Dave Wolverton Ścieżka bohatera Rzedmowa W 2866 roku grapa paleontologów-genetyków rozpoczęła wielkie dzieło. Orbitowali wówczas wokół wielkiego księżyca o nazwie Anee, oddalonego o jakieś 1950 lat świetlnych od ich rodzinnej Ziemi. Mieli za zadanie zbudować największe w galaktyce ziemskie zoo. W tym celu chcieli odtworzyć wymarłe rośliny i zwierzęta. Terraformiści podzielili Anee na trzy wielkie kontynenty i każdy z nich zapłodnili życiem roślinnym i zwierzęcym z trzech różnych epok: jury, miocenu i pliocenu. Z różnych miejsc zebrali próbki genetyczne: owady żądlące zatopione w bursztynie dostarczyły próbek krwi i tkanek niezbędnych do klonowania wielu gatunków większych zwierząt ziemskich, takich jak dinozaury i wilki; z tych samych bursztynów wydobyli pyłki i komórki roślinne, które posłużyły do odtworzenia prastarej roślinności. Paleontolodzy wykorzystali fragmenty tkanek włochatych mamutów zamarzniętych w sybe-ryj skim lodzie i szpik ze stawu biodrowego neandertalczyka zmarłego 3 8 000 lat temu. Ślady krwi znalezione na prahistorycznym toporze dostarczyły genów niezbędnych do stworzenia homo rex - gigantycznego, mięsożernego małpoluda. A kiedy paleontologom zabrakło próbek tkanki, odtwarzali, proteina po proteinie, gen po genie, prehistoryczne rośliny i zwierzęta. Do swoich prac używali wyschniętych próbek wziętych ze skamieniałego DNA, wypełniając w ten sposób lukę między przodkami a potomkami. Stworzenia pochodzące z tych samych epok osadzili na oddzielnych kontynentach. Żeby separacja była stuprocentowo pewna, stworzyli granice biologiczne zwane ekobarierami. Dali życie wielkim wężom morskim patrolującym oceany. Zjadały one każde zwierzę, które usiłowało przepłynąć z j ednego kontynentu na drugi. Przestrzeń powietrznąpatrolowały genetycznie skonstruowane smoki, polujące na pterodaktyle szybujące nad wodami. Paleontolodzy przez 212 lat pracowali w krążącej nad Anee stacji kosmicznej, do czasu, gdy Erydańczycy wysłali Czerwone Próbniki, by zniszczyły wszelkie ziemiańskie statki krążące między gwiazdami, i zmusili ludzi do lądowania na dzikiej planecie. Niektórzy paleontolodzy uznali tubylczych neandertalczyków za przyjaciół i zawarli z nimi sojusz na planetarnym wygnaniu. Inni paleontolodzy uczynili z neandertalczyków swoich niewolników, z nadzieją, że przy ich pomocy uda im się zbudować broń, która posłuży do zniszczenia Czerwonych Próbników Erydanu. Stali się oni znani jako Panowie Niewolników. Podejmowane przez nich próby opuszczenia Anee raz za razem brały w łeb. Jak uwięziony w klatce lew, który rezygnuje z myśli o ucieczce i stara się swą niewolę uczynić znośną, potężni Panowie Niewolników w kolejnych pokoleniach rezygnowali z marzeń o gwiazdach i całą moc militarną zwrócili ku planecie, usiłując uczynić poddanych zarówno z dzikich neandertalczyków jak i ze swoich ludzkich rywali. W zagrodach dla niewolników Craala i Bashevgo ludzie śnili o wolności i z zapałem mówili o Okansharai, Odkupicielu, który pewnego dnia zerwie ich kajdany. Gdy zmniejszyła się liczba kosmicznych podróżników, technologia umożliwiająca międzygwiezdne podróże poszła nieomal w zapomnienie. Jej strażnikami pozostała garstka nielicznych mędrców. Ostatnim wysiłkiem w boju o utrzymanie równowagi ekologicznej w stworzonym przez siebie świecie, było utworzenie kreatorów - rasy myślących, robakopodobnych istot, które miały syntetyzować DNA zmagazynowane w ich kryształowych mózgach. Gdy dla Anee rozpoczęła się epoka Wieków Ciemnych, kreatory kontynuowały dzieło paleontologów, odtwarzając wymarłe formy życia, dążąc do utrzymania równowagi pomiędzy roślinną a zwierzęcąpopulacjąplanety. Pokolenia żyły i rozmnażały się. Władanie Panów Niewolników rozciągało się od morza do morza, tylko garstka istot ludzkich utrzymała niezależność. Kreatory patrzyły jak Panowie Niewolników i ich poddani przeludniają ziemię, niszcząc kruchy ekosystem. W odwecie przygotowali plan zniszczenia ludzkości. Wreszcie, pewnej nocy... Rozdziali ZASTĘPCZA ŻONA W noc poprzedzającą ślub z Tullem, Fava leżała u boku swojej siostrzyczki i nie mogła zasnąć. Popioły ogniska żarzyły się łagodnym pomarańczowym blaskiem, wiatr poruszał konarami sekwoi. Ten charakterystyczny dla zatoki Smilodon odgłos był jej równie bliski jak bicie własnego serca. W oddali zahukała uchata sowa. Do chaty wczołgał się ojciec Favy, Chaa, i legł na futrach u jej boku. - Oharaza ne-pila shar-e. Miałem nadziej ę, że twe oczy nie będą jeszcze zmęczone - odezwał się łagodnym, nosowym głosem neandertalczyków, albo Pwi, jak sami siebie nazywali. Otoczył ją silnym ramieniem. Fava przytuliła się do niego. W głęboko osadzonych oczach Chaa odbijał się blask ogniska. Poświata opromieniała równieżjej zło-torude, delikatne włosy. Chaa, wędrowiec ducha, choć miał zaledwie trzydzieści kilka lat posiadł mądrość i wiedzę doświadczonego starca. - Jesteś szczęśliwa, że wychodzisz za Tulla? - zapytał. - Tak - odparła Fava. - Ale czuję także niepokój, jak norka. W Tullu coś się zmieniło, odkąd powrócił z Craala... - Mało mówi? - Fava skinęła głową. - Chciałabyś więc, żebym opowiedział ci o jego wyczynach pośród handlarzy niewolników? - Byłeś wędrowcem ducha w jego życiu. Wiesz, co robił. - Ale jeśli chce zachować milczenie - rzekł Chaa- to ma do tego prawo. Gdy Phylomon i Scandal wrócą z Craala, może powiedzą ci więcej. Widziałaś jednak blizny po uderzeniach bicza na plecach Tulla. Wiesz co nieco o bólu, który potrafią zadawać handlarze niewolników. Czy możesz sobie wyobrazić, jakie blizny Tuli nosi w sercu? Jego przyjaciele nie wrócili z tej podróży. Fava skrzywiła się słysząc ten eufemizm: „Przyjaciele nie wrócili z podróży". Pwi rzadko mówią o zmarłych, a Fava ciągle opłakiwała swoich braci, Ayuvahai Małego Chaa, owych „przyjaciół", którzy nie wrócili z podróży Tulla, a wraz z nimi jego pierwsza żona Wisteria, która była człowiekiem a nie neandertalką. Fava spojrzała ojcu w o-czy. Zastanawiała się, czy nie mógł ich uratować. Jako wędrowiec ducha Chaa miał zdolność opuszczania ciała i przemieszczania się po ścieżkach przyszłości. Chaa mógł ostrzec Tulla, żeby ten obrał inną drogę do Craala. Oczy Favy wypełniły się łzami smutku. Starała się, by Chaa nie spostrzegł jej bólu, ale uczucie było zbyt silne, zbyt wszechogarniające. Chaa przytulił ją. W świetle dogasającego ogniska zobaczyła, że w jego oczach również błyszczą łzy. - Już dobrze - powiedział Chaa. - Możesz odczuwać ból, nawet wielki ból. Gdybyś miała zbyt wiele dumy, by płakać, martwiłbym się o ciebie. - Ojcze, wysłałeś braci na śmierć. Poświęciłeś ich. Być może matce i innym w mieście wystarczy świadomość, że miałeś po temu powód, aleja chcę wiedzieć, dlaczego tak się stało. - Gdy ich wysyłałem, rzeczywiście widziałem przyszłość - odparł Chaa. - Posłałem Tulla do Craala, by sprowadził węże morskie. Tylko on był w stanie je opanować. Bez węży dinozaury przypłynęłyby tutaj z Gorącego Lądu. Wtedy zginęłyby tysiące z nas. - To tylko półprawda! - krzyknęła Fava. - Sam mogłeś pójść do Craala. Mogłeś poprowadzić Tulla, sprawić, by jego podróż przebiegła pomyślnie. Nie musiałeś poświęcać Ayuvaha i Małego Chaa. - Człowiek nie stanie się silny, jeśli nie weźmie na barki ciężkiego brzemienia - odpowiedział Chaa. - A więc to prawda! - powiedziała Fava. - Mogłeś ich uratować! Chaa zamknął na chwilę oczy. Nachmurzył się. - Tak. Mogłem ich uratować. Na jakiś czas, na kilka lat. Ale to nie trwałoby wiecznie. Jestem wędrowcem ducha, a ty zaledwie wyrośniętym dzieckiem i wydaje ci się, że mam potężną moc. „Och, móc widzieć przyszłość", powiesz. Lecz i ja mam pewne ograniczenia. Mogę być tylko świadkiem wydarzeń. Ścieżki, którymi ludzie podążają w życiu, czynią ich takimi, jakimi są. Jeśli Tuli ma wkroczyć na ścieżkę bohatera, ja nie jestem w stanie sprawić, by jego brzemię stało się lżejsze. Gdybym to zrobił, osłabiłbym go, i w końcu mógłby za mojąprzyczynąponieść porażkę. 10 - Skoro posłałeś Tulla do Craala, żeby stał się silny - mówiła Fava -to znaczy, że liczyłeś na wykonanie przez niego zadania, któremu ty nie podołałbyś? Oczy Chaa błyszczały wilgocią w świetle ogniska, patrzył gdzieś w dal. Favie wydawało się, że widzi w tych oczach nadzieję. - Tak - wyszeptał. - Chciałbym, żeby się wyzwolił! Słowa te zabrzmiały dla Favy niezrozumiale. Przecież żyjąc tutaj, w puszczy zwanej Dziczą, Tuli był wolny, w przeciwieństwie do milionów istot trzymanych w niewoli przez Panów Niewolników z Craala i Bashevgo. W Smilodon Bay panowała zima. Słońce wzeszło nad rozkołysane wierzchołki sekwoi i szybko przegnało nocny przymrozek. Para unosiła się nad ziemią jak blady dym znad opieców jamowych pod złotym weselnym namiotem. Neandertalskie kobiety przybyły do chaty Chaa, by pomóc Favie się ubrać i zabrać jej wiano do weselnego kręgu. Fava zdawała się nieobecna duchem. Kobiety ubrały ją w kremowe jedwabie South Bay, przepasały pięknym pasem utkanym z tego samego jedwabiu, a matka zarzuciła jej na ramiona jasnozielony szal wykończony srebrnymi dzwoneczkami i łezkami z różowego kwar-cytu. Długie, silne nogi Favy ozdobiono cienkimi podwiązkami z czarnej skóry z naszytymi niebieskimi piórkami sójki. Oznaczało to, że do tej pory nie była zaślubiona. Kobiety z miasta ułożyły rude włosy Favy wokół czoła jak koronę. Fava przez cały czas siedziała bez ruchu, przepełniona uczuciem. Pwi mają słowa określające uczucia: tana-zheh-amma, radość nad górami; tana-iipali- tchavsen, radość bardziej odświeżająca niż woda ze źmdia; ozha-pwanda-ti, spokój błoni. Wszystkie te słowa jednocześnie opisywały nastrój Favy, ale osobno żadne z nich nie odpowiadało temu, co dziewczyna czuła. Uczucie było tak niepowtarzalnie piękne, że Fava nie mogła się zdecydować: pogrążyć się w nim, czy już martwić, że pewnego dnia się skończy. Kobiety Pwi skończyły ubierać Favę. Jej matka, Zhopilla, odeszła w stronę ogniska, żeby z daleka lepiej móc się przyjrzeć córce. Inne kobiety uczyniły tak samo. Cieniste pomieszczenie pachniało dymem z drew. Kobiety otaczające Favę nosiły ciemne tuniki z bawełny. Dziewczyna zdała sobie sprawę, jak jasny jest na tym tleje-dwab. Wyglądała jak krystalicznie czysty agat leżący na plaży po- 11 krytej kamieniami. Skrzyżowała ręce na brzuchu. Poczuła się nagle niepewnie, miała ochotę się schować. - Tcho-varan, Itsa. Nie bój się, Myszeńko - powiedziała Zhopilla i uśmiechnęła się. Dziś, gdy Tuli zobaczy cię tak ubraną, będzie się dziwił, jak mógł kiedykolwiek wziąć za żonę tamtą dziewczynę, z plemienia ludzi, którą zostawił w Craalu. Zhopilla mimochodem, ukrywając ból, wspomniała ziemię, na której zginęły jej dzieci. Fava wiedziała jednak, że ten zdawkowy komplement kosztował matkę bardzo wiele. Doceniła te słowa i zachowała w pamięci. W południe muzyka bębnów i piszczałek wypełniła powietrze. Bębny biły rytmicznie, statecznie, trzcinowe piszczałki krzyczały ptasim głosem, a drewniane flety zawodziły jak wiatr. Kobiety wyprowadziły Favę i posadziły ją na podwyższeniu pokrytym lwimi skórami, na weselnej pryczy, której boki umocniono dwoma długimi kłami mastodonta. Artysta wyrzeźbił na nich niezgrabne postacie młodego mężczyzny tańczącego z kobietą. U stóp Favy złożono należące do niej cenne przedmioty: jadeitową rzeźbę przedstawiającą niedźwiedzia jaskiniowego, podarunek od zmarłego brata, grzebienie wykonane ze srebra wykładanego lazurytem, miękko wyprawioną skórę na ubranie dla dziecka, które - miała nadzieję - wkrótce będzie nosić. Na kolanach trzymała pięknie rzeźbioną krótką dzidę o cienkim, wymyślnie wygiętym ostrzu. Favie wydawało się, że wszystkie te przedmioty promieniują silnym uczuciem - kwea. Gdy dotknęła rzeźby przedstawiającej niedźwiedzia jaskiniowego, wyczuła miłość, jaką brat włożył w pracę nad przeznaczonym dla niej podarunkiem. Dzidą zabiła kiedyś dzikiego kota. Broń jak gdyby szeptała do niej o swojej zabójczej potędze. Zziemiankijej ojca młode kobiety wyniosły siennik Favy. Dziewczyna spojrzała na weselników zgromadzonych przy dużym namiocie. Wydawało się, że zeszło się całe miasteczko: przyszli ludzie ubrani w portki, tuniki i długie wełniane płaszcze, obecni byli krępi Pwi w tradycyjnych zimowych tunikach i futrach. Po stoku wzgórza kroczyli mężczyźni. Dźwigali Tulla siedzącego na identycznej jak Fava pryczy. Dziewczyna starała się nie patrzeć na Tulla, bo źrenice oblubieńca rozbłyskiwały za każdym razem, gdy ich wzrok się spotykał. Miał oczy koloru promienia światła padającego na zieloną, wyschniętą trawę. Z szerokimi barami i ciemnorudymi włosami, wyglądał jak silne, dzikie, nieokiełznane leśne zwierzę. Tuli był wyższy od in- 12 nych Pwi zgromadzonych na placu. Wzrost odziedziczył po jakimś ludzkim przodku, międzygwiezdnym żeglarzu. Po matce z plemienia Pwi miał natomiast wielką siłę neandertalczyka. Uosabiała ją szeroka klatka piersiowa i potężne ramiona. Poza wzrostem i pewną emocjonalną odmiennością, ludzkie pochodzenie Tullanie ujawniało się zupełnie. Miał spadziste czoło, cofnięty podbródek, krótkie ramiona i masywne dłonie rodowitego Pwi. Nosił płaszcz ze skór szablozębnych lwów i ozdoby z jaskrawych muszelek. W prawej dłoni trzymał długą dzidę, a w lewej tarczę pokrytą skórą iguanodo-na. Na tarczy widniał świeżo namalowany wizerunek węża morskiego. U stóp Tulla zgromadzone były jego skarby: żelazne monety, karabin zdobyty na łowcach niewolników z Craala, starożytna kula do odczytywania pogody wykonana przez Gwiezdnych Żeglarzy i pudło z imadełkami i szczypczykami, których używał - mimo niezgrabnych dłoni neandertalczyka - do składania z części zegarów i innych precyzyjnych urządzeń. Między zgromadzonymi skarbami siedział Wayan - trzyletni braciszek Tulla. Tuli adoptował go jako syna. Wayan trzymał miecz Tulla wykonany z rzadkiego szkła z Benbow, stopu węgla i cezu odlanego w matrycy twardszej niż diament. Przy śpiewach Pwi, zaniesiono Tulla i Favę na pole weselne. Ułożono na nim ósemkę z białych kamieni. Rzeczy Favy spoczęły w jednym kręgu, Tulla - w drugim. Orszak dwukrotnie okrążył figurę na trawie. Potem posadzono Favę wśród jej rzeczy. Nadszedł ojciec Favy, Chaa, by rozpocząć ceremonię. Wyglądał na zadowolonego. Stanął wewnątrz figury tak, że każda noga spoczywała w innym kręgu. Wyciągnął ręce, by Tuli i Fava zbliżyli się. - Nasz lud zawsze bardziej obawiał się niewoli niż kłów lwa -powiedział. - Tuli poznał już ciężar łańcuchów na swoich nogach -skinięciem głowy wskazał na wysokie mokasyny Tulla ukrywające blizny wokół kostek - i odczuł ból życia w niewoli. Oczy Chaa oskarżycielsko skierowały się ku tłumowi. Mierzył się z kimś wzrokiem. Fava nie musiała się odwracać, żeby wiedzieć, na kogo ojciec patrzy: to był Jenks, ludzki ojciec Tulla, który trzymał go skutego jako dziecko. - Trzymać kogoś w niewoli, to wielkie zło - kontynuował Chaa. - Mimo to my, Pwi, mamy własne więzy. Bo to dobra rzecz związać się z kimś, o kogo trzeba będzie się troszczyć, z kimś, kto ma dla nas znaczenie. Z radością szukamy zatem thrallzho, miłości, która niewoli. Dziś Tuli i Fava poczuli tę miłość i postanowili oddać się sobie nawzajem. Będziemy świadkami tego cudu. 13 Chaa skinął na Tulla i Favę. Tuli wystąpił i uklęknął na skraju swojego kręgu. W żebraczym geście wyciągnął ręce do góry. Fava uklęknęła przed nim. Chwycili się za nadgarstki. Tuli wypowiedział bez zająknienia rytualne słowa zaślubin. Jego głos brzmiał pewnie i łagodnie. - Wzywam wszystkich mych przyjaciół na świadków - mówił, patrząc na zgromadzonych. - Oto staję przed wami szukając schronienia przed samotnością. Przynoszę wszystko, co widzicie w tym kręgu, ale przede wszystkim, przynoszę swoje serce. Fava wlepiała w niego wzrok. Musiała się skupić, żeby przypomnieć sobie słowa po tysiąckroć powtarzane w głębi duszy: - Mój krąg, mój dom, są puste bez ciebie, tak jak ja jestem pusta bez ciebie. Ofiarowuję ci schronienie aż do chwili, gdy ręka w rękę pójdziemy do Domu Prochu. Potem Tuli pocałował ją. Był to długi powolny pocałunek, który zdawał się trwać całe dni. Poczuła, jak ogarnia ją uczucie spokoju. Tak jakby w cichym zakamarku wsłuchiwała się w bicie własnego serca. Chciała, żeby tak było zawsze. Fava pociągnęła Tulla za rękę. Wkroczył do j ej kręgu. Neandertalczycy zgromadzeni wokół nich zaczęli wiwatować, dzieci biły w bębenki, dęły w świstawki i tańczyły. Młodzi mężczyźni pobiegli do wielkiego namiotu i otworzyli beczki z zielonym piwem, wygrzebali wieprzki z dołu piekarniczego, a wraz z nimi ogromny stos jabłek smażonych w curry. Tuli i Fava wraz z Wayanem, który trzymał się nogi starszego brata, zajęli miejsca przy pieczonych świniach i podawali żywność każdemu kto podchodził. Po wzięciu półmiska we-selnicy rzucali do kubła kilka monet dla nowożeńców albo zostawiali obok prezent. Tuli i Fava nieustannie dziękowali wszystkim, którzy życzyli im szczęścia. Kobiety zaczęły ściskać Favę. Zrobił się rozgardiasz. Ludzie uśmiechali się, gratulowali jej. Popołudnie mijało szybko. Pewna stara kobieta Pwi, która wyszła za wdowca, przytuliła Favę i wyszeptała jej do ucha: - Nie martw się, to nie hańba być zastępczą żoną. Fava uśmiechnęła się, podziękowała j ej i zwróciła się do następnego gościa. Gdy goście jedli, Tuli wziął Favę za rękę i wyszeptał: - Już czas. Chodźmy. Uściskał małego Wayana na do widzenia i zostawił go pod opieką rodziców żony. 14 Matka Favy obj ęła córkę i rozpłakała się. Fava podciągnęła suknię i powoli zaczęła zdejmować czarne skórzane podwiązki. Oddała je, razem z wpiętymi w nie błękitnymi piórkami, młodym niezamężnym kobietom. Gdy skończyła, udali się pospiesznie do przystani, gdzie czekała na nich jednomasztowa łódź. Niebo było czyste, wiała lekka bryza. Płynęli wzdłuż wąskiego fiordu Zatoki Smilodon. Na obu brzegach wznosiły się ogromne sekwoje. W prądach powietrznych krążyły nad nimi białe mewy i czarne kormorany. Wyglądały jak ptasie konfetti. Pwi znad zatoki Smilodon tradycyjnie spędzali miodowy miesiąc o kilka mil na południe, na opustoszałym atolu w archipelagu wysp Haystack. Płynęli w stronę wyspy. Słona woda pryskała na twarz Favy, łódź przeskakiwała z fali na falę, a dziewczyna myślała o ślubie i o starej kobiecie, która nazwała ją zastępczą żoną. „Czy tak widzi mnie Tuli?", zastanawiała się. „Jako zastępstwo za Wisterię?" Tuli, od czasu powrotu z Craala, niewiele mówił o swojej pierwszej żonie. Powiedział jedynie, że zginęła w wypadku, gdy wóz, którym powoziła, stoczył się ze wzgórza. Tuli żył potem bez kobiety, co Favie wydawało się szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Pwi kojarzyli się w pary na całe życie. Gdy kobieta umierała, wdowiec pogrążał się w rozpaczy, odmawiał przyjmowania posiłków i głodził się, dopóki nie dołączył do małżonki w Domu Prochu. Chyba że miał dzieci na utrzymaniu. Teraz Fava zastanawiała się, czy Tuli odmówił połączenia się z żoną po śmierci dlatego, że był po części człowiekiem, a ludzie nie odczuwają tak mocno jak Pwi, czy też pozostał przy życiu, bo nie kochał Wisterii dostatecznie mocno. Byli małżeństwem zaledwie od kilku tygodni i możliwe, że Tuli nie zdołał pokochać dziewczyny. Pwi znali wiele odmian miłości. Wśród nich thimanozho, „spocona miłość", żądza chronienia kochanej istoty;pwirandizho, „miłość, która czyni ludzi szalonymi", przymus do łączenia się w pary; hecha- zho, „miłość bydlęca", instynkt stadny. Ale najmocniejsza była thral-hho, „miłość, która zniewala", miłość, która łączy dwoje tak mocno, że z ochotą podążają jedno za drugim do Domu Prochu. Miłość Favy do Tulla była mocna. Bogini Zhofwa zostawiła ślad pocałunku na czole dziewczyny i czuła teraz do Tulla miłość, która zniewala i tę, która czyni ludzi szalonymi, a nawet łatwą miłość wyrażaną w słowach. Ale co on czuje do niej? Czyżby była dla Tulla tylko żoną zastępczą, jak jakiś znoszony płaszcz albo wyrobione narzędzie, które kupuje się z poczucia konieczności? 15 Fava podeszła do Tulla i ułożyła się u jego boku, położyła mu głowę na łonie. Jej neandertalski umysł zarejestrował coś więcej niż ciepło ciała. Zdawało się jej, że wypływa z niego miłość, dotykają i pieści, lecz kiedy podniosła wzrok i spojrzała mu w twarz, wydawał się być daleki, zajęty własnymi myślami. Choć jego zielone oczy tkwiły głęboko pod brwiami, jak u prawego Pwi, to Tuli był pół- człowiekiem. „Ojciec mówił, że Tuli musi się wyswobodzić", pomyślała Fava. „Ale od czego?" Favie nie sprawiało trudności odczytywanie myśli Pwi. Ledwie ukrywane drżenie przerażonego Pwi mówiło jej wiele o uczuciu strachu. Lekkie przygarbienie zdradzało rezygnację. Ale Tuli był dla niej zagadką. Trudno było go zrozumieć. Fava nie miała pojęcia, o czym może rozmyślać. Zapytała więc: - O czym myślisz? Tuli otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, lecz chyba w końcu zmienił temat: - Myślałem o dobudowaniu nowego pomieszczenia do naszej chaty. Chciałem wkopać się w stok wzgórza tak, jak to zrobił twój ojciec, ale teraz nie jestem pewny. Sądzę, że powinienem zbudować nowy dom, gdzieś na północ od miasta. Favie na moment zaparło dech. Wśród Pwi z pokolenia na pokolenie utrzymywał się zwyczaj, że to kobieta buduje dom. Do kobiety należała też decyzja, czy i jak należy go poszerzać. Ale Pwi znad Zatoki Smilodon przez ponad wiek obcowali z ludźmi, którzy utrzymywali, że dom jest wspólną własnością męża i żony. - Chata będzie wystarczająco duża dla nas obojga - powiedziała. - Starczy dla jednego, nawet dla dwojga, lecz dla trojga może okazać się już za mała. Jak zamieszka z nami Wayan, możemy deptać sobie po piętach. Nie starczy miejsca, żeby swobodnie się odwrócić, a działka, na której mieszkam, jest niewielka. Fava spodziewała się, że chata okaże się za mała dla Tulla. Był dużym mężczyzną. - Z budową możemy poczekać do wiosny - powiedziała. - Jakoś zniesiemy ciasnotę. Przytuliła się i oparła o niego całym ciałem. Przestał zwracać uwagę na ster i pocałował ją gorąco. - Myślę, że wkrótce będziemy mieli dzieci - roześmiał się. -Potrzebny nam jest duży dom. Dla ciebie musi być wszystko, co najlepsze. Musisz mieć dom większy od domu burmistrza, piękniejszy niż stary dwór Pana Pstrągów. 16 - Nie potrzebujemy wielkiego domu- powiedziała Fava. -Wystarczy, jeśli będzie przytulny. Tuli dotknął palcem jej ust. Przyciągnął jej dłoń do swoich warg i ucałował kostki palców. Fava objęła go nogami i popchnęła na dno łodzi. Niedbale trzymał drążek steru i śmiał się. Pocałowali się. Pochyliła się nad nim i oparła dłońmi o jego pierś. - Tej nocy będziesz spał pomiędzy moimi nogami - wyszeptała. -Ach, Tell-zhoka, faan\ Ach, zhoka-pwichazail Tuli dał mi miłość, która niesie spokój! Dał mi miłość, która czyni ludzi szalonymi! Tuli drżał lekko. Czuła j ego ciepło. Wyszeptała w narzeczu Pwi: - Ach biedna mała myszko, żeby tak mocno się trząść. Schwyciła go oburącz za rude włosy i przyciągnęła, żeby pocałować. Objął ją mocno. Wiedziała, że w tym momencie może myśleć tylko o niej. W duchu przeklęła kobietę, która wypowiedziała słowa „zastępcza żona", sprawiając, że robak strachu zamieszkał w jej głowie. Po południu, gdy dopłynęli do atolu, nadleciał z północy chłodny wiatr. Chata między jodłami na wzgórzu nie była przystosowana do ochrony przed zimnem, bo większość Pwi zawierała związki małżeńskie późną wiosną. Toteż Fava rozpaliła ogień, podczas gdy Tuli nosił z łodzi żywność, odzież i ciepłe futra. Położyła skórę niedźwiedzią przed huczącym ogniem, a gdy Tuli po raz ostatni wyprawił się na brzeg, rozebrała się i owinęła w nowy koc. Kwea - suma emocji - była silna. Jakby bogini Zhofwa pojawiła się w chacie we własnej osobie. Ale Fava nadal czuła się niepewnie. Wyszeptała modlitwę: - Zhofwo, nosicielko miłości, prześlij swój pocałunek Tullowi. Spraw, by mnie kochał. Spraw, by mnie kochał. Na zewnątrz w krzakach podskakiwały i pogwizdywały wróbelki. Górą dął wiatr grawitacyjny, bo oto zaczął wschodzić Thor, największy z księżyców Anee. Fava otarła zroszone potem czoło. Słyszała jak Tuli postękuje, zmagając sięz ostatnim ładunkiem niesionym z łodzi. Otworzył drzwi na oścież, stanął i zaczął przyglądać się j ej, jak gdyby przeraziło go piękno dziewczyny. Przez chwilę wyglądał jak mały chłopiec. Wreszcie rzucił bagaże i zamknął drzwi. Podszedł, a raczej podbiegł do niej, jakby niosła go wieczorna bryza. Drżał jak rudopióry ptak w gęstwinie mrocznego lasu. - Fava-zhoka-thrall. Fava-zhoka-Pwirandi - powiedział. -Favo, daj mi miłość, która niewoli, daj mi miłość, która niesie szaleństwo. 2 - Ścieżka bohatera 1 7 Patrzyła mu w oczy: - I nie będę dla ciebie po prostu zastępczą żoną? Tuli objął ją i uśmiechnął się. Oparł się czołem ojej czoło. Fava żałowała, że nie jest wędrowcem ducha, że nie może widzieć, co dzieje się w duszy Tulla, czy naprawdę ją kocha i jak bardzo jąkocha. - Kiedy byliśmy dziećmi - powiedział Tuli - myślałem o tobie, jak o mojej siostrze. Teraz widzę, że będziesz więcej niż żoną -jesteś moim drugim ja - jesteś nie do zastąpienia. Fava wstała i pozwoliła, by koc z niej opadł. Była naga, tylko we włosach nad uchem tkwił biały grzebień. Tuli wyplątał się ze swojego ubrania. Patrzył teraz na Favę. Nachylił się i jej łagodne piersi dotknęły jego owłosionego torsu. Tuli przyłożył pokryty zarostem policzek do jej czoła. - Jesteś owocem moich długich poszukiwań, towarzyszem stworzonym tylko dla mnie. Fava przytuliła się do niego. Palce jej drżały, gdy niedoświadczoną dłonią dotykała jego nagiej talii, ale powstrzymała się. Chciała, żeby to on był aktywny, żeby to on rozpoczął pieszczoty. Pewna mądra kobieta powiedziała jej kiedyś, że ze wszystkich części ciała najbardziej wrażliwy jest język i to nie ze względu na rozkosze zmysłów, lecz na słowa, które może wypowiedzieć. Fava chciała, żeby teraz właśnie wypowiedział te słowa, by triumfalnie zabrzmiało wyznanie namiętnej miłości. Chciała, by ich złączenie było doskonałe. Przylgnęła do niego i czekała. „Po co nam słowa, gdy całe ciało śpiewa?", myślała. „Po co nam zaklęcia wyszeptywane w ciemność?" Dwoje kochanków splecionych w uścisku daje sobie więcej niż tylko dotknięcia ciała, wilgotne wargi i wypalająca ekstaza. Zaniósł ją w pobliże ogniska i położył na niedźwiedziej skórze. Zbliżyli się do siebie przy żarze i migotliwym świetle płomieni. Następnego ranka leżeli obok siebie wyczerpani, a jednocześnie odczuwający pełnię. Podmuchy zimnego wiatru docierały do wnętrza przez szpary w ścianach chaty. Tuli trzymał Favę w objęciach, ale jego wzrok gdzieś błądził, duchem był nieobecny. Fava nieomal fizycznie czuła, że coś odciąga go od niej. - Chcę pójść tam, gdzie jest wiosna - wyszeptał. - Mam już dość zimy. - Na południe? - zapytała. - Do Gorącego Lądu? - Nieźle brzmi - uśmiechnął się Tuli. 18 To na Gorącym Lądzie starożytni Gwiezdni Żeglarze umieścili dinozaury. Zarówno Fava jak i Tuli wyprawiali się tam już niejednokrotnie -młodzi Pwi wiosną często przepływali przez ocean do Gorącego Lądu, by zapolować na dinozaury - ale jeszcze nigdy nie byli tam razem. Byłoby niebezpieczne udać się tam we dwoje, bez towarzystwa kompanii myśliwych, bez rogów bojowych, broni i straży. Ale taka podróż mogła być niezwykle podniecająca. Gdyby żeglowali na południe przez kilka dni, dotarliby do krainy, w której panuje wiosna. Wyobraziła sobie bujne lasy paproci, jaskrawopomarań-czowe i złote orchidee w okresie kwitnięcia, pteradony wijące sobie gniazda w nadbrzeżnym klifie. - Tak - przyznała. - To brzmi nieźle. Pożeglowali na południowy wschód do Gorącego Lądu. Zatrzymywali się na noclegi u ujść wielkich rzek. Kochali się w chatach myśliwskich postawionych tam przez Pwi. Było cieplej niż się spodziewali, bo wiatry termiczne nawiewały upał z wielkiej centralnej pustyni Gorącego Lądu. Gdy minęły cztery noce, dotarli dalej na południe niż kiedykolwiek przedtem. Jeśli nawet Pwi z Rybnego Portu nad Południową Zatoką stawiali tam jakieś chaty myśliwskie, to nie odnaleźli ich. Za każdym postojem było coraz goręcej. Po pięciu dniach Fava poczuła, że zapuścili się już wystarczająco daleko w odległe krainy. Dotarli do żyznych ziem, gdzie kwitły orchidee, a powietrze przepełniał bogaty, słodki zapach. Szarozielone, prążkowane stegozaury buszowały po polach w wielkich stadach. W ich obecności Fava czuła się bezpieczna przed większymi drapieżnikami. To było dobre miejsce na zabawę. Lecz następnego ranka Tuli uznał, że należy popłynąć jeszcze dalej. W trakcie żeglugi twarz miał napiętą, patrzył przed siebie wytężonym wzrokiem, jak nawiedzony, jakby popychała go jakaś siła, której Fava nie rozumiała. Gdyby Tuli był pełnej krwi Pwi, pomyślałaby, że to kwea nim powoduj e, jakieś wspomnienia o szczęściu i spełnieniu tam, na południu. Ale on płynął w nieznane i Fava uznała, że jest to jakaś zła kwea, może szalona chęć udowodnienia swojej odwagi, a może Tuli uciekał przed jakimiś strasznymi wspomnieniami związanymi z miastem Smilodon Bay. „Musi się wyzwolić", pomyślała. „Może o to walczy". Dziewiątego dnia ominęli wielkie stado plezjozaurów polujących na ryby u ujścia szerokiej rzekio niebieskoszarych wodach. Popłynęli w górę rzeki. O ile na północy panowała wiosna, to tutaj lato było w pełni. Paprocie drzewiaste rosły wielkie i bujne. Żółto prążkowane ha- 19 drozaury skakały susami po bagnistych brzegach i szerokimi dziobami wkopywały się w szlam w poszukiwaniu korzonków. Słońce zachodziło właśnie nad morzem, gdy po opłynięciu zakola rzeki natrafili na ruiny starożytnego miasta zbudowanego z wielkich bloków granitu. Promienie zachodzącego słońca barwiły kamień na purpurowo. Miasto wznosiło się łagodnymi tarasami na zboczu góry. Na jej szczycie stał krąg posągów przedstawiających neandertalczyków z okrągłymi tarczami i kutows, dwustronnymi toporami wojennymi. Większość figur była uszkodzona - z połamanymi toporami, bez ramion albo głów. Przesłaniały je liście paproci i zwoje dzikiego wina. Fava i Tuli siedzieli długo w wieczornej ciszy, wsłuchując się w rechot żab i krakanie pteradonów polujących nad wodą na owady. - Co to za miejsce? - zapytał Tuli. - Nie wiem. - Fava uważnie przypatrywała się budynkom. Kamienie użyte do budowy były duże i zaokrąglone. Musiało je transportować wielu ludzi. Dachy z drewnianych bali dawno już zgniły. Najwyraźniej od dziesięcioleci nikt tu nie mieszkał. Domy zbudowano według prostego planu. Na niektórych odrzwiach widniały reliefy ukazujące Pwi ubranych w starożytne stroje, walczących z dinozaurami albo niosących kosze z liści palmowych. Dziełom brakowało detali, które byłaby w stanie wykonać jedynie ludzka, bardziej subtelna dłoń, ale i tak były świetne - majstersztyki dłuta Pwi radujących się kwea swojego rzemiosła. Tuli podprowadził łódź do starego, porośniętego zielonymi algami, kamiennego nabrzeża. Razem z Favą wspięli się do miasta. Dziewczyna znów spojrzała na Tulla. Miał nieobecny, natchniony wyraz twarzy. Zaglądał po kolei do budynków, jakby czegoś szukał. Szli po trawie gęstej jak zielony dywan. Tuli przyspieszał, prawie biegł. Kiedy patrzyli na nie z rzeki, miasto wydawało się duże. Ale teraz Fava widziała, że jest małe - na stoku wzgórza stało zaledwie dwadzieścia budowli. Wyglądały wspaniale tylko dlatego, że zbudowanoje z wielkich kamieni. Gdy podchodzili do szczytu, Fava spostrzegła, że rzeka rozwidla się i okrąża wzgórze. Zatem miasto zbudowano na wyspie. Kiedy dotarli do grzbietu, Tuli zatrzymał się, żeby zaczerpnąć tchu. Stali na zewnątrz kręgu posągów. Większość figur totemicznych wojowników została uszkodzona. Poplamione porostami ramiona i torsy leżały na ziemi. Każdy posąg mógł mieć za czasów swojej świetności jakieś trzydzieści stóp wysokości i sześć stóp u podstawy. Wszystkie były przysadziste, nie różniły się szczegółami, jak gdyby rzeźbiarz wi elokrotni e przedstawiał j edną po stać. 20 W kręgu stało kamienne łoże oparte na sześciu kamiennych nogach wyrzeźbionych w kształcie drzew. Ich górne gałęzie podtrzymywały blat. Z gałęzi zwisały kule naśladujące planety. Na równinie zawył hadrozaur. W jego głosie wyczuwało się strach. Wkrótce potem ryknął tyranozaur, obwieszczając, że upolował zdobycz. Fava zatrzymała się na chwilę, dysząc, potem spojrzała Tullowi w oczy. Jego twarz była blada z przerażenia. - Co cię tak wystraszyło? Powiedz. - To miejsce - odparł Tuli. - Jest jakieś... dziwne. Fava zadrżała. Objęła się ramionami, jakby chciała odegnać chłód, lecz przypomniała sobie, że wieje przecież gorący wiatr. - Chcesz tu nocować, czy pójdziemy dalej? - zapytała. - Śpijmy tutaj - Tuli skinął głową. - Pójdę na dół po zapasy. Odnosiło się wrażenie, że nie chce mu się wracać nad rzekę. Fava okrążyła łoże, ale go nie dotknęła. - Poczekaj - powiedziała, zanim ruszył. - Ojciec mówił mi, że sąmiejsca, z których wędrowiec ducha czerpie swą moc, które sprawiają, że łatwiej mu jest przenieść się z naszego świata do Krainy Kształtów. - Fava nie miała wątpliwości - to było właśnie takie miejsce. Przeszedł jądreszcz. Nawet zwierzęta unikały szczytu tego wzgórza. - Z jakiego innego powodu starożytni Pwi mieliby zbudować tę świątynię, jeśli niejako sanktuarium wędrówek ducha? - Nie wiem - odparł Tuli. - Boję się. Ojciec mówił, że w Krainie Kształtów są stworzenia... Bardzo niebezpieczne. Nie powinniśmy tu zostawać. - Jest już prawie ciemno - zaprotestował Tuli. - Nie wydaje mi się, żeby stwory z Krainy Kształtów dopadły nas tutaj. Możemy tu z powodzeniem spędzić jedną noc. Favę przeszył dreszcz. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Tuli zszedł do łodzi. Stała przez chwilę przypatrując się kanarkowożół-tym i purpurowym liszajom porostów na posągach. Wkrótce wrócił Tuli dźwigając tobołki. Rozpalili ognisko i przyrządzili skromną kolację. Ale Tuli nie chciał jeść. Wpatrywał się w błyszczące na niebie gwiazdy. Odnosiło się wrażenie, że duchem oddalony jest o milion mil. Prawie nic nie mówił, a kiedy skuleni położyli się razem na kamiennym łożu, Fava zrozumiała, że tym razem Tuli odszedł myślami dalej niż kiedykolwiek. Wyprostowała się. Granit chłodził jej plecy. Rosnący księżyc Thor wzniósł się wysoko. Zimą przybierał barwę cynobru. Pod nim, na kształt bladoniebieskiego oka, unosił się 21 w przestworzach Wotan, a jeden z Czerwonych Próbników, starożytnych okrętów Erydanu, błyszczał wśród mrugających gwiazd nieboskłonu jak płomienista kometa. Favę otoczyły cienie posągów. Wiele z nich dzierżyło w kamiennych dłoniach wysoko wzniesione ku-tows, jak gdyby gotowały się do obrony ruin. W dole nad rzeką rechotały żaby. Tuli spał spokojnie w jej ramionach. Zamknęła oczy, zwolniła rytm oddechu. Teraz przyszła pora snu. Cały świat powinien zasnąć. Śniło się jej, że znajduje się pod pokładem statku, leży w stęchłej wodzie pomiędzy tobołami materiału, który jakimś cudem ciasno oplótł jej piersi. Spod dna statku dobiegał głuchy, ledwie dosłyszalny jęk. Łatwo było go pomylić z trzeszczeniem desek. Był to zew węża morskiego -jednego z tych wielkich drapieżców, umieszczonych w oceanach przez starożytnych przodków, międzygwiezdnych żeglarzy, po to by zapobiegały wydostaniu się dinozaurów z Gorącego Lądu. Ale zew węża morskiego był odległy, bardzo odległy. We śnie Fava wspięła się na pokład i spój -rżała na bezkresne niebieskie morze. W oddali wielki czarny wąż wyskakiwał w powietrze. Jego głowa i szyja wystrzeliwały z wody na wysokość stu stóp, płetwy chwiały się jak wielkie wachlarze, a krwiste skrzela błyszczały czerwono w świetle słońca. Fava zastanawiała się, dlaczego zwierzę krwawi. Wtedy wąż ryknął. Jego żółte rybie oczy nawet z tej odległości przeszyły ją na wylot. Stwór patrzył w sam środek jej duszy. Nagle otworzyła oczy i usiadła, serce jej biło, w uszach nadal dźwięczał ryk węża. W dolinie usłyszała następne ryknięcie: to dinozaur wył z bólu. Uświadomiła sobie, że we śnie zmieszały się te dwa dźwięki. Może to ryk dinozaura stał się osnową nocnego koszmaru. Tuli leżał u jej boku. Rzucał się i jęczał, mówił przez sen. - Jesteśmy murami, ty i ja - bełkotał. - Musimy chronić małe rzeczy tego świata. Na chwilę zamilkł, jakby nasłuchiwał odległego głosu. Kiedyś opowiadał, jak to w Craalu odkrył, że wąż morski jest jego zwierzęcym przewodnikiem. Wedle wierzeń Pwi, Tuli stanie się teraz taki jak wąż morski. Fava nie zastanawiała się, co to może oznaczać. Wąż był niestrudzony, czujny, gwałtowny. Tuli też przejawiał te cechy. Znów zaczął mówić przez sen: - Chodź do mnie. Mogę cię uzdrowić. Fava położyła się i zamknęła oczy. Wsłuchiwała się w bicie własnego serca, w rytm serca Tulla, w odgłos powietrza wciąganego i 22 wypuszczanego z płuc, w rechotanie żab - teraz coraz rzadsze - i ryki dinozaurów dobiegające spośród paproci rosnących na równinie. Dźwięki brzmiały nienaturalnie czysto. Czuła się tak, jakby mogła wyjść z ciała i zbliżyć się do każdego z nich. Przysłuchiwała się odległym odgłosom wydawanym przez wielkie gady - trzaskowi kości, gdy stado allosaurów pożerało jakąś większą bestię, głosowi gigantycznego ąuetalcoatlusa, szybującego w powietrzu w poszukiwaniu padliny. W tle słychać było cykady. I wtedy w dali usłyszała bardzo słaby odgłos biegnącego człowieka - przedzierał się przez krzewy, dyszał, j ęczał ze zmęczenia. Z odgłosów wywnioskowała, że ściga go trzech ludzi. Uciekinier rzucił się przed siebie bez namysłu. Jeden z prześladowców zawołał w dialekcie Pwi: - Brać go! Zatrzymać go! Fava nagle usiadła. Wokół panowała cisza. Uświadomiła sobie, że był to kolejny zły sen. Ale nawet na jawie słyszała w głowie odgłosy pościgu. Nie mogła pozbyć się uczucia, że uciekinier podąża w jej kierunku. Od dzieciństwa nie dręczyły ją takie koszmary. Nocne powietrze wychłodziło powierzchnię kamienia. Tuli podciągnął futra, by zakryć twarz, odkrywając przy tym stopy Favy. Podkurczyła palce u nóg i postanowiła dołożyć do ognia. Wyplątała się z futer, podeszła na palcach do ogniska, dołożyła drew i usiadła na kamieniu, trzymając stopy przy ogniu. Nocne powietrze zdawało się jąotulać. Lekka mgiełka przesłoniła gwiazdy, a cienie totemicznych wojowników zawisły nad dziewczyną. Zamknęła oczy i zwiesiła głowę. Koszmar pojawił się tak szybko i był tak realny, jakby w ogóle nie spała. Wyjęła futro z tobołka, owinęła się w nie i przedrzemała resztę nocy. Gdy rano obudziła się, pamiętała tylko jeden sen: stara kobieta Pwi w czarnych szatach wkładała Tullowi w ciemności mokasyny. Mokasyny błyszczały jak słońce, stawały się coraz jaśniejsze, aż wreszcie musiała zamknąć oczy przed tym blaskiem. Gdy rano obudziła się, zaczęła ich szukać, prawie pewna, że znajdzie je przy stopach Tulla. Sen przepełnił Favę przeczuciami, bo mokasyny były symbolem wędrowca ducha. Na śniadanie jedli gotowany owies z cynamonem. Wówczas Fava zapytała: - Czy śniłeś tej nocy? Mnie całą noc dręczyły koszmary. - Nie - odpowiedział Tuli po krótkim wahaniu. - Jesteś pewien? Słyszałam jak mówiłeś przez sen. Powiedziałeś, że możesz kogoś uzdrowić. 23 Tuli przestał jeść. Spojrzał na nią zagadkowo i rzekł: - Nie przypominam sobie, żeby coś mi się przyśniło. Podróż powrotna odbywała się w pośpiechu. Tuli wyruszał wcześnie każdego ranka i zatrzymywał się na nocleg o zachodzie słońca, tak że szóstego dnia spali już w chacie na Wyspach Haystack. Tuli chciałby zapewne udać się tej nocy w dalsząpodróż, do samego miasta, ale nadciągnęły chmury i ograniczyły widoczność. Spali smacznie, bo gruba powłoka chmur sprawiała, że noc była ciepła. O świcie, gdy jeszcze leżeli w chacie, Fava usłyszała gardłowy krzyk. Otworzyła oczy. Podbiegła do drzwi i spojrzała w las. Chmury już się rozproszyły, ukazując bladoniebieskie niebo, ale nad oceanem i nad większą częścią lasu ciągle stały mgły. Znów usłyszała krzyk i odgłos gałęzi trzeszczących między jodłami u podnóża pagórka. - Tuli! Szybko! - krzyknęła, a on skoczył, chwycił strzelbę i podszedł do drzwi. Po zboczu, przez gęste paprocie biegł w ich kierunku jakiś neandertalczyk. Ciężki tobół i zimowe futra powiewające przy każdym ruchu przyginały go ku ziemi. Oddychał z trudem, głowa mu się chwiała. Niósł ze sobą długą dzidę omotaną ciemnoczerwonym materiałem i ozdobioną piórami. Fava spostrzegła, że to starszy człowiek o posiwiałych już włosach, że jest zmęczony i w każdej chwili może upaść. Krzyknął coś niezrozumiałego i runął w gęste paprocie. Leżał przez chwilę, po czym usiłował wstać, lecz zrezygnował, złożył głowę na przedramieniu i ciężko dyszał. W srebrnej mgiełce rozciągającej się w dole zobaczyli ścigających. Byli to dwaj mężczyźni odziani w szkarłat, czerwone skórzane zbroje, jaskrawoczerwone płaszcze. Twarze mieli czarne, ukryte za żelaznymi maskami. Biegli pod górę rytmicznie, noga w nogę, jakby stanowili jedno ciało. - Ród Klingi! - wyszeptał Tuli. Jego twarz przybrała wyraz, jakiego Fava nigdy jeszcze u nikogo nie widziała: tak piekielnej nienawiści, nie pozostawiającej żadnej wątpliwości, że zaatakuje. Powstrzymał się jednak, jak pies myśliwski czekający na rozkazy pana, zanim rzuci się na niedźwiedzia. Leżący na paprociach neandertalczyk uniósł się na rękach, obej -rżał się, krzyknął i rzucił się w kierunku chaty. 24 Z początku Fava myślała, że zobaczył ich i woła o pomoc, ale zaraz zrozumiała, że biegnie na oślep jak gnana zwierzyna, i nie może ich widzieć, bo chata ukryta jest za wysokimi kamieniami, a po bokach obrastają ją krzaki jeżyn. Stary człowiek przebiegł koło chaty. Z czoła lał mu się pot, twarz miał przerażoną, niebieskie oczy szeroko otwarte ze strachu. Potknął się i przytrzymał gałęzi. W lewej ręce, na której wytatuowany miał znak swojego właściciela, trzymał szkatułkę na mapy wykonaną z barwionego drewna. Podbiegł do obalonego pnia, odwrócił się i nastawił dzidę. Opancerzeni rycerze Klingi, bez najmniejszych objawów zmęczenia biegli szybko pod górę. Tuli wystąpił, podniósł strzelbę i wypalił. Jeden z prześladowców podskoczył, spod żelaznej maski trysnęła krew i runął do tyłu na paprocie. Drugi wojownik wahał się tylko przez chwilę, po czym sięgnął za pas po pistolet z długą lufą. Tuli rzucił strzelbę, której nie zdążyłby przeładować, wyciągnął miecz ze szkła z Benbow i skoczył w dół. Ryzykował z nadzieją, że dopadnie łowcę niewolników, zanim tamten pociągnie za spust. Krzyknął, rycerz wyszarpnął niezgrabnie pistolet z olstrów i wypalił. Chybił. W tym szalonym momencie Tuli skoczył. Jego miecz błysnął w powietrzu. Rycerz Klingi wzniósł ręce, żeby odparować cios. Fava przymknęła oczy i odwróciła głowę. Miecz przebił zbroję z głuchym stuknięciem. Tuli pobiegł w dół wzgórza w kierunku wojownika, którego wcześniej zastrzelił. Wtedy Fava ośmieliła się znów spojrzeć. Tuli z zakrwawionym mieczem w dłoni wyjmował pistolet zza pasa pokonanego przeciwnika. Potem pobiegł dalej, w dół. - Dokąd biegniesz? - krzyknęła za nim Fava. - Jest jeszcze jeden! - odkrzyknął przez ramię. Fava szybko pobiegła za nim. Tuli przedzierał się przez gęste paprocie. Łatwo było podążać śladem pozostawionym przez rycerzy Klingi, ponieważ biegnąc strząsali z liści poranną rosę i teraz suche paprocie odbijały się od tła pięknie błyszczących krzaków pokrytych jeszcze wilgocią. Tuli biegł tak szybko, jak mu na to pozwalał skurcz w prawej nodze, którego nabawił się w dzieciństwie od kajdanów. Fava musiała się bardzo wysilać, żeby za nim nadążyć. Gdy dobiegli do brzegu, przez mgłę dojrzała dwie łodzie żaglowe. W jednej z nich siedział rycerz Klingi w czerwonej zbroi. W ręce trzymał pistolet. Zobaczył zbiegającego ze stoku Tulla i strzelił. 25 Tuli biegł dalej, jak gdyby tego nie zauważył. Zbliżał się do wody, gdy tymczasem czerwony wojownik próbował drżącymi rękami ponownie naładować broń. Tuli wymierzył pistolet w rycerza Klingi, który odrzucił broń palną i sięgnął po miecz. Tuli strzelił w odsłoniętą grdykę przeciwnika. Siła strzału strąciła wojownika z łodzi do rzeki. Tonął powoli, w miarę jak woda wypełniała jego skórzaną zbroję. Fava stała zaszokowana, że Tuli tak po prostu zabił trzech przeciwników. Wiedziałajednak, że łowcy niewolników zrobiliby to samo z nimi. Tuli trzymał pistolet w dłoni i patrzył w wodę. Wokół Tulla i łodzi rozciągała się mgła, sprawiając, że cała ta scena wydawała się nierealna. - Kim oni byli? - zapytała. - Sądząc po zbrojach, strażnikami pałacowymi Panów Niewolników z Bashevgo. Zawędrowali tysiąc mil od domu - odpowiedział Tuli po chwili zastanowienia. Popatrzył w stronę szczytu pagórka. Fava podążyła za j ego wzrokiem. Stary neandertalczyk, schodząc w ich stronę, zatrzymał się na lekkim wzniesieniu. Oparty o dzidę siedział na paprociach ciężko oddychając. Pióra przy drzewcu trzepotały na wietrze. Fava teraz zauważyła, że to, co brała za futra, było kupą wełnianych łachmanów nadających się do wyrzucenia. Stary próbował coś im przekazać. Chrząkał, robił jakieś gesty, ale nie mógł nic powiedzieć, bo handlarze wyrwali mu język. Często praktykowano to w domach Panów Niewolników, gdzie tajemnica stanowiła sens życia. Fava spojrzała na szkatułkę z mapami. Stary neandertalczyk trzymał ją w taki sposób, jakby chciał ją uchronić przed osobami niepożądanymi, nawet przed Tullem i Favą. - Sądzę, że to jakiś ważny niewolnik - powiedział Tuli. Fava skinęła głową. Cały ten incydent był niezwykły. Stwierdziła, że ma dreszcze. - Skąd wiedziałeś, że jest trzeci wojownik? - zapytała. - Słyszałem jak biegł - odparł Tuli. - Nieprawda. Siedział cicho w łodzi. Skąd wiedziałeś, że tu jest? Nie mogłeś zobaczyć go we mgle. Tuli wyraźnie szukał wytłumaczenia. - Ja, po prostu... jakoś usłyszałem... - Rzeczywiście, usłyszałeś - zgodziła się Fava. - Tak samo jak ja usłyszałam go tydzień temu, we śnie, gdy leżałam na kamiennym łożu. 26 Rozdział 2 W DZICZY W noc powrotu Tulla i Favy z podróży poślubnej, młodzi Pwi z wioski zebrali się na świętowanie nad jeziorkiem zwanym w dialekcie neandertalczyków Doskonałym Zwierciadłem Błękitnego Nieba. Rozsiedli się wokół ogniska, śpiewali, pili piwo i przez cały wieczór snuli opowieści o Tullu i Favie w sposób, w jaki ludzie opowiadaliby o zmarłych. W pewnym sensie Tuli i Fava opuszczali na zawsze przyjaciół, bo od tej pory mieli żyć tylko ze sobą. Obok Tulla siedział odziany w łachmany stary neandertalczyk. Podejrzliwie przyglądał się zebranym. Nadal kurczowo trzymał szkatułkę na mapy i dzidę, jakby w każdej chwili spodziewał się ataku. Ponieważ nie mógł powiedzieć, jakie nosi imię, Tuli nazwał go Eta-nai, co znaczy kaleka. Staremu niewolnikowi najwyraźniej to nie przeszkadzało. Braciszek Tulla, Wayan, rozczesywał włosy starszego brata. Gdy jeden z chłopców skończył opowiadanie, Wayan zapytał Tulla: - Dlaczego jesteś taki śliski? Czy to dlatego, że księżyc na ciebie świeci? - Nie śliski, tylko spocony, bo siedzę blisko ognia i ubrałem się w ciepłe futra. Dym znad trzeszczącego ogniska rozchodził się nisko nad jeziorem, dwa psy ze sfory Anoratha poszczekiwały, polując na myszy pod plątaniną pokrytych mchem gałęzi. Nad głowami wisiał Thor, ale wielkie sekwoje przesłaniały światło księżyca i gwiazd, sprawiając, że noc była jeszcze ciemniejsza. Po drugiej stronie ogniska siedziała Darrissea Frolic, dziewczyna z plemienia ludzi, młoda artystka o rozmarzonych oczach. Zajmowała się produkcją pięknie pachnącego czerpanego papieru, na którym wypisywała potem poematy miłosne. Sprzedawała je mężczyznom mało wprawnym lub za słabym w sztuce pisania, żeby sami byli zdolni napisać wiersz. Rzadko się zdarzało, by miasto Smilodon Bay opuścił statek, który nie wiózłby kartki z poematem Darrissei. Tuli czuł się zaszczycony jej obecnością. Darrissea szczelnie otuliła się wełnianym płaszczem, chroniąc się przed rześkim powietrzem. Czubkiem buta ze skóry wydry grzebała w żółto żarzących się węglach u skraju ogniska. Jako jedyny człowiek w towarzystwie wyglądała trochę dziwnie. Łagodne rysy dziewczyny 27 kontrastowały z twardymi, pozbawionymi podbródków twarzami i głęboko osadzonymi oczami smagłych neandertalskich chłopców. Długie, falujące włosy miała niemal tak czarne jak oczy, Pwi zaś mieli włosy blond albo rude. Darrissea była szczupła, miała delikatne dłonie artystki, a nie masywne łapy neandertalczyka. Nosiła piękny błękitny płaszcz wyszywany na skraju w złote gęsi, białą jedwabną koszulę sznurowaną pod szyją i kremowe skórzane spodnie. Wielu spośród młodych Pwi miało na sobie tylko mokasyny i czarne, wełniane portki, jakby pysznili się jeden przed drugim, że chłód się ich nie ima. W porównaniu z Pwi, Darrissea wyglądała nieomal jak kosmit-ka. Ale nawet wśród ludzi z miasta uchodziła za ekscentryczkę. Jej ojciec był bojownikiem o wolność, surowym mężczyzną, który ścigał łowców niewolników i zwalczał bandy piratów, aż pięć lat temu zmarł otruty w swoim rodzinnym mieście. Darrissea żyła teraz samotnie we własnym domu. Nie miała bliższych przyjaciół wśród swojego gatunku. Lepiej czuła się z Pwi. Ostrożnie spróbowała gorącego zielonego piwa z kubka - ten rodzaj trunku lubili neandertalczycy - skrzywiła się, nie smakowało jej. Rozejrzała się nerwowo, czy ktoś zauważył ten grymas. - Może wolałabyś wino? - zapytał Tuli. - Możemy wysłać któregoś z chłopców do miasta, żeby przyniósł je dla ciebie. Darrissea podniosła wzrok, jej czarne oczy błyszczały w świetle płomieni. - Nie. Jesteś teraz Pwi, odkąd odwróciłeś się plecami do ludzkiej części twojego dziedzictwa. Niech to będzie święto Pwi, nawet, jeśli miałoby to znaczyć, że trzeba pić piwo, które smakuje jak... to. - To nie problem...-wtrąciła Fava. - Jestem pewna, że nie - odparła Darrissea. - Ale wy, Pwi, przejmujecie zbyt wiele obyczajów ludzi. Sto lat temu każdy Pwi na tym wybrzeżu mieszkał w chacie wkopanej w stok wzgórza, a teraz wędrowiec może przejść ulicą w Smilodon Bay i nie będzie umiał powiedzieć, gdzie kończy się dzielnica ludzi, a gdzie zaczyna miasteczko Pwi. Pracujecie w fabrykach i na farmach, podczas gdy wasi dziadowie polowali z włóczniami i tropili stada mamutów. Darrissea wskazała na grupę chłopców i dziewcząt o umalowanych na niebiesko twarzach z włosami przystrojonymi liśćmi paproci i kawałkami materiału - tego nie nosiło się w pracy przy połowie ryb u Feremona Stronga. Nie, jutro wrócą do pracy z gładko zaczesanymi włosami, wielu z nich będzie nosiło portki i tuniki jak ludzie. Tę noc jednak spędzą na świętowaniu w takim stylu, 28 w jakim czynili to ich przodkowie od tysiąca lat na Anee i - prawdopodobnie - sto tysięcy lat temu na Ziemi. Do tej pory Darrissea i Tuli rozmawiali po angielsku, w uniwersalnym języku używanym przez starodawnych Żeglarzy Gwiezdnych. Teraz Darrissea wzniosła kubek i odezwała się w miękkim, nosowym języku Pwi: - Hezae, anath zhevet-pwashapalazh. Przyjaciele, ożywmy na nowo przeszłość. Tuli i Fava wypili toast. - Czy dasz nam swój poemat jako prezent ślubny? - zapytał Tuli. - Coś, co mógłbym przeczytać Favie? Darrissea patrzyła w ogień, a tańczące płomienie odbijały się w jej oczach. - Sądzę, że twoje życie będzie poematem dla osoby, którą kochasz. Ty po prostu przeżywasz poemat. Jest nim każdy twój czyn, każdy krok służący twej miłości, całe życie ujawniające głębię twego uczucia. - Darrissea uśmiechnęła się i spojrzała na Tulla i Fa-vę. - Ale jeśli chcecie słów na papierze, dam je wam. Anorath, dziewiętnastoletni Pwi wstał i podszedł do beczki z piwem. Bransoletka z malowanych muszli grzechotała mu na przegubie, gdy czerpał kubkiem piwo. - Z przyj emnością wspominam czas - powiedział - gdy Tuli przeprowadził się tutaj. Stary człowiek, Dennoth Teal, miał wielkie drzewo brzoskwiniowe. Co rokujak szczur chował wszystkie brzoskwinie i nie chciał żadnej sprzedać. Więc razem z Tullem postanowiliśmy trochę ich wykraść. Poszliśmy w nocy, gdy Freja i Wotan dawały w sam raz tyle światła, żeby zrywać brzoskwinie. Każdy z nas miał po trzy torby. Nie było wiatru. Dolatywało tylko wycie psów burmistrza. Nagle usłyszeliśmy skradającego się w naszą stronę człowieka. - Anorath roześmiał się i zaczął tupać, naśladując wielkimi stopami skradającego się człowieka. - Razem z Tullem wspięliśmy się wyżej i ukryliśmy się w gęstwinie konarów. Gdy byliśmy na szczycie, usłyszałem szept człowieka: „To tutaj, na tym drzewie ich widziałem!" Bardzo się wystraszyłem, mało się nie posikałem, bo wiedziałem, że stary Dennoth stłucze nas pałką. Ale dwaj ludzie podeszli tak blisko, że aż czułem ich śmierdzący oddech. Byłem pewien, że wyczuwam strzelbę, którą Dennoth trzyma w ręce. Miałem tylko nadzieję, że mnie zbije, a nie zastrzeli. Ze strachu zacząłem się trząść i już myślałem, że spadnę, gdy Tuli chwycił mnie za ramię i wciągnął wyżej. Anorath przerwał i pociągnął duży łyk piwa. Drugi kubek podał Tullowi, który szybko go opróżnił. 29 - Tymczasem ci ludzie zaczęli zrywać brzoskwinie - ciągnął Anorath. - Okazało się, że przyszli kraść z tego samego drzewa. Pracowali przez kilka minut. Wypełnili kilka wielkich koszy. Przyjaciele, pozwólcie na uwagę: swoimi małymi, sprytnymi dłońmi pracowali szybciej niż Pwi. Zaczęli od dołu i wspinali się w miarę zrywania. Kiedy byli już blisko nas, Tuli chwycił jednego z nich za szyję i krzyknął po angielsku: „Teraz cię mam, ty złodzieju!" Człowiek kwiknął jak świnia i rzucił zerwane brzoskwinie. Spadł z drzewa i obaj zaczęli tak szybko uciekać, że kiedy zeszliśmy, znaleźliśmy na murawie zgubiony but. Wzięliśmy brzoskwinie i pobiegliśmy do domu. Pwi roześmieli się, a Tuli się uśmiechnął. - Już zdążyłem zapomnieć, jakeśmy kradli te brzoskwinie -powiedział. - To było osiem lat temu. Kawał czasu. - Taaak. I ja prawie o tym zapomniałam - powiedziała Darris-sea. - Ja jestem tym człowiekiem, który spadł z drzewa. Ale nie kwiczałam jak świnia. Powiedziałabym raczej, że piszczałam jak szczur! Anorath omal nie upuścił kubka ze zdumienia. Fava i inni Pwi roześmieli się. Tuli nikomu jeszcze nie mówił o tej wyprawie na brzoskwinie. Czuł teraz ogromny spokój. Uświadomił sobie, że pił dużo i jest pijany. Ale w głowie szumiało mu nie tylko piwo. Miał w sobie kwea, głębokie uczucie spełnienia, radości z przebywania wraz ze starymi przyjaciółmi. - Tak dobrze już nigdy nie będzie - westchnął Tuli. - Już nie będziemy razem pić i weselić się. - Świat się nie skończy tylko dlatego, że się pobraliśmy - Fava przytuliła Tulla. -Nadal będziemy razem z przyjaciółmi. - Zwróciła się do Darrissei. - Musisz wkrótce przyjść do nas z wizytą. Tuli siedział po przeciwnej stronie ogniska i melancholijnie się uśmiechał. Powolny wiatr grawitacyjny szumiał w wierzchołkach sekwoi, oznajmiając rychłe wzejście Thora. - Masz rację Favo - powiedział. - Obyśmy często bywali w gronie przyjaciół i jak najczęściej się śmieli. Darrissea skinęła uroczyście głową. Patrzyła w ziemię lekko zamglonym wzrokiem. - Brzoskwinie były dobre - westchnął Tuli -jeśli mogłoby cię to pocieszyć. Smakowały słodziej, bo je dwa razy ukradziono. - Cieszę się, że smakowały ci owoce mego trudu- odparła Darrissea. - Przebaczam ci. Tuli zobaczył w oczach dziewczyny powagę. 30 - Zawsze mówisz prawdę. Podoba mi się to w tobie - powiedział. - To nałóg. Staram się z nim zerwać. - Nie zrywaj z nim - odparł Tuli. - Jest bardzo śmieszny. Darrissea z zainteresowaniem uniosła głowę. - Pamiętam czas, kiedy byliśmy młodzi - ciągnął Tuli - a twój ojciec jeszcze żył i działał wśród bojowników o wolność w Forcie Storm. Wrócił na lato do domu. Byłaś na niego wściekła. Stanęłaś przed karczmą „Pod tańczącym księżycem" i zaczęłaś na niego wrzeszczeć: „Jak wsadzisz sobie ucho w tyłek, to usłyszysz ocean". Wszyscy się śmieli, ale ojciec uderzył cię w twarz. Teraz, gdy o tym myślę, patrzę na ciebie z podziwem. Zawsze potrafisz powiedzieć coś niesamowitego. - Co cię bardziej rozbawiło - moja uwaga, czy lanie, jakie dostałam? - zapytała Darrissea unosząc brew. - Śmieszyła mnie wtedy ta kotłowanina, choć tak naprawdę, to do tej pory śmieję się z twojego powiedzonka. - Pamiętam jak dostałam, ale zdążyłam już zapomnieć za co. Wiesz co? Zapamiętałeś te słowa, bo chciałeś coś takiego powiedzieć własnemu ojcu. Zawsze był z ciebie buntownik ścichapęk. Przepełniała cię wściekłość. Widziałam to w twoich oczach. A ja zawsze byłam głośną buntowniczką, potrafiłam wszystko wyrąbać prosto w twarz. I potem chodziłam jak głupia z rozkrwawionym nosem. - Masz odwagę, by mówić prawdę - stwierdził Tuli. - A ty jesteś mądry, bo trzymasz język za zębami. Kłoda leżąca w ognisku złamała się. Kłąb iskier poszybował w górę. Tuli wzniósł kubek: - Za bunt, za prawdę i za męczeństwo. Darrissea też wzniosła kubek i potrząsnęła głową: - Za wszystko, co powiedziałeś, poza tym ostatnim. Stary neandertalczyk Etanai nagle potrząsnął łachmanami, jęknął łagodnie, wstał i poszedł do beczki, na której leżała latarnia. Postawił latarnię obok ogniska i gestami wezwał, żeby weselnicy się zbliżyli. Ostrożnie odkręcił wieczko pojemnika na mapy. Wyciągnął kawałek materiału i zaczął go rozwijać na ziemi. Tuli czekał, żeby zobaczyć, co mapa przedstawia, lecz przez stłoczony wokół starego tłum neandertalczyków spostrzegł tylko kolorowy błysk. Ci, którzy stali bliżej, aż jęknęli. Tuli przepchnął się przez grupę. Na materiale nie było wyryso-wanej mapy, lecz wielkie malowidło, od którego zaparło mu dech 31 w piersiach. Przedstawiało ponury krajobraz: pobojowisko usiane połamanymi mieczami i strzelbami. Na kawałku bladozielonego rżyska, na którym tu i ówdzie rosły przywiędłe stokrotki, młoda para Pwi uprawiała miłość. Nad nimi wznosiły się góry, a w ich purpuro-wo-szarym kamieniu wyrzeźbiono pełne chciwości twarze Panów Niewolników z Bashevgo: zniszczonych starców śliniących się, patrzących chciwie, jakby chcieli zjeść młodych kochanków albo zrobić coś jeszcze gorszego. Pomysłowe zestawienie kolorów i świetna grafika sprawiały, że obraz robił ogromne wrażenie na widzu. Tuli odczuł kwea sztuki, jak gdyby malowidło wibrowało i poruszało się wśród tłumu. Rzadko to odczuwał na widok rzeczy. Wywoływały je tylko takie dzieła sztuki, które miały w sobie niezwykłą moc oddziaływania. Do tej kategorii należał obraz przyniesiony przez Etanai -obraz siły. Tłum wokół Etanai uspokoił się, Pwi spoważnieli. Tuli zdał sobie sprawę, że w tym obrazie niewiele jest piękna. Tylko strach, ból i cierpienie. A piękno personifikowane przez kochanków na zielonym rżysku przyćmione było trwogą wywoływaną przez Panów Niewolników. Obraz zawierał opowieść, której Tuli nie chciał słuchać, ale nie mógł oderwać od niego oczu. Etanai wyciągnął drugie płótno, rozpostarł je przed nimi i znów neandertalczycy wydali westchnienie trwogi. Młoda kobieta Pwi leżała przywiązana do pięknego łoża wyrzeźbionego z kości słoniowej, wpatrywała się w coś poza obrazem, a z j ej ust wylatywały małe wrony. Nadjej zmysłowym nagim ciałem, uśmiechając się zagadkowo, stał w rozkroku przystojny człowiek. Wydawało się, że j est skupiony na wyrazie bólu i strachu widniejącym na twarzy jego ofiary. Nosił koszulę ze złotych skrzydeł motylich, a uszy zdobiły mu złote kolczyki. Biło od niego bogactwo i wdzięk. Za nim stały inne łoża, a na każdym leżała martwa kobieta. Prawą ręką łagodnie dotykał gardła kobiety Pwi. W tle latały ogromne stada wron, a pod murem na odległym pagórku siedział Etanai, nad nim zaś wrona, która mówiła mu coś do ucha. Tuli zastanawiał się, czy obraz przedstawia prawdziwą scenę gwałtu, czy też symbolizuje gwałt zadany ludowi Etanai w Bashevgo. Przysłuchiwał się pomrukom neandertalczyków, słyszał ich głuchą wściekłość. Etanai był mistrzowskim artystą, potrafił zainteresować publiczność. Posiadał rozum, pasję i zręczność. Jego dzieła oszołomiły Pwi. Trzeci obraz ukazywał Etanai biegnącego ulicą, małe, nic nie znaczące stworzenie mknące między wysokimi budynkami. Perspek- 32 tywa otwierała się jak ciemna gardziel. Etanai trzymał w jednej ręce zakrwawiony nóż, a w drugiej lalkę z trzciny. Z każdego okna, z każdego przejścia wpatrywały się w niego oczy. Z góry widać było, że ten świat jest labiryntem ciemnych zaułków, z którego nie ma wyjścia. Tuli zrozumiał, że to opowieść Etanai, jego osobista historia, a nie symboliczne przedstawienie strachu, któremu podlegają wszyscy niewolnicy w Bashevgo. Niektórzy neandertalczycy, patrząc na zakrwawiony nóż, chrząkali: - Dobrze zrobił. - Cieszyli się, że zabił jednego z Panów Niewolników. Etanai sięgnął do pojemnika i wyciągnął ostatni obraz. Tłum podszedł jeszcze bliżej. Tuli, zanim zobaczył malowidło, usłyszał warczenie tych, którzy stali najbliżej. Obraz namalowany był czernią i purpurą. Ukazywał jak Etanai załamany, zbity i wystraszony siedzi na pagórku czaszek, trzymając kurczowo lalkę. Nad nim zamykała się klatka zrobiona z kości. Nie miała klucza ani zamka. Tańczące na tle nieba gule w grobowych szatach złośliwie spoglądały w dół. Byli wśród nich ludzie w czerwonych zbrojach, ludzie bez twarzy. Dwóch z nich pochylało się tak, jak gdyby właśnie wsadzili Etanai do klatki. Wzgórze, gule, klatka z kości, puste, pozbawione nadziei oczy Etanai patrzące w przestrzeń. Anorath przysunął latarnię tak, żeby każdy mógł to zobaczyć. Wszyscy młodzi neandertalczycy zmarszczyli czoła. Tuli słyszał opowieści o klatce z kości, do której posyłano neandertalczyków skazanych na śmierć za zabicie swoich panów. Wieść głosiła, że z klatki nie ma wyjścia, nie ma ucieczki. Serce Tulla waliło. Widział przed sobą tylko te oczy patrzące w pustkę. Etanai wskazał na mężczyznę w klatce i jęknął, potem pokazał na siebie. - To ja jestem w klatce - zdawał się mówić. Pokazał palcem ludzi w czerwonych zbrojach. - To są strażnicy pałacowi z Rodu Klingi - powiedziała Fava. -Tacy, jak ci, którzy ścigali Etanai. Ciemnopurpurowa noc, żółte kości, latający Panowie Niewolników i ich demoniczni słudzy. Ale to ból w oczach Etanai przykuł uwagę Tulla. Obraz był piękny, lecz przeszywał Tulla na wskroś strachem. Oto ktoś, kto żył w otchłani tak przepastnej, że Tuli nie mógł sobie nawet wyobrazić jej głębi, mieszkając z przyjaciółmi na wolności, we względnym bezpieczeństwie, jakie dawała Dzicz. Myślał nieskładnie: „Na każdego Pwi żyjącego na wolności przypada tysiąc innych w nie- 3 - Ścieżka bohatera 3 3 woli w Craal albo Bashevgo. Przez całe życie cieszyłem się wolnością i nawet nie myślałem o tym, jak żyją inni." Zawstydził się. Darrissea przecisnęła się przez tłum i dotknęła ostatniego płótna. Gładziła jego róg, jakby oceniając wartość. Spojrzała na Tulla, wjej oczach czaiła się wściekłość. Podniosła obraz, potrzymała przez chwilę, potem gwizdnęła, żeby zwrócić na siebie uwagę: - To jest Bashevgo! To jest nasza przyszłość. Przez całe życie ukrywaliśmy się tutaj, w Dziczy, jakbyśmy spali. Wszyscy wiemy, że pewnego dnia przyjdą łowcy niewolników. Niektórzy z was mó-wiąjuż teraz, zanim to nastąpi, o ucieczce do Gorącego Lądu. Aleja nie widzę zbyt wielu miejsc, w których można by znaleźć schronienie. - Wyciągnęła nóż z pochwy na biodrze i przeciągnęła ostrzem przez nadgarstek. - Przez mą krew klnę się na Boga, że wyzwolę Bashevgo, zanim umrę! Uniosła krwawiącą rękę, żeby wszyscy mogli zobaczyć. „Musiała się upić", pomyślał Tuli. Stary Etanai wyrwał Darrissei nóż, przej echał nim po własnym nadgarstku i w milczeniu także podniósł dłoń do góry. Tullowi waliło serce, krew szumiała mu w uszach. Nigdy jeszcze nie słyszał takich słów, prostych słów o wojnie. Był zaskoczony i zdziwiony, że starzec z kilkoma rysunkami zdobył nad nimi taką władzę. Ale czuł też wściekłość i ledwie powstrzymywany gniew na to, co czynili Panowie Niewolników. Tuli chwycił za nóż, skaleczył się nim w nadgarstek i krzyknął: - Przez mą krew klnę się na Boga, że uwolnię Bashevgo, zanim umrę! Młodzi Pwi z miasta patrzyli na nich jak na wariatów. - Chyba się nie spodziewasz, że stu Pwi wyprawi się na Panów Niewolników w Bashevgo! - powiedziała Fava. Tuli spojrzał jej w o-czy i nie zobaczył w nich strachu, tylko gniew. Była na niego zła. - Jesteś pewna? - zapytał łagodny głos dobiegający zza ich pleców. Tuli odwrócił się i spostrzegł Chaa stojącego w cieniu na skraju polany. Chaa podszedł bliżej, tak że padało na niego światło księżyca. - Jesteś pewna, że nie wygramy? Sześćdziesiąt tysięcy Pwi z Dziczy przeciwko sześćdziesięciu milionom niewolników i ich panów? Chodziłem po ścieżkach przyszłości i wiem, co tam zobaczyłem. Chaa podszedł pewnym krokiem do ogniska, stanął przy Tullu, wzniósł swój ceremonialny sztylet i nadciął sobie nadgarstek. Uniósł rękę, żeby wszyscy mogli widzieć. - Przysięgam na Boga, że uwolnię Bashevgo! 34 Stu na wpół pijanych Pwi, stojących wokół ogniska nad brzegiem Doskonałego Zwierciadła Błękitnego Nieba, wrzasnęło jednym głosem kalecząc sobie nadgarstki. Ich pierwszy okrzyk wojenny przerodził się w ryk i uleciał nad lasem. Wśród ogólnego podniecenia Tuli popatrzył na Favę. Spokojnie szła w kierunku drzewa, trzymając w objęciach Wayana. Najej twarzy nie było radości. Podszedł do niej i zapytał: - Coś jest nie tak? - Pobraliśmy się zaledwie kilka dni temu, a ty już mówisz o o-dejściu ode mnie? - Ja... nie pomyślałem - powiedział Tuli. Wokół nich młodzi Pwi krzyczeli i uderzali siew piersi. Ich oczy błyszczały w świetle ogniska. Między nimi stał stary Etanai i uśmiechał się. Mały Wayan przywarł do Favy i rozglądał się z przerażeniem. Tuli przytulił ich oboje i zauważył, że Fava pociąga nosem. - Nie opuszczę cię ani na chwilę aż do wiosny - przyrzekł. - W ogóle mnie nie opuścisz - powiedziała Fava. Tuli już chciał zaprotestować. - Pójdziemy razem. Będziemy walczyć -żona przy mężu. Fava usiadła i oparła się plecami o sekwoję. Trzymała Wayana i śpiewała cichutko. Tuli chciał zacząć sprzeczkę, lecz zrozumiał, że nie czas po temu. Przesiedział z nimi godzinę, trzymając rękę na kolanie Favy. Obóz zaczął się uciszać. Pwi podzielili się na małe grupy. Niektórzy chłopcy rozebrali się i wskoczyli do zimnego jeziora, pływali w ciemności. Ktoś walił w kłodę, używając jej jako bębna, a inni grali przenikliwie na fletach. Śpiewali starą pieśń miłosną Pwi: Gdym młody był i próżny, polowałem na polach pszenicy w świetle gwiazd, me stopy zostawiały cień na białych polach, a ja próżny byłem jak ten cień. Gdym młody był i próżny, ożeniłem się z brzydką dziewczyną, nie miała piersi i przednich zębów, i wraz ze swą matką zaczyniała ciasto. Teraz już nie jestem próżny, bo ta kobieta wypełnia mnie pięknem, w jej uśmiechu widzę białe pola i światło gwiazd, gdy kładę głowę najej piersi. 35 Podszedł Chaa i przysiadł na piętach. - Chodź ze mną Tuli. Mamy o czym pogadać - powiedział i chwycił Tulla za ramię. Tuli usiłował wstać, lecz zdrętwiała mu prawa łydka. Zdarzało się to często w zimne noce. Pokuśtykał między drzewami do groty wypełnionej grzybami w kształcie trąbek. Usiedli z ojcem Favy naprzeciwko siebie na dywanie zbutwiałych igieł sekwoi. Wędrowiec ducha odchylił głowę do tyłu, wciągnął powietrze rozszerzonymi nozdrzami. - Jesteś zdenerwowany - powiedział Chaa. - Dlaczego? Tuli myślał. Jako wioskowy wędrowiec ducha, Chaa podróżował do bram śmierci, był w stanie opuścić ciało i połączyć się ze świadomością Tulla w ponadczasowym królestwie i w ten sposób przejść ścieżkąjego przeszłości i przyszłości. Nic się przed nim nie ukryło. - Wiesz, co mnie kłopocze. - Sprawdzasz moje umiejętności? - roześmiał się Chaa. - Zanim ostrzeżesz Pwi przed czekającymi ich niebezpieczeństwami, chciałeś poczekać aż Phylomon i Theron Scandal wrócą z Craala. Boisz się łowców niewolników, bo zbierają się na naszej zachodniej granicy. Ale znacznie bardziej boisz się kreatorów. Z oddali dolatywał śmiech młodych Pwi i plusk wody. Tuli objął kolana ramionami. Wrócił myślami do Craala, do skalistego wybrzeża Cieśniny Zerai, gdzie rozeszły się jego drogi zTheronem Scandalem i Phylomonem Gwiezdnym Żeglarzem. Na tarlisku wielkich węży morskich znaleźli ciała tych zwierząt zabitych przez pasożyty - blade ryby z trującymi przyssawkami, którymi przytwierdzały się do skrzeli węży. Doprowadzały je do szału, aż nieszczęsne zwierzęta rozdrapywały sobie skrzela ocierając się nimi o podwodne skały. Tylko kreatory, starożytne maszyny hodowlane uformowane przez Gwiezdnych Żeglarzy mogły stworzyć te pasożyty. Ale przecież dawno temu Żeglarze Gwiezdni wyznaczyli kreatorom rolę obrońców środowiska naturalnego. Pomysł, że kreatory mogły doprowadzać do śmierci tak istotny gatunek nie miał sensu. Lecz na równinach nieopodal cieśnin, Tuli i Phylomon znaleźli też dzikich ludzi - o połowę niższych od normalnych - nie umiejących mówić, niezdolnych do polowania, ubierania się, obrony. Przypominali zwierzęta i nie było wątpliwości, że uformowały ich kreatory. Także nie kto inny, jak tylko kreatory wysyłał szare ptaki z ry-bami-pasożytami w gardzielach, żeby napadały na ich dzieło. Wte- 36 dy Phylomon domyślił się prawdy: kreatory stworzyły tych ludzi, żeby na nich ćwiczyć plany zagłady ludzkości. Rodzaj ludzki za bardzo się rozplenił, więc kreatory postanowiły go zniszczyć, zmieść z powierzchni planety. Phylomon i Scandal zostali w Zerai, by chronić małych ludzi i przenieść ich w bezpieczne miejsce. - Wiem, jak walczyć z ludźmi - stwierdził Tuli. - Ale nie wiem, jak walczyć z kreatorami. Phylomon powiedział, że zbierze armię po swoim powrocie. Nie wydaje mi się jednak, żeby to było łatwe. - Więc dobrze się stało, że zaczęliśmy tworzyć naszą armię już dziś wieczorem - rzekł Chaa. - Co prawda i ja nie wiem, jak walczyć z kreatorami. Tuli ze zdumienia zaczerpnął głęboko tchu. Zawsze mu się wydawało, że wędrowiec ducha wie wszystko. - W czasie moich duchowych wypraw nie widziałem kreatorów, ale połączyłem się duchem z ludźmi, którzy coś o nich wiedzą. Kreatory żyjąw ukryciu, jak wielkie robaki, w głębokich jaskiniach daleko na północy, dla mnie jednak pozostająniewidoczne. Gwiezdni Żeglarze obdarzyli je ciałem, lecz ich mózgi zrobione są z kryształu. Kreatory to maszyny. Nie jestem w stanie prześledzić ich przyszłości. Mogę tylko domyślać się, co zamierzają. - Phylomon uważa, że zniszczą nas, jeśli my ich nie zniszczymy - powiedział Tuli. - Co o tym sądzisz? - Nie mają wielkiego wyboru. Kreatory stworzono do pilnowania lądu i zwierząt, które na nim mieszkają. Ale teraz cały zachód przepełniony jest ludźmi. Za Białymi Górami mamuty i włochate nosorożce zostały wytrzebione co do jednego, podobnie inne zwierzęta. Kreatory muszą słuchać rozkazów wydanych przez Gwiezdnych Żeglarzy, toteż będą dążyły do zredukowania naszej liczebności. Ale my mamy strzelby. Jeśli kreatory uderzą tylko po to, żeby nas zdziesiątkować, weźmiemy na nich odwet. Wiedzą o tym. - Nie, kreatory chcą nas zmyć jak osad z misy i zacząć jeszcze raz. Zastąpią nas ludźmi i Pwi wyhodowanymi w swoich macicach -istotami tak bezmyślnymi, że nie będą w stanie stworzyć broni, która mogłaby zagrozić ich twórcom. - Obawiam się, że jeśli zechcę ostrzec nasz lud, to wywołam panikę - westchnął Tuli. - Wkrótce wrócą Phylomon i Scandal - powiedział Chaa. -Niech Phylomon przyniesie tę złą nowinę. - Spojrzał przed siebie, jak gdyby zobaczył coś, czego inni nie potrafią dostrzec. - Jesteś młody, masz wiele problemów. Boisz się kreatorów i Panów Nie- 37 wolników z Craala, lecz po zastanowieniu przekonasz się, że boisz się tylko jednego -przyszłości. Na weselu dostałeś wiele podarków, ajamogęci dać jeszcze jeden. Dam ci wiedzę o przyszłości. Chaa zaszurał stopami i Tuli pomyślał, że stary ujawni mu teraz plan zniszczenia kreatorów. Chwilę potrwało, zanim zdał sobie sprawę, że wędrowiec ducha zdejmuje mokasyny. Chaa podał je Tullo-wi. Były czarne jak smoła, ozdobione wronami wyszywanymi srebrną nicią błyszczącą w świetle księżyców. Tuli cofnął się nagle, jakby zobaczył grzechotnika. - Nie! - Chcę, żebyś włożył mokasyny wędrowca ducha - powiedział Chaa. - W twoich żyłach krąży moc szamanów. Ale stare prawo wymaga, żebym coś ci powiedział: jeśli włożysz te mokasyny, nigdy nie będziesz mógł pójść do domu. Chaa trzymał mokasyny w ręce, lecz Tuli nie chciał ich nawet dotknąć. - Nie nadaj ę się na wędrowca ducha - usiłował mówić spokój -nie. - Widziałem twoje oczy po powrocie z takiej wędrówki. Podzielasz wtedy smutek, wściekłość i lęk innych. Twój e oczy stają się puste, zagubione. Ja... ja nie sądzę, żebym był w stanie pochłonąć ból tysiąca ludzi. Nie sądzę, żeby mi się to udało. Chaa siedział nieruchomo, pozwalał Tullowi rozważyć propozycję. - Gdy przyłączyłeś się do plemienia Pwi, nadałem ci twoje prawdziwe imię, Lachish Chamepar, Ścieżka Skruszonego Serca. I będziesz miał skruszone serce bez względu na to, czy zostaniesz wędrowcem ducha czy nie. „Mogłeś mnie uratować", pomyślał Tuli. „Mogłeś sprawić, żeby moje serce pozostało całe." - Nie mogę cię uratować - powiedział Chaa, odpowiadając na nie wypowiedzianą myśl. - Jeśli będziesz próbował uciec przed tym bólem, on cię dopadnie i zwycięży. Tuli nie chciał słyszeć tych słów. - Skąd mam wiedzieć, żejest tak, jak mówisz? Bawisz się ludzkim życiem! Patrzysz w czyjąś przyszłość, a potem wymieniasz jego nadzieje i sny jak monety na... na nie wiem co! - Kupuję pokój dla tylu ludzi, dla ilu zdołam - powiedział Chaa. - Robię to, co muszę. Wymieniłem życie moich synów za twój e życie; teraz proszę, żebyś oddał mi swoje życie. Sprowadzenie węży morskich warte było tego poświęcenia. Ale chcę od ciebie więcej. 38 Chcę, żebyś został wędrowcem ducha. Jeśli nie wypełnisz swego przeznaczenia, to ofiara okaże się daremna. Tuli popatrzył na Chaa i pomyślał, że to dziwne, że Zhopilla ciągle go kocha, sypia z nim w nocy, wiedząc, że wysłał jej synów, by zginęli za Tulla. Oplótł kolana ramionami. Siedział w pozycji nieomal embrionalnej. - Mówisz tak, jakby zostanie wędrowcem ducha było czymś wielkim. Ale spójrz na armie Craala, spójrz na kreatory przygotowujące na nas zagładę. Cóż dały twoje moce? Chaa popatrzył Tullowi w oczy. - Teraz zaczynamy mówić o tajemnicach, o rzeczach, których nigdy nie da się do końca wypowiedzieć. Nie wiesz nawet, ile zyskaliśmy, Tullu. Nie wyobrażasz sobie, czym byłby ten świat bez nas. O tak! Mamy potężnych wrogów - czarowników spośród Rodu Klingi, a nawet wrogów w Krainie Kształtów. Doprowadzili nasz świat na skraj przepaści. Ale powstrzymamy ich. Tuli zakrył oczy rękami. Jak pies goniący za własnym ogonem powrócił do wcześniejszego argumentu: - Jeśli raz pójdę na wędrówkę ducha, nigdy nie wrócę do domu. Będę zagubiony! - A może się odnajdziesz? - zapytał Chaa. - Nie jestem tym samym młodzieńcem, którym byłem, zanim mój ojciec zabrał mnie na pierwszą wędrówkę ducha, tak jak dąb nie jest już żołędziem. Przewędrowałem przez życie dziesięciu tysięcy ludzi. Czy to czyni mnie mniejszym, czy raczej sprawia, że dziesięć tysięcy razy bardziej jestem sobą. Czasem wędruję po przyszłości człowieka i widzę, że zniszczy go ból i pamiętam o tym, gdy się przebudzę. Czuję jak robaki, które z niego wypełzły wiją się w mojej głowie. To nieuniknione, lecz mogę cię nauczyć, jak znosić takie cierpienie. Jako wędrowiec ducha poznasz zalety człowieka. Bo na każdego, którego życie jest octem, przypada taki, którego życie jest miodem. Tullu, włóż mokasyny wędrowca ducha! Tuli zamknął oczy, potarł twarz. - Masz rację, że się boisz, Tullu. Gdybyś nie bał się tego daru, byłbyś zbyt głupi, by stać się go godnym. Masz rację: poświęciłem dzieci dla lepszej przyszłości. Wiesz, że od ciebie będzie się wymagać tego samego. I pytasz sam siebie - a co, jeśli zawiodę? Jak ciężkie brzemię winy będę nosić? Wina. Tuli zrozumiał, że to jest sedno sprawy. Znać przyszłość oznaczało tyle, co być za nią odpowiedzialny, tak jak Chaa. 39 Chaa podniósł szyszkę i przez chwilę bezmyślnie rysował nią coś na ziemi. - Jesteś dobrym człowiekiem. Sądzę, że będziesz przestrzegał praw, które masz wyryte w sercu. Oddałem za ciebie dwa istnienia. W swoim czasie zrozumiesz, że za przyj ęty dar trzeba się zrewanżować. To naturalna kolej rzeczy. Gdy ziemia daje ci wodę do picia, musiszjąoddać. Możesz trzymać jąw pęcherzu długo, ale i takmusisz ją oddać. Więc zaczekam, aż oddasz siebie. Młodzi Pwi w obozowisku zaczęli śpiewać i nagle przerwali. Dało się słyszeć zamieszanie, krzyki. Darrissea Frolic wpadła do groty. Przez chwilę jej niebieski płaszcz powiewał na wietrze u wejścia. - Co znowu? - zapytał Chaa. - Lepiej chodź, Chaa-powiedziała Darrissea. -Tamjestwiel-ki szary ptak. Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Pyta o Smilodon Bay. Wędrowiec ducha wstał, nerwowo otrząsnął igły sekwoi ze spodni. - Coś mi się zdaje, że przyszłość sama do nas przyszła, nie czekając aż ją zobaczymy w wizjach - powiedział do Tulla. Tuli pobiegł z groty do ogniska. Zastał tam młodzieńców z wioski stojących obok szarego ptaszyska wielkiego jak rogaty smok. Zwierzę miało sześć stóp w kłębie, ale nie był to zwyczajny ptak. Miał twarz kobiety, młodej i pięknej, szeroko rozstawione szare oczy, mocne wargi i policzki pokryte delikatnymi puszystymi piórkami. Chłopcy Pwi stali tak blisko, że prawie dotykali stworu. Tullowi mocno zabiło serce. - Cofnąć się! - krzyknął. Niektórzy odwrócili się i spojrzeli na niego. - Biegiem, cofnijcie się! -krzyknął jeszcze raz. Chłopcy odstąpili niechętnie. Chaa przyłączył się do Tulla: - Odsuńcie się, bo to was zabije! - powiedział z groźbą w głosie. Odskoczyli dopiero na słowa wędrowca ducha. Strzelba Anoratha stała oparta o pień. Była to „pompka", gwin-tówka, której pocisk mógł rozwalić brzuch włochatego nosorożca. Anorath chwycił ją, wycelował w ptaka. Inni chłopcy wyjęli miecze i kutow. Ptak usiadł na ziemi ze zwiniętymi skrzydłami. Nie poruszało się na nim ani jedno piórko. Wielkie oczy pustym wzrokiem wpatrywały się bezmyślnie w przestrzeń. - Co jej się stało? - zapytał Tuli zaniepokojony, że ptak zachowuje się tak spokojnie. 40 - Pytała, gdzie jest miasto Smilodon Bay - powiedział Ano-rath. -1 pytała też o Phylomona Gwiezdnego Żeglarza. Powiedzieliśmy jej, że miasto leży nieopodal, ale że Gwiezdny Żeglarz odszedł. Przestała się ruszać. Teraz tylko siedzi. Co mamy robić? Chaa wzruszył ramionami i popatrzył na Tulla: - Ty im powiedz. Tuli przyjrzał się uważnie ptakowi, twarzy, skrzydłom. Był znacznie większy niż śmiercionośne szare ptaki, które widział na północy. I miał ludzką twarz zamiast ptasiego dziobu. Nie wiedział, czy stwór j est niebezpieczny. Może kreatory zaopatrzyły go w usta i głos, żeby przekazał informację. Głowa była mniejsza od głowy człowieka. Zastanawiał się, czy za tymi oczami ukryta jest inteligencja. Postanowił przeprowadzić próbę. - Przygotuj strzelbę - szepnął do Anoratha. - Jeśli się ruszy, zastrzel go. Zabrał kutow jednemu z chłopców i zbliżył się do ptaka. „To głupie", powiedział do siebie. „Jeśli flirtujesz ze śmiercią, rozerwie cię na strzępy." Obejrzał się na Chaa, szukając rady, ale wędrowiec ducha tylko wzruszył ramionami. - Czego chcesz? - zapytał Tuli. W ustach miał sucho. Ptak nie odpowiedział. - Jakiego miasta szukasz? Oczy posłańca nagle zogniskowały się na Tullu, ptak wbił potężne szpony w ziemię. - Szukam Smilodon, Smilodon Bay. - Miasto, które widzisz, to Smilodon Bay - powiedział Tuli wskazując szerokim gestem na sekwoje. Szary ptak patrzył ze zdziwieniem na drzewa, jakby je oceniał. - A kogo tu szukasz? - zapytał Tuli. Ptak zwarł szpony na ściółce i poprawił skrzydła: - Phylomona Gwiezdnego Żeglarza. - Ja jestem Phylomon Gwiezdny Żeglarz - rzekł Tuli. Szary ptak napiął ścięgna, jak jastrząb gotów do ataku, zmierzył Tulla wzrokiem od stóp do głowy i stwierdził, że go oszukano. - Phylomon Gwiezdny Żeglarz ma niebieską skórę - powiedział. - Ja jestem niebieski -odparł Tuli. - Ty nie jesteś niebieski! - wyskrzeczał ptak, machając ze złości skrzydłami i obiegając wzrokiem otaczający go tłum młodzieży. Tuli wskazał na jednego z Pwi, chłopca, który pomalował sobie twarz na niebiesko. - Masz racj ę! Ja nie j estem niebieski i nie j estem Phylomonem. To on jest Phylomonem. 41 Ptak zatrzepotał skrzydłami, utkwił wzrok w młodzieńcu, skrzek-nął i wystrzelił w powietrze wydając głuche odgłosy, jakby wymiotował. - Zabij go! Zabij go teraz! - krzyknął Tuli. Anorath strzelił trafiając w prawe skrzydło. Ptak zakręcił ku ziemi, wystawiając szyję, żeby lepiej widzieć. Tuli skoczył do przodu i uderzył go kutow w głowę, rozcinając czaszkę. Szyja martwego ptaka nabrzmiała, coś się przez niąprzeczołgi-wało. Tuli uderzył kutow w szyję. Z rany wystrzeliło silne wyładowanie elektryczne, odrzuciło Tulla do tyłu. Leżał oszołomiony na ziemi. Drewniana rączka kutow dymiła mu w dłoni. Podeszwy mokasynów miał zwęglone. Chaa runął do przodu, wymachując płonącym łuczywem z ogniska. Stwór w kształcie robaka wyczołgał się z krtani martwego ptaka, rozrywając resztki tkanek. Robal był wielki, mierzył co najmniej cztery stopy długości i stopę wysokości. Oczy i skórę miał bladonie-bieskie. Chaa podsunął płonącą gałąź pod nos robaka. Stwór zatrzymał się, jakby oślepiony - Hej, wy, młodzi, odstąpcie! Odstąpcie! To jest bardziej niebezpieczne niż możecie sobie wyobrazić! - krzyczał do chłopców. Ruszył w stronę ogniska. Robal podążył za płomieniem wijąc się jak wąż. Przesuwał głowę z boku na bok, lecz jego jasnoniebieskie oczy zdawały się nie widzieć chłopców, tylko płomień. Gdy Chaa dotarł do ogniska, wrzucił gałąź w sam środek. Robal rzucił się do ataku. Wił się w płomieniach, sunął przez ogień i zawracał. Najwyraźniej nie był w stanie opuścić strefy ognia. Z jego ciała wystrzeliło małe wyładowanie, rozłupało leżącą opodal kłodę, a robak nadal pełzał w kółko w płomieniach. Za plecami Chaa sapali Pwi. Bestia rzucała się na wszystkie strony, mięśnie grzbietowe napinały sięjej jak postronki, rozrzucała węgle poza ognisko, zanurzała długi, szorstki język w sam środek ognia. Tuli przyglądał się temu językowi. Przypominał sobie, jak atakowały robale na północy - wpijały się językami w pień mózgu ofiary i przejmowały kontrolę nad jej ciałem. Chaa podszedł do Anoratha, wziął od niego strzelbę i zaczął strzelać do robaka. W bokach stworu powstawały dziury tak duże, że można by włożyć w nie pięść, ale rany wnet goiły się na oczach patrzących. Wystrzelał wszystkie naboje, przeładował, strzelił, znów przeładował, aż zabrakło mu pocisków. 