James Oliver Curwood NA KOŃCU ŚWIATA Tłumaczył: Jerzy Marlicz MOREX S C. Oficyna Wydawnicza RYTM Warszawa 1993 ** V Okładka, strona tytułowa i ilustracje: Marta Piwocka Korekta: Ewa Popławska Bożena Lada © Copyright by Małgorzata Janowicz ROZDZIAŁ I Tajemnicza dziewczyna // ISBN 83-85249-50-8 ISBN 83-85904-45-K (oik, posmak romantyzmu, dreszcz przygód, lecz czym 35 był wszystek kruszec tych gór w porównaniu z imponują- cą budowlą, którą i on także pomaga wznosić. Miał doprawdy wrażenie, iż wszyscy ludzie spotykani na południu myśleli jedynie o złocie, gdy się dowiadywali, że przybywa z Alaski. Złoto przede wszystkim, a potem lo- dy, śniegi, noce nieskończone, pustynne barren i wyzębio- ne łańcuchy gór, chmurnie patrzące na kraj udręczony za- miecią i na ludzi półdzikich, sprężonych w nieustannej walce, z której tylko człowiek silny i bezwzględny wycho- dził zwycięsko. Złoto stało się dla Alaski przekleństwem. Myśląc o niej, ludzie mieli wciąż przed oczyma dni złotej gorączki, dni wyścigu po złoto. Nie widzieli i nie chcieli nic widzieć poza przełęczą Chilcoot, Grzywą Białego Konia, Dawson i Circle City. Lecz teraz zaczynali jednak wierzyć. Oczy im się otwierały. Nawet rząd się budził, rozumiejąc, że dla tego kraju należy uczynić coś jeszcze prócz budowy linii kolejowej na północ od góry św. Eliasza. W Waszyng- tonie posłowie i senatorowie pilnie słuchali jego wywodów, a szczególnie wywodów. Carla Lomena. Najmędrsi zaś ze wszystkich, wielcy hodowcy bydła, chcieli go przekupić, a Carlowi Lomenowi proponowali cały majątek w zamian za jego czterdzieści tysięcy renów z półwyspu Seward. To był chyba najlepszy dowód! Dowód oczywisty! Zapalił świeże cygaro i poprzez rzednącą już mgłę wy- biegł wzrokiem ku olbrzymim połaciom znajomej ziemi. Myślał teraz o Grahamie i twarz jego skrzepła w surową, nieprzeniknioną maskę. Przeczuwał ciężką, uporczywą walkę. W ciągu minionej zimy miał możność obserwować w kilku stanach rabunkową gospodarkę owych bandytów finansowych. Widział całe krainy pozbawione lasów, spu- stoszone doszczętnie rzeki i jeziora, rolę wyniszczoną do cna. Ze zgrozą i niemalże nie z lękiem oglądał nagie porę- by Michiganu, słynącego niegdyś z najpiękniejszych w Ameryce puszcz. A co, jeśli rząd pozwoli na takie samo zniszczenie Alaski? Polityka i pieniądz dążą już wspólnie właśnie do tego celu. 36 przestał czuć pod stopami tętno statku. To była jego walka; brał w niej udział już całością nerwów i mięśni, jak gdyby rzeczywiście tocząc w tej chwili zażarty bój. Nieod- wołalnie postanowił, że wygra, choćby sprawie tej miał po- święcić całe życie. On i paru innych dowiodą światu, że miliony akrów bezleśnych tundr nie są bynajmniej ziemią wyklętą. Zaludnią się te strony. Tak zwane barren - pu- stynie, zadudnią rozgłośnie tętentem niezliczonych racic, jak nigdy nie huczały amerykańskie prerie pod kopytami chodowanego bydła. Marzył. Lecz nie o złoto mu szło, nie o stosy monet, le- żące u krańca tęczowego łuku, o którym roił. Pieniądza, jako takiego, nienawidził. Szło mu o pracę i o powodzenie tej pracy; o sam trud i o wieńczący go sukces. Cóż to za triumf będzie, gdy wyśmiana i upokorzona Alaska stanie się gigantyczną spiżarnią dla połowy Ameryki. Bicie dzwonu pokładowego przywołało go do rzeczywi- stości. Nie lubił na ogół do tego stopnia poddawać się ma- rzeniom i zły był na siebie, ilekroć zgrzeszył pod tym względem. Szczycił się zawsze wytrzymałością swych ner- wów oraz filozoficznym spokojem, z jakim przyjmował do- bre i złe strony życia. Zewnętrzny chłód sprawiał, że lu- dzie mieli go częstokroć za pozbawionego serca. Własne wzruszenia taił głęboko i umiejętnie. Teraz jednak drgnął lekko, gdy zrozumiał, że ręka zaciśnięta w kieszeni gnie- cie machinalnie małą batystową chusteczkę. Wyjął ją szorstkim gestem i uczynił ruch, jak gdyby chciał wyrzu- cić za burtę. Lecz wstrzymał się w pół gestu, mruknął coś mającego podkreślić głupotę podobnego pomysłu i wolnym krokiem ruszył na dziób statku. Obserwując podnoszenie się mgły, dumał, jakie byłoby J,eg° życie, gdyby posiadał siostrę podobną do Mary Stan- isn, albo gdyby w ogóle posiadał jakąkolwiek rodzinę - ocby jednego czy dwu wujów interesujących się jego lo- • Ojca pamiętał doskonale; matkę znacznie gorzej, yz odumarła go w wieku lat sześciu, podczas gdy ojciec 37 umarł, gdy był już pełnoletni. Ojciec był dlań wzorem cnót wszelkich, jak te umiłowane nade wszystko góry. Ojciec stał zawsze u jego boku, dodając mu odwagi, pchając na- przód, każąc żyć uczciwie, walczyć, jak na mężczyznę przystało i wreszcie umierać bez lęku. Tak właśnie żył i umierał stary Alan Holt. A matka? Ledwo mu majaczyła w oddaleniu jej twarz i postać i to jako senna wizja raczej. Braci ni sióstr nie miał. Żałował nieraz tej nie doznanej przyjaźni braterskiej. Lecz siostra? Siostra nierozerwalnym łańcuchem związała- by go z cywilizacją. Miasta - zapewne. Prawdopodobnie - Stany. Życie, którego nie znosił - istna niewola. Swą bez- brzeżną swobodę cenił wielce. Taka Mary Standish, choć miła, jako siostra byłaby istną katastrofą. Nie wyobrażał sobie jej lub jakiejkolwiek innej kobiety w tym guście, ży- jącej wespół z Keok i Nawadlook oraz resztą jego ludzi w sercu tundr. Tymczasem tundry miały na zawsze pozo- stać jego domem, gdyż z dawna umieścił tam swą duszę. Okrążając budkę sterniczą, wpadł raptem na dziwacz- ną postać skuloną na krzesełku. Był to Stampede Smith. Przy świetle, coraz lepszym wobec rozpraszających się oparów, Alan stwierdził, że stary nie śpi. Przystanął nie zauważony. Stampede przeciągnął się, warknął i wstał. Był małego wzrostu, jego wspaniałych faworytów nato- miast, wilgotnych od mgły, starczyłoby dla olbrzyma. Ru- da czupryna, zjeżona na równi z zarostem, nadawała gło- wie wygląd groźnej, pirackiej maszkary, lecz wszystko, co znajdowało się poniżej, nie mogło absolutnie wzbudzać lę- ku. Bywało, iż ludzie chichotali na jego widok. Ten i ów, nie wiedząc, z kim ma do czynienia, otwarcie parskał śmiechem. Faworyty mogą być w istocie ogromnie zabaw- ne. Faworyty Stampede Smitha były zabawne niewątpli- wie. Jednakże Alan ani chichotał, ani się śmiał, nosił bo- wiem w sercu coś na kształt braterskiego uczucia dla tego małego człowieczka, który tylekroć wypisał swe imię na kartach dziejów Alaski. 38 Tego ranka Stampede Smith nie był już niestety naj- szybszym strzelcem pomiędzy Białym Koniem a Dawson City. Był patetycznym wspomnieniem owych starych dni, gdy władając jedną tylko ręką pobił na głowę Mydlanego Smitha i jego szajkę; dni, gdy bieg Stampede Smitha ku nowym złotodajnym polom znaczył w ślad za nim po- wszechne ruszenie; gdy imię jego wymawiano równocześ- nie z imieniem Joe Carmacka, Aleca MacDonalda, Chute'- go, a setki takich asów, jak Kędzierzawy Monroe i Joe Barret według jego kierunku nastawiał swój kompas. Zdaniem Alana, samotna postać w tumanie sinej mgły niosła z sobą wyraźny posmak tragizmu. Wiedział, że Stampede Smith, dwudziestokrotny milioner, jest znów bez grosza przy duszy. - Dzień dobry - rzekł Alan tak niespodziewanie, iż mały człowieczek drgnął, błyskawicznie obracając się doń twarzą. Był to nawyk minionych dni, gdy każda sekunda miała swoją wagę. - Skąd taka samotność, Stampede? Stampede uśmiechnął się krzywo. Miał błękitne oczy, pełne ironii, schowane pod gęstą szczeciną brwi, zjeżonych bodaj silniej jeszcze niż czupryna i baki. - Myślę, że pieniądz jest wyjątkowo głupim wynalaz- kiem - odparł. - Jak się miewasz, Alan? Chichocząc skinął głową i chichotał nadal, obserwując płynącą ku górze mgłę. Zgryźliwy trochę humor nie opusz- czał go nigdy, nawet w najgorszych tarapatach. Przysunął się nieco do Alana, tak że obaj wychyleni przez burtę, do- tykali się ramionami. - Wiesz co, Alan? Rzadko miewam dobre pomysły, ale dziś to mi jedna rzecz całą noc chodziła po głowie. Pamię- tasz jeszcze Bonanzę? Alan skinął twierdząco głową. - Pamiętam - przytaknął. - Jak długo istnieje Alaska, nie zapomnimy o istnieniu Bonanzy! - Wydobyłem z niej okrągły milion, tuż obok działki armacka i straciłem potem wszystko, prawda? 39 Alan milcząco skinął głową. - Ale to mi nie przeszkodziło brać udziału w biegu do Gold Greek poza Divide — przeżuwał wspomnienia Stampe- de. - Pamiętasz, Alan, starego Aleca MacDonalda, Szkota? W tysiąc dziewięćset ósmym wzięliśmy ze sobą siedemdzie- siąt woreczków do zsypywania złota i wiesz, trzydziestu nam jeszcze zabrakło! Dziewięćset tysięcy dolarów za jed- nym zamachem - a to był dopiero początek! No, i co po- wiesz, zgrałem się znów do nitki! A stary Alec również przerżnął wszystko, choć nieco później. Ale on miał żonę, śliczną dziewczynę z Seattle, podczas gdy ja byłem sam. Umilkł na chwilę, gładząc wilgotne faworyty i obser- wując pierwsze błyski słońca, wyzierające spośród oparów dzielących statek od niewidzialnych gór w oddali. - Pięciokrotnie jeszcze zdobywałem potem majątek i traciłem go za jednym zamachem - oznajmił Stampede z pewną dumą. — A teraz znów jestem na sucho! - Wiem - współczująco powiedział Alan. — Oskubali mnie do ostatniego centa w Seattle i Frisco — zachichotał Stampede, radośnie zacierając dłonie. — Aż musieli mi sami kupić kartę okrętową. Bardzo uprzejmie z ich strony, nie sądzisz? Trudno o większą kurtuazję! Wiedziałem, że ten hultaj Kopf ma jednak serce, dlatego tez zawierzyłem mu cały majątek. To, doprawdy, nie jego wina, że wszystko stracił... - Oczywiście, że nie - potakiwał Alan. — Toteż żal mi, że go postrzeliłem. Jak Boga kocham, żal! — Zabiłeś go? — Niezupełnie. Ustrzeliłem tylko kawałek ucha na pa- miątkę w tawernie „Czinka Hollerana". Szkoda, psia krew! Że mi też wtenczas na myśl nie przyszło, jak bardzo jest uprzejmy, fundując mi bilet do Nome. Temperament mnie poniósł, ot co! A tymczasem on mi po prostu wy- świadczył przysługę, tracąc te głupie pieniądze. Daję sło- 40 . Nie potrafisz sobie wyobrazić, jak dalece świat jest te- piękny i jak swobodnie się czuję bez centa w kieszeni. Śmiał się, a spoza zjeżonych rudych kudłów wyzierała jego twarz, niemal chłopięco naiwna. Dostrzegłszy surowy wyraz oczu Alana i ponure bruzdy wokół jego ust, chwycił raptem przyjaciela za rękę, potrząsając nią mocno. - Alan, ja przecież mówię serio - zapewniał. - Ja do- prawdy twierdzę, że pieniądz jest głupim wynalazkiem. Wydawanie pieniędzy nie cieszy mnie wcale! To dobywa- nie złota wśród gór niedostępnych sprawia istną rozkosz i rozpłomienia krew w żyłach. Lecz gdy je już mam, nie widzę wcale, do czego miałoby mi się szczególnie przydać. Bankructwo to jedyny ratunek dla mnie! W przeciwnym razie rozleniwiłbym się, porósł tłuszczem i pierwszy le- pszy doktor-konował faszerowałby mnie lekarstwami po- ty, aż bym kipnął na dobre. Niejeden we Frisco tak koń- czy! Pewnego dnia coś mnie zabolało w środku i taki jeden chciał mnie zaraz krajać. Pomyśl, czego nie wyrabiają z człowiekiem, kiedy ma pieniądze! - Mówisz serio, Stampede? - Jak Boga kocham, serio. Wytrzymać nie mogę. Alan, tak tęsknię do swobodnego oddechu! Góry! I ten złoty pył, druh serdeczny, do dnia śmierci mojej! Ktoś mi przecież w Nome pożyczy na ekwipunek! - Zawracanie głowy — burknął nagle Alan szorstko. — Nie będziesz się więcej poniewierał, rozumiesz? Słuchaj Stampede, potrzebny mi jesteś! Chcę, żebyś jechał ze mną do podnóża Endicott. Mam tam dziesięć tysięcy sztuk re- nów. To ziemia niczyja i możemy się rządzić, jak nam się podoba. Złota nie szukam. Co innego mam na myśli. Wy- daje mi się jednak, że skłony Endicott pełne są tego twoje- go żółtego pyłu. A kraj jest nowy, nie zbadany. I tyś go ni- gdy nie widział. Bóg jeden wie, co tam znajdziesz. Jakże, Pójdziemy? Oczy Stampede Smitha straciły rozbawiony wyraz. Ga- P« się na Alana. 41 - Czy ja pójdę? Alan, czy niedźwiadek porzuci dobro- wolnie mamę niedźwiedzicę? Spróbuj tylko! Tylko po- wtórz! Spytaj raz jeszcze! Gorąco uścisnęli sobie dłonie. Alan z uśmiechem wska- zał głową na wschód. Resztki mgły szybko rozpływały się w powietrzu. Zębate wierzchołki gór Alaski piętrzyły się na tle czystego błękitu nieba, a radosne słońce złotem i czerwienią malowało ośnieżone wierchy. Stampede poro- zumiewawczo skinął głową. Słowa były zbędne Rozumieli się doskonale, a poprzez ich splecione dłonie przepływał dreszcz pełen obietnic swobodnego życia, które tak na- miętnie ukochali obaj. ROZDZIAŁ V Zagadki X ora śniadaniowa już na wpół minęła, gdy Alan wszedł do jadalni. Przy jego stole stały dwa nie zajęte krzesła. Jedno należało do niego samego, drugie do Mary Stan- dish. Uderzyła go natrętna wymowa tych dwóch jedno- cześnie pustych miejsc. Skinąwszy głową usiadł i wnet błysnął oczyma w uśmiechu, widząc wyraz twarzy młode- go inżyniera. Malowały się w niej zazdrość i wyrzut, choć chłopak usiłował niewątpliwie zachować niewzruszony wyraz twarzy. Fakt ten rozbawił Alana, toteż jadł grejpfrut przy akompaniamencie miłych i wesołych myśli. Przypomniał sobie nazwisko inżyniera: Tucker. Był to atletycznej budo- wy młodzian o szczerej, otwartej twarzy. Idiota nawet od- gadłby, co go gnębi. Tucker nie tylko interesował się pan- ną Standish, był zakochany po uszy. Alan stwierdził ten stan rzeczy nie dla próżnej ciekawości tylko. Postanowił chłopakowi pomóc. Kapitan zapomniał przedstawić sobie wszystkich biesiadników, wobec czego on ów błąd naprawi i zaznajomi tych dwoje. Doskonale zdawał sobie sprawę, iż tym samym zrzuci z ramion pewną ciążącą na nim odpo- wiedzialność. Usiłował teraz zwrócić myśl w innym kierunku, lecz mimo wszelkich starań nie potrafił zapomnieć o pustym rzęsie naprzeciw. Kłuło go w oczy i choć inne krzesła pu- s oszały także w miarę, jak ten i ów wychodził z jadalni, jedno narzucało mu się wciąż nieodparcie. A jednak do 43 dzisiejszego ranka krzesło to nie różniło się niczym od po- zostałych. Obecnie stawało się natrętne, dokuczliwe, mi- mo iż usiłował zapomnieć o wypadkach ubiegłej doby i o nocnej przechadzce Mary Standish z Rosslandem, agentem Grahama. Został przy stole sam. Tucker, postradawszy wszelką nadzieję zobaczenia Mary Standish, wstał właśnie z dwoma innymi. Ci wyszli już drzwiami wiodącymi na pokład, gdy młody inżynier przystanął. Alan, obserwując go, dostrzegł w twarzy chłopca nagłą zmianę. W następnej chwili wie- dział już, o co chodzi. Mary Standish weszła do jadalni. Minęła Tuckera, zdając się go nie widzieć i, zajmując miejsce przy stole, chłodno skinęła Alanowi głową. Była bardzo blada. Nie mógł dojrzeć nawet śladów rumieńców, barwiących jej policzki ubiegłej nocy. Gdy ogarniając suk- nię schyliła nieco głowę, promień słońca zatańczył w jej włosach. Alan obserwował właśnie to żywe złoto, kiedy podniosła nań oczy. Były chłodne i patrzyły z zupełnym spokojem, bez cienia zmieszania. Uczuł nagły przypływ rozdrażnienia. Trudno było uwierzyć, by podobne oczy mo- gły kłamać i zwodzić, miał tego jednak niezbity dowód. Gdyby opuściła wzrok choć na chwilę, gdyby w jakikol- wiek sposób zdradziła cień skruchy, łatwiej by ją rozgrze- szył i mniej szorstko załatwił to, co miał załatwić. Trzy- mając rękę w kieszeni, minął palcami chusteczkę. — Czy spała pani dobrze, panno Standish? - zagadnął uprzejmie. — Wcale nie spałam — odparła tak szczerze, że zgłu- piał. — Próbowałam'zapudrować ciemne kręgi pod oczami, mam jednak wrażenie, że mi się to nie powiodło. Czy dla- tego pan pyta? Lecz Alan Holt wyciągnął właśnie z kieszeni rękę z chusteczką. — Po raz pierwszy spotykam panią przy rannym śnia- daniu - rzekł. - Dlatego spytałem o sen. Czy to należy do pani, panno Standish? 44 Obserwował twarz dziewczyny, podczas gdy brała z je- go palców zmięty batystowy płatek. Uśmiechnęła się rap- tem, a uśmiech ten bezwarunkowo nie był sztuczny. Był to spontaniczny objaw kobiecego zadowolenia. Wobec bra- ku jakiegokolwiek zamieszania z jej strony, Alan doznał prawdziwego zawodu. - To moja chusteczka, panie Holt. Gdzie pan ją zna- lazł? - Przed mymi drzwiami. Nieco po północy... Brutalnie podkreślał szczegóły. Oczekiwał jakiegokol- wiek rezultatu, lecz doznał tylko powtórnego rozczarowa- nia. Uśmiech pozostał jeszcze dobrą chwilę na wargach dziewczyny, a w głębi jej oczu latały wesołe ogniki. Wej- rzenie miała tak czyste, jak niewinny wzrok dziecka i, ob- serwując ją badawczo, Alan zrozumiał nagle, że między jej dzisiejszym wyglądem a postępkiem nocy wczorajszej leży niezgłębiona przepaść. Ze sztywnym ukłonem podniósł się zza stołu. - Dziękuję panu - mówiła Mary Standish. - Żeby pan zrozumiał, jak dalece jestem wdzięczna, muszę panu wy- znać, że na statku posiadam całego bogactwa tylko trzy chusteczki. I, w dodatku, tę najbardziej lubię! Zajęła się teraz studiowaniem karty śniadaniowej i, wychodząc już, Alan słyszał, jak żąda owoców i owsian- ki. Krew w nim wrzała, lecz twarz miał niewzruszoną jak zwykle. Miał wrażenie, że oczy jej śledzą go aż po próg ja- dalni. Nie odwracał się jednak. Doskonale wyczuwał, że coś się w nim zmienia. To dziewczątko o gładko przyczesa- nych włosach i jasnym wejrzeniu rzuciło ziarnko pyłu w doskonale funkcjonujące tryby jego organizmu i zdrad- liwy zgrzyt przestrzegał, że mechanizm się psuje. Zwario- wał chyba. Wyjął z kieszeni cygaro i zapalał je, obdarzając sam siebie szeregiem soczystych epitetów. Ktoś otarł się o niego, potrącając rękę trzymającą za- pałkę. Spojrzał zdziwiony. Był to Rossland, zausznik Gra- hama. Uśmiechał się ledwo dostrzegalnym, ironicznym 45 uśmiechem, uderzając przeciwnika zimnym wzrokiem, lekko skinął głową. - Przepraszam - Rossland rzucił te słowa przez ramię łaskawie i niedbale. Wyczuwało się, że równie dobrze mógł powiedzieć: - Żałuję, chłopcze, ale nie właź mi w drogę. Alan zrewanżował się skinieniem i uśmiechem. Mała Keok powiedziała mu niegdyś bezczelnie, że gdy gniew czyni go zdolnym do popełnienia mordu, jego oczy przypo- minają ślepia mruczącego kota. W obecnej chwili miał właśnie takie oczy. Z warg Rosslanda, idącego już (ku ja- dalni, znikł raptem drwiący półuśmiech. Dość wyraźna randka pomiędzy Mary Standish i agen- tem Johna Grahama - pomyślał Alan. W jadalni pozostało najwyżej pół tuzina osób, a naturalnie szło im o to, by zjeść śniadanie sam na sam. Stąd też pochodziło pewnie chłodne skinienie głowy, z jakim go powitała panna Stan- dish. Pragnęła, by odszedł, zanim się Rossland pojawi. Zaciągnął się cygarem. Rossland uniemożliwił mu na- leżyte zapalenie go, toteż Alan potarł nową zapałkę. Tym razem operacja się powiodła i miał właśnie zapałkę zdmu- chnąć, gdy zawahał się i przetrzymał ją poty, aż mu osmo- liła palce. W drzwiach pojawiła się Mary Standish. Alan, zdu- miony, zamarł w bezruchu, wypuszczając jedynie zapałkę. Oczy dziewczyny płonęły; na policzkach gorzał jaskrawy rumieniec. Spostrzegła go i mijając obdarzyła najlżejszym skinieniem głowy. Skoro znikła, Alan nie wytrzymał i rzu- cił wzrokiem w głąb jadalni. Było tak, jak się spodziewał. Rossland siedział rozparty na krześle, tuż obok miejsca zajmowanego poprzednio przez pannę Standish i spokoj- nie badał kartę potraw. - Wszystko to jest raczej zajmujące - wzruszył ramio- nami Alan - o ile kto lubi zagadki. Sam jednak nie miał najmniejszej chęci zbierać mate- riału do plotek i było mu nawet trochę wstyd, że wiedzio- 46 nv ciekawością obserwował Rosslanda. Jednocześnie cie- szył się jakoś, że panna Standish najwidoczniej chłodno potraktowała nieznośne indywiduum. Wyszedł na pokład. Słońce rozpalało do jaskrawej bia- łości ośnieżone szczyty gór, przybliżając je jednocześnie tak dalece, iż Alan miał prawie wrażenie, że wystarczy rę- kę wyciągnąć, by dotknąć surowych zboczy. „Nome" zda- wał się płynąć poprzez zaczarowany górski kraj. Od wschodu, bardzo blisko, leżał ląd stały; po przeciwnej stro- nie, oddalona na odległość głosu zaledwie, wyspa Dougla- sa. Na przodzie, niby błękitna, tkana srebrem krajka wił się kanał Gastineau. Górnicze miasta Traedwell i Douglas wynurzały się już na horyzoncie. Ktoś go trącił w bok: Stampede Smith. - To działka Billa Treadwella - mówił stary. — Nie- gdyś najbogatsza kopalnia złota na Alasce. Obecnie zato- piona. Znałem Billa, gdy kłopotał się o parę nowych bu- tów. Ostatecznie musiał kupić używane i sam je łatać. Potem trafił na dobre miejsce, wydostał skądś czterysta dolarów i zakupił parę działek od człowieka imieniem French Pete. Nazwano je Szczęśliwa Dziura. Był czas, że pracowało tu dziewięciuset kopaczy. Wytrzeszczaj ślepia, Alan! Dalibóg, warto! Słowa Stampede Smitha wywoływały jednakże tylko słaby oddźwięk. Statek skręcał właśnie ku Juneau i tłum pasażerów wyległ już na pokład. Alan wałęsał się wśród nich ogarnięty coraz głębszym rozczarowaniem. Wiedział, że szuka Mary Standish, że wlecze go ku niej uczucie głębsze niż zwykła przelotna sympatia. Był więc rad, gdy otampede wpadł na dawnego znajomka, co mu pozwoliło nareszcie odzyskać samotność. Odkrycie, którego dokonał przed chwilą, nie cieszyło go bynajmniej, przyznać jednak musiał, iż się co do niego nie myli. Drobny pyłek nie tylko zawadzał; psuł po prostu y mechanizm. Zamiast się zetrzeć i zniknąć, zajmował oraz więcej miejsca. Lecz myśli Alana szły już pogodniej- 47 szymi torami. Mały dramat w jadalni wywarł na nim mi- mo woli silne wrażenie. Lubił bojowe charaktery. A Mary Standish, tak bardzo pełna kobiecości i spokoju, dowiodła błyskiem oczu i rumieńcem, iż w razie potrzeby potrafi walczyć. Nie mógł zapomnieć wyrazu twarzy, z jakim opu- ściła Rosslanda. Alan począł szukać wzrokiem agenta Grahama. Dosko- nale był usposobiony do spotkania z nim. Spacerował za- tem po górnym pokładzie poty, aż Juneau, zbiegające ta- rasami po zielonym skłonie góry Juneau, zawisło na wprost statku. Dopiero wtedy zszedł na dolny pokład. Nie- liczni pasażerowie mający opuścić „Nome" czekali już u burty wraz ze swym bagażem. Alan zamierzał ich właśnie wyminąć, gdy raptem przystanął. Opodal, w miejscu skąd mógł obserwować każdego z wysiadających, stał Rossland. Jego postać wywierała złowróżbne wrażenie, gdy tak tkwił, grzebiąc palcami w kieszonce od kamizelki, w po- szukiwaniu zegarka zapewne, i obserwując pilnie spusz- czany właśnie trap. Na widok tych czat Alan drgnął. Zbli- żywszy się do Rosslanda, trącił go w ramię. - Wypatruje pan panny Standish? - spytał. - Tak! Zarówno słowo, jak i głos Rosslanda nie zdradzały chę- ci wybiegu. Mówił spokojnie i surowo, jak ten, co ma pra- wo za sobą. - A jeśli wysiądzie na ląd? - Wysiądę również! Czy sprawa ta dotyczy pana, pa- nie Holt? Czy panna Standish prosiła pana o wszczęcie tej kwestii? Jeśli tak.r. - Panna Standish nie prosiła mnie o nic! - W takim razie niechże się pan zajmie własnymi sprawami! Jeśli się pan nudzi, mogę pożyczyć coś do czy- tania. Mam parę książek w kajucie... I nie czekając odpowiedzi, oddalił się spokojnie. Alan nie gonił go. Jeśli miał pretensje, to tylko do siebie same- go, o swoją własną głupotę. Rossland go nie obraził. Po- 48 wiedział prawdę. Prawem kaduka mieszał się do spraw cudzych i ściśle prywatnych. Może ta para prowadziła spór natury intymnej. Dreszcz nim wstrząsnął. Doznał wstrętnego uczucia upokorzenia i był rad, że Rossland się nawet nie obejrzał. Wspinając się na górny pokład usiło- wał gwizdać. Rossland był wstrętny, ale miał rację. I, na dobitek, proponował mu książki, jeśli się nudzi! Spryciarz! Wyprostował się, otrząsnął z przygnębienia i w kącie pokładu odszukał starego Donalda Hardwicka oraz Stam- pede Smitha. Nie opuszczał ich, aż „Nome" wysadziwszy na ląd pasażerów i wyładowawszy towar jął się przedzie- rać poprzez kanał Gastineau ku Skagway. Wtedy dopiero udał się do palarni, gdzie pozostał aż do lunchu. Mary Standish wyprzedziła go dziś przy stole. Gdy wszedł, siedziała zwrócona do niego plecami i nie zauwa- żyła, że się obok przeciska, muskając prawie ubraniem jej włosy. Okrążywszy stół zajął swe miejsce i uśmiechnął się do niej. Odpowiedziała mu uśmiechem dziwnie wymuszo- nym i żałosnym. Wyglądała źle i przyszło mu na myśl, że jej obecność w jadalni jest walecznym wysiłkiem obliczo- nym na zamydlenie komuś oczu. Nieznacznie rzucił wzro- kiem przez lewe ramię. Rossland oczywiście znajdował się w jadalni na swym zwykłym miejscu, przy dalszym stole. Mimo że Alan usiłował ukryć swe wejrzenie, zrozumiał od razu, że dziewczyna je spostrzegła. Skłoniła nieco głowę, zakrywając oczy frędzlami długich rzęs. Alan obserwował jej włosy. Pociągały go nieodparcie. Zauważył natych- miast, że po śniadaniu musiała poprawiać uczesanie. Gładkie sploty misternie upięte na czubku głowy lśniły miękko niby aksamit. Opanowało go raptem głupie pra- gnienie zobaczenia ich kiedyś rozpuszczonych i w nieła- j~zie; Uwolnione spod tyranii grzebieni i szpilek muszą być jeszcze piękniejsze. owoją drogą panna Standish miała twarz niezwykle adą. Być może zresztą tylko światło padało w ten spo- • Jednak gdy spojrzała nań znowu, pochwycił wokół jej 49 ust leciutkie drżenie. Wtedy zaczął raptem opowiadać coś o Skagway, obojętnie, jak gdyby wcale nie dostrzegł, że jest czymś przejęta. Wyraz jej oczu zmienił się momental- nie; ułowił w nich prawie błysk wdzięczności. Przerwał napięcie, uwolnił ją od ciężkiej zadumy. Mimo to widział, że nabiera z półmisków jedynie dla zachowania pozoru. Ledwo próbowała poszczególnych potraw. Był jednak pe- wien, że nikt ze współbiesiadników nie zauważył jej dare- mnych usiłowań, nawet zakochany Tucker. Najprawdopo- dobniej zresztą młody inżynier osnuwał brak apetytu mgiełką poezji, widząc w tym jeszcze jeden dowód aniel- skich niemal cnót swego ideału. Jedynie Alan, siedząc naprzeciwko niej, domyślał się prawdy. Mary Standish panowała nad sobą wprost bajecz- nie, niemniej czuł, iż znajduje się na granicy nerwowego ataku. Zaledwie wstała od stołu, gdy Alan czym prędzej odsunął własne krzesło. W tejże chwili spostrzegł, że Ross- land zrywa się również i spiesznie dąży z przeciwległego końca jadalni. Dziewczyna minęła drzwi pierwsza, Ross- land za nią o dwanaście kroków, z tyłu zaś Alan, niemal ramię w ramię z Tuckerem. Było to pod pewnymi względa- mi zabawne; mimo niezaprzeczalnego komizmu sytuacji jednak wokół usta Alana pogłębiły się surowe linie. U stóp zasłanych wspaniałym dywanem schodów wio- dących na górny pokład, panna Standish przystanęła na- gle i zwróciła się twarzą do Rosslanda. Przez mgnienie ba- dała go wzrokiem. Potem przeniosła wzrok dalej i dając kilka szybkich kroków podeszła do Alana. Policzki jej pło- nęły, lecz gdy się'odezwała, głos miała zupełnie zrówno- ważony. Mówiła spokojnie, dość głośno i wyraźnie, by Rossland nie stracił ani słowa: - Zdaje mi się, że podjeżdżamy do Skagway, panie Holt - rzekła. - Czy zechce pan towarzyszyć mi na pokła- dzie i opowiedzieć coś o tym mieście? Agent Grahama zatrzymał się u stóp schodów i zabie- rał z wolna do zapalenia papierosa. Wspominając upoko- 50 rżenie sprzed paru godzin, podczas postoju w Juneau, Alan na chwilę stracił głos. Lecz zanim zdołał wykrztusić odpowiedź, Mary Standish ufnie ujęła go pod ramię. Pod- niosła ku niemu twarz i dostrzegł, że się gwałtownie czer- wieni. Była zdumiewająco nieobliczalna, oszałamiająco piękna, przy tym chłodna jak lód, z wyjątkiem tego właś- nie rumieńca. Alan zauważył, że Rossland pożerają wzro- kiem, z papierosem zastygłym w powietrzu. Wyczuł mil- czącą groźbę rywala, lecz że lubił niebezpieczeństwo, więc i teraz uśmiechnął się pogodnie, bez słowa. Dziewczyna parsknęła śmiechem. Leciutko pociągnęła go za ramię i zdumiony, lecz posłuszny, minął wraz z nią Rosslanda. U szczytu szerokich schodów, wargami dotykając pra- wie jego ramienia, szepnęła raptem: - Jest pan nadzwyczajny. Dziękuję panu. Słowa te na równi ze słabnącym uściskiem jej ręki po- działały nań niby strumień zimnej wody. Rossland nie mógł ich już teraz widzieć, chyba że poszedłby ich śladem. Dziewczyna wykonała zamierzony plan, a on znów posłu- żył za bezwolne narzędzie. Nie miał jednak do niej naj- mniejszych pretensji. Przeciwnie, w całym zdarzeniu wi- dział wiele komizmu, toteż wychodząc na pokład, Mary Standish usłyszała, iż towarzysz jej chichocze rozbawiony. Gniewnie zacisnęła mu palce na ramieniu. - To wcale nie jest śmieszne! - szepnęła z wyrzutem. - To tragiczne być prześladowaną przez tego rodzaju czło- wieka! Wiedział, że zręcznie kłamie, by uniknąć kłopotliwych Pytań i zastanowił się, co uczyni, jeśli on powie, że wi- Zlał ją o północy sam na sam z Rosslandem. Spojrzał na nią badawczo, z góry na dół, lecz wytrzymała jego wzrok zez ^gnienia powiek. Uśmiechnęła się nawet tak słodko, ng-mim° woli Pomyślał, iż nie widział nigdy równie pięk- żeniPary.kłamco"w,Jal5: .Jej oczy" Doznał szczególnego wra- o R^' f dumy z jej racji i postanowił nic nie mówić osslandzie. Był nadal głupio przekonany, że cudze 51 sprawy wcale go nie obchodzą. A skoro Mary Standish ma go za ślepca, po cóż niweczyć jego iluzje? Czyż nie roz- sądniej utrzymywać do końca dotychczasowy kurs — bez wątpienia najlepszy? Ona zaś zdawała się już nie pamiętać o niedawnym in- cydencie. Doszli właśnie na dziób statku. Oczy dziewczyny błyszczały, a spojrzawszy na rajski krajobraz wyspy Ta- iya, krzyknęła głosem lekko zdławionym i radosnym. Na przodzie, niby liliowa wstęga biegło wąskie pasmo przesmyku wodnego Skagway, podczas gdy po obu stro- nach piętrzyły się wysokie góry, aż po ubielone śniegiem szczyty podniebne, porosłe gęstym, zielonym borem. Była pora roztopów, toteż przez powolny łoskot śruby przebija- ła słodka muzyka niezliczonych strumieni i potoków, z wyniosłego wierchu zaś, wzniesionego zda się tuż nad ich głowami, wodna kaskada leciała w dół ku morzu łu- kiem mierzącym dobrych tysiąc stóp, mieniąc się, zwijając i dymiąc w słońcu niby kolosalny, srebrnołuski żywy wąż. Lecz oto zdarzył się cud, nawet Alana napełniając zdumie- niem; bowiem wydało się raptem, iż statek stoi w miejscu, a góra mija go wolno, jak gdyby nieznana, a potężna moc rozwierała zazdrośnie strzeżone wrota. Zielone pagórki, zwieńczone bielą domków, ubarwiły krajobraz i Skagway - teren romantycznych przygód, pomnik ludzi odważnych i walecznych czynów objawił się z wolna zachwyconym oczom. Alan odwrócił się, zamierzając przemówić, lecz to, co ujrzał w twarzy dziewczyny, zmusiło go do milczenia. Wargi miała rozchylone i patrzyła chciwie, jakby witając rzeczy dawno znane, radosna i zdziwiona, a zarazem tro- chę wylękniona. Raptem ozwała się półgłosem, niby do siebie samej: - Widziałam już kiedyś to miejsce. To było dawno. Może sto, może tysiąc lat temu. Ale byłam tu na pewno. Mieszkałam u stóp tej góry, opodal wodospadu!... Wzdrygnęła się i przypomniała sobie nagle obecność Alana. Spojrzała na niego. Oczy miała pełne tajemnic. 52 - Muszę tu zejść na ląd! — rzekła. - Nie wiedziałam, że tak prędko to miejsce odnajdę! Proszę pana... Z dłonią na jego ręku odwróciła się. Obserwował ją ba- cznie, toteż spostrzegł, iż dziwne światło w pięknych oczach mierzchnie raptem i gaśnie. Idąc za jej wzrokiem, zobaczył Rosslanda stojącego o sześć kroków zaledwie. W następnej chwili Mary Standish ponownie spogląda- ła w morze, ufnie wsunąwszy dłoń pod ramię Alana. Na- gle z lodowatym uśmiechem rzuciła mu pytanie: - Czy miał pan kiedyś ochotę zabić człowieka, panie Holt? - Tak - odpowiedział Alan nieoczekiwanie dla siebie samego. - I pewnego dnia, skoro się nadarzy właściwa sposobność, zabiję pewnego człowieka, człowieka, który zamordował mego ojca! Krzyknęła lekko, ze zgrozą. - Ojciec pana został zamordowany? - Pośrednio tak! Jakkolwiek nie za pomocą noża lub karabinu. Orężem był w tym przypadku pieniądz. A cios zadał John Graham. Jeśli istnieje na świecie sprawiedli- wość, zabiję go kiedyś. A dziś jeszcze, teraz, jeśli pani mi pozwoli, zażądam wyjaśnień od tego tam Rosslanda! - Nie! Ścisnęła mu mocno rękę, po czym z wolna wysunęła palce spod jego ramienia. - Nie chcę, by pan żądał od niego wyjaśnień! - rzekła. - Gdyby wyjaśnił cokolwiek, znienawidziłby mnie pan! Proszę mi raczej opowiedzieć o Skagway, panie Holt, to stanowczo będzie milsze! ROZDZIAŁ VI Kwadrans po północy JL/opiero gdy wraz z gęstym cieniem rzucanym przez za- chodnie łańcuchy gór wczesny zmierzch jął zapadać wo- kół, a „Nome" cofał się wolno poprzez wąskie kanały i przesmyki ku otwartym wodom Pacyfiku - Alan zrozu- miał w całej pełni właściwe znaczenie tego popołudnia. Od szeregu już godzin powodował nim impuls, którego nie mógł pojąć i dla którego w czasie normalnym nie znalazł- by wytłumaczenia. Wysiadł wraz z Mary Standish na ląd. Dwie godziny przechadzała się u jego boku, zadając mu pytania i wysłuchując odpowiedzi tak skupiona i uważna, jak nikt inny dotąd. W obrazowy sposób odmalował za- miatany wichrem parów, gdzie ongiś rosło miasto; z jedne- go namiotu do stu w ciągu dnia; ze stu namiotów do ty- siąca w ciągu tygodnia. Opisał dawne czasy, romantyczne, awanturnicze, kędy śmierć zbierała obfite żniwo. Mówił o Mydlanym Smithie i jego szajce, po czym stali ramię w ramię nad zapadłym w ziemię grobem bandyty, a pier- wsze cienie gór rosły ponad nimi i gęstniały. Lecz pomiędzy* tym wszystkim i częściej niż o cokol- wiek innego pytała o niego samego. Opowiadał chętnie. Nie wyobrażał sobie do tej chwili, że tak dalece jej ufa. Odnosił wrażenie, że ta śliczna dziewczyna krocząca u je- go boku zmusza go do tych zwierzeń. Czuł, iż serce jej bije wespół z jego sercem, gdy opisuje ukochany kraj u podnó- ża Endicott, rozległe tundry, stada niezliczone, ludzi pier- wotnych a wiernych. Tam — tłumaczył — wyrasta świat 54 n0wy. Słuchając zaś jej głosu i patrząc w lśniące głębie oczu zapomniał zupełnie, że Rossland czeka u trapu, by sprawdzić, kiedy powrócą. Budował rozkoszne zamki na lodzie, a cudem było to przede wszystkim, że ona pomaga- ła mu je wznosić. Mówił o zmianach zachodzących na Alasce - o tym, że zamiast ścieżyn górskich budują już szosy, tworzą linie kolejowe. Że gdzie przed paru laty zaledwie stały mizerne namioty, wyrastają teraz miasta, jak za dotknięciem róż- dżki czarodziejskiej. Lecz skoro podkreślił, że postęp i cy- wilizacja, wspomagane przez naukę i wynalazki, zwycię- żają wreszcie dzikie siły przyrody, spostrzegł, jak siwe oczy dziewczyny zachodzą smutną mgłą zwątpienia. Teraz zaś, gdy stali na pokładzie „Nome" obserwując, jak białe szczyty gór zachodzą perłową mgłą wieczoru, zwątpienie i niepewność silniej jeszcze gasiły jej źrenice. Przemówiła nagle: - Kochałabym zawsze namioty, stare szlaki i pierwot- ne siły natury! Zazdroszczę tej Belindzie Mulrooney, o której mi pan mówił dziś po południu. Nienawidzę miast, kolei, samochodów i wszystkiego, co do nich przy- należy i żałuję strasznie, że poczynają przesiąkać do Ala- ski. Lecz najbardziej nienawidzę tego człowieka — Johna Grahama. Zadziwiły go jej słowa. Zanim jednak zdążył przemó- wić, ciągnęła dalej: - I chciałabym wiedzieć, co on robi ze swymi pieniędz- mi teraz właśnie! Głos miała chłodny, lecz zauważył, że jedna mała rą- czka nerwowo gniecie barierę statku. Odpowiedział: em i H , , ^ kobietę i dziecko, okradając rzeki i - Człowiek ten, panno Standish, pozbawił wody Ala- i niezmierzonych bogactw rybnych i pierwotnego stanu z me da się przywrócić. Lecz na tym nie koniec. Wierzę prawdę, twierdząc, że zamordował nie- jeziora z zapa- 55 sów żywności, na które Indianie przywykli liczyć od wie- ków. Wiem! Widziałem, jak marli! Doznał wrażenia, że Mary Standish zachwiała się lek- ko, natychmiast jednak odzyskała równowagę: - To wszystko? Roześmiał się gorzko. - Być może niektórzy uważaliby, że i tego dosyć! Lecz te straszne macki sięgają we wszystkie zakątki Alaski. Je- go agenci roją się wszędzie, a Mydlany Smith był dopra- wdy dżentelmenem-bandytą w porównaniu z tymi zbirami i ich panem. Jeśli ludziom pokroju Johna Grahama po- zwolą działać bezkarnie, to za lat dziesięć kraj spustoszeje zupełnie i przyjdzie chyba ogłosić prawa ochronne na lat dwadzieścia, by szkody jako tako naprawić. Uniosła głowę i w półmroku zwróciła bladą twarz ku widmowym szczytom gór, słabo majaczącym wśród opa- rów zmierzchu. - Rada jestem, że pan mi opowiedział o Belindzie Mulrooney — rzekła. — Zaczynam ją rozumieć i sama myśl o kobiecie takiej jak ona dodaje mi odwagi. Umiała wal- czyć, wszak prawda? Umiała skłonić mężczyznę do walki? - Umiała i zrobiła to! - I nie miała pieniędzy dla poparcia swoich dążeń! Mówił mi pan, że ostatniego dolara cisnęła w wody Juko- nu, na szczęście. - Tak. W Dawson. A był to jedyny pieniądz stojący między nią a głodem. Mary Standish uniosła dłoń ku górze i Alan zauważył, słabo lśniący w pómroce, jedyny noszony przez nią pier- ścionek. Wolno zsunęła go z palca. — Zatem to także na szczęście, na szczęście dla Mary Standish - roześmiała się cichutko i cisnęła pierścionek w morze. Teraz obróciła się doń twarzą, jak gdyby czując konie- czność obrony. 