wczesnym poranku było tu szarawo i ponuro, a w chłodnym powietrzu unosiła się wilgoć. Nicholas jako pierwszy znalazł się u wylotu uliczki i zobaczył czynszówkę Arisilde’a. Cusard nie przesadził. Górne piętro starego budynku, dokładnie tam, gdzie znajdowało się mieszkanie Arisilde’a, zniknęło. Pozostały tylko poszarpane szczątki muru, jak po wybuchu bomby, oraz część dachu mansardy. Nie widać było śladów ognia, a w wilgotnym powietrzu nie unosił się dym. Na chodniku leżało pełno kawałków kamieni i dachówek. Usłyszał, jak stojący za jego plecami Reynard głośno klnie, Madeline wydała z siebie zdławiony jęk i rzuciła się pędem przez ulicę. Nicholas pobiegł za nią. Na ulicy zgromadzeni ludzie przyglądali się miejscu katastrofy i rozmawiali przyciszonymi głosami. Policjanci i strażacy wchodzili i wychodzili z domu. Madeline przecisnęła się między dwoma mundurowymi i wbiegła na schody. Nicholas chciał pójść jej śladem, ale ktoś zagrodził mu drogę. Był to Cusard, który wyłonił się z tłumu gapiów niczym duch. - Jest coś, o czym musisz wiedzieć - rzekł. Nicholas zatrzymał się, a wtedy dogonił go Renard. - Co? Cusard garbił się i w szarym świetle poranka wyglądał po prostu staro. - Ronsarde i Halle też tam byli. - Nie - powiedział Reynard i popatrzył do góry ze zgrozą. Spadła jakaś cegła i ludzie stojący na przodzie rozproszyli się. - Jak to? - Nicholas czuł, że coś go ściska w gardle. - Parscyjczyk wysłał do ciebie telegram, żebyś natychmiast przybył, bo Arisilde zaraz się obudzi. Inspektor polecił mi ciebie szukać, a on i Halle przyszli tutaj. - Cusard zawahał się, zakłopotany. - Powinienem był ich powstrzymać. Nicholas pokręcił głową. - Mów dalej. - Musiałem iść do składu, żeby znaleźć posłańca, a wtedy Verack... on tu pilnował wczorajszej nocy... przyszedł do mnie i powiedział, co się stało. - Nie żyją? - zapytał Reynard. Cusard popatrzył na niego bezradnie. - Policja nikogo nie wpuszcza. A ja nie chciałem zwracać na siebie uwagi... Ale jeszcze nie wynieśli żadnych ciał. - Wpuścili Madeline. - Reynard rzucił okiem na Nicholasa. - Tam była jej babka. - Nicholas chwycił Reynarda za ramię, gdy ten chciał już przepychać się do wejścia. - Zostań tu. Policjanci próbowali go zatrzymać, ale powiedział im, że jest mężem Madeline. Na klatce schodowej zgromadzili się wystraszeni lokatorzy, a mundurowi bezskutecznie usiłowali nakłonić ich, by wyszli z budynku lub przynajmniej ustąpili z drogi. Nicholas przedarł się przez nich i znalazł się na ostatnim podeście poniżej mieszkania Arisilde’a. Stał tam dozorca, nie dając nikomu ruszyć się z miejsca. Kłócił się z policjantem i urzędowo wyglądającym mężczyzną w surducie. - Nie - powtarzał dozorca, a w zdenerwowaniu jego aderasyjski akcent stawał się coraz silniejszy. - Czy wyglądam na pijanego albo wariata? Tam było więcej... - Zobaczył Nicholasa i twarz mu drgnęła. - Ach, proszę pana. Tą starsza pani, ona tam jest. Nicholas skierował się w stronę mieszkania znajdującego się pod mansardą Arisilde’a. Wyważone drzwi stały teraz oparte o ścianę, a podłogę zaścielały kawałki tynku, gruz i fragmenty ozdobnych gzymsów. Ubrana w szlafrok kobietą o potarganych włosach wskazała mu wytyczone wśród stosów potłuczonej porcelany przejście do pokoju w głębi. Pojedyncza lampa oświetlała sypialnię pełną starych mebli i kwiecistego niebieskiego adamaszku. Madele leżała na łóżku z rękami złożonymi na piersiach, a obok niej siedziała Madeline. Nicholas w pierwszej chwili poczuł ulgę. Chociaż wiedział, że nie starczyłoby na to czasu, obawiał się, że ciało mogło zostać użyte do nekromancji. Ale nic na to nie wskazywało; mogło się wydawać,. że starsza pani umarła we śnie. Na twarzy Madeline malował się spokój. Za plecami Nicholasa pojawił się dozorca, który lekko dotknął jego ramienia. - Niech pan powie tej pani, że znaleźliśmy ją zwiniętą na szczycie schodów, zupełnie jakby spała. Wszystko stało się tak szybko, że nic nie poczuła. Nie chcę teraz o tym jej mówić, ale potem na pewno będzie chciała wiedzieć. - Dobrze, powiem jej, dziękuję - kiwnął głową Nicholas. To musiało nastąpić błyskawicznie. W końcu przy Placu Filozofów zamieszkiwali też inni czarnoksiężnicy, chociaż może nie aż tak potężni, i gdyby musiała się bronić, na pewno przyszliby jej z pomocą. - Widziałeś to? - Słyszałem. Bardzo głośny wybuch, jakby bomby. - Mężczyzna obejrzał się przez ramie. - Myślą, że to eksplozja gazu, ale to wyglądało zupełnie inaczej. Oni nie mają pojęcia, że tu mieszka czarnoksiężnik, a czarnoksiężnicy zawsze mają wrogów. Policjant i urzędnik w surducie szli właśnie w ich kierunku. - Gzy wszyscy zostali zabici? - zapytał Nicholas dozorcę w języku aderasyjskim. Mężczyzna automatycznie przeszedł na swój ojczysty język. Znaleźliśmy tego starego Parscyjczyka przy życiu, ale ani śladu pozostałych, a te bydlaki nie wierzą... - Przepraszam, ale w jaki sposób jest pan związany z tą sprawą? - przerwał urzędnik. Jeśli nawet usłyszał, że przed chwilą nazwano go bydlakiem, nie dał tego po sobie poznać. - Babka mojej żony została zabita, a ja jestem przyjacielem lokatora mansardy - odparł Nicholas, wychodząc z sypialni, żeby mężczyzna zajął się nim i zostawił w spokoju Madeline. - Gdzie Isham? - zapytał jeszcze szybko dozorcę. Zaprowadzono go do drugiego zrujnowanego pokoju, a urzędnik i policjant poszli za nim. Isham leżał zakrwawiony na łóżku, a kobieta w szlafroku usiłowała oczyścić mu rany. Stary, choć półprzytomny, pojękując z bólu odpychał jej ręce. Nicholas przy siadł u jego boku. - Ishamie, to ja, Nicholas - powiedział. Twarz służącego była mocno posiniaczona, pokaleczona i podrapana, a jego parscyjskie szaty pokrywał szary pył. - Słyszysz mnie? Ręka Ishama uniosła się i złapała Nicholasa za klapę płaszcza ze zdumiewającą siłą. Nicholas pochylił się, zbliżając ucho do ust rannego. Isham wyszeptał: - Madele uwolniła Arisilde’a. Miał na sobie trupią obrączkę zamaskowaną zaklęciem. Myślałem... że to może być niebezpieczne... Ale ona ją zdjęła i nic się nie stało, więc posłałem po ciebie. On jednak musiał wyczuć, że zaklęcie przestało działać, i przyszedł... Przyszedł po Arisilde’a... Isham chciał mówić dalej, ale zaniósł się kaszlem. - Wystarczy, powiedziałeś mi wszystko, co trzeba. Nie była to prawda, ale Nicholas nie chciał, żeby wysiłek za bił staruszka. Delikatnie dotknął jednej z ran, próbując ocenić jej rozmiary. - Ostrożnie, w środku jest szkło - ostrzegła go kobieta. Niedaleko stąd był gabinet doktora Brile’a. Trzeba jak najprędzej przenieść tam Ishama. I zabrać ciało Madele, żeby nie ode słano go do kostnicy. - Proszę pana - odezwał się za nim jakiś zniecierpliwiony głos. Nicholas odwrócił się błyskawicznie, a stojący za jego plecami urzędnik cofnął się z przestrachem. Nicholas przybrał łagodniejszy wyraz twarzy. Teraz dotarło do niego, że ten człowiek już od dłuższego czasu usiłuje zwrócić na siebie uwagę. - Słucham? Urzędnik odzyskał panowanie nad sobą. - Ten człowiek - wskazał na dozorcę - powiedział, że w mieszkaniu były jeszcze trzy osoby, ale nie znaleźliśmy po nich ani śladu. Czy może pan potwierdzić jego słowa? - Tak - odparł Nicholas. - Ten ranny i zmarła kobieta zajmowali się lokatorem, który zachorował. Dwóch naszych przyjaciół przyszło tu wczesnym rankiem. - Popatrzył na dozorcę, który stał w nogach łóżka oburzony, że jego słowa podawano w wątpliwość. - Tak, dwóch mężczyzn o siwych włosach, jeden miał torbę lekarską, a drugi laskę. Ostatnio lekarze przychodzą tu bez przerwy, więc prawie nie zwracam na nich uwagi. - Ile czasu przed wybuchem przyszli? - zapytał ostro Nicholas, nie dając dojść do słowa urzędnikowi. Dozorca zastanawiał się, mrużąc oczy i zaciskając usta. Usłyszałem, jak idą na górę, drzwi otworzyły się i zamknęły. Potem Cezar, który handluje na targu, przyszedł kłócić się ze mną o czynsz, ale nie potrwało to długo, bo po chwili rozległ się wy buch. Padliśmy obaj ze strachu na podłogę. Wszystko się po przewracało, a na schodach była jedna wielka chmura pyłu. Myślałem, że zaraz cały dom zawali się nam na głowy. A więc to była pułapka, pomyślał Nicholas. Jeśli dobrze zrozumiałem słowa Ishama, to usunięcie zaklęcia, które więziło Arisilde’a, zaalarmowało naszego przeciwnika. Odczekał, żeby zobaczyć, kto przyjdzie na odsiecz czarnoksiężnikowi, i zaatakował. Ale jeśli Arisilde obudził się, dlaczego nie próbował się bronić? Muszę wejść do tego mieszkania. - W jaki sposób jest pan spokrewniony z lokatorem? - zapytał urzędnik. Nicholas był rad, że nie ma przy sobie pistoletu, bo chętnie za strzeliłby tego człowieka. Ale zanim zdążył odpowiedzieć, Madeline odsunęła z drogi potężnego policjanta i wepchnęła się do pokoju. Stała oddychając ciężko i wpatrywała się w Ishama. Nicholas spostrzegł, że urzędnik patrzy krzywo na jej płaszcz i spodnie, więc poinformował go chłodno: - Ta pani występuje w teatrze. - Aha. - Urzędnik udał, że wie, o co chodzi, i drążył dalej. - Rozumiem wstrząs, jakiego państwo doznali, ale... Madeline przeniosła wzrok na Nicholasa. - Jak on się czuje? Oczy jej lśniły, ale nie był to blask nie wylanych łez, lecz niebezpieczny błysk, który może się w nie wiadomo co przerodzić. - Nie najlepiej. Trzeba jak najprędzej zabrać go do doktora Brile’a - odparł Nicholas. Dozorca nagle przypomniał sobie o swoich obowiązkach. - Sprowadzę powóz - powiedział i przecisnął się obok policjanta. Nicholas zawahał się przez sekundę, ale postanowił zaufać inteligencji Madeline. Wstał i chwycił ją za rękę, wołając: - Jakaś ty blada! Dziewczyna zamrugała powiekami i uniosła drżący dłoń do czoła. A potem osunęła się miękko, najwyraźniej tracąc przytomność, prosto w ramiona zaskoczonego urzędnika. Ten zachwiał się pod jej ciężarem, a policjant rzucił się na pomoc. Kobieta, która zajmowała się Ishamem, wydała okrzyk współczucia i także ruszyła na ratunek. Nicholas skorzystał z zamieszania i wymknął się z pokoju. Zobaczył, że lokatorzy wciąż kręcą się na klatce schodowej, i pospieszył na górę. Futryna w wejściu do mieszkania Arisilde’a popękała, a drzwi wisiały na zawiasach, ukazując znajomy przedsionek zasypany najrozmaitszymi szczątkami. W ścianie między dwoma oknami wychodzącymi na boczną uliczkę była dziura. Podłogę pokrywała gruba warstwa opadłego z sufitu tynku i potłuczonego szkła z okien, a szczątki firanek lekko poruszał powiew chłodnego wiatru. Nicholas przeszedł po pokoju, oglądając porozrzucane dookoła znajome przedmioty, książki i połamane rośliny doniczkowe. Wybuch gazu, pomyślał pogardliwie. Ten, kto wyciągnął taki wniosek, ma chyba nie po kolei w głowie Widać wyraźnie, że cokolwiek zniszczyło ścianę, dostało się tutaj z zewnątrz. - Opuścił zrujnowaną bawialnię i szybko przeszukał resztę mieszkania. Inne pokoje nie zostały aż tak bardzo zniszczone, najwyżej ze ścian pospadały obrazki i popękał tynk. Nie było tu też żadnego śladu obecności Ronsarde’a czy Halle’a ani w ogóle kogokolwiek.. Sypialnia Arisilde’a wcale nie była naruszona. Kołdra na łóżku leżała odrzucona na bok, a w materacu widać było wgłębienie wygniecione przez ciało czarnoksiężnika. Nicholas usłyszał jakieś głosy na dole. Ruszył w stronę drzwi, ale jego wzrok przyciągnęło coś białego wbitego w popękaną futrynę. Był to kawałek kości słoniowej, przedstawiający głowę parscyjskiego kota. Ta rzeźba zdobiła główkę hebanowej laski, którą Reynard pożyczył inspektorowi. Dozorca znalazł powóz, który miał zabrać Ishama do gabinetu doktora Brile’a, a Nicholas wykorzystał zamieszanie, żeby zejść na dół nie zauważony przez nikogo. Podczas zbiorowych wysiłków, by znieść rannego na dół, nie czyniąc mu krzywdy, Nicholas dał kilka monet kobiecie, która pozwoliła wykorzystać swoje mieszkanie jako szpital i kostnicę, i poprosił dozorcę o znalezienie przedsiębiorstwa pogrzebowego, które zajęłoby się ciałem Madele. Wymknął się na ulicę, nie nagabywany przez policjantów ani kogokolwiek innego. Kiedy udzielał instrukcji stangretowi i dawał mu kartkę dla doktora Brile’a, zobaczył, że Madeline czeka po drugiej stronie ulicy razem z Reynardem i Cusardem. Sprawdził, czy Isham został wygodnie ułożony, odesłał powóz i dołączył do nich. - Jak się czujesz? - zapytał Madeline. - Dobrze - warknęła... - Czy wiemy, co się tutaj stało? - zapytał Reynard, jakby wcale nie oczekiwał odpowiedzi. Nicholas pokręcił głową. - Z tego, co mi powiedział Isham, Madele odkryła, co zaszkodziło naszemu przyjacielowi, Było-to zaklęcie, a nie narkotyki czy choroba. Kiedy je usunęła, czarnoksiężnik skądś się o tym wiedział. Odczekał trochę, żeby zwabić jeszcze kogoś z nas w pułapkę. - Zaciskając wargi, spojrzał na Madeline. - Dlaczego nie powiedziała mi, że wie, co zaszkodziło Arisilde’owi? - Ona nigdy nikomu nie mówiła. Prawdopodobnie nie chciała budzić w tobie nadziei, na wypadek gdyby się myliła - Madeline zacisnęła pięści. - Głupia stara baba. Reynard przyglądał się zrujnowanej mansardzie. - Co teraz? - zapytał cicho. Nicholas wiedział dokładnie, Co musi zrobić. Rozejrzał się dookoła, gdyż nagle odniósł wrażenie, że kogoś mu brakuje. - Moment. Gdzie jest Crack? Cusard zbladł. - Był z Ronsardem i Hallem, kiedy wychodziłem... - powiedział. Nicholas zaklął i zawrócił w stronę powozu, którym tu przyjechali. Sprawdzi w mieszkaniu przy bulwarze Panzan, ale już wiedział, że nikogo tam nie znajdzie. Polecił przecież Crackowi, by pilnował Ronsarde’a i Halle’a. On na pewno nie pozwoliłby im wyjść bez jego asysty. 19 Nicholas przeczytał jeszcze raz telegram, nie wierząc własnym oczom, a potem zmiął go w małą, ciasną kulkę. Przez chwilę próbował opanować wściekłość, a potem zwrócił się do Reynarda. - Powiadomiono mnie, że żadne moje depesze nie będą dostarczane kapitanowi Giarde. - Fallier? - zapytał Reynard z niedowierzaniem. Nicholas pokręcił głową. Czarnoksiężnik dworski nie miał wpływu na dostarczanie wiadomości do pałacu. Nie, to należało do prefektury - Albier. Myśli, że coś knuję przeciwko niemu razem z Ronsardem. Prawdopodobnie wydał też podobne polecenie dotyczące telegramów od inspektora i Halle’a. Nikt w prefekturze nie wiedział, że ci dwaj ukrywają się w mieszkaniu przy Panzan. Nicholas próbował wysłać wiadomość z urzędu telegraficznego przy bulwarze Kwiatów, a potem wrócił wraz z innymi do domu, gdzie powitała ich pustka i chłód, gdyż kominki dawno już wygasły. Tak jak się obawiał, nigdzie też nie znalazł Cracka. Na wszelki wypadek posłał Lamane’a do składu, ale czuł, że Crack musiał pójść za Ronsardem i Hallem do mansardy Arisilde’a.. Wrzucił telegram do kominka. Madeline siedziała na otomanie przy oknie z podkulonymi kolanami. Podniosła teraz głowę i popatrzyła na niego nieruchomym wzrokiem, nic nie mówiąc. Cusard nerwowo krążył po pokoju. - Ale Giarde jest w porządku - stwierdził w zamyśleniu Reynard. - Moglibyśmy iść do niego, wyjaśnić wszystko i poprosić o pomoc.. Nicholas skrzywił się na samą myśl o tym, ale rzeczywiście najlepiej byłoby uzyskać wsparcie Giarde’a. - Wyślemy do niego Madeline. Ty i ja pójdziemy śladami pozostałych. Reynard wbił w niego wzrok. - Wiesz, dokąd ich zabrano? - Mam pewne przypuszczenia. - Nicholas podniósł mapy, które przedtem cisnął na krzesło, i wybrał tę, której potrzebował. Rozłożył ją na stole. - To punkt kluczowy. Kanał ściekowy przy ulicy Monde. - Ukrywa się w kanałach? - zapytał Cusard z wyraźnym powątpiewaniem, podchodząc, by spojrzeć na mapę. - W ciągu ostatnich kilku dni kanał przy ulicy Monde regularnie zatyka się kośćmi. Ludzkimi - powiedział Nicholas. Kiedy nadal patrzyli, nic nie rozumiejąc, dodał: - Te kości są bardzo stare, nawet na pierwszy rzut oka. Dlatego kanalarze niezbyt się nimi przejęli. - Lepiej zacznij od początku - powiedział Reynard, wymieniając z Cusardem spojrzenia.. - Z doświadczenia wiem, jak trudno znaleźć bezpieczną kryjówkę w tym mieście - zaczął cierpliwie Nicholas. - Skoro nasz czarnoksiężnik wybrał sobie za pierwszym razem Valent House, sądzę, że najprawdopodobniej nie próbował kupić żadnej innej nieruchomości, a prefektura mimo to przeszukuje wszystkie opuszczone budynki. Więc zanim przeniesiemy nasze śledztwo poza obręb miasta, chciałbym sprawdzić, czy nie schował się pod ziemią. - Klątwa. Isham powiedział, że mogła powstać ze szczątków dawno zmarłego odmieńca, prawda? - Reynard w zamyśleniu postukał w mapę. - Katakumby? - Właśnie. Po rozmowach z kanalarzami i obejrzeniu map z biura prac publicznych wydaje mi się, że opróżniono jakieś katakumby, wyrzucając kości do kanału ściekowego gdzieś przed Monde. - A może po prostu gdzieś zawaliły się katakumby i kości przedostały się do ścieków? - Wtedy opadłby poziom wody w ściekach, zwłaszcza że już od dawna nie padało. - Nicholas zawahał się. Były to tylko jego przypuszczenia, ale nadal sądził, że jego rozumowanie jest logiczne. - Od jak dawna o tym wiesz? - Reynard popatrzył na niego badawczo. Nicholas spojrzał na Madeline, ale chociaż dziewczyna słuchała z uwagą, nie dała nic po sobie poznać. - Od kiedy obejrzałem mapy, które dostałem od urzędnika z biura prac publicznych. Chciałem się upewnić, czy w tej okolicy są katakumby, które nadawałyby się do takich celów. Podczas ostatnich kilku dziesięcioleci budowano ich całkiem sporo i wszystkie katakumby, do których wciąż można się dostać, są na niewielkiej głębokości. Reynard pokiwał głową. Katakumby będące nadal w użyciu znajdowały się pod katedrą, a także pod starym Vienne, gdzie czasami otwierano je dla zwiedzających. - Ale o tych wie tylko nasz czarnoksiężnik? Nicholas przytaknął mu w roztargnieniu. - Kiedy upewnimy się, czy właśnie tam znajduje się kryjówka czarnoksiężnika, możemy skierować Falliera i Giarde’a z jego ludźmi do konkretnego miejsca.. - Rzucił okiem na Cusarda. - Potrzeba mi paru rzeczy ze składu. Cusard pokiwał głową i sapnął z rezygnacją. - Ścieki. Gule. Cieszę się, że już jestem stary. - Chciałbym mieć jasność co do jednego - powiedział Reynard. - Mamy znaleźć miejsce pobytu czarnoksiężnika, a potem zajmie się nim Fallier i pałac, a nie my sami. - Tak jest. Sytuacja nie wymaga od nas samobójstwa - odparł Nicholas, unosząc ironicznie brew. - Chyba że zostaniemy osaczeni. Bądź co bądź, jestem spokrewniony z człowiekiem, który zabił czarnoksiężnika Urbaina Grandiera. - O ile dobrze pamiętam tę historię, Alsene strzelił mu w plecy - stwierdził sucho Reynard, zakładając ręce na piersiach. - Ja też chętnie skorzystam z tej metody. Reynard pogładził wąsa i zapytał w zadumie: - Jaki strój jest najbardziej stosowny na wizytę w kanałach? Nicholas chciał mu odpowiedzieć, ale Madeline zerwała się nagle z otomany. - Ja z tobą pójdę, Nicholasie, nie Reynard. Obaj spojrzeli na nią ze zdziwieniem. Zrozumiała, że musi im chyba wyjaśnić swój punkt widzenia. - Wiemy, że kula Edouarda działa w moich rękach, a nie mamy pojęcia, czy zechce pomóc komuś innemu. Teraz nie ma czasu tego sprawdzać. Przypuszczam, że w kanałach są nadal ghoule. Urwała, jakby czekając na uwagi, ale Nicholas milczał. Nikt jeszcze nie przemawiał do niego takim tonem i to wywołało jego zdziwienie. Zastanawiał się, czy dziewczyna powie coś o Madele. Po chwili Madeline mówiła dalej, nie dając po sobie poznać, czy jego milczenie wywarło na niej jakiekolwiek wrażenie. - Mogłabym pójść za tobą i wywołać awanturę, jeśli spróbujesz mnie powstrzymać. Ale nie zamierzam niczego takiego robić. Po prostu idę z tobą.. Nicholas tylko odchrząknął. - To znaczy, że zadanie nawiązania kontaktu z Albierem i kapitanem Giardem spadnie na Reynarda. Zacisnęła usta. Wiedziała, że Reynard zna Giarde’a z czasów służby w kawalerii, i trzeba przyznać, że cios był poniżej pasa. - Nie sądzę, by Reynard przejmował się tym aż tak bardzo jak ty - dodała i Reynard i Nicholas znowu tylko popatrzyli po sobie. - Niewiele brakowało, a zemdlałabyś, kiedy wychodziliśmy kanałami z więzienia - powiedział Nicholas bez przekonania. - Ty za to zwymiotowałeś na widok rzezi w Valent House odparła. - Uważam; że jesteśmy kwita. Nicholas wziął głęboki wdech i spojrzał na Reynarda, a ten natychmiast powiedział: - To wasza sprawa. Nie zamierzam się mieszać.. Madeline miała rację co do kuli. Kiedy znajdą kryjówkę czarnoksiężnika, z pewnością ruszy za nimi pościg; nie wiadomo, czy wydostaną się stamtąd żywi, czy zginą bohatersko. Nicholasowi wcale nie podobała się wizja szlachetnej śmierci, czy to w pojedynkę, czy w towarzystwie. - Mamy coraz mniej czasu - przypomniała cicho Madeline. - Jest coś, o czym muszę wam najpierw powiedzieć. - Nicholas powoli złożył mapę. Bez względu na to, które z nich pójdzie, wolał, żeby wiedzieli, co ich tam może spotkać. - Nie sądzę, by czarnoksiężnikiem był człowiek udający, że jest Constantem Macobem. Madeline zmarszczyła brwi. Reynard popatrzył na niego ze zdziwieniem i zaprotestował: - Myślałem, że wszystkie nasze odkrycia prowadzą właśnie do tego wniosku. - Owszem - przyznał Nicholas. - Tylko że moim zdaniem jest to Constant Macob we własnej osobie. Nastała chwila ciszy, a potem znowu odezwał się Reynard. - Chcesz powiedzieć, że to Macob, ale nie w ludzkim ciele? Cusard jęknął i ukrył twarz w dłoniach. - Nie w ludzkiej postaci - zgodził się Nicholas. - Już nie. - Sugerujesz, że urządzenie Edouarda przywróciło go do życia? - zapytała Madeline, kręcąc z powątpiewaniem głową. - Świetnie. Nam się to też wkrótce przyda - mruknął Cusard. - Nie, to chyba nie stało się dzięki urządzeniu Edouarda. Sądzę, że Octave skontaktował się z Macobem, zanim dostał od Ilamiresa Rohana kulę i notatki na temat prac Edouarda. Myślę, że Octave nawiązał kontakt z Macobem albo Macob sam zgłosił się do niego podczas wcześniejszych seansów spirytystycznych. Macob używał swej wiedzy czarnoksięskiej, by zdobywać dla Octave’a różne informacje. Między innymi odkrył, że Ilamires Rohan wciąż ma jedną z kul Edouarda. Octave wydobył ją szantażem od Rohana, aby posłużyła do przywrócenia Macoba do świata żyjących. Odszedł od stołu. - Macob niewątpliwie dąży do tego, by znowu wrócić do życia. W tym celu musiał wydobyć swoje ciało albo to, co z niego pozostało, z komnatki w podziemiach dawnego Ventarin House. Wysłał Octave’a, żeby ten skontaktował się z księżną. Mondollot, ale nie do końca ufał swemu wspólnikowi. Bądź co bądź w interesie Octave’a leżało, by jego działalność spirytystyczna i odnajdywanie ukrytych skarbów trwało jak najdłużej. Macob musiał w końcu zrozumieć, że Octave wcale nie chce jego wskrzeszenia. Posłał więc ghoule, które sam stworzył przy pomocy nekromancji, aby porwały jego zwłoki. Nasze pojawienie się w piwnicach Mondollot musiało go zaskoczyć, skoro wysłał golema Octave’a, żeby mnie wypytał. Bał się, że odkryłem prawdę, iż Octave używa kuli Edouarda - pokręcił głową. - Nie, chyba raczej pragnął ukryć przed doktorem, przynajmniej jeszcze wtedy, do czego naprawdę zmierza. Udawał, że pomaga mu w jego oszukańczych praktykach spirytystycznych. Po seansie w Gabrill House chciał poinformować Macoba, że ktoś śledził jego powóz, więc pojechał do Valent House. Może nie wiedział, że czarnoksiężnik wrócił do praktyk nekromantycznych. Wiem tylko, że kiedy następnego wieczoru widziałem się z Octavem u Lusaude’a, spirytysta był poważnie przestraszony. - Ale Macob ma już swoje ciało od ładnych paru dni - powiedziała Madeline. - A to, co się ostatnio wydarzyło” świadczy, że nie dostał jeszcze wszystkiego, czego potrzebuje. - Tak, jeszcze mu czegoś brakuje. Czegoś, co znajduje się w pałacu. - W pałacu? - Reynard zmarszczył brwi. - Co ten... Zaraz, zaraz, powiedziałeś, że Fontainon House znajduje się w obrębie strażników pałacowych. Macob chciał, żeby Octave przeprowadził tam seans, gdyż mógłby przejść przez ich zaporę i dostać się do pałacu? - Powiedziałem coś w tym rodzaju kapitanowi Giarde - przyznał Nicholas. - Ale nie mamy dowodów. - Tylko czego może Macob stamtąd potrzebować? Nicholas wzruszył ramionami. - Nie mam zielonego pojęcia. Od setek lat w pałacu mieszkają czarnoksiężnicy. To może być coś, o czym nikt nie ma pojęcia. Nikt poza Macobem. - Popatrzył na Madeline. - Wciąż chcesz ze mną iść? - Nie powinieneś traktować tego jako wyzwania - odparła sucho. Reynard wyruszył do prefektury, mając nadzieję na spotkanie z lordem Albierem. Jeśli nie zdoła go przekonać, że sprawa jest bardzo pilna, a zarazem zdoła uniknąć osadzenia w celi, spróbuje uzyskać audiencję u samego Giarde’a. Nicholas musiał przyznać, że Reynard poradzi sobie z uporem i głupotą Albiera znacznie lepiej niż Madeline, nie doprowadzając go przy tym do wściekłości, co mogłoby zakończyć się aresztowaniem. Po krótkich przygotowaniach Cusard zawiózł ich swoim furgonem do wejścia do kanałów. Znajdowało się ono na mało ruchliwej ulicy, przy której stały puste w ciągu dnia domy czynszowe, a jezdnię od szerokiego chodnika oddzielały ozdobne drzewka w donicach. Było to dosyć niedaleko od syfonu przelewowego przy ulicy Monde. Furgon zatrzymał tak, by zasłaniał właz, a Nicholas jeszcze raz sprawdził zawartość wodoodpornego chlebaka, który pakował w pośpiechu przy akompaniamencie smętnych pytań Cusarda o dodatkowe świece i zapałki. Madeline stała obok, trzymając pod pachą zawiniętą w parcianą tkaninę kulę. Wyglądało na to, że najbardziej ze wszystkiego interesuje ją to, żeby jak najprędzej wyruszyć. Cusard podążył wzrokiem za spojrzeniem Nicholasa i mruknął: - Proszę pilnować naszej panienki. I znaleźć Cracka. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo przyzwyczaiłem się do tego łobuza. - Dobrze - powiedział Nicholas. -Nie martw się; jeśli wszystko pójdzie gładko, nie powinno nam grozić żadne większe niebezpieczeństwo. - Niech pan tak nie mówi - zaprotestował Cusard. - Kusi pan los. Podnieśli ciężką metalową pokrywę i Nicholas zszedł jako pierwszy, żeby zapalić lampę. Madeline ruszyła za nim, a Cusard zamknął wejście. Kiedy ich oczy przyzwyczaiły się do ciemności, Nicholas stwierdził, że trafili na jeden z najnowszych kanałów. Ich latarnia wydobyła z mroku wysokie ceglane ściany i szeroki kanał. Chodnik był czysty i prawie całkiem suchy, a w powietrzu unosił się tylko cień nieprzyjemnego zapachu. Do krawędzi chodnika przywiązana była nieduża łódka, którą lekko poruszał prąd wody. Z tyłu miała przymocowane metalowe płyty, które mogły być unoszone lub opuszczane, co pozwalało kontrolować szybkość przepływu wody, a z przodu sitowatą tarczę, na której zatrzymywały się zanieczyszczenia. Używano jej głównie do inspekcji kanałów. Nicholas przekupił niedawno poznanego kanalarza, by ją tu dla nich zostawił, a jego wyjaśnienie, że prowadzi śledztwo w celu zdobycia informacji obciążających prefekta biura prac publicznych, wywołało natychmiast chęć udzielenia pomocy. Teraz przytrzymał łódkę, a Madeline wsiadła do środka i natychmiast odwinęła kulę. - I co? - zapytał. - Nic - pokręciła głową, przyglądając się urządzeniu. - Jest zimna i nieruchoma. Podnosząc z chodnika wiosło i wchodząc do łódki, Nicholas pomyślał: - A jeśli się mylę? Jeśli nie mam racji, nasi przyjaciele nie żyją, a my tracimy czas? Jednak miał nadzieję, że nie jest w błędzie. Odwiązał cumę i zaparł się mocniej, gdy prąd szarpnął łódką. - Ho, ho - powiedziała Madeline, zaskoczona szybkością, z jaką się poruszali. - Nie wiemy, dokąd zmierzamy, ale widać wyraźnie, że dotrzemy tam bardzo szybko. - Czyż nie jest tak zazwyczaj? - odparł lekko Nicholas. Z ulgą zauważył, że dziewczyna zaczyna przypominać dawną siebie. Wiedział, że obwinia go o śmierć Madele, i miała rację; gdyby nie on, starsza pani dalej żyłaby sobie spokojnie pod Lodun. Ale teraz nie mógł już nic na to poradzić. Po kilku nieudanych próbach zdołał skierować łódkę w stronę ujścia głównego kanału. Łódka znalazła się w kanale tylko odrobinę szerszym niż zamocowane z tyłu metalowe płyty. Prędkość zwiększyła się nieco, ale teraz nie trzeba nią było sterować, więc Nicholas odłożył wiosło i przycupnął na wąskiej ławeczce. Strop obniżył się, chodniki po bokach stały się węższe, a światło lampy odbijało się od rur biegnących pod łukowatym sklepieniem. Wszystko to przypominało kanał, w którym znaleźli się po ucieczce z więzienia, tylko tu było znacznie czyściej... Wkrótce znaleźli się pod ulicą Picard, minęli komnatkę o wyższym suficie, a potem dostali się pod ulicę Oran. Ściany i chodniki były tu pokryte jakąś ciemną, oślizgłą substancją, z wody unosił się ohydny odór, zaś ich łódka coraz częściej natrafiała na jakieś ciała stałe, których Nicholas wolał bliżej nie poznawać. Madeline pogrzebała w chlebaku i wydobyła z niego kawałki ciemnego materiału, którymi oboje obwiązali sobie usta i nosy. Materiał nasączono parscyjskimi olejkami o bardzo silnym zapachu, który wprawdzie był nieco duszący, ale doskonale zabijał ohydną woń ścieków. Nowe kanały były długie i proste, a mimo to nawet w nich czaiły się zagrożenia. Mieli szczęście, że ostatnio nie padało zbyt wiele; w wyniku nagłych opadów utonął już niejeden kanalarz. Starsze kanały, które zbudowano wraz z miastem i w ciągu kilku setek lat wiele razy przerabiano, były znacznie trudniejsze do sforsowania. - Jesteśmy już niedaleko - powiedział Nicholas. Zaraz za syfonem ulica Oran krzyżowała się z ulicą Monde. Nagle Nicholas wyraźnie usłyszał głosy dobiegające z głębi tunelu. - Lampa - wyszeptał. Madeline pospiesznie zakryła otwór latarki. Nicholas zwolnił bieg łódki, przechodząc na przód i wbijając szerokie wiosło w błoto na dnie kanału. Posuwali się w stronę kolektora i syfonu. Nicholas widział przed sobą światło latarni i słyszał głosy. To pewnie kanalarze, którzy sprawdzają stan syfonu. Nicholas oddał wiosło Madeline i wyprostował się, zapierając stopami o dno łódki, by utrzymać równowagę. Kiedy zbliżyli się do celu, światło wydobyło z ciemności zaokrągloną ścianę pomieszczenia o wysokim stropie, a zastałe powietrze kanału poruszył lekki powiew. Nicholas podniósł ręce i po chwili poczuł oślizgłe kamienie łukowa tego wejścia. Chwycił je i łódka szarpnęła, prawie zwalając go z nóg. Madeline przykucnęła i wbiła mocniej wiosło w błoto na dnie kanału. Łódka zatrzymała się, a woda opływała ją teraz z lekkim chlupotem. Ku swojemu zdziwieniu Nicholas stwierdził, że zdołali jednak łódkę zatrzymać. Syfon przy Monde chyba znowu jest zatkany i poziom wody się obniżył. Mężczyźni stojący na pomoście rozmawiali, a ich poruszające się lampy rzucały cienie na ścianę. Nicholas dosłyszał takie słowa, jak muł, zatkane i dynamit. Potem głosy oddaliły się i światło znikło. Nicholas odczekał jeszcze kilka chwil, a potem szepnął: - W porządku. Madeline wyciągnęła wiosło z westchnieniem ulgi, a on puścił obramowanie sklepienia i wpłynęli do kolektora. Panowały tu kompletne ciemności i ciszę przerywało tylko chlupanie wody. Nicholas odnalazł latarkę na dnie łódki i odsunął pokrywę. Zobaczyli wysokie ściany kolektora i pomost na górze. Po śladach na murach widać było, że normalnie woda sięgała kilka stóp wyżej. W głębi kolektora, na szerokiej kamiennej podstawie znajdował się koniec syfonu - długiej rury, którą woda przepływała z jednej części systemu ściekowego do drugiej. Nad nim wisiało coś, co przypominało górę okrągłej klatki. W urządzeniu tym powinna znajdować się drewniana kula używana do czyszczenia syfonu. Nicholas odebrał Madeline wiosło i skierował łódkę do kamiennej podstawy platformy. Z otworu dochodziło do nich zimne, śmierdzące powietrze i Nicholas zadrżał, chociaż miał na sobie ciepły płaszcz. Dookoła otworu poprzyklejały się grudki cuchnącego mułu i piasku. Nicholas oparł się na wiośle, by unieruchomić łódź, podniósł jedną z nich i podał Madeline. W świetle latarki przełamała ją, żeby zobaczyć, co zawiera. - Tak, to kość - powiedziała cicho. - Stara i krucha, jakby nie leżała długo w wodzie. Nicholas odepchnął łódź i skierował ją do wylotu następnego kanału. Znajdowali się teraz w starszej części tunelu i odór pozbawił by ich tchu, gdyby nie maseczki nasączone wonnym parscyjskim olejkiem. W blasku latarki widać było biegające tu szczury, a od czasu do czasu słychać było plusk, kiedy jakiś robak spadał ze sklepienia do wody. Kula nie dawała znaku życia, a Nicholas nie wiedział, czy ma odczuwać ulgę, czy zniechęcenie. Nie starczyło im czasu, by dokładniej zbadać działanie urządzenia, ale jeśli nekromanta znajdował się gdzieś w okolicy, powinno już jakoś zareagować. A jeśli ghoul napadnie na nas teraz, kiedy tkwimy w tej łódce, to kiepsko z nami, pomyślał. W końcu pojawiło się łukowate przejście zamknięte zardzewiałą kratą. - To tu - powiedział Nicholas, zanurzając wiosło, żeby zatrzymać łódź. - Teraz pójdziemy pieszo. Madeline chwyciła kamienną krawędź chodnika i pomogła mu przyciągnąć łódkę do brzegu. - Mogłabym udawać zachwyt, ale myślę, że zachowam go na spotkanie z czymś naprawdę okropnym. - Nastąpi to niebawem - poinformował ją Nicholas. - To Wielki Kanał Ściekowy. Od sześciuset lat nie spuszczano z nie go wody. Madeline mruknęła coś pod nosem. Nicholas przywiązał łódkę do jednego z umieszczonych tu właśnie w tym celu metalowych pierścieni i wspiął się na chodnik, żeby przyjrzeć się kracie. Była zamknięta na zamek, a klucz prawdopodobnie znajdował się w posiadaniu biura prac publicznych. Wyglądała na kompletnie przerdzewiałą, więc Nicholas wyjął z chlebaka nieduży łom i zabrał się do odrywania kraty od podłoża. Tak jak to wcześniej ustalili, Madeline trzymała lampę i kulę,. pilnując, czy nikt się nie zbliża. Nicholas wiedział, że kanalarze często tracili życie, niektórzy od trujących wyziewów, które gromadziły się w mniej używanych tunelach, inni tonęli, gdy nastąpił nagły przybór wody; jeśli ostatnio zginęło ich trochę więcej, uznano to pewnie za pechowy zbieg okoliczności i nikt nie doszukiwał się jakichś innych tego przyczyn. Krata oderwała się od kamieni i wkrótce Nicholas zrobił wystarczająco duży otwór, by mogli się przez niego przedostać. Zarzucił sobie chlebak na ramię, wziął od Madeline lampę i przecisnął się na drugą stronę. Potem poczekał na dziewczynę, oświetlając jej drogę i badając w blasku lampy, co znajduje się przed nimi. Strop znajdował się tu niżej, a chodniki były węższe. Popękane i nadkruszone mury pokrywały nieczystości i najdziwniejszego kształtu porosty. Odmiana fosforyzująca, przemieszana z innymi gatunkami, odbijała światło latarni. Madeline przecisnęła się za Nicholasem przez otwór, mocno przyciskając pod pachą kulę.. - I jak? - zapytał Nicholas. Przyłożyła kulę do policzka, żeby się upewnić. - Ani drgnie. Ale jest tu pełno rur, prawda? Może one jej przeszkadzają? - Niby dlaczego? - Nicholas zauważył, że dziewczyna mówi o kuli, jakby była żywą istotą; zupełnie tak samo większość czarnoksiężników wypowiada się o swoich Wielkich Zaklęciach. Ciekawe, czy przejęła ten zwyczaj od Madele. - Dla jakichś tajemniczych przyczyn... skąd ja mam to wiedzieć? Ta kula jest taka lekka, że nie może być wykonana z ni czego innego niż miedź lub brąz. Żelazo ma własności magiczne; może wywiera na nią jakiś wpływ. - Może - przyznał niechętnie Nicholas. - Takie już nasze szczęście - ciągnąć tę kulę ze sobą aż tutaj, żeby się przekonać, że wcale nas nie ochrania. - Ruszył wąskim chodnikiem, starannie wybierając drogę. - Ale przecież w tym drugim kanale zadziałała - powiedziała Madeline, ruszając w ślad za nim. - Teraz jesteśmy znacznie głębiej pod ziemią. - Znajdowali się w jednym ze starszych kanałów Vienne. W przeszłości odmieńcy byli znacznie bardziej agresywni niż obecnie. Może więc tunel zabezpieczono jakimiś zaklęciami, które teraz przeszkadzały urządzeniu Edouarda? A jeśli stare kości, które za pchały syfon, dostały się do wody w wyniku naturalnych procesów, a my zmierzamy w złym kierunku? pomyślał Nicholas, zły na samego siebie. Może powinniśmy zostawić to wszystko w spokoju? Ale czuł, że jego domysły są słuszne. - Czy przyszłabyś tu ze mną, gdybyś przypuszczała, że się mylę? - zapytał Madeline. Parsknęła z niedowierzaniem, słysząc to idiotyczne pytanie. - Jasne, że nie. Za kogo mnie masz? Miejscami kanał był prawie całkiem zatkany cuchnącym mułem, a kamienna droga na długich odcinkach zmieniała się w istne rumowisko, przez które z trudem przychodziło im się przedzierać. Nicholas był rad, że założyli wysokie, sznurowane buty o gumowych podeszwach i grube rękawice. Z obu stron tunel co jakiś czas rozgałęział się, i Nicholas użył kompasu, żeby zobaczyć, w którym miejscu muszą skręcić. Sklepienie było coraz bardziej popękane; natrafili na kilka kompletnie zrujnowanych szybów, których nie zaznaczono na mapie. - Jesteśmy już blisko, może nawet za bardzo - mruknął, klękając na bardziej suchym kawałku podłoża, a Madeline stanęła obok, przyświecając mu lampą. - Tutaj coś jest - powiedziała nagle. - Popatrz. Nicholas podniósł wzrok. W ścianie korytarza znajdowała się wnęka. Nicholas myślał początkowo, że zawalił się tu po prostu fragment muru, ale dokładniejsze oględziny wykazały, że ma ona zbyt regularny kształt. Ponadto w ścianie tkwiły silnie przerdzewiałe, ale wciąż dobrze widoczne łańcuchy. Podszedł bliżej i dostrzegł, że nie są to pozostałości jakiegoś urządzenia zamykającego i otwierającego kanał; to były kajdany. Rozejrzał się dookoła, ale wszelkie inne ślady wskazujące na przeznaczenie tego miejsca pokrywała wielowiekowa warstwa brudu. - To był loch. Tunel został przebity przez jego środek. Madeline podniosła lampę i popatrzyła w drugą stronę korytarza. Tam też były wnęki w ścianie. - O, tam jest jeszcze jedna. I następna. Czy masz na mapie zaznaczone jakieś stare więzienie?, - Nie, ale... - odwrócił się powoli, wyobrażając sobie ulice nad nimi. - Jesteśmy pod ulicą Daine, a więc to może być podstawa starych murów obronnych. Zostały rozebrane dwieście lat temu. - Nie zaznaczono ich na mapie, ale tak samo nie było na niej katakumb, do których zmierzali. - Nicholas - szepnęła nagle Madeline. Odwrócił się i zobaczył, że dziewczyna wpatruje się z uwagą w kulę. Podszedł i odebrał jej lampę, żeby mogła trzymać magiczny przyrząd w obu rękach. Zmarszczyła brwi, a potem pokręciła głową.. - Nie, teraz się uspokaja, jakby... przestała. - Podniosła wzrok i rozejrzała się dookoła z namysłem. - Wygląda to tak, jakby coś, co jej się nie podobało, przeszło sąsiednim tunelem. Nicholas kiwnął głową. To przynajmniej rozwiewało wątpliwości co do działania kuli. - Z powrotem. Tędy.. Wrócili do ostatniego rozgałęzienia i Nicholas zawahał się, pamiętając, że ulica Monde prowadzi mniej więcej ze wschodu na zachód i mury mogłyby stanowić przeszkodę wtedy, gdy wytyczano tę znacznie od nich młodszą arterię. Nie sądził, by warto było patrzeć na mapę: kanały biegły równolegle do ulic, które obsługiwały, a jego interesowała plątanina wąskich zaułków, które istniały tu wcześniej. - To musi być gdzieś tutaj. Katakumby powinny znajdować się za murami. - Podniósł lampę, przyglądając się z uwagą brudnej, pokrytej porostami powierzchni muru. Madeline stuknęła palcem w kamień ukryty pod gąbczastą naroślą. - Pod tym mogą się tu znajdować jakieś drzwi - powiedziała z zastanowieniem. - Czy wiesz, po której stronie kanału powinny znajdować się te katakumby? Nicholas pokręcił głową. Budowniczowie, mogli przebić się przez ich środek, tak samo jak w przypadku cel. - Sprawdź tę stronę, a ja zajmę się drugą. Chociaż kanał nie był szeroki, blask latarki okazał się niewystarczający, więc musieli polegać głównie na dotyku. Zbadali tak jakieś dwadzieścia stóp muru, kiedy Nicholas potknął się. Poczuł, że ściana ustępuje mu pod ręką, i stwierdził, że jest z drewna, a nie z kamienia. Chciał się cofnąć, ale coś go trzymało, więc rozpaczliwie rzucił się do tyłu, myśląc, że to jakiś stwór po drugiej stronie złapał go za ramię. Uwolnił się tak łatwo, że aż usiadł z impetem na ziemi. Miał podarty rękaw i domyślił się, że zaczepił o metalową ramę, w którą oprawione było zbutwiałe drewno. - Nic ci nie jest? - zapytała Madeline, brnąc ku niemu przez błoto na dnie kanału. - Nie, skończyło się na strachu. -Pomógł jej wejść na kamienny występ. Trzymając jej ukrytą w rękawiczce dłoń, przyjrzał się dziewczynie dokładniej. Jej buty, spodnie i poły płaszcza były umazane ohydnym błotem, a w czapce zakrywającej uszy i kawałkach materiału osłaniających usta i nos wyglądała jak rabuś grobów. On sam sprawiał pewnie jeszcze gorsze wrażenie. - Jeśli ghoule kierują się węchem, mamy szczęście. Madeline objęła dłonią kulę. - Znowu drży. - A więc jesteśmy na właściwym tropie - stwierdził Nicholas. Odwrócił się w stronę drzwi. Niewiele z nich pozostało. Niskie, mierzące jakieś pięć stóp wysokości, zbutwiały całkowicie i trzymały się wyłącznie na zardzewiałej metalowej ramie. Nicholas powiększył otwór, który niechcący zrobił przed chwilą, i okazało się, że jest tam wąski korytarzyk o ścianach śliskich od dochodzącej z kanału wilgoci. Przeszli więc na drugą stronę i ruszyli przed siebie. Nicholas zdrapał trochę gęstej mazi pokrywającej ściany i stwierdził, że są one zrobione z wielkich kamiennych bloków. Strop był ze skały i wydawało się, że korytarzyk został w niej po prostu wydrążony. - Sądzisz, że to jest część murów? - szepnęła Madeline. - To mi nie wygląda na kanał ściekowy. - Tak, myślę, że to są pozostałości fundamentów, a ten korytarzyk prowadził kiedyś do cel. - Kula trzęsie się teraz tak, jakby miała się rozlecieć - powiedziała niepewnie Madeline. - To znaczy, że jesteśmy blisko. - Nicholas! - Tym razem w głosie dziewczyny zabrzmiało zdenerwowanie. - Ta twoja nonszalancja zaczyna mnie złościć. - Wolisz, żebym wpadł w histerię? - Jeśli potrafisz zaznać tak autentycznego uczucia jak histeria, to... - Urwała i chwyciła go za rękaw. - Zaczekaj. Potem sam to usłyszał. Głośne stuknięcie; które rozległo się gdzieś nad nimi. Powtórzyło się jeszcze raz” a potem zapadła cisza. Nicholas zrobił kilka kroków, nasłuchując. Odwrócił się do Madeline i gestem wskazał, że zaraz zgasi lampę. Kiwnęła głową, a on zasunął pokrywę. Po kilku chwilach zobaczył przed sobą wyraźną poświatę, biało-zielonkawy blask, który nie był jednak światłem dnia. Spojrzał w kierunku swojej towarzyszki i stwierdził, że widzi jej cień na tle muru. - Gdzieś w tym błocku musi być fosforyzujący porost - powiedział cicho. - Chodźmy. Światło stawało się coraz wyraźniejsze. Podeszli bliżej i okazało się, że korytarz prowadzi do jakiejś groty. Kiedy Nicholas znalazł się przy wejściu, usłyszał szelest, jakby papier ocierał się o mur. Skinął na Madeline, żeby podeszła bliżej, a kiedy znalazła się koło niego, dotknął kuli. Metal był ciepły, co w wilgotnych i zimnych podziemiach było zaskakujące, a poza tym wibrował jak jeden z tych nowych elektrycznych wynalazków, które pokazywano na Wielkiej Wystawie. Raptownie cofnął rękę i zdał sobie sprawę, że poczuł to wszystko mimo grubej rękawiczki. Przynajmniej działa, pomyślał. Szkoda tylko, że on nie ma pojęcia, jak można by to wykorzystać. Nicholas wydobył z kieszeni pistolet. W wielkiej grocie, wysokiej na jakieś dwadzieścia stóp i o ścianach pokrytych fosforyzującymi porostami, widać było kolumny i wydrążone w skale krypty. Liczne naturalnych rozmiarów posągi świętych spoglądały ponuro z nisz nad wejściami do krypt. Nicholas pomyślał, że uskrzydlony święty Gathre, o twarzy jak z koszmarnego snu, szczególnie dobrze pasuje do tego miejsca. A więc znaleźli katakumby. Podłogą jaskini leżała jakieś dziesięć stóp poniżej poziomu korytarza, ale zobaczyli fragment połamanej kolumny, po którym prawdopodobnie dałoby się zejść. Nicholas już miał to uczynić, kiedy Madeline postukała go mocno w ramię i wskazała przed siebie. W grocie poruszyła się jakaś ciemna postać. Nicholas zmrużył oczy i dostrzegł łachmany, potargane włosy i białe kości. Był to ghoul, a za chwilę pojawił się następny. Jeden z nich skradał się dookoła kamiennej płyty opartej o złamaną kolumnę, czyniąc gesty, jakby chciał wypłoszyć coś, co ukrywało się w cieniu. Polują, pomyślał Nicholas, patrząc na ruchy napastnika. Na nas? Mało prawdopodobne. Gdyby o nas wiedzieli, już dawno przeszukiwaliby kanał i tunel. Ghoul warknął nagle i odskoczył od kamiennej płyty, zakrywając sobie głowę. Nicholas zobaczył rzucony ludzką ręką kamień i nie zastanawiając się, zeskoczył po kolumnie do groty. Ghoul odwrócił się w jego stronę, szczerząc kły. Jego głowa była w zasadzie nagą czaszką. Nicholas wymierzył doń z pistoletu, zanim zastanowił się, czy kule zrobią wrogowi jakąkolwiek krzywdę. Madeline znalazła się obok niego w chwili, gdy ghoul rzucił się do ataku. Nagle rozbłysło światło, całkowicie przyćmiewając poświatę fosforyzujących porostów, i na chwilę całe pomieszczenie rozjarzyło się zimnym, białym blaskiem. Kula objawiła swoją moc, a wszystko to wydarzyło się tak szybko, że Nicholas ledwie mógł zobaczyć, co się stało. Ghoul wbił pazury w podłoże, wzbijając obłoki pyłu, a potem usiłował uciec. Zanim jednak zdołał zrobić choćby jeden krok, zaczął zapadać się w sobie, a potem została z niego tylko kupka pożółkłych kości i łachmany. Blask zgasł nagle i zapadła głęboka ciemność. Nicholas potknął się i zaklął, a za jego plecami Madeline krzyknęła. - Nic ci się nie stało? - zapytał. - Nie, do diabła. - W jej głosie słychać było złość. - Mam nadzieję, że fosforyzujące porosty ocalały. Odnalazł jej ramię i przyciągnął ją do siebie. Na pewno było tu więcej ghouli. Jeśli kula nie zniszczyła ich wszystkich, mogło im teraz grozić niebezpieczeństwo. Po jakimś czasie poświata fosforyzujących porostów pojawiła się na nowo. Nicholas zamrugał powiekami i powoli jego oczom ukazały się obalone kolumny i otwory krypt. „Coś poruszyło się pod przewróconą kamienną płytą, więc Nicholas natychmiast podszedł, by sprawdzić, co to jest. Przed sobą ujrzał twarz Cracka. Posiniaczoną i brudną, ale jednak należącą do żywej istoty. - Jesteś ranny? - Raczej nie - stwierdził Crack. Mówił słabym, schrypniętym głosem. - A co z Ronsardem i Hallem? I z Arisildem? - zapytał z niepokojem Nicholas. - Nie widziałem żadnego z nich od chwili, kiedy pękła ściana. Madeline chwyciła go za rękę i pomogła mu usiąść. - Masz złamany nadgarstek - stwierdziła. - Jak się tu dostałeś? - Nie mam pojęcia. - Crack pokręcił głową. Widać było, że cierpi. - Coś przebiło ścianę mansardy od zewnątrz. - Popatrzył na Nicholasa. - Wyglądało tak samo jak to coś przy placu Lethe, co wyłoniło się spod podłogi. - Widziałeś, co stało się z innymi? - Nie, dostałem w głowę i wydawało mi się, że zawalił się na mnie sufit, a kiedy się ocknąłem, byłem tutaj - odparł Crack. Madeline wyciągnęła spod płaszcza stosunkowo czysty szalik i usiłowała zrobić z niego temblak. Zdrową ręką Crack wykonał bezradny gest. - Co to, u diabła, jest? - Sieć starych tuneli i katakumb w okolicach Wielkiego Kanału - powiedział Nicholas. - Tu właśnie oprzytomniałeś? - Tam. - Crack odwrócił się i wskazał na koniec katakumb. - Tędy przyszedłem, uciekając przed ghoulami i tymi drugimi istotami. - Jakimi istotami? - zapytała Madeline, rzucając Nicholasowi niespokojne spojrzenie. - Wyglądają jak ludzie, a rzucają się na ofiarę jak dzikie zwierzęta. Myślę, że to o nich właśnie mówił nasz czarnoksiężnik, że pojawiają się przy tworzeniu ghouli. - Wskrzeszeńcy? - Nicholas zmarszczył brwi. Pamiętał, jak Arisilde opowiadał im, że nekromanta morduje rytualnie jakąś osobę, by dać życie ludzkim szczątkom. Mówił wtedy, że ofiara może funkcjonować nadal jako pozbawiona duszy powłoka. - Można ich zabić - stwierdził Crack, ze znużeniem pocierając czoło. - Na przykład kamieniem. Nicholas popatrzył w drugi koniec katakumb. Ciągnęły się jeszcze dalej, a obalone posągi i porozwalane krypty oświetlał mdły blask fosforyzujących porostów. - Czy Arisilde obudził się, kiedy przyszedłeś na mansardę? - Nie, ale Parscyjczyk mówił, że to zaraz nastąpi. - Crack popatrzył na niego z niepokojem. Nicholas czuł, że powinni teraz zabrać Cracka i uciekać, póki jeszcze mogą. Jeśli są tu ghoule, to wrogi czarnoksiężnik także znajduje się gdzieś w pobliżu, a oni już wiedzieli wystarczająco dużo, żeby później znowu odnaleźć to miejsce i wrócić. Ale jeśli są tu gdzieś pozostali, także ranni... Spojrzał na Madeline. - I co? Bez trudu odgadła jego myśli. Kiwnęła głową. Crack był w zbyt złym stanie, by im towarzyszyć, ale dalby radę pokonać tunel i wrócić do kanału. Nicholas przykucnął obok niego i wyjął mapę. Znalazł w kieszeni ogryzek ołówka i napisał na marginesie wskazówki, jak dotrzeć do katakumb. - Reynard powinien czekać na nas na ulicy Monde razem z kapitanem Giardem i oddziałem gwardii. - A jeśli nawet go tam nie ma, pomyślał, przynajmniej Crack znajdzie się w bezpiecznym miejscu. - To mu