42 Robal kręcił się w ogniu jak szalony, szukał wroga, by go zaatakować, lecz widział tylko płomienie. Tuli ochłonął trochę i usiadł, czując lekkie oszołomienie. Robal nie zwalniał tempa, mimo że nosił w ciele piętnaście kul. - Weźcie dzidy i zepchnijcie kłody tak, żeby zrobić z nich krąg -krzyknął Chaa. - Dorzucajcie do ognia, inaczej bestia was zobaczy! Nie pozwólcie, żeby dotknęła drzewców! Chłopcy zbliżyli się ostrożnie. Tuli przełknął ślinę. Przysłuchiwał się skwierczeniu i bulgotaniu stworu w ogniu. Podszedł do niego Chaa i szepnął: - Robal ma skórę jak Phylomon Gwiezdny Żeglarz. Kreatory celowo go takim stworzyły. Gdybyś zabił robala, a Phylomon byłby tutaj, zginąłby razem z nim. - Tuli spostrzegł, że ręce Chaa drżą, mimo że głos miał spokojny. Z boku stanęła Fava. Trzymała Wayana. Chłopczyk spał mimo panującego hałasu. - Wiedziałeś, że przyleci ten ptak? - Tuli zapytał Chaa. - Nie. Podejrzewałem, że może nastąpić atak, ale czasem i wędrowiec ducha brodzi we mgle. Widziałem takie robale w moich wędrówkach i dotykałem ich umysłów. Czująsłabość do ognia. Przyciąga je i oślepia. Chaa kierował pracą chłopców, aż robak przewrócił się na grzbiet i legł w konwulsjach. Potem opowiedział Pwi o knowaniach kreatorów, o tym jak zabili węże morskie za pomocą rybpasożytów, o ich dalszych spiskach. Postarał sieje zbagatelizować, uczynić czymś mało istotnym, dziecinnym. Żaden Pwi nie wątpił, że Chaa wie, jak pokrzyżować plany kreatorów. Gdy tylko powróci Phylomon Gwiezdny Żeglarz, poprowadzi ich na północ, żeby zniszczyć kreatory. Tuli stał obok Favy. Nie słuchał wędrowca ducha. Przysłuchiwał się szczekaniu psa w oddali i wiatrowi buszującemu w konarach sekwoi. Popatrzył przez gęstwinę koron na niebo. Fava trąciła go łokciem. - Teraz wiem, dlaczego twój umysł bujał o tysiące mil ode mnie. Miałeś przede mną wiele tajemnic. - Nie chciałem niszczyć kwea naszych zaślubin - powiedział Tuli. - Chciałem, żebyś zawsze mogła obejrzeć się za siebie i pomyśleć o tych szczęśliwych czasach nie zmąconych trwogą. Fava wspięła się na palce i pocałowała go. Tuli wziął od niej Wayana. Skierowali się do domu. Tuli obejrzał się i zobaczył pochylającego się nad ogniem Chaa otoczonego tłumem Pwi. Kucał nad cielskiem ro- 43 baka z nożem w ręce, obdzierał trupa ze skóry. Chaa miał w domu wiele trofeów myśliwskich - zęby dinozaurów i lwów, skóry niedźwiedzi -a teraz Tuli wyobraził sobie jasnobłękitną skórę robaka jako dywan na podłodze ziemianki wędrowca ducha. Pomyślał, że to dość dziwaczne trofeum. Zaniósł Wayana do domu. Po drodze zastanawiał się, co przyszłość przyniesie braciszkowi. Może pewnego dnia zapędzą go do Bashevgo jako niewolnika albo chłopczyk zginie za sprawą kreatorów. A może zamieszka w mieście i będzie szczęśliwy, dobrze się ożeni i umrze wśród przyjaciół. Lecz to były chyba zbyt wygórowane oczekiwania. Minęły zaledwie trzy tygodnie od chwili, gdy zabrał Wayana ojcu. Uratował chłopca przed maltretowaniem, jakiego sam zaznał. Odezwał się w nim jakiś głos wewnętrzny: „Skoro zabrałeś Wayana, by wychować go jak własnego syna, to dlatego, żeby zapewnić mu przyszłość". Kiedy doszedł do domu, położył chłopca przy Favie, rozpalił ogień i wyszedł na dwór, żeby pomyśleć. Patrzył na zatokę. Miasto rozciągało się wzdłuż brzegu, otaczając wody jak misa. Szare kamienne domy kryły się między sekwojami. W niektórych oknach pełgał blady ogień. Światło Freji -jednego z dwóch mniejszych księżyców - sprawiało, że dym wznoszący się nad kominami błyszczał jak białe wstążki unoszące się nad miastem. Gwiazdy nad głową zdawały się wypalać dziury w ciemności. Czerwony Próbnik płonął jak kometa. Tuli smakował chłód nocnego powietrza. W końcu podjął decyzję. „Jutro zostanę wędrowcem ducha". Garamon Goodstick, burmistrz Smilodon Bay, spał niespokojnie w noc powrotu Tulla. Rzucał się między kocami, aż owinęły się wokół niego, obnażając śpiącą obok żonę. O czwartej nad ranem ktoś trzy razy cicho zapukał do jego drzwi. Potem burmistrz usłyszał delikatne drapanie. Pomyślał, że to oko i ucho Bashevgo - członek tajnego oddziału Rodu Klingi pracujący tutaj, w Dziczy. Pospieszył otworzyć drzwi. - Czego chcesz? Za drzwiami stał Kelvin Bywater, miejscowy szklarz. Garamon znał KeMna od trzydziestu lat, ale nie wiedział, że jest rycerzem Klingi. 44 - Myślę, że powinieneś o tym wiedzieć - powiedział Kelvin. -Chaa i niektórzy miejscowi chłopcy właśnie przysięgli, że obalą Bashevgo. Garamon stał w drzwiach skonfundowany. - Bashevgo? Nie mogli tego mówić poważnie! - Bardzo poważnie, przyjacielu - wyszeptał Kelvin. - Ale Pwi... z pewnością nie będą tak naiwni, żeby próbować! - Niemowa, którego przyprowadził dzisiaj Tuli okazał się całkiem dobrym agitatorem. Twoi Pwi pomaszerowaliby już dzisiaj, gdyby Chaa tylko ich o to poprosił. - Skoro tak - wyszeptał Garamon i zatarł w ciemności ręce. -Nie możemy na to pozwolić, prawda? Handel wymaga spokoju. Musimy zatem zająć się agitatorem. Rozdział 3 ZALETY MAŁYCH DRAPIEŻCÓW Mahkawn leżał na łóżku w kamiennej chałupie na wyspie Bashe-vgo i nasłuchiwał: na zewnątrz koguty piały na ulicy, a kilka przecznic dalej kwiczała świnia zarzynana na rynku. Dźwięki przytłumiał deszcz tak zimny, że jego krople uderzając o ziemię wydawały dziwne brzęczenie i ześlizgiwały się po oblodzonych brukowcach. Mahkawn zamknął oczy i próbował rozpłynąć się w tym dźwięku. Uczenie się dźwięków, dostrajanie się do nich, był to jego stary zwyczaj, którego nabył, gdy utracił prawe oko. Pirazha poruszyła się obok, przerzuciła przez niego gołą nogę. Otworzyła oczy, uniosła się na łokciu i wyjrzała przez okno. - Muszę wstawać. Mój pan będzie chciał chleba. - Nie - powiedział Mahkawn. - Nie idź do pracy. Powiedz mu, że byłaś z rycerzem Klingi. To przywilej. Jako generał Rodu Klingi, Mahkawn miał rzeczywiście prawo wybierać sobie niewolnice do łóżka. Jej pan nie będzie zatem miał do niej pretensji za czas, który z nim spędziła. - Nie chcesz przecież, żebym się tłumaczyła, prawda? Ajeśli kogoś wyśle, żeby mnie odszukał? W ubiegłym tygodniu też mu powiedziałam, że spędziłam czas z rycerzem Klingi. Pytał o jego imię. Podejrzewa, że ciągle do mnie przychodzisz. - Prawda - odparł Mahkawn. - Nie chcę, żebyś mu mówiła. 45 Nie musiał pytać, czy podała jego imię. Wiedział, że kobieta zachowa milczenie, skłamie albo coś wymyśli. Nie pozwoli, aby ktoś doszedł do wniosku, że sypia regularnie z tym samym mężczyzną. Pirazha potarła twarz o gęste włosy na piersi Mahkawna i westchnęła. Przylgnęła do niego biodrami. - Mogę zostać jeszcze parę minut. - Wbiła w niego łokieć tak mocno, że aż zabolało. Mahkawn dotknął palcem jej ciemnego sutka. „Trzech moich synów ssało te sutki", pomyślał. Ogarnęła go kwea, którą do nich czuł, wspominał czas, który spędzał z tą starzejącą się thrallką. Wdychał zapach drożdży z piekarni, który do niej przylgnął, jakby sama była bochenkiem chleba. Biodra Pirahzy zrobiły się szerokie od porodów. Mahkawn popchnął ją na plecy. Leżał na niej patrząc na jej twarz, na cienkie rudawe włosy i ciemnozłote, błyszczące oczy. Jak u wszystkich neandertalczyków, skórę twarzy miała mocno opiętą na kościach policzkowych. Prawie niewidoczne zmarszczki wyglądały jak cienka nić pajęcza. Starzała się. Mahkawn czuł ból w kościach, w zawęźlonych mięśniach. Wiedział, że też się starzeje. Nie awansuj e się szybko z niewolnika na gladiatora, a wreszcie na wszechpotężnego wśród rycerzy Klingi. Jeden z dawnych panów Mahkawna, stary generał, człowiek, powiedział kiedyś, że na to nie starcza ludzkiego życia, szczególnie jeśli się jest neandertalczykiem. Mahkawn myślał, że to dziwaczne stwierdzenie, ale teraz wiedział, że zawierało prawdę: czuł się tak, jakby przeżył więcej niżjedno życie, a ogień, który w nim płonął za młodu, wypalił się już dawno. Pirazha podniosła rękę i bawiła sięjego włosami, przejechała palcem do miejsca, w którym kiedyś było prawe ucho, zanim Mahkawn go nie obciął, by dać je swojemu pierwszemu sierżantowi. Uśmiechnęła się. - Pewnego dnia, gdy już się zestarzejesz i nie będziesz należał do Rodu Klingi, popatrzysz na mnie tak jak teraz i może wtedy powiesz, że mnie kochasz. Mahkawn zwężył oczy w przypływie odrazy. Chwycił jąza gardło i ścisnął. Wbijał kciuk w dołek między łopatkami, tak że nie mogła krzyczeć. - Ty durna babo! Bez względu na to, jak bardzo się zestarzeję, nigdy tego nie powiem! - wysyczał. - Nie można kochać i nie być rządzonym przez miłość! A ja nie pozwolę by cokolwiek mną rządziło, bez względu na to, co się stanie. Nie stanę się thrallem jak ty! Nie zostanę przykuty do ściany! Nie będę nosił kajdanów! -trzymał ją za gardło i dusił. 46 Pirazha usiłowała się wyrwać z uchwytu, odpychała go lewą ręką i biła prawą. Twarz zaczęła jej purpurowieć, ale Mahkawn trzymał mocno. „Powinienem ją teraz zabić, udusić", pomyślał. Z kącików jej oczu płynęły łzy. Musiał powstrzymać nagłą chęć, by się pochylić i scałować te łzy. Była thrallką i choć łączyła ich neandertalska spuścizna, zaliczała się do istot niższych, prawie do zwierząt, pławiących się w kwea i głupio żebrzących o jego miłość. Parzenie się z nią było rzeczą godną pogardy. „Powinienem zachować nasienie dla kogoś mi równego", pomyślał. „Nie dla tego zwierzęcia. Mogłaby to być kapitan Itena, albo któraś z kobiet wojowników." - Ciało jest narzędziem umysłu - wysyczał - a nie czymś, co służy samemu sobie! Oczy Pirahzy zaczęły uciekać w głąb czaszki, jak oczy niemej krowy pod nożem rzeźnika. Widział teraz jej zdradzieckość, jej głupotę. Zdał sobie sprawę, jak bardzo ją przewyższa. Nauczyć ją czym jest umysł i dusza rycerza Klingi graniczyło z niemożliwością. Mahkawn zwolnił uścisk. Pirazha sapała, jej nagie piersi poruszały się gwałtownie. Starała się go odepchnąć, przewrócić się na brzuch. Uderzył ją w twarz i uświadomił sobie, że nadal trzyma w niej członka. Przygniótł ją do łóżka. - Zejdź ze mnie! - krzyknęła i zaczęła płakać. - Zejdź. Ale on trzymał ją mocno, wbijał się głębiej między jej szerokie biodra. Zakryła twarz ramionami i zaczęła płakać. Poruszał się rytmicznie, jak maszyna, jak tłoki kujące rudę żelaza w kopalniach Bashevgo. Głowę miał pochyloną nisko nad jej twarzą, ale wzrok utkwiony w przestrzeń. „Tak powinien parzyć się wojownik", pomyślał. Mahkawn usłyszał odgłosy świadczące, że jego synowie śpiący w tylnej sypialni przebudzili się i wygrzebują się z łóżek. Zszedł z kobiety i obwiązał się w talii prześcieradłem. Tylko jeden z chłopców uchylił skórzany fartuch zasłaniający drzwi. Był to Uffin, ośmiolatek. Stał zaspany i patrzył na ojca. Za chłopcem weszło wilcze szczenię, podskakując na wielkich niezgrabnych łapach. - Wyjdź! - powiedziała Pirazha do chłopca. Mahkawn stoczył się z łóżka i stanął nagi. - Nie, zostań. Uffin zawahał się: - Matka powiedziała, żebym sobie poszedł. - Mnie masz słuchać - powiedział Mahkawn tonem łagodnym, lecz nie znoszącym sprzeciwu. - Śpisz z tym wilczkiem? 47 Chłopiec przytaknął. - Od dawna go masz? - Od dawna - chłopiec wzruszył ramionami. - Mahkawn domyślił się, że chłopiec nie umie liczyć. Osiem tygodni. Musiało minąć już osiem tygodni, odkąd przysłał mu szczeniaka. Mahkawn przysiadł na chwilę i zastanawiał się nad zaletami małych drapieżników. Dlaczego ludzie i Pwi tak je lubią? Psy, koty, a wśród Panów Niewolników popularne były małe zjadliwe dinozaury. Ktoś zabębnił do drzwi Pirazhy i szczeniak zaczął powarkiwać. Mahkawn usłyszał specyficzny odgłos, jaki wydaje skrobanie pierścienia o odrzwia - sygnał identyfikujący intruza jako członka Rodu Klingi. - Otwórz drzwi - powiedział. Chłopiec wykonał polecenie. Mahkawn tymczasem naciągnął swój czarny mundur. Jaskrawe żółte światło słoneczne poraziło oczy Mahkawna. W drzwiach stanął wysoki człowiek o wąskiej twarzy i długich ramionach. Nosił czarny, skórzany pancerz i czarny płaszcz oficerski. - Jaffrey - powitał go Mahkawn. - Wszechpotężny, ostatniej nocy otrzymałem twe wezwanie na szóstą dzisiejszego ranka - powiedział podwładny. - Wybacz, jeśli przeszkodziłem ci w stosunku. - W porządku. I tak bym cię tutaj sprowadził. Skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać? - Mahkawn nikomu nie mówił o swoim związku z Pirazhą. Przychodził do niej, gdy miał taki kaprys, i upewniał się, czy nikt go nie śledzi. - Wiadomo, że chadzasz tutaj - odparł Jaffrey. - Musisz bardziej uważać. Mahkawn zmierzył wzrokiem młodego człowieka. Zawsze miał trudności z odgadnięciem, czy ludzie mówią prawdę. Wiadomość nie należała do pomyślnych, bo jeśli któryś z jego rywali dojdzie do wniosku, że Pirazha jest jego faworytą, to ją zabije. To była rozgrywka pomiędzy rycerzami Klingi. Gdy neandertalczyk brał sobie kochankę, jego rywal w szeregach armii, jakiś młodszy oficer, jak Jaffrey, mógł poderżnąć jej gardło, żeby zobaczyć, jak zwierzchnik zareaguje. Neandertalczycy, nawet jeśli byli rycerzami Klingi, czasem głodzili się na śmierć z żalu po śmierci ukochanej, jak pospolici thralle. W ten sposób zwalniało się miejsce, z którego korzystał podwładny. - W przeszłości seks był z nią całkiem przyjemny - powiedział Mahkawn, zdejmując prześcieradło z Pirazhy i ukazując jej ciało. -Naprawdę, powinieneś z nią spróbować. 48 - Nie wątpię - odparł Jaffrey, pochylając się, żeby pogłaskać ją po twarzy - ale wolę młodsze. Mówił to takim tonem, jakby na przyjęciu odmawiał przyjęcia ciastka. Nie miał wielkich ambicji. Mah-kawn nie sądził, żeby Jaffrey sam zabił Pirazhę, lecz mógł sprzedać jej imię komuś innemu. - Co mam czynić? - zapytał Jaffrey. Mahkawn zapiął pas z mieczem i pistoletem, włożył płaszcz. Rozkazał, by Pirazha uczesała i ułożyła mu włosy, potem usiadł zadumany. - Ten chłopiec, Uffin - wskazał głową syna stojącego z otwartą buzią - ma wilcze szczenię. Właśnie ukończył osiem lat. Śpi ze szczeniakiem. Jaffrey popatrzył na dziecko ze zrozumieniem w oczach. - Wilcze szczenię? - powiedział, przeszedł obok chłopca, nachylił się i poklepał szczeniaka. - Powiedz, ma jakieś imię? Uffin pokiwał głową. - Dobry piesek - Jaffrey nadal głaskał wilczka. Ciemnoszary szczeniak polizał go w rękę. - Kochasz swojego szczeniaka? - Aha - wyszeptał Uffin. Mahkawn wyciągnął nóż z pochwy i podrzucił go. Nóż okręcił się powoli w powietrzu, ostrze zalśniło w świetle poranka i wbiło się głęboko w drewniane deski. - Więc zabij go. Chłopiec stał patrząc na nóż. Mahkawn naciągnął buty. Za pas wetknął złoty bicz, solidną złotą sztabę z ośmioma złotymi łańcuchami zakończonymi małymi kulkami zaopatrzonymi w haki. Nosił to z dumą, bo świadczyło o jego tytule -ukochanego wszechmocnego, prawdopodobnego następcy ministra zemsty. Jeszcze żaden neandertalczyk nie uzyskał prawa do następstwa po ludzkim Panu Niewolników. - Jam jest Mahkawn, wszechmocny pośród Bractwa Czarnych Cyklopów. Zrobisz tak, jak ci rozkazałem. - Nie, nie każ mu tego robić! - wyszeptała Pirazha i schwyciła Mahkawna za płaszcz. Odepchnął jej rękę. Uffin spojrzał do góry, oblizał wargi. Drżał i próbował patrzeć w inną stronę. Uklęknął i schował głowę w szarym futrze młodego wilczka. Mahkawn przyglądał się. Rytuał był równie stary jak Ród Klingi. Wedle prawa Mahkawn nie mógł powiedzieć nigdy już nic więcej. 4 - Ścieżka bohatera 49 Uffinbyłjużnatyle duży, żeby zrozumieć: może pozostać thral-lem, niewolnikiem na całe życie, albo wyzwolić się teraz, zabijając coś, co kochał. „Jeśli to mój prawy potomek...", myślał Mahkawn obserwując dłoń chłopca. Skupiał się, żeby chłopiec wziął nóż. „Szczeniak jest niczym. Jesteś wart więcej niż on. Tak niewiele od ciebie żądamy. No, już. Lepiej, jeśli żądam od ciebie, byś poświecił życie wilczura niż przyjaciela." Mahkawn wpatrywał się w syna ze złością, stał sztywno wyprostowany, z naprężonymi mięśniami. Chłopiec, ponaglany wzrokiem, zbliżał się cal po calu do noża. Wyciągnął go, ważył w dłoni. Ręce mu się trzęsły, dolna warga drżała. Spojrzał na Mahkawna oczami pełnymi łez. Łzy nie mają znaczenia - może płakać, przeklinać, może po wszystkim uciec. Jedynie sam czyn się liczy, fakt, że poskromi swoje zwierzęce uczucia i pokaże, że potrafi być twardy, że jest godny Rodu Klingi. Chłopiec położył nóż na podłodze, popchnął go w stronę stóp Mahkawna. - Mój szczeniak nie zrobił nic złego. - To nie jest kara - wyjaśnił Mahkawn. - Wiem, że to dobre szczenię. Po prostu, zabij je. - Wedle zwyczaju, nawet te słowa były zbędne. Nie chciał jednak tak łatwo rezygnować z dziecka. - Nie - powiedział Uffin, zaszlochał i podniósł szczeniaka. -Kiedy przyjdzie Okansharai, zabije cię! - krzyknął i wybiegł do sąsiedniego pokoju. Mahkawn świsnął przez zęby, żeby okazać swoje niezadowolenie i wypadł na dwór. Zamarzający deszcz przestał już padać, promienie czerwonego słońca błyszczały na pokrytej lodem drodze, sprawiając, że lśniła jak rzeka krwi. „Spłodziłem thralla! Jest thrallem, tak jak jego matka!" Mahkawn nie wypowiedział tej myśli, bo była zbyt gorzka. Jaffrey biegł za nim. - Wszechmocny! Wszechmocny! - krzyczał. Mahkawn stanął plecami do człowieka. - Przykro mi, że chłopiec nie przeszedł próby. - Nic się nie stało - odparł zrezygnowany Mahkawn. - Ma silne plecy. Będzie z niego dobry niewolnik. - Wiem, że wkrótce wybieramy się do Dziczy - ciągnął Jaffrey. - Chciałbym prosić o dwudniowy urlop, żeby udać się do Mole Hill. Mahkawn zastanawiał się. Akcja w Dziczy miała trwać dwanaście tygodni. Szacował, że przeczesanie puszczy i wyłapanie ostat- 50 nich dzikich Pwi zajmie co najmniej tyle czasu. Ale jeśli natrafiana zorganizowany opór, może to potrwać znacznie dłużej. - W porządku - powiedział. - Masz dwa dni. Przez cały ranek Tulla nosiło. Czuł nieprzepartą chęć chodzenia, przemieszczania się z miejsca na miejsce. Po południu zebrali się wszyscy młodzieńcy z wioski. Chaa zaczął ich uczyć posługiwania się mieczem. Tuli i Fava przyszli, żeby popatrzeć na ćwiczenia. Tuli odbył z Chaa krótką rozmowę i umówił się z nim na wieczór. Nie powiedział Favie o swoich planach. Nocą, gdy Fava spała z małym Wayanem, Tuli wyślizgnął się na dwór. Powietrze było chłodne. Przysłuchiwał się szumowi przybrzeżnych fal uderzających o skały, pomiaukiwaniu kotów w rui. Wreszcie udał się w kierunku domostwa Chaa. Przed drzwiami, zgodnie ze zwyczajem Pwi cicho zawołał: - Przyszedłem. Chaa otworzył drzwi. Tuli wyczuł w jego oddechu curry i piwo. - Jestem gotów - powiedział Tuli. - Więc chodź ze mną. Chaa wprowadził go przez drzwi frontowe, trzymając za łokieć, i poprowadził korytarzami do ciemnej komnaty ducha - okrągłego pomieszczenia zwieńczonego kopulastym dachem z wiklinowej plecionki pokrytej mułem. Kamienny krąg pośrodku służył jako miejsce na ognisko. Obok stał wielki dzban na wodę. Ogień zgasł wiele godzin temu, pomieszczenie oświetlało jedynie światło księżyca wpadające przez dziurę w dachu. Czuć było intensywny zapach dymu. Przy ognisku leżała mata z plecionej trzciny. Ściany przyozdabiały trofea myśliwskie - żłobkowane zęby car-nozaura lśniły nawet w półmroku. Cień w kształcie niedźwiedziej skóry zwisał ze ściany. Tuli nie był w stanie dostrzec niczego poza tym. - Czy chcesz, żebym zapalił świecę? - zapytał, ale Chaa pokręcił przecząco głową. - Mamy więcej światła niż trzeba - powiedział i poprowadził Tulla do maty. Sam usiadł obok ogniska. Słabe światło księżyca wpadające przez otwór w dachu oświetlało mu twarz. Zaczął cicho mówić: - Zanim się urodziłeś, twój duch wędrował po Krainie Kształtów. Nie znał wielu spraw, które ty poznałeś - nie wiedział, co to żądza, chciwość, strach. Ale jednak, coś wiedział. Przede wszystkim 51 miał bardzo rozwinięte poczucie ciekawości. Krótko po zapłodnieniu twoja matka wezwała go z Krainy Kształtów i skusiła, by wszedł do płodu. Tuli słuchał z napiętą uwagą. Słyszał już o zwyczaju Pwi „wzywania" duchów. Mówiono, że u Pwi, biegła w tej sztuce matka mogła wybierać wśród duchów, nie zdając się na przypadek. Ale to była magia kobieca. Mężczyzn nie dopuszczano do misteriów. - A więc duch, by zaspokoić swoją ciekawość, wszedł do twego ciała. Nauczył się patrzeć twoimi materialnymi oczami, poruszać się, smakować radości. Choć Kraina Kształtów pozostała za tobą, leży jednak przed tobą otworem. Bo teraz twoje życie jest jak most, wąska ścieżka łącząca dwa wielkie światy. Ale nowe wrażenia, które zacząłeś odczuwać opanowały cię i sprawiły, że stałeś się ślepy i głuchy na to, co było w twoim wcześniejszym życiu, w Krainie Kształtów. Twoje fizyczne oczy nie są w stanie jej zobaczyć. Twój język nie jest w stanie jej posmakować. W pewnym sensie zasnąłeś, lecz twoje serce zna tamtą ziemię, geografię Krainy Kształtów. - Mówisz, że teraz śpię? - Tak, śpisz bardzo niespokojnie. Nie widzisz swego własnego piękna, swoich możliwości, podobnie jak inni ludzie z tego świata. Większość z nich nigdy sienie obudzi. Ich duchowe oczy są mocno zamknięte. Ale widzę, że ty jesteś inny. Szukasz miejsc mocy dla swego ducha. Możesz wyczuć wrogów nawet w ciemności albo za kamienną ścianą. I tylko dlatego, że twój sen jest taki płytki, będę mógł cię obudzić. Chaa wskazał na dzban z wodą: - Tej nocy będę cię uczył, jak patrzeć na Krainę Kształtów. Zwyczajne otwarcie oczu duszy będzie dla ciebie wielkim wyzwaniem. Może to zająć całe tygodnie. Nie przejmuj się, jeśli z początku wyda ci się to trudne. - Podniósł dzban na wodę. - Przyrządziłem napar jasnowidzenia. Są w nim grzyby, które otwierają oczy, korzenie, które otwierają uszy, nasiona, które otwierają umysł. - Takie jak narkotyki zażywane przez Okanjara? - zapytał Tuli. Dzicy neandertalczycy z równin zażywali wielu specyfików, czasem w nadmiarze. Tuli nie chciał być taki jak oni. - Tak - odparł Chaa. - Lecz te zioła nie zrobią ci krzywdy. Nie doprowadzacie do granicy śmierci. - Czy ten napar nie pomiesza mi zmysłów? - W przypadku Okanjara to strach sprawia, że popadają w szaleństwo. Patrzą na Krainę Kształtów, ale nie rozumieją tego, co wi- 52 dzą. Pijąc ten napar, ujrzysz krainę, w której czas stoi w miejscu albo wszystko dzieje się naraz. Zobaczysz świętość ukrytą w kamieniu i człowieku. Kiedy tylko się napijesz, przemówię do ciebie, będę przewodnikiem w twojej wędrówce. Nie zgubisz się. Chaa otworzył mały gliniany dzbanek. Naczynie miało zaokrąglony spód i długą szyjkę. Jaskrawą bielą i żółcienia namalowano na nim tańczące ptaki. Chaa wręczył naczynie Tullowi. Adepta zaskoczyło, że dzbanek jest niemal pusty. Okręcił naczynie i wypił łyk. Ciecz zostawiła tłusty osad na wargach, między zębami zazgrzytały mu sproszkowane nasiona i gorzkie korzenie. Chaa wziął dzbanek i wlał Tullowi resztę napoju do ust. - Połóż się tutaj, na moim sienniku - powiedział. Tuli posłusznie położył się na materacu z plecionych trzcin. Nagle poczuł, że kręci mu się w głowie, zebrało mu się na wymioty, ale spostrzegł, że zawirowania biorą się ze strachu, a odruch wymiotny pochodzi ze ściśniętego żołądka. - To nie potrwa długo - powiedział Chaa. Czekał, trzymając Tulla za rękę. Po kilku minutach znów się odezwał: - W naszym świecie wydaje się, że wszystko jest oddzielne, że ja jestem oddzielony od ciebie, a ty od twoich przyjaciół, ale w Krainie Kształtów jest znacznie mniej rozgraniczeń. Gdy gram jakąś melodię na mojej piszczałce, a ty śpiewasz, inni natomiast rytmicznie uderzają stopami, a jeszcze inni tańczą, to widzimy siebie jako oddzielne byty. Natomiast w Krainie Kształtów widać, że muzyka, taniec, śpiewak i bęben są jedną złączoną rzeczą, której części nawzajem się przenikają. Muzyka jest wspólna i wszyscy jesteśmy w niej zanurzeni. W pewien sposób nie jesteś osobą, lecz częścią swoich rodziców, wszystko przenika się, miesza w czasie. Tak naprawdę ludzie są po prostu różnymi manifestacjami jednej osoby, manifestacjami rozciągniętymi w czasie. Ale w Krainie Kształtów czas nie istnieje i łatwiej można rozszyfrować wszystkie powiązania. Jak tylko nauczysz się patrzeć i poruszać w Krainie Kształtów, będziesz mógł dotknąć osoby znajdującej się w odległym miejscu albo uczestniczyć w życiu kogoś dawno zmarłego, albo zaglądać w przyszłość żywych. Nauczysz się widzieć piękno w każdym człowieku i rozumieć, że twoi wrogowie mają w sobie wspaniałość poranka. Drzwi otworzą się przed tobą. Lecz to nie stanie się tej nocy. Nie wszystko przyjdzie naraz. Powiedz, jak się czujesz? Tuli zastanawiał się nad odpowiedzią. Słowa Chaa brzmiały głośno, choć mówił szeptem. Pod kurzem pokrywającym podłogę Tuli 53 słyszał miękki szelest czołgających się dżdżownic. Nie odczuł gwałtownej zmiany. Stał się tylko niezwykle lekki, jakby pływał. - Nie wiem. Czuję się dziwnie. Wszystko jest takie głośne. - Ale to nie jest nieprzyjemny hałas? - zapytał Chaa. Tuli pomyślał chwilę. Słyszał jak wnętrzności Chaa skrzypią i ło-moczą podczas trawienia. - Nie. - Stałeś się po prostu bardziej wrażliwy na dźwięki - powiedział Chaa. - Powiedz, gdybym mówił za głośno. Teraz chcę, żebyś się odprężył. Patrz w otwór w dachu. - Wskazał głową dziurę, przez którą napływało światło księżyców. - To jest jak pępek. Wędrowcy ducha nazywają to „jamą duszy", kryją się w niej wszystkie ciemne żądze i lęki. Czasem wypływa z niej ciemność. Taka jest natura duszy. Tuli spróbował się odprężyć. Patrzył w świetlik. Widział dokładnie gwiazdy świecące przez otwór w suficie. Były bardzo, bardzo odległe, ale on mógł nieomal rozróżnić planety, które je okrążały. Gdyby tylko trochę się do nich zbliżył... Uświadomił sobie, że Chaa głaszcze go delikatnie miarowymi ruchami powyżej pępka, a nieco poniżej mostka. To go uspokajało. Tak musiał reagować kot drapany między uszami. Tuli zamknął oczy, rozkoszując się uczuciem, jakie dawał mu dotyk. - Opowiem ci historię - powiedział Chaa, głaszcząc Tulla powyżej żołądka. - Jest to opowieść o człowieku, który żył bardzo dawno temu. Chcę, żebyś mimo zamkniętych oczu patrzył na sufit, na otwór, z którego wypływa ciemność. Głos Chaa wydawał się przytłumiony, jakby znajdowali siew lesie. Tullowi język ledwie mieścił się w ustach. Miał ochotę wyjąć go, odłożyć na podłogę i włożyć z powrotem, gdy już będzie po wszystkim. - Dawno temu - mówił Chaa - gdy wiatr jeszcze nie nauczył się oddychać, a słońce śmiać, zanim pierwszy człowiek nauczył się od neandertalczyka rzucać dzidą, była wielka równina, po której wędrowały bizony. Na tej równinie żył pewien człowiek. Tuli zmuszał się do słuchania opowieści. Powieki coraz bardziej mu ciążyły, starał sieje otworzyć, lecz były za ciężkie. Pomyślał, że to Chaa położył na nich kamienie. Zbierał siły, by otworzyć oczy, ale osiągnął tylko tyle, że mógł patrzeć w ciemność wypływającą z sufitu. Widział ją teraz - dziurę, przez którą płynęła ciemność. Przesunęła się na bok. Pozwolił, żeby głowa mu opadła i wpatrywał się w otwór. 54 - Pewnego dnia człowiek, który zamieszkiwał równinę, znalazł gawrę niedźwiedzia. Gawrę tak wielką, że nie był w stanie chodzić wokół niej, żeby ją upilnować. Bał się niedźwiedzia, który zdołał wykopać tak wielką dziurę. Bał się, że niedźwiedź może w każdej chwili z niej wyskoczyć. Postanowił zatem strzec tej dziury, jamy swojej duszy, i ubić niedźwiedzia, gdyby próbował ją opuścić. Imię tego człowieka brzmiało Mąż Pokoju, a miał on dwadzieścioro jeden dzieci, wszystkie podobne do niego, powstałe z błyskawicy, i wszystkie tańczyły wokół wielkiej dziury pilnując, by niedźwiedź nie wyszedł. Tuli poczuł, jak coś z trudem lęgnie się w jego głowie. Otworzył usta i wylało się z nich światło - jaskrawożółte i cynobrowe wstęgi. Chaa nie przestawał głaskać go po brzuchu. - Tych dwadzieścioro jeden dzieci nazywane jest błyskawicami duszy - powiedział chrypliwie. - Tańczą po powierzchni jamy twej duszy i nie pozwalają, by wylała się ciemność. Tuli spojrzał w czarną dziurę. Po jej powierzchni, na drobnych stopkach tańczyła błyskawica. Składała się z niebieskich, cienkich jak wierzbowe witki, niewiarygodnie długich nitek. Wykonywały one melodyczny taniec, wyplatając świecące wzory na tle ciemności. - Pewnego dnia Mąż Pokoju miał sen - ciągnął Chaa. - Śniło mu się, że potrzebuje pomocy, że czegoś desperacko pragnie. Wiesz, czego pragnął? - Pomocy - odparł Tuli. Czuł, że jego ciało tonie, zanurza się w podłogę z ubitej ziemi. „Jestem zrobiony z gliny," pomyślał. „To dlatego muszę utonąć w gliniastej ziemi." Chaa nie przerywał masowania tullowego pępka. Wbij ał paznokcie w zagłębienie tuż pod żebrami. Tuli nagle poczuł, że to nie głaskanie, że Chaa chce stamtąd wydobyć coś, co utkwiło w ciele, i wydłubuj e dziurę paznokciem. - Tak, Mąż Pokoju pragnął pomocy - wyszeptał Chaa. - Bo Mąż Pokoju bał się Panów Niewolników z Craala. Wybrał się do ich kraju, by polować na węże morskie, a kiedy tam był, zabił kilku żołnierzy i czarownika. Jak myślisz, co zrobił? Tuli zwlekał przez chwilę, zanim odpowiedział: - Gaa... - Mąż Pokoju zasadził nasienie drzewa na czarnym wzgórzu. Po kilka chwilach drzewo zaczęło rosnąć. Tuli poczuł, jak coś w niego wchodzi, targnął nim ostry ból w podbrzuszu. Spojrzał w dół i zobaczył krew płynącą strumieniem 55 z czarnego wzgórka na podbrzuszu. Zrozumiał, że Chaa rozdrapywał i nakłuwał to ciemne miejsce, a teraz wepchnął w nie nasienie. Czuł jak nasienie rośnie i nabrzmiewa, nabierając mocy. - Drzewo rosło szybko, szybciej niż Mąż Pokoju był sobie w stanie wyobrazić. Gałęzie wypełniły niebo tak, że gwiazdy zwisały z nich jak ozdoby. Tak powstało Drzewo Świata, z jego konarów przyszłość zwisała jak dojrzałe owoce. Rośnie ono teraz nad tobą. Mąż Pokoju wiedział, że jeśli wejdzie na to drzewo, powiedzie go ono ku przyszłości, będzie mógł badać jej gałęzie. Ale Mąż Pokoju nie chciał wspinać się na wysoko położone gałęzie. Chciał tylko wejść na pień i spojrzeć w listowie, żeby zobaczyć, gdzie ukrywają się łowcy niewolników. Tuli przypatrywał się uważnie wyrastającemu z jego ciała Drzewu Świata. Było wysokie, o korze ciemnej i szorstkiej jak kora dębu. Miało tak dużo gałęzi, że nie widział już swoich stóp. Olbrzymi pień wypełniał komnatę, a korona przesłaniała niebo. Gwiazdy płonęły między konarami, księżyce chowały się w liściach. Ciemnoniebieskie drzewo odcinało się ciemniejszym odcieniem na tle gwiazd. Tuż przed oczami Tulla błysnął płomień. Różowa błyskawica, jakby na próbę, chwiejnie oplotła pień. - Wszystko w porządku, niech Mąż Pokoju wespnie się - powiedział Chaa. - Tyle jest do obejrzenia na tym drzewie. Jego korzenie sięgają głęboko w przeszłość, a gałęzie rozwidlają się szeroko, bezkresnie, ogarniając przyszłość. Tylko tu dwie połówki łączą się na chwilę. Niech Mąż Pokoju wspina się. Nie próbuj go powstrzymać. Nie próbuj mu pomóc. Mąż Pokoju wspinał się na wiele drzew. Nie potrzebuje pomocy. Tuli obserwował, jak błyskawica chwieje się na jego brzuchu. Była bardziej różowa niż wschód słońca. Potem zaczęła się wspinać. - Dlaczego Mąż Pokoju jest różowy? - zapytał. - Tak dzisiaj wygląda - odparł Chaa. - Zwróć oczy w moją stronę. Spójrz na błyskawicę mojej duszy. Tuli odwrócił głowę i zobaczył błękitną błyskawicę tańczącą nad czarną jamą duszy Chaa. Ciało wędrowca ducha wyglądało jak blady cień, jak meduza. W tej żelatynie igrała błyskawica. Czarna sfera wydawała się mała, maleńka czarna dziurka, jak źrenica oka. Żelatyna, worek z ciała zabarwiony był na jasnoniebiesko i nadawał swój odcień błyskawicy. Potem spojrzał na własny pępek, zobaczył jamę swojej duszy -wielką jak ogromna kula. Na jej powierzchni migotały różowe bły- 56 skawice. To żelatyna, którą było jego ciało, zabarwiała błyskawicę na różowo. Mąż Pokoju już prawie wspiął się na drzewo. Tuli pomyślał, co by się stało, gdyby spadł. Bardzo się tym zmartwił. Błyskawica z trza-śnięciem wróciła do jego ciała. Chaa zaklął z cicha. - Prawie tam już byłeś! No, Tuli, zamknij oczy. Jeśli już musisz na coś patrzeć, to patrz na mnie. Pozwól Mężowi Pokoju iść, dokąd zechce. Myśl tylko o j ednym, o łowcy niewolników, którego on chce zobaczyć. Wyobraź sobie tego łowcę-jego kolor włosów, kształt nosa, silne ramiona. Tuli leżał przez dłuższy czas. Ogarnęło go łagodne oszołomienie. Wyobraził sobie handlarza niewolników zaczajonego w lesie, łowcęnie-wolników z Rodu Klingi - wysokiego człowieka o mocno zarysowanej linii nosa i wąskich brwiach. Ukrywał się w lesie rosnącym powyżej miasta Smilodon Bay, pełzł cierpliwie cały ubrany na czarno. Serce biło mu mocno, bał się. W dole, w Zatoce Smilodon na ulicach płonęły światła. Mąż Pokoju obserwował łowcę niewolników. Patrzył na niego i ogromnie czegoś pragnął. W końcu podszedł do łowcy niewolników. Powstrzymał zielone gałęzie błyskawic tańczące po powierzchni czarnego globu. Oplótł się wokół pojedynczej wstęgi zielonego światła i jej czubkiem przebiegł przez czarną jamę duszy łowcy. Dziwne uczucie ogarnęło Tulla, jakby wiatr wiał poprzez jego ciało. Pojął, że dotyka tego człowieka, że duchem jakoś komunikuje się z łowcąniewolników. Nagle poczuł, jak gdyby przeszyło go lodowate ostrze. Stracił kontakt. Wyczuł coś za sobą. Odwrócił się i zobaczył dwa czarne globy szybujące między sekwojami. Wewnętrzny głos ostrzegł go: -Zjadacze dusz! - Tuli uciekł. Głos zamierał, wizja rozpadała się. Tulla bolała głowa, jak po otrzymaniu ciosu młotem bojowym. Poczołgał się na kolanach, zwymiotował wywołujący wizje napar w popiół ogniska. Pokój zawirował. Tuli leżał przez chwilę, starając się odzyskać przytomność. Następne wrażenie: potykając się szedł z Chaa po ciemnych ścieżkach. Mżył deszcz. Nagle Tuli przypomniał sobie, że niedawno obudził się, a Chaa kazał mu wstać. - Gdzie jesteśmy?-zapytał. - Wracamy do twojego domu - odparł Chaa. - Ach - westchnął Tuli i zatrzymał się. Przypomniał sobie, że stracił przytomność, ale nie wiedział, na jak długo. - Która godzina? 57 - Jeszcze młoda. Twoje wysiłki trwały zaledwie parę godzin. - Czy połączyłem się z łowcą niewolników? - Nie - odparł Chaa uśmiechając się. - Nie połączyłeś się. To trwałoby bardzo długo. Tylko zobaczyłeś go i dotknąłeś. Potem zostałeś wypłoszony. - Co to są zjadacze dusz? - zapytał Tuli. Znów się zatrzymał, czekając, aż rozjaśni mu siew głowie. Teraz zrozumiał, że Chaa wysłał go na poszukiwanie łowcy niewolników w jakimś konkretnym celu. Chaa musiał przez chwilę podtrzymywać Tulla. - Zjadacze dusz... W Krainie Kształtów są stworami, których nie sposób zrozumieć. Zjadacze dusz są... czasem to żyjący ludzie, którzy ukryli błyskawice w swojej duszy, ukryli swój własny effan -własną świętość albo boskość. Stali się mroczni i żywią się duszami innych. Czasem zjadacze dusz są stworami bezcielesnymi, jak te, które próbowały cię podejść. To wszystko, co mogę ci powiedzieć. - Dlaczego chciałeś, żebym odnalazł łowcę? - Sprawdzałem, jak będziesz się kontrolował w Krainie Kształtów. Miałem nadzieję, że bardziej przyłożysz się do pracy, jeśli powierzę ci zadanie dla wojownika. Jak na pierwszą próbę poszło ci bardzo dobrze. Tuli miał więcej pytań, ale myśli zbyt wolno napływały mu do głowy. Pozwolił, żeby Chaa podprowadził go do drzwi i pomógł mu przez nie przejść. Ogień tlił się na palenisku. Na macie w kącie spali Fava i Wayan. - Dobrej nocy - wyszeptał Chaa. - Pośpij sobie trochę. Chaa wyszedł, a Tuli stał i gapił się głupawo przez chwilę na Favę. Zmarszczył czoło, bo zdał sobie sprawę, że narkotyk jeszcze go nie opuścił - mógł zobaczyć jej wnętrze, różowe pnącza światła przy pępku. Duszę miała prawie pozbawioną jamy - to, co było, nie przewyższało rozmiarami paciorka. Zrozumiał, że jest wyjątkową, niezwykle wartościową kobietą. Położył się u jej boku, objął ją ramionami i nogami, przylgnął do niej całym ciałem. Etanai pracowicie spędzał czas po ognisku u Tulla. Pokazywał swoje obrazy, starał się opowiedzieć mieszkańcom lasów nad Zatoką Smilodon o okropnościach Bashevgo. Następnego ranka poszedł z chłopcami Pwi na polanę i rozpoczął naukę podstaw szermierki mieczem. 58 Etanai nigdy wcześniej nie dotykał miecza. Ród Klingi nie pozwalał na to thrallom. Był zdziwiony, jak dobrze ten oręż leży mu w dłoni, jak czyste ciosy potrafi wyprowadzić. Ale wielogodzinne ćwiczenia męczyły go. Żałował, że nie jest młodszy. Wstydził się, że jest starym thrallem, że nie ma dzieci. Przy życiu utrzymywała go tylko chęć zemsty. Często, gdy nachodziła go ponura desperacja i myśli o jego słodkiej dziewczynie, chciał umrzeć, tak jak ona umarła. Tylko wściekłość przywracała go do rzeczywistości. Mimo wszystko, to był dobry dzień. Przez wszystkie lata, które spędził w Bashevgo jako niewolnik, nie był w stanie wyobrazić sobie nic równie pięknego jak formowanie armii, której podwaliny sam położył. Gdy słońce zaszło nad Smilodon Bay, wybrał się do karczmy „Pod tańczącym księżycem". W środku szybko zrobiło się tłoczno od młodych ludzi z Gór Palecznych, znad Potoku Piżmoszczura i z Radosnej Pieśni. Wszyscy słyszeli już nowinę o dziwnych wydarzeniach w mieście. Etanai pokazał im swoje obrazy i serce w nim rosło, gdy widział ich wściekłość i fanatyczny błysk w oczach. Jak na kogoś pozbawionego języka, Etanai miał wielki dar przekonywania, był nawet elokwentny. Ale po dwóch bezsennych nocach, dał do zrozumienia miastowym, że potrzebuje wypoczynku, mimo że godzina jest jeszcze młoda. - Byłbym zaszczycony, gdybyś zechciał spać w moim domu! -wykrzyknął jeden z chłopców z ledwie kiełkującym żółtym zarostem na twarzy. Etanai pamiętał imię chłopca - Farranon. W jego oczach czaił się lęk, jakby Etanai był jakimś wielkim panem, a nie starym kaleką. Etanai chrząknął, starannie zwinął płótna i umieścił je w drewnianym pojemniku na mapy. Pakunek włożył pod pachę. Farranon chciał nieść pojemnik, lecz Etanai mocno trzymał swój skarb. Tyle miesięcy pracy poświęcił tym obrazom. Nie zniósłby myśli, że jakiś niezdarny młokos mógłby się przewrócić i pognieść je. Chłopak otworzył drzwi, szedł z przodu prawie tańcząc. Schwycił cienką świeczkę stojącą u wyjścia i zapalił ją. - Tędy, tędy. Prosto przez most, za rzekę, do dzielnicy Pwi! Noc była chłodna, znad zatoki unosiła się gęsta mgła. Wysoko na niebie błyszczał Wotan, blady, jasnobłękitny satelita, jak ślepe, na wpół przymknięte oko. Wieczorna mżawka pokrywała ulice błotem. Etanai szedł szybko, tuż za Farranonem idącym w kręgu światła rzucanego przez świeczkę. 59 Etanai wyczuł ludzi, zanim ich dostrzegł - piżmowy zapach człowieka, zapach przypominający warzywa, brokuły albo kiełkujące ziarno. Ale chłopca najwyraźniej zawiodły zmysły. Ubrany na czarno człowiek rzucił się do przodu, machnął z góry maczugą i odrzucił Farranona na bok. Świeca wpadła w błoto, zafilowała. Etanai zobaczył wokół siebie ludzi, co najmniej sześciu, wszyscy w czarnych strojach. Dwóch z nich zarzuciło Farranonowi worek na głowę i cicho powlekło go w ciemność. - Trzeba było zostać w Bashevgo - odezwał się głęboki głos. Jakiś człowiek podszedł do Etanai. Był bardzo gruby, wysoki, nosił czarną brodę. Dwóch ludzi napadło starego od tyłu. Etanai rzucił obrazy, ryknął i usiłował się wyswobodzić. Czymś twardym otrzymał cios w tył głowy, zachwiał się. Napastnicy zdołali pochwycić go za ramiona. Kłujący, artretyczny ból przeszył jego barki. Nogi ugięły się pod nim, o mało nie upadł, ale podtrzymano go. Spojrzał na pulsujące bólem miejsca. Napastnicy przytrzymywali go za pomocą wbitych w ciało rzeźnickich haków. Nie wyglądało na to, że chcą go zabrać z powrotem do Bashevgo. Nie ryzykowaliby transportu tak zużytego towaru. Etanai wrzasnął, chcąc sprowadzić pomoc. Człowiek stojący z przodu roześmiał się: - Dalej, krzycz, ty niemy bękarcie. Jazda, chcemy cię słyszeć! Etanai krzyknął, odchylając głowę do tyłu. Starał się skierować chrapliwy okrzyk w stronę karczmy. Wył jak pies. - Ga, ga, ga - szyderczo naśladował go oprawca. - Starczy tego - roześmiał się. - Przypatrz się swój emu katu. - Ściągnął z głowy kaptur, spod którego ukazała się uśmiechnięta twarz burmistrza. Wyciągnął długi nóż z pochwy przymocowanej do nadgarstka. - No, dalej! Wrzaśnij sobie jeszcze. Nikogo nie obudzisz w tym mieście - powiedział Garamon. Zatopił mu nóż w żołądku i przekręcił ostrze. Etanai zawył z głębi trzewi. Jego krzyk nie zabrzmiał głośniej niż krakanie mewy szybującej nad bezkresnym, pustym morzem. Fava i Tuli spali, gdy wszczął się alarm. Rozległy się okrzyki: -Morderstwo! Morderstwo! - Odległe dźwięki dobiegały do ich ziemianki z drugiej strony zatoki. Tuli wygramolił się z łóżka. 60 - Co się stało? - Nie wiem-odparła Fava. -Kogoś zabito. Idzi zobacz kogo! -wręczyła mu miecz. Tuli wybiegł na dwór, przypinając po drodze broń do pasa. Widział postacie gromadzące się w części miasta zamieszkałej przez ludzi. Pobiegł w tamtą stronę. Stary Etanai leżał w kałuży krwi, przy jego łokciu kopcił częściowo wypalony stoczek. Na ulicy zebrało się jakieś pięćdziesiąt osób. Widać było, że ludzie są wstrząśnięci. Ślady na błocie zostały już beznadziejnie zatarte. W pierwszej chwili Tuli myślał, że Etanai nie żyje, ale starzec jeszcze oddychał. Ktoś zdążył już zabandażować ranę, lecz kałuża krwi pod ciałem kaleki była jeszcze świeża. Tuli pomyślał, że napastnik nie mógł uciec daleko. Słuchał tego, co mówili ludzie: - Dopiero co przybiegłem... Słyszałem jak krzyczy... Niech ktoś przyniesie światło... Rozejrzał się po ulicy. Dom burmistrza stał na rogu, o dwie posesje dalej. W oknie świeciło się światło, psy na podwórku nie szczekały, bo zamknięto j e w budzie na tyłach obej ścia. „Garamon musiał słyszeć krzyki," pomyślał Tuli. „Uczciwy człowiek nie wahałby się wyjść, żeby zobaczyć, co się dzieje. Nawet gdyby musiał biec po deszczu pół goły." Tuli obejrzał się. - Anorath, chodź ze mną - powiedział i szybko pobiegł do domu burmistrza. Biegnąc obserwował okna. Zauważył cień - burmistrz siedział przy kominku. Tuli postanowił nie pukać do drzwi. Kiedy się obejrzał, okazało się, że prawie wszyscy obecni na ulicy ruszyli za nim. Tuli runął na drzwi, wyważył je. Burmistrz stał w nocnej bieliźnie przy ogniu. Odwrócił się i krzyknął: - Co to ma znaczyć? Tuli chwycił świecznik stojący na stole i poświecił koło miejsca, w którym stał Garamon. Na dywanie widniały ciemne plamy. - Zostawiłeś ślady krwi na podłodze! - powiedział. Garamonowi rozszerzyły się źrenice: - To tylko błoto! Anorath schylił się, żeby dokładniej obejrzeć podłogę. Garamon sięgnął pod koszulę i wyciągnął jakiś przedmiot. W świetle świecy zalśniła stal. Tuli domyślił się, że to pistolet, gdy z lufy bluznął ogień. Ktoś stojący za nim krzyknął. Anorath potknął się i szukając podpory chwycił Tulla. 61 - On ma broń! - okrzyk padł za późno. Burmistrz okręcił się na pięcie i ruszył w stronę kasztanowatej zasłony wiszącej w drzwiach prowadzących do kuchni. Tuli schwycił Anoratha, a sekundę później Pwi rozbiegli się po domu. Krzyczeli, buszowali po sypialniach. Burmistrza nie znaleźli. Kilku chłopców wyprowadziło żonę burmistrza i j ego dwunastoletnią córkę. Żona Garamona miała ciemno-rude włosy i starzejącą się twarz, ale córka była jak skóra zdjęta z ojca - takie same czarne włosy i obwisłe policzki. Pobladłe kobiety stały skulone w kącie. Jeden z Pwi podbiegł do ognia i wyciągnął z niego na pół spalony pojemnik na mapy z tlącymi się obrazami. Tuli usiadł na podłodze obok krwawiącego Anoratha. Rana pomiędzy żebrami okazała się niewielka. Tuli doszedł do wniosku, że przyjaciel będzie żył. Czuł się jednak bezradny. Nie mógł nic zrobić. Siedział tylko i podtrzymywał Anoratha. Dom burmistrza był obszerny, meble surowe, utrzymane w wiejskim stylu. Na półeczce nad kominkiem stały dekoracyjne szklane butelki o dziwnych kształtach i kolorach - granatowe, żółtozielone, bursztynowe, szkarłatne. Tłum się powiększał. Młodzi ludzie biegali od domu do domu, od chaty do chaty, szukając burmistrza. Fanatyczni młodzi Pwi wybijali okna w sklepach należących do ludzi i wskakiwali do środka, by je przeszukać. Wypędzili na ulicę kilkoro ludzi, żeby ich przesłuchać. Chaa chodził z pokoju do pokoju w domu Garamona i oglądał ściany. W końcu stanął przed żoną burmistrza i zapytał bez ogródek: - Czy wiesz, że twój mąż jest handlarzem niewolników? Kobieta spojrzała w bezlitosną twarz neandertalczyka i pokręciła głową. - Nie wiem! - Czy kiedykolwiek podejrzewałaś go o to? - Nigdy! - odparła, choć jej wzrok mówił, że kłamie. Chaa zwrócił się do córki: - A ty, czy domyślałaś się, że ojciec był handlarzem niewolników? - Może - odparło dziecko. - Czy wiesz, co robimy z handlarzami niewolników? - zapytał Chaa. - Wiesz, jaka jest za to kara? - Odrąbujecie im głowy. - Zgadza się - powiedział Chaa. - Za ścianą kuchni słyszałem stłumione krzyki. Tam jest sekretne przejście i schowek, w którym 62 twój ojciec trzymał niewolników. Jest w nim teraz jeden. Możesz mi pokazać, gdzie to jest? Dziewczynka stała bez ruchu. Chaa otoczył ją ramieniem: - Nie zrobię ci krzywdy. Proszę, pokaż nam przejście. Zaprowadziła ich do kuchni i odsunęła kredens. Ukazało się wej - ście do tunelu. Kilkunastu Pwi weszło do dziury. Wkrótce wrócili prowadząc Farranona z kajdanami na rękach i nogach. - Tunel wychodzi na jeden z magazynów na przystani! - zameldował któryś z chłopców. - Ale Garamona już tam nie ma! Tuli popatrzył w ciemność tunelu. Przepełniła go wściekłość. Pwi przez godzinę przeszukiwali przystanie, aż stało się dla wszystkich oczywiste, że burmistrz uciekł. Gdy Chaa powrócił z obławy, Tuli wziął go za ramię i warknął: - Pomóż mi znaleźć Garamona! Rozdział 4 PRZYJAZNE NOŻE Od rana następnego dnia po napadzie na Etanai, mężczyźni z wioski polowali na Garamona. Tuli pilnował północnego skraju miasta. Zabrał ze sobąWayana. Fava siedziała u ojcai malowała lalkę dla chłopczyka, figurkę, którą sama wyrzeźbiła z tygrysiego kła. Powlekła ją już ciemną farbą. Teraz rysowała białe zęby i podbrzu-sze. Jako pędzla używała pęku dzikiej bawełny. Jej niezgrabne nean- dertalskie ręce nie były przystosowane do tak subtelnego zadania, toteż praca wymagała od niej ogromnej cierpliwości. W miarę jak praca posuwała się do przodu, coraz bardziej odczuwała kwea emanującą z lalki. Figurka nabierała mocy. Piękno promieniowało z niej tak, jak gorąco promieniuje z ogniska. Wzruszenie wypełniło oczy Favy łzami. Tuli i Wayan podeszli do drzwi. Tuli klasnął w ręce i krzyknął: -To ja! Fava pospiesznie schowała figurkę. Wayan wbiegł do domu, przebiegł ciemnym korytarzem szukając Itzhy, najmłodszej z trzech sióstr Favy. - Znaleźliście Garamona? - zapytała Fava, jak tylko Tuli stanął na progu. Zanim odpowiedział, przytulił ją i przez dłuższy czas trzymał w objęciach. 63 - Jeszcze nie. Kilku chłopców wzięło psy burmistrza i naprowadziło j e na trop. Poszli na południowy wschód od miasta, przebiegli jakąś milę i zawrócili po łuku. Weszli do miasta od północnej strony. Stracili trop w sklepie z ubraniami należącym do burmistrza. Jesteśmy pewni, że poszedł tam, żeby coś ze sobą zabrać - pieniądze, ubranie. Nie sądzę, żeby zdołał opuścić miasto. Rozstawiliśmy straże. Pwi pilnują każdej ścieżynki, każdej kępy krzaków. Myślę, że ukrywa się w którymś z domów. - W domu człowieka? - Prawdopodobnie - odparł Tuli. - Byłby to w takim razie j esz-cze jeden handlarz niewolników. Etanai czuje się lepiej. Naszkicował siedem postaci, żeby pokazać, że z Garamonem było co najmniej siedmiu innych napastników. Fava poczuła się nieprzyjemnie, przestąpiła z nogi na nogę. Siedmiu handlarzy niewolników w miasteczku to dużo. - Czy Pwi przeszukują domy ludzi? - Jeszcze nie - powiedział Tuli. - Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. To by ich wystraszyło. Zresztą, wszystkie te domy zostały zbudowane sto lat temu, kiedy handlarze niewolników ciągle nawiedzali zatokę. Każde domostwo ma wyjścia awaryjne i tunele na wypadek, gdyby trzeba było uciekać. Obawiam się, że możemy szukać tygodniami i nie znajdziemy go. Fava skinęła głową i zmieniła temat: - Chcesz zjeść obiad? - Jeśli ty chcesz - odparł Tuli. Poszli do kuchni. Gawędzili trochę, gdy Fava mieszała zboże, suszoną dynię, sól, sodę i śmietanę na ciasto. Tuli zaczął się denerwować. Chodził po pokoju, wyglądał przez okna. Fava poprosiła go, żeby poszedł do spiżarni i odciął kilka porcji steków z łosia. Tuli wziął zardzewiały nóż z półki. - Nie bierz tego noża! - ostrzegła go Fava. - Tcho-kwezhet! On nie jest przyjazny. - Ale tu jest tylko jeden - tłumaczył się Tuli. Popatrzyła na nóż. Wyczuwała jego kwea, nawarstwione osady uczuć, czarnych i wrzących. Nóż nie lubił swoich użytkowników. - Ten nóż ma złe serce - powiedziała. - Ojciec pewnie zabrał pozostałe do kowala, żeby je naostrzyć. Lepiej idź do niego i weź jeden. - Ten nóż jest w porządku - powiedział Tuli, kierując się ku drzwiom do spiżarni. 64 - Nie! - krzyknęła Fava. Wyobraziła sobie jak Tuli przewraca się, pada na ten zły nóż i wypruwa sobie wnętrzności. - Proszę, weź inny nóż. - Nie mam zamiaru iść przez całe miasto po inny nóż. Ten jest jak trzeba - powiedział Tuli i poszedł do drzwi. Przeszedł przez podwórko do spiżarni wykopanej w zboczu wzgórza za główną siedzibą. Odblokował ciężkie drzwi i wszedł. Fava zaś wyobrażała sobie, jak mąż pada, jak wychodzi ze spiżarni pokryty krwią. Ale Tuli wrócił cały i zdrowy ze stekami. Nadal obserwowała każdy jego krok w obawie, że potknie się i nadzieje na nóż. Zdawało się jej, że dotarł do drzwi tylko dzięki niezwykłemu szczęściu. Wyczuwała zło, które emanowało z noża, sycząc i parując jak zupa gotująca się na ogniu. Kiedy doszedł do drzwi, wzięła ostrożnie nóż. Trzymała go oburącz. Położyła narzędzie z powrotem na półce. - Proszę - powiedziała - nigdy więcej nie dotykaj tej złej rzeczy. - To nie jest złe - stwierdził Tuli. - To po prostu nóż. - To nie j est zwykły nóż! - krzyknęła Fava. - To wściekły nóż! -Tuli popatrzył na nią dziwnym wzrokiem, aż zapytała: - O co ci chodzi? - Nie rozumiesz? Prawda, że nie rozumiesz? - mówił Tuli chodząc po pokoju. - Jak się dzisiaj czuje niebo? - Było to zwyczajne powitanie, którym posługiwali się między sobą Pwi i znaczyło tyle, co „Jak się masz?" Fava wzięła go za rękę, położyła jąmiędzy swoimi piersiami. - Niebo czuje się dzisiaj dobrze, bo ty jesteś ze mną. Tuli pokręcił głową, zaprowadził ją do sieni. - Popatrz na ten pokój. Co czujesz? Co czujesz, gdy patrzysz na tę czaszkę? Fava podniosła wzrok. Nad sienią prowadzącą do komnaty du-chajej ojca wisiała czaszka mastodonta. Jej długie kły sięgały podłogi, zwisały z obu stron pomieszczenia. Kwea promieniująca z tego przedmiotu wyrażała radość; jako dziecko Fava wielokrotnie wspinała się na kły, które traktowała jak zjeżdżalnię. - Czuję się szczęśliwa-odparła. - Nie boisz się tych kłów? - zapytał Tuli. - Któraś z twoich sióstr może na nie wpaść, może się nawet skaleczyć, prawda? - Tak, ale to się nigdy wcześniej nie zdarzyło. - Ale może się jeszcze zdarzyć - rzekł Tuli. - Dlaczego zatem nie usuniesz tej czaszki? 5 - Ścieżka bohatera 65 - Ależ nic złego się nie stało. Czaszka lubi tu być. Zawsze dobrze nas traktowała. - A co z nożem? -wskazał rękaw kierunku kuchni. Przeszył ją lodowaty strach. Nigdy nie dotknie tego noża. Tuli okazał okrucieństwo mówiąc o tym przedmiocie. Wiedziała, że nóż ma w sobie moc złej kwea. - Nóż jest bardzo niebezpieczny - powiedziała Fava. - Nie lubi mnie. - Skąd wiesz? Bo się nim zacięłaś? - Tak. Zaciął też raz Zhopillę, mało nie straciła palca! Nie powinieneś mu ufać. Jest bardzo niebezpieczny! - Jest ostry-poprawił jąTull. - Masz w domu inne noże, równie ostre, równie niebezpieczne, ale nie czujesz ich złej kwea. Fava patrzyła na niego bez słowa. Nie rozumiała, o co mu chodzi. To, że jeden nóż może cię lubić, a drugi nie, było rzeczą powszechnie znaną. - Widzę świat inaczej niż ty - powiedział Tuli. - Staram się, ale wy, Pwi, żyjecie w przeszłości. Widzicie świat i wszystko, co na nim jest, spowite w kwea - boicie się ulicy, bo raz biegł nią zły pies, ale ulica obok jest już dobra, bo znaleźliście na niej schronienie przed tym psem. Wyjaśnił mi to Phylomon Gwiezdny Żeglarz. Powiedział, że część waszego mózgu zwana hypothalamus jest za duża. Sprawia to, że Pwi odczuwają wszystko głębiej niż ludzie - strach, miłość, rozpacz, samotność, radość. Te uczucia zabarwiają wasz świat. Kiedy dotykasz mojej ręki, to przecież nie promieniuję miłością, prawda? Fava dotknęła go, poczuła wychodzące z niego niewidoczne fale radości. Wiedziała, że ludzie nie czują kwea, co było dla niej trudne do zrozumienia. „Ludzie utrzymują, że kwea nie istnieje, tylko dlatego, że jej nie odczuwają," pomyślała. „Są jak ślepcy nauczający, że światła nie ma, tylko dlatego, że sami go nie widzą." - Tak, promieniujesz miłością do mnie - powiedziała. - Ale nie zawsze cię kochałem - stwierdził Tuli. - Wcześniej kochałem Wisterię. - Nawet wtedy twój duch promieniował uczuciem do mnie -sprzeciwiła się Fava. - Zawsze. Nawet gdy czułeś tylko hechazho, bydlęcą miłość do mnie, zawsze radowała cię moja obecność. Tuli wzruszył ramionami, jakby kończyła mu się cierpliwość. - Kto rządzi Bashevgo? - Adjonai, Którego Się Boimy - na to pytanie odpowiedziałoby każde dziecko. 66 - Możesz wyczuć jego kwea? Czujesz, jak sięga, żeby cię złapać? - Kryją nas sekwoje - odparła niepewnie Fava. Nie chciała myśleć o Adjonai. Od tego pot występował jej na czoło. - Ale sekwoje nie zawsze cię kryją, prawda? Łowcy niewolników czasem nas łapią i zabierają do Craala. Fava zaczęła drżeć. Wyczuwała mrocznego bożka za górami, czuła, jak po nią sięga, rozciąga swój e długie dłonie, jak chmury nad Dziczą. Przełknęła łzę. Tuli podszedł bliżej i objął ją. - Tu nie ma Adjonai - powiedział. - To złudzenie zrodzone z twojego strachu. Byłem w Craalu. Nad Denai czy Bashevgo słońce świeci równie jasno jak tutaj. Ludzie śmiejąsiętam i kochają. Tylko że bardzo się boją. Boją się Rodu Klingi i Panów Niewolników. Boją się też, że ich stopy nie poniosą ich, gdy będą próbować ucieczki. Nie ma Adjonai. On jest tylko ucieleśnieniem twojego strachu. Ale - dodał - nie boicie się Rodu Klingi tak jak powinniście. To nie twoja wina, to wina kwea. Nie wierzycie, że nadejdą z bronią, bo do tej pory to się nie zdarzyło. Są jak nóż, który jeszcze was mocno nie zranił. Nigdy jeszcze nie zaatakowali miasta tej wielkości, lecz tutejsi ludzie boją się takiej napaści. Na zewnątrz mewy krążyły z krzykiem nad oceanem. Stłumiony odległością dźwięk dochodził do środka przez okna, brzmiał jak krzyk wystraszonych dzieci. Fava czuła krew pulsującą w żyłach. - Chcesz powiedzieć, że ludzie są sprytniejsi od nas. Wcale tak nie uważam. Oni po prostu mają sprytne, małe dłonie. Mają szczęście, że ich przodkowie żyli pośród gwiazd. Teraz gniją tutaj, na Ziemi, pospołu z nami. - Nie - odparł Tuli. - Sądzę, że nasi przodkowie na Ziemi nigdy nie byliby w stanie polecieć do gwiazd. My, Pwi, ze względu na kwea, ze względu na to, że nasze myśli tak mocno związane są z uczuciami, zawsze żyliśmy przeszłością. Otaczamy się ludźmi, których kochamy, rzeczami, które sprawiająnam radość i toniemy w kwea. Dopóki mamy nasze chaty, nasze rodziny, nasze ulubione mięso na ogniu, przepełniać nas będzie przyjemne kwea i będziemy zadowoleni z życia. Fava popatrzyła na niego. Wszystko, co mówił, było oczywiste. Któż mógłby chcieć czegoś więcej? Każdemu powinno to wystarczyć. - Nie myślimy w taki sposób jak ludzie - mówił Tuli. -Nie sięgamy po szczęście do tego samego źródła co oni. Ludzie z rzadka są świadomi kwea, żyją tylko przyszłością. Patrzą przed siebie i planu- 67 ją, że kiedyś, w przyszłości, będą szczęśliwi, a stanie się to wtedy, gdy zgromadzą wystarczającą ilość dóbr i władzy. Rodzina, chata, dobre jedzenie na stole nie zawsze im wystarczają. Uścisnął dłoń Favy. Dziewczyna spojrzała w dół. Tuli miał wielkie ręce, łapska jak Pwi z grubymi paluchami i kciukiem inaczej nachylonym niż u ludzi. - Jeśli nie mogą być szczęśliwi, to powinniśmy ich żałować -powiedziała Fava. Potem spojrzała na męża i uświadomiła sobie sens jego słów. - Chcesz powiedzieć, że jesteś Pwi, ale masz serce człowieka? Ciężko ci jest być szczęśliwym dzisiaj, bo żyjesz dniem jutrzejszym? Pojęła, że tak to wygląda. Tuli, podobnie jak jej ojciec, wędrowiec ducha, zawsze czyni jakieś plany, ciągle myśli o jutrze. Nie dostrzegała do tej pory tego podobieństwa. Poślubiła kogoś takiego jak jej ojciec. - Nie jestem ani człowiekiem, ani Pwi - powiedział Tuli. - Jestem Tcho-Pwi, nie człowiek, ten, który nie ma rodziny. Mogę nosić waszą odzież, nawet wyglądać jak Pwi, ale w sercu nie będę Pwi. Tak samo nigdy nie stanę się całkowicie człowiekiem. Nie odczuwam kwea równie mocno jak wy. Nie czuj ę wrogości płynącej z tego noża tak, jak ty czujesz. Dla mnie to jest po prostu kawałek drewna i metalu. Ale w niektórych sprawach odczuwam kwea. Czuję miłość, która wypływa z ciebie i chociaż cię kocham, boję się, że ta ludzka część moj ej istoty nie pozwoli pożądać cię tak, jak ty pożądasz mnie. Nie jestem Pwi. A nawet gdybym był, to pamiętam, jak żyłem. Wiesz o tym, że mój ojciec bił mnie i trzymał przykutego do ściany, jak jednego ze swoich psów. Mojaprzeszłośćjest taka mroczna, nie znajduję w niej wielu przyjemnych rzeczy. A kiedy patrzę w przyszłość -nie widzę wielu powodów, by czuć się szczęśliwy. To może dlatego, gdy jestem z tobą, chciałbym, żeby czas się zatrzymał, żeby każda chwila ciągnęła się bez końca. Myślę, że najbardziej pragnę, by na parę dni zapomnieć o świecie, o przeszłości i przyszłości, i móc cieszyć się tobą. Fava jakiś czas stała w milczeniu. - Rozumiem... tak mi się wydaje. Gdybym mogła dać ci takie dni, zrobiłabym to bez wahania. Ale nie wiem, jak to zrobić. - Favo - powiedział Tuli - twój ojciec zaproponował mi, żebym został jego uczniem, żebym nauczył się wędrówek ducha. Dotknął jej ramienia. Przez chwilę Fava miała przeczucie czegoś złego. Chaa zabierze jej Tulla, jak handlarz niewolników wloką- 68 cy swój towar do odległych krain. Sądząc z tonu, jakim Tuli oznajmił jej nowinę, była to prośba o pozwolenie. W zamyśleniu skinęła głową. Zastanawiała się, czy wyrazić zgodę. - Powiedział ci o tym dwie noce temu, kiedy nad j eziorem wziął cię na bok, prawda? - Tak - odparł cicho Tuli. Fava patrzyła na niego. Według obyczajów przyjętych przez Pwi stał nieco za daleko od niej, twarz miał nieprzeniknioną, tajemniczą. Tuli ciągle coś przed nią ukrywał. Czasem, przez krótkie chwile, potrafiła odszyfrować go tak łatwo, jakby był Pwi. Bardzo chciała, żeby tak było zawsze. Łaknęła tego, by dla niej był jak otwarta księga. - Ukrywasz coś przede mną - powiedziała. - Ciągle to robisz. Masz tajemnice, które nas rozdzielają. - Nie czekam na twoje przyzwolenie - westchnął Tuli. - Nie proszę cię o radę. Ostatniej nocy wykradłem się z domu, żeby spotkać się z twoim ojcem. Dał mi naparu jasnowidzenia, żeby otworzyć oczy mego ducha. Fava rozdęła nozdrza. Krew żywiej popłynęła w jej żyłach. Była zła. Starała się powściągać, ale słowa zdawały się ulatywać z ust mimo woli. - Czy ty widzisz we mnie żonę? Czy tylko udawałeś, że mi się oddajesz w weselnym kręgu, a potem zacząłeś ukradkiem wypełzać z naszego łóżka? Tuli odsunął się o krok. Na twarzy malował mu się wyraz zaskoczenia, jakby nie był w stanie wyobrazić sobie, że Fava może się rozzłościć. - Przepraszam - powiedział. - Chciałem tylko cię chronić! Podszedł bliżej, jakby chciał ją uściskać. Z gardła Favy wydobył się zduszony krzyk: - Nie musisz mnie chronić! -Uderzyła go mocno w klatkę piersiową. Znała swoją siłę. Gdyby Tuli był człowiekiem pełnej krwi, cios mógłby złamać mu kilka żeber. Odskoczył jak ukąszony. - Nie widzisz, co robisz?! - zapytała. Stała dysząc, szukała odpowiednich słów. Gdyby Tuli był Pwi, widziałby ból i rezygnację w jej oczach, gdy dowiedziała się, że zataił przed nią sprawę takiej wagi. Gdyby był Pwi, nigdy nie wziąłby nieprzyjaznego noża i nie pokazywałby jej tego. Gdyby był Pwi, czułby kwea jej miłości promieniującą do niego na odległość i nigdy nie ośmieliłby się nadużyć jej zaufania. 69 Ale on nie był Pwi, tylko uczuciowym kaleką, ślepym na kwea. Gdyby był beznogim kaleką żebrzącym przed karczmą, jego upośledzenie byłoby mniejsze w oczach Favy. Odwróciła się, wybiegła za drzwi i stała, zastanawiając się, co dalej robić. Nieomal dławiła się nieszczęściem. Powietrze było chłodne tego wieczoru. Fava usiadła na pieńku do rąbania drewna. Gapiła się na kremowe wióry olchowe przy stosie porąbanego drewna. Nie znajdowała sposobu, żeby wytłumaczyć Tullowi, co do niego czuje. Zawsze wiedziała, że ludzkie pochodzenie czyni go innym, trudniejszym do współżycia, ale też nieustannie miała nadzieję, że jakoś to przezwycięży. Teraz zobaczyła prawdę: Tuli nigdy nie pokocha jej tak głęboko, jak uczyniłby to prawdziwy Pwi. Zawsze będzie istniała między nimi przepaść nie do pokonania. Tuli podszedł do niej. Jego cień padał na plecy Favy. Przez chwilę nie mogła powstrzymać się od płaczu. On nie próbował jej nawet dotknąć. Zdawało się, że kwea miłości promieniuje z niego, jakby jej włosów i pleców dotykały gorące palce. - Kocham cię - wyszeptał Tuli. Fava przypomniała sobie coś, co powiedział ojciec, kiedy była dzieckiem: - Ludzie muszą dużo mówić o swoich emocjach, bo słabo je odczuwają. - Powiedział to jako dowcip, ale teraz Fava widziała gorzką prawdę kryjącą się w tych słowach. Słowa. Taki ułomny nośnik wrażeń. Otarła łzy z oczu i przypomniała sobie, że Tuli nie j est w stanie ogarnąć jej uczuć. Jeśli kiedykolwiek ma zrozumieć, co ona do niego czuje, to musi mu o tym powiedzieć, nie czekając aż poczuje jej kwea. - Wiem, że mnie kochasz i wiem, że jesteś inny niż ja. Tuli stanął za nią i otoczył ją ramionami. Wzięła go za wielkie dłonie i po prostuje trzymała. - Jeśli polujesz na szczęście w przyszłości jak jaki człowiek, to będzie ci potrzebna praktyka u mojego ojca. Życzę ci szczęścia wielkiego jak błonie i radości przewyższającej góry. Tuli spał w ciągu dnia. Pwi pilnowali, żeby burmistrz nie uciekł z miasta. Chaa nie wrócił do domu aż do późnego popołudnia, a kiedy wreszcie przybył, oczy miał zaczerwienione, podkrążone na czarno. 70 Po szybkim obiedzie Tuli poszedł do Chaa, do jego komnaty wędrówki ducha i zapytał: - Czy możesz użyć swych mocy wędrowca ducha, by znaleźć burmistrza? Chaa siedział ze skrzyżowanymi nogami na macie. Podniósł wzrok. - Mogę spróbować, ale to trudne. Jeśli Garamon nie chce się ujawnić, jego duch stanie się dla mnie niewidzialny. - Czy wiesz, gdzie on jest teraz? Widziałeś, gdzie się ukryje w trakcie jednej ze swoich wędrówek? Chaa zawahał się: - Nie. Jego duch jest mroczny, całkowicie pozbawiony światła. W czasie wędrówek ducha unikam dotykania dusz ludzi zepsutych. Tobie się to nie uda. Już dawno temu Terrazin Smokolub uświadomił nam zło płynące z takiego postępowania. - Więc nigdy nie wędrowałeś po przyszłości Garamona? - Nigdy. - To jak ja go znajdę? - Spójrz w siebie. Może już teraz znasz część odpowiedzi - rzekł Chaa. - Ostatniej nocy zacząłeś otwierać oczy duszy i ujrzałeś łowcę niewolników z Rodu Klingi. To może być odpowiedź. Jeśli znalazłeś jego, to w pobliżu możesz znaleźć burmistrza. Tuli przysiadł się do Chaa i spojrzał mu w oczy. - Skąd wiesz? - Nie j estem pewien - powiedział Chaa - ale dotknąłeś Krainy Kształtów i zobaczyłeś fragment przyszłości. Twoje duchowe oczy widziały, że wkrótce będziesz polował na Garamona i dlatego pokazały ci tę cząstkę przyszłych zdarzeń. - Pokazały mi odpowiedź na problem, którego j eszcze nie znałem? - Myślę, że tak - odparł Chaa. - Wiem, gdzie widziałem tego człowieka - powiedział z gorliwością Tuli. - Czaił się na wzgórzu nad moją chatą. - Ale nie wiesz, kiedy to nastąpi - rzekł Chaa. Zamilkł na chwilę i zwiesił ramiona, jakby był zmęczony. Przez dymnik w suficie Tuli słyszał dzieci śmiejące się na zewnątrz. Pośród Pwi panował taki zwyczaj, że jeśli ktoś chciał zbyt gorliwie coś dostać, drugi Pwi zapadał w milczenie i kazał natrętowi czekać. Chaa wykorzystał teraz ten zwyczaj, dając Tullowi do zrozumienia, że jego gorliwość nie jest dobrze widziana. Po trzech minutach Chaa kontynuował: 71 - W Krainie Kształtów nie ma przedziałów czasowych. Musisz się skomunikować z łowcą niewolników z twojej wizji. Taki kontakt jest znacznie trudniejszy niż zwyczajne widzenie, bo musisz dostać się do czyichś myśli i wspomnień. Ale i tak nie jest to takie skomplikowane jak wędrówka duchowa. - Chaa położył ręce na głowie Tul-la. - Oczy twego ducha nadal usiłują się otworzyć. Odpocznij teraz. Musisz być cierpliwy. Spróbujemy za kilka dni. - Już jestem gotów-powiedział Tuli. - Jest jeszcze za wcześnie dla ciebie, żebyś wybierał się powtórnie w podróż po Krainie Kształtów. Nie wiesz, jakie tam czy-chają niebezpieczeństwa - odparł Chaa. - Oczy twego ducha dopiero zaczęły się otwierać, a w ciągu kilku pierwszych wypraw do Krainy Kształtów, za każdym razem będzie ona wyglądała dla ciebie inaczej. Odpocznij kilka dni przed następną podróżą. - Boisz się zjadaczy duszy? Czy Garamon we własnej osobie może mnie zaatakować w Krainie Kształtów? - Nie, jego się nie boję. Ale są gorsze rzeczy niż zjadacze duszy - powiedział Chaa. - Są to... nie potrafię ci tego wyjaśnić. - Opowiedz mi o moich wrogach - poprosił Tuli z nadzieją, że dowie się czegoś więcej. Chaa z trudem dobierał słowa: - Kiedy napijesz się naparu jasnowidzenia, otwiera się część twego ja. Pokazałem ci Krainę Kształtów, a tam ujrzałeś jamę swej duszy, miejsce, w którym przebywajątwe mroczne pragnienia. Widziałeś jak ciemność wylewa się z niej, jak próbuje uciec. Widziałeś płomienie twego ducha tańczące po jej powierzchni, blade rozwidlenia błyskawicy pożerające umykającą ciemność. Wszystko to znajduje siew galarecie, w czymś, co nazywamy skrzepem albo duszą. - Tak, tam była taka kolorowa galareta. - Błyskawica twej duszy toczynieustannąwalkęzjamąduszy-powiedział Chaa. - Zjada ciemność, zanim ta zdoła uciec. Ta błyskawica to twoje wewnętrzne piękno zwalczające ciemne moce. - A ten skrzep? - zapytał Tuli. - To tylko twoje ciało widziane oczami duszy, która je nosi. Kolory to emocje. Formują one chmurę otaczającą zarówno jamę jak i błyskawicę duszy. Chaa sięgnął do stojącego obok dzbana. Przez chwilę Tuli obawiał się, że Chaa wyciągnie napar jasnowidzenia, lecz ten dzban był mały, pomalowany we wzór z żab. Chaa pił długo, woda spływała mu z kącików ust. 72 - W większości przypadków jama i błyskawica duszy utrzymują rodzaj równowagi. Jasna błyskawica nie zwycięża ciemnej, a jama duszy nie rozszerza się za bardzo. Ale w przypadku niektórych wędrowców ciemność wypływa nieprzerwanie z jamy i zatapia błyskawicę. Ci, którzy tego doświadczą, tracą świadomość swego wewnętrznego piękna, swojej boskości i wysyłają własną ciemność na zewnątrz, usiłując zaciemnić dusze bliźnich. Tylko z rzadka zagości w nich -choćby i mała - błyskawica. Takie stwory stają się zjadaczami duszy. - Jak mogę je zabić? - zapytał Tuli. Chaa zastanawiał się przez chwilę. - Nie możesz. Możesz się im natomiast przeciwstawiać. Zamiast zabijać, lepiej pamiętaj o ich wewnętrznym pięknie. W nich także płonie ogień boskości, tyle że jest ukryty. Tuli popatrzył w stronę komory, w której Chaa trzymał zioła. - Powiedziałeś, że czasem zjadacze duszy są ludźmi - powiedział. - Czy znam któregoś z nich? - Nie musisz być wędrowcem ducha, by znać te imiona. - Garamon był jednym z nich - odparł Tuli. - A mój ojciec? Chaa przytaknął. - A co z Favą? Ona prawie nie ma jamy duszy. - Dlatego nadałem jej imię Fava, od gruszy, najwdzięczniejszego z drzew. Ona daje innym tylko światło. Tuli siedział zamyślony. Zaskoczyły go rozmiary własnej jamy duszy. Była taka wielka w porównaniu z jamą Favy. - A jak jest z ptakami i zwierzętami, co z czasem i przyszłością? - zapytał. - Nie widziałem tego wszystkiego. W ogóle widziałem mało. - Prawda - rzekł Chaa. - Oczy ducha otwierają się powoli. Udało ci się tylko przelotnie spojrzeć na Krainę Kształtów. Jest nieporównywalnie większa niż to, co zobaczyłeś. Przez kilka pierwszych wędrówek, jak do niej wejdziesz będzie inna za każdym razem. Gdy oczy ci się otworzą, będziesz widział wyraźniej. Są tam byty - nie jamy, nie błyskawice i nie skrzepy - które mogą mieć na ciebie wpływ. Nie potrafię ich jednak nazwać. Niektóre mogą ci wyrządzić krzywdę, inne -pomóc. Większość jest obojętna. Czas jest tam rzeką, której nie możesz zatrzymać. Są tam zwierzęta, rośliny, a nawet kamienie. Większość z nich istnieje w takiej samej formie jak ludzie. Z czasem nauczysz sieje widzieć. Musisz nauczyć sieje cenić, bo także w nich płonie światło boskości. Wkrótce wyślę cię ponownie do Krainy Kształtów. Zobaczysz 73 wtedy więcej, zaczniesz się uczyć nawiązywania kontaktu - dostrzegania myśli i uczuć innych istot. Ale nawet nawiązywanie kontaktu to podrzędna umiej ętność. Kontaktowanie się w stosunku do wędrówki ducha jest jak raczkowanie niemowlęcia w porównaniu do tańca. Zanim się nie nauczysz nawiązywania kontaktu, nie będę mógł nauczyć cię wędrówki w przyszłość. Na razie - odpoczywaj. - Kiedy ty idziesz na wędrówkę ducha - zapytał Tuli - też potrzebujesz wypoczynku? Widziałem czarowników Rodu Klingi na skraju śmiertelnego wyczerpania. Ty nie jesteś w lepszym stanie, gdy podejmujesz wędrówkę. - Wędrówka ducha wymaga skupienia, zogniskowania się -powiedział Chaa. - Przeszłość się nie zmienia. To prosta linia prowadząca do tego, co już było. Nie możemy tu niczego zmienić, więc oglądanie przeszłości jest łatwe. Ale przyszłość jest ogromna i złożona. Gałęzie drzewa rozwidlają się w tak wielu miej scach, że wspinanie się po nich wymaga głębokiej koncentracji. Można ją osiągnąć tylko po opuszczeniu własnego ciała. Jest się wtedy związany z przeszłością i teraźniejszością najcieńszą nitką. Dopiero w takim stanie można się odpowiednio skoncentrować, by tworzyć przyszłość. - Tworzyć? - Tak. Tworzyć. - Chaa zmarszczył czoło. - To właściwe słowo. Przyszłość istnieje bez naszego udziału, ale każda chwila daje nam możliwość przeprowadzenia zmian, więc musimy organizować, tworzyć przyszłość. - Przeciągnął się, podniósł wzrok. - Powiedz mi więcej - domagał się Tuli. Chaa westchnął, potarł oczy. Cisza przeciągała się i Tuli uświadomił sobie, że Chaa znów go karze za nadgorliwość. W końcu Chaa odezwał się: - Rozczarowałeś mnie. Ciągle mówisz o polowaniu, zabijaniu, o wrogach. Wędrowiec ducha nie jest myśliwym. Wędrowiec ducha nie jest zabójcą. Nie ma wrogów. Czas, byś już poszedł. Ale chcę, żebyś coś dla mnie zrobił. Idź do domu teraz, w ciemności. Poświęć na każdy krok trzydzieści sekund i za każdym razem wybieraj najlepsze miejsce do postawienia stopy. Pamiętaj przy tym, że każde źdźbło trawy jest emanacją życia równie silną jak twoje własne, że każdy robak czy owad, którego zmiażdżysz, ceni życie nie mniej niż ty swoje. Chcę, żebyś poszedł do domu ostrożnie. Bądź świadom każdego kroku. Pozwól, by pokój, który jest w tobie, prowadził twoje stopy. - Chcesz, żebym doszedł do domu nie nadeptując ani jednego źdźbła i nie miażdżąc ani jednego robaka? 74 Chaa skinął poważnie głową. - Wędrowiec ducha zyskuje ogromną siłę- Może zmiażdżyć człowieka jak robaka. Ale osią sztuki wędrówek ducha jest powściągliwość i dobre zamiary. Dopóki nie wypraktykujesz tych dwóch cech, nie będę cię uczył. Tuli wstał ostrożnie. Fava i Wayan już zjedli i poszli do domu. Ruszył więc w drogę powrotną samotnie. Przejście normalnie zabrałoby mu nie więcej niż pięć minut, ale po wyjściu z domostwa Chaa Tuli zdjął mokasyny i zaczął ostrożnie skradać się w świetle księżyca. Trzymał się najbardziej wydeptanej części ścieżki. Palcami stóp usuwał źdźbła traw, wymacywał miękkie ciała robaków. Zimny grunt znieczulał stopy Tulla, utrudniając mu zadanie. Powrót do domu zabrał mu prawie całą noc. Wczesnym popołudniem Phylomon Gwiezdny Żeglarz dohalso-wał do długiego fiordu u ujścia Zatoki Smilodońskiej i rozpoczął podróż w górę rzeki, by dostać się do samego miasta. Żagle opadły, jak tylko opuścił pełne morze. Jego także opuściła energia. Mimo zimnego wiatru stary Gwiezdny Żeglarz miał na sobie skąpe ubranie. Zdał się na jasnoniebieski symbiont, który nosił dla osłony jak drugą skórę. Rosnące na wzgórzach po obu stronach fiordu wielkie sekwoje rzucały cień na wodę. Rzeka wydawała się spokojna jak laguna. Dzięcioły stukały w drzewa, a szare wiewiórki i sójki robiły rejwach, żeby zaznaczyć swoją obecność. Pod brezentem z tyłu łodzi leżał oberżysta, Scandal. Chrapał. Phylomon przypominał sobie inne wyprawy do Zatoki Smilodońskiej, które odbywał przed setkami lat. Zażywał wtedy serum. Narkotyk pozwolił mu zapamiętać wszystko, nawet najdrobniejsze szczegóły. Osiemset lat temu nic tutaj nie było. Po raz pierwszy przybył tu, żeby zobaczyć, jak powodzi się leśnym mastodontom, które sprowadził tujego ojciec. Sekwoje były młodsze, twardsze. Ponownie przy-żeglował tu dwieście lat temu. Miał z sobą ładunek odzieży dla ne-andertalskiej wioski rybackiej. Tubylcy pomalowali sobie ciała na niebiesko, gdy zobaczyli Phylomona, i zaczęli mu oddawać cześć jak bogu. Tamtego gorącego wiosennego dnia Pwi wędzili ryby. Przypiekali j e powoli na gałęziach wbitych przy brzegu. Oleisty dym wirował między drzewami i wisiał ciężką powłoką blisko ziemi. Szaman gorzko skarżył się Phylomonowi, że w walkach z łowcami niewolników zginęli wszyscy starzy mężczyźni i teraz nie ma kto uczyć 75 chłopców. Była to naiwna próba zatrzymania Phylomona, by dzielił się z Pwi swą wiedzą, ale Phylomonmimo wszystko opuścił wioskę. Gdy wrócił dwieście lat później, wioski już nie było. Ziemianki zapadły się w ziemię. Zniknęły nawet kamienne kręgi, które wskazywały miejsce na ognisko. Phylomon zastanawiał się, czy wioska uniknęłaby zagłady, gdyby wysłuchał słów starego szamana i nauczył młodych, jak bronić się przed łowcami niewolników. W tym czasie Phylomon był wojownikiem. Wraz z żoną i synami przywodził oddziałowi Pwi. Miał nadzieję, że któregoś dnia zaatakuje Bashevgo. W szeregach partyzantów znajdował się wielce obiecujący Pwi, właściwie dziecko z ledwie zaznaczonymi muskularni i gniewem w oczach. Nazywał się Terrazin Smokolub. To w tym właśnie obozie Terrazin po raz pierwszy wywołał smoka z gniazda, młodego, brązowego tyranoptaka. Purpurowe, paciorkowate oczy wystawały mu z krwistoczerwonej wężowej głowy. Machał trującym rogiem i wlepiał wzrok w Pwi. Psychiczna więź między Terrazinem a jego zwierzęcym przewodnikiem przerażała obecnych. Phylomon spojrzał w oczka smoka i stwierdził, że wyglądają znajomo. To były oczy Terrazina. Podobieństwo, związek pomiędzy tymi dwiema istotami, wstrząsnęły Phylomonem. „Nie powinno mnie to dziwić, że Terrazin jest taki bezlitosny," myślał. „Nie powinno mnie dziwić, że ten wojownik oszalał i zabił tak wielu." Niebieska skóra Phylomona napięła się, jak gdyby przygotowywała się do odparcia ataku. Stary symbiont poczuł jego niepokoje. „Nie boję się," powiedział Phylomon symbiontowi. „Postarzałem się tylko. Czuję się starszy niż te moje tysiąc lat." Phylomon dojrzał wreszcie miasto. Mewy leniwie krążyły nad brzegiem, od czasu do czasu przelatywały kormorany. Strażnicy w karczmie stojącej nad miastem dostrzegli Phylomona, pomachali mu i wypalili z jednego z dziewięciocalowych dział. Tu, w Dziczy, było to kolosalne marnotrawstwo prochu. Scandal obudził się, spojrzał na miasto i uśmiechnął się na widok rodzinnych stron. - Ha, ha - roześmiał się. - Wystrzelili na naszą cześć z działa. Wspaniałe powitanie! Phylomon przyglądał się czarnym kamieniom domów i zajazdów. Miał w sobie jakieś mocne, dziwne przeczucie. Wyczuwał je, ale nie potrafił wytłumaczyć. - Czy dobrze znasz Tulla? - zapytał. Gdy wypowiedział te słowa pojął, skąd bierze się jego niepokój. Tuli pochodził z tego mia- 76 sta, a Terrazin tu właśnie posiadł potęgę. Tuli wybrał na swego zwierzęcego przewodnika węża morskiego, a Terrazin - smoka. Oba stworzenia uformowane zostały przez Gwiezdnych Żeglarzy. Dziwny zbieg okoliczności, lecz Phylomon nie był w stanie go podważyć. - No cóż, znam go od ośmiu lat - powiedział Scandal. - Ufasz mu? - Oczywiście -odparł Scandal. -Jest uczciwy. Kiedy miał piętnaście lat, wysłałem go na południe, do White Rock z ładunkiem piwa. Nie rozbił nawet jednej beczki. Phylomon odwrócił się i spojrzał na Scandala. - Czy łatwo mu przychodzi krzywdzenie bliźnich? Scandal usiadł, zaskoczony. Phylomon domyślił się, że Scandal boi się odpowiedzieć. Wreszcie Scandal westchnął: - Trochę mnie przeraża. Wiesz, jak to jest. Możesz przez całe życie być czyimś sąsiadem i okazuje się, że tak naprawdę, to go nie znasz. Kocham tego chłopca, ale kiedy byliśmy w Craalu i rycerze Klingi wychłostali go, mógł po prostu po cichu odejść. Ale nie, on musiał złapać za miecz i pozabijać ich. Ma silne poczucie sprawiedliwości. - Co widziałeś w jego oczach po walce? Scandal poruszył się niespokojnie na swoim miejscu. Phylomon wpatrywał się w niego, czekając na odpowiedź. - To była jatka. Handlarze niewolników nie dorównywali mu w walce. On chciał czegoś więcej niż krwi, więcej niż sprawiedliwości. Był taki odprężony, jakby dopiero co się kochał. Moja żona mawia, że Tuli ma w oczach rewolucj ę. Ale j a współczuj ę każdemu, kto natknie się na niego trzymającego nagi miecz w garści. Powiem prawdę: jego krwiożerczość przeraża mnie. - Kochasz go, ale się go boisz? - zapytał Phylomon. - Ja też. Zastanawiał się, rozważał podobieństwa, starał się sformułować myśl. Strzał armatni poderwał mieszkańców. Przybiegli na nabrzeża. Phylomon pilnie wypatrywał Tulla, ale nie znalazł go na brzegu. Dom burmistrza był spalony do fundamentów. Popioły jeszcze dymiły. Tłum Pwi biegł na północ przez sekwojowy most. Krzyczeli, że Phylomon pojawił się w mieście. W gospodzie „Pod tańczącym księżycem" piwo tego wieczoru lało się strumieniami. Wokół Phylomona zebrał się tłum. Scandal usiadł przy stole sąsiaduj ącym z klatką, w której zamknięty był „ptak" z Gorącego Lądu. Zwierzę wydzielało kwaśny odór. Stwór był ra- 77 czej jaszczurem, zwisał ze szczytu klatki, trzymając się prętów szponami u pokrytych łuską palców. Scandal karmił zwierzę kawałkami mięsa ze swojego talerza i przez cały czas gadał. Nic z tego, co powiedział Scandal, nie zaskakiwało słuchaczy, choć karczmarz starał się jak mógł. Nowiny o armiach Craala odległego o tysiąc mil nie wywierały na nich wrażenia - choćby liczbę żołnierzy mnożyć w nieskończoność. Wieśniacy słyszeli już od Chaa, jak to kreatory uformowały małych ludzi, żeby wypróbować na nich genocyd. Ale Pwi sienie bali. Phylomon zrozumiał, dlaczego tak się dzieje: Pwi nie byli w stanie poczuć strachu przed kreatorami, bo kreatory nigdy ich jeszcze nie zaatakowały. W umysłach Pwi nie powstała jeszcze zła kwea związana z tymi stworami. - Dotarliśmy więc do Fortu Storm - mówił Scandal, opisując ostatnie stadia podróży. - Mieliśmy nadzieję, że trochę odpoczniemy. A śnieg walił przez cały czas. Napadało na pół metra w niektórych miejscach. Pewnie pomyślicie, że w takich okolicznościach ludziska ucieszą się z naszego przybycia: oto uczciwi ludzie uciekli z Craala. Nic z tego. Ani mnie, ani Phylomona nie powitano tam przyjaźnie. Przysięgam, że co najmniej z połowa gości oberży, w której się zatrzymaliśmy, to byli piraci - łowcy niewolników, którzy przybyli tu na zimę z Bashevgo. Fort Storm, położony na skraju Dziczy u granicy z Craalem, od dawna słynął z podejrzanych interesów. - Mówię wam, chłopaki, miasto przepełnione było chciwymi draniami - opowiadał Scandal. - To byli nie tylko piraci, ale także kupcy, wcale od piratów nie lepsi. Oślizgli, jakby się kąpali we własnym tłuszczu. Za nic w świecie nie przeszedłbym się po tym mieście samotnie. O tak, wszystko się zmieniło. Kiedy byłem chłopcem, Fort Storm zaliczał się do naszych sojuszników i to takich - na mur! Teraz to przyczółek Craala. Z dawnych czasów została tylko nazwa. Phylomon poczuł, jakby nagle atmosferę izby coś zelektryzowało. Pojawiło się napięcie. Opowieści o odległych armiach nie zmąciły dobrego nastroju Pwi, ale historyjka o zdradzie czającej się w pobliżu ich sadyb wywołała ogólne poruszenie. Przez frontowe drzwi do karczmy wkroczył Tuli z Favą i jakąś dziewczyną z rodzaju ludzkiego. Phylomon skinął na nich, by się dosiedli. Przepchnęli się do niego przez tłum. - Dobrze cię znowu widzieć - powiedział Tuli, klepiąc Phylomona po ramieniu. Phylomon spojrzał Tullowi głęboko w oczy. 78 - I ciebie dobrze widzieć. - Choć nie ujrzał smoczego wejrzenia we wzroku chłopaka, coś się jednak zmieniło. - Jak rozumiem, powinienem ci pogratulować. Zdążyłeś się ożenić od naszego ostatniego spotkania? - Tak - odparła Fava. Usiedli razem, a tymczasem Scandal zaczął opowiadać tłumnie zgromadzonym słuchaczom, j ak wraz z Phylomonem ukradli łódź, żeby uciec z Fortu Storm. Obie dziewczyny, Fava i ciemnowłosa kobieta z rodzaju ludzkiego, siedziały sztywno wyprostowane, z napiętymi mięśniami. Phylo-mon zgadł, że skrępowane są jego towarzystwem. Jako ostatni z Gwiezdnych Żeglarzy, był bardziej legendą niż człowiekiem. Mimo to, Tuli zachowywał się wobec niego serdecznie i familiarnie. - Słuchałem, co mówią u was w mieście - powiedział Phylo-mon. - Zdaje się, że udało ci się tu dotrzeć z nienaruszonym jajem węża. Cieszy mnie to. I chyba powinienem być dumny, że kreatory aż tak wysoko mnie cenią, że przysłały tu jednego ze swoich posłańców, aby mnie zabił. Ty i Chaa nieźle sobie poradziliście z tą bestią. Niemniej jednak wywołało to złąkwea wśród Pwi. Być może, zrozumieją teraz, jak groźne są kreatory. - Taaak - rzekł Tuli. - Pwi wymaszerują, jak tylko będziesz gotów. Przez ostatnich kilka dni kazałem chłopcom ćwiczyć walkę na miecze. Ale powiedz, jakie wieści przynosisz? Czy udało ci się uratować tych maleńkich ludzi? Phylomon rozparł się w krześle. - Szare ptaki zaatakowały nas dwukrotnie w ciągu czternastu dni. Obserwowały nas z bezpiecznej wysokości, a potem leciały za nami aż do doliny wypełnionej mgłą. Uciekliśmy przed nimi nocą. Udało nam się zabrać dziewięćdziesięcioro małych ludzi do wioski Okanjara. Dobrze zapłaciłem tubylcom za zajęcie się naszymi podopiecznymi. - Ni ebieskoskóry nachylił siei splótł ręce. -Widziałeś robala, którego kreatory wysłały po mnie. Czy wyglądał dokładnie tak samo jak robale, które wypróbowywały na małych ludziach? - Tak - odparł Tuli. - Tyle że był większy i miał niebieskiego symbionta. Takiego jak twój. - Niepokoi mnie to - powiedział Phylomon. - Jesteś pewien, że robal został zabity? - Pwi przestraszyli się go, więc spalili korpus na popiół - wtrąciła się Fava. - A Chaa wcześniej obdarł go ze skóry - powiedział Tuli. 79 Phylomon spojrzał na nich, nagle zaniepokojony: - Zabiał symbionta? Gdzie jest teraz skóra? - Wyprawia ją w szopie za domem - odparła Fava. Gwiezdny Żeglarz rozejrzał się szybko po pokoju. - Muszę ją zobaczyć. „Po raz pierwszy mam pewność," myślał Phylomon, „Chaa bawi się mną jak kot myszą." Zdał sobie sprawę, że musiał okazać zdenerwowanie, bo Tuli zaczął sięsumitować: - Nie chciał zrobić nic złego. Wziął ją tylko jako trofeum myśliwskie. - Jesteś zbyt naiwnym szczeniakiem, żeby zrozumieć, o co mu chodzi - odparował Phylomon. Przeprosił i wstał od stołu. Wyszedł z karczmy. Chłodny wiatr niósł zapach morza. Phylomon maszerował ulicą marynarskim krokiem. Po tygodniu spędzonym na łodzi nogi nadal odmawiały mu posłuszeństwa. Tuli, Favai czarnowłosa dziewczyna posuwali się za nim. Zeszli szybko ze stoku wzgórza ulicą prowadzącą przez dzielnicę ludzi. Budynki w tej części miasta wzniesione zostały z szarego kamienia. Phylomon nie chciał, żeby widziano, jak bardzo niepokoi go los symbionta zdartego z robala. Była to potężna broń i nie byłoby dobrze, gdyby inni dowiedzieli się, jak łatwo można ją zdobyć. Postanowił odciągnąć uwagę towarzyszy od tej sprawy. Gdy przechodzili obok dymiących zgliszcz domu burmistrza, zapytał: - Aten artysta, którego uratowałeś? Mam nadzieję, że dochodzi do siebie po napadzie? - Taaa... - odparł Tuli. - Poprawiło mu się trochę. Phylomon przeszedł przez sekwojowy most i teraz szedł wzdłuż drewnianych ziemianek Pwi pokrytych butwiejącymi dachami. Kiedy dotarł do domostwa Chaa, obszedł je dookoła. Na tyłach znalazł rozpiętą skórę robala, jak futro zdarte z niedźwiedzia. Skóra miała jasnoniebieski kolor. Symbiont był nadal żywy i zdrowy. Phylomon dotknął go. Nieomal wyczuwał, jak symbiont szuka nowego nosiciela. - Widzisz - powiedziała Fava. - Jest tutaj, tak jak mówiłam. Phylomon schylił się i dokładnie obejrzał cięcia nożem. Z pochwy noszonej na nodze wyciągnął własny nóż, podważył nim gwoździki, którymi skóra przybita była do desek i przyłożył do siebie oba skraje skóry symbionta. Pasowały idealnie - cięcie w cięcie. Chaa nie zmarnował ani kawałka skóry. A przecież Chaa jest wędrowcem 80 ducha, posiadł ogromną wiedzę. Nie mógł być tak głupi, żeby zostawić oczekującego na nosiciela symbionta samego. Chaa musiał przecież wiedzieć, że długowieczność granicząca z nieśmiertelnościąjest w zasięgu jego ręki. - Co zamierza Chaa? Co on sobie myśli? - wyszeptał Phylo-mon bardziej do siebie niż do innych. - Był zajęty przez ostatnich kilka dni - pospieszył z odpowiedzią Tuli. - Uczynił ze mnie ucznia. Chce, żebym został wędrowcem ducha. Phylomon okręcił się na pięcie i schwycił Tulla za ramię. Spojrzał mu głęboko w oczy. - Czego się do tej pory nauczyłeś? - Niczego - odparł Tuli obronnym tonem. - Odebrałem dopiero pierwszą lekcję. Zaczął... próbował otworzyć mi oczy. - Phylomon wzmocnił uścisk. Tuli usiłował się wyszarpnąć. - Czego się boisz? - zapytał Tuli. Phylomon spojrzał głęboko w jasnozielone oczy Tulla szukając... czegoś. Tuli wyglądał na urażonego, zmieszanego. Phylomon pomyślał, że chłopiec zasługuje na lepsze traktowanie. Latem podróżowali razem miesiącami. Razem pracowali, pocili się i rozpaczali, gdy nie udało się im polowanie na młode węże, które chcieli przyprowadzić do Zatoki Smilodońskiej. Potem szukali jaj węży jako ostatniej deski ratunku. Gdyby nie Tuli, ich poszukiwania spełzłyby na niczym. Chłopiec zasługiwał na to, żeby traktować go jak przyjaciela. - Przepraszam, nie chciałem cię skrzywdzić. Ja... nie chcę, żebyś uczył się na wędrowca ducha. - Phylomon starannie dobierał słowa. - Czyniąc to odwracasz się plecami do przyszłości. W South Bay otwierany jest właśnie college, w którym podjęte zostaną próby odcyfrowania technologii moich przodków. Za pięćdziesiąt lat zaczną do nas docierać fale radiowe z Ziemi. Będziemy w stanie odkryć na nowo, jak nasi przodkowie wkroczyli w wiek atomu. Mógłbyś pomóc w budowaniu anten do odbioru sygnałów radiowych. Mógłbyś poznać ich medycynę, ich maszyny, ich statki kosmiczne. Cała starożytna wiedza Gwiezdnych Żeglarzy mogłaby należeć do ciebie. Nie powinieneś zostać wędrowcem ducha. - Za pięćdziesiąt lat? - zapytał Tuli. - Dla ciebie to nic, ale ja będę już stary, gdy sygnały do nas dotrą. Poza tym, nasi przodkowie wysyłali sygnały radiowe przez dziesięciolecia, zanim dokonali naprawdę ważnych odkryć. 