56 __ To nie melodramat bynajmniej — rzekła. — Ja dopra- wdy tak myślę i wierzę. Chcę, by coś mojego spoczywało na dnie morza, tutaj właśnie, u wrót Skagway, tak jak Be- linda Mulrooney pragnęła, by jej dar pozostał na zawsze w łożysku Jukonu! Podała mu rękę, z której zdjęła pierścionek i przez krótką chwilę czuł w dłoni ciepło jej ciała. - Dziękuję panu za to cudowne popołudnie. Nigdy go nie zapomnę. Ale nadchodzi pora obiadowa i musimy się pożegnać. Śledził wzrokiem szczupłą sylwetkę, nim mu z oczu nie znikła. Wracając do swej kajuty omal nie wpadł na Rosslanda. Był to irytujący incydent. Żaden z dwu męż- czyzn nie przemówił słowa ani nawet głową nie skinął. Rossland zaś z kamienną twarzą spotkał chłodne wejrze- nie Alana Holta. Mimo silnej antypatii Alan zmuszony był zmienić swe zdanie o tym człowieku. Coraz wyraźniej wyczuwał w nim coś nakazującego baczną uwagę; pewien wyzbyty fałszu upór. Mógł to być łotr, lecz umysł miał zrównoważony i chłodny; najwidoczniej byle co nie wytrącało go z równo- wagi. Jako agent Johna Grahama człowiek ten był natu- ralnym wrogiem Alana Holta; jako znajomy Mary Stan- dish osobistością równie zagadkową jak ta dziewczyna. Jednakże teraz dopiero, siedząc w kajucie, Alan poczynał dostrzegać prawdziwy groźny autorytet stojący za plecami Rosslanda. Ciekawski nie był. Życie całe spędził blisko surowej rawędzi rzeczy istotnych, by rozpraszać umysł w przypu- szczeniach i plotkach. Nie dbał wcale o stosunek Rosslan- aa do Mary Standish, a raczej dbał on tyle tylko, o ile to yczyło jego samego. Tymczasem sytuacja gmatwała się y nio, by mu przypaść do gustu. Przygód, jakie okolicz- , * zdawały się zapowiadać, nie lubił nigdy, sama myśl s> w zarówno Mary Standish, jak i Rossland sądzą go 57 zupełnie błędnie, wywołała mu na policzki rumieniec gniewu. Rossland mało go interesował; rad byłby tylko zmieść go z powierzchni ziemi wraz z całą resztą agentów Graha- ma. Usiłował sobie także wmówić, że i o Mary Standish myśli najzupełniej obojętnie. Nie pytał o nic. Nie wyraził nigdy chęci wglądnięcia w jej sprawy osobiste, zarówno jak nigdy ona nie mówiła o sobie ani usiłowała tłumaczyć powodów szczególnego nadzoru, jaki nad nią roztoczył Rossland. Skrzywił się, wspominając cudem unikniętą komplika- cję. Podziwiał po prostu trzeźwość jej sądu w danej spra- wie. Zabraniając żądania wyjaśnień od Rosslanda, oszczę- dziła mu tym samym dwu przykrych alternatyw, gdyż przypuszczalnie musiałby następnie albo Rosslanda prze- prosić, albo też rzucić go przez burtę w morze. Schodził do jadalni w bojowym nastroju; postanowił unikać dalszego spoufalenia z Mary Standish. Bez wzglę- du na przyjemne strony dotychczasowej znajomości przy- kra dlań była myśl, iż przyjdzie znów słuchać nieoczeki- wanie czyjejś komendy. Gdyby nawet dziewczyna czytała jego myśli, jej zachowanie przy stole nie mogłoby być bar- dziej zadowalające. Z pewnego punktu widzenia stosowała po prostu czarującą prowokację. Powitała go leciutkim skinieniem głowy i ledwo widocznym chłodnym uśmie- chem. Postawa jej nie upoważniała sąsiadów do wszczyna- nia rozmów, nikt jednak nie byłby przypuścił, iż czyni to umyślnie. Jej chłód i niedostępność stały się dla Alana po prostu rewelacją, toteż wbrew najlepszym chęciom coraz uparciej o niej myślał. Ilekroć pochylała nieco głowę, mimo woli ob- serwował jej włosy. Przyczesała je dzisiejszej nocy tak gła- dziutko, że przypominały najdelikatniejszy aksamit pełen kosztownych połysków i Alan złapał się raptem na dziwa- cznym rozważaniu, jak bajecznie miękkie byłyby te sploty pod dotknięciem ręki. Odkrycie to przyprawiło go o lekki 58 strząs. Keok i Nawadlook miały także prześliczne włosy, iedy jednak nie myślał o nich w ten sposób. Nigdy rów- ież nie myślał tak o ładnych ustach Keok, jak o ustach siedzącej na wprost niego dziewczyny. Poruszył się niespo- kojnie na krześle i był ogromnie rad, że Mary Standish nie patrzy na niego w owych chwilach duchowego załamania. Skoro wstał od stołu, dziewczyna ledwo zauważyła jego odejście. Po prostu, jakby wykorzystawszy do woli, usunęła go potem z drogi zdecydowanie i obojętnie. Usiłował się śmiać, szukając wszędzie Stampede Smitha. Znalazł go po upływie pół godziny, karmiącego oswojonego niedźwiedzia na dolnym pokładzie. Wydało mu się to dziwne, że chowa- ny niedźwiedź jedzie na północ. Stampede począł wyjaś- niać. Zwierzę było szczególnym faworytem Indianki Thlin- kit. Na statku jechało ich siedmioro, zamierzając wysiąść w Cordowie. Alan zauważył, że dwie czerwonoskóre dziew- czyny obserwują go bacznie, coś sobie szepcząc nawzajem. Były bardzo ładne, o wielkich, ciemnych oczach i rumia- nych policzkach. Jeden z młodych Indian natomiast wcale nie zwracał uwagi na przybysza, lecz siedział z podwinię- tymi nogami, uparcie patrząc w morze. Obaj ze Stampedem zeszli do palarni i do późna oma- wiali sprawy wielkiego rancza u stóp Endicott oraz plany Alana na przyszłość. Pod wieczór Alan udał się do swej kajuty po mapy i fotografie. Oczy Stampede Smitha lśniły, gdy rozważał możliwości nowych przygód. Kraj był olbrzy- mi- Ziemia dziewicza zupełnie. Alan działał jako pionier. J^rew starego wrzała jak dawniej, tak zaraźliwie, że Alan zapomniał o Mary Standish, zapomniał w ogóle o wszy- s kim, prócz przestrzeni dzielącej go od rozległych tundr Poza półwyspem Seward. Nim udał się do swojej kajuty, blia północ. yi szczęśliwy. Miłość życia płonęła mu w żyłach nie tamy podnieceniem, wdychał więc głęboko .Powietrze morskie, płynące przez otwarty od za- u "uminator. W osobie Stampede Smitha znalazł 59 wreszcie druha, którego mu od dawna brakło, a w jego sercu bratnią nutę umiłowanych pierwotnych pragnień. Spojrzał na gwiazdy i uśmiechnął się ku nim, mając duszę pełną wielkiego dziękczynienia, że nie urodził się jednak za późno. Jeszcze jedno pokolenie i sczeznie ostatnia gra- nica. Jeszcze ćwierć wieku i świat legnie w pętach tego, co ludzie zwą postępem i cywilizacją. Bóg dobry był dla niego. Pozwolił mu pisać na ostatniej karcie dziejów idących w zapomnienie, kreślonych szkar- łatną krwią ludzi, którzy wytyczyli pierwszy szlak w Nie- wiadome. Po nim nie będzie już granic. Zabraknie taje- mnic i ziem dla odkrywcy. Zabraknie pola do prac dziewiczych i hazardu. Cała ziemia się oswoi. Nagle po- myślał o Mary Standish i jej słowach wymówionych o wie- czornym zmierzchu. Jakie to dziwne, że ona również ko- chałaby zawsze namioty i stare szlaki, niedostępne granie górskie — a nienawidziła szos, aut, kolei i miast zalewają- cych Alaskę. Wzruszył ramionami. Zapewne odgadła po prostu, co myśli, jest bowiem sprytna, bardzo sprytna. Stuk w drzwi odwrócił jego oczy od zegarka trzymane- go właśnie w ręku. Było kwadrans po dwunastej. Godzina dość nieodpowiednia dla jakiejkolwiek wizyty. Kołatanie się powtórzyło, jak gdyby jednak trochę nie- pewne. Potem zabrzmiało po raz trzeci, szybkie i zdecydo- wane. Wsunąwszy zegarek do kieszeni, Alan otworzył drzwi. W progu, patrząc nań badawczo, stała Mary Standish. Na razie zobaczył tylko jej oczy; szeroko otwarte, dziw- ne, wylękłe oczy.'Potem, gdy wsunęła się do kajuty, nie czekając aż powie cokolwiek lub choćby ruchem zaprosi ją do wnętrza, dostrzegł straszną bladość lic. I to ona, nie on, zamknęła drzwi, podczas gdy gapił się, oszołomiony kom- pletnie - po czym oparta o drzwi plecami, wyprostowana, szczupła, biała jak śmierć, spytała: - Czy mogę wejść? - Ależ, proszę pani — bąknął Alan — pani już weszła. ROZDZIAŁ VII Niesamowite żądanie P akt, że mimo iż północ już minęła, Mary Standish roz- myślnie weszła do jego pokoju, zamykając za sobą drzwi, jakkolwiek nie upoważnił jej do tego ani słowem, ani ge- stem, był dla Alana Holta rzeczą wprost niepojętą. Stał więc milcząc, podczas gdy dziewczyna obserwowała go uparcie. Oddychała może nieco szybciej niż zwykle, lecz poza tym trudno w niej było znaleźć ślady podniecenia. Jakkolwiek sam do najwyższych granic zdumiony, dosko- nale zdawał sobie z tego sprawę. To, co początkowo poczy- tywał za lęk, pierzchło już z jej oczu. Nigdy jednakże nie widział jej tak bladej, nigdy nie wydała mu się tak szczu- płą i dziecinną, jak w tych zdumiewających chwilach. Bladość twarzy podkreślała ciemne bogactwo włosów. Nawet wargi miała białe zupełnie. Oczy błyszczały czysto i nieulękle, w całej postaci zaś i ruchu głowy widniała zde- cydowana pewność. Nie mógł się w tym wszystkim poła- Pać. Czekając, aż przemówi, doznawał uczucia gniewu, osobistej wprost urazy. Jednakże nie zabierał pierwszy głosu. Co miał mówić. Myślał, że oto jest nieprzewidziany, aiszy ciąg jego względem niej kurtuazji. Nadużycie, ja- iego się dopuszczała obecnie, było podłością i zniewagą ^ arazem. Błysnęło mu raptem podejrzenie, że Rossland - SPw k ~ czek& w korytarzu za drzwiami. i ot n,as^ęPneJ chwili byłby ją przemocą na bok usunął tw drzwi, lecz powstrzymał go spokojny wyraz jej y- Kysy jej straciły poprzednie napięcie. Dostrzegł, 61 że wargi jej drżą i oto stał się cud. Do szeroko otwartych pięknych oczu napływać zaczęły łzy. Lecz i teraz nawet nie spuściła wzroku ani nie ukryła twarzy w dłoniach, tyl- ko patrzyła odważnie, podczas gdy krople łez, niby brylan- ty, błyszczały na jej policzkach. Alan czuł, że serce w nim mięknie. Dziewczyna czytała jego myśli i odgadła podej- rzenia. Mylił się stanowczo. — Proszę, proszę, może pani siądzie — zaproponował niezdarnie, ruchem głowy wskazując krzesło. — Nie! Pan pozwoli, że będę stała — tu głęboko wciąg- nęła powietrze. - Jest już późno! — Istotnie, pora raczej nieodpowiednia na tego rodzaju wizytę - zapewnił. — Wpół do pierwszej, żeby być ścisłym. Zapewne bardzo ważna przyczyna skłoniła panią do kroku tak ryzykownego w ogóle, a tym bardziej na statku. Pomilczała chwilę i zauważył, że grdyka jej drży ner- wowo. — Czy Belinda Mulrooney uważałaby podobny czyn za bardzo niebezpieczny, panie Holt? Gdyby szło o życie, czy sądzi pan doprawdy, że zawahałaby się tu wejść? A tym- czasem tu idzie o życie, o moje życie! Nie minęło pół godzi- ny, jak doszłam do tej konkluzji. Nie mogłam czekać do rana. Musiałam pana widzieć zarazi — Ale dlaczego mnie? Dlaczego nie kapitana Rifle'a, nie Rosslanda, nie kogokolwiek trzeciego wreszcie? Czy dlatego, że... Nie skończył. W jej oczach dostrzegł głęboki cień, niby ślad bólu lub upokorzenia, był to jednakże tylko przelotny objaw. Odpowiedziała bardzo spokojnie, bez wzruszenia prawie: — Rozumiem, co pan myśli. Usiłowałam się postawić na pana miejscu. Ma pan zupełną rację. To wszystko jest doprawdy całkiem niezwykłe. Lecz nie czuję żadnego wstydu. Przyszłam do pana tak, jak chciałabym, żeby przychodzono do mnie w podobnym wypadku, gdybym by- ła mężczyzną. Jeśli obserwowanie pana, myślenie o panu, 62 dtwarzanie pańskiego światopoglądu jest rzeczą zdrożną _ w takim razie postąpiłam źle. Lecz, powtarzam, nie wstydzę się wcale. Ufam panu. Wiem, że nie potępi mnie pan, zanim nie będzie miał konkretnych dowodów mej wi- ny. Przyszłam prosić o pomoc. Czy, jeśli się to okaże w pańskiej mocy, zechce pan odwrócić ode mnie straszną tragedię? Uczuł, że jego trzeźwy sąd zachwiał się. Gdyby kiedy- kolwiek roztrząsano taką sytuację w obojętnym otoczeniu palarni, nazwałby durniem każdego, kto by się wahał wy- prosić za drzwi podobnego gościa. Lecz w chwili obecnej nie brał tego wyjścia nawet pod uwagę. Myślał natomiast o chusteczce znalezionej pod progiem ubiegłej nocy. Najwi- doczniej przychodziła o tak później porze już po raz drugi... - Byłbym zapewne skłonny pomóc - rzekł w odpowie- dzi na jej pytanie. - Tragedie są rzeczą męczącą. Ułowiła w jego głosie odcień ironii. Lecz to dodało jej tylko spokoju. Oszczędzono mu łzawych westchnień, om- dleń, pokazu wdzięków kobiecych. Piękne usta panny Standish stały się jeszcze bardziej surowe, a głowa jakby się uniosła wyżej. - Oczywiście nie mogę panu zapłacić - rzekła. - Jest pan tego rodzaju mężczyzną, który wszelką propozycję za- płaty odczułby w danym wypadku jako zniewagę. Jednak- że muszę znaleźć pomoc. Jeśli jej nie otrzymam i to pręd- ko - wzdrygnęła się lekko i usiłowała się uśmiechnąć - stanie się coś bardzo przykrego. - Jeśli pani pozwoli odprowadzić się do kapitana Ri- fle'a... - Nie! Kapitan zechce mnie badać. Zażąda wyjaśnień. °zumie pan, gdy powiem, o co mi właściwie chodzi. Po- sti m zaś Jeśli pan da mi słowo honoru, zachować wszy- w tajemnicy, bez względu na to, czy otrzymam żąda- ą P°oc ^ nie. Da pan słowo? pani co pomoże Owszem, jeśli to 63 Brutalnie po prostu podkreślił absolutny brak zacieka- wienia. Wyciągając rękę po papierosa nie zauważył nagłe- go ruchu, jaki uczyniła, jak gdyby chciała z pokoju ucie- kać. Kiedy się znowu odwrócił, policzki panny Standish powlekał słaby rumieniec. - Chciałabym opuścić statek — rzekła. Wobec prostoty jej życzenia — zaniemówił. — I muszę go opuścić dziś w nocy lub jutro w nocy, za- nim dobijemy do Cordowy! — Czy to wszystko? - zagadnął zdumiony wielce. — Nie! Muszę go opuścić w ten sposób, by świat my- ślał, że umarłam! Nie mogę żywa dojechać do Cordowy! Wypowiedziała wreszcie rzecz najważniejszą. Alan ob- serwował ją bacznie, rozważając, czy jest naprawdę przy zdrowych zmysłach. Jej spokojne, śliczne oczy spotkały jego wejrzenie, wytrzymując je odważnie, bez drgnienia powiek. - Pan może mi pomóc - mówiła dziewczyna tym sa- mym równym, beznamiętnym głosem, zniżonym o tyle, by nikt nie posłyszał go z korytarza. — Nie mam żadnego pla- nu, a wiem, że pan potrafi coś wynaleźć, jeśli zechce. Po- winno to mieć wszelkie cechy wypadku. Muszę zniknąć, wylecieć za burtę, słowem - cokolwiek, byle świat uwie- rzył, że umarłam. To konieczne. Nie mogę powiedzieć pa- nu dlaczego. Nie mogę! Nie mogę za nic! W jej głosie zabrzmiało wzruszenie czy namiętność, lecz opanowała je momentalnie. Po raz wtóry usiłowała się uśmiechnąć. Widział, jak w jej oczach błyska odwaga, wyzwanie nawet. JPrzemówiła znów chłodno, spokojnie: - Wiem, co pan myśli, panie Holt. Zadaje pan sobie pytanie, czy jestem wariatką czy zbrodniarką, co kryje się właściwie za moim żądaniem, a przede wszystkim, dlacze- go nie udałam się do Rosslanda, do kapitana Rifle'a, do kogokolwiek w ogóle. Otóż jedyną odpowiedzią, jaką panu dać mogę, jest ta właśnie: jest pan jedynym człowiekiem na świecie, do którego mam w tej chwili zaufanie. Zrozu- 64 rnie pan to pewnego dnia, jeśli pan mi dziś pomoże. Jeśli pan mi pomocy odmówi... Urwała i rozłożyła ręce w geście rozpaczy. - Właśnie! Jeśli nie pomogę pani, co wtenczas? - Zmuszona będę uczynić rzecz nieuniknioną! — rzekła z prostotą. - To sprawa niezwykła, prawda, prosić o czyjeś życie? Jednakże tak jest, niestety! - Obawiam się, że niezupełnie pojmuję. - Czy nie dość jasno się wyraziłam? Nie lubię patety- cznych słów. Nie chciałbym również, by pan sądził, że po- zuję. Nienawidzę pozy! Musi pan po prostu uwierzyć mi na słowo. Nie mogę absolutnie żywa dojechać do Cordowy. Jeśli nie pomoże mi pan zniknąć, a tym samym żyć; jeśli nie pomoże mi pan jednocześnie stworzyć innym wraże- nia, że umarłam — wtenczas będę zmuszona uczynić to drugie. Zmuszona będę naprawdę umrzeć! Oczy Alana Holta na chwilę błysnęły gniewem. Miał gwałtowną chęć chwycić ją za ramiona i potrząsnąć mocno, by wydobyć prawdę, jak ją się nieraz dobywa z dziecka. - Zatem przychodzi pani do mnie z tak głupią groźbą, panno Standish? Z groźbą samobójstwa? - Jeśli chce pan to w ten sposób nazwać, to tak! - I sądzi pani, że uwierzę? - Miałam nadzieję, że tak! ^Nerwy odmówiły jej posłuszeństwa. Widział to wy- raźnie. Na wpół wierzył jej słowom, a na wpół podawał je w wątpliwość. Gdyby buchnęła płaczem, gdyby usiłowała w jakikolwiek sposób wpłynąć na jego uczucia, miałby na- ychmiast wyrobioną decyzję. Spostrzegł jednak jasno, że lewczyna chce do ostatka zachować spokój, pełna zdu- ewającej godności, mimo iż rzecz cała oparta jest na Kłamstwie. 2e g !e uP°korzyła się bynajmniej. Widząc, że walczy sam w t , ^ nie czynił żadnych wysiłków, by przechylić szalę ka}a j w °.wa- stronę. Przedstawiła wszystko, a teraz cze- ecyzji. Jej długie rzęsy były lekko wilgotne. Lecz 65 oczy miała jasne, błyszczące, jak te gładko zaczesane wło- sy, których mimo woli i teraz nawet pragnął dotknąć ręką. Alan uciął koniuszek cygara i potarł zapałkę. — To Rossland? — spytał nagle. — Boi się pani Rosslanda? — Częściowo tak! Ale w znacznej mierze nie! Kpiłabym z Rosslanda, gdyby nie ten drugi. Ten drugi? Dlaczego, u diabła, była tak wyzywająco ta- jemnicza? I najwidoczniej nie miała wcale zamiaru czego- kolwiek tłumaczyć. Po prostu czekała, co on powie. — Co za drugi? — spytał Alan krótko. — Nie mogę panu powiedzieć. Nie chcę, by pan mnie znienawidził. A nienawidziłby mnie pan, gdybym wyznała prawdę. — Przyznaje pani zatem, ze pani kłamie - poddał bru- talnie. Lecz i to nawet nie zachwiało jej spokoju. Nie spłonęła wstydem ani gniewem. Uniosła tylko ku oczom bladziut- kie palce wraz z małym płatkiem chustki, a Alan odwrócił się ku otwartemu oknu, puszczając z cygara kłąb dymu, widział bowiem, ze dziewczyna mężnie powstrzymuje łzy. Powiodło się jej w zupełności. — Nie, nie kłamię. Wszystko, co panu powiedziałam, jest szczerą prawdą. Dlatego właśnie, że nie chcę kłamać, nie mówię nic więcej. Dziękuję za czas, który mi pan po- święcił, panie Holt. Umiem docenić fakt, że nie wyprosił mnie pan natychmiast ze swojej kajuty. Popełniłam omył- kę, to wszystko. Myślałam... — W jaki sposób mógłbym wykonać to, o co pani prosi? - przerwał. ' — Nie wiem. Jest pan mężczyzną. Wierzyłam, że pan potrafi i zechce mi pomóc, lecz teraz dopiero widzę, jak by- łam niemądra. Trudno! Wykonała pół obrotu, sięgając po klamkę. Alan postą- pił krok bliżej. — Była pani istotnie niemądra - przyznał, a głos miał bardziej miękki. - Nie trzeba się poddawać takim 66 słom, panno Standish. Proszę wrócić do kajuty i wyspać się, Ja^ należy- A co do Rosslanda, zasługuje na ostrą od- prawę. Jeśli pani pozwoli, pomówię z nim... - Dobranoc, panie Holt! Otwierała już drzwi. Wychodząc, spojrzała na niego z uśmiechem, lecz oczy miała pełne łez. - Dobranoc! - Dobranoc. Drzwi się za nią zamknęły. Usłyszał kroki coraz dal- sze. Nie upłynęło pół minuty, a już byłby ją przywołał z powrotem. Było jednak za późno. l ROZDZIAŁ VIII Krzyk kobiecy jC\lan siedział dobre pół godziny, nerwowo ćmiąc cygaro. Był niespokojny i nierad z siebie. Mary Standish przyszła doń odważnie, niby żołnierz, i opuściła go po żołniersku. Lecz w końcowej chwili ułowił na jej twarzy coś, co do ostatniego mgnienia potrafiła starannie ukryć: odcień bó- lu, żalu, a może wreszcie cień upokorzenia lub - kto wie - pogardy. Nie był właściwie pewien. Wiedział jedno: nie by- ła to rozpacz. Ani razu nie poniżyła się do błagalnych skomleń, czy to w słowach, czy w wejrzeniu, wtenczas na- wet, gdy łzy płynęły jej z oczu. Z wolna ogarniało go uczu- cie, że nie ona, lecz on właśnie okazał się w tych sprawach tchórzem. Poczynał mu dopiekać wstyd. Było bowiem jas- ne, że nie dorósł do wyżyn, na jakich go chciała widzieć. A może po prostu nie był tak głupi, jak sądziła. Sam nie wiedział doprawdy, jak się ta rzecz ma. Po raz pierwszy w życiu bodaj usiłował analizować ko- bietę. Tego rodzaju zagadnienia nigdy nie wchodziły w ob- ręb jego zainteresowań. Jednakże urodzony i wychowany w dziczy umiał drfjrzeć i poznać prawdziwą odwagę, gdzie- kolwiek ją spotkał. Otóż teraz, gdy miał się nad tym za- stanowić, przyznawał, że panna Standish posiada odwagę niepowszednią. Właśnie wspomnienie jej chłodu i powściągliwości do- dało mu po chwili otuchy. Młoda i piękna kobieta w obli- czu śmiertelnego niebezpieczeństwa umiałaby się jednak zdobyć na gorętszą obronę swoich interesów. Jej groźba - 68 gdy JĄ spokojnie rozważał - była po prostu rzucona na wiatr. Któż by ją brał na serio? Już sama myśl, że dziew- czyna taka, jak Mary Standish popełni samobójstwo, była wierutnym absurdem. Jej spokojne i piękne oczy, jej wiel- ka uroda, ogromna staranność uczesania i ubioru czyniły podobne przypuszczenie zupełnie nieprawdopodobnym. Przyszła do niego tak odważnie. Jej odwaga nie podlegała kwestii. Takie osoby nie popełniają samobójstwa, ucieka- jąc przed problemami. Lecz, mimo iż wywlekał na jaw coraz to nowe argu- menty dla poparcia swojej tezy, nie mógł odzyskać pogody ducha. Mimo woli wspominał znane mu tragiczne zdarzenia wynikłe na skutek nagłych i gwałtownych wzruszeń. Usi- łował śmiechem odegnać niemiłe zjawy, aż wreszcie, chcąc całkowicie zmienić tok myśli, odrzucił na wpół wypalone cygaro, biorąc w zamian ulubioną fajkę. Nabił ja tytoniem i zakurzył. Potem zaczął się przechadzać po kajucie niby wielki zwierz po klatce, aż przystanął, na wpół wychylony przez otwarte okno, patrząc w roziskrzone gwiazdy i pusz- czając wonny dym w przestrzeń, na skrzydła morskiego wiatru. Czuł się już znacznie raźniej. Rozsądek wziął jednak górę. Postanowił, iż, jeśli naprawdę był nieco szorstki względem panny Standish, naprawi to jutro uprzejmymi przeprosinami. Do tej pory zapewne ona odzyska równo- wagę i wspólnie wyśmieją zabawną przygodę oraz niepo- trzebne podniecenie. W każdym razie on będzie się śmiał. - Właściwie wcale nie jestem ciekaw - wmawiał sam obie uparcie - i zupełnie mnie nie interesuje, co za dziki przywiał ją po nocy do mojej kajuty! - Chętnie ał. te?° głosu, uśmiechając się jednak zgryźliwie i ku- z aj'kQ z coraz większą pasją. Rad byłby raz na zawsze ^Pomnieć o Rosslandzie, lecz Rossland ani myślał ustą- -,Ni'e WraZ z.n*m Powracały uparcie słowa Mary Standish: m°gę niczego wyjaśnić, boby mnie pan znienawidził". 69 Zdaje się, że tak właśnie mówiła, choć może i inaczej. A zresztą, doprawdy, jest mu to zupełnie obojętne! W takim usposobieniu zgasił światło i położył się do łóżka. Zaraz też począł myśleć o ranczu. To było o wiele milsze. Obliczał po raz dziesiąty, ile czasu upłynie, zanim lodowe granie i wierchy gór Endicott z daleka choćby po- witają jego powrót. Carl Lomen, jadący następnym stat- kiem, dogoni go w Unalaska. Razem ruszą do Nome. Spę- dzi potem jakiś tydzień na półwyspie, stamtąd uda się do Robuk, do Kayukuk wodą i lądem oraz dalej jeszcze - po- za ostatnie szlaki cywilizacyjne, ku swoim stadom i lu- dziom. Wespół z nim zaś pójdzie Stampede Smith. Po długiej zimowej tęsknocie był to miły temat marzeń i dobry wstęp do przyjemnych snów. Jakiś błąd jednakże musiał się gdzieś zakraść, gdyż wkrótce Stampede Smith utonął w niepamięci, jego miejsce zaś zajął Rossland. Keok, roześmiana, zmieniła się w Mary Standish czarodziejsko realną i nęcącą. To zupełnie do Keok podobne - półprzy- tomnie pomyślał Alan. — Ona przecież zawsze kogoś dręczy. Rankiem poczuł się lepiej. Gdy się obudził, słońce już wstało, zatapiając powodzią blasku ściany kajuty, pod so- bą zaś czuł długą falę pełnego morza. Od wschodu, niby głęboka sina mgła majaczyło wybrzeże Alaski i jedynie białe szczyty łańcucha Św. Eliasza błyszczały wysoko na tle słonecznych niebios, jak skrzącym śniegiem osnute sztandary. „Nome" płynął naprzód pełną parą i krew Ala- na odpowiedziała raptem na nęcący dygot maszyn, bijąc do wtóru wspólnym rytmem, niby z bliźniaczych pędzona serc. To była rzetelna praca! Rezultat dawał dziesiątki mil spienionych wód w tyle; na przodzie szybkie chłonięcie przestrzeni pomiędzy nim a Unalaska. Co za szkoda, że tracą drogi czas, zbaczając ku Cordowie. Pomyślał o Cor- dowie i natychmiast wspomniał Mary Standish. Ubrał się, ogolił i zszedł na śniadanie, wciąż o niej my- śląc. Teraz, gdy chwila była przypuszczalnie bliska, peszy- ła go możność spotkania, nienawidził bowiem niejasnych 70 sytuacji wtenczas nawet, gdy nie był za nie osobiście odpo- wiedzialny. Lecz Mary Standish oszczędziła mu wszelkich wyrzutów sumienia, jakie mógł odczuć ze względu na swój brak rycerskości ubiegłej nocy. Siedziała już przy stole i nie zmieszała się ani trochę, gdy zajął miejsce naprzeciw niej. Na policzkach miała lekki rumieniec, niby słabe do- tknięcie owej ciepłej barwy ukrytej w pąkach głogu. Do- znał nawet wrażenia, że blask jej oczu jest jeszcze pięk- niejszy niż zazwyczaj. Skinęła głową, uśmiechnęła się do niego i podjęła na nowo przerwaną na chwilę rozmowę z siedzącą obok pa- nią. Alan nie zamierzał podsłuchiwać, jednak mimo woli zupełnie, wytężył słuch. Odkrył natomiast, że pani jedzie jako nauczycielka do szkoły dla krajowców w Norwick, nad rzeką Kobuk i że poprzednio spędziła szereg lat w Dawson w tym samym charakterze, toteż zna dobrze historię Belindy Mulrooney. Domyślił się, że Mary Stan- dish musiała zdradzić wielkie zainteresowanie, gdyż na- uczycielka, panna Robson, zaproponowała, że jej prześle posiadaną fotografię Belindy, o ile dostanie adres. Dziew- czyna zawahała się najpierw, potem odparła, że nie jest jeszcze pewna, gdzie mianowicie się zatrzyma, lecz napi- sze do panny Robson do Norwick. - Ale pani na pewno dotrzyma obietnicy? — nalegała panna Robson. - Na pewno. Alan doznał uczucia ulgi. Mary Standish wymówiła te słowa półgłosem, jakby umyślnie nie życząc sobie, aby je słyszał. Najwidoczniej parę godzin snu i piękno poranka zmieniły kompletnie bieg jego myśli, toteż uparta, choć mimowolna podejrzliwość, oraz pewien wyrzut sumienia, nareszcie zupełnie przestały go dręczyć. Chyba tylko wa- lat - upewnił sam siebie - mógł w niej obecnie dostrzec Piętno tragizmu. ch rZy- ^ru^m śniadaniu i przy obiedzie jej wygląd i za- anie nie uległy żadnej zmianie. Jednakże w ciągu 71 l [ dnia wcale jej nie widział, toteż poczynał rozumieć, że roz- myślnie unika spotkania z nim. Nic nie miał przeciwko te- mu. Mógł przynajmniej spokojnie poświęcić czas i uwagę innym zagadnieniom. W palarni długo rozprawiał na te- mat polityki Alaski, ćmił bez obawy swoją czarną fajkę i słuchał rozlicznych gawęd ze swobodą myśli, jakiej nie zaznał od dawna. Gdy jednakże o zmierzchu odbył po pokładzie swój zwykły dwumilowy spacer, doznał nagle szczególnego wrażenia samotności. Czegoś mu brakło. Nie zdawał sobie wcale sprawy, czego mianowicie, aż do chwili, kiedy, niby dla rozwiania wszelkich wątpliwości, zobaczył Mary Stan- dish wychodzącą z drzwi korytarza i samotnie przystającą u burty. Alan zawahał się chwilę, po czym po cichu zbliżył się do niej. — Śliczny był dziś dzień, panno Standish - rzekł. - A Cordowa leży zaledwie o parę godzin. Nieznacznie poruszyła głową, patrząc nadal bacznie w gęstniejący mrok morskiej toni. — Tak, piękny dzień, panie Holt - powtórzyła w ślad za nim. — A Cordowa leży zaledwie o parę godzin - potem tymże miękkim, beznamiętnym głosem dodała: - Pragnę panu podziękować za ubiegłą noc. Dopomógł mi pan w podjęciu wielkiej decyzji. — Obawiam się, przeciwnie, że nic pani nie pomogłem. Być może była to tylko złuda nadciągającego zmierz- chu, wydało mu się jednak, że ułowił raptownie drgnienie szczupłych ramion. — Myślałam, iż«są dwa wyjścia - rzekła. — Lecz pan po- kazał mi, iż jest tylko wyjście jedno! - Rozmyślnie podkre- śliła ostatnie słowo, przy czym głos jej leciutko drgnął. - Byłam niemądra. Ale, proszę, zapomnijmy o tym. Chcę myśleć o czymś weselszym. Zamierzam dokonać wielkiego doświadczenia i potrzebuję całej swej odwagi. — Wygra pani - rzekł Alan poważnie. — Każde przed- sięwzięcie się pani uda. Wiem na pewno. Jeśli doświad- 72 czenie, o którym pani mówi, ma być próbą zdobycia mająt- ku na Alasce, rozpoczęcia nowej egzystencji; powodzenie przejdzie wszelkie oczekiwania. Mogę panią zapewnić! Milczała chwilę, po czym rzekła: - Niewiadome miało dla mnie zawsze wielki urok. Kiedy wczoraj, pod Skagway, mijaliśmy góry, omal nie wyznałam panu swoich dziwacznych wierzeń. Wydaje mi się, że już tu kiedyś żyłam, bardzo dawno, gdy Ameryka była jeszcze zupełnie młoda. Wrażenie to bywa nieraz tak silne, że muszę mu dać wiarę. Być może jestem niemądra. Lecz skoro góry się rozwarły, niby wielkie wrota, miałam zupełną pewność, że gdzieś kiedyś widziałam rzecz podo- bną. Może to jest coś na kształt obłędu. W każdym razie ta wiara dodaje mi odwagi do wykonania doświadczenia, o którym wspominałam. Wiara i - pan! Spojrzała mu nagle w twarz płonącymi oczyma. - Pan! Pana podejrzliwość i brutalność - mówiła dalej wyprostowana, głosem lekko drżącym. - Nie zamierzałam mówić panu tego, panie Holt. Pan sam dał mi sposobność i, kto wie zresztą, może to panu wyjdzie na korzyść jutro? Przyszłam do pana, gdyż pomyliłam się najgłupiej w świe- cie co do pańskiego charakteru. Myślałam, że jest pan in- ny niż wszyscy, jak te pańskie góry. Grałam wielką grę. Wyniosłam pana na cokół jako istotę czystą, odważną, wierzącą, iż wszyscy ludzie są dobrzy, chyba żeby się sta- nowczo okazali złymi. Przegrałam. Omyliłam się strasz- nie. Zaledwie weszłam do kajuty, potraktował mnie pan podejrzliwie. Był pan zły i wystraszony. Tak, wystraszo- ny, bojący się, iż stanie się coś, czego pan sobie nie życzy, ^otów był pan prawie sądzić, że jestem rozpustna. I wie- rzył pan, że kłamię, sam mi pan to powiedział. To nie było uczciwe, panie Holt. To doprawdy nie było uczciwe. Są . ^CZY, których nie mogłam panu wytłumaczyć, mówiłam Jednak, że chodzi o Rosslanda. Nie taiłam wszystkiego. s ^f^zyłam, że jest pan dość szlachetny, by we właściwy ocenić moją przyjaźń, mimo że przyszłam do pana 73 kajuty nocą. Ocli, tyle miałam dla siebie samej szacunku więc jakże mogłam przypuścić, że ktoś mnie weźmie za istotę kłamliwą i zepsutą. — Na miłość boską, niechże mnie pani wysłucha! - przerwał Alan gorąco. Lecz ona już: uciekła, a tak nagły był jej ruch, że nim zdołał ją pochwycić, znikła we drzwiach korytarza. Paro- krotnie zawołał: jej imię, ale nie zatrzymała się wcale, przeciwnie, oddalała coraz szybciej, prawie biegnąc. Cof- nął się więc zmieszany, zaciskając pięści, równie niemal blady, jak przed chwilą dziewczyna. Jej słowa ogłuszyły go po prostu. Widział się takim, jakim go odmalowała w gniewie, drobiazgowym, tchórzliwym, toteż ogarnął go po prostu wstręt do samego siebie. A jednak myliła się zu- pełnie. Postąpił przecież zgodnie z nakazem zdrowego roz- sądku. Jeśli mimo to zrobił głupstwo... Ruszył pewnym krokiem w stronę jej kajuty; musiał się usprawiedliwić. Przez szparę pod drzwiami nie było widać światła. Kiedy zapukał, odpowiedziało mu milcze- nie. Odczekał cłiwilę i spróbował znowu, usiłując ułowić najlżejszy dźwięk lub ruch. Z każdą minutą czekania po- wracał mu spokój. Był wreszcie na wpół rad, że drzwi się nie otwierają. Wierzył, że panna Standish znajduje się w kajucie i że niewątpliwie, mimo braku słów, w sposób właściwy zrozumie jego przyjście. Udał się do własnej kajuty, lecz myśl jego krążyła wciąż uparcie wokół ostatnich wydarzeń. Z jakiejkolwiek strony patrzył, nierad był z siebie. Jasne oczy i piękne, gładko zaczesane'włosy panny Standish prześladowały g° uparcie. Widział ją, plecami opartą o drzwi i te krople łez, niby diamenty, na bladych policzkach. Coś przeoczył naj- głupiej w świecie, w czymś się fatalnie omylił. Czegoś, ja' kiejś rzeczy najprostszej nie mógł pojąć. A ona miała o to do niego żal. Tego wieczoru rozmowa w palarni nie interesowała g° wcale. Mimo wysiłku nie potrafił wziąć w niej udziału- 74 Jazzowy koncert fortepianowy i instrumentów smyczko- wych w salonie znudził go potężnie, zaś później nieco śle- dził tańce z miną tak ponurą, że się doczekał głośnej uwa- gi na ten temat. Widział Rosslanda wirującego płynnie z przystojną młodą blondynką. Dziewczyna z uśmiechem zaglądała mężczyźnie w oczy i otwarcie tuliła policzek do jego ramienia, podczas gdy Rossland, wykorzystując tłok, muskał twarzą puszyste, jasne włosy. Alan odwrócił się, przejęty niesmakiem na myśl o po- dejrzanym stosunku tego człowieka do Mary Standish. Wyszedłszy na pokład, udał się do budki sternika. India- nie Thlinkit odgrodzili się od innych pasażerów paroma rozwieszonymi na sznurach kocami i sądząc z panującej wewnątrz ciszy, musieli już spać. Wieczór mijał Alanowi niezwykle marudnie, aż wreszcie, powędrowawszy do swej kajuty, zasiadł do czytania. Książka ta interesowała go poprzednio ogromnie, jed- nakże po chwili osądził, że albo rzecz jest głupia, albo on sam stracił raptem wszelką inteligencję. Autor zupełnie go nie wzruszał. Słowa były martwe. Nawet fajce brakło zwykłego uroku, toteż zamienił ją po chwili na cygaro i wybrał inną książkę. Rezultat był jednaki. Mózg wypo- wiadał zwykłą służbę, a tytoń chyba zwietrzał. Wiedział, iż stawi czoło nowej życiowej komplikacji, jakkolwiek starał się sam sobie wmówić, iż wszystko jest jak dawniej. Zresztą, tak czy inaczej musiał wygrać. Była to walka między nim a Mary Standish, czyli raczej między nirn, a bladą zjawą dziewczyny wspartą o drzwi. Rozebrał się, włożył piżamę i pantofle, wciąż usiłując nadać myślom inny kierunek. - Zgłupiałem, straciłem gło- e.- - perswadował sam sobie. Jednakże zapewnienie to nie Przynosiło mu ulffi "O l • 01°zył się do łóżka, wysoko podparł poduszką plecy ^znow próbował czytać. Szło jako tako. O dziesiątej muzy- mte ustały; na statek spadła głęboka cisza. Książka °wała Alana coraz bardziej. Dawny spokój i zado- 75 wolenie z wolna ogarniały umysł. Ponownie zapalił cygaro i wydało mu się świetne. Z daleka łowił dźwięk pokłado- wego dzwonu: jedenasta, potem wpół do dwunastej, wre- szcie północ. Druk mętniał i zacierał się w oczach, więc sennie wetknął między karty zakładkę, odłożył książkę na stolik i ziewnął. Musieli dopływać do Cordowy. Czuł jak „Nome" zwalnia biegu, jak maszyny pracują z mniej- -szym wysiłkiem. Przypuszczalnie minęli już przylądek Św. Eliasza i skręcają ku brzegowi. Aż wtem zabrzmiał niespodziany i przejmujący krzyk kobiecy. Przenikliwy wrzask okropnego strachu, mrożący krew w żyłach. Alan wyskoczył z łóżka. Krzyk powtórzył się jeszcze, zakończony długą, bolesną nutą. Potem krzyk- nął ochrypły, męski głos. Czyjeś kroki zadudniły szybko po pokładzie, pędem mijając jego okno. Usłyszał nowe wo- łanie; donośną komendę. Nie mógł zrozumieć słów, lecz sam statek zdawał się nie reagować. Hamowane maszyny sapnęły sennie, po czym „Nome" drgnął i wstrząsnął się, pchany wstecz. Zahuczał dzwon alarmowy, wzywając do wioseł załogi łodzi ratunkowych. Alan stał obrócony przodem do drzwi kajuty. Wiedział, co zaszło. Ktoś wypadł za burtę. Ogarnęło go straszne osłabienie, gdyż wydało mu się raptem, że widzi przed so- bą białą twarzyczkę Mary Standish i słyszy ją mówiącą: „to jest właśnie drugie wyjście". Śmiertelnie blady narzu- cił szlafrok, otwarł drzwi jednym szarpnięciem i pędem wybiegł na korytarz. ROZDZIAŁ IX Jedyne wyjście JL/anie kontrpary nie wstrzymało jeszcze ruchu statku, gdy Alan wypadł na pokład. „Nome" walczył jeszcze z wy- siłkiem, sunąc naprzód mimo hamującej go siły. Huczały wzburzone głosy, tętniły stopy biegnących, zgrzytały blo- ki. U prawej burty zaś, nad spokojnym morzem, kołysała się lekko spuszczona łódź ratunkowa. Kapitan Rifle, na wpół ubrany, wyprzedził Alana; drugi oficer rzucał szyb- kie słowa komendy. Z palarni wyległo kilkunastu pasaże- rów. Jedna tylko kobieta znajdowała się wśród nich. Stała nieco w głębi, podtrzymywana ramieniem męża, kryjąc twarz w ramionach. Alan rzucił na nią wzrokiem i odgadł, ze to ona właśnie krzyczała. Usłyszał plusk łodzi spadającej na wodę i rytmiczny chlupot wioseł, lecz dźwięki te robiły wrażenie niezmier- nie odległych. W nagłym, gwałtownym osłabieniu, jakie go ogarnęło, jedna tylko rzecz dobiegła doń wyraźnie: łkanie kobiety. Podszedł bliżej, a pokład zdawał mu się uciekać spod nóg. Wiedział, iż na pokładzie gromadzi się tłum, iecz oczy miał tylko dla tych dwojga. ~ Czy to był mężczyzna czy kobieta? — zagadnął. Miał wrażenie, że przemawia nie on sam, tylko ktoś CY zupełnie. Słowa przychodziły mu z trudem. Jednakże ęzczyzna, obejmujący ramieniem kobietę, widział przed b°bą twarz Alana Holta obojętną zupełnie. . Kobieta! - odparł. - To jest moja żona - dodał w for- yjasnienia. - Siedzieliśmy właśnie na pokładzie, gdy 77 tamta wlazła na barierę i skoczyła w dół. Wtenczas żona krzyknęła... Kobieta uniosła głowę. Łkała nadal, lecz oczy miała suche, tylko pełne grozy. Dłonie zaciskała na ramionach męża. Usiłowała przemówić, ale głos ugrzązł jej w gardle Mężczyzna mocno przytulił żonę do siebie. Wtem kapitan Rifle pojawił się obok i przystanął. Twarz miał półprzyto- mną i od jednego wejrzenia Alan zrozumiał, ze komen- dant wie. — Kto to był? - spytał Alan. - Ta pani sądzi, ze to była panna Standish. Alan nie wymówił słowa i nie wykonał gestu. Miał przez chwilę wrażenie, ze mu się mózg mąci. Mało co usły- szał, zaś przed oczyma dostrzegł jedynie jakieś mgliste za- rysy. Lecz osłabienie szybko minęło i ani na chwilę jego blada twarz nie straciła zwykłego spokoju. — Tak, panienka z pańskiego stołu! Taka ładna!... Wi- działam ją wyraźnie, a potem, potem... To przemówiła kobieta. Skoro zaś urwała bez tchu, ka- pitan wtrącił: — Pani się może myli? Trudno uwierzyć, by panna Standish mogła uczynić rzecz podobną. Dowiemy się zre- sztą wkrótce. Dwie łodzie już odbiły, a trzecią właśnie spuszczają. Ostatnie słowa rzucił przez ramię spiesząc ku burcie. Alan nie próbował nawet za nim dążyć. Nerwowy wstrząs, jakiemu poprzednio uległ, ustępował miejsca wielkiemu spokojowi. - Czy pani jest pewna - zagadnął - ze to ta panienka od mego stołu? Może się jednak pani myli? - Nie! - zaprzeczyła kobieta stanowczo. - Ona była ta- ka śliczna i cicha, ze zauważyłam ją dawno. A teraz wi- działam ją wyraźnie przy świetle gwiazd. I ona mnie zoba- czyła, zanim się wspięła na burtę i skoczyła w dół. Jestem prawie pewna, że widziałam jej uśmiech i ruch warg, jak- by chciała przemówić. A potem... potem... znikła! 