wyjaśni, gdzie należy szukać nekromanty. Crack wziął mapę, ale pokręcił głową. - Nie możecie tu zostać. Tych istot jest tam bardzo wiele. - Musimy - odparł Nicholas. - A ty byłbyś dla nas tylko ciężarem i bardziej nam pomożesz, będąc daleko stąd, żebym nie musiał się o ciebie martwić. - To niesprawiedliwe - warknął Crack. - Nie mam obowiązku być sprawiedliwym - odparł Nicholas, podnosząc go na nogi i nie zwracając uwagi na jego niezadowolenie. - Powinieneś już się tego nauczyć. Musieli oboje pomóc mu wspiąć się do tunelu, i nawet Crack był skłonny przyznać, że w obecnym stanie nie na wiele by im się przydał. Usiadł u wejścia do tunelu, oddychając ciężko z wysiłku i bólu, i podjął próbę nakłonienia ich, by poszli razem z nim. - Nie powinniście tu zostawać. Tych istot jest tam bardzo wiele, mówię wam. Nicholas podał mu lampę. Mieli jeszcze w kieszeniach świece i zapałki; to wystarczy im na drogę powrotną. - Ruszaj. - Nie mogę iść - stwierdził Crack bez większego przekonania. - Musisz zanieść wiadomość Reynardowi albo będzie z nami źle - odparł cierpliwie Nicholas. Crack spojrzał na Madeline, szukając u niej wsparcia. Dziewczyna jednak pokręciła głową. - Obawiam się, że nic ci nie pomogę. Przeklinając ich oboje, Crack podniósł się na nogi. Patrzyli, jak rusza tunelem, a kiedy odszedł już kawałek, Madeline zeskoczyła do katakumb, mruknąwszy: - On ma rację. - Oczywiście - przyznał Nicholas, idąc w ślad za nią. - Myślisz, że ich gdzieś tu znajdziemy? - zapytała. - Żywych? Nicholas zatrzymał się i spojrzał na nią. - To jest pułapka, Madeline, bez najmniejszej wątpliwości. Jeśli chcesz, możesz iść z Crackiem. Zirytowana, zaklęła pod nosem. - Wiem, że to pułapka; tylko dlatego zostawili Cracka przy życiu. Sądzisz, że jeśli nie podejmiemy wyzwania, to Macob zabije pozostałych? Nicholas ruszył do przodu, wybierając drogę pośród zrujnowanych krypt. - Wiem, że to zrobi. - Jasne; głupie pytanie - mruknęła Madeline, idąc za nim. Im dalej szli, tym grobowce były mniej okazałe. Wiele z nich zapadło się i na podłodze leżało pełno kości, gnijących szmat, kawałków zaśniedziałego metalu. Nie widzieli już więcej ghouli i żadnego wskrzeszeńca, co trudno było uznać za dobry znak. - Wydawałoby się, że powinniśmy już natrafić na jakieś ślady - przyznał Nicholas.. - Może to jednak nie pułapka, chociaż to mało prawdopodobne. Nicholas zatrzymał się, by pomóc Madeline przejść przez stertę kamieni, która zagrodziła im drogę. Zauważył, że przez szczeliny w podłodze sączy się woda. - Liczyłem na to, że może zostawi chociaż jednego albo dwóch naszych przyjaciół gdzieś po drodze. - Nicholas zawahał się znowu. Rumowisko, po którym szli, stawało się coraz bardziej różnorodne i teraz potykali się także o kawałki zardzewiałego metalu i zbutwiałego drewna. O jeden z nagrobków opierało się coś, co wyglądało jak szkielet machiny oblężniczej. Katakumby zwężały się, a sufit obniżał. Nie podobało mu się to. Czyżbyśmy nie zauważyli jakiegoś korytarza? Nie, to niemożliwe. Przecież, jak się domyślał, zostali zwabieni do fortecy czarnoksiężnika, a nie skierowani w jakiś ślepy, zaułek. - Popatrz na tę ścianę - powiedziała Madeline, wskazując na skalny występ. Był starannie ociosany, a zamurowany otwór na tyle duży, że zmieściłaby się w nim kareta. - Czyżbyśmy znowu natrafili na fundamenty murów obronnych? - Możliwe. - Nicholas podszedł bliżej, żeby lepiej się przyjrzeć. Po ścianie ciekło coś, co nie wyglądało na wodę. Ściągnął nasączoną wonnym olejkiem szmatę z twarzy, umoczył palec w ciemnej substancji spływającej po murze i ostrożnie powąchał. - Dobrze, że oddaliśmy Crackowi lampę. - Nie wiadomo, jak bardzo mogły rozprzestrzenić się opary. - Ropa? - Nafta - popatrzył w górę. - Jeśli się nie mylę, jesteśmy gdzieś pod koksownią Bowlesa i Viarda. Jeden z ich zbiorników przecieka. - Skąd ty wiesz takie rzeczy? - burknęła Madeline. - A to znaczy, że jesteśmy tam, gdzie myślałem. Wskazówki, które dałem Crackowi, są dobre. Przeszli pod ścianą, prawie przewracając się na kilku szerokich i poszczerbionych stopniach, które prowadziły w dół pod bogato zdobionym sklepieniem. Pochyły sufit nie pozwalał im zobaczyć, co znajduje się dalej. - Pali się tam jakieś światło - powiedziała półgłosem Madeline. - Pochodnie. Wymienili spojrzenia, a potem dziewczyna westchnęła. - Cóż, chyba jesteśmy na miejscu. Nicholas schodził pierwszy. Za sklepieniem znajdował, się szeroki kamienny balkon z potłuczoną balustradą, z którego widać było nieckowatą grotę, położoną jakieś dwadzieścia stóp niżej. Wypełniało ją mnóstwo grobowców i mauzoleów, często bogato dekorowanych posągami, wieżyczkami i innymi ozdobami. Fosforyzujące porosty zwisały swobodnie ze stropu i oświetlały całość niesamowitym blaskiem. Ale Madeline miała rację, były tam też i pochodnie. Największa krypta, okrągła, o kopulastym dachu z licznymi wieżyczkami, robiła niesamowite wrażenie. Dymiące pochodnie wetknięte między kamienne blanki rzucały światło na jej dziwaczne kształty. Z przodu znajdowała się okrągła kamienna platforma o wysokości kilku stóp. Przypominała konstrukcje budowane przez wyznawców Starej Wiary w ich świętych miejscach w głębi lasu albo wysoko na szczytach wzgórz. Nicholas podszedł prawie do samej balustrady. Powietrze było tu jeszcze bardziej zatęchłe niż w górnych katakumbach i wyczuwało się jakiś ohydny, słodkawy zapach. Balkon, miejscami bardzo zniszczony, otaczał całą jaskinię i kończył się kamiennymi schodami, zarzuconymi pozostałościami jakiegoś dawnego zawału. Schody prowadziły na pusty placyk przed kryptą. Przypomina trasę procesji, pomyślał Nicholas. Czyżby odbywały się tu ceremonie pogrzebowe? Składano tu ofiary? Na temat Starej Wiary miał bardzo mgliste pojęcie. Nie wiadomo też było, kiedy to wszystko powstało. Charakter posągów sugerował, iż mogli mieć przed sobą grobowce pierwszych rycerzy i wojowników Ile-Rien. Gdzieś za ich plecami coś nagle stuknęło, jakby spadający kamień. Nicholas odwrócił się, marszcząc brwi. Madeline także to usłyszała. Cofnęła się krok lub dwa, wpatrując się czujnie w osnuty mrokiem strop groty. Nicholas gestem nakazał jej przesunąć się w stronę schodów. Chociaż do tej pory urządzenie Edouarda chroniło ich przed ghoulami, miał niejasne wrażenie, że teraz jednak posunęli się trochę za daleko. Zobaczył jakąś białą poświatę na krawędzi balkonu i przez chwilę sądził, że to porosty. Potem poświata poruszyła się i Nicholas zrozumiał, że widzi rękę. Krzyknął, by ostrzec Madeline, ale było już za późno. Wchodzili na balkon milczącą grupą. Ludzie... nie, to nie ludzie, zdążył jeszcze pomyśleć Nicholas. Ich twarze pozbawione były rysów, skóra była blada i matowa. Ich ciała pokrywały łachmany, a tak były spuchnięte, że nie można było odróżnić ich płci. Rozbłysło jaskrawe światło; to kula zareagowała na obecność nadchodzących, ale było ich zbyt wielu. Nicholas raz za razem strzelał z pistoletu w zbliżającą się masę, lecz nie dawało to żadnego efektu. Dwie najbliżej znajdujące się istoty upadły, a kilkanaście następnych posuwało się dalej z nieludzkim uporem w ich stronę, potykając się o ciała powalonych. Nicholas musiał się cofnąć. Nie widział, gdzie jest Madeline, ale kula rozbłysła znowu i mógł wywnioskować, że dziewczyna znajduje się u stóp schodów. Krzyknął do niej, żeby uciekała. A potem coś spadło na niego od tyłu, przewracając go, i ostatnią rzeczą, jaką zobaczył, zanim zgasło światło, był pochylający się nad nim wskrzeszeniec. 20 Madeline zgubiła się. Kompletnie i bez ratunku, pomyślała. Będę się tu plątać w nieskończoność. Nie, nieskończoność odpada. Zanim nadejdzie, coś ją z pewnością zabije. Nawała wskrzeszeńców zmusiła ją do wycofania się. Kula zniszczyła sporą ich liczbę, gdyż nie miały tak rozwiniętej świadomości jak ghoule i nie uciekały. Słyszała, jak Nicholas strzela, i miała nadzieję, że zdołał się wyrwać. Była nawet pewna. Przecież stał bliżej schodów. I jej też udałoby się uciec, gdyby nie potknęła się i nie wpadła w tę cholerną szczelinę przy krawędzi schodów. A teraz miała mnóstwo siniaków i nie wiedziała, jak stąd wyjść. Dotarła do szerokiego korytarza o ścianach z równych bloków kamiennych, najwyraźniej wykonanych ręką ludzką, i łukowatym suficie. Nie potrafiła powiedzieć, czy należy on do katakumb, czy stanowi podziemny poziom starych fortyfikacji. Ale skoro nie znam na pamięć planu Vienne tak jak Nicholas, pomyślała, ta wiedza i tak na nic by mi się nie przydała. Może Nicholas zdołał przedostać się do względnie bezpiecznych kanałów. Miejmy nadzieję. Była wściekła, że tak tu beznadziejnie ugrzęzła.. Fosforyzujące porosty świeciły tak jasno, że Madeline nie musiała korzystać ze świeczki. Nic jej nie atakowało, ale ghoule nie mogły być daleko, gdyż kula drżała, a koła zębate w jej wnętrzu wirowały jak oszalałe. Na końcu korytarza solidnie dotychczas wykonane ściany za mieniły się w skalne rumowisko, chociaż nadal można było tędy przejść. Odniosła też wrażenie, jakby podłoga opadała lekko w dół. Madeline popatrzyła podejrzliwie na ginące w mroku poszczerbione skały na końcu korytarza. Nie, ghoule nie odeszły. Naładowała pistolet zapasowymi nabojami, ale jak do tej pory nie okazał się on zbytnio przydatny w walce z tego rodzaju przeciwnikiem. Nagle w ciszy rozległy się kroki. Ktoś szedł spokojnie i powoli, a dźwięk jego kroków dobiegał ze wszystkich stron. Madeline mocniej przycisnęła kulę do piersi, rozglądając się po wciąż pustym korytarzu. Zaschło jej w ustach ze strachu. To nie był Nicholas, jego kroki rozpoznałaby wszędzie. Z mroku na końcu tunelu wyłoniła się jakaś postać. Madeline wytężyła wzrok i z ogromną ulgą rozpoznała Arisilde’a. Chciała zrobić krok w jego stronę, ale kula zaczęła nagle sil nie wibrować. Zatrzymała się. To było ostrzeżenie. Arisilde zbliżał się. Wyglądał tak, jak się spodziewała: był blady i wychudzony i miał na sobie swój błękitno-złoty szlafrok. Podszedł do niej z uśmiechem i powiedział: - Jesteś, Madeline. Jak to dobrze. - Jestem, Arisilde - wykrztusiła. Kula szalała w jej ramionach, a kółka wirowały zawzięcie. - I przyniosłaś ze sobą kulę. - Powiew uniósł kosmyk jego delikatnych srebrzystych włosów. - Daj mi ją. Mimo panującego w podziemiach chłodu, Madeline poczuła, jak pot spływa jej strugami po plecach. - Chodź i weź ją, Arisilde - powiedziała. Zawahał się, ale poczciwy wyraz jego twarzy nie uległ zmianie. - Byłoby lepiej, gdybyś sama mi ją dała, Madeline. Poczuła, że kula znowu wibruje ostrzegawczo, a potem jakby wypuściła z siebie pnącze, które dotarło aż do jej serca, niosąc lęk. Nabrała tchu. Może ona jest żywa, pomyślała. Tylko w jaki sposób metalowy przedmiot, nawet nasycony magią, może być żywy? Czy może myśleć? Coś, co ma w sobie życie i moc, nie leżałoby przez tyle czasu bezczynnie na strychu w Coldcourt. Chyba że potrzebowało człowieka, który wyczuwa magię. Może dlatego ta kula działa, kiedy ja ją trzymam, tak samo jak kula Octave’a ożywała w jego obecności. A jeśli ją przekaże prawdziwemu czarnoksiężnikowi... - Robiłeś tę kulę razem z Edouardem, Arisilde. Dlaczego nie możesz mi jej odebrać? - Dlaczego ona go nie poznaje? Dlaczego mówi mi, że powinnam mieć się przed nim na baczności? Zawahał się, a potem pokręcił głową i bezradnie rozłożył ręce. - To dlatego, że jestem wszystkiemu winien, Madeline. Udawałem tylko, że jestem nieprzytomny. Wysłałem Klątwę, ożywiłem maszkarony na Placu Sądowym i posłałem to stworzenie do więzienia. Ale nie chciałem nikomu zrobić krzywdy. Usiłowałem zemścić się na ludziach, którzy zabili Edouarda, tylko coś mi nie wyszło. - W jego fiołkowych oczach pojawił się ból. - Obawiam się, że chyba oszalałem. Ale gdybym mógł potrzymać kulę, na pewno by mi pomogła. Jest w niej cząstka mojej duszy z czasów, kiedy jeszcze nie byłem szalony. Gdybym mógł ją odzyskać... Ale do tego potrzebuję kuli. Madeline patrzyła na niego przez chwilę, a potem uniosła brwi i rzekła sucho. - Uważasz, że wszystkie kobiety są głupie czy tylko ja? - Wyglądał jak Arisilde, miał jego czarujący uśmiech, ale to nie był on. Nawet jeśli w intrydze brał udział Isham, to przecież Madele badała Arisilde’a, a pomysł, że babka mogłaby zostać oszukana, wydawał się pozbawiony sensu. Nie do pomyślenia też było, aby udało mu się zwieść Nicholasa. On przecież każdego podejrzewał. Madeline nawet nie zdziwiłaby się, gdyby przez jakiś czas brał pod uwagę możliwość, że to Arisilde jest wrogim czarnoksiężnikiem. Powiedział jednak, że ich przeciwnikiem jest Constant Macob, i Madeline musiała przyznać, że wszelkie znaki na niebie i ziemi właśnie na to wskazują. Przybysz stał przez chwilę z twarzą całkiem pozbawioną wyrazu, a potem jego oczy zamgliły się i nagle zmienił się w kogoś innego. Madeline nigdy dotąd go nie widziała. Był młody i bardzo szczupły, miał rzadkie jasne włosy i znamionujący słabość podbródek. Jego płaszcz i spodnie nosiły na sobie ślady błota, a kamizelka była rozdarta. Madeline zmarszczyła brwi. Kto to, u diabła, jest? Może porwana z ulicy ofiara Macoba? Nie, jego ubranie sprawiało wrażenie eleganckiego, a przecież Macob atakował ludzi ubogich i bezdomnych, których, jak sądził, nikt nie będzie szukał. Potem dziewczyn na przypomniała sobie, że Octave miał jeszcze dwóch towarzyszy i że nie wiadomo, co się z nimi stało. Stangret Octave’a mówił o nich, zanim zginął. To mógł być jeden z nich. Mężczyzna zrobił krok do przodu, więc usunęła się z zasięgu jego rąk. Za plecami usłyszała tupot ghouli panicznie uciekających ze strefy rażenia kuli. Twarz napastnika była bez wyrazu; być może ten człowiek jest pozbawiony zdolności myślenia, tak jak wskrzeszeńcy. Zamachnął się w jej stronę, ale ona błyskawicznie się uchyliła. Przez chwilę miała ochotę sięgnąć po pistolet, ale po namyśle stwierdziła, że lepiej nie, bo nie wiadomo, kogo mógłby przywołać odgłos wystrzału. Obserwując go czujnie, przełożyła kulę pod drugą pachę. Martwe oczy popatrzyły na nią. Ich właściciel rzucił się w jej stronę i chwycił ją za ramię, a wtedy z całej siły wbiła mu pięść pod brodę. Głową poleciała mu do tyłu i wtedy kopnęła go między nogi. Upadł na posadzkę korytarza, najwyraźniej odczuwając ból, ale nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Madeline wycofała się ostrożnie, bacznie się przyglądając, czy przeciwnik nie rzuci się na nią znienacka. Zastosowana przez nią metoda zawsze doskonale skutkowała, zwłaszcza gdy chciała się uwolnić od niepożądanych adoratorów; z zadowoleniem stwierdziła teraz, że działa także wobec osobników zmuszonych czarami do służenia nekromantom. Przetoczył się po posadzce, próbując wstać, ale mu się nie udało. Madeline odwróciła się i puściła pędem, słysząc uciekające przed nią ghoule. Nicholas zdał sobie sprawę, że leży na plecach w wilgoci i brudzie, że wilgoć ta ma niemiły zapach i jest mu zimno, a migoczące płomienie rzucają swe odbicie na kamienne ściany. Ostrożnie podniósł rękę, żeby odgarnąć włosy z oczu. Rozległo się szczęknięcie i coś przytrzymało mu rękę. Odwrócił głowę i zobaczył, że na obu nadgarstkach ma kajdany, przymocowane krótkimi łańcuchami do kamiennego bloku. Łańcuch był stary, ale nie przerdzewiały. Spróbował przekręcić się na bok, ale powstrzymał go nagły ból głowy. Ostrożnie pomacał miejsce, z którego dochodził. Na palcach zobaczył krew. Łańcuch był na tyle luźny, że mógł trochę zmienić pozycję, więc uniósł się powoli i oparł na łokciu. Znajdował się w jednej z krypt; sądząc po kształcie sufitu, była to ta zlokalizowana pośrodku, jaskini. Oświetlały ją dymiące pochodnie powbijane w szpary między kamieniami, a przez spore pęknięcie w suficie dobiegała tu także poświata fosforyzujących porostów. Ściany pokrywały zniszczone płaskorzeźby i inskrypcje. Nie była to krypta rodzinna; pośrodku stał tylko jeden duży i ozdobny grobowiec, a na nim leżały zwłoki. Czas pozostawił z nich nagie kości i wysuszone kawałki skóry i mięśni, przyozdobione szczątkami tkanin. Nicholas pomyślał, że chyba patrzy na to, co pozostało z ziemskiej powłoki Macoba. Tylko... brakuje czaszki. Albo została z jakiegoś powodu zabrana przez Macoba, albo... nie znaleziono jej w komnatce razem z ciałem, kiedy ghoule się tam włamały. To dlatego Octave chciał rozmawiać ze starym księciem Mondollot. Obok ciała leżał pistolet Nicholasa. Podciągnął się trochę wyżej, krzywiąc się z bólu, który przeszył mu ramię i głowę. Brakująca czaszka nie była tu jedyną dziwną rzeczą. Z sufitu komory zwieszało się coś w rodzaju siatki, a w niej leżał mały, okrągły przedmiot z matowego metalu. Przez chwilę Nicholas przeraził się, że jest to kula Arisilde’a, a więc Madeline także została schwytana, ale zaraz zauważył, że ta jest znacznie mniejsza. Nie, to ta druga, pomyślał z ulgą. Ta, przy wykonywaniu której Edouardowi pomagał Rohan i którą potem Octave wydarł mu szantażem. Poza tym krypta była pusta. Nicholas nie dostrzegł Madeline. Uciekła. Nie ma sensu snuć innych przypuszczeń. Jak długo ma kulę, znajduje się w znacznie lepszej sytuacji niż on sam. Krypta wyglądała na opuszczoną, ale Nicholas nie wątpił, że jest obserwowany. Zaczął udawać, że sprawdza, jak mocne są łańcuchy, szarpiąc nimi i usiłując rozerwać ich ogniwa, podczas gdy w rzeczywistości badał zamki kajdanek. Ktoś przeszukał mu kieszenie, ale nie znalazł drutów wszytych w mankiety koszuli. Nicholas wolał nie ryzykować teraz ich użycia. Jeden błąd i po nim. Prawdopodobnie i tak jest już skazany, ale myśl, że jest jeszcze nadzieja, pomoże mu zachować czujność. Po chwili zauważył, że światło się zaczyna zmieniać: cienie stają się bardziej ostre, blask pochodni blaknie, a poświata fosforyzujących porostów robi się coraz bardziej intensywna. Odwrócił głowę w stronę wejścia i kątem oka dostrzegł narastający blask. Dochodził on z najciemniejszego rogu krypty. Wilgotne powietrze zaczęło jakby gęstnieć, a chłód stał się bardziej przenikliwy, aż przemarzły mu ręce. Usłyszał cichy odgłos, jakby stąpnięcia na luźny kamień. Drgnął, udając zaskoczenie, i odwrócił głowę w stronę rogu krypty. Stał tam w cieniu wysoki mężczyzna, ubrany w staromodny płaszcz. Jego twarz była śmiertelnie chuda, a ukryte pod rondem kapelusza oczy były niewidoczne. Przybysz zrobił kilka kroków i powiedział: - Nie musisz się przedstawiać, wiem doskonale, kim jesteś. Mówił głosem szorstkim i schrypniętym, jakby długo cierpiał na schorzenie gardła. Albo został powieszony, pomyślał nagle Nicholas. A tak właśnie zginął Macob. To fascynujące. Straszne, ale fascynujące. Jego akcent wciąż można było rozpoznać jako rieński, ale niektóre słowa już dawno wyszły z użycia. Nicholas nie zdecydował jeszcze, jak ma postąpić, ale cos w butnej postawie mężczyzny kazało mu odrzec: - Oczywiście. Pan jest Constantem Macobem i wie wszystko. Macob zrobił krok do przodu. Chyba nie takiej odpowiedzi oczekiwał. Przez chwilę wyglądał zupełnie jak żywy, miał pomarszczoną twarz i zaczerwienione powieki. Mógłby się postarać o młodszy wygląd, pomyślał Nicholas, widocznie nie jest próżny. Podważało to teorię Nicholasa na temat charakteru czarnoksiężnika. Przecież tylko próżny i zapatrzony w siebie człowiek trzymałby się tak kurczowo życia jak Macob. Prawdziwy czarnoksiężnik, oprócz zalet uczonego, musi mieć w sobie coś z artysty; Macobowi nie mogło więc także brakować zdolności twórczych, bo inaczej nie zaszedłby aż tak daleko. - Przypuszczam, że chcesz poznać moje plany - w skrzypiącym głosie zabrzmiał pobłażliwy ton.. - Już je znam. Macob zdecydował, że w tej sytuacji okaże rozbawienie. - Gabard Ventarin był ich ciekaw. - Gabard Ventarin obrócił się w proch dwieście lat temu - stwierdził uprzejmie Nicholas. - Jego nazwisko znane jest tylko historykom. - Należało mu się - odparł Macob z zadowoleniem. Sposób, w jaki to powiedział, wskazywał, że nekromanta nie w pełni zdaje sobie sprawę z upływu czasu. Czy wiedział, że sprawca jego śmierci też nie żyje? Jak to jest tak się czepiać świata żywych? Nie pójść dalej swoją drogą, pozostać wiernym zemście i zastarzałej nienawiści, pomyślał Nicholas. Sam się o tym przekonasz, szepnął jakiś zdradziecki głos, ale Nicholas zignorował go. Macob żyje w wiecznej teraźniejszości i przeszłości, ale nie dostrzega przyszłości, nie zmienia się, nie uczy się na własnych błędach. Nicholas zauważył, że Macob odwraca się, żeby odejść, i powiedział szybko: - Dlaczego zabił pan Octave’a? Znał już odpowiedź, ale teraz nie pora na niespodzianki. Na usta Macoba powoli wypłynął uśmiech zadowolenia. - Stracił... odwagę. Stał się za słaby, więc musiałem go usunąć. Nicholasa uważał, że Octave chciał tylko znaleźć sposób na oszustwo doskonałe, a brał udział w morderstwach Macoba wyłącznie dlatego, że został przez niego zmuszony. Jednak nie zdziwił się, że Macob widzi sprawy zupełnie inaczej niż on. - Postąpił pan bardzo rozsądnie. Macobowi zaświeciły oczy. - A dlaczego miałbym nie pozbyć się także i ciebie? Aha, więc o to chodzi. Wywoływanie lęku może stać się nałogiem. Nicholas obserwował to niejednokrotnie u mężczyzn, który uważali się za władców świata zbrodni. Macob także lubił przerażać swoje ofiary. Nicholas wiedział, że lęk może być niezbędny do wykonywania niektórych zaklęć nekromantycznych, ale przypuszczał, że Macobowi sprawia to przyjemność. - Skoro usunął pan Octave’a, sądzę, że potrzebuje pan usług jakiegoś innego śmiertelnika. - Oczywiście mówisz o sobie. - Macob powiedział to bez większego zainteresowania. - Nie za darmo. - Coś wyraźnie odwróciło uwagę nekromanty od Nicholasa; coś się musiało dziać w państewku Macoba. Czy to Madeline, czy też Ronsarde i Halle albo Arisilde? Nicholas musiał jakoś Macoba zająć. - Mimo swoich czarnoksięskich umiejętności jest pan tylko przestępcą. Zbrodniarzem, który został schwytany. Ja jestem przestępcą, którego nigdy nie złapano. Macob znowu spojrzał na Nicholasa. - Ja ciebie złapałem. - Dlatego, że sam wszedłem w pułapkę. W oczach Macoba błysnął gniew. - Chciałem, żebyś się tu pojawił, Chciałem zobaczyć, jaki jesteś. - I pragnie pan dostać drugą kulę. Macob zawahał się, a potem skinął głową w stronę zawieszonego nad jego kośćmi urządzenia Rohana. - Ta już zamiera. Okazała się bardzo marna. Octave potrafił ją wykorzystywać do rozmawiania z duchami, ale mnie niezbyt się przydała. - Spojrzał z ukosa na Nicholasa. - Nie w mojej obecnej postaci.. Nie w obecnej postaci? To chyba znaczy, że kiedy jest nieżywy. Czyżby zamierzał to jakoś zmienić? - Ta kula powstała jako pierwsza - powiedział Nicholas usłużnie. - Rohan ma dużą moc, ale nie taką, jak Arisilde. - Nic więcej nie mógł powiedzieć. Jeśli jego pozostali towarzysze zginęli, już im nic nie pomoże, ale jeśli żyją, lepiej nie zwracać na nich uwagi Macoba. - Dużo wiesz na temat tych kul? - Nie - odpowiedział zgodnie z prawdą. Macob z łatwością zgadnie, jeśli zacznie coś kombinować. - Ta kobieta... - Macob zawahał się. Wiedział, że się odsłania. - Czy ona wie coś na temat tych kul? A więc Madeline jest na wolności i sprawia mu kłopoty. Nicholas uśmiechnął się. - Wie to, co jest jej przydatne. Mógłbym postarać się o pańską czaszkę. Tego właśnie panu brakuje, prawda? O to Octave zamierzał wypytać zmarłego księcia Mondollot? Wątpię, żeby on mógł panu pomóc; niewątpliwie zabrał ją Gabard Ventarin jako jeszcze jedno zabezpieczenie. - Urwał. Teraz Macob poświęcał mu całą swoją uwagę. - Zabrano ją do pałacu, nieprawdaż? - Tak. Jak trofeum wojenne. - Macob popatrzył na niego, mrużąc złośliwie oczy. - Wiem, gdzie ona jest. Mogę ją sam wziąć. Nie potrzebuję twojej pomocy. Wolałbym wsparcie jadowitego gada. Nicholas skrzywił się. Constant Macob, nekromanta i wielokrotny morderca, porównuje go do jadowitego gada. Nie miał nastroju, żeby dziękować mu za ten komplement. Powiedział więc tylko: - W świetle pańskiej działalności taka ocena jest chyba trochę niesprawiedliwa, prawda? - Kontynuowałem tylko moje prace - odparł Macob, choć nie wydawało się, by czuł potrzebę tłumaczenia się Nicholasowi czy komukolwiek innemu. Znowu patrzył na zwłoki, nie poświęcając uwagi więźniowi. - To jest jedyna rzecz, która się liczy. Nicholas zmarszczył brwi. A więc to nie próżność jest kluczem do osobowości Macoba. Może chodzi raczej o obsesję? Stracił całą rodzinę w ataku epidemii i potem rzucił się w wir