6 - Ścieżka bohatera O 1 - Wiem, że droga, którą ci wskazuj ę nie j est łatwa - powiedział Phylomon. - Musisz być cierpliwy. - I patrzeć, jak moi bliscy umierają? Widziałeś Ród Klingi na naszej granicy. Czy naprawdę wierzysz, że mamy te pięćdziesiąt lat, żeby czekać i studiować? - Tuli wyrwał się z uścisku Phylomona i krzyknął zrozpaczony - Muszę znaleźć jakiś sposób, żeby ich teraz pokonać! Potrzebuję broni! Phylomon spojrzał Tullowi w oczy. Jego słowa były bluźnier-stwem. Żaden wędrowiec ducha przy zdrowych zmysłach nie ćwiczyłby ucznia, który potraktowałby siłę duchowąjako broń. Nagle przypomniał sobie scenę sprzed trzystu lat: Stał na polu bitwy. Okolica pokryta była popiołem, usiana skręconymi ciałami. Na pagórku stał dąb równie poczerniały jak trupy z pobojowiska. Pod nim spoczywał smok, zwyczajny rogaty smok, jeden z wielu stworzonych przez Gwiezdnych Żeglarzy dla ochrony Calli przed pteradonami i pterodaktylami, które chciałyby przefrunąć tutaj z Gorącego Lądu. Ale ten smok był poczerniały, a jego pióra osmalone, jakby dosięgną! go ogień. Kiedy Phylomon zbliżył się, smok uniósł skrzydła: pod nimi spoczywał chłopiec, neandertalczyk o przenikliwych niebieskich oczach głęboko osadzonych pod łukami brwiowymi, oczach rozpalonych wściekłością i włosach tak jasnych, że prawie białych. To był Terrazin Smokolub. Wspomnienie było tak czyste, tak przerażające, że Phylomon wstrzymał oddech. Przed oczami przemknęła mu ostatnia bitwa w Wojnie Talentu. Blanki Bashevgo rozłupywane wybuchami, działa laserowe namierzające się nawzajem promieniami, umierające legiony żołnierzy. Phylomon zaczął ciężko oddychać. Wspomnienie przeraziło go bardziej niż powinno. Nie był nawet w stanie przeanalizować przyczyn swego stanu ducha. „Czuję twój strach", wyszeptał symbiont. - Dobrze się czujesz? - zapytał Tuli. Phylomon znów popatrzył mu w oczy. Tak, to oczy Terrazina - wraz z ich wściekłością, desperacją, szaleństwem. Gwiezdny Żeglarz zamknął oczy i wyszeptał do swojego symbionta: - Zabiłem wielu ludzi za to, co zrobili. I to było sprawiedliwe. Ale nigdy nie zabiłem nikogo za to, co mógłby zrobić. „Koło się zamknęło," powiedział do siebie, „chodziłem po obrębie koła przez wszystkie te lata. I oto jestem tutaj, w Zatoce Smi-lodońskiej. I wszystko zaczyna się od nowa." To, co Chaa powiedział po swojej ostatniej wędrówce ducha, nagle nabrało dla Phylomona sensu. Chaa zajrzał w przyszłość, pró- 82 bując się dowiedzieć, dlaczego wymarły węże morskie, a potem powiedział Phylomonowi: - Tuli może zakończyć wojnę w dwa lata. W pojedynkę może zniszczyć narody Craala i Bashevgo, pokonać Panów Niewolników. Umrzesz w ciągu dwóch lat. Phylomon miał nadzieję, że Tuli stanie się wielkim panem wojny, ale teraz zrozumiał, co się szykuje. Jeśli Tuli był drugim Terrazi-nem, to oczywiście pokona Panów Niewolników. Ale jeśli Tuli rzeczywiście jest drugim Terrazinem, to Phylomon nie ujdzie z życiem. Jakie szansę mająCraal i Bashevgo wobec takiego potwora? Ich sześć milionów z Rodu Klingi przeciwko Tullowi. Opór, który stawią, będzie równie skuteczny jak opór trawy wobec kosy. „Wyczuwam strach," wyszeptał symbiont. Skóra Phylomona stwardniała, mimowolnie przygotowując się do odparcia ataku. „Chaa," myślał Phylomon, „ty głupi, młody wędrowcze ducha. Żeby mieć takie nadziej e! Już raz, za wielką cenę, udało mi się zniszczyć Terrazina! Cena doprawdy była wielka!" Phylomon zobaczył prawdę, jakby w jego umyśle otworzyły się drzwi. „Wydaje ci się, że wyćwiczysz Tulla? Że utrzymasz potwora na uwięzi, a potem, kiedy wygra twoją wojnę, zabijesz go? Myślisz, że uda ci się go poświęcić tak, jak poświęciłeś swoich synów?" Phylomon wziął jasnoniebieskiego symbionta, przeniósł go przez ulicę i wrzucił do wody. Przez resztę popołudnia Phylomon polował na Chaa, ale wędrowiec ducha unikał go aż do zmierzchu. Znalazł wreszcie Chaa stojącego, wedle obyczaju ludzi, z wędką w ręce przy sekwojowym moście. Obok stał drewniany ceber z przynętą. Wędrowiec ducha spojrzał na Phylomona i uśmiechnął się. - No i jak, miałeś dobry dzień? - zapytał. Linka wędki nie była zanurzona w wodzie. Przynęta - kula wnętrzności kurczaka - wisiała o kilka cali nad wodą. - Szukałem cię - odparł Phylomon. - Wiem - powiedział Chaa. Mrugnął w kierunku chałupy Tulla. - Wiesz, myślę, że Tuli i Favapasujądo siebie. Wszyscy z miasta dali im podarki ślubne. A co ty im dasz? Złoto? Jakiś klejnot? Lojalność starego człowieka? - Wiem, co myślisz - powiedział Phylomon. - Twój plan j est niebezpieczny. 83 Chaa pokiwał w zamyśleniu głową. Pod nimi przetaczały się fale. Nagle zarzucił wędkę i pozwolił, by linka zanurzyła się w wodzie. Niemal w rym samym momencie wyskoczyła wielka ryba i połknęła haczyk. Chaa zmagał się z nią przez chwilę, wreszcie poderwał jąna most. Była podobna do dorsza z ostrymi zębami, ale skórę miała niebieskąjak Phylomon. Chaa popatrzył na niego. - Źle o mnie myślisz, lecz ja wiem, co robię - powiedział i o-winął rybę w koc. Phylomon zamarł, oszołomiony brawurą wędrowca ducha. - Wyrzuć ją! - ostrzegł. Spojrzał na Chaa. - Myślisz, że jestem głupi albo zepsuty? - zapytał spokojnie Chaa. Gwiezdny Żeglarz ruszył do przodu. Wtedy Chaa schwycił ceber na przynętę i ochlapał jego zawartością Phylomona. Niebieska skóra zaczęła palić się w miejscach, w których skropił ją płyn z cebra - pokrywała się bąblami, dymiła. „Amoniak," pomyślał Phylomon. Ale było już za późno. Symbiont dostał konwulsji, rzucił nosiciela na ziemię. Phylomon słyszał w swojej głowie wrzask bólu wydawany przez symbionta: kwas nie był w stanie go skazić, ogień nie mógł go spalić, a czysty amoniak rwał go na strzępy jak kawałek papieru. Chaa podbiegł, postawił Phylomonowi stopę na piersi i ostrzegawczo wzniósł kubeł. Gwiezdny Żeglarz mógł tylko leżeć ciężko dysząc. Jego symbiont doznał szoku i stracił przytomność. Phylomon rozejrzał się. Czuł się skrępowany, że tak łatwo dał się podejść. Obawiał się, że mogli to zobaczyć inni obywatele miasta i dowiedzieć się o jego pięcie achillesowej. - Nie jestem ani głupi, ani zepsuty - powiedział Chaa. - Na wędrówkach ducha schodziłem życie dziesięciu tysięcy istot, a moje ciało pozostało młode. Żyłem znacznie dłużej niż ty. Nie jestem głupi. Wiem jak wy, Gwiezdni Żeglarze, usuwaliście swoje symbionty. A gdybym był zepsuty, to bym cię teraz zabił! Ale nie dybię na twoją skórę. Po raz pierwszy od trzystu lat wpadł nam w ręce żywy symbiont. Czy myślisz, że jesteś jedyny na tej planecie, który pożąda nieśmiertelności albo na nią zasługuje? - Nie - przyznał Phylomon. Chaa odstąpił. - Jestem mężem pragnącym pokoju, lecz wiem, co myślisz. Od tysiąca lat walczysz z Panami Niewolników i przegrywasz. Boisz się opuścić symbionta, żeby twoi wrogowie nie dostali go w ręce. Ale 84 teraz moja i Tulla kolej na podjęcie walki. Ostrzegam cię: zostaw mnie i moją rodzinę w spokoju! Rozdział 5 PURPUROWA NOC Na następne cztery dni do Smilodon Bay powróciła codzienna rutyna. Tuli spędzał poranki i popołudnia na polu za miastem z Favą, Phylomonem i gromadą Pwi. Ćwiczyli z mieczami, dzidami, tarczami i neandertalskim kutow - ciężkim jak maczuga toporem o podwójnym ostrzu. Pole ćwiczebne bywało zatłoczone, gdyż Pwi i nieliczni ludzie napływali z okolicznych miast i z interioru. Często ćwiczyło naraz ponad sześćset młodych mężczyzn i kobiet, takich jak Tuli i Fava. Przybywały też dzieci powyżej dwunastego roku życia i starcy, którzy ostatnią swoją bitwę powinni stoczyć dawno temu. - Czy widziałeś kiedy taki tłum - zachwycała się Fava. Musiała przekrzykiwać rumor wywołany waleniem maczug o tarcze, trzask drewnianych mieczy treningowych, śmiech i okrzyki bólu. - Z całą pewnością tworzymy wielką armię! Panowie z Bashevgo nie spodziewają się ataku z naszej strony! Tuli nie miał serca, żeby jej opowiedzieć, jak to w Bashevgo, na górskiej drodze przez sześć godzin przyglądał się mijającej go armii - dziesięciu tysiącom wojowników i opancerzonych mamutów. - Tak, rośniemy w siłę - mówił. W Dziczy broń palna od dawna stanowiła rzadkość, a dostawy prochu były nieregularne. Panowie Niewolników, ludzie, którzy posługiwali się armiami składającymi się z neandertalczyków, kontrolowali obrót bronią osobistą, w obawie, żeby nie dostała siew niepowołane ręce. Nawet w Dziczy handlarze broniąi amunicjąw dziwny sposób umierali młodo - rozrywani na strzępy przez własne zapasy prochu. Pwi bali się takiej broni. Ale Phylomon nauczył ich starożytnej sztuki i w kuźni uczyli się produkować słaby proch, łącząc siarkę z a-zotanem potasu i sproszkowanym węglem drzewnym wziętym z popiołu kowalskiego pieca. Topili brąz i miedź na formy odlewnicze do kul, a cynę na kule. Zespoły liczące po sześciu mężczyzn pracujących w kuźni na sześć zmian dziennie były w stanie wyprodukować prymitywne strzelby z długimi lufami, takie, jakich zaczynali używać ryce- 85 rze Klingi z Craala. Ich wydajność wynosiła jednak mniej niż dwie sztuki dziennie. Nocami Tuli i inni pilnie strzegli miasta, nadal urządzając obławy na burmistrza. Przez niespełna tydzień nie znaleźli nawet śladu po nim. Tuli był coraz bardziej pewien, że Garamon wymknął im się z sieci. Rankiem piątego dnia po powrocie Phylomona Tuli pełnił wartę na północnym skraju miasta, przy gminnej fontannie, w której kobiety z rodzaju ludzkiego prały ubrania. Tego ranka przyszła do niego Darrissea Frolic. Nosiła długi czarny płaszcz. Twarz miała zaczerwienioną i spoconą po ćwiczeniach na polu treningowym. Neurasteniczna dziewczyna wyraźnie nie dorównywała Pwi w dziedzinie szermierki na miecze, chociaż starała się bardzo przez cały tydzień. Rozbiła cienka warstwę lodu pokrywającą kamień służący do prania i zaczęła trzeć o niego ciężką wełnianą tunikę. Przez cały czas gadała bez wytchnienia o broni, cięciach i gardach, aż Tuli znudził się jej terkotaniem. Nagle zmieniła temat. - Znasz Phylomona lepiej niż ktokolwiek. Jak myślisz, czyja mu się podobam? W jej głosie wyczuwało się napięcie. Tuli nie był pewien, co powinien odpowiedzieć. - Nie wiem. Czy jesteś z nim w tak bliskich stosunkach, by go o to zapytać? - Myślałam już o tym - powiedziała Darrissea. - Ale ile razy próbuję, czuję się głupio. Chciałabym wiedzieć, co on sądzi o kobietach. - Raz, czy dwa razy był żonaty - odparł Tuli. - Setki lat temu. Ciąży na nim kwea tych ożenków. Bardzo kochał swoje żony. Ale on jest już taki stary, tak różny od nas, że nie sądzę, żeby miał ochotę powtórnie się żenić. - Och - Darrissea spojrzała w niebo rozmarzonym wzrokiem. Tuli roześmiał się: - Lubisz go? Darrissea nachmurzyła się: - No, dalej, śmiej się. To dobry człowiek. Pierwszy dobry człowiek, którego widzę w okolicy. Pewnego dnia wyjdę za niego za mąż. Tuli roześmiał się głośniej, a Darrissea wyciągnęła tunikę z wody i dała mu nią po głowie. Nagle za domami na zachód od miasta rozległy się krzyki. Oboje spojrzeli w tamtą stronę: na wzgórzu stał chłopiec Pwi i wskazywał rękaw kierunku zabudowań. - Garamon! Garamon jest za sklepem z ubraniami! 86 Pwi podnieśli krzyk i zaczęli się zewsząd zbiegać w stronę labiryntu ruder stojących za sklepem. Tuli nie ruszał się. Obawiał się, że skoro tylu strażników opuściło posterunki, burmistrz może spróbować wyślizgnąć się z miasta. Pwi przez całe rano buszowali po dzielnicy handlowej, ale nie znaleźli nawet śladu burmistrza. Tuli ruszył na łowy dopiero wtedy, gdy inny Pwi zastąpił go na posterunku. Burmistrz był właścicielem sklepu z odzieżą, lecz skonfiskowano mu go, jak każdemu kryminaliście, a towar rozdano obywatelom miasta. Tuli wszedł do pustego sklepu. Na podłodze nadal walały się strzępy taniego materiału. Dzień był pochmurny. Na podłogę padało niewiele światła. Tuli stał w ciszy i natężał umysł. Jak to powiedział Chaa? „Możesz wyczuwać wrogów nawet w ciemności albo za kamiennym murem." Ściany były z kamienia, pomieszczenie puste, ale Tuli wyczuwał, że w pobliżu czai się Garamon. Przypomniał sobie kamienne ściany w domu burmistrza - ukryte przejście za kredensem. Zabrał się do pracy: zaczął odsuwać półki sklepowe od ścian. Czuł się jak pies szczekający na mysz schowaną w są-gu drewna. Ogarnęło go szaleństwo, dyszał z podniecenia. Wyczuwał zapach. Garamon, ten zbrodniczy bastard, był w pobliżu. Tuli czuł jego obecność. Zdarł wszystko ze ścian, ale przejścia nie znalazł. Kiedy skończył, stanął dysząc z wyczerpania. Spojrzał w górę, na wiązanie dachu. Grube belki krzyżowały się nad powałą. Nie było się tam gdzie ukryć. Spojrzał na deski podłogi i zaczął je zrywać w różnych miejscach. Po południu ogarnęło go znużenie, a wrażenie, że Garamon jest gdzieś w pobliżu, zniknęło. Albo burmistrz uciekł, albo Tuli był tak wyczerpany, że zobojętniał na uczucia. „Garamon wyszedł dzisiaj z kryjówki," pomyślał. „Może skończyło mu się jedzenia albo woda. Wyjdzie znowu." Po drodze do domu Tuli zastanawiał się, w jakim innym miejscu mógł się ukrywać burmistrz. Między krokwiami? Czy był tam podwójny sufit? Postanowił sprawdzić to rano. Tuli zostawił płaszcz u Chaa, więc wstąpił teraz do teścia po okrycie. Zhopilla i Chaa poszli gdzieś z dziećmi. Może wybrali się do starej Vi albo do któregoś z przyjaciół. Tuli wszedł do środka, znalazł płaszcz w komnacie ducha. Chciało mu się pić, więc wziął dzban z wodą, potem otworzył skrytkę, w której Chaa trzymał zioła. Były tam trzy misy ze sproszkowanymi korzonkami wzmagającymi słuch i nasionami otwierającymi oczy. Nawet teraz Tuli nieomal czuł obecność Garamona. Mor- 87 derca był bardzo blisko. Tuli wziął po szczypcie z każdej misy, przeżuł zioła i położył się na podłodze. „Muszę otworzyć oczy duszy," powiedział do siebie. „Nauczyć się widzieć. Garamonjestblisko."Nagle poczuł oszołomienie. Usłyszał odległy ocean, łamiące się fale, jakby brzeg był tuż, tuż. „Muszę otworzyć oczy duszy." Tuli drzemał. Obudził siew ciemnej dziurze wypełnionej rupieciami. Były w niej czerwone cegły pokryte metalicznym, zielonym porostem. Niebo miało kolor chropawej ochry albo brązu tuż przed stopieniem. Odległe gwiazdy płonęły matowym światłem, jak płatki miki pod warstwą melasy. Tuli wstał, rozejrzał się i stwierdził, że znajduje się w wieży stojącej na równinie pokrytej czerwonymi skałami. Wiatr nie szumiał w koronach drzew, skowronki nie śpiewały o zachodzie słońca. Na zewnątrz panował przenikliwy chłód. W oddali stały podobne wieże, rozrzucone po równinie to tu, to tam. W każdej z nich mógł dostrzec inne duchy. Mieniły się jaskrawymi barwami - purpurą, srebrem, ognistą czerwienią i czernią. Każda z nich strzegła swojej kupki śmiecia. Puste pole rozciągające się między wieżami wyglądało jak pole bitwy stoczonej w jakiejś apokaliptycznej wojnie, w zmaganiach, po których ziemi trawa nie porośnie. Podciągając się na kamienny mur, Tuli odczuł dziwny niepokój, miał wrażenie, że narażony jest na ciosy. Nie miał pojęcia, co to za stwory błyszczą w innych wieżach. Niektóre pojawiały się na mgnienie oka nad murem i znikały. Przypominało mu to zachowanie świstaków wysuwających pokryte futerkiem nosy ze swoich norek na alpejskich łąkach, żeby sprawdzić, jaka jest pogoda. Jama jego duszy unosiła się nad ziemią jak ciężka czarna masa. Wypływały z niej smużki cienia cienkie jak włos. Wymykały się, usiłowały uciec, ale nadjamąprzetaczały siębiałe błyskawice, wirowały w szalonym tańcu, wymazując ciemność. Tuli widział zamazane kontury swego ciała: przeświecające ręce, palce, korpus. Były odciele-śnione - zaledwie załamanie przestrzeni. Linia jego wzroku wychodziła z miejsca, w którym powinna być głowa, ale mógł obracać oczy o trzysta sześćdziesiąt stopni, jakby materialne ciało nie stanowiło w tym świecie przeszkody. Tuli dokładniej obejrzał dziurę, w której siedział. Kawałki cegieł i rozłupane kamienie poukładane były w ten sposób, że tworzyły rodzaj otaczającego go ze wszystkich stron muru. Wewnątrz miał niewiele miejsca, ledwie mógł się poruszać. Krater u dołu wypełniały czarne cienie. Tuli zanurzył się w ciemność. Grunt był błotnisty i zdeptany - nie było brukowanej podłogi -w głąb ziemi prowadził kręty tunel o nieregularnych ścianach. Tuli zobaczył w nim ludzki szkielet z wyciągniętymi rękami. W jednej z nich szkielet trzymał kawałek ociosanego kamienia, jakby chciał go wpasować w ścianę. Tuli zapadł się w dziurę, przyjrzał się dokładnie szkieletowi objedzonemu do czysta przez mrówki i żuki. Kości pokrywał rdzawy kurz. Pomieszczenie podobne było do wieży na górze. Zbudowano je byle jak i w pośpiechu, ledwie wytrzymywało ciężar kamieni leżących powyżej. Tuli uniósł się nad szkieletem i spojrzał w jego ciemne oczodoły. Tuż za szkieletem tunel znów skręcał, prowadząc do niżej położonych komór. Bielejące w mroku kości wskazywały, że w każdej z nich także spoczywają szkielety. Cisza panująca na dole zaczęła go męczyć. Poszybował więc z powrotem do góry. Na ziemi leżały porozrzucane kamienie. Tuli przyjrzał się dokładniej murowi. W jednym boku powstała dziura. Stąd musiały odpaść fragmenty. Kamień odpowiedniego kształtu i rozmiaru mógłby posłużyć do naprawy. Tuli poszybował jeszcze wyżej, przypatrzył się dziurze, starając się zapamiętać kształt kamienia, który będzie mu potrzebny, a potem wyleciał z krateru otoczonego murem. Dookoła leżały kamienie rozłupane przez deszcz i słońce. Tuli spływał ze wzgórza. Zaskoczyło go, że wszędzie widzi kratery podobne do tego, z którego sam wyleciał. W każdym siedział jarzący się duch jakiejś istoty. Wokół rozlegały się odgłosy pękania, zastanawiał się, co to może być, aż dojrzał wielki czarny kamień pęknięty na pół. Chwilę później zobaczył, jak dwa mniejsze kamienie łączą się w jeden. Pomiędzy kraterami unosiły się dusze. Wszystkie próbowały zbudować sobie domy, jakby gromadzenie fragmentów skały było jedynym zajęciem dostępnym w okolicy. Wysiłki większości istot szły na marne, zamiast więc wznosić ściany siadały na gołej ziemi i przypatrywały się niezdarnie zgromadzonym kupkom kamienia. Tulla zaintrygowała ta bezsensowna działalność. Dusze nie były w stanie ułożyć nawet niezgrabnej zasłony. Zdawały się być pozbawione rozumu jak robaki. Tuli szybował wzdłuż doliny, przelatywał nad pagórkami, wreszcie w oddali zobaczył wielką budowlę - sięgającą nieba powyginaną wieżycę z wielkimi komnatami i otwartymi podwórcami. W najdziwniejszych miejscach wyrastały z niej tuziny skarp i przypór. Nie- 89 które z nich przechodziły w długie mury kurtynowe ciągnące się na całe mile od wieży, której najwyraźniej służyły za podporę. Wieża wyglądała tak niezgrabnie, jakby termity utoczyły ją z garncarskiej glinki. Na szczycie pulsowała kula zielonych płomieni. Poczuł nieprzepartą chęć zbliżenia się do wieży. Popatrzył na nogi - biegły tak szybko, że prawie zacierały się ich kontury. Przeskakiwał z kamienia na kamień, usiłując utrzymać równowagę. Smużki światła błyskały wokół jamy jego duszy popychając go naprzód. Zrozumiał, że to nie nogi nadająmu szybkość na tej kamienistej równinie. Po drodze oglądał mijane budowle. W jednej z nich - małej ruderze stojącej w szczerym polu - pracowała kula żółtych płomieni. Starała się zapobiec zawaleniu ściany ułożonej bezładnie z kamieni. Zbliżył się i rozpoznał kształt galaretowatego skrzepu. To był Byron Saman, starszy pan z miasta. Wtedy Tuli zrozumiał - te rudery i kamieniste poletka, to Smilodon Bay widziane oczami jego duszy. Tuli minął Byrona, zobaczył Caree Tech spacerującą obok małego ogródka z kamieni ułożonych w stosiki wedle kierunków świata. Ruszył pod górę. Uświadomił sobie, że wielka, dziwaczna wieża górująca nad krajobrazem, to karczma Therona Scandala. Scan-dal miał, w pewnym sensie, największy dom w mieście. Był też człowiekiem bardzo ambitnym. Mimo wszystko proporcje budynku wydawały sięTullowi szokujące. Wjechał pod górę po jednej z przypór i wślizgnął się do środka przez otwarte okno. Były tam wielkie sale balowe z kręconymi schodami. Wszystko miało ogromne proporcje, a w każdej z sal mogła się zmieścić ludność z całego miasteczka. Nie miało to nic wspólnego z żałosnymi konstrukcjami z doliny. Ale pokoje były puste, nie umeblowane. Tylko na podłogach walały sięko-ści i ludzkie szkielety pokryte warstwą czerwonawego pyłu. Tuli poszybował w górę klatki schodowej, przepływał z pokoju do pokoju. Wreszcie dotarł do wąskiego tunelu prowadzącego od szczytu jednej z wieżyczek. Przejście tarasowała jarząca się szmaragdowym blaskiem bestia. Jama jej duszy była wielka i wspaniała. Szalały wokół niej smugi zielonego światła. Bestia krzątała się po wieży jak szalona, rozbudowywała konstrukcję w ogromnym pośpiechu, prostowała i przebudowywała wzniesione już fragmenty. Tuli zastanawiał się - co też buduje ten Theron Scandal. Kiedy jednak podpłynął bliżej, zobaczył, że galaretowaty, szmaragdowy skrzep to nie Scandal, lecz Phy- lomon Gwiezdny Żeglarz. 90 Tuli poszybował wyżej, usiadł na kamiennym murze i spojrzał w dół, na miasto Smilodon Bay. Widok był doskonały: jałowe poletka, z których usunięto kamienie, pola upstrzone jamami i ruderami stawianymi przez bezmyślnych obywateli miasta. Niepokoił go jednak kształt miasta: W całej osadzie pełno było pozbawionych rozumu duchów budujących swoje siedziby jak mrówki, usypujących bezładne stosy kamieni, ale całość miała w sobie jakąś harmonię. Przypominało mu to piętrzące się bez końca schody nad Sanktuarium, w którym starożytni matematycy układali kamienie i poskręcane kawałki metalu tak, by wschodzące słońce rzucało na ziemię ciągle zmieniające się cienie. Tyle że tutaj, na tej pokrytej szczelinami równinie, stosy kamieni nie miały rzucać wymyślnych cieni. Każda konstrukcja, każda kupa kamieni stanowiła część mozaiki, fragment wielkiego portretu pokrywającego ziemię. Tuli wznosił się coraz wyżej, ponad szczyt wieżyczki. Wreszcie wzór zaczął być rozpoznawalny: Chaa, wielki magiczny kruk rozkładał skrzydła na równinie. Dom Tulla był okiem ptaka, zaś egzotyczny zamek Phylomona tworzył pofalowane pióra na jego szyi. Gdy już zobaczył to, co chciał, Tuli pozwolił się nieść wiatrowi. Opadał coraz niżej. Wyobraził sobie, że widzi schrony, w których chcieliby mieszkać ludzie, albo też sądzili, że już w nich mieszkają. Ale całość łączył niezauważalny dla innych wizerunek Chaa. Niczego nie rozumiejąc, Tuli usiadł. Poszedł do własnej wieżyczki, wczołgał się do dziury i spłynął do znajdującego się pod nią tunelu. Szkielet nadal leżał bez ruchu. Miał czaszkę człowieka i ramiona równie szerokie jak ojciec Tulla, Jenks. „Przecież Jenks żyje," pomyślał Tuli. „Oczy mego ducha widzą go jako zmarłego, bo go odrzuciłem i dla mnie jest jak umarły." W sieni, której wcześniej nie zauważył, znalazł szkielet Pwi. To była jego matka. Nadal nie widział w tym wszystkim sensu. Tuli spostrzegł, że w jego gnieździe czegoś brakuje: gdzie sąFava i Wayan? Dlaczego nie zobaczył ich tutaj? Dlaczego ściany wieży są takie zrujnowane i ułożone byle jak? Tuli zbliżył się do rozwalonego miejsca w ścianie. „Gdzieś tu musi być kamień pasujący do tej dziury," pomyślał. I nagle runął przed siebie, śmigał nad równiną szybciej niż ptak, szybciej niż spadająca gwiazda. Zatrzymał się wreszcie w szczerym polu. Znajdował się w mieście, za sklepem korzennym. Przed nim leżał kamień pasujący do wyrwy w murze. Pokierował skrzepem stanowiącym j ego duchową powłokę tak, by półprzeźroczyste ręce trafiły 91 na kamień. Podniósł go. Kamień wyglądał dobrze, miał odpowiednie rozmiary. Tuli starł z niego czerwonawy pył. Kamień jarzył się w jego rękach, nabrał życia jak węgielek z o-gniska. Tuli zobaczył w nim inny świat, świat ciemności, w której brodzili mali ludzie. To nie był obraz, to nie były nawet figurki kierowane wprawną dłonią, bo miejsce, w którym się poruszały, miało głębię. Nachylił się, by przyjrzeć się scenie z bliska. Zobaczył Gara-mona siedzącego w jakiejś ciemnej jamie, drżącego i głodnego. Rozdygotanymi rękami poszukał zasuwki, otworzył drzwi, wyjrzał na tyły sklepu z ubraniami. Scena zniknęła. Tuli potrząsnął kamieniem. Był masywny, szorstki, pokryty liszajami porostów. Po prostu - rozłupany kawał kamienia o dziwnym kształcie, który będzie dobrze pasował do dziury w murze wieży Tulla. Chaa ostrzegał go, że na początku wędrówek duszy, za każdym razem wizje będą inne. Ale Tuli nie był przygotowany na tak wielkie zmiany. „Zanim zaczęła się ta wizja," pomyślał, „sądziłem, że będę widział jaśniej. I oto, co widzą oczy mej duszy: ludzie w ruderach, bezładnie układający kamień na kamieniu - niektórzy budują schronienia, inni... budują na kościach przeszłości, za fundamenty służą im krzywe ruiny pozostawione przez poprzednie pokolenia." I wtedy zrozumiał. Kamienie na równinie były zdarzeniami, możliwościami dojrzewającymi w czasie, czekającymi na realizację, czekającymi, aż ktoś je zorganizuje. A schrony, niezdarnie klecone rudery, to przyszłość, którą każdy buduje dla siebie. Niektórzy mieszkańcy miasta pozbawieni byli rozsądku, wizji, nie myśleli o przyszłości. Ci siedzieli na jałowych wzgórzach. Inni, jak Phylomon, wznosili egzotyczne zamki rozciągające się po całej równinie, tak wielkie, że wypełniały cały krajobraz, lecz nadające się do zamieszkania tylko przez dziwaków takich jak oni. Nie było nadzorcy kształtującego rzeczywistość w sposób ostateczny. Kamienie, pozostawione sobie, mnożyłyby się, a przyszłość powstawałaby w sposób zupełnie nie zorganizowany. Przyjęłaby postać jałowej równiny, na której kamienie powstawałyby i rozpadały się. Ale on może z tego coś zbudować, wznieść domostwo dowolnego kształtu. Wizja drzewa świata, którą miał zaledwie trzy dni temu, zniknęła zastąpiona przez obecną wizję. Nagle zawstydzony rozmiarami i kształtem swego duchowego domostwa, Tuli postanowił zabrać ze sobą kamień, naprawić mur. 92 Myślał o tym, jakiego typu przyszłość powinien zbudować. Miedziane niebo nagle pociemniało. Ze wszystkich stron narastał zawodzący pomruk. Tuli o mało co nie upuścił kamienia. Zawisł nad nim ogromny czarny glob, przesłaniając całe mile nieboskłonu. Był mroczny, jak jama złej duszy. W oczach Tulla miał rozmiary księżyca. Unosił się w j ednym miej scu i Tuli zrozumiał, że patrzy na niego. Po prostu przygląda mu się beznamiętnie. W jego stronę szybowały kule światła i były pochłaniane - bezkształtne dusze, które nie potrafiły się obronić. Glob zbliżył się do Tulla, zapraszał go do siebie, do góry, by podpłynął i został wchłonięty. - Czym jesteś? - krzyknął Tuli. Wielka kula ciemności zbliżyła się o pół odległości, stanęła i czekała. - Kim jesteś?-zapytał Tuli. Przestrzeń wypełnił odgłos gromu. Odpowiedź uderzyła go z o-gromną mocą, jak wielka pięść. Słowa zbiły się w j edną myśl: - Bestia/Bóg/Adjonai. - Z nieba wylała się rzeka ciemności i o-garnęła Tulla. Tuli wpił się w kamień, przyciągnął go do siebie. Błyskawica jego duszy wystrzeliła, jakby szykując się do boju. Tuli zatrzepotał i zaczął uciekać. Wkrótce po zapadnięciu zmroku Fava wzięła Wayana i poszła traktem do miasta szukać Tulla. Tam, gdzie trakt spotykał się z drogą, usłyszała jak Tuli krzyczy. Był to krzyk ofiary otrzymującej śmiertelne razy, krzyk, który wstrząsnął nią do głębi. Podążała za głosem do chaty Chaa, przeszła obok Zhopilli i siostrzyczek zbitych w gromadkę tuż za frontowymi drzwiami. Pobiegła do komnaty ducha. Zdawało się jej, że w domu dmie lodowaty wiatr. Zatrzymała się. Powietrze wypełniała dziwna mgła, gęsta jak mleko. Chaa stał już u drzwi do komnaty. Oczy miał szeroko otwarte, twarz bladą. Cofał się powoli, mówiąc: - Głupcze, co ty zrobiłeś? Fava próbowała przepchnąć się koło ojca, ale kiedy tylko go dotknęła, wpadła na ścianę lodu. Podmuch powietrza był tak zimny, że prawie parzył w palce. Drżąc wysunęła rękę, wyczuła poduszkę zimnego powietrza, jakby włożyła dłoń do zamarzającej rzeki. Jej 93 palce zniknęły. Widziała ściany, widziała całą komnatę, a w niej Tulla leżącego na trzcinowej plecionce, otoczonego mgłą. Oczy miał otwarte i zastygłe w przerażeniu. Chaa złapał ją i odciągnął od wejścia. Zdała sobie sprawę, że powietrze gęstnieje. - Nie wolno ci tam wchodzić! - krzyknął Chaa. - To cię pożre! Komnata ducha zaczęła się trząść, ściany podskakiwały, sztylet z zęba karnozaura spadł z kołka na podłogę i kręcił się w kółko. Półki z lekarstwami grzechotały. Nagle drzewo popękało i wybuchło rozrywając się na tysiące kawałków. Drzazgi wbiły się w ścianę jak las wykałaczek. Przybrały kształt kruka. Potem wydobyły się ze ściany i zaczęły okrążać pokój jak prąd morski, jakby wpadły w sam środek tornada. - Co to jest? - krzyknęła Fava wyczuwając, że w komnacie jest coś niewidzialnego. - To bestia! - wykrztusił przerażony Chaa. Fava usłyszała spływającą wodę. Przed nimi w powietrzu zawisł dzban, a woda wylewała się z niego na podłogę. - Nie możesz go uratować! - Chaa cofał się na sztywnych nogach. Wyrwał Wayana z objęć Favy i ryknął na Zhopillę, żeby wyprowadziła dzieci z domu. - Tuli! - zawołała Fava, patrząc w głąb ogarniętej mrokiem komnaty. Przywarła do ściany lodowatego powietrza, usiłując wedrzeć się do środka. Tuli odwrócił głowę. - Nie! Odejdź, Fava! -krzyknął. Drzazgi przemknęły koło jej twarzy. Skóra niedźwiedzia zleciała ze ściany i stanęła na czworakach. Pazury drapały o podłogę, gdy posuwała się do przodu. Garnki z ziołami roztrzaskiwały się o sufit. Nagle skóra ryknęła, nadęła się, jakby była żywym zwierzęciem, okrążyła komnatę ducha obwąchując ściany. Chaa krzyczał, żeby Fava uciekała. Dziewczyna usłyszała płacz Zhopilli i dzieci wybiegające z ziemianki. Skóra niedźwiedzia podbiegła kołysząc się do Favy, obwąchała jej krocze, spojrzała na nią pustymi oczodołami. Wstała na tylne nogi i zaczęła ryć powietrze pazurami. Potem opadła na ziemięjak szmata. Tuli podfrunął na wysokość metra, jego ciało obróciło się twarzą do ziemi. Wrzasnął. Chaa wrócił do sieni. Złapał Favę za ramię i zaczął ją ciągnąć. Odpychała go. Chaa uderzył nią mocno o ścianę. 94 - Proszę! Proszę! Onnieżyje! Nie możesz go uratować! -krzyczał i ciągnął Favę za sobą. Wyrwała mu się. Gdy znów podbiegła do drzwi komnaty, ciało Tulla z rozpostartymi ramionami szybowało w górę aż do sufitu. „Bestia bawi się nami," pomyślała Fava. Tuli zaczął obracać się jak wrzeciono. Jego ramiona i nogi powiewały w powietrzu, ale grzbiet przyciśnięty miał mocno do pułapu. Siła, która go tam trzymała, ta sama, która nie wpuszczała Favy do środka, musiała być nadludzka. Fava straciła nadzieję, że uda się jej zwyciężyć. Ostrożnie wycofała się, jak przed niedźwiedziem, miała nadzieję, że nie ściągnie na siebie uwagi. Dotarła do drzwi frontowych. Na zewnątrz Zhopilla i Chaa padli sobie w ramiona i płakali. Wayan z siostrzyczkami Favy stał na ulicy. Fava była jak sparaliżowana. - Co możemy zrobić? - zapytała. Chaa tylko pokręcił głową. W ziemiance Tuli raz jeszcze wydał długi, żałosny jęk. Rozległ się przeszywający trzask, jakby ktoś darł kawał materiału i część domu Chaa zawaliła się. Potężny wicher powstał na tyłach chaty, runął w knieje, powalając po drodze dwie potężne sekwoje. Chaa stał jak skamieniały. Fava też się nie poruszała. Odgłosy darcia powiedziały jej, co się stało. Nie chciała tam wracać, patrzeć na rozszarpane zwłoki Tulla leżące na podłodze. Poczuła się słabo, uderzyła w nią fala złej kwea, smutku tak głębokiego, że nie byłaby w stanie go wypowiedzieć. Upadła na ziemię. Chciała umrzeć. - Nie mogłaś go uratować - wyszeptał Chaa. - Bestia zobaczyła go. Wiedziała, kim jest Tuli, a mnie nie było przy nim, żeby go ratować. Bestia zna swoich wrogów. Żadne z nas nie mogło mu pomóc. Fava leżała na ziemi. Słowa nie mogły wypełnić pustego miejsca w jej sercu. Krzyczała, chcąc nadać kształt swemu bólowi. Tuli otworzył drzwi i wyszedł z ziemianki. Twarz miał nieruchomą i bladą jak maska. - Darowała ci życie? - syknął Chaa. Tuli pokiwał głową, potykając się podszedł do Favy, uklęknął i objął ją ramionami. - Bestia spróbowała twojej duszy i pozwoliła ci żyć? Tuli pokiwał machinalnie głową. - Ja... ja nie wiem, co się stało. Wędrowałem w Krainie Kształtów, znalazłem burmistrza. I wtedy to nadeszło. Bestia połknęła mnie i wypluła. Chaa sięgnął po rękę Tulla, ale cofnął dłoń. Popatrzył Tullowi głęboko w oczy, jakby widział go po raz pierwszy. Wydawało się, że 95 posmutniał, jak gdyby doskwierało mu to, że Tuli przeżył. Stał przez dłuższy czas. - Bestia zna swoich wrogów równie dobrze jak sojuszników -powiedział wreszcie odwracając się. Głos miał ochrypły z odrazy. Na zewnątrz domu Chaa gromadził się tłum. Tuli odwrócił się od Chaa. Był równie zaszokowany tym, co przeżył, jak pogardą, którą okazał mu Chaa. Nie wiedział, co teraz począć. Fava przytulała się do niego. Jej ręce błądziły po jego ciele, jakby chciała się upewnić, że Tuli żyje. Nikt do nich nie podchodził. Wayan stał przylepiony do nogi Zhopilli. Ulica wypełniała się Pwi, którzy usłyszeli krzyki. Niektórzy poszli do lasu i przyglądali się dwóm wielkim sekwojom wyrwanym z korzeniami. Drzewa padły na poletko, na którym stara Vi trzymała swoje krowy i świnie. Inni z przerażeniem oglądali tyły domu Chaa: trzcinowy dach komnaty ducha wisiał nisko przy ziemi, jak wejście do jaskini. Nie zbliżali się do otworu, jakby obawiali się, że coś strasznego może wyjść im na spotkanie. Tuli stał zdyszany, a gdy tłum zgęstniał, zwrócił się do kilku młodych Pwi: - Wiem, gdzie ukrywa się Garamon. Kto pójdzie ze mną? Kilku chłopców zaczęło nerwowo przestępować z nogi na nogę, potem wystąpiło z tłumu. Do miasta zabiał ze sobą sześciu. Poszli na zaplecze sklepu z odzieżą, który należał do burmistrza. Odnaleźli wejście ukryte pod starym pniakiem. W kryjówce był burmistrz Garamon Goodstick. Spał skulony z zimna. W ręku trzymał naładowany pistolet. Schwytali go, zanim się ocknął. Chłopcy zaczęli go bić bez litości. Wreszcie Tuli kazał im zabrać Garamona na przesłuchanie i egzekucję do Phylomona Gwiezdnego Żeglarza. Gwiezdny Żeglarz przez tysiąc lat swego żywota nauczył się wielu sposobów zadawania męczarni. W niecałą godzinę wydobył od burmistrza imiona tych, którzy brali udział w napaści na Etanai. Pwi chodzili od domu do domu, wywlekali handlarzy niewolników, a potem grabili ich domostwa. Kiedy handlarzy zagnano w jedno miejsce, Phylomon ściął im głowy na krawężniku ulicy Handlowej. Po tym wszystkim Tuli dostał drgawek. Fava pomogła doj ść mu do domu, zaprowadziła go do sypialni i rozpaliła ogień. Tuli leżał przy palenisku i wpatrywał się w płomienie. 96 - Słyszałem głos węża - powiedział. - Wielkiego węża płynącego z Gorącego Lądu. Jest bardzo chory i zmęczony. - Jesteś pewien? - zapytała Fava. Wiedziała, że Tuli nie będzie mówić o tym, co przeszedł. - Tak - powiedział Tuli. - Słyszysz go? Posłuchaj... Fava natężała przez chwilę słuch. Wiatr uderzał w ściany ziemianki, fale szumiały w zatoce. Poza tym, nic się nie działo. - Zaraz wracam - powiedziała. - Idę po Wayana. Dasz sobie radę, jak zostaniesz sam? - Dobrze się czuję - odparł Tuli. Fava wyszła i skierowała się ku domowi rodziców. Na zewnątrz ziemianki stało kilkudziesięciu Pwi. Fava przeszła długą sienią do komnaty ducha. Chciała porozmawiać z ojcem. Zadać mu kilka pytań. Phylomon mówił głośno. Fava zatrzymała się za rogiem i zaczęła się przysłuchiwać. - Gdzie teraz jest Tuli? - zapytał Phylomon. - Poszedł do domu - odparł Chaa. - Nie wiem, czy powinienem nadal go uczyć. Phylomon złapał Chaa za ramię. - Tuli to utalentowany wojownik, prawda? - Tak - skinął głową Chaa. - Ma wielką moc. - Wojownik taki jak Terrazin? - głos Gwiezdnego Żeglarza zdradzał prawdziwy strach. Ton oskarżenia, w jakim wypowiedziane były te słowa, sprawił, że Fava poczuła się zmieszana. Znała imiona starożytnych wojowników talentu - Thunatra, Kobieta Snu, która pokonywała mężczyzn walcząc z nimi w snach; Kwitcha, uzdrowiciel, który potrafił wskrzeszać zmarłych; Uth, który wzywał na pomoc jadowite węże z nor. Ale o Terrazinie Fava nigdy nie słyszała. - Jest bardzo podobny do Smokoluba - powiedział Chaa. -Może nawet za bardzo. Sądziłem, że będę w stanie go kontrolować, nagiąć go do mej woli. Ale tej nocy Adjonai spojrzał na Tulla. I Tuli spodobał mu się! Phylomon przez chwilę siedział w milczeniu. - Przez ostatnie miesiące ufałem twoim sądom. Powiedziałeś, że Tuli może zniszczyć Panów Niewolników, choćby to miało kosztować moje własne życie. Co teraz mi powiesz? - Ostatniej wiosny - odparł Chaa - kiedy wybrałem się na wędrówkę ducha, zobaczyłem potencjalną przyszłość. Widziałem Tul- 7 - Ścieżka bohatera yl la wracającego z Craala z jajami wężów. Wszystko przebiegało zgodnie z moim jasnowidzeniem. Aż do tej nocy. Tuli podjął wędrówkę ducha wbrew moim zakazom. Tego nie przewidziałem. Nie przewidziałem też, że Tuli zyska uznanie Adjonai. Miałem nadzieje, że Tuli wyprawi się na Bashevgo, obali Panów Niewolników i będzie rządził jako król. Widziałem też przyszłość, w której Craal zostanie rozgromiony w ciągu najbliższych kilku lat. Teraz zastanawiam się... Phylomon roześmiał się, ale w jego głosie pobrzmiewała nutka troski. - Czasem nawet wędrowiec ducha się zdrzemnie. Widziałeś przyszłość z półrocznym wyprzedzeniem - to i tak lepiej niż w przypadku większości innych wędrowców ducha. Ale jeśli siępomyliłeś, jakie szkody może to spowodować? - Phylomon starał sienie dramatyzować, lecz w jego tonie nadal można było wyczuć strach. - Kto wie? - odparł Chaa. - Wszystko się zmieniło. Może nic nie stanie się tak, jak widziałem - twoja śmierć, panowanie Tulla. Teraz oczy Tulla otwierają się. Jedno przynajmniej jest pewne - rozbudziłem go. To bardzo niebezpieczne. Jak ci doskonale wiadomo, Terrazin odkrył swoją moc, gdy po raz pierwszy spojrzał w jamę śmierci. Próba zabicia Tulla może być teraz niebezpieczna. - Równie niebezpieczna może być zwłoka - powiedział Phylomon. - Jeśli Tuli odkryje w pełni swojąmoc, możemy być za słabi, żeby go zabić. Chaa patrzył w dół, jakby był zagubiony w wizjach. - Tuli jeszcze nie rozpoznał swojej mocy. Próbuje opanować wędrówki ducha. Nawet się nie domyśla, jakim potencjałem dysponuje. Phylomon pokręcił głową w rozterce. Skrzyżował długie, niebieskie ramiona i wstał. Odchylił głowę do tyłu, zamknął oczy. Koncentrował się. - Czyżbyś ominął przepowiednię Pwichutwi? Twierdzi on, że Okansharai zrodzony będzie z Matki Zła. Jeśli szukasz kogoś, kto uwolni Pwi, znajdziesz go w Bashevgo. - Znam to proroctwo - westchnął Chaa. - I nie wierzę w nie. Widzę przyszłość z półrocznym wyprzedzeniem. Może mógłbym pozwolić sobie na roczne albo dwuletnie. Mój prapradziadek -jeden z najlepszych - widział z wyprzedzeniem pięciu lat. Nie wierzę, żeby Pwichutwi przewidział to, co stanie się za lat pięćset. To był tylko sen. Niemniej, nadal wierzę w Okansharai. Mam nadzieję, że będzie nim Tuli. 98 Phylomon nadal stał z odrzuconą do tyłu głową i zamkniętymi oczami. - A jeśli Tuli znów ci się sprzeciwi? Jeśli zechce kontynuować ćwiczenie wędrówek ducha? Chaa zaczerpnął tchu. Głos mu się łamał. - Jeśli powiedzie mu się wędrówka ducha, to pozna swój potencjał. Ale Tullowi wiele brakuje, by to się stało. Nie udało mu się uzyskać sojuszników w Krainie Kształtów. Sądzę, że ta ścieżka pozostanie przed nim zamknięta. - Terrazin sam się nauczył wędrówki ducha. Tuli też może tego dokonać. Ale ty masz przecież sojuszników w Krainie Kształtów -Phylomon zrobił niebezpieczną aluzję. - Możesz ich ostrzec, upewnić się, że Tuli nie posiądzie sztuki wędrówek ducha. - Żądasz, żebym to ja zabił Tulla, bo sam nie chcesz sobie splamić rąk jego krwią - powiedział Chaa. - Ale on jest niewinny. Nie popełnił żadnej zbrodni... na razie. - Masz cień wątpliwości, że nie popełni? - zapytał Phylomon. -Jeśli Tuli nauczy się zabijać samą myślą, jak długo wytrwają armie Craala? - Nie dłużej niż uderzenie serca - odparł Chaa. - Tuli zetrze je z powierzchni ziemi do ostatniego żołnierza. - Zawahał się. - Ciebie też zabije, jeśli będzie podejrzewał, że zechcesz go powstrzymać. Niemniej, nie jest Terrazinem. Nie jest degeneratem. - Jesteś pewien? Adjonai dotknął umysłu Tulla i pozwolił mu żyć! Adjonai zaakceptował go... Favę przeniknął dreszcz. Gdy Phylomon wymienił imię mrocznego bóstwa, odczuła złąkwea. Miała wrażenie, jakby bóg przysłuchiwał się rozmowie, jakby stał blisko, chcąc wiedzieć, co inni o nim mówią. - Więc można zrobić tylko jedno - powiedział Chaa. - Muszę teraz wybrać się na wędrówkę ducha. Ostatnią. - Ostatnią? - Będę wędrował po przyszłości Panów Niewolników - wyjaśnił Chaa. - Odgrywajązbyt istotną rolę, by o nich zapomnieć. A kre-atory sposobią broń - szare robale, może jeszcze coś innego. Może uda mi się z nimi skomunikować i dowiedzieć, co dla nas gotują. Ale gdy zajrzę w umysły złych, moi sprzymierzeńcy w Krainie Kształtów wyprą się mnie. Nie będę mógł tam już nigdy wrócić. Nigdy. - Ajeśli omyliłeś się, rozbudzając Tulla? - Wtedy będziemy musieli go zabić we śnie, zanim nie będzie za późno - powiedział Chaa z goryczą. 99 - Rano muszę wyruszyć do Sanktuarium - rzekł Phylomon. -Nie będzie mnie przez kilka tygodni. Gdyby Tuli musiał umrzeć, zatroszcz się o to. - Aha - odparł niechętnie Chaa. - Zatroszczę się. Fava odwróciła się i na oślep pobiegła do drzwi. Następnego dnia Tuli był bardzo małomówny. O wschodzie słońca poszedł zobaczyć się z Phylomonem. Niebieski człowiek opuścił Smilodon Bay bez fanfar. Skierował się w głąb lądu do Sanktuarium. Resztę poranka Tuli spędził na zabawie z Wayanem. Fava zazdrościła dziecku - było takie niewinne, tak łatwo je zadowolić. Tuli pozwolił, by Wayan jeździł na nim na barana dookoła pokoju, potem zrzucił go i zaczął łaskotać, a następnie uczył liczyć do pięciu. Położył chłopca do łóżka na popołudniową drzemkę. Po chwili zajrzał do tylnego pokoju. Wayan leżał w łóżku przykryty aż po szyję. Był bardzo wystraszony. - Czego się boisz? - zapytała Fava. - Złych snów - odpowiedział chłopczyk. - To masz szczęście - powiedział Tuli. - Gdy budowałem ten dom, zabezpieczyłem go przed złymi snami. - Wiem - stwierdził Wayan. - Duchy je odstraszają. Tuli roześmiał się i położył obok Wayana. Kiedy chłopczyk wreszcie zasnął, poszedł do warsztatu na tyłach domu i za pomocą narzędzi ukradzionych w Craal rozebrał i złożył ponownie złoty ze-gareczek w kształcie stokrotki. Łaził w kółko bez celu, a kiedy coś powiedział, to zupełnie bez sensu. - Gryzie cię robak strachu - odezwała się do niego Fava. To dlatego musisz chodzić w kółko. - Chyba tak - przyznał Tuli. Stanął u boku Favy i wziął ją za rękę. - Jeśli uważasz, że to niezbędne - powiedziała - to możemy pożeglować do Gorącego Lądu. - Nie - odparł Tuli. Nie będziemy w stanie się ukryć, bo pewnego dnia kreatory przybędą tam. A jeśli nawet nas tam nie znajdą, to nie będziemy mieli do kogo wrócić. Jak tylko kreatory zaczną oczyszczać lądy z ludzi, mogą nie pozwolić na powrót naszych potomków przez najbliższe dwieście lat! A co z thrallami? W Craalu zginą miliony dzie- 100 ci. Wystarczy im koszmar, że są niewolnikami! Czy muszą zginąć w taki przerażający sposób, tylko dlatego, że my nie chcemy działać? Fava obserwowała jego twarz. Widziała gniew w oczach, rozdęte nozdrza. Wyglądał jak kocur w pułapce. - Nie chodziło mi o kreatory ani o handlarzy niewolników. Myślałam o czymś innym. Och, dlaczego nie możesz mieć zwyczajnych problemów, jak niedźwiedzie grzebiące w twoim wysypisku śmieci albo przeciekający dach? - O czym ty mówisz? - Słyszałam jak ojciec rozmawiał z Phylomonem. Boją się ciebie. Ojciec postanowił wybrać się na jeszcze jedną wędrówkę ducha, żeby zajrzeć w twoją przyszłość. - A jeśli zobaczy coś, co mu się nie spodoba, to co wtedy? Będą chcieli mnie zabić? - głos Tulla był niezwykle spokojny, kontrolowany. Fava zrozumiała, że Tuli rozumie i akceptuje takie zachowanie. Jeśli Chaa uzna za konieczne zgładzenie Tulla, on to zrozumie. - Tak postanowili. Ale mam inny plan. Jeśli Chaa stwierdzi, że nie może ci ufać, ty musisz mu obiecać, że nie zostaniesz wędrowcem ducha. Możesz być przecież cieślą albo rybakiem. Pomyślałam, że jeśli Chaa boi się, że skrzywdzisz innych, to wystarczyjeśli przeniesiemy się gdzieś, gdzie nie będzie nikogo poza nami. Moglibyśmy wybrać się na południe, do Gorącego Lądu i tam założyć dom. Nadal będę cię kochała i będę na zawsze szczęśliwa. To miasto jest po prostu jednym z wielu miejsc. Nie musimy tu zostawać! - To mi nie wystarczy - powiedział Tuli. - Nie przestanę myśleć o innych ludziach na Anee. Muszę pomóc im odzyskać wolność. „Jego zwierzęcym przewodnikiem jest wąż morski", pomyślała Fava. Wyczuwała w Tullu obecność węża - niestrudzony, czujny, zażarty w atakach. Spojrzała na jego kostki, na okropne blizny po kajdanach założonych mu przez ojca. Przez te wszystkie lata Tuli szarpał się, starał sieje rozerwać. I choć uwolnił się już wiele lat temu, jego serce wciąż tkwiło w niewoli. Ciągle od nowa musi zrywać kajdany, dopóki na świecie będą kajdany do zrywania. Fava wiedziała, że taki dzień nie nastąpi. - Nie spoczniesz - powiedziała. - Myślę, że ojciec znajdzie w twojej duszy tylko miód, tak jak ja go znalazłam. Ale nigdy nie będziesz szczęśliwy. Nie mógłbyś. Współczuję ci. - Spocznę - odparł Tuli. 101 - Pomiędzy bitwami? - Fava pokręciła głową. - Tak jak wąż morski odpoczywa między jednym a drugim polowaniem? Wróciłeś z Craala niespełna miesiąc temu. I już duchem jesteś na wyprawie, staczasz bitwy. Już ogarnęło cię szaleństwo. - Może masz rację - powiedział Tuli. - Toczę bitwy. - Puścił jej dłoń. - Mam zamiar pójść do kowala i popracować nad produkcją strzelb. - Owinął się płaszczem i wyszedł. Fava została sama. Była w rozterce. Drżała, łzy płynęły jej po twarzy. Rozumiała Tulla, nawet mu współczuła, ale nie mogła go chronić, nie potrafiła wyperswadować mu, żeby zawrócił ze ścieżki samozniszczenia. Jak samotny wąż morski napadający na plezjozau-ry na otwartym morzu, Tuli nie spocznie w walce. Będzie wolał zginąć, niż poddać się albo uciec. Później, tego popołudnia, w mieście powstał krzyk: wąż morski wpłynął do zatoki. Przez lata taki krzyk oznaczał strach, ostrzeżenie, by trzymać się z dala od wody, ale odkąd węże zaczęły wymierać, ten krzyk stał się oznaką radości. Fava pobiegła do mostu sekwojo-wego i zobaczyła węża. Leżał na brzegu z głową na piasku. Jego wielkie płetwy grzbietowe wznosiły się na czterdzieści stóp nad wodą. Głowę miał szeroką jak dom, a w paszczy ogromne zęby długości człowieka. Zabarwienie ciała węża zmieniało się w zależności od środowiska. Ten był piaskowobrązowy z czarnymi kropkami, podobnie jak odcień dna oceanu w zatoce. Wąż miał co najmniej dwieście stóp długości, jego złote oczy były wielkie jak tarcze wojowników. Wszyscy stali patrząc w zachwycie i przerażeniu: wąż będzie strzegł zatoki, stanie murem między miastem a dinozaurami, które bez tej ochrony przypłynęłyby tu z Gorącego Lądu. Fava była tak zauroczona, że minęła chwila, zanim zauważyła, że z wężem dzieje się coś złego. Krew płynęła mu ze skrzeli, a ich pokrywy były tak poszarpane, jakby gad ledwie uszedł z życiem z wielkiej bitwy. Fava zastanawiała się, czy wąż przypłynął tu, żeby umrzeć. Wtedy zobaczyła Tulla: siedział w paszczy potwora i dłubał przy jego skrzelach - rozcinał ciała długich, szarych rybpasożytów, które przywarły do skrzeli węża i wyrzucał ścierwa na brzeg. Przypomniała sobie węża, którego widziała we śnie na południu Gorącego Lądu. Krew lała się z jego skrzeli. Gdy wtedy obudziła Tulla, powiedział: - Ja cię uzdrowię. Te słowa stały się teraz zrozumiałe, jakby Tuli specjalnie chciał ją uprzedzić o tym, co teraz się dzieje. Rozcinanie i wyrzucanie pasożytów było czynnością dość 102 obrzydliwą. Ale Tuli robił to delikatnie, nieomal z miłością. Praca go pochłaniała, jak gdyby miał tylko jeden cel - zrobić wężowi przy-j emność. Jak na komendę zwierzę rozszerzyło pokrywy skrzeli. Fava spojrzała w jego wielkie złote oczy. Ujrzała w nich wściekłość i ból. Tak, jakby patrzyła w oczy Tulla. Życie Tulla sprowadzało się teraz do czekania - czekał aż śnieg stopnieje na północy, aż Phylomon wróci z Sanktuarium, a Chaa z wędrówki ducha. Przed domem postawił manekin odziany w zbroję z Craala. Okazało się, że proch, który wyprodukował w kuźni, niewiele jest wart. Kule zaledwie robiły dołki w grubym, lakierowanym pancerzu ze skóry mastodonta noszonym przez rycerzy Klingi. Czterdziestego siódmego dnia miesiąca bieli, odlał nowe kule. Nałożył na nie stalowe końcówki, które były w stanie przeniknąć zbroję na wylot. Gdy Tuli pracował, Chaa głodził się. Wędrówkę ducha rozpoczął dopiero po dotarciu do granicy śmierci. Tuli dowiedział się o tym w dość przerażający sposób. W nocy padało, toteż podmokłe pole ćwiczebne nie nadawało się do użytku. Padało też przez cały ranek. Późnym popołudniem, gdy Tuli lał właśnie roztopiony metal do form na kule, poczuł lodowaty dotyk wędrowca ducha. Zimny dreszcz przeszył go na wylot. W ciemnej kuźni, obok warsztatu pojawiła się niebieska mgiełka; przybrała postać mężczyzny. Potem obłok wślizgnął się w Tulla. Tuli czuł ruchy wędrowca ducha - lodowate dźgnięcie w lewą nerkę, zimne uczucie pełznące w stronę żołądka, jakby organy wewnętrzne jego ciała były izbami, a Chaa jaszczurem prześlizgującym się z pomieszczenia do pomieszczenia. Starał się spojrzeć na to oczami wędrowca ducha: Błyskawica Chaa tańczy nadjamą duszy Tulla, splata sięz jego własną błyskawicą, żeby poznać jego wnętrze. „Przed stuleciami", pomyślał Tuli, „właśnie w ten sposób zaczęły się wędrówki ducha. Wędrowcy byli wtedy nazywani prawdo-mówcami, szamanami. Dotykali przeszłości osób podejrzanych o zbrodnie, stwierdzali winę lub niewinność." Ale zamiary Chaa były inne. Chciał rozpoznać potencjał Tulla, osądzić, jak może on zostać zużyty. Tuli od lat wiedział, że jest inny. Trudno mu przychodziło kochać kogoś, łatwo natomiast - zabijać. Tuli bał się tego, co Chaa 103 mógł znaleźć. „Chaa," wyszeptał. „Jeśli stwierdzisz, że jestem łajdakiem, nie będę się opierał twoim zamiarom wobec mnie." Następnej nocy, na czterdziesty ósmy dzień bieli, Pwi z Dziczy urządzali sobie święto. Tego bowiem właśnie dnia, sto sześćdziesiąt siedem lat wcześniej, Phylomon obalił władzę Bashevgo w Wojnach Talentu. Zgodnie ze zwyczajem, każda rodzina urządzała ucztę, a wieczorem Scandal wystawiał w karczmie „Pod tańczącym księżycem" sztukę „Ręka pirata". Piwo i rum lały się wtedy strumieniami. Fava i Tuli od lat pomagali przy wystawianiu sztuki. Fava dbała o oświetlenie sceny, a Tuli przesuwał przytwierdzone do żerdzi dekoracje. W noc przedstawienia było zimno, po niebie przesuwały się nieliczne chmury. Sztuka opowiadała o chciwcach, którzy znaleźli skarby piratów strzeżone przez żywe dłonie zmarłych morskich rozbójników. Magiczne ataki tych rąk były wprost przerażające dla widzów. Jeden z bohaterów znalazł w końcu wielka skrzynię ze skarbami. Ale był w niej również trup złego króla piratów i po jednej ręce wszystkich członków załogi. W tym momencie zły król - grany zwykle przez Scandala - powstawał z martwych, klął i wyłaził z grobu, a wokół niego trzepotały dłonie jego kompanionów. Tuli animował taniec dłoni, a Scandal wstawał z martwych z płomienistym mieczem w ręce. Jednocześnie uderzał piorun. Tuli popatrzył na tłum, widział strach malujący się na twarzach dzieci. Uśmiechnął się i pomyślał, czy prawdziwi piraci też by ich tak bardzo wystraszyli. - Na wszystko, co nieświęte, szkaradne i podłe - ryczał Scandal - mam tu przeklęty kordelas, żeby cię nim poszatkować! - Pluł przy tym jak wielbłąd. Biedny stary Byron Saman, który musiał siedzieć w pierwszym rzędzie, bo ledwie słyszał i widział, wstał i powiedział na głos: - Lepiej skryjmy się przed tą burzą, zanim trafi nas piorun. Wszyscy się roześmieli i czar przedstawienia prysł. Nawet efekty specjalne Tulla nie były już w stanie nastraszyć towarzystwa. Sztuka trwała dalej, aż do szczęśliwego zakończenia, które polegało na tym, że skruszony rabuś oddawał swój skarb biednym w miasteczku, zdej -mując tym samym klątwę piratów. Wszyscy się śmieli i klaskali. Po sztuce Tuli i Fava porozmawiali z przyjaciółmi, wypili kilka drinków, a potem Tuli zaniósł śpiącego Wayana do domu. Od tygodni nie czuł się taki szczęśliwy. Obok niego szła roześmiana Fava. 104 Na przedmieściach, o ćwierć mili od chatki Tulla, zeszli z drogi i skręcili w wąską ścieżkę prowadzącą do domu. Nad zatoką wypaliła armata. Tuli uśmiechnął się do Favy myśląc, że ktoś musiał dobrze sobie wypić. Potem wypaliła druga armata, a z lasów otaczających miasto dało się słyszeć modulowane wycie - dziesięć tysięcy rycerzy Klingi wznosiło okrzyk wojenny. Wayan obudził sięnagle w objęciach Tulla i zapłakał. Fava i Tuli pobiegli do domu. Byli już daleko od głównej drogi prowadzącej do miasta, ale słyszeli jak przez las, ze wzgórza wnoszącego się opodal biegną w ich stronę rycerze Klingi. Schowali się do chaty. Tuli chwycił strzelbę, założył skórzany kirys i przypasał miecz z czystego szkła z Benbow, ostrzejszy niż stal. Fava złapała krótką dzidę. Wayan stał na podłodze i płakał trzymając się kurczowo nogi Favy. Ogienek na palenisku rzucał nikłe światło. W oddali, od strony miasta słychać było strzelaninę. - Wyjdźcie tylnymi drzwiami, schowajcie się! - powiedział Tuli i pchnął Favę z Wayanem w stronę drzwiczek prowadzących na rzadko używaną ścieżkę. W mieście było tylko dwadzieścia pięć strzelb - za mało, by odeprzeć regularny atak handlarzy niewolników. Tuli pobiegł do frontowych drzwi. Słyszał nawoływania rycerzy Klingi biegnących do miasta. Inni przedzierali się przez zarastające wzgórze krzaki w kierunku chaty. Dom handlowy w mieście stanął w płomieniach. Tuli widział obywateli miasta biegających jak mrówki od budynku do budynku. Między nimi uwijali się rycerze Klingi w czarnych zbrojach i płaszczach. Tuli przypomniał sobie pierwszą wizytę w Krainie Kształtów, ubranych na czarno rycerzy Klingi, których widział nad swoim domem. Uświadomił sobie, jaki błąd wtedy popełnił - nie wrócił, żeby się dowiedzieć, czy ci ludzie stanowili zagrożenie. Rycerze nosili maski i strzelali z dziwnych strzelb, wielkich rur buchających dymem. Lud Tulla w milczeniu padał na ziemię. Niektórzy Pwi mieli strzelby, ale strzelało coraz mniej wojowników. Tuli słyszał, jak w całym mieście rozlegają się krzyki Pwi, wołania o pomoc. Patrzył jak kilkudziesięciu rycerzy wpada do karczmy „Pod tańczącym księżycem". Nagle usłyszał, że ktoś się zbliża. Odwrócił się. Rycerz Klingi biegł ścieżką w jego stronę. Sądząc po rozmiarach, był to człowiek. Jak na Pwi miał zbyt wąskie ramiona i klatkę piersiową. Nosił dziwną maskę z krótką trąbą jak u ma-stodonta i szklanymi szybami na oczach. Podniósł długą ciemną tubę 105 i nacisnął guzik. W tym samym momencie Tuli podrzucił broń i strzelił napastnikowi w pierś. Wojownika Rodu Klingi odrzuciło do tyłu. Tuli podbiegł, żeby rozprawić się z nim mieczem. Z tuby wyleciał z sykiem gejzer pary. Jego zapach sprawił, że Tullowi mało nie odpadł nos. „To broń," zrozumiał Tuli. „Broń, która strzela zatrutym powietrzem." Maska chroni rycerzy Klingi przed wdychaniem trucizny. Tul ściągnął z leżącego maskę. Był to czarny kaptur wykonany ze skóry i drewna. Pasował do czaszki jak ulał. Tuli naciągnął maskę. Na drodze jakiś dowódca krzyczał, żeby iść do domu Tulla. Usłyszeli jego strzał. Tuli załadował następną kulę i pobiegł do chaty. Fava próbowała nakłonić Wayana, żeby wyszedł tylnymi drzwiami, ale chłopczyk krzyczał i nie chciał iść. Tuli zdjął na chwilę maskę, wypchnął Favę za drzwi, zatrzasnął je i przesunął kredens, żeby zasłonić wyjście. Ktoś wpadł do chaty. Tuli okręcił się na pięcie i strzelił. Trafił rycerza Klingi w podbrzusze. Rycerz stał i patrzył, jak wypływają mu jelita. Tuli załadował następną kulę, podskoczył i obciął żołnierzowi głowę. Fava waliła do drzwi. - Odejdź! - krzyknął Tuli. -Szybko! Spotkamy się na wzgórzu! Wiedział, że to niemożliwe. Nadbiegało zbyt wielu rycerzy Klingi. Słyszał, jak podchodzą ścieżką. Ci, z którymi walczył do tej pory, uzbrojeni byli w rury z trucizną i miecze. Tuli zaklął po nosem. „Chaa musiał to widzieć. Musiał wiedzieć, że Ród Klingi zaatakuje tej nocy." Ale nikogo nie ostrzegł. Tuli wyskoczył za drzwi. W zatoce stał wielki, żelazny okręt. Był pięć razy dłuższy od największych drewnianych statków, jakie Tuli widział w porcie. Żadne z dział miejskich nie strzelało do okrętu. W całym Smilodon Bay roiło się od rycerzy Klingi, którzy zbierali leżących mieszkańców. Za portem zapalił się budynek. Płomienie buchnęły z niego tworząc wielki łuk, który wyglądał jak ogromna tęcza ścigająca człowieka strzelającego z gazowej tuby. W chwilę później jego pojemnik z gazem zamienił się w kulę rozżarzonej bieli. Wokół karczmy gaz był tak gęsty, że przegrzany żarzył się jak plazma. Wkrótce eksplodowały wszystkie pojemniki z gazem znajdujące się w pobliżu. Cała karczma stanęła w ogniu. Pojawiła się kula płomieni i wielka grzybiasta chmura poszybowała w niebo, światło zalało wzgórza, jakby słońce wyjrzało zza horyzontu. 106 Do tej chwili Tuli miał nadzieję, że ucieknie pod osłoną ciemności, ale wokół niego w krzakach stały dziesiątki, może setki rycerzy Klingi. Wszyscy gapili się na ognistą kulę. Tuli nie byłby w stanie przekraść się przez taki tłum. Zawrócił z powrotem do domu. Powalony przez niego rycerz leżał na podłodze. Tuli chciał wyślizgnąć się od tyłu i pójść w ślady Favy i Wayana, ale zdał sobie sprawę, że nie starczy mu na to czasu. Nadzieję dawało tylko przebranie się za rycerza Klingi. Zmagał się z ciałem: zdjął płaszcz i zaczął odwiązywać kirys. Ktoś stanął w drzwiach. Tuli podrzucił strzelbę i strzelił. Na zewnątrz zobaczył dwóch następnych rycerzy. Nie miał czasu na przeładowanie broni więc wypadł z chaty i w ciemności stawił im czoło. Usiłowali odeprzeć jego atak. Cios Tulla przeciął gardę jednego z nich i wbił się ramię przeciwnika. „Jestem murem," pomyślał, „chroniącym małe rzeczy tego świata." Ta myśl uspokoiła go. Drugi z rycerzy zaczął wzywać pomocy, dźgając jednocześnie przed siebie dzidą. Tuli miał szczęście, że Smilodon Bay płonęło, bo wysokie płomienie dawały mu dość światła do stoczenia walki. Złapał za drzewce dzidy, odsunął je jedną ręką na bok i ciął. Od tyłu doskoczyło do niego dwóch następnych rycerzy Klingi. Wypuścili chmurę dymu z tub. Całe zbocze wzgórza okryte było dymem unoszącym się nad ziemią jak mgła. Tuli poczuł się lekko. Zrozumiał, że maska nie przylega ściśle do j ego głowy. Ataki nie ustawały. Z dachu chałupy skoczyli na niego dwaj wojownicy. Tuli krzyknął, odwrócił się do nich i stwierdził, że jest otoczony ze wszystkich stron. Jakaś kobieta dźgnęła dzidą. Tuli osądził cios jako niefachowy. Słyszał pogłoski o tym, jak trenowani są rycerze Klingi, ale ta kobieta nie mogła się nawet równać z Favą. Odwzajemnił cios i napastniczka odskoczyła, ciskając w niego dzidę. Tullowi ledwie starczyło czasu na unik. Mało nie dał się nabrać na tak prosty trick. Skoczył do przodu, machnął tarczą, zbił jednego rycerza z nóg, podniósł jego miecz i zadał nim cios z dołu w górę, omijając blok drugiego rycerza. Rozpruł mu brzuch tym samym ciosem. Uderzył mieczem leżącego i odwrócił się w samą porę, żeby odeprzeć atak z tyłu. Mgła stawała się coraz gęstsza. Za gęsta. Tuli poprawiał sobie maskę, starał się dopasować ją ściślej do twarzy, ale nie na wiele się to zdało. Maska nie była robiona na jego rozmiar. Wokół drzwi leżało już sześć trupów. Tullowi zaczynało brakować miejsca do walki. Ze ścieżki, ze zbocza nad domem, ktoś krzyknął: 107 - Stać! Z ciemności wyszedł mężczyzna wyższy od innych wojowników. Jego ramiona i nogi nie były obnażone, jak u prostych żołnierzy Klingi. Nosił błyszczącą czerwoną zbroję, która pokrywała całe ciało. Nie był to pancerz z wędzonej skóry, ale coś, co błyszczało jak matowy metal. Nosił czarną maskę wykonaną z tego samego metalu i długi czerwony płaszcz. „Purpurowy rycerz," pomyślał Tuli. „Jeden z dwunastu strażników Bashevgo, którzy noszą te starożytne pancerze." Pod Tullem ugięły się nogi. Mówiono, że nawet kula nie jest w stanie przebić takiej zbroi. - Poddaj się - wyszeptał rycerz. Jego głos brzmiał nieludzko, jakby myśl sama wdzierała się do głowy. Poczuł się zmuszony do odrzucenia oręża, odłożenia go na ziemię. Uczucie było tak silne, że nawet rycerze Klingi zaczęli się pochylać i składać broń, jak gdyby chcieli się poddać swojemu dowódcy. Tuli poczuł, że kręci mu się w głowie, podparł się mieczem, zrobił krok do tyłu. - Nie - powiedział, a do siebie wyszeptał: „Jestem murem. Jestem murem. Fava i Wayan mogli jeszcze nie zdążyć uciec. Może nadal są tuż za drzwiami". Purpurowy rycerz postąpił do przodu. - Jesteś zmęczony, tyle masz za sobą - powiedział i wielkie znużenie ogarnęło Tulla. - Masz już dość walki. Niczego nie osiągniesz. W głębi serca wiesz, że jestem twoim przyjacielem. - Wracaj do Bashevgo - krzyknął Tuli, wywijając mieczem. Mało się nie przewrócił o trupa. Odblask płomieni ogarniających miasto tańczył na stoku wzgórza, zabarwiając wszystko na czerwono. Purpurowy rycerz zbliżył się. - Nie chcę cię skrzywdzić. Musisz pójść ze mną do Bashe-vgo... - Tuli wiedział, że nie utrzyma się długo na nogach, że za chwilę upadnie. Skoczył, ciął z całej siły. Purpurowy rycerz wyciągnął miecz, jednym płynnym ruchem odparował cios i pchnął Tulla ręką. Był niewiarygodnie szybki. Tuli nagle oprzytomniał. Zmysły podpowiadały mu, że jest w niebezpieczeństwie. Wymierzył niezdarny cios. Purpurowy rycerz przesunął się, aby go sparować. Tuli ożył, uderzył górą nad blokiem i rozciął gardło przeciwnika. Mimo że użył całej siły, na jaką było go stać, cios - na pozór - ledwie musnął zbroję, ale krew buchnęła z rany. Głowa Tulla zaczęła się chwiać. 108 Purpurowy rycerz sięgnął ręką do szyi, potknął się. Padł na kolana dysząc. Tuli podbiegł i rąbnął go mieczem w głowę, rozcinając hełm na dwoje. Wbił miecz w ziemię, podparł się, żeby nie upaść. Nie udało mu się. Gdy dotykał gruntu, maska opadła. Ogarnęła go ciemność, było mu już wszystko jedno. Mahkawn przyszedł o świcie do chaty Tulla. Towarzyszyła mu ochrona składająca się z czterech ludzi. - Jesteś pewien, że to ten sam Tuli, który uciekł z Denai ostatniej jesieni? - zapytał. - Jestem zupełnie pewny - odparł czarownik Atherkula. - Wyczuwałem go, odkąd przeszliśmy za Fort Storm. Bestia potwierdza moje przeczucia. - Potrzebny mi namacalny dowód - powiedział Mahkawn. Czarownik na chwilę zniknął w domu. Atherkula drażnił Mahkawna. Ludzie mówili, że przebywa częściej w Krainie Kształtów niż w realnym świecie, a poza tym czarownik miał reputację okrutnika. Mahkawn popatrzył na szare wody zatoki. Przez noc Smilodon Bay spłonęło do fundamentów. Na głównej ulicy Bractwo Czarnego Cyklopa spędzało w jedno miejsce jeńców. Mahkawn słyszał krzyki, gdy jego ludzie chodzili wśród niewolników, wyszukując słabych i starych, nie wartych tego, żeby ich zabierać do Bashevgo. Tymczasem łodzie zabierały młodych i silnych na statek. Zapach spalenizny z płonących domów, ciała jego wojowników u progu tullowego domu stanowiły memento, że zdobycie miasteczka kosztowało więcej niż było tego warte. Stracono ponad stu rycerzy Klingi, biorąc zaledwie jakiś tysiąc j eńców. Mało opłacalna wymiana. A ten Tuli Genet zabił na dodatek purpurowego rycerza. Mahkawn spojrzał na chatynkę, która była domem Tulla. - Zadziwiające, zadziwiające - powiedział. - Że wojownik może żyć w takich warunkach - dokończył myśl jeden z jego ludzi. Atherkula wyszedł, rzucił na ziemię krwistoczerwony płaszcz. Widniały na nim insygnia straży miejskiej Denai. Była to peleryna kapitana smoka. - To jest ten sam Tuli, który uciekł z Denai. Zabił mojego czarownika i twoich rycerzy Klingi. Wyczuwam jego moc. Jest niebezpieczny. 109 Mahkawn skinął głową. „Czarownik, wojownik, barbarzyńca." Mahkawn wszedł do chaty, w której mieszkał Tuli. Pod ścianą stało łóżko. Na podłodze walały się kobiece ubrania, zabawka wyrzeźbio-na z kości, strzelba. Całe życie Tulla, wszystko, co kochał, mieściło się w tych ścianach. Mahkawn poczuł się jak podglądacz. - Czy złapaliśmy kobietę i dziecko? - zapytał. - Schwytano wiele kobiet i dzieci - odparł Atherkula. - Jeszcze nie spisaliśmy ich imion. Mahkawn kopnął łóżko, przeszedł do kuchni, nalał sobie wody z dzbana. W pokoiku na tyłach ziemianki znalazł dziesiątki małych zegarków rozłożonych na części i na powrót poskładanych, wszystkie w mniejszym lub większym stopniu zdekompletowane. Zegarki miały skomplikowane mechanizmy. Znajdowały się wśród nich srebrne zegareczki ze złotymi płatkami, które po rozłożeniu ukazywały tarczę zegarka. Wyglądały wtedy jak stokrotki. Te cudowne przedmioty nie były większe niż paznokieć na kciuku Pwi. A jednak Tuli za pomocą dziwnych narzędzi wykonanych z kawałków metalu rozkładał je i składał na powrót. „Ma oko do szczegółów, umie docenić zawiłości," pomyślał Mahkawn. „Wojownik, który nie boi się naszych czarowników. Mąż, który zabił czternastu rycerzy Klingi. Dobry wojownik." Sam będąc rycerzem, Mahkawn potrafił to docenić. Na ławie, między dwiema oprawnymi w skórę książkami, leżała kula z brązu. Mahkawn rozpoznał w niej jeden z niezwykłych wytworów rzemiosła starożytnych Gwiezdnych Żeglarzy - wizerunek Anee. Podniósł cacko, włożył je do worka. Zastanawiał się, w jaki sposób Tuli wszedł w posiadanie tak cennego przedmiotu. Przeszedł do izb mieszkalnych, przyjrzał się im zdziwiony. Oto chałupka biedaka. Ale mimo to Mahkawn czuł zawiść. Było tu wszystko: jedzenie, ciepło, seks, żywy umysł. Pwi, który czytał i pracował. Mahkawn zazdrościł barbarzyńcy jego prostego życia, zainteresowań, tego, żemógłkochać siębez zachowywania tajemnicy z tą samą kobietą przez całe życie i nie obawiać się, że jakiś rywal ją zabije. Mahkawn podniósł jednąz sukienek Favy, powąchał ją. Woda waniliowa, piżmowy zapach kobiety. - Zabrać wszystko z chaty - rozkazał. - Chcę przyjrzeć się temu dokładniej na statku. - Co masz na myśli? - zapytał Atherkula. - Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o tym Tullu Ge-necie. 110 - Nie musisz już niczego więcej wiedzieć, o wszechpotężny -odparł Atherkula. - Tuli jest mordercą i został skazany na śmierć. Szukaliśmy go od miesięcy. To wszystko. „Muszę mocniej go nacisnąć," pomyślał Mahkawn. Jako wszechpotężny Bractwa Czarowników, Atherkula był równy rangą Mah-kawnowi, chociaż nie należał do faworytów lorda Tantosa. - Ale też Tuli został niewinnie skazany. Nie był niewolnikiem, toteż jego „zbrodnie" nie były niczym innym, jak czynami wojownika dokonanymi w trakcie bitwy. - Wątpię, czy lord Tantos uzna taką wykładnię - powiedział Atherkula tonem ostrzeżenia. - Ten Pwi zabił purpurowego rycerza. Tantos będzie się domagał odpłaty. - Wykonam wszystkie rozkazy mego pana - wyszeptał Mahkawn. - Ale tutaj widzę tylko męża, który walczył o życie, co jest prawem wojownika. Jeśli nawet zostanie skazany na śmierć, musi mu być dana szansa areny. Atherkula przyjrzał się Mahkawnowi z zaciekawieniem. - Więc będzie mógł ubiegać się o wejście do Rodu Klingi? Nie sądzę! Zgładził członków mego zakonu! - I tuzin z mojego bractwa. Mam do niego większe prawo-Mahkawn podszedł blisko do starego Atherkuli. Był potężnego wzrostu, co w połączeniu z ponurym wyrazem twarzy sprawiało, że większość mężczyzn bała się go. Ale nie Atherkula, neandertalczyk starej daty. - Ucywilizuję go - powiedział na koniec Mahkawn. Atherkula zamknął oczy. Zimny wiatr zaczął wiać w izbie. Podmuch uniósł koc i rzucił go na ścianę. Wiatr niósł z sobą przeszywające zimno, jakiego do tej pory Mahkawn nie doświadczył. Zrozumiał, że powiew pochodzi z Krainy Kształtów. - Tak - powiedział Atherkula. -Ucywilizuj to stworzenie. Bestia się zgadza. Obaj się zgadzamy. Mahkawn wzruszył ramionami, odwrócił się i poszedł ścieżką w dół. Jego ludzie zaczęli pakować cały życiowy dorobek Tulla do poręcznego worka. „Dlaczego ja to robię?," myślał Mahkawn. „Tullowi nic z tych rzeczy już się nie przyda. Jeśli nawet zostanie rycerzem Klingi, to jaki będzie miał z tego pożytek?" Ale w umyśle Mahkawna zaczęło się rodzić coś na kształt poczucia winy: „Kradniesz mu życie. Może masz nadzieję, że pewnego dnia wykradnie je od ciebie z powrotem." 111 Rozdział 6 KRWAWE ŁZY Tuli śnił, że błyskawica jego duszy pędzi przez las jak wiatr, przemyka nad pokrytymi lodem górami, ślizga się nad krystalicznymi, błękitnymi jeziorami. Za nim gnała bestia, ciemność pochłaniająca wszelkie światło. Wreszcie w górskiej kotlince, w której słychać było tylko stukanie dzięciołów, znalazł Favę. Klęczała na ziemi, oglądając obrazy z Bashevgo. Zmieniła się. Miała delikatną skórę driady i małe białe lisie zęby. Klęczała przy obrazach i patrzyła na wizerunek Etanai dręczonego w klatce z kości. Tyle że nie był to rysunek, ale okno do świata, w którym istniał Etanai. Tuli słyszał jak stary krzyczy z bólu. Fava dotknęła obrazu i włożyła w niego rękę. Gdy ją wyjęła, białe palce miała zbrukane krwią. - Wiesz - powiedziała łagodnym głosem - myślę, że Etanai nie oddał dobrze całego okrucieństwa męczarni w klatce. Wtedy Tuli poczuł na plecach oddech bestii i ogarnęła go ciemność. Gdy się obudził, miał na głowie bawełniany worek. Leżał twarzą w dół na ulicy. Ręce i nogi miał skute za plecami. Wokół siebie słyszał kaszel i szloch. Niektórzy schwytani krzyczeli. Zapach i odgłosy podpowiedziały mu, że wokół niego leży wiele ciał. W powietrzu czuło się odór popiołów przemieszany z chłodnym zapachem poranka. W pobliżu woda uderzała o brzeg. Domyślił się, że jest na nabrzeżu. Przez dłuższy czas leżał jak sparaliżowany. Do głowy powoli zaczynały mu napływać myśli o ucieczce. Sprawdził więzy, napinając mięśnie rąk i nóg. Kajdany brzęknęły z cicha, ale nie puściły. Rozluźnił mięśnie i spróbował wyjąć ręce z okowów. Ciągnął powoli i niestrudzenie lewą dłoń, aż zaczął mu krwawić nadgarstek. Użył krwi jako smaru. Bez skutku. Jego wielkie neandertal-skie ręce nie chciały prześlizgnąć się przez kajdany. Leżał, chwytając powietrze. Pot na jego ramionach szybko się ochłodził. Tuli zaczął się przeklinać za brak wyobraźni. Zawsze towarzyszyła mu myśl, że prędzej czy później nastąpi atak. Chociaż handlarze niewolników nie atakowali frontalnie Smilodon Bay od ponad stulecia, to wszyscy wiedzieli, że szczęście miasta nie będzie 112 trwać wiecznie. Już jako dziecko Tuli marzył o skomplikowanych urządzeniach, które przygotuje na wypadek konieczności ucieczki. A teraz leżał jak wór mąki wśród innych mieszkańców miasta i czekał, aż sprzedadzą go gdzieś na targu w Bashevgo albo w Denai. Płonęła w nim nienawiść do handlarzy niewolników. Zastanawiał się, który z siedmiu lordów napadł na miasto. Odwrócił głowę, szukał drogi ucieczki. Przez bawełniany worek niewiele widział. Składy płonęły. Rozróżniał kształty stłoczonych wokół niego jeńców. Niektórzy siedzieli i z przerażeniem patrzyli w przestrzeń. Przetoczył się na plecy, usiadł i rozejrzał się. - Tuli -jęknął Jenks - to ty? - Tak- odpowiedział. Odwrócił głowę. Jego ojciec siedział skuty zaledwie o kilka stóp od niego. - Dlaczego masz ten worek na głowie? - zapytał Jenks. - Nie wiem - odparł Tuli, choć obawiał się, że wie. Kiedyś, dawno temu, pewien sąsiad opowiedział mu historię młodzieńca o imieniu Soren. Złapali go handlarze niewolników i zagnali wraz z innymi j eńcami na brzeg. Na głowę wsadzili mu worek. Potem odprowadzili go na bok i zdj ęli ten worek - razem z głową. Tuli z wysiłkiem przełknął ślinę. Słyszał bicie własnego serca. Wiedział, że tylko szczęśliwy przypadek pozwoli mu przeżyć. - Widziałeś Favę albo Wayana? - Nie - wyszeptał Jenks. - Może udało im się uciec. - Odczekał chwilę i dodał: - Ale nie rób sobie nadmiernych nadziei. Rycerze Klingi przeczesują las nawet teraz, gdy rozmawiamy. Co chwila sprowadzają następnych jeńców. Dopadli twoją matkę. Jest już na statku. Te sukinsyny spaliły nasz dom. - Miałeś szczęście, że nie byłeś w środku - powiedział Tuli. - O tak - rzekł Jenks. - Cóż, j estem starym grubasem. Jak sądzisz, odrzucą mnie? Tuli nie miał pojęcia. Zastanawiał się intensywnie. - Nie - powiedział wreszcie. - Gdyby mieli cię odrzucić, to dlaczego sprowadzaliby cię na nabrzeże? - Prawda - stwierdził Jenks. - Jestem duży. Pracuję ciężej niż pięciu mężczyzn. I zostało mi jeszcze wiele lat. Jeśli są mądrzy, to zauważą moje zalety i dadzą mnie do pracy we włościach ziemskich jednego z lordów. Powiesz im, kim jestem, dobrze? Wstawisz się za mną? - Aha. - Tuli wątpił, czy rycerze Klingi przyjdą, by zapytać go o referencje. - Czy widzisz jakąś drogę ucieczki? 8 - Ścieżka bohatera 113 - Nie - syknął Jenks. - Jesteśmy okrążeni i dobrze pilnowani. - Czy tu jest gdzieś jakaś kryjówka? Jakiś krzak, pod którym można by się schować? Jenks odczekał chwilę, zanim odpowiedział. - Nie. Nic. Już zabrali trochę naszych chłopaków ze wzgórz na statek. Wszystkich z Gór Palecznych i z Gór Żniwnych. I powiedziałbym, że wzięli już połowę miastowych. Przy wodzie ustawili półkole strażników, aż do wzgórz. Nie wymkniesz się. Tuli usiadł i nasłuchiwał. Żołądek zaczął podchodzić mu do gardła. Słyszał jak w oddali szlochałajego teściowa, Zhopilla, ciągnięta przez strażników do łodzi. Tuli był w szoku: jak to możliwe, żeby Chaa pozwolił na wzięcie do niewoli swojej żony i dzieci. Słońce wschodziło. Przez materiał worka Tuli mógł rozróżnić tylko zamazane kontury. W ciągu następnej godziny słyszał jak łodzie kilka razy dobijały do nabrzeża i jak upychano w nich ludzi z miasta. Z każdym odpływającym transportem malały szansę Tulla na przeżycie. Wiedział o tym. Wokół niego siedziało tylko kilkoro ludzi. Stara Caree Tech leżała szlochając o parę jardów od jego nóg. Za nim siedział Byron Saman i kilkoro innych. Starzy i słabi. Ofiary selekcji. Tuż przed wschodem słońca podeszli jacyś ludzie i stanęli nad nim. - Czy to ten zabił purpurowego rycerza? - Tak, o wszechpotężny - padła odpowiedź. Tuli zadrżał. Tytuł wszechpotężnego zarezerwowany był tylko dla kogoś w randze cyklopa, generała w szeregach Rodu Klingi. Postać zbliżyła się i zdjęła worek z głowy Tulla, wyrywając mu przy okazji garść włosów. Przed Tullem stał wojownik ubrany w nieskazitelną skórzaną zbroję. Był to krępy neandertalczyk z siwymi pasmami w rudej brodzie i czarną klapką na prawym oku. Miał pobrużdżoną, nieruchomą, pozbawioną wyrazu twarz. Ale gdy patrzył na Tulla, w jego wzroku pojawiło się coś dziwnego. Tuli czuł się przytłoczony. Cyklopi nosili złoty bicz u pasa - starożytny symbol używany przez Panów Niewolników - oznakę łask i zapowiedź, że odznaczony sam będzie w przyszłości lordem, Panem Niewolników. Tuli był zdziwiony, że neandertalczyk mógł dojść do tak wysokiego stanowiska. Za plecami zwycięzców Tuli dostrzegł w porcie wielki żelazny statek z wysokim kominem. Statek był wyższy niż jakikolwiek budynek, który Tuli widział do tej pory. Miał co najmniej cztery piętra. 114 - Jak się nazywasz? - zapytał mężczyzna ubrany na czarno. Odsunął się i położył dłoń na gałce miecza. - TullGenet. - Ten sam Tuli Genet, który zabił ośmiu moich rycerzy Klingi w Denai? - Nie - odparł Tuli. Rycerz popatrzył na Tulla i zachichotał. - Kłamiesz? To rozsądne. Nie inaczej postąpiliby moi ludzie. Widzisz, wiem o tobie wszystko. Powiedziałeś swoje imiępewnemu niewolnikowi w Denai, a on je rozpowiedział. Jestem Mahkawn, dowódca Bractwa Czarnych Cyklopów, a rycerze Klingi, których raczyłeś uśmiercić, należą do mego pana, lorda Tantosa, ministra zemsty. Wiesz jaką karę nałożył na ciebie za twe zbrodnie? - Według waszego prawa nie popełniłem przestępstwa - powiedział Tuli. - Walczyłem w obronie własnej, jako wolny Pwi z Dziczy. Słyszałem, że nawet lord Tantos nie wywiera zemsty na wojownikach, którzy zabijali w bitwie. - Sprzeczasz się ze mną? - zapytał Mahkawn. - Myślę, że tak czy inaczej, zabij ę cię thrallu. - Popatrzył na nogi Tulla, na czarne skórzane mokasyny z wyhaftowanym na nich krukiem, ściągnął je z nóg jeńca i podniósł, żeby się im przyjrzeć. - To jeden z nas, tak jak mówiłem - szepnął starzec stojący za Mahkawnem. Tuli po raz pierwszy widział tego Pwi. Wiek tylko lekko zgiął starego neandertalczyka, lecz skórę miał bladą, obwisłą, a twarz nieruchomą, pozbawioną emocji jak twarz Mahkawna, tyle że jeszcze bardziej okrutną. Nosił czarną szatę z czerwonym wzorem. Nie miał na sobie zbroi. Starzec wpatrywał się w Tulla, potem zamknął oczy. Lodowaty sztych przeszył Tulla - dotknięcie wędrowca ducha. Zrozumiał, że to forma ataku, choć do tej pory nie słyszał, żeby jakiś wędrowiec ducha mógł używać swej mocy nie tracąc przytomności. Tuli wyobrażał sobie, że j est gdzieś daleko, myślał o polu stokrotek, na którym bawił się jako dziecko, tam gdzie borsuki ryły swoje jamy. Lodowaty sztych rozpłynął się, a starzec otworzył oczy i spojrzał na Tulla. - Zabij go, wszechpotężny - powiedział z naciskiem. - Zwiódł mnie. I to bez trudu. Mahkawn wyciągnął miecz o długim, prostym ostrzu. Jego podwładni nosili zazwyczaj krzywe szabliska. Machnął mieczem tuż przy szyi Tulla. Tuli nawet nie mrugnął. 