78 _ Nie wiedziałem o niczym, zanim żona nie krzyknęła __ dodał mężczyzna. - Byłem właśnie zwrócony twarzą do niej- Natychmiast podbiegłem do burty, ale nie dostrze- głem już nic, prócz smugi piany. Sądzę, że musiała mo- mentalnie pójść na dno! Alan odwrócił się. Przedarł się milcząc przez tłum pod- nieconych, wypytujących o coś ludzi, jednakże pytań ich nie słyszał i zaledwie wyczuwał obecność. Opuściła go chęć pośpiechu, toteż wolno i spokojnie podążył do kajuty, w której -jeśli kobieta się myliła - powinna, się znajdować Mary Standish. Raz jeden tylko zapukał do drzwi, potem otworzył je. Z wnętrza nie dobiegł żaden głos strachu czy protestu, więc zanim jeszcze zapalił światło, wiedział już, że pokój jest pusty. Wiedział to zresztą od początku, od chwili gdy usłyszał krzyk kobiety. Mary Standish odeszła. Rzucił wzrokiem na jej łóżko. Na poduszce, w miejscu gdzie spoczywała głowa, pozostało jeszcze wgłębienie. Na kołdrze leżała chusteczka zwinięta w kłębek. Na stoliku w wielkim porządku ułożonych było parę drobiazgów. Po- tem zobaczył trzewiki, pończochy i porzuconą na łóżku suk- nię. Podniósł z ziemi jeden trzewik i trzymał go przed sobą w dłoni chłodnej i opanowanej. Był to malutki trzewik. Za- cisnął wokół niego palce, aż zgniótł skórę niby papier. Trzymał go jeszcze, gdy ułowił poza sobą jakiś ruch i odwróciwszy się z wolna, stanął twarzą w twarz z kapi- tanem Riflem. Stary komendant był blady jak wosk. Jakiś czas milczeli obaj. Kapitan Rifle spojrzał na trzewik zgnieciony w dłoni Alana. - Łódź udało się szybko spuścić - rzekł głosem ochry- P ym. - Statek stanął na trzeciej mili. Jeśli dziewczyna mię pływać- - istnieje pewna szansa. Q s°ardy! Przepadł°! dejrz ^lęz(łziwił, jak bardzo spokojny ma głos. Ani po- Jak po t& ' t-6 na s^ron^acn i rękach żyły nabrzmiały mu r°nki i że kapitan to dostrzega. Stary komendant 79 j będzie pływać - odparł Alan. - Nie po to skoczy- ° widywał w ciągu wielu lat te i tym podobne dramaty. Njc nie było dla niego zaskoczeniem. Jednakże wobec słów Alana oczy błysnęły mu zdziwieniem. Alan w paru zda- niach, bez zagłębiania się w detale, opowiedział zdarzenia ubiegłej nocy. Słuchając uważnie, kapitan ściskał mu ra- mię palcami jak żelazo. — Gdy łodzie wrócą, pomówimy z Rosslandem - rzekł wreszcie. Wyciągnął Alana z kajuty i zamknął drzwi. Dopiero wchodząc do własnej kajuty Alan zauważył, że wciąż trzyma w ręku zgnieciony trzewik. Położył go teraz na łóżku i ubrał się szybko. Czynność ta zajęła mu ledwie parę chwil. Potem wyszedł na pokład i odszukał kapitana. Po upływie pół godziny wróciła pierwsza łódź. Pięć minut po niej druga i zaraz po niej trzecia. Pasażerowie tłumnie obiegli burtę, lecz Alan, samotny, trzymał się na uboczu. Wiedział i tak, czego się ma spodziewać. Przeczucie potwierdził niebawem i w pewność zamie- nił ogólny przygnębiony pomruk. Nie znaleźli! Był to niby stłumiony, wielogłosy szloch. Alan cofnął się i oddalił. Nie chciał widzieć niczyich oczu ani się narażać na niczyje wejrzenie. Nie życzył sobie rozmów, pytań i odpowiedzi. Idąc, uczuł raptem, że mu się na usta ciśnie jęk, krzyk okropny, świadczący o zupełnym załamaniu woli. Tego się bał najwięcej. Naczelnym przy- kazaniem jego rasy było: stać hardo pod gradem ciosów to- też zwalczał pragnienie wyciągnięcia ramion ku morzu i błagania Mary Standish, by zechciała mu przebaczyć. Poruszał się niby maszyna, bezwolnie. Poprzez bladą maskę lic nie przebijał nawet cień szarpiącego nim żalu; w oczach lśnił śmiertelny chłód. Ktoś z obserwujących z łatwością mógłby zarzucić, iż jest bez serca. I miałby po- niekąd rację. Serce Alana umarło. Kiedy nadszedł, u drzwi Rosslanda stało dwoje ludzi. Jednym był kapitan Rifle, drugim doktor okrętowy, kapi- 80 tan Marston. Kapitan pukał właśnie. Potem nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte. - Nie mogę go dobudzić - rzekł. - I pośród pasażerów go nie widziałem. _ Ja też nie - powiedział Alan. Kapitan wkładał do zamku własny klucz. - Sądzę, że okoliczności pozwalają - tłumaczył. Po chwili zaś ze zdumieniem spojrzał na obecnych. - Drzwi są zamknięte od wewnątrz i klucz tkwi w zamku. Zakołotał pięścią. Walił poty, aż mu palce sczerniały. Nikt się nie odzywał. - Dziwne — bąknął. - Bardzo dziwne - powiedział Alan. Stał oparty ramieniem o drzwi. Cofnął się raptem i jednym krótkim pchnięciem wyłamał zamek. Lampa z korytarza rzucała do wnętrza blade światło i trzej mężczyźni zastygli w zdumieniu. Rossland spoczywał na łóżku. Niejasno widzieli jego twarz obróconą ku górze, niby wpatrzoną w sufit. Lecz i teraz nie ruszył się wcale ani nie przemówił słowa. Mar- ston wszedł do kajuty i zapalił światło. Dobre dziesięć sekund trwali teraz w bezruchu. Potem Alan usłyszał, jak kapitan przymyka za nim drzwi, a Mar- ston szepce w oszołomieniu: - O Boże!... Rossland nie był przykryty kołdrą. Rozebrany leżał Płasko na plecach. Ramiona miał rozłożone szeroko, głowę odrzuconą wstecz, usta otwarte. Biała pościel pod nim po- czerwieniała od krwi. Oczy miał przymknięte. Po r pnowa sę szy mó° ,y * S1(? nad Rosslandem i w chwili, gdy doktor Alan 1C7jv|dzieć« oczy kapitana Rifle'a spotkały wejrzenie talni& \ *. Źrenicach obu błysnęła jednaka myśl, ° nie momen- ustępując miejsca niewierze. arston mo~wił właśnie z zawodowym chłodem: 81 wstrząsie doktor opanował się szybko. - Pchnięcie noża tuż obok prawego płuca, jeśli nie w samo płuco. I brzydki cios nad okiem. Ale żyje. Niech le- ży, jak jest, aż wrócę z opatrunkami i instrumentami. - Drzwi były zamknięte od wewnątrz - rzekł Alan skoro tylko doktor znikł. — Okno jest też zawarte. Wygląda na samobójstwo. Możliwe, że się porozumieli i Rossland zamiast skoczyć do morza, wybrał ten rodzaj śmierci. Kapitan właśnie klęczał. Zajrzał pod łóżko, w kąty, od- chylił nieco kołdrę. - Nie widzę nigdzie noża - oznajmił. A po chwili do- dał: - Na oknie są ślady krwi! To nie było samobójstwo! To był... - Mord?! - Tak, mord, jeśli Rossland umrze. Zamachu dokona- no przez otwarte okno. Ktoś przywołał Rosslanda do okna, uderzył, po czym zamknął okno. Możliwe nawet, że jeśli Rossland siedział lub leżał w łóżku, ktoś obdarzony dłu- gim ramieniem dosięgną! go tam. To był mężczyzna, Alan! - Oczywiście, że mężczyzna - skinął głową tamten. Słyszeli, że Marston właśnie wraca i że nie jest sam. Kapitan uczynił gest w kierunku drzwi. - Niech pan lepiej odejdzie — poradził. — To sprawa statku, więc po co pan ma być w nią niepotrzebnie wmie- szany. Proszę przyjść za pół godziny do mojej kajuty. Mam do pana interes! Alan wyszedł na korytarz, mijając nadchodzących: do- ktora oraz drugiego oficera. Po chwili usłyszał, jak się za nim zamykają drzwi kajuty Rosslanda. Pod nogami dygota- ły znów puszczone w ruch maszyny. Płynęli w dalszą drogę. Udał się do pokoiku Mary Standish i, otwarcie zgromadzi- wszy nieliczne jej drobiazgi, spakował wszystko do małej walizeczki, z którą przybyła na pokład. Nie próbując się na- wet kryć, zaniósł walizeczkę do własnej kajuty, po czym złożył swoje rzeczy. Wreszcie odszukał Stampede Smitha i wyjaśnił mu, że niespodziewane okoliczności zmuszają, icn 82 do opuszczenia statku w Cordowie. Gdy przybył do kajuty kapitana, było pięć minut po wyznaczonej godzinie. Kapitan siedział właśnie przy biurku. Ruchem głowy wskazał gościowi krzesło. - Za godzinę staniemy w Cordowie — rzekł. — Doktor Marston twierdzi, że Rossland wyżyje, ale oczywiście nie możemy zatrzymywać „Nome" w porcie tak długo, aż on bę- dzie mógł mówić. Pchnięto go przez okno. Gotów jestem to przysiąc. Czy ma pan jakieś podejrzenia, jakikolwiek plan? - Plan tylko jeden - odparł Alan. - Czym prędzej wy- siąść na ląd! Jeśli to możliwe, odnajdę jej ciało i zajmę się nim. Co do Rosslanda, to mało mnie obchodzi, czy będzie żył, czy umrze. Wiem jedno: Mary Standish nie ma nic wspólnego z tym zamachem. Zbieg okoliczności, nic wię- cej, powiązał ze sobą te dwa wypadki. Czy może mi pan dokładnie określić, jakie było położenie statku, gdy sko- czyła w morze? Walczył bohatersko, chcąc zachować spokój, postano- wił bowiem, że kapitan Rifle nie powinien odgadnąć, jak okropną tragedią jest dla niego śmierć Mary Standish. - Znajdowaliśmy się siedem mil od wybrzeża, na wprost ujścia rzeki Eyak. Może z drobnym odchyleniem na południowy zachód. Jeśli prąd lub fale wyrzucą jej cia- ło na ląd, będzie to prawdopodobnie na wschód od Eyak na samym wybrzeżu albo też na którejś z wysp po drodze, ttad jestem, że chce pan spróbować. Pewna szansa istnieje stanowczo. Mam nadzieję, ze ją pan znajdzie! Wstał z krzesła i zaczął przechadzać się nerwowo po kajucie. - Paskudny omen dla statku i to w jego pierwszym rejsie - ozwał się znów po chwili. - Jednakże nie o „Nome" ^slQ, tylko o Mary Standish. To doprawdy okropne. Gdy- y jeszcze ktoś inny, ktokolwiek inny... - Słowa ugrzęzły v gardle, więc dopomógł sobie szerokim gestem rąk. — no, niemożliwe do uwierzenia, że rozmyślnie pozba- 83 L wiła ślą się życia! Proszę mi opowiedzieć jeszcze raz, co zaszło wteiifta«nczas w kajucie. Hrl Hamując drżenie głosu, Alan powtórzył pokrótce szcze- góły T?ty nocnej wizyty. Zachował jednakże w tajemnicy wszy- stko^ojso, co, jak sądził, należało do osobistych zwierzeń. Nie podksfbdkreślał także znaczenia Rosslanda ani trwogi, jaką dzie^ajŁewczyna zdawała się przed nim odczuwać. Kapitan Ri- fle zss zauważył jego wysiłki, a gdy Alan skończył, ujął go ser- decz socznie za obie ręce. — — Nie jest pan winien. W każdym razie nie tyle, ile pan irn sobie wyobraża — rzekł. - Ale proszę jej poszukać. Kiećba^dy znajdzie pan ciało, proszę mi dać znać. Zrobi pan to? H linie; oczy nie sil% si(< Juz ukrywać smutku, os^ać miała coś z pokory człowieka oczyszczonego pokutnym. 93 Poprzez gęstniejący mrok zwrócił kroki ku domowi i z każdą milą tragicznego powrotu rozumiał coraz lepiej, że wchodzi w nową, zupełnie inną egzystencję. Wkoło noc szeptała szumem fal, zdając się dowodzić uparcie, że mo- rze nie odda swej zdobyczy. Kiedy wszedł do chaty o północy, Olaf, Sandy MacCor- mick i żona MacCormicka zgromadzeni byli w dużej izbie. Alan był kompletnie wyczerpany. W paru słowach wytłu- maczył, że to siedmiomiesięczny pobyt w Stanach przyczy- nił się do takiego zwiotczenia jego mięśni. Nie pytał, czy reszcie udało się coś znaleźć. Wiedział i tak. Wyczytał pra- wdę z oczu kobiety, z macierzyńskiego niemal wejrzenia, jakim powitała jego wejście. Przygotowała dlań kawę i je- dzenie, zmusił się więc do przyjęcia posiłku. Sandy zdał raport ze swych czynności. Olaf kurzył fajkę i usiłował przepowiadać piękną pogodę na jutro. Nikt nie wymówił imienia Mary Standish. Alan wyczuwał napięcie, w jakim się wszyscy znajdu- ją, jednocześnie doskonale zdając sobie sprawę, że on jest tego powodem. Po kolacji zatem zapalił fajkę i począł roz- mawiać z Ellen MacCormick o pięknie gór poza rzeką Eyak i o tym, jak bardzo winna być szczęśliwa, że mieszka w tym rajskim zakątku. W jej oczach ułowił jakiś dziwny wyraz. Pomyślał wtenczas, że smutno tu jednak być musi kobiecie bezdzietnej, więc z uśmiechem zagadnął gospoda- rza o dzieci. Powinni mieć dzieci, całą kupę dzieciaków! Sandy poczerwieniał, Olaf zaś buchnął grzmiącym śmie- chem. Twarz kobiety natomiast zachowała zwykłą barwę i powagę. Zdradziłyją tylko oczy: baczne, proszące wejrze- nie, jakie rzuciła mężowi. — Budujemy właśnie nowa chatę — rzekł Sandy. — Są w niej dwa pokoje przeznaczone specjalnie dla bachorów. W jego głosie brzmiała duma i w roztargnieniu, po raz wtóry zapalając dawno zapaloną fajkę, rzucił swej młodej żonie wejrzenie pełne miłości. W chwilę później Ellen MacCormick zręcznie przykryła fartuchem jakieś drobiaz- 94 gi, leżące na małym stoliczku w pobliżu drzwi wiodących do sypialni Alana. Oczy Olafa zamigotały wesoło, lecz Alan nic nie zauważył. Wiedział jedynie, że tu, gdzie naj- widoczniej panuje miłość, muszą być także dzieci. I nie dziwił się wcale, że on, Alan Holt, myśli w ogóle o podo- bnych rzeczach. Następnego ranka podjęto poszukiwania na nowo. Sandy wyciągnął prymitywny plan pewnych ukrytych za- kątków wschodniego odcinka wybrzeża, gdzie przypływ, wiry i prądy wyrzucały nieraz wszelkie szczątki, po czym Alan wraz z Olafem wsiedli do motorówki. Wracali dopie- ro o zachodzie i wobec ciszy bajkowego wieczoru, w obliczu gór skłaniających ku nim pogodnie uśmiechnięte wierchy, Olaf uznał, że nadeszła pora wyrażenia swoich myśli. Za- czął ostrożnie, od opisu zdradliwych sztuczek wód Alaski, dziwnych, niewytłumaczalnych potęg drzemiących pod po- wierzchnią. Opowiedział, jak to raz zgubił w tych stro- nach baryłkę, a tydzień później, jadąc do Japonii, napo- tkał ją po drodze. Wyolbrzymił kaprysy prądów i wirów oraz ich posępną złośliwość. Potem przeszedł raptownie do sedna sprawy. Lepiej będzie, jeśli Mary Standish nigdy nie dobije do lądu. Up- łyną bowiem niewątpliwie dnie, a może i tygodnie, zanim się to w ogóle stać może, wtedy zaś nie zostanie w niej nic z dawnej krasy. Czy nie lepiej zatem życzyć dziewczynie zacisznego miejsca spoczynku na dnie morza? Mówił „za- ciszne miejsce spoczynku", a całą duszą pragnąc ukoić ból Aiana, brnął we wszelkie okropieństwa, opisując dokład- nie, co może, a czego nie może wytrzymać ciało ludzkie, aż wreszcie Alan miał ochotę grzmotnąć go w łeb i choć w ten sposób zmusić do milczenia. Rad więc był, gdy dojrzeli węszcie chatę MacCormicka. Brodząc wyszli na ląd, gdzie czekał już na nich Sandy. anowi wydało się, że twarz Szkota ma jakiś niezwykły S t0HteŻ.na chwilS po prostu oddech w nim zamarł. andy, jak gdyby czytając myśli gościa, przecząco po- 95 l trzasnął głową, po czym zbliżył się do Ericksena. Alan nie zauważył już wejrzenia, jakie ci dwaj zamienili ze sobą. Milcząc ruszył do chaty. Ellen MacCormick powitała go w progu, kładąc mu miękko dłoń na ramieniu. Po raz pierwszy czyniła podobną rzecz. W jej oczach lśnił także nowy blask, policzki barwiły ciemny rumieniec, gdy zaś przemówiła, głos miał nowe, dziwne brzmienie. - Nie znalazł jej pan? - spytała. - Nie - głos Alana był zmęczony i jak gdyby starczy. - Czy przypuszcza pani, że ją kiedykolwiek znajdę? - Nie tak, jak się pan spodziewał - odpowiedziała spo- kojnie. - Ciało jej nigdy do pana nie wróci. Urwała znów, a po chwili przemówiła z widocznym wy- siłkiem: - Pan... pan by dużo dał, by ją odzyskać? Pytanie było dziecięco naiwne. Alan zmusił się do uśmiechu i skinął głową twierdząco: - Oczywiście! Wszystko, co posiadam! - Pan... pan ją kochał? Głos jej drgnął. Było rzeczą dziwną, ze w ogóle tych spraw dotyka. Jednakże ta indagacja nie sprawiała Ala- nowi przykrości. Czuł, że nie jest to zwykła kobieca cieka- wość. Poprzednio nie zdawał sobie nawet sprawy, jak da- lece chciał odpowiedzieć na podobne pytanie, głośno, wyraźnie, dla swoich uszu i cudzych. - Tak! Kochałem. Zaskoczyła go własna odpowiedź. Byłoby to zawsze zwierzenie niezwykłe, w obecnych warunkach jednak, wo- bec tak krótkiej znajomości, stawało się rzeczą wręcz fan- tastyczną. Nie dodał zatem nic więcej, jakkolwiek w oczach i całej twarzy Ellen MacCormick czytał natężone wyczekiwanie. Wszedłszy do alkowy, służącej mu jako sy- pialnia, wrócił po chwili z wyładowanym ciężko pleca- kiem. Otworzył go i wyjmując miniaturową walizeczkę Mary Standish wręczył ją Ellen. Obecnie wchodził w grę interes, toteż usiłował mówić tonem człowieka interesu: 96 _ Wewnątrz są jej rzeczy. Zabrałem to z jej kajuty. Je- śli znajdziecie ją, kiedy już odjadę, może się przydać. Ro- zumie pani, oczywiście. Jeśli zaś jej nie znajdziecie, zacho- wajcie to dla mnie. Wrócę kiedyś! Trudno mu było mówić. Odpoczął więc chwilę i ciągnął: - Nie sądzę, bym tu dłużej zabawił, ale zostawię w banku w Cordowie odpowiedni czek, więc jeśli ją znaj- dziecie, to pani sama się nią zajmie, prawda, proszę pani? Ellen MacCormik odpowiedziała głosem lekko drżą- cym, obiecując uczynić wszystko, co będzie w jej mocy. Alan spojrzał na nią z sympatią. Pół godziny później zaś, wytłumaczywszy wszystko Sandy'emu, życzył młodej ko- biecie szczęścia, serdecznie ściskając jej rękę. Dziwił się, że ręka ta drży. Kiedy po migotliwej fali „Norden" raz jeszcze szukał drogi na pełne morze, aksamitną czerń nieba wyiskrzyły już liczne gwiazdy. Alan obserwował je z zainteresowa- niem, myśląc o znajdującej się w górze nieskończoności. Nie myślał o tym nigdy dotąd. Miał w życiu zbyt wiele spraw realnych. Lecz obecnie istnienie wydało mu się tak długie, a tundry rodzinne tak odległe, że spoglądając wstecz, na białe pasmo przybrzeżnego piasku, ledwie ma- jaczące w mroku, a w chwili najbliższej ginące zupełnie, uczuł niewypowiedzianie wielką samotność. ROZDZIAŁ XI Alaska JL ej nocy spędzonej w chacie Olafa Alan odzyskał na no- wo zagubioną osobowość. Nie usiłował nawet pomniejszyć tragedii, jaka go dotknęła. Wiedział doskonale, że wypalo- ne cierpieniem piętno nie da się nigdy usunąć; że bez względu na to, co zajdzie, Mary Standish na zawsze pozo- stanie w jego pamięci. Jednakże, należąc do ludzi silnych, ani myślał poddawać się zgryzotom. Jego plany nie poniosły przecież szwanku; dawne pla- ny i ambicje żyły nadal. Co prawda straciły na razie bar- wę i urok, lecz Alan wiedział, że bynajmniej nie one się zmieniły, lecz w nim samym wygasł gorący płomień. Za- znawał równocześnie życiowej konieczności rozniecenia tego ogniska na nowo. Napisał list do Ellen MacCormick, wkładając doń dru- gi list, zapieczętowany starannie. Mieli go otworzyć wten- czas tylko, jeśli znajdą ciało Mary Standish. Potem rozmó- wił się z Olafem. Motorówka miała go zawieźć do Seward, gdyż „Nome" był już niewątpliwie w drodze do Unalaski. Myśl o „Nome" przypomniała mu kapitana Rifle'a. Skre- ślił zatem parę słów także pod jego adresem, donosząc o bezowocności poszukiwań. Następnego ranka zadziwił się prawie, uprzytomni- wszy sobie, że kompletnie zapomniał o Rosslandzie. Pod- czas gdy załatwiał sprawy w banku, Olaf zbierał informa- cje. Jak się okazało, Rossland leżał wygodnie w szpitalu i ani myślał umierać. Alan nie miał bynajmniej zamiaru 98 się z nim widzieć. Nie chciał słyszeć niczego, co tamten miałby do powiedzenia o Mary Standish. Wydawało mu się po prostu świętokradztwem w jakikolwiek sposób łą- czyć tych dwoje. Zdawał sobie sprawę z tego, jaka ogrom- na przemiana w nim zaszła i jak mało przypominał daw- nego Alana Holta. Tamten jegomość udałby się na pewno do Rosslanda, z ustaloną z góry intencją wyświetlenia sprawy do końca i oczyszczenia się tym samym we włas- nych oczach z wszelkiej możliwej odpowiedzialności. Lecz nowy Alan zbuntował się po prostu. Chciał dźwigać swój ciężar; chciał mieć zawsze żywe wspomnienie tej winy czy omyłki; nie złagodzonej żadnym kłamstwem lub prawdą, które nawet Rossland mógłby mu wyznać. Opuścili Cordowę wcześnie po południu i tegoż wieczo- ru, o zachodzie słońca, obozowali na zalesionym cyplu wy- spy, o milę lub dwie od stałego lądu. Olaf znał wyspę, to- też wybrał ją dla wiadomych sobie przyczyn. Był to dziewiczy skrawek ziemi, rojący się od ptactwa. Olaf ko- chał ptaki i nawet Alan doznał znacznej otuchy, słuchając ich pieśni wieczornych, a potem sennego szczebiotu. Ocho- czo wziął się do siekiery i po raz pierwszy od siedmiu mie- sięcy rozbujał mięśnie ramion w rytmicznych ciosach. Ericksen, stary wyga, obserwując go, zagwizdał przez zęby, po czym, rozpalając ogień, zamamrotał jakąś pieśń w gęstwę brody. Znał dobrze wpływ odżywczy wielkich, pustych przestrzeni. W istocie Alan czuł się jak stęskniony wędrowiec, wra- cający wreszcie do rodzinnych pieleszy. Miał wrażenie, że od niepamiętnych czasów, od wieków, nie słyszał skiwier- czenia słoniny nad otwartym płomieniem ani pryskania kawy na żarzące się węgle. Wokół ogniska drzewa zagęsz- czały swój tajemniczy cień. Skończywszy rąbać szczapy, ian napełnił fajkę i ćmił z rozkoszą, obserwując, jak Olaf ogląda na wpół upieczonych placków. Przypomniał mu 1? ojciec. Z tysiąc razy pewnie ci dwaj obozowali społem 99 l w dniach, gdy Alaska była młoda i brakło map, mogących wskazać, co leży za najbliższym łańcuchem gór. Olaf uczuł coś na kształt odpowiedzialności doktora względem pacjenta, toteż po kolacji, siadłszy pod drze- wem, plecami wsparty o pień, począł wspominać odległe czasy, niby zdarzenia z dnia wczorajszego. Przed tygo- dniem właśnie skończył sześćdziesiątkę — mówił — i wątpi, czy długo jeszcze zabawi w tych stronach. Wabi go Sybe- ria, ów zakazany kraj przygód, tajemnic i nieograniczo- nych możliwości, leżący zaledwie o parę mil od półwyspu Seward, za wąskim przesmykiem. W zapale zapomniał o nieszczęściu Alana. Klął prawa kozackie i prohibicyjne metody stosowane względem Amerykanów. Tam leży przecież więcej złota, niż się kiedykolwiek śniło Alasce! A kraj jest tak dziki, że nawet znaczne góry i spore rzeki nie mają nazw. Jeśli zatem Bóg mu pozwoli przeżyć jesz- cze rok lub dwa, to albo zginie, albo zrobi majątek w Gó- rach Stanowych czy pośród plemion Czukczów. Odkąd je- go stary towarzysz, ojciec Alana umarł, próbował już dwukrotnie i dwukrotnie musiał zmykać. Teraz jednakże wie, jak sobie poradzić i zaprasza Alana do kompanii. Podług jego słów niewątpliwie nęcący był ten kraj od- dalony zaledwie o jedną noc jazdy poprzez Cieśninę Berin- ga, a mimo to równie niedostępny jak święte góry Tybetu. Dawne pragnienia rozgorzały we krwi Alana, wiedział bo- wiem, że ze wszystkich ziem dziewiczych Syberia jest naj- większą, pozostanie nie zbadaną najdłużej i że kiedyś od- krywcami będą tam nie tylko poszczególni ludzie, lecz całe narody. * Czerwony blask ognia tańczył w oczach Olafa. - Bo słuchaj, Alan! Jeśli my pierwsi nie wejdziemy z tej strony, to żółci pewnego dnia wlezą z tamtej. Kiedy zaś zaleją Syberię, poczną przeciekać do nas, nie pojedyn- czo, nie po dwoje i troje, ale od razu milionową chmarą. Należy ich zatem wyprzedzić i mocno stanąć na nogi po tamtej stronie. Idziesz, Alan?! 100 Alan ruszył przecząco głową: > - Kiedyś owszem, ale nie dziś! Oczy błyszczały mu już jak dawniej, gdyż ponownie wi- dział przed sobą walkę. Należało rozkuć Alaskę z pęt na- rzuconych przez złe lub nieudolne rządy; wykazać groźbę wiszącą nad nią niby ciemna chmura. - Masz rację co do tego niebezpieczeństwa - rzekł. — Nie przez Kalifornię Japonia nam grozi. Żółci zaleją Sybe- rię i w jedną noc przeskoczą do Alaski. A chodzi nie tylko o kolorowych. Dodaj jeszcze bolszewizm spodlonej Rosji. Jest to choroba, która, jeśli sforsuje owe wąskie pasmo wody i rozpleni się w Alasce, wstrząśnie całą Ameryką. Być może dopiero następne pokolenie jej ulegnie, być mo- że wybuchnie dopiero za sto lat, lecz przyjdzie niechybnie z równą pewnością, z jaką noc po dniu zapada - jeśli Ala- ska nie otrzyma właściwej pomocy i poparcia. Tylko że moje środki zapobiegawcze byłyby inne niż twoje, Olaf. Zamilkł i wlepił oczy w ogień, to strzelający żywszym płomieniem, to znów zamierający na chwilę. - Nie jestem bynajmniej dumny ze Stanów - przemó- wił znowu, jak gdyby czyniąc ognisku zwierzenia. - Nie mogę być dumny po tylu krzywdach, jakie ich nieinteli- gentna propaganda i prawodawstwo wyrządziły Alasce. Lecz są one naszym zbawieniem, a coraz więcej gróźb wisi nad naszą głową. Przyznaję, że istnieją w Alasce rozliczne partie, których żądania różnią się między sobą. Należy lu- dzi uczyć. Nie możemy Alaski przenieść na terytorium Stanów. Milion Amerykanów powinno tu osiąść, zanim owa groźna fala, o której mówię, minie Zatokę Anadyrską. Na północ od pięćdziesiątego ósmego stopnia leży istny raj. Posiadamy dziesięć razy więcej bogactw niż Kalifor- nia. Milion osób przeżyje tu bez trudu. Cóż jednak z tego, Jeżeli niewłaściwy pogląd i fałszywa polityka zarówno lu- dzi miejscowych, jak i typów z Waszyngtonu wstrzymuje osadnictwo. Mając pod nogami złoża węgla, wystarczające Co najmniej na lat tysiąc - kupujemy opał w Stanach. Po- 101 siadamy miliardy dolarów w pokładach miedzi i olejów ziemnych, lecz nie możemy ich eskploatować. Wszystkie bogactwa zamknięto przed nami na cztery spusty. Ma to być rzekomo ochrona przed dewastacją. Co za przeszkoda! Część tej gorliwości należało obrócić na ochronę łososi. Ale tego nikt nie pilnuje, toteż łosoś wymiera, jak wymarły bawoły na preriach. Zadumał się na chwilę wpatrzony w ogień. - Choć, z drugiej strony, wyniszczenie łososi wskazu- je, co się z nami stanie, gdy finansowi bandyci otrzymają we wszystkim wolną rękę. Rozsądek i zrozumienie winny stać u bram. Trzeba przede wszystkim walczyć o rozumne i uczciwe prawa. Walczyć tu, na miejscu, na Alasce, nie zaś na Syberii. A jeżeli przegramy... Oderwał oczy od płomieni i uśmiechnął się ponuro w zarośniętą twarz Olafa. - Jeżeli przegramy, wtedy istotnie zaleje nas fala ana- rchii — kończył. - Gdy zaś się to zdarzy, Amerykanie poj- mą może, choć poniewczasie, czym Alaska mogła być dla nich. Zamilkł. Szwed milczał również. Lecz długo jeszcze siedzieli obaj przy ognisku. Olaf od czasu do czasu dorzu- cał parę szczap lub naręcze chrustu, podczas gdy Alan du- mał nieruchomy. Opanowało go znów wspomnienie Mary Standish. Jej piękne spokojne oczy patrzyły nań z zarze- wia, zaś koronkowy dym płonącej brzozy zwijał się i spla- tał, tworząc wyraźny zarys bladych lic dziewczyny. Z wol- na wyrosła przed nim cała jej smukła postać, zasłuchana, jak wtenczas w Skagway, gdy mówił o czekających go za- daniach. Mile byłoby mu wiedzieć, że walczyłaby z nim wespół o dobrobyt Alaski, gdyby żyła jeszcze. Lecz ta myśl zrodziła inną, tak bolesną, że musiał zęby zacisnąć, by nie jęknąć głośno. Zobaczył ją w kajucie, plecami wspartą o drzwi, z drżącymi wargami i oczyma pełnymi łez, od- ważnie proszącą o życie. 102 Nie umiał powiedzieć, jak długo spał tej nocy. Niespo- kojną drzemkę przerywały ustawiczne zjawy, toteż budził się co chwila i spoglądając w gwiazdy usiłował nie myśleć. Gdyż myśli były smutne, sny natomiast dziwnie błogie, iak gdyby przyjazna siła, pracując w nim podświadomie, usiłowała delikatnie zetrzeć ślady tragedii. Mary Standish była na nowo u jego boku w dolinie gór- skiej pod Skagway. Kroczyli potem społem przez tundrę, słońce zaś szukało promiennych lśnień w jej oczach i wło- sach. Wkoło kwitły dzikie róże, fioletem płonęły irysy i ca- łe łany białych rumianków mrugały jarzącymi ślepkami. Chóry ptasząt głośno wielbiły lato. Wyraźnie słyszał świergot. Słyszał także wesoły głos dziewczyny, a tuz przy sobie miał jej roześmianą twarz. Zbudził się z lekkim okrzykiem, jak gdyby go ktoś pchnął nożem. Olaf roznie- cał właśnie ogień, spoza gór zaś szły pierwsze różane bły- ski świtu. ROZDZIAŁ XII Ognie sztuczne JL a pierwsza noc i ranek spędzony w głuszy, w obliczu nowych zadań, spoglądających ku niemu z potężnych szczytów Chugach i Kenai, dały początek odrodzeniu Ala- na, wyciągając go z czarnej studni, w której, zdawało się, już beznadziejnie zatonął. Zrozumiał teraz, w jaki sposób jego ojciec mógł tyle lat czcić pamięć kobiety od dawna przecież umarłej. Wielokrotnie dostrzegał w oczach ojca cud jej obecności, a raz, gdy spoglądali razem na pełną słońca dolinę górską, stary Holt rzekł: - Dnia dwunastego ubiegłego miesiąca minęło właśnie dwadzieścia siedem lat, jak szliśmy z matką przez tę doli- nę. Czy widzisz zakręt strumyka i ów wielki głaz w peł- nym słońcu? Tutaj odpoczywaliśmy, zanim tyś się narodził. Wspominał ową odległą chwilę, jakby zdarzenie wczo- rajsze. I Alan pamiętał po dziś dzień głęboką radość pro- mieniującą z twarzy ojca, gdy patrzył w dół, widząc tam zapewne rzeczy, których nikt inny nie mógł dostrzec. Szczęście, to samo dziwne, bolesne szczęście zagnieź- dziło się teraz w sercu Alana, tuż obok krwawiącej rany wspomnień, gdy wespół z Olafem płynął wzdłuż brzegów Alaski. Uczucie to rosło w nim i potężniało, zazdrośnie ukryte przed wzrokiem ludzkim. Jeden Olaf coś dostrze- gał, czegoś się domyślał, lecz będąc dyskretnym, trzymał język za zębami. Paplał co prawda nieraz wyłącznie jednak na temat Syberii i bynajmniej nie śpieszył do Seward. Alan ani my- 104 siał go przynaglać. Dnie były ciche, pogodne, pełne przed- wczesnej słodyczy letniej, noce natomiast chłodne, gwieździste. Dzień po dniu góry piętrzyły się nad głową niby blanki forteczne sięgające nieba. Trzymali się stale lądu, lawirując czasem wśród wysp i wcześnie rozkładając obóz co wieczór. Ptaki tysiącami ciągnęły na północ, nocą zaś ogień Olafa roztaczał rozkoszny aromat pieczonego mięsa i grzanek. Kiedy wreszcie dotarli do Seward i Ola- fowi czas było wracać, stary Szwed tak dziwnie mrugał oczami, że Alan musiał go raz jeszcze pocieszyć obietnicą rychłej wyprawy na Syberię. Odpływającą „Norden" śle- dził wzrokiem poty, aż mu znikła w sinej dali. Pozostawszy sam, Alan tym mocniej zapragnął wrócić w swoje strony. Szczęście mu sprzyjało. W dwa dni po jego przyjeździe do Seward statek rozwożący pocztę i zapasy do małych osad, sięgających o tysiąc mil w głąb Pacyfiku, od- pływał z zatoki Resurrection i udało mu się kupić bilet. Ca- łymi dniami mijali potem niezliczone wysepki rozsiane po oceanie, podczas gdy od północy widniały niezmiennie siwe, strome, skaliste wybrzeża Alaski, na tle bardziej odległych łańcuchów górskich, błyskających szkliwem lodowców, tu i ówdzie dymiących kraterem wulkanu, a tak wysokich nie- raz, że ośnieżone ich wierchy ginęły w chmurach. Po krótkim postoju w Karluk i w Uyak statek odwie- dził osiedla na wyspie Unga, po czym szybko pokonał trzy- stumilową przestrzeń dzielącą go od Zatoki Holenderskiej i Unalaski. Alan znów miał szczęście. Po tygodniu już pły- nął dalej na transportowcu i dwunastego czerwca wysiadł na ląd w Nome. Mimo iż nikt go nie oczekiwał tutaj, obserwując z wio- zącej go na brzeg łodzi coraz wyraźniejsze zarysy niepo- zornej mieściny, o specyficznym ciemnym kolorycie, zjeżo- neJ lasem blaszanych rur, z dwoma zaledwie ceglanymi kominami sterczącymi samotnie — Alan uczuł, jak nagły P°ryw wzruszenia dławi go za gardło. W głębi, oddalone 0 P^ćdziesiąt mil, a jednak zda się zaledwie o godzinę pie- 105 szego spaceru jeżyły się poszarpane szczyty łańcucha Zę- batej Piły. Mglisty opar spowijał wszystko. Lecz był to ro- dzinny kraj Alana, ziemia darząca go od dziecka dolą i niedolą, pełny złych i dobrych wspomnień, toteż widok wąskich, krętych uliczek oraz prymitywnych budowli zbu- dził w nim radosne ciepło. Mieszkańcy Nome należeli do jego sprzymierzeńców. Ci mężczyźni i te kobiety dzierżyli pilną straż u północ- nych wierzei świata, mocni sercem, odważni, wierni aż do zgonu swej ziemi ojczystej. Z tego nędznego zakątka, przez pół roku odciętego kompletnie od reszty świata, mło- dzi chłopcy i dziewczęta wyjeżdżali co prawda na południe na uniwersytety po naukę, do wielkich miast po zabawę, jednakże wracali zawsze. Nome wzywało ich z powrotem. Wabiła bezbrzeżna samotność zimy. Mglista siność wios- ny. Niezrównane piękno lata i jesieni. Gdy Alan wysiadł na ląd, przechodnie spoglądali nań wpierw niedowierzająco, potem zaś poczęli go witać. Nikt go tu nie oczekiwał, a niespodzianka, jaką sprawił swym przybyciem, uczyniła tym mocniejszymi uściski rąk mę- skich. W ciągu siedmiomiesięcznego pobytu w Stanach Alan ani razu nie słyszał głosów tak radosnych, jak te, któ- rymi go pozdrawiano obecnie. Otoczyła go chmara wyro- stków, a wraz z białymi nadciągali także szeroko uśmiech- nięci Eskimosi. Wieść o jego powrocie szybko rozeszła się po mieście. Zanim dzień upłynął, stugębna fama niosła ją ku Shelbon, Candle, Keewalik i aż nad zatokę Kotzebue. Alan zabawił w Nome cały tydzień. Carl Lomen wyprze- dził go o parę dni zaledwie, a bracia tego ostatniego przyby- li również z wielkich hal na półwyspie Choris. Zima była dobra, a lato zapowiadało się wręcz wspaniale. Według no- wego rachunku stada Lomena przewyższyć już miały czter- dzieści tysięcy głów. Około setki innych wielkich stad roz- mnażało się znakomicie, zaś Eskimosi i Lapończycy przytyli od tłustego jadła i napęcznieli dobrobytem. Alaska liczyła obecnie do trzystu pięćdziesięciu tysięcy renów, to- 106 też hodowcy zacierali ręce z radości. Postęp był istotnie znaczny, jeśli się zważy, iż w roku 1902 na tym samym te- renie liczono niespełna pięć tysięcy renów. Za lat dwadzie- ścia powinno ich być dziesięć milionów. Kiedy nadszedł dzień odjazdu, Carl Lomen postanowił odprowadzić Alana aż do swoich wielkich pastwisk na pół- wyspie Choris. Drogę do Shelbon, wynoszącą około stu mil, odbyli na drezynie ciągnionej przez psy. Alan miał chwilami wrażenie, że Mary Standish znajduje się obok, że jedzie wraz z nim dziwacznym wehikułem poprzez pu- stkę dziczy. Widział ją po prostu. Jawiła mu się nieraz jak żywa. Czasem tak wyraźnie świeciły jej oczy, tak słodko uśmiechały się maleńkie usta, że gotów był przemówić do widma, gdyby nie obecność Carla Lomena. Ani myślał zresztą zwalczać te omamienia. Błogo mu było wierzyć, że wiezie ją ze sobą tym malowniczym psim zaprzęgiem, że się razem zatracają wśród gór i tundr z wolna zdzierając zasłonę z tajemniczej i pięknej krainy. Niezaprzeczalnie bowiem tajemnica i piękno strzegły owych niezliczonych mil drogi, biegnących przed nimi oraz pozostających w tyle, jawiących za każdym zakrętem nowe cuda. Dnie były już długie. To, co się zwykło nazy- wać nocą, nie istniało w ogóle. Dwudziestego czerwca dzień trwał pełnych dwadzieścia godzin i jedynie między jedenastą a pierwszą panował miękki rozkoszny półmrok. Sen nie zależał już wcale od wschodu i zachodu słońca, lecz był regulowany ruchem strzałek zegara. Kraj, peł- nych siedem miesięcy przemarzły do kości, rozkwitał te- raz niby kielich bajecznej rośliny. Po Shalton Alan i jego dwaj towarzysze odwiedzili Candle, zamieszkane przez niespełna setkę białej ludności, skąd brzegiem rzeki Keewalik dotarli do osady o tejże na- zwie nad zatoką Kotzebue. Mały parowiec Lomena, o ob- słudze złożonej z Lapończyków, zawiózł ich na półwysep Choris, gdzie Alan zabawił cały tydzień. Rad byłby co pra- wda natychmiast jechać dalej, jednakże starannie ukrywał 107 j niecierpliwość. Coś go pchało gwałtownie, zachęcało do po- śpiechu. Po raz pierwszy od szeregu miesięcy słyszał grzmiący tętent tysięcznych racic i zdało mu się, że ta dzi- ka pieśń niesie w sobie naglący zew jego własnych stad. Rad był zatem, mogąc wreszcie po tygodniu ruszyć da- lej. Parowiec zabrał go do Kotzebue. Była noc, podług wskazówek zegara, gdy lekka motorówka wiozła go w górę delty Kobuk. Po południu czwartego dnia dotarli do Red- stone, odległego o dwieście mil od ujścia rzeki, wliczając wszystkie jej skręty. Tu Alan wysiadł na ląd, łódź zaś po- płynęła z powrotem, słabo przynaglana leniwym prądem. Dopiero gdy szept motoru zamarł w oddali, Alan od- czuł w całej pełni bezmiar swej swobody. Nareszcie, po ty- lu miesiącach długich jak lata, był zupełnie sam. Na pół- nocny wschód biegł nie skażony niczym szlak, który znał tak dobrze - sto pięćdziesiąt mil lotem ptaka - wiodący wprost ku wrotom jego rancza poprzez kraj cichy i bezlud- ny. Drgnął słysząc jakiś dźwięk, lecz uśmiechnął się wnet, gdy zrozumiał, że to on sam krzyknął bezwiednie. Przez chwilę miał po prostu wrażenie, że głos jego doleci do pod- nóży Endicott, a Tautuk, Amuk Toolik, Keok i Nawadlook zrozumieją, że wraca. Spojrzał na zegarek. Była piąta po południu. Tego dnia wstał bardzo wcześnie, jednakże nie czuł znużenia. Woń piżma, bijąca z głębi tundr poprzez wąski skrawek zarośli nadbrzeżnych, działała nań niby narkotyk. Musiał się ko- niecznie znaleźć w tundrze, zanim legnie na noc twarzą ku gwiazdom. Piliło go porzucić krzewy i chaszcze; uczuć wkoło bezmiar otwartej równiny, równiny bez granic. Co za wariat nadał tej ziemi przydomek barren -jałowa? Co za szaleńcy kreślili te same brednie na mapach? Za- rzucił plecak na ramiona, dociągnął rzemienie i ujął fuzję w garść. Jałowa ziemia! Właśnie! Ruszył w drogę krokiem tak szparkim, jakby brał udział w wyścigach, więc jeszcze na długo przed zmierz- chem i porą snu rozesłały się przed nim w całej swej kra- 108 się jałowe ziemie geografów - jego ziemski raj. Przystanął na małym wzgórku w złotej powodzi słonecznej i rozejrzał się wokół. Plecak złożył u stóp i zdjąwszy kapelusz, uczuł, jak chłodny wiatr przegarnia mu włosy. Gdybyż Mary Standish żyła i mogła to widzieć! Wyciągnął ramię, jakby jej jasnym oczom wskazując krajobraz, głowę miał pełną myśli o niej, a na milczących wargach szept jej imienia. Niezmierzona tundra roztaczała się przed nim bezleś- na, zielono-złota, dziana kwieciem rozlicznym, tak pełna życia, jak żadna z puszcz czy kniej. Pod nogami miał zwarty dywan niezabudek modrych jak niebo; fiołków bia- łych i lila o odurzającym zapachu. Dalej nieco kobierzec złotookich rumianków przetykały gęsto fioletowe irysy, wysokie na pół metra. Nasłuchiwał melodii życia. Kłębiła się wszędy. Ptaki ćwierkały nisko i sennie, jakkolwiek słońce wciąż jeszcze świeciło jaskrawo. Ze sto razy chyba dane mu już było ob- serwować ów cud ptaszęcego instynktu, wyczuwający na- dejście nocy mimo braku zmierzchu. Podjąwszy z ziemi plecak, ruszył dalej. Od stawu ukrytego opodal w dolince wśród wysokich trzcin, dobiegło gęganie dzikich gęsi oraz pełne zadowolenia kwakanie kaczek. Wysoką, cienką nutę wyciągała krzyżówka, płaczliwie wołał kulik, a w oddali, kędy na horyzoncie zgęszczały się cienie, szorstko, ochry- ple krzyczał żuraw. W chwilę potem z gałęzi mijanej właś- nie wierzby zaświergolił drozd znużony całodziennym śpiewem i sennie zakwilił układający się do snu szczygieł. Noc! Alan parsknął śmiechem, podczas gdy słońce świeciło mu prosto w twarz. Pora iść spać! Ciekawie spojrzał na zegarek. Była dziewiąta. Dziewiąta a kwiaty wciąż jeszcze miz- drzyły się do słońca. I tę ziemię mieszkańcy Stanów zwą piekłem lodowym, końcem świata, gdzie jedynie wyjątko- wo silny organizm może wytrzymać. Śmieszne! Śmieszne i tragiczne zarazem! 