pracy, która stała się dla niego tak ważna, że wszystko inne straciło sens. To by wiele wyjaśniało. Macob zamarł nagle, przechylając głowę, jakby czegoś nadsłuchiwał. Bez słowa skierował się do drzwi. W ich pobliżu jego postać jakby się rozpłynęła. Nicholas usiadł i niezręcznie odwinął rękaw, żeby dostać się do drutu zaszytego w mankiet. Zębami rozerwał szew i wyciągnął jeden kawałek drutu. Nicholas wolałby, żeby Madeline znalazła się bezpiecznie na powierzchni, zamiast wędrować z kulą po podziemnym schronieniu Macoba, ale jednocześnie był zadowolony, że dzięki niej ma szansę nie stać się obiektem następnego zaklęcia nekromanty. Użycie drutów do otwarcia zamków kajdanek zapiętych na własnych rękach nie jest rzeczą łatwą, ale Nicholas już nie raz to robił, więc po krótkiej chwili i te zeszły z jego rąk. Szybko poderwał się na nogi i na chwilę musiał oprzeć się o ścianę krypty, gdyż zakręciło mu się w głowie i zrobiło ciemno przed oczami. Potarł skronie i znowu wszystko widział wyraźnie. Na chwiejnych nogach podszedł do mar i sprawdził pistolet. Był pusty, a zapasowa amunicja zniknęła z kieszeni jego płaszcza razem ze składanym nożem i wszystkim innym, co mogłoby posłużyć jako broń. Zostawili natomiast zapałki i parę innych rzeczy, które mogą okazać się przydatne, ale jeszcze nie w tej chwili. Wepchnął pistolet do kieszeni, mamrocząc pod nosem przekleństwo, a potem popatrzył na zawieszoną w siatce nad zwłokami kulę. Jeśli ją zniszczy, będzie to ze szkodą dla rozwoju nauki, ale przecież nie może jej zostawić Macobowi. Przy drzwiach do krypty rozległy się ciche kroki. Nicholas zobaczył mierzącego do niego z pistoletu mężczyznę. Człowiek ten był wysoki, liczył sobie mniej więcej tyle lat co on, miał tłuste ciemne włosy i grubo ciosaną twarz, a jego niegdyś porządny surdut był brudny i podarty. Jeden z kumpli Octave’a, pomyślał Nicholas. Poza stangretem spirytysta miał jeszcze dwóch ludzi. Może Macob zabrał ze sobą wszystkie ghoule i zostawił tu swojego sługę, by pilnował więźnia? Ghouli jest chyba coraz mniej; od samego początku nie było ich wiele, a kula Arisilde’a rozprawiała się z nimi stosunkowo łatwo. Oczy mężczyzny nie miały w sobie życia. Martwy na nic mu się nie przydam, pomyślał Nicholas, ale ten człowiek nie wygląda na osobnika zdolnego do logicznego rozumowania. Poruszył pistoletem, nakazując Nicholasowi, by odsunął się od mar. Zwłoki najwyraźniej były dla Macoba bardzo cenne; włożył sporo wysiłku, by je zdobyć, a czaszka ewidentnie stanowiła poważny problem. Jeśli nawet w działaniu Macoba było szaleństwo, to jednak nie wydawało się ono nim rządzić. Wszystkie jego postępki miały logiczne uzasadnienie. Być może nie można ich uważać za godne pochwały, niemniej jednak w swych działaniach nekromanta kieruje się logiką, pomyślał Nicholas, posłusznie cofając się pod ścianę. Nagle odwrócił się i chwycił jedną z pochodni. Jego przeciwnik nie miał zbyt szybkiego refleksu, co bez wątpienia mogło być wynikiem zabiegów, które Macob przeprowadził w celu zapewnienia sobie jego posłuszeństwa. Właśnie podnosił pistolet, by wystrzelić, kiedy pochodnia wylądowała na zwłokach. Zbutwiałe szmaty zapaliły się natychmiast. Po chwili wahania mężczyzna podbiegł do mar. Odrzucił pochodnię i zaczął gasić płonące ubranie, nie zwracając na nic innego uwagi. Nicholas ruszył w jego stronę, sięgając po leżący na ziemi kamień. Mężczyzna odwrócił się, gdy Nicholas był już blisko, i podniósł pistolet. Nicholas chwycił go za nadgarstek i obaj mężczyźni zaczęli się mocować. Przeciwnik Nicholasa nie miał nadludzkich sił, ale walczył jak automat, nie troszcząc się o własne bezpieczeństwo. Nagle gdzieś nad ich głowami rozległ się gniewny wrzask. Szybkie spojrzenie w górę upewniło Nicholasa, że Macob nie zabrał ze sobą wszystkich swoich ghouli. Dwie z tych istot przedostały się przez szczelinę w kopule i schodziły po ścianie głowami w dół. Uwolnił jedną rękę i wymierzył w szczękę swego przeciwnika cios na tyle silny, że go przewrócił. Usłyszał, że pistolet upadł gdzieś na ziemię, ale ghoule były już bardzo blisko i nie było czasu go szukać. Nicholas rzucił się do wyjścia z krypty. Przebiegł przez platformę i popędził w stronę labiryntu przejść między kryptami, nie tracąc nawet chwili czasu, by zorientować się w swoim położeniu. Ghoule poruszały się bardzo szybko, a on miał tylko kilka sekund przewagi: Słyszał, jak wpadały na ściany, krzycząc cienkimi głosami z iście ludzką wściekłością. Przebiegł między rzędem grobowców i w skalnej ścianie przed sobą zobaczył wejście do jakiegoś korytarza. Dopiero kiedy znalazł się w środku, w prawie całkowitych ciemnościach, zrozumiał, że to miejsce jest położone tak nisko, że nie może być częścią katakumb, i że on sam jest na zupełnie nie znanym mu terenie. Nie mógł jednak zawrócić. Biegł więc przed siebie, potykając się o jakieś niewidoczne przeszkody i wpadając na ściany. Nagle zobaczył przed sobą przepaść. Tuż za nim rozlegało się zawzięte skrobanie pazurów o skałę, więc nie zatrzymując się nawet, by ocenić odległość, skoczył. Doleciał do przeciwległej krawędzi przepaści; ale nie zdołał utrzymać się na oślizgłych kamieniach i zaczął się zsuwać po stromym zboczu w dół. Natrafił na jakąś szczelinę, o którą zaczepił palce, a stopy oparł na luźnym rumowisku skalnym. Wszystko to stało się tak nagle, że na chwilę stracił dech; uprzytomnił sobie, że znalazł się w przepaści, dopiero wtedy, gdy poczuł dobiegające z dołu zimne powietrze. Wrzaski ghouli rozlegały się prawie nad samą jego głową, więc zwolnił uchwyt i zaczął powoli osuwać się w dół. Ghoule znowu próbowały zaatakować Madeline, ale kula zniszczyła je wszystkie. Potem już nie czuła, żeby ktoś ją śledził. Gotował była niemal płakać z radości, kiedy natrafiła na tunel prowadzący do góry. Był dosyć stromy, więc Madeline zrobiła z szalika jakby temblak i na nim umieściła kulę. Dzięki temu miała wolne obie ręce i mogła znacznie szybciej posuwać się w górę.. Znalazła się na stosunkowo dobrze zachowanym odcinku pomostu powyżej jaskini z grobowcami. Od wspinaczki stromym korytarzem bolały ją nogi. Wejście do katakumb powinno znajdować się gdzieś po prawej stronie, powyżej balkonu, jeśli dobrze pamiętała. Widziała migoczące w szczelinach ścian centralnej krypty płomienie. Co Macob tam robi?, zastanawiała się. Lepiej nad tym nie myśl, tylko idź, przecież kula nie czyni cię odporną na wszystko. Skradała się po podniszczonym pomoście, kryjąc się za resztkami balustrady. Kiedy znalazła się bliżej największej krypty, zauważyła, że światło; wygląda jakoś dziwnie. Po krótkiej chwili zobaczyła płonącą przy wejściu do krypty pochodnię. Pochodnia zaniepokoiła ją. Dotarła do zrujnowanego balkonu i stwierdziła z ulgą, że wejście do jaskini nie jest pilnowane przez wskrzeszeńców. Jeszcze kilka kroków i będzie mogła uciec w stronę kanałów ściekowych. Zawahała się jednak. Ghoule nie potrzebują światła pochodni. Sądziła raczej, że się go lękają, przynajmniej tak mówił Nicholas. Ogień oznaczał więc obecność ludzi. Czuła, że ręce ma lepkie od potu, bolą ją plecy od upadku i wcale nie ma ochoty umierać. Ale jeśli Nicholas nie zdołał się wydostać, to może jest gdzieś tutaj. Ostrożnie przedostała się obok pogruchotanej bramy, która leżała w poprzek balkonu, i wróciła na pomost. Była teraz bliżej krypty, ale pojawiła się poważna przeszkoda. Część pomostu zawaliła się, tworząc wyrwę długości kilku stóp. Mogłaby ją teraz pokonać całkiem łatwo, ale gorzej, jeśli trzeba będzie szybko uciekać. Znaczna część dwuspadowego dachu krypty także się zawaliła, ale po obu stronach nie naruszonego wejścia stały wciąż figury żołnierzy w hełmach i z pikami w dłoniach. Pochodnia tkwiła W szczelinie nad wejściem, a na ziemi leżały kamienie i kawałki zaprawy z otworu wybitego w zamurowanych drzwiach. To było dodatkowym potwierdzeniem obecności człowieka: gdyby to ghoule chciały dostać się do środka, mogłyby z łatwością wspiąć się po ścianie, nie potrzebowały wybijać dziury. Właśnie, ghoule... Co najmniej trzy z nich usadowiły się przed wejściem. Siedziały bez ruchu, nie wydając najmniejszego dźwięku, i Madeline z trudem je zauważyła. Wyglądały jak porzucone w kąt kukiełki, czekające, aż znowu okażą się potrzebne. Madeline ostrożnie podkradła się i zajrzała do krypty. Światło pochodni tłumiło poświatę fosforyzujących porostów. Wytężywszy wzrok, odniosła wrażenie, że w środku coś się poruszyło. Potem jakaś postać znalazła się przez chwilę w blasku pochodni i serce Madeline mocno zabiło. To był doktor Halle. Cofnęła się tak, by znaleźć się dokładnie nad wejściem i strzegącymi go ghoulami, i dokładnie przyjrzała się krawędzi pomostu. Ściana trochę się tu zawaliła, więc można zeskoczyć na rumowisko, a z niego na podłogę jaskini. To całkiem łatwe znacznie prostsze niż ewolucje, które zawieszona u sufitu musiała wykonywać w Nimfach. Podeszła do krawędzi i przygotowała się do skoku, a potem się zawahała. Czy nie rozsądniej byłoby uciec w górę katakumb i sprowadzić pomoc? Zanim zdążyła podjąć decyzję, spod jej stopy wysunął się mały kamyk i spadł, głośno uderzając o posadzkę. Wszystkie trzy ghoule zareagowały jak jeden mąż, podnosząc błyskawicznie głowy i wbijając w nią spojrzenia swych płonących oczu. Do diabła z tym, pomyślała i skoczyła, mocno trzymając kulę. Ghoule były przyzwyczajone, że ludzie uciekają przed nimi, więc jej nagły atak zaskoczył je całkowicie. Kiedy była już na dnie groty, rzuciły się w jej stronę, ale kula już zaczęła drżeć. Gdy w chwilę później wystrzelił z niej jaskrawy blask, dziewczyna odwróciła głowę i mocno zacisnęła powieki, żeby jej nie oślepił. Światło zgasło i Madeline zobaczyła trzy kupki kości, które pozostały po ghoulach. Nie, cztery kupki, gdyż jeszcze jeden ghoul, którego nie zauważyła, siedział pod ścianą przylegającą do krypty. Podeszła do otworu. - Doktorze Halle? - szepnęła. - Wielki Boże, to pani - odezwał się znajomy głos. Cofnęła się i zdjęła pochodnię, dzięki czemu mogła teraz zobaczyć wnętrze krypty. Ronsarde leżał na podłodze z głową wspartą na zwiniętym płaszczu. Był blady i miał zapadnięte oczy. Wszystkie jego zmarszczki uwidoczniły się wyraźnie; Madeline nie zdawała sobie sprawy, że jest taki stary. Halle klęczał przy leżącym. Obaj mieli podarte i brudne ubrania; Twarz doktora była posiniaczona, ale nie wyglądał na tak poszkodowanego jak Ronsarde. - Będzie pan musiał go nieść sam - powiedziała Madeline i wskazała kulę. - Ja mam to.. Halle już podnosił Ronsarde’a, zarzucając sobie jego wiotkie ramię na plecy. Madeline stwierdziła, że jest ich tylko dwóch. Brakowało Nicholasa i Arisilda. - Widział pan jeszcze kogoś? - zapytała. Częściowo niosąc, a częściowo ciągnąc Ronsarde’a, Halle ruszył w stronę. wyjścia. - Wasz człowiek Crack trafił tu z nami... - Odnaleźliśmy go; wyżej są następne katakumby i tam właśnie był. Posłaliśmy go na górę po pomoc. Mam nadzieję, że jest już bezpieczny. Mam nadzieję, że Nicholas też żyje, pomyślała. A co Macob zrobił z Arisildem? Nie było czasu na spekulacje. Weszła na stopień w skale i chwyciła Ronsarde’a wolną ręką. Halle popychał go, a ona ciągnęła, i wkrótce inspektor znalazł się na skalnej półce. Madeline z niepokojem popatrzyła na pomost. Sama weszłaby tam z łatwością, Halle też, ale... Chwyciła jeden ze słupków balustrady i ignorując złowieszczy zgrzyt kamieni i ból w nadwyrężonej ręce, podciągnęła się do góry. Kątem oka dostrzegła, jak kilka ghouli przeskakuje z jednej krypty na drugą, Za nimi posuwało się coś ciemnego, czego nie można było rozpoznać w półmroku. Halle spojrzał w tę samą stronę i głośno zaklął. Ronsarde właśnie w tej chwili odzyskał przytomność. Wyprężył się w objęciach Halle’a i zapytał: - Co się dzieje? - Właź - polecił mu krótko Halle. - A potem uciekaj. Bez dalszych dyskusji Ronsarde chwycił dłoń Madeline. Dziewczyna zaparła się z całej siły i po chwili inspektor znalazł się obok niej. Oddychał ciężko i z trudem. Madeline pomogła mu się podnieść, podczas gdy Halle wspinał się do nich. - Tędy - powiedziała, wskazując na katakumby. - Szybko. Chwytając ramię Ronsarde’a, doktor wykonał jej polecenie. Madeline ruszyła za nimi, nie spuszczając z oczu zbliżających się ghouli. Stwory zatrzymały się na dachu najbliższej krypty, wpatrując się w nich nieruchomym wzrokiem, ale nie próbowały bliżej podejść. To coś ciemnego wciąż się zbliżało, czasami przypominając obłok mgły, a czasami coś bardziej konkretnego i złowieszczego. Dotarli do dziury w pomoście, ale dzięki pomocy Halle’a inspektor pokonał ją bez trudu. Cofając się tyłem, Madeline prawie w nią wpadła, ale udało jej się, choć z trudem, odzyskać równowagę i przeskoczyć na drugą stronę. Trochę przez to zwolnili, ale nie ich prześladowcy. Cień znajdował się już na pomoście. Madeline zauważyła, że teraz posuwa się mniej płynnie, jakby biegł. Kula zachowywała spokój. Jeśli tego czegoś nie zatrzymamy, będzie po nas, pomyślała z rozpaczą Madeline. Dotarli do wyjścia z katakumb. Madeline chwyciła Ronsarde za rękę i razem z Hallem przeprowadzili go przez połamane stopnie. Tajemnicza istota doganiała ich, a jej bliskość sprawiła, że dziewczyna poczuła zimny dreszcz. - Idźcie dalej - krzyknęła, lekko popychając Halle’a. Odwróciła się akurat wtedy, gdy istota przeszła przez balkon i ruszyła schodami w jej stronę. Teraz widać było, ze jest to mężczyzna w kryjącej go chmurze, po. której przeskakiwały małe iskierki. Kuła milczała. Był już na ostatnim stopniu, na wyciągnięcie ręki, i Madeline zobaczyła jego twarz. Twarz starego mężczyzny, na której wycisnęły swoje piętno chciwość i brak miłosierdzia. Potem Madeline poczuła wstrząs i jaskinia rozjarzyła się jaskrawym, białym światłem. Dziewczyna zamrugała powiekami i stwierdziła, że siedzi na stopniu, a wszystko wokół drga, jak powietrze nad nagrzaną jezdnią w upalny letni dzień. Mężczyzny nie było. Potem jej wzrok odnalazł go: ciemną plamę cienia i mgły, spadającą w dół jak liść mieciony wiatrem. Kula była gorąca i lekko drżała. Madeline podniosła się i pobiegła za Hallem i Ronsardem. Zbocze było bardziej strome, niż Nicholas przypuszczał, i nie mógł zapanować nad zsuwaniem się w dół, aż wreszcie wylądował na jakiejś skalnej półce. Podniósł się z wysiłkiem, czując opór potłuczonego i nadwyrężonego ciała. Popatrzył w stronę wąskiego otworu na górze, ale jak się wydawało, ghoule nie zamierzały udać się tu za nim. Półka, na której się znalazł, wisiała nad głęboką przepaścią o stromych zboczach. Rosło tu trochę fosforyzujących porostów, tak że można było coś zobaczyć. Ściany tworzyła lita skała o licznych pęknięciach i szczelinach, a na dnie zebrała się kałuża brzydko pachnącej wody. W ścianie w pobliżu półki było pęknięcie, które wydawało się dalej rozszerzać. Nicholas przyjrzał mu się uważnie, gdyż mogło to być schronienie ghouli albo wskrzeszeńców. Ściana nad nim była zbyt stroma, by mógł się po niej wspiąć. Na półce leżały szczątki z katakumb. Nicholas potknął się o kupkę kości i poczuł obrzydliwy, słodkawy zapach. Na górze coś zachrobotało i poleciał deszcz małych kamyków, a potem ze szczeliny w skale wypadł wskrzeszeniec i błyskawicznie zbliżał się w stronę Nicholasa. Ten sięgnął po pistolet, ale przypomniał sobie, że nie jest nabity. Przywarł plecami do ściany, a stwór przemknął mu przed samą twarzą. Był to stary wskrzeszeniec o tak zniekształconych rysach twarzy, że ledwo przypominał człowieka, ubrany w łachmany. Zniknął we wcześniej zauważonej przez Nicholasa szczelinie. Nicholas patrzył za nim, marszcząc brwi. To... nie jest dobry znak. Z dołu dobiegło jakieś szuranie, jakby coś ciężkiego ocierało się szorstką skórą o skałę. Nicholas pomyślał, że gdyby teraz zaczął gramolić się ze skalnej półki, tylko zwróciłby na siebie uwagę. Lepiej zostać na miejscu. Nagle stwór warknął. Wydawało się, że jest to głos jakiegoś zwierzęcia. Echo poniosło go po całej przepaści. To nie ghoule ani wskrzeszeniec. Nicholas wstrzymał oddech. To coś poruszyło się, wypełzając z mroku. Najpierw było niewidoczne na tle ściany, po chwili jednak Nicholas wyodrębnił jakby ludzką głowę o skórze upstrzonej szaro-zielonymi plamami. Coś znowu nad nim zachrobotało i odłamki skał i kawałki kości zaczęły mu spadać na głowę. Potem zobaczył, że następny wskrzeszeniec zeskoczył z półki skalnej na górze i przemknął w dół zbocza. Siedzący na dole stwór zaatakował błyskawicznie, nagle przybierając wyraźnie ludzką postać. Miał ohydną skórę, która miejscami popękała, ukazując pożółkłe kości. Nicholas sądził, że jest to odmiana wskrzeszeńców, ale zmienił zdanie, gdy ta istota zaczęła zbliżać się do uciekiniera. Wydawała się znacznie większa niż jakikolwiek człowiek; mogła mieć ze dwadzieścia stóp wzrostu. Posuwając się z niesamowitą szybkością, przemknęła po skalistym zboczu i schwytała wskrzeszeńca. To, co Nicholas widział na początku, było tylko czubkiem jej głowy, na której wiły się resztki włosów. Jej korpus oplatały przerdzewiałe łańcuchy. Wskrzeszeniec zdążył wydać z siebie wrzask przerażenia, a potem istota rozszarpała go na pół. Nicholas zaczął powoli przesuwać się w stronę skalnej szczeliny. Może to ślepy zaułek i roi się tam od wskrzeszeńców, ale przynajmniej napastnik nie da rady wejść do środka. Nicholas przypuszczał, że jest to martwy odmieniec, podobny do tego, którego Macob użył jako Klątwy. Może tkwi zapomniany w tych katakumbach od wielu lat. Teraz pożerał wskrzeszeńca. Na taki widok Nicholas normalnie poczułby mdłości, ale teraz strach pozbawił go zdolności odczuwania czegokolwiek. Dotarł do końca półki i ostrożnie podniósł się. Odmieniec odwrócił się nagle, jakby go usłyszał. Ocalałe oko, chociaż pokrywała je gruba biała błona, wydawało się patrzeć prosto na Nicholasa; w miejscu drugiego oka pozostał tylko pusty oczodół. W otwartych ustach widać było wyszczerbione zęby, a rozkładające się wargi wykrzywiał ohydny grymas. Nicholas przeskoczył na drugą półkę. Lądując, usłyszał go za sobą, więc pognał, omijając skalne nierówności. Gdy znajdował się już przy wejściu do szczeliny, poczuł, że coś go ciągnie za płaszcz, więc rzucił się szczupakiem do środka. Płaszcz pękł i Nicholas potoczył się po kamieniach i cuchnących śmieciach. Ryk wściekłości rozległ się echem w ciasnej szczelinie. Stwór szarpał pazurami krawędzie szczeliny i walił w ściany, wściekły, że zdobycz mu się wymknęła. Z bliska jego twarz była jeszcze bardziej przerażająca: postrzępiona skóra odsłaniała znajdujące się pod spodem kości, a zęby przypominały pożółkłe sztylety. Nicholas spostrzegł ziejący otwór z boku czaszki, zrobiony albo przez kulę armatnią, albo pocisk wystrzelony z katapulty, który musiał być przyczyną śmierci. Czyżby koniec mojej kariery miał być aż tak żałosny? pomyślał Nicholas, nabierając tchu i starając się uspokoić gwałtowne bicie serca. Piekła go dłoń, gdyż wspinając się po skałach rozdarł sobie rękawiczkę i zranił rękę. Wydobył chusteczkę z wewnętrznej kieszeni płaszcza i zatamował krew, a potem ostrożnie podniósł się na nogi, starając się nie zwracać uwagi na to, że wciąż trzęsą mu się kolana. Pochylając głowę, żeby nie uderzyć się o niski strop, przesuwał się w głąb, od czasu do czasu potykając się o kości i inne ohydne odpadki. Panowały tu ciemności, rozpraszane nieco przez niewielkie kępki fosforyzujących porostów, więc w szczelinach mogły się ukrywać wskrzeszeńce, ale Nicholas czuł, że dopóki odmieniec atakuje skały u wejścia, dopóty one mu nie zagrażają. W mroku przed sobą dostrzegł jakąś jaśniejszą plamę, więc ruszył w jej stronę. Korytarzyk stawał się coraz węższy. Przecisnął się przezeń i prawie wypadł na brukowaną posadzkę. Przez otwór w ścianie wpadało akurat tyle światła,. że było widać, iż znalazł się w zbudowanym z ciosanych kamieni pomieszczeniu, a nie w naturalnym zagłębieniu w skale. Może to znowu fragment fortyfikacji, pomyślał. Otwór był kiedyś kwadratowym oknem, ale wytłuczony fragment nadawał mu nieregularny kształt. Znajdował się wysoko w górze i Nicholas musiał szukać ubytków w ścianie, by mieć się czego uchwycić i oprzeć stopy. W końcu znalazł się na tyle wysoko, że mógł wyjrzeć na zewnątrz. Zobaczył przed sobą następną przepaść, mniej więcej o połowę mniejszą. W przeciwległym zboczu znajdowała się dziura, przez którą prawdopodobnie można było przedostać się dalej. Nicholas wciąż słyszał warczenie i skrobanie pazurów na drugim końcu szczeliny, więc jeszcze przez jakiś czas był bezpieczny. Poniżej na skalnych półkach leżały porozrzucane kości i kilka trupów we wczesnym stadium rozkładu, wciąż ubranych w łachmany. Nicholas zmrużył oczy, wpatrując się w nieruchomą postać spoczywającą kilka jardów niżej, i nagle zesztywniał. Ciało ułożone było twarzą do dołu, a sięgające do ramion włosy miały charakterystyczną białą barwę. Zanim Nicholas zdał sobie sprawę z tego, co robi, już się wspinał na płaski kamienny parapet. Na górze zawahał się, nadsłuchując, i usłyszał kolejny dudniący ryk, który rozległ się echem po całej szczelinie. Opuścił się jak najniżej na rękach i zeskoczył na najbliższą skalną półkę. Starając się poruszać jak najciszej, wspiął się po skalistym zboczu, przeklinając kamyki, które co chwila strącał. Kiedy znalazł się bliżej, zobaczył, że ciało jest ubrane w znany mu bury szlafrok. Nie wiadomo, czy żyje, pomyślał. Może upadek i panujący tu przenikliwy ziąb jeszcze go nie zabiły. Przykucnął obok nieruchomej postaci i odsunął kosmyk włosów z jej twarzy. To był Arisilde. Blady, o podkrążonych oczach. Tyle tylko Nicholas mógł zobaczyć w poświacie fosforyzujących porostów. Wyglądał na martwego. Ale przedtem też sprawiał takie wrażenie. Nicholas przekręcił go i ostrożnie oparł jego głowę na skale. Czarnoksiężnik miał piasek we włosach, a szlafrok był poplamiony i trochę podarty, ale nie było widać żadnych obrażeń. Oddychał bardzo płytko, a Nicholasowi puls walił jak oszalały. Do diabła, Isham mówił przecież, że Arisilde zaczynał się budzić. Nicholas poklepał czarnoksiężnika po twarzy i roztarł jego lodowate dłonie. Isham wspominał coś o trupiej obrączce, którą znalazła i usunęła Madele. Nicholas nigdy o czymś takim nie słyszał, ale pamiętał zainteresowanie, jakie wzbudziła w Madele obrączka, która poparzyła palec nieżywej kobiety w Chaldome House. Nie widział, żeby Arisilde miał na sobie coś podobnego, ale na wszelki wypadek obmacał wszystkie palce jego rąk, a potem sprawdził stopy. Na małym palcu natrafił na metalową obrączkę. Zsunął ją i przykucnął opodal, obserwując z nadzieją czarnoksiężnika. Nie nastąpiła żadna zmiana, a przynajmniej on niczego nie dostrzegł. Obejrzał więc zdjętą przed chwilą obrączkę. Była gładka, pozbawiona jakichkolwiek rysunków czy napisów. Nicholas uważał, żeby przypadkowo nie wsunąć jej sobie na palec. Arisilde wciąż nie sprawiał wrażenia, jakby miał się obudzić. Nagle Nicholas uzmysłowił sobie, że nie słyszy odmieńca. Schował obrączkę do kieszeni, chwycił czarnoksiężnika za ręce i zarzucił go sobie na ramię. Jeśli mają szczęście, uwagę stwora odwrócił jakiś uciekający wskrzeszeniec. Zdołał zanieść Arisilde’a aż na półkę skalną pod oknem. Tam opuścił przyjaciela na ziemię i oparł go o ścianę, oddychając głęboko. Teraz musiał wspiąć się po skale do otworu, niosąc na plecach nieprzytomnego czarnoksiężnika. Wtem usłyszał szelest spadających kamyków i rozejrzał się nerwowo dookoła. Zauważył. w miejscu, gdzie spadająca skała zburzyła stary kamienny mur, niedużą wnękę. Nicholas uprzątnął żałosne szczątki istoty, która także szukała tu schronienia, a potem wcisnął się w sam kąt, wciągając za sobą Arisilde’a, tak że bezwładne ciało czarnoksiężnika leżało na-ego kolanach, a głowa opierała się o ramię. Znajdowali się w głębokim cieniu, co dawało im pewną szansę przetrwania. Znowu zaszurały kamienie, a potem coś zaczęło skradać się po drugiej stronie przepaści. W polu widzenia pojawił się ogromny odmieniec. Kiwał głową w przód i w tył, jakby czegoś szukał. Czuł, że jest tu coś żywego, i jeszcze nie dał za wygraną. Nicholas mocniej zacisnął rękę na ramieniu Arisilde’a. Nagle czarnoksiężnik odetchnął głębiej. Budzi się, pomyślał Nicholas. Okazuje się, że Isham miał rację. Pochylił się do ucha Arisilde’a i szepnął. - Nie ruszaj się. Odmieniec przeszedł