115 „Jeśli mam zginąć, to przynajmniej zachowam resztkę godności," pomyślał. Patrzył w jedyne oko Mahkawna. Cyklop zbliżył ostrze do oka Tulla i nacisnął lekko, jakby sprawdzając, w którym momencie stal wejdzie w powiekę. Pod ciężarem miecza Tuli musiał odchylić głowę do tyłu. Mahkawn uważnie przyglądał się temu ruchowi. Serce zabiło Tullowi nieco szybciej, ale nawet się nie spocił i oparł się odruchowi oblizania wyschłych warg. Spojrzał natomiast prosto w oczy Mahkawna. Nie zobaczył w nich okrucieństwa, uciechy czerpanej z zadawania tortur. Ale nie było też poczucia winy, zrozumienia, że krzywdzi bliźniego. „Wszechpotężny bada mnie," pomyślał Tuli. Zobaczył błysk uznania w oku żołnierza. - Jeden z ludzi, których zabiłeś, purpurowy rycerz, był dla mnie jak syn - powiedział Mahkawn. - Wiedziałeś o tym? Odczuwam ogromną stratę. Chcę, żebyś mnie przeprosił, zanim umrzesz. Jeśli przeprosisz, będziesz miał szybką śmierć. W przeciwnym razie -rozprujęcię. Tuli wsłuchiwał się w głos wszechpotężnego. Jeśli Mahkawn rzeczywiście odczuwał tak ogromną stratę, to przeczył temu ton głosu. Był zimny, bezduszny. Naśladował tylko cierpienie. Ze względu na powiększony hypotalamus, Pwi kochali mocniej, a ich strach był bardziej wyrazisty. Tymczasem wszechpotężny mówił tak, jakby w ogóle nie odczuwał emocji, mówił jak kłamca. „On mnie tylko sprawdza," pomyślał Tuli, ale nie miał pojęcia, jak zdać ten sprawdzian. Wybrał odpowiedź, której Mahkawn chyba najmniej się spodziewał. - No to mnie rozpruj - powiedział obój ętnym tonem. Mahkawn nacisnął mocniej, rozciął Tullowi skórę pod okiem. - Jestem dumny, że zabiłem twojego purpurowego rycerza. Gdyby był lepszym szermierzem, może smuciłbym się, że zgładziłem dobrego wojownika. Ale on był niczym. Wszechpotężny wycofał miecz o parę cali. W jego oczach lśnił nie skrywany zachwyt. Nacisnął koniuszkiem miecza skórę powyżej prawego ucha Tulla, jakby chciał je odciąć. Tuli niewiele wiedział o zwyczajach Rodu Klingi, ale słyszał, że prawe ucho żołnierz musi poświęcić swojemu pierwszemu dowódcy. Serce w nim podskoczyło. Przed chwilą stał w obliczu wyroku śmierci, a teraz zrozumiał, że wszechpotężny chce go zwerbować. Gdyby dał się zrobić rycerzem Klingi, łatwiej przyszłoby mu uciec. Tuli odchylił głowę, odsłaniając ucho. 116 - Weź je sobie, jeśli chcesz. Daję ci je. Mahkawn zawahał się. Przyjrzał się uważnie Tiulowi. - Mówisz jak rycerz Klingi, ale skąd mam wiedzieć, czy nie jesteś thrallem? - W zamyśleniu schował miecz do pochwy. - Zabierzcie go na statek - powiedział w końcu. - I dokończcie selekcji. Odpływamy za pół godziny. Dwaj żołnierze schwycili Tulla, postawili go na nogi i poprowadzili w stronę łodzi, w której siedziało już czterdzieścioro jeńców. Szedł drobnymi kroczkami, brzęcząc kajdanami u nóg. Obrócił się, by spojrzeć na Mahkawna, ale wszechpotężny wraz ze świtą szedł już mostem sekwojowym do dzielnicy Pwi. Tuli zastanawiał się nad znaczeniem słów „rycerz Klingi" i „thrall". Zawsze uważał, że to rycerze Klingi są thrallami, zwyczajnymi thrallami wyćwiczonymi na wojowników. Ale rozumiał, że w oczach Mahkawna między tymi dwiema kategoriami istniała przepaść. Tuli niewiele wiedział o Rodzie Klingi. Rycerze służyli swoim panom, a tacy jak Mahkawn dowodzili legionami wojowników. Cyklopi zorganizowali swoich ludzi w „bractwa" podzielone na „bronie", z k-tórych każda miała inną funkcj ę - szpiedzy stanowili Broń Niewidzialną, żołnierze piesi Broń Krwi, kawaleria nosiła mia-no Broni Mamuciej, a czarownicy służyli we wszystkich rodzajach broni. Tuli nie znał szczegółów dotyczących armii Panów Niewolników, lecz wiedział, że Ród Klingi cieszy się specjalnymi przywilejami. Żołnierze przysięgali lojalność swoim dowódcom; w zamian za to lord płacił im i zapewniał wolność wyboru kobiety spośród thral-lów. W oczach Tulla takie uprawnienia były niczym w porównaniu z obowiązkiem pełnienia okrutnej służby. Ale rozumiał, że dla thral-lów - istot odartych z własności, wolności i dumy - te benefity wydawały się ogromne. Dotarł do łodzi, przed nim szła młoda blondynka Pwi. Ubrana była w czerwoną bawełnianą sukienkę wyszywaną różnokolorowymi paciorkami, nosiła srebrne naszyjniki, a na rękach trzymała niemowlę. Tuli pomyślał, że stroiła się właśnie dla męża, gdy nadciągnęli handlarze niewolników. Dziewczyna była młodsza od Favy. Mogła mieć jakieś szesnaście lat. Powtarzała bez ustanku: - Adja, adja, adja. - Boję się, boję się, boję się. Szczękała zębami, miała dziki wyraz oczu. Mocno ściskała dziecko, aż Tuli przestraszył się, że je udusi. Nie znał tej dziewczyny. Zapewne przybyła z puszczy po drugiej stronie Gór Palecznych. Rycerze Klingi przeczesywali okolicę, 117 prawdopodobnie obławą objęli całą Dzicz. Tuli kiedyś miał nadzieję na stoczenie walnej bitwy z handlarzami niewolników w tej okolicy, ale Ród Klingi był szybszy, zgarnął całą ludność, zanim mężczyźni zdołali stawić opór. Kobieta zatrzymała się przy łodzi. Nie chciała wejść. Popatrzyła na wodę, jakby miała zamiar skoczyć. Łódź była już prawie wypełniona. Czterdzieścioro zrozpaczonych pasażerów - ludzi i Pwi -patrzyło na dziewczynę. - Wejdź do łodzi, wejdź - wyszeptał Tuli. - Musisz teraz żyć dla twojego dziecka. Dziewczyna obejrzała się i zachwiała w panice. - Krwawe łzy - powiedziała. Tuli poczuł, że z nacięcia pod okiem kapie mu krew. Musiało to wyglądać tak, j akby płakał krwawymi łzami. Popchnął j ą łokci em do przodu. Kolana ugięły się pod nią, ale jakoś udało się jej opanować i niezgrabnie wskoczyła do łodzi. Tuli po raz ostatni spojrzał na miasto, z nadzieją, że dostrzeże Favę. Rycerze Klingi tłoczyli się na brzegu. Zaczynali pakować czarne szaty, przebierać się w zielone mundury. Tuli szacował, że na ulicach zgromadziło się jakieś pięć tysięcy żołnierzy Bashevgo. Właśnie zaczynali wymarsz na południe. Do Muskrat Bay mieli około dwunastu mil lądem. Miasto było małe, niezdatne do obrony. Tuli pomyślał, że jego mieszkańcy nie mają żadnych szans. Czterech silnych wioślarzy odepchnęło łódź od nabrzeża. Wszyscy byli neandertalczykami, ale mieli po parze uszu i nie nosili mundurów Rodu Klingi. Musieli to być zatem niewolnicy, thralle. Gdy wiosłowali w stronę statku, niektóre starsze kobiety zaczęły do nich szeptać: - Przyjaciele, ratujcie nas! Ukryjcie nas! Pozwólcie nam wyskoczyć do wody i odpłynąć! Thralle ignorowali prośby. Wreszcie, jeden z nich wyszeptał: - Bądźcie cicho! Macie za ciężkie łańcuchy. Potoniecie, jeśli będziecie próbowały pływać! Wiosłowali dalej. Łódź kołysała się, zapach oceanicznej bryzy, widok Smilodon Bay, krzyk mew, wszystko to wywoływało w głowie Tulla wspomnienia. Patrzył na płonące miasto, obok którego przepływali. „Jeśli nawet wrócę," myślał, „to za dziesięć lat z miasta pozostaną osmalone ruiny pokryte krzakami jeżyn. Będzie to dobre miej sce do polowania na dzikie świnie i niedźwiedzie, ale nikt tu nie zamieszka." Oczami duszy widział dalej niż dziesięć lat. Widział 118 nowe domy stojące na brzegu. Ale w tych domach mieszkali tylko thralle. Na dziobie łodzi podniósł się krzyk. Jeńcy patrzyli z przerażeniem w kierunku brzegu. Tuli odwrócił głowę. Rycerze Klingi podrzynali gardła starym i kalekim. Zabijali tych, z których nie mieliby pożytku. Rozejrzał się po łodzi. Jenks siedział przy przeciwnej burcie i patrzył jak zabijają starców. Na twarzy malowała mu się nie skrywana ulga. Młoda matka siedząca przy Tullu nieomal odchodziła od zmysłów ze strachu. Tuli szeptał do niej, starając się jąuspokoić. Dwóch chłopców bliźniaków siedzących na dziobie poddało się panice. Patrzyli błędnym, nie widzącym wzrokiem, zatopieni w horrorze własnej wyobraźni. Tuli postanowił dać dobry przykład i nie okazywać strachu. Kiedy zbliżyli się do statku, usłyszeli krzyki tych, których zdążono już załadować. Tuli popatrzył w górę. Na pokładzie stał kocioł, pod którym buchał ogień. Rycerze Klingi piętnowali więźniów, gdy ci tylko stanęli na pokładzie. - Nie bójcie się - powiedział jeden z wioślarzy. - Piętno przestaje boleć po kilku dniach. Teraz wszyscy jesteście własnością lorda Tantosa. Jeśli będziecie dobrze pracować, uzyskacie przywileje. Tuli popatrzył na dno łodzi. Wiedział, jakie to przywileje. Tej nocy, był tego pewien rycerze Klingi zgwałcą jedną kobietę, jutro następną i znów następną. Gwałty będą następowały jeden po drugim. Bez końca. To samo może spotkać chłopców. „Może i mnie to spotka," pomyślał. Rycerze Klingi będą żądni zemsty na Tullu za swoich towarzyszy broni, których zabił. Niektórzy mogą chcieć wziąć odwet w łóżku. Przypomniał sobie piosenkę, której nauczył się jako dziecko, piosenkę, którą śpiewali niewolnicy w rytm wiosłowania. Żelazna nić wiąże mnie ze światem Żelazna nić wiąże mnie z morzem Żelazna nić wiąże mnie z tą łodzią... Słowa zmieniały się w zależności od położenia śpiewaka, ale zawsze tworzyły spiralę o coraz ściślejszych zwojach. Pieśń kończyła się słowami: Żelazna nić wiąże mnie z wiosłem Żelazna nić wiąże mnie na zawsze. 119 Jeden z bliźniaków popatrzył na blade twarze współpasażerów i rzucił się do morza. Chłopiec mocno uderzył o powierzchnię wody i wydał bulgoczący dźwięk. Najbliżej siedzący wioślarz odrzucił wiosło i sięgnął po chłopca, lecz dziecko tonęło szybko, ciągnięte w dół kajdanami. Żaden z więźniów nie mógł pośpieszyć mu z pomocą, bo wszyscy byli skuci. Tuli wyjrzał za burtę, zobaczył jak chłopiec wije się w przezroczystej wodzie i opada w ciemność. Młoda kobieta siedząca obok Tulla upuściła swoje dziecko do wody zgromadzonej na dnie łodzi i też wyskoczyła. Wioślarz sięgnął po nią, zdarł z niej część sukienki, ale nie udało mu się utrzymać dziewczyny. Utonęła. Wioślarz podniósł niemowlę, posadził je Tullowi na podołku, mruknął: - Trzymaj to - i znów chwycił za wiosło. Tuli popatrzył na innych. Ich twarze wyrażały przerażenie, szok i silny strach. Wspomniał Mahkawna i czarownika. Twarze tamtych były puste, pozbawione wyrazu. Tuli zrozumiał teraz, jaka jest różnica pomiędzy thral-lami a rycerzami Klingi: uczucie. „Ród Klingi nauczył się odrzucać uczucie, a Mahkawn podziwia mnie, bo nie okazuję strachu," pomyślał. Dla Pwi odrzucenie uczuć było prawie niemożliwe. Grzebień, który kiedyś nosiła kochanka, zdaje się emanować miłością. Jeśli pies ugryzie dziecko Pwi, to ten pies zawsze będzie promieniować strachem. Gdy Tuli był młodszy, w momentach wielkiego przerażenia wyobrażał sobie, że Adjo-nai, bóg strachu, nachylał się nad nim wymachując kutow terroru i tarczą desperacji. Pozbycie się tego lęku stało się największym osiągnięciem w życiu Tulla. Najwyraźniej rycerze Klingi przeżyli coś podobnego. Kiedy łódź dotarła do statku, okazało się, że nie trzeba wspinać się na pokład. Z góry spuszczono platformę i kilku rycerzy zagnało na nią Tulla wraz z dwudziestoma innymi jeńcami. Marynarze podciągnęli platformę na blokach. Gdy zrównali się ze szczytem burty, zobaczyli wielki pokład pokryty żelazem. Tuli nie wyobrażał sobie, żeby taki statek mógł zostać pokonany w bitwie. Nie potrafił nawet zrozumieć, jak takie monstrum jest w stanie utrzymać się na wodzie. Rozejrzał się, zdziwiło go, że wokół j est tak niewielu rycerzy Klingi. Pomyślał, że większość wylądowała, żeby wziąć udział w walce. Tuli pozwolił, by spłynął na niego spokój, starał się, na wzór rycerzy Klingi, zapomnieć o uczuciach. Niedbale trzymał powierzone mu dziecko. 120 Inni wrzeszczeli z bólu, ale Tuli nawet nie mrugnął, gdy piętnowano go rozpalonym żelazem. Wypalono mu literę „T" z obu stron lewego nadgarstka. - „T" jak Tantos - wyjaśnił rycerz Klingi. - Należysz teraz do niego. Będziesz wykonywał nasze rozkazy. Rycerz nawet nie próbował oszelmować niemowlęcia, które trzymał Tuli. Jeńcy ustawili się w szereg i poszli do ładowni. „T jak Tuli," pomyślał Tuli. Fava prześlizgiwała się na brzuchu przez krzaki. Starła pajęczynę z twarzy i ostrożnie podniosła głowę. Leżała w kępie wysokich paproci rosnących w pobliżu szczytu pagórka, w klinie utworzonym przez dwa obalone drzewa. Niewiele widziała, ale dopóki trzymała głowę przy ziemi, pozostawała nie zauważona. Usłyszała jak w pobliżu zakasłał rycerz Klingi - stał za pobliskim drzewem - nie śmiała się poruszyć. Położyła rękę na ustach Wayana, wcisnęła go głębiej w paprocie. Z miasta dochodziły krzyki i strzały, palił się jakiś dom. Ze swego stanowiska widziała łunę. Usłyszała stłumiony odgłos strzałów dochodzący od strony chaty stojącej u stóp wzgórza. Rycerze Klingi przemknęli obok niej w kierunku potyczki, zwarli tyralierę. Fava odczekała dwadzieścia sekund, aż odgłosy kroków umilkły, potem przeskoczyła przez kłody i zaczęła biec. Zatrzymała się u stóp wzgórza, za drzewem. Bała się zejść do doliny. Odwróciła głowę. Ze wzgórza po przeciwległej stronie zatoki dochodziły krzyki rycerzy Klingi. Wydawali swój jękliwy okrzyk wojenny. Miasto stało w ogniu. Coś nagle się w niej załamało. Złapała Wayana i na oślep pobiegła w dolinę, a potem wspięła się na następne wzgórze i na następne, nie zważając na to, czy rycerze Klingi ścigająją, nie dbając o kierunek ucieczki. Wreszcie zmęczyła siei stanęła przy wielkiej obalonej sekwoi. Oddaliła się od miasta o prawie dwie mile. Znalazła poskręcany korzeń, przy którym jako dziecko bawiła się w chowanego. Taka gra trwała godzinami. Teraz wczołgała się w starą szczelinę w ziemi, starając się zmieścić w otwór, w którym chowała się jako dziesięcioletnie dziecko. Leżała bez ruchu, serce biło jej tak mocno, aż zlękła się, że umrze. Wkrótce usłyszała skrzyp igieł sekwojowych pod butami rycerzy Klingi i miękkie klapanie pochew o skórzane zbroje. 121 Fava znieruchomiała. Gdy uciekała tylnymi drzwiami z chaty, planowała, że wymknie się z miasta. Postanowiła wtedy, że będzie się cicho poruszała, okiełzna strach i schowa się w najgłębszych paprociach. Ale odrzuciła wszystkie plany, biegła szybko na oślep, gnana przez strach, jak głupi, osaczony królik, który skacze prosto w paszcze goniących go psów. Rycerze Klingi deptali jej teraz po piętach. Przeczekała godzinę, aż uznała, że rycerze już poszli. Nagle uświadomiła sobie, że przez cały czas trzyma dłoń zaciśniętą na ustach Wayana. Zesztywniał ze strachu w jej ramionach. Nie ruszał się. Cofnęła rękę i pogłaskała go po czole. W pobliżu trzasnęła gałązka. Ktoś podszedł do kłody, położył na niej rękę. Przez chwilę Fava wyobrażała sobie, że to przyszedł Tuli, nagle bowiem przypomniała sobie, jak kiedyś, wiele lat temu, znalazł ją tutaj. Żywiła szaloną nadzieję, że znów ją odnajdzie. Obcy stał nie dalej niż pięć stóp od niej i dyszał. Fava zamarła. „To może być rycerz Klingi, który odnalazł mnie po zapachu," pomyślała. Niektórzy Pwi potrafili tak polować. „A może to ktoś z miasta, kto próbuje uciec." Ktokolwiek to był, odszedł. Dwie minuty później usłyszała w pobliżu krzyki i odgłos szurania - ciągnięto jakieś kobiety w stronę Smilodon Bay. Wayan przez cały czas leżał, kurczowo trzymając się Favy. Chłopczyk nie śmiał powiedzieć słowa, ledwie oddychał. Przytulał się do niej i trząsł ze strachu. Przed świtem Fava o mało co nie zdrzemnęła się. Ponownie usłyszała szuranie. Ktoś chodził po kłodzie leżącej nad nią. Usłyszała jak jakiś neandertalczyk z Rodu Klingi pociąga nosem. Polował kierując się zapachem. Fava nie ruszała się, tłumiła chęć krzyku. Zapach pokrytej grzybem sekwoi był silny. Modliła się, żeby zagłuszył jej własny zapach. Mężczyzna chodził po pniu w tę i z powrotem, pociągając nosem. Potem usiadł i czekał. Fava była pewna, że wyczuł ją, a teraz czeka, aż dziewczyna wyskoczy z kryjówki. Słyszałajakpo cichu wyciąga miecz z pochwy. Wayan przytulił się jeszcze mocniej, opierając głowę ojej piersi. Odchrząknął. W pobliżu ktoś krzyknął, zadzwoniły miecze. Zwiadowca pobiegł przez las. Fava leżała cała zlana potem. Godzinę później wzeszło słońce. Jego promienie zaczęły docierać w głąb lasu Fava, wczołgując się do dziury, zmięła kilka paproci. 122 Teraz wyprostowała je i zgarnęła trochę ściółki, żeby lepiej zamaskować kryjówkę. Tuż po wschodzie słońca przez las przeszły tysiące rycerzy Klingi. Kierowali się na południe, do Muskrat Bay. Posuwali się przez las tak lekko, że Fava ledwie ich słyszała. Widziała tylko cienie w zielonych płaszczach. Dwie godziny później las opustoszał. Wayan zaczął grymasić: - Chce mi się siusiu. Pozwoliła mu wyjść. Odszedł niedaleko, załatwił potrzebę, wrócił i zasnął w j ej ramionach. Przez cały dzień nikt nie przechodził w pobliżu. Gdy zaczynało zmierzchać, zobaczyła samotnąpostać skradającą się w kierunku miasta. Była to Vo-olai, żona Anoratha. Fava wstała i pomachała do Vo-olai, żeby się ukryła, ale dziewczyna zatrzymała się i popatrzyła na Favę jak na jakieś dziwny stwór. Wokół oczu Vo-olai miała czerwone obwódki, a tunikę i spodnie pokryte błotem. Wyglądała jak zaszczute zwierzę, jakby ostatni tydzień spędziła czołgając się po krzakach. - Nie - powiedziała. - Chodź, proszę! - syknęła Fava, ale Vo-olai szła dalej. Nagle odwróciła się i powiedziała tak zwyczajnym tonem, jak gdyby przypadkiem spotkały się na ulicy: - Widziałaś dziś Anoratha albo Tchule? Nie mogę ich znaleźć. Fava zrozumiała, że Vo-olai pomieszało się w głowie. Nocna ucieczka przed rycerzami Klingi odebrała jej rozum. - Chodź tutaj, razem na nich poczekamy - powiedziała. - Nie, myślę, że mnie potrzebują- odparła Vo-olai. - Muszę ich znaleźć. - Jak myślisz, gdzie oni są? - zapytała Fava. - Nie jestem pewna. - Vo-olai zaczęła iść w kierunku miasta. Fava chciała za nią krzyknąć, ale nie śmiała podnieść głosu. Znów wgramoliła się pod kłodę. Postanowiła czekać, lecz mały Wayan patrzył na nią z takim przerażeniem i wyrzutem w oczach, że zapytała: - Czy powinniśmy iść za nią i spróbować ją ratować? Wayan pokiwał głową. Fava wstała, podniosła małego i wydostała się spod kłody. Pobiegła za Vo-olai. Kiedy Vo-olai usłyszała, że ktoś za nią biegnie, zaczęła uciekać. Fava zdała sobie sprawę, że z Wayanem w ramionach nie będzie w stanie jej dopędzić. Coraz bardziej zostawała w tyle. 123 Poszli więc powoli i ostrożnie. Słońce wstawało na krwistoczerwonym niebie. Fava uważnie obserwowała drogę. Wokół puste pole ciągnęło się aż do linii lasu. Wszystko było widać na odległość mili. Fava zatrzymała się. Miała uczucie, jakby ktoś na nią patrzył. Miasto pod pewnymi względami nie zmieniło się. Przebiegły jej drogę dwa koty wymachujące ogonami. Świnie ryły na polu za domem Oolan. Ale domów nie było, zostały po nich kupy dymiącego popiołu i zwęglone ściany. Poczerniałe ceglane kominy sterczały w niebo. Fava patrzyła na kwadraty zgliszcz i gruzu i dziwiła się, jakie małe były te domy. Dość wysokie, pokryte dwuspadowymi dachami sprawiały wrażenie solidnych i trwałych. Teraz tego zabrakło. W dole ulicy, jakieś ćwierć mili dalej, stary niedźwiedź jaskiniowy grzebał w zgliszczach szukając ziarna, warzyw albo owoców. Fava pomyślała, że niedźwiedź nie włóczyłby się tu, gdyby w okolicy byli ludzie. Rycerze Klingi musieli opuścić to miejsce na dobre. Ostrożnie poszła w dół ulicy. Zatrzymała się przy domu rodziców. Trofea myśliwskie, które od tylu lat wisiały na ścianach, leżały teraz w popiele - kawałki zbielałych kości i potrzaskanych zębów. Wielkie kły mastodonta rozpadły się w ogniu na kawałki. W zgliszczach leżał miecz Chaa. Przeszła przez pogorzelisko zdziwiona, że popiół zdążył już wystygnąć. Tam gdzie była kuchnia, w jamie, w której trzymali jarzyny, znalazła trochę ziemniaków, jabłek i cebuli. Usiadła z Wayanem i spróbowała zjeść przypieczony z jednej strony ziemniak, ale żołądek odrzucał pożywienie. Nie mogła zmusić się do jedzenia. Nie wiedziała, czy to zmęczenie ją zmogło, czy zabójczy smutek. Wiedziała tylko, że nie może przełknąć ani kęsa. Nakarmiła Wayana, schowała kilka jabłek na później i poszła ścieżką do własnego domu. Ze zdumieniem zobaczyła, że chatka jeszcze stoi. Czterech martwych rycerzy Klingi leżało u drzwi frontowych. Wyglądało to tak, jakby kot zostawił przed progiem upolowane myszy w podarunku dla gospodarzy. Wayan odwrócił się i ukrył twarz między piersiami Favy, bał się widoku trupów. Wszyscy martwi rycerze mieli na sobie dziwne kaptury z maskami i szklanymi oczami, lecz broń już im zabrano. A więc Tuli zabił co najmniej czterech. Zajrzała do domu. Był złupiony. Zabrano większość ubrań i broń. Zostało posłanie i koce, trochę talerzy i garnków kuchennych, zapasy żywności na zimę. Wayan natychmiast zeskoczył jej z rąk i podbiegł do łóżek. Podniósł figurkę mamuta leżącą za materacem i zaczął się bawić. 124 Fava zastanawiała się, czy Tuli nadal jest w pobliżu. Może przeniósł rzeczy w bezpieczne miejsce? Ale nie. Ktokolwiek opróżnił dom, nie był to ktoś, szukający rzeczy niezbędnych do przetrwania. Zostały koce i żywność. Nie, rycerze Klingi musieli zabrać Tulla wraz z cenniejszymi rzeczami. Może złapali go, gdy próbował wynieść dobytek z domu. Ale i to nie miało sensu. Przysiadła na podłodze, wyjrzała na zewnątrz. Poczuła się słaba, smutna i znużona. Bawiła się dwiema pustymi formami odlewniczymi, które znalazła na podłodze. Tuli zabił co najmniej czterech rycerzy Klingi i został schwytany. Poszła poszukać Vo-olai. Dziewczyna nie mogła odejść daleko. W miejscu, gdzie droga się obniżała zaczynał się most sekwojowy łączący brzegi rzeki Smilodon. Na środku mostu stała Vo-olai. Zasłaniała twarz rękami i płakała. Fava zatrzymała się, spojrzała na nabrzeże. Starcy z miasta leżeli w dziwnych pozach na ulicach prowadzących do portu. Zamiast gardeł mieli krwawe dziury. Ciał było co najmniej trzydzieści. Wśród nich dziadkowie Vo-olai. Favie mocno zabiło serce. Podniosła Wayana i pobiegła ku nabrzeżu, szukała wśród zabitych Tulla. Po kilku minutach nadeszła Vo-olai. Usiadła w kurzu i ujęła rękę swojej martwej babki. Panowała cisza, słońce zachodziło. Zbierały się chmury, łagodne i ciemne, pachnące śniegiem. W górze ulicy, w części miasta zamieszkanej przez ludzi, pojawił się drugi niedźwiedź i zaczął żerować na pogorzeliskach. Łaził w tę i z powrotem koło karczmy, między ciałami rycerzy Klingi. Bał się podejść do Favy i Vo-olai. - Chodźmy stąd lepiej - wyszeptała Fava, ciągnąc Vo-olai. -Krew może przyciągnąć wilki albo tygrysy szablozębne. - Bardziej bała się tego, niż powrotu rycerzy Klingi. - Wrzućmy przynajmniej moich dziadków do rzeki - powiedziała Vo-olai. Fava pomogła jej przeciągnąć ciała na nabrzeże i delikatnie położyć na wodzie. Patrzyła, jak dryfują na morze. - Chodź - powiedziała do Vo-olai. - Pójdziemy do mojego domu. Nie jest spalony. Vo-olai odwróciła się i padła jej w ramiona. Zaczęła szlochać. Aż do tej chwili Fava starała się być silna. Wiedziała, że jeśli okaże strach, to tylko zrani Wayana. Ale teraz ogarnęła ją ciemność. Wzywała męża, płakała za rodziną. Przepełniał ją żal. Płakały razem. - Chcę umrzeć! - krzyczała Vo-olai. Fava przytuliła ją. - Nie! Nie mów tak! 125 - Po co mam żyć? Nie ma mojego męża! Nie ma rodziny! Jak ich teraz odszukam? Nawet nie wiemy, dokąd ich zabrano! Ród Klingi mógł ich pognać dokąd chciał. - Widziałam statek w porcie - powiedziała Fava. - Zabrano ich na statek. To znaczy, że popłynęli do Bashevgo. Nie zginęli. - Ale są niewolnikami. Fava oblizała wargi, zdusiła płacz. Chciała, żeby jej słowa dały Vo-olai nadzieję. - Może uciekną. Może zaczną nas szukać. Vo-olai pokiwała głową bez specjalnego przekonania. Zaczęła przyglądać się ulicom, jakby w każdej chwili z lasu miał wybiec tłum ludzi. Fava pomyślała, że z dziewczynąjestjuż lepiej. Skoro ma jakąś nadzieję, nie ogarnie jej zabójczy smutek. - Teraz chodźmy do mnie. Możemy tam przenocować. - Vo-olai poszła za nią automatycznie, prawie nie zwracając uwagi na otoczenie. - Kiedy spałaś po raz ostatni? Vo-olai patrzyła na mijane domy, ale szok nie mijał. - Nie wiem, nie wiem. Nie pamiętam. - To nieważne - powiedziała Fava. Kiedy zeszli z drogi na ścieżkę prowadzącą do domu Favy i Tulla, uczucie strachu zmalało. Niskie, pokręcone sosny nadmorskie i rododendrony rosnące wzdłuż szlaku trocheje przesłaniały. Favie minęło natrętne uczucie, że ktoś ją obserwuje. W domu usadziła Vo-olai na łóżku i dała jej jabłko. Wayan klepał Vo-olai po plecach. - Powinniśmy się gdzieś schować - powiedziała Vo-olai. - Ród Klingi przeczesuje Dzicz. Powinniśmy ukryć się w lesie i czekać, aż Anorath ucieknie. - Albo pójść do Białej Skały - dodała Fava. - Ród Klingi nigdy nas nie znajdzie w kopalni. - Tak - zgodziła się Vo-olai. Nie jadła jabłka, tylko je trzymała. Patrzyła w podłogę. Wayan znalazł szczotkę i zaczął wyczesywać gałązki z włosów Vo-olai. - Anorath i Tchula nie wrócą, prawda? - zapytała dziewczyna. -Nikomu nie udało się uciec z Bashevgo. - Nikomu - powiedziała Fava. Vo-olai westchnęła głęboko, gapiąc siew podłogę. Zmarszczyła czoło. - Nikt stamtąd nie wrócił... - Możemy zbudować sobie dom w lesie - powiedziała zaniepokojona Fava. Jeśli Vo- olai nie chce jeść, to może ogarnął ją już 126 smutek, który zabija. Wzrok dziewczyny nie mógł się skupić. - Możemy zamieszkać razem i cieszyć się z tego tak, jak wtedy, gdy byłyśmy dziećmi. Będziemy czekać. Nawet w Bashevgo nie zawsze dokładnie strzegą niewolników. - Fava, wybieram się do Bashevgo - powiedziała Vo-olai z nutką paniki w głosie. - Chcę żyć razem z moim mężem i synami. Jeśli tu nie możemy być razem, to będziemy razem jako thralle. - Nie ty jedna tak postąpisz - odparła łagodnie Fava, chcąc ją uspokoić. Vo-olai skinęła głową, położyła jabłko na ziemi. - Niech zatem będzie. Idę do Bashevgo. Wayan popatrzył na Favę. - Czy Tuli jest w Bashevgo?-zapytał. - Tak sądzę - odpowiedziała Fava, siadając obok niego. - Pójdziemy tam? - Nie wiem - powiedziała Fava, zaciskając usta. - Nie chcę tam iść - szepnął Wayan. Było już zupełnie ciemno. Fava ułożyła Wayana i Vo-olai na materacach i przykryła ich kocem. Ciągle się wahała. Siedziała przy łóżku i dotykała miejsca, na którym Tuli opierał głowę. Kwea, przyjemności, które wspominała, napełniłyjątęsknotą. Zaczął padać śnieg. Rozpaliła niewielkie ognisko, miała nadzieję, że słaby blask ognia i trochę dymu nie przyciągną uwagi rycerzy Klingi. Kiedy skończyła, Vo-olai i Wayan spali snem ludzi bardzo zmęczonych. Rozejrzała się po domu. Wiele z ich rzeczy zostało zabrane -ubrania i broń - ale pozostawiono żywność, posłania i garnki. „Zabiorę z sobą ubranie, jeśli się zdecyduję," pomyślała Fava. Wyszła w ciemność za progiem i zaczęła obdzierać z ubrań trupy wojowników Klingi. Ich czarne płaszcze były grube i ciepłe, podobnie jak bawełniane tuniki, które nosili pod zbrojami. Przy dwóch ciałach Fava znalazła racje żywności i ciężkie peleryny maskujące. W j ednym z zawiniątek był długi nóż z rodzaju tych, których ludzie używają czasem do walki. Powstrzymała się, widząc bezużyteczność tego co robi. „Przez całe życie," myślała „bałam się, że handlarze niewolników przyjdą po mnie, a teraz zamierzam oddać im się w ręce? Bogowie okrutnie ze mnie zażartowali." Spojrzała na trupy leżące u jej stóp. Ród Klingi odpłaci mu za to. A jeszcze więcej rycerzy zabił w Denai. Nie minie go za to kara. 127 Rozpacz stała się głębsza, mroczniejsza. Napływała falami. Dostała skurczu żołądka, nachyliła się i zwymiotowała kawałki kartofla, który był jej ostatnim posiłkiem. Znała kobiety, które ogarnął podobny smutek. Zagłodziły się na śmierć po zgonie mężów. Pójście za Tullem mogło uratować jej życie. Starała się myśleć o Tullu, wyobrazić sobie wspólne życie w Ba-shevgo. Pewnie będą musieli ciężko pracować, ale razem i praca może okazać się łatwiejsza. Fava wiedziała, że jest młoda i ładna, że wojownicy Klingi zgwałcąją. Tuli nigdy się z tym nie pogodzi. Zabije każdego rycerza Klingi, który jej dotknie, i za to zostanie stracony. Wiedziała, że Tuli nie przetrwa niewoli. Wiedziała też, że wtedy i o-naumrze. Znów dostała skurczów żołądka. Chciało sięjej wymiotować. Odwiązała rzemienie pancerzy i zdjęła skórzane kirysy z ciał. Śnieg padał na trupy, zebrało się go już na cal grubości. Gdy zaczęła ściągać tunikę z drugiego ciała, z zaskoczeniem odkryła piersi. Dotknęła ich, żeby się upewnić. Ściągnęła kaptur ze zwłok. Bez światła niewiele widziała, ale bez wątpienia to była kobieta Pwi o ładnej twarzy. Fava odwróciła głowę dziewczyny. Zabita miała tylko jedno ucho. Z drugiego zwisał długi kolczyk. Fava słyszała o kobietach w szeregach Rodu Klingi, wiedziała, że było ich niewiele. Długo patrzyła na zwłoki, na wysokie czarne buty, tunikęi zbroję. Naciągnęła buty. Pasowały na nią świetnie. Przyłożyła twardy kirys do swój ej piersi. Też byłby dobry, gdyby Tuli nie wpakował przez niego kuli w brzuch kobiety. Siedziała w ciemności. Padał śnieg. Domek i zatoka wyglądały teraz tak spokojnie. Zamknęła oczy. Kwea ogniska domowego uniosła się wokół niej jak mgiełka - wspomnienie objęć Tulla, piękno nocy poślubnej. Czuła niezaspokojoną, nagą żądzę. Nie była to żądza wyłącznie cielesna. Dotyczyła jego życia, marzeń, wspólnego życia. Z końca ścieżki, mimo że dom jej rodziców został spalony, wyczuwała wspomnienie lat szczęścia - grę w berka ze starszym bratem, zapach pieczeni z łosia, podniecenie w dniu, kiedy jej ojciec wrócił z pierwszej wyprawy do Gorącego Lądu i przyniósł jej ząb tyranozaura i opowiedział śmieszną historię o tym, jak wuj próbował przejechać się wierzchem na triceratopsie. Kwea spokoju i radości, marzenia o szczęściu leżały na wzgórzach jak mokra pokrywa śniegu, tłumiąca krzyki wojny. Chciała szczęścia dla swoich dzieci. Tylko tyle. Chcieć więcej byłoby nierealne. 128 Fava popatrzyła na martwe ciała wojowników Klingi. „Jeśli mój mąż jest w Bashevgo," pomyślała, „to muszę pójść zanim i uwolnić go, a żeby to uczynić, muszę wyglądać jak jedna z Rodu Klingi." Wyciągnęła długi nóż z pochwy i odcięła sobie prawe ucho. Odczuła gorący, przeszywający ból. W szeregach Rodu Klingi utrwalił się zwyczaj, że żołnierz oddawał jedno ucho swemu dowódcy. Fava namyślała się przez chwilę, czy zachować odcięte ucho i dać je Tullowi jak tylko go znajdzie. Roześmiała się i wyrzuciła poszarpany kawałek ciała w krzaki. Potem znów zapłakała. Płakała, bo nie miała nikogo, kto by ją zrozumiał i nikogo, dla kogo mogłaby być silna. Płakała, bo była nieutulona w żalu i tęskniła za rodziną. Płakała, bo wiedziała, że myśl o tym mieście już nigdy nie wywoła szczęśliwej kwea. Od tej chwili nagromadzone wspomnienia zawsze już naznaczone będą skazą. Usiadła i nakryła głowę kocem, żeby ochronić się przed padającym śniegiem. Czekała aż łzy przestaną płynąć. Jej myśli zwróciły się ku Tullowi. Zastanawiała się, którą ścieżkę wybrać, żeby dostać się do Bashevgo. Jej uwagę zwróciło szuranie butów. Spojrzała przed siebie przez padający śnieg. Ktoś stał na ścieżce prowadzącej do domu, oddalony zaledwie o kilkanaście kroków. Był to człowiek, wojownik Klingi ubrany na czarno. Nachylił się do Favy i powiedział: - Zawsze znajdzie się ktoś na tyle głupi, żeby wrócić. Rozdział 7 PRZELOTNY SMUTEK Cśśś... - syknęła jedna z kobiet uwięzionych w klatce. - Nadchodzą wojownicy. Skuliła się na macie i potargała sobie włosy, z nadzieją, że gdyby rycerze Klingi chcieli sobie kogoś wybrać do uprawiania seksu, to na nią nie zwrócą uwagi. Tuli leżał na sienniku. Okręt wibrował od pracy wielkich maszyn, pruł ogromne oceaniczne fale jak stalowy wieloryb. Tuli spoczywał w brzuchu tego potwora przez wiele dób. Nie był w stanie rozróżnić dnia od nocy. Czasem okręt zatrzymywał się, a ogień armatni przetaczał sięnadpokładamijak grzmot. Potem powiększała się liczba więźniów w brzuchu okrętu - oszoło- 9 - Ścieżka bohatera 129 mieni Pwi, rolnicy z rękami czarnymi od ziemi, bogaci kupcy w kosztownych szatach, zaskoczeni losem, który ich spotkał - gnani byli w dół, w otchłań ładowni. Ale tym razem było cicho. Tuli rozejrzał się po pomieszczeniu. Setki mężczyzn, kobiet i dzieci leżały bez ruchu na matach, udając sen. W mroku nad nimi, na wieżyczkach, stali nadzorcy. W drzwiach celi zachrobotały klucze, drzwi otworzyły się na oścież. Tuli leżał przysłuchując się skamlaniu kobiet i dzieci. Ktoś po cichu podszedł do maty obok niego. Dziewczynka, która ją zajmowała, miała na imię Ruwatta. Było to delikatne, jedenastoletnie dziecko z miasteczka Fish Haven, jak większość jeńców w tej celi. Tuli zakrył uszy, zamknął serce, gdy rycerze Klingi zabierali się do niej. Gwałty nie ustawały. Tuli wiedział, co się dzieje. Mógł skoczyć na wojownika, spróbować nawet złamać mu kark, ale wtedy rycerze stojący na wieżyczkach zastrzeliliby go z pewnością, a przy okazji zabiliby dziecko. Już wcześniej widział takie rzeczy. Ktoś dotknął jego stopy. Udawał, że nie zauważył. Miał nadzieję, że intruz przejdzie dalej. Ale dotknięcie się powtórzyło. Tuli odwrócił się. Pomyślał, że teraz jego kolej. To była neandertalka ubrana w czarne szaty z czerwonym wzorem - strój czarownika. Za nią stało czterech strażników z Rodu Klingi. Przyglądała mu się w mroku. Usta miała zaciśnięte, twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Nachyliła się, obejrzała jego twarz i spojrzała mu prosto w oczy, jak rzeźbiarz, który chce wykuć popiersie z pamięci. - Tuli Genet?-zapytała wreszcie. - Tak. - Masz żonę? Favę? - Tak. - Przykro mi, że została zabita. - Te słowa smagnęły Tulla jak bicz. Czarownica wcisnęła mu w ręce j edną z tunik Favy - sukienkę z zielonej bawełny z kołnierzem obszytym żółtymi piórkami skowronka polnego. Sukienka była porwana i splamiona krwią, ale wyczuwał zapach wody waniliowej Favy. - Rycerze Klingi złapali jąw okolicach SmilodonBay. Opierała się, gdy ją gwałcili. Musieli ją zabić. Dotknęła ręki Tulla, zaplotła palce wokół jego palców w geście współczucia. Czuł, że za chwilę ogarnie go ciemność. Spojrzał w oczy czarownicy i zobaczył w nich... ciekawość. Kobieta pa- 130 trzyła na niego tak, jak dziecko patrzy na szlachtowanie wieprza. Z zainteresowaniem, bez uczucia. Kompletna pustka. Głos nie brzmiał prawdziwym smutkiem, żadnym współczuciem. Tuli zauważył błysk w jej oku. Krył się za nim uśmiech. Czarownica była rozbawiona. Uświadomił sobie, że to jeszcze jedna próba. Sprawdzali, czy nadaje się na wojownika Klingi. - Co teraz zrobisz? - zapytała. - Wiem, że musi ci to sprawiać ból. Wiem, że chcesz umrzeć. Tuli dotknął tuniki. Zastanawiał się, czy Fava rzeczywiście nie żyje. Uznał to za nieprawdziwe. Rycerze Klingi byli bezlitośni, ale oni łowili, a nie zabijali niewolników. Zaskoczył go profesjonalizm z jakim zaatakowali Smilodon Bay. Wzięli miasto przez zaskoczenie. Wybrali moment, w którym można się było spodziewać, że ich towar będzie spał, a nie gotował się do walki. Nie, raczej jej nie zabili. - Bardzo mi na niej zależało - powiedział Tuli. Pozwolił, by w jego głosie zabrzmiała nutka prawdziwego bólu. - Chyba będę musiał postarać się o inną kobietę. Czarownica spojrzała na czterech strażników i odprawiła ich. Gdy znów zwróciła się do Tulla, j ej głos był chrapliwy, a ruchy ociężałe. - Jestem Chulata. Też potrzebuję kogoś na tę noc. Czy mogę cię pocieszyć? - Czarna szata opadła ukazując obcisłą tunikę uwydatniającą jej kształty. Była silna, dobrze zbudowana, uwodzicielska. - Nie potrzebuję pociechy - powiedział. - Poza tym, nie jesteś w moim typie. - A jaki jest ten twój typ? - Chulata uniosła ze zdziwienia brew. Tuli podłożył sobie rękę pod głowę i myślał, co powiedzieć. Pamiętał jak ostatniego lata, w górach niedaleko Denai, spał z driadą Tirilee. Kreatory stworzyły driady, żeby opiekowały się drzewami. Tuli pogłaskał dziewczynę po srebrnych włosach, a gdy poczuł zapach wydzielanych przez nią feromonów ogarnęła go ekstaza seksualna. Żadna zwyczajna kobieta nie byłaby w stanie wywołać takiego szaleństwa w mężczyźnie. - Ostatniego lata, gdy szedłem do Denai, spałem z driadą osikową. Teraz inne kobiety wydająmi się... nudne. -Do pewnego stopnia była to prawda. W każdym razie, powiedział to w sposób przekonywający. 131 Chulata zmarszczyła brwi, zabrała Tullowi tunikę. Ręka drżała jej ze zdenerwowania albo z gniewu. - Wyleczę cię z tego - powiedziała odchodząc. Patrzyła na niego przez ramię. Teraz będzie się zastanawiała, jak zdołał uniknąć uroku rzucanego przez driady. Pwi zawsze poddawali się driadom, służyli im jako niewolnicy. Tuli leżał na macie i rozmyślał, czy udało mu się zaliczyć sprawdzian. Chciało mu się śmiać, gdy myślał o tym, jak Chulata straciła zimną krew. Uznał to za swoje małe zwycięstwo. Godzinę później Chulata wróciła. Była już opanowana. - Powiedziałeś, że spałeś z driadą. Możesz to udowodnić? Tuli myślał. Jeśli wcześniej nie był pewien, czy to próba - teraz wiedział o tym na pewno. - Zapytaj karczmarza Therona Scandala ze Smilodon Bay. On to widział. - Ale w Smilodon Bay walczyłeś z naszymi rycerzami. Powstrzymywałeś ich, gdy twoja żona próbowała uciekać. Zrobiłeś to, bo chciałeś uratować kobietę, którą kochasz, chciałeś ułatwić jej ucieczkę. To miłość do niej sprawiła, że walczyłeś jak szalony! Chulata trochę za bardzo się starała, żeby go usidlić pytaniami. Tuli wiedział, że była już blisko tego, by uznać go za rycerza Klingi. Postanowił trochę ją rozdrażnić. - Być może masz racj ę - powiedział z obój ętnym wyrazem twarzy. - Może rzeczywiście za bardzo się o nią troszczyłem i to zaćmiło mój zdrowy rozsądek. W ciemności nie widziałem, żejestem okrążony. A zresztą... sam nie wiem. - Zawahał się, jakby szukał wytłumaczenia. - Kazali ci się ze mną kochać, prawda? Chulata nie odpowiedziała. - Mam nadzieję, że tak - powiedział Tuli. - Chciałbym, żebyś rozłożyła nogi przede mną. Ale zrobimy to dla mojej przyjemności. Każę ci wtedy, gdy będę tego chciał. Zrozumiałaś? Chulata cofnęła się o krok i potknęła o matę, na której rycerz Klingi spał z Ruwattą. Poczerwieniała na twarzy, poczuła się głupio. Odwróciła się i poszła do Mahkawna, przywołując resztki godności jakie jej zostały. Kiedy zapukała, wszechpotężny siedział w swojej kwaterze, przygotowując się do snu. Kazał jej wejść. Ubrany tylko w czarne bryczesy układał noże na stole przy łóżku. - Masz rację, mówi jak rycerz Klingi! - powiedziała. Mahkawn skinął głową. 132 - A kiedy pokazałaś mu tunikę żony? - Nic! Przelotny smutek i nic więcej. Powiedział, że będzie potrzebował nowej kobiety, ale żadna mu nie odpowiada, bo spał z driadą. - Może nie powinno nas to dziwić, że zachowuje się bardziej jak człowiek niż jak Pwi - powiedział Mahkawn. - Jego ojciec jest człowiekiem. Tuli jest Tcho-Pwi. - Ani człowiek, ani Pwi. - Może urodził się na rycerza Klingi. - Nie ufam mu - Chulata zgrzytnęła zębami. -Nie próbuj z niego uczynić wojownika. Mahkawn kiwnął głową. Może rzeczywiście trzeba będzie przeprowadzić następne próby. Podszedł do stołu, wyciągnął z szuflady kulę z brązu, którą zabrano z domu Tulla. Nacisnął guziczek znajdujący się na wierzchu, pojawił się trójwymiarowy obraz Anee wypełniając prawie całą kajutę. Mahkawn miał tu niewiele swoich rzeczy: broń, trochę ubrań. Prowadził ascetyczne życie wojownika. Holo-graficzny obraz ukazywał wielką białą burzę wirująca nad niebieskimi południowymi oceanami. Wir przesuwał się w stronę Dziczy, niosąc z sobą ciepły deszcz. Zanim dotrą do Bashevgo deszcz zamieni się w śnieg. Mahkawn odczekał chwilę i obraz zniknął. Kula z brązu znów stała się tylko dziwnym gadżetem. Mahkawn patrzył na niąjak zauroczony. Nalał sobie szklaneczkę rumu, wypił. Chulata ciągle czekała przy drzwiach. Mahkawn popatrzył na nią - piękna dziewczyna. Przelotny smutek. Nic więcej. Mahkawn myślał, jak on by się czuł, gdyby to jego kochanka została zabita. „Tuli bardziej nadaje się na rycerza Klingi niż ja," powiedział sobie w duchu. Podziwiał tego wielkiego Tcho-Pwi śpiącego na dole w ładowni. - Zostań. Będziemy się parzyć tej nocy - powiedział do Chula-ty. - Jeśli zechcesz. Już od wielu lat nie prosił wojownika Klingi, żeby poszedł z nim do łóżka. Może Chulata nasyci jego pragnienia, odsunie jego myśli od domu i kochanki- niewolnicy. - Będzie to dla nie zaszczyt - powiedziała Chulata. Jej głos zdradzał podniecenie, które czuła na myśl o tym, że prześpi się z wszechpotężnym. Zamknęła za sobą drzwi. Fava kucnęła na śniegu, krew lała się jej z ucha. Wyciągnęła długi nóż i wymachiwała nim, by odstraszyć wojownika Klingi. 133 - Nie bój się - powiedział kobiecy głos. Darrissea Frolic ściągnęła maskę z twarzy. - Darrissea! - krzyknęła Fava, zarzucając dziewczynie ręce na szyję. Przez chwilę trzymały siew objęciach. Fava usłyszała pociąganie nosem i zrozumiała, że Darrissea płacze. - Czy Tuli jest tutaj? - zapytała dziewczyna. - Nie - odparła Fava. - Tylko ja, Vo-olai i Wayan. - Byłam w szopie, kiedy zaatakowali - powiedziała Darrissea. -Ukrywałam się do dzisiaj. - Nie przeszukali szopy? - Nie szukali w tej części, gdzie się schowałam. Czy bardzo śmierdzę? - zapytała przepraszającym tonem. - Słodko pachniesz - powiedziała Fava i zajrzała w oczy dziewczyny. - A trujący dym ci nie zaszkodził? - Nie - odparła Darrissea. - Musiał się podnieść. Dobrze się czujecie, ty i Wayan? - zapytała, patrząc na ucho Favy. - Ze mną w porządku. Z Wayanem też. Ale obawiam się, że z Vo--olai j est gorzej. Odkąd złapano Anoratha zachowuj e się, jakby miała ove taxa, robaki w głowie. Darrissea ściągnęła plecak i wyjęła z niego bandaże. - Co się stało z twoim uchem? - Ucięłam je - powiedziała Fava słabym głosem. - Wybieram się do Bashevgo, żeby uwolnić Tulla, więc przebrałam się za wojowniczkę Klingi. - „Żeby uwolnić Tulla," Fava słyszała własne słowa jak gdyby z dystansu, gdy Darrissea bandażowała jej głowę. Jak to powiedział ojciec? Tuli stanie się potężniejszy od niego, jeśli się uwolni? Favanagle zrozumiała, że stawkąjest coś znacznie ważniejszego niż jej miłość do Tulla. Musiała go uwolnić. - Przechyl głowę na bok, żeby nie krwawiło - powiedziała Darrissea naginając głowę Favy tak, że kikut ucha skierowany był do góry. Dziewczynie trzęsły się ręce, gdy bandażowała ranę. - A więc wybierasz się do Bashevgo? A co z Wayanem i Vo-olai? Zabierasz ich ze sobą? - Ja... nie wiem - odparła Fava. - Czy Vo-olai oszalała z kretesem? - zapytała Darrissea. Chociaż mówiła w języku Pwi, zamiast powiedzieć „robaki w głowie" użyła określenia z języka ludzi. - Mam z nią całą furę kłopotów - Fava wzruszyła ramionami. -Wejdź do chaty, zjedz coś i odpocznij. - Wprowadziła ją do domu. Darrissea zjadła trochę i namówiła Favę, żeby się chwilę przespała, 134 gdy ona stanie na straży. Fava niechętnie dała dziewczynie długi nóż. Widziała jak Darrissea ćwiczy. Z chudymi ramionami i długimi cienkimi nogami dziewczyna umiała co prawda szybko biegać i daleko sięgać, ale brakowało j ej siły. Słaby był z niej materiał na wartownika. Fava spała smacznie przez całą noc. Obudziła się o świcie. Darrissea wyglądała przez okno. Padał śnieg. - Właśnie myślałam - powiedziała Darrissea, że nie powinnyśmy dzisiaj wychodzić. Zostawimy ślady na śniegu. Jeśli tu jest jakiś wojownik Klingi, znajdzie nas bez trudu. Nie powinnyśmy też rozpalać ognia. Możemy się okryć kocami i płaszczami rycerzy. Gdy będziemy chciały coś zagotować, to zapalimy świece. Uwagi Darrissei wydawały się całkiem sensowne. - W porządku - rzekła Fava. - Jak myślisz, czy ktoś mógłby nam pomóc? Może mój ojciec? Z pewnościąjest gdzieś w pobliżu. Rycerze Klingi na pewno go nie złapali. - Złapali go - powiedziała Darrissea. W okolicach karczmy znalazłam wiele ciał rycerzy. Nie miałam kłopotu, żeby dopasować sobie przebranie. Ubrałam się w czarne szaty, a potem trzymałam straż przy jeńcach. Nie mogłam im pomóc. Widziałam twojego ojca. Nieprzytomnego wyciągnęli z domu, osłabł, bo był na wędrówce ducha. Może nawet widział nadej ście Rodu Klingi, ale nie mógł otrząsnąć się z transu. Złapano wszystkich z miasta. Byli tam też tacy, których nigdy nie widziałam - mieszkańcy dalszych rejonów Dziczy. Ród Klingi dotarł wszędzie. Nie miałam nadziei na to, że ktoś przyjdzie nam z pomocą. - A co z Tullem? - Zabrali go na statek - powiedziała Darrissea. - Byli na niego wściekli za to, że zabił tylu rycerzy Klingi. Wiedzieli też o wojownikach, których zabił w Denai. - Jak myślisz, co z nim zrobią? Stracą go? Darrissea przestała wpatrywać siew okno, zwróciła ciemne oczy na Favę. - Nie wiem. Przez cały dzień siedzieli w domu. Vo-olai prawie cały ranek kołysała się w przód i w tył albo mruczała do siebie. Fava obawiała się, że umysł dziewczyny nie wytrzymał napięcia. Starała się jąpo-cieszyć, ale bez skutku. Wayan ciągle próbował wymknąć się z domu, żeby pobawić się na śniegu, więc Darrissea opowiedziała mu okrutną bajkę o głodnych dzieciach, których rodzice nie mieli jedzenia i musieli wysłać je do lasu na śmierć głodową. W lesie dzieci spotkały czarownika, 135 który mieszkał w chacie z piernika. Czarownik chciał je zjeść. Dzieci uniknęły okrutnego losu, wsadzając go na łopacie do jego własnego pieca. Trzymały go tam tak długo aż „jego wnętrzności zaczęły wrzeć jak zupa." Kiedy wyciągnęły łopatę, okazało się, że czarownik zamienił się w wielki pieróg z mięsem. Dzieci zaniosły go do domu i nakarmiły nim rodziców. Żadne z nich nigdy już nie głodowało. Wayanowi bajka się spodobała, lecz przeraziła Vo-olai. Jednak w trakcie opowieści Vo-olai przestała się kołysać, a gdy Darrissea skończyła, Vo-olai wzięła Wayana na kolana i opowiedziała mu bajkę Pwi, której Fava nigdy jeszcze nie słyszała. Głos Vo-olai brzmiał mocno, prawie normalnie, jakby opowiadała bajkę własnemu synowi. - Dawno temu - zaczęła dziewczyna - wśród Pwi żył wielki bohater. Był tak potężny, że kiedy chciał dokądś się wybrać, wskakiwał na grzbiet dzikiego nosorożca włochatego i jechał na nim tak, jak dzieci jeżdżą na świni. Zapomniałam jego imienia. - Ananoi! - krzyknął Wayan. - To na pewno Ananoi! - A,tak, AnanoiUjeżdżaczNosorożców-powiedziałaVo-olai. -Rzeczywiście, tak się nazywał. Mieszkał ze swą piękną żoną, Kobietą 0 Zmiennych Kształtach, w miejscu niezbyt oddalonym od tego. W o-wych dniach zwierzęta miały mnóstwo kłopotów i często przychodziły do mądrego Ananoi po radę. Pewnego dnia wielkie stado wilków przyszło do niego razem z Panem Szablozębnych. Wszystkie wilki miały podkulone ogony 1 wyły, jakby coś je bolało. Wielki Pan Szablozębnych był duży i stary, ogromny jak pagórek, a zębiska miał dłuższe niż kły mamuta. Sięgały aż do ziemi. Płakał tak mocno, że łzy wypełniały głębokie bruzdy, które wyorywał kłami. W ten sposób powstała rzeka Smilodon. Ale mniejsza o to. Ananoi popatrzył na zaczerwienione oczy kociska, na rzekę łez i powiedział: - Wielki Panie, jak mogę ci pomóc? Ananoi myślał z początku, że Pan Szablozębnych ma robaki w kłach, ale nie rozumiał, dlaczego przyszedł w towarzystwie wilków i dlaczego one też są takie smutne. Pan Szablozębnych płakał nadal. Wreszcie wydusił z siebie: - Przychodzę prosto z południa. Mój lud nie może tam spać. Cały Mamuci Lud wspiął się na chmury, biega tam i z powrotem, aż niebo ciska gromy. Ziemia się trzęsie, a za każdym razem, gdy mamut nastąpi na chmurę, leje się na nas woda. Nie możemy spać! Ledwie wypowiedział te słowa, wilki zawyły chórem: 136 - Ratuj nas! Ratuj nas! - Co mam zrobić, żeby was uratować? - zapytał Ananoi. W oczach szablozębnego pojawił się zielony błysk. - Mógłbyś wspiąć się po tęczy i zegnać mamuty na dół. Wtedy będziemy mogli zasnąć. - Szablozębny oblizał się. - Może lepiej będzie, jeśli sami wdrapiecie się po tęczy i zegnacie mamuty na dół - powiedział Ananoi. - Ooooo, nie umiemy się wspinać - zawyły biedne wilczyska, a szablozębny warknął: - To dla mnie za wysoko, a tęcza jest taka wilgotna i śliska. - No, tak - westchnął Ananoi. - Czy jeśli spędzę Mamuci Lud z nieba, to obiecacie, że ich nie zjecie? - Tak, przyrzekamy - powiedziały unisono wilki i szablozębny. Ananoi był uczciwym człowiekiem, więc im uwierzył i poszedł zegnać Mamuci Lud z nieba. - Wilki i szablozębny przecież kłamali - ucieszył się Wayan. -Wiem! - Tak - powiedziała Vo-olai - kłamali, ale Ananoi o tym nie wiedział. Natarł więc ciało smołą, żeby było lepkie i żeby mógł wspiąć się po śliskiej tęczy. I wspiął siew chmury, żeby spędzić stamtąd Mamuci Lud. Wieczorem, gdy wreszcie dotarł na szczyt chmur, znalazł tam setki mamutów pasących się na niebieskiej trawie. Stada skowronków przelatywały po niebie jak gwiazdy po nocnym nieboskłonie. Nie spotkał lwów, tygrysów ani wilków. Rosły tam malutkie drzewka, a wokół rozciągało się mnóstwo jeziorek pełnych ogromnych jesiotrów. W ogóle było bardzo pięknie. Ananoi zrozumiał, dlaczego Mamuci Lud tu przywędrował. Ściemniło się, więc Ananoi rozejrzał się w poszukiwaniu suchego nawozu mamuciego, żeby rozpalić ogień. Ale chociaż wokół leżało pełno mamucich odchodów, wszystkie były wilgotne. Poszukiwania zaj ęły mu sporo czasu, lecz w końcu znalazł, czego szukał, i rozpalił wielkie ognisko. Potem poszedł nad jezioro i złapał ręką ogromnego jesiotra. Usiadł, żeby go zjeść. Noc była zimna, toteż wkrótce Vozha, Pan Mamuciego Ludu przyszedł do ognia, by się ogrzać. Vo- zha był ogromny jak góra, włosy na grzbiecie miał wielkie jak sekwo-je, a pchły, które po nim skakały, były rozmiarów kojota, a kiedy wypuszczał wodę z trąby, to na ziemi padał deszcz. Nawet wielki Ananoi nie podjąłby walki z takim monstrum. Zaczął więc z nim rozmawiać. - Każ swojemu ludowi, żeby zszedł na dół z chmur - powiedział. - Codziennie uganiacie się po chmurach i trąbicie aż ziemia na dole się trzęsie. Wyciskacie też wodę z chmur. 137 - Nam się tu podoba - odparł Vozha. -Trawa jest wysoka i słodka, zawsze świeci słońce. Co nas obchodzi, że woda wyciskana z chmur pada ludziom na głowy? - Zachowujecie się jak wszyscy bogacze - rzekł Ananoi. - Nic was nie obchodzą ludzie, którzy są pod wami. Jeśli sienie poprawicie, to będę musiał was stąd zrzucić. - Przykro mi, jeśli nasze zachowanie cię uraziło - powiedział Vozha. - Nie mieliśmy zamiaru lać wody na twoich. Jesteśmy tu od dawna, a ty skarżysz się na to jako pierwszy. Ananoi długo myślał nad tymi słowami. Król mamutów miał rację. Ananoi nigdy wcześniej nie przeszkadzały pioruny, a poza tym, nawet się cieszył, gdy letnie deszcze podlewały jego pola. Inne zwierzęta też nie narzekały - tylko wilki i szablozębne. Ananoi zaczął podejrzewać, że te skargi to był tylko fortel. - Być może wilki i szablozębne - powiedział więc do króla mamutów - oszukały mnie i dlatego przyszedłem tu się pożalić. Pan mamutów bardzo się rozzłościł. Podniósł trąbę aż do księżyca Frei i powiedział: - Nie był ci potrzebny taki nos jak mój, żeby wywęszyć spisek! Chcą nas zrzucić na dół, żeby pozjadać nasze dzieci. Ananoi uznał rację mamuta, że była to podstępna zmowa. Razem zebrali mamuci nawóz i uklepali z niego figurę mamuciątka. Wypalili ją w ogniu, potem spletli sieć z długiej trawy i pokryli nią figurę. Wyglądała jak pokryta długimi włosami. Następnego ranka, ledwie słońce wzeszło, Ananoi zrzucił figurę małego mamuta z chmury, krzycząc: „Złaź z chmury ty podła mamucico!" Potem spojrzał na dół. Ledwie rzeźba dotknęła ziemi, szablozębne i wilki wypadły z kryjówek i rzuciły się na nią. Myślały, że wbijająkły w żywe mięso, więc wyrywały wielkie kawały nawozu. Potem zaczęły się tarzać w krzakach, próbując wypluć ohydne łajno z pysków. Ale niektórym wilkom nawóz zasmakował i dlatego do dzisiaj, mimo że wolą mięso, czasem zjadają nawóz. Vozha i Ananoi patrzyli z góry na drapieżców i bardzo się śmiali. Vozha trąbił i tupał w chmurę, sprowadzając deszcz i pioruny. Mamuci Lud uczcił wydarzenie biegając po chmurach, wywołując deszcz i grzmoty. Potem zrzucili palący się suchy nawóz na ziemię, dając początek błyskawicom. To właśnie dlatego w czasie burzy szablozębne chowają się do dziś w krzaki, a wilki wyją z wściekłości. Vo-olai uśmiechnęła się do Wayana. Jej oczy błyszczały. Opowieść przypomniała Favie dzieciństwo, kiedy siadywała matce na kolanach. Wszystko to było tak odległe, ale przyjemne wspomnienie 138 poprawiało nastrój. Tej nocyFavie śniło się, żejestlato, Wayan siedzi jej na kolanach, a ona opowiada mu bajki i daje placuszki jeżynowe; na kolanach ma także inne dziecko, dziewczynkę o włosach w kolorze, który neandertalczycy nazywają czerwienią klonu. We śnie była to córka Favy. Dziecko miało gładką skórę i łagodny, beztroski uśmiech. Gdy obudziła się następnego ranka, doceniła dobrą radę Darris-sei, żeby zamknąć drzwi i nie rozpalać ognia. Z okna widać było sześciu rycerzy Klingi idących na północ główną ulicą miasta. Niektórzy mieli strzelby, inni nieśli tuby gazowe. Wszyscy nosili maski i szaty maskujące w kolorze zielono-brązowym. Prowadzili niewolnika. Fava rozpoznała go. Był to chłopiec, człowiek, o imieniu My-lon Storm. Rycerze Klingi zatrzymali się w pół drogi do mostu, a ich przywódca wskazał rękaw tył, w stronę domu. Dwóch wojowników odłączyło się od grupy, zeszło z drogi na ścieżkę i zniknęło w krzakach. Fava kazała się wszystkim przenieść do warsztatu Tulla, potem schowała się za drzwiami z nożem w ręku. Vo-olai szeroko rozwarła oczy i zaczęła krzyczeć, że rycerze idą tutaj, żeby podpalić dom. Darrissea przemawiała do niej, starając się uspokoić dziewczynę. Po chwili, która wydawała się wiecznością, Fava znów wyjrzała przez okno. Przez szczelinę w zasłonie zobaczyła, że wszystkich sześciu rycerzy Klingi myszkuje wokół ruin domu po drugiej stronie miasta. - Przyszli tylko po to, żeby zobaczyć, czy przed domem nie ma śladów stóp - powiedziała Darrissea. - Patrz! Zostawili ślady na śniegu. Fava obserwowała rycerzy Klingi przeszukujących ruiny w części miasta zamieszkiwanej przez ludzi. Szli wiejską drogą w głąb lądu, w stronę Gór Palecznych. - Jak myślisz, co zrobią z Mylonem? - zapytała Vo-olai. - Pewnie czekająna następny statek - odparła Darrissea - żeby zabiał ich do Bashevgo. Fava westchnęła i odsunęła się od zasłon. - Lepiej jak nas tu nie będzie, kiedy wrócą. - A co by się stało, gdybyśmy tu były? - zapytała Vo-olai. - Co by się stało, gdybyśmy podeszły do nich i poprosiły, żeby zabrali nas do Bashevgo, żebyśmy mogły zamieszkać z mężami? - Jestem pewna, że byliby ogromnie zadowoleni, że mogą zaproponować ci przejażdżkę - zakpiła Darrissea. Fava zrozumiała, jakiego rodzaju przejażdżkę dziewczyna ma na myśli. 139 - Nie o to mi chodzi - powiedziała Vo-olai, drżąc na całym ciele. - Chcę znaleźć Anoratha i żyć szczęśliwie z moimi słodkimi dziećmi. - Czy myślisz, że twój mąż tego właśnie chce? - zapytała łagodnym tonem Fava. Podeszłai objęłaVo-olai. -Kochana, czyAno-rath byłby szczęśliwy, gdybyś ty z dziećmi żyła w niewoli? Czy raczej wolałby, żebyście byli wolni? Myślę, że powinnyśmy wybrać się do Bashevgo, uwolnić Tulla i Anoratha. - Nie możesz tak myśleć! - krzyknęła Vo-olai histerycznym głosem. - Bashevgo strzeżone jest przez Adjonai. Usłyszy twoje myśli i ukarze cię! Nigdy nie dostaniesz się do miasta. Wyczuwam go - sięga po nas! Oczy dziewczyny poszerzyły się, a twarz jej zbladła. Fava wiedziała, że wszelkie argumenty nie zdadzą się teraz na nic. - Ćśśś... - wyszeptała. - Myśl o przyjemnych rzeczach. Myśl 0 tym, jak leżysz w łóżku z Anorathem, albo o lecie, kiedy dzieci ze Scandalem robią dla nas lody. - Fava trzymała Vo-olai w ramionach 1 uspokajała jąprzez dłuższy czas. Darrissea przeszła do drugiej izby i zaczęła przygotowywać obiad. Fava poszła za nią. - Nie możemy pozwolić, żeby Ród Klingi więził Myrona Stor-ma, prawda? - wyszeptała Darrissea. - Mająbroń! - sprzeciwiła się jej Fava. - Co ty chcesz zrobić? - Mamy noże - przypomniała Darrissea. - Możemy przygotować sobie dzidy. Łatwo ich będzie wyśledzić w śniegu i w ciemności. Przecież kiedyś muszą spać. Favabała się głośno mówić, żeby Vo-olai nie usłyszała, ale podjęła już decyzję - zgadzała się na ten plan. Darrissea natychmiast zaczęła ostrugiwać koniec kija od miotły, a Fava zapaliła świece i zagotowała wodę w miedzianym rondelku. Darrissea, w czarnym płaszczu, w czarnej zbroi, z czarnymi włosami i oczami wyglądała jak zjawa. Dziewczyna trochę gawędziła w czasie pracy: - Widziałaś tych rycerzy Klingi? - zapytała. - Rozczarowali mnie. Po prostu normalni ludzie z broniąubrani w stroje maskujące. Spodziewałam się po nich czegoś więcej, że będąpotworni, drapieżni, trochę nie z tej ziemi. - Hmmmm - mruknęła Fava. - Zazwyczaj nic się nie zgadza z moimi oczekiwaniami. Kiedyś zobaczyłam zabytek z Ziemi, jedną ze skamielin, z których Gwiezdni Żeglarze wydobywali DNA, żeby odtworzyć jakiś ga- 140 tunek ślimaka morskiego. Wykopalisko leżało w szopie, gdzieś w Górach Palecznych, całe pokryte mchem. Sama nie wiem. Pochodziło z Ziemi, więc spodziewałam się czegoś więcej. Ale to był po prostu kawałek skały, kawałek brązowej skały. Trzeba się było dobrze wpatrzeć, żeby dostrzec w niej kształt prahistorycznego tworu. I ja, i on pochodzimy z tej samej planety. To sprawiało, że - bo ja wiem? - odczułam jakbyjakieś pokrewieństwo. Miałam dziwne uczucie. Takie ślimaki żyły czterysta milionów lat, zanim pierwszy człowiek pojawił się na Ziemi. Pomyślałam, że były moimi przodkami. Czasem tak sobie myślę, czy będę miała krewnych, którzy urodzą się za setki milionów lat. Mogą tak się różnić ode mnie, jak ja od tych ślimaków. A i tak będziemy braćmi. Może będą czuli we krwi moją obecność. Darrissea skończyła zaostrzać dzidę, odłożyła ją i podeszła do pieca Tulla. Wybrała z niego trochę węgli drzewnych i napisała na ścianie: Kamienie Kiedy zdzierasz płatki mchu Słychać szelest. Lekkie dotknięcia palca Wyciągają korzenie z kamienia rozsyłająje na wszystkie strony: Żuki i białe robaki Szukają ucieczki w świetle. Ale pod miękkim mchem Twarda jak kamień istota. Kredowe załamania skorupy. Kości przegrzebka, małża, ślimaka Kryją zbiegłe barwy pomarańczowego poranka Błękitnego uderzenia gromu. Mało kto widzi ich ruchy Przyłapane na akcie życia, W walce ze schnącą gliną. Fava patrzyła zafascynowana. Czytała już wiele poematów miłosnych napisanych przez Darrisseę, ale nie widziała jeszcze jak Darrissea pisze wiersz. Darrissea pracowała jak w transie, powoli, kontemplując każdą linijkę, potem odsunęła się o krok. 141 - Teraz - powiedziała - gdyby przyszło mi zginąć w Bashevgo, może kilka moich słów będzie żyć nadal... - odwróciła się do Favy i uśmiechnęła ironicznie. - A jeśli nawet nie, to może za parę milionów lat, ktoś znajdzie moje kości i napisze o nich wierszyk. Po cichu przygotowywały posiłek z gotowanych warzyw. Tuż po zmierzchu wszedł Wayan. - Dlaczego nie mogę wyj ść na dwór? - zapytał. - Vo-olai sobie poszła. Przerażona Fava podbiegła do okna i wyjrzała. Śnieg ustąpił miejsca deszczowi. Widziała ślady zostawione przez Vo-olai, ale samej dziewczyny nie było. - Dawno temu wyszła? - Darrissea zapytała Wayana. - Mnóstwo godzin temu - odparł chłopczyk. Wayan nie miał poczucia czasu, więc Fava sądziła, że Vo-olai opuściła chałupę co najmniej dziesięć minut temu. Jednak nigdzie nie było jej widać nad zatoką. - Myślisz, że poszła, żeby dać się złapać? - odezwała się Darrissea. Fava pokiwała głową. - Deszcz jest tak ciepły, że do rana śnieg stopnieje - wyszeptała. - Wkrótce wzejdzie Thor. Spieszyła się, żeby pójść po śladach zostawionych przez tych sześciu rycerzy Klingi. - Do cholery z nią - wymruczała Darrissea. - Robi się ciemno. Znajdzie ich, zanim zdążymy ją dopaść. Zjedzmy coś i poczekajmy na wzejście księżyca. Fava przystała na to. Szybko coś zjadły. Fava włożyła na siebie uniform rycerza Klingi i wzięła Wayana. Rzeczy i zapasy żywności zostawiła dla Darrissei. Tuż przed wzejściem księżyca wyślizgnęły się na dwór. Szły przez spalone miasto jak widma; szybko i cicho, jakby płynęły w deszczu. Przeszły przez wzgórza, obok wezbranej rzeki, wzdłuż starego lasu, aż Smilodon Bay zniknęło w ciemności za drzewami. - Wkraczamy do podziemi - szepnęła Darrissea, gdy byli tuż za miastem - do lasu duchów. Nie musiały iść daleko, żeby natknąć się na Ród Klingi. Względnie szybko przebyły dziesięciomilowy odcinek do Wysokiej Przełęczy. Tuż przed świtem zauważyły ogień płonący za oknem. Rycerze Klingi urządzili sobie małe obozowisko w szopie przy stajni. Na zewnątrz siedział jeden strażnik. Nad głową trzymał koc dla ochrony przed deszczem. 142 - Ktoś będzie musiał zdjąć wartownika - powiedziała Darrissea. - Ja to zrobię - zaproponowała Fava, bojąc się, że Darrissea może wszystko zepsuć. Stwierdziła jednak, że jej samej serce wali, a oddech staje się krótki. - To doświadczeni szermierze. Ty nigdy nie brałaś udziału w prawdziwej bitwie. - Och - powiedziała Darrissea. - A ilu ludzi ty ostatnio zabiłaś? - Nie zabiłam nikogo, ale jestem silniejsza od ciebie. - Trzęsiesz się jak zmokły szczur! - zaprotestowała Darrissea. - Widziałam cię na ćwiczeniach - odparła Fava. - Nie jesteś za dobra. - Nie mam zamiaru z nimi walczyć, jeśli to będzie możliwe -wyszeptała Darrissea. - Chcę ich wymordować - tak jak oni zamordowali mojego ojca! Fava cofnęła się, zaskoczona gwałtownością uczuć w głosie dziewczyny. Nawet w ciemności było widać, że jej oczy płoną gniewem. Mówiła za głośno. Fava obawiała się, że wartownik ich usłyszy. Popatrzyła w jego stronę. Ciągle siedział skulony pod kocem. Fava tak się bała, że chciało się jej siusiać. Darrissea rozpłynęła się w ciemności. Favanie zatrzymywała jej. Drżała w zimnym deszczu, czuła się odsłonięta na ciosy, przytulała Wayana, kryjąc się za drzewami. Tymczasem Darrissea podkradała się do rycerza Klingi. Gdyby się jej coś stało, Fava nigdy by sobie tego nie darowała. Darrissea zatoczyła w lesie łuk, podczołgała się do budynku od tyłu. Fava modliła się w duchu, żeby rycerz Klingi nie wstał nagle albo nie odwrócił głowy. Mokry koc, pod którym się chronił, ograniczał mu widoczność. Darrissea podbiegła do niego bezszelestnie z lewej strony i wbiła mu długi nóż w szyj ę. Fava zdała sobie sprawę, że wartownik musiał spać, bo zareagował dopiero wtedy, gdy poczuł sztych. Runął do przodu, próbował chwycić za miecz. Nóż Darrissei błyszczał w świetle księżyca, zadawała cios za ciosem, dopóki wojownik nie padł na ziemię. Schwyciła drgające ciało wartownika i przycisnęła rękę do j ego ust, czekając aż wyzionie ducha. Jakkolwiek by na to patrzeć, było to brudne morderstwo. Darrissea wzięła swój nóż i szablę wartownika i wślizgnęła się do stajni. Favie serce mocniej zabiło. Uznała, że nie może już dłużej stać z boku i patrzeć. Posadziła Wayana na ziemi i wyszeptała: - Jeśli cię tu zostawię, to będziesz siedział cicho? Chłopiec poważnie pokiwał główką, ale Fava nie ufała mu. 143 - Mówię poważnie - powiedziała. - Jeśli będziesz płakał albo zawołasz mnie, albo będziesz chciał za mną pobiec, to wszyscy zostaniemy zabici. Wayan przytaknął. Oczy miał szeroko otwarte. Fava przytuliła go. - Dobrze. Zostań tutaj. - Pobiegła do stajni, zabrała strzelbę zabitego strażnika i zaczęła nasłuchiwać przy drzwiach. Puls miała przyspieszony, lufa strzelby ślizgała się jej w dłoniach. W środku było cicho, tylko ze stryszku na siano dochodziły jakieś szurania. Fava czekała dziesięć minut, piętnaście. Zdała sobie sprawę, że zlana jest potem. Krople na jej czole, to nie był tylko deszcz. Wayan czołgał się po zboczu przez śnieg. Dotarł do Favy i schwycił ją za nogę. Trzymał sięjej kurczowo, jakby jego życie od tego zależało. Fava zrozumiała, że zbyt wiele żądała od dziecka. Położyła rękę na jego ustach i czekała. Po upływie prawie pół godziny, Darrissea otworzyła drzwi. Twarz miała bladą, miecz czerwony od krwi. - Uważaj na siebie - powiedziała. - Jakaś dziwna choroba grasuje w okolicy. Ludzie nagle umierają. - Uśmiechnęła się perwer-syjnie i szerzej otworzyła drzwi. Fava wemknęła się do środka. Darrissea wspięła się na stryszek i zaczęła odkuwać zaskoczonych jeńców. Wszyscy naraz zadawali pytania. Na dole nie było ciał rycerzy Klingi. Fava cieszyła się, że nie musiała wejść na górę. „Ostatnio widziałam zbyt wielu zmarłych," powiedziała sobie w duchu. Ze stryszku zeszło troje jeńców. Mylon, Vo-olai i starsza kobieta o imieniu Tchavs - bliska przyjaciółka matki Favy. Tchavs uściskała Favę, podniosła Wayana i zakręciła nim w powietrzu. Podeszli Mylon i Vo-olai. Ubranie dziewczyna miała podarte, a oczy pełne łez. Rycerze Klingi najwidoczniej zgwałcili ją. Przez kilka chwil stali dotykając się. - Tylko my zostaliśmy z całego Smilodon Bay - powiedziała Tchavs. Oczy jej błyszczały. -Jakie macie plany? Czy pójdziemy na południe, do White Rock? - Nie wybieram się na południe - rzekła Fava. - Wędruję na północ, do Bashevgo, żeby uwolnić Tulla i rodzinę. Tchavs popatrzyła na nią z przerażeniem: - To niemożliwe. - Myślę, że właśnie możliwe - odparła Fava. Ona musiała wierzyć w powodzenie swoich zamierzeń. 144 - Tuli to przyjaciel i chciałabym, żeby był wolny, jak wszyscy inni ludzie - powiedziała Tchavs. - Ale ten plan nie ma sensu! - Może - rzekła Darrissea - ale i tak będę towarzyszyć Favie. Wy powinniście znaleźć sobie jakieś ukrycie. - Gdzie? - zapytała Tchavs. - Ród Klingi jest wszędzie. - Musi być jakaś opuszczona chata, której nie przeszukają, gdzieś głęboko w lesie. - Znam takie miejsce -wyrwał się Mylon. - Szałas dobrze ukryty, z którego korzystał mój ojciec, kiedy polował na ptaki. To jest na wyspie leżącej na Jeziorze Pływaka. - Możesz tam zabrać Tchavs? - zapytała Darrissea. - Tak - odparł zawiedziony chłopiec. Wolałby wybrać się tam z Favą. - Zatem musicie wyruszyć przed wschodem słońca - powiedziała Fava. - Zostań tam z nią do wiosny. Ktoś musi dla niej polować. Tchavs popatrzyła na Favę. - Nie możesz zabrać Wayana - powiedziała z naciskiem. - Albo zostaniesz z nim, albo oddasz go komuś pod opiekę. Fava mocno przytuliła chłopca. Po kilku dniach ucieczki przed Rodem Klingi i opieki sprawowanej nad chłopcem, zaczęła o nim myśleć jak o własnym synu. Myśl o tym, że zostaną rozdzieleni, ra-niłająboleśnie. Tchavs otoczyła Favę ramieniem. - Zabiorę chłopca. On jest Pwi. Będę się nim opiekowała jak własnym dzieckiem. - Tchavs nie dopowiedziała następnych słów: „Jeśli umrzesz." Fava wyczuła je w tonie jej głosu. Wayan złapał szyję Favy i rozpłakał się: - Chcę być z tobą! Dokąd idziesz? - Do Bashevgo - powiedziała Fava drżącymi wargami. - Chcę przyprowadzić Tulla do domu. - Czy tam są handlarze niewolników? - Tak - odpowiedziała Fava. - Spróbuję go znaleźć i uciec z nim. Potrafię biegać szybciej niż ty. To dlatego chcę, żebyś tutaj został. Wayan nachmurzył się, rozejrzał się po pomieszczeniu. Był niezdecydowany. „To nie jest w porządku, tak się go pozbywać," pomyślała Fava. Wayan niewiele miał radości z życia, gdy przebywał w domu swego ojca. Dopiero od kilku ostatnich tygodni, kiedy Tuli siłą odebrał go rodzicom, chłopiec zaczął się uśmiechać. 10 - Ścieżka bohatera 145 - Nie lubisz mnie? - zapytał Wayan. - Nie będziesz musiała mnie nieść. Ja naprawdę potrafię szybko biegać. Patrz... - usiłował wyrwać się z jej objęć, żeby pokazać, jak szybko potrafi biegać. - Kochamy cię-powiedziała Fava. -Nosiłabym cię na rękach, kiedy tylko bym mogła. Nigdy nie byłeś dla mnie ciężarem, tylko radością. - Walczyła ze sobą na próżno. Musiała znaleźć jakąś wymówkę. - Wiem, że chciałbyś ze mną zostać. Ale z twoim bratem, Tullem, też byś chciał mieszkać, prawda? - On mnie nie obchodzi. Chcę być z tobą - powiedział Wayan. Fava przytuliła go. - Wiem, że to nieprawda - powiedziała. - Pewnego dnia przyprowadzę Tulla, wybuduje nam większy dom, tak jak obiecywał. I damy ci kotka albo pieska. Ale na razie musisz zostać z Tchavs. Chłopiec przyjął te słowa jak uderzenie. Był zrozpaczony i przerażony. Cios przyjął w milczeniu, tak jak przyjmował razy wymierzane mu przez Jenksa. Patrzył na Favę. Widziała w jego oczach głęboki uraz. Trzymała go jeszcze przez chwilę na rękach. Inni przygotowywali się do odej ścia. Mylon wspiął się na stryszek i zniósł dwie strzelby gazowe rycerzy Klingi i ich broń palną. Uzbrojenie rozdzielił między dwie grupy. Vo-olai unikała wzroku Favy Patrzyła w ziemię. Fava chciała, żeby Vo-olai z nią poszła, ale widziała, że dziewczyna będzie tylko ciężarem. - Znajdę dla ciebie Anoratha - obiecała. - Przyprowadzę go. A ty zostań tutaj, pomagaj opiekować się Wayanem i Tchavs. Vo-olai pokiwała głową w milczeniu. Fava zamknęła oczy. Wyczuwała złą kwea płynącą z Bashevgo, długie ramiona ciemności, które po nią sięgały. Bała się. Obserwowała Darrisseę. Nagle przestraszyła się, że zła kwea odstręczy dziewczynę od wspólnej podróży. Darrissea nie miała w Bashevgo żadnej rodziny. Nie miała żadnego palącego powodu, by się tam wybrać, poza zemstą za śmierć ojca. Rozsądniejsze byłoby, gdyby opuściła Favę, zostawiłająw lesie. Fava starała się uspokoić. Wszyscy poszli do budynku i przespali kilka godzin. O świcie z ziemi uniosła się srebrzysta mgiełka. Jedli w milczeniu, potem wyszli na zewnątrz. Poranne powietrze słodko pachniało nawozem końskim i mokrym sianem ze stajni. Podeszli do drogi. Fava szła obok Darrissei, przyglądała się „chmurze jej duszy", parze unoszącej się z ust. 146 - Nie zostawisz mnie samej na drodze do Bashevgo, prawda? -Fava wstydziła się, że o to pyta. - Nie uciekniesz? Darrissea spojrzała na nią przelotnie. Fava zauważyła w jej postawie pewne usztywnienie. - Nie, nie zostawię cię - odpowiedziała spokojnie Darrissea. -Przysięgałam na Boga, że uwolnię Bashevgo, zanim zginę. Zawsze dotrzymuję obietnic. - Roześmiała się radośnie. Fava skinęła głową i dotknęła dłoni Darrissei. Obie grupki pożegnały się i każda poszła w swoją stronę. Favie było smutno, gdy widziała jak Tchavs i dzieci idą na południe, ale kiedy tak na nich patrzyła, pomyślała: „Oni naprawdę nie mogli iść z nami do Bashevgo. Żadne z nas nie powinno tam iść". Mylon zaciągnął ciała rycerzy do stajni. Darrissea wskazała na trupa - podstarzałego neandertalczyka z posiwiałymi włosami i zaciętym wyrazem twarzy. Pwi nazywają siebie „Roześmianym Ludem", ale twarz tego człowieka wyglądała jak okrutna maska - ostry nos, szerokie zaciśnięte usta, czoło zorane zmarszczkami. Nawet po śmierci ta twarz nie złagodniała - Ach - powiedziała Darrissea - jest coś nieludzkiego w Rodzie Klingi. To jest ta potworność, której wczoraj szukałam. Fava spojrzała w twarz wojownika. Była zadowolona, że nie ma go już między żywymi. Trzymała Wayana na rękach do ostatniej chwili, potem dała chłopca Tchavs. Stała na drodze, gdy Tchavs z dziećmi wchodziła do lasu. Wayan machał jej ręką znad ramienia nowej opiekunki. Fava machała do niego i wycierała łzy z oczu. Darrissea położyła jej rękę na plecach. Wtedy Fava uśmiechnęła się. - Jak możesz się uśmiechać? - zapytała Darrissea. - Chcę, żeby Wayan taką mnie widział - odparła Fava przez zaciśnięte zęby. - Chcę, żeby zapamiętał, jak się uśmiecham, na wypadek, gdyby mnie już nigdy nie zobaczył. Zostawiam mu dobrą kwea. Tuli leżał w brudzie i zaduchu zagrody dla niewolników, a wielki stalowy wieloryb przebijał sobie drogę przez fale. Drapanie w piętę wybiło go z głębokiego snu. Przypomniał sobie, że śnił o Favie: leżeli razem w łóżku. Chciał zachować ten obraz w pamięci. Otworzył oczy. Przed nim stała Chulata. - Potrzebny mi osobisty służący na ten wieczór - powiedziała. - Przyjdziesz, żeby mnie obsłużyć. 147 Czarownica była sama, bez straży osobistej. W czarnych szatach wyglądała niemal na zjawę, która zawisła nad Tullem. - Nie chcę - powiedział Tuli. - Jesteś thrallem, a ja rycerzem Klingi - rzekła Chulata. - Będziesz mi posłuszny. Tuli spojrzał na wieżyczki. Nie miał wyboru. Wyprowadziła go z klatki i powiodła ciemnymi korytarzami. Przechodził obok kilku cel, w których tłoczyli się obywatele jego miasta. W pewnym miejscu usłyszał, jak woła go matka: - Tuli! Tuli! Zatrzymał się na chwilę. W celi zobaczył Chaa i Zhopillę otoczonych przez grupę mieszkańców Smilodon Bay. Chwilę zajęło mu wyszukanie matki. Chulata czekała. Wjej oczach widział dezaprobatę. Natychmiast przyjął właściwą postawę. - Dobrze - powiedziała Chulata, kiedy była pewna, że nikt ich nie usłyszy. - Ci, którzy cenią bardziej ojca, matkę, brata lub siostrę niż Ród Klingi, nie są warci tego, by stanąć w jego szeregach. Tuli miał nadzieję, że Chulata wyprowadzi go na pokład: przechodzili koło kajut strażników. Ale tuż pod głównym pokładem zatrzymała się. Rycerz Klingi z obnażonym mieczem w dłoni pilnował drzwi. Chulata mrugnęła na wartownika i wprowadziła Tulla do kabiny kilkakrotnie większej niż jego dom w Smilodon Bay. Pomieszczenie było oszczędnie, ale bogato wyposażone: wielkie łoże z jedwabną pościelą, wpuszczony w podłogę basen do kąpieli, światło elektryczne oprawione w jasnozielone kryształy u sufitu. W Smilodon Bay nie było elektryczności, ale Tuli widział już wcześniej takie urządzenia, gdy bawił w Fish Haven i w Craalu. Wyjrzał przez jeden z bulajów. Zobaczył tylko ocean: stalowoszare wody pod kłębiącymi się chmurami. Zapadała noc. - Podoba ci się tutaj? - zapytała Chulata, gdy Tuli podziwiał meble. - Jest bardzo ładnie - odparł. Często tu przychodzisz? - To mój pokój. Mieszkam tutaj. - Nie wygląda to na kwaterę żołnierza. Chulata uśmiechnęła się, Tuli popatrzył jej w oczy. Tym razem nie nosiła maski skrywającej uczucia. Zauważył, że ją rozbawił. - Dobrze mi płacą. Ci, którzy osiągająrangę czarownika w Bractwie Karnadyńskich Czarowników, otrzymują gażę równą żołdowi kapitana smoka. Tuli pokiwał głową. Kapitan smoka jest niższy rangą tylko od cyklopa, ale Tuli i tak nie wiedział, ile pieniędzy dostaje żołnierz w tej randze. 148 - Rozbierzesz mnie i wykąpiesz - Chulata uśmiechnęła się do niego. Głos miała chłodny, władczy. - Będziesz to robił delikatnie, jakbym była twoją kochanką. Tuli zbliżył się do niej, walcząc z myślami. Zdjął z niej czarną szatę. Pod spodem nosiła tunikę z jakiegoś błyszczącego materiału. Tunika zrobiona była z j ednego kawałka tkaniny i spięta na prawym ramieniu za pomocą platynowej zapinki w formie łabędzia. Chulata nosiła wokół talii piękny brązowy pas. Ostrożnie go rozpiął, potem zdjął zapinkę. Tunika ześlizgnęła się z niej, ukazując pełne piersi i łagodną linię bioder. Trójkąt włosów między nogami miał kolor, który Pwi nazywają klonową czerwienią - ciemnorudy z odcieniem brązu - taką barwę przybierały jedynie włosy mieszańców człowieka i Pwi. Zaskoczyło to Tulla, bo jej włosy łonowe miały znacznie ciemniejszy odcień niż włosy na głowie. Tuli nosił tylko czarne bawełniane bryczesy. Chulata zbliżyła się, położyła ręce na jego ramionach i obwąchała mu kark. - Czuć cię zagrodą dla niewolników. Zdejmij te brudne portki. Nie chcę, żeby zabrudziły wodę w kąpieli. Tuli wyciągnął zapinkę w kształcie smoka, na której trzymały się spodnie. Rozglądał się, gdzie ją położyć. Chulata wyjęła mu ją z dłoni, rzuciła na podłogę i ściągnęła mu spodnie. Siłą woli nie dopuścił do tego, żeby członek mu stwardniał. Wzięła go za rękę i poprowadziła do kąpieli. Podłoga wokół wanny wykładana była kafelkami z kości słoniowej. Gorąca woda sięgała do piersi. - Woda jest gorąca - powiedział Tuli. - Może nas nieźle poparzyć. - Wydaje ci się tylko. W domu nigdy nie brałeś gorącej kąpieli, prawda? - Prawda - powiedział Tuli. W domu, jak chciałem się wykąpać, szedłem do rzeki. - Przyzwyczaisz się. Chulata chwyciła kostkę mydła leżącą na tacy i wręczyła je Tul-lowi. - Namydl sobie włosy i umyj się. Tuli posłuchał. Umył sobie włosy i klatkę piersiową, po czym oddał jej mydło. - Jeszcze nie jesteś czysty - powiedziała. Zbliżyła się. Jej głowa chwiała się nad powierzchnią wody. Złapała go za penisa, posmarowała mydłem i łagodnie zaczęła go myć. - Ile masz lat? 149 - Dziewiętnaście - Tuli chciał ją odepchnąć, ale nie śmiał. - Jesteś cztery lata młodszy ode mnie - powiedziała Chulata. -Mężczyźni w twoim wieku zazwyczaj zachowują się jak zwierzęta. Jedna kobieta im nie wystarcza. - Jak już mówiłem, nie jesteś w moim typie. - Wczoraj orzeszki dzisiaj truskawki. Czemu to przeszkadza? -ciągle go masowała, zbliżyła się tak, że jej piersi dotykały jego torsu. Szeptała mu do ucha: - Myślę, że chcesz pozostać wierny pamięci zmarłej żony. Nikt nie ma tyle siły... - Chulata pocałowała go poniżej ucha. Penis Tulla zaczął nabrzmiewać. Zwalczył żądzę i powiedział: - Chcę wrócić do mojej celi. Chulata roześmiała się. - Najpierw musisz mnie umyć - powiedziała, odwracając się do niego plecami. - Nawet nie zaczęliśmy. Perfumowane mydło pachniało bzem. Tuli odczuł ulgę, gdy się odwróciła, bo to dało mu czas na odzyskanie równowagi ducha. Umył jej włosy i łopatki, plecy i pośladki, ramiona i piersi, biodra i nogi. Zrobił to, co należało do obowiązków osobistego służącego. Chulata objęła go i położyła głowę na jego piersi. - Jakie są arkana sztuki wędrowca ducha? - zapytała. Jej ręka powędrowała znów poniżej pasa Tulla. - Czy korzystasz z przewodników? - Nie wiem - odparł szczerze Tuli. - Jestem tylko uczniem. A z jakich arkanów korzysta czarownik karnadyński? - Otoczył ją ramionami. Chulata spojrzała na niego. Nad zgrabnym noskiem błyszczały jej oczy. Miały ten sam kolor, co oczy Tulla -jasnozielony z plamkami koloru miodu. - Chodź ze mną do łóżka, to ci powiem. - Tak - odrzekł Tuli, wyszedł z wanny i wytarł Chulatę bawełnianym ręcznikiem. Kiedy to robił, myślał, jak daleko może się posunąć wobec tej kobiety. Czy ma z nią uprawiać seks, kupić sobie tyle wolności, żeby móc uciec? Była to w końcu niewielka cena za swobodę. Tuli nie wierzył, żeby Chulata pragnęła go z głębi serca. Uznał, że tylko go sprawdza, chce się przekonać, jak silne jest jego uczucie do Favy. Mimo wszystko, nie mógłby tego zrobić i zachować spokój ducha. Sprzedać się kobiecie tak godnej pogardy jak Chulata było jak... defloracja. 150 Kiedy skończył ją wycierać, schwyciła go za członka i zaciągnęła do łóżka. Położył się obok niej. Patrzyła mu w twarz i uśmiechała się. - Jaka była twoja żona? - Zupełnie inna niż ty - powiedział. - Jest wyższa, ma jaśniejsze włosy. Nigdy nie spała w jedwabnej pościeli ani nie kąpała się w gorącej wodzie. I nie sądzę, żeby kogokolwiek w życiu skrzywdziła, celowo albo przypadkiem. Nie skłamałaby nigdy i nie poszłaby z nikim do łóżka dla zysku. Myślę, że kocha mnie czystą miłością. Chyba jest silniejsza od ciebie. Jak mówiłem, jest zupełnie inna niż ty. Rysy Chulaty stwardniały. Humor i pożądanie w jej oczach zastąpił wściekły płomień. - Czego chcesz? - zapytała ostro. - Żyć w klatce jak thrall, czy stać się rycerzem Klingi? Tylko taki wybór ci pozostał! Statek nagle przechylił się na bok i zwolnił, w oddali Tuli usłyszał grzmot armatnich wystrzałów. - Słuchaj, wchodzimy do portu! - mówiąc to zacisnął dłoń na ustach Chulaty. Popatrzył w bulaje - całkowita ciemność. Chulata szarpała się, próbowała krzyczeć, kopała go kolanami w pachwinę. Działa okrętowe zaczęły strzelać. Noc rozbrzmiewała hukiem, jakby ryczała dzika bestia. Łóżko kołysało się od wibracji. Przytrzymał jąjeszcze przez chwilę i pomyślał, że miała rację. W jej świecie będzie albo thrallem, albo wojownikiem Klingi. Innej możliwości nie było. - Przepraszam - powiedział i uderzył jąw skroń. Zatoczyła białkami oczu i zemdlała. Zakneblował ją poszwą poduszki, a oddartymi kawałkami jedwabiu przywiązał ręce i nogi do łóżka. Potem zarzucił na nią posłanie tak, żeby nie zobaczył jej żaden przypadkowy świadek. Stoczył się z łóżka. Miał wrażenie, że opuszczają go siły. Oblizał suche wargi, schwycił leżące na podłodze bryczesy i opasał się nimi. Biegał po pokoju, szukając jakiegoś przebrania. Znalazł tylko szaty czarownicy. Gdy je nosiła Chulata, wyglądały na obszerne, ale Tuli ledwie się w nie mieścił. Poza tym czerwone hafty klanu karnadyń-skich czarowników tylko przyciągałyby uwagę. Sądził jednak, że w ciemności uda mu się uniknąć zainteresowania. Oderwał czerwone kity zdobiące skraj szaty i naciągnął kaptur głęboko na głowę. Przeszukał szuflady szafy z ubraniami, sądząc, że Chulata, skoro jest rycerzem Klingi, musi gdzieś trzymać miecz. Nie znalazł niczego. Wiedział, że przed drzwiami nadal stoi strażnik. 151 Podszedł do ściany, dotknął jej, wytężył umysł, żeby dowiedzieć się, w którym miejscu stoi wartownik. Ale nerwy go zawiodły i niczego nie poczuł. Wyskoczył nagle przez drzwi z nadzieją, że weźmie wartownika z zaskoczenia. Lecz pod drzwiami nikogo nie było. Tuli miał szczęście. Prawdopodobnie wartownik poszedł na pokład, żeby popatrzeć na wybuchy. Tuli rozejrzał się po pustym korytarzu. Wbiegł po schodkach na pokład. Uderzyło go świeże, gorące powietrze. Miało się wrażenie, że jest lato. Tuli zrozumiał, że dopłynęli daleko na południe. Na pokładzie było względnie spokojnie - tylko przy armatach stało po kilku rycerzy Klingi. Tuli schował się w szczelinie między dwiema ogromnymi rurami o nieznanym mu przeznaczeniu. Popatrzył na odległe wybrzeże. Zobaczył wielkie, szeroko rozciągnięte miasto, sto razy większe od Smilodon Bay. Światła miasta wyglądały jak gwiazdy rozsiane po nocnym niebie. Nawet z tej odległości dochodziły go okrzyki wojenne rycerzy Klingi zmieszane z krzykami przerażenia. Ogień armatni przetaczał sięjak grom, w pobliżu statku eksplodowały pociski. To jest South Bay, domyślił się Tuli. To może być tylko South Bay, największe miasto Dziczy. Znaczyłoby to, że Ród Klingi zdobył wszystkie porty na północ od Fortu Storm. Wolne miasta zostały zdobyte. Ta myśl sprawiła, że nieomal stanęło mu serce. Zastanawiał się, co powinien zrobić, jeśli uda mu się uciec. Potem pobiegł co sił i rzucił się przez burtę okrętu, prosto w czarną wodę. Rozdział 8 DŁAWIĄCA CIEMNOŚĆ Akolici, strażnicy i słudzy przyboczni rozstąpili się na boki, gdy lord Atherkula przekroczył próg kabiny. Ciężko oddychał w gorącym powietrzu nocy. Odrzucił karmazynowy kaptur, odsłaniając długie strąki kręconych włosów srebrnego koloru. Głęboko osadzonymi oczami popatrzył na trupa Chulaty leżącego na łóżku. Teraz ciało przykryto ceremonialnym całunem z wyprawnej skóry czarnego wilka. W kabinie było ciemno i parno, wykładane kością słoniową ściany wydzielały zapach perfum. Przy łóżku, w j ego głowach i nogach, stały świece, które miały prowadzić zmarłą do Krainy Kształtów. 