109 Dotarł wreszcie nad srebrne jeziorko pomiędzy dwa z lekka zarosłe wzgórza. Zmierzch gromadził się szybko w tym aksamitnym wgłębieniu, niby na dnie wielkiej czary. Niewielki potok wybiegał z jeziora i nad jej brzegiem właś- nie Alan wymościł sobie posłanie z traw. Na wierzch mięk- kiej ściółki narzucił koc podróżny. Cisza panowała ogrom- na, tylko ptak jakiś ćwierkał czasem. O jedenastej widział jeszcze wyraźnie na wodzie sylwetki śpiących kaczek. Lecz gwiazdy wykwitły już tu i ówdzie na stropie niebios. Mrok gęstniał. Różana zorza wieczorna przybrała barwę szkarła- tu. Nadchodziła blada noc: cztery godziny czegoś, co nie by- ło ani właściwą ciemnością, ani prawdziwym światłem. Na poduszce z pachnących traw i ziół Alan usnął. Zbudziły go śpiewy i cykanie ptaków. O świcie wyką- pał się w jeziorze, podczas gdy tuzin tłuściutkich, świeżo zrodzonych kacząt umykało na wszystkie strony w gęstwę trzcin, rozpaczliwie wiosłując żółtymi łapkami. Tego dnia, nazajutrz i jeszcze doby następnej kroczył uparcie coraz dalej w głąb tundry szybko i niemal bez wypoczynku. Ostatecznie zaczął doznawać wrażenia, że kraj ten jest kolebką wszystkich skrzydlatych mieszkańców całego świata, bowiem gdziekolwiek była woda, potok, struga, je- zioro, źródło czy staw, panował rankami istny rejwach. Słodka pierś ziemi tętniła niestrudzonym rytmem życia, dodając mu siły i odwagi, szepcząc słowa świetlanej pocie- chy. Zdało się, iż w tych dniach pogodnych nie ma miejsca na smutek. Jednak w sercu Alana, im bliżej było domu, tym silniej zagęszczał się mrok, oporny na wszelkie świat- ło zewnętrzne. Myślał. Rozważał po raz setny, że Mary Standish żyła- by, mogłaby żyć, gdyby tej nocy na statku znalazł dla niej inne słowa. Toteż piątą noc podróży spędził już bezsennie, wpatrzony w gwiazdy, a nad ranem płacz go porwał, więc łkał jak pokrzywdzony chłopak. Kiedy o świcie ruszył da- lej, świat wydał mu się tak pusty i obcy jak nigdy. 110 Twarz miał teraz szarą i znużoną, rysy nagle postarza- łe i szedł wolno noga za nogą, bowiem chęć ujrzenia swych ludzi przestała go popędzać. Wcale mu się nie chciało śmiać razem z Keok i Nawadlook ani witać rozradowa- nych powrotem pana Amuk Toolika i Tautuka. Kochali go. Wiedział o tym. Miłość tych prostych ludzi stanowiła dotychczas część jego życia, toteż świadomość, że w odpo- wiedzi może im dać obecnie tylko mizerne uczucia, napa- wała go lękiem. Czuł się chory. W jego krwi krążył dziwny jad. Głowę miał ciężką, umysł zmącony i gdy nadeszło po- łudnie, nie pomyślał nawet o jedzeniu. Nad wieczorem już ujrzał daleko na przodzie kępę to- poli, rosnących wokół ciepłego źródła w pobliżu jego domu. Bardzo często odwiedzał dawniej te topole - istną oazę wśród bezmiaru tundr - i zbudował sobie nawet między nimi skromny szałas. Lubił to miejsce. Miał nieraz wraże- nie, że po prostu musi tam zaglądać, by nieść starym drzewom pociechę i otuchę. Na pniu najsędziwszego ol- brzyma widniało wyryte w szorstkiej korze imię i nazwi- sko jego ojca, a pod nim data: rok, miesiąc i dzień, w któ- rym stary Holt trafił po raz pierwszy do tego nikomu z ludzi nie znanego zakątka. Poniżej jeszcze było imię matki Alana, a zupełnie w dole jego własne. Topole były dla Alana czymś na kształt kolumn świą- tyni wspomnień, zatopionej latem w zielonym półcieniu, słodko pachnącej, rozdzwonionej śpiewem ptasim - zimą tajemniczej, milczącej i smętnej. Od szeregu miesięcy już wyglądał owej chwili, gdy wracając do domu ujrzy z dala powitalny wiew gałęzi starych topoli, na tle falistych pod- nóży górskich i skutych wiecznym lodem wierchów Endi- cott. Lecz teraz oglądał owe drzewa już bliskie i góry w g^bi, a jednak brakło mu czegoś. Dawny, radosny dreszcz się nie pojawiał. Ciężko wlokąc nogi nadchodził z zachodu, dążąc środ- kiem dwu wierzbowych zagajów, między którymi przecie- strumień biorący początek w ciepłym źródle. Od topo- 111 li dzieliło go jeszcze ćwierć mili, gdy raptem stanął jak wryty. Wydało mu się początkowo, że to strzelanina z fuzji, jednakże już po chwili odróżnił, że dźwięk jest inny i wła- ściwe zrozumienie rzeczy przyszło nań momentalnie. Dziś był dzień czwartego lipca i ktoś ukryty wśród topoli pusz- czał ognie sztuczne. Uśmiech zmiękczył surowy zarys warg Alana. Przypo- mniał sobie lekkomyślny zwyczaj Keok zapalania naraz całego pęku rakiet oraz to, jak Nawadlook nigdy nie omie- szkała jej za to marnotrawstwo zganić. Musiano się go la- da dzień spodziewać z powrotem, toteż Tautuk i Amuk Toolik sprowadzili przypuszczalnie zapas ogni sztucznych z Allakat lub Tanana. Ciężar na sercu nieco mu zelżał. Raptem, niby na czyjąś niemą komendę, oczy jego wybie- gły ku martwej topoli, która od wielu lat trzymała straż nad oazą. U samego szczytu, łopocąc na wieczornym wie- trze, powiewał dumnie sztandar amerykański. Alan parsknął wesołym śmiechem. Tam byli ludzie, którzy go kochali, którzy tęsknili do niego. Serce zabiło mu mocniej, radośniej i co prędzej dał nurka między wie- rzby, podchodzące wąskim pasmem do samych niemal to- poli. Musiał ich zaskoczyć. Musiał wpaść między nich nie- spodzianie. Wiedział, iż ucieszy ich i rozbawi tego rodzaju kawałem. Dopadł pierwszego z brzegu drzewa i ciasno przywarł do pnia. Słyszał trzask poszczególnych rakiet i od czasu do czasu silniejszy łomot „olbrzyma", na głos którego pło- chliwa Nawadlook* zatykała sobie palcami swoje śliczne uszka. Przeczołgał się przez garb pagórka, spełzł w płytki rów i znowu piął się ku górze na przeciwległą krawędź. Było zupełnie tak, jak myślał. O sto jardów widział Keok, stojącą na pniu zwalonego drzewa. W chwili gdy ją doj- rzał, ciskała właśnie w powietrzu nową wiązkę płonących rakiet. Reszta ludzi musiała zapewne podziwiać ją z ukry- cia. Sunął dalej wolno, tak dobierając drogę, by wynurzyć 112 się niepostrzeżenie zza kępy chaszczy o dwanaście kroków od dziewczyny. Dotarł wreszcie i zatrzymał się. Keok sta- ła, nadal zwrócona do niego plecami. Dziwiło go, że nie słyszy i nie widzi innych. I coś w po- staci Keok zadziwiło go również. Aż wtem serce skoczyło w nim jak szalone, by w następnej chwili zamrzeć. To przecież nie była Keok! To nie była także Nawadlook! Po- rwał się na nogi i wyszedł z ukrycia. Szczupła postać dziewczęca obróciła się nieco i złoty promień słońca mig- nął w jej włosach. - Keok! - krzyknął Alan głucho. Miał chyba gorączkę. Żal i znużenie pomieszały mu zmysły. Wahał się. I raptem... - Mary! - krzyknął. - Mary Standish!!! Dziewczyna obróciła się w miejscu. Alan był szary na twarzy jak popiół. Nie darmo marzył o zmarłej tyle dni i nocy, gdy oto zmarła objawiła mu się teraz jak żywa. Mary Standish, stojąc na pniu zwalonej topoli, paliła og- nie sztuczne w dniu jego powrotu. ROZDZIAŁ Xm Co i jak VJTłos Alana skonał w tym krótkim wykrzykniku, on sam zaś skamieniał po prostu. Nie mógł się przecież łudzić. To nie był obłęd ani mara senna. To była rzeczywistość. Okropny szok nerwowy podziałał jak paraliż. Osłabł tak, że ramiona zwisły mu bezwładnie. Ona żyje! Widział, jak blada twarzyczka nabiera z wolna rumieńców, słyszał okrzyk, z jakim zeskoczywszy z pnia spieszy ku niemu. Całość trwała parę sekund zaledwie, lecz Alanowi wydała się wiecznością. Nie widział nic prócz niej. Szczupła postać majaczyła mu niby we mgle. Podbiegłszy, Mary przystanęła o krok, zdumiona wyrazem twarzy Alana. Alan odczuł to pod- świadomie i gwałtownie usiłował opanować nerwy. - Prawie mnie pan przestraszył - rzekła dziewczyna. - Spodziewaliśmy się pana i wyglądali od rana. Nie dalej jak parę minut temu obserwowałam tundrę, ale słońce świeciło wprost w oczy, toteż nic nie dostrzegłam. Zdawało się rzeczą niewiarygodną, że znów słyszy jej głos, ten sam równy, słodki, wzruszający głos, przemawia- jący z takim spokojem, jakby się pożegnali wczoraj, a dziś witali z umiarkowaną serdecznością. Absolutnie nie był w stanie zmierzyć w tej chwili, jak olbrzymia przepaść dzieli ich punkty widzenia. Jego zdaniem on był po prostu Alanem Holtem, ona zaś zmarłą kochanką na nowo powo- łaną do życia. W chwilach swojej poprzedniej rozpaczy rozważał, co by uczynił, gdyby jakiś cud mu ją przywrócił. 114 postanawiał, że porwie ją w ramiona i zatrzyma tak całą wieczność. Obecnie jednak, gdy ten cud nastąpił, gdy miał ją na odległość ręki, tkwił bez ruchu, usiłując tylko głosu dobyć. - Pani?... Pani?... - wykrztusił wreszcie. - A ja my- ślałem... Urwał. To przecież nie on mówi. To ktoś inny próbuje go zastąpić stekiem pustych słów. Miał ochotę krzyczeć wniebogłosy ze szczęścia, ale to szczęście sparaliżowało go po prostu. Mary niespodzianie dotknęła jego ramienia. - Nie myślałam, że się pan pogniewa - rzekł słabo. — Sądziłam, że będzie panu obojętne, jeśli tu przyjdę. Obojętne! Słowo to podziałało niby wybuch, momental- nie rozjaśniając zatumaniony mózg, zaś dotknięcie jej ręki rozpaliło w nim płomień szału. Usłyszał raptem własny, nieludzki jęk, z jakim przygarnął ją do piersi. Przytulił ją ciasno, miażdżąc pocałunkami drobne usta, nurzając pal- ce w jej włosach, gniotąc szczupłe ciało uściskiem ramion. Żyła, przyszła do niego, zapomniał więc o wszystkim, prócz jednej wielkiej prawdy, działającej jak olśnienie. Lecz nagle zrozumiał, że dziewczyna z nim walczy, że się wyrywa, odpychając dłońmi jego twarz. Była tak blisko, że nie widział nic, prócz jej oczu, oczu pełnych nie miłości by- najmniej, tylko oburzenia i grozy. Jakby go w serce pchnę- ła. Ramiona mu się rozluźniły, opadły. Wtenczas Mary cofnęła się chwiejnie, drżąc, zataczając się i z trudem ło- wiąc oddech, blada okropnie... Skrzywdził ją. Widział to po jej oczach, po sposobie, w jaki patrzyła na niego. Miał wrażenie, że uciekłaby za- raz, tylko sił jej braknie. Włosy miała potargane, rozchylo- ne wargi szkarłatne od pocałunków. Milcząc wyciągnęła °bie ręce, daremnie siląc się przemówić. ~ Czy pan myśli, że ja po to przyszłam? - wykrztusiła wreszcie. - Nie - odparł Alan. - Żałuję tego, co zrobiłem! Proszę mi wybaczyć... 115 W jej twarzy nie wyczytał właściwie gniewu, raczej wstrząs nerwowy i ból fizyczny. Mierzyła go wzrokiem po- dobnym do tego, jakim patrzyła owej nocy oparta o drzwi kajuty. Lecz Alan nie zastanawiał się nad tym, całkowicie pochłonięty zdumiewającym faktem, że ta, którą miał za umarłą, żyje. Dlaczego, w jaki sposób, kto ją z morza wy- ciągnął, było już kwestią drugorzędną. Nogi miał dziwnie słabe. Chciało mu się śmiać, płakać, doznał po prostu napadu histerii. Szczęście odebrało mu rozum. W żyłach czuł płomień. — Więc pani żyje! — przemówił Alan, wypowiadając myśl uparcie kołaczącą mu w mózgu. - Pani żyje!!! Gdyby nie panował nad sobą, gotów byłby powtarzać to słowo niezliczoną ilość razy. Mary zrozumiała raptem. — Panie Holt - spytała szybko. - Czy nie dostał pan w Nome mego listu? — Pani listu? W Nome? - powtórzył Alan trzęsąc gło- wą. - Nie! — I cały ten czas myślał pan, że umarłam? Alan skinął głową milcząc, gardło bowiem miał zbyt ściśnięte, by przemówić. — Pisałam przecież do pana — ciągnęła Mary. — Napi- sałam ten list, zanim skoczyłam w morze, i rzuciłam do skrzynki na pokładzie. Nasz statek zabrał go do Nome. — Nic nie dostałem! — Nie dostał pan? - głos jej był pełen zdumienia, lecz oczy rozumiały już coś niecoś. — Więc to, co teraz, przed chwilą, to dlatego, że pan miał wyrzuty sumienia z racji mojej śmierci i ucieszył się, że żyję. Zgadłam, prawda? Alan oszołomiony skinął głową. — Tak, zgadła pani. — Widzi pan, a ja miałam do pana wielkie zaufanie, mimo że wtenczas pan mi pomóc nie chciał. Takie zaufa- nie, że wyznałam w tym liście całą prawdę. Dla wszy- stkich, prócz pana, umarłam; dla Rosslanda, dla kapitana 116 Rifle'a nawet. Ale panu szczerze napisałam, że się umówi- łam z młodym Indianinem Thlinkit, że on pierwszy odbił od brzegu w małym czółnie i wyłowił mnie z morza, gdy skoczyłam. Pływam doskonale. Potem zawiózł mnie na ląd, podczas gdy łodzie szukały na próżno. Opowiadała swobodnie, ani podejrzewając, że kopie znów między nimi głęboką przepaść. Nim skończyła, stała już na drugim brzegu, nieosiągalna. Alan nie mógł po pro- stu zrozumieć, jakim cudem przed chwilą zaledwie tulił ją w ramionach. Świadomość, że tak było w istocie, a jednak ona patrzy nań obecnie, jakby nigdy nic, napawała go przygnębiającym wstydem. - A teraz jestem tutaj - mówiła dziewczyna dalej z zu- pełnym spokojem. - Skocząc do morza nie miałam bynaj- mniej tego zamiaru. Dopiero potem przyszło mi to do gło- wy, zdaje mi się dlaczego, że spotkałam małego człowieka z rudymi faworytami, którego mi pan pokazał w palarni „Nome". Tak więc jestem pana gościem, panie Holt! W jej głosie nie była cienia pokory, gdy kończąc prze- mowę odrzucała w tył i wygładzała potargane włosy. Mog- ło się wydawać, że jest u siebie i łaskawie zaprasza wę- drowca do swych włości. Tymczasem Alan przytomniał z wolna. Wizerunek Mary Standish takiej, jaką sobie wy- śnił w ciągu paru tygodni, słodkiej, rozkochanej, ręka w rękę idącej z nim przez tundrę, ustępował miejsca rze- czywistości. Dziewczyna była spokojna, jak dawniej niedo- stępna. Alan wyciągnął ku niej obie ręce; bez wahania po- dała mu swoje. - To było niby olśnienie - przemówił Alan, nareszcie zupełnie równym głosem. — Dniem i nocą myślałem o pa- ni> śniłem o pani i kląłem siebie, żem przyczynił się do pa- ni śmierci. A teraz znajduję panią żywą, tutaj! !eżah Miał ją tak blisko, że jej dłonie, które tulił w swoich, f- j . . ——j~e>" f,*.*,*.^*.. Uv,wU , ,j-w^ii ^i v* j v* fj i eż jasno wyznawał szaleństwa swych złudzeń. prawie na jego piersi. Lecz wrócił mu już rozsądek, 117 — Trudno po prostu uwierzyć! Myślałem początkowo że to maligna. Może i maligna. Ale, jeśli nie, rad jestem! Skoro się jednaik obudzę i przekonam, że to był tylko sen jak tyle innych snów... Roześmiał się, uwalniając jej ręce i zaglądając w oczy zasnute raptem łzami. Nie skończył jednak. Dziewczyna cofnęła się nieco, lecz jej palce muskały jeszcze jego dłoń a gardło drżało nerwowo jak tej pamiętnej nocy w kajucie. — Myślałem o pani tam, co godzina, co krok - rzekł, wskazując ręką przebytą tundrę. - Potem usłyszałem ra- kiety i zobaczyłem sztandar. Było to po prostu, jakbym z myśli panią stworzył. Mary otwór żyła usta, chcąc dać odpowiedź i zamknęła je bezgłośnie. — A gdy zrLalazłem panią tutaj i nie znikła pani jak duch, skłonny byłem wierzyć, żem dostał pomieszania zmysłów. W k.ażdym razie byłem trochę nieprzytomny, gdyż inaczej ni gdy bym się tak nie zachował. Widzi pani, strasznie się zdziwiłem, że duch puszcza fajerwerk i zdaje się, że chciałem mieć po prostu pewność, czy ze zjawą ma- my do czynieni a, czy z istotną realną. Ze skraju gęstwy, z tytułu, doleciał głos. Ktoś wołał czysto i dźwięcznie: — Mary! Mary! — Kolacja — skinęła głową dziewczyna. — Akurat w po- rę pan przyszedł. Będziemy w domu przed zmierzchem. Słysząc, jakc spokojnie wspomina ów dom, jego dom, Alan uczuł, że serce poczyna mu łomotać. Ruszyła przo- dem, świecąc w słeńcu bogactwem włosów, on zaś podjął z ziemi porzuconą fuzję i szedł za nią, mając oczy i duszę pełną piękna jej smukłej postaci. Wychynęli na otwartą przestrzeń porosłą miękką mu- rawą, usianą k-wieciem. Opodal, nad malutkim ogieńkiem klęczał jakiś człowiek, a tuż przy nim, obserwując go uważnie, stała, młoda dziewczyna, z dwoma kruczymi warkoczami. N~awadlook, gdyż to ona była, odwróciła się 118 merwsza, lecz już z boku doleciał dziwaczny, przenikliwy okrzyk, którego nie umiał wydać nikt prócz Keok. Keok wracała właśnie spomiędzy drzew, niosąc pełne naręcze chrustu. Na widok Alana cisnęła chrust na ziemię i zaczęła biec ku niemu, wyprzedzając stateczniejszą Nawa- dlook. Potem Alan potrząsnął prawicą Stampede Smitha, podczas gdy Keok, leżąc wśród kwiatów zanosiła się od pła- czu. Taki już miała charakter. Płakała zawsze, ilekroć Alan odchodził i płakała, gdy wracał, co nie przeszkadzało, że już po chwili śmiała się donośnie. Alan zaś spostrzegł, że miast nosić włosy splecione w dwa warkocze jak Nawadlook, upi- na je teraz w kunsztowną fryzurę, wzorem Mary Standish. Zauważył także u skraju tundry, poza ostatnimi topola- mi, trzy osiodłane reny pasące się na uwięzi. Tymczasem Mary pomagała Keok zbierać rozsypany chrust, podczas gdy Nawadlook zdejmowała z ognia imbryk z kawą, a Stampede ładował fajkę. Alan zrozumiał, że ponieważ oczekiwano go tu od dawna, nie dziś, to jutro lub pojutrze, zatem nikt prócz niego samego nie doznał istotnego wstrzą- su. Uczynił więc gwałtowny wysiłek, powołując znów do ży- cia dawnego Alana Holta, osobę zrównoważoną i trzeźwą. Trudno mu było jednakże uprzytomnić sobie potem, co się działo w ciągu najbliższej pół godziny. Najbardziej zdumiewający był moment, gdy Mary Standish usiadła na wprost niego przy stole, na którym Nawadlook ustawiła talerze do kolacji - ta sama jasnooka, śliczna Mary Stan- dish, podziwiana tylekroć w jadalni „Nome". Posiliwszy się wyszli przed szałas. Stojąc w progu, wraz ze Stampedem, Alan obserwował trzy dziewczyny odjeżdżające właśnie na renach w kierunku rancza. Na pożegnanie Mary posłała mu uśmiech, a nieco później, od- wróciwszy się, zamachała ręką. Alan ścigał ją wzrokiem milcząc i byłby tak milczał długo jeszcze, lecz Stampede trącił go raptem w ramię. ~ Teraz wal! - rzekł z rezygnacją. - Jestem gotów! Możesz kląć, ile wlezie! ROZDZIAŁ XIV Stampede Smith mówi JL e słowa i gest otrzeźwiły Alana. Tymczasem Stampede ciągnął dalej z pewną melancholią w głosie: - Głupi byłem. Co tu dużo gadać. Dalej, Alan, nie krę- puj się, jazda! Lecz Alan milczał nadal. Myślał o „Nome". Pojęcie cza- su znikło i miał wrażenie, że to przed paroma godzinami zaledwie wczoraj może, Mary Standish tak sprytnie wy- wiodła go w pole. Podstęp był bardzo prosty, a jednak nie- zmiernie zręczny przez swą prostotę właśnie. I teraz do- piero, wiedząc, że wcale nie chciała umrzeć, rozumiał, jak wiele potrzebowała odwagi. - Ciekaw jestem - rzekł - po co ona to w ogóle zrobiła? Stampede, błędnie rozumiejąc powyższe zdanie, wzru- szył ramionami. - Co miałem robić? Nie sposób jej było powstrzymać! Groziła nawet, że mi w łeb palnie, wiesz? Ale kląć możesz, to ci wolno! - Dlaczego mam kląć? - Że ją ze sobą zabrałem, naturalnie! Że ją tu przywio- złem! Że jej gdzieś nie posiałem po drodze. Trudno prze- cież, żeby się to wszystko skrupiło teraz na niej! Skręcał w palcach rude faworyty, oczekując odpowie- dzi. Alan milczał. W odległości ćwierć mili Mary Standish wynurzyła się u szczytu wzgórza, jadąc truchtem, z Keok i Nawadlook tuż za sobą. Wszystkie trzy minęły wzniesie- nie i znikły po drugiej stronie garbu. 120 _ To mnie właściwie całkiem nie dotyczy — nacierał Stampede - ale mam wrażenie, żeś się jej ani trochę nie spodziewał! - Masz rację - rzucił Alan szorstko, schylając się po swój plecak. - Nie spodziewałem się jej. Sądziłem, że umarła! Stampede gwizdnął z cicha. Otworzył nawet usta, jak gdyby chcąc przemówić, lecz zamknął je bezgłośnie. Alan, umocowując plecak na ramionach, nieznacznie obserwował starego. Najwidoczniej Stampede nie wiedział, iż Mary jest tą samą dziewczyną, która skoczyła do morza z pokładu „Nome", jeśli zatem ona zrobiła z tego sekret, on nie miał prawa wydawać jej tajemnicy. Podejrzewał jednak, że stary wyga sam niebawem dojdzie prawdy. Zdał sobie raptem sprawę, że tundra nuci już pieśń wie- czorną. Wytężając wzrok usiłował pochwycić raz jeszcze sylwetki amazonek, jednakże delikatny welon mroku gęst- niał z każdą chwilą, toteż patrzył daremnie. Ptaki śpiewały coraz ciszej; nad trawą i wodą polatywał senny świergot; żar słońca wygasł, pozostawiając jedynie na widnokręgu ró- żano-złotą smugę. Dzień się już skończył, lecz prawdziwa noc jeszcze nie nadeszła. Alan myślał, co też tai serce Mary Standish. W gruncie rzeczy mniej ważny był powód, dla którego tu przybyła, niż fakt, że jest tak blisko. Tajemnica wyjaśni się jutro. Był tego pewien. Zawierzy mu przecież. Teraz, gdy tak wyraźnie udała się pod jego opiekę, opowie mu wszystko, czego nie śmiała powiedzieć na pokładzie „Nome". Gubiąc wzrok w dzielącej ich srebrzystej prze- strzeni, Alan odezwał się półgłosem: - Jestem rad, żeś ją zabrał. - Wcale jej nie zabrałem — zaprzeczył Stampede . - Sama przyszła - tu wzruszył ramionami, mru- cząc coś niezrozumiałego. - A w ogóle prawdę mówiąc, to nie ona szła ze mną, tylko ja z nią! Urwał i potarł zapałkę, by zapalić fajkę. Sponad drob- nego płomyka rzucał wściekłe wejrzenia, jednakże zdrad- błysk w głębi oczu świadczył, że gniew jest raczej 121 udany. Alan miał ochotę parsknąć śmiechem. Całkowicie odzyskał dobry humor. - Jakże to było? Stampede pyknął parę razy, po czym wyjął fajkę z ust i odetchnął głęboko. - To się, widzisz, zaczęło czwartej nocy po wylądowaniu w Cordowie. Nie mogłem wcześniej trafić na dyliżans. Wre- szcie jednak jadę już i gdzieś w okolicy Chitiny łapie nas ulewa. Nie deszcz, broń Boże! Co to dla nas deszcz?! To ro- biło wrażenie, że Ocean Spokojny leci z nieba na ziemię, a za nim walą jeszcze dwa oceany. Dyliżans ledwo sunie, konie brodzą, buda płynie, furman tonie na koźle. Jestem wściekły, bo głód mi dokucza, z Cordowy wyjechałem na czczo, a tu taki pech. W kącie ktoś tam siedzi — jakiś pasa- żer, co się w ślad za mną wgramolił po ciemku. Zagaduję o coś do jedzenia - on milczy. Wtenczas zaczynam kląć. Jak Bozię kocham, kląłem! Kląłem okropnie! Kląłem rząd, że pobudował takie szosy, ulewę i samego siebie, że żadnych zapasów nie wziąłem na drogę. Twierdziłem, że brzuch mam tak pusty, jak wystrzelana ładownica i nie żałowałem ani słów, ani gardła. Po prostu straciłem głowę. Wtem wiel- ka błyskawica rozjaśniła wnętrze budy. Alan, rozumiesz, zobaczyłem ją siedzącą naprzeciwko, ociekającą wodą, z błyszczącymi oczyma, pudłem na kolanach i uśmiechnię- tą. Tak, szanowny panie, uśmiechała się do mnie! Przerwał, chcąc wywrzeć większe wrażenie i powiodło mu się to w zupełności. Alan patrzył nań wielkimi oczyma. - Czwartej nocy po... - zaczął, lecz zdołał się opano- wać i tylko machnął *eką. — Mów dalej, Stampede. - Zacząłem szukać klamki u drzwi. Chciałem wyślizg- nąć się na zewnątrz, dać nura w błoto i przepaść, zanim błyśnie powtórnie. Lecz błysnęło tak prędko, żem nie zdą- żył. I co widzę. Panna otwiera właśnie swoje pudło, a po- tem, uśmiechając się, wyjaśnia, że ma pełno wspaniałego żarcia. I nazwała mnie po imieniu, jak gdybyśmy się znali całe życie, a potem przesiadła się obok i zaczęła mnie kar- 122 . Jak Boga kocham, Alan, karmiła mnie. Dyliżans zata- czał się i kołysał, pioruny grzmiały, ulewa biła w okna, a ilekroć błysnęło, widziałem jej wesołe oczy i uśmiechnięte usta, jak gdyby to piekło wokół nas sprawiało jej przyje- mność. Wariatka i tyle! Sam nie wiem, w jaki sposób zaczę- ła opowiadać, jak to pokazałeś jej mnie w palarni i jak się obecnie cieszy, że jadę z nią razem. Rozumiesz, ja z nią, nie ona ze mną! Jednym słowem, od razu wzięła mnie w garść i tak mną do tej pory kręci, jak sama chce! Zamilkł i zaciągnął się dymem. Spytał raptem: - Alan, skąd ona u diabła mogła wiedzieć, że oni jadą do twego rancza? - Wcale nie wiedziała - zaprzeczył Alan. - Naturalnie, że wiedziała. Oświadczyła od razu, że to spotkanie ze mną w dyliżansie należy do najszczęśli- wszych w jej życiu, gdyż jedzie właśnie do twego rancza i cieszy się, że będzie miała tak miłego towarzysza podró- ży. Bardzo miłego towarzysza, tak się wyraziła. Kiedy spytałem, czy wiesz o jej przyjeździe, powiedziała, że na- turalnie nie wiesz o niczym, i że będzie to dla ciebie wiel- ka niespodzianka. Mówiła jeszcze, że możliwe, iż kupi twoją posiadłość, więc chce ją sobie zawczasu spokojnie obejrzeć. Tak się rozgadała, że nawet nie pamiętam już wcale, jak tam było z tą burzą po dojeździe do Chitiny. Kiedy wsiedliśmy do pociągu, zasypała mnie gradem py- tań: o ciebie, o ranczo, o Alaskę. Możesz mi sprawić lanie, Alan, jednak wyznam od razu, że już między Chitiną a Fairbanks wyśpiewałem wszystko, com wiedział. Co tu gadać, tak mnie obłaskawiła, że gotów byłem zjeść z jej rę- ki nawet kawał mydła. Lecz później, niby nic, jęła pytać o Johna Grahama i — oprzytomniałem natychmiast. - O Johna Grahama? - bezbarwnie powtórzył Alan. - Tak, o Johna Grahama. Plotłem, co wiedziałem, a wiem dużo, tylko potem to już się chciałem jej pozbyć. Ale przyłapała mnie właśnie, gdy zamierzałem wślizgnąć się. na statek idący w górę rzeki i, trzymając za rękę, 123 l oświadczyła spokojnie, że jeszcze nie jest gotowa i że mam jej pomóc w robieniu zakupów. Prowadziła mnie po ulicy jak malca, trajkocząc cały czas, że wymyśliła dla ciebie śliczną niespodziankę. Twierdziła, że na pewno wrócisz do domu na czwartego lipca, i że wobec tego musimy mieć ko- niecznie sztuczne ognie. Bo przecież jesteś tak zagorzałym patriotą, że strasznie byś się zmartwił, gdyby nie uczczo- no należycie tego święta. Zaprowadziła więc mnie do skle- pu i wykupiła całą budę. Zapytała po prostu, ile kosztuje wszystek towar nadziany prochem. Wiesz, ile zapłaciła - pięćset dolarów! Wyciągnęła z gorsu jakieś jedwabne za- winiątko, a tam miała paczkę samych studolorowych ban- knotów - grubą na cal. A potem poprosiła mnie, żebym te wszystkie rakiety, słońca, diabelskie młyny, gwiazdy, fon- tanny i tak dalej dostarczył na statek, a poprosiła z taką miną, jakbym był zakochanym młodzieniaszkiem, który tylko czeka, aby pannie usłużyć! W podnieceniu, cały przejęty opowiadaniem, Stampede nie zauważył nawet, jaki wpływ wywarły na towarzysza jego ostatnie słowa. W oczach Alana błysnęła najpierw niewiara, potem, gdy zmiarkował, że Stampede mówi pra- wdę, jego usta nabrały surowszego wyrazu. To, co usły- szał, wydało mu się po prostu absurdem. Mary Standish przybyła przecież na pokład „Nome" jako uciekinierka. Cały jej dobytek stanowiła skromna walizeczka, którą zre- sztą porzuciła w kajucie, zanim skoczyła w morze. Jakim więc cudem mogła być w posiadaniu tak znacznej sumy? Chyba że Indianin Thlinkit przewiózł jej banknoty w łód- ce. I kto wie, czy te* pieniądze, sposób, w jaki je zdobyła w Seattle, nie były powodem jej ucieczki i całej tej kome- dii z samobójstwem?! Spąsowiał raptem, tak gwałtownie krew uderzyła mu do głowy. Podobna myśl równała się po prostu zbrodni. Było to równie wstrętne, jak szkalowanie własnej matki. Stampede, nabrawszy w płuca powietrza, odezwał się znowu: 124 - Jak widzę, Alan, nie interesuje cię to wcale. Muszę jednak mówić dalej albo pęknę. Jeżeli się potem pognie- wasz na mnie, możesz mi w łeb palnąć. Będziesz miał ra- cję. Ani pisnę! A teraz posłuchaj, jak było z tymi ogniami sztucznymi. - Mów! Słucham! - Dostarczyłem je więc na statek — ciągnął Stampede - a ona cały czas deptała mi po piętach, nie spuszczała mnie z oczu, tak się bała, że umknę. Potem znów kazała mi iść za sobą, niby żeby kupić parę drobiazgów. Miałem dźwigać sprawunki, kapujesz? Kupiła to i owo, a przede wszystkim fuzję. Pytam, na co to pani potrzebne? A ona odpowiada, to dla pana, Stampede. Więc chciałem podzię- kować, ale ona się śmieje. To nie prezent - mówi - tylko, jeżeli pan spróbuje uciekać, podziurawię pana kulami jak sito. Tak powiedziała! Potem kupiła mi nowy przyodzie- wek, od stóp do głów, wszystko, co tylko może być: buty, koszulę, spodnie, kurtę, kapelusz i krawat! I nie dała mi nawet słowa przemówić, jakbym wcale nie miał własnego zdania. Po prostu zaprowadziła mnie do sklepu, wybrała według swego gustu i kazała to wdziać. Nabrał znów w płuca powietrza i zmarnował czwartą pod rząd zapałkę, chcąc zapalić zgasłą fajkę. - Nim dotarliśmy do Tanana - ciągnął — jużem się nieco do wszystkiego przyzwyczaił. Ale tam dopiero za- częło się piekło. Panna wynajęła sześciu Indian do dźwigania bagażu i ruszyliśmy do twego rancza. Teraz Pan sobie nieco wypocznie, Stampede - mówiła do mnie uśmiechając się tak słodko, że byłeś prawie gotów zjeść ją ywcem. - Cała pana robota, to nieść „słońca" i pokazy- wać nam drogę! - Dobrze, biorę więc „słońca", ale naza- rz jeden z Indian wykręca nogę i nie może iść dalej. fu f' rzyms^e świece i coś tam jeszcze - dobrych sto ^ °w. Musieliśmy jego ładunek podzielić między siebie. na Z wieczorem rozprostować plecy. Ramiona rętwiały. I myślisz może, że pozwoliła nam cokol- 125 I wiek zostawić po drodze? A skądż«e, za nic w świecie! A cały czas, sapiąc i dysząc, Indianie pożerali ją wzro- kiem. Ostatniego dnia podróży, gdyśmy rozbili obóz tak blisko twego rancza, że dachy prawie było widać, panna zwołała wszystkich Indian i każdemu wetknęła garść do- larów ponad umówione wynagrodzenie. To dlatego, że was strasznie lubię — rzekła, a pot^m jęła im zadawać dziwne pytania. Czy mają żony i dzi-eci? Czy głodują kie- dy? Czy słyszeli już o takich, co uma^rli z głodu? I dlacze- go głód ich nawiedza? I, wyobraź sobie, Alan, Indianie od- powiadali chętnie. Nigdy nie widziałem tak gadatliwych krajowców. A na zakończenie zadała im najdziwniejsze ze wszystkich pytań, mianowicie, czy słyszeli o człowieku imieniem John Graham. Jeden powiedział, że owszem zna i zauważyłem później, że z nim ^vłaśnie prowadzi na uboczu długą, ożywioną rozmowę. Kdedy skończyła, oczy jej płonęły i nie powiedziała mi nawet dobranoc, idąc spać. To już wszystko, Alan, z wyjątkiem... - Z wyjątkiem czego? Stampede zwlekał chwilę z odpovwiedzią. Wreszcie za- chichotał krótko i w jego oczach zaświeciła ironia: - Z wyjątkiem tego, że z każdym xrueszkańcem rancza wyprawia dokładnie to samo, co całą <łrogę robiła ze mną. Wiesz, jeżeli ona powie słowo, przestaniesz tutaj być pa- nem. Bawi dziesięć dni dopiero, a m<5wię ci, nie poznasz swojej budy. Wszędzie chorągwie i gir-landy, na twój przy- jazd niby. I każdy dzieciak rzuci rodzoną matltę, by lecieć za nią. Mężczyźni uczęszczają na jakdeś kursy, które ona prowadzi. Keok i Nawadlook nie odstępują jej na krok. Nawadlook uczy się śpiewać! Umilkł na chwilę i rzekł raptem stłumionym głosem: - Zrobiłeś kapitalne głupstwo, Alanie. - Wiem o tym, Stampede. - Ona to kwiat prawdziwy. Więcej" warta niż złoto zie- mi całej. I mogłeś się z nią ożenić. Wi em o tym. Ale teraz już za późno. Uprzedzam. 126 _ Nie rozumiem. Dlaczego za późno?! - Gdyż kocha mnie! - rzucił Stampede wyzywająco i trochę groźnie. - Sam o niej myślę. Tyś pokpił sprawę. - Na miłość boską - wykrzyknął Alan. - Chcesz po- wiedzieć, że Mary Standish... - Ależ ja nie o niej mówię — machnął ręką Stampede. - Idzie o Nawadlook. Gdyby nie moje faworyty!... Przerwała mu gwałtownia detonacja. Huk płynął z bladego mroku na przedzie. Było to niby bardzo odległy strzał armatni... - Jedno z tych przeklętych „słońc" - mruknął Stampe- de _ Oto dlaczego dziewczyny tak spieszyły do rancza. Ona twierdzi, że tegoroczne obchody czwartego lipca będą miały dla Alaski wielkie znaczenie. Ciekaw jestem, co ma na myśli? - Ciekaw? - szeptem powtórzył Alan. ROZDZIAŁ XV Czwarty lipca eszcze półgodzinny marsz przez tundrę i dotarli do tak zwanego Parowu Duchów, głębokiej, szarpanej blizny w ło- nie ziemi, biegnącej od szczytów górskich przez pagórki ku dolinom. Było to ponure miejsce okutane w głębi przepast- nym mrokiem. Obrali kamienistą ścieżkę wygładzoną i wyślizganą racicami renów. Stanowszy na dnie, Alan ukląkł nad małym strumykiem, który po omacku wyszukał wśród głazów, i pił, nasłuchując tajemniczego bełkotu wo- dy, przygłuszanego pokładami mchu. Ze skalnych szpar i szczelin sączyły się leniwie chłodne krople. Stampede po- tarł zapałkę i na chwilę wyłoniła się z mroku jego twarz i błysnęły oczy ciekawie wpatrzone w głąb parowu. - Alan, chadzałeś tam kiedy? Ruchem głowy wskazał kręty korytarz, milami sięgają- cy w głąb gór. Alan odpowiedział obojętnie: - To ulubiony szlak wielkich brunatnych niedźwiedzi i rysi, które mordują nasz przychówek. Polowałem na nie czasami; zawsze sam jeden. Tuziemcy wierzą, że tu stra- szy. Zwą to miejsce Parowem Duchów i żaden Eskimos do- browolnie tu nie zajrzy. Tu wszędzie pełno ludzkich kości. - Niegdyś tu nie szukał złota? - nacierał Stampede. - Nigdy! Stampede burknął coś z obrzydzeniem. - Pomieszało ci się od tych renów — zdecydował wresz- cie. - Tymczasem w parowie jest złoto. Dwa razy je znala- złem obok ludzkich kości. Szkielety przynoszą mi szczęście. 128 _ Ależ to byli Eskimosi i wcale złota nie szukali! _ To wszystko jedno! A wiesz, panna była tu ze mną. Kiedy posłyszała, jak się to miejsce nazywa, koniecznie chciała przyjść. I, doprawdy, ona wcale nie ma nerwów! Zapomnieli jej dać przy urodzeniu. Umilkł na chwilę, po czym ciągnął dalej: _ Gdyśmy doszli do tej oślizgłej, ociekającej wodą ska- ły, z której wyrastała żółta czaszka niby jadowity grzyb, panna nie krzyknęła bynajmniej ani się cofnęła, tylko chwyciła ustami powietrze i ścisnęła mi rękę aż do bólu. Był to doprawdy wstrętny czerep, żółty jak chora poma- rańcza, mokry od wody i pleśni. Zamierzałem roztrzaskać go kulą i pewno bym to zrobił, gdyby mnie nie złapała za ramię. A potem parsknęła cichutko dziwnym śmiechem i mówi: Nie czyń tego, Stampede! To mi przypomina zna- jomą twarz, a nie chciałabym, żebyś tamtego zastrzelił! — komiczna gadka, może nie? Przypomina znajomą twarz! Któż, u Boga Ojca, może wyglądać jak zgniły czerep? Alan nie silił się nawet na odpowiedź, tylko wzruszył ramionami. Wygramolił się z czeluści mroku na światło otwartej łąki. Po tej stronie parowu krajobraz przedsta- wiał jeszcze większą rozmaitość. Na przedzie pęczniał ni- ski wzgórek; w prawo wybrzuszyny skał i ziemi pięły się coraz wyżej i wyżej, przechodząc w łańcuch górski, ginący w mgle oddalenia. Ze szczytu pagórka objęli wzrokiem rozległą tundrę, rozesłaną pomiędzy półkolistym sznurem wyniosłości na kształt wielkiej, owalnej zatoki. W głębi, maskowane przez ostatnie wzgórze, leżało ranczo. Stam- pede, idąc dobył z pochwy rewolwer i po dwakroć wypalił w powietrze. - Taki mam rozkaz — tłumaczył się zażenowany. — Ro- zumiesz, Alan, rozkaz i już! Zaledwie wypowiedział te słowa, już spoza lekkich mgieł spowijających tundrę dobiegł ku nim niesamowity wrzask. Buchnął raz, drugi, trzeci, tak żywiołowo, tak gwałtownie, że Alan widział prawie jak Tautuk, Amuk To- 129 olik i reszta drą gardła, byle się wzajem przekrzyczeć. Za- raz zagrzmiała tez seria wybuchów, aż się ziemia zatrzęsła. - Pewnie rzymskie świece - mruknął Stampede. - A wokół wiszą chińskie latarnie. I, szkoda Alan, żeś nie mógł widzieć jej twarzy, gdy się dowiedziała, ze tu u nas, w dniu czwartego lipca słońce świeci całą dobę. Znad pagórka blada smuga światła z sykiem wzbiła się w powietrze, zawisła chwilę nieruchomo, jak gdyby spo- zierając w dół, na szarą ziemię, i rozpękła się z trzaskiem na niezliczoną ilość dymiących iskier. Stampede palnął znów w niebo ze swego rewolweru i nawet Alan, podnieco- ny nagle, wystrzelił w górę cały magazyn swojej fuzji. Jed- nak gwar i łoskot dochodzący z oddalenia zagłuszyły huk wystrzałów Nowa rakieta wzbiła się w przestworza. Po- tem dwa słupy ognia buchnęły nad ziemią i słychać już było wrzask głosów dziecięcych zmieszany z głosami mę- skimi. Cała ludność rancza zbiegła się witać gospodarza Z dalekich łąk wysokogórskich przybyli półdzicy pasterze Po raz pierwszy spotykano go tak szumnie i uroczyście. Alan wiedział, ze to zasługa Mary Standish. W piersi Alana serce biło mocno i nierówno. Ani sły- szał, jak Stampede tłumaczy, ze on sam, Amuk Toolik i dwa mendle dzieciaków pracowali tydzień cały, groma- dząc chrust i suchy mech na ogniska. Ogniska płonęły już trzy, gdy zaś wydłużonym krokiem ruszyli przez tundrę, głucho zadudniły niewidzialne tam-tamy Ze szczytu ma- łego kopca objęli wzrokiem zabudowania osady. Wokół do- mostw ganiały podniecone sylwetki, dzieci i kobiety ciska- ły paliwo w ogień*, muzykanci usadowieni w półkole wytrzeszczali oczy w stronę, skąd pan miał przybyć, a pół setki lampionów chińskich kołysało się łagodnie, trąca- nych nocnym powiewem. Wiedział, czego się po nim spodziewają, były to bo- wiem prawdziwe dzieci. Nawet Tautuk i Amuk Toolik, główni jego pomocnicy, silni, odważni, gotowi życie dlań poświęcić, gdyby zaszła taka potrzeba, byli także dziećmi. 