dnem przepaści, wzniecając chmurę pyłu i śmieci kikutami, które pozostały mu po kończynach. Arisilde nie dał znaku, czy usłyszał i zrozumiał Nicholasa, ale nie zdradził ich nagłym poruszeniem się. Nicholas czuł, że czarnoksiężnik oddycha teraz głębiej i bardziej regularnie, jakby spał. Może to jakieś stadium pośrednie przed odzyskaniem pełnej przytomności. Nie miał pojęcia, ile jeszcze czasu jego przyjaciel będzie się budził i czy będzie potem w stanie władać magią. Myśl, powiedział sobie w duchu Nicholas, jak zgładzić tę bestię, bo ona nie oddali się stąd, dopóki nas nie znajdzie. Stwór szukał ich w niższych częściach przepaści, rozkopując sterty starych kości, dłubiąc w skalnych rumowiskach, wtykając wszędzie swój obrzydliwy łeb jak węszący pies. Odmieńcy giną od żelaza i magii, przypomniał sobie Nicholas, a my mamy kamienie i nic poza tym. Mógłby zrzucić na wroga lawinę, ale nie wiedział, jak: luźne kamienie były za małe, żeby zrobić mu jakąkolwiek krzywdę, a duże za ciężkie, żeby zdołał je poruszyć. Poza tym odmieniec był szybki i mógł uciec przed takim zagrożeniem. Nie naładowany pistolet też się na nic nie przyda... Ale jest zrobiony ze stali, co w czarnej magii traktuje się także jako żelazo. Jeśli spróbowałbym rzucić w przeciwnika pistoletem, pomyślał, tylko bym go bardziej rozjuszył. Kiedy nas pożre, pewnie wtedy broń sprawi mu trochę kłopotu... O, to jest myśl. Popatrzył na szczątki wskrzeszeńca, który kiedyś zajmował to schronienie. Stracił nogi, ale większość korpusu pozostała. Odmieniec był wciąż po drugiej stronie przepaści i kopał zaciekle, wzbijając chmurę pyłu. Nicholas odsunął trochę Arisilde’a i oparł go o ścianę. Przyklęknął koło wskrzeszeńca, szukając kamienia o względnie ostrych krawędziach. Odmieniec odwrócił się, zaalarmowany ledwo słyszalnym dźwiękiem. Nicholas zamarł, zaciskając zęby i przeklinając upór tej diabelskiej istoty. Po chwili odmieniec wrócił do kopania, odrzucając z irytacją trochę większy głaz. Nicholas odwrócił wskrzeszeńca na grzbiet i ostrym kamieniem rozciął mu brzuch, prawie mdlejąc od powstałego smrodu. Odmieniec odwrócił się i jednym susem znalazł pod ich wnęką, gdzie zatrzymał się, przekrzywiając głowę, jakby usłyszał lub wyczuł jakieś poruszenie. Nicholas wydobył pusty pistolet z kieszeni i wepchnął go do brzucha wskrzeszeńca, a potem przerzucił jego ciało przez krawędź półki. Bestia natychmiast skoczyła w stronę spadającego ciała. Nicholas wcisnął się z powrotem w swój kąt, myśląc: No chodź, ty bydlaku, to dla ciebie. Madeline dogoniła Ronsarde’a i Halle’a kawałek dalej, inspektor opierał się ciężko o jedną z krypt. Oczy miał zamknięte i starał się zachować przytomność. - Co chwila mdleje - wyjaśnił Halle. - Został uderzony w głowę. - W tej chwili jesteśmy względnie bezpieczni, ale zaraz musimy ruszać. - Madeline tak trzęsła się ze strachu, że aż szczękały jej zęby. Z ulgą zauważyła jednak, że Halle jest zbyt zaabsorbowany innymi sprawami, by to dostrzec. Położyła rękę Ronsarde’a na swoim ramieniu i zaczęli posuwać się dalej. - Czy kula zniszczyła to coś, co chciało nas zaatakować? - zapytał Halle. - Zatrzymała je, ale raczej nie zlikwidowała. - Madeline wciąż nie mogła uwierzyć w to, co przed chwilą widziała na własne oczy. Kula jest chyba żywą istotą. Przecież Madeline nie kazała jej zastawić pułapki na Macoba, o ile to był właśnie on, zwabić go jak najbliżej, a potem eksplodować z pełną mocą. To nie mógł być przypadek; mała metalowa kulą wykazała się iście ludzkim sprytem. - Nicholas powinien być gdzieś przed nami dodała. Miała nadzieję, że wciąż jej szuka w katakumbach albo w tunelu i nie zawrócił po nią do groty. - Przez jakiś czas nie wiedziałam, jak znaleźć drogę. - Skąd wiedzieliście, gdzie nas szukać? - Nicholas to wymyślił. - Nawet w kiepskim świetle widać było, że Halle jest bardzo zmęczony i nie czuje się najlepiej. A wy skąd się tu wzięliście? - Nie wiem - przyznał. - Byliśmy w mieszkaniu czarnoksiężnika Damala przy Placu Filozofów i ja właśnie zaczynałem go badać. Nadal był nieprzytomny, ale sprawiał wrażenie, jakby spał, a nie znajdował się w tym samym stanie, co przedtem. Potem coś uderzyło w ścianę budynku i straciłem przytomność. Ocknęliśmy się jako więźniowie tam, gdzie nas pani znalazła, pilnowani przez ghoule. Chwileczkę. Pani babcia i Parscyjczyk o imieniu Isham też tam byli... - Urwał, jakby chciał zawrócić i natychmiast udać się na poszukiwania. - Czy oni... - Babcia nie żyje. - Nie chciała teraz myśleć o śmierci Madele. - Isham został ciężko ranny, ale Nicholas posłał go kilka godzin temu do lekarza. - Tak przynajmniej sądziła, bo zegarek, który miała w kieszeni płaszcza, gdzieś zginął. Wraz z nim straciła wszelkie poczucie czasu. - Przykro mi. Pani babcia... Madeline przerwała mu. - Nicholas uważa, że tym czarnoksiężnikiem, z którym mamy do czynienia, jest sam Constant Macob albo jego duch czy cień.. - Czy to możliwe? - mruknął Halle, a potem pokręcił głową, zły na samego siebie. - Co ja gadam? Oczywiście, że to możliwe. - Przeklęta czarna magia - odezwał się nagle słabo Ronsarde. - Nie traktowałem tego jako sensownej hipotezy. Powiedzcie Nicholasowi... - Sebastianie, musisz oszczędzać siły - przerwał mu Halle. - Nic nie mów, dopóki się stąd nie wydostaniemy. - Powiedzcie mu - ciągnął z uporem Ronsarde - że Macob nie jest szalony. Doszedłem do tego wniosku po przestudiowaniu wielu historycznych zapisków. Halle, ty wiesz... - Nie. Nie zgadzam się, i już ci o tym mówiłem - stwierdził Halle z rozdrażnieniem. - Myślę, że jest szalony, ale to specyficzna odmiana obłędu: Obłęd Macoba nie wpłynął na jego inteligencję i spryt. - A poza tym już nie żyje, więc trudno będzie go zabić - dodała Madeline. - Dobrze, inspektorze, powiemy to Nicholasowi. Ronsarde zatrzymał się nagle, puścił doktora i z niespodziewaną siłą chwycił dziewczynę za poły płaszcza. - Powiedz mu, że w moim mieszkaniu przy alei Fount, pod obluzowanym kafelkiem po prawej stronie kominka leży koperta z dokumentami. Musi je zobaczyć - powiedział gwałtownie. Halle chwycił inspektora za ramię i pociągnął go naprzód. Obawiał się, że Ronsarde znowu zaczyna tracić przytomność. - Chciałbym, żeby je zobaczył... Nie mają związku z obecną sprawą, ale musi się dowiedzieć, kiedy to wszystko się skończy... - wyszeptał inspektor. - Wie pan, o co mu chodzi? - zapytała Madeline doktora. - Nie. - Halle pokręcił głową. - Mam tylko nadzieję, że dożyjemy, żeby nam to wyjaśnił. Wycofywali się przez katakumby w żółwim tempie. Przy wejściu do tunelu, który prowadził do kanałów ściekowych, czekały na nich trzy ghoule, ale kula jakby od niechcenia zlikwidowała je. Jeszcze chwila, a zacznę z nią rozmawiać, pomyślała ze znużeniem Madeline. W tunelu Ronsarde nagle oprzytomniał. Teraz był w stanie iść o własnych siłach, dzięki czemu Madeline mogła zapalić świeczkę i oświetlać im drogę, gdy przestała już do nich dochodzić poświata fosforyzujących porostów. Kiedy znaleźli się bliżej kanałów, dobiegający z nich znajomy odór wydał im się upragnionym sygnałem, że są już prawie w domu. Dotarli do zmurszałych drzwi prowadzących do starego kanału i Madeline już miała przechodzić na drugą stronę, kiedy usłyszeli jakieś głosy. Madeline i Halle popatrzyli na siebie w blasku świecy. - Crack się wydostał - szepnęła z nadzieją dziewczyna. - Upewnię się - powiedział Halle. - Proszę tu zostać z Sebastianem. - Dobrze. - Madeline oddała doktorowi świeczkę. - Niech pan nie idzie za daleko. Pełno tu odgałęzień i zakrętów, może się pan zgubić. Halle ruszył w stronę głosów, a ona usiadła obok inspektora. Poczuła, że od wspinania się i biegania w lodowatym chłodzie katakumb bolą ją nogi, a od dźwigania Ronsarde’a i kurczowego trzymania kuli ma obolałe ręce. Oparła głowę o wilgotną ścianę i zamknęła oczy; nie była pewna, czy zdoła znowu wstać. Przez chwilę siedzieli w kompletnych ciemnościach. Potem kula zaczęła świecić łagodnym złotym światłem. Madeline spojrzała na nią ze zdziwieniem. Światło do złudzenia przypominało barwę płomienia świecy. Podniosła oczy i napotkała spojrzenie Ronsarde’a. Był przytomny i patrzył całkiem bystro. - Sprytne urządzenie - powiedział z uśmiechem. Głosy rozległy się znowu; tym razem dochodziły z mniejszej odległości. Madeline z uczuciem ulgi rozpoznała doktora Halle: Odpowiadał mu... - To Reynard!- zawołała do swego towarzysza. - Doktorze, czy inspektor jest razem z panem? - zapytał ktoś. - I kapitan Giarde - stwierdził z zadowoleniem Ronsarde, rozpoznawszy ten głos. Ale gdzie jest Nicholas?, zastanawiała się Madeline, Powinien być gdzieś przed nami. Gdyby zdawał sobie sprawę, że ona została z tyłu, na pewno zawróciłby, żeby ją odszukać, i wtedy natknęliby się na niego w katakumbach albo w tunelu. Nagle ogarnęło ją przerażenie. A jeśli został za nami... Głosy zbliżały się. - Tak, Crack nam powiedział - odezwał się Reynard. - Czy jest z wami Nicholas i Madeline? Odpowiedzi Halle’a nie było słychać, ale Reynard powiedział całkiem wyraźnie. - Nie, nie ma go z nami, czy jest pan pewien... Przez chwilę wszyscy mówili jednocześnie, a potem rozległ się głos Halle’a. - Arisilde Damal, ranny czarnoksiężnik, także został uwięziony. On i Valiarde wciąż muszą tam być. Człowiek, którego Ronsarde zidentyfikował jako kapitana Giarde, mówił: - Fallier i inni czarnoksiężnicy zamierzają spowodować zawalenie się podziemnych komnat. Jeśli tam jeszcze ktoś jest... - Nie możecie ich tam zostawić - powiedział z furią Reynard. - Nie mielibyście pojęcia, gdzie jest ten bydlak, gdyby nie pomoc Nicholasa. Pójdę po niego. - Pokażę panu drogę - odparł Halle. - Nie. - To znowu Giarde. - W ten sposób wy także zginiecie. Mogę powstrzymać Falliera na jakiś czas, ale jeśli będziemy czekać za długo, nekromanta ucieknie... Rozległy się kolejne protesty. Madeline spojrzała na inspektora. Na twarzy Ronsarde’a malowało się zmęczenie i niepokój. - Chciałbym móc pani towarzyszyć, moja droga. Jest pani silną kobietą, ale odrobina pomocy nigdy nie zawadzi. - Westchnął. - Myślę jednak, że uda mi się opóźnić ewentualną pogoń. - Dziękuję - szepnęła. Pochyliła się i pocałowała go w policzek, a potem wstała. - Wrócę. Gdy przechodziła przez otwór do tunelu, usłyszała, jak mówi półgłosem. - Będę się za panią modlił. 21 Nicholas patrzył, jak odmieniec miota się to tu, to tam, trzymając się za brzuch. Przestał się wreszcie nimi interesować, ale nie chciał odejść. Nicholas miał nadzieję, iż Crack albo Madeline dotarli już na powierzchnię i przekazali wiadomość o miejscu pobytu Macoba. Panująca w szczelinie ciasnota nie pozwalała stwierdzić, czy przyjacielowi powraca świadomość. Nicholas nie miał pojęcia, co z nim zrobi, jeśli wkrótce nie odzyska przytomności. W takim stanie nie mógł go tu zostawić. Kiedy zabraknie odmieńca, mogą się tu pojawić jakieś inne niebezpieczne stworzenia. - Co ja mam z tobą zrobić? - mruknął do siebie Nicholas, - Czy mogę się już poruszyć? Głos przyjaciela był cichy, słaby i żałosny. Nicholas miał ochotę krzyczeć z radości.. - Tak, ale powoli. On wciąż tam jest. - Przywarł do ściany, żeby zrobić trochę więcej miejsca. - Jak się czujesz? - Raczej... okropnie, prawdę mówiąc. - Arisilde wyprostował się trochę. Zamrugał oczami, jakby raziła go nawet słaba poświata fosforyzujących porostów. Był wychudzony i blady. - A poza tym nic nie rozumiem. - Czy wiesz, gdzie jesteś? - Myślałem, że jestem w domu. - Arisilde popatrzył na słaniającego się odmieńca.. Stwór wrzasnął przeraźliwie i znowu chwycił się za brzuch, rozrywając pazurami swoje psujące się ciało. - Jakie to wstrętne. - To odmieniec albo raczej to, co z niego pozostało - powiedział Nicholas. - Próbowałem go otruć, ale ponieważ jest od dawna martwy, trwa to dłużej niż przypuszczałem. - Aha, rozumiem. A teraz powiedz mi wreszcie, dlaczego się tu znaleźliśmy? - Nekromanta, którego poszukiwałem, zaczarował cię przy pomocy trupiej obrączki, pamiętasz? Nieco błędne spojrzenie Arisilde’a nagle stało się całkowicie przytomne. - Ktoś zapukał do drzwi. Isham wyszedł, więc to ja otworzyłem. Stał tam jakiś człowiek, który dał mi coś... Och, ależ ze mnie idiota. To najstarsza sztuczka pod słońcem - pokręcił głową z zawstydzeniem. - Podał mi obrączkę, mówiąc, że chciałby dowiedzieć się, gdzie jest teraz człowiek, który ją kiedyś nosił. Obrączka prawdopodobnie miała w sobie starannie ukryte zaklęcie, które skłoniło mnie do założenia jej. Gdzie ją miałem? - Na palcu u nogi - odparł Nicholas. Uzależnienie od opium z pewnością przyczyniło się do tego, że Arisilde tak łatwo uległ. Jego moc chroniła go przed otwartymi atakami, ale słabość jego zmysłów czyniła go podatnym na działanie bardziej subtelnych metod. - To rzeczywiście niezły pomysł. Isham bez wątpienia sprawdził moje ręce. Wcale nie pamiętam, żebym ją zakładał. Ale jeśli zrobiłem to pod wpływem zaklęcia, to nic dziwnego - westchnął. - Zawiodłem cię, Nicholasie. - Zostawmy szukanie winnych na później, Ari. - Macob musiał ponownie umieścić obrączkę na palcu Arisilde’a i wyrzucił jego ciało tam, gdzie trzymał niepotrzebnych wskrzeszeńców. Nicholasa wcale to nie dziwiło; bądź co bądź nekromanta nie żywił większego szacunku dla ludzkiego życia. Przez chwilę obserwował zachowanie odmieńca. Sprawiał wrażenie półprzytomnego i cały czas trzymał się drugiego końca przepaści. Powinni zdążyć przedostać się na górę, a stamtąd na drugą stronę i do wyjścia. - Możesz wstać? Arisilde zmarszczył brwi i spróbował podciągnąć nogi, ale zdołał tylko trochę je zgiąć w kolanach. Leżąc tak długo bez świadomości, musiał okropnie zesztywnieć. - Jeszcze nie. Ale będę próbował. Ile mamy czasu? - Mało - Nicholas nabrał tchu. - Słuchaj - powiedział. - Tym nekromantą jest Constant Macob, który nie żyje od prawie dwu stu lat. Wszedł w posiadanie szczątków swojego ciała i używa jednej z kul... - Nekromantą Macob we własnej osobie? To bardzo źle przerwał mu Arisilde. Popatrzył nieco przytomniej. - Czy zwłoki są kompletne? - Nie, brakuje czaszki - odparł Nicholas. Wyraz twarzy czarnoksiężnika nie budził optymizmu. - Czy to coś oznacza? - Próbuje sam siebie przywrócić do życia, to jasne. Ale w jaki sposób? - Arisilde w zamyśleniu patrzył przed siebie. - Planety są w zupełnie niewłaściwej konfiguracji... Zaraz, zaraz, jak długo byłem nieprzytomny? - Tylko kilka dni. - W porządku. - Czarnoksiężnik urwał, zamyślił się znowu, a potem zapytał gwałtownie: - Mówiłeś, że ma jedną z kul? Tych, które zrobił Edouard? Którą? - Tę, przy której tworzeniu pomagał Ilamires Rohan. Doktor Octave zdobył ją szantażem. - Rohan pomagał Edouardowi? Nie miałem o tym pojęcia. Kiedy Arisilde w pełni pojął znaczenie tych słów, zaklął z niedowierzaniem. - Ten drań Rohan. Nawet nie zaproponował, że będzie zeznawać na procesie Edouarda. Domyślałem się, że to hi pokryta, ale... - Wiem - przerwał mu gniewnie Nicholas. Arisilde przesunął drżącą dłonią po głowie, jakby próbował uporządkować swoje myśli. - Jak działa ta kula? - Nie wiem, Ari. Miałem nadzieję, że ty mi to wyjaśnisz. - Nicholas na chwilę podniósł głos, ale szybko go ściszył, niespokojnym spojrzeniem sprawdzając, co robi odmieniec. Stwór jednak nie interesował się nimi, zajęty żelazem, które miał w brzuchu. - Domyślam się, że to jedna z pierwszych prób. Rohan, powiadasz? Cóż, dobrze, że to nie ostatnia z kul Edouarda, ta, przy której ja pomagałem. Nawet on przyznał, że trochę przesadziliśmy. - Arisilde pokiwał głową. - Gdyby nekromanta wszedł w jej posiadanie, mielibyśmy poważne kłopoty. - Czy to największa z tych trzech, które przechowywaliśmy w Coldcourt, z metalową oprawą o barwie miedzi? - zapytał niechętnie Nicholas. - Tak, to ta. - Arisilde wyglądał na zmartwionego. - Ma ją? - Nie, tę ma Madeline. Była tu ze mną, ale zostaliśmy rozdzieleni i zdołała uciec. Przynajmniej taką mam nadzieję. - Nicholas nerwowo popatrzył na odmieńca. - Nie miałem możliwości jej szukać. - Byle tylko kula nie dostała się w ręce Macoba. Moim zdaniem nie powinniśmy byli w ogóle jej robić, ale teraz chyba już trochę za późno na żale. Nicholas cieszył się, że Arisilde żyje, ale równocześnie miał ochotę mu dołożyć. - Kula powinna robić chyba wszystko - ciągnął Arisilde. Przynajmniej tak sądzę na podstawie zaklęć, o które prosił mnie Edouard. Myślę, że on wiedział więcej ode mnie na temat magii, tylko nie potrafił nią władać. Kule miały umożliwiać każdemu, nawet osobie bez najmniejszego talentu do czarnoksięstwa, rzucanie zaklęć. Edouard korzystał z teorii dotyczących sposobu działania warstwy eteru. Uważał, że każdy ma zdolność wykrywania obecności zjawisk magicznych... - Choćby na poziomie podświadomości. Wiem, mnie też to mówił. - Nicholas nasłuchał się wiele na ten temat od swego opiekuna. Edouard wierzył bowiem, że tylko ludzie o dużej wrażliwości na magię oraz zdolności do świadomego posługiwania się nią mogą kształcić się w zawodzie czarnoksiężnika, ale każdy człowiek ma do niej przynajmniej minimalny dostęp. Rohan twierdzi, że ta kula, wbrew zamiarom Edouarda, działa tylko w rękach kogoś, kto ma talent do magii. - Tak, Edouard był rozczarowany. Nie wyszło nam tak, jak chcieliśmy. Madeline ma talent, więc powinna móc korzystać z kuli. Jeśli tylko potrafi ukierunkować jej energię, urządzenie samo zrobi resztę. - Arisilde zamyślił się. - Ten Macob... mówisz, że nie żyje? Nie może więc pozostawać pośród żywych, a równocześnie korzystać bez czyjejś pomocy ze swych magicznych zdolności. Skoro w grę nie wchodzi inny mag, zatem to kula pomaga mu się materializować. Jeśli Macob używa jej zgodnie z przeznaczeniem, to tak, jakby miał absolutną władzę nad drugim czarnoksiężnikiem. Gdyby zdołał sprawić, że jego duch na nowo zamieszka w jego ciele, nie będzie więcej potrzebował kuli, a ona... znacznie zwiększy jego moc. - Arisilde powiedział to z pewnym zakłopotaniem, jakby to była jego wina. - Urządzenia te przekazują bo wiem swoim właścicielom, przynajmniej do pewnego stopnia, moc czarnoksiężnika, który je tworzył. Umieściłem moje najlepsze zaklęcia w ostatniej kuli, którą robiłem razem z Edouardem. Znajdująca się wewnątrz maszyneria, te wszystkie przekładnie i kółka zębate, zapamiętuje zaklęcia. Edouard próbował mi to wyjaśnić, ale nigdy tego tak do końca nie zrozumiałem. - Więc jeśli Macob przywróci sam siebie do życia, kula, którą posiada, doda moc Ilamiresa Rohana, Mistrza Lodun, do jego własnej potęgi?. - Tak sądzę. - A jeśli dostanie w swoje ręce urządzenie, które ma teraz Madeline, zdobędzie także twoją moc? - Tak, ale nie tę moc, którą mam teraz, tylko tę, którą miałem, robiąc kulę. Wiesz, zanim zacząłem mieć problemy. Nicholas był tak przejęty, że nawet nie zwrócił uwagi na to, iż Arisilde po raz pierwszy oględnie nawiązał do swego uzależnienia od opium. - Twoją moc z tego okresu, gdy byłeś u szczytu potęgi? - Tak. - Ale jak zdoła wydobyć z pałacu swoją czaszkę? Jest chroniona przez strażników. Tyle tylko... - Co? - Macob jest podobno geniuszem w tworzeniu nowych zaklęć. Mając tu tych wszystkich martwych odmieńców... Arisilde pokiwał głową. - Tak, ja też sądzę, że znajdzie jakiś sposób na ominięcie strażników. Przez chwilę Nicholas miał ochotę odszukać resztę wspólników i uciec, pozostawiając rozprawienie się z Macobem Fallierowi i kapitanowi Giarde. Było to jednak niebezpieczne; gdyby nekromanta zdołał wrócić do ludzkiej postaci, nie zostawiłby nikogo z nich przy życiu, a poza tym Nicholas nie chciał, żeby użył do tego kuli Edouarda. Zaklął pod nosem. - Cokolwiek zamierza zrobić, muszę mu w tym przeszkodzić. Mam pewien pomysł. - Wydobył z kieszeni trupią obrączkę. - Ile warte jest to zaklęcie, Ari? Myślisz, że zwiodłoby Macoba? Arisilde zmrużył oczy i przyjrzał się obrączce. - To bardzo dobre zaklęcie, może wprowadzić w błąd nawet biegłego czarnoksiężnika. A jeśli uwaga Macoba jest rozproszona, bo zajmuje się teraz tworzeniem innych trudnych zaklęć... Spojrzeli sobie w oczy. We wzroku Arisilde’a odmalował się niepokój. - Musiałbyś zachować wyjątkową ostrożność. - Ostrożność? Chciałeś powiedzieć, że musiałbym być samobójcą - stwierdził Nicholas z uśmiechem. - Możesz zostać sam? Są tu ghoule i wskrzeszeńcy, o których ci mówiłem. Dasz radę się obronić? - Oczywiście - odparł Arisilde z takim spokojem, jakby Nicholas zostawiał go w kawiarni na bulwarze Kwiatowym, a zadaniem Arisilde’a było znalezienie sobie dorożki. - Ruszaj. Pójdę za tobą, kiedy tylko będę mógł. Nicholas wysunął się ze szczeliny i ostrożnie wyprostował, przyglądając się odmieńcowi. Znajdował się on po drugiej stronie przepaści; zataczał się jak pijany, powarkując na własny cień, i zupełnie nie zwracał na nich uwagi. - Nicholas - rozległ się za nim głos Arisilde’a. - Uważaj na siebie. To potężny czarnoksiężnik, ale myślę, że ty go znacznie przewyższasz. Nicholas nie miał czasu, by dokładniej to rozważyć. Kiwnął tylko przyjacielowi głową i zaczął wspinać się pod górę. Chociaż Nicholas brał pod uwagę możliwość, że ghoule wciąż na niego czekają w tunelu, nie miał innej drogi do wyboru. Wielki odmieniec wciąż dogorywał na dnie przepaści, więc nie można było jej przeszukać w celu znalezienia innego wyjścia. Przedostał się szczeliną na drugą stronę, a potem na skalną półkę u podstawy zbocza. Otwór w górze, widoczny jako ciemniejsza plama pośród skał, wydawał się opuszczony przez ghoule. Nicholas zaczął się wspinać. Kiedy znalazł się na miejscu, bolały go ramiona i pokaleczone dłonie, których nie ochroniły jego podarte rękawiczki. W tunelu panowały zbyt wielkie ciemności, żeby można było zobaczyć, czy nie ma tam jakichś wrogich istot. Nicholas był tak zmęczony, że gdyby teraz pojawiły się ghoule, i tak nie miałby siły z nimi walczyć. Dopiero po dłuższej chwili zdołał się podnieść na nogi. Dobiegająca z groty poświata fosforyzującego mchu wskazywała wyjście z tunelu. Stanął, ukryty za załomem skały, i usiłował zorientować się w swoim położeniu. Po chwili wiedział już, że jeśli chce dotrzeć do katakumb, to. znalazł się po niewłaściwej stronie jaskini. Pokryte liszajami krypty zasłaniały mu widok, ale odbijające się na suficie światło pochodni kazało mu przypuszczać, że pali się ich teraz więcej, prawdopodobnie wokół środkowej krypty. Macob przygotowuje się do akcji. Kryjąc się pod ścianą i wspinając po fragmentach obalonych posągów, przedostał się do wejścia do katakumb. Wybrał sobie jako punkt widokowy niską kryptę na skraju; stąd miał widok na całą jaskinię. Blask pochodni oświetlał miniaturowe wieżyczki, rzucał dziwaczne cienie na wielką, spękaną kopułę krypty. Na podeście widać było tylko jakiś dziwny cień. Nicholas przeszukał kieszenie i wydobył niedużą lunetkę. Zobaczył przez nią stojącego przy wejściu do krypty służącego Octave’a. Na jasnym kamieniu podestu widać było jakieś ciemne ślady, jakby od sadzy. Większość podestu kryła się w mroku, ale to, co dostrzegł, pozwoliło mu domyślić się, że Macob szykuje jakieś zaklęcie. Spadający kamyk uderzył o skałę za plecami Nicholasa. Zaskoczony, odwrócił się gwałtownie. Na półce skalnej tuż pod pomostem stała jakaś postać i dawała mu znaki. - Madeline - szepnął. Nie wiedział, czy ma odczuwać ulgę, że dziewczyna żyje, czy złość, że jeszcze stąd nie uciekła. Madeline skoczyła, a on chwycił ją w objęcia. Poczuł, że coś twardego gniecie go w żebra. Odsunął dziewczynę i zobaczył, że to kula na zawieszonym u szyi prowizorycznym temblaku. - Szukaliśmy cię - powiedziała bez tchu. - My? Madeline rzuciła okiem na kulę. - To znaczy, ja ciebie szukałam. Trafiłam na Ronsarde’a i Halle’a i wyprowadziłam ich stąd. - Bardzo dobrze. Ale dlaczego wróciłaś? - Żeby odszukać ciebie, a po cóż by innego? Musimy stąd jak najprędzej uciekać. Fallier zamierza zawalić grotę. Nicholas niecierpliwie pokręcił głową. - To na. nic. Macob wie, że posłaliśmy Cracka na górę, i prawdopodobnie chce, żeby Fallier zniszczył te podziemia. Wtedy wszyscy uznają, że on także zginął, i będzie mógł dalej bezkarnie działać. - Nicholas, musimy się stąd wynosić - upierała się Madeline. - Znalazłem Arisilde’a. - Opowiedział jej o trupiej obrączce. - Powiedział, że Macob może przywrócić się sam do życia. Mając już jedną kulę, będzie znacznie potężniejszy niż przedtem. - Do diabła z tym, Nicholas. - Madeline gniewnym gestem odgarnęła