152 Stojący za Atherkulą służący i gwardziści patrzyli z przerażeniem na starego szamana. - Wszechpotężny! - wykrzyknął jeden z nich, chcąc go udobruchać. Niechby Atherkulą zaczął mówić, choćby po to, żeby przełamać milczenie. Atherkulą zignorował wezwanie. Akolici bali się go, wyczuwał to, wyczuwał, że wspólnie starają się osłonić swoje myśli, strach, który w nich wzbudzał. „Boją się mnie," pomyślał. „Boją się, bo nie odczuwam miłości, bo mówi się, że jestem bez serca, że jestem prawie jak człowiek." Ale Atherkulą miał serce. Było przepełnione żalem, dzikim pragnieniem wyrwania się z tego pomieszczenia. „Och, żebym choć trochę był człowiekiem." Atherkulą ściągnął wilczą skórę z ciała kobiety. Chulata leżała naga na jedwabnych prześcieradłach. Widział plamy na jedwabnej poszewce poduszki, którą została zakneblowana. Musiała wymiotować, kiedy się dusiła. Na szczęście strażnicy trochę już ją oczyścili. Atherkulą lekko dotknął jej twarzy. Zdziwiło go, że ciało jest takie zimne. - Ktoś, zdaje się, mówił, że umarła przed chwilą? - zapytał jakiegoś młodzieńca. - Tak, wszechpotężny! -krzyknąłstrażnik,padającnakolano. -To znaczy... Dopiero co się dowiedziałem, że nie żyje. - Czyżbyś nie był w jej ochronie osobistej? -zdziwił się Atherkulą. - Byłem, panie! - krzyknął młodzieniec. - Ale zwolniła mnie na noc, żeby spędzić czas z niewolnikiem Tullem! Atherkulą zamknął szeroko otwarte oczy Chulaty. Pozwolił, żeby jego dłoń dłużej spoczęła na jej twarzy. - Była potężną czarownicą, jakna kogoś w jej wieku. W całym Bashevgo najwyżej jeszcze trzy mogłyby się z nią równać. To wielka dla nas strata. - Mówił to, jakby do siebie. Zwrócił się do strażnika. - Gdzie jest Tuli? Strażnik wyglądał, jakby chciał wetrzeć się w podłogę, ale Atherkulą nie wyczuwał jego myśli, nie był w stanie zobaczyć aury młodzieńca. „Skorzystałeś z lekcji Chulaty, mały, niedopieczony czarowniku, wij się teraz", pomyślał. „ Spróbuj ukryć swoje myśli przede mną, jeśli zdołasz." - Nie możemy go znaleźć. Musiał zeskoczyć ze statku ostatniej nocy, kiedy zdobywaliśmy South Bay. Sprawdzamy teraz inne statki, żeby stwierdzić, czy go przypadkiem nie schwytano w czasie bitwy. - Tuli - powiedział Atherkulą - zabrał mi kolejnego czarownika. 153 Podmuch wiatru zakołysał okrętem. Atherkula znieruchomiał. Przysłuchiwał się wyciu wichury nie tylko uszami. Daleko, w oceanie, słyszał duszę idącą po wodzie, duszę człowieka, który utonął tutaj przed wielu laty. Atherkula domyślał się, że ten duch jest świadomy obecności Atherkuli i że to go niepokoi. - Zostawcie mnie z ciałem -rozkazał, wskazując głowąChula-tę. - Poczekajcie na zewnątrz. Akolici, gwardziści i słudzy rozbiegli się w mroku jak gawrony wylatujące z gniazd. Drzwi zostawili otwarte na oścież. Atherkula zatrzasnął drzwi i zamknął je na klucz. Wrócił do trupa Chulaty rozpostartego na luksusowym łożu. Chwilę wpatrywał się w zwłoki, łzy zaczęły napływać mu do oczu. „Prawie człowiek, prawie człowiek, tak o mnie mówią, bo myślą, że jestem okrutny i martwy w środku." Poczuł przepastną pustkę, zakłu-ło go serce. Pogłaskał martwą dziewczynę po ramieniu, błądził dłonią po płaskim twardym brzuchu, uścisnął na koniec wąską rękę Chulaty. Uklęknął i pocałował ją w usta tak, jak o tym po tysiąckroć marzył za życia dziewczyny. Jej wargi były nie tylko zimne, lecz suche i szorstkie jak papier. Przylgnął do nich odór wymiotów. „Dwadzieścia trzy lata," myślał Atherkula. „Od dwudziestu trzech lat wiedziałem, że jesteś moją córką. Kochałem cię i nie mogłem ci o tym powiedzieć." W Rodzie Klingi mężczyźni nie przyznawali się do swoich dzieci, gdyż rywale mogliby użyć ich potomstwa jako celu. Rozłożył ramiona, jakby chciał nimi otoczyć dziewczynę, szerokie rękawy jego purpurowej szaty opadły na ciało. Wyglądał jak ogromny czerwony krab z łupem w kleszczach. Potem położył się obok niej, delikatnie wziął ją w objęcia. Wstrzymał oddech. Niejeden inny czarownik musiałby utoczyć wiadro krwi, stanąć u wrót śmierci, żeby zdjąć pęta ze swego ducha i wędrować wedle woli po Krainie Kształtów. Atherkula zaś przez cały czas częścią swego jestestwa przebywał w zaświatach. W przeciwieństwie do wielu innych ludzi, nie był zbytnio przywiązany do takich pojęć jak daleko, blisko, przeszłość, przyszłość, życie czy śmierć. W małej fiolce, którą nosił na łańcuszku na szyi, trzymał łagodną truciznę -wino snów - płyn często używany przez jego neandertalskich przodków. Odkorkował kryształowe naczyńko i pociągnął z niego łyk. Ciemnozielony płyn pozostawiał niewinny posmak moszczu winnego, ale pokój natychmiast zaczął wirować wokół Atherkuli. Czarownik oczyścił umysł. Otworzyła się przed nim Kraina Kształtów, świat, w którym stalowe ściany okrętu były niczym cien- 154 ka mgiełka, świat, w którym wibrujące dusze sześciu delfinów skaczących nad kliwaterem błyszczały jak rozżarzone węgle w kowalskim piecu, a korale jaśniały migotliwym światłem. Czarne wody oceanu stały się niewidzialne, bezbarwne jak powietrze. Tylko powierzchnia wody ukazywała się jak czarna równina. Na niej właśnie wyczuł Chulatę. Jej dusza była mroczna, tylko blade pasma błyskawic tańczyły nad nią w bezładzie. Jedno z tych pasm wyglądało jak lina upleciona ze światła gwiazd, zagięta na końcu w pętlę. Zarzucała tę widmową broń daleko z nadzieją, że coś złowi. Atherkula czekał, aż trucizna zacznie działać, aż będzie mógł odrzucić ciało. Wtedy przesłał Chulacie myśl. - Szukasz Tulla? Chulata nie była zaskoczona głosem Atherkuli. Odcięta od ciała nie odczuwała już takich stanów ducha jak uczucie zaskoczenia. - Umyka mi. Może nie żyje. Zniknął. - To niemożliwe -powiedział Atherkula. Jego duch istnieje poza śmiercią. Znalazłabyś go nawet wtedy, gdyby nie żył. - Zastanowił się. - Zapolujmy razem. Wyobraził sobie hak na wzór tych, którymi niewolnicy w Ba-shevgo wyciągają wielkie halibuty z ładowni statków. Koncentrował się, dopóki jedno z jasnych pnączy błyskawicy nie wynurzyło się z jamy jego duszy. Blady promień wygięty był w hak i żarzył sięjak gorący popiół. Machnął nim kilkakrotnie w powietrzu, wsłuchując się w jego świst. Potem zaczął splatać swoją moc z mocąChulaty. - Sprowadź dla mnie wyobrażenie Tulla. Ty znasz go lepiej -wyszeptał. Nagle znalazł się w innym świecie: zmrok zapadał nad alpejską łąką, żółte kaczeńce rosły na błoniu rozciągającym się aż do lasu. Chulata wyobraziła sobie Tulla. Starzec zobaczył oczami duszy młodego mężczyznę z długimi ciemnorudymi włosami i gniewem w oczach. Chulata zarzuciła srebrne lasso, Atherkula śmignął ognistym hakiem. Przez chwilę oboje gnali w półmroku w kierunku zjawy, ale zaraz zwolnili tempo. Młody Tuli wzniósł pięść, odepchnął ich. Atherkula machnął ościeniem i zahaczył go za żebra. Przez moment widział świat oczami Tulla, czuł, jak młodzieniec ucieka przez zieloną okolicę porośniętą drzewami gumowymi i pomarańczowymi sadami. Ale świat nagle zawirował i Atherkulę odrzuciło do doliny kaczeńców. Obok niego wylądowała Chulata. Rozejrzał się po dolinie. Trawa była bujna, kaczeńce w pełnym rozkwicie. Widzieli scenę z przeszłości, iluzję wyłowioną ze wspomnień Tulla. 155 - Czuje, że na niego polujemy, dlatego rzucił nas tutaj - wyszeptał Atherkula. - Widzisz - powiedziała Chulata. - Jest potężny. Zaatakujemy znowu? Atherkula rozważał tę możliwość. - Polowałem już na innych czarowników, renegatów, którzy chcieli zdezerterować z bractwa. Żaden mnie tak nie załatwił. Ale nie jest źle, znam kraj, w którym przebywa Tuli. Wiem, gdzie mam polować. Zbierz naszych zmarłych towarzyszy. Znów cię wezwę i zapolujemy na niego całą armią. Atherkula wycofał się z Chulaty i powoli oddychając wrócił do swego ciała. Leżał dłuższy czas. Najpierw wyobraził sobie ramiona, później połączył się z nimi. Wyobraził sobie palce u rąk i nóg, znów się z nimi połączył. Ściany wokół niego okrzepły, na powrót nabrały konsystencji metalu. Światło elektryczne jarzyło się, rzucając szmaragdowe cienie. Atherkula drżał. Odłączony od ciała nie odczuwał emocji. Ale teraz, gdy wrócił, czuł pożerający go strach. Tuli tak łatwo się go pozbył. Znów poczuł ziejącą pustkę po stracie Chulaty. Ostatecznie odłączył się od ciała swej zmarłej córki. Odblokował drzwi kabiny. Po winie snów czuł się słaby i oszołomiony. Z ledwością wszedł na pokład. Służący, strażnicy i akolici czekali na kolanach z nisko naciągniętymi kapturami. Zbliżał się świt. Z pokładu Atherkula widział światła floty Bashevgo płynącej po oceanie. W Dziczy wzięto ponad sześćdziesiąt tysięcy niewolników, nowy kraj stanął otworem. I to wszystko należy teraz do Tantosa. Na myśl o tym Atherkula odczuwał dumę, że należy do Rodu Klingi. To był święty związek. Popatrzył na młodego strażnika, który znalazł ciało Chulaty. Strażnik dokonywał nie lada wysiłków, żeby zakamuflować swoje myśli. - Żadnych tajemnic - odezwał się Atherkula. - Nie pozwolę ci się ukrywać. Nie wiedziałeś, że zmarła i zdążyła ostygnąć, boś jej nie pilnował tak, jak należało! - Na twarzy młodego człowieka wypisane było poczucie winy. Próbował blokować swoje myśli, ale zdekoncentrował się. Atherkula wyczuł jego winę. - Nie było cię nawet w pobliżu drzwi! Spałeś z kimś. Z kochanką! - Inni strażnicy i akolici odsunęli się od oskarżonego. Młodzieniec stał w szoku, nie wiedząc jak się bronić. - Nie jesteś wart tego, żeby być rycerzem Klingi! Nie j esteś wart nawet tego, żeby być niewolnikiem! W ogóle nie jesteś wart życia! Młodzieniec upadł na pokład, wyjąc jak zwierzę. Błagał o przebaczenie. Atherkulę opanowała wściekłość. Poczuł całą swojąmoc, 156 nagą i nieustępliwą. Wino snów ciągle krążyło w jego krwi. Połową duszy nadal był w Krainie Kształtów, zaledwie lekko osadzony we własnym ciele. Duch błądzący po wodzie wyczuł gniew Atherkuli i uciekł. Delfiny odpłynęły od okrętu, wokół czarownika zaczął krążyć wiatr. Jego powolne podmuchy unosiły słony osad i odpadki. - Rozpruję twoje ciało i duszę - powiedział Atherkula. - Kiedy umrzesz, twój duch nie zazna spokoju w Domu Prochu! Krainę Kształtów zamieszkuje wiele koszmarów. Wytężył umysł. Szukał, póki nie wyczuł bestii, wielkiego, ciemnego stworu, który jawił mu się, jakby zbudowany z cieni. Samej bestii nie widział, otulała ją noc, wyczuwał tylko jej złowrogą siłę. „Wzmocnij mnie Adjonai," pomyślał stary czarownik i poczuł, że bestia go zauważyła. Zalała go fala rozpaczy, nie mógł wytrzymać spojrzenia bestii. „Wzmocnij mnie," znów poprosił w myśli. Bestia przeniknęła zamiary czarownika. Podniósł się potężny wiatr, nocne cienie okrążyły Atherkulę. Stary czarownik stał w powietrznym prądzie, moc bestii wzrastała, krążyła wokół niego, przenikała go. Cień duszy Atherkuli pochłonął błyskawicę ofiary. Atherkula był neandertalczykiem starego rodu. Jak wojownicy Wojny Talentu za dawnych czasów, wyczuł wzrost mocy i krzyknął: - Powstań! Wartownik z chrzęstem kości wyskoczył w górę, zawisł pionowo w powietrzu, jak nawleczony na niewidzialny pal. Obecni na pokładzie krzyknęli z przerażenia i zaczęli szukać jakiej ś osłony, lecz Atherkula rozkazał im: - Niech nikt nie rusza się z miejsca! - Użył mocy, by wykręcić ich głowy do przodu i otworzyć oczy. Zmusił ich do patrzenia. Wartownik krzyczał, próbował się wyrwać, ale nie mógł się obronić. - Ciało i duch, ciało i duch - zasyczał Atherkula i ukierunkował swój gniew. Wartownik wił się w powietrzu, zaczynał się dławić. Klatka piersiowa rozdymała się, oczy wychodziły mu na wierzch, z wnętrzności dochodził ohydny dźwięk czegoś rozdzieranego, z nosa ciekła krew, a pot lał się z czoła. Nagle ciało szarpnęło się, jakby w środku oderwany został jakiś organ. Oczy strażnika stały się puste. - Ciało i duch - syczał Atherkula. W żebraczym geście wyciągnął rękę w kierunku podbródka ofiary. Wartownik był już martwy, alejego ciało obracało sięnadal, przebierało stopami jak gdyby chcąc uciec przed śmiercią. Gardło wartownika nabrzmiało i z ust wypadło mu z mlaśnięciem jego własne serce, prosto na dłoń czarownika. 157 Atherkula podniósł rękę z dymiącym, ociekającym krwią sercem i pomachał nim nad głową. Śmierć córki spowodowała w nim przypływ wściekłości, jakiego nigdy jeszcze nie doznał. Nigdy też nie czuł takiego przypływu mocy. Zabicie wartownika nie zadowoliło go. Chulata, jego jedyne dziecko, nie żyła. Obecni zaczęli uciekać, szukając schronienia. Pozwolił im na to, choć jeszcze nie skończył. Ciało wartownika było martwe, lecz to tylko ciało. Inni nie byli w stanie dostrzec ducha, który nadal szamotał się w uścisku Ather-kuli w Krainie Kształtów - kulista błyskawica zielona ze strachu. - Ciało i duch - syczał Atherkula, wzywając bestię. Ciemność zawirowała wokół niego i wokół chłopca, którego miażdżył w uścisku. Słyszał śmiech szakali czających się w mroku. Bestia przyszła na żer. W Krainie Kształtów odbił się echem krzyk przerażenia, przenikliwy wrzask ducha rozrywanego na strzępy. Rozbawiony Atherkula słuchał samotnego wycia umierającej duszy. Patrzył na zieloną błyskawicę trzepoczącą w jego dłoni, patrzył na otaczającąją ciemność, widział jak światło mruga i blednie. Przez krótką chwilę wyobraził sobie, jak gdzieś w Dziczy Tuli uśmiecha się głupio i myśli, że jest bezpieczny. „Och, nie znajdziesz przede mną schronienia." Atherkula zwinął energię, jakby to była wielka pięść i rzucił w przestrzeń, w stronę Tulla, obraz krwawiącego serca. A wraz z obrazem wysłał słowa: - Tullu, tak samo zmiażdżę twoje serce! Przez większość dnia Fava i Darrissea szły pośpiesznie przez las, wspinając się coraz wyżej. Śnieg leżał tam grubszą warstwą, nie topił go deszcz, a nowe opady śniegu przykrywały ich trop. Dwukrotnie natrafiły na ślady rycerzy Klingi, oddziałów liczących po pół tuzina wojowników, kierujące się na południe. Obie obawiały się iść drogą, toteż po kilku godzinach weszły w las i przedzierały się przez gęste sekwojowe knieje. Wczesnym popołudniem, w gąszczu sięgających do piersi paproci, rozbiły obóz. Schronienie znalazły pod wystającymi na pięćdziesiąt stóp w górę korzeniami obalonej sekwoi. Rano Favę obudziło chrapanie Darrissei. Dźwięk był dziwny, rzadko słyszała go wcześniej z tak bliskiej odległości. Wychowała się w rodzinie Pwi. Wydawało się jej dziwnie, że ludzie chrapią we śnie jak świnie. Ale ludzie w ogóle byli dziwni. Bogacili się, podczas gdy Pwi niezmiennie pozostawali biedni. Mieli małe, sprytne 158 dłonie, które potrafiły szyć i budować maszyny, podczas gdy Pwi mieli wielkie łapska nadające się do kopania rowów i obracania siekierą. Przodkowie ludzi żyli wśród gwiazd i nawet jeśli potem spadli z wysokości i nie potrafili uporać się z Czerwonymi Sondami orbitującymi po niebie, to i tak osiągnęli więcej niż neandertalczycy. Ale co takiego, w końcu, oni osiągnęli? Nic nie zmieniało faktu, że przez sen chrapali jak świnie. Fava spostrzegła jakiś ruch na stoku powyżej: to śnieg spadał z klonu. Świat składał się z ciemnych pasków sekwojowych pni na tle gładkiej bieli śniegu, który jednak topniał w oczach. Kwea poranka przypomniała jej o czasach, gdy dokazywała z ojcem i braćmi na śniegu podczas zimowego polowania na łosie. Darrissea podeszła do niej i usiadła obok. Zabrała się do rozczesywania włosów. Z klonu podleciała ze szczebiotem sójka. - Nie ruszaj się - powiedziała Fava. Byk łosia zaryczał gdzieś w pobliżu. Zaczynała się gorączka rui. Po chwili usłyszała ludzi skradających się przez krzaki. Powoli schyliła głowę, patrzyła jak sześciu rycerzy Klingi przeszło o pięćdziesiąt jardów na zachód od nich. Wszyscy patrzyli w ziemię, szukali śladów. Fava zaczekała, aż przejdą. Pół godziny później szepnęła: - Kiedy jesteśmy w lesie, nie rozczesuj włosów. Jeśli ktoś będzie przechodził obok, natychmiast dostrzeże twój ruch. Skoro musisz, dbaj o włosy w nocy. Zawsze owijaj potem głowę zieloną tkaniną. Darrissea kiwnęła głową. - Widziałyśmy już tylu wojowników Klingi. Czy myślisz, że ci ostatni polowali na nas? - zapytała Fava. - Nie - odparła Darrissea po chwili. - Sądzę, że po prostu szukali uchodźców. Na stryszku przykryłam sianem rycerzy Klingi, których zabiłam. Myślę, że nie znajdą tych ciał przez kilka dni. Fava obserwowała okolicę poruszając samymi oczami. Gdy musiała obrócić głowę, robiła to powoli. Żadnych nagłych ruchów, niczego, co mogłoby przyciągnąć uwagę. Znała obyczaj jeleni, sposób, w jaki poruszały ogonkami i uszami, żeby się komunikować. Gdy polowała z braćmi, takie drobne, ostre ruchy zdradzały miejsce, w którym znajdowała się zwierzyna. Darrissea naśladowała Favę. Poruszała się powoli. - Ci rycerze Klingi mogli nadejść od strony Bramy Bogów -powiedziała Darrissea. - Sądzę, że dobrze jej strzegą. Będziemy musiały przejść przez mur. 159 - Hmmm... - mruknęła Fava, nie przytakując głową. - Muszę powiedzieć, że podziwiam sposób, w jaki dajesz sobie z tym radę - stwierdziła Darrissea. - Zanim dotrzemy do Bashe-vgo, twoje ucho się zabliźni. Będziesz wyglądałajak członkini Rodu Klingi, ale to nie wystarczy, żeby wej ść między nich. Ty wiesz sporo o lesie, ale ja wiem co nieco o ich zwyczajach. Ród Klingi używa niezmiennie tej samej taktyki. Miałam rację sądząc, że jeszcze raz przejdą przez miasto kilkanaście dni po napadzie. Teraz uważam, że wrócą tam za jakieś dwa tygodnie, a potem jeszcze raz w końcu lata. A tu, w lesie, znów dokonają zwiadu któregoś dnia. Zrobią to wedle tego samego wzoru - z północy na południe. Wojownicy, których widzieliśmy, tą samą ścieżką wrócą tu pod wieczór. Będą szukali śladów stóp podróżnych idących na wschód albo zachód. Żadnego z takich śladów nie mógł zostawić rycerz Klingi. - Skąd to wszystko wiesz? - zapytała Fava. - Ojciec polował na Ród Klingi przez całe lata, zanim go zabili. Mówił mi o tym, gdy wracał z wyprawy do domu. Jako dziecko myślałam, że to tylko takie sobie opowiastki, ale kiedy podrosłam, zrozumiałam, jak cenne było to, co mi mówił. Przez cały dzień myślałam, starałam sobie wszystko przypomnieć. Sądzę... że chciał mnie przygotować. Chyba wiedział, że nadejdzie taki dzień. - Darrissea uniosła brew. - Rycerze Klingi obozują w grupach co najmniej szes-nastoosobowych i zawsze wystawiają wartę w sile czterech ludzi. Po jednym na każdym rogu, oddalonych o sto jardów od siebie. Mniejsze grupy, jeśli rozbijająobóz pod gołym niebem, wystawiają dwóch wartowników. Gdy zatrzymują się w budynku, otwartych drzwi pilnuje tylko jeden. Inne drzwi barykadują od wewnątrz. - To jakieś głupie - powiedziała Fava. - Łatwo przewidzieć, co zrobią. - Nasze postępowanie jest równie łatwo przewidzieć - odparła Darrissea. Wracają po ataku do miasta, bo wiedzą, że zbiorą się tam uchodźcy. Nawet jeśli całe miasto zostało wymiecione do ostatniego mieszkańca, jakiś uciekinier może wrócić. Najpierw zbierze parę najpotrzebniejszych rzeczy, załaduje je na wózek i wywiezie. Spróbuje przetrwać na wzgórzach. Po paru tygodniach wróci, żeby ubić domowe zwierzęta i będzie mu się wydawało, że jest bezpieczny, bo miasto wygląda na puste. W końcu założy sobie ogródek za miastem, gdzie ziemia jest uprawna, a gleba urodzajna i znajdzie wygodny dom, który ostał się pożarom. - Jak nasz dom? - zapytała Fava. 160 - Tak. To była pułapka. Rycerze Klingi wiedzieli, że uchodźca, który powróci do miasta, będzie chciał w nim zamieszkać, bo dom stoi na uboczu i dobrze z niego widać zatokę. Rycerze Klingi wiedzą też, że wystraszony Pwi zazwyczaj nie wybiega na drogę. Będzie się skradał przez krzaki, po linii odległej o jakieś sto jardów od pobocza, jak jeleń albo niedźwiedź. To dlatego rycerze Klingi idą w kierunku północnym i południowym ze szczególną uwagą przypatrując się śladom obok drogi. Skoro teraz przeszli obok nas, kierując się ku południowi, musimy wkrótce wyruszyć, iść równolegle do ich śladów zmierzając na północ. Nie mogą zobaczyć naszych śladów. Darrissea umilkła. Fava żałowała, że dziewczyna nic nie mówi. Czuła się z nią bezpiecznie. Ale w głosie Darrissei wyczuwało się napięcie. Były słowa, których nie wypowiedziała: „Co jeszcze powinnam wiedzieć o taktyce Rodu Klingi?" W oddali zakrakał kruk. - Możesz wyglądać jak wojowniczka Klingi, możesz nauczyć się ich taktyki, ale jeśli chcesz, by cię nie rozpoznano, musisz zachowywać się jak oni. Stąpają dumnie i głowy noszą wysoko. Rycerze Klingi chwalą się swoją potencją seksualną i sypiają ze sobą oraz z thrallami, a gdy mają ochotę gwałcą tych ostatnich. Ponieważ mogą sądzić, że jesteś jedną z ich, będą musieli prosić cię o zgodę. Niemniej odmowa albo brak zainteresowania z twój ej strony byłaby złamaniem zasad. Wiem, że sama myśl o uprawianiu seksu z nimi jest odstręczająca, ale nie wolno ci okazać niechęci. - Ojciec opowiadał ci o tym? - zapytała wstrząśnięta Fava. - Mówił mi o wielu nieprzyjemnych sprawach - odparła Darrissea. - Jak mówiłam, wydaje mi się, że chciał mnie przygotować. Tak czy inaczej, muszę ci to powiedzieć: niektórzy z Rodu Klingi starają się bardzo, żeby zaimponować swoim zwierzchnikom w łóżku. Niechęć do tego byłaby, jak sądzę, pomyłką. - Ja... ja nie potrafię sobie wyobrazić, że idę z którymś z nich do łóżka. - Więc lepiej już teraz przygotuj sobie jakąś wymówkę - powiedziała Darrissea i zamilkła. Fava starała się coś wymyśleć. Wyobrażała sobie, że patrzy na rozporek oficera. Gdyby był słabo lub przeciętnie wypchany udawałaby, że taki rozmiar nie będzie w stanie jej zadowolić. Gdyby był wielki, powiedziałaby: „Idź się parzyć z krową!" Zdusiła śmiech. W lesie znów panowała cisza mącona tylko od czasu do czasu przez topniejący śnieg spadający z gałęzi. 11 - Ścieżka bohatera 161 Darrissea rozejrzała się ostrożnie i powiedziała: - Idziemy. Skierowały się na północ, równolegle do śladów zostawionych przez rycerzy Klingi. Wczesnym popołudniem znalazły ich obóz pod wielkim murem otaczającym Smilodon Bay. Bazaltowa ściana wznosiła się na wysokość ponad czterdziestu stóp. Zbudowali ją starożytni Gwiezdni Żeglarze. Wydawało się, że została wzniesiona z jednego kawałka skały, bez najmniejszego nawet wgłębienia, które byłoby pomocne we wspinaczce. Dziewczynom udało się przejść przez ścianę dopiero wtedy, gdy znalazły podmokłe miejsce, w którym rosły topole. Bobry podgryzły pień jednego z drzew. Upadł tak, że opierał się o ścianę. Wspięły się na jej szczyt i poszły górą na zachód, szukając miejsca, w którym mogłyby zejść na drugą stronę. Ścieżka na szczycie pokryta była ściółką, leżały na niej zeschnięte igły sekwoi nagromadzone tam przez tysiąclecia, przerośnięte warstwami mchu. Las był cichy i spokojny. Taką nienaturalną ciszę słyszy się czasem przed burzą. Fava obserwowała niebo. Chmury rozpraszały się. W oddali, na północnym zachodzie, krążyły stada wielkich rogatych smoków. Przyprawiło to ją o ciarki. Szła ostrożnie, powoli, obserwując las po obu stronach muru. Wokół rozciągała się nieprzebyta plątanina - wielkie korzenie oplatające martwe pnie sekwoi stanowiły najniższą warstwę kniei, wyżej wiły się pnącza sięgające wysokości czterdziestu stóp, pod nimi rozpościerały się baldachimy paproci. Gąszcz przeszkadzał w obserwacji. Fava wyobrażała sobie, że w każdej chwili spoza sekwoi może wyjść zwiad Rodu Klingi, wycelować i dać ognia. Obie dziewczyny stanowiłyby wyśmienity cel. Nie byłyby w stanie zejść z muru. Fava żałowała, że nie mają liny. Nie słychać było sójek ani wiewiórek. Nawet wróbel nie zaćwier-kał w gąszczu pnącz i paproci. Po niecałej godzinie dotarły do poręby. Leżał na niej zewłok leniwca olbrzymiego. Wokół niego rozciągało się obozowisko gigantycznych mastodontowców, wielkich małpoludów, które zaczęły wyć na ich widok i obrzuciły je kamieniami i gałęziami. Samce uformowały koło wokół samic i dzieci. Wielki, pokryty srebrną szczeciną samiec zaszarżował w kierunku muru pochrząkując i obnażając pazury. GdyFavai Darrissea nie odpowiedziały na wyzwanie, skonsternowany zaczął potrząsać głową. Dziewczyny nie czuły się zagrożone, bo mastodontowce miały już swój łup - pożerały upolowanego leniwca. Szły dalej. Zostawiły 162 obozowisko małpoludów jakąś milę za sobą i zbliżyły się do Bramy Bogów. W lesie ciągle panowała nienaturalna cisza. Weszły na szczyt małego pagórka i nagle usłyszały dźwięk, od którego dygotało bazaltowe podłoże, jakby gdzieś daleko przetoczył się grom. W oddali, przez prześwit w lesie, zobaczyły poruszającą się ścianę zieleni. To cała armia Rodu Klingi przechodziła przez odległą o niecałą milę Bramę Bogów. Wojsko szło na południe. Darrissea zatrzymała Favę gestem ręki. Uklęknęły na ściółce. Minęły cztery godziny, a przemarsz wojsk wciąż trwał. Przedefilowały przed nimi cztery kolumny cesarskich mastodontów, za każdą z nich szła dywizja piesza. Fava nigdy w życiu nie widziała tylu ludzi naraz. O zmierzchu armia zatrzymała się na postój. Rozpalane ogniska rozlewały się jak rzeka. Darrissea zaczęła szeptem recytować: Dławiąca ciemność Rzuca na kolana Tłumi krzyk doczesnych istot. Gołąb leci do gniazda, Idę na spoczynek Dławiąca ciemność pokrywa nas Żywi śpią z umarłymi. - Nie słyszałam jeszcze tego poematu - powiedziała Fava. -Kto go napisał? - Ja - odparła Darrissea. - Właśnie teraz go ułożyłam. Weszło mi to w krew. Zaczynam myśleć wierszami. - Dziwna choroba - stwierdziła Fava. - Wydaje mi się, że minęło nas jakieś dziesięć tysięcy wojowników. Jest ich więcej niż wszystkich mieszkańców Dziczy razem wziętych. Nie potrzebowali takiej armii na nas. - Nie potrzebowali - zgodziła się Darrissea. - Ród Klingi, który napadł na nasze miasto, to byli żołnierze Czarnych Cyklopów -wojownicy lorda Tantosa z Bashevgo. Można to było poznać po czarnym oku przyszytym z przodu munduru. Spośród siedmiu rodów Panów Niewolników najpotężniej szyj est dom Tantosa. To j ego pierwszy legion Czarnych Cyklopów przez ostatnie osiemdziesiąt lat walczył z Hukmami i Okanjara mieszkającymi na zachodzie. Zwróć uwagę, że nie ma tu wojsk Craala. Myślę, że lord Tantos chce podbić do lata Dzicz, posługując się wojskami Czarnych Cyklopów, poddać ją 163 swojej władzy i stworzyć trzecie cesarstwo współzawodniczące z Cra-alem i Bashevgo. - Myślisz, że wypowie im wojnę? - zapytała Fava. Darrissea nagle podniosła głowę. Jasno i wyraźnie usłyszały czyj ś histeryczny śmiech. Był to głos rycerza Klingi. Docierał do nich dzięki jakiejś anomalii akustycznej. - Nie wiem. Panowie Bashevgo boją się Tantosa. Należy do niego jedna trzecia Rodu Klingi, dwa pełne legiony. Chcieliby, żeby jego wojska wykruszyły się w Dziczy. To by sprawiło, że poczuliby się bezpiecznie. A co do Craala - jego pięciu panów ma tyle ziemi, że nie wie, co z nią zrobić. Są tak zajęci utrzymywaniem między sobą równowagi, że żaden z nich nie zaryzykuje wojny z Tantosem. Ojciec zawsze mi mówił, żebym nie dała się otumanić. To nie bohaterskie czyny Pwi ani Hukmów czy Okanjara sprawiały, że Dzicz była wolna przez tyle stuleci. Panowie Niewolników tak zajęci byli wojnami, które prowadzili między sobą, że żaden na nas nawet nie spojrzał - aż do tej pory. Tuli, ukryty w gęstych krzakach porastających moczary, obserwował lepiankę i otaczający ją sad. Za jego plecami szeroka rzeka leniwie toczyła swoje zabarwione na brązowo wody. Noc była ciepła, prawie tak ciepła jak letnie dni w Smilodon Bay. Tuli niewiele jadł przez ostatnich parę dni. Był zmęczony, a nerwy miał napięte do granic wytrzymałości. Nie wiedział, jak długo jeszcze wytrzyma głód i trudy ucieczki. Kiszki grały mu marsza. Wiedział, że musi zaryzykować i pójść do odsłoniętego sadu, żeby coś zerwać z drzewa. Od dwóch nocy nie spotkał żywej duszy. Ale po tygodniu ukrywania się w opuszczonych domach doszedł do wniosku, że największe niebezpieczeństwo grozi mu wtedy, kiedy właśnie nie widzi rycerzy Klingi. Odkąd wyskoczył za burtę okrętu, nie zdołał oddalić się od South Bay na więcej niż dziesięć mil. Wspiął się na błotnisty brzeg, oparł się pokusie, żeby się czołgać i podszedł do drzewka pomarańczowego. Pociemniało mu w o-czach. Obudziło go granie cykad. Nad jego głową, w świetle księżyca, leciało na północ stado dzikich gęsi. Thor był prawie w pełni, jego cynamonowe światło zalewało sad, pustą lepiankę i pola słodkich ziemniaków rozciągające się za nią. Zebrał z ziemi kilka pomarańczy. Zjadłjedną. Była miękka, nadgniła. Przez okno zajrzał do domku. Szukał czegoś bardziej sycące- 164 go. Szyby w oknach zrobiono z pergaminu. Wpuszczały dostateczną ilość światła, ale nic nie można było przez nie zobaczyć. W oddali zaszczekał pies. „Pewnie czeka na powrót właściciela," pomyślał Tuli. Okolica została przeczesana. Nikt nie został, zaledwie kilka zwierząt. Tuli wszedł do chałupki, przeszedł przez izby. W środku stały stare meble i jedna prycza, na której leżał bezładny stos koców. Poza tym dom utrzymany był porządnie. W powietrzu czuło się zapach starej kobiety - kwaśny pot, woń włosów, pył. W spiżarni znalazł żywność - pszenicę, daktyle, rodzynki, wino. Usiadł na podłodze i zaczął jeść, ale nawet to było dla niego zbyt wielkim wysiłkiem. Tracił kontakt z rzeczywistością. - Hej, hej! - zawołał starczy kobiecy głos w dialekcie Pwi. -Jest tam kto? Tuli ocknął się. Był zakłopotany. Nie spodziewał się, że zastanie kogoś w tej chałupce. Myślał, że rycerze Klingi zabili właścicielkę w czasie selekcji. - Hej, ty, w spiżarni, dlaczego się ukrywasz? - Ja... nie ukrywam się, mateczko - odparł Tuli, używając starego zwrotu wyrażającego szacunek. - A powinieneś, wędrowcze ducha - odparła kobieta. Atherku-la cię szuka. - Zimny dreszcz przebiegł Tullowi po plecach. Wyprostował się, osłupiały, zastanawiał się, co to za sztuczka. Drzwi do spiżarni otworzyły się. W słabym świetle księżyca stanęła stara kobieta. Była bez wątpienia Pwi, z okrągłą twarzą i głęboko osadzonymi oczami. Szła bardzo ostrożnie, jak ludzie słabowici. - Wyjdź, zrobię ci coś do jedzenia. - Poszła do kuchni i rozpaliła ogień w piecu. Kiedy potarła zapałkę, płomyk oświetlił jej czarne mokasyny. - Jesteś wędrowcem ducha - powiedział Tuli. - Jak brzmi two-je imię, mateczko? Zapaliła suche gałązki. Płomień chwycił, palił się coraz jaśniej. Za chwilę ogień buzował w palenisku. Tuli spostrzegł, że na jej mokasynach nie ma wizerunku kruka. Wyszyty natomiast był sztylet skierowany ostrzem w stronę księżyca. Wstrząsnęło to nim do tego stopnia, że cofnął się o krok. Nagle się przestraszył, ale nie potrafił wyjaśnić sobie, czego się boi. Stara kobieta roześmiała się i odwróciła do niego głowę. Tuli nagle ją rozpoznał. - Tak, widziałeś mnie już w swoich snach - powiedziała. - Widziałem cię w wieży razem z Phylomonem! 165 - Tak. Uratowałam parę kobiet z objęć dręczących je koszmarów. Tuli gapił się na nią, na jej mokasyny. Zamknął oczy. Wyczuwał jej obecność, była jak płomień, niszczący i potężny. - Zmądrzałeś. Starasz się zobaczyć mnie oczami duszy. Mokasyny, które noszę, wskazują, że nie jestem wędrowcem, lecz wojownikiem ducha. Na ogniu postawiła biały ceramiczny kociołek, na stole położyła pajdę chleba z masłem i miodem, ser i wino. - Masło i ser nie są już za świeże - powiedziała przepraszającym tonem. Napił się wina. Było słabe, owocowe, miało octowy posmak. Usiadł i zaczął się rozglądać po lepiance. Nie przypominała chat w Smilodon Bay. Pomyślał, że ściany z gliny dają więcej chłodu niż drewno, co tu - na gorącym Południu - musi być zaletą. Siedział zgarbiony, z przymkniętymi oczami, nadal oszołomiony. Gorące, gorące południe... Ale w izbie czuło się chłodny powiew. Dotykały go zimne palce, głaskały go, pieściły ciało. Były wszędzie, jak drobniutkie ukłucia lodowymi igiełkami. Dawały uczucie ukojenia. - Wiem, że jesteś zmęczony - powiedziała stara kobieta - ale popatrz na mnie. - Wskazała palcem, Tuli odwrócił ku niej głowę. -Muszę porozmawiać z twoim duchem. Czy słyszałeś o Okansharai, Wyzwolicielu Wszystkich? - Słyszałem, że w Craalu i w Bashevgo marzą o kimś takim i o-powiadająo nim dzieciom bajki. Mająnadzieję, że wyzwoli niewolników. - Nie tylko niewolników, ale także ich panów - powiedziała stara. - Dlatego nazywa się go Wyzwolicielem Wszystkich. - Ale panowie są wolni - odparł Tuli. - Nie są wolni od niewiedzy, strachu, okrucieństwa. Ty byłeś skrępowany łańcuchami strachu. Wiesz, że niewidzialne łańcuchy najtrudniej zerwać. Jak Panowie Niewolników mogą być wolni, skoro krępują ich tak przerażające więzy? Tuli nie odpowiedział. Wspominał ojca, Jenksa. Kiedy był dzieckiem, Jenks wpadał czasem we wściekłość. Tuli był wówczas tak przerażony, że nie mógł się ruszać. Jenks bił go wtedy albo zakuwał w łańcuchy. To były rzeczywiście przerażające więzy. - Tak - rzekła starucha. - Zrozumiałeś. Okansharai jest w stanie wyzwolić ludzkość, bo sam jest prawdziwie wolny. - Gdzie jest Okansharai? - zapytał Tuli. 166 Stara uklęknęła i zdjęła mokasyny. - Może uda ci się go zobaczyć, gdy otworzysz oczy swojej duszy - rzuciła mokasyny w stronę Tulla. Miał wrażenie, że same wskoczyły mu na stopy. Żarzyły się jak ogień. Usiłował ściągnąć je z nóg. Patrzył na wizerunki księżyców i sztyletów. Nagle się obudził. Ciągle siedział na podłodze spiżarni. Wokół leżała rozrzucona żywność. Zrozumiał, że to był sen. Czuł się tak zmęczony, że nie mógł wstać. Zamknął oczy, wsłuchiwał się we własny zmęczony oddech. Klatka piersiowa poruszała mu się z trudem. Zmuszał się, żeby oddychać głęboko, powoli. W pomieszczeniu robiło się coraz goręcej, jakby wiał pustynny chamsin, ale lodowate palce błądziły nadal po plecach Tulla, lekko go popychały, jak gdyby dawały do zrozumienia, że na zewnątrz poczuje się lepiej. Zaczął przeżuwać rodzynki, wziął trochę wina, podszedł do drzwi i wyjrzał na dwór. Gwiazdy przytłumiało światło księżyca. Wzeszedł Czerwony Próbnik. Wiatr wiał w kierunku południa, silna, nagła wichura, która nadeszła prosto z północy. „Południe," pomyślał Tuli. „Południe jest dobre." Lodowate palce popychały go w plecy. Zaczął iść na południe, nie zważając, czy spotka tam rycerzy Klingi. Zamknął oczy. Widział świat przez powieki. Podniósł rękę. Wyglądała jak blada żelatyna koloru kości słoniowej. W skrzepie jego duchowej powłoki tańczyła błyskawica. Pod innymi względami świat wyglądał prawie normalnie. Tylko barwy się zmieniły - drzewka pomarańczy i trawa żarzyły się z lekka purpurą, nocne niebo przybrało głębszy odcień czerni. Tuli przystanął, opierając się potrzebie wędrowania na południe. Wiatr smagał go bezlitośnie, szumiał wśród drzew ogrodu. Pomarańcze padały na ziemię i toczyły się po murawie. Tuli zgarbił się, przyłożył ręce do twarzy. Ryk wiatru niósł słowa: „Chodź! Chodź!". Dziwny i apodyktyczny głos ciągnął go na południe, wraz z targającą za włosy wichurą. Próbował się zatrzymać, ale wiatr był coraz silniejszy, zimniejszy. Tuli z ociąganiem zrobił jeden krok, potem drugi. Myślał tylko o tym, żeby uciec przed zimnem. Zatrzymał się, nadal zasłaniając twarz rękami. Skoncentrował się, by otworzyć oczy duszy. Nagle świat skamieniał, zaczął się kruszyć i łamać. Przed Tullem pojawiło się nieskończenie dużo wyborów i możliwości. Stał za murem swojego schronienia, w małej for- 167 tecy na czerwonych piaskach, jakby był w Smilodon Bay. Białe macki światła kruszyły mur, wyrywały z niego kamień po kamieniu. - Moja przyszłość - powiedział Tuli. - Oni rujnują moją przyszłość. Podniósł głowę ponad mur, żeby zobaczyć, kto to robi. Stwierdził, że nadal jest w South Bay. Widział ledwie żarzące się purpurowe drzewka pomarańczy. Dziwiło go to, bo nigdy przedtem nie widział duszy drzew. Same pomarańcze wyglądały jak połyskujące białe kule. Z oddali śmignęła macka i wydarła kamień z jego muru. Kot polujący na polu wyglądał jak płonąca gwiazda. Tuli patrzył: wszędzie, na linii horyzontu zamykającej jego wizję, błyszczały duchy ludzi, jak rzeka gwiazd. Kilkanaście macek wyciągnęło się po niego z oddali, wyrywały kamienie z jego sanktuarium, zrzucały je w dół. Wreszcie Tuli chwycił jeden z kamieni, usiłował go przytrzymać. Spoza pól i rzeki runęły na niego setki płonących dusz, jakby porwał je wiatr. Były bezbarwne, oślepiająco białe, jakby pozbawione skrzepów duchowej powłoki. Tuli zrozumiał, że są to dusze zmarłych. Okrążyły go, stał jak gdyby w centrum oślepiającego tornado, wokół niego błyskały upiorne światła, dął zimny wicher. Próbował uciekać, szukać schronienia, ale jego duch tkwił nieruchomo. Znał swojąmoc, swoje ograniczenia. Mówił o tym Chaa. Tuli zrozumiał, że wpadł w pułapkę. Jakaś jego część wzywała Favę, pojedyncze włókienko światła jego duszy wymknęło się daleko, na północ. Dotknął Favy, poczuł ją. Spała. Wiedział, że wybiera się do Bashevgo, żeby go ratować. Spojrzał na południe, gdzie kolorowe światła błyszczały na horyzoncie jak płonące klejnoty. Tuli może i nie spostrzegłby tego, ale jedno ze świateł było wyjątkowo potężne, jak lśniący czarny płomień. Zauważył jego spojrzenie i przybył, idąc wielkimi krokami przez przestworza. To był Atherkula. Zmarli zgromadzili się wokół Tulla, wirowali coraz szybciej. Próbował osłonić się od sondującej go macki ciemności wysuniętej przez Atherkulę, ale wysiłki spełzały na niczym. Brakowało mu siły i woli. Skupił myśli na odległych czasach i miejscach, by Atherkula nie skrępowany czasoprzestrzenią podjął fałszywy trop. Zamknął oczy i starał się przypomnieć sobie łąkę, na której bawił się jako dziecko. Łąkę pokrywały złote kaczeńce i dziki czosnek. Czarno-żółte trzmiele niezgrabnie przelatywały z kwiatu na kwiat, borsuki chrząkały w norach. 168 Obezwładniająca moc wspierająca atak Atherkuli sprawiła, że było to bardzo trudne. Macka lodowatej ciemności wystrzeliła z czarownika, jakby na próbę- Tuli zafascynowany patrzył, jak czarna wstęga owija szamoczącą się w nim błyskawicę duszy i zaciska się na niej. Kilkanaście czarnych macek zdążało ku niemu, sondowało go. Próbował uciekać, błyskawica tańczyła w nim jak oszalała, usiłując uniknąć macek. Zmagania były długie i straszne, światło duszy migotało w nim szybciej niż był w stanie uchwycić to wzrokiem, ale ilekroć Atherkula przejmował odgałęzienie błyskawicy, Tuli przekonywał się, że nie jest w stanie się uwolnić, wyplątać z uścisku, bo do czarownika przyłączała się armia zmarłych i setki macek oplatały światła migoczące w duszy Tulla. Beznamiętnie przyglądał się całej scenie, choć wiedział, żejest to jakaś forma duchowego gwałtu. Zdawał sobie sprawę, że nie uniknie przeznaczenia. Powietrze brzęczało, zmarli tłoczyli się wokół niego. Wreszcie Atherkula wyciągnął dwadzieścia dwa promienie światła i połączył je w pary. Przywarły ciasno do Tulla. Poczuł, że jego stopy tracą kontakt z podłożem. Zawisł w powietrzu. Ponieśli go zmarli, których dusze trzepotały wokół niego. Tuli skoncentrował się na zapachu dzikiego czosnku, na norze borsuka, do której kiedyś wpadł mu pieniążek, gdy bawił się na trawie. Wreszcie wykrzyczał z głębi serca: - Proszę! Światła, które go trzymały, zakręciły się i rąbnęły jego duchowym ciałem o czerwony piaskowiec. Była to kara za nieudolne próby ucieczki. Odbił się od kamieni; Atherkula trzymał go nadal. Tuli wyobraził sobie, że wącha kwiaty - i nadal pozostawał w mocy Atherkuli. - Trzymam cię za ognie twojej duszy - wyszeptał Atherkula. -Rozpal ich więcej, też je pochłonę. Postarał się zrobić to, co powiedział Atherkula i wysunął więcej języków ognia. Zdawało mu się, że może dokądś uciec, że pokona Atherkulę. Ale nikłe ogniki nie potrafiły sprostać zamiarom. Zamiast uciekać, niesiony nad ziemią wiatrem szybował powoli w stronę morza błyszczących jak diamenty żywych dusz - armii Rodu Klingi. Do zachodu Thora, Fava i Darrissea spały na szczycie muru, potem w ciemności poszły w kierunku obozu Rodu Klingi. Pół mili 169 dalej znalazły obalony pień sekwoi. Drzewo było stare i wielkie, w przekroju mierzyło prawie dwadzieścia pięć stóp. Przeskoczyły z muru na drzewo i spuściły się po nim na ziemię. Poszły do drogi okrążającej obóz Rodu Klingi i pomaszerowały na północ. Mżył lekki deszczyk. Świt zastał je wysoko w nadbrzeżnych górach, na starej drodze zamienionej w błoto przez stopy tysięcy rycerzy Klingi. Promienie porannego słońca posrebrzyły błoto. Droga wyglądała jak rzeka płynąca wśród drzew. Szły tą drogą przez osiem dni. Były bardzo ostrożne, cztery razy chowały się przed karawanami thrallów niosących zapasy dla Rodu Klingi. Pewnego poranka dotarły do Płaskowyżu Mamuciego. Stanęły na wzgórku wychodzącym na brązowe równiny nie pokryte śniegiem. Były głodne i zmęczone ucieczką i życiem poza domem. Zeszły ze wzgórz, płosząc tyranoptaka, który właśnie upolował łosia. Mało na niego nie nadepnęły w gęstwinie jeżyn. Mały smok miał tylko cztery stopy w kłębie, brudnobrązowe skrzydła i mały róg. Wytrzeszczał na nie rubinowe oczy i zgrzytał zębami. Potem załopotał skrzydłami i odleciał ze świstem nad głowami dziewczyn. Usiadł na drzewie i patrzył. Od dwóch dni nie jadły nic ciepłego, więc Fava wycięła z łosia kawał polędwicy. Rozbiły obóz w gęstych krzakach na skraju lasu. Darrissea zapaliła świeczkę, żeby ugotować mięso w cynowym naczyniu. Fava spała. Z głębokiej drzemki wyrwał ją okrzyk. Uniosła głowę i zobaczyła w ciemności parę potężnych, owłosionych łydek rozstawionych prawie o stopę od siebie. Serce jej zadrżało, gdy uświadomiła sobie, że to mastodontowiec. Miała wrażenie, że zaraz umrze. Uderzyła w nią fala strachu, ręce i nogi omdlały, jęknęła. - Nie krzycz! - szepnęła Darrissea. Fava przetoczyła się na plecy, spojrzała na włochatą masę stojącą nad nimi w ciemności. Bestię czuć było otwartą przestrzenią, łąkami, suchą trawą. Były to zapachy kłócące się z wonią sekwojowego lasu. Mastodontowiec miał dobre dziewięć stóp wzrostu, w barach mierzył jakieś pięć stóp. Jego białe włosy połyskiwały pomarańczowo w świetle wschodzącego Thora. Podszedł bezszelestnie, nachylił się nad Darrissea i dotknął jej piersi, potem nachylił się niżej i gorące powietrze z jego nozdrzy owiało Favę - mastodontowiec obwąchiwał ją. Jego oddech czuć było sianem i liśćmi. Fava spojrzała w jego inteligentne oczy. „To Hukm," pomyślała. Zadrżała z ulgi. Na pra- 170 wym ramieniu nosił skórzany pas z kieszonkami. Hukm zadarł głowę i wydał długi pierwotny ryk. Potem chwycił Favę za twarz i przytrzymał jąprzy ziemi. Favie znów zaczęło mocno bić serce, bo stwór mógł z łatwością złamać jej kark. Leżała bez ruchu. Nagle zdała sobie sprawę, że wokół wszystko się rusza. W cieniu lasu zobaczyła setki włochatych stworzeń, ich wielkie białe sylwetki przemykały między drzewami. Dziesiątki Hukmów okrążyło je w ciemnościach, pozostałe szły dalej na północ. Fava nie śmiała się poruszyć. Krążyły wokół nich, wznosząc potężne wojenne maczugi, niektóre miękko chrząkały. W oddali Fava słyszała trąbienie mamutów. Czas dłużył się nieznośnie. Hukmowie trzy razy zatrzymywali się, by zawyć jednym głosem, aż wreszcie podszedł do nich wielki mamut. Jego cień przesłaniał światło. Coś zeskoczyło ciężko z grzbietu zwierzęcia i wylądowało obok. - Ruszcie się tylko, a umrzecie - powiedział łagodny, chrapliwy głos. - Phylomon! - krzyknęły razem Fava i Darrissea. Rozdział 9 KOBIETA-CZAPLA Tulla obudziły głosy. Leżał w kabinie Chulaty. Maszyny okrętu miarowo huczały. Tuli odgadł, że są daleko od brzegu. Obok niego stał talerz z jedzeniem. Śniadanie składało się z kiełbasek w sosie curry i podpieczonego puddingu z rodzynkami i cynamonem. Tuli jadł żarłocznie. Jedzenie było znacznie lepsze niż to, do którego był przyzwyczajony. Obawiał się, że Chulata każe mu się rozebrać i zrobić to, czego jej wcześniej odmówił. Możliwe też, że strażnicy wy- chłoszczągo. Po paru godzinach do kajuty wszedł Mahkawn. - Mam nadzieję, że wypocząłeś - powiedział starzejący się rycerz Klingi. Był wychudzony. Jego związane włosy od dawna nie widziały grzebienia, a czarne szaty wyglądały tak, jakby się w nich przespał. - Tak, wypocząłem - powiedział Tuli. - Zatrzymaliśmy okręt specjalnie, żeby cię odnaleźć - rzekł Mahkawn. - W ładowniach mamy pełno niewolników. Moi ludzie 171 szukali cię przez tydzień, choć powinniśmy płynąć do Bashevgo. Wiesz, dlaczego tak się trudziliśmy? - Nie - odparł Tuli z poczuciem winy, jakby zawiódł przyjaciela. - Dlaczego związałeś Chulatę zamiast od razu ją zabić? - zapytał Mahkawn. - Nie zabiłbym niewolnika, chyba że byłby za stary - odparł z wahaniem Tuli. - Inaczej byłoby to marnotrawstwo. Chulata nie była stara. W jedynym oku Mahkawna pojawił się błysk. - Kochasz ją? Sama myśl wydawała się śmieszna. - Nie - roześmiał się Tuli. - W takim razie nie zasmuci cię wiadomość, że ona umarła. Zwymiotowała w knebel i udusiła się. - Zasmuciło mnie to - odparł Tuli. -Nie chciałem jej zmarnować. Starałem się, żeby pozostała przy życiu. Mahkawn rozważał słowa Tulla. - Dobrze powiedziane. Mówisz jak rycerz Klingi. Chciałbym dostać twoje ucho, ale teraz to niemożliwe. Atherkula pragnie twojej śmierci. Sądzę, że lord Tantos ukaże cię przykładnie. Już nie jesteś Pwi. Jeśli nawet zabiłeś Chulatę przypadkiem, to zrobiłeś to w trakcie próby ucieczki. Będziesz więc skazany na śmierć. Tuli był tak oszołomiony, że nie mógł nic powiedzieć. - Czy kiedykolwiek myślałeś o tym, czego oczekujesz od życia? - zapytał Mahkawn. - O co chodzi? - zapytał Tuli. - Mówiłeś, że macie zamiar mnie zabić? - No, czego byś chciał? Tuli myślał przez chwilę, zanim odpowiedział. Mahkawn wydawał się mówić uczciwie, jakby gra dobiegała końca. Jeśli Mahkawn chce go zabić, Tuli niczego nie zyska kłamiąc. - Zawsze chciałem mieć wielki dom - powiedział - w którym mógłbym spokojnie mieszkać z moją żoną i wychowywać dzieci. Chciałem móc pracować na swoje utrzymanie i mieć satysfakcję z trudów. Chciałem dobrze spać w nocy, w ramionach mojej kobiety i nie bać się Panów Niewolników. Chciałem, żeby twój lud upadł, a twoi panowie umarli, a wszystkie wasze dzieła, żeby utonęły w morzu. Chciałem, żeby Erydańczycy opuścili orbitę, żebyśmy mogli pewnego dnia zamieszkać wśród gwiazd. 172 Mahkawn myślał przez chwilę. - Często mówisz jak rycerz Klingi, ale marzysz nadal jak Pwi. Mam większość z tych rzeczy, których pragniesz. Posiadam wielki dom w Bashevgo, chociaż nie mam żony. Jako rycerz Klingi mam prawo sypiać z każdą kobietą, której zapragnę. Napłodziłem też dzieci. Myślę, że możesz nazwać je rodziną. Jako rycerz Klingi sypiam dobrze, wiedząc, że nie mam się czego bać, póki jestem posłuszny memu panu. I wiem, że moi panowie nie zginą od ognia, a nasze miasta nie padną. Na całym świecie nie ma miej sca dla męża takiego jak ty, Tullu. I myślę, że nigdy takiego miejsca nie znajdziesz ani w tym, ani w jakimkolwiek innym świecie. Jesteś młody i mogę ci wybaczyć brak wiedzy i idealizm. Nie mogę pozwolić, żebyś wrócił do swojej puszczy, a lord Tantos nie pozwoli ci żyć jako niewolnikowi. Niemniej jednak, mogę sprawić, że mimo wszystko będziesz miał szansę zostać rycerzem Klingi. Więc pytam cię, bo domyślam się, że jesteś przyjacielem; czy pójdziesz na kompromis? Ta „żona" - powiedział z odrazą- czy mógłbyś pozbyć się myśli o niej? Jako rycerz Klingi nie będziesz mógł na stałe żyć z kobietą. Mężczyzna, który kocha kobietę pozostaje pod jej kontrolą- inni wykorzystają tę twoją słabość. Przecież możesz sypiać z kobietami, być ojcem tysiąca dzieci, jeśli zdołasz, a jeśli pochwycimy twoją kobietę, z nią też będziesz mógł sypiać. Chociaż nie poślubiamy żon. Wielu z nas ma faworyty. Seks z nimi bardziej nam odpowiada niż seks z innymi. Tak się sprawy mają. - Masz faworytę? - zapytał Tuli z nadzieją, że Mahkawn okaże trochę współczucia. - Tak, ale nie poślubię tego stworzenia. Jest thrallką, pozostaje w niewoli swoich uczuć. Gdyby rycerz zawarł małżeństwo z kimś takim, spadłby do jego poziomu. Ty i ja- Mahkawn dotknął jego piersi -jesteśmy rycerzami Klingi. Jesteśmy ponad innymi. Jesteśmy w Rodzie Klingi. Rozumiesz? Możesz żywić pozytywne uczucia do psa, nawet go poślubić - ale zawsze będzie to zwierzę chodzące na czworaka. - Nie rozumiem -powiedział Tuli, chcąc wyciągnąć z Mahkaw-na jak najwięcej. - Mówisz, że jesteśmy inni, a przecież wyglądamy tak jak oni. Mahkawn westchnął. - Nie czujesz tej różnicy w sobie? Jesteśmy rycerzami Klingi. Nie więzi nas kwea tak jak ich. Nie widzisz tego? Nie podzielasz ich lęków, nie kochasz tak jak oni. Wszyscy Pwi od poczęcia sąniewol- 173 nikami miłości i strachu. A skoro tacy się urodzili, nie ma nic złego w tym, że zakuwamy ich w łańcuchy. Tuli odczekał chwilę i wypowiedział słowa, na które Mahkawn czekał: - Bywało, że bałem się, gdy byłem dzieckiem, ale to już minęło. Kiedy byłem młodzieńcem, nie wiedziałem co to miłość i myślałem, że nigdy nie potrafię pokochać kobiety. Myślałem, że dlatego jestem gorszy od innych. - Nie! - krzyknął Mahkawn. Oczy błyszczały mu z podniecenia. -To nie jest kwestia dobra albo zła. Ty się urodziłeś jako rycerz Klingi. To dlatego jesteś w stanie kontrolować swój strach. Ilu Pwi to potrafi? Nie potrafisz kochać także dlatego, że jesteś rycerzem Klingi. Jesteś członkiem wilczego stada, a oni są jak króliki. Masz ich zjadać, trawić. Rozumiesz? Tuli przytaknął, poczuł się nieswojo. Przez lata uważał swoją nieczułość za upośledzenie, jakby urodził się bez nóg albo oczu. Wiele wysiłku włożył w to, by nauczyć się kochać. A tymczasem Mahkawn wysoko cenił tę słabość Tulla, defekt jego charakteru. Przerażało to Tulla, bo widział, że niewiele trzeba, żeby stał się podobny do Mah-kawna. Gdyby urodził się w Bashevgo, zostałby rycerzem Klingi i wybiłby się wysoko. - Rozumiem - przytaknął. Mahkawn klepnął go po ramieniu. - Dobrze. Muszę zamknąć cię w celi do czasu, gdy okręt zawinie do Bashevgo, gdzie zostaniesz skazany na śmierć. Ale jest w tobie dobry materiał na wojownika, toteż będę mógł wystawić cię na arenę. Tam możesz zyskać prawo zostania rycerzem Klingi, tak jak ja to zrobiłem. - Jak mogę uzyskać to prawo? - zapytał Tuli. Mahkawn uśmiechnął się. To był prawdziwy, serdeczny uśmiech. - Mieczem. - Nie ruszaj się - powiedział spokojnie Phylomon. Darrissea nie śmiała drgnąć pod ciężarem Hukma. Bestia trzymała łapę na jej twarzy i łagodnie pomrukiwała. Phylomon podniósł rękę i powoli ją opuścił, przebierając palcami i wydając łagodne pomruki. Hukm chrząknął, obwąchał Darrisseę i Favę i jeszcze raz dotknął ich biustów. Potem stwór pokazał swoje sflaczałe piersi, wielkie, obrośnięte włosiem worki, i wycofał się. Hukm 174 otworzyła jedną z kieszeni pasa, wyciągnęła z niej garść słodko pachnących liści i przytknęła je do ust Darrissei. - Zjedz je - powiedział Phylomon. - Onajest zwiadowcą Huk-mów. Wyczuwa twój strach i ofiarowuje ci pożywienie. To jest z jej strony znak, że nie musisz się jej obawiać. Odpręż się, ale się nie ruszaj. A przede wszystkim -nie uśmiechaj się. Hukmowie pokazują zęby przed atakiem. Darrissea wzięła liście do ust, usiłowała je przełknąć. Hukmowie z całego obozu zaczęli iść na północ, szli między sekwojami jak duchy. W biegu wymachiwali długimi ramionami. Do dziewczyn podszedł drugi Hukm - karłowaty starzec, samiec. Nie był o wiele wyższy od dużego mężczyzny. Usiadł w śniegu. Sięgnął do worka przewieszonego przez ramię i wyciągnął drewniany flet dłuższy niż noga Darrissei. Flet owinięty był materiałem i udekorowany niebieskimi piórami smoka. Hukm usiadł na kupce zmarzniętego śniegu pod sekwoją i zaczął wygrywać na flecie niskie dźwięki; pieśń o wietrze, gromach i rzekach toczących swe przejrzyste nurty po nizinach. Darrissea zrozumiała, że Hukmowie próbują ją zabawić. Patrzyła na Phylomona, czekając na polecenia, ale niebiesko-skóry przyglądał się fleciście. Dawał dziewczynom znaki, że nie powinny się odzywać. Mówiono, że Hukmowie nie ufali ludziom. Darrissea zauważyła, że milczenie Phylomona było jakby formą protokolarną. Po godzinie przybyła wielka, porośnięta białym włosiem kobieta Hukm. Jechała na grzbiecie mamuta. Szły za nią tysiące innych mamutów. Gdy zsiadała z grzbietu swego włochatego wierzchowca, jej wielkie naszyjniki grzechotały jak zęby. Podniosła maczugę okutą żelaznymi pierścieniami i przeszła przez obozowisko. Chwytając nozdrzami wiatr, dotknęła piersi Favy. Podniosła i opuściła rękę przebierając palcami. - To jest Kobieta Żelaznego Drzewa - stwiedził Phylomon -przywódczyni Hukmów. Powiedziała, że czuje zapach Tulla na Fa-vie - przetłumaczył. - Spotkała Tulla ostatniego lata, gdy szedł do Craala. Czuje się zaszczycona, że spotkałajego nową właścicielkę. Kobieta Żelaznego Drzewa dotknęła brzucha Favy i przeniosła uwagę na Darrisseę. Pomacała jej koszulę szukając piersi. Otworzyła z radości usta, kiedy wyczuła je pod materiałem. Hukmowie znajdujący się w pobliżu zatrzymali się, żeby popatrzeć. Zapach ich futer był równie delikatny jak oszałamiający. Darrissea nie wyczuła go z początku, ale przenikał on las jak woń dzikiego czosnku. 175 Królowa Hukmów zbliżyła się do Phylomona i znów zaczęła przebierać palcami. Gwiezdny Żeglarz coś jej odpowiedział, a Dar-rissea czekała na wynik konwersacji, pocąc się intensywnie. - Rycerze Klingi polują na Hukmów - przetłumaczył Phylo-mon. - Wyparli ich z południa. Lud Kobiety Żelaznego Drzewa kryje się w lasach, bo na Płaskowyżu Mamuta stoi wojsko. Ród Klingi nie ośmiela się zapuszczać między drzewa. Hukmowie chcą, żeby Pwi przyłączyli się do nich i razem z nimi zaatakowali Bashevgo. Zgromadziło się prawie sto tysięcy Hukmów - samców, samic i młodzieży. Tylko bardzo stare i bardzo młode sztuki zostaną, żeby przeszkodzić Rodowi Klingi w pościgu za resztą. Chcą, żeby ludzie i Pwi pomogli im pokonać działa laserowe Bashevgo. Ale trzeba się spieszyć, by dotrzeć do Cieśniny Zerai póki jest pokryta lodem. Kobieta Żelaznego Drzewa chce wiedzieć, czy wy, we dwie, mogłybyście stanąć na czele swojego ludu. - Powiedz Kobiecie Żelaznego Drzewa - odparła nieśmiało Darrissea - że również my zostaliśmy zaatakowani przez Ród Klingi. Zdobyli wszystkie miasta wokół Zatoki Smilodońskiej. Widziałyśmy też wielką armię idącą wybrzeżem na południe. - A co z Chaa i z Tullem - spytał szybko niebieskoskóry. -Gdzie są teraz? - Schwytani - odparła Darrissea. - Chaa właśnie zaczynał wędrówkę ducha, gdy Ród Klingi zajął miasto. - To wielki cios - powiedział Phylomon. Armie, które zaatakowały Hukmów, nadciągnęły z zachodu. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się stworzyć nowe linie oporu, zająć Bashevgo, odciąć drogi zaopatrzenia dla ich armii i zepchnąć ich z powrotem na zachód od Gór Białych. Phylomon przez chwilę rozmawiał z Kobietą Żelaznego Drzewa. Opowiedział jej o zajęciu Smilodon Bay. Wielka kobieta zawyła. Wydała z siebie długi, modulowany, ogłuszający okrzyk. Darrissea nie musiała mówić w języku Hukm, żeby zrozumieć uczucie żalu, które ogarnęło kobietę. Włochata postać uczyniła kilka gwałtownych gestów, odwróciła się, schwyciła mamuta za ucho, wskoczyła na jego grzbiet i pogalopowała na północ. Wszyscy Hukmowie, którzy przyglądali się scenie, udali się w jej ślady. - Teraz możemy swobodnie rozmawiać - Phylomon westchnął z ulgą. - Jadłyście coś? - Niewiele przez ostatnie dni - odparła Fava. Phylomon zaczął rozpalać ognisko. 176 - Co się stało? - zapytała Darrissea. - Co powiedziała Kobieta Żelaznego Drzewa? - Idzie na północ, żeby zaatakować Bashevgo. - Tak po prostu? - zdziwiła się dziewczyna. - Nie ma nawet zamiaru zapytać swojego ludu o zdanie? Czy Hukmowie rzeczywiście mają nadzieję, że im się to uda? - Nadzieja jest tam, gdzie się jej szuka- odparł Phylomon. -Dawno temu, na Ziemi, starożytni opanowali sztukę prowadzenia wojny. Nauczyli się, że aby pokonać wroga wprzódy należy zniszczyć jego morale - wiarę we własne siły. Często się zdarzało, że niewielka grupa ludzi zrzucała jarzmo nałożone im przez wielki naród, ale mogło się to udać tylko wtedy, gdy wierzyli, że są w stanie tego dokonać. Teraz, po raz pierwszy w swoich dziejach, Hukmowie wierzą, że muszą pokonać Bashevgo. Niemniej jednak, nie jestem przekonany, czy Kobieta Żelaznego Drzewa wierzy w zwycięstwo. Hukmowie od lat walczyli z Craalem i przegrywali. Wojska maszerują od południa i od wschodu, lud Kobiety Żelaznego Drzewa znajduje się zatem w okrążeniu. Hukmowie żyjąna otwartych przestrzeniach. Boją się miejsc zagrodzonych. Każdy, kto z nimi wojował, wie, że nie pozwalają się okrążyć. Teraz spieszą się, by dotrzeć do Bashe-vgo, zanim lody stopnieją. Wygrają swoją ostatnia bitwę albo zginą. - Myślisz, że mają szansę? - zapytała Fava. - Szansę? - Phylomon przykucnął w śniegu, zaczął łamać gałązki i układać je pod grubszymi kawałkami drewna. - Tantos bronił Bashevgo siedmioma dywizjami. Wysyłając swoich ludzi na południe, musiał pozbyć się jakichś dwóch, może trzech dywizji. Jeśli nawet do obrony zostały mu tylko cztery dywizj e, to i tak ma przewagę liczebną nad Hukmami w stosunku cztery do jednego. - Ród Klingi używa strzelb, a Hukmowie walczą tylko za pomocą maczug - zauważyła Fava. -Nie mogą wygrać. - Ale Hukmowie walczą w całkowitej ciemności, kiedy ze strzelb jest niewielki pożytek. Jest jeszcze jedna możliwość - niewolnicy Bashevgo mogą się zbuntować albo uciec do puszczy, gdzie możemy zrobić z nich wojsko, o ile będziemy mieli na to czas. Fava popatrzyła na Gwiezdnego Żeglarza, zauroczona jego wizją. - Poprowadzisz armię Hukmów? - To sprawa Kobiety Żelaznego Drzewa. Nie pozwoliliby, żeby przywódcą stał się mężczyzna, mniejsza nawet o to, że jestem człowiekiem. Mogę być jej doradcą, mogę nawet walczyć u jej boku. - 12 - Ścieżka bohatera 177 Poprawił drewno na ognisku, otworzył plecak i wyjął długie, grube zapałki. Zapalił jedną i podłożył pod drewka. Ogień chwycił natychmiast. - Co teraz zamierzacie zrobić? - Idziemy do Bashevgo - powiedziała Fava - żeby uwolnić Tulla i moją rodzinę. Mówiła cicho, jakby przestraszona. Darrissea rozejrzała się. Otaczał ich sekwojowy las. Wokół ciągle przesuwały się bezszelestnie postacie Hukmów, a one siedziały tu i rozmawiały z Phylomo-nem Gwiezdnym Żeglarzem, człowiekiem owianym legendą. Darrissea zrozumiała, skąd ten przestrach w głosie Favy. Wobec tego, co się działo, wyprawa dwóch kobiet do Bashevgo była detalem bez znaczenia. Phylomon wspiął się na mamuta, zdjął tobół i przyniósł go do ogniska. Postawił rondel na ogniu, otworzył woreczek z mąką i zaczął przygotowywać chleb. Przez cały czas nic nie mówił. Siedział ze zmarszczonym czołem, a światło księżyca odbijało się od jego łysiny. - A więc wszyscy wybierają się do Bashevgo, ale każdy z innego powodu. Kobieta Żelaznego Drzewa chce wojny, wy chcecie uratować Tulla, ja zaś jestem w rozterce. Nie wiem, komu pomóc. - Może mógłbyś pomóc obu stronom - powiedziała Fava. - Nie jestem pewien, czy chcę wam pomagać - Phylomon spojrzał Favie w oczy i dodał łagodnym tonem: - Czy ojciec mówił ci, kim j est twój mąż? Fava pokręciła głową. - Ojciec mówił mi, że Tuli pewnego dnia będzie potężny, jeśli się wyzwoli. - Sądzę - twój ojciec też tak uważa - że Tuli pewnego dnia może się stać czymś więcej niż wędrowcem ducha. Może zostać wojownikiem talentu. - Jak Thunatra, dawczyni snów albo Kwitcha, uzdrowiciel? -wpadła mu w słowo Darrissea. - Nie. Jak Terrazin Smokolub. - Och - powiedziała Fava z namysłem. - Niewiele o nim słyszałam. - Co wiesz o Wojnie Talentów? - zapytał Phylomon. - Wiem, że poprowadziłeś Pwi na Bashevgo i że z pomocą Thu-natry, Kwitchy oraz znikaczy obaliłeś Panów Niewolników. Przez następne sto lat panował pokój. Phylomon uśmiechnął się łagodnie, jakby przemawiał do dziecka. 178 - Trzysta sześćdziesiąt lat temu poprowadziłem bandę wojowników do Bashevgo. W owych czasach mieszkało tam ponad czterystu Gwiezdnych Żeglarzy. Nosili symbionty, takie jak mój. Sprawiały one, że byli młodzi, silni i niezwyciężeni. Ich potomkowie z gatunku ludzkiego posiedli umiejętność władania bronią przywiezioną z gwiazd i za jej pomocą zniewolili twoich przodków. Moi przyjaciele i ja byliśmy wyrzutkami, bo sprzeciwialiśmy się praktykowaniu niewolnictwa, ale nie mieliśmy odpowiedniej broni do walki. Rozejrzeliśmy się więc wśród twojego ludu, wybraliśmy najbardziej utalentowanych psychików i poprowadziliśmy ich w bój. Słyszałaś 0 Thunatrze, która walczyła w snach i o Kwitcha, wielkim uzdrowicielu. Wiesz też o moim bracie noszącym znikaez, urządzenie, które pozwoliło mu wejść do Bashevgo pozostając nie zauważony. Ale wojownicy Bashevgo też mieli znikacze, a ponadto purpurowych rycerzy i liczebną przewagę. Lecz my mieliśmy Terrazina, którego nie mogły powstrzymać wszystkie koszmary Bashevgo. Był młodym, piętnastoletnim chłopcem i chciał uratować siostrę porwaną przez Panów Niewolników. Był też wielkim wojownikiem. Wezwał smoki 1 kazał im zapolować na Panów Niewolników. Był potężnym wędrowcem ducha i mieszał szyki nieprzyjacielowi w każdej bitwie. Sam jeden wybił Gwiezdnych Żeglarzy co do nogi. Pozostali z nas odgrywali drugorzędne role w tej wielkiej rozgrywce. U szczytu potęgi Terrazin nauczył się czegoś więcej niż tylko wędrowanie duchem po przyszłości innych ludzi. Używał swej mocy do manipulowania ludźmi. Sprawił, że ostatni z Panów Niewolników sam się zabił. Spośród Gwiezdnych Żeglarzy przeżyliśmy tylko ja z bratem. - Dlaczego nigdy o nim nie słyszeliśmy? - zapytała Darrissea. - Bo zdegenerował się - odparł Phylomon. - Polując tak długo na Panów Niewolników, Terrazin często się z nimi komunikował duchowo. Nie tylko poznawał ich myśli, ale też przejmował ich naturę. Nastąpiła... deformacja. Stał sięjakby sumą wszystkich Panów Niewolników. Gdy zwyciężył, nie było stu lat pokoju. To mit. W rzeczywistości Terrazin zawładnął światem. Byłem jego przyjacielem, więc mnie nie zabił, choć podejrzewał mnie tak, jak podejrzewał wszystkich ludzi. Stał się paranoiczny, a przez to śmiertelnie niebezpieczny. Jego sprzymierzeńcy musieli się zwrócić przeciwko niemu. Zabił moją żonę i dzieci... Nie mogłem go powstrzymać. Byłemjego przyjacielem, więc miałem sposobność, by go zabić. Nikt więcej nie wymówił jego imienia. Thunatra i Kwitcha resztę życia poświęcili naprawianiu szkód, jakie wyrządził Tuli. 179 - Masz na myśli Terrazina - powiedziała Fava. - A, tak. Chodziło mi o Terrazina - poprawił się Phylomon. - Boisz się Tulla, prawda? - zapytała Fava. - Boisz się, że stanie się taki jak Smokolub? - Owszem, boj ę się go - przyznał Phylomon. - Chaa zaczął już otwierać duchowe oczy Tulla. Czarownicy Rodu Klingi z pewnością dostrzegli już, kim jest. Oni nie wędrują po ścieżkach przyszłości. Przeciwnie, oni walczą o władzę nad ludźmi tak, jak czynił to Terra-zin. Był ich pierwszym wielkim nauczycielem. Nadal jest ich sojusznikiem w Krainie Kształtów. Phylomon wydobył z juków dzbanek, nalał piwa do kubka i podał go Favie. - Co masz na myśli mówiąc, że nadal jest ich sojusznikiem? -zapytała Darrissea. - Sto lat temu - odparł Phylomon - przy południowej bramie miasta Denai, tej, którą nazywa się Bramą Ucisku, czarownicy wznieśli pomnik bogu Adjonai. Zwą tego boga Bestią. Posąg ma twarz Terrazina Smokoluba, choć jestem jedynym człowiekiem, który byłby w stanie go rozpoznać. Fava zakryła twarz dłońmi. - To ta sama bestia, która przybyła do domu mego ojca? - zapytała. Ta, o której ojciec powiedział, że „zaakceptowała" Tulla? - Tak - odparł Phylomon. - Bestia rozpoznała bliźniaczą duszę na tym świecie. Fava wstała, przeszła się koło ogniska. - Dlaczego jej o tym powiedziałeś - syknęła Darrissea. - Ona kocha Tulla. Wystraszysz ją na śmierć. Phylomon spojrzał Darrissei w oczy. - Ona musi o tym wiedzieć. Może kochać Tulla, ale były inne kobiety, które kochały Terrazina równie ślepą miłością. Mogłem go zabić tylko dlatego, że mnie kochał i ufał mi. Być może, jeśli okaże się to konieczne, miłość i zaufanie Tulla do Favy ułatwi jej zabicie go- - Nie masz racji co do Tulla - powiedziała Fava łamiącym się głosem. - On nie jest podobny do Terrazina. On... mój ojciec nie szkoliłby go na wędrowca ducha, gdyby sądził, że Tuli zdolny jest do jakiejś podłości. Kim jesteś, by go osądzać? Potępiłeś Terrazina, ale czy był bardziej bezlitosny od ciebie? Wszyscy w mieście widzieli, jak ucinałeś głowy handlarzom niewolników. Jesteś fanatykiem! - Fava odbiegła od ogniska, stanęła w mroku między drzewa- 180 mi i rozpłakała się. Darrissea patrzyła to na jedno, to na drugie. Nie wiedziała, co powiedzieć. - Daj jej trochę czasu - powiedział Phylomon. - Musi uporać się ze swoimi troskami. Postąpiłem bezmyślnie. Czy powiesz jej, że jest mi przykro? - Przeraziło ją to, czego mógłbyś dokonać - odparła Darrissea. -Twoje przeprosiny nie zmniejsząjej lęków. Wątpię, żebyś mógł odzyskać jej zaufanie. Phylomon spojrzał na nią ostro spod przymrużonych powiek, aż w Darrissei serce mocniej zabiło. Zdawało się jej, że Gwiezdny Żeglarz dopiero teraz zauważył jej obecność. - Jesteś wnikliwą obserwatorką. Widziałem cię w SmilodonBay, ale nie znam twojego imienia. - Darrissea, Darrissea Frolic. - Czy Dedemon Frolic, to twój ojciec? - Tak. Phylomon z powagą pokiwał głową. - Dobry człowiek. Dobry wojownik. Gdybym miał dziesięć tysięcy takich jak on, wyzwoliłbym ten kraj. Nie jesteś do niego podobna. - Tylko oczy mam po nim. Tak mi mówiono - powiedziała Darrissea. Przez dłuższą chwilę patrzył jej w oczy, a potem jego spojrzenie przesunęło się po całym jej ciele. Darrissea, zmieszana, schyliła głowę. - Nie powinnaś być taka nieśmiała - rzekł Phylomon. - Stereotypy piękna zmieniają się wraz z upływem pokoleń. Według dzisiejszych standardów jesteś za wysoka, za cienka i masz za długie kończyny. Ale wśród twoich przodków, Gwiezdnych Żeglarzy, uznano-by cię za piękność. - Opuścił wzrok i zaczął piec ciasto, jakby jej uroda nic dla niego nie znaczyła. Darrissei serce chciało się wyrwać z piersi. Czuła, jak gorąco oblewa jej twarz. Chciała, żeby powiedział coś więcej. - Czy możemy pojechać z tobą i Hukmami do Bashevgo? Phylomon skinął głową: - Będzie to dla mnie przyjemność. Niebo miało ciemnobłękitną barwę aż po horyzont, promienie słońca odbijały się od połyskliwej powierzchni wody. Mahkawn stał na pokładzie, mrużył oczy i patrzył w dal. 181 - Popatrz - powiedział Atherkula, wskazując jakiś punkt. - To jest tam. Mahkawn przyjrzał się białej pianie i wreszcie spostrzegł ciemnoczerwoną płetwę grzbietową wystającą z wody. To był wielki wąż morski. - Tak, jest tam. I co z tego? - Ten wąż podąża za nami od sześciu dni - powiedział złowieszczo Atherkula. - To znaczy, odkąd pojmaliśmy Tulla. - W tych wodach jest wiele węży - odparł Mahkawn. - Widywałem po dwanaście naraz. - Ale żaden z nich nie płynął za okrętem - powiedział Atherkula. -Ten wąż nas śledzi. Kilka razy podpłynął tak blisko, jakby chciał zaatakować. - Wiem - potwierdził Mahkawn. - Czytałem raporty. Odpędził go ogień armatni. - I nadal za nami podąża. Podąża za Tullem. Chce go chronić, jest jego zwierzęcym przewodnikiem. Jego duch i duch Tulla są połączone. Jeśli czegoś nie zrobimy, zaatakuje nas. - Nie masz co do tego pewności - powiedział Mahkawn. Atherkula pokiwał głową, nie odrywając wzroku od morza. - Jestem całkowicie pewien. Powinniśmy go zabić. Teraz, zanim nie jest za późno. - Jesteś nadmiernie... chciwyjego krwi - rzekł Mahkawn. - Ty też na niego polowałeś, po tym, jak zabił twoich ludzi w De-nai. Tak gorliwie popisywałeś się przed Tantosem, że praktycznie nie sypiałeś. - Myślałem, że to tylko zbiegły niewolnik - odparł Mahkawn -a nie Pwi. - Ale łaknąłeś jego krwi, a od tego czasu zdążył jeszcze zabić purpurowego rycerza. Wyrządził ci krzywdę. Mnie także wyrządził krzywdę. Zabił dwoje moich czarowników -jedną dziesiątą mojej armii. - Uspokój się - powiedział Mahkawn. - Już po wszystkim. Nawet twój sojusznik w Krainie Kształtów kazał ci go zachować przy życiu. - Niejestpo wszystkim -Atherkula powiedział to tonem ostrzeżenia. - Nie rozumiem cię zupełnie. Zabiłeś setki ludzi za mniejsze zbrodnie niż te, których dopuścił się Tuli. Mahkawn odwrócił się, wytrzymał przenikliwe spojrzenie niebieskich oczu Atherkuli. 182 - Tetryczejesz na stare lata - rzekł. - Widać to po tym, jak się wściekasz. Rycerz Klingi powinien lepiej się kontrolować. Kompromitujesz się. Atherkula splunął na stopy Mahkawna. - Zabiję go. Nie możesz mnie powstrzymać! - Chciał już odejść, ale w tym momencie dał się słyszeć chlupot i woda zalała pokład. Padł na nich cień. Mahkawn odwrócił się. Z wody, nie dalej niż czterdzieści stóp od okrętu, wynurzał się wąż. W powietrzu zawisły jego rozdziawione szczęki, ogromne żółte ślepia wpatrywały się w nich uporczywie. Tylny strzelec odpalił działo, trafił w płetwę, wąż zanurzył się. Mahkawn popatrzył na Atherkulę. Twarz czarownika pobladła. Schwycił go za czarną szatę i powlókł do relingu nad burtą. Wąż tam był, pod wodą - wielka czarna masa podążająca za okrętem. - Pomyśl o tym - krzyknął Mahkawn trzymając Atherkulę niebezpiecznie blisko krawędzi pokładu. - Pomyśl tylko o zabiciu Tul-la, a wąż zaatakuje nas. Zabij Tulla, a wąż cię dopadnie. Sądzisz, że go powstrzymasz? Atherkula wyszarpnął się, odskoczył od relingu i potknął się. Usiadł na pokładzie dysząc z wyczerpania. - Widzisz teraz - dokończył Mahkawn. - Nie wolno ci nawet rozmyślać o uśmierceniu Tulla, kiedy jesteśmy na morzu. Już po wszystkim. - Nie jest po wszystkim - warknął Atherkula. - W Bashevgo mieszka thrallka o imieniu Pirazha z trzema synami. Ojciec chłopców będzie szczęśliwy, jeśli nie odczuje bólu po utracie jednego ze swych synów. - Stary czarownik podniósł się, strząsnął sól morską z szaty i zszedł pod pokład. Był pochylony, jak człowiek, którego dotknęło nieszczęście. Mahkawn nie mógł się ruszyć, patrzył w pustkę. „A więc Tuli zabił jednego z synów Atherkuli," pomyślał. „I teraz Atherkula chce wziąć jednego z moich synów jako zakładnika." Nocami Hukmowie podróżowali na mamutach, a za dnia obozowali w cienistych lasach. Często zdarzało im się odpoczywać na stojąco. Wpadali wtedy w stupor przypominający trans. Jadąc na północ, opuścili lasy sekwojowe. Teraz weszli w las jodłowy. Drzewa były tu tak stare, że tylko niewiele ustępowały rozmiarami sekwojom. Darrissea szybko nauczyła się sypiać w trakcie jazdy na 183 grzbiecie mamuta, toteż za dnia pozostawała na jawie. Przechadzała się po skraju lasu, pełniąc straż wraz z Phylomonem. Darrissea lubiła chodzić po miękkiej ściółce, lubiła obserwować nagłe skoki wystraszonych jeleni. W swoich poematach miłosnych zawsze nawiązywała do obrazów lasu: „Jak smukła wydra z piskiem/ wznoszę się nad wody zmysłów." Czuła, że jej ciało jest długie i smukłe, jak ciało wydry. Jesienią, gdy woda trzymała jeszcze ciepło, a dni były już chłodne, często rozbierała się do naga i pływała w rzece Smi-lodon, kładła się na plecach i pozwalała, by drobne fale pieściły jej ciało. Och, Darrissea wiedziała, co wydry lubią najbardziej. Widziała też siebie jako niebieską czaplę stojącą na jednej nodze w szmaragdowym moczarze, gotową by połknąć kijankę, uważającą na drapieżniki, ze skrzydłami rozpostartymi nad głową jak kaptur. Czapla. Żadne inne leśne stworzenie nie starało się tak desperacko zharmonizować z otoczeniem: widokiem, dźwiękiem, dotykiem, zapachem. Drapieżnik sam będący ofiarą, zawsze polujący i zawsze ścigany. Tak czuła się Darrissea wędrując po lesie, szukając obrazów do swoich poematów, stając oko w oko ze śmierciągło-dową, gdy nie udawało się jej ułożyć doskonałego wiersza, znaleźć słowa nadającego właściwą rytmikę jej dziełu. Rytm. Trudna sprawa dla młodej poetki, szczególnie dla takiej, która zakochała się w legendzie. Pewnego zimnego popołudnia przyglądała się Phylomonowi drzemiącemu na ziemi. Drżał z zimna. Darrissea spędzała tyle czasu z Pwi, że przejęła ich obyczaje. Położyła się przy nim, żeby go ogrzać. Przytuliła się do jego pleców i objęła ramionami. Jasnoniebieska skóra Gwiezdnego Żeglarza była zimna w dotyku. Śpiąc, przez chwilę trzymał jąza rękę. Nagle westchnął i obudził się. Darrissea pragnęła tylko jednego - żeby dalej trzymał ją za rękę. Ale on odwrócił się do niej, a jego jasnoniebieskie oczy błyszczały w cieniu rzucanym przez jodły. - Co się stało? - wyszeptał. Nie odsunął się i Darrissea zastanawiała się, czy to byłoby przyzwoite, gdyby pozwolił się dotknąć. Drżąc pogłaskała go po policzku. Poczuła wewnętrzne ciepło. Nigdy wcześniej nie była tak odważna wobec mężczyzny. - Masz piękną skórę - powiedziała. - Jest taka gładka jak skóra salamandry. Phylomon odsunął jej rękę. - Jestem dla ciebie za stary. Za stary o jakieś tysiąc lat. - Jego głos nie byłjednaktak chłodny jak słowa, które wypowiedział, a dotknięcie trwało chwilę za długo. To dodało Darrissei odwagi. 184 - Kochałeś inne kobiety, prawda? - zapytała. - Nie możesz pokochać jednej więcej? - To nie takie łatwe - powiedział Phylomon. - Pamiętam każdy szczegół dotyczący mojej pierwszej żony. Sposób, w jaki odchylała głowę w lewo, gdy słuchała muzyki. Krzyki, gdy przycinałem jej włosy. Wyraz bólu na twarzy, gdy przy porodzie zmarła nasza druga córka. Kiedy byliśmy małżeństwem od czterech lat i dwunastu dni, rozcięła sobie stopę podczas łowienia ościeniem pstrągów na rzece Fish Haven. Ciągle czuję szorstkość jej skóry, gdy leżała w gorączce następnego dnia po tym wypadku. Gdy minęło dziewięć lat i dziewięćdziesiąt sześć dni naszego małżeństwa, poszła do szałasu w lesie i przypadkiem trafiła na skunksa polującego na ślimaki. Przez następne miesiące budził mnie lekki odór skunksa za każdym razem, gdy myła włosy. Patrzyłem jak siwieje, jak jej skóra marszczy się i obwisa, jak miękną kości, jak pochylają się ramiona. Jeszcze raz spróbowałem małżeństwa, ale obrazy tego drugiego związku są znacznie bardziej przyćmione. Mimo to, pamiętam ból, jaki mi towarzyszył, gdy przyglądałem się naszemu pożyciu, wiedząc, jak się to wszystko skończy. Byłbym wobec ciebie nie w porządku, gdybym zaczął teraz z tobą. Potrzebuję kogoś, z kim mógłbym dzielić życie, kogoś, kogo mógłbym kochać jak równego. A ty, chociaż jesteś śliczna, byłabyś tylko kimś tymczasowym. - Boisz się uczucia - powiedziała Darrissea. - Nie uczucia, lecz cierpienia, które po nim następuje. Darrissea wzięła jego twarz w dłonie i pocałowała mocno w u- sta, ale on nic nie odpowiedział. Ciepło, które czuła w piersiach, cała nadzieja, wszystko odleciało. - Musisz znaleźć kogoś innego, żeby go pokochać - powiedział Phylomon. Pokręciła głową. - Tyle lat żyjesz, a boisz się życia. - Chciała, żeby o tym pomyślał, żeby zastanowił się, czy może jej dać cząstkę siebie. Uświadomiła sobie, że płacze. Phylomon dotknął palcem jej policzka i wytarł łzę. - Czuję się głupio, że cię pragnę, że cię kocham - powiedziała. - Nigdy nie czuj się głupio dlatego, że kogoś kochasz - rzekł Phylomon. - Ale może powinnaś zastanowić się, co to jest miłość. Jeśli uważasz, że mnie kochasz, przemyśl to jeszcze raz. Straciłaś ojca, gdy byłaś bardzo młoda. A on był bardzo do mnie podobny -wojownik polujący na handlarzy niewolników. Jako dziecko musia- 185 łaś widzieć w nim człowieka silnego. Być może kochasz nie mnie, lecz moją siłę- - Cofnął rękę, odwrócił się od niej, ale pozwolił się jej przytulić. Darrissea wyczuwała muskularny zarys jego ciała. Pocałowała go w kark i nie mogła zasnąć. Następnej nocy Hukmowie natknęli się na wielki oddział Rodu Klingi. Była to karawana z zaopatrzeniem, w skład której wchodziło tysiąc wojowników na mamutach ciągnących sanie towarowe. Hukmowie zaatakowali maczugami, wykorzystując całkowitą ciemność i zawieję śnieżną. Rycerze Klingi nie byli równymi przeciwnikami dla olbrzymich Hukmów. Wybito ich co do jednego, podczas gdy straty włochatych gigantów ograniczały się do kilku rannych od broni palnej. Hukmowie wzięli zdobyczne zboże i żywność na własny użytek. Rankiem Phylomon, Darrissea i Fava poszli obejrzeć miejsce bitwy. Szli po zakrwawionym śniegu, szukając broni, ubrań i żywności, której Hukmowie by nie tknęli. Ziemię pokrywały trupy rycerzy Klingi zrzucone z sań. Wszędzie leżały rozbite baryłki. Phylomon znalazł cztery sanie załadowane prochem strzelniczym i zatrudnił Hukmów przy rozładunku. Fava zaglądała do sań, a Darrissea szukała żywności. Rycerze Klingi spali w saniach, kiedy nastąpił atak. Napastnicy dzięki zaskoczeniu zyskali taką przewagę, że większość rycerzy została zatłuczona, zanim zdążyła się obudzić. Darrissea nie potrafiła znieść tego widoku, więc prawie nie zaglądała do sań. Przez większość poranka prowadziła poszukiwania ze strzelbą w ręku. Znalazła beczkę z mrożonymi solonymi rybami, baryłki rumu, skrzynie wypełnione kajdanami, szpadlami, gwoździami i nasionami. Wyglądało to tak, jakby Ród Klingi chciał zbudować własne miasta i posadzić ogrody w ciągu paru najbliższych tygodni. Zobaczyła też kilka ciał rozciągniętych na pudłach z młotami i szczypcami. Najednym leżał na wznakjakiś mężczyzna. Darrissea chciała odejść, gdy zobaczyła, że leżący odwraca głowę. - Pomocy - wyszeptał. Uniosła długolufą strzelbę i już miała dać ognia, kiedy zauważyła, że mężczyzna jest przykuty do sań. - Nie strzelaj -jęknął. - Pomocy! Wskoczyła do sań, przepchnęła się do leżącego. Mężczyzna był na wpół przytomny, głowa mu zwisała. Odkaszlnął. Darrissea wzięła go za rękę, żeby sprawdzić ciężar kajdanów. Poczuła, że dłoń nie-wolnikajest bardzo zimna. Nosił prostą ciemnoczerwoną tunikę i skó- 186 rżane portki z ciężkim pasem ze skóry nosorożca. Na nogach miał mokasyny. Był to siermiężny ubiór człowieka Dziczy. Oddychał płytko, ale jego oddech zdawał się być magiczny, słodki, toteż Darrissea zbliżyła się do niego i głęboko westchnęła. Dotknęła jego twarzy, pogłaskała policzek. Obcy jęknął, nachylił twarz bliżej, żeby mogła go głaskać. Serce Darrissei drżało z podniecenia. Wzięła młot i biła nim w łańcuchy, póki kajdany nie popękały, potem wyciągnęła mężczyznę z sań. Był to człowiek niewielkiego wzrostu z ciemnymi, rudo-brązowymi włosami i przystojną twarzą. Popatrzył na nią. Oczy miał złote. Darrissea nie wiedziała, co to znaczy, ale kiedy patrzyła mu w oczy, zdawało się jej, że on wygląda... cudownie, doskonale. Posadziła go na ziemi, zgarnął ręką trochę śniegu i wepchnął sobie w u-sta. Miał pragnienie. - Nie jedz tego - powiedziała- prawie zamarzasz. Poczekaj, przyniosę ci coś rozgrzewającego. Pobiegła do sań, w których znalazła beczułki z rumem. Była zdumiona czując, że krew tak szybko w niej krąży, że w całym ciele czuje gorąco. Pobiegła do ogniska, przy którym od wczorajszej kolacji stały rondle, teraz pełne śniegu. Nalała do jednego z nich rum. Zaniosła naczynie, lecz więźnia nigdzie nie było. - Gdzie jesteś? - krzyknęła i nagle się przestraszyła, że uciekł. - Tutaj! - usłyszała głos z ciemnego wnętrza sań. Darrissea aż podskoczyła. Mężczyzna powiedział łagodnym głosem: - Przepraszam, że cię przestraszyłem. Wróciłem po klucz. - Podniósł klucz i odpiął nim wygięte kajdany z przegubów. Darrissea ze zdziwieniem zauważyła, że więzień wygląda teraz znacznie lepiej, jakby w ciągu kilku chwil tchnięto w niego życie. Miał na sobie czerwony płaszcz, zdarty z rycerza Klingi i do pasa przypasany miecz. Darrissea gapiła się na niego. - Jestem Darrissea Frolic - wyjąkała wreszcie. - Stavan - odpowiedział i podszedł do burty sań. Niezgrabnie dotknął jej ręki. Darrissea nerwowo spojrzała mu w oczy. I nagle cały świat odpłynął. Patrzyła mu w oczy, a reszta po prostu zniknęła. - Stavan - powtórzyła i zaczęła masować pręgi od kajdanów na jego obolałych przegubach. Uśmiechnął się do niej. Miał wspaniałe, równe zęby. - Masz krew na wargach - powiedziała. Stavan polizał wargę, dotknął jej i skrzywił się lekko. 187 - Kiedy parę dni temu schwytali mnie łowcy niewolników, potknąłem się i ugryzłem. Rana ciągle się otwiera. Darrisseanie rozumiała, dlaczego obolała warga tego człowieka ma dla niej takie znaczenie, skoro tyle bólu i cierpienia jest na świecie. Stanął obok Darrissei i nieśmiało dotknął jej ramienia. To był dziwny gest. Tak zachowałby się Pwi, żeby okazać komuś sympatię, ale nie leżało to w obyczajach ludzi. Zaczęła się zastanawiać nad tym, w jakich warunkach wychował się ten niezwykły człowiek. Sprawdziła, czy nie przygląda się im żaden Hukm i uśmiechnęła się do niego. Poczuła się winna, że uśmiecha się, gdy na świecie dzieją się takie krwawe jatki. Przysiadł ciężko na burcie sań. Darrissea wzięła się do roboty. Rozpaliła ogień, żeby mu coś ugotować. Wiele pytań cisnęło się jej na usta, ale nie wiedziała, czy może go wypytywać, gdy jest w takim stanie. - Dokąd zmierzacie? - zapytał pierwszy, przerywając niezręczne milczenie. - Do Bashevgo - odparła. Mężczyzna zamrugał. - Aha. Sporo tu was? - Oczywiście - roześmiała się Darrissea. Stavan rozejrzał się po polu bitwy. - Oczywiście... przepraszam, gadam bez sensu. Ja... oni schwytali mnie trzy dni temu. Od tego czasu nie spałem. - Otulił się płaszczem. Darrissea zapaliła zapałkę. Znów zaczęło śnieżyć. Stavan przez chwilę patrzył w tył, na sanie, potem zaproponował: - Chciałbym pójść razem z wami do Bashevgo. Tak czy inaczej szliśmy tam oboje. - My? - zdziwiła się Darrissea. - Moja siostra i ja. Zabili ją łowcy niewolników. - Szliście na ich ziemie? Co mieliście zamiar robić w Bashe-vgo? Stavan wyraźnie miarkował słowa: - Polować... polować na mojego ojca. Zabrali go łowcy niewolników. - Zachwiał się z wyczerpania. Darrissea schwyciła go i pozwoliła oprzeć się o ramię. - Wybacz - wyszeptał Stavan. - Jestem wyczerpany. Położyła go z tyłu sań, zrobiła legowisko z płaszczy zabitych handlarzy i patrzyła jak śpi. Tylko stała i patrzyła. Spał jak zabity, głęboko oddychając. 