130 l Alan wręczył staremu swa fuzję i pospieszył przodem. Głośno, na całe gardło rzucił zew tundry i natychmiast tłum kobiet, mężczyzn i dzieci pędem ruszył mu naprze- ciw. Umilkł łoskot tam-tamów; muzykanci skoczyli na równe nogi. Fala zalała Alana zewsząd; otoczyła go, po- niosła. Przenikliwe wrzaski i śmiechy, dziecięce piski za- chwytu, skłębiły się w jeden ogłuszający hałas. Oburącz ściskał spracowane, twarde dłonie mężczyzn, delikatniej- sze i węższe ręce kobiet. Chwytał w ramiona dzieci, klepał szerokie bary i mówił, mówił, nazywając każdego po imie- niu bez wahania, bez pomyłki, jakkolwiek, wliczając dzie- ci, tłum liczył przeszło pół setki głów. To byli przecież jego ludzie. Grała w nim duma, radość, przywiązanie i poczu- cie władzy. Wiedział, że go kochają. Tłoczyli się wkoło ni- by jedna wielka rodzina. Więc po raz drugi i trzeci tulił te same brązowe prawice i podnosił w powietrze rozpromie- nione bachory pod rozczulonym wejrzeniem matek. Lecz raptem drgnął i zastygł na mgnienie bez ruchu. Pod okapem domu, w świetle chińskich lampionów, ujrzał Mary Standish. Sokwenna, starzec tak wiekowy, że cho- dził zgięty wpół robiąc wrażenie wiedźmy, tkwił u jej bo- ku. W następnej chwili głowa Sokwenny znikła, zabrzmiał natomiast łoskot tam-tamu. Równie szybko jak się poprze- dnio zebrał, tłum rozpadł się i rozproszył. Muzykanci kuc- nęli znów na ziemi tworząc półkole. Trysnęły w górę fajer- werki. Tancerze łączyli się w grupy. Rzymskie świece zapłonęły na niebie. Słońca zawirowały w powietrzu. Przez otwarte drzwi izby ryknął gramofon. Był przezna- czony wyłącznie dla niego. Poznał nutę i słowa: „Gdy John wraca do domu..." Mary Standish nie ruszyła się z miejsca. Stała teraz sama jedna, uśmiechając się doń oczyma i ustami. Różniła się ogromnie od tej Mary, która znał na statku. Zalęknie- nie, bladość lic i dziwny przymus, będące jakby nieodłącz- n^ jej cechą, znikły całkowicie. Promieniała chęcią czynu 1 radością życia, jednakże nie wyładowywała swej energii 131 ani słowem, ani gestem. Jakże wyraziście natomiast mó- wiły jej oczy i usta, cała smukła postać, gdy tak czekała na niego. - Jakie to wszystko bajeczne - rzekła, skoro się do niej zbliżył, a głos jej lekko drżał. - Nie domyślałam się wcale, że tak bardzo do pana tęsknią. To musi być strasz- nie przyjemnie, czuć się tak kochanym! - Pomogła im pani dać wyraz tej radości - odparł. - Dziękuję serdecznie. Stampede mi mówił, ile z tym było kłopotu. A jako jedyna nagroda, iluzoryczna możliwość zamerykanizowania niedowiarka. - Tu ruchem brody wskazał pół tuzina flag gwieździstych, łopoczących nad je- go dachem. — Swoją drogą są wcale ładne. - To nie był żaden kłopot - odparła mu wesoło. - I nie gniey.,1 się pan, prawda? Ubawiłam się setnie! Odpowiadając jej, Alan usiłował przybrać obojętne wejrzenie i wodził oczami po rozbawionym tłumie. Zdawa- ło mu się, iż jest jedna tylko rzecz do powiedzenia, przy czym należy wyrazić ją spokojnie i bez widocznego wzru- szenia. - Nie gniewam się - rzekł. - Przeciwnie, jestem tak dalece rad, że nie oddałbym tego powitania za całe złoto Alaski. Żałuję tego, co się stało w topolowym gaju, jednak- że i tamtej chwili również nie przehandlowałbym za żad- ne skarby świata. Cieszę się, że pani żyje! Cieszę się, że pani tu jest! Jednakże brak mi czegoś. Pani wie, czego. Musi mi pani wyznać całą swoją tajemnicę. To jedyne ucz- ciwe wyjście. Musnęła palcami jego ramię. - Poczekajmy do jutra! Proszę, poczekajmy do jutra! - A co jutro? - Będzie pan miał prawo zadać mi każde pytanie, ja- kie pan uzna za wskazane i jeśli pana nie zadowolę ode- słać mnie tam, skąd przybyłam. Ale dziś proszę mi nie psuć zabawy. To wszystko jest takie cudne, takie wzrusza- jące, pan i ci ludzie, i ich radość!... 132 Syk rakiet i pękanie słońc zagłuszały jej słowa tak, iż Alan musiał pochylać głowę, by ułowić cokolwiek. Ręką wskazała chatę poza jego domem. - Mieszkam wraz z Keok i Nawadlook, przyjęły mnie do siebie. I doprawdy myślę nieraz, że kocham tych wszy- stkich ludzi nie mniej od pana. Nawadlook zbliżała się właśnie i Mary, musnąwszy wpierw ramię Alana palcami, odeszła wraz z przyjaciółką. Na odchodnym rzuciła mu jeszcze: - Jeśli pan zachce, to możemy później zatańczyć ra- zem przy dźwiękach tam-tamów. Obserwował ją, jak się oddalała szybko. W pewnej chwili obejrzała się i posłała mu uśmiech dziwnie pogod- ny. Alan uczuł, jak serce bije w nim silniej. Pospieszył w stronę muzykantów i tancerzy. Ze zdziwieniem spo- strzegł, że zachodzi w nim wyraźna zmiana. Dotychczas nigdy nie brał udziału w zabawach tuziemców, trzymając się zawsze na uboczu i tylko zachęcając ich uśmiechem. Obecnie czuł po prostu fizyczną potrzebę wyładowania na- gromadzonej radości i energii. Stampede puścił się właśnie w pląsy. Wyrzucając nogi wysoko, ryczał do wtóru innym, podczas gdy kobiety dro- biły naprzeciw mężczyzn, kolebiąc się rytmicznie i podkre- ślając tempo ruchami ramion. Chóralny wrzask przywitał pojawienie się Alana. Za- praszano go tak zawsze, jednakże dziś po raz pierwszy usłuchał, zajmując miejsce między Stampedem i Amuk Toolikiem. Muzykanci, szalejąc z podniecenia, omal nie rozwalili tam-tamów. I dopiero gdy zabrakło mu tchu, a pot zalał mu oczy, Alan dostrzegł Mary Standish w kole tańczących kobiet. Oczy jej błyszczały, skoro zaś zauważy- *a> że patrzy na nią, klasnęła w dłonie z uciechy. Alan od- powiedział uśmiechem i pomachał do niej ręką. Jeszcze godzina zabawy, wrzasków i tańców, pytań 1 °dpowiedzi i Alan znalazł się wreszcie sam jeden w czte- rech ścianach swego domu. Z sympatią objął wzrokiem 133 wielką izbę mieszczącą w sobie zrazem gabinet i jadal- nię. Nigdy dotąd nie uczyniła na nim tak przyjemnego wrażenia. Początkowo zresztą flie zauważył żadnych zmian, bowiem biurko stało na dawnym miejscu, stół zaj- mował środek pokoju, na ścianach wisiały znajome obrazy i lśniła dobrze wyczyszczona broń. Podłogę zaścielał stary dywan. Lecz wtem, niespodzianie, dostrzegł także rzeczy nowe. Miast ciemnych zasłon w oknach wisiały jasne fi- ranki, a stół i tapczan w głębi zaścielały nowe pokrycia. Na biurkach, w brązowych ramkach, stały dwa portrety: Jerzego Waszyngtona i Abrahama Lincolna, a ponad ni- mi, na ścianie, krzyżowały się cztery małe gwieździste chorągiewki. Alan przypomniał sobie rozmowy na pokła- dzie „Nome" i zrozumiał, że tylko Mary Standish mogła tu te emblematy umieścić. W pokoju były również kwiaty i naturalnie te także po- chodziły od niej. Zrywała zapewne co dzień świeże wiązan- ki w oczekiwaniu dnia jego powrotu; myślała o nim również w Tanana, kupując te firanki i pokrycia. Przyszedł do sy- pialni i znów zobaczył nowe zasłony w oknach, nową kapę na łóżku i nawet parę czerwonych marokańskich pantofli, których jako żywo, nie widział nigdy przedtem. Podniósł je z ziemi i parsknął wesołym śmiechem, stwierdzając, jak bardzo optymistycznie oceniła rozifllary jego nóg. Wrócił do bawialni i siadłszy W fotelu zapalił fajkę. Nie mógł jednakże długo wysiedzieć, wstał więc i wyjrzał przez okno. Gwar już dawno ucichł. Wid^ć, ludzie już dawno uda- li się na spoczynek. Ze swego okna Alan widział dom, w którym mieszkały Keok i Nawadlook ze swym opieku- nem, starym, pomarszczonym Sokwenną. Zgodnie z jego słowami Mary Standish przebywała również pod tym da- chem. Alan patrzył długi czas pogrążony w głębokiej zadu- mie, aż ostatnie odgłosy życia zamarły w nocnej ciszy. Stuk do drzwi wyrwał go z zamyślenia. Wszedł Stam- pede. Skinął krótko głową i usiadł. Niepewnie powiódł wkoło wzrokiem. - Ładny był wczorajszy wieczór, Alanie. Wszyscy się cieszyli, żeś nareszcie przybył. - Zdaje się, że tak. Rad jestem, żem znów do domu trafił- - Mary Standish pracowała za trzech. To ona przybra- ła ten pokój. - Od razu to odgadłem. Oczywiście Keok i Nawadlook pomagały j ej. - Niewiele! Przeważnie robiła wszystko sama. Zakła- dała firanki. Ustawiała portrety. Przybijała chorągiewki. Zbierała kwiaty. Słowem, starała się bardzo. Może nie? - Owszem - przyznał Alan. - Ładna też jest? - Niezwykle! Stampede miał dziwny wyraz oczu. Nerwowo wiercił się na krześle, jakby nie mogąc dobrać słów. Alan usiadł naprzeciw niego. - No, dalej Stampede, co masz na wątrobie? - Piekielne rzeczy przeważnie - wybuchnął naraz Stampede z rozpaczą. - Nurtuje mnie to i nurtuje. Ale nie chciałem ci psuć zabawy. Wiem, że mężczyzna powinien trzymać język za zębami, jeśli idzie o kobietę, ale w tym wypadku, zdaje mi się, trzeba postąpić inaczej. Psiakrew, jakże mi się nie chce gadać. Dałbym się raczej gadzinie ugryźć! Jednakże palnąłbyś mi chyba w łeb, gdybyś od- gadł, że wiem coś w tej sprawie i milczę. - W jakiej sprawie?! - W najważniejszej! Kim jest kobieta, zwąca się Mary Standish? 134 ROZDZIAŁ XVI Skrawek listu yraz fizycznego wprost wysiłku w twarzy Stampede Smitha nie przeraził zbytnio Alana. Przeciwnie, czuł jak gdyby pewną ulgę, obok znacznej ciekawości. Musiał prze- cież znad prawdę, najbardziej zaś obawiał się chwili, gdy dziewczyna sama mu ją wyjawi. Toteż zapowiedź starego wyraźnie uprościła sytuację. - Mów! — ozwał się wreszcie Alan. - Co wiesz o Mary Standish? Stampede pochylił się przez stół z błyskiem rozpaczy w oczach. — To świństwo — mruknął. - Ja wiem. Mężczyzna, któ- ry obmawia kobietę poza jej plecami, winien dostać kulką w łeb i bądź pewien, że gdyby to było cokolwiek innego, nie puściłbym pary z ust. Ale tę rzecz musisz wiedzieć. A poza tym, nie pojmiesz nigdy, jak obrażliwie postępuję. Ty przecież nie jechałeś z nią dyliżansem podczas tej wi- chury, która cały Ocean Spokojny wydmuchiwała z brze- gów. Ani nie karmiła cię. Ani nie pociłeś się wraz z nią na szlaku od Chitiny po ranczo, jak ja. Gdybyś był na moim miejscu, tobyś także miał ochotę pchnąć nożem człowieka, który by ją obmawiał! - Nie wtrącam się bynajmniej do twoich spraw osobis- tych - upomniał go Alan spokojnie. — To wyłącznie należy do ciebie. — I w tym cała trudność - podkreślił tamten frasobli- wie. - To nie moja sprawa. To właśnie twoja. Gdybym zwie- 136 cokolwiek po drodze, zanim przybyliśmy do rancza, wgzystko poszłoby innym torem. Pozbyłbym się jej jakoś. Ale odkryłem prawdę dopiero dziś wieczorem, kiedy odnosi- łem Keok gramofon. Odtąd łamię głowę, co robić. Gdyby ona po prostu umykała ze Stanów przed policją jako zło- dziejka, wspólniczka fałszerzy pieniędzy czy coś podobnego moglibyśmy jej przebaczyć. Nawet gdyby zamordowała ko- goś - tu wykonał dłonią rozpaczliwy gest - i to by jeszcze uszło. Ale idzie o coś innego, o rzecz znacznie gorszą! Urwał i pochylając się jeszcze bliżej, kończył głucho: - Jest jedną z agentek Johna Grahama, nasłaną, by cię szpiegować. To straszne, co ja mówię, ale, niestety, mam dowody! Wyciągnął rękę poprzez stół i bardzo wolno otworzył zaciśniętą pięść. Gdy cofnął rękę, na stole pozostał zmięty kawałek papieru. - Znalazłem u niej na podłodze - tłumaczył. - Sam nie wiem, dlaczego to podniosłem ani po co zajrzałem do środka. Ot, przypadek. Podczas gdy Alan czytał parę słów skreślonych na pa- pierze, Stampede czekał, pilnie obserwując lekki skurcz na twarzy przyjaciela. Po chwili Alan wstał, wypuścił kar- tkę z palców i milcząc podszedł do okna. W chacie, pod da- chem której tak gościnnie przyjęto Mary Standish, światło już zgasło- Stampede wstał również. Zauważył lekkie, nie- dostrzegalne niemal wzruszenie ramion Alana. Alan łł°lt przemówił pierwszy: - To jest właśnie owo brakujące ogniwo. Doskonale łą- czy ze sobą poszczególne wiadomości. Dziękuję ci, Stam- pede. Przyznaj jednak, że mało brakowało, a byłbyś nic nie powiedział. - PrzyznaJ? ~ burknął Stampede, _ I w tym przypadku również nie miałbym do ciebie Pretensji. To ten rodzaj kobiety, o której trudno mówić co złego, gdyZ wydaje ci się zawsze, że oskarżając ją, popeł- niasz kłatf*stwo- Wychodząc z tego założenia, będę wierzył 137 Grahamem, było to niemożliwe, ów list, jej postępki, dzi- waczne powiedzenia, stanowiły nieodparte argumenty jednocześnie jednak, dobywając na jaw wszelkie szczegóły' wynajdywał w nich nowe, niezmiernie ciekawe rysy. Na przykład, czyż nie należało przypuszczać, że Mary Standish, miast iść ręka w rękę z Johnem Grahamem pracuje przeciwko niemu. Może jakieś gwałtowne nieporo- zumienie z szefem skłoniło ją do ucieczki na pokład „No- me", zaś nieprzewidziane spotkanie z Rosslandem — za- klętą duszą Grahama - było przyczyną desperackiego skoku w morze? Wahając się między wyborem tych dwu możliwości, czuł jednakże, jak go stale przygniata bolesny ciężar. Je- żeli nawet obecnie Mary Standish nienawidzi Johna Gra- hama, nie da się zaprzeczyć, iż poprzednio i to niezbyt dawno, należała do jego zaufanych współpracowników; list był tego dostatecznym dowodem. Co mianowicie spowodowało rozłam, wpłynęło na ucieczkę dziewczyny w Seattle i skłoniło ją potem do odegrania komedii samo- bójstwa - mogło zawsze pozostać dlań tajemnicą, a pra- wdę powiedziawszy w chwili obecnej nie nazbyt nawet pragnął zajrzeć w głąb tej afery. Wystarczała mu świado- mość, że Mary boi się przeszłości i tego, co zaszło niegdyś i że właśnie w chwili okropnej trwogi ścigana przez jedne- go z zauszników Grahama, schroniła się pod jego opiekę, a nie zdoławszy go przekonać, nadała wypadkom tak dra- matyczny bieg. Tu przypomniał sobie, że jednocześnie usi- łowano przecież zamordować Rosslanda. Co prawda fakty dowiodły, że Mary nie ponosiła bezpośredniej odpowie- dzialności, jednakże zbieg okoliczności upoważniał do naj- dzikszych przypuszczeń. Odsunął się od okna, otworzył drzwi i wyszedł. Chłod- ny powiew nocy z chrzęstem kołysał papierowe latarnie; chorągiewki trzepotały na wietrze. Ich łagodny szelest działał kojąco na stargane nerwy, przywodząc na myśl ów 140 dzień w Skagway, gdy Mary szła z nim ramię w ramię, promiennymi oczami chłonąc piękno gór. Czyż nie wszystko jedno, kim jest, kim była, skoro po- siada tyle uroku? Tyle wdzięku! Tyle prawdziwej, męskiej odwagi. Spojrzał znów na chorągiewki łopocące z wiatrem na dachu jego domu, po czym wrócił do izby, szybko zdjął ubranie i rzucił się na łóżko. A zapadając już w sen, pomy- ślał, że wszystkie troski są jedną wielką blagą, zaś życie jest piękne, gdyż Mary Standish nie umarła, żyje i jest tu, blisko. l ROZDZIAŁ XVH Ranek Alana /\lan spał doskonale kilka godzin, lecz mimo znużenia i kłopotów dnia poprzedniego, zbudził się, jak postanowił, o szóstej. Służąca, Wegaruk, pamiętała o zwyczajach pa- na, toteż czekała nań już wielka misa pełna chłodnej wo- dy. Alan umył się, ogolił, włożył czyste ubranie i przed siódmą zasiadł do śniadania. Stół, przy którym jadł za- zwyczaj, stał w małym pokoiku o dwu oknach, poprzez które, jedząc, mógł obserwować większość zabudowań rancza. Domki te zbudowane starannie ze sprowadzonego z gór drzewa, wyciągnięte w równej linii wzdłuż jedynej uliczki, nie przypominały w niczym zwykłych chat eski- moskich. Przed każdym leżało istne morze kwiatów, zaś w samej głębi, na małym wzgórku, stał domek Sokwenny. Ponieważ Sokwenna był najstarszym spośród wszystkich mieszkańców, a tym samym najmądrzejszym, ponieważ także gościł pod swoim dachem Keok i Nawadlook, naj- piękniejsze dziewczyny osady — jego dom, pod względem wielkości, ustępował: jedynie dworkowi Alana. Alan, je- dząc i obserwując go, spostrzegł teraz ponad dachem spi- ralę sinego dymu. Lecz był to jedyny objaw życia. Tymczasem słońce stało już bardzo wysoko, odbywszy przeszło pół drogi między linią horyzontu a zenitem. Parę godzin temu wynurzyło się na widnokręgu od strony pół- nocnej, teraz zaś miast ku zachodowi płynęło wyraźnie na wschód. Alan wiedział, że mężczyźni dawno już odeszli do 142 tad kobiety zaś i dzieci nie zbudziły się jeszcze, odsypia- jąc wzruszenia ubiegłej nocy. Wstając od stołu raz jeszcze rzucił wzrokiem w stronę chaty Sokwenny. Jakaś samotna postać wynurzyła się właśnie z drugiej strony zbocza i stanęła pod słońce u szczytu pagórka. Nawet z tej odległości, mimo że słońce biło mu prosto w oczy, Alan wiedział, że to Mary Standish. Pełen stoickiego spokoju odwrócił się plecami do okna i zapalił fajkę. Dobre pół godziny porządkował później swoje papiery i książki gospodarcze, oczekując Tautuka i Arnuk Toolika, kiedy zaś nadeszli, zegarek wskazywał dokładnie godzinę ósmą. - To był bardzo dobry rok - rzekł Tautuk w odpowiedzi na pierwsze pytanie Alana. - Doskonale nam się wiodło. - Piekielnie dobry rok! - poparł jego świadectwo Amuk Toolik. — Moc cieląt! Racice zdrowe! Gęsty mech! Mało wilków! Tłuste stada! Piekielnie dobry rok! Zagaiwszy sprawy w ten sposób, pogrążyli się wszyscy trzej w ich drobiazgowym rozbiorze. Alan zatonął w pracy całkowicie, czując radosną dumę pioniera, wytyczającego linię nowych granic. Nie zważał, że czas leci. Stawiał setki pytań, zaś Tautuk i Amuk Toolik gubili wprost języki, pragnąc opowiedzieć wszystko naraz. Ich głosy grzmiały niby hymn triumfalny. Oto, od kwietnia do maja, liczeb- ność stad wzrosła o tysiąc głów, przy czym krzyżowanie rasy azjatyckiej z dzikim leśnym karibu dało setkę wprost niezwykłych cieląt. Nigdy jeszcze pod zimową warstwą śniegu nie znajdowano tak gęstych pokładów mchu, unik- nięto pożaru tundry, choroba racic nie pojawiła się wcale, pobito wszelkie rekordy płodności. Wreszcie, prowadzenie mlecznej farmy pod kręgiem polarnym z dziedziny fanta- stycznych eksperymentów przeszło w fazę rzeczywistości, bowiem Tautuk miał już teraz siedem samic karibu, dają- cych każda po litrze mleka dwa razy dziennie, przy czym to było niemal równie tłuste jak najlepsza śmietan- 143 ka krowia. Dwadzieścia innych karibu dawało do pół litra przy każdym udoju. Amuk Toolik natomiast rozwodził się szeroko nad nie- prawdopodobnymi wprost wyczynami wyścigowych karibu. Trzylatek Kauk na przykład ciągnąc sanie po świeżym śnie- gu przebył pięć mil w trzynaście minut i czterdzieści siedem sekund. Kauk i Olo, we dwójkę, z identycznymi sankami, po- konały dziesięć mil drogi w dwadzieścia sześć minut i czter- dzieści sekund, a pewnego razu ta sama para przy próbie wy- trzymałości pokonała jednym skokiem dziewięćdziesiąt osiem mil. Eno i Sutka, pierwsze dorosłe mieszańce leśnych karibu, odznaczający się masywną budową, wlekły ładunek wagi ośmiuset funtów* w ciągu trzech dni z rzędu, robiąc czterdzieści mil dziennie. Agenci z Fairbanks i Tanana oraz z półwyspu Seward proponowali już po sto dziesięć dolarów za głowę materiału hodowlanego, mającego w sobie krew dzi- kich karibu, w ciągu zimy zaś schwytano i dołączono do stad siedem młodych byczków i dziesięć pięknych samic. Dla Alana był to prawdziwy triumf. I nie o osobistą fortunę mu szło. Widział kochany kraj - Alaskę, budzącą się wreszcie z wiekowego snu; ziemia będąca niegdyś ko- lebką świata całego nabierała znów sił i życia. Toteż długi czas jeszcze po odejściu Tautuka i Amuk Toolika serce Alana drżało głębokim uczuciem szczęścia. Skoro wreszcie spojrzał na zegarek, zdziwił się, że go- dziny lecą tak szybko. Zanim, skończywszy porządkować papiery i książki, wyszedł, była prawie pora obiadowa. Sły- szał głos Wegaruk, dobiegający z ciemnego wnętrza podzie- mnej lodowni, wykutej w zmarzniętym podglebiu tundry i ułowił jednocześnie słaby błysk jej świecy. Przystanąwszy, po chwili namysłu skręcił, zszedł po cichu parę stopni i zna- lazł się w wielkiej, kwadratowej izbie, osiem stóp** pod po- wierzchnią. Od setek tysięcy lat ziemia nie odtajała tu ani * Funt - podstawowa angielska jednostka miary, wynosząca około 0,4536 kg. ** Stopa - angielska jednostka długości, odpowiadająca 0,3048 m. 144 razu. Wegaruk miała zwyczaj rozmawiać sama z sobą, jed- nakże Alanowi wydało się dziwne, że stara własnym uszom tłumaczy tak dokładnie, iż gleba tundry mimo tropikalnego niemal bogactwa roślinności letniej, nie odmarza nigdy głę- biej niż na trzy do czterech stóp, poniżej zaś ziemia jest wiecznie skrzepnięta i to od tak dawna, że „nawet duchy zapomniały od kiedy". Alan uśmiechnął się, słysząc tę ga- wędę o duchach i miał właśnie zdradzić swoją obecność, gdy przeszkodził mu głos tak bliski, że rozmówca, ukryty w cieniu ściany, mógłby go łatwo dotknąć. - Dzień dobry, panie Holt! Była to Mary Standish i Alan dość niemądrze wytrze- szczył oczy, chcąc ją dojrzeć w mroku. - Dzień dobry — odparł. — Szedłem właśnie do miesz- kania pani, gdy zwabił mnie głos Wegaruk. Widzi pani, po tak długim pobycie w Stanach nawet do tej ponurej lodow- ni czuję żywą sympatię. Czy szukacie mięsa, matko? - za- wołał w stronę Wegaruk. Stara odpowiedziała twierdząco, obracając ku niemu krępą, kwadratową niemal postać, przy czym blask jej świecy, płonącej jaskrawo wewnątrz otwartej puszki od konserw, padł wprost na Mary Standish. Jakby ją kto sło- necznym światłem oblał. Wydała się Alanowi tak piękną, tak niezmiernie pożądaną, aż dreszcz go przeszedł. Był nadal pod wrażeniem i wtedy nawet gdy z chłodu i mroku piwnicy wydostali się znów na ciepło i światło dzienne i poszli przez tundrę w kierunku chaty Sokwenny. Całą drogę Mary gawędziła z ożywieniem, przez które przebija- ło jednak pewne leciutkie zaambarasowanie. Powiedziała mu, że Keok i Nawadlook wybrały się umyślnie na daleki spacer, by dać im możność swobodnej rozmowy. Zauważył, ze mówiąc to, rumieni się lekko, jednakże nie ułowił w jej oczach nawet cienia wahania lub obawy. W bawialni Sokwenny, wzorowanej na jego własnej 1 pełnej świeżego kwiecia, Alan usiadł, dziewczyna zaś siadła obok i czekała, by przemówił pierwszy. 145 - Pani kocha kwiaty? — zaczął Alan niezręcznie. - Chciałem właśnie podziękować za te bukiety u mnie i w ogóle za wszystko. - Kwiaty to moja mania - odparła. — A nigdy nie wi- działam równie pięknych jak tutaj. Kwiaty i ptaki. Nie przypuszczałam, że ich tutaj tak wiele. - Nikt tego nie przypuszczał! Któż oprócz nas zna Alaskę? Urwał i przywarł do niej wzrokiem, siląc się przejrzeć ją do głębi. Siedziała cichutko, trochę blada, nieodgadnio- na jak wprzódy. Wtenczas, w porywie nagłej rozpaczy, za- wołał, wyciągając ku niej ręce: - Mary, na miłość boską, wyznaj mi prawdę! Powiedz, po coś tu przybyła?! - Przybyłam - odparła spokojnie, nie spuszczając z niego oczu - ponieważ wiem, że człowiek taki jak pan, gdy kocha kobietę, będzie walczył o nią i bronił jej, nawet gdyby nigdy nie miała być jego. - Ależ pani nie wiedziała o tym aż do chwili spotkania w topolowym gaju?! - Wiedziałam wcześniej! Słyszałam w chacie MacCor- micka. Wstała z wolna. On podniósł się również, spoglądając na nią półprzytomnie, podczas gdy zrozumienie, wyczucie prawdy rozjaśniło mu umysł. Zdumiony wykrzyknął: - Była pani w chacie? Ellen MacCormick dała pani wszystko? Skinęła głową twierdząco: - Tak, tę walizeczkę, którą pan przyniósł ze statku. Och, proszę się nie gniewać! Proszę być wyrozumiałym. Trafiłam do chaty tego dnia właśnie, gdy pan wrócił z ostatnich poszukiwań. Pan MacCormick nie wiedział o niczym, ale ona wiedziała. Nakłamałam jej trochę, tro- szeczkę, tyle tylko, by wydobyć obietnicę, że panu nic nie powie. Bo widzi pan, straciłam wtenczas zaufanie do świata i odwagę i bałam się pana! 146 - Mnie?! - Pana i w ogóle wszystkich. Znajdowałam się w po- koiku za plecami Ellen MacCormick, gdy ona zadała panu to... to pytanie. A gdy usłyszałam odpowiedź pana - ska- mieniałam po prostu. Byłam oszołomiona; nie mogłam uwierzyć. Sądziłam przecież, że po tym, co zaszło na stat- ku pogardza pan mną, a poszukuje mego ciała jedynie z poczucia obowiązku. Dopiero, gdy dwa dni później Ellen MacCormick otrzymała pana listy i przeczytałyśmy je... - Otwarła pani oba?... - Naturalnie! Jeden przecież miał być otwarty zaraz, a drugi - gdy ja się znajdę. Otóż ja się znalazłam! Może to nie było zresztą zbyt uczciwe, ale któreż kobiety zdołają się oprzeć podobnej pokusie! Zresztą — chciałam wiedzieć! Czyniąc to wyznanie nie spuściła oczu ani nie odwróci- ła głowy. Z bajecznym spokojem wytrzymała spojrzenie Alana. - Wtenczas uwierzyłam! Zrozumiałam, przeczytawszy ten list, że jest pan jedynym człowiekiem na świecie, który potrafi mi pomóc, jeśli się do niego zwrócę. Tylko nie mam już odwagi i... i boję się, że każe mi pan odejść! Po raz wtóry zobaczył łzy w jej szeroko otwartych oczach, łzy, których nie usiłowała zetrzeć i poprzez które uśmiechnęła się nigdy nie widzianym czarownym uśmie- chem. Alan przemówił, z trudem rozchylając suche wargi. - Przyszła pani więc, bo panią kocham! Ale, pani... sama?... - Przyszłam dlatego, że od początku miałam do pana wielkie zaufanie. - Musiało być coś jeszcze - nacierał. - Jakaś inna przyczyna. - Dwie - przyznała. Łzy jej już wyschły, natomiast twarz zabarwił lekki rumieniec. - A te są?... - Jednej nie może się pan dowiedzieć. Co do drugiej, jeżeli ją powiem, pogardzi pan mną. Jestem tego pewna! 147 - To ma coś wspólnego z Johnem Grahamem? Skinęła głową. - Tak. Po raz pierwszy przysłoniła oczy frędzlami długich rzęs. Jej policzki różowiały coraz silniej. Gdy zaś spojrzała nań znowu, w oczach miała płomień. - John Graham - powtórzyła. - Człowiek, którego pan nienawidzi. Alan wstał i skierował się ku drzwiom. Tu zatrzymał się i patrząc na nią spokojnie, rzekł: - Zaraz po obiedzie wyruszam na inspekcję stad w gó- ry. Miło mi będzie, jeżeli pani tu zostanie jako mój gość. Zauważył, iż odetchnęła głęboko, z ulgą, a oczy je roz- błysły. - Dziękuję panu! — wykrzyknęła z przejęciem. - Dzię- kuję strasznie! Po czym niespodzianie skoczyła ku niemu, jakby rap- townie wyzbyta wszelkich wahań. Obrócił się do niej twa- rzą i przez chwilę trwali tak oboje, milcząc. - Żałuję, żałuję okropnie, że powiedziałam panu tyle przykrych rzeczy na pokładzie „Nome" - zaczęła Mary. - Zarzuciłam panu tchórzostwo, nieuczciwość i Bóg raczy wiedzieć, co jeszcze, a teraz tak bym chciała to cofnąć. Jest pan wielkoduszny, wspaniały, niezwykły, bowiem przyjmuje mnie pan jako gościa, wiedząc, że jestem skala- na łącznością z człowiekiem, którego pan tak nienawidzi i który tak nienawidzi pana. Ale ja nie chcę, żeby pan te- raz odchodził! Chcę wyznać, kim jestem, dlaczego tu przy- szłam i modlę się w, duszy, by usłyszawszy to wszystko, zdobył się pan na wyrozumiałość. ROZDZIAŁ XVIII Zły duch Alan doznał wrażenia, iż świat podległ raptem jakiejś wielkiej zmianie. W izbie panowała zupełna cisza, mącona jedynie nerwowym oddechem Mary. Dziewczyna stała twarzą do okna, spoglądając w zalany słońcem przestwór. Alan słyszał od strony zagrody karibu głos Tautuka woła- jącego Keok i dźwięczny śmiech Indianki w odpowiedzi. Srebrzysty drozd frunął na dach domu Sokwenny i zaśpie- wał. Było to niby dobra wieść przeznaczona dla nich oboj- ga, sławiąca piękno i nieśmiertelną chwałę życia. Mary odwróciła się do okna z błyszczącymi oczyma. - Ten drozd przylatuje co dzień śpiewać na naszym dachu - rzekła. - Dlatego, być może, że pani tu jest - odparł Alan. Spojrzała nań poważnie. - Myślałam już o tym. Bo wie pan, ja wierzę w bardzo wiele nieprawdopodobnych rzeczy. Cóż jest piękniejszego niż duch zaklęty w sercach ptaków. Gdybym miała um- rzeć, chciałabym mieć przy sobie śpiewającego ptaszka. Nie ma takiej wielkiej beznadziejności, której by nie roz- jaśniła pieśń ptasia. Skinął głową, usiłując dobrać słowa do właściwej odpo- wiedzi. Czuł się nieswojo. Mary przymknęła drzwi, które zostawił na w pół otwarte, i lekkim gestem wskazała mu opuszczone przed chwilą krzesło. Usiadł posłusznie. Zaję- ła miejsce naprzeciw i uśmiechnęła się smutno. 149 - Byłam strasznie niemądra. To, co powiem panu te- raz, należało wyznać na pokładzie „Nome". Ale się bałam. Teraz nie boję się już, tylko mi wstyd, wstyd okropnie wy- jawić panu prawdę. Rada jestem jednak, że się tak wszy- stko stało, gdyż inaczej nie przyszłabym tutaj i nie pozna- ła tych ludzi i tego kraju. A to dla mnie wiele znaczy. Zrozumie pan, gdy wyznam... - Nie chcę tego - przerwał jej niemal szorstko. - Nie chcę, by pani stawiała to w ten sposób. Jeżeli mogę pani pomóc, jeżeli chce mi się pani zwierzyć jak przyjacielowi, to co innego. Nie życzę sobie słuchać spowiedzi! Wygląda- łoby na to, że pani nie dowierzam! - A wierzy mi pan?! - Wierzę! I gdybym panią teraz stracił, tak jak myśla- łem, że tracę wtedy, na statku, słońce i śpiew ptaków przestałyby dla mnie istnieć. - Och, pan naprawdę tak myśli?! Wykrzyknęła te słowa głosem dziwnie zdławionym i patrząc na nią, Alan miał wrażenie, że widzi tylko jej oczy, w twarzy tak bladej jak płatki białych rumianków. Sam wzruszony niezmiernie zdziwił się jednak, czemu dziewczyna tak zbladła. - Pan naprawdę tak myśli - powtórzyła z wolna - po tym wszystkim, co zaszło, po... po przeczytaniu tego skra- wka listu, który Stampede znalazł? Zdziwił się. Skąd mogła wiedzieć o tym, co, jak sądził, było tajemnicą między nimi dwoma. Szybko obracał w móz- gu nowy problem. W jego twarzy wyczytała podejrzliwość. - Nie, nie, to nie Stampede - rzekła prędko. - On mi nie mówił. To tylko tak wyszło. I, znaczy, mimo tego listu pan wierzy mi nadal? - Muszę wierzyć. Byłbym zbyt nieszczęśliwy, gdybym nie wierzył. Tymczasem wbrew wszystkiemu oczekuję pomyślnego zakończenia. Mówiłem już sobie, że słowa skreślone powyżej podpisu Johna Grahama są po prostu kłamstwem. 150 - Nie, niezupełnie. Ale nie odnoszą się ani do pana, i do mnie. To część listu pisanego do Rosslanda. Na gtatku jeszcze przysłał mi parę książek i przez nieuwagę zostawił ten list w jednej z nich. Służył widać jako zakład- ka. Nic w nim zresztą nie było ważnego - gdy się przeczy- tało całość. Druga połowa arkusza znajduje się w czubku pantofla, którego pan nie oddał Ellen MacCormick. Był dla mnie za duży i, pan wie, kobiety tak robią, pakują wtedy w palce jakiś zmięty papier. Alan miał ochotę krzyczeć, miał ochotę zarzucić ręce na głowę i śmiać się, jak się śmiali Tautuk i inni podczas ubiegłej nocy. I nie dlatego, by go rozbawiło wyznanie dziewczyny, lecz po prostu z głębokiej, przejmującej rado- ści. Ale Mary Standish mówiła dalej głosem spokojnym, rzeczowym, więc Alan, chcąc nie chcąc, milczał. - Znajdowałam się właśnie w pokoju Nawadlook i wi- działam przez uchylone drzwi, jak Stampede podniósł pa- pier z podłogi. Przed chwilą oglądałam swój pantofel żału- jąc, że brak mi do niego pary i papier musiał wtenczas wylecieć. Zobaczyłam, że Stampede czyta list i twarz mu się zmienia. Potem położył skrawek na stole i wyszedł. Po- spieszyłam zobaczyć, co on takiego znalazł i ledwo rzuci- łam okiem na te parę linii, słyszę - wraca! Prędko cisnę- łam papier na poprzednie miejsce i umknęłam do pokoju Nawadlook, a Stampede zabrał list i udał się z nim do pa- na domu. Sama nie wiem, dlaczego mu na to pozwoliłam. Intuicja, być może. Zresztą taką w tej chwili do siebie czu- łam nienawiść, że pragnęłam prawie, żeby ktoś mnie zwy- myślał i wygnał. Zasłużyłam na to w zupełności. - Ależ o co chodzi? - uspokajał Alan. - List był prze- cież do Rosslanda! Jej oczy pozostawały nadal skupione i ponure. - Lepiej, żeby tamto było prawdą, a to, co jest prawdą, okazało się kłamstwem - rzekła spokojnym i znużonym głosem. - Gotowa bym prawie oddać resztę życia, byle być tylko, na co słowa listu wskazują: nieuczciwym, pod- 151 stępnym szpiegiem. Wolałabym bodaj każdą hańbę niż swoją obecną sytuację. Czy zaczyna pan pojmować? - Obawiam się, że nie. Wiem tylko, że jestem nie- zmiernie rad, że pani tu jest, bardziej rad dziś niż wczo- raj, bardziej rad teraz niż przed godziną. Zauważył już przed chwilą, że jej oczy zasnuwa mgła cierpienia i wobec jakiejś nieznanej grozy lęk ścisnął mu serce. Skłoniła głowę tak, iż jaskrawe światło dnia zagrało w jej włosach falą złotych barw; długie rzęsy drgnęły ner- wowo. Opanowała się jednak szybko; ręce dygocące na ko- lanach, legły spokojnie. — Czy miałby pan coś przeciwko temu, gdybym naj- pierw poprosiła, żeby pan opowiedział mi o swoich stosun- kach z Johnem Grahamem? - spytała cicho. - Co nieco już wiem, lecz wolałabym usłyszeć raz jeszcze wszystko, teraz z pana ust! Alan wstał i spojrzał na siedzącą. Potem zbliżył się do okna, a od okna znów podszedł ku niej. Trwała bez ruchu, czekając, aż przemówi. Była tak piękna, że roześmiał się raptem i wyciągając do niej ręce, zawołał: - Zdaje mi się, że rozumiem teraz, jak bardzo mój ojciec kochał moją matkę! Odumarła mnie tak dawno, że pamię- tam ją tylko jak uroczy sen. Lecz dla mego ojca pozostała wiecznie żywa. Nieraz podczas wędrówek mówił o niej w ten sposób, jakby czekała w domu na nasz powrót. I ni- gdy na długo nie mógł odejść od jej mogiły. To miejsce nazy- wał domem - drobną kotlinę u stóp góry, wodospad słodko szemrzący latem, raj, ptasi i kwietny, a pod kwiatami i mu- rawą - grób. Matka tak kochała nasz piękny, dziki świat. Była tam i chata, maleńka chatka, w której się urodziłem, pełna wspomnień i drobiazgów wykonanych jej ręką. Kiedy byliśmy w domu, ojciec śmiał się nieraz i śpiewał nawet, a głos miał tak silny i dźwięczny, że tysięczne echo odpo- wiadało mu z gór. Pani wygląda na zalęknioną? — To nic - szepnęła słabo. - Proszę mówić dalej... 152 - To miejsce właśnie sprowadziło dramat, ów dramat, o który pani pytała - ciągnął Alan posłusznie; ręce, spo- kojne dotąd, zacisnęły się w pięści tak mocno, aż zbielały palce. - Alaska stała się polem świetnych interesów; chci- we macki wyciągały się zewsząd, coraz bliżej do naszej kotliny. Ojciec nic nie podejrzewał. Kiedy miałem osiem- naście lat, pewnego razu, było to wiosną, zabrał mnie na pierwszą wycieczkę do Stanów. Nieobecność nasza trwała pięć miesięcy - pięć miesięcy piekielnych mąk dla mego ojca. Dniem i nocą tęsknił do matki i do naszego domu. A gdyśmy wreszcie wrócili... Odwrócił się znów do okna, lecz jego oczy były ślepe na blask słońca, a uszy głuche na wołanie Tautuka w zagro- dzie karibu. - Gdyśmy wrócili wreszcie - powtórzył głosem twar- dym i zimnym — w naszej kotlinie zastaliśmy gwarny obóz i setkę ludzi. Chata znikła. Od wodospadu przekopano rów, a rów ten biegł poprzez mogiłę matki. Sponiewierali ją rów- nież bezwzględnie, jak zbezcześcili dotąd dziesięć tysięcy indiańskich grobów. Kości mojej matki walały się w błocie i piasku. Z chwilą gdy ojciec to ujrzał, słońce zgasło dlań raz na zawsze. Na czas jakiś postradał nawet rozum... Mary Standish ukryła twarz w dłoniach. Widział drże- nie jej wąskich ramion. Kiedy wreszcie podniosła nań oczy, była, jeśli to być może, bledsza jeszcze niż przed chwilą. - A człowiek, który tę zbrodnię popełnił, to był John Graham? — spytała głosem dziwnie beznamiętnym, jak gdyby z góry przewidując odpowiedź. - Tak, John Graham. Znajdował się tam osobiście ja- ko przedstawiciel amerykańskich kapitalistów. Kierownik robót podobno protestował, ludzie protestowali również. Paru z tych którzy znali mojego ojca, rzuciło pracę, nie chcąc uczestniczyć w zbrodni. Lecz formalnie Graham był w porządku. Opowiadano, że śmiał się na samo posądze- nie, że nędzna chata i grób mogą go powstrzymać w dro- 153 dze. Śmiał się, gdy odnaleźliśmy go z ojcem, tak, śmiał się tym swoim bezgłośnym, plugawym chichotem, jak jadowi- ta żmija. Znaleźliśmy go pośród jego ludzi. O, Boże, nie ma pani pojęcia, jakem go nienawidził. Wielki, bezczelny drab, igrający ze złotą dewizką zwisającą z kieszeni kamizelki, a spoglądający na mego ojca w taki sposób, w jaki się pa- trzy na nieszkodliwego wariata. Chciałem go zabić, ale oj- ciec położył mi na ramieniu spokojną dłoń i rzekł: „To mój obowiązek, Alanie. Mój święty obowiązek". I stało się! Ojciec był starszy, znacznie starszy niż Gra- ham, lecz Bóg dał mu tego dnia siłę nadludzką, toteż goły- mi rękami byłby łotra udusił, gdybym w ostatniej chwili nie oderwał jego palców od gardła ofiary. Lecz Graham został sponiewierany wobec wszystkich swoich robotników, więc leżąc jeszcze na ziemi przeklął straszliwie mego ojca i mnie. Przysięgał, że do końca naszych dni będzie nas ścigał, aż nam odpłaci tysiąckrotnie. Wtedy ojciec wziął go za kark i niby szczura powlókł w gąszcz. Tam odarł go z odzienia i bił batem poty, aż ramiona mu omdlały, a Graham spły- nął krwią. Nieprzytomnego porzucił i poszedł w góry. Podczas tej okropnej opowieści Mary Standish nie ode- rwała odeń oczu ani razu; policzki jej płonęły, a zaciśnięte ręce drżały, jak gdyby sama chciała skoczyć na niewidzial- nego wroga. - A co potem, Alanie, a co potem? Bezwiednie wymówiła jego imię. - John Graham dotrzymał obietnicy - odpowiedział Alan ponuro. — Jego'złowieszczy wpływ ścigał nas wszę- dzie, gdzie tylko zwróciliśmy kroki. Mój ojciec był zamoż- nym człowiekiem, lecz, jedno po drugim, przedsiębior- stwa, w których miał udziały, traciły wszelką wartość. Kopalnię rudy przestano raptem eksploatować. Zbankru- tował hotel w Dawson, którego był współwłaścicielem. A po każdym krachu przychodził słodki liścik od Grahama z wyrazami ubolewania i współczucia. Tylko że ojciec ma- 154 ło już dbał o straty pieniężne. Serce usychało w nim z tę- sknoty za tą mogiłą i za tą chatką u podnóża gór. Żył jesz- cze trzy lata, aż pewnego ranka przechodnie znaleźli na plaży w Nome trupa mego ojca. - Trupa?! Alan usłyszał jej przerażony okrzyk, lecz twarzy nie widział, patrzył bowiem w okno, umyślnie odwrócony do dziewczyny plecami. - Tak, zamordowano go. Wiem, że była to sprawka Johna Grahama. Nie on sam zabił oczywiście, lecz on wy- najął i opłacił mordercę. Naturalnie, sprawcy nigdy nie znaleziono. Nie będę się rozwodził szczegółowo nad tym, jak później mnie prześladował, jak zniszczył moją pier- wszą hodowlę renów; jak opłacał prasę, by wyśmiewała moje poczynania. Ja milczę i czekam. Wiem, że przyjdzie dzień, kiedy go pochwycę za gardło, tak jak mój ojciec przed dwudziestoma laty. Musi teraz mieć koło pięćdzie- siątki. Lecz wiek go nie uratuje. Mnie nikt palców nie rozluźni! I cała Alaska będzie się cieszyć! Spojrzał na Mary Standish. Była tak blada, aż się przeraził. Zdała się prawie nie oddychać. Zwróciła na nie- go oczy i w głębi jej źrenic wyczytał niewysłowiony ból i wstręt. Lecz gdy przemówiła, zdumiało go najbardziej brzmienie jej głosu: równe, spokojne, chłodne jak lód. - Sądzę, że zrozumie pan teraz, dlaczego skoczyłam w morze, dlaczego chciałam, by świat uwierzył, że umar- łam, i dlaczego bałam się powiedzieć panu prawdę - rzek- ła. - Jestem żoną Johna Grahama!!! się uśmiechnąć, lecz zamiast uśmiechu wyszedł żałosny grymas. — Wie pan, kobiety w rodzaju Belindy Mulrooney były dobre niegdyś, lecz nie dzisiaj. Jeżeli kobieta popełni błąd i dzielnie stara się ów błąd naprawić, jak by to za- pewne zrobiła Belinda... Urwała w pół zdania, rozpaczliwie rozkładając ręce. - Zrobiłam znów wielkie głupstwo - ciągnęła po chwili wahania. - Teraz dopiero widzę dokładnie, jak należało postąpić. Powie pan zapewne, gdy usłyszy moją historię, że jeszcze nie jest za późno. Ale... pan ma zupełnie ka- mienną twarz?... - To dlatego, że pani dramat jest moim dramatem - odparł Alan. Odwróciła od niego oczy. Rumieniec na jej policzkach gęstniał. Był to jaskrawy, gorączkowy szkarłat. - Urodziłam się bogata, bardzo, zanadto bogata - mó- wiła niskim, równym głosem, jak dla uszu spowiednika. - Matki ani ojca nie pamiętam. Mieszkałam zawsze z dzia- duniem i z wujem Piotrem. Do trzynastego roku życia mia- łam wuja Piotra, brata dziadunia. Uwielbiałam go. Był ka- leką. Już jako młody człowiek został przykuty do fotela na kółkach, a miał siedemdziesiąt pięć lat, gdy umarł. Ten fo- tel i jazdy w nim we dwoje po naszym wielkim domu sta- nowiły dla mnie, dziecka, największą radość. Wuj Piotr za- stępował mi ojca, matkę, był całą słodyczą życia. Pamiętam, jak rozważałam nieraz, że jeśli Bóg jest tak do- bry jak wujek Piotr, to jest to naprawdę dobry Bóg. On właśnie opowiadał /ni dawne dzieje i legendy związane z rodziną Standish. A był zawsze wesoły, zawsze wypatru- jący wszędzie słońca, jakkolwiek od sześćdziesięciu lat bli- sko nie mógł stać o własnych siłach. Umarł w przeddzień moich urodzin, gdy kończyłam trzynaście lat. Zdaje mi się, ze był dla mnie tym mniej więcej, czym dla pana ojciec... Skinął głową twierdząco. Twarz mu zmiękła. Na krót- ko zapomniał o istnieniu Johna Grahama. 