włosy. Nawet w panującym tu mroku widać było wyraźnie, że ma posiniaczoną twarz. Po chwili westchnęła z rezygnacją. - Ale wtedy Macob weźmie się za nas. Za dużo o nim wiemy. - Z pewnością nie jest zachwycony naszymi poczynaniami. - Pojawił się, kiedy uciekaliśmy z Ronsardem i Hallem. - Widać było, że wspomnienie nie należy do przyjemnych. - On nas nie zostawi w spokoju. No dobrze, to co mamy robić? - Mam plan. Tylko nie wiem, czy ma on jakiekolwiek szansę powodzenia... - To znaczy? - Arisilde powiedział, że jeśli zechcesz, możesz zapanować nad działaniem kuli. Mówił, że jeśli ją ukierunkujesz, ona zrobi resztę. Chciałbym, żebyś stworzyła iluzję, która cię ukryje, tak silną, żeby Macob nie zdołał jej przejrzeć ani nawet domyślić się jej istnienia.. - Ale... - Posłuchaj do końca. Wejdziesz do największej krypty, gdzie przechowuje swoje szczątki. Założysz trupią obrączkę, ale nie na palec, tylko na żebro. - Nicholas miał nadzieje, że Arisilde się nie myli i Macob nie będzie w stanie wykryć swojego własnego zaklęcia, dopóki nie będzie już za późno. - Kiedy powróci do swojego ciała... - Zaklęcie na obrączce zadziała i nekromanta stanie się żywym trupem, tak jak przedtem Arisilde. Obrączka znajdzie się w jego ciele, więc żeby ją usunąć, potrzebna będzie interwencja chirurga. Tylko, Nicholasie,. każdy czarnoksiężnik jest w stanie przejrzeć iluzję. Nawet zwykły człowiek to potrafi, jeśli wie o jej istnieniu, a Macob bez wątpienia zachowuje zdwojoną czujność. - Wiem. Odwrócę jego uwagę. - Jak? Dasz się zabić? - W katakumbach jest parę rzeczy, które doskonale się do tego nadają. - Nafta cieknąca po ścianie? - Tak. - W ciemnościach trudno było dojrzeć jej twarz, ale w głosie nie było słychać zachwytu. - Czy możesz skłonić kulę, żeby ukryła cię przy pomocy iluzji? - Znam zaklęcie. Madele nauczyła mnie go bardzo dawno temu. Jeśli kula działa tak, jak twierdzi Arisilde... - westchnęła. Ale nie podoba mi się to. - Tylko ten jeden raz - powiedział Nicholas i poczuł się jak oszust. Ile dni temu złożył obietnicę, że nigdy jej nie poprosi, by użyła magii, jeśli sama tego nie zechce? - Dobrze, ale nie zmarnuj wszystkiego, pozwalając mu się zabić - stwierdziła sucho. - Masz, weź pistolet. Nie będę miała wolnej ręki! Kiedy ona grzebała w kieszeniach w poszukiwaniu zapasowych pocisków, Nicholas zastanawiał się, czy powiedzieć jej, żeby nie zostawała w grocie, jeśli jego plan nie wypali. Chciał, żeby uciekła, nie czekając na Arisilde’a ani na niego samego. Czuł jednak, że ona i tak zrobi to, co uzna za stosowne. - No to bierzmy się do roboty - burknął. Madeline kiwnęła głową, a kiedy Nicholas zaczął się podnosić, chwyciła go i pocałowała. Potem przeszła na czworakach na krawędź dachu krypty, opuściła się na rękach w dół i lekko zeskoczyła na ziemię. - Zaczekaj, aż zacznie się zamieszanie. I nie bądź taka cholernie sentymentalna - szepnął za nią Nicholas. Madeline skryła się za jedną z krypt w pobliżu platformy i wydobyła z szalika kulę. Położyła ją na kolanach i poczuła, że urządzenie lekko szumi. Bardzo dobrze, zaczynamy, pomyślała. Zamknęła oczy i zaczęła wypowiadać zaklęcie znikania. Nie czuła niczego. Słowa przechodziły przez jej umysł, nie niosąc ze sobą przypływu mocy, nie dając poczucia rosnącej siły. Za dużo czasu minęło, pomyślała, kończąc zaklęcie. Madele miała rację, kiedy jej powtarzała, że jeśli nie będzie ćwiczyć, straci swą, choćby nawet niewielką, moc. Otworzyła oczy. Nagle zamarła, gdyż naokoło niej wzbił się obłoczek pyłu, poruszany jakby słabym powiewem wiatru. Madeline zrozumiała, że nie otacza jej tylko jedno zaklęcie znikania, lecz cała sieć najrozmaitszych większych i mniejszych czarów; stała się niewidzialna. Do licha, że też nie wypróbowaliśmy tego wcześniej. Przydałoby się nie raz. Madele byłaby zachwycona... Stojąc w labiryncie mocy, która była pod jej kontrolą, chociaż tylko dzięki kuli, Madeline pojęła, że babka musiała kochać magię tak samo, jak ona kocha scenę. Dotychczas traktowała magię jako sposób osiągania rozmaitych celów, i to zwykle takich, na których jej zbytnio nie zależało; nigdy nie przypuszczała, że może ona być sztuką samą w sobie. Ostrożnie wysunęła się zza krypty. Jeśli jej się powiedzie, Macob nawet się nie domyśli, skąd nadszedł cios. Nicholas wrócił do wejścia do katakumb. Przeszukał górę cuchnących odpadków, w których natrafił na dwa koła zakopane pod kawałkami przerdzewiałego metalu i zbutwiałego drewna. Miał szczęście, bo koła były zasadniczo nie uszkodzone. Nie nadawały się wprawdzie do jazdy, ale dla jego celów w zupełności wystarczały. Napełnił buteleczkę, której przedtem używał do przechowywania parscyjskich wonności, naftą spływającą po ścianie, po czym szybko połączył oba koła kawałkiem przerdzewiałego łańcucha. Oplótł szprychy swoim własnym surdutem i powciskał w szpary trochę drewna i szmat, które znalazł w jednej z krypt. Po umieszczeniu zapasowych pocisków od Madeline i nasączeniu wszystkiego większą ilością nafty urządzenie było gotowe. Nicholas wciągnął je na balkon. Chowając się za rozwaloną balustradą, po raz ostatni sprawdził broń. Miał teraz tyle kul, że mógł ją jeszcze raz załadować. Zamieszanie, które spowoduje, musi być spore, jeśli zaś podstęp się nie powiedzie, to nawet i kule nie pomogą.. Ostrożnie wyjrzał zza balustrady i stwierdził, że na platformie coś się zaczyna dziać. Pozostałe przy życiu ghoule zgromadziły się na dachu krypty niczym stado ponurych ptaków. Na platformie było dwóch mężczyzn: z jednym Nicholas niedawno walczył, a drugi, drobniejszy, jasnowłosy, musiał być zaginionym służącym Octave’a. Ten wyższy stał w pobliżu wytyczonego na kamieniach kręgu niczym pozbawiony woli automat. Jasnowłosy służący zniknął na chwilę w środku krypty, a potem, kulejąc, wszedł znowu w blask światła, niosąc coś, co wyglądało jak stara metalowa urna. Wspiął się na platformę i ustawił ją przy krawędzi zewnętrznego koła. A więc Macob rozpoczął swoje przygotowania, chociaż jego samego nie było widać. Byłoby łatwiej, gdyby był tu także Arisilde, ale Nicholas nigdzie go nie widział. Poczuł przypływ niepokoju; może czarnoksiężnik znowu uległ chorobie albo został zaatakowany przez jakiegoś mieszkańca przepaści. Potoczył koła pomostem, aż dotarł do miejsca, w którym brakowało balustrady. Pod spodem znajdowała się kupa gruzu, która kiedyś była schodami prowadzącymi na platformę. Nicholas przykucnął, oparł koła o słupek balustrady i sięgnął do kieszeni po zapałki. Poniżej pochodnie zamigotały i prawie zgasły. Jasnowłosy służący drgnął i rozejrzał się dookoła, ale drugi mężczyzna nie zareagował. Kiedy światło zapłonęło na nowo, na platformie stał Constant Macob. Cienie zdawały się przywierać do jego płaszcza niczym szata utkana z ciemności, a szerokie rondo kapelusza skrywało jego twarz. Nekromanta zrobił dwa starannie odmierzone kroki i stanął tuż przed kręgiem. Jasnowłosy służący rzucił się w stronę krawędzi platformy, jakby chciał umknąć i skryć się pośród zrujnowanych krypt. Macob uniósł rękę i trzy ghoule popędziły za nim. Pochwyciły uciekiniera na dole schodów prowadzących na platformę i powlokły go, krzyczącego i wyrywającego się, z powrotem na górę. Nie odwracając głowy, Macob wyciągnął rękę w jego stronę i krzyki nagle ucichły. Ghoule puściły swego więźnia, który leżał teraz nieruchomo na platformie. Zbliżająca się ceremonia niewątpliwie wymagała ofiary. Jest w tym pewna sprawiedliwość, pomyślał Nicholas. Jeśli ten człowiek pomagał Macobowi mordować innych, wie doskonale, co go teraz czeka. Nicholas wcisnął buteleczkę z naftą między szprychę i łańcuch i wyjął korek. Madeline powinna już gdzieś tam być. Żeby dostać się do środka krypty, musiała przez chwilę pojawić się w miejscu oświetlonym pochodniami. Chociaż kula Arisilde’a ma niewątpliwie wielką moc, dziewczyna robiła coś takiego po raz pierwszy w życiu, dlatego przy da jej się pomoc. Drugi służący Octave’a, ten, który cały czas stał bez ruchu ni czym posąg, teraz podszedł do krawędzi kręgu i coś podniósł. Nicholas dostrzegł błysk światła na metalu i domyślił się, że to nóż. Prawdziwa ironia losu, pomyślał Nicholas, przygotowywać narzędzia do własnej egzekucji. Nie widać było, żeby Macob rzucał jakieś zaklęcia; może to odbywa się tylko w umyśle czarnoksiężnika. Wysoki służący podszedł do swego kolegi i pochylił się nad nim, a wtedy Nicholas uznał, że Madeline już na pewno znajduje się na właściwym miejscu. Wstał i zepchnął swoją machinę z pomostu. Dwa związane łańcuchem koła potoczyły się w dół z dużą prędkością. Nicholas podpalił smugę, którą zostawiała wylewająca się z otwartej buteleczki nafta. Płyn zajął się natychmiast i płomienie szybko pobiegły po śladach kół. Nasączone naftą szmaty zapaliły się i ogień strzelił do góry właśnie w chwili, gdy połączone koła mijały rozpadające się schody. Ghoule zerwały się i przebiegły po dachu krypty, a właśnie kiedy miały z niego zeskakiwać, para płonących kół wylądowała na platformie. Koła zawirowały i przewróciły się na bok, a ghoule rozpaczliwie próbowały znaleźć się poza zasięgiem płomieni. W tle Nicholas dostrzegł jakąś ciemną postać, która przebiegała przez oświetloną część. krypty w stronę drzwi. Macob stał sztywno, zaciskając pięści, i gniewnie wpatrywał się w płonące koła i rozwrzeszczane ghoule. Służący, który właśnie miał zabić swego kolegę, cofnął się i zaczął rozglądać dookoła w oszołomieniu. Nicholas biegł już w kierunku przerwy w balustradzie. Zeskoczył z kupy kamieni na podłogę jaskini. Planował co prawda ostrzał platformy, żeby zwiększyć zamieszanie, ale obawiał się, że mógłby trafić przez przypadek Madeline; i tak będzie miała dosyć kłopotów, kiedy płomienie ogarną ukryte w kołach pociski. Przemknął obok krypt i znalazł się na otwartej przestrzeni przed platformą właśnie w chwili, gdy eksplodował pierwszy pocisk. Przeleciał tuż obok niego, rozdzierając mu rękaw i odbijając się rykoszetem o kamienną ścianę za jego plecami. Nicholas rzucił się w bok, gdyż teraz następne kule zaczęły trafiać w ściany, podłogę i platformę. Ghoule rozpierzchły się, wrzeszcząc wniebogłosy. Madeline potrzebowała tylko chwili, żeby zakraść się do krypty i nałożyć obrączkę na żebro szkieletu. Nicholas zerwał się na nogi i pobiegł między kryptami, mając nadzieję, że ghoule dostrzegą go i zaczną ścigać, zostawiając dziewczynę w spokoju. Istotnie, ghoule biegały całkowicie bezładnie, ogłupiałe i przerażone widokiem ognia i następującymi po sobie wybuchami. Nicholas zaśmiał się, gdy wtem poczuł, że coś schwyciło go za kark. Usiłował się wyrwać, ale to coś miało niezwykłą siłę. Przed oczami pojawiła mu się scena sprzed Fontainon House: Octave w uchwycie potężnej, przerażającej postaci, potrząśnięty i odrzucony na bok jak szmaciana lalka. Potem zobaczył, że najbliższa ściana rusza na niego, i poczuł się tak, jakby zderzył się z pociągiem. Nie stracił przytomności, chociaż świat jakby na chwilę zniknął, a potem pojawił się na nowo, ale teraz pod jakimś dziwnym kątem. Niektóre fragmenty rzeczywistości były bardziej wyraziste niż inne: szorstkość skały, której usiłował się chwycić, gdy go ciągnięto, twardość schodów, gdy go wciągano na platformę. Gdy wrócił już do siebie, rozpoznał pochylającego się nad nim wysokiego służącego. Zamachnął się, trafiając go w szczękę, ale cios, jaki otrzymał w odpowiedzi, rzucił go na plecy. Usiłował się podnieść, ale przeciwnik chwycił go za ramię i pchnął twarzą na nierówną powierzchnię platformy. Miał wrażenie, że widzi przyglądającego się mu Macoba. Następnie przystawiono mu nóż do pleców i mimo że wyrywał się zajadle, klnąc na czym świat. stoi, związano mu ręce na plecach. Ciężar przyciskający go do ziemi ustąpił i Nicholas zdołał odwrócić się i usiąść. Sznury sprawiały wrażenie nowych i mocnych; mimo to bez wątpienia zdołałby się z nich uwolnić, gdyby miał wystarczająco dużo czasu. Macob patrzył na niego z góry, a rondo kapelusza skrywało jego twarz. Nekromanta sprawiał teraz wrażenie bardziej materialnego i nawet w tym zimnym, wilgotnym i pełnym cuchnących odorów miejscu czuło się towarzyszący mu zapach otwartego grobu. - Ucieczka nie na wiele ci się przyda - powiedział. - I tak bym cię znalazł. - Wiem - zapewnił go Nicholas. - Pod tym względem łatwo przewidzieć, co zrobisz. Czarnoksiężnik odwrócił się i zaczął powoli rozwiewać jak dym, a potem jego postać znowu się zmaterializowała, gdy zbliżył się do krawędzi kręgu. Nicholas pracował nad krępującymi go więzami, chociaż wiedział, że sprawa jest beznadziejna. Popatrzył na stojącego w pobliżu sługę. Jego wzrok był wbity w dal, a puste oczy otaczały czerwone obwódki. Drugi mężczyzna wciąż leżał na platformie, a jego pierś poruszał lekki oddech. Nicholas nie miał pojęcia, w jaki sposób Macob panuje nad nimi. Może używa narkotyku, a może jakiejś kombinacji ziół, sugestii i zaklęć. Nekromanta uniósł rękę. Służący sięgnął po nóż i sztywnym krokiem zbliżył się do swego towarzysza, który ciągle leżał nieprzytomny. Nagle Nicholas zauważył, że powieki leżącego drgają. Bez wątpienia doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Z tak bliskiej odległości Nicholas widział, jak wewnątrz kręgu wznosi się tuman pyłu, poruszany niewidzialnymi siłami sprowadzonymi tu przez Macoba. Ze sposobu, w jaki się przesuwał, można było wnioskować, że strumienie mocy spływają do środka urny. Nagle rozległ się zdławiony krzyk. Nicholas zobaczył, jak służący chwycił swego towarzysząca ramię i wbił mu nóż w plecy. Popłynęła krew, a mężczyzna rozpaczliwie złapał za ostrze, które przeszyło go na wylot. Służący wyprostował się z twarzą pozbawioną wyrazu. Wewnątrz kręgu urna zadrżała, przewróciła się na bok i zaczęła wirować. Mimo klekotania metalowej urny, Nicholas jeszcze coś usłyszał. Coś znajomego. Odwrócił głowę, udając, że nie może patrzeć na człowieka, który wykrwawia się na śmierć, a tymczasem usiłował to rozpoznać. Po chwili stwierdził, że jest to charakterystyczne buczenie kuli, które wydaje z siebie w obliczu wrogiej magii. Nicholas zaklął w duchu. Madeline musi być gdzieś blisko, zaledwie kilka kroków od niego. Urna wciąż wirowała, ale teraz wydobywała się z niej jakaś ciemnoszara substancja. Nie był to ani pył, ani popiół, lecz coś bardziej jednolitego, co tworzyło wirującą kolumnę o wysokości prawie pięciu stóp. Po chwili zaczęła ona przybierać bardziej konkretny kształt, jakby w środku był ukryty posąg, z którego osypuje się szary piasek. Nicholas bacznie przyglądał się Macobowi. Nekromanta wpatrywał się w krąg i w to coś, co powstawało z szarego piasku, poświęcając temu, jak się wydawało, całą swoją uwagę. Jeden z ghouli, które przykucnęły obok Nicholasa, nagle odsunął się, jakby jakaś niewidzialna siła dała mu lekkiego kuksańca. Nicholas odetchnął z ulgą. Bał się, że kula zdradzi obecność swoją i Madeline, kiedy znajdą się zbyt blisko, ale widocznie albo dziewczyna potrafiła ją powstrzymać, albo kula sama wiedziała, co ma robić. Nagle Macob odwrócił się do niego z błyskiem w oku i uśmieszkiem na ustach. - Do diabła, on wie, uciekaj! - warknął Nicholas. Usłyszał szuranie butów po kamieniach, ale już było za późno. Macob podniósł rękę, błysnęło światło i Nicholas rzucił się do tyłu, by uniknąć powstałego żaru. Zobaczył, że Madeline stoi u stóp platformy i wciąż trzyma kulę. - Atakuj go! - krzyknął. Dziewczyna poruszyła głową. Nicholas rozproszył jej uwagę i teraz przeklinał za to sam siebie. Macob powoli zbliżył się do krawędzi platformy. Wciąż się uśmiechał. - Ona nic mi nie może zrobić. To urządzenie służy wyłącznie do obrony. Nicholas i Madeline popatrzyli na siebie. Może Macob tylko zgadywał, ale, jego słowa potwierdzało zachowanie kuli. Cały Edouard; tylko on mógłby coś takiego zrobić, pomyślał ponuro Nicholas. - On też nie może ci zrobić krzywdy - powiedział do Madeline. - Jeśli spróbuje, możesz skierować przeciwko niemu jego własną moc. Oczywiście nekromanta mógł też jego zaatakować, ale Nicholas miał nadzieję, że taka możliwość umknęła uwadze czarnoksiężnika. Madeline także musiała wpaść na pomysł, którego Nicholas nie chciał wypowiedzieć na głos. Jeśli zdoła umieścić kulę w pobliżu, Macob nie zrobi żadnemu z nich krzywdy. Skoczyła do przodu i udało jej się dotrzeć do ostatniego stopnia schodów pro wadzących na platformę, ale tam zachwiała się, jakby natrafiła na jakiś niewidzialny mur. - Dookoła nas jest bariera - powiedział Macob, wskazując na Nicholasa, krąg i to coś, co kuliło się w środku, wystraszone ghoule i zniewolonego sługę oraz jego martwego towarzysza, który leżał w kałuży krwi. - Ona także służy wyłącznie do obrony. Kula na nią nie zareaguje. Odwrócił się w stronę siedzącej wewnątrz kręgu istoty. Była to szara, zabiedzona postać, różniąca się od człowieka tylko tym, że miała szponiaste dłonie i po trzy palce u stóp. Na wąskiej trójkątnej twarzy widać było drapieżne oczka. Macob machnął ręką i istota znikła. - Posłałeś to do pałacu - stwierdził Nicholas, próbując zyskać trochę czasu. Widział, jak Madeline bezskutecznie usiłuje przedostać się przez magiczną barierę. Trzeba to będzie załatwić w inny sposób, pomyślał Nicholas. Popatrzył Macobowi w oczy. Nawet ci do głowy nie przyjdzie, że jestem do tego zdolny. Nie będziesz niczego podejrzewał, zanim nie będzie za późno. - To odmieniec, ale już nie żyje, więc strażnicy pałacowi go nie zatrzymają. - Właśnie - przyznał Macob. Sprawiał wrażenie osoby najzupełniej normalnej i spokojnej. - Odzyskam moje życie i pracę.. Wszystko, co mi zostało odebrane. Przegrałeś. - Możesz tak twierdzić - powiedział Nicholas. - Ale mylisz się. Nawet najlepsi się mylą. Rzecz polega na tym, żeby znaleźć się na właściwym miejscu, kiedy potrzeba. Wewnątrz kręgu znowu pojawił się martwy odmieniec, podszedł do Macoba i podał mu skrzynkę z kości słoniowej. Nekromanta otworzył ją, nie zwracając nawet uwagi na to, że jego posłaniec rozsypuje się na powrót w proch i pył. Wyjął ze skrzynki pożółkłą czaszkę z umieszczonymi w oczodołach kryształami. - Jego Wysokość Rogere miał zawsze fatalny gust - stwierdził z niezwykłym u niego przebłyskiem dobrego humoru. Odwrócił się, a Nicholasowi zamarło serce. Boże, on chce ją położyć obok pozostałych kości. Zobaczy obrączkę, pomyślał. Potem jednak wystąpił naprzód służący, odebrał czaszkę od Macoba i zaniósł ją do krypty. Kiedy zniknął w ciemnym wnętrzu, Macob popatrzył na Nicholasa i rzekł: - Miałem zamiar wykorzystać nieboszczyka do mojego ostatniego działania, ale myślę, że lepiej będzie użyć was obu. - Tak właśnie myślałem, czuję się zaszczycony - odparł jadowicie Nicholas. Macob zwrócił się w stronę kręgu. Wyglądało na to, że jest to miejsce skupiające wszystkie przywoływane przez niego moce. Nie wykonał najmniejszego gestu, ale sługa podszedł sztywno do ciała swego towarzysza, postawił stopę na jego piersi i wy szarpnął nóż. Nicholas uzmysłowił sobie nagle, że kiedy przed chwilą patrzył na Madeline, ręce, które przyciskała do piersi, były puste. Oddała więc komuś kulę. Komuś, kto niepostrzeżenie zbliżył się do platformy, przekroczył barierę nekromanty, nie zwracając na siebie jego uwagi, a teraz krył się w pobliżu, wspomagany przedmiotem, który sam stworzył u szczytu swojej potęgi. Nicholas usłyszał cichy szept. - Kiedy się na ciebie zamierzy, padnij tak, jakby cię trafił. Ja zajmę się resztą. To był głos Arisilde’a. - Nie - odpowiedział Nicholas równie cicho. - Jeśli mamy się go pozbyć raz na zawsze, musi dokończyć zaklęcia. Poczuł, że coś muska go po plecach. To przyjaciel zmieniał pozycję. Nicholas nabrał tchu. Nie chciał rozproszyć uwagi czarnoksiężnika, który znajdował się teraz w centrum złożonej sieci zaklęć. Jeden ruch w niewłaściwym momencie, a wszystko może się zawalić, nawet mimo pomocy kuli. Na jego miejscu zabiłbym służącego Macoba, tak jak zamierzał to uczynić sam nekromanta, zanim ja się pojawiłem, i w ten sposób wypełniłbym zaklęcie, pomyślał Nicholas. Może to i dobrze, że nie ja tu decyduję.. Służący zbliżył się do niego z nożem w ręku i wszystko wydarzyło się szybciej niż myślał. Nicholas zdążył tylko cofnąć się, kiedy trafiło go ostrze. Upadł na plecy, czując huk w uszach i potworny ból. Ogarnęła go fala ciemności, która nagle ustąpiła jasnemu blaskowi słońca. Siedział w ogrodzie koło domu, w którym mieszkali, kiedy Edouard pracował w Lodun, na stojącej pod drzewem ławce. Obok ujrzał swego ojczyma. Nicholas spojrzał mu w oczy i przez chwilę widział w nich wyobcowanie i upór, tak charakterystyczne dla spojrzenia Macoba. Eduard uśmiechał się trochę smętnie. - Dwie strony tego samego medalu. - Nie - zaprotestował Nicholas. - Kiedy ty dostrzegasz pułapkę, nie wpadasz w nią. Edouard pokiwał głową. - Pamiętaj o tym. Z oddali dobiegł ich krzyk pełen wściekłości, a zarazem bólu. Słońce skryło się za chmurami i światło zaczęło gasnąć. Edouard pochylił się do przodu i coś jeszcze mówił, ale coraz ciszej, a jego twarz stawała się niewyraźna... Nicholas otworzył oczy. Wstrząsnął nim widok jaskini, panujący w niej ziąb i odór śmierci, twarde kamienie, które uwierały go w plecy. Jego głowa spoczywała na kolanach Madeline, a nad nimi obojgiem pochylał się Arisilde. Wszędzie było pełno krwi, a on czuł w piersi przenikliwy ból. Nabrał tchu i miał wrażenie, jakby znowu wbito mu nóż. Arisilde odsunął się trochę. - Wszystko w porządku - stwierdził radośnie. - Ale niewiele brakowało, prawda?. Twarz Madeline była blada, pełna sińców i brudna, a jej szeroko otwarte oczy były pełne łez. - Madeline? - odezwał się Nicholas. Zepchnęła go z kolan. - Ty draniu! Mogłabym cię zabić! Po kilku próbach Nicholas zdołał wreszcie usiąść. - Cała przyjemność po mojej stronie - odparł. - Pomóżcie mi wstać. .. Potrzebował pomocy ich obojga, bo Madeline miała niewiele sił, a Arisilde wcale nie czuł się lepiej niż Nicholas. Ciało służącego Macoba leżało nieopodal w kałuży krwi, która wypłynęła z poderżniętego gardła. Musiał to zrobić sam, na polecenie nekromanty, żeby wzmocnić potęgę zaklęcia. Kiedy Nicholas stanął już na nogach, ruszyli w stronę krypty. Ciało Macoba leżało na kamiennej płycie, wciąż zawinięte w resztki ubrania i całun. Przywrócony mu został wygląd taki, ja ki miał tuż po śmierci, a ciało nie nosiło śladów upływu czasu. Rozwarte powieki ukazywały kryształy, które król Rogere umieścił ongiś w czaszce nekromanty. Nicholas pochylił się nad płytą i wskazał na zawieszoną nad nią kulę. - Czy mogłabyś ją zdjąć? Opierając się jedną ręką na jego ramieniu, Madeline wspięła się na płytę i sięgnęła po kulę. Podała ją Nicholasowi, a ten z namysłem ją obejrzał. Kula sprawiała wrażenie martwej, jak dwie pozostałe przechowywane na strychu w Coldcourt. Była zimna, milcząca i nieruchoma. Ale trzeba było zyskać bezwzględną pewność. Położył ją na podłodze i odłupał od cokołu kawałek kamienia. Myślał, że będzie musiał uderzać wielokrotnie; nie zdziwiłby się,. gdyby kula okazała się niezniszczalną. Jednak roztrzaskała się od pierwszego uderzenia. Nicholas patrzył, jak różnokolorowe kawałki metalu rozpryskują się na wszystkie strony. Czerwone i błękitne iskierki rozbiegły się po podłodze niczym małe kamyki, aż w końcu znikły w szczelinach między kamiennymi płytami. Wtedy spostrzegł, że jego dłoń oblewa biała poświata. Był zbyt zaskoczony, żeby odczuwać niepokój. Potrząsnął ręką i światło zamieniło się w maleńkie iskierki, które rozpłynęły się w wilgotnym powietrzu. Miał wrażenie, że słyszy czyjeś szepty. Rohana? Edouarda? Jednak głosy znikły, zanim zdołał je rozpoznać. Podniósł się powoli, patrząc na szczątki kuli. Teraz to był już tylko złom: Nagle usłyszał jakby dudnienie, które dochodziło z jednego z tuneli. Marszcząc brwi, popatrzył na Madeline. Wyraz jej twarzy potwierdził, że ona też to słyszy. Potem zadrżała ziemia. Spojrzeli po sobie i nagle wiedzieli już, co to jest. - Do diabła, to... - zaczęła Madeline. - Fallier - dokończył Nicholas. Ruszył w stronę drzwi krypty i zatoczył się, gdyż posadzka nagle zaczęła falować. Złapał Madeline i oboje wypadli na zewnątrz. Arisilde, który dotąd klęczał obok zamazanego kręgu, właśnie się podnosił. Zachwiał się, gdy ziemia znowu zadrżała, a ostatni z cherubinów zdobiących dach krypty spadł i roztrzaskał się na kawałki. Madeline podeszła, by zabrać kulę, która leżała zapomniana na platformie. Nicholas pomógł jej, a potem oboje rzuci li się w stronę czarnoksiężnika. Wstrząsy stawały się coraz silniejsze. Arisilde patrzył przed siebie nieobecnym wzrokiem i mruczał coś pod nosem. - Struktura się zachowała, tak, nie nastąpiło jeszcze rozproszenie, chyba mógłbym... Nicholas chwycił Arisilde’a za ramię, żeby się nie przewrócić, i objął Madeline w pasie. Rozległ się głośny łoskot, kiedy od ściany oderwał się balkon i część pomostu i wszystko to runęło na zewnętrzny krąg krypt. Starając się zachować cierpliwość, Nicholas zaczął: - Ari, może zechciałby!.. Madeline próbowała coś powiedzieć, ale zakrztusiła się chmurą pyłu wydobywającego się z zawalonych tuneli. - Tak - odpowiedział Arisilde. - Sądzę, że mógłbym... Z góry spadł fragment sufitu, prosto na kryptę z rycerzem w zbroi, i roztrzaskał ją na drobne kawałki. - Madeline, poproszę o kulę. Podała mu ją. - Czy ona może powstrzymać Falliera? - Nie. - Arisilde położył kulę na wyprostowanej ręce. - Ale jeśli mi się uda, nie będzie to potrzebne. Kula zareagowała tak jak zawsze: koła w jej środku zaczęły wirować jak szalone. Można by pomyśleć, że walka z Macobem powinna ją wyczerpać, pomyślał głupio Nicholas. Najwyraźniej to urządzenie nigdy się nie męczy. Gdyby nekromanta zdołał wejść w jego posiadanie... Pył i małe kawałki skał spadały na nich jak deszcz. Arisilde wrzucił kulę do środka kręgu. Madeline krzyknęła, ale kula, za miast roztrzaskać się o podłogę, zawisła w powietrzu, podtrzymywana zgromadzoną tam mocą. Kula wirowała coraz szybciej, ale po chwili Arisilde mruknął: - To nie wystarczy. Rozległ się tak głośny trzask, że było go słychać mimo panującego w walącej się grocie łoskotu. Kula eksplodowała, strzelając na wszystkie strony kawałkami rozgrzanego metalu. Nicholas skulił się i mocniej przytulił Madeline. W chwili, gdy pierwsze kawałki miedzi zaczęły na nich spadać, poczuł na ramieniu mocny uchwyt dłoni Arisilde’a, wciągającej ich do wnętrza kręgu. Nicholasowi zakręciło się w głowie, a potem, miał niemiłe wrażenie, że spada. Po chwili zdał sobie sprawę, że rzeczywiście tak było, gdyż wylądował ciężko na gładkiej kamiennej powierzchni. Nie udało się, pomyślał. Wciąż tu jesteśmy. Jednak łoskot walących się ścian dobiegał z daleka, jak ledwo słyszalne echo, a wstrząsy podłoża przeszły w lekkie drżenie. Nicholas wsparł się na łokciach. Było ciemno i słyszał szum płynącej wody. - Madeline? - zapytał.. Po chwili ciszy, która wydawała się trwać całe wieki, usłyszał coś jakby mruknięcie. Wkrótce pojawiło się ciepłe, białe światło, ukazując zaokrąglony ceglany sufit i płynącą kanałem wodę. Nicholas leżał na chodniku, a Madeline siedziała kilka stóp dalej, rozcierając czoło. Arisilde opierał się o ścianę, zaś światło pochodziło z magicznej kuli zawieszonej w powietrzu nad jego głową. Czarnoksiężnik popatrzył na Nicholasa i stwierdził: - Niewiele brakowało. Dwie stopy w lewo i zmaterializowalibyśmy się w ścianie. - Dzięki za ratunek, Ari - odparł Nicholas. Bolała go głowa, a kiedy spróbował się podnieść, jego żołądek zaprotestował. Nicholas poczuł, że chyba znowu traci przytomność. Gdzieś w głębi kanału rozległy się głosy i pojawił się żółty blask licznych latarni. - A to kto? - zapytał z lekkim zdziwieniem Arisilde. Arisilde i Madeline sami muszą się tym zająć, pomyślał Nicholas i w tym momencie zemdlał. 