188 - Stavan - powtarzała jego imię. Obudziła się w niej nadzieja, że wreszcie odnalazła swoją miłość. Rozdział 10 PROŚBA O POKÓJ Tiuli siedział w najniższej celi, przy samych zęzach. Spoza dudnienia silników okrętu docierał do niego stłumiony, głuchy głos węża. Jego zwierzęcy przewodnik płynął obok i bez przerwy mówił o rozdzieraniu burt, o patroszeniu wnętrzności okrętu, o ratowaniu Tulla. Ale Tuli nie chciał tego słuchać, bo wyobraził sobie, jakie jatki nastąpiłyby po ataku morskiego stworu. Przesłał obraz śmierci wszystkich swoich przyjaciół, wszystkich, których kochał. Wąż płynął za okrętem, wściekły i bezradny. Tymczasem Tuli sam próbował znaleźć drogę do wolności. Powietrze było stęchłe i wilgotne. Tuli czekał na swój los w żelaznej klatce stojącej pomiędzy przewożonymi ładunkami. Pracowało tam, o różnych porach dnia i nocy, jakieś pół tuzina rycerzy Klingi. Sortowali skrzynie z żywnością i zapasami, wypełniając rozkazy napływające z góry. Przez pierwsze dziewięć dni podróży powrotnej rycerze pojawiali się rzadko i bardzo im się spieszyło, żeby znów wyjść na świeże powietrze. Ale dziewiątego dnia wszystko się zmieniło. Dwudziestu marynarzy zeszło pod pokład, zrobili, co do nich należało, i zostali w rozgrzanej ładowni. Grali w karty rozebrani do połowy, w samych portkach bez tunik, jakby byli Pwi. Co jakiś czas nerwowo spoglądali w górę, jak gdyby bali się, że zaraz zejdzie ich zwierzchnik, żeby sprawdzić, co robią. Przez następne kilka godzin temperatura wzrastała. Wszyscy gracze zaczęli się pocić. Tuli leżał i przysłuchiwał się ich rozmowie. - Coraz trudniej oddychać, kiedy wreszcie łykniemy trochę świeżego powietrza? - zapytał jeden z nich, człowiek. - Kiedy będzie już bezpiecznie - odparł inny. - Dathan, pobiegnij na górę, weź trochę świeżego powietrza i przynieś tutaj. Narzekający podniósł wzrok, wyglądał na przestraszonego. Pozostali zaczęli się z niego śmiać. - Śmiejcie się, dupki. Nie widzieliście, jak te ptaki pikowały na pokład, nie musieliście zwiewać przed nimi - powiedział. 189 - Jak myślicie, kiedy otworzą klapy wentylacyjne? - zapytał jeden z rycerzy. - Nie mogą nas tu trzymać w nieskończoność. - Otworzą, jak tylko zdejmą węgorze z ościeni - powiedział sierżant, starszy człowiek z wystającymi zębami. - Do tej pory jesteśmy tu zapuszkowani. - Na brzucho Pana Boga, nie chciałbym być na miejscu Pwi czyszczącego ościenie - zaśmiał się któryś z rycerzy, a inni zachichotali nerwowo. - Widziałem, jak wpakowali faceta na oścień i wyciągnęli go z pięcioma wielkimi rybami przyssanymi do karku. Wysysały mu mózg. - Co mi tam-powiedział któryś. -Lepiej, żeby to był on, a nie ja. Więcej już o tym nie mówili, ale Tuli zrozumiał, o co chodzi. Kreatory nasłały szare ptaszydła. Przez głowę przeleciało mu wspomnienie - obraz małych ludzików, które widział w Craalu. Węgo-rzowate stwory przyczepiały się do ich karków i wwiercały w pień mózgu. Potem już nie można było rozdzielić żywiciela i pasożyta. Tuli czuł litość dla Pwi wykorzystanych w ten sposób. Nie mógł spać. Oddychał stęchłym powietrzem, leżał z otwartymi oczami. Po czterech godzinach świeży powiew wpadł wreszcie do ładowni. Tullowi śniło się, że poluje w sekwojowych ostępach, gdzie rosną dzikie maliny o liściach wielkich jak talerze, a pnącza dzikiego wina wspinają się po pniach wielkich drzew na niebotyczną wysokość. Zmarły syn Chaa, Ayuvah i Tuli biegną trzymając włócznie. Tullowi burczy w brzuchu. Mech i krzaki przed nimi są zdeptane i zryte - to ślady wielkiego mastodonta. Rył ziemię kłami. Tuli słyszy w lesie przed sobą, jak zwierzę przedziera się przez gąszcz łamiąc gałęzie. - Obawiam się, że nam ucieknie, a ja jestem głodny- mówi Ayuvah, zatrzymuje się i przedramieniem ociera pot z czoła. - Też jestem głodny-stwierdza Tuli. - Może zwierzę dlatego nie daje się złapać, że go o to nie poprosiliśmy. Nie polujemy tak, jak powinni prawi mężowie Pwi - mówi Ayuvah. Tuli zatrzymuje się i nagle opada go poczucie winy. Tej lekcji Ayuvah udzielił Tullowi dawno temu: na długo przed polowaniem należy prosić ducha zwierzęcia, żeby pozwoliło się upolować. Ayuvah wskazuje przed siebie, na mrok panujący w lesie. Tuli widzi wielki, kudłaty, brązowy grzbiet poruszający się przed nimi jak pagórek. 190 - Może nie powinniśmy go prosić - mówi Ayuvah. -1 tak jest za wielki, żeby go zjeść całego. „Czy to chciwość sprawia, że poluję na to zwierzę?" zastanawia się Tuli. Żołądek mu się kurczy. - Czego tak łakniesz? - pyta Ayuvah, przyglądając się uważnie Tullowi. Tuli patrzy jak w oddali mastodont przedziera się przez ciemny las. Żołądek ma ściśnięty. Ale zamiast o mamucie myśli o Bashevgo i jego Rodzie Klingi. Myśli o szarych ptakach nasyłanych przez kre-atory, rzucających się z wysokości z robakami siejącymi zniszczenie. Myśli o okrętach Erydanu szybujących po nocnym nieboskłonie i żołądek kurczy mu się coraz bardziej. - Jestem złakniony pokoju-mówi. Ayuvah kiwa głową. - Więc poproś duchy świata o pokój. - Jak? Aywah wskazuje końcem włóczni na żyzną glebę. - Zdejmij ubranie i połóż się na brzuchu. Proś świat o pokój. Posłuchaj, co ci odpowie. We śnie Tuli rozebrał się i położył. Igły sekwojowe kłuły jego nagą skórę. Długo przemawiał do ziemi. Wreszcie zaczęły się zbierać cienie nocy. Prosił, by ziemia napełniła jego brzuch pokojem. Nieomal słyszał odpowiedź, tak słabą, jak grzmot wodospadu dochodzący z odległości wielu mil. Fava trąciła palcami stóp małe uszy mamuta. Poganiała zwierzę, żeby zeszło ze stoku góry zalanego światłem księżyca. Wczesnym wieczorem opuścili las jodłowy i jechali teraz między z rzadka rozsianymi sosnami w niczym nie przypominającymi potężnych sekwoi z południa kraju. Góry stoczyła erozja, zamieniła w wielkie łagodne pagóry. Śnieg zalegał na wysokość dwóch stóp i podróż byłaby prawie niemożliwa, gdyby nie mamuty. Posuwały się szybko, poganiane „gorączką lodową", lękiem, który przeganiał je na południe w trakcie pory zimowej. Z przodu maszerowała horda wojowników Hukm. Nieśli długie na dwanaście stóp maczugi. Wyglądali jak biała masa przesuwająca się po białym polu. Szerokie, otwarte niebo, brak zapachu morskiego powietrza, armia Hukmów - brakowało skojarzeń, nie było w tym kwea. Fava czuła się jak dziecko doświadczające samych nowych rzeczy, jak- 191 by życie stało się gulaszem przyprawionym egzotycznymi korzeniami, których nigdy jeszcze nie kosztowała. Spodobała się jej jazda przez las w towarzystwie Hukmów, mimo że przed nimi piętrzyły się trudności. Skręcili już na zachód, opuszczając wzgórza nadmorskiego łańcucha. Kierowali się w głąb lądu, w stronę Ba-shevgo odległego o trzy tygodnie drogi. Fava wyprostowała nogi schowane pod włosiem obrastającym szyję mamuta. Odkryła, że w temperaturach poniżej zera niewiele jej potrzeba, żeby zachować ciepło. Wystarcza gorącokrwisty mamut pod nogami i gruby, czerwony, wełniany płaszcz zabrany któremuś z rycerzy Klingi zabitemu przez Hukmów w potyczce. Za nią, na jukach z żywnością, spała Darrissea. Obok siedział Stavan. Fava cieszyła się, żejej przyjaciółka znalazła wreszcie swoją miłość. Z boku podjechał inny mamut. Siedziała na nim młoda dziewczyna Hukm. Fava znała ją jako Owocowy Oddech. Hukm pomachała palcami. Fava uczyła się podstaw hukmijskiego języka palców. Był bardzo dziwny. Hukmowie nazywali ludzi, neandertalczyków i mastodontowce mianem „mięsojadów", bo wszystkie te trzy gatunki były mięsożerne. Z kolei rogate roślinożerce nazywane były „noże-na- głowie", bez różnicy- czy chodziło o jelenie, łosie, sarny, kozy czy woły. Pod niektórymi względami ich słownik był bardzo ograniczony. Hukmowie byli tak nonszalanccy w nazewnictwie, że wydawali się opóźnieni. Sowy, jaskółki, orły i smoki to dla nich po prostu „latacze", a kijanki, łososie, wydry i węgorze zaklasyfikowano jako „pływacze". Kaczor mógł być zatem la-taczem albo pływaczem w zależności od tego, czy pływał czy też latał. Z drugiej strony Hukmowie mieli nazwy dla każdego krzaka, chwastu i drzewa. Opisywali je za pomocą całej masy prefiksów określających smak. Gorzki dziki czosnek nazywany był „siki łasicy" i z łatwością zaliczany do rodziny roślin, które, jak zaklinali się Hukmowie, smakowały jak siki łasicy. Fava jednak uznała, że jest w stanie z nimi rozmawiać, dopóki trzyma się z dala od dyskusji o ziołach. Z trudnością podążała za ledwie widocznymi w skąpym świetle księżyca, lekkimi ruchami palców Owocowego Oddechu. - Dlaczego zła, kobieta mięsojad? Fava uświadomiła sobie, że się uśmiecha. - Nie być zła - odpowiedziała mową palców. - Kobieta mięsojad być szczęśliwa. 192 - Lubi Owocowy Oddech? - zapytała Hukm. Zadała to pytanie po wielekroć, jakby bała się, ż Fava zmieni zdanie i nagle znienawidzi ich wszystkich. Fava przypatrzyła się dziewczynie Hukm. Owocowy Oddech, j ak wszyscy z j ej rasy, wyglądała na dobrotliwą i spokojną. Była j ed-nym z tych stworzeń, które nie używały ognia, przeżuwając zgniecione owoce, trzcinę cukrową, ryż albo słodko pachnące sfermentowane owoce. Poza tym Owocowy Oddech traktowała swoje masto-donty łagodniej niż niejeden majsterczłowiek taktowałby robotnika Pwi. W ciągu dnia wyganiała mamuty na przewiewne równiny, żeby się pasły. Często głaskała je po trąbach i podawała przysmaki. - Lubię Owocowy Lud. Cały Owocowy Lud - odparła Fava, przebierając palcami. Na koniec machnęła stanowczo ręką, żeby podkreślić swoje słowa. - Ty lubić jeść Owocowy Lud? - zapytała Owocowy Oddech. Zdaje się, że jej zdaniem ludzie i Pwi byli drapieżnikami. Przez cały tydzień wymieniała różne gatunki - dzikie koty, skunksy, sowy śnieżne, myszy - pytając, które z nich Fava zjada. Favie trudno było sobie wyobrazić Hukma obawiającego się, że zostanie zjedzony przez człowieka. Spojrzała w ciemnobrązowe oczy Owocowego Oddechu, zobaczyła w nich iskierkę odbitego światła księżyca i zrozumiała, że dziewczyna drażni się z nią. - Nie lubić jeść Owocowy Lud. To siki łasicy - odpowiedziała. Owocowy Oddech zaczęła powarkiwać staccato. Tak śmieli się Hukmowie. Nagle jakiś Hukm, stojący na grzbiecie wzgórza, wydał przeciągłe, urwane wycie. Był to sygnał, żeby karawana się zatrzymała. Kobieta Żelaznego Drzewa i Phylomon pojechali naprzód sprawdzić, co się stało. Fava zatrzymała się. Na pagórku, w cynamonowym świetle księżyca stał Hukm i wymachiwał rękami. Favanie potrafiła odczytać mowy jego palców. Owocowy Oddech powtórzyła dla niej gesty. - Mięsojady z przodu... - Potem użyła symboli, których Fava nie rozumiała. Siedziała i czekała, zastanawiając się, czy trafili na duże siły. Tak daleko na północ mogła to być tylko armia Rodu Klingi. Pytanie, czy Hukmowie zaatakują w nocy, czy też zostaną zmuszeni do odwrotu. Gdy tak siedziała, obok niej przemknęli galopujący na masto-dontach Phylomon i Kobieta Żelaznego Drzewa. Fava nie czekając na zezwolenie, pognała mamuta do przodu. 13 - Ścieżka bohatera 193 Przejechali przez jedno wzgórze, potem przez drugie i w niecałą godzinę dotarli do dolinki o kształcie misy. Między sosnami znajdowała się niewielka polana. W śniegu obozowało jakieś trzy tysiące ludzi. Byli to neandertalczycy z żonami i dziećmi. Ubrani w futra, tłoczyli się w co najmniej o połowę za małej liczbie namiotów. Udeptali i skopali śnieg wokół obozowiska. Było to dziwne, bo właśnie śnieg stanowił dobrą izolację. Otoczyli obóz pochodniami. Na odległość wydawało się, że neandertalscy włócznicy przestraszyli się Hukmów do utraty zmysłów, nawet w świetle księżyca widzieli ich pobladłe twarze. Ale gdy Fava podjechała bliżej, zobaczyła, że neandertalczycy nie są bladzi. Pomalowali sobie twarze na biało jak czaszki. - Okanj ara - syknęła. Kiedy Fava i Phylomon zbliżyli się, Okanjara odsunęli się o parę kroków. Gapili się w zadziwieniu na Phylomona. Niebieskoskóry zdjął płaszcz. Nosił tylko naszyjnik i spodnie. - Jak się czuje niebo tej nocy? - zapytał. - Kwea naszego spotkania jest dobra, Phylomonie Gwiezdny Żeglarzu - odparła siwowłosa kobieta. Powiedziała to tak zdawkowo, jakby wymieniali pozdrowienia w mieście. Potem dodała ponuro: - Biorąc pod uwagę wiele naszych nieszczęść i dziwne towarzystwo, które przyprowadziłeś ze sobą. - Pwi i Okanjara od dawna mają wspólnego z Hukmami wroga -rzekł Phylomon. - Walczyliśmy razem z Rodem Klingi. Cóż w tym może być dziwnego, że jadę u boku Kobiety Żelaznego Drzewa? - To dziwne, że masz ze sobą tylu Hukmów u schyłku zimy, kiedy Hukmowie muszą dźwigać żywność ze sobą. - Równie dziwne jak fakt, że spotykam Okanjara na wschód od Gór Smoczego Grzbietu - odparł Phylomon. - Czy nie wiedzie się wam w waszej wojnie z Craalem? Stara neandertalka pobrnęła w jego stronę przez wysoki śnieg. Fava zauważyła, że nosi czarne mokasyny i legginsy z wyszytą srebrną wroną, znakiem wędrowca ducha. Fava dotknęła czoła na znak szacunku. - Nie wiedzie się nam w wojnie, ale to nie z Craalem walczymy - powiedziała starucha. - Mamy nowego wroga. I nie wiem, jak się przed nim bronić. Nie widziałeś śniegowych węgorzy? - Tak matko - powiedział Phylomon. - Widziałem szare węgorze niesione w dziobach wielkich szarych ptaków. 194 - Nie - odparła stara kobieta. - Te, które myśmy widzieli, są białe i zimne jak lód. Ryjąpod sypkim śniegiem i kąsajątych, którzy mają czelność chodzić albo obozować na otwartej przestrzeni. Ukąszenia są trujące. Potem węgorze umykają. Nie żywią się naszymi ciałami. Przybywają tylko po to, żeby zabić. Phylomon nachmurzył się. „Zaczęło się," pomyślała Fava. „Kreatory zaczęły ekstermina-cj ę na długo przed tym, zanim Phylomon zdążył przeprowadzić kontratak." - Kiedy po raz ostatni widziałaś te węgorze? - zapytał Phylomon. - Jakiś tydzień temu - odparła kobieta. - Roiło się od nich wokół Gór Smoczego Grzbietu, o kilka dni marszu stąd. Pilnujemy się teraz. Zdążamy ku Fortowi Storm, żeby znaleźć bezpieczne schronienie za murami miasta, ale śniegi opóźniają marsz. Tego roku widzieliśmy wielu rycerzy Klingi schodzących na równinę z gór na północy. Co najmniej trzech jeźdźców smoków z pełnymi kontyngentami kierowało się na południe od Bashevgo. Cieszy mnie, że to węże dobiorą się do nich, a nie my. Fava zastanawiała się. Trzysta tysięcy Rodu Klingi, jadowite węże w śniegu - to wszystko przed nimi. - Czy natkniemy się po drodze na Ród Klingi? - zapytał Phylomon. - Nie jest ich wielu - odpowiedziała stara kobieta. - Śnieg jest za głęboki, a większość Rodu Klingi przeszła przez góry przed środkiem zimy. - My też widzieliśmy wielu z Rodu Klingi - stwierdził Phylomon. - Prawdę mówiąc, sądzę, że rycerze z Bashevgo wymietli Fort Storm i inne miasta na wschodzie. Dzicz została podbita. Kilku Okanjara aż jęknęło z przerażenia, a jakiś młodzieniec krzyknął: - Ale dokąd mamy się cofać? Dlaczego kreatory nas zaatakowały? - Nie ma odwrotu - odparł Phylomon. -NiemawDziczymiej-sca bezpiecznego przed Rodem Klingi, a jeśli sienie mylicie, to i kreatory zaatakowały te ziemie. Użyją węgorzy, żeby zagnać nas do miast, w których będziemy się czuli bezpieczni i wtedy zaatakują miasta. A to, dlaczego kreatory nas zaatakowały, można wytłumaczyć w ten sposób: Kiedy Gwiezdni Żeglarze dali kreatorom władzę nad planetą, obarczyli je obowiązkiem kontroli populacji roślini zwie- 195 rząt. Na zachodzie i północy Panowie Niewolników stali się zanadto ekspansywni. Teraz kreatory chcą nas zniszczyć i zaludnić świat na nowo. Stara kobieta roześmiała się ironicznie: - Przez całe życie walczyliśmy z Panami Niewolników, a teraz to kreatory zniszczą ich zamiast nas. Mam nadzieję, że dożyję dnia, w którym będę mogła świętować nad grobami Panów Niewolników. - Ja też mam taką nadziej ę - uśmiechnął się ponuro Phylomon. Przez następne kilka godzin Phylomon występował jako tłumacz w rozmowach między Okanjara a Kobietą Żelaznego Drzewa. Przywódczyni Hukmów chciała, żeby Okanjara przyłączyli siędojej ataku na Bashevgo, ale neandertalczycy patrzyli na Hukmów nieco spode łba. Przez stulecia bowiem Hukmowie zadzierali nosa wobec ludzi i neandertalczyków. Nie byli w stanie ścierpieć ich odoru. Twierdzili, że obie te rasy cuchną zgnilizną mięsożerców. Do tego palą ogniska, sikają na krzaki w najbliższej okolicy swoich obozowisk i nie zagrzebująkału. W Hukmach wszystko się burzyło przeciwko nim. Nigdy jeszcze nie walczyli ramię w ramię z żadnym z tych gatunków. Na koniec Kobieta Żelaznego Drzewa osiągnęła tylko część swoich postulatów. Większość Okanjara stanowiły kobiety i dzieci, a nawet zdolni do walki członkowie plemienia nie widzieli specjalnego powodu, żeby narażać życie w Bashevgo. Pięciuset Okanjara przyłączyło się do Hukmów, a pozostali postanowili kontynuować wyprawę do Fortu Storm. O świcie większość namiotów została już złożona i plemię powoli ruszało w dalszą wędrówkę. Fava przyglądała się twarzy Phylomona. Błękitne oczy niebieskoskórego były puste. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji, gdy patrzył, jak odchodzi co najmniej sześciuset dobrych wojowników. - Jest jakaś nadzieja na zwycięstwo? - zapytała Fava. - Ja mam nadzieję - odparł Phylomon. - W Bashevgo cztery miliony niewolników łaknie wolności. Jeśli się do nas przyłączą, możemy pokonać Ród Klingi. Poza tym mamy w tej chwili pięciuset godnych zaufania wojowników Okanjara po naszej stronie. Trochę to wyrównuje szansę. - Przyglądał się Okanjara, mrużył oczy, kalkulował. - Jak? Ich jest tylko pięciuset przeciwko tysiącom rycerzy Klingi. - Zobaczymy - powiedział Phylomon. Przez następne pięć dni nie wracał do tego tematu. Hukmowie szli przez równinę. Kilka razy natykali się na grupki ludzi. Raz spotkali brata i siostrę, innym razem 196 czworo wędrowców. Pewnego razu Phylomon zapytał dwóch mężczyzn z niewielkiej grupy napotkanej po drodze. - Czy to wy pojmaliście kiedyś do niewoli kobietę Pwi o imieniu Thomba? - Mężczyźni znieruchomieli. Phylomon zastrzelił ich i zaczął przesłuchiwać towarzyszy podróży. Przysięgali, że ci dwaj przyłączyli się do nich poprzedniego dnia. Fava była zaskoczona, widząc tylu ludzi tak daleko na północy. Łowcy niewolników przeczesywali te niegościnne ziemie od dziesięcioleci. Nocą na północy widać było tańczące zielone światła. Nad wzgórzami wiały porywiste, lodowato zimne wiatry. Grupki, które spotykali po drodze błąkały się bez domu. Nie miały nawet namiotów. Śnieg był coraz głębszy. W końcu, gdy napotkali kolejnąparę -brata i siostrę - Fava wyraziła swoje zdziwienie: - Następnych dwoje. Co oni wszyscy tu robią? Nadchodzą parami i zaklinają się, że są traperami albo myśliwymi. Jeśli to prawda, to gdzie są ich sidła? Gdzie ich broń? Nie wyglądają nawet na łowców niewolników. Wyglądają na bliźnięta. I dlaczego z taką łatwością decydują się na przyłączenie do nas? Phylomon nie odpowiedział. Obozowali w parowie. Phylomon rozpalił ogień, żeby zagotować wodę na herbatę. Było tak zimno, że nawet herbata nie rozgrzała Favy. Owinęła się płaszczem i powiedziała: - Zauważyłeś? Z szóstki, którą przygarnęliśmy do obozu, żadne nie jest stare i nie ma dzieci. Wszyscy są w wieku wojowników. - Dzicz nie sprzyja ani starym, ani bardzo młodym. Byłbym zdziwiony, gdybym tu takich znalazł - odparł Phylomon, ale w jego głosie słychać było zaniepokojenie. - Czy to mogą być wojownicy Klingi? Jakiś rodzaj szpiegów? - Niewidzialne Ramię Bractwa? - zapytał Phylomon. - Możliwe. Zbliżamy się do Bashevgo. Dotrzemy tam za trzy tygodnie. Spodziewam się, że Ród Klingi wystawił straże, ale... - Ale? - Normalnie nie wystawia się straży tak daleko. Ukryliby się podczas naszego przemarszu, a potem pobiegli, żeby zawiadomić swoich. Idąc z nami, ta szóstka niczego nie osiągnie, chyba że mają zamiar dokonać sabotażu w trakcie natarcia. Ale nie obawiaj się tego. To coś innego. Coś, co mnie niepokoi... - Co takiego? - Fakt, że to są ludzie - odparł Phylomon. - Gdybym miał wystawić straże tak daleko od Bashevgo, użyłbym neandertalczyków. 197 Szybciej biegają i są wytrzymalsi od ludzi. Szybciej dotarliby z wieściami. - Może Panowie Niewolników obawiają się, że neandertalczycy uciekną? - Nie - powiedział Phylomon. - Dwieście lat temu mogło się tak zdarzyć. Ale dziś neandertalczycy z Rodu Klingi sąrównie lojalni jak ludzie... - Chcesz, żebym weszła między nich i sprawdziła, jakie mają zamiary? Phylomon pogrzebał w ognisku wzniecając chmurę iskier, Fava szczelniej otuliła się płaszczem. - Nie. Jeśli są z Rodu Klingi, zaaranżowaliby wypadek, w którym byś zginęła. Być może tylko przypadek sprawił, że przyłączyli się do nas. Przez cały dzień Fava obserwowała nowo przybyłych. Zbili się w grupkę i usiedli przy ognisku. Gadali i śmieli się we własnym towarzystwie. Stavan podszedł do nich i zaczął rozmowę, ale kiedy do grupki zbliżyła się Darrissea, cała szóstka nagle zamilkła. Niektórzy odwrócili się, inni przykryli się futrami i ułożyli do snu. Fava aż dostała gęsiej skórki, gdy się im przyglądała. Popatrzyła na Phylomo-na. Niebieskoskóry też zauważył dziwne zachowanie obcych. Czternaście dni po opuszczeniu South Bay, wielki żelazny okręt Mahkawna zaczął przebijać się przez lody Cieśniny Zerai. Zbliżali się do portu w Bashevgo. Przez cztery godziny statek miażdżył z coraz większym mozołem lodową pokrywę. Prowadziły go latarnie morskie płonące na wzgórzach. Wreszcie zaprzestał próżnego trudu. Wyłączono maszyny. Flotylla zatrzymała się na nocny postój, pozwalając, by lód na powrót ścisnął burty. O świcie Mahkawn zszedł z okrętu i pomaszerował po lodzie w gęstej mgle do Bashevgo. Po przebyciu dwóch mil triumfalnie wszedł w bramy miasta. Nie było wiwatujących tłumów, ale Mahkawn miał głębokie poczucie odniesionego sukcesu. Dzieci przyszłych pokoleń będą czytały w podręcznikach do historii o tym, jak Czarni Cyklopi podbili Dzicz. Wszedł na bazaltowe mury miasta i wspiął się do stanowiska błyszczącego pozłotą laserowego działa usadowionego na Murze Pięciuset Armat strzegących cieśniny. Promienie porannego słońca padły na Mahkawna. Popatrzył w dół na morze mgły i lodu. Wy- 198 strzelił z laserowego działa. Wybuch energii rozciął lody, uwalniając czarne statki. Flotylla mogła wejść do portu. Pojechał pociągiem Trupiej Głowy z Bashevgo do Góry Sidon usytuowanej nad miastem. Z czasów starożytnych Gwiezdnych Żeglarzy zachowały się tam jeszcze wielkie budowle z kopułami i wieżyczkami, zbudowane z niespotykanych gdzie indziej materiałów. Trzysta lat po tamtej epoce, neandertalscy niewolnicy wykuli z czarnego kamienia monolityczne gmachy i upiększyli je przerażającymi posągami i ogromnymi kolumnami. Historycy nazywali to „dekadenckim" okresem architektury. Prywatny pociąg Mahkawna - pociąg Trupiej Głowy - był makabrycznym reliktem tamtej epoki. Z przodu gigantycznej maszyny z czarnego żelaza widniała płaskorzeźba przedstawiająca czaszkę neandertalczyka. Z pociągu zdawało się promieniować zło. Nikt nie mógł żywić wątpliwości, że pociąg należy do Czarnych Cyklopów. Po półgodzinnej podróży Mahkawn wkroczył na pałacowe pokoje, żeby spotkać się z lordem Tantosem. Lord wydawał się rozko-jarzony, lecz tylko pozornie. Cały dzień spędził na odbieraniu szczegółowego raportu Mahkawna. Interesował go stosunek strat własnych Rodu Klingi do pojmanych niewolników, rozchodu amunicji do zdobytych łupów. Mahkawn przedstawiał księgi z listami imiennymi, nazwami podbitych miast i szczegółowymi opisami niewolników. W rezultacie misja zakończyła się sukcesem - wzięto sześćdziesiąt cztery tysiące niewolników, zginęło przy tym dwa tysiące siedmiuset rycerzy Klingi. Okazało się też, że zysk ze sprzedaży łupów i nadwyżki niewolników trzykrotnie przewyższy wydatki na uzbrój enie i żołd. Wydatki nie zostały zatem „zmarnowane", jak obawiał się Tantos. No i oczywiście była jeszcze ziemia, którą zdobyła armia mastodontów Bractwa, gromiąc Hukmów na południu. Razem wziąwszy, było to wielkie osiągnięcie. Ale pod koniec wysłuchania raportu Tantos wziął do ręki spis ze Smilodon Bay i zaczął czytać nazwiska. - Nie pojmałeś Gwiezdnego Żeglarza? - Nie - powiedział Mahkawn po raz trzeci tego dnia. - Byłbym szczęśliwszy - rzekł Tantos - gdybyś położył przede mnąjego martwe ciało. Ściągnął kaptur, odkrywając własnego czerwonego symbionta. Nikt nie wiedział lepiej od niego, jak trudno jest zabić kogoś dysponującego tak dobrą osłoną. Lord Tantos spojrzał do księgi, w której spisano imiona, miasta rodzinne i charakterystyki wszystkich schwytanych niewolników. Czerwony palec zatrzymał na jednym z imion i odczytał dane dotyczące Tulla, jego wzrost i wagę. 199 - Tuli Genet! Lord Atherkula donosi mi, że ten wielki Tcho-Pwi zabił dwóch jego czarowników, a także jednego z naszych purpurowych rycerzy. Sugeruje, że dla przykładu powinniśmy uśmiercić go w klatce z kości. Czy wyrok śmierci został już wydany? - Nie - powiedział Mahkawn, powstrzymując gniew. - Wyrok śmierci byłby sprawiedliwy, ale ten młody niewolnik jest dobry, silny, nadaje się do walki. Chciałbym, żeby stoczył na arenie walkę o zaszczyt zostania jednym z Rodu Klingi. Został również wyćwiczony na wędrowca ducha. Zamiast go uśmiercać, lepiej zastąpić nim jednego z czarowników, których zabił - Surowy niewolnik, dopiero co złowiony? - zdziwił się Tan-tos. - Wątpliwa sprawa. Nie wydaje mi się, żebyś potrafił go złamać. Jeśli na arenie będzie walczył równie dobrze jak na wolności, z pewnością zachowa życie. Jestem przekonany, że w głębi ducha pozostanie Pwi i ucieknie, jak tylko nadarzy się sposobność. Powinniśmy stracić go bez zwłoki. - Schwytaliśmy go dwukrotnie, złapiemy i trzeci raz. - Myślę, że powinniśmy stracić go bez zwłoki. - Wyświadcz mi łaskę - poprosił Mahkawn, a lord Tantos popatrzył na niego z ukosa. - Doskonale - powiedział Tantos. - Wyświadczę ci tę łaskę, ale pod pewnymi warunkami. W czasie Święta Wiosny każesz mu walczyć, a rankiem, przed pierwszym pojedynkiem, weźmiesz młot i złamiesz mu oba kciuki. Mahkawn zmarszczył czoło. - Ależ nie będzie w stanie utrzymać broni! Jego ciosy będą pozbawione siły! - Tuli to kawał chłopa, wytrawny wojownik. Ktoś, kto potrafi przebić zbrój ę purpurowego rycerza, nie powinien być dopuszczony do walki na arenie bez handicapu, zgodzisz się ze mną? - Wedle twej woli, panie - powiedział Mahkawn myśląc, że większą łaską byłoby jednak natychmiastowe pozbawienie Tulla życia. Tantos zamknął księgi. - Dobrze się sprawiłeś, ale boję się, że to wszystko pójdzie na marne. - Wstał i podszedł do okna wychodzącego na północ. W ciemnej hali rozświetlanej j edynie przez ogień buzujący na kominku, skóra na jego twarzy pobłyskiwała czerwono. - W ciągu ostatnich miesięcy dotarły do nas liczne raporty o białych wężach w lodzie, atakujących naszych obywateli. Ty sam zosta- 200 łeś zaatakowany przez kreatory. Musieliśmy wycofać Ród Klingi z północnych rubieży Dziczy. W południowym Craalu tysiące ludzi umiera po wypiciu wody z dziwnymi pasożytami. Wkrótce musimy odeprzeć atak kreatorów. - Poprowadzę armię, panie - poprosił Mahkawn z nadzieją, że po raz drugi zostanie wyróżniony. Tantos gapił się przez okno. - Nie możemy zaatakować kreatorów, dopóki nie wiemy, gdzie je znaleźć. Wysyłają szare ptaki, żeby obserwowały mury naszego miasta. Kazałem kilku rycerzom przygotować się do tego, by na saniach poduszkowych udali się za ptakami, które wrócą przecież do kreatorówjak pszczoły wracajądo ula. Mamy nadziejęw ciągu kilku tygodni dowiedzieć się, gdzie przeprowadzić polowanie. Znajdziesz się w szeregach sił szturmowych, ale to ja będę dowodzić. - Jak sobie życzysz, panie - odpowiedział Mahkawn. Otrzymał pozwolenie na odejście. Gdy wychodził z pałacu słońce stało nisko nad śnieżnymi polami, z ust wydobywała mu się para. Pomyślał o obiedzie. Zimno sprawiało, że odnawiał się artretyzm w jego prawym barku. Wpadł w ponury nastrój. „Zostałem pokonany," myślał. Miał nadzieję, że kampania w Dziczy, kampania, którą przygotowywał od ponad piętnastu lat, będzie jego ostatnią. Ale wyszło na to, że spiski kreatorów odebrały mu zaszczyty i prawo do życia w pokoju. Nawet Atherkula z tym swoim jęzorem zdołał go pokonać, przekonując Tantosao konieczności odebrania życia Tullowi. Pomyślał przelotnie o Tullu, o jego domku w Smilodon Bay, o prostych przyjemnościach życia rodzinnego. Mahkawna dobijała świadomość, że ten styl życia jest przed nim zamknięty. Pomyślał o swojej faworycie, Pirazsze, o jej domku z kamienia, o kwea godzin, które razem spędzili. Już od miesięcy się z nią nie parzył. Myślał z tęsknotą ojej złotych oczach, pomarańczowych, przetykanych srebrem włosach, obwisłych piersiach z ciemnymi sutkami, które wykarmiły jego dzieci. „Za długo byłem na morzu, za długo obywałem się bez seksu," powiedział do siebie. Poszedł do pociągu Trupiej Głowy. Potrzebował teraz Pirazhy bardziej niż jedzenia i picia, potrzebował słodkiego zapachu jej potu, uścisku jej ramion, smaku pocałunków, powolnej ekstazy wytrysku. Szybko przekonał się, że powinien się z nią sparzyć, ale jakiś głos wewnętrzny wyśmiał tę myśl: „Rodzi, ale obdarza cię tylko thrallami. Dlaczego nie znajdziesz sobie lepszej? A po- 201 za tym, co to za seks, kiedy jest w wieku, w którym nie rodzi się już dzieci?" Mahkawn odpowiedział sobie ze złością, jakby się bronił: „Tak czy inaczej będę się parzył z thrallką. Zasłużyłem sobie na to." I poszedł do jej domu. Czuł się pokonany. Hukmowie opuścili na dobre nadmorskie góry i przez parę dni spędzali miło czas na Płaskowyżu Mamucim. Nad równiną wznosiły się błyszczące Góry Smoczego Grzbietu. Z każdym krokiem zdawały się przybliżać. Nocami Darrissea często zatrzymywała się i patrzyła za siebie. Wielkie stado mamutów rozciągało się na mile, jak czarne perły rozsiane na kremowej satynie. W górach nie mogła zobaczyć, jak wielka była armia Hukmów. Białe węże nie zaatakowały ich. Phylomon przypuszczał, że powstrzymało je dudnienie mamucich nóg. Bywało, że w nocy tysiąc Hukmówjednocześnie wyjmowało swoje ogromne flety i przygrywało do marszu. Melodie brzmiały w uchu Darrissei płynnie - świst wiatru, bębnienie deszczu, łkanie kobiety tęskniącej za mężczyzną. Hukmowie nie grali muzyki ludzi. Nie były to wibrujące, taneczne tony, melodie nie nadawały się też do śpiewania. Darrissea z początku sądziła, że są to improwizacje. Ale wkrótce stwierdziła, że Hukmowie grają w zespole, długie flety z trzciny brzmiały w harmonii z głębokimi basami. W ciągu podróży nie słyszała dwa razy tej samej melodii. Czasem, gdy patrzyła wczesnym rankiem na Hukmów, widziała jak te włochate olbrzymy stoją lub siedzą pod drzewami albo zaganiają w stado swoje mamuty. Słyszała wtedy w głowie ich muzykę. Chwilami zdawało się jej, że jest w stanie wyobrazić sobie, jak to jest być Hukmem, stworzeniem otwartych przestrzeni, żyjącym z dala od cywilizacji, przeżuwającym w spokoju liście, w aureoli bzykających wokół głowy much. Czasem, gdy podchodzili do zamarzniętej rzeki, Hukmowie rozłupywali lód i nurkowali w zimnej wodzie, baraszkując jak wydry. Para unosiła się z ich szerokich nozdrzy, a w ich muzyce Darrissea wychwytywała nuty radości i świętowania. Ale wieczorami widziała, jak kobiety Hukm ćwiczyły z wielkimi maczugami bojowymi, kręcąc nimi młynka i okładając się nimi z szybkością, o którą trudno byłoby podejrzewać te niedźwiedziowate stwory. Nawet w czasie ćwiczeń walczyły jak berserkierzy i krew często barwiła biały śnieg na czerwono. A przy tym Hukmowie nie znali muzyki wojennej, nie grali marszów ani rozgrzewających rytmów. 202 Wyczuła, że zbliżająca się bitwa, że wieki spędzone na starciach z Rodem Klingi, były dla nich nadal czymś obcym, czymś narzuconym z zewnątrz, czymś, czego nigdy tak naprawdę nie zrozumieją. Darrisseanie znała języka migowego Hukmów, ale pewnego dnia rozmawiała o tym z Favą. - Masz rację - powiedziała Fava. - Nawet po stuleciach walk z Rodem Klingi Hukmowie nie znają słowa określającego wojnę. Wieczorami, po ćwiczeniach szermierczych, Darrissea i Stavan często rozmawiali ze sobą. Ciągnęło ją do niego, lecz odczuwała przy tym poczucie winy. Nocami, w trakcie marszów, patrzyła na plecy Favy jadącej przed nią na mamucie i rozmawiającą na migi z Hukmami. Wiedziała, że Fava czuje się samotnie. Nie miała z kim porozmawiać. Okanjara szli w pewnym oddaleniu od nich, toteż w pobliżu nie było ani jednego neandertalczyka. Phylomon trzymał się na uboczu, zajęty własnymi myślami, a tych kilku dziwnych ludzi w o-bozie przebywało wyłącznie razem. Fava zdana była tylko na Dar-risseę i Stavana. Próby podtrzymania konwersacji z Favą czynione przez Stavana pozostawały zawsze bardzo powierzchowne. Nie znał języka Pwi, a angielszczyzna Favy brzmiała koszmarnie, nacechowana głębokim nosowym akcentem i skróconymi głoskami. Minął niecały tydzień. Darrissea pewnej nocy jechała obok Favy. - Dziękuję - powiedziała do niej Fava. - Za co? - zapytała Darrissea. - Za to, że jesteś moją przyjaciółką, za to, że jesteś blisko, kiedy chcę porozmawiać. Darrissea poczuła skurcz w gardle. - Miło mi z tobą przebywać. - Wiem, że wolałabyś spędzać czas ze Stavanem - odparła Fava. -Oczy ci błyszczą, kiedy jesteś obok niego. Myślę, że powinnaś poświęcać mu więcej czasu. - Nie sprawi ci to przykrości? - Kiedy będzie mi bardzo przykro, domyśle się, gdzie cię znaleźć. Darrissea przyhamowała bieg mamuta i zrównała się ze Stava-nem. Czuła się tak, j akby w j ej życiu zaszła nagle wielka zmiana. Tej nocy, kiedy zatrzymali się na krótki wypoczynek, Stavan poprosił ją, żebyjechała razem z nim na jednym mamucie. Obejmowałjąramio-nami, ogrzewając jej plecy ciepłem swego ciała. Porośnięty rzadkimi włosami podbródek oparł o jej ramię. Przytulał się, jakby od dawna byli kochankami. Ale mówił niewiele. 203 - Powiedz mi o sobie więcej - poprosiła Darrissea. -Nie wiem nawet, jak się nazywasz. - Chyba Toucher. - Chyba? - Ja... doprawdy, nie wiem. Mój ojciec nosił nazwisko Toucher. Myślę więc, że jest to i moje nazwisko. Darrissea odwróciła głowę, spojrzała w jego żółte oczy, żeby sprawdzić, czy mówi prawdę. Uznała, że rzeczywiście nie zna swojego nazwiska. - To jasne, że twoje nazwisko brzmi Toucher. Stavan pokiwał w zamyśleniu głową, jakby właśnie zdał sobie z czegoś sprawę. - Skąd jesteś? - Z północy - odparł. - Z gór. - Co? Nie z miasta? - Nie. Mieszkaliśmy w górach. Mój ojciec jest traperem. Rzeźbi też w kości słoniowej. - A twoja matka? Jest Pwi? Nie wyglądał na Pwi, lecz zachowywał się tak, jak gdyby pochodził z tego gatunku. - Nie, ona... Zadajesz za dużo pytań. - Przepraszam - powiedziała Darrissea. - Chciałam cię tylko poznać. Chcę wiedzieć o tobie wszystko. - Pragnę ciebie - wyszeptał z dziką żądzą. - Wystarczy, żebyś to wiedziała. Noc była zimna, ale Darrissea zaczęła się pocić. Odchyliła się do tyłu i pocałowała go. Wargi i język Stavana miały słodki smak, słodszy niż innych mężczyzn, prawie wyczuwała na nich posmak miodu. Pocałowała go mocniej, przekręciła się tak, że prawą piersią przylgnęła do jego torsu. Drugi pocałunek trwał długo. W żadnym ze swych poematów miłosnych Darrissea nie zawarła tyle pasji, jak w tym pocałunku. Przez całe życie wyobrażała sobie, że po raz pierwszy będzie się kochać godzinami i w trakcie miłosnego aktu ułoży poemat. Ale teraz, kiedy całowała Stavana i czuła przy sobie jego napięte ciało, jej plany okazały się romantyczna bzdurą. Wiedziała, że rano mu się odda. 204 Przed świtem Hukmowie zatrzymali się- Fava powiedziała Dar-rissei, że zwiadowcy napotkali następną karawanę Rodu Klingi. Dar-rissea rozbijała obóz, podczas gdy Hukmowie przygotowywali się do ataku. Zjedli śniadanie. Po wzejściu słońca Darrissea stanęła przy ognisku, żeby się ogrzać. Pozwalała, by dym pieścił jej twarz. Stavan podpełzł od tyłu i otulił ją wełnianym kocem, tak obszernym, że starczył dla dwojga. - Dziękuję, że ogrzewałeś mnie w nocy - powiedziała Darrissea, a Stavan wyszeptał jej do ucha: - Jestem ciebie złakniony. Darrissea rozejrzała się. Większość Hukmów wyruszyła już do bitwy, Fava myła rondle śniegiem, a Phylomon pojechał z wojownikami. Dwieście jardów dalej dziwni ludzie rozbili sobie obóz, jedyny w polu widzenia. - Gdzie? - zapytała Darrissea czując, jak mocno bije jej serce. Stavan wskazał j ar. - Chodźmy za wzgórze, będziemy sami. Ręka w rękę poszli w górę wąską ścieżką. Znaleźli wreszcie zagłębienie między pokrytymi śniegiem skałami. - Ja... ja nigdy tego nie robiłam - powiedziała Darrissea, gdy przygotowywał legowisko. - W porządku - odparł Stavan i pocałował ją. Był to długi, słodki pocałunek. Czuła, jak płoną jej policzki. Stała jak sparaliżowana, chciała, by to nigdy się nie skończyło. Czuła, że otwiera się przed nią niebo. Stavan rozłożył na ziemi swój płaszcz, wyciągnął nóż i położył go na śniegu. Potem zaczął jąrozbierać, a ona poszukała klamry jego pasa i rozpięła ją. Całowali siei powoli rozbierali. Darrissea zamknęła oczy i rozkoszowała się chwilą. Gdy już byli nadzy, Stavan ostrożnie pomógł się jej położyć. Na śniegu zachrzęściły czyjeś kroki, zbliżały się do nich. Darrissea pomyślała, że to Fava ich szuka. Stavan przestał ją całować, zaniepokojony podniósł głowę. Darrissea zachowała milczenie. Miała nadzieję, że Fava przejdzie obok. Kroki zatrzymały się tuż za skałami. Darrissea nasłuchiwała przez chwilę. Niczego nie usłyszała i pomyślała, że intruz już odszedł. Potem pokazała się dziewczyna, jedna z nowo przybyłych do obozowiska. Znaleziono jązaledwie trzy noce wcześniej. Była człowiekiem o imieniu Allon Tech. Miała bladą karnację i blond włosy. 205 Oglądała się za siebie, jakby sprawdzając ścieżkę. Wargi miała pełne i wypukłe. Spojrzała prosto na nich. - Och, już nie śpicie - powiedziała. - Tak - odparł Stavan. Allon unikała jego wzroku, jakby speszona. Darrissea pomyślała, że dziewczyna jest złodziejką, bo najwyraźniej sprawdzała, czy ktoś nie widział, jak podchodzi do skał. - Czego chcesz? - zapytał Stavan. Darrissea próbowała się wygrzebać spod niego. - Co robisz? - Allon zadała to pytanie obojętnym głosem, jakby chciała się dowiedzieć, czy już jadł obiad. - A co cię to obchodzi? - odparł Stavan. Gapiła się na niego wzrokiem niewiniątka, jak gdyby nie rozumiała jego słów. - Ja... ja chciałam - powiedziała do Stavana - myślałam, że moglibyśmy się podzielić... Stavan podniósł się trochę z Darrissei, w sam raz tyle, żeby popatrzeć Allon w oczy. Dziewczyna miała dziwny wyraz twarzy, nie patrzyła na nich, oczy utkwiła w dal. Darrissea nagle zrozumiała, że dziewczyna jest szalona, prawdopodobnie niebezpieczna. - Odejdź - powiedział Stavan. - Nie mam nic dla ciebie. - Inni też tego chcą - odparła Allon. Wydała dziwny, jękliwy dźwięk, jak popiskiwanie szczeniaka i podeszła bliżej. Ciężko oddychała, piersi jej falowały. Stavan schwycił za nóż, mięśnie mu się napięły. Darrissea wyczuła potężną siłę jego ramion. - Odejdź, natychmiast! - Och, och - jęknęła Allon. Odwróciła się i rzuciła im nienawistne spojrzenie przez ramię. Darrissea wyswobodziła się z uścisku Stavana i patrzyła jak dziewczyna odchodzi. - Co tu się dzieje? - zapytała z bijącym sercem. - Przysięgam, że nie mam pojęcia - powiedział Stavan. Allon właśnie weszła na szczyt wzgórza, gdy pojawili się na mamutach Phylomon i Fava. Darrissea zaczęła naciągać ubranie, gdy się zbliżyli, wstała. Stavan był nagi, otulony w koc. Nachmurzył się na widok intruzów. Phylomon popatrzył na nich z wysokości mamuciego grzbietu. Nie potępiał ich ani nie pochwalał. - Atak się nie udał. Rycerze Klingi wznieśli alarm, więc straciliśmy element zaskoczenia. Ale zanim karawana wycofała się, wzię- 206 liśmy trochę jeńców - kapitana smoka i dwóch smilodońskich lan-sjerów. W nocy ich przesłucham. - To dobrze - powiedziała Darrissea. - A teraz - rzekł Phylomon - chciałbym, żebyś zabrała się ze mną i z Favą. Mam ci coś do pokazania. - Teraz? - Tak. Spojrzała mu w oczy, żeby sprawdzić, czy nie kieruje nim zazdrość. Podeszła do mamuta, podskoczyła z rozbiegu i schwyciła za włosie z lewej strony zadu, wspięła się na garbaty grzbiet zwierzęcia i usiadła za Favą, trzymając ją w talii. Phylomon kopnął piętami uszy mamuta i pojechali przez obóz na północ. Allon stała w towarzystwie swoich przyjaciół. Sześcioro obcych patrzyło jak Darrissea odjeżdża. - Przestańcie się na mnie gapić, wy mutanci - krzyknęła Darrissea - bo wezmę nóż i poszatkuję wasze zmutowane dupska! Ale obcy nie przestali patrzeć na nią. Phylomon, Fava i Darrissea jechali truchtem przez dwie godziny. Dojechali do zamarzniętego jeziorka, mamut przedarł się przez kępę krzaków, wreszcie dotarli do skałek. Były to cztery pionowe monolity, wysokie na kilkanaście stóp. Leżała na nich płaska kamienna płyta, tworząc rodzaj małej zagrody. Zsiedli z mamuta. - Co to za miejsce? - zapytała Darrissea. - Osiemset lat temu wznieśliśmy tutaj stos pogrzebowy dla The-rona Majora. Tu, pod naszymi stopami, pogrzebane są jego kości. Sądzę, że powinniśmy podejść i oddać mu hołd. Fava i Darrissea uklęknęły na ziemi. Theron Major był pierwszym człowiekiem, Gwiezdnym Żeglarzem, który zaczął uczyć Pwi, był mężem pokoju i pierwszym, którego zastrzelili Panowie Niewolników. Darrissea zastanawiała się, co by Theron powiedział, gdyby dowiedział się, że w samym Smilodon Bay znano go tak dobrze, że jego imię nosiło kilkunastu mężczyzn. - Znałeś go? - zapytała Fava. - Bardzo dobrze - odpowiedział Phylomon. - Byłem młody, kiedy Theron prowadził szkołę w South Bay. Dotarły do nas pogłoski, że Gwiezdni Żeglarze biorą niewolników. W Bashevgo zobaczyliśmy, że wielu Pwi jest w niewoli. Pracowali jako chłopi, górnicy, robotnicy. Theron próbował namówić tamtejszych Gwiezdnych Żeglarzy, żeby uwolnili Pwi. Myśleliśmy, że nam się udało, ale łowcy niewolników zastawili tutaj na nas pułapkę i zamordowali Therona. 207 - Czy wtedy zmierzałeś do Bashevgo tą samą drogą? - Tak - wyszeptał Phylomon. Wyszedł z kamiennej zagrody, spojrzał w niebo. Na niebie świecił Czerwony Próbnik, nawet w świetle dnia widoczny jako białe ostrze. - Jestem skazany na to, żeby ciągle podróżować tymi samymi drogami - wymruczał Phylomon. - Jak to? - zapytała Darrissea. - Tamtego lata jechałem zTheronem przez te same równiny. Potem nauczyłem się polować w ciemnościach na handlarzy niewolników. Trzysta sześćdziesiąt lat temu szedłem tędy, wiodąc Ter-razina Smokoluba do naszej pierwszej bitwy na północnym skraju Płaskowyżu Mamuciego. I teraz znów idę do Bashevgo. To jest jak wielkie kosmiczne polowanie, jak nie kończąca się bitwa między enonami. - Enonami? - zdziwiła się Darrissea. - To stary termin - rzekł Phylomon. - Koncepcja zapożyczona od Erydańczyków. - Wskazał głową w niebo, na Czerwony Próbnik. - Enony to przeciwstawne, zwalczające się siły. Żadna z nich nie może zwyciężyć, zdominować. Można by pomyśleć, że Erydań-czycy, ze swoimi komunalnymi umysłami znajdą raczej konsensus w takich sprawach jak sprawiedliwość i łaska, dobro i zło. Ale nie uczynili tego. Widzą wszechświat jako współzawodniczące przeciwieństwa zwane enonami. We wszechświecie fizycznym enony występują pod postacią materii i antymaterii, stworzenia i chaosu. Wydaje się, że toczą bitwę, ale ich siły przez cały czas są równe. Tak widzę Ród Klingi. Ja i oni jesteśmy enonami. Walczę z nimi, kładę trupem, a oni zawsze kontratakują, jakby istnieli tylko po to, by brukać mój miecz krwią. Tak czy inaczej - dodał Phylomon - bierzmy się do pracy. Ponad trzysta lat temu ukryłem tu trochę broni. Teraz muszę ją wykopać. Gdybym zginął, będziecie wiedziały, co macie do dyspozycji. Phylomon wszedł pomiędzy krzaki, położył rękę na wielkim głazie, potem kazał Darrissei i Favie położyć dłonie obok jego dłoni. Obie kobiety wypowiedziały swoje imiona. Na końcu uczynił to Phylomon. Głaz rozpadł się w chmurę pyłu. Ukazała się wielka kamienna skrzynia. Mamut, stojący o kilka jardów obok, zatrąbił. Darrissea odskoczyła, Fava poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła. Phylomon przemówił do skrzyni po angielsku: - Open. - Wieko odsunęło się, ukazując dziwne urządzenia. Były tam pręty, medalio- 208 ny, dziwne strzelby. Ze skrzyni unosił się zapach zgnilizny, jak z dawno nie używanej spiżarni. Przerażona Fava odsunęła się o kilkanaście jardów. Przez chwilę Phylomon przyglądał się uważnie wielkiemu pudłu, wreszcie wyciągnął z niego mały, czarny sześcian i połknął go. - Co to jest?-zapytała Darrissea. - Broń, która pozostanie ukryta w moim żołądku do czasu, gdy będę jej potrzebował- odparł. Wyciągnął osiem białych prętów i jeden niebieski. Wyglądały jak długie rury. Dał po trzy Favie i Dar-rissei. - Nie miały przeznaczenia jako broń - rzekł łagodnie. - Na początku, gdy nasi praprzodkowie dokonywali terraformacji Anee, planeta była bardzo niestabilna. Był to po prostu wielki księżyc krążący wokół gazowego giganta. Podlegał ogromnym napięciom grawitacyjnym, które wywoływały aktywność wulkaniczną, trzęsienia ziemi i pływy o potwornej sile. Napięcia okazały się niezbędne, żeby planeta mogła wytworzyć atmosferę, ale stały się także niewygodne. Użyliśmy zatem prętów rezonansu harmonicznego - podniósł laski do góry - żeby wywoływać trzęsienia ziemi i odciążyć płyty tektoniczne. Potem mogliśmy zbudować nasze miasta. - Phylomon popatrzył na obie kobiety i zdał sobie sprawę, że go nie rozumieją. - Kiedy dotrzemy do Bashevgo, może się okazać, że będziemy musieli dokonać wyłomu w murach miasta. W tym celu musicie wsadzić pręty w mur i przekręcić je. Wsadźcie białe jako pierwsze, a na koniec, niebieski. W ciągu kilku minut mury zaczną się trząść. - To powoduje trzęsienia ziemi? - zapytała Fava z szeroko rozwartymi oczami. Phylomon przytaknął. - Bashevgo stoi na stabilnym gruncie. Nie wiem dokładnie, jakich zniszczeń możemy tam dokonać. Ale jeśli chodzi o inne miasta - na przykład Greenstone, które leży bliżej linii uskoku - moglibyśmy obrócić w perzynę całą okolicę. Fava położyła swoje pręty na ziemi, jakby się ich bała. Phylomon sięgnął do skrzyni i wyjął inne przedmioty - pięć strzelb, połowę z tych, które były w środku. - A więc, niewiele zostało -mruknął i podałje Favie. Nie chciała ich dotknąć. - To zła broń - powiedziała. - Czuję, że nie są przyjazne. - Daję ci przenośne działka laserowe, a ty odmawiasz? Co masz zamiar zrobić? Pokonać Ród Klingi dzidami i mieczami? 13 - Ścieżka bohatera 209 - Jeśli będę musiała - powiedziała Fava, ale Darrissea wzięła broń. Trzymała je jak naręcze drewna. Phylomon przez chwilę patrzył na Favę. - Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć. Może uda mi się znaleźć dla ciebie jakąś przyjazną broń. Wyciągnął lśniący łuk ze srebra zaopatrzony w gałki na obu końcach. - To wygląda przyjaźnie - ucieszyła się Fava. - Nie, będzie nam potrzebny allozaur, żeby z tego skorzystać. To wędzidło używane do kierowania allozaurem. Przymocowuje się to do mózgu zwierzęcia, a kiedy wypowiadasz komendy, urządzenie tłumaczy je na impulsy, na które allozaur reaguje. Kiedy byłem młody, zwykliśmy sprowadzać allozaury z Gorącego Lądu i urządzać wyścigi. Panowie Niewolników każą swoim kapitanom ujeżdżać allozaury. Wyciągnął trzy kawałki zielonej skóry szerokiej na dwa cale i długiej na stopę. Były suche i szorstkie. Obejrzał je dokładnie ze wszystkich stron. - Co to? - zapytała Darrissea. To czepce skóry symbiontycznej zdjętej ze zmarłych Gwiezdnych Żeglarzy. Niestety, nie były dostępne, gdy żyła moja pierwsza żona. Pojawiły się dopiero po Wojnie Talentu, kiedy zginęli Gwiezdni Żeglarze. Widzicie, czasem ciało jest tak zniszczone, że nawet sym-biont nie potrafi go zregenerować. Czepiec oddziela się i symbiont czeka, aż będzie się mógł zagnieździć na nowym żywicielu. Chcecie nosić taką skórę jak ja? - Phylomon popatrzył na Favę i Darrisseę, wyciągając w ich stronę skrawki niebieskiego materiału. - Musicie tylko naciąć sobie skórę i umieścić symbionta na ranie, żeby mógł żywić się waszą krwią. Darrissei załomotało serce. Wiedziała, co Phylomonjej ofiarowuje - nieśmiertelności swojąmiłość. W jego oczach był ból i samotność. Pomyślała, że zazdrość, którą widziała na jego twarzy, gdy przyłapał ją ze Stavanem, to tylko złudzenie. Nagle zrozumiała, że Gwiezdny Żeglarz musi być bardzo samotny, żyjąc na wieki w klatce swojego ciała. W pewnym sensie, Phylomon nie żył, a tylko egzystował. - Nie - odparła Fava. Darrissea zwlekała z odpowiedzią, zastanawiała się. Samotność Phylomona nie powinna przecież mieć dla niej takiego znaczenia. Znalazła teraz Stavana. - Mądry wybór - powiedział Phylomon, kiedy nie sięgnęła po materiał. Uśmiechnął się do niej, a w jego błękitnych oczach było coś bardzo starego. - Ja też, gdybym mógł jeszcze raz wybierać, nie 210 zdecydowałbym się na takie życie. Gdy byłem młody, wkładaliśmy i zdejmowaliśmy symbionty tak, jak ty ubranie. Niestety, te dwa obumarły już i na nic się nie zdadzą. - Zmiął paski skóry w ręku. Za-chrzęściły jak plewy i rozwiały się na wietrze. Phylomon przeszukiwał stos futerałów, aż natknął się na skórzany tobołek rozmiarów bochenka chleba. Podniósł go, jak gdyby sprawdzał jego wagę w ręku, i popatrzył na Favę. Skórzany tłumoczek był niezgrabnie obwiązany, jakby ręką dziecka. Darrissea wyobraziła sobie, że w środku jest drewniana laleczka jakiejś dziewczynki. Gwiezdny Żeglarz podał tłumoczek Favie. - Chciałaś przyjaznej broni. To nie jest broń, ale jest przyjazne. Odwiążto. Fava próbowała ostrożnie rozpakować węzełek, lecz skórzane paski nie dały się rozwiązać i po prostu popękały. Skóra pachniała słodko, jakby kryła jakiś skarb. Wewnątrz była mała srebrna flaszka i piękna brosza z kości słoniowej z wyrzeźbionym tygrysem szablo-zębnym w skoku. - Słyszałaś o znikaczach, tych z mego ludu, którzy mogli stawać się „niewidzialni". Chcesz być taka sama? - Czy będę niewidzialna? - zapytała Fava. - Nie - odparł Phylomon. - Znikacz zakłóca czas. Wywołuje wokół ciebie silne pole energetyczne zakrzywiające czas. Otaczający cię ludzie żyją w naszym strumieniu czasu, a ty żyjesz szybciej. - Nie rozumiem - powiedziała Fava. - Co się ze mną stanie? Czy zawsze już będę żyła w przyspieszeniu? - Kiedy uaktywnisz znikacz, czas wokół ciebie jak gdyby zwolni bieg, a ty będziesz poruszała się szybko. Powietrze zgęstnieje i będzie stawiać opór jak woda. Prawdopodobnie to cię wystraszy, ale dopóki będziesz poruszała się powoli i oddychała głęboko, nic ci się nie stanie. Reszta świata postarzeje się o trzy sekundy, a ty będziesz miała pięć minut do dyspozycji. Możesz uniknąć niebezpieczeństwa albo przejść nie zauważona przez otwarte pole. Możesz chodzić tak szybko po wodzie, że nie utoniesz. Albo możesz zabijać wrogów. W ten sposób Gwiezdni Żeglarze nazywani, podobnie jak urządzenie, znikaczami, wypełniali misje szpiegowskie. Sądzę, że skoro już jesteś przebrana za rycerza Klingi, będzie z ciebie dobry znikacz. Fava pokiwała bezmyślnie głową. Phylomon otworzył flaszkę i kazałjej napić sięzniej, potem przypiął do jej płaszcza medalion. - Płyn z flaszki potrzebuje dwóch dni, żeby wniknąć w komórki twojego ciała. Potem możesz uaktywnić znikacz, mocno ściskając 211 medalion między dwoma palcami. Ale pamiętaj, że medalion potrzebuje dużej porcji energii, którą gromadzi z promieniowania. - Światło słońca? - Nie. To promieniowanie omiata nasz świat za dnia i w nocy, nie zwalnia nawet wtedy, gdy przenika przez planetę. Znikacz zbiera energię cząsteczek promieniowania. Ładowanie trwa kilka godzin. Musisz korzystać z tego urządzenia rzadko i opierać się na własnym rozsądku. Phylomon wyciągnął ze skrzyni kilka wielkich białych talerzy i jeden mały, czarny. - Miny lewitacyjne - powiedział, wyjął nóż, rozkroił sobie lewe ramię i włożył małą czarną minę do nacięcia. Symbiont natychmiast zasklepił ranę ukrywając broń. Kobiety patrzyły na to z obrzydzeniem. - Mam ze sobą więcej oręża niż wam się wydaje - powiedział Phylomon. - Idziemy teraz do walki i właśnie tego potrzebuję. Po raz ostatni spojrzał na skrzynię i powiedział: - Zamknij się. Wielki kamień zasunął się z trzaskiem. - Schowaj się - wydał następny rozkaz - i wokół nich uniosła się chmura pyłu, okrywając głaz jak rój owadów. Gdy operacja się skończyła, przed nimi stał wielki obsydianowy głaz nakrapiany purpurowymi i żółtymi porostami. Zwyczajny kawał skały, tyle że nie było na nim śniegu. Phylomon usiadł i objaśnił dziewczynom, jak używać broni. Kiedy skończył, Fava siedziałajak skamieniała. - Trzeba będzie wiele zapamiętać - powiedziała z westchnieniem. - Ułatwię ci to - odrzekł Phylomon. - W celu przemiany ulotnych myśli w trwałe, twój mózg musi za pomocą energii elektrycznej przetworzyć DNA. Cały proces trwa około pół godziny. W trakcie podróży powrotnej posiedźcie spokojnie przez pół godziny i przemyślcie to, co wam powiedziałem, powtarzając w pamięci każdą czynność. Jeśli uda się wam skoncentrować na pół godziny, to nawet na starość będziecie w stanie przypomnieć sobie to, o czym wam mówiłem. Darrisseaniewiele zrozumiała, jeśli chodzi o elektryczność i D-NA, ale wykuła na pamięć instrukcję, gdy wracali do obozu. O zachodzie słońca byli na miejscu. W obozie znaleźli trzy ciała rycerzy Klingi z uciętymi głowami wiszące za nogi na nagich drzewach. 212 Phylomon zastanawiał się na głos, czy to Hukmowie dokonali masakry i postanowił dokładnie zbadać całą rzecz. Na ziemi nie było śladów krwi, ale obok stał zakrwawiony garnek. Darrissea popatrzyła na posokę barwiącą zdeptany śnieg. Wszystkie ślady pozostawili ludzie - wielki palec u nogi był wyprostowany, a nie wygięty do środka jak u neandertalczyków. Phylomon obudził kilkunastu Hukmów śpiących w położonym opodal obozowisku. Potem zwrócił uwagę na grupkę sześciorga obcych. Nie spali, ale żadne z nich nie patrzyło w stronę Phylomona, który odciął trupy z gałęzi. Podniósł zakrwawiony garnek. Wokół jego brzegu były ślady - odciski warg. - Czy ktoś pił tę krew? - zapytała Fava. Phylomon wysunął lekko miecz z pochwy i poszedł z garnkiem do grupki obcych. Słońce zachodziło za górami. Darrissea i Fava wzięły do rąk strzelby i poszły za Phylomonem. - Kim jesteście? - zapytał Phylomon. Żadne z sześciorga obcych nie spojrzało na niego. - Dlaczego kreatory was tu przysłały? Piękna blondynka Allon skoczyła na niebieskoskórego. Przeleciała prawie dwadzieścia stóp, jakby płynęła w powietrzu. Phylomon zrobił unik i machnął mieczem nad głową. Krew wylała się z jej rozciętego żołądka jak z worka. Pozostała piątka zaczęła uciekać. Wszystko stało się tak szybko, że ani Darrissea, ani Fava nie zdążyły wystrzelić, ale Phylomon zawył jak Hukm i w kilka chwil Hukmowie wybiegli ze swego obozowiska i walili uciekających wielkimi maczugami. Podczas ucieczki obcy przeskakiwali nad głowami szarżujących Hukmów, skręcali i wyginali się w powietrzu, żeby uniknąć śmiertelnych ciosów. Jeden z tych dziwaków wylądował na barkach wielkiej kobiety Hukm, wysokiej prawie na dziesięć stóp. Uderzył ją w ciemię, rozrywając skórę i uchwycił się karku. Hukmowie ryknęli z wściekłości i podbiegli do zaatakowanej. Nagle spoza ośnieżonych wzgórz rozległ się ryk tysiąca Hukmów. Giganty biegały po okolicznych krzakach. Szybko złapały dwóch obcych i zaczęły okładać ich ciała maczugami. Dwóch innych kontynuowało ucieczkę. Darrissea przyglądała się działaniom Hukmów. Obcy nie mieli szans. Phylomon schwytał kobietę, młodą brunetkę o pełnych kształtach, i przygwoździł ją do ziemi, ale muskułyjej ramion napięły się jak stalowe liny i wyrwała się z uścisku. Darrissea patrzyła jak sym-biont Gwiezdnego Żeglarza wyzwolił oślepiające wyładowanie elek- 213 tryczne. Dziewczyna dostała skurczu mięśni. Podskoczyła i padła twarzą na śnieg. Hukmowie otoczyli walczącą parę. Wielkie białe samice z dyndającymi piersiami wzniosły maczugi, wygrażając i porykując. Brązowe oczy miały rozszerzone, pełne dzikości i podniecenia. Darrissea przestraszyła się, że powodowane żądzą krwi mogą przyskoczyć do Phylomona i zmiażdżyć go ciosami. Ich pełne furii oczy były bardziej zatrważające niż ryk niosący się echem nad wzgórzami. Darrisseę fascynował uśmiech Hukmów: był to znak, że powstrzymują agresję. Phylomon skoczył na powaloną kobietę i mocno ją przytrzymał. - Odpowiadaj! -krzyknął.-Kimjesteś?-Przewróciłjąnaplecy. Darrissea zobaczyła, że twarz dziewczyny zmieniła się. Niepodobna już do twarzy człowieka, rysy miała zmącone, skórę ściśle przylegającą do czaszki. Mięśnie nadal skręcały się od szoku elektrycznego. Wyciągnęła ręce i głęboko zadrapała symbionta na plecach Phylomona. Darrissea była pewna, że taki cios wyrwałby normalnemu człowiekowi nerki. Twarz dziewczyny znów nabrała pełnych kształtów, policzki i czoło nadęły się jak balony. Phylomon wyciągnął miecz i wbił go przeciwniczce w szyję. Darrissea patrzyła, jak twarz leżącej znów się zapada. Zapadały się nawet jej duże piersi pod kurtką. - Zostaniemy tutaj na noc - powiedział zdyszany Phylomon. Przyniesiono ciała pozostałych czworga obcych. Otoczyły ich tysiące Hukmów. Phylomon popatrzył na Favę i Darrisseę. - Chcę przeprowadzić sekcję. Zobaczymy, co nas zaatakowało. To nie będzie przyjemny widok. Darrissea pokiwała głową i poszła do obozu schowanego w niewielkim zagłębieniu terenu otoczonym wierzbami. Śnieg był tam głęboki, a powietrze wydawało się mniej przesycone ciężką wonią futer. Hukmowie zaczęli się uspokajać. Z odległości wielu mil dobiegały ich pełne ciekawości porykiwania. Brzmiałyjak jakieś niesamowite, wieszcze głosy nocnych ptaków przygotowujących się do snu. W śniegu, oświetlony promieniami zachodzącego słońca, skulony w swoim śpiworze leżał Stavan. Darrissea popatrzyła na niego, na jego połyskujące włosy, na szlachetne rysy twarzy. Oddychał płytko, nieregularnie. Wiedziała, że nie śpi. - Stavan? -powiedziała. Przypominała sobie jego wargi, słodsze niż wargi zwyczajnego mężczyzny, jego mięśnie napinające się jak stalowe liny, przypominała sobie, jak położył obok siebie nóż, kiedy rankiem kładli się razem, nadzy, do łóżka. - Stavan? 214 Spojrzał na nią, uśmiechnął się, jakby dopiero co się obudził. Rozpostarł szeroko smukłe, umięśnione ramiona. Był nagi pod śpiworem. - Czy nadal jesteś mnie złakniony? - głos Darrissei brzmiał jak z oddali. Stavan patrzył w otwór lufy jej strzelby. Jego piękne, złote oczy otworzyły się bardzo szeroko. - Ja nie jestem taki jak tamci - wydyszał. - Kocham cię! Naprawdę cię kocham! Nie skrzywdziłbym cię. Po prostu byłem... - Głodny? - patrzyła mu przeciągle w oczy. Zachodzące słońce kładło się pozłotą na jego twarzy. Przełknął z trudem. - Odejdę, zostawię ciebie i twoich przyjaciół. Podaj mi nazwę jakiegoś miejsca, jakiegoś miasta, w którym mieszkajątwoi wrogowie i wskaż drogę. Mogę polować gdzie indziej. - Denai - powiedziała, wskazując podbródkiem w stronę gór. Stavan skinął głową i zaczął pakować śpiwór. Zapadała już noc, czekały go tygodnie marszu przez śnieżne bezdroża. Już wcześniej widziała głód w jego oczach, wiedziała, że bez jedzenia nie przeżyje. Był silny, Darrisseanie mogła pozwolić, żeby się do niej zbliżył. Poruszał się powoli, ciasno zwijał śpiwór, jakby rozważał tę samą myśl co ona. Kiedy odwrócił się i skoczył na nią, wystrzeliła prosto w jego krtań. Siła strzału odrzuciła go do tyłu. Legł na ziemi. Leżał w nienaturalnym bezruchu, nie oddychał, nawet nie drgnął. Darris- sea zdała sobie sprawę, że oddycha z trudem, że chce krzyczeć albo uciekać, lecz zmusiła się do pozostania. Zdawało się jej, że mija wieczność, kiedy patrzyła, jak Stavanowi kurczy się skóra na twarzy. Phylomon zapalił pochodnie, powtykał j e w śnieg, wziął nóż i zabrał się do sekcji ciała kobiety. Zaczął od góry - zdjął skórę z twarzy - tylko dlatego, że musiał od czegoś zacząć. Stwierdził, że tłuszcz wokół policzków zalegał tylko cienką warstwą, że tam, gdzie powinny znajdować się membrany ścięgien w policzkach i na skroniach, są wąskie rurki i worki powietrzne. Maleńkie gruczoły z feromonami ukryte były tuż za kanałami ślinowymi. Odkrył te gruczoły dopiero, gdy dotknął wydzielanego przez nie płynu i doznał erekcji. Mózg stworzenia był mniejszy niż mózg człowieka czy neandertalczyka. Po niecałej godzinie Phylomon odkrył coś dziwnego -w świetle pochodni włosy brunetki zaczęły przybierać kolor rudawy, 215 a skóra śmiertelnie zbielała. Phylomon wziął pochodnię i podszedł do innych zwłok. Stwierdził, że przybrały podobny odcień. Worki powietrzne i zdolność do zmiany kolorów oznaczała, że stwory musiały mieć duże zdolności adaptacyjne. Mogły wyglądać jak mężczyzna albo jak kobieta, może nawet jak człowiek albo neandertalczyk. Myślał: „Mogły stawać się sobowtórami i zajmować czyjeś miejsce." Wrócił do pierwszego ciała i naciął je głębiej. U góry gardła znalazł małą przetokę. Sądził, że prowadzi ona do worków powietrznych, ale wiodła w dół, wzdłuż przełyku do drugiego żołądka wypełnionego krwią. Stwierdził, że wątroba jest prze -rośnięta, a śledziona prawie w zaniku. Rozłupał kość udową i zobaczył, że w środku j est pusta, nie ma w niej szpiku, jak w kości ptaka. Przerwał sekcję, która trwała już kilka godzin. Poza tym robiło się ciemno. Czuł się niewyraźnie i samotnie, krojąc w nocy zwłoki. Kilkakrotnie umył ręce i nadal czuł się zbrukany. Położył się w śniegu. Patrzył w niebo. Cienka powłoka chmur zakrywała Drogę Mleczną. Jeden z Czerwonych Próbników mknął po niebie. Do tej chwili Phylomon był pewien, że kreatory chcą zniszczyć ludzkość, zmieść ją z powierzchni ziemi i zacząć od nowa. Teraz nie miał tej pewności. Kreatory wprowadzały nowe rasy drapieżników, nowe potworności, żeby przetrzebić ludzkość, ale wydawało mu się, że nie są to plagi, które mogłyby dokonać całkowitej zagłady. Phylomon leżał przez godzinę, przywoływał wspomnienia z młodości. Pomagał programować równania drapieżnik/ofiara, które mówiły kreatorom, kiedy mają wprowadzać nowe gatunki drapieżne do ekosystemu, albo kiedy populacja roślinożerców rozrosła się do tego stopnia, że zagraża lokalnej florze. Krystaliczne mózgi kreatorów mogły zawierać tylko te informacje. Ponadto były one zawalone kodami genetycznymi, wyrafinowanymi równaniami traktującymi o gatunkach roślinnych i zwierzęcych, i wzorami na rozwiązywanie problemów równowagi ekologicznej. Poza tym kreatory były całkiem głupie. Phylomon zastanawiał się, czy powstrzymują się przed całkowitym zniszczeniem ludzkości za pomocą jakiejś plagi, bo są za głupie, by uznać to za najlepsze rozwiązanie, czy też ich programatorzy wprowadzili zabezpieczenia przed taką ewentualnością? Po długich rozmyślaniach doszedł do wniosku, że druga możliwość jest bardziej prawdopodobna. Sam wprowadzał do ich mózgów wiele równań dotyczących problemów związanych z wyższymi ssakami - takimi jak wilki olbrzymie czy mastodontowce - ale zawsze 216 kontrola miała być sprawowana przez inne drapieżniki albo pasożyty. Zespół badawczy, który stworzył kreatory, musiał dojść do wniosku, że uczenie tych stworzeń posługiwania się bronią biologiczną byłoby niepraktyczne w tak skomplikowanym i kruchym ekosystemie. Była w tym doza czarnego humoru, że kreatory nie zniszczyły ludzkości tylko dlatego, że zostały po partacku zaplanowane. „Jeszcze trochę wysiłku i jak wspaniałe rezultaty mogliby osiągnąć ci konstruktorzy!" pomyślał Phylomon. Rozważał teraz sprawę krwiopijców. Dobrze je zaplanowano i wykonano. Ludzkość mogła uciec przed innymi drapieżnikami, mogła zagrzebać się w ziemi albo wejść na drzewa, ale te chciwe krwi stwory potrafiły polować na ludzi w każdej sytuacji, w najbardziej odległych i dobrze strzeżonych kryjówkach. Phylomon był dyktonem: urodził się z genetycznie wszczepionym słownikiem starożytnego języka Gwiezdnych Żeglarzy - angielskim. Znał wszystkie słowa tej mowy, ale nie używał ich, gdy rozmawiał ze zwyczajnymi ludźmi. Jego potomkowie, których krew zmieszała się przez stulecia z krwią neandertalczyków, zapomnieli wiele słów. Niektóre pozbawione były już zupełnie znaczenia. Tylko ci nieliczni, którzy mieli szczęście urodzić się przed wiekami z wszczepionym genetycznie słownikiem, mogli porozumiewać się z Phy-lomonem najego poziomie semantyki. Gdyby powiedział Darrissei, Favie albo Hukmom, co odkrył, nie byliby w stanie go zrozumieć: stwór, który nie ma własnej krwi i musi wysysać ją ze swoich ofiar. Przeprowadził pobieżną kalkulację: Wiadomo, że ścianki czerwonych krwinek rozkładają się po paru tygodniach krążenia w układzie krwionośnym. Zatem stwory musiałyby przyjmować pożywienie co najmniej raz na trzy tygodnie. Wyobraził sobie, jak rozchodzą się po kontynencie, przeszukują każde miasto w Craalu, starają się wejść do społeczności, czekają na czas sprzyjający zaatakowaniu miast od środka. Phylomon wymamrotał słowo określające wytwór kreatorów: wampir. Rozdziałll ZEW WOLNOŚCI W ciemnej celi pod ziemią Tuli miał wiele czasu na sny i wspomnienia. Siano rozłożone na zimnej, kamiennej podłodze śmierdziało nawozem, urynąi myszami. Zapach wiązał się ze wspomnie- 217 niem sprzątania stodoły, niegdyś, w Smilodon Bay. Pisk myszy w nocy przywodził na myśl dzieciństwo, ojca - Jenksa, który przykuwał go łańcuchem wjego izbie, kiedy groził ojcu, że ucieknie. Wtedy po nocach też słyszał myszy krzątające się po kuchni. Jedzenie dla więźniów było zimne - czerstwy chleb, gotowane ziemniaki nie odce-dzane z wody, aż stały się białe jak mleko. To z kolei przywoływało wspomnienie, jak w młodości doił krowy dla Hendemona Stronga. Białe mleko ciurkało do drewnianego szaflika. Kiedy dotarli do Bashevgo, rycerze Klingi wyprowadzili Tulla z brzucha okrętu na zalany jaskrawym światłem słonecznym pokład, kazali mu iść wraz z innymi, drżącemu z braku okrycia, po lodzie zatoki. Niedaleko siebie widział ludzi z miasteczka - karczmarza The-rona Scandala, matkę Favy, Zhopillę. Słyszał dobywający się spod lodu pomruk węża morskiego. Zwierzę pragnęło go uwolnić, lecz Tuli wysłał mu ostrzeżenie: - Jeszcze nie. Dookoła było zbyt wielu ludzi. Gdyby wąż rozbił lód, zginęliby niewinni Pwi. Ale wąż wiedział, że to ostatnia szansa. Tuli wyczuwał uczucia podwodnego potwora i nie mógł ich powściągnąć. Przeszedł po lodzie i pod łukiem bramy wiodącej do Bashevgo szybciej, niż by tego chciał. Ciekawscy thralle gromadzili się zewsząd wzdłuż ulic, żeby zobaczyć, jak wprowadza się ostatnich wolnych ludzi z Dziczy. Było jasne, że thralle żywią rozmaite uczucia. Niektóre stare kobiety Pwi płakały, widząc koniec pewnej epoki. Inni wiwatowali na cześć rycerzy Klingi idących po obu stronach pochodu jeńców. W końcu pojmani Pwi odprowadzeni zostali ulicą wiodącą pod górę, w stronę kapitelu, a trzech rycerzy skierowało Tulla w inną stronę. Miał nadzieję, że trafi do celi wraz z członkami rodziny lub przyjaciółmi, ale powiedziono go samego do celi ukrytej głęboko pod areną. Siedział tu i marzył, myślał o ostatniej rozmowie z Mahkawnem. Co chcesz osiągnąć w życiu? Po sześciu tygodniach zaczął śnić o wargach Favy, o tym, że śpi z nią pod niedźwiedzimi futrami w ich chacie. Chciał zbudować większy dom, a ponieważ nikt nie mógł zabronić mu marzeń, wyobraził sobie, że jego nowy dom będzie większy niż dom burmistrza. Marzył, że oswobodzi się i zacznie uczyć Wayana czytania i że pewnego dnia staną się poważaną rodziną jak niektórzy ludzie -królowie transportu morskiego albo farmerzy-dżentelmeni. Marzył o jedzeniu, o cytrynach i pomarańczach, które zimą wieziono statkami na północ, jesiennych winogronach prosto z winnicy, chlebie pszenicznym z masłem i miodem, marzył też o nowej odzieży. 218 Czego oczekujesz od życia? Czasem Tuli patrzył na swoje kciuki, na wielkie, niezgrabne kciuki neandertalczyka, które nie pozwalały mu operować małymi przedmiotami z precyzją, na jaką pozwalały ręce człowieka. Może uda mu się znaleźć doktora, który połamie kostki w wielkich paluchach Tulla, a potem jakoś tak je powykręca i przestawi, że będą funkcjonowały jak palce człowieka. W celi obok siedział młody, silny thrall o imieniu Khur. Był chętnym obiektem seksualnym dla swojej pani, kobiety rodzaju ludzkiego. Kiedy tamta wzięła sobie nowego kochanka, rzucił w rywala włócznią, przebijając mu nogę. - To było dobre - mówił. - Po prostu patrzyłem jak krwawi. Nie chciałem go zabić. Chciałem tylko zrobić mu krzywdę. - No i co dzięki temu osiągnąłeś? - zapytał pewnej nocy Tuli. -Prawdopodobnie zostaniesz zabity, a twoja pani i tak będzie miała tamtego jako kochanka. - To bez znaczenia-upierał się Khur. - Teraz wie, że jąkochm, że chcę dla niej umrzeć. Za każdym razem, gdy będzie uprawiała seks z innym mężczyzną, pomyśli o mnie. Zawsze będzie mnie pamiętać - chełpił się Khur, waląc się w klatkę piersiową i chodząc w tę i z powrotem po celi. - Chcesz umrzeć dla kogoś, kto cię nie kocha? - zapytał zaskoczony Tuli. - Chcesz, żeby poczuła się winna za to, co ci zrobiła? Wielka by to była strata, gdybyś znalazł sobie inną kochankę? Powiedz, co na tym zyskałeś? - Honor - odparł Khur prostując się i waląc się w piersi. Stał za kratami i uśmiechał się. - Ludzie oddadzą mi cześć i będą mnie pamiętać! Mnie - zwykłego niewolnika! A ja osiągnę swojązemstę. Moja pani nigdy nie będzie miała takiej radości z seksu, jaką ja jej dawałem! Tuli popatrzył w wielkie, przyjazne oczy Khura, popatrzył na jego łagodny uśmiech i zdał sobie sprawę, że nie rozumie thralli. Dla Khura, który nie miał niczego, ten okruch honoru i poważania był wszystkim, był wart śmierci. Tuli odwrócił się i pomyślał o tym, co utracił. Atherkula zastał go zatopionego w marzeniach. Czarownik nie nosił urzędowego stroju. Ubrany był w prostą, zieloną tunikę i czerwone spodnie. Na wierzch zarzucony miał długi skórzany płaszcz. Podszedł po cichu do drzwi celi i zobaczył, że Tuli uśmiecha się. 219 - Jesteś szaleńcem - powiedział Atherkula. - Żeby uśmiechać się będąc tutaj, pod ziemią! Jesteś wariatem bez wartości jako niewolnik. Nadajesz się tylko do selekcji. Tuli spojrzał na niego, uśmiechając się żartobliwie. - Czemu się tak uśmiechasz? - zdenerwował się Atherkula. - Próbowałeś kiedy sera z Mysiej Dziury? - zapytał Tuli. - Zimą ta okolica jest chłodna i mglista, prawie bagienna, stoi tam wiele obumarłych, pustych w środku drzew. Ludziska, którzy tam mieszkają, wkładają pęcherze z kozim mlekiem do tych dziupli i zostawiają je na zimę. Ser jest żółty i kremowy, bardzo pikantny. Powinieneś go spróbować, wierz mi. Atherkula popatrzył na niego ze zdziwieniem. - Marzysz o wolności, prawda? Widzisz, to ja ci ją odebrałem i ja mogę ci ją zwrócić. Mahkawn pragnie twego ucha, chce cię uczynić rycerzem Klingi, o ile ja wyrażę zgodę. Co mi dasz za swoją wolność? Tuli popatrzył starcowi w oczy, wytrzymał jego spojrzenie. - Powiem ci, czego chcę za twoją wolność - powiedział Atherkula. - W Rodzie Klingi jest pewien stary zwyczaj. Wybieramy dzieci, które mogłyby zostać rycerzami, dajemy im zwierzątka i czas, żeby je pokochały. Potem każemy im je zabić. Jeśli potrafią zabić rzecz, którą kochają znaczy to, że sągodni zostać rycerzami Klingi. Wiemy, że można im zaufać, że wykonają wszelkie rozkazy. Powiadam przeto: zaufam ci dopiero, gdy zabijesz kogoś, kogo kochasz. Ale kogo? Zdaje się, że ojciec i matka są ci obojętni. Więc może Fava? Złapaliśmyjąprzy Potoku Piżmoszczura. Spałem z nią ostatniej nocy. Jeśli zabijesz ją na arenie, rozważę, czy jesteś godny zostać rycerzem Klingi. Tuli zamknął oczy. - Nie masz zamiaru ze mną rozmawiać? - zapytał Atherkula. -W ogóle nie chcesz rozmawiać? Tuli nadal miał oczy zamknięte. Wiedział, że jeśli chce zrealizować swoje marzenia, będzie musiał zabijać. W Bashevgo i w Dziczy zabijał bez skrupułów, ale nigdy w ten sposób. Wyobraził sobie swój wymarzony dom, wielki kamienny dom w lesie - kremowy marmur i cedrowe wykładziny wewnątrz - tuż obok głębokiego stawu z pstrągami, nad którym zatrzymywałyby siej esieniąprzelatujące kaczki krzyżówki. Postanowił postawić sobie dom w wyobraźni. Zaplanować go, zbudować, kłaść kamień na kamieniu, kamień na kamieniu... 220 Natarcie na Bashevgo wyglądało inaczej niż Fava była zdolna sobie wyobrazić. Myślała, że będą szturmować miasto, brać je siłą, ale to nie był sposób Hukmów, a Phylomon wykorzystał partyzancką taktykę leśnych olbrzymów. Kazał szpiegom przez dziewięć dni obserwować miasto. W tym czasie często robiło się cieplej, powyżej zera, i lód topniał na morzu - ich jedynej drodze do Bashevgo. Phylomon wysłał Okanjara dwukrotnie na zwiady do miasta. W tym czasie Hukmowie schronili się w ukryciu na wzgórzach odległych o dziewięćdziesiąt mil. Fava wiedziała, że zbliża się czas natarcia, bo Hukmowie zaczęli wzmacniać swoje długie drewniane pały, obowiązując je kawałkami skóry, i malować je na biało, żeby nie odcinały się od śniegu. Phylomon nie mógł sobie pozwolić na to, żeby zaatakować o dowolnie wybranej porze. Musiało się to odbyć nocą, przy silnym mrozie i umiarkowanym przypływie. Silne przyciąganie Thora sprawiało, że przypływy na Anee często zmieniały poziom morza. Mogłoby to doprowadzić do skruszenia lodowej pokrywy przy brzegach. Phylomon mógł poważyć się na atak tylko przy silnym mrozie i umiarkowanym przypływie. Podzielił armię na siedem dywizji i kazał im zaatakować wybrane cele w mieście. Fava miała nadzieję, że będzie walczyła u boku Okanjara, w towarzystwie innych neandertalczyków, ale Phylomon wysłał ich ze strzelbami na północną stronę, żeby zajęli się koszarami rycerzy Klingi, gdzie z pewnością wywiąże się walka na broń palną. Phylomon postanowił, że sam poprowadzi natarcie, a to znaczyło, że Favai Darrissea pozostaną z Hukmami i tu użyją rezonatorów - do zburzenia miejskich murów od strony południowej -jeśli zajdzie taka potrzeba. Fava nawet nie domyślała się, jakie trudności strategicznej natury napotkają, planując nocny atak na milionowe miasto, w którym prawie połowa Rodu Klingi śpi pomiędzy niewolnikami, a nie w swoich koszarach. W noc natarcia niebo było bezchmurne i zimne, ale nad lodem zalegała warstwa mgły. Fava i Darrissea stały na skalnym występie oddalonym o jakieś pięć mil na południe od miasta. Patrzyły na łunę świateł nad Bashevgo. Thor właśnie zaszedł. Był to sygnał do ataku. Podnosząca się znad lodu mgła sprawiła, że widać było tylko dachy i wieże zatopione w morzu chmur. Fava widziała wielkąbiałąkopułę kapitolu i przylegające do niej pałace, ale wieżyczki dział laserowych na murach ukryte były przed jej wzrokiem. 221 Fava zatrzymała się i patrzyła jak Hukmowie zbiegają ze stoku na lód. Ich białe futra zniknęły w mlecznej mgle. Zawiązała na głowie białą przepaskę, żeby Hukmowie, gdy będą już w obrębie murów, nie wzięli ją za wojowniczkę Klingi. Wyciągnęła miecz, sprawdziła, czy jest ostry i wsunęła go na powrót do pochwy. Wystarczająco długo go ostrzyła. Phylomon, prowadzący szturm, zniknął we mgle. Fava nagle zapragnęła znaleźć się w jego towarzystwie. - Na co czekasz? - zapytała szorstkim głosem Darrissea. Fava pomyślała, że to ze strachu dziewczyna mówi tak chrapliwie. - Właśnie uświadomiłam sobie, że jestem głupia jak kijanka -odparła Fava. - My przecież naprawdę atakujemy Bashevgo! - Po to tu przybyłyśmy - rzekła Darrissea głosem twardziela. Fava obejrzała się za siebie. - Domyślam się, po co tu jesteśmy. Zmuszała się, by iść naprzód, lecz nogi miała jak z kamienia. Drżała. Lód dudnił od dźwięku biegnących stóp. - Zawsze byłam taka zhefasha, impulsywna jak kozica - powiedziała. - Skaczę do przodu bez względu na niebezpieczeństwo, żeby tylko nie zostać w tyle. - Nie idziesz do Bashevgo, żeby szukać niebezpieczeństw -powiedziała Darrissea. - Idziesz tam po swojego męża. Taki układ zawarłyśmy. Fava stała j eszcze przez chwilę bez ruchu. Wreszcie strach zaczął przez nią przepływać wielkimi falami, zaczęła szlochać. Starała się to opanować. Darrissea otoczyłającienkimi ramionami i przytuliła. - Wszystko będzie w porządku. Byłaś silna, gdy tego potrzebowałam; teraz ja będę silna, bo ty tego potrzebujesz, dobrze? Razem będziemy silniejsze niż z osobna. - Tchezza fae, niech tak będzie - odparła Fava. Darrissea nie ruszyła się, dopóki jej przyjaciółka płakała. Wreszcie Fava przestała szlochać, schwyciła Darrisseę za rękę i wyszeptała: - Jesteś dobrą przyjaciółką. Czy mogę mówić do ciebie siostro? - Tak. Myślę, że teraz powinnyśmy zostać siostrami - odparła Darrissea. Chwyciła Favę za ramię i szepnęła - Chodź. - Potem dodała łagodniejszym tonem: - Nie daj się zabić. Pamiętaj, że Tulla możemy znaleźć tylko wtedy, gdy wejdziemy pomiędzy rycerzy Klingi, a nie wtedy, gdy rzucimy się na nich od razu z mieczami. Fava pokiwała głową. Ruszyła pędem ze zbocza na zamarznięte morze. Kiedy dotarły na dół, usłyszały głuche dudnienie stóp na lo- 222 dzie. Całe miasto mknęło w mgle. Fava patrzyła na plecy Hukmów biegnących przed nią. Biegła, starając się dotrzymać im kroku, ale wkrótce straciła drogę w ciemnościach. Jakieś młode stworzenie zrównało się z nią w biegu. Wywarczało przyjazne powitanie. Fava nie widziała kto to, ale domyśliła się, że ma do czynienia z Owocowym Oddechem. Hukm złapała jąza ramię, poprowadziła po lodzie. Fava biegła na oślep, starała się ostrożnie stawiać kroki. Często potykała się jednak o ostre krawędzie lodu. Upadłaby już nie raz jak długa, gdyby Owocowy Oddech nie podtrzymywała jej. Zdawało się, że minęły godziny. Niebo zaczęło się nad nimi rozjaśniać. Fava zrozumiała, że sąjuż blisko miasta. Czuła zapach dymu zmieszanego z mgłą. Nad głowami obu wojowniczek groźnie zawisły jakieś wielkie, ciemne kształty. Biegły między dwoma żelaznymi statkami. Owocowy Oddech znieruchomiała. Skuliły się, wokół nich wyrosły tysiące Hukmów. Z murów miasta nie dochodziły ostrzegawcze okrzyki. Słychać było tylko zdyszane oddechy włochaczy. Fava widziała niewiele. Kiedy mały księżyc Freja wzniósł się ponad horyzont, Hukmowie zaczęli bezszelestnie posuwać się naprzód na swoich wielkich, poduchowatych łapach. Fava czekała, aż wejdą do miasta. Wybrani młodzi wojownicy wysforowali się przed siły główne, żeby usunąć straże, ale nie usłyszała odgłosów szamotaniny. Nagle Hukmowie zaczęli biec nadal zachowując ciszę. Fava pobiegła wraz z nimi, trzymając Darrisseę za rękę. Wpadły do miejskiej bramy. Owocowy Oddech biegła przed nimi, żądna krwi. Na murach nie było strażników, nikt nie stał przy działach laserowych. Wartownicy nie zauważyli zbliżających się pod osłoną mgły Hukmów. Fava i Darrissea skradały się wzdłuż ulic. Wszędzie, gdzie dotarły, byli już Hukmowie. Ani śladu rycerzy Klingi i thralli. Wzdłuż ulic stały wozy wypełnione towarami. Fava zrozumiała, że znalazły się w dzielnicy targowej. Posuwanie się ciemnymi, wąskimi uliczkami wzdłuż budynków, zza których okien, pozasłanianych kotarami, dochodził słaby odblask ognia, wywoływało niesamowite wrażenie. Między wozami znajdowało się tysiące miejsc, w których można było się schować. Po kilku minutach Fava usłyszała w oddali wystrzał. Mogło to być o jakieś pięć mil dalej, w odległych przedmieściach metropolii. Chwilę później usłyszała następny wystrzał, i następny. 223 Nie minęły trzy minuty i w mieście rozległ się odgłos palby, choć nigdzie nie było widać wroga. Biegły z Darrisseą wzdłuż ulicy, odgłos strzałów zmieszanych z krzykami zaczął się wzmagać. Skręciły za róg i stanęły twarzą w twarz z kilkunastoma ponurymi rycerzami Klingi. Favie przestało na moment bić serce. Czworo mężczyzn i kobiet przewróciło wóz i podpaliło go. Na końcu uliczki podobną czynnością zajmowało się następnych kilkoro. Nosili zielone płaszcze z wyszytym złotym smokiem, emblematem Bashevgo. Sierżant zobaczył dziewczyny i krzyknął: - Szybko, chodźcie tutaj! Hukmowie zaatakowali! Fava nie mogła się ruszać. Przyrzekła Phylomonowi, że będzie oszczędnie używać znikacza, a do tego j eszcze nie wypróbowała tego urządzenia. Nagle zrozumiała, że nie potrafi dostosować się do poleceń Phylomona. Sięgnęła pod płaszcz i nacisnęła broszę z kości słoniowej. Wszystko się zatrzymało. Stała przez chwilę, przyglądając się sierżantowi. Płomienie pochodni wiły się powoli, jak wysoka trawa morska poruszana łagodnym prądem. Mężczyzna trzymający pochodnię nie poruszał się. Na skraju słyszalności rozróżniała jakieś dźwięki - głębokie trzaśnięcia i coś jak ryk oceanu. Kiedy odwróciła głowę, powietrze zgęstniało, miała wrażenie jakby przedzierała się przez wodę albo szła pod silny wiatr. Wyciągnęła nóż i z bijącym sercem podskoczyła do sierżanta. Powietrze ocierało jej twarz. Ugodziła go w gardło. Nóż wszedł w jego ciało jakw twardą glinę. Zrobienie szerokiego nacięcia zajęło jej trochę czasu. Potem podbiegła do następnego i następnego. Gdy podcięła już sześć gardeł, rycerze Klingi musieli zdać sobie sprawę z jej obecności, bo na końcu uliczki jedna z ko-bietwojowniczek podniosła strzelbę, a usta otwarła do krzyku. Fava pobiegła naprzód, miała wrażenie, że porusza się w wodzie, jej ruchy tamowała jakaś niewidzialna masa. Kurek opadał już na zapłon, ale Fava dobiegła do przeciwniczki, zanim nastąpił wystrzał. Poderżnęła jej gardło i zabezpieczyła zamek strzelby, po czym zabrała się do zabijania pozostałych. Kiedy skończyła, przyjrzała się swemu krwawemu dziełu. Dwanaścioro rycerzy Klingi stało z porozcinanymi gardłami, pierwsze trzy ofiary zaczynały się chwiać. Czekała. Nagle wojownicy stojący wokół niej zaczęli upadać, krew bluznęła z ran. Jeden z nich wydał bulgotliwy okrzyk ostrzegawczy z poderżniętej krtani. 