158 - Zostałam sama jedna z dziaduniem - ciągnęła Mary. - Nie kochał mnie tak gorąco, jak wuj Piotr i zdaje mi się, ze ja nie kochałam go również. Ale byłam z niego dumna. Miałam wrażenie, że cały świat boi się go tak, jak ja. Kiedy dorosłam, dowiedziałam się, że istotnie niejedni się go bo- ją: bankierzy, wielcy finansiści. Dziadek szedł ręka w rękę z rodziną Grahamów, a że dziadek był stary - w dniu śmierci wuja Piotra miał sześćdziesiąt osiem lat - zatem faktycznie John Graham stał na czele obu fortun. Pamię- tam, jak wuj Piotr po dziecinnemu tłumaczył mi nieraz wielkość naszego bogactwa. Mówił, że gdyby każdy miesz- kaniec Stanów: mężczyzna, kobieta i dziecko, dał po dwa dolary - uczyniłoby to tyle mniej więcej, ile posiadamy my i Grahamowie, przy czym do nas należało trzy czwarte ca- łości. Pamiętam, że gdy pytałam czasami, co się robi z taką masą pieniędzy, twarz wuja Piotra przybierała odcień cier- pienia. Nie umiał mi tego wyjaśnić. I ja sama nie rozumia- łam. Nie wiedziałam, co to za władza i że się jej używa na przykład... dla wygłodzenia ludności Alaski. Och, napra- wdę sądzę, że tego nawet wuj Piotr nie podejrzewał. Uparcie patrzyła na Alana, a w jej siwych oczach pło- nęło niepokojące światło. - Podobno zanim jeszcze wuj Piotr umarł, stałam się jednym z głównych ogniw w łańcuchu ich planów. Lecz skądże mogłam wiedzieć, że John Graham myśli o trzyna- stoletniej dziewczynce. Skąd mogłam odgadnąć, że mój dziadek, taki prawy na pozór, gotów jest mnie tamtemu oddać, byle tylko mocniej ugruntować swoją finansową po- tęgę. Był jeszcze trzeci wspólnik, adwokat Sharpleigh. Sprawiał wrażenie człowieka dobrego, a twarz miał słod- ką jak wuj Piotr, toteż kochałam go i miałam do niego za- ufanie, ani podejrzewając, że pod tą białą czupryną kryje się mózg bardziej jeszcze podstępny i bezlitosny niż mózg Johna Grahama nawet. Sharpleigh miał na mnie wpływać odpowiednio i ręczę panu, dobrze wykonywał swe zadanie. 159 Umilkła na chwilę, nerwowo związując i rozwiązując na kolanach maleńką chusteczkę. W ogromnej ciszy zegar Keok tykał dziwnie prędko i głośno. — Kiedy miałam siedemnaście lat, dziadek umarł. Chciałabym, żeby pan wszystko sam zrozumiał, bez wielu wyjaśnień z mojej strony: jak uczepiłam się Sharpleigha, niby rodzonego ojca, jak mu wierzyłam i jak ten sprytnie i taktownie wmawiał, że najwyższym moim obowiązkiem jest spełnić wolę dziadka i wyjść z Johna Grahama. Jeśli ślub się nie odbędzie, zanim skończę dwadzieścia dwa lata - twierdził — stracę cały majątek. Ponieważ zaś wiedział, że sama tylko kwestia pieniężna nie wpłynie na moją de- cyzję, pokazał mi list, pisany rzekomo ręką wuja Piotra, w którym wuj Piotr zaklinał, bym została żoną Johna Grahama. List ten, opatrzony dopiskiem, że mam go prze- czytać dopiero po ukończeniu siedemnastu lat, był natu- ralnie sfałszowany, ale skądże miałam to wtenczas odgad- nąć? Poddałam się więc! Przyrzekłam... Siedziała z głową schyloną, mnąc w palcach chustecz- kę. Nagle podniosła oczy. - Pogardza pan mną? - spytała. — Nie! — odparł Alan spokojnie. — Kocham panią! Usiłowała nadać wejrzeniu wyraz spokoju i odwagi. Twarz Alana zastygła znowu w nieruchomą maskę, zaś w źrenicach zatlił się ponury ogień. - Przyrzekłam - powtórzyła Mary szybko, jak gdyby chcąc zatrzeć wrażenie swego pytania. - Ale to miał być tylko interes, chłodny, wyrachowany interes. Nie lubiłam Johna Grahama, obiecałam jednak, że za niego wyjdę. Wobec prawa będę jego żoną; będę jego żoną wobec świa- ta, lecz nic ponadto! Zgodzili się na moje warunki, a ja, w swojej naiwności, uwierzyłam, że zechcą ich dotrzymać. Nie podejrzewałam pułapki. Ani mi przez głowę prze- szło wtenczas, że Johnowi Grahamowi idzie przede wszy- stkim o mnie. Że jest dość podły, by chcieć mnie posiąść 160 bez żadnego uczucia z mej strony. Że gra rolę wstrętnego pająka, a ja muchy zwabionej w sieć. Jednakże w ciągu paru ostatnich miesięcy przed ukoń- czeniem dwudziestu dwóch lat dowiedziałam się wielu no- wych rzeczy o mym przyszłym mężu. Doszły mnie różne słuchy. O to i owo spytałam sama. Zaczęłam podejrzewać, że jest chciwy, wyrachowany, bezlitosny. Ale cofnąć się już nie mogłam. Zaręczyny były oficjalnie ogłoszone, Sharple- igh pilnował. Zresztą John Graham traktował mnie ofi- cjalnie z taką kurtuazją i tak jednocześnie obojętnie, że ani przypuszczałam, co za potworne snuje plany. Dotrzy- małam więc obietnicy. Wyszłam za niego! Odetchnęła głęboko, z pewną ulgą, jak człowiek mają- cy za sobą najcięższy odcinek męczącej drogi. Lecz nagle, na widok twarzy Alana, skoczyła na równe nogi z cichym, zdławionym okrzykiem. - Nie potrzebuje pani mówić dalej — przerwał jej gło- sem niskim, twardym, nabrzmiałym hamowaną groźbą. - Wiem wszystko. Jeżeli Bóg pozwoli, wyrównam rachunek z Johnem Grahamem. - Właśnie, że muszę - zaprzeczyła gorąco. — Chcę wy- znać jedną rzecz, z której mogę być troszeczkę dumna. Och, może pan być pewien, że teraz rozumiem doskonale, jakie to wszystko było głupie i obrzydliwe, ale przysięgam, nie rozumiałam tego wtenczas, aż gdy było już za późno. Przed samym ślubem jeszcze wierzyłam, że to tylko finan- sowy interes. Dopiero, gdy zostaliśmy na chwilę sami we dwoje, w oczach Johna Grahama dostrzegłam coś, czego tam nie było poprzednio, jakiś błysk... Urwała, przyciskając dłonie do piersi. Oczy miała jak dwa płomienie. - Poszłam do swego pokoju. Nie zamknęłam drzwi na klucz, gdyż nigdy nie potrzebowałam tego czynić. I nie Płakałam. Doprawdy, nie płakałam wcale. Tylko działo się ze mną coś dziwnego. Kręciło mi się w głowie. Ledwo do- szłam do łóżka. Nagle drzwi się otworzyły, wszedł John 161 Graham, zamknął za sobą drzwi i przekręcił klucz w za- mku. Wszedł do mego pokoju. Ta niespodziana bezczel- ność, oburzenie, jakiego doznałam, dodały mi sił. Zerwa- łam się z łóżka, stanęłam doń twarzą i wtedy dopiero wyczytałam z jego oblicza nagą prawdę... Wyciągnął ręce. „Jesteś moją żoną" - powiedział. Och, wiedziałam już! „Je- steś moją żoną" - powtórzył. Chciałam krzyczeć, lecz nie mogłam dobyć głosu. Tymczasem on mnie objął. Czułam jego ramiona jak skręty wielkiego węża. Zbliżał do mej twarzy wstrętne usta. Myślałam, że jestem zgubiona. Że nic mnie już nie ocali przed tym mężczyzną, moim mężem! Aż raptem wuj Piotr mnie chyba natchnął. Parsknęłam śmiechem. Objęłam go pieszczotliwie. Zmiana ta zdziwiła go i oszołomiła nieco. Rozluźnił uścisk. Wytłumaczyłam mu wtenczas słodko, że te pierwsze godziny po ślubie pra- gnę spędzić sama, ale żeby przyszedł wieczorem, będę cze- kać. I uśmiechałam się mówiąc, podczas gdy pragnęłam go zabić. Dał się oszukać. Odszedł chichocząc, pełen triumfu, przekonany, że posłuszeństwo względem męża da mu to, co zamierzał zdobyć siłą. Zostałam sama... Jedną tylko myśl miałam wtenczas - uciec! Porzucić na zawsze ten okropny świat i tych strasznych ludzi. Go- rączkowo spakowałam parę drobiazgów, a ręce mi się trzęsły ze strachu. Bałam się, że John Graham przejrzy podstęp i niespodzianie wróci! Wymknęłam się tylnymi drzwiami, lecz mijając korytarz, usłyszałam jeszcze z czy- telni śmiech Sharpleigha i tubalny, uradowany głos Johna Grahama. Chciałam,uciec na morze, wydawało mi się, że tam będę bezpieczna. Taksówką pojechałam do banku po pieniądze. Potem do portu. Byle na jakikolwiek statek. Właśnie odpływał wielki parowiec na Alaskę i... pan wie, co się stało dalej. Załkała krótko, kryjąc twarz w dłoniach, lecz trwało to chwilę tylko. Kiedy znów spojrzała na Alana, oczy miała suche i pełne dumy. 162 - John Graham mnie nie tknął! - krzyknęła. - Nie tknął mnie! Alan stał teraz przed nią, wykręcając palce u rąk nie- zdarnym, niepotrzebnym ruchem. Miał prawie ochotę schylić głowę, by ukryć napływające do oczu łzy. Jej oczy były szeroko otwarte, jasne i świecące niby gwiazdy. - Pogardza pan mną teraz? - Kocham panią - powtórzył, nie usiłując się jednak zbliżyć. - Jestem szczęśliwa - szepnęła, błądząc wzrokiem po słonecznej łące za oknem. - Rossland był na „Nome", zobaczył panią i dał znać Grahamowi - rzekł Alan, bohatersko walcząc z chęcią wzięcia jej w ramiona. Skinęła głową. - Tak. Przyszłam wtedy do pana, a gdy mi się nie po- wiodło, skoczyłam w morze, chciałam bowiem, by uwierzy- li, że umarłam. - A Rosslanda usiłowano zabić! Słyszała pani o tym? - Tak. Dziwny zbieg okoliczności. Słyszałam w Cordo- wie. Ludzie pokroju Rosslanda kończą nieraz gwałtowną śmiercią. Alan podszedł do zamkniętych drzwi, otworzył je i sta- nął, patrząc na rząd błękitnych pagórków rozsianych u podnóża ubielonych śniegiem gór. Mary zbliżyła się po chwili i stanęła obok. - Rozumiem - rzekła szeptem, miękkim ruchem kładąc dłoń na ramieniu. - Stara się pan znaleźć jakieś wyj- ście, a widzi pan tylko jedno. Powinnam zatem wrócić i od- zyskać wolność na drodze legalnej. Ja także nie widzę innej drogi. To, co uczyniłam, uczyniłam bezmyślnie, pod wpły- wem pierwszego impulsu. Powinnam teraz postępować roz- ważnie. Ale boję się tego. Wolałabym raczej umrzeć. - A ja... - zaczął Alan, lecz urwał w pół zdania i dło- nią wskazał daleki łańcuch górski. - Tam są moje stada. 163 ROZDZIAŁ XX Groźny cień i w Muszę je odwiedzić. Zabawię tydzień, może nawet dłużej. Czy obiecuje mi pani, że będzie tutaj, kiedy wrócę? - Jeżeli pan sobie tego życzy, obiecuję! Była tak blisko, że z łatwością mógłby dotknąć ustami jej lśniących włosów. - Kiedy zaś pan wróci, ja będę musiała odejść. To je- dyna droga. - Tak sądzę! - Będzie ciężko. Możliwe zresztą, że jestem tchórzem. Ale stawić temu czoło, sama? - Nie będzie pani sama — zaprzeczył Alan spokojnie, nie odrywając oczu od krajobrazu. - Jeżeli pani pojedzie, pojadę razem z panią. Miał wrażenie, że na chwilę przestała oddychać, aż raptem, z dziwnym okrzykiem, tającym w sobie ni to śmiech, ni to łzy, odsunęła się od niego i zatrzymała w uchylonych drzwiach pokoju Nawadlook. Oczy miała ta promienne, jak ta dziewczyna ze snu, z którą ręka w rękę, chodził po ukwieconej tundrze. - Taka jestem rada, że byłam wtedy w chacie Ellen MacCormick - rzekła. - I dziękuję Bogu, że doradził mi iść do pana. Nie boję się już niczego i nikogo, gdyż — ko- cham cię, Alanie! Drzwi pokoju Nawadlook zamknęły się za nią. Alan oszołomiony wyszedł z chaty. Nogi mu się plątały, serce biło nierówno, zaś w głowie miał taki zamęt, że jakiś czas nie widział ani nie słyszał nic. wesołym nastroju, podczas gdy świat cały pławił się w słonecznej glorii i złotej przejrzystej mgle, a łańcuch górski czynił wrażenie rzędu zaklętych pałaców - Alan Holt ruszył w drogę w towarzystwie Tautuka i Amuk Toolika, pozostawiając na straży rancza Stampede Smitha wraz z Keok i Nawadlook. Stampede nie trapił się bynaj- mniej, że mu przypadła w udziale rola dozorcy. Był zre- sztą cały pochłonięty rozważaniem wielkiej decyzji i drżał na myśl, że oto zbliża się doń nieuchronnie największa z życiowych tragedii. Kiedy po paru minutach drogi Alan się obejrzał, zobaczył ze zdziwieniem, że Keok i Nawad- look stoją same. Stampede znikł. Garb parowu, z którego Mary wynurzyła się rankiem niosąc naręcze kwiecia, zasłonił wkrótce Alanowi chatę Sokwenny. Na przedzie leżał szlak wiodący w stronę gór i po tym szlaku Alan ruszył szybkim krokiem, mając za sobą Tautuka i Amuk Toolika oraz karawanę siedmiu ka- ribu objuczonych zapasami dla pasterzy. Alan ledwo zamienił z towarzyszami parę krótkich zdań. Pchał go przed siebie nie impuls bynajmniej, lecz wyrozumowana, gwałtowna konieczność. Każdy krok, jaki czynił, mając w mózgu i sercu obłędny niepokój, wymagał szalonego, fizycznego wysiłku. Z całej duszy pragnął za- wrócić. Kusiło go zapomnieć, że Mary Standish jest żoną innego. Omal nie zapomniał o tym w chwili, gdy stojąc w pokoju Nawadlook powiedziała mu, że go kocha. Żela- 165 zna dłoń wywlekła go wtenczas na dwór i taż sama żela- zna dłoń pchała go teraz w kierunku gór. Musiał być sam i dlatego także, by zgromadzić dość energii i spokoju dla stawienia czoła skomplikowanym, oczekującym go problemom. Życie przeinaczyło się dlań raptem gwałtownie. Jego szczęście równało się szaleństwu. Sen stał się jawą. Jakże go ciągnęło wstecz, do niej. Szedł jednak naprzód, a szedł tak prędko, że Tautuk i Amuk Too- lik stale pozostawali w tyle, wraz z objuczonymi karibu, aż dzieliły ich nieraz od niego to parów jaki, to wzgórze. Południe zastało go czekającego na Tautuka i Amuk Toolika na skraju mokradeł, gęsto porosłych jaskrawozie- lonymi kępami wierzb i wysoką, soczystą trawą. Twarze In- dian lśniły od potu. Po posiłku szli już razem, gdy zaś słoń- ce osiągnęło na niebie najniższy punkt swej drogi, dotarli wszyscy trzej do podnóży Endicott. Tu wypoczywali, ocze- kując chłodniejszych godzin wieczornych, wraz ze złotawą poświatą zmierzchu ruszyli zaś znów dalej w kierunku gór. Spiekota letnia wraz z dokuczliwą plagą owadów, uparcie wypierały stada ku wyżej położonym halom i poło- ninom. Tu, rozproszywszy się na poszczególne kolumny, karibu ciągnęły z wolna poprzez przesmyki i przełęcze w poszukiwaniu nowych pastwisk. Karibu Alana stanowi- ły obecnie trzy oddzielne grupy: dwie, po cztery i pięć ty- sięcy sztuk, wędrowały ku zachodowi, trzecia, licząca za- ledwie tysiąc sztuk, płynęła na północny wschód. Przez dwa pierwsze dni Alan pilnował stada najbardziej wysu- niętego na południe. Trzeciego dnia wraz z Tautukiem i dwoma jucznymi zwierzętami udał się wyżej w góry. Na noclegu zadał raptem Tautukowi niespodziane pytanie: - Gdyby Keok wyszła za innego, co byś zrobił? Minęła długa chwila, nim Tautuk na niego spojrzał i wtenczas w oczach Indianina Alan wyczytał nieme pyta- nie oraz ponurą podejrzliwość. Z uśmiechem położył mu dłoń na ramieniu. 166 - Ależ wcale nie myślę, że ona tak zrobi — rzekł. — Ona cię kocha. Wiem o tym dobrze. Tylko jesteś tak niemądry i tak powolny jako kochanek, że się nad tobą trochę znęca, jak długo ma możność. Ale gdyby wyszła za innego, co byś wtenczas zrobił? - Za mego brata? - zagadnął Tautuk. - Nie! - Za krewnego? - Także nie! ' . - Za przyjaciela? - Nie! Za obcego! Za kogoś na przykład, kto ci krzyw- dę wyrządził i kto by potem kłamstwem zmusił Keok do małżeństwa. - Zabiłbym go - odpowiedział Tautuk spokojnie. Tej nocy pokusy osaczyły zewsząd Alana. Dlaczego Mary Standish ma w ogóle wracać, pytał sam siebie. Po- święciła przecież dobrowolnie wszystko, byle stamtąd uciec. Wyrzekła się majątku i przyjaciół. Rzuciła konwe- nanse na cztery wiatry, postawiła swe życie na jedną kar- tę i na ostatek przyszła do niego z prośbą o opiekę. Dla- czegóż nie miał jej zatrzymać? John Graham i świat cały wierzyli, że umarła. A tutaj tylko on był panem! Jeżeli kiedykolwiek John Graham wejdzie mu w drogę — załatwi porachunki na sposób Tautuka. Te i tym podobne myśli obracał w mózgu długo i zapal- czywie, lecz później, gdy Tautuk znużony usnął i świat ca- ły się zdrzemnął w złotawą mgłę spowity, a ciszę naruszał jedynie trzask chrustu pod kopytami pasących się karibu oraz ich zadowolone mlaskanie - przyszła nieunikniona reakcja. Zrozumiał, że tak, jak o tym mówili z Mary przed odejściem, droga jest tylko jedna. Rankiem piątego dnia ruszył sam jeden na poszukiwa- nie stada wysuniętego najbardziej na wschód, a szóstego dnia odnalazł Tatpana i jego pomocników. Tatpan na rów- ni z Keok i Nawadlook miał w sobie ćwiartkę białej krwi, w chwili zaś gdy Alan go odnalazł, na skraju doliny, wśród 167 której pasły się karibu, Tatpan leżał właśnie na skale, gra- jąc „Jankee Doodle" na małej ustnej harmonijce. Zobaczy- wszy pana, opowiedział zaraz nowinę. Oto przed dwoma godzinami przybył do obozu jakiś wyczerpany podróżnik, pytając o Alana Holta. Teraz obcy spał, robiąc wrażenie trupa, lecz kazał się zbudzić po dwóch godzinach, ani o mi- nutę później. Zaraz też poszli go razem obejrzeć. Był to człowiek drobnego wzrostu, o twarzy bardzo czer- wonej, blond czuprynie wpadającej w zdecydowanie rudy odcień i chłopięcym niemal wyglądzie, gdy tak leżał skulo- ny w głębokim uśpieniu. Tatpan rzucił okiem na swój wiel- ki srebrny zegarek i przyciszonym głosem opisał, jak to nie- znajomy przywlókł się do obozu tak znużony, że ledwie stawiał nogi i jak, dowiedziawszy się, że Alan bawi na razie przy innym stadzie, zwalił się na ziemię niby kłoda. - Przychodzi, widać, z daleka - dodał Tatpan na za- kończenie - i musiał iść bardzo szybko. Od początku Alan już doznawał wrażenia, że tego czło- wieka gdzieś widział. Jednak nie mógł sobie przypomnieć gdzie. Obcy miał strzelbę, którą zdjął i położył na trawie na odległość ręki. Brodę miał zuchwale wystającą i ruch, jakim we śnie ściskał rewolwer, z palcem na cynglu, świadczył o jego doświadczeniu i przezorności. - Jeżeli mu tak spieszno mnie widzieć, możesz go zbu- dzić - rzekł Alan. Odszedł parę kroków i ukląkł, napić się nad strugą, to- czącą chłodne wody spod ośnieżonych stoków. Słyszał, jak Tatpan budzi nieznajomego. Zanim skończył pić i odwrócił się, mały człowieczek o włosach koloru marchwi, stał już na nogach. Alan patrzył, a obcy chichotał z zażenowa- niem. Jego czerwone policzki spąsowiały jeszcze bardziej. Błękitne oczy mrugały zabawnie. Nagle zręcznym ruchem wrzucił do pochwy trzymany w ręku rewolwer. Alan krzyknął zdziwiony. Na całym świecie jeden tylko czło- wiek wykonywał taki właśnie ruch. - Stampede! — zawołał Alan. 168 Stampede potarł dłonią gładki wystający podbródek i pokornie skinął głową. - Tak, to ja - przyznał. - Musiałem to zrobić. Trzeba było poświęcić jedno z dwojga: zarost albo ją. Trudno mi to przyszło, psiakrew. Wróżyłem na palcach - wszyło: zaro- stu nie ruszać. Kładłem pasjansa — to samo. Rzucałem ko- ści - zarost znów wygrał. Ażem się wściekł i mimo wszy- stko zarost zgolił. Czy bardo źle wyglądam, Alan? - Wyglądasz o dwadzieścia lat młodziej — zapewnił go Alan, z trudem hamując śmiech. Stampede w zadumie tarł wciąż nagi podbródek. - W takim razie, po kiego czorta wszyscy się śmieli ze mnie? - spytał. - Mary Standish aż się popłakała. Naj- pierw płakała stojąc, a potem to aż siadła. Keok chichota- ła poty, aż dostała kolek i musiała pójść do łóżka. Nazywa mnie teraz różyczką, a panna Standish znów twierdzi, że śmiała się nie dlatego, żebym był komiczny, tylko dlatego, że tak nagle się zmieniłem. Ale Nawadlook mówi, że mam brodę z charakterem... Alan wyciągnął rękę, ujął prawicę Stampede Smitha i potrząsnął nią mocno. Twarz starego włóczęgi uległa gwałtownej zmianie: w oczach zamigotał stalowy błysk, podbródek stwardniał. Zarost nie maskował już jego rysów, toteż Alan uczuł nagle prawdziwy szacunek i podziw dla te- go człowieka. Zrozumiał, dlaczego imię Stampede Smitha brzmi po dziś dzień po wszystkich dawnych szlakach. Zro- zumiał, że ten chłodny, opanowany, wypróbowanej odwagi mężczyzna mógł istotnie, z karabinem w garści, zapisać niejedną kartę dziejów Alaski. Dawny Stampede ożył na nowo. I Alan wiedział dlaczego. Jeszcze mocniej uścisnął mu dłoń, a Stampede gorąco zwrócił uścisk. - Pewnego dnia, jeżeli mamy szczęście, zjawi się za- wsze jakaś kobieta, żeby nam świat opromienić - rzekł Alan. - Masz rację - odparł Stampede. Badawczo spojrzał na Alana. 169 - Podejrzewam, że kochasz Mary Standish — rzekł raptem - i że walczyłbyś o nią, gdyby zaszła potrzeba. - Tak — przyznał Alan poważnie. - Wobec tego czas ci w drogę - odparł Stampede zna- cząco. - Byłem na szlaku dwanaście godzin, bez chwili wypoczynku. Kazała mi iść prędko, więc szedłem. Mówiła - myślę o pannie Standish - że jest to prawie kwestia ży- cia i śmierci, bym cię co rychlej znalazł. Zamierzałem zo- stać, ale się uparła, że ty jesteś jej potrzebny. Rossland jest w ranczu. - Rossland? - Tak, Rossland. A podejrzewam, że i Graham znajdu- je się niedaleko. Spieszmy lepiej! ROZDZIAŁ XXI Przeczucie walki ak się okazało, Stampede ruszył w drogę na jednym z dwu wierzchowych karibu pozostawionych na ranczu. Jednakże jazda na tym zwierzęciu z zachowaniem szybko- ści i kierunku wymaga odpowiedniej wprawy, Stampede zaś nigdy się w tym nie ćwiczył. Toteż zrobiwszy zaledwie sześć mil, porzucił swego wierzchowca i dalej szedł już pieszo. Tatpan, niestety, nie posiadał w swoim stadzie wierzchowego karibu, a ponieważ najszybszy nawet posła- niec potrzebował wielu godzin dla odszukania Amuk Too- lika, więc Alan, pół godziny zaledwie po przebudzeniu Stampede Smitha, ruszył piechotą w powrotną drogę do rancza. Stampede po krótkim wypoczynku i solidnym obiedzie ani myślał słuchać Alana, który mu doradzał za- trzymać się w obozie do jutra. W małych oczkach starego włóczęgi płonął dziki ogień, podczas gdy ukradkiem obserwował Alana. Szli w szyb- kim tempie, prawie biegnąc i Alan wcale nie zwracał uwa- gi na wyraz oczu towarzysza. Mózg miał pełen niespokoj- nych pytań i dziwacznych przypuszczeń. Najmniej dziwny ze wszystkiego był fakt, że Rossland dowiedział się, że Mary Standish żyje. Ta wiadomość łatwo mogła dojść do jego uszu za pośrednictwem Sandy'ego MacCormicka lub Jego żony, Ellen. Lecz jakim cudem wyśledził szlak jej ucieczki o tysiąc mil na północ, a przede wszystkim jak się odważyć pojawić tu? Serce biło mu mocno, podejrze- 171 wał bowiem, że Rossland działa zgodnie ze wskazówkami Grahama. Ostatecznie zdecydował, że należy dopuścić Stampeda Smitha do tajemnicy i opowiedzieć mu całą prawdę. Po- wziąwszy taką decyzję, wprowadził ją w czyn bez wahania. Wysłuchawszy go pilnie Stampede nie zdradził żadne- go zdziwienia. Niepokojący ogień tlił się nadal w jego oczach, a twarz miała wciąż wyraz kamiennej zaciętości. Tylko surowe linie wokół jego ust zmiękły na chwilę, gdy Alan powtórzył miłosne wyznanie Mary Standish. - Odgadłem już dawno, że cię kocha - powiedział. - Nie jestem ślepy! A co do reszty, to, zanim odszedłem, Rossland mi powiedział, że nie ma po co cię sprowadzać, gdyż tak czy inaczej, zabiera zaraz panią Graham ze sobą. - I po tych słowach zostawiłeś ją samą? Stampede wzruszył ramionami, walecznie dotrzymu- jąc kroku przyspieszonemu raptem chodowi Alana. - Nalegała. Twierdziła, że to dla niej kwestia życia i śmierci. Tak też wyglądało. Biała była jak papier, po roz- mowie z Rosslandem. Poza tym... - Co takiego? - Sokwenna będzie czuwał. Mówiłem mu. Siedzi w ok- nie strychu z karabinem pod ręką i pilnuje. Widziałem przed dwoma dniami, jak o dwieście jardów zastrzelił ka- czkę w locie. Szli znowu w milczeniu. Po krótkiej chwili Alan, które- mu strach ściskał serce, przemówił: - Dlaczego sądzisz, że Graham jest niedaleko? - Czuję w kościach — burknął Stampede. - I to wszystko? - Niezupełnie! Podejrzewam, że Rossland jej powie- dział. Była taka blada. A ręce miała jak lód. No, i te oczy, obłąkane z trwogi. Poza tym Rossland zagospodarował się w twej chacie, jakby była jego własna. Rozumiem, że czuje za sobą kogoś, jakąś siłę, z którą muszą się liczyć inni. Spytał mnie, ilu mamy ludzi. Odpowiedziałem, koloryzu- 172 jąć nieco. Zachichotał wtenczas złośliwie. Tego chichotu nie potrafił powstrzymać. Zupełnie, jakby diabeł siedzący w nim zdradził się na moment! Chwycił raptem Alana za rękę i zatrzymał go. Broda wysunęła mu się naprzód, po twarzy ściekał pot. Dobre ćwierć minut patrzyli sobie w oczy. - Alan, gapy z nas! Wiesz, co myślę teraz? Należy skrzyknąć wszystkich naszych ludzi i to z bronią w garści! - Myślisz, ze jest tak źle? - Myślę. Jeżeli za plecami Rosslanda stoi Graham, a Graham nie jest sam... - Jesteśmy o dwie i pół godziny drogi od Tatpana - rzekł Alan głosem chłodnym i równym. - Ma on ze sobą zaledwie sześciu ludzi, z tych zaś co najmniej czterech bę- dzie potrzebnych do szybkiego odszukania Tautuka i Amuk Toolika. Przy południowym stadzie jest osiemna- stu pasterzy, a wyżej w górach, dwudziestu dwóch. Razem z chłopakami oczywiście. Postępuj według własnego uzna- nia. Wszyscy mają broń. Może jestem wariat, ale idę za twoim przeczuciem. Mocno uścisnęli sobie dłonie. - To więcej niż przeczucie, Alan - cicho podkreślił Stampede. - I, na miłość boską, zabawiaj go tam jak naj- dłużej! Odszedł. Podczas gdy jego zręczna, chłopięca sylwetka, na wpół biegnąc spieszyła znów w stronę gór, Alan zwrócił krok ku południowi, tak iż w ciągu kwadransa zginęli so- bie wzajemnie z oczu w falistym, gęsto zalesionym terenie. Nigdy jeszcze Alan nie wędrował tak szybko, jak tego dnia właśnie, szóstego dnia od chwili opuszczenia rancza. Był niezbyt zmęczony, bowiem, idąc do obozu Tatpana, nie wytężał zbytnio sił, zaś szczegółowa znajomość okolicy dawała mu nad Stampedem wyraźną przewagę. Sądził, że starczy mu dziesięć godzin marszu, do tych dziesięciu jed- nakże musiał dodać co najmniej trzy lub cztery nocnego wypoczynku. Teraz była ósma. Nazajutrz między dziewią- 173 tą a dziesiątą stanie twarzą w twarz z Rosslandem, zaś o tej samej porze mniej więcej lekkonodzy posłańcy Tatpa- na, powinni odnaleźć Tautuka i Amuk Toolika. Alan znał tundry. Przed dwoma laty Amuk Toolik wraz z dwunasto- ma współplemieńcami szli pięćdziesiąt dwie godziny bez jadła i spoczynku, robiąc w tym czasie sto dziewiętnaście mil. Doznał uczucia dumy. On sam by tego nie mógł zro- bić, lecz oni mogą i zrobią. Zmierzch czaił się już wokół niego niby welon chłodnej suchej mgły. Alan szedł naprzód godzina za godziną, je- dząc skrawek suszonego mięsa, gdy głód mu dokuczył, po- pijając chłodną i czystą wodą górskich strumieni. Dopiero czując bolesny skurcz w nogach — niezawodną przestrogę, że jednak należy spocząć — zatrzymał się wreszcie. Była pierwsza w nocy. Wliczając wędrówkę do obozu Tatpana, Alan był już w drodze prawie od siedemnastu godzin. Wyciągnąwszy się na plecach w porosłej trawą kotlin- ce, opodal drobnej strużki nucącej perlistą pieśń, zrozu- miał, jak bardzo jest znużony. Na razie próbował czuwać. Chciał jedynie odpocząć, nic więcej. Lecz wyczerpanie wzięło górę i usnął. Kiedy się zbudził, słońce i świergot ptasi drwiły zeń. Usiadł, jakby go podrzuciło, a potem, przerażony, skoczył na równe nogi. Zegarek zdradził mu prawdę. Przespał pełnych sześć godzin. Po chwili jednak, spiesząc już w dalszą drogę, nie żało- wał zbytnio tego, co zaszło. Był w bojowym nastroju i go- tów do walki. Parę razy wciągnął głęboko powietrze. Idąc, zjadł śniadanie złożone z suszonego mięsa i całą energię skoncentrował na odrobieniu straconego czasu. Co piętna- ście minut pewną przestrzeń przebiegał pędem. Wreszcie stanął u szczytu wzgórza, z którego mógł objąć wzrokiem budynki osady. Nie zauważył żadnych zmian. Odetchnął więc z ulgą i parsknął śmiechem. Dziwaczne brzmienie te- go śmiechu uprzytomniło mu dopiero, jak strasznie jest zdenerwowany. 174 Jeszcze pół godziny i wygramoliwszy się z parowu, do- tarł do chaty Sokwenny. Spróbował otworzyć drzwi. Za- mknięte. Zapukał, wymawiając swe imię. Wewnątrz odsu- nięto zasuwę, drzwi się otwarły i Alan wszedł. Nawadlook stała w progu swej sypialni, z fuzją w garści. Keok stała opodal, trzymając w ręku długi nóż. Między nimi zobaczył Mary Standish, bladą okropnie. Postąpiła parę kroków je- mu naprzeciw, a Keok i Nawadlook zniknęły natychmiast w sąsiedniej izbie. Wyciągnęła ku niemu ręce, jak gdyby na oślep, zaś drżenie jej gardła i wyraz oczu zdradzały bez słów, jak bardzo musi panować nas sobą, by nie wybuchnąć pła- czem radości na jego widok. Mimo tragizmu położenia, Alan doznał przypływu szalonego szczęścia. Przytulił jej ręce do swej piersi mocno, serdecznie i uśmiechnął się uf- nie prosto w oczy. Zdawała się nie wierzyć, nie rozumieć, aż wtem, odetchnąwszy głęboko, kurczowo zacisnęła palce na jego dłoniach. Jej twarz wypogodziła się od razu. Alan był zupełnie spokojny. Teraz, gdy wiedział, że nic jej się nie stało, odleciały go wszelkie troski, czuł tylko głęboką miłość. Wyczytała to z jego oczu. Załkała krótko i tak ci- cho, że ledwo usłyszał. - Rossland jest w twej chacie - szepnęła. - A John Graham znajduje się też gdzieś w pobliżu i pewno spieszy w tę stronę. Rossland mówi, że jeśli nie pójdę z nim dobro- wolnie... Tu przebiegł ją nagły dreszcz. - Wiem już resztę - dokończył za nią Alan. Trwali ja- kiś czas milcząc. Srebrzysty drozd śpiewał na dachu cha- ty. Wtem, jakby była dzieckiem, Alan ujął jej twarz w obie dłonie, leciutko przeginając ją w tył, tak iż patrzył prosto w siwe oczy i czuł na wargach ciepły oddech. - Nie pomyliłaś się tego dnia, gdym odchodził? Ko- chasz mnie? - Kocham! 175 Długą chwilę patrzył jej w oczy. Potem cofnął się i par- sknął radosnym śmiechem, aż Keok i Nawadlook w są- siednim pokoju, trzymając wciąż kurczowo jedna nóż a druga fuzję, zdziwiły się wielce. Wkrótce potem Sokwenna przez okienko strychu, gdzie czuwał z karabinem na kolanach, zobaczył swego pana, przecinającego otwarty plac, a z jego postawy i ru- chów biło coś, co przypominało staremu dawne dni boha- terskich walk ź najeźdźcą o wolność Alaski. Potem ujrzał, jak Alan znika w chacie zajętej przez Rosslanda; wtenczas palce starego zabębniły leciutko na odwiecznym tam-tamie lezącym u jego boku. Oczy wlepił w daleki łańcuch górski i półgłosem zanucił bojowy śpiew praojców, dawno przez innych zapomniany. Na mgnienie przymknął powieki, wywołując z ciemności wizję jasną i realną poplątanych ścieżek górskich, po których szły gro- mady zbrojnych mężczyzn o surowych twarzach wieszczą- cych wojnę. ROZDZIAŁ XXII Handlowa oferta W chodząc do własnej bawialni, Alan ujrzał Rosslanda siedzącego przy biurku. Rossland nie zmieszał się wcale na widok pana domu, lecz spokojnie wstał go powitać. Był bez kurtki, rękawy miał zawinięte po łokcie i nie próbował nawet ukryć faktu, iż przed chwilą przeglądał papiery i książki Alana. Postąpił parę kroków, wyciągając rękę. Nie był to ten sam Rossland, który na pokładzie „Nome" tak szorstko do- radzał Alanowi pilnowanie własnych spraw. Zachowywał się, jak serdeczny przyjaciel, z punktu uprzejmy i uśmie- chnięty. Alan, powodowany rozwagą, odpowiedział uśmie- chem. Spoza maski tego uśmiechu podziwiał bezczelność wroga. Dość chłodno ujął rękę Rosslanda, lecz tamten od- wzajemnił się gorącym uściskiem. — Jak się pan ma, Parysie? - zażartował dobrodusz- nie. - Przed chwilą widziałem pana idącego do Heleny, więc czekałem cierpliwie. Panienka nieco zalękniona 1 trudno jej mieć to za złe. Menelaos w rozpaczy. Ale wierz rai lub nie, Holt, nie mam do ciebie pretensji. Przeciwnie, jako znawca - doceniam. Sprytnie, nie ma co. Zresztą Przyznaję, ze ona każdemu może zawrócić w głowie. Tyle tylko powiem, że chciałbym być na pana miejscu. Gdyby na pokładzie „Nome" okazała mi trochę sympatii - zdra- dziłbym zaufanie pryncypała! Wyciągnął cygara, duże grube cygara ze złotą bandero- lą. Rozwaga znów kazała Alanowi przyjąć jedno. Zapalili 177 obaj. Krew Alar^a Tężała., jednakże nie pokazywał nic po sobie. Rossland ^dział jedynie chłodny uśmiech przeciw- nika i jego pozoVną nonszalancję. Podobało mu się to. Po- nownie zasiadłs^y przy biurku wskazał Alanowi krzesło. - bądziłem, ze jes^ pan ciężko chory - zaczął Alan. - Dostał pan pasł^udne pchnięcie. Rossland wz^uszył ramionami. - Utoż ma ^an jeszcze jeden dowód, panie Holt, jak należy się strz^c pięknych towarzyszek. Myślę o jednej z dziewcząt Thl^nkit; pan wie? Ładna była bestyjka! Uda- ło mi się zwabić ją do kajuty, ale, trzeba trafu, okazała się zupełnie inna, rxiz Indianki, które znałem poprzednio. Na- zajutrz jej brat, kochanek czy diabli wiedzą wreszcie kto taki pchnął ma^e przez otwarte okno. Rana była jednak powierzchowna. Po tygodniu wyszedłem ze szpitala. bzczęscie zreszt^ ze SJQ ^am znalazłem, gdyż inaczej nie zobaczyłbym pe^wnego ranka przez Okn0 pani Graham. Jak to nieraz w^zna rzecz zależy od drobiazgu. Gdyby nie Indianka, nóż i szpital nie byłbym tu teraz, Graham nie dygotałby z nie^ierpliwośd) a pan> panie Holt> nie miałby okazji usłyszeni a najp0nętniejszej na świecie propozycji. - Ubawiam s^ ze n^e rozumiem - rzekł Alan, kryjąc twarz w ktębacl^ dymu [ przybierając ton głęboko obojęt- ny. — Ubecnosc pana wskazuje raczej na to, że szczęście odwróciło się od e mnie. Uczy Kossia^lda przybrały ponury wyraz, w głosie zaś zabrzmiała twa^da nuta - ranie Hoi^-i _ zacząj chłodno. - Czy nie uważa pan, że jako ludzie ot^rzaskani Ze wszystkim, moglibyśmy nazy- wać rzecz po in\ieniu? - Oczywiści^; _ oświadczył Alan bez wahania. - Naturalni^ juz pan wje> ze jy[ary Standish jest w rzeczywistość { Mary Graham, żoną Johna Grahama. - Również pan> zapewne, dlaczego uciekła z domu i wyskoczyła w morze? 178 - Wiem! - Świetnie! To mi zaoszczędzi wielu wyjaśnień. Istnie- je jednak odwrotna strona medalu, której pan zapewne nie zna. O tym chcę właśnie mówić. John Graham nie dba ani trochę o fortunę Standishów. Chce tylko dziewczyny i jej jedynie zawsze pragnął. Wyrosła na jego oczach. Od- kąd skończyła czternaście lat, obmyślał, jak ją zdobyć. Wie pan, w jaki sposób skłonił ją do małżeństwa i co zasz- ło potem. Jest mu jednak zupełnie obojętne, czy ona go nienawidzi, czy nie. Pragnie ją mieć i już! To zaś - tu wy- konał rękami szeroki gest - stanowi najpiękniejszą ramę dla miodowych miesięcy. Robiłem właśnie obliczenia we- dług pańskich ksiąg. Posiadłość pańska nie jest dziś war- ta więcej niż sto tysięcy dolarów. Upoważniono mnie do zaoferowania panu sumy pięciokrotnie wyższej. Innymi słowy, Graham obiecuje nie wszczynać przeciwko panu żadnej akcji za wykradzenie mu żony, natomiast gotów jest zapłacić pół miliona za to ranczo. Zamierza osadzić tu żonę na zawsze i odwiedzać ją, ilekroć mu przyjdzie na to ochota. Musi pan oczywiście obiecać, że nigdy nie wróci w te strony i nikomu nie powie o wiadomych zajściach. Czy jasno się wyrażam? Alan wstał i w zadumie przeszedł się parę razy po po- koju. Przynajmniej Rossland był pewien, że Alan Holt roz- myśla nad uczynioną propozycją, toteż uśmiechał się ła- skawie, rad z wywołanego efektu. Nie dokładał po groszu jak skąpiec. Nie próbując nawet targów podał właściwą sumę od razu, posiadał zaś dość imaginacji, by ocenić, ja- kie wrażenie musi wywrzeć półmilionowa oferta na czło- wieku walczącym z rozlicznymi trudnościami na samym końcu świata niemal. Alan tkwił zwrócony doń plecami, twarzą do okna. Kiedy przemówił, głos miał dziwnie nie- swój. Lecz, zdaniem Rosslanda, było to całkiem naturalne. - Nie wiem, czy dobrze pana rozumiem - rzekł. - Czy chce pan powiedzieć, że jeżeli sprzedam Grahamowi ranczo, wyjadę stąd i będę milczał, otrzymam pół miliona dolarów? 