22 Nicholas miał wrażenie, że znajduje się we własnym łóżku. Przekręcił się na bok i sięgnął ręką, szukając Madeline. Dopiero jej nieobecność naprawdę go obudziła. Usiadł raptownie. Pokój był bardzo bogato zdobiony. Ciężka dębowa boazeria, inkrustowana egzotycznymi gatunkami drewna, gobelin przedstawiający scenę w ogrodzie, tak stary, że mógł tu wisieć jeszcze w czasach panowania króla Rogere, równie zabytkowe i bezcenne parscyjskie kobierce, niedbale rozciągnięte przed marmurowym kominkiem, jakby były zwykłymi dywanikami. Najwyraźniej znajdował się w jakimś pałacu. Klnąc, odrzucił na bok ciężką kołdrę i wyskoczył z łóżka. Miał na sobie płócienną koszulę nocną. Rozejrzał się za swoim ubraniem; kiedy zobaczył swoje odbicie w lustrze nad kominkiem, wydał okrzyk zdziwienia, sądząc, że widzi kogoś obcego. Siniaki nadały jednej stronie jego twarzy barwę czarnozieloną, a prawe oko miał całkowicie zapuchnięte. Teraz sobie przypominał. Cudownie, pomyślał cierpko, wciąż szukając swojego ubrania. Z taką twarzą trudno będzie wymyślić jakieś sensowne przebranie. Kiedy daremnie otwierał i zamykał rozliczne rzeźbione i inkrustowane szafki i komody, drzwi otworzyły się i ukazał się w nich bardzo niezadowolony lokaj wyższej rangi, a za nim jego nie okazujący żadnych uczuć pomocnik. - W czym mogę panu pomóc, sir? - Moje ubranie. - Musieliśmy je zniszczyć, sir. Nie nadawało się do niczego. Nicholas powinien był tego się spodziewać, ale mimo to oświadczenie wywołało jego wściekłość. Starał się mówić jak najspokojniej. - A więc bardzo proszę, żeby przyniesiono mi coś, co mógłbym na siebie założyć: Służący odchrząknął. Najwyraźniej oczekiwał, że jego podopieczny wpadnie w większy zachwyt na widok swego otoczenia. - Lekarze twierdzą, że rozsądniej byłoby... - Do diabła z lekarzami.. Ubranie przyniesiono. Nicholas szybko założył prosty, ciemny garnitur, który zasadniczo na niego pasował, i buty, które były odrobinę przyciasne. Nie był pewien, czy konsternacja służących wynika z tego, że lekceważąco potraktował fakt, iż jest tu więźniem, czy też z tego, że oczekiwali, iż spędzi resztę dnia leżąc w łóżku i pojękując. Miejsce, w które wbito mu nóż, wyglądało i bolało tak, jakby kopnął go koń.. Lokaje nie próbowali go zatrzymywać, ale majordomus podążył za Nicholasem, kiedy ten przekroczył przedpokój i salon i wyszedł na wysoki korytarz z kolumnadą. Tam zatrzymał go widok dwóch strażników pałacowych, którzy sprawiali wrażenie zaskoczonych jego pojawieniem się. To mógł być Bastion Króla albo może Królowej. Rzeźbione boazerie sprawiały wrażenie wiekowych, a marmurowe podstawy niektórych kolumn popękały i przebarwiły się ze starości. Nicholas już miał spytać majordomusa, gdzie u diabła jest, kiedy zobaczył nadchodzącego korytarzem Reynarda. Wyglądał o wiele lepiej niż Nicholas, ale na jego twarzy widać było niepokój. Pewnie posłano po niego, żeby uspokoił przyjaciela. - Gdzie Madeline? - zapytał Nicholas. - Czuje się dobrze. Dostałem od niej wiadomość. - Reynard wciągnął Nicholasa, ku niezadowoleniu majordomusa i strażników, za jedną z kolumn, gdzie mogli spokojnie porozmawiać. - Uciekła, zanim prefektura znalazła ciebie i Arisilde’a. Nie była pewna, jaki jest teraz nasz status, i uznała, że będzie lepiej, jeśli przynajmniej jedno z nas pozostanie na wolności - powiedział, zniżając głos. Nicholas kiwnął głową. - Dobrze. - Zrobiło mu się trochę, lżej. Spróbował zebrać myśli. - Czy Crack też jest tutaj? - Nie, uznałem, że będzie lepiej, jeśli nie będzie wzbudzał zbytniego zainteresowania władz. Jak tylko dał nam mapę i wyjaśnił, gdzie się znajdujecie, kazałem go zawieźć do gabinetu doktora Brile’a. Na szczęście był zbyt wyczerpany, żeby się bronić. Dziś rano dostałem wiadomość, że czuje się dobrze i wraca do zdrowia. - A Isham? - Może już siadać i cały czas dopytuje się, gdzie jesteśmy i co się stało, więc za kilka dni już pewnie będzie w porządku. To twardy staruszek. - Reynard zawahał się. - Tylko babcia Madeline... - Wiem. - Nicholas odwrócił oczy; nie chciał rozmawiać o Madele. - Czy Madeline powiedziała ci, gdzie jej szukać? - Nie, ale chciała, żebym przekazał ci coś jeszcze. Kartka, którą od niej dostałem, napisana była naszym szyfrem, więc jej treść nie jest znana wszystkim w pałacu. - Reynard rozejrzał się niedbale dookoła, aby upewnić się, gdzie stoją strażnicy, i jeszcze bardziej zniżył głos. - Kiedy byliście w kanałach i Ronsarde obawiał się, że nie przeżyje, powiedział jej, że ma jakieś dokumenty ukryte pod podłogą w swoim mieszkaniu i że ona ma dopilnować, żebyś je dostał. Nie mogą one dotyczyć Macoba, bo inaczej Ronsarde z pewnością by cię wcześniej o nich poinformował. Nicholasowi nagle coś się przypomniało. Ogród przy ich dawnym domu w Lodun i rozmowa z Edouardem, którą przerwał śmiertelny krzyk Macoba. Ostatnie słowa Edouarda brzmiały: Gdybym wiedział, że tak się tym przejmiesz, powiedziałbym ci o liście. - Chyba wiem, o co tu chodzi - stwierdził. - Cóż, to bardzo dobrze - szepnął Reynard z zakłopotaniem - bo Madeline wczoraj wieczorem poszła po te dokumenty do mieszkania Ronsarde’a i okazało się, że ktoś je już przeszukał. Cokolwiek to miało być, przepadło.. No jasne. Nicholas zamknął na chwilę oczy i zaklął. Na Montesqa zawsze można liczyć. - Czy Ronsarde także jest tutaj? - Tak, właśnie od niego wracam, chociaż jego samego nie widziałem. Lekarz twierdzi, że wraca do zdrowia. Nicholas myślał bardzo intensywnie. Przyszedł mu do głowy pewien pomysł, chociaż najpierw musiał upewnić się co do paru rzeczy. Popatrzył na strażników trzymających się w niewielkiej odległości, a potem odwrócił się do Reynarda. - Czy możesz stąd swobodnie wyjść, czy ciebie też pilnują? Reynard zawahał się z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. - Giarde zaproponował mi patent pułkownika kawalerii w pierwszym pułku królowej. Jako nagrodę za ostrzeżenie o Macobie, jak przypuszczam. - To bardzo dobry pułk - powiedział Nicholas. Wiedział, że Reynard nigdy nie chciał występować ze swego dawnego oddziału. Był wojskowym z krwi i kości, i nadal by służył, gdyby nie został z wojska niesprawiedliwie usunięty. - Tak, służba dla Korony i temu podobne. Ronsarde także wyrażał się o mnie ciepło. - Reynard odchrząknął. - Przyjąłeś? Spojrzeli sobie w oczy, a Reynard lekko się skrzywił. - Jeszcze nie. - Cóż za skromność. - Nicholas zamilkł na chwilę, a potem ostrożnie zapytał: - Ale zanim to uczynisz, czy mógłbyś dyskretnie wynieść z pałacu kilka wiadomości ode mnie? - Jeszcze nie jestem oficerem. * * * Ronsarde został ulokowany w apartamencie w Bastionie Króla i miał do swojej dyspozycji paru lekarzy, kilkoro służby oraz urzędników prefektury. Nicholasowi właśnie udało się przekonać pilnującego wejścia lokaja, żeby go wpuścił, gdy otworzyły się wewnętrzne drzwi i wyłoniła z nich królowa wraz ze swoją świtą. Nicholas chciał ukryć się za postumentem, na którym ustawiono popiersie jakiegoś zmarłego biskupa, ale władczyni dostrzegła go. - Odzyskałeś już przytomność - stwierdziła. Spojrzała na niego z tą swoją zaskakującą bezpośredniością, a potem odwróciła się i zaczęła przyglądać porcelanowym bibelotom w stojącej obok oszklonej szafce. - Wiedziałeś, gdzie ona była? - zapytała. Nicholas zdał sobie sprawę, że nie wykonał należytego ukłonu, ale znalazł się w samym rogu pomieszczenia i było to bardzo trudne. - O czym miałem wiedzieć, wasza królewska mość? - Leżała wśród rupieci w jednym z salonów, w pudełku, do którego od wielu lat nikt nie zaglądał. To dziwne, prawda? Nicholas domyślił się, że chodzi o czaszkę Macoba, i że królowa nie oskarża go o zatajenie informacji na temat miejsca przechowywania tego reliktu przeszłości, lecz po prostu przekazuje mu tę wiadomość jako zabawną ciekawostkę. - Nie takie dziwne jak inne wydarzenia, wasza królewska mość. Zastanawiała się nad tym przez chwilę, a potem kiwnęła głową. - Chciałeś zobaczyć się z inspektorem Ronsardem? - Tak. Podniosła wzrok na potężnego, uzbrojonego gwardzistę, który podczas całej rozmowy stał tuż za nią. Mężczyzna odsunął się i Nicholas mógł wreszcie zejść królowej i jej świcie z oczu. Dopiero kiedy znalazł się w sypialni inspektora, zdał sobie sprawę, że Ronsarde został ulokowany w apartamencie przeznaczonym dla głów państwa. Pomieszczenie dorównywało wielkością sporej sali balowej, miało dwa wielkie, misternie rzeźbione marmurowe kominki. Ogromne łoże, osłonięte granatowymi zasłonami, ustawione było na postumencie, a u jego stóp stał tapczan, na którym leżał wsparty na wielu poduszkach Ronsarde. Obok stał doktor Halle i jeszcze jakiś drugi lekarz. Halle był blady i miał spory sinieć na czole, ale poza tym nie wyglądał na bardzo poszkodowanego w ostatnich wypadkach. Twarz inspektora była mocno zaczerwieniona. - Nie chcę odpoczywać! - wołał kłótliwie Ronsarde. - To idiotyczne, żeby... - Zobaczył Nicholasa i usiadł na łóżku. - Jesteś, chłopcze. Nicholas zbliżył się do podestu. Ciekawe, który z władców Ile-Rien sypiał w tej komnacie. Sądząc po niemodnych meblach, z pewnością nie ostatni. Może Rogere? Znając poczucie humoru obecnej królowej, było to całkiem możliwe. - Czy moglibyśmy porozmawiać bez świadków? - zapytał. Ronsarde spojrzał na Halle’a, a ten tylko westchnął i sięgnął; po swoją torbę lekarską. - Przypuszczam, że sprzeciwiając się zrobiłbym ci większą krzywdę - powiedział doktor. Skinął na drugiego medyka i mijając Nicholasa, poklepał go po ramieniu. Gdy za obu lekarzami zamknęły się drzwi, Nicholas powiedział: - Włamano się do pańskiego mieszkania. - Tak, wiem. - Ronsarde nieco posmutniał. - Dowiedziałem się, kiedy Halle posłał po moje rzeczy. Domyśliłem się, że to nie ty, bo twoi ludzie wiedzieliby, gdzie szukać. - Urwał i popatrzył z niepokojem. -Madeline uciekła z kanałów, prawda? - Tak, nie miała ochoty być gościem w pałacu. Ronsarde odetchnął z ulgą. - Usiądź i nie stój nade mną jak kat. Powiem ci, co było w tych papierach. Nicholas przysiadł na krawędzi łóżka, czując, że napinają mu się mięśnie, a lewą skroń przeszywa przenikliwy ból. - Nigdy nie przestałem zajmować się sprawą, w którą uwikłał się twój przybrany ojciec. Powiedziałem „uwikłał się”, bo zaistniał w niej tylko przypadkiem. Hrabia Rive Montesq był protektorem Edouarda Villera. Wiadomo, że hrabia parał się szantażem i prowadził nielegalne operacje finansowe. To dwie dziedziny, w których zdobywanie tajnych informacji może przynosić ogromne korzyści. - A Edouard miał urządzenie, stworzone wspólnie z Arisildem Damalem, najpotężniejszym w owym czasie czarnoksiężnikiem, które pozwalało osobie nie posiadającej żadnego talentu władać magią. - Tylko teoretycznie - poprawił go Ronsarde. - Jak wiemy, a Viller i Damal musieli to odkryć niemal natychmiast, urządzenie nie działało tak, jak przewidywano, i osoba, która chciała się nim posługiwać, musiała posiadać chociaż odrobinę magicznych uzdolnień. Nicholas popatrzył na swoje ręce, unikając przenikliwego spojrzenia Ronsarde’a. - Montesq musiał zażądać od Edouarda, by użył kuli do praktyk nekromantycznych, co pozwoliłoby mu odkrywać różne tajemnice. - Viller odmówił nie tylko dlatego, że stanowiło to pogwałcenie prawa, ale także z tego powodu, że nie potrafił się nią posługiwać. Nie był przecież czarnoksiężnikiem. Montesq, nawykły do kłamstwa, nie uwierzył, że Viller mówi prawdę. Hrabia pragnął władzy wynikającej z posiadania kuli. Ten człowiek kocha władzę. Z pewnością irytowało go, że w kwestiach magii jest uzależniony od wynajętych czarnoksiężników. - Ronsarde w zamyśleniu pogładził kołdrę. - Był patronem Villera, więc bez trudu mógł zdobyć klucze do pracowni swego podopiecznego. Dostał się tam pewnej nocy, kiedy Viller poszedł do domu, i spróbował posłużyć się kulą. - Ale nic nie wskórał - powiedział Nicholas. - Niepowodzenie nie zniechęciło go, spróbował jeszcze raz. Wynajął bandytę, który porwał z ulicy żebraczkę, i usiłował wykonać zaklęcie nekromantyczne zgodnie z zasadami Macoba. Ale z tego też nic mu nie wyszło. Pozwolił więc, by o zbrodnię obwiniono Villera. Nicholas milczał. Ronsarde zawahał się, a potem dodał ostrożnie. - Nie powinieneś obwiniać siebie za to, że podejrzewałeś swego przybranego ojca o popełnienie zbrodni, za którą został skazany. Dowody silnie przemawiały przeciwko niemu, można go było posądzać o chęć korzystania z nekromancji. Podczas rozprawy bezsprzecznie udowodniono, iż pragnął skontaktować się ze swą zmarłą żoną. Na dodatek obwiniony nie chciał zeznawać. Nawet tobie nie powiedział, co się naprawdę wydarzyło. A ty wiedziałeś, że coś przed tobą ukrywa. Nicholas poruszył się. - Co zawierały zaginione dokumenty? - Przysłano mi je miesiąc temu. Podejrzewałem, że Edouard Viller wiedział o czymś, co mogło okazać się katastrofalne dla Montesqa, i że wyjawił to komuś przed swoją śmiercią. W tym celu odszukałem ludzi, z którymi korespondował, i nawiązałem z nimi kontakt. Po jakimś czasie dostałem paczkę listów z Bukarin, od córki człowieka, do którego Viller pisał listy, doktora filozofii z Akademii Nauk w Bukarin. Człowiek ten zmarł, zanim wykonano wyrok. Jego córka odesłała mi wszystkie listy Villera, które zdołała odnaleźć. Jeden nie został nawet otwarty. Wysłano go na dwa dni przed odkryciem w pracowni Villera zamordowanej kobiety, ale dotarł na miejsce już po śmierci adresata. W tym liście Viller opisuje dziwne. żądanie hrabiego Rive Montesqa, aby użył on swojego wynalazku do celów nekromancji. - Dlaczego nic mi nie powiedział? - zapytał Nicholas. Jego głos zabrzmiał dziwnie głucho. - Montesq najprawdopodobniej zagroził, że cię zabije, żeby zapewnić sobie milczenie Edouarda. - Ronsarde rozłożył ręce. Ale teraz to nieważne. Mamy wszystko, czego nam potrzeba. Montesq zapłaci za swoje zbrodnie. - Nie ma pan już listów. - Nicholas pokręcił głową. - Montesq o tym wie. Przygotowywał się do tego przez cały czas, gdy my ścigaliśmy Macoba. Ronsarde zmarszczył brwi. - Napuścił na mnie Falliera i kierował lordem Diero z prefektury, żeby doprowadzić do pańskiego aresztowania - wyjaśnił Nicholas. - Cały czas o wszystkim wiedział. Na pewno teraz jest w stanie odeprzeć wszelkie oskarżenia. - Nieważne, jak dobrze się przygotował. Nic mu nie pomoże. - Niech pan nie będzie naiwny.... Ronsarde spojrzał na niego gniewnie, ale po chwili irytacja przerodziła się w niepokój, gdyż Nicholas podniósł się i zapytał: - Jak rozumiem, na razie jestem tutaj zatrzymany? - Dla twojego własnego dobra - odparł Ronsarde, przyglądając mu się uważnie. - Tylko do chwili, gdy Montesq zostanie formalnie oskarżony.. Nicholas kiwnął głową. - Wyjeżdżam za granicę, więc jeden z moich ludzi nazwiskiem Crack będzie wkrótce szukał sobie nowego miejsca pracy. Potrzeba panu kogoś, kto zapewni panu bezpieczeństwo. Czy byłby pan skłonny go zatrudnić? - Crack jest bez wątpienia specjalistą w odstraszaniu wrogów szukających zemsty - przyznał Ronsarde. - Jak przypuszczam, nie był winien morderstwa, za które go skazano. Nicholas uśmiechnął się. A więc przeszłość Cracka także nie umknęła uwadze Ronsarde’a. - Każde dokładniejsze śledztwo w sprawie wymuszeń Montesqa wykaże, że Crack został wrobiony. - W porządku. - Ronsarde kiwnął głową, a potem zapytał: Dokąd chcesz pojechać?. - Jest pan największym detektywem w Ile-Rien - stwierdził Nicholas. Włożył ręce do kieszeni i niedbale ruszył w stronę drzwi. - Niech pan zgadnie. W następnej kolejności Nicholas wybrał się do Arisilde’a, który dostał nieco mniejszy apartament na tym samym piętrze. Do niego można było łatwiej się dostać, więc wkrótce siedział na krześle obok łóżka przyjaciela. - Jak się czujesz? - zapytał. - Lepiej, jak sądzę. - Smukłe palce czarnoksiężnika nerwowo skubały kołdrę. - Wiesz coś na temat Ishama? Nikt tutaj nie ma pojęcia o jego losie.. - Jest w domu doktora Brile’a, odzyskał przytomność i wraca do zdrowia. - Nicholas opowiedział, czego dowiedział się dziś rano od Reynarda na temat Parscyjczyka. - Doskonale. - Arisilde oparł się wygodniej o poduszki. - Mam nadzieję, że wkrótce poczuje się na tyle dobrze, że będzie mógł mnie tutaj odwiedzić. To byłoby okropne, gdybyśmy wszyscy zobaczyli pałac, a on nie. - W jego fiołkowych oczach odmalowało się zamyślenie. - Przyszła tu do mnie królowa. Jest bardzo słodka, poprosiła mnie, żeby został dworskim czarnoksiężnikiem. Obawiam się, że nie przepada ostatnio za Rahenem Fallierem. Powiedziałem jej, że muszę się zastanowić. Wiesz, nie zawsze można na mnie polegać. - Znalazłeś się tam, gdzie trzeba, w najważniejszej chwili, Ari. - No tak, ale... Przypomniałem sobie, co miałem ci wtedy powiedzieć. Wiesz, tego wieczoru, kiedy tak się złościłem i biegałem po pokoju. - I co to było? - Oglądałem przedmioty, które przyniosłeś. Tkaninę ze śladami fosforyzujących porostów i szczątki golema. Dostrzegłem na nich ślady nieznanego czarnoksiężnika o wielkiej mocy. I zapomniałem o tym aż do tej chwili. - To przecież nic by nie zmieniło, nawet wtedy. - Nicholas wahał się przez chwilę. - Przyszedłem, żeby ci powiedzieć, że wyjeżdżam na pewien czas. Arisilde ożywił się. - Naprawdę? Dokąd?. - Za granicę. Napiszę do ciebie, kiedy znajdę się na miejscu. Jeśli chcesz, możesz przenieść się do Coldcourt na czas mojej nieobecności. - Aha. Powiedziano mi, że Macob nie pozostawił wiele z mojej mansardy. To byłoby bardzo miłe. Ale lepiej pisz do Ishama, nie do mnie. On nie zagubi twojego listu. - Arisilde popatrzył bystro na Nicholasa. - Uważaj na siebie. Nie wiem, czy potrafiłbym po raz drugi przywrócić cię do życia. Nicholas wstał, uśmiechając się trochę przekornie. - Ari, mam nadzieję, że nie będziesz do tego zmuszony. Oczywiście Nicholasa cały czas pilnowano. Wysłał dwie zaszyfrowane wiadomości, jedną do Madeline, a drugą do Cusarda. Reynard wyniósł je z pałacu jako zupełnie niewinny list do Sarasate, lokaja z Coldcourt, w którym Nicholas prosił go o przysłanie odpowiednich strojów. Ronsarde wymógł na nim ponowne spotkanie, ale Nicholas odpowiadał wymijająco na jego pytania dotyczące planów na przyszłość. Musiał też przetrzymać dworski lunch, którego uczestnicy wydawali się wiedzieć o jego przynależności do rodziny Alsene i przybyli tylko po to, żeby się mu przyjrzeć. Jedyną satysfakcję miał z tego, że Reynard, który cieszył się teraz łaską królowej i protekcją kapitana Giarde, potraktował niegrzecznie niektórych wysoko postawionych dworaków. Po lunchu Nicholas wymknął się ludziom, którzy mieli go pilnować, i ruszył za Fallierem. Czarnoksiężnik minął skrzydło, w którym znajdowały się galerie i wystawne sale balowe, i doszedł do głównego hallu starego pałacu, łączącego nowsze części budowli z powstałymi wcześniej bastionami. Znalazłszy się na szczycie potężnych kręconych schodów, które prowadziły do Bastionu Królewskiego, Fallier zatrzymał się, odwrócił i zapytał: - Czego chcesz? Nicholas pokonał kilka ostatnich stopni. - Musimy porozmawiać. - Nie sądzę. - Fallier wyjął z kieszeni rękawiczki i zaczął je zakładać. - Wiem, że nie wykonywał pan poleceń Rive Montesqa dobrowolnie. Fallier zamarł na chwilę, a potem w jego oczach pojawiła się żądza mordu. Nicholas położył rękę na balustradzie. - Chyba nie zamierza mnie pan zabić, prawda? - rzucił lekko. - Mam przyjaciół, którym by się to nie spodobało. Szczególnie Arisilde’owi Damalowi, chociaż zazwyczaj jest to człowiek niezwykle łagodny. Teraz jednak z powodu wieloletniego nadużywania opium mógł stać się nieco drażliwy. Fallier zastanowił się. - Damal to trudny przeciwnik - powiedział. - Może... zbyt trudny. Czego chcesz? - Nic mnie nie obchodzi, czym cię szantażował Montesq. Ja też studiowałem w Lodun medycynę. Wiem, że młodzi czarnoksiężnicy często bawią się w przewidywanie przyszłości zaklęciami nekromantycznymi. Oczywiście pańska pozycja na dworze... - Rozumiem. Mów dalej. - Nie wie pan, czego teraz zażąda od pana Montesq. - Mogę to sobie wyobrazić - stwierdził sucho Fallier. Jego słowa pozwalały domyślać się, że już się do niego zwrócono z żądaniem udzielenia Montesqowi pomocy w odparciu oskarżeń Ronsarde’a: - A więc nie miałby pan nic przeciwko współdziałaniu ze mną? Fallier odprężył się nieco, skrzywił i powiedział: - Gdyby chodziło tylko o złożenie zeznań... - Nie, i obaj dobrze o tym wiemy. - Nicholas uśmiechnął się; - Mam na myśli podjęcie kroków, dzięki którym Montesq nie będzie już mógł wystąpić przeciwko nikomu... nigdy. Czarnoksiężnik popatrzył na niego w zamyśleniu i kiwnął głową. - Jak sądzę, powinniśmy porozmawiać bez świadków. Dzięki pomocy Reynarda Nicholas uzyskał zgodę na odwiedzenie Cracka i Ishama w gabinecie doktora Brile’a. Wiedział oczywiście, że pozwolenie wydał Ronsarde. Królowa pozwalała mu chodzić tam, dokąd tylko zechce, a kapitan Giarde nie miał nic przeciwko niemu. To Ronsarde uważał, że Nicholasa należy pilnować.. Przewieziono go do gabinetu doktora Brile’a jednym z pałacowych