224 Darrissea drżała. W całym mieście słychać było strzały, ryki ludzi, okrzyki bólu Hukmów. Favaniemiałapojęcia-zwyciężajączy przegrywają bitwę- Wydawało sięjej, że to koniec świata. Spojrzała w górę, na szczyt wzgórza. Białe wieżyczki wokół kapitolu płonęły. Widać było smugi laserowego ognia. „Tam musi być Phylomon," pomyślała i pobiegła na wzgórze. Odgłos strzałów wzmagał się, płomienie odbijały się w kłębach dymu, nad miastem wznosiła się łuna. Biegły długą ulicą, wszędzie leżały ciała Hukmów zmieszane z ciałami rycerzy Klingi. Wokół przestraszeni thralle wypadali z domów, wyglądali przez okna. Ta ulica leżała w strefie bitwy. Jakaś neandertalka podbiegła do Favy, schwyciła ją za rękaw munduru i krzyknęła: - Adja! Ratuj nas, proszę! - Favausiłowałająodepchnąć, lecz kobieta krzyczała - Proszę, boję się Hukmów! Fava zatrzymała się, popatrzyła kobiecie w oczy. Strach thrallki był autentyczny. Jakiś niewolnik wybiegł z domu, chwycił miecz martwego rycerza, podbiegł do krwawiącego Hukma i zaczął go rąbać. Wtedy Fava zrozumiała, że przegrają walkę. Nie prowadzą bitwy z kilkuset tysiącami rycerzy Klingi. Tak naprawdę walczą z milionami thralli, niewolnikami, którzy boją się nie tyle samych Hukmów, co krwawej sławy, która ich otaczała. Phylomon popełnił ogromny błąd. - Hukmowie... - zaczęła wyjaśniać Darrissea, ale Fava powstrzymała ją i pociągnęła za sobą. Biegły alejami usianymi trupami: ciemnymi, okrwawionymi ciałami rycerzy Klingi, białymi, włochatymi zwłokami ogromnych Hukmów. Dopadły stopni wiodących na kapitol. Wielka kopuła stała w ogniu, Hukmowie odstępowali, uciekali z miasta, szukając schronienia w ciemnościach. Wielka, oślepiająca błyskawica przecięła niebo, kapitol eksplodował, pojawiła się nad nim chmura w kształcie grzyba szybująca coraz wyżej i wyżej. Fava pomyślała, że to Phylomon zburzył budynek za pomocą jednej ze swoich kwitujących min. W chwilę później rozległ się następny wybuch i druga grzybiasta chmura uniosła się nad koszarami na Borsuczym Wzgórzu. - To sygnał do odwrotu - wyszeptała Darrissea. Fava znieruchomiała, przestraszona, że Phylomon tak szybko pogodził się z porażką. Bitwa nie toczyła się nawet kwadransa. Darrissea sięgnęła do plecaka, wyjęła biały pręt i popatrzyła na Favę. - Czy powinnyśmy wywołać teraz trzęsienie ziemi? 15 - Ścieżka bohatera Fava pomyślała chwilę. - Nie! Tuli, moja matka i Anorath są gdzieś tutaj! Trzęsienie ziemi może ich zabić! - Ale Phylomonpowiedział... - Mało mnie to obchodzi! - krzyknęła Fava i rozejrzała się, czy ktoś tego nie słyszy. - Jeśli nie troszczymy się o własnych bliskich, to co będzie z thrallami? Pomyśl o ich dzieciach! Darrissea powstrzymała się, roztrzęsiona. Ulica zawalona była ciałami Hukmów. - Przegrywamy! -krzyknęła i zaczęła płakać. - Więc przegrajmy z honorem - powiedziała Fava i zabrała Darrissei pręt rezonansu harmonicznego. -Nie wiem... nie wiem, co się dzieje. Chodźmy, poszukamy Phylomona. Pobiegły ulicą w kierunku kapitolu. Nie były przygotowane na scenę, którą zobaczyły. Wielka kopuła zawaliła się, a przed nią leżały tysiące martwych rycerzy Klingi. Wyglądali jak czarne muchy. Płomienie sięgały nieba. Ale setki innych rycerzy roiły się wokół klombu pośrodku podwórca. Fava słyszała strzały i krzyki, widziała błękitne błyskawice wystrzeliwujące z klombu. Stał na nim Phylomon, wymachiwał mieczem, wokół niego kłębiło się od rycerzy Klingi. Odpierał ich ataki z okrzykiem „wolność" na ustach, lecz rycerze Klingi zachowywali się jak wściekłe wilki, które osaczyły niedźwiedzia. Patrzyła jak kilkanaście razy strzelano do Phylomona. Kule trafiały do celu, ale odbijały się od symbionta. Nie wiedziała czy Phylomon wytrzyma ten szalony atak. Jego skóra zmieniła już kolor. Z niebieskiej stała się jasnoszara. Gwiezdny Żeglarz wyglądał jak półmartwy. Odstąpił o krok i otworzył usta. Z jego płuc wydobył się dym. Setki rycerzy Klingi, którzy znaleźli się w zasięgu chmury, upadło na ziemię. Fava przypomniała sobie czarny sześcian, który Phylomon połknął kilka dni temu. Phylomon skoczył w dym, przebiegł wśród słaniających się wojowników. Na drodze wyrósł mu samotny mężczyzna w czerwonej zbroi. Walka trwała sekundę. Phylomon odrzucił przeciwnika na bok. Odezwały się strzelby. Kule obaliły Phylomona na ziemię - Zaczekajcie! On przyszedł was uratować! Wstrzymajcie się! -krzyknęła Darrissea. Phylomon zaczął się czołgać, rycerze Klingi, których kontury widać było przez czarny obłok, strzelali bez ustanku, aż Gwiezdny Żeglarz padł i znieruchomiał. Strzały nie milkły. 226 Z kapitolu unosiły się płomienie. Fava nacisnęła broszę znika-cza. Miała nadzieję, że zdołał się z powrotem naładować. Nic się nie stało. Nacisnęła broszęjeszcze raz. Rycerze Klingi nadal strzelali do Phylomona. Widziała jak jego niebieska skóra zbielała. Wreszcie któryś z rycerzy krzyknął do swoich ludzi, żeby przestali. Stary oficer w czarnym uniformie, z przepaską na oku, podszedł do białego ciała i kopniakiem odwrócił je na wznak. Stał przez chwilę i przyglądał się z uśmiechem. Darrissea zaczęła szlochać, chciała podbiec do Phylomona. Fava schwyciła ją za ramię i krzyknęła: - Słuchaj! Strzelby umilkły. Odwróciły się i popatrzyły na miasto. Stały na wzgórzu, więc nic nie zasłaniało im widoku. Widziały tysiące ogni na ulicach, widziały niewolników wyłażących z ruder, rąbiących ciała padłych Hukmów, skaczących i krzyczących z radości. - Nie rozumieją - wyszeptała Fava. - Nie rozumieją, co chcieliśmy im ofiarować. Myślą, że wygrali. To koniec świata. Fava schwyciła Darrisseę za przegub i razem poszły ciemną aleją, z dala od ogni. Tuli leżał w celi. Nie wiedział, czy to noc, czy dzień. Obudziło go dygotanie podłoża. Myślał, że to trzęsienie ziemi, lecz dygotanie ustało. Godzinę później usłyszał głosy strażników, ich triumfalne okrzyki. Podszedł do drzwi celi i popatrzył na korytarz. Kłębiło się w nim od opancerzonej straży w ciężkich wełnianych płaszczach. Gromadnie podeszli do jego celi. Krzyczeli coś, byli wyraźnie podekscytowani. Jeden z nich powiedział: - Ostrożnie, ostrożnie! - Trzymam go za stopę, trzymam go! - krzyknął inny. Otworzyli drzwi do celi naprzeciwko i wnieśli tam więźnia. Z początku Tuli myślał, że zamknęli trupa, bo widział tylko smukłą, szarą jak popiół rękę, ale kiedy strażnicy skręcali za róg korytarza, zauważył pociągłą, pozbawioną brwi twarz. Rozpoznał Phylomona. Strażnicy wrzucili Gwiezdnego Żeglarza do pustej celi, zatrzasnęli drzwi i zabezpieczyli je łańcuchami. - Phylomon? - szepnął Tuli, kiedy tylko straż wyszła z podziemi, ale Gwiezdny Żeglarz nie odpowiadał. Tuli przyglądał mu się. Nie był pewien, czy Phylomon oddycha. Minął dłuższy czas, nim Phylomon poruszył palcem. Tuli usłyszał szczękanie zamków i ciężkie kroki. Korytarz znów wypełnił się ludźmi. 227 W polu widzenia ukazał się Mahkawn. Prowadził ze sobą wysokiego mężczyznę odzianego w czerwone szaty i opuszczony głęboko na oczy kaptur. Tuli, mimo całej niechęci, miał nadzieję, że Mahkawn odezwie się do niego, ale czarny cyklop zignorował więźnia. Wraz ze swym towarzyszem przyglądał się Phylomonowi. - Jesteś pewien, że żyje? - zapytał mężczyzna odziany w czerwień. - Tak, panie - odparł Mahkawn. - Ledwie zipie. - Tuli wiedział, że w Bashevgo jest tylko jedna osoba o randze wyższej od Mahkaw-na. Był zaszokowany, że oto widzi Pana Niewolników. Tantos był wysoki, prawie tak wysoki jak Phylomon. Widać było, że wjego żyłach płynie krew starożytnych Gwiezdnych Żeglarzy. Stał tyłem, toteż Tuli nie mógł zobaczyć twarzy władcy Bashevgo. - Usuń słomę z celi Phylomona - rozkazał Tantos. - Mógłby ją jeść i wydobywać z niej składniki odżywcze. Zadbaj o to, żeby przez miesiąc nie dostawał jedzenia ani wody. Potem przynieś do mnie jego skórę. - Tak, panie - odparł Mahkawn. Jeśli sobie życzysz, możemy teraz żywcem obedrzeć go ze skóry. Jest bardzo słaby. Tantos pochylił się, objął smukłymi dłońmi pręty w drzwiach do celi Phylomona. Tuli dostrzegł, że władca ma ręce czerwone, pokryte ciemną, kardynalską purpurą. - Nie. Przez dwa ostatnie stulecia czynił mi wiele szkód. Chcę, żeby umierał powoli. - Zadbam o to - rzekł Mahkawn. - Mała ilość wody sprawi, że wytrzyma trochę dłużej. - Nie - powiedział Tantos. - Zabiłem jego brata, trzymając go w dole przez miesiące bez pożywienia i wody. Symbiont pochłania wodę zawartą w powietrzu. Przez wszystkie te lata skóra była sojusznikiem Phylomona, ale pozbawiona pożywienia będzie musiała pożreć swego pana. To bardziej wyrafinowana tortura niż cokolwiek, co mógłbyś wymyśleć. Tantos odwrócił się. Przez mgnienie oka Tuli zobaczył jego twarz pod kapturem - czerwone, pozbawione owłosienia oblicze. Znów przyszli strażnicy i skuli łańcuchami leżącego Phylomona. Tuli liczył czas według posiłków. Przez następne cztery dni siedział na podłodze celi i od czasu do czasu podnosił się, żeby spojrzeć na Phylomona. Błękitnoskóry leżał na plecach z prawą ręką uniesioną w górę, jakby coś usiłował pochwycić. Głowę miał odwróconą w lewo. Przez cały ten czas nie ruszał się. Oddychał płytko. 228 Bywało, że Tuli odzywał się do niego w ciemnościach. Starał się jakoś pocieszyć umierającego przyjaciela. Wreszcie, gdy pochodnie dawno już się wypaliły, Phylomon jęknął i zaczął prosić o wodę. Khur spał, toteż Tuli odezwał się po cichutku: - Nie ma wody. Niebieskoskóry przez chwilę nie odzywał się. - Chaa powiedział, że jesteś w stanie obalić rządy Panów Niewolników - rzekł wreszcie do Tulla. - Powiedział, że zniszczysz ich... jeśli się wyzwolisz. Tuli podszedł do drzwi celi i przycisnął twarz do prętów. Phylomon ciągle leżał w tej samej pozycji. Nie poruszał się. Gdyby Tuli nie słyszał jego słów, byłby gotów przysiąc, że ta kupa kości obciągniętych skórą nigdy już nie przemówi. - Co powiedział? - zapytał. - Zanim schwytaliśmy węże, Chaa powiedział mi, że... obalisz Panów Niewolników - suche wargi Phylomona ledwie się poruszały. - Powiedział mi, że zginę straszną śmiercią. - Czy jest taka straszna? - zapytał Tuli. - Czuję symbionta - odpowiedział po chwili Phylomon. - Zjada mnie. On... przez wieki utrzymywał mnie przy życiu. Terazjamu się zrewanżuję. - Rycerze Klingi chcą, żebym został jednym z nich, to mnie uwolnią - rzekł Tuli. - Wystawią mnie na arenę i każą mi walczyć z jakimś niewinnym człowiekiem. - Będziesz walczył z kryminalistami, którzy... zasługują na śmierć. - Ale niektórzy nie zasługują - stwierdził Tuli. - Wojowałem... przez tysiąc lat. Patrzyłem jak ginie pół miliona niewinnych. Poprowadź ten bój dalej. Ich krew jest na twoich rękach. Wyzwól się. Tuli leżał i myślał. - Boję się - powiedział w końcu. - Zabijanie niewinnych to... Mahkawn zna mnie. Widzi siebie we mnie. Zbyt łatwo mógłbym stać się taki jak on. Phylomon nie odpowiedział. Leżał, wydawało się, że śpi. Tuli napiął łańcuchy, ciągnął j e pod różnymi kątami, starał się wyrwać j e z podłogi. Ale żelaza były dobrze zakotwiczone i cały wysiłek skończył się na tym, że pokrwawił sobie kończyny. Do końca dnia Phylomon nie odezwał się. Następnego dnia zaczął gwałtownie poruszać klatką piersiową, walczyć o powietrze. Po 229 jakimś czasie zwymiotował. Dławił się własnymi wymiocinami. Wreszcie - przestał oddychać. Tuli wezwał strażników i powiedział im, co się stało. Strażnicy sprowadzili na dół Tantosa i Mahkawna, żeby byli świadkami śmierci więźnia. Tantos długo przypatrywał się ciału. Wreszcie rzekł: - Zostawcie go jeszcze na trzy tygodnie. Nie zdejmujcie łańcuchów. - Ależ on nie żyje! - sprzeciwił się Mahkawn. - Powąchaj go. Zaczyna już śmierdzieć. - Może - odparł Tantos i odszedł. Przez cały następny tydzień Tuli codziennie biedził się nad rozerwaniem łańcuchów. Widział jak gnije ciało Phylomona, jak muchy włażą mu do ust i składają w nich jaja, patrzył jak brzuch mu puchnie i robaki wyłażą spod symbionta. Smród stał się nie do wytrzymania, jakby w celi Phylomona leżało kilkanaście gnijących trupów. Strażnicy zaczęli unikać tej części więzienia. Dzięki temu Tuli miał więcej czasu na zajmowanie się łańcuchami. Aż pewnej nocy, dziesięciu rycerzy ubranych w zielone płaszcze straży miej skiej, przyniosło mu wiadomość: - Jutro masz walczyć na arenie. Jeśli zwyciężysz, będziesz mógł ofiarować swoje ucho dowódcy i stać się jednym z nas. Potem połamali mu oba kciuki uderzeniami młota. Tej nocy, wijąc się z bólu, Tuli marzył o zniszczeniu narodów Craala i Bashevgo, o wybiciu ich armii, o zburzeniu więzień. Marzył o tym, że obok niego leży Fava. Mgła tuż przed świtem była bardzo gęsta, nasycona zapachem dymu i krwi. Ognie w mieście nadal płonęły, filując czerwonym światłem w ciemnościach. Favai Darrissea szły ulicami, oglądały pokryte białym futrem ciała. Ponieważ najlepiej broniony był południowy odcinek murów, w skład sił, które zaatakowały miasto z tej strony, wchodziły wielkie samice. Samce, jako mniejsze, uderzyły od północy. Fava i Darrissea szły z tej strony, gdzie leżały wyłącznie ciała kobiet Hukmów. Tysiące ciał leżały jedne na drugich, jak szare cienie w niepewnym świetle wczesnego poranka. Nie przypuszczały nawet, że zginęło tylu Hukmów. Znalazły Kobietę Żelaznego Drzewa, królową Hukmów. Leżała na brzuchu, w kałuży własnej krwi, obok płonącego wozu. Rozpoznały jąnie tyle po zniekształconych rysach twarzy, co po jej długim 230 naszyjniku z żołędzi. Musiały wytężyć wszystkie siły, by obrócić królową na plecy. - Prawie udało j ej się uciec - powiedziała Fava, pokazując głową na bramę miejską wychodzącą na południowe nabrzeże. Darris-sea zaczęła płakać. Wstrząsały nią spazmy podobne do kaszlu. - Uspokój się - przestrzegła ją Fava. - Musimy się teraz zachowywać jak rycerze Klingi. - I co z tego będziemy miały? - zapytała Darrissea. - Wszyscy zginęli. Kobieta Żelaznego Drzewa, Phylomon. Ostatni wystrzał słyszałyśmy godzinę temu. Wszyscy Okanjara musieli zginąć. Jeśli nawet znajdziemy naszych przyjaciół i razem wymkniemy się z miasta, to i tak wszyscy są martwi, nie będziemy miały dokąd uciec. Fava popatrzyła na zniekształconą twarz Kobiety Żelaznego Drzewa. - Ja nie - powiedziała. - Ja nie umarłam. Nigdy nie umrę. -Zacisnęła zęby. Wkrótce miał wzejść Thor. Właściwie już rzucał niesamowite pomarańczowe światło rozpraszające się we mgle. - O czym myślisz? - zapytała Darrissea. Fava przybrała stanowczy wyraz twarzy. Przysiadła i zamknęła oczy Kobiecie Żelaznego Drzewa. - Phylomon żył tysiąc lat i przez cały ten czas walczył z Rodem Klingi. Jeśli nawet nie żyje, to jego skóra przetrwała. Dał mi znikacz i obdarzył pewną cząstką swej mocy. Może spróbowałabym włożyć jego skórę? Wtedy mogłabym zawsze walczyć z rycerzami Klingi. Darrissea spojrzała Favie w oczy. - Zabiją cię tak, jak zabili Phylomona. - A j ednak - powiedziała Fava - musimy zrobić wszystko, żeby skóra Phylomona nie wpadła w niewłaściwe ręce. - Masz owe taxa, robaki w głowie - stwierdziła Darrissea. - To nie robaki - odparła Fava. - To nadzieja. Niedaleko odezwał się dzwon. - Gdzie się zatrzymamy? - zapytała Darrissea. - Czy mają tu karczmy? Fava rozejrzała się po ulicy. - Muszą tu jakieś być. Coś sobie znajdziemy, jak się rozjaśni. -Po cichutku marzyła, że z mgły wyłoni się wojownik Okanjara i wy-ratuje jąz opresji. Ale Okanjara byli w odległej, północnej dzielnicy miasta. W całym mieście ludzie zaczęli wychodzić z domów. Fava zrozumiała, że dzwon był sygnałem - oznajmiał pospolitym niewolni- 231 kom, że mogą już wyjść. W ciągu pięciu minut ulice wypełniły się tłumem. Niewolnicy zaczęli uprzątać miasto, sami, bez nadzorców, przenosili zwłoki Hukmów na wozy. Wielu z nich trzymało pochodnie. Z mgły wyłonił się nagle stuosobowy oddział rycerzy Klingi. Dowódca popatrzył na mundury Favy i Darrissei i pokazał głową kierunek marszu - północ. „Idziemy na północ," pomyślała Fava. „Może uda się nam natknąć na jakiś oddział Okanjara." Szły przez miasto prawie milę. Po drodze widziały jak zewsząd schodzą się rycerze Klingi i formują się w oddziały po sto, po tysiąc wojowników. Wkrótce ulice zaroiły się od wojska, dudniły buty, warczały werble. Oddziały szły na południe, by dopaść uciekających Hukmów. Niewolnicy wiwatowali i wychylali się niebezpiecznie z okien, wykrzykiwali słowa zachęty i wymachiwali szmatami. „Rycerze Klingi są dla nich bohaterami," pomyślała Fava. Obok przeszła kompania umundurowana tak, jak Fava i Darrissea. Dowódca zatrzymał na moment oddział i przyjrzał się twarzom dziewczyn, jakby chciał je sobie przypomnieć. Był starszym mężczyzną, człowiekiem, o silnie zarysowanej szczęce, czarnych jak paciorki oczach i siwiejących włosach. Do płaszcza przypięty miał emblemat w kształcie srebrnego smoka. Jego ludzie nieśli pochodnie, żeby oświetlać drogę. Uderzył się w klatkę piersiową w salucie, a dziewczyny oddały mu honory wojskowe. Na ulicach rozpętało się teraz pandemonium: ryki entuzjazmu, jaskrawe mundury Rodu Klingi, grzmot bębnów, rytmiczne walenie stóp maszerujących oddziałów. Kapitan smoka krzyknął na dziewczyny, patrzył na nie z wyrzutem, ale jego słowa zagłuszył zgiełk panujący na ulicy. Fava pochyliła się, żeby lepiej usłyszeć, a kapitan smoka wskazał coś na ziemi za nimi i znowu krzyknął. Darrissea schwyciła Favę za ramię i pospiesznie dołączyła do oddziału. Spowite mgłą ulice wyglądały jak ogniste rzeki. Czarne sylwety rycerzy Klingi w czarnych skórzanych pancerzach i czerwonych płaszczach niosły pochodnie. Oddziały spływały ku nizinom jak strumienie lawy płynące ku morzu. Ściany domów wznosiły się po obu stronach jak urwiska kanionu, ciemne i odpychające. Fava i Darrissea szły wraz z oddziałem na południe, w dół ulicy. Obie były śmiertelnie zmęczone. Fava nie spała prawie od doby, a teraz musiała maszerować, popychana od tyłu przez żądnych walki rycerzy. Umysł zaczął się jej mącić. 232 Doszły do morza. Rycerze Klingi zaczęli biec w głębokim na stopę śniegu. Chcieli dognać cofających się Hukmów. Nie miały wyboru, musiały biec wraz z nimi. Fava wkrótce stwierdziła, że traci oddech. Zgarnęła trochę śniegu, żeby się ochłodzić. Mimo panującego chłodu było jej gorąco. Wokół niej kołysało się morze ciał i pochodni. Biegła dalej, bojąc się, że jeśli zwolni zostanie stratowana. „Przynajmniej biegniemy dobrą drogą," pomyślała. Hukmowie zostawili swoje mamuty na wzgórzach, na wypadek odwrotu. Teraz rycerze Klingi biegli w ich kierunku. Fava spojrzała na wschodzący księżyc, odwróciła się i stwierdziła, że Darrissea zwalnia kroku. Zatrzymała się i schwyciła dziewczynę za rękę. Wbiegli na zamarznięte morze i - nagle - na rozkaz zmienili kierunek. Biegli teraz po lodzie na wschód. Fava zrozumiała, że ktoś musiał śledzić Hukmów, że ktoś odgadł drogę ucieczki stad mamutów. Biegli już prawie godzinę, ich stopy waliły z głuchym łomotem 0 lód. Gęsta mgła ścieliła się nisko. Fava niczego nie widziała, zaczynała zostawać w tyle za najszybszymi. Nagle usłyszała odległy łomot, jak odgłos grzmotu. Lód wibrował jej pod nogami, biegła dalej, mimo że widziała, jak rycerze zatrzymują się i machają w panice rękami. - Atakują! Atakują! -ktoś krzyknął. Rycerze rozpoczęli odwrót. Biegli z powrotem we mgle. Mamut zrównał się z nią w biegu, zanim Fava zdołała spostrzec niebezpieczeństwo. Obok niej przemknęła czarna góra mięśni z wygiętymi długimi kłami. Młody Hukm poganiał zwierzę. Przemówiły strzelby. Favę ogarnęło przerażenie na myśl, że znalazła się tak blisko pierwszej linii. Obok przemknął drugi mamut i jeszcze jeden, 1 jeszce jeden. Kolejne zwierzę stratowało stojącego najbliżej niej rycerza. W uszach rozbrzmiewał jej łomot gnających na złamanie karku mamutów. „Oni popełniają zbiorowe samobójstwo," pomyślała patrząc na młodego Hukma. „Nie chcą się poddać, wolą zabrać ze sobą na tamten świat tylu rycerzy, ilu zdołają." Odwróciła się i zobaczyła, że znajdujący się za nią rycerze uciekają. Odwróciła się znowu. Wielki mamut, kołysząc łbem, parł prosto na nią. Wiedziała, że chce ją stratować. Dziecko siedzące na karku mamuta kierowało zwierzę wprost na nią. Fava nacisnęła broszę z kości słoniowej. Świat zastygł. O kilka stóp od niej stała Darrissea, usta miała szeroko otwarte. Fava schwyciła dziewczynę i pobiegła do przodu. Mgła była gęsta jak woda. Podsadziła przyjaciółkę na grzbiet ma- 233 muta i wspięła się sama, czepiając się długich włosów porastających zwierzę. Popatrzyła z góry na pole bitwy. Ujrzała rycerzy z pochodniami i mamuty. Szyki wymieszały się. Wiele mamutów nie miało jeźdźców. Hukmowie zostawili na wzgórzach, na południe od miasta, prawie trzydzieści tysięcy swoich włochatych wierzchowców. Teraz całe stado szarżowało po lodzie. Znikacz działał krócej niż pięć minut. Stała na mamucie, przyglądając się polu bitwy, a tu nagle potężny ssak runął do przodu. Kurczowo przytrzymała się jego grzbietu. Darrissea wrzasnęła i przylgnęła do Favy. Udało się jej usadowić na grzbiecie mamuta. Cwałowały przez ciemność, płatki śniegu biły je po twarzy. Rycerze Klingi nie mieli szans w zamieci. Nie byli w stanie dotrzymać kroku mamuciej szarży. Hukm dosiadający mamuta, na którym Fava znalazła schronienie, zanim go zastrzelono zdołał położyć trupem kilku rycerzy. Mamuty pędziły przed siebie. Hukmowie walczyli z Rodem Klingi od stuleci i zwierzęta wiedziały, kto jest ich wrogiem. Tratowały szeregi Klingi w bojowym szale, wyrzucały kłami w powietrze ciała wojowników, czasem porywały ich trąbami i przerzucały sobie przez grzbiet. Favanie zdołałaby pokierować swoim mamutem. Mogła tylko kurczowo trzymać się jego grzbietu. Zwierzę nawet nie zauważyło, że poprzedni jeździec wyleciał z siodła. Nie zauważyło też, że ma dwie nowe pasażerki. Fava zobaczyła przed sobą niewyraźny kształt. To wyspa Ba-shevgo. Wokół rozlegał się łomot mamucich nóg po lodzie, mamuty były wszędzie. Później dobiegły do niej odgłosy strzałów armatnich. Przez mgłę ujrzała błysk laserów. Nie wyobrażała sobie j ednak, żeby Ród Klingi zdołał powstrzymać taką szarżę. Lód dudnił pod nogami trzydziestu tysięcy mamutów. Powietrze wypełniało trąbienie i w-rzask umierających. I wtedy tuż obok rozbłysnął promień lasera i powietrze eksplodowało. Mamut, na którym jechała, runął do lodowatej wody. Darrissea wrzasnęła. Fava znalazła się pod wodą. Nad sobą widziała rozświetloną pokrywę lodu. Zaczęła się dusić, woda zepchnęła jąz siodła. Kopnęła dwa razy, zaczęła drapać skórę mamuta i wplatać ręce w j ego długie włosie na karku. Darrissea szamotała się, chwytała się płaszcza Favy, wyrwała jej garść włosów z głowy. Fava usiłowała uwolnić się z tego uścisku. Mamut wynurzył się z wody. Wokół inne zwierzęta trąbiły i wpadały pod lód. Fava trzymała się kurczowo swojego wierzchow- 234 ca, a Darrissea trzymała się Favy. Cała trójka płynęła w stronę Bashev-go. Głupie zwierzę próbowało wspiąć się na każdy kawałek pływającego lodu. Mamut często zanurzał się i woda znów zalewała Favę, unosiła ją, a dziewczyna patrzyła na wysoki grzbiet zwierzęcia z myślą, że jeśli uda się jej tam wspiąć, będzie sucha i bezpieczna. Darrissea krzyczała i czepiała się Favy, ale Fava ogłuchła na wrzaski przyjaciółki. Spojrzała w górę i zobaczyła błyski laserów. Zrozumiała, że rycerze Klingi kroją lód. Wolą zatopić swoich ludzi wraz z Huk- mami i ich bojowymi wierzchowcami, niż ryzykować odpieranie kolejnego natarcia. Jej mamut brnął do przodu, zimna woda opływała ją ze wszystkich stron, zimne powietrze wypełniało płuca, mózg drętwiał. Wreszcie przestała czuć zimno. Ogarnęła ją drętwota, pragnienie ciepła i snu. Darrissea objęła ją ramionami. - Trzymaj się! Trzymaj się! -mówiła. - Musimy wracać. Musisz odnaleźć Tulla. Mamut parł dalej, ale jego ruchy były coraz wolniejsze. Fava zastanawiała się, co się z nim dzieje. Na moment przysnęła, a po obudzeniu się stwierdziła, że Darrissea jest przytulona do niej pod płaszczem. Mamut znalazł wreszcie stały grunt, wdrapał się na brzeg i pognał w głąb lądu. Fava słyszała jak przez sen krzyki, odgłos strzałów. Nad warstwą mgły widziała łunę księżycowego światła. Zdała sobie sprawę, że mamut niesie je ulicami miasta, ciemnymi kanionami rozbłyskującymi ogniem. Darrissea szeptała do niej, mówiła, że trzeba się ruszać, ale Fava chciała tylko spać. Oderwała zmarznięte ręce od grzywy mamuta, odchyliła się do tyłu... Spadała, spadała między ciemne ściany kanionu, jakby wracała do łona matki. Gdy się obudziła, leżała pod kilkunastoma kocami. Drżała na całym ciele, zęby szczękały jej z całej siły, aż przestraszyła się, że się połamią. Nie mogła sobie przypomnieć własnego imienia. Ktoś lał jej gorącą herbatę prosto do gardła, zakrztusiła się, ale poczuła się lepiej. Za chwilę poprosiła o więcej. - Pod czyim jesteś dowództwem? - zapytał jakiś mężczyzna. Fava podniosła wzrok. Stał nad nią neandertalczyk. Jego niebieskie 235 oczy miały tak łagodny wyraz, że nawet gdy zobaczyła kikut po obciętym uchu, nie mogła uwierzyć, że ma do czynienia z rycerzem Klingi. - Nie... nie... nie wiem - odpowiedziała. - Wiesz, jak się nazywasz? Wiesz, gdzie jesteś? - Nie... nie pamiętam. - Nie przejmuj się - powiedział mężczyzna. - Jestem uzdrowicielem. Wkrótce pomogę ci się zebrać do kupy. Położył rękę na jej głowie, dotykając palcami skroni. Kciukiem naciskał na szczękę. Z krtani zaczął mu się wydobywać głęboki, wibrujący dźwięk, jak ryk dzikiego zwierza. Coś w niej drgnęło, nagle poczuła ciepło, jakby brała kąpiel parową. W ciągu następnych kilku minut drżenie ciała ustało. Czuła tylko ciepło i przyjemne oszołomienie przypominające upicie się. Stan ten ogarnął ją całkowicie. Uzdrawiacz zaczął się trząść, zdjął rękę z jej głowy i zadrżał. Popatrzył na Favę z ukosa. Trząsł się i patrzył. „Psychiczny uzdrawiacz," pomyślała. „Tutaj, wśród rycerzy Klingi?" Była zbyt zmęczona, żeby się zdziwić. Słyszała pełne bólu krzyki mężczyzn i kobiet, odgłosy szpitala wypełnionego rannymi. - Jak brzmi twoje imię? - zapytał uzdrawiacz. - Fava. Uzdrawiacz otulił się kocem. Siedział i patrzył na nią. Miał głęboko osadzone oczy, błysk błękitnych tęczówek dobiegał jak z zacienionej jaskini. - Twój duch jest dobry - wyszeptał. - Wspaniałomyślny jak zimowa grusza. - Podkreślił słowo z języka Pwi, Wspaniałomyślny - Fava. Pokiwała głową, przymknęła oczy. Wokół krzyczeli ranni, ale uzdrawiacz siedział przy Favie bez ruchu. Rozejrzała się po sali. Była tak duża, że na pokrytej słomą podłodze mogły tu leżeć tysiące ludzi. Co dwadzieścia stóp belki z ciemnego drewna wspierały sufit. W każdą belkę wbity był żelazny hak, z którego zwisała latarnia. Ranni leżeli w długich szeregach, opatuleni kocami. - Inni też potrzebują pomocy - powiedziała. - Już dotykałem ich dusz. Wiem, co w nich jest - odparł. -Niech umrą wszyscy, poza tą dziewczyną, którą przyniesiono razem z tobą. Popatrzyła ostro na uzdrawiacza, gotowa go skarcić, ale zrozumiała, że mówi prawdę. Choć wykształcił się na uzdrawiacza, pozwoli im umrzeć. Czy uzdrawiacz o takiej mocy często pojawia się 236 wśród Pwi? Raz na wiele, wiele lat. Fava czuła ciepło, było jej dobrze, tylko w głowie się jej kręciło, więc zamknęła oczy i spokojnie oddychała. Mężczyzna podszedł do ogniska rozpalonego o kilkanaście jardów od posłania Favy. Gdy wrócił, podałjej kubek gorącego bulionu. - Wertha - rzekł, odpowiadając na nie wypowiedziane pytanie. -Na imię mam Wertha. I choć jestem uzdrawiaczem, nie jestem tak wielkoduszny jak ty. Nie uzdrowię tych, którzy chcą zniszczyć mój lud. Położył rękę na jej czole i zaśpiewał w języku Pwi, posługując się starożytnymi słowami, których nie używano od pokoleń. - Mimo wszystko, nawet tu, w Bashevgo, j eśli się chce, można znaleźć trochę światła. - Nie szukam światła - odparła Fava. - Ale ono nadchodzi. Dawno temu, wielki wędrowiec ducha o imieniu Pwichutwi powiedział: Gdy góry przejdą po wodzie, Gdy błękitne nieśmiertelne słońce spadnie, Matka Zła urodzi syna. I to będzie znak Okansharai. Zrodzony ze śmierci, spryskany krwią, Wezwij go imieniem Wspaniałomyślny. Powstanie, a światło zaleje ziemię jak powódź. I wszyscy będą słuchać, co rzecze Okansharai. Fava popatrzyła na niego bacznie. Uzdrowiciel nie był młody. Jasne włosy zaplecione miał w małe, ścisłe warkoczyki opadające na plecy. - Kto jest tym Okansharai? - zapytała. Serce mocniej jej zabiło. - Skąd można wiedzieć, kto nim jest? Każde dziecko w Bashev-go uczy się tego wiersza od matki. Bo to miasto jest Matką Zła i każda niewolnica ma nadzieję, że jej syn będzie Okansharai. Najwyraźniej nie jesteś stąd, Favo. - Pochylił się i wyszeptał. -A gdybyś była z Rodu Klingi, już byś mnie aresztowała, bo wypowiedziałem zakazane proroctwo w twojej obecności. Fava żachnęła się. Pomyślała, że to pułapka. - A ty nie j esteś rycerzem Klingi? - zapytała. - Nie mogę przecież aresztować innego rycerza Klingi. 237 - Muszę nim być-odparł Wertha. - Przecież takjak ty nie mam jednego ucha i takjak ty noszę mundur Rodu Klingi. Uzdrowiciel drżał, skulił się pod kocem owiniętym wokół ramion. Nie wyglądał niebezpiecznie, choć mówił o niebezpiecznych sprawach. - Kto to jest Okansharai? - Okansharai, tak się powiada - odparł Wertha - to wyzwoliciel wszystkich. Zniszczy lud Craala i jego matkę Bashevgo, a potem uwolni niewolników. Niektórzy utrzymują, że jego nadejście poprzedzi wielka powódź. Będzie się wtedy wydawać, że góry idą po wodzie. Inni dodają, że imię jego matki będzie brzmiało Fava i że wywoła go z macicy siłą swej woli. Osobiście nie twierdzę, że rozumiem przepowiednię, a wędrowiec ducha, który jągłosił, zmarł setki lat temu, a do tego był kompletnym szaleńcem. - Niemniej - nachylił się i szeptał jej do ucha - Phylomon został w końcu zabity. Czyż błękitne nieśmiertelne słońce nie spadło? Tej nocy stałem na murach i widziałem, jak mamuty biegły po lodzie we mgle. Przemyślałem to sobie: czyż góry nie szły po wodzie? Czyż nie przyniosły ciętutaj, do miasta, które thralle zwą Matką Zła? I czyż nie masz na imię Fava? Być może proroctwo spełni się, a ty będziesz matką dziecka, które nas wyzwoli. Kiedy cię uzdrawiałem, dotknąłem twej macicy. Nosisz w sobie dziecko. - Nie! - krzyknęła Fava. Nie wiedziała, że jest ciężarna. I nie chciała, żebyjej dziecko urodziło siew tym mieście, z przekleństwem proroctwa, według którego musiałoby żyć jak wojownik, wypełniać nadzieję ludzi na wyzwolenie świata. - To prawda, jesteś w ciąży - powiedział Wertha. - On przyniesie światło światu. - Oszalałeś - krzyknęła Fava. - Wiem, że to jest prawda. Tej nocy miałem sen, który przypomniał mi o przepowiedni. Gdyby nie to, nigdy bym cię tutaj nie znalazł. - Co to był za sen? - zapytała Fava. - Śniło mi się, że wielka, czarna wrona leciała nad ziemią i recytowała słowa przepowiedni. Wrona usiadła na tym budynku. Widzisz, uzdrawiaczem jestem od dawna, ale nigdy bym tu nie przyszedł, gdyby nie ten znak. - Dlaczego byś tu nie przyszedł? - zapytała Fava. Wiedziała, że wrona to był jej ojciec, Chaa. Musiał wysłać ten znak podczas swojej ostatniej wędrówki ducha. Oddychała głęboko, starała się 238 powstrzymać łzy, które napływały jej do oczu na myśl o ojcu. Wer-tha patrzył nad jej głową. - Nie przyszedłbym tu, bo to jest stodoła, w której handlarze niewolników gromadzą paszę dla bydła - powiedział Wertha i Fava nagle uświadomiła sobie, że leży na twardej podłodze przykrytej cienką warstwą siana. Z początku sądziła, że to taki zwyczaj handlarzy niewolników, żeby trzymać swoich rannych jak zwierzęta, ale teraz zrozumiała, że to była konieczność. Przez chwilę leżała bez ruchu. - Pomożesz mi? - zapytała. Wertha wyciągnął nóż z pochwy przymocowanej do nadgarstka. Zanim Fava zrozumiała o co chodzi, odciął sobie lewe ucho. - Jestem na twoje rozkazy, pani - powiedział. - Aż do śmierci. Inni w mieście też czekają na światło. Będziemy ci służyć. Położył jej na podołku okrwawiony symbol oddania. - Więc pomóż mi znaleźć męża, niewolnika schwytanego niedawno w Smilodon Bay. Zwie się Tuli Genet. Są i inni, których szukam, moi przyjaciele. - Wedle twego rozkazu - odparł Wertha i wstał, nadal otulony kocem. - Chociaż nie wiem, jak znaleźć jednego niewolnika w tak wielkim mieście. Okręty przywiozły pojmanych ponad tydzień temu. Do tej pory Tuli może być gdziekolwiek, mógł nawet zostać sprzedany do Craala. Fava leżała zamyślona, popijała bulion. Wertha stał nad nią, jakby bał się odejść. Teraz, gdy znalazł matkę swego zbawiciela, chciał tylko jednego: być przy niej. - Mój mąż zabił czterech rycerzy Klingi, kiedy próbowali go złapać. Myślę, że będą go chcieli ukarać. Wertha przymknął oczy: - Mogli wysłać go do kopalni. Natychmiast zacznę poszukiwania. - Odszedł po cichu. Oczy błyszczały mu fanatycznym ogniem kogoś, kto otrzymał misję od bóstwa. Fava nie mogła nic na to poradzić. Wiedziała, że Wertha napyta sobie biedy. Jeśli rozgłaszanie starożytnej przepowiedni było karalne, to tym bardziej nikomu nie ujdzie na sucho, jeśli będzie twierdził, że proroctwo stało się faktem. Szczególnie gdy zacznie szukać po kopalniach ojca Okansharai. Odpoczywała przez kilka minut. Uświadomiła sobie, że leży pod kocami w mokrym ubraniu. Przeszukała swoje rzeczy i znalazła zawiniątka, które dostała od Phylomona. Brakowało broszy znikacza. 239 Przypomniała sobie, że w wodzie Darrissea chwyciła jej płaszcz. Znalazła miejsce, z którego wyrwano broszę. Zamknęła oczy. Brosza leżała na dnie oceanu. Rozdział 12 PRZYZWOITA EGZEKUCJA Tiuli wyszedł z dziury w ziemi prosto na arenę amfiteatru wykutego z czarnego kamienia. Była to budowla starożytna, egzotyczna, utrzymana w dekadenckim stylu. Na każdym końcu owalu znajdowały się ogromne posągi półleżących thrallek. Ich delikatne piersi sterczały w niebo, nabrzmiałe brzuchy sugerowały ciążę, wykrzywione twarze z szeroko otwartymi ustami patrzyły w górę. Długie, rozpostarte nogi posągów łączyły się pośrodku amfiteatru, tworząc ramę formującą owalną arenę. Tuli wyszedł z dziury znajdującej się w waginie jednej z postaci. Rycerze Klingi w lakierowanych skórzanych pancerzach, odziani w zielone i purpurowe płaszcze, wypełniali widownię. Ciała pokonanych leżały na skrwawionym piasku. Rycerze wznosili okrzyki. Tuli zatrzymał się na chwilę, popatrzył w niebo, wciągnął nozdrzami powietrze. Czuł się pusty i oszołomiony. Ranek był chłodny, wiał zimny wiatr pachnący deszczem. Tuli nie widział światła słonecznego przez wiele dni, prawie nie czuł opuchniętych dłoni. Żołądek kurczył mu się ze strachu. „Będą chcieli, żebyś zabijał" Tuli zastanawiał się, kto to będzie, jaką zbrodnię popełniłjego przeciwnik. Nad stadionem krążyły stada białych mew. Gdy wiatr opadał, pojedyncze ptaki pikowały, chwytając w dzioby zwierzęce kości i inne przysmaki rzucane przez rycerzy na arenę. Herold wykrzyczał imię Tulla i wymienił jego zbrodnie. Tuli siedział przez cały ranek, oczekując na walkę. Przysłuchiwał się krzykom widowni. Okazało się, że żaden z uczestników igrzysk nie mógł się pochwalić taką liczbą zabitych rycerzy Klingi jak on. Gdy tylko zostały wymienione przestępstwa Tulla, rycerze Klingi wstali i zaczęli wznosić okrzyki na jego cześć. Z drugiej strony areny, spomiędzy nóg wielkiej kamiennej matki wyszedł Khur. Kroczył napinając mięśnie, wymachując nad głową mieczem. 240 Zobaczył Tulla i zachwiał się, na moment przestał się uśmiechać, a kiedy herold wymienił zbrodnię Khura - zranienie człowieka- Tuli zrozumiał, że oczekuje się od niego zabicia przyjaciela. Ród Klingi postanowił, by zmierzyli się w pojedynku, bo siedzieli w sąsiadujących celach. „Czego oczekujesz od życia?" zapytał sam siebie Tul. „Czego chcesz? Możesz wybrać szybki zgon i zginąć z jego ręki albo go zabić. I co wtedy osiągniesz? Poczucie winy za zabicie głupca i spędzenie połowy życia w szeregach Rodu Klingi?" Ale w uszach wciąż brzmiały mu słowa Phylomona: „Musisz się oswobodzić!" Khur zbliżył się do Tulla, zataczając powolne kręgi. - Jesteś wartościowym przeciwnikiem - powiedział Khur zadając pchnięcie mieczem. Tuli odskoczył. Khur uśmiechnął się. -Musimy dać im dobre przedstawienie! Potem nas wynagrodzą, a przynajmniej tego, który przeżyje, żeby zostać rycerzem Klingi. Khur zrobił wykrok i zadał pchnięcie. Tuli usiłował sparować cios, ale Khur zmienił kierunek pchnięcia i ciął Tulla w klatkę piersiową. Wycofał miecz i gotował się do powtórzenia ciosu, starając się, by tym razem cięcie było głębsze. Tuli zdołał w samąporę uskoczyć. Khur uśmiechnął się złowieszczo. Tuli zdał sobie sprawę, że Khur chce go skłonić do obniżenia gardy. Pchnął mieczem, Khur zręcznie odparował i ciął z dołu w górę, raniąc Tulla w łokieć. - Gdzie nauczyłeś się walczyć? - zapytał Tuli, a Khur uśmiechnął się. - Kiedy nie spałem ze swą panią, byłem jej ochroniarzem. -Przyskoczył do Tulla i zasypał go zaskakująco szybką serią cięć i pchnięć. Jedyne co Tuli mógł robić, to odbijać ciosy i cofać się. - Przepraszam, że przez te wszystkie dni, kiedy spaliśmy obok siebie, nie powiedziałem ci o tym. Tuli potknął się i zablokował cios. Za każdym razem, gdy odbijał cięcie, j ego opuchnięty kciuk sprawiał mu straszny ból. Udało mu się kopnąć Khura, zmusić do odwrotu, ale młodzieniec ciął Tulla w nogi i mało go nie przewrócił. Khur podstępnie zamachnął się mieczem, Tuli usiłował zanurkować pod ciosem i jednocześnie sparować go. Tłum ryknął w przestrachu. Tuli nawet nie wiedział, co go uderzyło, oszołomiony upadł na plecy, z głowy ciekła mu krew. Nad nim stał Khur wymachując triumfalnie mieczem. Przygotowywał się do zadania ostatniego ciosu. Tłum zamilkł. 16 - Ścieżka bohatera 241 Tylko jeden widz krzyczał nadal. To była Fava: - Wstań, Tuli! Zabij go! Wstań! Khur odsunął się o krok, oczy błyszczały mu niebezpiecznie. Uniósł miecz, prosząc widownię o aplauz. Oszołomiony Tuli potrząsnął głowąi zobaczył Favę siedzącą niedaleko areny w przebraniu rycerza Klingi. Chciał podejść do niej, lecz Fava bez przerwy powtarzała jego imię, a na jej twarzy malowało się przerażenie. Oprzytomniał i zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Podniósł się na kolana, spojrzał na Khura. Młody neandertalczyk uśmiechnął się triumfalnie. - No i co, przyjacielu? Ty to nazywasz walką? W przebłysku świadomości Tuli zrozumiał, że w Khurze nie zostało nawet krzty niewinności. Jego przeciwnik z ochotą porąbałby go na kawałki. To było szaleństwo pod pozorem naiwności. Ród Klingi pozwalał stawać na arenie tylko najlepiej zapowiadającym się kryminalistom. Taki był właśnie Khur. Doskonały materiał na rycerza Klingi, bo wszyscy rycerze byli tacy sami: zepsuci moralnie. - Jeśli pozwolisz, doprowadzę do prawdziwej walki - powiedział Tuli. Ręką ze złamanym kciukiem ledwie mógł chwycić miecz. Oddarł więc kawałek materiału od tuniki i przywiązał nim miecz do dłoni. Khur odsunął się wymachując mieczem w stronę publiczności. Zadowoleni z widowiska rycerze Klingi ryczeli i wiwatowali. Kiedy Tuli skończył przygotowania, wysunął miecz i zatoczył nim półkole, patrząc Khurowi w oczy. Khur przyskoczył zadając serią ciosów. Próbował siły Tulla. Znów odskoczył. Tuli krzyknął, zrobił wy-krok i ciął z całej siły w dół. Khur próbował odbić klingę, powstrzymać ją, ale nie wziął pod uwagę ogromnej siły Tulla. Miecz Khura ułamał się u nasady, a ostrze tullowego oręża przebiło czaszkę przeciwnika i rozpłatało go aż po brzuch. Krew trysnęła na publiczność. Rycerze Klingi wyli i tupali nogami, wydawali okrzyki aprobaty. Tuli wzniósł ponad głowę okrwawiony miecz, zrobił rundę wokół areny starannie omijając miejsca, gdzie widział Favę i Darrisseę w towarzystwie jakiegoś dziwnego młodzieńca. Wertha nachylił się i szepnął Favie do ucha: / to będzie znak Okansharai. Zrodzony ze śmierci, spryskany krwią, Wezwij go imieniem Wspaniałomyślny. 242 Wertha nie musiał recytować dalszego ciągu proroctwa. W jego głosie brzmiał zbożny strach - na własne oczy ujrzał, jak Tuli wypełnia słowa przepowiedni - powstając z ciemnicy pod stadionem, spryskując publiczność krwią, gdy tylko Fava wezwała go po imieniu. Fava patrzyła jak Tuli znika w podziemiach. Kiedy z nich wychodził, wyglądał na słabego, pokonanego. Teraz był skupiony, spięty. Nigdy wcześniej jej mąż nie wyglądał tak niebezpiecznie, nigdy wcześniej nie widziała tego maniackiego błysku w jego oku. Gdy przechodził obok z okrwawionym mieczem w dłoni, przypomniała sobie słowa, które powiedziano na jego temat kiedyś, w Smilodon Bay: - Ma w oczach rewolucję. Było w nim teraz szaleństwo, żądza krwi. W tym momencie wyglądał tak samo, jak rycerze Klingi wyjący wokół niej w ekstazie. Stał się drapieżnikiem, a ona ofiarą. Skóra na niej cierpła na samą myśl, że dookoła jest tyle drapieżników, że rycerze Klingi ocierają się o nią. Na poszukiwaniach Tulla spędziła całe tygodnie. I oto, co jej z tego zostało: wstyd. Fava wcześniej nie wyobrażała sobie takiej przemiany. Przez następne pięć godzin Tuli walczył trzy razy. Jako wielki Tcho-Pwi był wyższy niż neandertalczyk i szerszy w ramionach, silni ej szy od człowieka. Nie fechtował się z przeciwnikami. Cała jego sztuka polegała na szybkości i sile. Nie dawał im czasu do namysłu. Szarżował na nich przez piaski areny, jak tylko pokazali się w wejściu. Z łatwością rozpruł dwóch ludzi, z trzecim wdał się w dłuższą walkę. Późnym popołudniem zaczął odczuwać zmęczenie. Ostatnia walka odbyła się w promieniach zachodzącego słońca. Sześć par przeciwników zbliżyło się do siebie ostrożnie, z namysłem. W tej rundzie walczący używali długich dzid. Ta broń nie odpowiadała Tullowi. Dał temu wyraz, łamiąc drzewce dzidy na kolanie. Odrzucił złamany oręż i runął na przeciwnika z gołymi rękami. W ten sposób zmylił go, dając mu poczucie fałszywego bezpieczeństwa. Przeciwnikiem Tulla był człowiek. Mały, szybki i zręczny. Zaatakował za szybko, zrobił unik i schylił się. Jednocześnie Tuli z niewiarygodną szybkością schwycił za koniec jego dzidy, wyrwał mują z rąk i wbił głęboko w pierś. Potem wyrzucił przeciwnika wysoko w powietrze, aż ten przeleciał przez bandę areny na widownię. Rycerze Klingi wstali, skandując imię zwycięzcy. Tuli dwukrotnie obszedł arenę i zatrzymał się przed Favą. Spojrzał ponad jej głową, dzidą obciął sobie koniuszek ucha i rzucił go w widownię. 243 Fava sądziła, że to dla niej, ale okrawek ucha trafił w tłum stojący za nią. Kiedy Tuli kuśtykał z powrotem do lochu, wyglądał świeżo i energicznie. Przez następne dwie rundy Fava i Darrissea milczały. Gdy tłum wstawał z miejsc i kierował się ku wyjściu, Wertha zwrócił się do nich: - Jutro Tuli wejdzie w szeregi Rodu Klingi. Inni zginą, a on przeżyje. - Myślę, że Thakunka go pokona - wtrącił się jakiś mężczyzna stojący za nimi. - Tulljest szybki i silny, lecz Thakunka jest lepszym i wszechstronniej szym szermierzem. Fava już chciała zbesztać obcego, ale Darrissea uspokajająco wzięła ją za rękę. - Może ten cały Tuli byłby szybszy i bardziej wszechstronny, gdyby przed walką nie złamano mu kciuków. Chciałabym zobaczyć, jak sobie daje radę, kiedy jest w pełnej formie - powiedziała Darrissea. Mężczyzna chrząknął. Fava spojrzała na niego. Był to starszy neandertalczyk o głębokim głosie. Nosił czarny płaszcz i klapkę na jednym oku. Wertha uderzył siępięścią w pierś, oddając honory. Fava niepewnie powtórzyła ten gest. - Wszechpotężny - wymamrotał Wertha. Czarny cyklop machnął ręką i mruknął, żeby dali spokój, ale Fava nie potrafiła wyprostować zgiętej w ukłonie szyi, świadoma tego, że oto stoi przed niąktoś, kto uważa się za jej pana, jej mistrza. Bała się podejrzeń, rozpoznania jako obcej. - Złapałem Tulla w Dziczy - powiedział Mahkawn. -1, wierzcie mi, zbyt wielu moich ludzi walczyło z nim, gdy był cały i zdrowy. To dobry wojownik, podobnie jak Thakunka. Będę żałował każdego, który zginie. Wyciągnął spod szaty kawałek ciała. Fava rozpoznała ucho Tulla. Ten fragment, który rzucił w tłum. Adresatem podarunku był wszechpotężny. - A co się stało z rodziną tego Tulla? - zapytała. - Czy mówił coś o jej losach? Czy ma może młodsze rodzeństwo, które mogłoby wejść w szeregi bractwa? A może jest jakieś dziecko, może jego żona jest ciężarna? - Nie - odparł Mahkawn i wmieszał się w tłum. 244 Kilka godzin przed świtem Tantos wezwał do swoich komnat Mahkawna, który przyjechał pociągiem Trupiej Głowy. Był zaskoczony, że Tantos nie śpi o tak wczesnej porze. Czasem słyszało się plotki, że Tantos w ogóle nie sypia, że symbiont utrzymuje go przez wieki w stanie bezsenności. Jak by nie było, Mahkawn stał teraz w komnacie, a Tantos informował go o dziwnych napaściach na rycerzy Klingi przebywających w Dziczy, o wykrwawionych ciałach mężczyzn i kobiet znajdowanych w mieście. - Ataki nasilają się, stają się coraz powszechniejsze. Znaleźliśmy poza miastem człekokształtne stwory wysysające krew. Przywieźliśmy nawet kilka ich ciał ze sobą. Nasi chirurdzy dokonali autopsji z nadzieją, że znajdą na nie antidotum. Krwiopijcy potrafią przyjmować kształty człowieka albo neandertalczyka. Ich twarze wypełnione sąpęcherzami. Kiedy sieje przekłuje - flaczeją. Kazałem tajnemu oddziałowi bractwa zachować czujność za dnia i w nocy. Okazało się, że można łatwo rozpoznać tych wysysaczy krwi. Niemniej, jeśli damy im czas, zorientują się w sytuacji i będą w stanie infiltrować wszystkie warstwy społeczeństwa. Ze względu na to, wprowadziłem wmieście kwarantannę. Wiemy, najogólniej, gdzie żyjąkreatory. Zbieram wojska i przygotowuje się do ataku. Będziemy gotowi do wymarszu w ciągu najbliższych czterech tygodni. - Doskonale - odparł Mahkawn. - Jak mógłbym ci pomóc, panie? Tantos pochylił głowę i odwrócił twarz do rycerza, jak gdyby ten przerwał mu tok myśli. - Jak już mówiłem, moi szpiedzy działająbez wytchnienia. Coś odkryliśmy. Po odparciu Hukmów, wzięliśmy na północy miasta licznych jeńców Okanjara. Niektórzy okazali się całkiem sprytni i ukryli się udając niewolników. Dotarło do mojej wiadomości, że pewna kobieta z Rodu Klingi szuka Tulla Geneta, rozsyła posłańców do kopalń. To jest ten sam Tuli Genet, który dziś walczył na arenie. - Rozumiem. Czy ustaliłeś jej tożsamość? - Tak. Jeden z moich ludzi szedł za nią aż na stadion, gdzie wznosiła entuzjastyczne okrzyki na cześć Tulla Geneta. - Czy przesłuchałeś ją? - Jeszcze nie. Zbiera wokół siebie zwolenników. Chcemy zgarnąć ich wszystkich za jednym zamachem. I to jest powód, dla którego wezwałem cię teraz, w nocy. Przekazano mi, że rozmawiałeś z nią dziś na stadionie. Co cię łączy z tą kobietą? 245 Mahkawn cofnął się o krok, zaskoczony oskarżeniem. - Z nikim nie rozmawiałem! Przez cały czas trwania widowiska siedziałem pomiędzy moimi dwoma kapitanami smoka. - Rozmawiałeś z nią tuż przed opuszczeniem widowni. Mahkawn nagle przypomniał sobie wymianę zdań z dwiema kobietami i mężczyzną. - Tak, teraz sobie ją przypominam. Pytała, czy Tuli wspominał o swojej rodzinie albo potomstwie. Sądziłem, że chodzi jej tylko o potwierdzenie jego męskości. - Czyżby zatem należała do jego rodziny? Udałoby się jej zbiec ze Smilodon Bay? - Może to jego żona - powiedział Mahkawn. - Miał żonę i adoptowanego syna. - Okazała niezwykłą odwagę, chcąc go w ten sposób uwolnić. Ale w tym wszystkim jest coś ważniejszego. Zdaje się, że wraz ze śmiercią Phylomona, niektórzy z thralli zaczęli wierzyć, że przyszedł czas, w którym „błękitne nieśmiertelne słońce spadło." Wierzą, że Tuli spełni starożytną przepowiednię Pwichutwi o nadejściu Okan-sharai. Nawet dziś, gdy Tuli wyszedł na arenę spomiędzy nóg Matki Zła i spryskał publiczność krwią, thralle zaczęli szeptać, że w ten sposób wypełnia się proroctwo. Mahkawn roześmiał się. - Śmiejesz się - powiedział Tantos z przyganą w głosie - lecz thralle w to wierzą. Złamałeś Tullowi kciuki przed pojedynkami, co wcale nie wpłynęło na przebieg walki. Tuli musi umrzeć tej nocy. - Nie sądzę, żeby jutro zwyciężył - odparł Mahkawn. - Jego przeciwnik jest za dobry, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę okaleczenia Tulla. - A ja sądzę, że to posunęło się już za daleko - rzekł Tantos. -Zabijesz go. Chcę, żebyś osobiście wbił w niego miecz. - Ależ on sam z własnej woli oddał ucho! Według starych praw, jest już niemal rycerzem Klingi! - Nie pozwolę, żeby Tuli został wywyższony dzięki tym procedurom! - krzyknął Tantos. Mahkawn odsunął się o krok. Nigdy nie widział swego pana tak zagniewanego. - Jeszcze tej nocy zabijesz go własnoręcznie! I zabierzesz ze sobą Atherkulę, gdyż powinien być świadkiem twego czynu! Domagał się krwi tego niewolnika, niech ma tę satysfakcję. Co do jego żony, już wysłałem oddziały, żeby ją zgarnęły razem z jej kompanami. Wtrącono ich do lochów. Ona też 246 ma być świadkiem zabójstwa. Niech widzi koniec swojego Okan-sharai! Zajmiesz się tym. Tak ma być! Tantos podszedł i wyjął złoty bicz zza pasa Mahkawna. - Twoja łagodność zniechęca mnie do ciebie. Przenoszę swoje łaski na Atherkulę. Możesz odejść. - Tak, panie - powiedział Mahkawn, ukłonił się nisko i opuścił pokój. Za drzwiami pomacał się w miejscu, gdzie przed chwilą za pasem tkwił jeszcze złoty bicz. „Straciłem jego łaski. Ma prawo czuć się rozczarowany," pomyślał, ale doszedł do wniosku, że z czasem odzyska łaskę swego pana. „Nie powinienem pozwolić, żeby sympatia, którą czuję do tego niewolnika, zmąciła mój osąd. Nie powinienem pozwolić, żeby żył tak długo." Wertha zabawił dłużej na targu, kupując j edzenie dla Favy i Dar-rissei. Nie był przyzwyczajony do dokonywania tak dużych zakupów. Miał mało pieniędzy, więc poszedł na targ tuż przed zmierzchem, żeby wytargować jak najniższe ceny za ochłapy mięsa i nieświeże warzywa, które prawdopodobnie wyrzucono by do śmieci. Przebrany za rycerza Klingi nie musiał obawiać się godziny policyjnej. Kiedy zadźwięczał dzwon, przebiegł między straganami, wpakował zakupy do worka i pospieszył do domu. Szedł krętą uliczką przez środek dzielnicy thralli, w której mieszkali najbiedniejsi niewolnicy. Drewniane skrzynie na palach i połatane namioty zasiedlone były przez starych i schorowanych wyrobników - Panowie Niewolników nie zadbali o poderżnięcie im gardeł -pracujących ciężko na polach, w dokach i w nowych fabrykach, gdzie dźwigali kozły z cegłami, żeby tylko udowodnić swą przydatność do pracy. Za dniówkę mieli zapewniony kawałek chleba, trochę gulaszu i drew na ognisko. Niektórzy byli już tak schorowani, że ich właściciele przestali się troszczyć o żywność dla nich i dach nad głową. Ci leżeli na siennikach pod gołym niebem, czekając na śmierć albo ozdrowienie. Żaden z nich nie miał złudzeń co do swojej wartości. Wertha przeszedł obok siennika, na którym leżała dziewczynka z połamanymi w wypadku, byle jak obandażowanymi nogami. Wyciągnęła do niego brudną rączkę, prosząc o wodę. Zatrzymał się, dał się jej napić i ofiarował trochę chleba z torby. Podmuchy zimnego wiatru targały połami namiotów, nawiewały dym z ognisk. Nikt się nie przyglądał. Wertha czuł, że wez- 247 brały w nim moce uzdrowicielskie, krążyły w jego ciele jak spętany wiatr, czekały tylko, aż je wypuści. Schwycił dziewczynkę za nogę, naprostował krzywo złożone kości. Dziecko nie płakało z bólu, lecz kurczowo uchwyciło się dłońmi zamarzniętego błota po obu stronach siennika. - Nie bój się - powiedział Wertha. - To pomoże ci. Dotknął jej nóg. Wyczuł ropę i opuchliznę pod skórą. Rany sięgały kości. Wyzwolił swą moc. Ciepło spływało z jego ciała koniuszkami palców. - Kwitcha,mój sojuszniku, bądź przy mnie -powiedział. -Zjednocz swoją siłę z moją. Zamknął oczy, gdy napełniał go duch, poczuł zimny dotyk. Potrząsał nim jak liściem na wietrze, ale z jego rąk nie wyszła moc lecznicza. Usłyszał natomiast głos dochodzący zza pleców. - Nie marnuj swojej mocy i nie spiesz się do domu. Jesteś śledzony - mówił Pwi o jasnopomarańczowych włosach i błękitnych oczach ze świeżym piętnem na ręce. - Kim jesteś? - zapytał Wertha. - Jestem Chaa, ojciec Favy - wyszeptał Pwi. - Wkrótce znów się zobaczymy. Uważaj na to, co masz za plecami! -1 Chaa zniknął między skrzyniami i szałasami dzielnicy thralli. Werthę opuścił duch, czuł, jak wiatr odlatuje. Spojrzał na dziewczynkę. Dotknął jej tylko lekko, lecząc infekcję nóg. Złamane kości będą musiały same się zrosnąć. Dał dziecku więcej jedzenia i jeszcze raz ją napoił. Potem zaczął się włóczyć bez celu po dzielnicy thralli. „Nie spiesz się do domu," powiedział Chaa. Wertha zaczął iść ostrożniej, zmierzał na północ. Wkrótce po zapadnięciu nocy ulice się ożywiły. Panowie Niewolników wybierali się na przyjęcia. Ominął orszak towarzyszący damie lecącej na poduszkowcu. Wyglądała jak łabędź przybrana w białe pióra, perły, jedwabie i błyskotki. Otaczało jąpięćdziesięciu elegancko ubranych neandertalczyków ze straży przybocznej z pochodniami, obnażonymi mieczami i strzelbami. Oczy błyszczały im niebezpiecznie, jakby podejrzewali, że każdy przypadkowy przechodzień na ulicy może być mordercą nasłanym przez rywalizującą rodzinę. Takim lepiej nie wchodzić w drogę, lepiej nie wplątywać się w kłopoty. Wertha dał nura w boczną uliczkę i poczekał, aż dama przejedzie. Potem znów wyszedł na główną aleję. Obejrzał się i na chodniku za sobą spostrzegł jakiegoś mężczyznę. Typ usunął się 248 w cień i umiejętnie rozpłynął w mroku nocy. Niewidzialny Oddział Bractwa. Wertha skradał się uliczkami i alejami. Przy nadarzającej się sposobności zdołał uciec śledzącemu go mężczyźnie. Kiedy upewnił się, że jest sam, poszedł w stronę domu i kilka przecznic wcześniej wspiął się na dach jakiegoś budynku. Stamtąd obserwował ulicę przed domem. Zobaczył jak aresztowano Favę i Darrisseę. Potem, gdy rycerze Klingi powlekli je z sobą, dyskretnie zaczął ich śledzić. Mahkawn wyszedł z pałacu Tantosa. Spojrzał w niebo. Świeciły wszystkie trzy księżyce, więc mimo powłoki chmur noc była jasna. W takie noce Mahkawn często miewał kłopoty z zaśnięciem. Zahuczała wielka uchata sowa. Polowała gdzieś nad polami. „Niech myszki uważają," pomyślał Mahkawn, przypominając sobie stary wierszyk dla dzieci. Odchylił głowę do tyłu, głęboko oddychał świeżym powietrzem nocy. Było trochę mroźnie, ale przyj emnie. Rozpostarł ramiona i wyobraził sobie, że to skrzydła. „Czyn, którego dopuszczę się tej nocy, nie jest złym czynem," powiedział sobie w duchu. „On po prostu jest czynem. Sowy i jastrzębie nie powinny przyjaźnić się z myszami. Tak jak ja nie powinienem przyjaźnić się z Tullem." Przyjaciel. Mahkawn długo rozmyślał nad tym słowem. Już od wielu lat o nikim nie pomyślał jak o przyjacielu. Ród Klingi to byli jego sojusznicy, lecz nie radowało go ich towarzystwo. Pirazha, tak, ona była przyjaciółką, choć przyznanie się do tego przychodziło mu z trudem. „A gdybym siedział w jakimś lochu w Craalu, czy Pirazha wybrałaby się tam przez pustkowia, by mnie ratować?" Sama myśl wydawała się śmieszna, ale jakoś Mahkawn nie mógł się od niej uwolnić. Nie dawała mu spokoju w drodze do pociągu Trupiej Głowy. „Wątpię, czy by się na to zdecydowała," pomyślał po dotarciu na miejsce. „Oparłaby się impulsowi, o ile w ogóle by o tym pomyślała. Być może za bardzo upodobniła się do rycerza Klingi." Rozsiadł się na pluszowej kanapie w metalowej kapsule. Pociąg wiózł go do domu w Bashevgo. Latarnia kołysała się na kółku pod sufitem, a Mahkawn ze szczegółami planował morderstwo. To istotna sprawa, żeby zadowolić Tantosa i Atherkulę, ale Mahkawn chciał 249 też zadowolić Tulla, sprawić, by zginął godną śmiercią. Żadnych krwawych jatek, żadnych sadystycznych tortur. Co do żony Tulla, to choć była w oczywisty sposób thrallką, i ona zasługiwała na odrobinę kurtuazji. Gdy pociąg dotarł do lokomotywowni, Mahkawn wysiadł. Poszedł do świątyni karnadyńskich czarowników i obudził Atherku-lę. Zanim czarownik ubrał się i wyszedł z Mahkawnem, już prawie świtało. W jednym z korytarzy wiodących do lochów spotkali dwie kobiety o pobladłych twarzach, ciemnowłosego człowieka i Pwi z obciętym uchem. Mahkawn prawie się roześmiał, bo żaden rycerz Klingi nie okazywałby tak panicznego strachu. Dziwił się, że mogli kogokolwiek zmylić. - Wy - kiwnął głową w stronę mężczyzn - wy jesteście thralla-mi. Będziecie oklejmowani i oddani w służbę. - Ty pójdziesz ze mną - wskazał na Favę. Wstała z podłogi. Wziąłjąza rękę, starając siępocieszyć. Tatech-nika często pomagała, gdy miało się do czynienia z thrallami. Sądzili, że jak sięjest wobec nich uprzejmym, to się ich nie skrzywdzi. - Miło mi, że cię spotkałem - powiedział Mahkawn. Za nimi szedł w milczeniu Atherkula, jego czarne szaty szurały po podłodze. - Podziwiam twoją odwagę. Przybyłaś tutaj, próbując oswobodzić Tulla. Mahkawn czekał, aż dziewczyna się odezwie, ale ona wymamrotała coś, czego nie zrozumiał, po czym powiedziała: - Obawiam się... że nie wiem, o czym mówisz. - Nie musisz się mnie bać - zapewniał ją Mahkawn. - Tuli i ja zaprzyjaźniliśmy się. Staliśmy się nawet całkiem bliskimi przyjaciółmi. Widziałaś, jak rzucił mi ucho na arenie? Jeśli rano zwycięży, zostanę jego dowódcą. Znasz tę tradycję Rodu Klingi? Więc widzisz, jesteś żoną przyjaciela. Fava niemrawo pokiwała głową, drżała jej broda. - Dobrze - powiedział Mahkawn. - Zabieram cię teraz, żebyś się z nim zobaczyła. I otoczę cię specjalną opieką. Możesz zostać moją osobistą niewolnicą. Przyrzekam ci to. Będę o ciebie dbał. Atherkula roześmiał się nagle. Mahkawn rzucił mu przez ramię ostrzegawcze spojrzenie. - O ile wiem, Tuli ma małego braciszka, który wraz z tobą uciekł do lasu. Mam nadzieję, że dziecko czuje się dobrze? Zadbałaś o niego? 250 Fava znów przytaknęła. Jej jasnozielone oczy niemo wyrażały prośbę, żeby Mahkawn więcej nie pytał o chłopca. - Hmmm. Musimy zatem odzyskać chłopaczka i sprowadzić go tutaj, żeby się nim odpowiednio zająć. Wiem, że wy, Pwi żyjący w Dziczy, myślicie o waszej wolności jak o czymś nadzwyczajnym. To doprawdy prymitywne. Tutaj zobaczysz, że nasze zakłady medyczne, nasze szkoły, są znacznie lepsze niż tamto. Jeśli chcesz zapewnić dziecku przyszłość, pomożesz nam sprowadzić je tutaj, do Bashevgo. - Słyszałam o waszych zagrodach dla niewolników, waszych gwałtach i masowych grobach - odparła Fava. - Ale pierwszy raz słyszę o waszych lekarzach i szkołach. Atherkula otwarcie się roześmiał. - Dobrze powiedziane - stwierdził Mahkawn. - Niemniej, są tu także pewne plusy. Ucywilizujemy was. Dotarli do rogu, za którym korytarz skręcał do celi Tulla. Uśmiech zniknął z jego twarzy, gdy zobaczył Favę. Napiął łańcuchy. - Fava - krzyknął. Dziewczyna runęła ku celi męża, stanęła przed drzwiami i starała się dosięgnąć jego ręki. Mahkawn przekręcił klucz w zamku, otworzył drzwi. Fava podbiegła do Tulla, uściskała go. Oboje zapłakali ze szczęścia. Atherkula nachylił się do ucha Mahkawna i wyszeptał: - Widzisz jak jąpieści! Nigdy nie byłby z niego rycerz Klingi. Mahkawnem wstrząsnęły dreszcze, ściślej otulił się płaszczem. Powstrzymał chęć wyciągnięcia miecza i wypatroszenia nim starego czarownika. Odwrócił się i popatrzył na celę znajdującą się naprzeciwko celi Tulla. Leżał tam trup Phylomona. Prawa ręka uniesiona była do góry. Ciało na niej już obeschło. Kościste palce, powykrzywiane w różne strony, wyglądały koszmarnie. Na miejscu żołądka ziała dziura wypełniona muchami i robakami. Mahkawn cieszył się, że nie widzi twarzy Phylomona. Po kilku minutach wszedł do celi, wypchnął Favę na zewnątrz i zamknął drzwi. Został sam na sam z Tullem. - Przepraszam, Tullu - powiedział. - Lord Tantos kazał mi ciebie zabić. Zadbałem o to, by... - stwierdził, że ręce mu się trzęsą. Za jego plecami Fava wrzasnęła i przywarła do prętów celi. Atherkula schwycił ją od tyłu. Tuli był tak przykuty, że nie mógł się ruszyć w lewo ani w prawo. Mahkawn przyłożył długi miecz do jego żeber. Tullowi oczy wyszły na wierzch, otworzył ze zdumienia usta. 251 - Mahkawn... - krzyknął, gdy krew trysnęła mu z boku. - Nigdy nie sądziłem...! Mahkawn przez chwilę trzymał miecz, potem zrobił krok do przodu i szybko wsunął długie ostrze w ciało Tulla, przebijając prawe płuco. Krew spłynęła kanalikami na klindze jak woda rynsztokiem, zbrukała rękę Mahkawna. Wyciągnął ostrze i odrzucił miecz na bok. Tuli stał z twarzą białą z przerażenia, ciężko dyszał. Mahkawn otoczył go ramionami, nie pozwalając mu upaść. Fava krzyczała i tłukła się o pręty celi jak ptak w klatce. Atherkula starał sięjąpowstrzy-mać. Wyrwała mu z rąk swój płaszcz. - Straż! Straż! Trzymać tę sukę -ryknął, parskając śliną. Dziwnie ludzko zabrzmiały te słowa wypowiedziane z nosowym akcentem neandertalczyka. Mahkawn objął Tulla ramionami. Z oczu płynęły mu łzy. - Wybacz mi! - szeptał. - Powiedz, że mi przebaczasz! Obiecuję ci wszystko! Zabiorę Favę i twojego syna, wychowam ich jako niewolników w moim domu! Będą dla mnie jak dzieci. Ja... ja... mój... Aż podskoczył ze zdumienia. O mały włos nazwałby Tulla synem. Tuli patrzył na dziurę w boku, na buchającą z niej krew. Oddychał płytko. Cela trzęsła się od krzyku Favy, powietrze wibrowało od wycia jak w domu wariatów. Tuli podniósł wzrok. Na czole błyszczał mu pot, oczy miał zwężone, jakby przyglądał się Mahkawnowi z oddali. Kaszlnął, krew dobyła mu się z ust. - Okanjara, jestem wolny! -powiedział. -Na zepsute zęby boga, to jest piękne! - potem zadrżał i opadł. Mahkawn delikatnie podtrzymywał ciało umierającego. Krzyk Favy dobiegał do jego uszu jak z oddali. Tuli przestał oddychać, oddał mocz. Otwarte szeroko żółte oczy patrzyły oskarżycielsko. Mahkawn odwrócił głowę Tulla do ściany i położył go na ziemi. Zdjął płaszcz i wytarł nim klingę z krwi. Wsunął miecz do pochwy, a potem okrył płaszczem ciało Tulla. Strażnicy trzymali Favę. Mahkawn otworzył drzwi celi. - Wpuśćcie ją. Fava podbiegła do Tulla, objęła go za głowę, przytuliła ją i kołysała. Jej szloch odbijał się echem od kamiennych murów kaza-matów - Przyzwoita egzekucja - powiedział Atherkula. - Dobrze zrobione, jak sądzę. 252 Rozdział 13 ZRODZONY Z MATKI ZŁA Zanim przyszła Fava, Tuli budował w myślach swój wymarzony dom. Kładł kamień na kamieniu, wznosił spiralną klatkę schodową z kremowego marmuru, alkowy z wysokimi łukowatymi oknami, przez które wpadało złote światło. Ściany miały być obrośnięte winoroślą. Jej szarozielone łodygi wiłyby się wzwyż jak węże. A na dole byłby maleńki staw otoczony krzakami, w których śpiewałyby skowronki. Lato w jego domu nigdy by się nie kończyło. A potem usłyszał kilka stłumionych słów, Fava ściskała go, nad nimi stał Mahkawn z Atherkulą. Jeszcze później miecz wbił mu się w brzuch. Kawałek zimnej stali - jedyna rzecz, która sprawiała, że nie czuł się pusty wewnątrz. Patrzył na własną krew spływającą po rowkach na klindze, na spoconą twarz Mahkawna, słuchał j ego obietnic: - Wybacz mi, zrobię wszystko... Sen zaczął się kruszyć. Niebiosa przybrały postać wielkiego jastrzębia z gwiazdami na piórach, wygiętymi do tyłu czarnymi skrzydłami, wysuniętymi szponami. Zapadła noc. „Jedynąpieśniąptakówjest tu krakanie kruków." Kaszlał krwią. Zapomnienie czekało na niego, czekało na jego zgodę. Nie popychała go nadzieja, nie wstrzymywał go strach. Żadna pieszczota nie mogła go skusić. W takiej chwili Tuli zaakceptował zniszczenie. Wtedy zapłonęły w nim niebiosa. „Okanjara!", te słowa same osiadły mu na ustach, jak poranna rosa na płatkach kwiatów. „Jestem wolny!" Patrzył na wolność doskonałą. Chwila ciągnęła się w nieskończoność. Był ponad Erydańczykami strzegącymi gwiazd, ponad Panami Niewolników z ich armiami i łańcuchami, ponad wszystkimi drobnymi lękami i żądzami śmiertelnych. - Na zepsute zęby boga - powiedział - to takie piękne! Zadrżał i rozpoczął swą ostatnią wędrówkę ducha. Przetaczał się straszny, ryczący grzmot. Świat drżał w posadach. Tuli stał na równinie pokrytej drobnymi czerwonymi kamieniami. Przyćmione gwiazdy lśniły na bursztynowym niebie. Wydobył się z krateru, który zbudował dla siebie z pokruszonych czerwonych kamieni i stanął na zewnątrz skrzepu swojej duszy. Patrzył na przezroczystą rzecz, która kiedyś była jego ciałem. Spoczywała w ramionach Mahkawna. Atherkulą trzymał poszarzałą z cierpienia Favę. 253 Tuli uniósł się, wiedział, że czarownik jest świadom jego obecności. Stary patrzył na niego z napięciem, śledził ruchy oczami. Jama jego duszy była czarna, bez błyskawicy. Tuli uniósł się ponad płytki krater nad jałową, czerwoną pustynię. Spojrzał na Phylomona siedzącego w swojej dziurze. W zgniłym ciele żarzył się duch. Tuli przypatrywał mu się. Widział już kiedyś oposy leżące na polu na wznak, jak dzieci. Zbierał je i niósł matce do kuchni. Przez całą drogę taki opos nie ruszał się i patrzył nieprzytomnie przez półprzymknięte oczy, nie oddychał. Wyglądał na martwego i Tuli nie wiedział, czy żyje, czy umarł ze strachu, kiedy go dotknął. Wokół ciała Phylomona, wokół przejrzystego skrzepu jego duszy jaśniała leciutka purpurowa poświata - symbiont. Wewnątrz nadał płonął duch. Symbiont Phylomona musiał znać sztuczki oposów i zastosował ich bardziej wyrafinowaną wersję. Błękitnoskóry leżał w kręgu rozłupanych czerwonych kamieni, ściany jego schronienia pełne były dziur. Tuli podniósł kilka kamieni i starał się poutykać je w dziury. Próbował zobaczyć przyszłość Phylomona. W każdym kamieniu widział to samo: Phylomon umrze, kiedy Tantos obedrze go ze skóry. Symbiont nie ma już siły, żeby strzec Gwiezdnego Żeglarza. Przyglądał się tej scenie i nie czuł żalu, nie miał poczucia straty. Życie, które przeżył Phylomon, było teraz bez znaczenia. Tuli uniósł się bez celu w górę, jak iskra wylatująca z ogniska. W dole, na nagiej równinie zobaczył rzekę. To była rzeka czasu, o której mówił Chaa. Tak jak poprzednio, Kraina Kształtów uległa zmianie. Oczy duszy Tulla były tym razem szerzej otwarte. Albo, myślał Tuli, tym razem widział jaśniej, bo nie był złączony ze swoim ciałem. Mógł bez przeszkód wędrować po Krainie Kształtów, tak jak to robił, zanim się urodził. Wystarczyła myśl, proste pragnienie, i Tuli wstrzymał rzekę czasu. Czas zamarzł, a Tuli wykorzystał to na wędrówkę po Anee. Na chybił trafił układał kamienie wokół Panów Niewolników. Nie łączył bladej błyskawicy swojej duszy z ich duszami, nie próbował poznać ich serc. Po prostu - sprawdzał, jaki będzie koniec ich dni. Budował wspaniałe kamienne struktury, niektóre proste, inne egzotyczne i wyrafinowane. Kształtował dziesiątki tysięcy przeznaczeń. Widział jak istoty ludzkie z Anee niszczą się wzaj em przez chciwość i zepsucie. Jak Panowie Niewolników mordują się wzajemnie 254 w nie kończących się walkach o władzę: nawet Tantos zostanie obalony. Widział prawdopodobieństwa samobójczych walk między frakcjami Rodu Klingi, wojen, po których nie zostanie kamień na kamieniu. Widział rewolty thralli nie ustające przez setki pokoleń. Widział jak zabijają oni wszystkich ludzi, aż planeta stanie się wyłączną domeną neandertalczyków oddających cześć własnym, gasnącym mocom psychicznym, pozbawiona ostatnich pozorów technologii. Widział i taką wersję przyszłości, w której łagodni Hukmowie powstają, wybijają ludzi i żyją w pokoju przez nie kończące się pokolenia. Stało się to dla Tulla ćwiczeniem umysłowym: patrzeć, jak w różnych układach powstają i upadają doczesne potęgi. Czekał, żeby zobaczyć taki układ, który byłby w stanie zaakceptować emocjonalnie w realnym życiu. Odnalazł gałąź dziejów, gdzie pomiędzy zdradzieckimi knowaniami Panów Niewolników a rewoltami neandertalczyków, powstawał nowy porządek rzeczy. Dwa gatunki krzyżowały się do momentu, w którym stały się jednym - nie byli to ani ludzie, ani Pwi. Beznamiętni, bezgranicznie trzeźwi, schodzili się w pary tylko po to, żeby płodzić nudne potomstwo, które miało ich zastąpić, jedli zaś tylko dlatego, żeby napełnić brzuchy. Byli jak żywe figury woskowe, którym jakoś udało się posiąść sztukę reprodukcji. Tuli nie mógł dotrzeć do umysłów kreatorów, ale wiedział, że w jakiś sposób byli obecni w kształtowaniu rzeczywistości. Oglądał po tysiąckroć koniec świata i nadal nie był zadowolony. Odmroził rzekę czasu, pozwolił jej płynąć dalej. Błyskawica jego duszy szybowała nad czerwonymi skałami i górami Bashevgo. Ci, którzy mieli otwarte oczy duszy, widzieli ją jako błyszczącą złotą kulę. Leciał krętymi dolinami między potrzaskanymi skałami, nad dryfującym piaskiem, wracał do Favy. Widział jak krzyczy i zawodzi nad jego ciałem, wzywa jego imienia, skrzep jej duszy staje się szary od cierpienia, przybiera kolor pajęczyny. Natomiast skrzep jego ciała był przejrzysty, jakby zrobiony ze szkła. Trzymała się za głowę, kiwała w obie strony. Tuli postanowił przemówić, połączyć się z ciałem choćby na krótką chwilę, żeby ją pocieszyć. Po raz pierwszy od wielu miesięcy, szary, poranny deszcz niósł woń soli i otwartego morza. Powietrze drżało od huku pękającego lodu. Dźwięk przytłumiał padający na miasto deszcz. Niewolnicy 255 i biznesmeni Bashevgo zdawali się nie zauważać, że pada. Wśród nich, przed budynkiem areny, kręcił się drżący i przemoczony Wer-tha -jeszcze jedna anonimowa, szara twarz w tłumie. Na arenie wielkie posągi Matek Zła łapały deszcz w otwarte usta odchylonych głów. Stary artysta-niewolnik tak zaplanował swoje dzieło, że woda deszczowa spływała z oczu kobiet, jakby płakały w czasie porodu. Wertha patrzył jak przed świtem do lochów pod areną weszli Mahkawn z Atherkulą. Tuż przed wschodem słońca z podziemi wy-kuśtykał stary czarownik. W płaszczu zarzuconym na głowę szedł błotnistymi, wilgotnymi ulicami z uśmiechem na ustach. Chwilę potem z podziemnych korytarzy dały się słyszeć szlochania Favy. Strażnicy z Rodu Klingi otworzyli bramę i dwóch rycerzy wyszło niosąc siennik, na którym leżał krwawiący mężczyzna. Wertha natychmiast rozpoznał Tulla. Był zbroczony krwią od szyi po krocze, a ciało miał białe jak podbrzusze śniętej ryby. Odarli go z ubrania. Nic nie mogło się zmarnować. Werthę uderzyło podobieństwo Tulla do noworodka - pokryty krwią i blady jak pościel. - Tuli! Tuli! - krzyczała Fava. Tłumy na ulicy prawie nie zwracały uwagi na tę scenę. Mahkawn szedł za dziewczyną, jedną rękę trzymał niezdarnie na jej ramieniu, nie wiedział, jak ją uspokoić. Strażnicy postawili siennik w deszczu, żeby odpocząć, a Mahkawn odsunął Favę i ciągnął ją za sobą w głąb ulicy. Wertha pospiesznie podszedł do wartownika. Jakiś nieznajomy neandertalczyk schwycił go za rękę. Miał pomarańczowe włosy i nosił czarną pelerynę czarownika Rodu Klingi. Biła od niego moc. Wertha spojrzał w głęboko osadzone oczy i rozpoznał Chaa. - Pomożesz mi odzyskać ciało Tulla? - zapytał Chaa. - Nie ma czasu do stracenia, jeśli chcemy go uratować. - Uratować go? Chaa chwycił Werthę za przegub i pociągnął w stronę strażników odpoczywających przy ciele. - Rozkazano nam, żebyśmy wam pomogli pozbyć się tego ciała - powiedział Chaa. Jeden z rycerzy uniósł brew. Był to starszy mężczyzna, człowiek, siwiejący i otyły. - Możesz nieść siennik z moj ej strony - powiedział i polazł pod dach stadionu, kryjąc się przed deszczem. Drugi strażnik, kościsty młody chłopak powiedział: 256 - Zabierzecie go na wysypisko? Chaa popatrzył na niego. - Rozkazano nam, byśmy go dostarczyli do samego lorda Tan-tosa. Chłopak skinął głową i wycofał się- Najwyraźniej nie miał ochoty ściągać na siebie uwagi ministra zemsty. Wertha nachylił się nad siennikiem. W zmasakrowanym ciele wyczuwał pulsującego ducha. Ponieśli Tulla w zimnym deszczu, sapiąc i ślizgając się po mokrych, pokrytych błotem kamieniach. Wertha ciągle się obawiał, że zatrzymają ich rycerze Klingi, żeby wypytać, ale w końcu doszedł do wniosku, że zapewne nikt jeszcze nie próbował ukraść im ciała. Skręcili za róg i Chaa zatrzymał się. Położył na ziemi swój koniec siennika. - Wybacz, Tullu - powiedział. - Tego daru nie przyjąłbyś z o-chotą. Rozpiął koszulę, wyciągnął zza pazuchy cienki strzępek szaro-niebieskiej skóry i położył go na ranie Tulla. Musieli iść jeszcze prawie kwadrans. Przez cały ten czas Wertha spoglądał na Tulla i drżał wewnętrznie. Zatrzymali się wreszcie przy jakimś budynku. Weszli do pokoiku. Chaa usiadł, był wyczerpany. Wertha nachylił się nad Tullem, dotknął ciała, zamknął oczy. Widział tam duszę, coś bladego, trzepoczącego, coś, co starało się zachować związek z ciałem, zapuszczającego blade nibynóżki w palce u rąk i nóg. Serce ledwie biło, płuca pracowały tak wolno, że niejeden inny uzdrowiciel w ogóle by tego nie dostrzegł. Niemniej jednak, wedle wszelkich znaków Tuli powinien być martwy. - Co z nim? - zapytał Wertha. - On jest wędrowcem ducha - odparł Chaa. - Usiłuje na powrót połączyć się z ciałem. Ale nie zrobi tego, dopóki go nie uleczymy. Wertha aż kipiał od mocy uzdrowicielskiej, szalała w nim jak wiatr. Przez całe miesiące nie miał okazji, żeby poważnie z niej skorzystać. Położył swoje gorące dłonie na zimnym ciele. W środku, tam, gdzie dotarł miecz, jasnobłękitne wnętrzności nie były mocno uszkodzone, klinga ich nie przebiła, lecz tylko roze-pchnęła. Z kiszek nie wylała się zawartość, co mogłoby doprowadzić do zapalenia otrzewnej. Ale w lewym płucu, miękka, gąbczasta różowa tkanka była rozcięta i zapchana skrzepami czarnej krwi, worek opłucnej został rozpruty, co sprawiło, że płuca zapadły się. Werthę paliły palce, gdy wyczuwał takie spustoszenia. Był gotów do uzdrawiania. 17 - Ścieżka bohatera .257 - Czekaj! - krzyknął Chaa. - Nie możesz tego robić sam. To byłoby tak, jakby Tuli sam chciał się uleczyć. Chaa uklęknął obok Werthy i wziął go za ręce. Razem zamknęli oczy i Wertha rozpętał swoją moc, pozwolił, by wypłynęło z niego gorąco. Czuł energię napływającą od Chaa. Nie spodziewał się takiego ładunku mocy przepływającego do jego rąk. - Wezwij swoją sojuszniczkę - powiedział Chaa. Wertha zawahał się, lecz rozpoczął modlitwę. - Kwitcha, Kwitcha, mój sojuszniku, uzdrowicielu z dawnych dni, ty, który niegdyś wskrzesiłeś zmarłych nad Lisią Rzeką i nauczyłeś niemych śpiewać u Trzech Martwych Drzew, przybądź i stań u mego boku. Wertha usiadł i czekał na zimne dotknięcie swojego sojusznika, lecz nic się nie działo. Otworzył oczy, spojrzał na Chaa. Nadal trzymał płonące dłonie na ciele Tulla. - Moje życie za jego życie! - wyszeptał Wertha. - Moje życie za jego życie! Czuł jak skrzepnięta krew w płucach Tulla topnieje powoli jak śnieg. Pot zrosił mu czoło, kapał długimi chłodnymi kroplami. Wertha modlił się o uzdrowienie płuc. Nie robił nic, tylko trzymał ręce na ciele Tulla. Trzymał je tam godzinami. Umysł mu zdrętwiał. W końcu nie wyczuwał już ognisk zniszczenia w organizmie pacjenta. Cała moc wyciekła z Werthy. Dał z siebie wszystko, co mógł dać. Wygładził poszarpane obrzeże rany w boku Tulla, obmył je i zabandażował. Chaa postanowił zostawić tam niebieską skórę. Wertha opatrzył jeszcze połamane kciuki młodzieńca. „Inaczej było w dawnych dniach, gdy Pwi nie łączyli się jeszcze w stadła z ludźmi," pomyślał Wertha. „Tego nie ma w naszej spuściźnie. Wielcy wojownicy Wojny Talentu. Kwitcha wskrzeszający zmarłych." Obok stał Chaa. Nie mógł już przekazywać mu mocy. Wertha odpoczywał godzinę, potem znów położył ręce na Tullu. Odczuwał jednak słabość i spustoszenia, jakie rana wyrządziła w organizmie chłopaka. Ale już nic nie wypłynęło z dłoni uzdrowiciela. Wertha musiał zasnąć, bo obudził się, gdy Chaa okrywał go płaszczem. - Daj spokój, zrobiłeś wszystko, co mogłeś - powiedział Chaa po chwili milczenia. - Ja... ja byłem święcie przekonany, że Kwitcha przyjdzie - powiedział Wertha. 258 - A po co miałby przyjść? Żebyś wskrzesił zmarłego i zyskał większą sławę? - powiedział Chaa. - Nic z tego. Nie jesteśmy wojownikami talentu z dawnych dni, a ty nie jesteś Kwitcha. - I co teraz? - Teraz - odparł Chaa - pójdę do miasta i wezmę co moje. Moją żonę, moje dzieci, Favę i Darrisseę. W tak wielkim mieście trudno będzie je przeoczyć. Fava i Darrissea zostawiły broń w twoim domu -białe pręty w worku. Ród Klingi nie zabiał ich, bo rycerze nie rozpoznali w nich broni. Możesz je teraz zabrać? - Tak - odparł Wertha. - Dobrze. Wrócę wkrótce. Muszę się przygotować do uwolnienia Phylomona Gwiezdnego Żeglarza z lochów. - Ale on nie żyje. Mówią, że jego trup śmierdzi. - To będzie potrzebował kąpieli, jak go wyprowadzę na wolność. Zobaczymy się rano. A co do Tulla, nie martwię się o niego. Ma do dyspozycji największego z żyjących uzdrowicieli, a do tego jest wędrowcem ducha. Trudno jest się nas pozbyć. Żołądek Favy kurczył się z głodu, ale nie mogła jeść ani pić. Od śmierci Tulla ogarnął ją zabójczy smutek. Cztery dni czekała już na śmierć w luksusowej komnacie, którą oddał jej do dyspozycji Mah-kawn. Jej j ednoosobowa sypialnia w pałacu wszechmocnego była większa niż niej eden dom w Bashevgo. Ściany pokrywały gobeliny przedstawiające stada mastodontów pasące się u boku włochatych mamutów. Spokojnym przeżuwaczom przyglądały się z boku cesarskie lwy zaczajone w cieniu wielkich drzew. Na kominku płonęło drzewo sandałowe, napełniając pokój przyjemnym zapachem, wielkie oszklone okna i drzwi prowadziły na werandę wychodzącą na ocean. Freja, jeden z mniejszych księżyców, zawisł nad falami - niebieska kula otoczona wirującymi białymi obłokami. Mahkawn wyznaczył ma-tronę, starą kobietę Pwi, która miała dbać o Favę. Siedziała w kącie w fotelu na biegunach i bez przerwy gadała o swoich wnukach. Fava leżała na purpurowych prześcieradłach szerokiego łoża. Nigdy nie mieszkała w takim domu, ale teraz nie potrafiła cieszyć się luksusem. - Odejdź, proszę - zwróciła się do matrony. Stara kobieta skinęła głową i wyszła z pokoju. Fava patrzyła pustym wzrokiem przez okno. Nagle zauważyła czarny cień opuszczający się z dachu na 259 werandę. Cień miał kształt człowieka, który tak szybko schował się w mroku, że nie była pewna, czy rzeczywiście coś zobaczyła. Podeszła do okna i ujrzała błysk na jednym z murów otaczających posiadłość. Chwilę potem z cienia wychynęła znajoma postać: przed szklanymi drzwiami stanął Chaai otworzył je z zewnątrz. Nosił czerwony mundur straży pałacowej. Fava popędziła w jego stronę, objęła go, a Chaa pocałował ją w czoło. - Co się... - zapytała, lecz Chaa położył jej palec na ustach. Wraz z nocnym powietrzem do pokoju wdarło się przeszywające zimno, a Fava miała na sobie tylko cienką lnianą koszulę. Chaa nie zważając na nic pociągnął ją za sobą na zewnątrz. Z dachu zwisała lina. Podsadził ją. Kiedy dotarła do dachu, znalazła dziwny mundur - czarną szatę z czerwonym skrajem i wysokie czarne buty obszyte króliczym futrem. Z ulgą włożyła na siebie ciepłe ubranie. Na szczyt dachu wdrapał się Chaa. Znów ją objął. Wezbrała w niej gryząca fala smutku, zaczęła płakać. - Nie zamartwiaj się - powiedział Chaa. - Tuli nadal żyj e, choć ledwie zipie. Wkrótce cię do niego zabiorę, ale przedtem musimy jeszcze tej nocy uratować parę innych osób. Chodź. - Czekaj! - powiedziała Fava. - Jak udało ci się uciec? Co teraz robisz? - Nie jest trudno uciec z kopalni, jeśli się wie, na co strażnicy przymykają oko, i w którą stronę pójść w ciemnościach - odparł Chaa. - Nawet nie wiedzą, że uciekłem. - A co z innymi? Co z Wayanem, Darrisseąi matką? -niecierpliwiła się Fava. - Ćśśś - wyszeptał Chaa. - Wszystko we właściwym czasie. Później będziemy się o nich martwić. Przeszli na palcach przez dach i zeskoczyli na wysoki mur, a z niego na ulice miasta Bashevgo. Chaa prowadził ją śmiało, aż dotarli do otworu wiodącego do podziemnego przejścia. Szli długimi tunelami obok pieców, w których wrzała woda potrzebna do wytwarzania elektryczności dla laserowych dział miasta. Mijali kolejne komory, w których nadzy niewolnicy pracowali w ciemnościach. Wrzucali kłody na paleniska wielkich pieców. Ich wychudzone, muskularne ciała pokryte były potem. W migotliwej poświacie wyglądali jak piekielne demony. Chaa popędzał córkę. Szli korytarzami, wzdłuż których biegły pęki rur przewodzących parę. 260 Po dwudziestu minutach doszli do kolejnego pieca. Chaa zatrzymał się, wszedł do komory i coś powiedział rycerzowi Klingi pełniącemu tam służbę- Podszedł potem do szeregu nagich niewolników stojących pod ścianą. Strażnik kiwnął głową, wziął koc i owinął nim jednego z więźniów. W ciemności Fava nie potrafiła rozpoznać, kto to jest. Chaa wrócił z Darrisseą. Dziewczyna miała pobladłą twarz, wyglądała, jakby była w szoku. Wielkie krople potu spływały jej po twarzy i niknęły między małymi piersiami schowanymi pod postrzępionym kocem. Rycerze Klingi ogolili ją do gołej skóry. Darrisseą schwyciła Favę i zaszlochała. - Chcieli mnie tu zabić! Fava uściskała ją, ale Chaa syknął ostrzegawczo: - Nie tutaj! Nie teraz! Wziął Favę za rękę i prawie biegiem poprowadził dziewczyny wąskimi tunelami. Dotarli wreszcie do drabinki prowadzącej do wyjścia. Wspięli się na górę. Wyszli na teren składów. W powietrzu wisiał ciężki odór krwi i nawozu, z pobliskich chlewni dochodziło chrząkanie świń. Na niebie Wotan dołączył do Frei. W świetle dwóch księżyców przedmioty rzucały podwójne cienie. Chaa poprowadził dziewczyny do małego składziku na ziarno. Z worka j ęczmienia wyciągnął plecak i zwyczajne ubranie. Kazał je włożyć Darrissei. - Mamy wiele do zrobienia tej nocy - powiedział. - Phylomon w dalszym ciągu więziony jest pod areną, musimy go uratować, ale tak, żeby nikt się nie domyślił, że wyciągnęliśmy go stamtąd. - Ależ ja widziałam Phylomona! - powiedziała Fava. -On nie żyje! - Żyje -odparłChaa-alejestbliski śmierci. Leżyrannyi sym-biont nie będzie w stanie długo utrzymywać go przy życiu. Chaa dźwignął plecak. - Darrisseą, czekaj na nas gdzieś w pobliżu. Przed świtem wrócimy. Kiwnęła głową, a Chaa i Fava poszli w kierunku areny. Podeszli spokojnie do drzwi straży i pokazali naręcze przepustek. - Mamy sprawę do załatwienia. Lord Tantos chce, żeby jeden z jego czarowników zbadał ciało Gwiezdnego Żeglarza. Strażnik popatrzył na insygnia przedstawiające smoki przyszyte do płaszcza Favy, zasalutował, wziął papiery i szybko zaczął otwierać wrota. Kiedy byli już w środku, strażnik zapalił stoczek i zaproponował, że zaprowadzi ich do celi Phylomona, ale Chaa odrzucił szorstko ofertę: - Zostań na stanowisku. 