179 — Taka jest propozycja. Ponadto zabierze pan swych ludzi ze sobą. Graham ma własnych! Alan usiłował się roześmiać. — Zdaje mi się, że już wiem, o co tu głównie chodzi — zadrwił. — Te pół miliona otrzymuję nie za pannę Stan- dish, czyli raczej panią Grahamową, tylko za odosobnienie. — Właśnie! Grahama wzięła raptem chęć załatwienia rzeczy bez skandalu. Wyruszyliśmy prawdę mówiąc po to, by odebrać jego żonę. Rozumie pan, odebrać. Mieliśmy za- miar zrobić to w zupełnie inny sposób, niż czynimy obecnie. Lecz znalazł pan właściwe słowo, mówiąc „odosobnienie". Co za idiotę może zrobić z człowieka ładna twarzyczka. Niech się pan tyko zastanowi: pół miliona dolarów! — Brzmi to wprost fantastycznie — przyznał Alan, wciąż zwrócony twarzą do okna. - Dlaczego proponuje tak dużo? — Niech pan nie zapomina o dodatkowej umowie, pa- nie Holt! To bardzo ważne! Pan ma milczeć. Odkupując ranczo po cenie normalnej, nie mielibyśmy na to żadnej gwarancji. Lecz skoro pan przyjmuje taką sumę, jest pan poniekąd wspólnikiem i własne pana dobro wymaga dys- krecji. Jasne, co? Alan odwrócił się i podszedł znów do biurka. Był bar- dzo blady i rozmyślnie osłaniał sobie oczy kłębami dymu. — Oczywiście, nie przypuszczam, by Graham pozwolił żonie uciec do Stanów, gdyż to by mogło narobić kłopotów? - zagadnął. — Tak sądzę. Po cóż by w takim razie wydawał tyle pieniędzy? — znacząco podkreślił Rossland. — Pozostałaby tu na zawsze? — Na zawsze! — Nie wróciłaby do Stanów nigdy? — Że też pan koniecznie musi stawiać kropkę nad „i"! Po co miałaby wracać? Świat wierzy, że umarła. Pełno o tym w pismach. Że żyje, wiemy tylko my. To będzie dla Grahama prześliczne letnisko. Świetny klimat. Bajeczne 180 kwiaty. Ptaki. I dziewczyna, którą obserwuje od dziecka i której od tylu lat pragnie! - I która go nienawidzi! - Racja! - Którą podstępem skłonił do małżeństwa i która wo- lałaby umrzeć, niż żyć z nim pod jednym dachem. - To już rzecz Grahama, panie Holt, utrzymać ją przy życiu. Do nas to nie należy. Jeżeli umrze, podejrzewam, że będzie pan miał możność odkupić swą osadę bardzo tanio. Wziął ze stołu jakiś papier i podał Alanowi. - To częściowa zapłata: czek na dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Dokumenty mamy tutaj, gotowe do podpisu. Kie- dy pan tylko zechce, będę towarzyszył panu do Tanana, gdzie otrzyma pan resztę należności. Alan wziął czek i przyglądał mu się chwilę. - Sądzi pan zapewne, że tylko wariat odrzuciłby podo- bną ofertę? - Oczywiście! - W takim razie ja jestem tym wariatem! Mówił tak spokojnie, że na razie Rossland wziął słowa jego za żart. Tymczasem dym się rozproszył. Alan rzucił cy- garo na podłogę i przydusił je nogą. Cisnął na ziemię czek podarty na strzępy. Wściekłość, dotychczas powstrzymywa- na nadludzkim wprost wysiłkiem, strzeliła z jego oczu. - Dałbym dziesięć lat życia, żeby mieć teraz Grahama przed sobą! Zabiłbym go jak psa! A co do ciebie, Ross- land... Postąpił krok wstecz, jakby w obawie, że nie wytrzyma i uderzy opryszka, patrzącego nań teraz z najwyższym zdumieniem. - To, coś powiedział o niej, powinno i ciebie również skazać na śmierć. Zabiłbym cię na miejscu, ale potrzebuję posła do Grahama. Powiedz mu, że Mary Standish, nie Mary Graham, jest dziś równie czysta jak w dniu swych narodzin. Ale powiedz mu także, że należy do mnie. Jest moja! Kocham ją. Moja jest, rozumiesz? Złoto świata całe- 181 go ma dla mnie mniejszą wartość niż jeden włos z jej gło- wy! Zabiorę ją z powrotem do Stanów. Sprawiedliwości musi stać się zadość i świat dowie się o wszystkim. Ona nie ma nic do ukrycia. Nic absolutnie. Powtórz to Graha- mowi w moim imieniu. Szedł teraz na Rosslanda, który się tymczasem zerwał z krzesła. Ręce miał zaciśnięte w pięści; twarz jego przy- pominała żelazną maskę. - Wynoś się! Wynoś się, nim cię wyrzucę! W pasji ostatecznej pchnął stół i z trzaskiem cisnął nim o ścianę. - Wynoś się, bo zabiję!!! Sunął naprzód, przez zaciśnięte wargi sycząc słowa przestrogi, a Rossland, przerażona bryła mięsa, cofał się nieprzytomny z lęku. Wreszcie dopadł drzwi i zamknął. Biegł w stronę zagrody karibu. Alan obserwował go stojąc w progu. Widział, jak Rossland opuszcza zagrodę w towa- rzystwie dwu obładowanych ludzi. Oddaliwszy się na zna- czną odległość, Rossland przystanął i obejrzał się. Wygra- żając pięścią, cisnął Alanowi jakichś parę słów: groźby zapewne, potem szybko ruszył na południe. Był bez kurtki i bez kapelusza; jedno i drugie pozostawił w domu i nie odważył się widocznie wrócić po nie. Tymczasem Alan powiódł oczyma po izbie i teraz do- piero zauważył szczątki rozbitego stołu. Uprzytomnił so- bie, że jeszcze chwila i diabeł by się w nim rozpętał. Nie- nawidził Rosslanda. Nienawidził go teraz równie silnie niemal, jak samego Grahama. Cudem po prostu opryszek uszedł z życiem. Jednakże Alan rad był temu. Resztka zdrowego rozsądku wzięła górę nad wściekłością i nie do- zwoliła popełnić głupstwa. Oglądał właśnie rozrzucone na biurku papiery, gdy ruch u drzwi kazał mu się odwrócić. Pośrodku izby stała Mary Standish. - Kazał mu pan odejść? — wykrzyknęła. Oczy jej błyszczały; wargi miała rozchylone, twarz pro- mienną. Zobaczyła wywrócony stół, porzucone na krześle kurtkę i kapelusz Rosslanda - ślady pospiesznej ucieczki i uśmiechnęła się tak radośnie, że w jednej chwili wszy- stkie surowe postanowienia Alana sromotnie wzięły w łeb. Błyskawicznie skoczył ku niej i porwał ją w ramiona. Nie usiłowała się już teraz uwolnić z jego objęć, jak niegdyś wśród topoli; przeciwnie, podała mu usta do pocałunku, a potem ukryła twarz na jego piersi. 182 ROZDZIAŁ XXIII Na zwiady .to chwili Mary leciutko wyzwoliła się z objęć Alana; w twarzach obojga próżno by szukać śladów skruchy czy wstydu. Mary promieniała; Alan miał rysy pogodne jak ni- gdy. I nie usiłowali wzajemnie ukryć przed sobą swego szczęścia. Alan wyciągnął rękę, więc bez wahania podała mu swoją. Wargi szkarłatne od jego pocałunków zadrgały wesołym uśmiechem. Schyliła nieco głowę, tak iż widział jej ciemne włosy gładko przyczesane, lśniące jak aksamit. - Z całego serca wdzięczny jestem Bogu - szepnął Alan. Urwał, nie znajdując słów mogących dostatecznie wy- razić jego radość. Mowa wydała się trywialna, zbyteczna. Zresztą zrozumiała go i tak. Wiedziała, że dziękuje Bogu nie za tę jedną chwilkę, lecz za całą pełną szczęścia przy- szłość leżącą przed nimi. Tymczasem Alan cofnął się i drżącymi rękoma, żeby tylko robić cokolwiek, postawił na nogi przewrócony stół. Mary obserwowała go z pogodnym uznaniem. Tak bardzo był jej drogi. Podeszła bliżej i przez okno rzuciła wzrokiem na tundrę, gdzie uciekł Rossland. - Ile czasu ci trzeba, żeby się przygotować do drogi? - spytał Alan. - Bo co? - Musimy ruszyć dziś w nocy lub jutro rano. Sądzę, że pójdziemy przez topolowy gaj na stary szlak do Nome. Je- 184 żeli Rossland nie kłamał, Graham czatuje gdzieś na dro- dze do Tanana. Ścisnęła mu ramię dłonią. - Wracamy, Alan, czy tak? - Tak, do Seattle. To jedyne, co nam zostaje do zrobie- nia. Nie boisz się? - Przy tobie - nie! - A wrócisz ze mną, gdy już będziesz wolna? Mówił, patrząc prosto przed siebie, w głąb tundry. Nie widział jej zatem, lecz uczuł, jak leciutko niby piórkiem muska policzkiem jego ramię. - Wrócę z tobą! - A kiedy będziesz gotowa do drogi? - Już jestem gotowa! Odpowiedziała spokojnie, głosem pełnym słodkiej po- kory. Przestała się buntować i walczyć; swe prawa do wal- ki przelała na niego. Lecz właśnie to poczucie jej absolut- nego do niego zaufania, dziecinna wprost wiara w jego siły i zdolności uprzytomniły mu, jak wielką odpowiedzialność wziął na swoje barki. Zobaczył całą grozę położenia, a zna- czenie słów Rosslanda teraz dopiero przeniknęło jego mózg z całą wyrazistością. Kiedy tak patrzył w stronę, gdzie uciekł wróg, rysy jego mimo woli stwardniały, a wo- kół ust zarysowały się surowe bruzdy. Wątpił już, czy istotnie słusznie uczynił puszczając Rosslanda. Czy nie należało go raczej zabić, jak jadowitą gadzinę? Właściwie nie było jeszcze za późno. Na nierównym terenie tundry mógłby go łatwo dogonić i... Uczuł na ramieniu silniejszy uścisk. Spojrzał w dół. Mary Standish obserwowała go pogodnymi oczyma. Jej spokój podziałał na niego kojąco. - Jestem gotowa - przypomniała mu. Lecz Alan odzyskał już rozsądek. - Musimy poczekać na Stampede Smitha - rzekł. - Powinien się zjawić dziś w nocy albo jutro rano. Teraz, się na tę sprawę zapatruję trzeźwo, widzę, jak bardzo 185 Stampede może się przydać w razie... hm... w razie... spotkania! Nie dodał, z kim, lecz ona zrozumiała go i tak. Podesz- ła do drzwi i, przystanąwszy w progu, ruchem głowy wskazała odpowiedni kierunek. - On jest gdzieś na drodze do Tanana - powiedziała. - Rossland ci powiedział? - Tak! I ma ze sobą ludzi, tak wielu, że Rossland się śmiał, gdy twierdziłam, że nie dasz mnie wziąć. - Więc ty od razu byłaś pewna, że cię im nie oddam? - Byłam pewna, od chwili, gdy otworzyłam ten list w chacie Ellen MacCormick. Ułowił jeszcze tylko radosny błysk jej oczu, bowiem znikła tak szybko, że nie zdążył słowa powiedzieć. Przez okno obserwował potem, jak idzie w kierunku domu So- kwenny, naprzeciw spieszących jej na spotkanie Keok i Nawadlook. Keok miała jeszcze w ręku swój długi nóż. A z okienka poddasza wyzierał sam Sokwenna niby groźne, dziwaczne widmo. Alan skinął ręką na starego, po czym cofnął się do biurka. Po upływie dziesięciu minut Sokwenna wszedł do izby. Mruczał coś niezrozumiale. Po chwili dopiero Alan zrozumiał, że Sokwenna w narzeczu swych ojców bredzi o tętencie nóg i zapachu krwi. Nogi dudnią już blisko; krew dymi. Tupot i woń płyną ze starego parowu, gdzie murszeją żółte czaszki i gdzie niegdyś chłodna woda nios- ła czerwoną posokę. Alan był jednym z niewielu białych, któremu po długich wysiękach udało się wydobyć od So- kwenny historię tych czaszek. Oto w czasach gdy jeszcze Sokwenna był młodzieńcem, obce plemię napadło na jego lud, mordując mężczyzn, uprowadzając kobiety. Sokwen- na wraz z garścią zbrojnych i paroma kobietami uciekł w końcu na południe. W parowie urządzili zasadzkę. W pogodny, letni dzień wyzłocony słońcem, pachnący kwieciem, rozdzwoniony śpiewem ptasząt, niespodzianie 186 zaskoczyli najeźdźców i wybili ich co do nogi. Z grona ów- czesnych zwycięzców dziś żył już tylko jeden, Sokwenna. Alan był prawie zły, że wezwał Sokwennę do siebie. Nie przypominał on już w niczym pogodnego staruszka, kochającego dzieci, kwiaty i słońce, śmiejącego się serde- cznie podczas pląsów Keok czy Nawadlook. Zmienił się nie do poznania. Tkwił przed Alanem - uosobienie fatalizmu - bełkocząc półgłosem złowieszcze przepowiednie, ponuro błyskając zapadniętymi oczyma, placami jak szpony kur- czowo obejmując lufę fuzji. Wysiłkiem woli Alan otrząsnął się z nagłego lęku i przygnębienia i zaczął wydawać krót- kie dyspozycje. Sokwenna, ze szczytu wzgórza oddalonego o dwie mile od drogi wiodącej do Tanana, miał pilnować południowego odcinka tundry. Kiedy słońce zniknie za ho- ryzontem, będzie mógł wrócić. Alan działał teraz z wielką rozwagą. Nie mógł się po- zbyć złych przeczuć, toteż ledwo Sokwenna znikł za drzwiami, zabrał się zaraz do czynienia własnych przygo- towań. Ogarnęła go chęć natychmiastowego ruszenia w drogę, bez godziny zwłoki nawet, jednakże usiłował so- bie sam przedstawić absurd podobnego pośpiechu. Jego nieobecność miała wszakże trwać kilka miesięcy, możliwe, że rok nawet. Przed odejściem należało wiele załatwić: wydać rozporządzenia, instrukcje. Musiał się chociaż wi- dzieć ze Stampedem. Zresztą nie groziło przecież bezpo- średnie niebezpieczeństwo. Według wszelkich danych Graham nie pojawi się w ogóle, będzie raczej usiłował przeszkodzić później, na drodze legalnej. Jednakże mimo wszelkich perswazji niepokój trwał. Godziny szły; popołudnie mijało. Jakiś głos wewnętrzny naglił Alana, by nie zwlekając zabrać Mary Standish i - uciekać! Widział ją dwukrotnie przez okno, pomiędzy dwunastą i piątą, siedząc samotnie przy biurku. Przed szóstą zakończył pracę. Wtenczas starannie obejrzał swoje fuzje. Stwierdził, że ulubiony karabin i rewolwer działają sprawnie i, wymyślając sobie od durniów, napełnił jednak 187 pas myśliwski znaczną ilością ładunków. Zaniósł nawet do chaty Sokwenny dwa zapasowe karabiny i paczkę amu- nicji, z niewyraźną myślą w głębi mózgu, że ta chata właś- nie pobudowana na skraju parowu w razie czego nada się najlepiej do obrony. Po kolacji, gdy słońce, wisząc nad horyzontem, rzucało długie cienie, Alan znalazł Mary nad brzegiem parowu. - Opuszczę cię na chwilę - powiedział. — Ale Sokwen- na już wrócił, więc nie będziesz sama. - Dokąd idziesz? - Aż do topolowego gaju, zapewne! , - W takim razie pójdę z tobą! - Zamierzam iść bardzo szybko! - Wątpię, żebyś szedł szybciej ode mnie. - Ależ ja chcę zbadać przed nocą, czy z tamtej strony nic nam nie grozi. - Pomogę ci — pieszczotliwie ujęła jego rękę. — Idę z to- bą, Alan! - Dobrze, idziemy więc razem - roześmiał się i nagle, pochylając głowę, przytulił usta do jej dłoni, po czym ręka w rękę ruszyli szlakiem wiodącym do Nome. Twarz Mary była różowa, w oczach zaś miała słodki blask, którego nie starała się bynajmniej ukryć przed Ala- nem. Blask ten kazał mu zapomnieć o topolowym gaju i tundrze, o wszelkich środkach ostrożności, o ponurych wróżbach Sokwenny nawet. - Rozmyślałam dziś cały dzień - mówiła Mary. - Tak długo byłam sama. Myślałam o tobie. I takie miałam po- godne myśli. • - Czuję się jak w raju — cicho odparł Alan. - Nie uważasz mnie za zepsutą dziewczynę? - Jesteś dla mnie uosobieniem najpiękniejszych ma- rzeń o kobiecie. - A jednak narzucałam się tobie, ścigałam po prostu. - Gdybyś wiedziała, jak jestem za to wdzięczny Bogu! - I wyznałam, że cię kocham i pozwoliłam się całować! 188 - Mary! - A teraz idę z tobą, ręka w rękę! - Będziemy tak szli zawsze, najmilsza! - A tymczasem jestem przecież żoną innego - wzdryg- nęła się Mary. - Jesteś moja - oświadczył z uporem. - Wiesz o tym dobrze i Bóg wie o tym również. Skoro mówisz o sobie, ja- ko o żonie Grahama, popełniasz bluźnierstwo. Jesteś z nim po prostu związana na krótko, choć legalnie, ale na tym koniec. Sercem, duszą i ciałem jesteś wolna! - Nie jestem wolna! - Jesteś! Po chwili szepnęła mu do ucha: - Alan, jako najuczciwszemu człowiekowi na ziemi po- wiem ci, dlaczego nie jestem wolna. Gdyż sercem i duszą należę do ciebie! Nie śmiał na nią spojrzeć. Mary zaś ze wzrokiem utk- wionym przed siebie powtórzyła uśmiechając się słodko: - Tak, najuczciwszy człowiek na całej ziemi! Szli ręka w rękę poprzez garby i wzniesienia tundry, mówiąc już potem tylko o barwie niebios, o kwiatach, pta- kach i coraz bliższym zmierzchu, podczas gdy Alan badał pilnie zwężający się horyzont w poszukiwaniu ludzkich sylwetek. Zrobili jedną milę, drugą, aż ukończywszy trze- cią przystanęli, szukając w dali ciemnej linii znaczącej po- szarpaną krawędź Parowu Duchów. - Myślę o liście pisanym do Ellen MacCormick - za- czął Alan cicho. - Myślę, ze pisząc go, miałem wrażenie, że to nie do niej list, tylko do ciebie. I myślę jeszcze, ze gdybyś nie wróciła do mnie, zwariowałbym chyba. - Mam ten list, tutaj - odparła Mary, kładąc dłoń na piersi. - Czy pamiętasz jeszcze, coś napisał, Alan? - Ze znaczysz dla mnie więcej niż życie. - I prosiłeś jeszcze, by, jeśli mnie znajdą, Ellen Mac- Cormick schowała dla ciebie pasmo mych włosów. Skinął twierdząco głową. 189 - Tak, to prawda. Gdym siedział naprzeciwko ciebie przy stole, na „Nome", podświadomie już wielbiłem twoje włosy. Odtąd, od kiedy mam cię tutaj... Urwał w pół zdania, zmieszany. - No, powiedz, Alan! - Marzyłem, żeby zobaczyć je rozpuszczone - dokończył Alan zmieszany okropnie. - Niemądry pomysł, prawda? - Dlaczego niemądry? — zaprzeczyła gorąco. — Jeżeli lubisz moje włosy, cóż dziwnego, że pragnąłbyś widzieć je - całe! - Ja... cóż, ja sądziłem tylko, że możesz się pogniewać! — tłumaczył Alan niezręcznie. Nie słyszał nigdy nic równie słodkiego, jak jej śmiech obecnie. Odwróciła się od niego szybko, tak iż blask zacho- dzącego słońca padł na jej plecy i zręcznymi palcami po- częła wyjmować szpilki, aż uwolnione sploty opadły w dół, na ramiona, spłynęły do bioder, migocąc jak najkosztow- niejszy jedwab. Teraz stanęła do niego twarzą. Oczy jej błyszczały. - Czy myślisz, że ładnie mi tak, Alanie? Zbliżył się do niej, napełnił dłonie ciężkimi splotami i wtulił w nie twarz. Trwał tak długo, gdy raptem odczuł, że ciałem Mary wstrząsa dreszcz. Wzdrygnął się sam mimo woli. Nagle usłyszał, że kurczowo chwyta powietrze ustami, zaś dłoń, którą oparła na jego schylonej głowie, cofa się. Wyprostował się i spojrzał na nią. Ponad jego ramieniem wlepiła rozszerzone oczy w głąb mrocznej tundry. Doznał wrażenia, że chce przemówić i nie może dobyć głosu. - Co się stało? - krzyknął i skręcił w miejscu, usiłując dostrzec, co ją tak przeraziło. Kiedy zaś tak patrzył, na- gły, głęboki cień opadł raptem na ziemię, stwarzając nie- mal nocną ciemność. Słońce zgasło gwałtownie, niby zdmuchnięta wielka lampa, na zachodzie zaś skłębiły się purpurowe zwały chmur. Alan widywał już niejednokrot- nie podobne zjawisko z nadejściem letnich burz, nigdy jed- nak zmiana nie wydała mu się tak fantastycznie prędka. 190 Zamiast tonąć w słonecznej powodzi, postać Mary ledwo majaczyła w mroku. Osądził, iż właśnie ten fakt tak jej podziałał na nerwy i roześmiał się cicho. Lecz ona ścisnęła go raptem za ramię. - Widziałam! - krzyknęła zdławionym głosem. - Wi- działam cienie przyczajone jak zwierzęta! - Cienie? - Alan wciąż jeszcze się uśmiechał. - Może to były cienie lisów albo wielkich siwych królików, albo wilczycy z młodym?... - Nie, nie, to było co innego - zaprzeczyła Mary gorą- co, jeszcze silniej wpijając palce w jego ramię. - To nie by- ły zwierzęta, to byli ludzie!!! ROZDZIAŁ XXIV Pierwsze strzały Napadła teraz taka cisza, że wydawało się, iż ich serca bić przestały i w tej ciszy Alan ułowił nagle jakiś dźwięk. Nie łudził się co do jego natury: to jakiś ciężki but szczęk- nął o kamień. Żaden z ludzi miejscowych, obutych w miękkie skórznie, nie mógł tego zrobić. W całej okolicy twarde trzewiki nosił jedynie on sam i Stampede. - Czy wielu ich było? — spytał. - Nie mogłam dobrze rozróżnić. Słońce już gasło. Ale pięciu czy sześciu biegło. - Z tyłu za mną? - Tak! - Czy nas widzieli? - Sądzę, że tak! Nie wiem zresztą... Odnalazł jej rękę i uścisnął mocno. Kurczowo czepiała się palcami jego jego dłoni i słyszał, jak oddycha szybko. Nieznacznie rozpiął pochwę rewolweru. - Czy przypuszczasz, że to oni? — zagadnęła szeptem, a w jej głosie wyczytał okropną trwogę. - Możliwe. Moi ludzte przyszliby od innej strony. Bo- isz się bardzo? - Nie — odpowiedziała głosem znacznie spokojniejszym. - Więc czemu drżysz? - Ach, to ta dziwaczna ciemność! Było rzeczywiście bardzo ciemno. W ciągu długiego po- bytu w tundrach Alan widział ten fenomen zaledwie parę razy, gdyż letnia burza, a co za tym idzie — kompletny 192 mrok, jest w tych stronach rzeczą niezmiernie rzadką, przez co bardziej działa na nerwy niż najfantastyczniejsza nawet gra świateł zorzy północnej. Wydało mu się obecnie, że to, co się dzieje, graniczy z cudem, że jakaś potężna dłoń otwiera im drogę ucieczki. Tam, gdzie powinna była gorzeć purpura zachodu, wznosił się nieprzenikniony czarny mur. Rozpościerał się szybko. Cienie gęstniały, a gęstniejąc łączyły się, pełzły ni"by macki, aż cała tundra zamieniła się w jeden niesamowity chaos, ni to dnia, ni to nocy, w której wzrok próżno silił się cokolwiek ułowić. Mrok ogarnął ich także, śmiesznie zacieśniając krąg widzenia. Myśli Alana pracowały gorączkowo. Potrzebo- wał zaledwie paru sekund, by zrozumieć, co to za sylwetki przeraziły Mary. Ludzie Grahama znajdowali się w pobli- żu, dostrzegli ich i obecnie usiłowali odciąć od osady. Być może byli to dopiero wywiadowcy w liczbie pięciu lub sze- ściu tylko, jak naliczyła Mary, w takim razie sytuacja nie przedstawiała się groźnie. Lecz co będzie, jeżeli jest ich kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu? Kto wie, czy Gra- ham i Rossland nie wysłali do ataku wszystkich swoich sił. Alan nie zastanawiał się jeszcze, jaka może być liczeb- ność tych sił, podejrzewał jednakże, iż poparty potęgą oso- bistych stosunków i pieniądza, a męczony grzeszną żądzą do Mary Standish - Graham nie zawaha się przed ni- czym. Zresztą wobec prawa, racje były po stronie bogacza. Czyż nie występował jako mąż w obronie swojej żony, uprowadzonej przez uwodziciela? Trzymając lewą ręką dłoń Mary, prawą ściskając kolbę rewolweru, Alan ruszył wprost przed siebie. Rozumował, że jeżeli ludzie Grahama ich dojrzeli i zechcą odciąć od rancza, wyjście z pułapki jest tylko na przedzie. Wszystko zależało teraz od pośpiechu, toteż Alan kroczył tak szyb- ko, że dziewczyna u jego boku musiała niemal biec. Nie rozróżniał jej kroków, miała tak lekki chód. Palcami owi- nęła jego dłoń, a na policzku czuł chwilami przelotne muś- nięcie rozpuszczonych włosów. Szli tak dobre pół mili, 193 przy czym Alan pilnie badał wzrokiem ciemność i uparcie wytężał słuch. Wreszcie stanął. Ogarniając Mary ramie- niem, przytulił ją do siebie tak, ze głowa dziewczyny legła na jego piersi. Odnalazł rozchylone wargi i ucałował. - Nie boisz się? - spytał ponownie. Zdecydowanie zaprzeczyła ruchem głowy: - Nie! Wobec tak poważnego kłamstwa roześmiał się cicho. - Nawet jeżeli nas widzieli i nawet jeżeli to byli ludzie Grahama, umknęliśmy im! — pocieszał. — Teraz zatoczymy krąg ku wschodowi i wrócimy do rancza. Żałuję, ze kaza- łem ci iść tak prędko. Pójdziemy teraz wolniej. - Musimy iść jak najszybciej - nacierała Mary. - Chciałabym biec! Odszukała palcami jego dłoń i ruszyli znów ręka w rę- kę. Od czasu do czasu przystawali, wbijając oczy w ciem- ny chaos i wytężając słuch. Alanowi wydawało się po dwa- kroć, ze słyszy dźwięki nie będące mową nocy. Za drugim razem drobne paluszki zacisnęły się na jego ręku, lecz Mary milczała i tylko na chwilę przestała jakby oddychać. Po upływie drugiej pół mili pojaśniało nieco, nato- miast dech burzy zdawał się bliższy. Chłodny powiew już muskał ich twarze, a wkoło drżały szepty i szelesty spragnionych deszczu roślin. Było trochę widniej, gdyż wał chmur rozciągnął się na całe niebo, rzednąc nato- miast w miejscu gdzie poprzednio zgasił słońce. Alan roz- różniał już twarz dziewczyny i fale jej włosów. Wgłębie- nia i wyniosłości tundry nabrały właśnie ostrzejszych zarysów, gdyż dotarli do małej kotlinki, którą Alan rozpo- znał natychmiast. Na jej ćlnie, poza obrębem gęsto rosną- cych wierzb, taił się drobny staw. Miejsce to było oddalone od domu zaledwie o pół mili. Wśród wierzb sączył się strumień. Alan podprowadził dziewczynę nad sam brzeg, wskazał jej, gdzie ma uklęk- nąć i jak czerpać wodę złączonymi garściami. Piła schyli- wszy głowę, a krople ściekały z jej palców. Zaśmiała się 194 rozbawiona. Nagle krzyknęła okropnie. Spomiędzy wierzb wypadła ciemna postać i z rozpędu runęła na Alana. Wierzby rozstąpiły się powtórnie. Nowy cień, nowy krzyk Mary. Lecz Alan nie mógł jej pomóc, bowiem sam klęczał w tej chwili, przegięty w tył, rozpaczliwie usiłując oderwać od gardła parę potwornej wielkości rąk. Słyszał, jak dziewczyna walczy, już w milczeniu. Sam czuł otępie- nie mózgu. Zdawał sobie sprawę, że nie potrafi dosięgnąć rewolweru. Nad sobą widział ponurą, zbrodniczą twarz, okropną w mroku jak twarz widma, a bezlitosne ręce wy- ciskały z niego resztę życia. Wreszcie z wrzaskiem trium- fu napastnik rzucił go na plecy. Miał wrażenie, że głowa odpada mu od ramion. Przewrócił się, lecz w ostatnim spazmatycznym wysiłku zadał jeszcze straszne kopnięcie. Ledwo dosłyszał jęk wroga, ale palce na jego gardle rozluźniły się, ohydna twarz znikła; bezwładny człowiek potoczył się w trawę. Alan leżał chwilę bez ruchu, głęboko wciągając powietrze w płuca. Potem sięgnął po rewolwer. Kabura była pusta. Słyszał, jak Mary dyszy i łka tuż obok prawie i raptem odzyskał siły na nowo. Człowiek, z którym walczył poprze- dnio, sunął znów na niego, pełznąc na kolanach i rękach. Alan skoczył mu błyskawicznie na kark, niby zwinny kot. Grzmotnął pięścią w zarośniętą twarz. Bijąc zapalczywie zawołał Mary. Widział ją teraz, jak się szamoce z drugim mężczyzną, w samej prawie wodzie strumyka. Zaklął wściekle. Czuł w sercu mordercze instynkty. Chciał zabić jednego przeciwnika, żeby się zmierzyć z drugim. Ogłu- szony ciosami brodacz osłabł i Alan chwycił go za gardło. Szyja złoczyńcy przypominała kark byka. Usiłował ją zła- mać. Wytężył mięśnie. Jeszcze dziesięć sekund, pół minu- ty najwyżej i kręgosłup by pękł, lecz zanim pierwszy czło- wiek skonał, drugi napastnik skoczył na Alana. Alan nie zdążył się zasłonić. Osłabł już znacznie, toteż zatoczył się od razu pod pierwszym ciosem. Wyciągnąwszy ramiona, począł bić na oślep. Dopiero jednak, gdy trafił na 195 pięść nowego przeciwnika, zrozumiał, jak wiele sił już utracił. Wobec własnej słabości ogarnęło go okropne prze- rażenie, mimo woli jęknął. Lecz już w następnej chwili skłonny byłby sobie język uciąć. Przede wszystkim nie trzeba przerażać Mary! Nie widział jej obecnie, a dziew- czyna pełzła właśnie na rękach i kolanach. Jej długie wło- sy wlokły się po zdeptanej ziemi, maczały w mętnej stru- dze. Rozpaczliwie szukała czegoś rękami, aż znalazła! Wstała wtenczas, trzymając w garści kamień, na któ- rym oparła poprzednio rękę, kiedy piła. Brodacz, podniósł- szy się na kolana, machał łapami jak pijany, wyminęła go jednak, stając nad Alanem i jego napastnikiem. Kamień opadł w dół. Alan usłyszał szybki, straszliwy cios, chrzęst okropny i wróg potoczył się na ziemię bezwładny zupełnie. Alan chwiejnie podniósł się na nogi i podtrzymał ramie- niem zataczającą się dziewczynę. Brodacz wstał właśnie. Już się prawie podniósł, gdy Alan powtórnie chwycił go za gardło i zwalili się razem na ziemię. Mary usłyszała parę ciosów, jeden silniejszy, aż z ci- chym okrzykiem triumfu Alan wstał. Przypadkowo zupeł- nie trącił ręką w trawie swój zagubiony rewolwer. Podniósł go teraz i odsunął bezpiecznik. Był znowu gotów do walki. — Chodźmy - powiedział. Głos mu się urywał jakiś chrapliwy i nieswój. Mary zbliżyła się, podając mu rękę mokrą i lepką od błota. Mil- cząc wygramolili się z kotliny na równą przestrzeń łąki. W ciężkim powietrzu wiatr poszeptywał coraz wyraźniej, lecz jednocześnie z zachodu nadleciał jakiś inny dźwięk. Ktoś wołał. Z pewnej odległości przed nimi nadesz- ła odpowiedź. Alan utulił mocniej drobną, obłoconą rączką i ruszył wprost w kierunku rancza. Rozumiał dobrze, co się dzieje. Ludzie Grahama byli sprytniejsi, niż przypuszczał. Otaczali ranczo półkolem od strony tundry, ale równocześ- nie wysłali także paru rozproszonych wywiadowców. Szła gra na śmierć i życie. Miał się znów o tym wkrót- ce przekonać, bowiem w coraz słabszym mroku, wyrosły 196 raptem znów przed nimi dwa ludzkie cienie. Surowy bas zakrzyknął: „Stój!" i Mary krzyknęła przerażona. Alan do- strzegł szybki ruch ręki napastnika, lecz sam był jeszcze szybszy. Trzy strugi ognia niby trzy błyskawice wytrysnę- ły z jego rewolweru i człowiek, który zamierzał strzelać, runął na ziemię, podczas gdy drugi momentalnie znikł w ciemności. W chwilę potem jego alarmujące wrzaski zwoływały już resztę bandy. Mary milczała teraz, tylko jej oddech prz ypominał łka- nie, gdy zaś Alan zajrzał jej w twarz z bliska, zobaczył, że jest blada jak papier i oczy ma rozszerzone grozą. Potar- gane włosy otulały ją niby welon; ręce kurczowo tuliła do piersi, a w rękach ściskała rewolwer. Alan poznał tę broń - maleńki browning przed paru laty otrzymany w prezen- cie od Carla Lomena. Ogarnęła go szalona duma i radość. Więc mimo zrozumiałego lęku chciała walczyć, walczyć ra- zem z nim przeciwko wspólnym wrogom! Straszną miał ochotę chwycić ją w ramiona i pocałunkami wyrazić cały podziw. Miast tego jednak pociągnął ja za. sobą jeszcze szybciej, aż doszli do nowej, ostatniej kotliny, dzielącej ich od rancza. Poprzez tę kotlinę biegła wąska ścieżka, wyrównana w labiryncie pagórków, zarośli i błotnistych lcęp, łopatami i siekierami jego ludzi. Znalazłszy ją, Alan przystanął na chwilę, wiedząc, że są na razie bezpieczni. M ary oparła się o niego ciężko, niby w omdleniu. Ostatnie dwieście jardów wyczerpało ją do reszty. Alan odgarnął jej włosy z bladej twarzyczki i ucałował oczy i usta. Zauważył, iż mimo że jest tak znużona, że mówić nie może, ciśnie wciąż kurczo- wo rewolwer do piersi. Uśmiechnęła się do niego serdecz- nie, odważnie. Bez słowa chwycił ją na ręce d ruszył ścież- ką. Uradowany był i zdumiony jej lekkością. Niósł ją z łatwością niby dziecko, niby małą boginkę leśną omota- ną w płaszcz włosów; czując, jak mu ręce zaciska na szyi, a oddechem owiewa twarz, czerpał, zda się, z jej słabości nowa siłę i energię. 197 Wyszedł właśnie z kotliny, gdy pierwsze, rzadkie kro- ple deszczu musnęły mu czoło. Było coraz jaśniej. Odwró- ciwszy się, mógł objąć wzrokiem połowę przebytej dopiero drogi. Wspiął się na wzgórek i tu Mary wyślizgnęła mu się z ramion. Stanęła obok, wypoczęta już nieco. Alan wyko- nał ręką znaczący gest. Na przedzie można już było odróż- nić słabe zarysy zabudowań osady. Nigdzie jednakże nie dostrzegali światła. Ranczo jak gdyby wymarło. Wtem wyrosło coś przed nimi, niemal u samych ich nóg. Ozwał się krótki, gardłowy okrzyk, cichy, przeznaczo- ny wyłącznie dla ich uszu. Rozpoznali Sokwennę. Starzec począł szybko mówić. Tylko Alan go rozumiał. Prawił coś długą chwilę gestykulując i nie odwracając oczu od kotli- ny. Skończywszy nie czekał odpowiedzi, lecz zawrócił i szybko podreptał w kierunku rancza. - Co on mówił? — spytała Mary. - Rad jest, żeśmy wrócili. Usłyszał strzały i wyszedł na spotkanie. - A co jeszcze? — nalegała. - Sokwenna jest przesądny i... nerwowy. Opowiadał rzeczy, których byś nie zrozumiała. Sądziłabyś na pewno, że oszalał, słysząc, jak twierdzi, że duchy jego towarzyszy, przed wielu laty pomordowanych w parowie, nawiedziły go dziś w nocy, niosąc rozliczne przestrogi. W każdym ra- zie postąpił przezornie. Ledwie zniknęliśmy mu z oczu, gdy wysłał w góry wszystkie kobiety i dzieci. Tylko Keok i Nawadlook nie chciały odejść. Rad jestem z tego. Gdyby bowiem trafiły w ręce takich ludzi, jak Graham i Ross- land... - Śmierć byłaby lepsza — dokończyła Mary i jej palce ścisnęły mocniej ramię Alana. - I ja tak sądzę. Nie mogą nam zresztą obecnie nic zrobić. Na otwartej przestrzeni mieli przewagę, lecz chatę Sokwenny obronimy doskonale, zanim nadejdą Stampede i pasterze. Mam tam dwie zapasowe fuzje. Nie odważą się 198 na atak z gołymi rękami. Przewaga jest obecnie po naszej i stronie. My możemy strzelać, oni nie! — Dlaczego? - Ponieważ ty jesteś w chacie. Graham chce cię po-- siąść żywą, nie martwą. A kule nie wybierają... Dotarli właśnie do drzwi domku, lecz tu przystanęli, chwilę, nasłuchując. Spoza zagrody karibu huknęły naraz; głosy. Nie starano się ich bynajmniej stłumić. Nawoływa-- no się nawzajem głośno z kilkunastu miejsc co najmniej.. Potem zadudniły biegnące nogi i zabrzmiała donośna ko-- menda. Ktoś klął jak barbarzyńca. W Alanie zamarło ser- ce. Słyszał, jak walą w drzwi jego domu. Z trzaskiem, drewnianej ramy pękło okno i rozległ się brzęk tłuczonych, szyb. Tu i ówdzie błyskały światła. Wtedy właśnie z okna strychu ponad ich głowami, przemówiła fuzja Sokwenny. Strzał, wrzask i znowu, błysk ognia, gdy starzec powtórnie nacisnął cyngiel. Za-- nim padł ostatni z pięciu strzałów, Alan wciągnął Mary do izby, barykadując za sobą drzwi. Na podłodze płonęłyv zacienione świece, obok których kucnęły Keok i Nawadlo-- ok. Jeden rzut oka zaświadczył o sprycie Sokwenny. Izba. przypominała arsenał. Leżało tu kilka fuzji gotowych do. użycia; stos naboi różnego kalibru. Oczy Keok i Nawadlo-- ok gorzały ponurą determinacją, obie zaś trzymały w pal-- cach ładunki, gotowe nabić strzelby, gdy się tylko maga- zyn opróżni. Mary stała pośrodku pokoju. Świece, umiejętnie ocie-- nione, by nie zdradzać na zewnątrz konturów okien, słabo > oświetlały jej twarz i fale włosów. Rozszerzonymi trwogą, oczyma uparcie śledziła Alana. Zamierzał właśnie przemówić, upewnić ją, że żadnego • niebezpieczeństwa nie ma, że ludzie Grahama nie ośmielą, się strzelać, gdy raptem piekło rozpętało się nad chatą. Na. strzały Sokwenny odpowiedział trzask przeraźliwej kano-- nady i grad kuł uderzył o ściany. Dwie z nich, sycząc niby węże, znalazły drogę przez okno, więc jednym skokiem Alan 199 dopadł Mary i przygniótł ją do podłogi obok Keok i Nawad- look. Blady był śmiertelnie; w mózgu czuł palący żar. - Sądziłem, że nie będą strzelali do kobiet - rzekł gło- sem dziwnie twardym. - Myliłem się! Zresztą, rozumiem już wszystko! Z fuzją w garści ostrożnie zbliżył się do okna. Wiedział już co myśli Graham i jakie są jego plany. Obaj z Rosslan- dem byli przekonani, że w chacie Sokwenny znajdzie się dla Mary jakiś bezpieczny kąt. Ważyli się zresztą na roz- paczliwą stawkę pewni, że ukrywszy dziewczynę, Alan bę- dzie sam walczył, aż padnie. Był to właściwie sprytnie po- myślany mord. Strzały ustały chwilowo i Alan pojął od razu, co znaczy ta przerwa. Dają mu po prostu czas dla zabezpieczenia Mary. W podłodze chaty znajdowały się drzwi, wiodące do małej piwnicy i spiżarni zarazem, wentylowanych za po- mocą korytarza wychodzącego na parów. W blasku świec Alan dostrzegł, że drzwi, podparte kijkiem, są na wpół otwarte. Sprytny Sokwenna przewidział i tę okoliczność. Schylony pod oknem spojrzał na dziewczyny. Keok, z fu- zją w garści, podpełzła do drabiny wiodącej na strych i za- czynała właśnie piąć się w górę. Szła do Sokwenny, nabijać dla niego broń. Alan wskazał uchyloną klapę drzwi. - Prędko, zejdźcie na dół! - krzyknął. - To jedyne bez- pieczne miejsce! Możecie tam nabijać i podawać mi na górę. Mary spojrzała na niego uważnie, lecz się nie ruszyła. Mocno ściskała w dłoniach fuzję. Nawadlook ani drgnęła. Keok, bez pośpiechu, pięła się ku górze, aż zniknęła w czarnej czeluści. • - Schodźcie do piwnicy! - rozkazywał Alan. - Na mi- łość boską, słyszycie?... Na twarzy Mary zakwitł uśmiech, nieustraszony, po- godny. W godzinie śmiertelnego niebezpieczeństwa było to niby zbawcze światło, wskazujące drogę w ciemności. Pod- pełzła z wolna do Alana, jedną ręką wlokąc za sobą fuzję, w drugiej ściskając malutki rewolwer. Kucnęła u jego nóg, 200 uśmiechając się znowu poprzez roztarganą gęstwę wło- sów. Tu przemówiła głosem pogodnym, spokojnym, który wstrząsnął nim do głębi. - Będę ci pomagała walczyć! - powiedziała. Nawadlook przyczołgała się w ślad za nią, również ciągnąc fuzję i dźwigając pełen fartuch naboi. W górze, poprzez okienko strychu, bystre oczy So- kwenny wypatrzyły cień jakiś, zlany niemal z mrokiem nocnym i raz jeszcze fuzja starego wojownika posłała wy- zwanie ludziom Johna Grahama. To, co się stało nastę- pnie, wywołało uśmiech na wargach Mary, a tłumiony szloch w jej piersi, bowiem człowiek, którego kochała, wy- prostował się właśnie przed otwartym oknem, twarzą do skrzydlatych gońców śmierci, kołaczących znów niby ziarnka gradu w drewniane ściany chaty. i ROZDZIAŁ XXV Bitwa W wyniku starań Sokwenny okno, jakkolwiek szeroko otwarte, zostało zabarykadowane tak szczelnie, że pozo- stał jedynie ośmiocalowy kwadrat. Przez tę strzelnicę właśnie Alan wysunął lufę fuzji w chwili, gdy trzask ognia rozdarł ciszę nocy. Słyszał gwizd i plaskanie kuł; przelatu- jąc w błyskawicznym pędzie ponad dachem, brzęczały ni- by gniewne pszczoły, to znów dudniły o belkowanie ścian, jakby kto bębnił palcami po dojrzałym arbuzie. Dźwięki te miały w sobie coś fascynującego; jakiś tajemniczy wprost urok. Trudno było doprawdy wierzyć, że wieszczą śmierć, toteż Alan bez obawy wyzierał strzelnicą, usiłując do- strzec cel godny uwagi. Tu i ówdzie widział blade białawe smużki; zaczął strzelać w ich kierunku tak szybko, jak tylko mógł naci- skać cyngiel. Opróżniwszy magazyn, przypadł do ziemi. Mary własnoręcznie podała mu świeżo nabitą broń. Twarz miała woskowobladą. Oczy, których nie zdejmowała z po- staci Alana, były przerażone do dna. Nie o siebie się bała. Bała się o niego. Suchymi wargami szeptała jego imię, ni- by odmawiając modlitwę i w tymże mgnieniu przez otwór, przed którym stał przed chwilą, wpadła kula sycząc jak rozzłoszczony gad. Z przeraźliwym krzykiem Mary objęła głowę ukochanego. - Jezus Maria, zabiją cię! —jęknęła. - Wydaj mnie im, Alanie! Jeśli mnie kochasz, pozwól mi odejść! 