powozów. Doktor sprawiał wrażenie zaskoczonego widokiem umundurowanych żołnierzy Straży Królewskiej, którzy ustawili się przy wejściu do jego domu, ale chętnie zaprowadził go na piętro, gdzie znajdowali się pacjenci. Nicholas najpierw zobaczył się z Ishamem, który mógł już siadać w łóżku, ale nie był w stanie za długo mówić. Zapewnił go, że wszyscy są bezpieczni, i oznajmił, że Arisilde chce się z nim zobaczyć jak najprędzej. Kiedy zamierzał już wyjść, Isham zatrzymał go. - Jeśli chodzi o Madele... - zaczął. Nicholas gwałtownie pokręcił głową. - Nie chcę... - Była już czarownicą w czasach, kiedy wspierały one wojowników - ciągnął Isham, nie zwracają uwagi na protesty Nicholasa. - Zajmowała się wszystkim, od walki z zarazą po zakradanie się za linie wroga podczas wojny z Bisrą, żeby zabijać ich kapłanów-magów. Była już stara i wiedziała, że wkrótce będzie musiała umrzeć. Wybrała śmierć w walce. Nie patrz tak na mnie. Kiedy osiągniesz mój wiek, zrozumiesz, że to co mówię, jest prawdą. - Dobrze już, dobrze - powiedział pojednawczo Nicholas. Isham był znowu bardzo blady. - Wierzę ci. - Nieprawda - odparł starzec, ale posłusznie się położył. Jednak w końcu się o tym przekonasz. Nicholas poszedł następnie do ulokowanego po sąsiedzku Cracka. Spędził u niego więcej czasu niż zamierzał, opowiadając mu, co się wydarzyło w grotach i w jaki sposób pokonali Macoba. Nie wspomniał nic o Madeline, ale Cracka to nie zwiodło. - Była tu - oznajmił. - Ach tak? - Nicholas usiłował okazać umiarkowane zainteresowanie.. - Doktor nic o tym nie wie... weszła przez okno. Isham też nie wie, bo spał, a Ona nie chciała go budzić. Nicholas dał za wygraną. - Co powiedziała? - zapytał. - Parę rzeczy - odparł Crack. Zabrzmiało to jak chęć uniknięcia odpowiedzi, ale Crack nigdy tego nie robił. - Martwi się o pana. Nicholas postanowił, że nie będzie się teraz nad tym zastanawiał. Ma wiele rzeczy do zrobienia, a dowie się, czy otrzymała jego wiadomość, kiedy znajdzie się w Coldcourt. - W tej chwili to nieważne - stwierdził. - Pytałem inspektora Ronsarde’a, czy nie chciałby cię zatrudnić pod moją nieobecność. Pomysł nie spodobał się Crackowi, więc dobitnie wyraził swoje niezadowolenie.. - Tylko do czasu, kiedy wrócę - tłumaczył cierpliwie Nicholas. - Potem zdecydujesz, czy chcesz zostać z inspektorem, czy przenieść się do mnie. Będziesz dostawał swoją zwykłą pensję; Sarasate tego dopilnuje. - Nie chodzi o pieniądze - burknął Crack. - Co z Montesqiem? Nicholas wyjrzał na korytarz, upewniając się, czy nie ma w pobliżu doktora Brile’a. - Montesq już nie stanowi problemu. - Nie? - zapytał Crack z nadzieją. - Nie. - W takim razie zastanowię się nad tym. Wiedząc, że teraz nie uzyska ostatecznej odpowiedzi, Nicholas poszedł do gabinetu, gdzie za biurkiem siedział doktor Brile. Na jego widok wstał i założył surdut. - Widział pan ich obu? - zapytał doktor. - Tak. - Nicholas zawahał się. Przyniósł ze sobą pieniądze i chciał zapłacić doktorowi za jego usługi, ale w świetle jego następnej prośby mogłoby to sprawiać wrażenie łapówki. - Proszę dopilnować, żeby niczego im nie brakowało, i wysłać rachunek do Coldcourt. Wyjeżdżam wkrótce, ale mój lokaj otrzymał instrukcje, by wszystko uregulować. - Nie miałem co do tego najmniejszych obaw - stwierdził spokojnie Brile. - Już pan idzie? - Tak. Czy jest tutaj wyjście przez dach? Tym razem doktor zawahał się. Widział żołnierzy Straży Królewskiej pod drzwiami i nie wiedział, czy to nie ma jakiegoś związku z troską, którą jego gość okazuje pacjentom. - Na tyłach domu jest wyjście na podwórze. - Prawdopodobnie ktoś go pilnuje. Brile westchnął. - Czułem, że tak to się skończy, kiedy Morane przyszedł do mnie w środku nocy. Czy zostanę aresztowany, jeśli panu po mogę? - Wątpię, ale gdyby. tak się stało, niech pan poprosi o rozmowę z inspektorem Ronsardem albo doktorem Hallem. Oni o wszystkim wiedzą. - Dobrze, w takim razie pokażę panu to wyjście. Pompiene, Wielki Dom hrabiego Montesqa, górował nad są siadującymi z nim znacznie skromniejszymi rezydencjami. Jego fasada, która ongiś przypominała fortecę, została zmodernizowana i dostosowana do panującej mody: wybito kilka dużych okien, a na piętrze dobudowano taras, co uczyniło budowlę lżejszą i bardziej malowniczą. Późnym wieczorem, gdy paliły się już latarnie, w cieniu po drugiej stronie ulicy krył się jakiś człowiek ubrany w podniszczony płaszcz i nisko zsunięty na twarz kapelusz. Nie padało, ale w powietrzu unosiła się gęsta mgła, a migoczące światło latarni gazowych odbijało się w wilgotnych kamieniach chodnika i jezdni. Człowiek przeszedł przez jezdnię, kierując się w stronę kry tego podjazdu dla karet. Omijając plamę światła rzucaną przez wiszącą nad drzwiami lampę naftową, wybrał umieszczone z boku nie rzucające się w oczy drzwi. Było to wejście dla służby, i chociaż drzwi wykonane były bardzo solidnie, ciężkie rygle nie zostały zasunięte od wewnątrz, a zamek po krótkiej chwili poddał się wytrychowi.. Mężczyzna wiedział wszystko na temat tego domu: od rozkładu pomieszczeń, przez ich umeblowanie, po obyczaje służby. Drzwi otworzyły się, ukazując Wąski, ciemny przedsionek, w którym z jednej strony były schody dla służby, a z drugiej drzwi do spiżarni i pokoiku, w którym trzyma się obrusy i wystawia jedzenie z kuchni. Przemknął obok tych drzwi, słysząc dobiegające z kuchni stłumione głosy, i przez przysłonięte kotarą wejście dotarł do głównego hallu. Paliły się tu i gazowe stoczki na ścianach, i żyrandol, oświetlając podwójne rzeźbione drzwi wejściowe z oknami po obu stronach i wielkie, reprezentacyjne schody, które prowadziły do pokojów gościnnych i prywatnych gospodarza. Mężczyzna wszedł po schodach, bezszelestnie pokonał wyłożony dywanem podest na górze i zatrzymał się przy uchylonych drzwiach. Znał ten pokój dzięki wielu godzinom spędzonym na podglądaniu. Wewnątrz panował mrok, ale dochodzące z hallu światło wydobywało z ciemności półki na książki, pięknie rzeźbiony marmurowy gzyms kominka, ramę akwareli oraz marmurowe popiersie dłuta Bargentere’a.. W głębi, nad wielkim biurkiem z drzewa atłasowego wisiał Skryba, obraz malowany przez Emila Avenne. Mężczyzna szybko podszedł do biurka i zaczął otwierać szuflady. Gdy natrafił na tę, w której hrabia Montesq trzymał korespondencję, wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza paczkę listów i umieścił ją w środku. Nagle usłyszał ciche kroki na schodach. Uśmiechnął się do siebie, przeszedł na drugą stronę biurka i udawał, że przeszukuje inną szufladę.. W tej właśnie sytuacji zastali go dwaj mężczyźni, którzy pojawili się w drzwiach. - Nie ruszać się. Intruz nie drgnął nawet, widząc wymierzone w jego stronę pistolety. Do pokoju wszedł jeden z mężczyzn i zapalił gazowy stoczek na ścianie, a potem zajął się stojącą na stole lampą - Twoja obecność tutaj jest przejawem braku rozsądku - ode zwał się. W jego ciepłym, głębokim głosie pobrzmiewały nutki rozbawienia. - Ależ skąd - odezwał się intruz znany tutaj jako Nicholas Valiarde. Montesq skończył zapalać lampę i odebrał pistolet od strażnika, a potem gestem nakazał mu wyjść. Zamknął za nim drzwi i stwierdził: - Kiedy zniknąłeś, pomyślałem, że już nie żyjesz. - Po co to udawanie? - zapytał Nicholas, nie okazując najmniejszego zaniepokojenia tym, że został schwytany na gorącym uczynku. - Jestem pewien, że Rahene Fallier poinformował pa na, iż inspektor Ronsarde odnalazł się, uwolnił mnie ze szponów Falliera i zdołał uzyskać pomoc kapitana Giarde’a. Montesq zmrużył oczy. - Więc wiesz o Fallierze. - Teraz wiem o wszystkim. - Chyba jednak nie do końca. - Fallier powiedział panu także, że poprosiłem go o pomoc w pokonaniu strażników, żeby móc się dostać do tego domu. Uśmiech, który malował się dotąd na ustach Montesqa, zniknął. : - Ale mimo to przyszedłeś? Dlaczego? Co chcesz w ten sposób zyskać? - To jedyny sposób. Montesq dostrzegł jakiś nowy ton w głosie swego gościa, ale jego ciemne oczy były nadal bez wyrazu. - Co za rozczarowanie - stwierdził. - Myślałem, że nie jesteś szalony. - Trochę to w złym guście, prawda? - zgodził się Nicholas, obserwując gospodarza w napięciu. - Skończyć w taki sposób. Ale jest jedna rzecz, o którą chciałbym zapytać. - Słucham. - Zdał pan sobie sprawę, że Edouard mówi prawdę. Kule nie chciały działać w rękach każdego; potrzebny był do tego czarnoksiężnik albo ktoś z choćby minimalnymi uzdolnieniami magicznymi. Montesq zawahał się, ale uznał, że może wyznać prawdę komuś, kto i tak nie wyjdzie stąd żywy. - Zrozumiałem to, kiedy zabiłem tę kobietę. Nicholas z zadowoleniem pokiwał głową. - Cieszę się, że pan to powiedział. Montesq uśmiechnął się, pytająco unosząc jedną brew. - Nie wierzysz, że strzelę, prawda? - Przeciwnie, wiem, że pan to zrobi - stwierdził spokojnie Nicholas. - Liczę na to. Obaj usłyszeli okrzyk zaskoczenia, gdy ktoś wyważył drzwi na dole. Montesq odwrócił się w stronę, z której dobiegał hałas, a Nicholas skoczył ku niemu, usiłując wyrwać mu pistolet. Hrabia cofnął się, a kiedy na schodach rozległ się tupot nadbiegających osób, wystrzelił. Do pokoju wpadło dwóch krzepkich policjantów, a tuż za nimi pojawił się inspektor Ronsarde. Zatrzymał się w drzwiach, czerwony i zasapany z wysiłku. Policjanci chwycili Montesqa i odebrali mu broń. Inspektor podszedł do leżącego na dywanie przed kominkiem ciała, żeby sprawdzić puls. Popatrzył z uwagą na twarz, a potem powoli wyprostował się i zwrócił do hrabiego. Spojrzeli sobie w oczy. Zaskoczenie Montesqa zmieniło się we wściekłość.. - Ty bydlaku - syknął hrabia, zgrzytając zębami. - Kiedy weszliśmy, stał nad nim z pistoletem w ręku, sir - odezwał się jeden z policjantów. - Właśnie. - Ronsarde kiwnął głową. - Jestem pewien, że dokładnie tak było. W drzwiach pojawił się doktor Halle, a za nim kolejni policjanci. Halle rozejrzał się dookoła, zaklął, a potem podszedł do ciała, odsuwając na bok inspektora. Przyklęknął i szarpnięciem otworzył swą torbę lekarską, a potem zamarł, wpatrując się w twarz zabitego. Policjanci stojący w wejściu usunęli się, by wpuścić lorda Albiera oraz idącego za nim sekretarza Viarna i kapitana Defanse’a; Albier jednym spojrzeniem ogarnął całą scenę, po czym polecił zabezpieczyć dom i aresztować służących. Halle wstał i ze zdziwieniem odwrócił się do Ronsarde’a. - To nie jest... Ten człowiek nie żyje od... - Tak? - zapytał Ronsarde i wbił spojrzenie w doktora. Po krótkiej chwili Halle odchrząknął i dokończył: - ... kilku chwil zaledwie. Kilku chwil. - Podniósł torbę i. wycofał się w kąt gabinetu, by zebrać myśli. Albier popatrzył na Ronsarde’a z niesmakiem. - Cóż, ma pan rację - burknął. - Albo nie - mruknął prawie niedosłyszalnie inspektor, a na jego ustach pojawił się cień uśmiechu. Albier skinął na Viarna, żeby przeszukał kieszenie ubrania zabitego. - Trudno panu będzie wykręcić się z tego - zwrócił się Albier do Montesqa z satysfakcją. - To nie było włamanie. Jest jeszcze stosunkowo wcześnie, wszędzie kręci się służba. Co oznacza, że ten człowiek został przez pana zaproszony. Montesq wściekle wyszczerzył zęby. - Wszedł bez mojej wiedzy, posługując się czarną magią. Albier z powątpiewaniem uniósł brew. - Gdyby był czarnoksiężnikiem, nie mógłby pan go zabić. Co więcej, inspektor Ronsarde otrzymał informację, że spotka się pan dzisiaj z człowiekiem, którego spróbuje pan zgładzić. - Ani przez chwilę w to nie wątpię. - Montesq spojrzał chłodno na Ronsarde’a i stwierdził pogardliwie: - Łamie pan swoje zasady. - Doprawdy? - zapytał cicho inspektor. - Gdyby pan go nie zastrzelił, cała rzecz spaliłaby na panewce. Zastawił pułapkę, ale nie musiał pan w nią wchodzić. Albier zmarszczył brwi. - Co znowu miałoby spalić na... - Sir! - Sekretarz Viarn trzymał w ręku wysadzany drogimi kamieniami zegarek kieszonkowy. - On ma przy sobie dokumenty, dzięki którym mógł podawać się za kilka różnych osób, no i jeszcze to! - Podał Albierowi zegarek. - Niech pan spojrzy, co napisano na oprawie tego opala. Albier odwrócił się do światła i mrużąc oczy, dokładnie obejrzał klejnot. - Romele - wyszeptał. - A więc ten przedmiot został skradziony rodzinie Romele. - Wymienili z Viarnem wymowne spojrzenia. - To Donatien. Siedzący w kącie Halle wydał jakiś stłumiony dźwięk, a Ronsarde przewrócił z niesmakiem oczami. - Donatien? - zdziwił się Montesq, ale po chwili na jego twarzy pojawił się wyraz zrozumienia. Zaklął pod nosem. - Gdybym wiedział. ;. - Gdyby pan wiedział? - Albier odwrócił się do hrabiego. Jak na razie wygląda na to, że doskonale orientował się pan we wszystkim. Jak widać, miał tu miejsce spór między dwoma złodziejami. - Tak być nie może - syknął Montesq. - Czegoś tu brakuje - stwierdził Ronsarde z zamyślonym wyrazem twarzy. - Czego? - zdziwił się Albier. - Bezpośrednich dowodów na związki naszego hrabiego z Donatienem. - Ronsarde rozejrzał się badawczo po gabinecie. Podszedł do biurka i spojrzał na szuflady. Wszystkie były zamknięte poza jedną. Inspektor, powoli wypuścił powietrze z płuc. Od chwili, gdy zobaczył twarz zabitego mężczyzny, miał ochotę śmiać się histerycznie. Otworzył szufladę i wyjął z niej paczkę listów. - Na jakie nazwiska są te dokumenty? Sekretarz pospiesznie przejrzał papiery, które znalazł przy zwłokach. - Ordenon, Ferrar, Ringard Alscen... - Aha. - Ronsarde kiwnął głową. - A oto listy od ludzi o takich nazwiskach, napisane do hrabiego Montesqa. Jestem pewien, że ich treść potwierdzi pańską teorię, Albier. Szef policji był zdziwiony. - Moją teorię? Pan powiedział mi, żebym tu przyszedł Ronsarde, i to pan od lat tropił Donatiena. Jestem pewien, że to dzięki pańskim odkryciom wpadliśmy na jego ślad. Przez twarz inspektora przemknął cień uśmiechu. - O nie - powiedział. - Tej zasługi nie mogę sobie przypisać. Później, kiedy w domu hrabiego Montesqa zaroiło się od pracowników policji, którzy wypytywali służbę, konfiskowali dokumenty i zbierali dowody, Ronsarde i Halle wymknęli się na dwór i przeszli na drugą stronę ulicy, gdzie latarnia gazowa oświetlała krąg ławek otaczających niedużą fontannę. Noc była wilgotna i zimna, i właśnie zaczynała się podnosić mgła. Doktor Halle stał z rękami w kieszeniach płaszcza, lekko się garbiąc. - Jest jedna sprawa, co do której chciałbym się upewnić... zaczął. - Pójdę jutro do miejskiej kostnicy i jestem przekonany, że dowiem się, iż wczoraj po południu pojawił się tam osobnik o wyglądzie zbliżonym do naszego przyjaciela Cusarda i odebrał ciało jakiegoś niedawno zmarłego młodzieńca o nie ustalonej tożsamości. Okaże się prawdopodobnie, że ów osobnik obejrzał zwłoki wszystkich mężczyzn, odrzucając tych, którzy zmarli zbyt dawno albo zginęli w sposób pozostawiający wyraźne ślady, na przykład od ciosu noża czy uderzenia w głowę - stwierdził Ronsarde. - Stawiam obiad u Lusaude’a, że tak było. - Nie mam zamiaru zakładać się z tobą - odparł Halle i zaśmiał się cicho. - To wcale nie jest zabawne - rzekł inspektor. - Masz oczywiście rację. - Doktor spoważniał, ale wcale nie wyglądał na człowieka dręczonego wyrzutami sumienia. Zauważył, że w głębi ulicy palą się kolorowe lampiony, co wskazywało, iż znajdująca się tam kawiarnia jest wciąż otwarta. Zdawał sobie sprawę, że przy takiej pogodzie przyjaciel nie powinien za długo przebywać na dworze, więc skierował swe kroki w tamtą stronę, a inspektor z przyzwyczajenia ruszył za nim. - Domyślam się, że to był stworzony ze zwłok golem - powiedział po chwili Halle. - Kiedy Montesq strzałem z pistoletu zniweczył zaklęcie, złudzenie znikło i pozostało martwe ciało. Tylko kto był autorem tego? Arisilde Damal? Przez cały dzień przebywał w pałacu. Czy mógł stamtąd kontrolować golema? - To nie Damal - stwierdził Ronsarde, zaciskając usta. - To Rahene Fallier, który ma wszelkie powody, by pragnąć uciszenia Montesqa. - Mój Boże, on? - zdziwił się Halle. Pokręcił głową i zaśmiał się znowu, a potem spojrzał na inspektora. - Przepraszam. - Jeśli hrabia spróbuje wykorzystać informacje, którymi szantażował Falliera - ciągnął Ronsarde - posłuży to jako jeszcze jeden dowód przeciwko niemu i - Znakomicie - powiedział z podziwem Halle. Dostrzegł gniew w oczach przyjaciela i dodał: - No, daj już spokój. Valiarde posłużył się tobą po mistrzowsku. - Winszuję spostrzegawczości. On liczy na to, że go nie zdradzę. Halle stanął jak wryty. - Chyba nie zrobisz tego? - Mógłbym - odparł ponuro Ronsarde. - Niech go diabli. Byłby z niego doskonały detektyw. - Po chwili pozwolił sobie na lekki uśmiech. - Ale nie wydam go. Zauważyłeś wyraz twarzy Montesqa?: „. - A jakże. Kiedy wszedłem do gabinetu, był tak wstrząśnięty, że myślałem, iż go uderzyłeś. Śmiejąc się, obaj mężczyźni ruszyli ciemną ulicą w stronę świateł kawiarni. *** Portowe miasto Chaire pachniało rybami i morską solą. Minęła już dawno północ, kiedy na nabrzeżu zatrzymał się furgon Cusarda, ale w dolnej części starych kamiennych doków panował ruch. Tragarze wynosili ostatnie ładunki na parowce, które miały wypłynąć następnego ranka. Nicholas, ubrany w roboczy strój i stary płaszcz, zeskoczył z kozła. Na ramieniu miał zniszczony skórzany plecak. Nie lubił mieć ze sobą za dużo bagażu, ale kufer, który jak na razie obciążał furgon Cusarda, tym razem musi mu towarzyszyć w tej podróży. Cusard otworzył klapę z tyłu pojazdu, pociągnął nosem i zapytał: - Masz papiery i bilety? Nicholas przewrócił oczami. Cusard jest zanadto sentymentalny. - Tak, dziadku. I będę się trzymał z dala od dziwek. - Byłeś mi jak syn. - Cusard westchnął głośno. - Powinienem częściej dawać ci lanie, kiedy jeszcze nie odrosłeś od ziemi. - Prawdopodobnie. - Nicholas oparł się o bok furgonu. - Na miłość boską, Cusard, wyjeżdżam na kilka miesięcy do Adery, nie do piekła. - Cudzoziemcy - stwierdził pogardliwie Cusard. Popatrzył badawczo na Nicholasa. - Szkoda, że nie będziesz na rozprawie. - Tak jest lepiej. Montesq zostanie skazany za zamordowanie Donatiena, swojego przestępczego wspólnika. Nie chcę dać mu okazji do udowodnienia, że ma się on doskonale i żyje pod nazwiskiem Nicholasa Valiarde. - Zachowam dla ciebie gazety - mruknął Cusard. - Tylko trzymaj się z dala od składu i wszystkich innych miejsc, które musiałem im zdradzić. - Jasne, zamierzałem chodzić dookoła nich z napisem na plecach „Proszę mnie aresztować”. - Cusard znowu westchnął. - A ty, jak prawdziwe dziecko, zostawiasz mnie na pastwę losu... - Twój udział wystarczy na kupno willi w March... - Wystawne życie nigdy nie popłaca - przerwał mu Cusard i uśmiechnął się szeroko. - Tak właśnie stało się w przypadku Montesqa. Wystawne życie i nadmiar sprytu. Nicholas bezskutecznie usiłował zachować kamienną twarz. - I to jak. Pojawili się tragarze i postękując z wysiłku, zdjęli z furgonu nadspodziewanie ciężki kufer.. Kiedy Nicholas podpisywał papiery, jeden z nich zapytał z typową dla robotników z Ile-Rien bezpośredniością: - Co pan tam ma w środku, cegły? - Prawie - stwierdził Nicholas zgodnie z prawdą. Małe, bardzo wartościowe cegiełki. Po chwili jednak dodał: - To rzeźby: popiersia i małe figurki. Dla ludzi, którzy rozładowywali towary przychodzące z Parscji i Bukarinu, nie były to przedmioty godne zainteresowania, więc przestali im poświęcać uwagę. - Pora, żebyś już jechał - odezwał się Nicholas do Cusarda. - Masz przed sobą daleką drogę, a strasznie się ostatnio postarzałeś. - Już jak ty coś powiesz... - burknął Cusard, szturchając go lekko. - Powiedz panience, żeby uważała na siebie. - Dobrze - powiedział Nicholas, a jego wspólnik wsiadł na kozioł i podniósł lejce. Kiedy kufer został już załadowany, a tragarze opłaceni, Nicholas mógł wejść na pokład statku i odprężyć się w zarezerwowanej dla niego kabinie pierwszej klasy. Ostatni pasażerowie tłoczyli się jeszcze na dolnym pokładzie, ale wyżej było już pusto. W hotelach i restauracji po przeciwnej stronie wciąż paliły się setki lamp. Wiedział, że Madeline otrzymała jego wiadomość. Po ucieczce z gabinetu doktora Brile’a poszedł do Coldcourt i nakazał Sarasate, by oczekiwał na przybycie Arisilde’a i Ishama. Musiał też wysłać telegramy, ostrzeżenia i instrukcje do wszystkich swoich ludzi. Sarasate poinformował go, że Madeline jakiś czas temu odwiedziła dom, spakowała trochę rzeczy i powiedziała, iż Nicholas pojawi się wkrótce i przekaże mu dalsze polecenia. Nie zdradziła jednak, dokąd się wybiera. Potem przez zaczarowaną przez Arisilde’a kopię obrazu Skryba oglądał wydarzenia w bibliotece Montesqa. A więc książki mówią prawdę, pomyślał i uśmiechnął się do siebie. Zemsta jest słodka. Usiadł na ławce i czekał, aż przemarzł do szpiku kości. Zaczął się niepokoić. Wtedy właśnie zobaczył w blasku ozdobnych latarni jakąś samotną postać. Odetchnął z ulgą. Ten chód rozpoznałby wszędzie. Gdy wreszcie do niego podeszła, przybrał nieco zdziwiony wyraz twarzy. Madeline usiadła na ławce, stawiając u nóg torbę. Miała na sobie skromny kostium podróżny, a na nim nowe szare palto. Patrzyła na niego przez chwilę w zadumie, a potem powiedziała: - Chciałam, żebyś jeszcze dłużej poczekał, więc zamierzałam złapać łódź, która będzie pilotowała statek, i pojawić się tu w ostatniej chwili, ale nie byłam pewna, czy nie zrobisz jakiegoś głupstwa. Tym razem nie potrafił ukryć uśmiechu. - Ja? Głupstwa? - Idiota - stwierdziła i zaczęła poprawiać kapelusz. - Lepiej powiedz mi, jak to zrobiliście. Skąd wziąłeś ciało? Nicholas westchnął. - Tamtego popołudnia posłałem Cusarda do kostnicy po świeże zwłoki nie zidentyfikowanego mężczyzny w odpowiednim wieku i bez większych obrażeń. Nawet nie musiał być do mnie podobny. Fallier zatroszczył się o to, robiąc golema, a potem, cóż... Policja wie doskonale, że Donatien jest... a raczej był... mistrzem kamuflażu. - Czy Montesq nie może twierdzić, że zastrzelił go w obronie własnej? - Jestem pewien, że tak właśnie będzie się tłumaczył. Ale zanim hrabia pojawił się w gabinecie, golem umieścił paczkę listów w jego biurku. Niektóre z nich pochodzą z samych początków kariery Donatiena i wynika z nich jasno, że Montesq zaplanował większość, jeśli nie wszystkie jego przestępstwa. - To musiało być trudne. - Trochę. - Zdjął rękawiczkę i pokazał dziewczynie brązowe plamy na palcach. - Najbardziej niepokoiłem się, co się stanie, jeśli Ronsarde zobaczy ślady po herbacie, której używałem po to, żeby listy sprawiały wrażenie pisanych wiele lat temu. Domyśliłby się, że planuję coś więcej niż morderstwo. Na szczęście strój dworski wymaga noszenia rękawiczek. Madeline zmarszczyła brwi. - Postąpiłeś okrutnie, karząc Ronsarde’owi wierzyć, że poszedłeś do Montesqa w samobójczych celach. Musiał bardzo się o ciebie martwić. - To go nauczy, że nigdy nie należy być zbyt pewnym siebie ciągnął Nicholas. - Dzięki obserwowaniu Montesqa przez portret Arisilde’a mogłem umieścić w listach liczne, łatwo dające się zweryfikować szczegóły. Późniejsze pisma obciążają też radcę Batherata, który jest wyjątkowo nerwowy i prawdopodobnie załamie się podczas pierwszego przesłuchania, dodając od siebie dalsze obciążające Montesqa informacje. - W takim razie muszę przyznać, że wyszło ci to lepiej, niż się spodziewałam. Przez kilka chwil siedzieli w milczeniu. Nicholas przyglądał się, jak morska bryza porusza luźne kosmyki włosów wymykające się spod kapelusza dziewczyny. - Kiedy znajdziemy się w Aderze, właśnie zaczną się tam próby w teatrach. Może uda ci się coś dla siebie znaleźć. - Chciałeś powiedzieć, że jakąś główną rolę - powiedziała w nienagannym aderasyjskim. - A ty co będziesz robił? Wzruszył ramionami. - W stolicy jest uniwersytet. Mógłbym skończyć medycynę. List polecający od doktora Uberque’a chyba wystarczy, żeby mnie przyjęto.. Madeline parsknęła. - Po tygodniu będziesz miał dosyć. - Prawdopodobnie - powiedział, uśmiechając się. Potem spoważniał. - Czy ciągle jeszcze obwiniasz mnie za śmierć Madele? Dziewczyna powoli pokręciła głową. - Z początku tak było. Ale teraz jestem skłonna obwiniać Madele za jej własną śmierć. Wiedziała, co ryzykuje. A teraz, gdziekolwiek się znajduje, jest pewnie wściekła, że ominęła ją okazja walki z Macobem. To dla niej wystarczająca kara. - Spojrzała na niego z ukosa. - Jeśli zamierzasz się rozklejać, to lepiej wsiądźmy na ten statek, zanim zmienię zdanie. - Dobrze - powiedział, usatysfakcjonowany jej odpowiedzią. - Chodźmy.