202 W bladym świetle świec trysnęła smużka białego pyłu, jedna potem druga, tak blisko Nawadlook, że Alan zdrę- twiał. Kule odnajdywały drogę poprzez mech i ziemię usz- czelniające szpary ścian. Alan gwałtownie objął ramiona- mi szczupłe ciało Mary i, zanim zrozumiała, co się dzieje, jednym skokiem uniósł ją ku otwartej klapie i zepchnął do piwnicy. Potem, zmusiwszy Nawadlook do zejścia, rzucił w ślad za dziewczętami pustą fuzję oraz wyładowany na- bojami fartuch. Z twarzą wykrzywioną diabolicznie krzyk- nął im w dół: - Jeżeli nie będziecie tam siedziały, otworzę drzwi i pójdę się bić na zewnątrz. Rozumiecie? Ani się ważcie ruszyć! Wrzeszcząc groził im zaciśniętą pięścią. Zobaczył nowy kłębek białego pyłu; kula trafiła w rondle na półce i jedno- cześnie niemal zabrzmiało z góry wołanie Keok. W półmroku poddasza fuzja Sokwenny z trzaskiem padła na podłogę. Stary wojownik kurczowo zgiął się wpół, cisnął brzuch rękami. Klęcząc oddychał ciężko, nie- mal z jękiem. Wreszcie jednak wyprostował się znowu, rzucił Keok parę uspokajających słów i ująwszy nabitą przez dziewczynę broń, przywarł do okna. Zaledwie wołanie Keok zamarło w powietrzu, już Alan doskoczył do stóp drabiny krzycząc na nią, by zeszła. Zsu- nęła się parę szczebli po ciemku, łkając, że Sokwenna ran- ny. Wtenczas Alan wyciągnął ręce, porwał ją wpół i wrzu- cił także do piwnicy. Teraz skręcił znów do okna, mając w duszy dzikie pra- gnienie mordu. Modlił się prawie o światło, by lepiej wi- dzieć cel i jak gdyby w odpowiedzi na te modły, chata rap- tem pojaśniała. Tańczące żółte błyski zarysowały kwadraty okien. Były tak jaskrawe, że dostrzegł deszcz na zewnątrz, mało co gęstszy niż zwarta, wilgotna, wolno opadająca mgła, mokry opar właściwie zwilżający ziemię. Serce w nim załomotało. Blask rósł. Zrozumiał. Podpalili 203 chatę. Nie byli to już biali cywilizowani ludzie, lecz dzicy czerwonoskórzy. Alan był opanowany, choć serce mało mu nie wysko- czyło z piersi. Trzymał fuzję przy ramieniu, szeroko otwie- rając chciwe oczy. Sokwenna milczał. Zapewne już umarł. Z dołu dochodziło łkanie Keok. I oto przy coraz silniejszym blasku, Alan dojrzał trzy czy cztery ruchliwe cienie. Wy- czekał, aż zarysowały się jaśniej. Zgadywał myśli wrogów. Sądzili, że podziurawiona kulami chata przestała być twierdzą obronną. Westchnął więc do Boga, by ten, w któ- rego mierzy, okazał się Grahamem i nacisnął cyngiel. Po- stać padła ciężko jak trup. Celując starannie Alan strzelał dalej: raz, dwa, trzy, cztery razy. Na cztery kule dwie tra- fiły i Alan pomyślał z dumą, że zważywszy na okoliczno- ści, strzela jednak celnie. Skoczył po nową fuzję. Mary czekała już na niego, do pół ciała wysunięta ponad otwór, z karabinem w ręku. Łkała nerwowo, lecz oczy miała suche. - Schowaj się! - krzyknął. - Nie wyłaź nad podłogę! Zgadywał bowiem, co nastąpi teraz. Dowiódł wrogom, że chata broni się jeszcze, obecnie więc spoza ścian innych chat, spoza nierówności terenu, spoza płotów strzelanina wzmogła się na nowo. Grzmiało niby od piorunów. Alan padł twarzą do podłogi, stwarzając sobie osłonę z dolnego zrębu. Wobec huraganowego ognia nikt by się żywy nie ostał. Kule wpadały oknem i przez utkane mchem szpary, druzgocząc naczynia i meble. Jedna ze świec prysnęła i zgasła, lecz nagle w tym piekle zgrozy Alan zobaczył Ma- ry czołgającą się ku niemu. Upadł bowiem na ziemię tak gwałtownie, iż wierzyła, że jest ranny. Wrzasnąwszy przeraźliwie, czując, jak serce zamiera w nim z trwogi, Alan zerwał się, chwycił dziewczynę wpół i wraz z nią sko- czył do piwnicy. Kula gwizdnęła nad nimi. Alan przytulił Mary tak gwałtownie, że na chwilę straciła oddech. 204 Uczuł nagle na twarzy chłodny powiew, a obejrzawszy się, stwierdził, że Nawadlook znikła. Usłyszał, jak się z czymś mocuje dalej w głębi; błysnął słaby kwadrat światła. Nawadlook wracała. Trąciła go w ramię. - Możemy uciec tędy - szepnęła. - Otworzyłam drzwi- czki. Możemy przedostać się do parowu. Jej słowa i to światło były prawdziwym objawieniem. Dotychczas nie myślał jeszcze, jak się stąd wydostać, te- raz jednak szybko układał plan. Strzelanina cichła znowu, toteż kiedy przemówił, słychać go było wyraźnie. Będzie bronił chaty. Jak długo w chacie pozostanie obrońca, Gra- ham i jego ludzie nie poważą się zbliżyć. W każdym razie namyślą się dobrze, nim to uczynią. Tymczasem dziewczy- ny przemkną w dół parowu. Wątpliwe, by parowu ktoś strzegł, zaś Keok i Nawadlook świetnie znają okolicę. Byle dopadły gór — będą bezpieczne. On utrzyma chatę tak dłu- go, aż przybędą Stampede Smith i pasterze. Twarz Mary, przytulona do jego piersi, była blada i zu- pełnie bez wyrazu. Przerażał go jej wygląd. Podejrzewał, że nie da się przekonać i zostanie. Milczała jednak; wargi ani drgnęły. - Idź, ze względu na nie, jeżeli już nie ze względu na siebie — nacierał ostro, odsuwając ją nieco. — Na miłość bo- ską, pomyśl tylko, co się z nimi stanie, gdy trafią w łapy tych potworów! Graham jest twoim mężem, więc cię obro- ni, lecz dla nich nie będzie ratunku. Czeka je los gorszy od śmierci! Oczy Mary były pełne grozy. Keok łkała otwarcie, Na- wadlook jęczała cicho. - A ty? - szeptem spytała Mary. - Ja muszę tu zostać. To jedyne wyjście. W zupełnym otępieniu pozwoliła mu się podprowadzić do wyjścia. Keok wysunęła się pierwsza na zewnątrz; za nią Nawadlook. Mary wyszła na końcu. Milczała, bez- władnie opuściwszy ręce i ostatnie, co zapamiętał po jej zniknięciu, to siwe, nieprzytomne z bólu oczy. 205 - Idźcie wolno i ostrożnie do końca parowu - szepnął im na pożegnanie. — Potem spieszcie w stronę gór. Obserwował trzy postacie topniejące w mroku, lecz znikły mu wnet poza szarą mgłą deszczową. Pospieszył teraz znów do chaty, chwycił nabitą fuzję i skoczył do okna, widząc, że musi rozdzielać śmierć, jak długo sam nie padnie. Jedynie w ten sposób mógł po- wstrzymać Grahama, stwarzając tym, co uciekły, możli- wość ratunku. Chata gorzała na zewnątrz jak pochodnia. Języki og- nia lizały drzwi i ramy okienne i gdy daremnie szukał wszędzie śladu życia, płomień raptem wzbił się w górę, czyniąc z nocy istny dzień. W kręgu jasności pojawiła się nagle postać, wymachu- jąca białą szmatą na długiej tyce. Sunęła najpierw wolno, z wahaniem, jak gdyby niepewna przyjęcia; potem stanęła w pełnym świetle, tworząc znakomity cel. Teraz dopiero Alan rozróżnił, kto jest kto i, cofnąwszy fuzję, czekał zdzi- wiony. Człowiekiem tym był Rossland. Wyczekawszy chwilę, zausznik Grahama, ruszył znów naprzód i zatrzymał się dopiero o trzydzieści metrów od chaty. Alan usłyszał, jak Rossland wykrzykuje jego imię i naraz przyszła mu do głowy dziwna myśl. Oprócz Ross- landa nie widział żadnych innych figur czy cieni, płonąca chata zaś jaskrawo oświetlała okna izby. Czy możliwe jest, że Rosslanda wysłano na wabika, kiedy zaś on sam się pojawi dla prowadzenia układów, tuzin ukrytych strzelb pośle mu tuzin kuł. Wzdrygnął się i przykucnął pod oknem. Nie wątpił ani chwili, że Graham i jego banda zdolni są do najgorszych zbrodni. Głos Rosslanda wybił się ponad trzask płonącego drzewa: - Alanie Holt, czy jesteś tutaj! - Jestem! - odkrzyknął Alan w odpowiedzi. — Mierzę właśnie w twoje serce, i trzymam palec na cynglu! Czego chcesz? 206 Nastała chwila ciszy, jak gdyby Rossland oniemiał, zrozumiawszy wreszcie, co mu grozi. Po krótkim milcze- niu rzekł: - Dajemy ci ostatnią szansę, panie Holt! Na miłość bo- ską, nie bądź głupi! Oferta, którą ci złożyłem dziś rano, jest nadal ważna. Jeżeli się na nią nie zgodzisz, postąpi- my według prawa! - Według prawa? - Tak. Prawo jest z nami! Chcemy oswobodzić porwa- ną żonę, którą więzisz ze złymi zamiarami. Nie będziemy jednak niepokoić władzy, zanim nas do tego nie zmusisz. Ty i twój Eskimos zabiliście nam trzech ludzi i raniliście dwóch. Jeżeli schwytamy cię żywcem, pójdziesz na szubie- nicę. Gotowi jesteśmy jednakże puścić to w niepamięć, je- żeli przyjmiesz ofertę uczynioną dziś rano. Jaką dajesz odpowiedź? Zamilkł czekając. W górze, na strychu, głos Rosslanda brzęczał niby szept duchów koło uszu starego Sokwenny. Starzec leżał skulony pod oknem, a chłód śmierci pełzał mu już po nogach. Lecz głosy go zbudziły. Przypomniały mu mowę zjaw, nawiedzających go od tylu lat, zjaw męż- czyzn, kobiet i dzieci pomordowanych w parowie. Niewi- dzialne ręce dopomogły mu wyprostować się przy oknie; w jego zapadłych oczach igrał blask płomienia. Z trudem podniósłszy karabin, wsparł go o futrynę i, kurczowo ła- piąc ustami powietrze, wycelował w jakąś postać porusza- jącą się opodal. Wreszcie wolno, z niewysłowionym tru- dem pociągnął cyngiel i ostatnia kula Sokwenny dopełniła przeznaczenia. Na huk wystrzału Alan wyjrzał oknem. Rossland stał chwilę nieruchomo. Potem tyka zachwiała mu się w rę- kach, padła i on sam runął na ziemię martwy. W obliczu tak gwałtownej i niespodzianej śmierci Alan doznał głębokiego wstrząsu. Jak sparaliżowany wpatry- wał się w ciemny, nieruchomy kształt, zapominając o nie- bezpieczeństwe. Po strzale zapadła głucha cisza. Lecz oto 207 jeden wściekły wrzask, uczyniony z wielu głosów, wstrząs- nął powietrzem. Alan zrozumiał. Rossland padł pod białą flagą, nawet zaś banda Grahama żywiła do tego symbolu coś na kształt szacunku. Nie mógł się już teraz spodzie- wać od nich litości, niczego w ogóle prócz zemsty straszli- wej, toteż cofając się od okna, klął pod nosem Sokwennę, rad jednakże, że stary żyje jeszcze. Zanim na zewnątrz zdołano strzelić, piął się już po drabinie, a w chwili następnej pochylał się nad skuloną postacią Sokwenny. — Chodź na dół! — Rozkazywał. — Musimy być gotowi do ucieczki przez podziemny korytarz. Musnął ręką twarz Sokwenny; potem zawahawszy się pomacał w mroku i odnalazł serce. Pierś starca była głu- cha zupełnie. Sokwenna skonał. Ludzie Grahama znów poczęli strzelać. Podczas gdy Alan zstępował z drabiny, jedna salwa za drugą dziurawi- ła ściany chaty. Słyszał, jak kule gwiżdżąc przebijają za- słony okienne, toteż bez zwłoki skoczył w dół, do piwnicy. Tu ze zdumieniem stwierdził, że Mary wróciła i czeka na niego. ROZDZIAŁ XXVI Parowie Duchów Jjył tak zdziwiony, że przez chwilę wlepiał w nią oczy, nie mogąc głosu dobyć. Widząc w jego twarzy niepokój i rozczarowanie, chwyciła go za rękę. - Naturalnie, nie spodziewałeś się mnie — rzekła gło- sem zupełnie spokojnym. — Ale czy chciałbyś, żebym była tchórzem? Moje miejsce jest przy tobie! Cóż miał jej odrzec, szczególnie gdy patrzyła na niego tak czule pięknymi oczami. Więc uczuł tylko, że mu się ciepło robi na sercu i że go dławi coś w gardle. - Sokwenna umarł, a przed śmiercią zastrzelił Ross- landa pod białą flagą - rzekł krótko. - Nie mamy chwili do stracenia. Obserwował jaśniejszy kwadrat w głębi — ujście kory- tarza do parowu. Zamierzał początkowo wymknąć się tamtędy i walczyć, lawirując wśród głazów. Sam jeden mógł to uczynić, lecz obecnie, mając przy boku Mary, mu- siał wymyślić coś nowego. - Gdzie są Keok i Nawadlook? - spytał. - Spieszą w stronę gór - odparła. - Powiedziałam im, że ty wiesz, że mam wrócić i czekasz na mnie. Nie chciały iść same, ale kazałam im... A w parowie jest tak ciemno. Nic prawie nie widać! - To jedyna nasza szansa! - Słuchaj, Alan, czy nie cieszysz się choć trochę, tro- szeczkę, że nie uciekłam bez ciebie? 209 — Cieszę się! To nawet dziwne, że mogę się cieszyć w ta- kiej chwili jak obecna. Byle nam dali choć kwadrans... Poprowadził ją szybko ku otworowi i pierwszy wynu- rzył się na zewnątrz. Drobił gęsty, rozpylony deszcz, two- rząc coś na kształt rozpylonej mgły. Kule gwizdały w mro- ku niby stalowe ostrza. Płonąca chata z trzech stron rozjaśniała ciemności, lecz pogłębiała tylko czerń parowu. W ciągu paru sekund ześlizgnęli się po stromym zboczu i ręka w rękę stanęli na dnie. Strzały ponad nimi rzedły, aż ustały zupełnie. Alan nie spodziewał się wcale takiego obrotu sprawy. Ludzie Grahama, rozwścieczeni śmiercią Rosslanda, przypusz- czali natychmiastowy atak. Zaledwie to pomyślał, już usłyszał dzikie wrzaski, tupot nóg, wreszcie łoskot siekier walących w zabarykadowane drzwi. Za minutę, najdalej dwie, wykryją ich ucieczkę i banda morderców wpadnie do parowu. Mary targnęła go za rękę. — Spieszmy się — szepnęła błagalnie. To, co się stało następnie, wydało się dziewczynie obłę- dem ze strony Alana. Oto, trzymając mocno jej rękę, jął się piąć szybko w stronę skłonu, idąc na pozór dobrowol- nie w paszczę wroga. Serce w niej zamarło, gdy znaleźli się niemal w obrębie świetlanego kręgu rzucanego przez płonącą chatę. Niby cienie przemknęli w głębszy mrok za- budowań stajennych i dopiero, gdy zatrzymali się tam zdyszani, Mary pojęła hazardowy manewr. Ludzie Graha- ma zalewali parów. f - Na myśl im nie przyjdzie, że zaszliśmy z tyłu - triumfował Alan. - Udamy się do Parowu Duchów. A naj- dalej za parę godzin powinni nadbiec Stampede Smith i pasterze! Gdy nadbiegną... Przerwał mu zdławiony jęk. O kilka kroków zaledwie dostrzegł na ziemi skuloną postać. - Ranny? - szepnęła Mary po chwili milczenia. 210 - Mam nadzieję, że konający - odparł Alan ponuro. - Źle byłoby, gdyby mógł powiedzieć towarzyszom, że prze- szliśmy tędy. Mary wzdrygnęła się, przejęta nagłym dreszczem. W głosie Alana nie było już litości, tylko zawzięta, groźna dzikość. Słyszała, jak ranny jęczy znowu, podczas, gdy czając się w cieniu budynków, mknęli w stronę tundry. Wtem zauważyła, że deszcz ustaje; niebo jaśniało wyraźnie. Rozróżniała już rysy Alana. Zanim dopadli ścieżki w kotlinie, krajobraz stał się widoczny. Wchodzili właśnie na dróżkę, kiedy z tyłu, niedaleko, huknął strzał. Po pierwszym nastąpił drugi i trzeci. Potem okrzyk. Krzy- czano głosem cichym, zdławionym, z wielkim wysiłkiem. - To ranny — rzekł Alan gniewnie. — Zwołuje innych. Powinienem był go zabić! Szedł wydłużonym krokiem, dziewczyna zaś biegła lekko u jego boku. Odzyskała na nowo siły i odwagę. Od- dychała łatwo i równo, przyśpieszając pęd, tak iż Alan we- dług jej ruchów normował tempo. Minąwszy wzgórek, pod którym leżał staw opasany wierzbami, przystanęli nasłu- chując. Wyćwiczony w rozróżnianiu rozlicznych szeptów tundry, Alan pochwycił dźwięk, który nie doszedł uszu Mary. Ranny najwidoczniej zdołał zwrócić uwagę towarzy- szy i pościg rozpoczął się na nowo. - Czy możesz biec jeszcze trochę! - spytał. - Dokąd? Wskazał ręką, więc ruszyła pierwsza. Jasność, coraz sil- niejsza, połyskiwała już w jej włosach. Alan biegł nieco z ty- łu. Światło go przerażało. Tej nocy przecież jedynie mrok ich ocalił. Jeżeli zaś ciemność, mgła i deszcz ustąpią miej- sca słońcu, zanim znajdą schronienie w parowie, przyjdzie walczyć na otwartej przestrzeni. Mając u boku Stampede Smitha z radością powitałby okazję zmierzenia się z wroga- mi celnością strzałów, walka na równinie bowiem posiadała także swe dobre strony. Niepokoiła go jednakże obecność Mary. W gruncie rzeczy ją właśnie ścigano. On sam był tyl- 211 ko figurantem. Można go było uśmiercić, nic więcej; wziąć zapłatę taką, jak od Sokwenny. Nad nią zawisło niewysło- wione okropieństwo żądzy Grahama. Jeżeli jednak dopad- ną parowu i wiadomej jaskini, mogą kpić z napastników i bezpiecznie czekać przybycia odsieczy. Obserwował niebo. Bladło wyraźnie. Tajała nawet mgła we wgłębieniach gruntu, ustępując miejsca różanym przebłyskom. Nadchodził świt. Słońce słało zza horyzontu pierwsze złociste strzały. O sto kroków można było rozróż- nić jej każdy przedmiot. Dziewczyna biegła niestrudzenie, z zadziwiającą szyb- kością kierując się w stronę, którą jej wskazał. Jej wytrzy- małość napełniała go zachwytem. Czuł, że jakkolwiek nie pyta o nic, zgaduje, co im grozi. Wtem niespodziewanie stanęła, zakolebała się jak trzcina i byłaby upadła, gdyby jej nie porwał w ramiona. - Bajeczna jesteś - szepnął jej do ucha. Tuląc głowę do jego piersi, łapała powietrze otwartymi ustami. Serce jej biło jak szalone. Znajdowali się właśnie na skraju płytkiego wąwozu, oddalonego o milę od Parowu Duchów. Wobec dzielnej postawy Mary Alan miał nadzieję tam się dostać. Wziął ją teraz na ręce i niósł. Każda minuta, każdy metr miały obecnie znaczenie decydujące. Jaśniało coraz bardziej. Słoneczne plamy upstrzyły tundrę. Najdalej za kwadrans człowiek obdarzony dobrym wzrokiem dojrzy ich o milę. Po upływie paru chwil Mary szła znów o własnych si- łach. Od czasu do czasu Alan wdrapywał się na pagórki i obserwował tundrę. Dwukrotnie widział ludzi i wywnio- skował z ich ruchów, że poszukiwania odbywają się wciąż w pobliżu zabudowań osady. Trzy kwadranse później dotarli do końca wąwozu. Od Parowu Duchów dzieliło ich już tylko pół mili gładkiej łąki. Wypoczęli nieco, z czego skorzystała Mary, splatając włosy w dwa warkocze. Alan uczciwie wyznał jej prawdę. Powie- 212 dział, że te pół mili stanowi dla nich największe niebezpie- czeństwo. Opisał, co im grozi i starannie wyjaśnił, co ma w danym wypadku czynić. Istniała znikoma szansa, że przetną łąkę niepostrzeżenie, mogą jednakże być już tak daleko, że mimo pościgu pierwsi dopadną parowu. Jeżeli wrogowie odetną ich od parowu, przyjdzie znaleźć wgłębie- nie lub skałę i walczyć spoza tej osłony. Jeżeli będą ich do- pędzać z tyłu, ona niech biegnie przed siebie co sił, on zaś podąży śladem wolniej, powstrzymując pogoń strzałami. Ruszyli wreszcie. Po upływie pięciu minut byli na miejscu. Równina słała się we wszystkich kierunkach. W odległości pół mili, bliżej osady śmigały jakieś postacie. Dalej ku zachodowi poruszało się kilka figur. Od wschodu dwu ludzi zbiegało do kotliny. Alan widział, jak klękają nad strumykiem, by napić się wody. Ci dwaj natychmiast dostrzegliby zbiegów, gdyby nie byli odwróceni plecami. - Nie przyspieszaj kroku - rzekł Alan do Mary. - Idź w pewnej odległości ode mnie, na tej samej linii. Nie za- uważą może, że jesteś kobietą i pomyślą, że należymy również do obławy. Jeżeli ja przystanę, stań także. Wzoruj się na moich ruchach. — Dobrze! Dzienna jasność wpływała na nią kojąco; nie bała się wcale. Policzki miała rumiane, oczy błyszczące. Jej twarz i ręce były uwalane gliną, suknia zaplamiona i porwana. Widząc ją w tak żałosnym stanie, Alan parsknął śmiechem. — Ach, ty śliczny, mały włóczęgo — szepnął czule. Zwróciła mu uśmiech, po czym szła już poważnie, z nie- wiarygodną wprost zręcznością kopiując jego ruchy. Poko- nali już trzecią część łąki, kiedy raptem Alan krzyknął: - Teraz biegiem! Jeden rzut oka wystarczył jej, by zrozumieć, co zaszło. Dwaj mężczyźni wynurzyli się z kotliny i gnali za nimi. Lekka jak ptak wyprzedziła Alana, lecąc ku skałom spiętrzonym na krawędzi parowu, które jej wskazał ręką. Krzyknął tuż za jej plecami: 213 - Nie wahaj się ani sekundy! Biegnij!!! Gdy się zbliżą, zabiję ich. Ale ty się nie zatrzymuj. Idąc rzucał wejrzenia przez ramię. Dwaj mężczyźni zbliżali się szybko. Obliczył w myśli, kiedy dzieląca ich przestrzeń skróci się do dwunastu jardów*. Potem paroma szybkimi krokami dopędził Mary. - Widzisz tę równinę na przedzie? Miniemy ją za chwilę. Kiedy oni do niej dotrą, stanę i będę strzelał, gdyż w tym miejscu nie znajdą żadnej osłony. Ale ty nie zwal- niaj. Dogonię cię, zanim dojdziesz do parowu. Milcząc ruszyła szybciej. Wnet też kroki Alana poczęły oddalać się. Serce podchodziło jej do gardła, wiedziała bo- wiem, ze strzelanina się rozpocznie. Lecz w mózgu jej hu- czały słowa Alana, rozkazy, przestrogi, toteż nie oglądała się wcale i nie odrywała wzroku od coraz bliższej skały. Dotarła już niemal do celu, kiedy huknął pierwszy strzał. Milcząc, w obawie, ze jęk ją przerazi, Alan potknął się i udał, że pada. Jakiś czas leżał twarzą do ziemi, niby ogłuszony, potem chwiejnie ukląkł. Ludzie Grahama o se- kundę za późno zwietrzyli podstęp. Lufa fuzji Alana błys- nęła w słońcu. Zmiarkowawszy wtenczas usiłowali stanąć, by strzelić ponownie lub ukryć się za załomem gruntu, lecz ledwie znieruchomieli, Alan nacisnął cyngiel. Jeden z prześladowców padł. Zanim Alan zdołał strzelić powtór- nie, drugi człowiek rozpłaszczył się na ziemi. Teraz Alan zerwał się zręcznie jak lis i pognał w kierunku parowu. Mary czekała na niego, wsparta plecami o skalę, dysząc ciężko. Kula gwizdnęła im nad głową. Alan nie odpowie- dział, tylko wciągnął dzfewczynę poza osłonę głazu. - Nie ośmieli się wstać, zanim inni nie nadbiegną — uspokajał ją czule. - Wygrywamy, dziewczynko! Byłeś się postarała jeszcze trochę... Kurczowo łapiąc oddech, uśmiechnęła się do niego. Spoglądając w dół, miała wrażenie, że nigdy nie zdołają * Jard angielski = około 0,914 m 214 odnaleźć zejścia w tym splątanym chaosie i mroku, toteż krzyknęła lekko, gdy Alan, chwyciwszy za ręce, spuścił ją przez krawędź na skalną płytę. Skoro stanęła pewnie na nogach, skoczył w ślad za nią i trzymając mocno poprowa- dził wąskim gzymsem ku ukrytej drożynie. Szli, mając z jednej strony prostopadły mur, z drugiej ziejącą prze- paść. Z wolna jednak ścieżka stawała się szersza, aż wre- szcie znaleźli się na dnie parowu. Było tu ciemno i wilgot- no. Ponure dziwaczne skały, czarne i oślizgłe, co chwilę zagradzały drogę. Zręcznie przewijali się wśród nich. Mo- notonny szmer strumienia i trupi zapach pleśni budziły w Mary dreszcz lęku. Parów zdawał się dziedziną umar- łych, zamieszkanych przez śmierć jedynie; a gdy z góry nadleciały głosy nadbiegających ludzi Grahama, przypo- minały one raczej wołanie upiorów. Jednakże tu jedynie mogli znaleźć kryjówkę i Mary wie- działa o tym doskonale, jakkolwiek potworne, lepkie głazy napawały ją wstrętem. Czuła dziwny strach, nieznany przedtem. Kiedy za nimi ze zbocza potoczył się kamień, trą- cony przez jednego z prześladowców, mimo woli krzyknęła lekko. A jednak nie był to strach śmierci, tylko coś niewy- rozumowanego i podświadomego. Kurczowo czepiała się dło- ni towarzysza, skoro zaś parów się poszerzył i światło spły- nęło ku nim, Alan dostrzegł, że Mary jest okropnie blada. — Jesteśmy już prawie u celu - pocieszył ją. - I zoba- czysz, że któregoś dnia pokochasz ten ponury jar i będzie- my po nim chadzali razem, aż hen, ku górom!... Parę minut później dotarli do usypiska strzaskanego' piaskowca, kryjącego do połowy strome zbocze. Z trudem wdrapawszy się po nim, znaleźli płaski występ skalny, a dalej pieczarę, głęboką na czterdzieści, szeroką na dwa- dzieścia stóp. Podłoga jaskini była zupełnie gładka i usiana miękkim białym piaskiem. W pierwszej chwili Mary od- niosła wrażenie, że jest to grota z bajki, zamieszkana na pewno przez dobre wróżki. Sufit przecinała zębata szczeli- na, biegnąca wzwyż do poziomu tundry. Mary uśmiechnęła 215 się do Alana, tak ją ubawiła ta tajemnicza kryjówka. Twarz jego jednakże była surowa i skupiona, więc, idąc za jego wzrokiem, spojrzała w dół na parów. Tu dojrzała coś, co momentalnie kazało jej zapomnieć o wróżkach. Wśród głazów nadciągali ludzie. Było ich dużo; coraz to nowa postać wynurzała się na światło. Na czele zaś kroczył człowiek, na widok którego krew zastygła w żyłach Mary. Śmiertelnie blada spojrzała na Alana. Zrozumiał. - Ten, co idzie pierwszy? - spytał. Skinęła głową twierdząco. - To John Graham? l Usiłowała odpowiedzieć, lecz słowa więzły jej w krtani. Wyjąkała wreszcie: - Tak, to on. Wolno podniósł fuzję do ramienia; oczy miał jak żużle. - Sądzę - rzekł - ze stąd zabiję go łatwo! Ręka Mary musnęła jego ramię. Patrzyła mu w oczy uparcie. Źrenice jej były czyste, błagalne, wyzbyte wszel- kiej trwogi. - Myślę o dniu jutrzejszym i o następnych, o latach całych, które mamy przeżyć wspólnie — szepnęła cicho. — Alanie, nie wolni ci zabić Johna Grahama, chyba w osta- teczności... Przerwał jej huk wystrzału powtórzony echem wśród skał. Opodal gwizdnęła kula. Usłyszała, jak uderza, i ser- ce w niej zamarło, gdy dostrzegła zmianę zachodzącą w rysach ukochanego. Na jego czole, spod lekko siwizną przyprószonych włosów, wyrosła plama krwi. Mimo to usi- łował jeszcze przesłać jej uśmiech, aż zachwiał się, wypu- ścił z rąk fuzję i runął do stóp Mary. Wiedziała, ze umarł. Uczuła raptem w mózgu gwał- towny szum niby fali podczas przypływu. Krzyknęła roz- paczliwie. Nawet zbrodnicze serce ludzi w dole wzdrygnę- ło się na ten krzyk. Chwilę potem zaś dostrzegli, ze Mary chwyta z ziemi fuzję i usłyszeli, jak woła: - Johnie Graham, czy słyszysz, teraz ja zabiję ciebie! ROZDZIAŁ XXVII Sześć kuł Stampede Smitha L^zekała z fuzją w rękach. Targał nią ból tak straszliwy, aż jęczała przez zęby niby matka po stracie dziecka. Nie chciała daremnie trwonić ładunków, wiedziała bowiem, że musi zabić Johna Grahama. Przeszkadzała jej dziwna mgła, zbierająca się wciąż przed oczyma; próżno usiłowała ją odegnać ręką, mgła wracała znowu. Nie wiedziała wca- le, że płacze. Ludzie w dole nadbiegali szybko, lecz John Graham gdzieś przepadł. Napastnicy dotarli do lawiny piaskowca i poczęli się piąć w górę. Mary, ogarnięta pra- gnieniem wyszukania głównego sprawcy, całkowicie wy- chyliła się nad krawędź. Oglądani w ten sposób wszyscy mężczyźni wydawali się jej jednacy, skaczący z głazu na głaz, to znów ślizgający się niezdarnie. Lecz raptem przy- szło jej na myśl, że każdy z tych zbrodniarzy jest Johnem Grahamem. Wtenczas zdecydowanie nacisnęła cyngiel. Pierwszy strzał był celny; któryś z napastników rozkrzy- żował ręce i zleciał w dół. Strzelała teraz dalej poty, aż od- mieniony szczęk kurka oznajmił, że magazyn jest pusty. Uderzenia kolby o ramię oczyściły jej niejako mózg i oczy. Ludzie pięli się wciąż, a byli tak blisko, że rozróżniała ry- sy poszczególnych twarzy. Nadchodził koniec. Chciała umrzeć, lecz musiała się najpierw pożegnać z Alanem. Runęła przy nim na kolana; leżał na ręku z twarzą ukrytą w zgięciu łokcia. Szybko wyrwała mu rewolwer z pochwy i skoczyła znów nad krawędź. Brakło teraz czasu na wahanie czy wybór; lu- 217 dzie byli tuż. Zaciskając zęby usiłowała strzelać celnie, lecz ciężki rewolwer Alana zwijał się w jej ręku i kule gi- nęły pośród skał. Swój mały browing zgubiła gdzieś po drodze, toteż wypaliwszy po raz ostatni okazała się bez- bronna. Osaczyli ją zewsząd. Ogarnięta niewypowiedzia- nym wstrętem, walczyła bez tchu, odpychając napastliwe ręce, bijąc w drwiąco uśmiechnięte twarze, gdy wtem, ni- by potwór zrodzony przez złego ducha, Graham znalazł się przy niej. Dojrzała jego okrutne, triumfujące oblicze i oczy rozpalone pożądaniem. Porwał ją w ramiona. Usiło- wała się bronić, lecz wzięta niby w kleszcze, zwisła wresz- cie bezwładna. Nie tracąc przytomności osłabła tak dale- ce, że bliska była omdlenia. Lecz słyszała wszystko wyraźnie. Toteż dobiegły ją raptem strzały idące z parowu - rozproszona, gęsta kano- nada, a potem krzyki: bojowe wrzaski Eskimosów. Graham rozluźnił ręce. Obwiódł wzrokiem jaskinię, białe łozę piasku i twarz zapłonęła mu radością. - Trudno o lepsze miejsce, Martens - rzekł do człowie- ka, stojącego obok. - Zostaw mi pięciu ludzi, a z resztą idź na pomoc Schneiderowi. Jeżeli im nie dacie rady, cofajcie się tutaj, a z tej zasadzki wystarczy sześć strzelb do wybi- cia całej bandy! Mary usłyszała następnie krótką rozmowę; potem tu- pot nóg. W parowie trwała nadal kanonada, powtarzana echem wśród skał. Graham wziął ją teraz na ręce, wniósł do jaskini i zło- żył na białym piasku, w'miejscu, gdzie kaprys przyrody stworzył coś w rodzaju ciemnej alkowy. Tymczasem w szczelinie wiodącej od poziomu tundry do samej groty, pojawił się jakiś drobny kształt. Przypomi- nał nieco bajecznego gnoma: czerwony na twarzy, z rudą czupryną, zdyszany mocno niedawnym biegiem. Cudem utrzymując równowagę w prostopadłej niemal szczerbie, pełzł w dół, unikając wszelkiego szelestu, ze zręcznością dzikiego zwierzęcia. Był to Stampede Smith. Z góry obserwował ostatnich parę momentów rozgry- wanej tragedii, teraz zaś spieszył na ratunek Mary. W pal- cach czuł dziwne swędzenie, we krwi dreszcz nie znany od dawna — chęć zmierzenia się z kimś wzrokiem ponad wy- ciągniętą lufę fuzji. Czas cofnął się dlań o pół wieku; był dawnym Stampedem Smithem. Marzył o walce. A cóż to będzie za bój, na białym kobiercu miękkiego piasku, tłu- miący m kroki jak dywan. Jeden przeciwko sześciu! Sześciu ludzi z rewolwerami u boku i karabinami w ręku. Co za hekatomba na cześć Mary Standish i Alana Holta! Błogosławił strzelaninę w parowie, ku której ludzie zwracali słuch i oczy; trzask strzelb głuszył przy tym chrzęst osuwających się kamyków. Był już prawie na dole, gdy spod nogi urwał mu się większy głaz i runął na plat- formę. Dwu ludzi odwróciło głowy, lecz w tejże chwili za- szedł ciekawszy wypadek. Z wnętrza pieczary rozbrzmiał krzyk, wrzask najokropniejszy, głos kobiecy pełen obłędnej rozpaczy, więc pięciu zbirów, jak jeden, spojrzało w tym kierunku. W otworze pojawiła się Mary, a tuż za nią Gra- ham, wyciągając ręce po dziewczynę. Mary miała włosy rozplecione; twarz białą jak kreda. Pożądanie wykrzywiło rysy Johna Grahama. Złowił ją i zgniótł w uścisku, pod- czas gdy drobne ręce, jakże słabe, próżno biły go po twarzy. Wtem krzyk rozdarł powietrze, krzyk, jakiego nikt do- tąd nie słyszał w Parowie Duchów. Był to Stampede Smith. Jednym susem przebył dwa- dzieścia stóp dzielących go jeszcze od platformy i w skoku już wyciągnął dwa rewolwery. Ledwie nogami musnął pia- sek, huknęły strzały i spośród pięciu drabów trzech padło na ziemię. Z dwu pozostałych jeden tylko zdołał nacisnąć cyngiel. Drugi wywrócił się, jakby mu nogi podcięło, lecz i ostatni pochylił się raptem, jakby składając ukłon śmier- ci i runął na twarz. Wtenczas Stampede Smith błyskawicznie odwrócił się do Johna Grahama. 219 Podczas tych paru sekund Graham stał jak skamienia- ły, cisnąc dziewczynę do piersi. Znajdował się poza nią, osłonięty jej ciałem, a jej głowa zakrywała mu serce. Skoro Stampede zmierzył go wzrokiem, Graham wyciągał właśnie rewolwer, a jego zjadliwy uśmiech wskazywał wyraźnie, że wie, iż tamten nie zrobi użytku z broni, w obawie zranienia dziewczyny. Stampede zrozumiał. Widział, jak Graham wolno podnosi rewolwer, mierząc bez pośpiechu. Obserwo- wał ten ruch, jak urzeczony. Rysy Grahama przypominały triumfujące oblicze diabła. Stampede wpił się w nie wzro- kiem. Od twarzy dziewczyny dzieliło je cztery, może pięć cali. Ramię zbrodniarza wyciągało się powoli, palec zaginał się na cynglu, czarny otwór lufy szukał serca. I w tej ostat- niej chwili przed szeroko rozwartymi oczyma dziewczyny błysnął rewolwer Stampede, zaś ów skrawek demonicznego oblicza znikł nagle, jakby go kto zdmuchnął. Stampede za- mknął oczy. Kiedy je otworzył, Mary zanosiła się od płaczu nad ciałem Alana, a Graham leżał nieruchomo, twarzą do ziemi. Wtenczas Stampede podniósł do ust rewolwer, z któ- rego dał ów strzał ostatni i ucałował z czcią gorącą lufę. Potem podszedł do Alana i uniósł nieco jego bezwładną głowę. Mary modliła się, klęcząc z twarzą ukrytą w dło- niach. W rozpaczy błagała, by i ją również śmierć zechcia- ła zabrać. Alan umarł, więc jakiż był dalszy cel życia?! Wyciągając ku niemu ręce, jęknęła: - Kochany mój, najmilszy... Nie zważała wcale na obecność Stampede Smitha. Lecz nagle ocucił ją jego głos. — To wcale nie kula go trafiła - mówił Stampede. — Kula uderzyła w skałę, a odprysk skały trafił go między oczy. Nie umarł więc i nie ma zamiaru umrzeć! Przebudziwszy się z omdlenia, Alan nie próbował na- wet zgadnąć, ile czasu minęło od chwili jego upadku 220 w pieczarze. Pamiętał jedynie, że długo bardzo niosły go rozkołysane białe chmury i że na próżno starał się uchwy- cić rozwiany włos, lecącej przed nim dziewczyny. Wreszcie chmura pękła niby wielki lodowiec; dziewczyna runęła w jakąś niezmierzoną głębię, on zaś skoczył w ślad za nią. Potem grzmiały pioruny i w atramentowej czerni jaskra- wo płonęły błyskawice. Ostatecznie, po długim okresie ci- szy, otwarłszy oczy znalazł się w łóżku. Nad sobą miał ble- dziutką, znużoną twarz i dwoje oczu pełnych łez. Słodki głos szepnął miękko, radośnie: - Alan... Usiłował wyciągnąć ręce. Twarz zbliżyła się jeszcze. Delikatny policzek przytulił się do jego piersi, objęły go młode ramiona, świeże wargi obsypały pocałunkami jego oczy i usta. Czuły szept zmieszany z łkaniem powtarzał słowa miłości. Alan uśmiechnął się. Zgadł, że trudy skoń- czone i ze nareszcie wygrał. Był to piąty dzień od czasu walki w parowie. Szóstego dnia Alan siedział już w łóżku podparty poduszkami. Stampede, Keok, Nawadlook i inni odwiedzali go kolejno. Mary nie odstępowała go prawie. Brakło jednakże Tautu- ka i Amuk Toolika, Alan więc odgadł, że polegli. Obawiał się jednak pytać bowiem spośród wszystkich swoich ludzi tych dwu kochał najbardziej. Stampede opowiedział mu o przebiegu walki. Tylko o swym wyczynie pod pieczarą wspomniał półgębkiem. Nie lubił się chwalić. - Graham miał przeszło trzydziestu ludzi ze sobą — mówił - a tylko dziesięciu uciekło. Pochowaliśmy szesna- stu, a siedmiu jest rannych. Teraz, kiedy Graham umarł, są w śmiertelnym strachu, żebyśmy ich czasem nie oddali w ręce władz. Bez poparcia Grahama i Rosslanda wiedzą dobrze, co ich czeka. - A nasi? - spytał Alan słabo. - Bili się jak diabli! - To wiem, ale... 221 - W drodze z gór nie zwlekali ani sekundy... - Wiesz, o co mi głównie idzie, Stampede? - Wiem. Padło ich niewielu. Mamy siedmiu zabitych, włącznie z Sokwenną - tu wyliczył imiona poległych. Alan słuchał uważnie; Tautuka i Amuk Toolika nie było wśród nich. - A Tautuk? - Jest ranny. Śmierć ominęła go o cal i Keok mało nie umarła z rozpaczy. Siedzi teraz przy nim dzień i noc, a za- zdrosna jest jak dzika kotka! - W takim razie rad jestem, że Tautuk był ranny - uśmiechnął się Alan. - A gdzie się podziewa Amuk Toolik? Stampede zwiesił głowę i zarumienił się jak uczniak. - To już ją spytaj, Alan. Nieco więc później Alan zadał Mary to samo pytanie. Zarumieniła się również, a w oczach miała jakieś tajemni- cze światło. - Musisz trochę poczekać — odparła. I nie chciała nic więcej dodać, mimo że objął ją za szyję i groził, że nie puści, nim nie wyjawi mu całej prawdy. W odpowiedzi westchnęła z zadowoleniem, wtuliła głowę w jego ramię i odparła, że kara taka zupełnie jej odpowia- da. Nieco później więc usiłował zgadywać: - Już wiem — rzekł. — Co prawda niepotrzebny mi do- ktor, ale może sobie przyjechać. Zresztą — połapał się od razu — jakiż jestem głupi! Są przecież inni, ciężko ranni! Mary skinęła głową twierdząco. - Naturalnie! Choć, prawdę mówiąc, posyłając Amuk Toolika do Tanana, myślałam przede wszystkim o tobie. Jedzie na Kauku, toteż każdej chwili wyglądam go z po- wrotem. Odwróciła głowę tak, że widział jedynie różowy czubek jej uszka. Westchnąwszy, rzekł: - Prędko będę zdrów i gotów do drogi. Kiedy ruszymy do Stanów? 222 - Pojedziesz chyba sam, gdyż ja będę miała zbyt wiele pracy przy urządzaniu nowego domu - odparła Mary tak spokojnie, że Alan zgłupiał. - Wydałam już polecenia co do ścinania drzewa na wzgórkach, a Stampede i Amuk Toolik lada dzień przystąpią do roboty. Szkoda doprawdy, że masz w Stanach tak pilne interesy. Trochę mi tu będzie tęskno samej! - Mary?! - zawołał Alan. Nie odwróciła głowy. - Mary! - powtórzył. Spojrzała na niego. Oddychała szybko, trochę nerwo- wo. Po czym z ustami na jego ustach wyznała tajemnicę: - Nie po doktora posłałam, Alan, a po księdza. Po- trzebny jest ksiądz, by Stampede, Nawadlook, Keok i Tau- tuk mogli się pobrać. Naturalnie ty i ja możemy poczekać. Chciała jeszcze coś dodać, ale zgniótł jej usta pocałun- kami. Tak znaleźli szczęście. Zapamiętali się w nim zupeł- nie i zbudziły ich dopiero jakieś głosy na zewnątrz. Mary skoczyła do okna spojrzała i wróciła znów do łóżka pro- mieniejąca. - To Amuk Toolik - rzekła. - Wrócił. - A... czy jest sam? - spytał Alan. Czekając odpowie- dzi czuł, że serce w nim zamiera. - Muszę iść się przyczesać - rzekła. — Jestem tak po- targana, że gotów nie dać mi ślubu! Ujął ją za rękę i palce Mary zacisnęły się mocno na dłoni Alana. Nad dachem domu srebrzysty drozd wydzwa- niał pieśń poranną. SPIS ROZDZIAŁÓW I. Tajemnicza dziewczyna .......... 5 II. Alan Holt ................. 12 III. Zausznik Grahama ............ 23 IV. Stampede Smith ............. 33 V. Zagadki .................. 43 VI. Kwadrans po północy ........... 54 VII. Niesamowite żądanie ........... 61 VIII. Krzyk kobiecy ............... 68 IX. Jedyne wyjście .............. 77 X. Daremny trud ............... 89 XI. Alaska ................... 98 XII. Ognie sztuczne .............. 104 XIII. Co i jak .................. 114 XIV. Stampede Smith mówi .......... 120 XV. Czwarty lipca ............... 128 XVI. Skrawek listu ............... 136 XVII. Ranek Alana ............... 142 XVIII. Zły duch .................. 149 XIX. Tajemnica Mary .............. 156 XX. Groźny cień ................ 165 XXI. Przeczucie walki ............. 171 XXII. Handlowa oferta ............. 177 XXIII. Na zwiady ................. 184 XXIV. Pierwsze strzały ............. 192 XXV. Bitwa ................... 202 XXVI. W Parowie Duchów ............ 209 XXVII. Sześć kuł Stampede Smitha ....... 217