261 Szybko zeszli po schodach, mijali rzędy pustych cel. Fava pamiętała, że zaledwie kilka dni temu w niektórych celach siedzieli więźniowie. Nie było ich już. Przypomniała sobie wtedy igrzyska na arenie. Więźniowie, którzy je przeżyli, zostali uwolnieni. To tłumaczyło, dlaczego trzymano tak nieliczną straż. Fava wyczuła Phylomona na długo przedtem, zanim dotarli do celi. Ktoś przykrył ciało słomąi kocem, usiłując najwyraźniej zmniejszyć smród. Wystawała tylko twarz i prawa ręka. Oczodoły Gwiezdnego Żeglarza były niemal trupio puste, a gdy Chaa zerwał koc, Fava ujrzała robaki uwijające się po wzdętym brzuchu. Zakryła nos ręką. Nie mogła znieść smrodu zgnilizny, ale Chaa otworzył plecak, wyjął z niego butelkę wina i zaczął lać je w usta Phylomona. Ciało nie poruszało się i Fava zaczęła zastanawiać się, czyjej ojciec nie zwariował. Chaa pogłaskał Gwiezdnego Żeglarza po czole i powiedział łagodnie: - Już w porządku. Jestem przyjacielem. Zdrowiej teraz. Mówił jak do dziecka, co zdumiało Favę, dopóki nie zrozumiała, że ojciec przemawia do symbionta. Znów sięgnął do plecaka, wyjął z niego gąbkę i zaczął muskać szarą, wyschniętą na papier skórę. Niemal natychmiast skóra zaczęła zmieniać barwę - stawała się jasnoniebieska. Chaa obmywał gąbką ciało przez prawie godzinę. Fava patrzyła jak rozdęty brzuch opada, a gałki oczne Phylomona zaczynają wracać na swoje miejsce pod zamkniętymi powiekami. Smród zelżał. Wreszcie Phylomon zatrzepotał powiekami i rozejrzał się wokół nieobecnym wzrokiem. Chaa wyciągnął z plecaka jedzenie - suszoną rybę, kromkę chleba, jabłka. Fava powoli karmiła Gwiezdnego Żeglarza, a Chaa tymczasem zmiatał słomę w stos i okrywał ją kocem. Phylomon jęknął i zgiął sztywne palce. - Strażnik zastanawia się, co nas tak długo zatrzymało - powiedział Chaa. - Zaraz do nas zejdzie. Wyjdź mu na spotkanie i powiedz, że badanie nie jest jeszcze skończone i że potrzebujesz więcej świeczek. Udawaj, że nie wiesz, jak trafić z powrotem do celi i każ mu się prowadzić przez połowę drogi. Wtedy „przypomnisz" sobie dalszą drogę. Pod żadnym pozorem nie możesz pozwolić, żeby tu przyszedł. Fava zrobiła, jak j ej polecono. Spotkała strażnika w połowie drogi, szła za nim aż do jego budki. Tam strażnik przeszedł do bocznego pomieszczenia i schylił się po kilka świeczek. W tym czasie Chaa 262 przeniósł Phylomona do ciemnego wyjścia i oparł Gwiezdnego Żeglarza o drzwi. Favakazała strażnikowi zaprowadzić się do celi, zasłaniając sobą stojącego w cieniu Chaa. Pozwoliła poprowadzić siew dół i dokładnie w połowie drogi „przypomniała" sobie dalsze dojście, po czym odesłała strażnika. Siedziała sama w celi Phylomona i niepokoiła się, jak Chaa ją stąd wydostanie. Prawie godzinę później Chaa wrócił. Niósł ze sobą górną część torsu nadpalonego trupa. Położył go na miejscu Phylomona i posypał mąką, żeby uzyskać szary kolor skóry. Fava przypatrywała się temu zaskoczona. - Jak ci się udało wrócić? - zapytała. - Gdzie jest Gwiezdny Żeglarz? - Zostawiłem bramę otwartą i wślizgnąłem się z powrotem, gdy strażnik poszedł oddać mocz. Phylomona ukryłem w wozie stojącym na ulicy. - Kiedy Chaa skończył zabiegi przy trupie odstąpił o krok i w zamyśleniu przyjrzał się swemu dziełu. - To powinno zmylić ich na kilka dni. Fava gapiła się z niedowierzaniem. Trup był zaskakująco podobny do Phylomona. Miał takie same wystające kości policzkowe, a włosy, o ile je miał, teraz były spalone. Nie śmiała zapytać Chaa, skąd wziął to obrzydlistwo. Razem wyszli z lochów. Labiryntem uliczek Chaa zaniósł Phylomona na teren składów. Kilkanaście razy rycerze Klingi przechodzili obok nich, ale zawsze, na chwilę przed niepożądanym spotkaniem, Chaa zatrzymywał się na moment i chował się w cieniu. Fava słyszała, jak po cichu odliczał. Każda chwila była precyzyjnie zaplanowana. To biegli ze wszystkich sił, to znów czekali parę minut w u-kryciu, aż patrol przejdzie. Chaa miał spoconą, wykrzywioną od napięcia i koncentracji twarz. Najwyraźniej wielokrotnie uprawiał na tej trasie wędrówkę ducha, ćwicząc ucieczkę. Nie znając przyszłości, nie byłby w stanie uniknąć patroli. Bez niego Fava wpadłaby już wiele razy. Udało im się wrócić do składów, gdzie spotkali się z Dar-risseą, potem pobiegli do wielkiej stodoły i wspięli się na stryszek na siano. Chaa położył Phylomona i nieomal upadł ze zmęczenia. Gwiezdny Żeglarz leżał rozpostarty na sianie i, najwyraźniej, spał. Na stryszku było zimno, pachniało mokrym sianem. Nawet w mdłym świetle poranka Fava zauważyła krzywe ściany z wypaczonych desek. Prawdopodobnie stodoły od dawna nikt nie używał. 263 - Co teraz zrobimy? - zapytała Darrissea. Była wystraszona. Krótka niewola zszargała jej nerwy. - Dziś nikt tutaj nie przyjdzie - odparł Chaa. - W nocy zabiorę was na drugą stronę miasta, w bezpieczne miejsce, gdzie są już Tuli i Zhopilla. Do zmroku Phylomon powinien zacząć chodzić. Gdy będziemy już bezpieczni, pozostanie nam tylko czekać, dać Tullowi i Phylomonowi trochę czasu na dojście do zdrowia. - A potem co? - zapytała Fava. - Nie wiem - powiedział Chaa. - Atak Rodu Klingi na Smilo-don B ay przerwał moj ą wędrówkę duszy. Moj e wizj e kończą si ę tutaj. Dalej mogę tylko mieć nadzieję i starać się dać z siebie wszystko, jak każdy zwyczajny człowiek. Następnego dnia, w małym pokoiku znajdującym się w opuszczonym kompleksie mieszkalnym, Darrissea pielęgnowała Phylomo-na. Błękitnoskóry przez chwilę wydawał się poruszony. W oczach pojawił mu się strach, uczucie niewypowiedzianego bólu, jakby bał się Darrissei. Ale potem zamknął oczy i zapadł w głęboki sen. Od czasu do czasu jego skóra przybierała szary, papierowy odcień, rozrzucał wtedy ramiona i mruczał coś w sennym koszmarze. Darrissea obmywała wtedy jego ciało winem i wodą i znów wracał błękitny odcień, a skóra traciła na chwilę papierową suchość. Wieczorem, gdy Fava leżała u boku znajdującego się nadal w stanie śpiączki Tulla, Phylomon zamrugał powiekami, otworzył oczy i przez dłuższą chwilę gapił się na Darrisseę. W jego oczach nadal widoczny był ból. Dziewczyna zastanawiała się, jak to jest, kiedy kogoś zjada własna skóra. Nakarmiła go ostrożnie i Gwiezdny Żeglarz znów zapadł w sen. Dwie godziny później obudził się, podciągnął niepewnie na rękach i podpełzł do ogniska. - Jak się tu dostałem? - Chaa włamał się do więzienia i uwolnił cię - powiedziała Darrissea. - Byłeś prawie martwy. Chaa udało się też uratować Tulla. On ciągle śpi, leczy się z ran. Gwiezdny Żeglarz rozejrzał się po pokoiku. Tuli leżał w kącie pod stosem koców z mamuciego włosia, u jego boku leżała Fava. Chaa obudziły głosy, usiadł i popatrzył na Phylomona. - Dziękuję - powiedział Phylomon do Chaa. - Witaj wśród żywych Gwiezdny Żeglarzu - odparł Chaa. Phylomon zmrużył oczy, popatrzył na podgniłą, drewnianą podłogę. 264 - Przegrałem - powiedział. - Po tysiącletniej wojnie, Panowie Niewolników pokonali mnie. - Nie można zorganizować thralli - zgodził się z nim Chaa. -Dla nich jesteś tylko reliktem przeszłości, pozostałością z dawno zapomnianej epoki. Nie są w stanie zaakceptować cię, jakbyś był jednym z nich, nie pokochającię. A skoro tak, to nie mogą poświęcać się dla ciebie. - To co możemy teraz zrobić? - Nie wiem - odparł Chaa. Podszedł do Phylomona i usiadł obok niego przy ogniu. Objął się ramionami za kolana. - Nie wiem. Kiedy uprawiałem wędrówkę ducha, odkryłem, że zaraz zaatakuje nas Ród Klingi. Natychmiast spróbowałem odnaleźć sposób na uwolnienie. Doszedłem do tego miejsca, ale straciłem wizję i nie mogłem wrócić do Krainy Kształtów. Moi sprzymierzeńcy odwrócili się ode mnie. - Dotykałeś umysłów Panów Niewolników? - zapytał Phylomon. - Tak - odparł Chaa. - W ten sposób dowiedziałem się, że Tan-tos najedzie na Dzicz. Wiedziałem, że nie potrafimy przeciwstawić się mu. - A więc, przegrałem - stwierdził Phylomon. - Obaj przegraliśmy - skorygował go Chaa zmęczonym głosem. - Co chcecie przez to powiedzieć? - zapytała Darrissea. - Macie zamiar teraz zrezygnować? - Myśl o poddaniu się wyraźnie ją odpychała. - Nie - odparł Phylomon. - Ale po odparciu naszego ataku Ród Klingi jest silny jak nigdy dotąd. Dzicz została zdobyta; armie Huk-mów sąw rozsypce. Czuję w powietrzu wiosnę. Przez najbliższy rok ci z Hukmów, którzy przeżyli, nie będą w stanie przepłynąć morza, żeby napaść na Bashevgo. Poza tym przyniosłem do miasta pięć przenośnych działek laserowych. To broń potężniejsza od wszystkiego, czym do tej pory dysponował Ród Klingi. Jestem pewien, że wpadła w ich ręce. Będziemy musieli skorzystać ze znikacza Favy, jeśli chcemy odzyskać te działka. - Fava zgubiła broszę znikacza - powiedziała Darrissea. Phylomon popatrzył na nią zrezygnowany i zaczął się śmiać. - Oczywiście -rzekł. -Oczywiście. A co z tobą, Chaa? Co widziałeś w naszej przyszłości, kiedy uprawiałeś wędrówkę ducha? Jest jeszcze jakaś nadzieja? - Przyszłość jest dla mnie niewiadomą - odparł Chaa. - Może gdybym miał jeszcze kilka dni, byłoby inaczej. Ale został nam jesz- 265 cze Tuli. Nie wiem, dlaczego bestia zaaprobowała go. Nie widzę, co ma w sercu. Teraz musimy postanowić, czy pozwolimy mu żyć. Włożyłem mu w ranę symbionta. - Obawiałem się, że tak zrobisz - westchnął Phylomon. - Potrzebował tego. Nie sądzę, żeby bez tego wrócił do zdrowia. - Niemniej, jeśli jest wojownikiem talentu - powiedział Phylomon - tak, jak to przewidziałeś, i jeśli obali panów Craala i Bashe-vgo, może zasiąść na tronie i władać jako tyran przez następne dziesięć tysięcy lat. Jak tylko symbiont dojrzeje i pokryj ej ego ciało, stanie się niemal niepokonany. Może powinniśmy raczej zabić go teraz, we śnie? - Może popełniłem błąd - zgodził się Chaa - ale teraz on jest naszą j edyną nadzi ej ą. Phylomon wziął lekko Darrisseę za rękę. Wyglądało to na spontaniczny akt wyrażający uczucie. Darrissea zdziwiła się. Zacisnęła dłoń. - To także mój świat - powiedziała. - Co? - zapytał Phylomon, jakby zdziwiony, że dziewczyna ośmiela się zabierać głos. - To także mój świat! - powiedziała głośniej, nagle zagniewana. -1 należy on w równym stopniu do Tulla, Favy, Panów Niewolników, jak do was. Kto dał wam prawo, żeby traktować nas jak dzieci? Kto dał wam prawo, by decydować za nas? Nie jesteście nawet w stanie podjąć prostej decyzji. Potraficie tylko gadać. - Jesteśmy starsi od ciebie - rzekł Chaa. - Znamy się na tym lepiej. Phylomon uniósł bezwłosą brew i spojrzał na Darrisseę z ukosa. - Masz rację - powiedział. - To także twój świat. Zadecyduj za nas. Powiedz, jaki byłby twój następny krok? Darrissea siedziała, patrząc na niego. Kujej zaskoczeniu Phylomon powiedział to zupełnie serio. Chaa patrzył na nią cierpliwie, oczekując jej poleceń. Nagle zrozumiała, jak oni obaj musieli się czuć. Dokądkolwiek by poszli, wszyscy pytali ich o radę, chcieli, by rozwiązywali za nich problemy, jakby ci dwaj znali wszystkie odpowiedzi. A teraz przyznawali, że nie wiedzą, co robić. Obaj bali się Tulla. Darrissea chciałaby móc wyśmiać ich obawy, ale widziała Tulla walczącego na arenie. On nie tylko zabijał przeciwników. On rozkoszował się ich śmiercią. Przypomniała sobie jego ostatnią walkę, kiedy rzucił ciało konającego wroga na widownię, ku uciesze tłumu rycerzy Klingi, a potem obciął sobie ucho. Co Tuli chciał im powiedzieć? 266 Czy był jednym z nich? A jeśli jest wojownikiem talentu, jeśli obali rządy Bashevgo, to skąd pewność, że nie stanie się po prostu kolejnym władcą. Panem Niewolników? Wyobraziła sobie, jak przez naj -bliższe tysiąc lat jej potomkowie będą służyć nowemu panu - Błękitnemu Lordowi. Na dole skrzypnęła deska w podłodze. Chaai Phylomon unieśli gwałtownie głowy, nasłuchiwali. Darrissea usłyszała następne skrzypnięcie, odgłos cichych kroków. Ktoś skradał się w kierunku drzwi. - Ród Klingi? - zapytał bezgłośnie Phylomon. Chaa wzruszył ramionami. Kroki zbliżyły się. Ktoś stanął po drugiej stronie drzwi, węszył jak pies łapiący trop. Chaa wyciągnął sztylet, a Phylomon podniósł kłodę leżącą przy ognisku i schwycił ją jak maczugę. Darrissea po cichutku podeszła do drzwi i niespodziewanie je otworzyła. Na zewnątrz stał nieznajomy młodzieniec w wieku dwudziestu kilku lat. Był przystojny, miał piękną skórę i rozbrajający uśmiech. Wydawał się zaskoczony. Darrissea popatrzyła na niego i od razu rozpoznała, z czym ma do czynienia. Dziwny, słodki zapach wypełnił pomieszczenie. - Ja... przepraszam - powiedział młody człowiek. - Nie chciałem was budzić. Jestem nowy w tym mieście. Szukałem tylko jakiegoś miejsca na nocleg. - Dziwne stworzenie - mruknęła Darrissea, patrząc z ukosa na Phylomona. Skóra Gwiezdnego Żeglarza nabrała głębokiego odcienia. Był to znak, że Phylomon przygotowuje się do ataku. Wymienił spojrzenia z Chaa. - Wpuść go - powiedział Phylomon głosem, który zmroził Dar-risseę. -Może usiąść obok mnie. Mamy dużo miejsca dla niego. Może się przespać przy ognisku. Może opowie nam o swoich stronach ojczystych, o odległych krainach, z których przybył do naszego miasta. Darrissea zrozumiała. Kiedy tu siedzieli i spierali się, czy pozwolić żyć Tullowi, kreatory nie ustawały w knowaniach. Phylomon chciał przesłuchać nasłanego potwora. Wampir stał w drzwiach i słodko się uśmiechał. Był zbyt naiwny, by zrozumieć groźbę zawartą w tonie Phylomona. - Dziękuję, przyjaciele - powiedział. - Dziękuję. -1 wszedł do pokoju. Darrissea wzięła od niego płaszcz i powiesiła go na kołku przy drzwiach, tuż obok munduru Rodu Klingi, który zdjął z siebie Chaa. Potem wyjęła pistolet z kabury wiszącej przy mundurze. 267 - Przy okazji, Darrisseo - powiedział Phylomon - czy znalazłaś linę w kuchni? - Nie - odparła Darrissea, zatknęła pistolet za pas i poszła do pomieszczenia obok, żeby przynieść sznur. Tuli obudził się po południu i leżał ospały. Pyłki kurzu fruwały w żółtych promieniach słonecznych. Miał wyschnięte usta, chciało mu się pić, ale nie gorączkował, ciało miał zimne. Odczuwał śmiertelne zmęczenie. Nie przeszkadzało mu to. Pod warstwą dokuczliwego bólu przeżywał ekstazę - nie kończące się uczucie, że nie potrzebuje się niczego. Był spragniony, nagi, na pół żywy, ale nie chciał niczego. Leżał na podłodze. Nie odczuwał kwea, strachu, pożądania. Wszystko to się wypaliło. Gdyby rycerze Klingi wpadli teraz do pokoju i chcieli zawlec go na ponowną egzekucję, pewnie nie walczyłby z nimi. Okanjara, jestem wolny! Poczucie doskonałej wolności nie opuszczało go i Tuli zrozumiał, że nie zna nazwy tego, co się z nim dzieje. Usiłował usiąść, by sprawdzić, w czyim towarzystwie się znajduje, ale oszołomienie nie pozwoliło mu się podnieść. Odwrócił głowę. Po drugiej stronie pokoju na podłodze spała Fava. Była ubrana w ciemnobłękitną sukienkę. Włosy miała zaplecione w warkocz przerzucony przez ramię. Tuli leżał i przyglądał się jej. Był szczęśliwy, że jest mu zimno, a żołądek kurczy mu się z głodu i pragnienia. W drugim pokoju usłyszał kroki, wszedł Phylomon ubrany w luźną powłóczystą szatę. - Jak się tu dostałeś? - zapytał Tuli. Phylomon uśmiechnął się, ale w jego oczach Tuli dostrzegł coś, czego nigdy wcześniej nie widział - spojrzenie zaszczutego zwierzęcia. - Zdolność mojej skóry do symulowania śmierci i dokuczania otoczeniu najwyraźniej wszystkich was zaskoczyła. Fava powiedziała mi, że śmierdziałem gorzej niż rodzinka skunksów osaczona przez psy. Szczerze mówiąc, zdążyłem zapomnieć o tych umiejętnościach mojego symbionta. Fava obudziła się, przeciągnęła i uśmiechnęła łagodnie do Tulla: - Przynieść ci coś? - Wody - powiedział Tuli. -1 pocałuj mnie. Wstała, najpierw pocałowała go, a potem wyszła do kuchni. - Jak długo spałem? - zapytał Tuli. 268 - Sześć dni - odparł Phylomon. - Byłbym wdzięczny, gdybyś wyzdrowiał natychmiast. Potrzebujemy cię- Sądząc po tonie, nie żartował. Fava wróciła z butelką wina i kielichem. - Kiedy robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, żeby dać się złapać - powiedział Phylomon - kreatory rozpoczęły atak na osady położone wokół Bashevgo. Użyły do tego celu jadowitych węży i czegoś znacznie bardziej niebezpiecznego - istot, które wyglądająjak ludzie, ale żywią się ludzką krwią. Przesłuchałem właśnie jedno z tych stworzeń. Darrisseabyła w mieście. Plotki głoszą, że Tantos planuje poprowadzenie natarcia przeciwko kreatorom. - Wiem. Sądzę, że powinniśmy mu na to pozwolić - stwierdził Tuli. - Obawiam się, że Tantos nie zdziała wiele - odparł Phylomon. -Nie umie walczyć z kreatorami. Nikt z nas tego nie umie, ale on wie znacznie mniej ode mnie. - A co z szarymi ptakami i ich wężami? - zapytał Tuli. - Czy zaatakowały miasto? - Wampir, którego złapaliśmy, powiedział, że w środku zimy wykluły się miliony tych ptaków. Zajmie to jakiś czas, zanim podro-snąi nauczą się latać, ale jeśli rosną równie szybko jak inne ptaki, to obawiam się, że zaatakująjeszcze tej wiosny, kiedy się wypogodzi. Fava pomogła Tullowi usiąść i wlała mu do ust słodkiego czerwonego wina. Zaraz znów się położył. Szumiało mu w głowie, więc zamknął oczy. - O to właśnie mi chodziło, kiedy mówiłem, żebyś szybko dochodził do zdrowia - dodał Phylomon. - Lód już spływa. Musimy być gotowi do żeglugi. Tuli zatopił się w myślach. W swoich wędrówkach ducha nie uwzględniał rozwiązań z udziałem swoim albo Phylomona. Wiedział, że to zmieniłoby obraz świata, lecz nie wiedział jak ani w jakim stopniu. Gdyby Fava została u Mahkawna, wszechpotężny do tej pory już próbowałby jąuwieść. Zatem ona także nie mieściła się przewidywanym ciągu wydarzeń. Tuli myślał: jest wieczór, sześć dni po zranieniu. W tej właśnie chwili mały Wayan i Vo-olai biegną przez bagna w okolicach Smilo-don Bay. Uciekają przed rycerzami Klingi, którzy ich złapią i przywiodą do Bashevgo. Tantos planuje ofensywę przeciwko kreatorom, aonniejestw stanie przewidzieć jej wyniku. Theron Scandal, stary karczmarz z miasteczka, z zadowoleniem próbuje zupę, którąprzy- 269 gotował w kuchni lady Inithii na party Panów Niewolników mające się odbyć w jej domu. Ludzie ze Smilodon Bay rozsiani są po całym Bashevgo. Za pięć dni Tantos pomyśli, że czas oskórować Phylomo-na. Tuli wiedział, że wcześniej trzeba będzie się wynieść z miasta. Fava leżała przy nim na podłodze, głaskała go po piersi. Tuli popatrzył na nią. Owładnęło nim uczucie spokoju. - Wyglądasz na szczęśliwego - uśmiechnęła się do niego. - Właśnie myślałem o końcu świata. Dwa dni później Tuli mógł już siadać. Trochę jedzenia sprawiło, że zaczęła powracać jego dawna energia. Chaa stopniowo wypełniał mieszkanie uciekinierami. Najpierw uratował swoje dzieci, potem sprowadził Zhopillę. To było wzruszające spotkanie. Fava i dzieci płakały, a Zhopilla usiłowała utulić swoje maleństwa. - Wkrótce Tuli będzie zdolny do podróży - powiedział tej nocy Chaa. - Musi wydostać się z miasta. Chcę, żeby wyruszył z Phylo-monem na pojedynek z kreatorami, ale choć wędrowałem po przyszłości, nie znam wyniku tego spotkania. Phylomon potrzebuje załogi do łodzi. Wyślemy więc także Favę i Darrisseę. Wertha i ja zostaniemy, bo mamy tu coś do zrobienia. - Nie nadaj ę się do takiej podróży - powiedział Tuli. - Nie dam sobie rady z ożaglowaniem. - Handlarze niewolników mająmałe żelazne łódki z wielkimi silnikami. Używająich do ciągnięcia barek z Craala. Napęd stanowią kostki energetyczne wykonane przez starodawnych Gwiezdnych Żeglarzy. Do obsługi takiej łodzi, nawet w długich podróżach, wystarczą dwie osoby. Musisz opuścić miasto Tullu, bo jesteś wędrowcem ducha. Wraz ze wzrostem twoich sił, Atherkula będzie coraz bardziej świadom twojej obecności. Już teraz muszę cię chronić przed jego wzrokiem, ale nie będę mógł tego robić w nieskończoność. Jeśli cię znajdzie, zabije cię. - Dlaczego nie wybierzesz się z nami? - zapytał Tuli. Chaa usiadł koło niego ze skrzyżowanymi nogami. - Wertha i ja mamy wiele roboty tutaj, w Bashevgo. Niewiele widziałem w czasie ostatniej wędrówki ducha i nie znam przyszłości. Ale wiem, że są niewolnicy, którzy umrą bez mojej pomocy. Muszę jakoś ich uwolnić. Chaa spojrzał na Phylomona. - Mówisz, że twoim zdaniem Tantos nie pokona kreatorów? Jaka broń będzie ci potrzebna, żeby to zrobić? 270 - Nie jestem pewien - odparł Phylomon. - Moi przodkowie wyposażyli te wielkie robale w symbionty podobne do mojego, tylko dwadzieścia razy grubsze. Konwencjonalne strzelby nie wyrządzą im krzywdy. Nawet działo laserowe ich nie przebije. - Widziałem symbionta, który poraził mnie błyskawicą - powiedział Tuli. - Czy te grubsze symbionty mają większą moc rażenia? - Tak - odparł Phylomon. -Alenietojestnajgorsze. Mój sym-biont ma niewielki, prosty móżdżek. Podejrzewam, że symbionty kreatorów są znacznie bardziej pomysłowe, inteligentniejsze od mojego małego przyjaciela. Wystarczy, żeby miały cztery cale grubości. Wtedy symbiont robala długiego na sześćdziesiąt stóp i dwanaście stóp w obwodzie, będzie ważył ponad piętnaście ton. W moim symbioncie materiał neuronowy stanowi jedną ósmą masy. Zatem kreatorów broniłyby mózgi o wadze ponad jednej tony. Nasza inteligencja, nawet podparta kulturą i sztucznie rozbudzona narkotykami, jest nieporównywalnie mniejsza. Przemyślałem to i doszedłem do wniosku, że same kreatory nie stanowią tak wielkiego zagrożenia jak ich symbionty, które z pewnością zadbały o swoje bezpieczeństwo. - Twierdzisz zatem - powiedział Tuli - że symbionty są dla nas dodatkowym zagrożeniem, innym niż kreatory? - Kreatory to po prostu maszyny biologiczne - odparł Phylomon. - Działająwedle instrukcji wpojonych im przez naszych przodków. Ale ich symbionty są żywymi, mającymi zdolność uczenia się bytami, które potrafią tworzyć nowe pomysły. Moim zdaniem, to właśnie symbionty są przyczyną naszych zmartwień. Nie wpisywaliśmy w program kreatorów umiejętności tworzenia wampirów albo robienia doświadczeń z robakami. To symbionty kontrolują swoich żywicieli i prowadzą te eksperymenty. - Czy symbionty mogą przejąć całkowitą kontrolę nad kreatorami? - zapytała Darrissea. - Tak - szybko odparł Phylomon. - Mnie samemu często się to zdarza. Kiedy muszę się bronić, symbiont przejmuje kontrolę, koordynuje działanie grup mięśni, sprawia, że zgniatam dłonią gardło przeciwnika, zanim zdążę o tym pomyśleć. Czasem staję się zaledwie widzem toczonej przeze mnie walki. W ten sam sposób będą się bronić symbionty kreatorów - układając plany bitew, obmyślając taktykę, przygotowując drogi ucieczki. To jest ich zadanie, poświęcają się tylko temu. 271 - Zdaje się, że nie masz żadnej broni, która mogłaby je zabić, prawda? - zapytała Darrissea. - Mam pewną broń, którą chciałbym na nich wypróbować -Phylomon wskazał głową dwie płócienne torby leżące w kącie. Wystawały z nich białe pręty. Potem skrzyżował ręce i położył dłoń na małej wypukłości na prawym ramieniu. - Wszystko, czego teraz potrzebuję, to ostry nóż. - Nóż się znajdzie - powiedział Chaa. Przeszli do kuchni i tam zaczęli rozmawiać, a Fava podeszła do Tulla siedzącego przy ognisku. - Jak się czujesz? - Całkiem dobrze, tyle że słabo. - Okropnie wygląda ta twoja blizna - powiedziała Fava, lekko dotykając opatrunku na ranie. - Moja blizna? - Wertha uzdrowił cię. To wielki uzdrowiciel. Rana całkiem się już zasklepiła, ale masz tam niebieską bliznę, szeroką niebieską bliznę. - Szczęściarz ze mnie. Fava położyła rękę Tulla na swoim brzuchu i powiedziała: - Czujesz coś? - Twój brzuch. - Nie odparła Fava. - To nasze dziecko. - Szeroko uśmiechnęła się do niego. - Wertha mówi, że to będzie syn. Tuli trzymał dłuższy czas rękę na brzuchu żony. Żałował, że jest taki poraniony i może jej zaledwie dotykać. Późno w nocy, gdy wszyscy spali, Chaa podszedł do Tulla i o-budził go. - Jesteś szczęśliwy, widzę to w twoich oczach. - Tak - odparł Tuli. Wszyscy w pokoju spali, Phylomon głośno chrapał. Tuli popatrzył na nich, zauważył, że Chaa mówi ściszonym głosem, trzymając usta o kilka cali od jego ucha. - To dlatego, że odkryłeś swój środek i prawdziwe imię. La-chish Chamepar, Ścieżka Skruszonego Serca - Chaa lekko dotknął piersi Tulla. - Powiedziałeś mi o moim prawdziwym imieniu już dawno temu - wyszeptał Tuli. Chaa uśmiechnął się. Płomienie ogniska oświetlały mu twarz. 272 - Ale nie rozumiałeś jego znaczenia. Usłyszeć swoje prawdziwe imię i zrozumieć je, to dwie zupełnie różne rzeczy. Niewielu chętnie poszłoby ścieżką skruszonego serca, nawet jeśliby wiedzieli, że po drugiej stronie czeka ich ukojenie. - Wiem. Chaa przysiadł na piętach, rękami objął kolana. - Teraz, gdy już znasz swoje prawdziwe imię, cała rzecz w tym, byś go nie zapomniał, byś pozostał w kontakcie ze swoim środkiem. - Jak to zrobić? - zapytał Tuli. - Każdego ranka, kiedy się obudzisz, musisz wśpiewać siew życie. - Tuli popatrzył zdumiony na teścia, ale Chaa nie stropiony kontynuował. - Kiedy wstaniesz, śpiewaj swoje prawdziwe imię, La-chish Chamepar, skupiając się na spokoju promieniującym z twego środka. Wtedy przez cały dzień będziesz pamiętał, kim jesteś. - Nigdy o czymś takim nie słyszałem. Czy ty śpiewasz swoje prawdziwe imię? Chaa roześmiał się. - Byłbyś zdumiony, gdybyś wiedział, ilu Pwi śpiewa swoje prawdziwe imię każdego ranka. Śpiewamy po cichu, dla nas samych. Nie mówimy o tym dzieciom. To by je tylko sfrustrowało. Jeśli nie znalazły swojego środka, nie mają po co śpiewać swego imienia. Dawno temu Pwi śpiewali znacznie więcej. Każdego ranka wstawali o świcie i wśpiewywali świat w istnienie. Ale to było dawno temu. Teraz nie czynimy tego tak często, choć ja sądzę, że powinniśmy. Kiedy byłem młody, próbowałem namówić do tego niektórych Pwi. Ale im wydawało się to głupie. Mówili: „Patrz, słońce wstaje bez względu na to, czy śpiewamy! Drzewa, pagórki i trawa są na swoim miejscu, kiedy siębudzimy! Dlaczego marnujesz nasz czas?" A ja nie byłem w stanie wytłumaczyć im, dlaczego to takie ważne. Tuli uśmiechnął się nerwowo. Chaa mówił dalej: - Widzisz, świat naprawdę tworzonyjest na nowo każdego dnia, czy nam się to podoba, czy nie. Co dzień w niewielkim stopniu kształtowany jest przez umysły ludzi. Zmiany nie są przypadkowe. Jeśli mamy przed sobą kupkę gliny, to nie będzie tak, że kiedy wrócimy do niej następnego dnia, zastaniemy na jej miejscu cegłę, albo okaże się, że została zamieniona w salamandrę czy drzewo. To my zmieniamy świat, często robiąc to bezmyślnie. Dlatego musimy wśpie-wywać świat w istnienie. Budzić się co rano, wyobrażać sobie drzewa i dzikie stokrotki i wśpiewywać je w to, czym być powinny. Mu- 18 - Ścieżka bohatera Z/Ó simy pamiętać o pięknie jeziora, o krzyku kaczek i wśpiewywać je w istnienie. Musimy pamiętać o cieple i majestacie słońca i naszych ognisk, i wśpiewywać je w istnienie. Musimy widzieć naszą własną siłę i nasze własne piękno, musimy pamiętać o naszych przyjaciołach i wyśpiewywać ich takimi, jakimi być powinni. W przeciwnym wypadku, wszystko to zostanie zapomniane i w końcu - stracone. - Mówisz to z wielką pewnością siebie - zauważył Tuli. - Bo jestem tego pewien - odparł Chaa. - Widziałeś neandertalczyków w Rodzie Klingi. Widziałeś arenę Panów Niewolników w Bashevgo. Ci ludzie zapomnieli, jaki powinien być świat. Za długo już nie wśpiewywali świata w istnienie. Rozmawiam z tobą, jakbym był człowiekiem - powiedział Chaa i zamknął oczy. - Myślę, że powinienem ci to wytłumaczyć. Ta magia jest większa niż to, co ci powiedziałem. Widziałeś Anee, widziałeś jak ją ukształtowali Gwiezdni Żeglarze. Mówiąo swojej technologii - o genetyce i DNA -i im się zdaje, że formują ten świat. Jestem szczęśliwy, że tak sądzą. Ale to nie w ten sposób powstała ta planeta. - Jeśli uważasz, że to nie Gwiezdni Żeglarze ukształtowali Anee, to skąd ona się wzięła? - Och, Gwiezdni Żeglarze ulepili ją swoimi rękami, ale opowiem ci tajemnicę, którą przekazał mi ojciec - odparł Chaa. - Sto tysięcy lat temu, na Ziemi, szaman Pwi spotkał człowieka. Ten Pwi budził się wtedy codziennie i wśpiewywał świat w istnienie. Miał niewiele narzędzi. Ale człowiek ze swymi sprytnymi rękami wykonał wiele narzędzi - noże, ostrza włóczni, skrobaczki do skór, misy, igły. Człowiek nie wśpiewywał świata w jego kształty. On kształtował go rękami. Pwi popatrzył na tego człowieka i zrozumiał, że i on, na swój sposób, wśpiewuj e nowy świat w istnienie i że ta pieśń kłóci się z pieśnią Pwi. Człowiek był słabszy, więc Pwi mógł go zabić i zakończyć spór, ale zlitował się. Zebrało się zatem wielu Pwi i zaśpiewali o dwóch światach - o świecie, który ludzie ukształtują swoimi rękami i o świecie stworzonym sercami Pwi. Ziemia stała się domem dla ludzi, a Pwi przenieśli się do Krainy Kształtów, żeby tam czekać. Teraz ludzie zrewanżowali się za nasz dar sprzed tysiącleci i swymi rękami stworzyli ten świat. Anee będzie nowym domem dla Pwi na wieki. Toteż musimy zacząć co rano wśpiewywać ten świat w istnienie. - Chaa zawahał się. - Czy możesz sobie wyobrazić, że to będzie pokojowy świat? - Nie - odparł Tuli. - Zwędrowałem przyszłość w Krainie Kształtów. Nie widzę wielu szans na pokój. 274 - Więc musisz wśnić ten świat w istnienie - odparł Chaa. -1 sam musisz stać się mężem pokoju. Śpiewaj swe prawdziwe imię każdego ranka, pamiętaj o swoim środku, nie rób krzywdy innym, a potem wyśpiewaj świat pokoju, tak jak ja to robię każdego dnia. Jeśli postąpi tak wystarczająco wielu ludzi, pokój zaleje ten świat jak powódź. Tuli zastanowił się nad tymi słowami i poczuł się winny, że tak daleko odszedł od tego pokojowego obrazu. Przypomniał sobie, jak szedł w ciemnościach w Smilodon Bay, starając się nie nadepnąć na źdźbło trawy albo dżdżownicę. Szacunek dla życia, szacunek dla świata. Tego właśnie Chaa żądał od niego. - Tak zrobię - powiedział. - Dobrze - Chaa klepnął go w ramię. - Daleko zaszedłeś w tym roku. Pewnego dnia będzie z ciebie, być może, dobry szaman dla Pwi. Teraz musimy pomówić o innych sprawach: Tantos każe Atherkuli zapolować na Phylomona, a ja nie mam siły, by walczyć z Atherkulą. - Wiem - powiedział Tuli. - Ale właśnie zaczęły się otwierać oczy twojej duszy. Widziałeś jak czarownicy Rodu Klingi chwytają swoją zdobycz. Wiążą nas cieniami swojej duszy. - Tak - odparł Tuli. - Wędrowcy ducha są inni. My poruszamy się po tamtej stronie w sposób bardziej pokojowy. Żeby zwędrować ścieżki przyszłości jakiejś osoby, muszę najpierw ją poznać i poznać dusze wszystkich, którzy mogliby kontaktować się kiedyś z tą osobą. Splatam gałęzie błyskawicy mojej duszy z gałęziami błyskawicy jej duszy i pozwalam, by ich koniuszki tańczyły po cieniach duszy tamtej osoby. Potem cofam się w czasie do momentu jej narodzin i przeżywam życie tej osoby, uczę się jej myśli, miłości, tajemnic, obaw i ambicji. Dopiero wtedy, gdy przeżyłem z nią życie, mogę wejść w jej przyszłość. Ale żeby zrobić to w sposób doskonały, musiałbym zwędrować przyszłości wszystkich ludzi, związać się z wszystkimi ich miłościami, wszystkimi obawami. Nikt nie jest w stanie tego dokonać. Nawet próba dokonania tego wiedzie do szaleństwa. Niemniej - kontynuował Chaa - by rzucić okiem nawet na fragment przyszłości, musisz połączyć się z wieloma ludźmi - dotknąć tysiąca z nich naraz. - Jak można tego dokonać? - zapytał Tuli. Policzyłeś gałązki błyskawicy twojej duszy. Jest ich dwadzieścia dwie. Ale tak jest tylko wtedy, gdy dusze są w spoczynku. Po- 275 grzebane są w tobie niezliczone rozgałęzienia błyskawic, ukryte pod cieniem twojej duszy. Kiedy rozbudzisz ich więcej, będziesz mógł się otworzyć, sięgać na zewnątrz wieloma językami błyskawicy naraz i smakować życie niezliczonych ludzi. Tę właśnie sztukę łączenia się, poznawania serc ludzi, będziesz teraz praktykował. - Ja... ja niezbyt dobrze się czuję - powiedział Tuli. Pomyślał, co to znaczy, że będzie łączył swoją świadomość ze świadomością innych, tracił swoją osobowość. Jest się czego bać, skupił się więc na tym spokojnym miejscu w swoim wnętrzu, w którym nie było strachu. Wyśpiewywał swoje prawdziwe imię - Ścieżka Skruszonego Serca - aż powrócił spokój. Wtedy znów rozważył propozycję Chaa. „Raz już się zagubiłem," myślał, „kiedy Mahkawn próbował ukraść moje życie. Teraz Chaa chce, żebym oddał je dobrowolnie." Tuli nagle zrozumiał, że Chaa od dawna czekał na ten moment, na prawdziwą zgodę. Wiedział, że Tuli musi się najpierw zagubić, żeby potem móc oddawać się innym. Spojrzał w wąską twarz Chaa, w jego głęboko osadzone oczy. Wiedział, że Chaa musiał tu coś zaaranżować, przynajmniej to, że pozwolił mu posmakować śmierci. - Wiem, że j esteś słaby, ale zbliża się chwila, gdy będziesz musiał udać się na wędrówkę ducha. Kiedy posiądziesz już arkana tej sztuki, stwierdzisz, że j esteś jak dziecko, które mieszkało w małym miasteczku, kimś, kto poznał dobrze łąki i zarośla wokół swego domu, a teraz wkracza w znacznie rozleglejszy świat, z jego górami lodowymi, dżunglami i kniejami nie tkniętymi ludzką stopą. To właśnie znaczy być wędrowcem ducha. I w tym właśnie momencie dowiadujesz się, co to jest prawdziwa wolność i zdaje ci się, że to ekstaza. Chcę, żebyś przekazał to uczucie innym, pomógł mi ich wyzwolić. Temu właśnie służy sztuka wędrówki ducha. Tuli zamknął oczy. Był to stary znak akceptacji używany przez Pwi. - Kiedy będę gotów na przyjęcie nauk? - Uczenie się kontaktu to trudna sztuka - westchnął Chaa. -Można tego dokonać, tylko stojąc u bram śmierci. - Nie boję się - powiedział Tuli. - Wiem - odparł Chaa. - Jeśli masz się łączyć z innymi, najlepiej zacznij od małych dzieci. Łatwiej jest udźwignąć ciężar krótkiego życia. - Wayan - powiedział Tuli. - Chcę się połączyć z Wayanem. - To nie jest dobry wybór-rzekł Chaa. -Chłopczyk jest mały, ale wiele wycierpiał. 276 Przez chwilę Tuli miał wizję: zobaczył Jenksa, swego ojca, jako górującego nad nim olbrzyma. Krzyczał i zakładał kajdany na dziecięce nogi Tulla. - Wycierpiałem nie mniej od Wayana; też miałem Jenksa za ojca. - No cóż, niech będzie - zgodził się Chaa. - Kiedy to zrobimy? - Teraz, jeśli chcesz. Wiele jest ścieżek wiodących do Krainy Kształtów, podobnie jak wiele jest sposobów umierania. Jeśli chcesz, podprowadzę cię do granicy. Tuli skinął głową. Chaa poprosił go, żeby oparł głowę na jego kolanach. Tuli poczuł mocniejsze bicie serca. Kontrolował swój strach. Była głęboka, spokojna noc. Gdzieś w oddali zawył pies. Na ognisku zapłonęła z trzaskiem wyciekająca z polana żywica. Polano spadło w płomienie, rozgrzebując popiół na węglach. Tuli położył się. - Zamknij oczy - wyszeptał Chaa. - Zaufaj mi. Nie mam naparu jasnowidzenia, więc nie utrudniaj i nie walcz ze mną. Tuli przytaknął i zamknął oczy. Czuł palce Chaa muskającejego nos i usta. Starał sienie walczyć, nie odpychać Chaa, ale natura wzięła górę i odwrócił się. Chaa przytrzymał go, Tuli poczuł oszołomienie, usiłował odepchnąć rękę Chaa. - Jest wiele ścieżek do Krainy Kształtów, równie wiele jak sposobów umierania - mówił Chaa. -Nie martw się przyjacielu. -Trzymał go mocno. Tuli rzęził, płuca go paliły, walczył o powietrze. Kopał i wiercił się jak wrzeciono. Spostrzegł, że szybuje. Ogieńjego duszy pędził nad jałową zie-miąna południe. Pomyślał o Wayanie ukrywającym się gdzieś w tamtych stronach. Zbliżał się do niego, jakby szedł za głosem wołającym z oddali. Znalazł Wayana w niewoli w Muskat Creek, w obskurnej piwniczce spalonego domu. Sześciu rycerzy Klingi więziło tam Tchavs, Vo-olai, Wayana i kilkoro innych mieszkańców. Czekali na statek do Bashevgo. Tuli przepłynął nad ich śpiącymi postaciami. Błyskawica duszy Wayana świeciła wśród turkusowych cieni. Chłopiec zawisł pomiędzy strachem a rozpaczą. Tuli podpłynął bliżej i zaczął manipulować błyskawicą swojej duszy, starał się wystawić jej blade gałązki. Nie chciały się nagiąć do jego woli. - Nie rób nic na siłę - wyszeptał Chaa. - Zamknij oczy. Patrz oczami duszy, dotknij go sercem. 277 Tuli odprężył się, wyobraził sobie, że chce dotknąć Wayana. Blade gałązki błyskawicy wyślizgnęły się z niego. Palce światła pogłaskały Wayana, przeniknęły przez skrzep jego duszy. Tuli wyczuł niespokojny sen dziecka. Wyobraził sobie, że pieści Wayana. „Posmakuj go teraz, spróbuj jego pragnień i jego pasji." Błyskawica wkręciła się w cień duszy Wayana, owinęła się wokół gałązek wayanowej błyskawicy. Tullowi napłynęły do głowy obrazy -krótkie błyski, jak płatki śniegu wirujące przed oczami w zamieci. Oślepiające sceny stapiające się ze sobą: w wielu z nich uczestniczył Jenks, olbrzym o łapskach jak bochny, dwa razy większy od oryginału. Ten wielki, porykujący mężczyzna często uciekał się do krzyku. Czasem uderzał Wayana tak mocno, że przewracał go na podłogę. Były obrazy Wayana chowającego się w krzakach i pod łóżkiem, krótkie eksplozje rozmazanych wizji, w których Jenks łapał go i przykuwał do nogi łóżka, wspomnienia nocy spędzonych na wsłuchiwaniu się w szum wiatru i głosy wiewiórek biegających po dachu. W jednym, szczególnie silnym wspomnieniu, Jenks uderzył tak mocno, że chłopiec przeleciał przez pokój. Wtedy matka zwróciła Jenksowi uwagę, żeby nie pozwalał sobie na taką brutalność. - Nic mu nie jest-odparł Jenks. - Dzieciaki Pwi sanie do zniszczenia. Z równym powodzeniem mogłabyś próbować roztrzaskać młotem kowadło. - Ile dzieci Pwi próbowałeś zabić, zanim doszedłeś do tego wniosku? - zapytała matka. Po tym zdarzeniu Jenks zaczął nazywać Wayana „twardogłowy", jakby chciał nieustannie przypominać jemu i matce, że Pwi można bić bez szkody dla zdrowia bitego. Obok wspomnień przemocy domowej, Wayan zachował w pamięci trzy albo cztery miłe momenty - matkę trzymającą go w ramionach, gdy on składał głowę na jej piersiach, Jenksa dającego mu łakocie w poczuciu winy za brutalne wybuchy, zabawy w sadzawkach pozostałych po przypływie. A potem Tuli zobaczył siebie oczami Wayana, zobaczył jak wyrywa go z łapsk ojca. Tuli był wyższy i silniejszy niż większość ludzi, ale we wspomnieniach Wayana wyglądał jak olbrzym z ogromnymi muskularni, olbrzym, który obroni go przed złym światem. Wayan, trzyletnie dziecko, nie zaliczał Tulla do gatunku śmiertelników. Brat był dla niego absolutem - słońcem, które wschodzi co dzień, górą, która nigdy sienie rusza. Tuli był obrońcąi przyjacielem, a Fava żywicielką i źródłem wszelkiej mądrości. Tuli stwierdził nieomal 278 seksualną miłość Wayana do Favy. Dziecko pobudzał jej dotyk, zapach włosów. Nagle coś pociągnęło Tulla z powrotem do jego ciała. Wracał nad jałową, pokrytą kamieniami ziemią. Leżał przez chwilę, łącząc się z ziemską powłoką. Wtedy nadeszły uczucia i o mały włos nie rozerwały go na sztuki. Przyjemność odczuwana przed zaśnięciem przy ognisku. Strach przed olbrzymim Jenksem - górującą nad nim, zawziętą bestią, szafującą bez powodu bólem albo faworami. Ostry ból ząbkowania. Dziecięce podniecenie, gdy śpi się razem z Favą. Koszmar towarzyszący wsłuchiwaniu się w odgłosy wydawane przez wiewiórki gryzące na dachu orzechy, strach, że to małe potworki łupiące zębami kości. Sny o konikach polnych zjadających jego nogi. Pochwycenie przez rycerzy Klingi, którzy zawiozą go do krainy rządzonej przez straszliwego Adjonai, boga strachu. Wszystkie strachy i nadziej e króciutkiego żywota Wayana pojawiły się naraz, wstrząsnęły Tullem, zagroziły zniszczeniem jego zdrowia psychicznego. Te wspomnienia waliły go w czaszkę jak obuchem, roztrzaskiwały się o jej powierzchnię, wybuchały jak lampki oliwne ciskane o kamienną ścianę. Tuli wił się z bólu, wreszcie opadł na ziemię, jak zbity pies. Chaa był przy nim, podtrzymywał go, uspokajał dotknięciem, jakby miał do czynienia z dzieckiem. Serce waliło w Tullu jak młotem, skóra płonęła. Chciało mu się krzyczeć z bólu, ale mógł tylko kwilić. - Dzielny chłopak - powiedział Chaa. - Dzielny chłopak. Przez kilka dni będziesz miał koszmarne sny. Przez kilka dni będzie cię nawiedzał ból. Ale to przejdzie. Stałeś się jednością ze swym młodszym bratem. Dwa dni później, gdy zaczynało zmierzchać, Fava, Darrissea i Chaa przygotowali Tulla do drogi. Mieli pójść do doków. Młodsza siostra uczepiła się nogi Favy, nie chciała jej wypuścić. Zhopilla rozglądała się na wszystkie strony, jakby nie mogła spojrzeć na swą najstarszą córkę. Thor już zachodził wraz z chylącym się ku zachodowi słońcem, silny wiatr grawitacyjny hulał po ulicach, uderzał o ściany starych domów, wdzierał się w każdą szczelinę. Fava podeszła do matki i objęła ją. Zhopilla odwzajemniła uścisk. Ramiona miała słabe, omdlałe. Córka położyła głowę na ramieniu matki, wwąchiwała się w znajomy zapach włosów. 279 - Kwea jest dzisiaj dobra- powiedziała cicho. - Opuszczam Bashevgo z mężem. Wkrótce wszyscy wrócimy do domu. - Nigdy już cię nie zobaczę - krzyknęła Zhopilla. - Czuję to. Wybieracie się na wyspę kreatorów. Wszyscy tam zginiecie. Możecie nawet nie wyj ść cało z Bashevgo. Co się stanie, jak rycerze Klingi przyłapią was na kradzieży łodzi? - Niepotrzebne tyle troski - wyszeptała Fava. - To mój obowiązek - odparła Zhopilla. - Muszę się troskać 0 moje dzieci, skoro są za głupie, żeby troskać się o siebie. - Też jestem zatroskana - przyznała Fava. - Będę na siebie uważać. Zhopilla odsunęła Favę na odległość ramion, przytrzymała ją 1 zajrzała w oczy. - Nie, ty nie będziesz troszczyć się o siebie - powiedziała, jakby ją oceniając. - Znam cię: zawsze dajesz, zawsze pomagasz innym. Nie będziesz o siebie dbała. Zajmiesz się losem innych. - Aż tak z tym źle? - zapytała Fava. Zhopilla dotknęła brzucha Favy. - Jeśli musisz się już o kogoś troszczyć, to w pierwszym rzędzie troszcz się o nie. Musisz żyć, choćby ze względu na dziecko. - Tak będzie - odparła Fava. Zhopilla pokiwała poważnie głową. - Jesteś potomkinią starego rodu, nosisz dziecko. Wkrótce dziecko otworzy się, żeby przyjąć ducha. To bardzo ważny okres. Czy stara Vi uczyła cię, jak wzywać ducha? - Nie - wyszeptała Fava. - Nie wiedziała, że jestem w ciąży. Mężczyźni robili zamieszanie przy drzwiach, pakowali manat- ki, przygotowywali się do wyjścia. - To wstyd - rzekła Zhopilla. - Jako córka wędrowca ducha powinnaś umieć wybierać dusze dla swego dziecka. Kiedy wzywałam ciebie, w Krainie Kształtów było wiele dusz, które zebrały się w pobliżu, wszystkie aż drżały z niecierpliwości, żeby wniknąć w twoje ciało. Aleja zobaczyłam błyskawicę twojej duszy, świeciłajaśniej niż inne. Zawołałam cię. Wiedziałam, że jesteś kimś szczególnym. Kiedy wrócisz, nauczę cię kobiecej magii, przygotuję do wezwania potężnego ducha, żeby wszedł w ciało twojego dziecka. Fava pokiwała głową i j eszcze raz uścisnęła matkę. Inni stali już przy drzwiach Ostatni raz ucałowała swoje małe siostrzyczki i u-śmiechnęła się do nich. Miała nadzieję, że zostawiaje z dobrą kwea. A potem razem z Chaa i Darrisseą wyruszyła do doków. Tuli był cią- 280 gle osłabiony, zbyt słaby, by móc przejść całą drogę bez odpoczynku. Musieli się często zatrzymywać. Ulice roiły się od ludzi. W dokach czuć było silny zapach ryb i fok, flotylla rybacka zaczęła już pracę w Cieśninie Zerai. Przy nabrzeżu znaleźli holownik, świeżo pomalowany stalowy stateczek zaopatrzony w dwa wielkie silniki turbinowe. Mniejszy niżby chcieli - miał tylko czterdzieści stóp długości - ale dobrze nadawał się do ich celów, gdyż był szeroki, a kil miał zanurzony głęboko. To gwarantowało, że nie wywróci się w czasie sztormu do góry stępką. Ponadto jego silniki napędzane były sześcianem energetycznym starodawnych Gwiezdnych Żeglarzy, więc nie musieli troszczyć się o paliwo. Szef portu spostrzegł ich, gdy sprzątali łódź i przygotowywali ją do wypłynięcia w morze. Zaczął ich wypytywać. Fava powiedziała mu, że majądoholować ładunek ryb do Denai i że zajmie im to parę dni. Teraz zaś chcą przygotować holownik na lato. Szef portu zostawił ich w spokoju. Załadowali żywność i inne zapasy. Kilka godzin po zapadnięciu zmroku dołączył do nich Phylomon, który przekradł się do portu pod osłoną nocy. Wtedy wyruszyli na nie zbadane północne wody, gdzie kry były tak gęste, że tylko najdzielniejsi marynarze Craala ośmielali się tam zapuszczać, by polować na gigantyczne plejstoceńskie morsy, które wagą dorównywały czasem młodym mamutom. Lód na północy był gruby, łamliwy. Przez cztery dni płynęli zygzakiem, próbując dotrzeć do wyspy zaznaczonej na prymitywnej mapie wyrysowanej z pamięci przez wampira. Niewielka to była pomoc, ale stwór pamiętał przynajmniej, ile dni płynął i z którego kierunku przybył. Północny wiatr chłostał łódź, a jej pasażerowie kulili się z zimna. Często stawiali czoło krótkim, zimowym sztormom, trwającym czasem nie dłużej niż kilka minut. Poza Phylomonem wszyscy siedzieli zbici w gromadkę pod grubymi kocami. Za dnia śledzili, czy na horyzoncie nie pojawia się jakaś wyspa, a w nocy swobodnie żeglowali, trzymając kurs pod wiatr. Żywili nadzieję, że nie zboczą z trasy. Gdy poszukiwania wyspy przeciągnęły się ponad tydzień, Phylomon przyznał wreszcie, że mogli za bardzo zdryfować z kursu. - Możemy być pewni tylko tego, że jesteśmy na właściwym oceanie -powiedział. - Prawdopodobnie minęliśmy wyspę w ciemności w trakcie szkwału. 281 Wiatr zwiewał ich na zachód, więc zmienił kierunek na wschód i żeglował po rym kursie przez dwa dni, potem poprowadził łódź zygzakiem z północy na południe i z powrotem. Po tygodniu doszedł do wniosku, że minęli wyspę i zaczął halsować z zachodu na wschód, później znów popłynęli kawałek na północ. Tullowi stopniowo wracało zdrowie. Mógł już wstawać z łóżka na dłużej. Fava zajęła się nim. Stwierdziła, że jest zgodliwym i nie wymagającym podopiecznym. Nigdy zresztą nie myślała o nim, jak o kimś wymagającym, ale teraz jego zachowanie wydało sięjej nienaturalne. Toteż pewnego dnia, gdy Phylomon spał w ładowni, a Dar-rissea siedziała w kabinie i sterowała statkiem, obserwując morze przez bulaje, Fava zagadnęła Tulla o tę zmianę. - Okanjara - odparł Tuli. - Jestem wolny. Każdy niewolnik, któremu udało się uciec z Craala lub Bashevgo wypowiada te słowa, ale ja to czuję. Jestem wolny. - Oczywiście, że jesteś wolny - powiedziała Fava. - Wszyscy uciekliśmy. - Nie o to mi chodzi - rzekł Tuli. - Kiedy Mahkawn wbił we mnie miecz, zobaczyłem cię po drugiej stronie celi. Myślałem o wszystkim, czego w życiu pragnąłem i nagle zobaczyłem to wszystko - moją rodzinę, przyjaciół, marzenia - rozbite. I wtedy stało się coś dziwnego. Uświadomiłem sobie, że przez całe życie dźwigałem brzemię, wszystkie te małe ciężary. Śniły mi się sny o szczęściu i myślałem, że spełnią się, jeśli będę odpowiednio ciężko pracował. Ożenię się, będę miał dziecko, zbuduję dom i wzbogacę się. I nadejdzie moment, kiedy to będzie moje - wszystko, o czymkolwiek marzyłem lub śniłem, będzie jakjabłko świeżo zerwane z drzewa, stanie sięmojąwła-snością. Ale kiedy Mahkawn próbował mnie zabić, gdy wszystkie moje nadzieje legły w gruzach, nic już sienie liczyło. Nie musiałem zjadać tego jabłka. Posmakowałem prawdziwej wolności. Ciągle mam ten smak w ustach. Tuli przerwał i zaczerpnął tchu. Fava popatrzyła na niego zdziwiona. - O czym ty mówisz? Że nadzieja jest złem albo że nie ma znaczenia? Cóż więcej, ponad nadzieję, możemy mieć na tym świecie? Tuli przyglądał się horyzontowi. - Masz nadziej ę na pokój. Ja mam pokój. Myślę, że gdyby to ciebie zniszczono, też byś go znalazła. To wszystko, co mogę powiedzieć. - Ale nie każdy może odnaleźć pokój. Nie ma go dla Panów Niewolników ani rycerzy Klingi - odparła Fava - próbuj ą zabrać go nam. 282 - Mimo to, możesz osiągnąć pokój - powiedział Tuli. - Pokój wewnętrzny. Rycerze Klingi ani Panowie Niewolników nie wykrad-ną ci go. Oni też do niego dążą. Panowie Niewolników pożerająbo-gactwa, ziemie, ludzi, gromadzą dobra. Myślą, że kiedy dogodzą sobie, osiągną pokój. Myślę, że w głębi ducha byłem Panem Niewolników. Są też rycerze Klingi - Pwi, którym wydaje się, że jeśli pozbędą się kwea, to odnajdą pokój. Myślisz, że rycerze Klingi są celowo okrutni, ale oni tak samych siebie nie widzą. Za pomocą ćwiczeń wyrzucili z siebie współczucie i strach. Nie można ich zranić. Widzą siebie jako narzędzia, jako stalowe klingi, których jedynym celemjest naginanie innych do ich woli. Możliwe, że gdyby nie zostali oszukani, wielu z nich odnalazłoby pokój, ale Panowie Niewolników otumanili ich, każąc im wierzyć, że odnajdą szczęście dzięki materialnej satysfakcji. - Czy to znaczy, że nie zbudujesz tego wielkiego domu, który mi obiecałeś? - zażartowała Fava. Tuli roześmiał się. - Powinnaś zamieszkać ze mną naga w lesie, żeby zrozumieć, że domy się nie liczą. - Wydaje mi się, że powiedziałeś to, bo chcesz mnie zobaczyć nagą - powiedziała Fava i pocałowała go. Tuli przytrzymał ją dłużej i ucałował czule. - Właśnie to miałem na myśli. Czasem, kiedy siedzę w bezruchu, odzywa się we mnie dziwne uczucie, jak gdybym latał bez ograniczeń. To jest tak, jakbym nurkował w chmurach, a wiatr szarpał mną na wszystkie strony. Na ustach mam wtedy smak śniegu i deszczu. Jestem sam. Kiedy indziej czuję, że jestem w lesie, a drzewa wokół zamykają się w krąg i wtedy odczuwam doskonałą radość. Chcę dzielić ją z innymi, ale nie wiem jak. Może powinienem spalić ich domy, odrąbać ręce i nogi i zagrozić śmiercią, z nadzieją, że kiedy zniszczę ich marzenia, znajdą wewnętrzny pokój? Czy taki sposób jest dobry? Nie mogę znaleźć słów, żeby wyrazić, co czuję. I zastanawiam się, czy gdybym zniszczył ciebie, też byś to czuła? Czuję, jakbym był sekwoją, której gałęzie sięgają nieba, słońce wschodzi, a ja chcę śpiewać hymny wszystkim małym stworzeniom na zacienionej ziemi pode mną. „Słuchaj, słuchaj, daj nam posmakować światła." Mogę tylko mieć nadzieję, że to odnajdziesz. Pytam cię więc, czy pójdziesz ze mną naga, by zamieszkać w lesie? Fava pokręciła głową. 283 - To nie ma sensu. Zhofwa obdarowała nas swoim pocałunkiem. Wystarczy mi do szczęścia, że jestem z tobą. Po co mam szukać czegoś, co i tak już mam? Tuli spojrzał jej w oczy. - Kocham cię. W twoich ramionach poznałem smak szczęścia. To uczucie najbardziej przypomina nastrój, o którym ci mówię. Ale pokój, który osiągam dzięki tobie, nie jest wieczny. Obserwowałem cię, kiedy patrzyłaś, jak Mahkawn dźga mnie mieczem. Straciłaś wtedy szczęście, które, jak ci się zdawało, jest w tobie. Chciałem dzielić to uczucie z tobą. Chciałem, byś posmakowała go, tak jak ja. To dlatego wróciłem z Krainy Kształtów, żeby ci o tym powiedzieć. Ale teraz widzę, że nie ma słów, które mogłyby to wyrazić. Wiatr rozwiał włosy Tulla. Fava natychmiast pomyślała, że powinna je uczesać. Spojrzała na zimną, błękitną wodę, poczuła na języku gryzący smak morskiej soli. Wiatr, woda: to było dobre. Ale wszystko zabarwione było kwea, jej lękiem przed rycerzami Klingi i kreatorami. Dotknęła ręki Tulla. - Nie rezygnuj ze mnie - powiedziała poważnym tonem. - Chcę czuć to, co ty czujesz. Żałuję, że nie jestem wędrowcem ducha i nie mogę cię dotknąć, poczuć smaku tej wolności. W Bashevgo mówią, że kiedy nadejdzie Okansharai, to nas wyzwoli. Więc może dałoby się tego dokonać. Tuli spojrzał na północne niebo, na ciemne, szare chmury. - Powinniśmy chyba wejść do środka - powiedział drżąc. - Wygląda na to, że wchodzimy w następny sztorm, a ja czuję się zmęczony. Fava podniosła wzrok. Dziwiło ją, że silniejszy wiatr nie zapowiedział burzy. Wtedy, tuż pod chmurami, zobaczyła wyspę na horyzoncie. - To nie są chmury - powiedziała po chwili. - To ptaki! Phylomon wszedł na pokład i dokładnie przyjrzał się niebu i chmurom ptaków. Niebo na sto mil od wyspy było czarne. Szybko zaczął kalkulować - tam nie ma milionów ptaków, tam są ich setki milionów. Rodzaje ludzkie na Anee nie będą w stanie stawić im wszystkim czoła. - Niech Darrissea przestawi maszyny na wolne obroty - powiedział. Wszyscy zostańcie wewnątrz. Ptaki mogą zaatakować statek. Fava pobiegła do kabiny, a Tuli został jeszcze przez chwilę z Phy-lomonem. 284 - Może powinniśmy w ogóle wyłączyć maszyny - powiedział. - Dlaczego? - Phylomon spojrzał na niego przeciągle. - Słyszałem głos węży - odparł Tuli. - Szukają naszej łodzi. Phylomon wiedział, że wąż morski jest zwierzęcym przewodnikiem Tulla, ale wielki Tcho-Pwi rym razem wyglądał na zaniepokojonego. - Dlaczego mielibyśmy obawiać się tych węży? Tuli pokręcił głową. - To nie takie same węże jakw SmilodonBay. Te są... dziwne. Okrutne. Zapolują na naszą łódź - powiedział zdecydowanym tonem. Phylomon głośno westchnął. - Czy możesz nas przeprowadzić do wyspy? Tuli pokiwał głową. - Może się uda. - Poszedł do kabiny. Phylomon patrzył za nim, zaniepokojony. Chłopak, choć nadal osłabiony, od wielu godzin był na nogach. Na pokład weszła Darrissea, wzięła Phylomona za rękę. - Co masz zamiar zrobić? - zapytała. Tuli zmienił bieg silników, odwrócił kurs łodzi. Płynęli teraz na wschód, oddalając się od wyspy. - Zobaczymy, czy uda się nam dotrzeć do wyspy. Potem podejmę decyzję - odparł Phylomon. Dziewczyna spojrzała na niego ciemnymi oczami. - Mogę pójść z tobą? - Nie sądzę, żeby to było możliwe - odparł Phylomon, wskazując głową ptaki przesłaniające niebo, ale ręki nie odsunął. Tuli trzymał łódź na nowym kursie przez kilka godzin, potem zrobił łuk na północ i wyłączył silniki. Pocił się i oddychał z trudem. Phylomon zmusił go, żeby poszedł do łóżka. - Pozwólmy, żeby wiatr popychał nas w ciemności w kierunku wyspy - wyszeptał Tuli pełnym bólu głosem. - Nie chodźcie po pokładzie i nie rozmawiajcie. Węże nie zaatakują, dopóki będziemy cicho. Phylomon przystał na propozycję i gdy słońce zachodziło za wyspą, postawił łódź w dryf. Silna bryza napierała na burty, fale uderzały z dźwiękiem o kadłub. Tuli wyglądał na poruszonego. - Odpłyńmy j eszcze dalej - wyszeptał. - Usłyszą fale bijące o burtę! Nie, czekajcie... są za blisko! -Zaczął mruczeć pod nosem, patrzył na południe i powtarzał: - Jesteśmy braćmi. Jesteśmy braćmi. 285 Chwycił się kurczowo relingu i patrzył w wodę, jakby był w transie. Ostrożnie poszedł do kabiny, stanął przy manetkach, zamknął oczy, pot spływał mu z czoła. Ale nie włączył maszyn. Stał przez kilka minut, wreszcie krzyknął: - Znalazły nas! Włączył silniki, odwrócił łódź. Phylomon obejrzał się za siebie. Kilkanaście młodych węży wypłynęło naraz na powierzchnię. Były od nich oddalone tylko o kilka jardów - małe, zaledwie pięćdziesięcio-stopowe, ale i tak większe od łodzi. Tuli trzymał manetki ustawione na „cała naprzód", łódź przeskakiwała przez fale, a węże płynęły w jej kilwaterze, zbliżając się coraz bardziej. Znienacka z wody wyłonił się ogromny, dorosły wąż samiec, z płetwą grzbietową większą od łodzi. Ryczał, ostatnie promienie zachodzącego słońca odbijały się od łusek na jego głowie, w otwartej paszczy widniały zęby dłuższe od dorosłego mężczyzny. Runął na mniejszego węża i schwycił go w szczęki. Zniknął z nim pod wodą, zostawiając na powierzchni krwawy ślad. Phylomon popatrzył na pobladłą twarz Tulla. Wielki Tcho-Pwi trzymał ręce na kole sterowym i nie zmniejszał szybkości łodzi. Za rufą znów dał się słyszeć ryk węża. Phylomon zobaczył, jak małe węże atakująwielkiego, wgryzają się w jego cielsko w różnychmiej-scach. Wielki samiec strząsnął napastników, zabił czterech, ale woda wokół niego zaroiła się od młodych węży. Tuli trzymał łódź na kursie przez godzinę, potem skręcił na południe, wyłączył silniki i opadł na tablicę sterowniczą. Zapadła już ciemność, wiatr ustał. Kołysali się na falach, Tuli patrzył w dal. - Czy twój wąż zginął? - zapytała Darrissea. Tuli pokiwał głową, patrząc bezmyślnie w morze. - Nie mógł zabić ich wszystkich. Było ich za wiele, żeby dał sobie z nimi radę. Fava pokiwała głową i objęła Tulla ramieniem. - Wiatr jest teraz łagodniejszy - powiedział Phylomon. - Nie powinniśmy już mieć takich kłopotów. Nie musiał dodawać, że gdyby węże jeszcze raz zaatakowały, nie uszliby z życiem. - Kiedy tylko łódź dobije do wyspy, wyskoczę na brzeg i poproszę, żebyście odpłynęli. - Zaledwie pokiwali głowami. - Nie sądzę, żeby pozostawanie było roztropne, na wyspie mogą być krwiożercę. -Fava zadrżała, a Phylomon dodał: - Jeśli to się uda, rzeczywiście wolałbym, żebyście odpłynęli. Dajcie mi dwa tygodnie, a potem wróćcie po mnie. 286 - A co, jeśli tam są węgorze? - zapytała Darrissea. - Takie jak ten błękitny, którego kreatory nasłały na ciebie w Smilodon Bay? - Jeśli tak, to będę musiał na nie uważać - odparł Phylomon. Przed północą poszli spać. Phylomon przez jakiś czas siedział z Darrissea, trzymając ją za rękę. Dziewczyna była na swój sposób piękna i Phylomon wiedział, że będzie za nią tęsknił. Bomba zapalająca, którą ukrył w ramieniu, miała potężną siłę rażenia, zbyt wielką, by użyć jej na bliski dystans. Może gdyby jego symbiont był pyro-dermem, takim, jakiego nosiłjego brat, byłoby to możliwe. Ale symbiont Phylomona nie wytrzymałby żaru eksplozji. Phylomon wiedział też, że nie może liczyć na rezonatory harmoniczne jako broń przeciwko kreatorom. Mógłby wstrząsnąć górami, pogrzebać pod nimi kreatory na jakiś czas, ale one wygrzebałyby się spod zwalisk. Nie, najpierw musi użyć bomby zapalającej. Jeśli przeżyje, użyje prętów, żeby dopełnić dzieła zniszczenia. Phylomon pocałował śpiącą Darrisseę w policzek. - Znajdź kogoś wartego twojej miłości - szepnął jej w ucho. Pogłaskał japo twarzy i wstał. Wyszedł na pokład i patrzył, jak łódź dobija do skalistego brzegu. Skały były potężne. Wystarczyłyby, żeby rozerwać ich łódź na strzępy. Tuli, Fava i Darrissea najwyraźniej nie przewidzieli tego. Pochodzili z Dziczy i nigdy nie pływali na stalowym statku. Sądzili pewnie, że metalowy kadłub jest odporny na zniszczenie. „Niech śpią," pomyślał. „Niech im się śni, że sąniezwyciężeni." Phylomon wymyślił niegdyś nazwę dla tych, którzy nie noszą sym-biontów - „tymczasowi", bo ich życie przemijało jak liście niesione z wiatrem. Czasem uważał, że są zabawni. Spali jak niemowlęta, gdy ich łodzi groziło rozdarcie przez skały. Stanął przy kole sterowym, gotów włączyć maszyny i odpłynąć od brzegu. Mieli szczęście, wiatr zawiał ich na stromą, ale piaszczystą plażę. Thor stał wysoko na niebie. W pomarańczowym świetle tego gazowego giganta Phylomon zobaczył, że plaża jest aż czarna od śpiących ptaków. Niebieskoskóry zapakował broń do worka, wyśliznął się za drzwi, zamknął je za sobą i zakrył okna brezentem. Ptaki i tak prawdopodobnie nie rozpoznają łodzi jako wytworu rąk człowieka, ale nie chciał, żeby zaglądały do środka. Phylomon przywiązał cumę do wielkiego głazu i zniknął w ciemnościach. Szedł między ptakami. Były większe od mew, miały rozmiar małego orła z ostrym dziobem. We śnie często po- 287 prawiały sobie skrzydła i dziobały się nawzajem. Było ich tyle, że musiał je od czasu do czasu odsuwać butem, żeby mieć gdzie postawić stopę- Ale ptaki zachowywały się nienaturalnie cicho. Mewy, rybołowy i w ogóle większość gatunków odzywałaby się od czasu do czasu, a te przez cały czas milczały. Tylko czasem któryś z nich podnosił przez sen głowę i usiłował rozpruć dziobem twardą skórę Phylomona. Phylomon zmierzał ku ciemnej linii drzew, gdzie rosły gęste krzaki. Przedarcie się przez plażę i dojście do lasu zajęło mu prawie godzinę. Ziemię pod drzewami pokrywało na grubość wielu cali białe ptasie guano i kości małych zwierząt. Gdy po nich stąpał wydawały skrzypiące dźwięki. Szedł już wiele mil i ku jego zdziwieniu, ciągle było tak samo: nad nim, w koronach drzew, aż gęsto od ptaków. Mimo światła rzucanego przez zachodzący księżyc, miał wrażenie, że idzie pod sklepieniem gęstej dżungli. Jakby już wszedł do podziemnych korytarzy wiodących do legowiska kreatorów. Rozdział 14 UPADEK BŁĘKITNEGO SŁOŃCA O świcie Darrisseę obudził tupot setek pazurzastych stóp chro-boczących po stalowym pokładzie łodzi. Wstała i zobaczyła, że okna pokryte są skórzanymi plandekami. Przeszła się po kabinie, poszła za potrzebą do latryny, a potem zjadła małe śniadanie. Poziom słodkiej wody w zbiorniku był niski, więc piła niewiele. Usiadła w cieniu, przeżuwając żytnie suchary z Bashevgo. Starała sienie myśleć o ptakach na dachu. Przypomniała sobie wielkiego błękitnego węgorza, który wypełzł z posłańca przysłanego przez kreatory, kiedy jeszcze byli w Smilo-don Bay. Oczami duszy widziała, jak wije się w ogniu, naszpikowany kulami, a jednak nie może umrzeć. Nic na to nie mogła poradzić: zaczęła myśleć, czy ptaki siedzące nad jej głową też noszą takie stwory w żołądkach i czy w ścianach kabiny jest jakaś dziura, którą węgorze mogłyby wpełznąć do środka. Próbowała znaleźć jakąś szczelinę w plandekach, żeby popatrzeć na zewnątrz. - Jak myślisz, czy na zewnątrz sąjakieś krwiopijcę? - zapytała Tulla, gdy ten się obudził. 288 - Gdyby były w pobliżu - odparł Tuli - to myślę, że Phylomon wróciłby, żeby nas ostrzec, albo zaprowadziłby łódź do jakiejś kryjówki. Darrissea pokiwała głową. Przez resztę poranka rzadko się odzywali. Darrisseę bolały mięśnie. Często przeciągała się i masowała sobie skórę. Najbardziej bolała ją głowa i szyja. Zauważyła, że inni mają podobne problemy. W ciągu dnia kilkakrotnie słyszeli ryki węży morskich, głuche dudnienie przypominające im Smilodon Bay. Wtedy jednak był to dźwięk niosący ulgę. Teraz napełniał ich strachem. Wieczorem łódź zakołysała się. Jakieś duże zwierzę wskoczyło na pokład. Fava chwyciła się poręczy, żeby nie upaść. Przez jakieś dwadzieścia minut nie poruszali się, nasłuchując dochodzących z zewnątrz odgłosów obwąchiwania. Zwierzę otarło się o okna. Zakrzywiony pazur zerwał plandekę. Zobaczyli wielki ciemny kształt - kawałek skrzydła. - Smok -powiedział Tuli, ale niejeden z tych znanych im z rodzinnych okolic małych tyranoptaków strzegących lasów i wzgórz przed pterodaktylami. Zwierzę było większe nawet od rogatych smoków. Darrissea wyczuła instynktownie, że zostało stworzone i zaprogramowane przez kreatory, żeby polowały na ludzi, a teraz próbuje wywąchać przez drzwi pasażerów łodzi. Kilka minut później, po okrążeniu pokładu, smok wrócił pod drzwi, usiadł i zaczął je lizać, próbując złowić językiem cząstki zapachu. Nie poruszali się i zachowywali milczenie prawie przez godzinę. Mieli nadzieję, że drapieżnik w końcu zrezygnuje, ale Darrissea intensywnie się pociła, co tylko pogarszało sprawę, napełniając kabinę zapachem jej strachu. Wreszcie smok ryknął i odleciał. Darrissea westchnęła z ulgą. - Adja. Obawiam się, że nie możemy tutaj zostać - wyszeptała Fava. - To miejsce ma złą kwea. - Nie sądzę, żebyśmy mogli stąd odpłynąć - powiedział Tuli. -Słyszałem węże patrolujące wybrzeże. - Nie słyszę ich - odparła Darrissea. - Gadająbardzo głębokim głosem. Nieomal czuje sięten dźwięk w kościach, ale trudno go złowić uchem. Darrissea zaczęła nasłuchiwać, lecz potrząsnęła głową. - Ja słyszę - powiedziała Fava po kilku minutach. - Czy możemy odpłynąć, kiedy ucichną? - zapytała Darrissea. 19 - Ścieżka bohatera 289 - Kiedy umilkną, to będzie znaczyło tylko tyle, że przestały gadać - stwierdził Tuli. - Czy możemy je prześcignąć? - zapytała Darrissea. - Mogą się porozumiewać między sobą na odległość wielu mil -odparł Tuli. - Polują w stadach, naganiając sobie ofiarę. Węże, które widzieli, były małe i Darrissea zastanawiała się, czy stalowa łódź wytrzyma nacisk, gdyby któryś z węży owinął się wokół niej. Fava wyglądała przez małe rozdarcie w plandece. - Widzę więcej smoków. Szybująz wiatrem. - Głośno westchnęła. Nad głowami słyszeli miękkie drapanie ptasich pazurków i uderzenia dziobów. Szare ptaki znów obsiadły łódź. Przeszli do położonej niżej ładowni i zamknęli się w niej. Zaczęły się godziny czekania. Fava zdjęła z piersi Tulla bandaże i schowała je na później. Rana przestała już się jątrzyć, ale dziwna niebieska blizna wydawała się większa. Miała prawie dwa cale szerokości i stopę długości, czyli więcej niż pierwotna rana. Zapytała Tulla, jak się czuje. Powiedział, że z ranąjest wszystko w porządku. Kiedy włożył z powrotem tunikę, Fava oparła głowę o jego pierś i zaśpiewała cichutko. Z jakichś nieznanych powodów, Darrissea poczuła zazdrość. Nic nie mogła na to poradzić. Żałowała, że w pobliżu nie ma Phylomo-na, wtedy mogłaby położyć mu głowę na piersi, poczuć się bezpieczna w jego ramionach. Nie mogła przestać myśleć o tym, jak w nocy Phylomon pocałował ją, kiedy sądził, że śpi. „Znajdź kogoś wartego twojej miłości." To nie były słowa kogoś martwego dla uczuć. Bała się jednak, że Phylomon jest martwy dla świata. Myślała o tym przez kilka ostatnich dni. Jeśli symbionty kreatorów były o tyle potężniejsze od symbionta Phylomona, to potrzebował naprawdę potężnej broni, by je zabić. Wiedziała doskonale, że taka broń zabije także Phylomona. - Wiesz, powiedziałeś mi kiedyś, że podziwiasz moją odwagę, bo zawsze mówię prawdę - zwróciła się do Tulla. - A j a podziwiałam twoją, bo nie boisz się żyć. - Tuli chrząknął. - Uważam, że teraz oboje jesteśmy tchórzami. Przybyliśmy tutaj, żeby walczyć z kreatorami, a nie walczymy. Pozwoliliśmy, żeby zajął się tym Phylomon. A czego dokonaliśmy w Bashevgo? Jeszcze w Smilodon Bay przyrzekaliśmy zniszczyć handlarzy niewolników, tymczasem uciekliśmy przed nimi. - Niewolnicy nie chcą być uwolnieni - sprzeciwiła się Fava. -Widziałaś, jak zwrócili się przeciwko Phylomonowi i Hukmom. - Bo bali się Hukmów - usprawiedliwiała ich Darrissea. 290 - Masz rację - powiedział Tuli. - Złożyliśmy przysięgę. Ale kogo mamy zabić? Panów Niewolników? Widziałem ich w Denai -piękni ludzie, którzy bardziej interesują się przyjęciami niż rządzeniem poddanymi. Większość z nich nie rządzi nikim. To po prostu kupcy, sprzedający i kupujący towary. A może powinniśmy zabić rycerzy Klingi? To małpy, które biją się w piersi, żeby zdobyć wzajemne uznanie. Powinnaś widzieć oczy Mahkawna, kiedy wbijał mi miecz w ciało. Nazwał mnie swoim przyjacielem i współczuł mi, jak tylko potrafił. Czy powinniśmy zatem zabić thralli, którzy chcą służyć Panom Niewolników i rycerzom Klingi? Czy powinniśmy zniżyć się do zabijania największych ofiar systemu? W Smilodon Bay odpowiedzi były proste. Może kreatory mają rację, że czas już zniszczyć to wszystko, zlikwidować ludzkość i zacząć od zera. - Sam w to nie wierzysz, prawda? - zapytała Fava. - Nie wiem już, w co wierzyć. - W Bashevgo - rzekła Fava - Wertha sądził, że jesteś Okan-sharai, że możesz wyzwolić ludzi. Modlił się za ciebie. - Nie powinien marnować powietrza - roześmiał się Tuli. - Zawarliśmy przymierze - powiedziała Darrissea. - Przyrzekłeś, że mi pomożesz. - Zrobię, co będę mógł - odparł Tuli. - Skoro nauczyłem się sztuki wędrówki ducha, będziemy mogli pomóc niektórym uciec z Craalai Bashevgo. Ale pomyśl tylko: na każdego uwolnionego niewolnika przypadnie kilkunastu, którzy się urodzą niewolnikami. Z czasem zbudujemy naród wolnych ludzi, ale nigdy nie będziemy mogli się zmierzyć z Craalem. - Darrissea zaczęła coś mówić, lecz Tuli przerwał jej gestem. - Słuchajcie... Darrissea usłyszała jęk. Myślała, że to trzeszczą belki łodzi, ale statek wykonany był z metalu. - Węże odpływają - wyszeptał Tuli. - Są złe. Otworzył drzwi i wbiegł do kabiny. Stanął przy oknie i patrzył przez dziurę w plandece. Było znacznie ciemniej niż sądziła Darrissea. Zrozumiała, że czas, który spędzili na dole, upłynął im szybko. Zapadła już noc. - Widzę statek! - powiedział Tuli. - Tantos przybywa na bitwę z kreatorami. Strzela z armat. Darrissea i Fava pobiegły na górę, wyjrzały przez szparę. O kilka mil dalej, na morzu, wielki metalowy okręt rozświetlał ciemność armatnimi salwami. Smoki stworzone przez kreatory obiegły okręt od góry, wielkie węże - od dołu, ale Tantos posłużył się tym samym 291 stalowym olbrzymem, którym przywieziono niewolników z Dziczy. Wobec tego okrętu, bestie okazały się bezsilne. Konwencjonalne działa grzmiały z pokładu, jednocześnie powietrze przeszywały promienie z przenośnych działek laserowych. Szare ptaki nie przyłączyły się do ataku, jakby nie słyszały armat grzmiących w oddali. - Zbliżają się - powiedziała Darrissea. - Czy mogą nas zauważyć? - Nie, jeśli teraz odpłyniemy - odparła Fava. Zanim Darrissea zdążyła zareagować, Fava otworzyła drzwi kabiny i wyszła na pokład. Przez kilka minut nic nie było słychać, potem spadły plandeki z przednich szyb. Darrissea podeszła do okna. Brzeg był czarny od śpiących ptaków. Podobnie wyglądał pokład łodzi. PatrzyłajakFavapodwiązuje plandekę i powoli podchodzi do dziobu łodzi, ostrożnie stąpając na palcach między śpiącymi ptakami. Od czasu do czasu, któryś z ptaków unosił głowę i we śnie dziobał Favę w kostki. Fava zagryzała wargi, żeby nie krzyczeć. Odwiązała linę, którą łódź przycumowana była do brzegu i wyprostowała się chwiejnie. Potykając się podeszła z powrotem do drzwi, nie zwracając uwagi na ptaki dziobiące ją po nogach. Weszła zadyszana, spocona i upadła na podłogę. Tuli schwyciłjąi przytulił. - Nie powinnaś tego robić. - Umyjcie mi nogi! - Fava krzyknęła niemal histerycznym tonem. - Są zimne jak lód. Nie czuję ich! Tuli pobiegł do ładowni po trochę wody, a Darrissea tymczasem podtrzymywała Favę. - Przepraszam... - powiedziała Fava. -Te ptaki mają chyba trujące dzioby. Musiałam to zrobić od razu, żeby się nie rozmyślić. Tuli wpadł do kabiny i zaczął lać wodę na rany Favy. - Nieźle krwawią. Trucizna powinna wypłynąć razem z krwią -powiedział. Darrissea popatrzyła na rany. Krwawiły bardziej niż „nieźle". To było zmasakrowane mięso, każda rana składała się z wielu cięć. Darrisseę zaskoczyło, że ptaki, zupełnie przypadkiem, mogły tak mocno ranić. Huk armat przybliżał się. Fava popatrzyła na Tulla i dysząc powiedziała: - Zabieraj stąd łódź. Nic więcej już nie możesz dla mnie zrobić. W bladym świetle gwiazd pot błyszczał na czole Favy kabinę wypełniało j ej dyszenie. Darrissea odpaliła silniki i próbowała odbić od brzegu. Łódź nie chciała się cofnąć. 292 - Za głęboko werżnęliśmy się w piasek - wrzasnęła do Tulla. -Ktoś musi nas popchnąć. Popatrzyła na stopy Favy. Dziewczyna nie nosiła butów. Darrissea schwyciła jakieś szmaty i obwiązała je wokół własnych butów wzmacniając nimi miękką skórę. Rycerze Klingi zabrali jej zbroję, kiedyjązłapali, więc nie miała osłony. Narzuciła na siebie ciężką tunikę i wzięła nóż o długim ostrzu. Tuli nadal siedział na podłodze obmywając nogi Favy. - Życzę szczęścia - powiedziała Darrissea, podeszła do drzwi kabiny i wyszła na pokład. Posuwała się powoli w świetle księżyca. Mimo to ptaki dziobały ją w kostki, kiedy próbowała odsuwać j e na bok. Nożem odparła ataki ptaków i zeskoczyła na piasek. Odepchnęła łódź. Stateczek łatwiej niż myślała zsunął się z plaży i wkrótce kołysał się na falach. W oknie pokazał się Tuli i gestami zaczął ją ponaglać, żeby wskoczyła do wody i podeszła do łodzi. Darrissea pomachała mu ręką. - Życzę szczęścia - wyszeptała. Mocniej otuliła się płaszczem i powoli zaczęła przedzierać się plażą w stronę drzew. Szukała Phy-lomona. Tuli odczekał parę minut, potem włączył silniki i łódź popłynęła na północ. Phylomon stwierdził, że im dalej od brzegu, tym ptaków jest mniej. W kępach krzaków kłębiło się od małych gryzoni podobnych z wyglądu do szczupaków. Zjadały obfitą, wysoką trawę rosnącą tu mimo zimy. Śnieg nie pokrywał ziemi, nie było nawet kawałka lodu. Phylomona zdziwiła bujna wegetacja, praktycznie niemożliwa tak daleko na północy. Przestał się dziwić, gdy dotknął ręką ziemi. Poczuł ciepło przenikające grubą warstwę humusu. Podniósł garść gleby - promieniowała gorącem. Zdał sobie sprawę, że to żyjące w glebie bakterie wytwarzają ciepło. Trawa wokół niego rosła tak szybko, że mógłby to nieomal zobaczyć, gdyby odpowiednio długo postał w jednym miejscu. Małe szczupaki biegały w stadach liczących tysiące sztuk. Pasły się i parzyły przez całą noc. O świcie nadleciały szare ptaki, żeby łowić gryzonie. Odleciały po paru godzinach W ciągu dnia Phylomon widział jak zwierzątka, które przetrwały rzeź, niosą swój pomiot - po dwadzieścia albo więcej małych - w głębokie trawy. Młode były karmione i osiągały wiek dojrzały do północy. W ciągu kilkunastu godzin zamykał się cykl ich żywota. O świcie szare ptaki znów miały pożywienie. 293 Na otwartej przestrzeni Phylomon był łatwym celem dla smoków. Tyranoptaki, małe i zażarte, rzucały się na niego trzy razy. Spadały znienacka z nocnego nieba. Za każdym razem warstwa ozonu pojawiała się wokół Phylomona, trzaskały wyładowania elektryczne i jego niebieska skóra zabijała napastników. Zużywało to ogromne ilości energii, osłabiając jego system obronny. Późną nocą dotarł do podnóża pagórka. Wszedł na górę i zobaczył w dole mały port morski otoczony sadami, a obok niego wielotysięczne miasto. Stał się ostrożniejszy, trzymał się blisko skał. Tak daleko na północy nie spotykało się miast, a przynajmniej osad Pwi albo ludzi. Phylomon doszedł do wniosku, że to muszą być krwiopijcę przygotowane przez kreatory do ataku. Miasta nie zbudowano z kamienia i drewna. Domy były ośmiokątne, przypominały szare skorupy żółwi. Phylomon nie widział czegoś takiego od stuleci - bioinżynieria sprawiała, że każdy z tych domów był żywym stworem, jak rafa koralowa. Domy krwiopijców nie miały okien ani kominów. Phylomon uznał, że widać bestie nie potrzebowały ogrzewania; wystarczało ciepło dostarczane przez glebę. Ukryty w cieniu skał, obserwował miasto. Krwiopijcę pracowały w świetle księżyca. Orały i zbierały plony z pól, budowały statki w zatoce. Phylomon nie dostrzegł wśród nich młodzieży. Najwyraźniej przyszłe pokolenia nie były w planie. Jeśli krwiopijcom uda się napad na tereny zamieszkałe przez rasy ludzkie, będą miały pożywienia na czterdzieści albo sześćdziesiąt lat. Niemniej jednak, sama liczba szarych ptaków wskazywała, że kreatory przygotowują się do zmiecenia ludzi z powierzchni planety od jednego wielkiego uderzenia. Ci, którym uda się przeżyć, padną ofiarą krwiopijców. Na koniec, gdy zginie już ostatni człowiek i neandertalczyk, krwiopijcę wymrą z głodu. Jeśli nawet garstka ludzi przetrwa nalot ptaków, Phylomon był pewien, że krwiopijcę wybiją ludzkość do nogi. Dla ochrony własnego życia ludzie zaczną się nawzajem unikać, staną się samotni, podejrzliwi, gwałtowni. Dzieci będą wysysać obłęd z mlekiem matki, wychowają się w barbarzyństwie. Tkanina więzi społecznych spar-cieje, technologia zostanie zapomniana. Garstka, która przetrwa, cofnie się do epoki kamienia i będzie prowadzić prymitywną egzystencję ścigana przez krwiopijcę. „Jeśli nie uda mi się zabić kreatorów," pomyślał Phylomon, „to może uda mi się uratować małą część ludzkości. Ukryję ich na Gorącym Lądzie, po drugiej stronie globu i powrócę z nimi za kilkaset 294 lat. Może kreatory mają rację, że najwyższy czas zniszczyć wszystko i zacząć od nowa." Ale takie rozwiązanie nie stanowiło pociechy dla Phylomona. Stawką było zbyt wiele istnień. Nawet takich, którymi gardził. Phy-lomon poczuł się strudzony. Zamknął oczy i pozwolił umysłowi odpłynąć. Od czasów młodości, która minęła setki lat temu, Phylomon powtarzał regularnie to, czego nauczył się od ojca o kreatorach. Chociaż sam pracował przy projekcie ich budowy, nigdy nie widział produktu finalnego. Pamiętał jak ojciec, stary człowiek, który nie chciał nosić dłużej symbionta, mówił: „Schroniły się w jaskini na północy". Phylomon próbował przypomnieć sobie, czy widział mapę wyspy z zaznaczonym wejściem do jaskini. Jeśli jednak ją widział, to nie w czasach młodości, kiedy zażywał środki wspomagające pamięć. Pamiętałjednak schematy kreatorów z hologramu: gorąco ogromnych ciał wytwarzało siłę napędzającą ich krystaliczne mózgi. Platynowe adaptory neurosynaptyczne przenosiły polecenia z mózgu do biologicznej części wielkich robaków. Żeby ułatwić poród z ich omnimacic, Gwiezdni Żeglarze nie wyposażyli kreatorów w szkielety, dali im za to silny, elastyczny pseudoszkielet z chrząstek. Na nim leżał symbiont. „Nie wolni ich nie doceniać," powiedział sobie w duchu Phylomon. Symbionty będą się najprawdopodobniej broniły za pomocą bestii własnego pomysłu. Nie po raz pierwszy Gwiezdny Żeglarz dziwił się własnej śmiałości. Był w stanie prześlizgnąć się przez niektóre z systemów obronnych zbudowanych przez kreatory. Smoki i ptaki nie stanowiły istotnego zagrożenia. Jeden człowiek mógł się między nimi jakoś przekraść, podczas gdy armia przyciągnęłaby ich uwagę. Ale co j eszcze przygotowały kreatory? Może się okazać, że Phylomon nie będzie w stanie nawet się do nich zbliżyć. Ogarnięty takimi chorobliwymi myślami, Phylomon zasypiał. Tymczasem zebrały się lekkie chmury i na pola sypnęło śniegiem. Obudził się tuż przed świtem. Na niebie była srebrna powłoka pierzastych obłoków pachnących ciągle wodą. Śnieg stopniał i zielone źdźbła trawy rosnącej wokół niego między kamieniami wyglądały, jakby pokrywała je rosa. Niżej, wmieście, krwiopijcę pracowały w polach i sadach. Wiele z nich szło terenową drogą wiodącą między drzewami na wzgórza. 295 Phylomon patrzył jak wielki szary ptak z głową kobiety leciał nad skalistym grzbietem w stronę odległego o kilka mil urwistego wulkanu. Kiedy zbliżył się do podnóża góry, zniknął z pola widzenia. Phylomon natychmiast wyruszył, szedł skrajem drogi, wspinał się na skały. Raz zatrzymał się, żeby popatrzeć w dół na mały sad, w którym krwiopijcę gromadziły się wokół przysadzistych zielonych drzew i piły z ciemnoczerwonych owoców zwisających z gałęzi jak pęcherze. Nawet z oddali widział czerwone krople spływające im po brodach, jak u dzieci pijących sok wyciśnięty z arbuza. Phylomon odczuwał ulgę, że kreatory zaopatrzyły krwiopijcę w źródło krwi. Nie chciał sobie nawet wyobrażać tych stad ludzi trzymanych przy życiu tylko po to, żeby napełniać brzuchy potworów. Dotarł do linii bezlistnych, białych jak kość drzew. Cuchnęły padliną. W ciągu całego swego tysiącletniego żywota nie widział takich drzew, toteż obszedł je z daleka, unikając dostania się w zasięg ich gałęzi. Dwie mile dalej była druga droga, krzyżująca się z tą, którą szedł. Zatrzymał się. Obie drogi biegły głębokimi jarami, mocno ubite -nie kołami wozów, ale stopami. Na skrzyżowaniu stał szary tyrano-zaur i patrzył, jak obok przechodziły krwiopijcę przebrane za ludzi i neandertalczyków. Phylomon przez dłuższy czas starał się odgadnąć, co tu robi ta bestia. Gadzim obyczajem jaszczur tkwił w bezruchu. Przyglądał się drodze jednym czarnym okiem. Góry stojące w przodzie były zbyt strome, żeby Phylomon mógł się na nie wspiąć. Nie widział innej drogi naprzód jak tylko wąwozem, co znaczyło, że będzie musiał przejść obok tyranozaura. Poczekał, aż droga się opróżniła, cofnął się za róg i zszedł do głębokiego, wąskiego kanionu. Ledwie dotknął stopami piasku, gdy świsnęły mu nad głową skrzydła. Przeleciał nad nim kolejny wysłannik kreatorów -jeszcze jeden szary ptak z twarzą kobiety. Przyglądał się Phylomonowi, lecz bez błysku rozpoznania w oczach. Niebieska skóra wyróżniała Phy-lomona na tle innych ludzi - był niepowtarzalny. Obawiał się, że ta odmienność może być znana bestiom budowanym przez kreatory, ale przynajmniej ten ptak nie rozpoznawał go. Skradał się piaszczystym traktem, a gdy wyszedł zza rogu drogę zastąpił mu tyranozaur. Zwierzę nie uderzało ogonem o ziemię ani nie zniżało głowy, żeby pokazać zęby. Nie zachowywało sięjakjego dzicy bracia. Przypatrywało się tylko chłodnym, inteligentnym wzrokiem. Phylomon mógł zabić jaszczura, ale wtedy musiałby zostawić 296 cielsko na drodze, gdzie wkrótce zostałoby znalezione. Nie chciał alarmować kreatorów. - Nie zatrzymuj mnie przyjacielu - powiedział do bestii. - Mam sprawę do twoich panów mieszkających w jaskiniach. Tyranozaur przyglądał mu się uważnie. Phylomon poszedł dalej wijącą się w jarze drogą. Odszedł zaledwie o kilkaset jardów, gdy tyranozaur zaryczał, wydając zdławiony dźwięk przypominający skowyt. Phylomon sądził, że zwierzę jest rozwścieczone. Usłyszał jak cwałuje za nim kanionem. Popędził przed siebie, choć wiedział, że nie wyprzedzi potwora. Skręcił za róg i rozpłaszczył się na ścianie jaru pomiędzy dwoma wystającymi głazami. Tyranozaur zaskowyczał jeszcze raz i wyłonił się zza rogu. Krew lała mu się strumieniami z dziury w karku. Rana była biaława, pokryta bąblami, cuchnęła gotowanym mięsem. Phylomon wiedział, że takie rany mogły powstać tylko w jeden sposób: do tyranozaura strzelano z działa laserowego. - Strach, czuje twój strach - wyszeptał symbiont. - Daj mi siłę przeciw moim wrogom, Gireaux, stary przyjacielu -odpowiedział Phylomon. -1 symbiont stwardniał. Phylomon poczuł jak napinająmu się w uszach bębenki, stając się dzięki temu bardziej czułe na drgania. Słyszał teraz dokładnie bicie swojego serca. Skóra też się napięła, żadna klinga nie potrafiłaby jej przebić. Odbijała nawet zwyczajne kule. Ale symbiont nie był w stanie ochronić Phylomona przed ogniem działa laserowego. Dlatego Gwiezdny Żeglarz zniszczył w ciągu swego żywota prawie wszystkie lasery na planecie - poza tymi pięcioma, które wpadły w ręce Tantosa podczas bitwy o Bashevgo. Oddychał teraz głęboko, zastanawiał się, czy Tantos przybył, żeby osobiście poprowadzić batalię? Możliwe. W takim wypadku Phylomonowi następował na pięty człowiek noszący równie potężnego symbionta, a do tego dysponujący bronią, która mogła rozciąć ciało Phylomona jak brzytwa. Phylomon popędził przed siebie, szukając miejsca, w którym mógłby wspiąć się na urwistą drogę kanionu. Szukał drogi ucieczki. „W takim miej scu nikt nie chciałby być zaskoczony przez nagłą powódź," pomyślał bezsensownie. Skręcił za róg i zobaczył tyranozaura bijącego na oślep ogonem o ziemię w śmiertelnych drgawkach. Phylomon wbiegł na cielsko i skoczył. Tyranozaur kłapnął szczęką, chwytając tylko powietrze za sobą, bo Phylomona już tam nie było. Biegł w stronę jaskini, nieregularnej dziury obrośniętej po brzegach zeschniętymi pnączami dzikiej winorośli. 297 Gdy dotarł do środka zatrzymał się, czekając aż wzrok dostosuje się do ciemności. Powietrze było pełne kurzu, przesycone dymem i lekkim zapachem gorącej zakrwawionej stali. Tej dziwnej woni Phy-lomon nie czuł od stuleci - woni wielu symbiontów zamkniętych w jednym pomieszczeniu. Zapach dochodził z głębin pod nim. W dole korytarza odbijał się echem od ścian śmiech i fragmenty rozmów prowadzonych przez krwiopijcę. Potwory prowadziły rozbrajająco ludzką konwersację. Miliony stóp udeptały tu ziemię. Była twarda jak beton. Gdzieś z przodu zabłysła pochodnia. Phylomon wyciągnął nóż i zaczął się skradać. Nie musiał iść daleko, żeby spotkać pierwszych nieprzyjaciół. Natknął się na trzech idących szeregiem. Ostatni odwrócił się i zaczął wciągać powietrze nosem, nawet w ciemności rozpoznając obcego. Stwór krzyknął i skoczył na Phylomona z odległości czterdziestu stóp. Miało się wrażenie, że bestia leci. Phylomon ciął krwiopijca, gdy ten był jeszcze w powietrzu, nad jego głową. Potem runął z nożem na pozostałych. Patrzyli na niego. Widzieli go, mimo ciemności; jak koty. - Czym jesteś? - zapytał jeden z nich. Phylomon stanął, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć. - Czym jesteś? Pytający podniósł pochodnię. Był tłustym, brodatym brunetem. Nosił proste, grube szaty. Miał radosną, niewinną twarz. Była to gęba wesołego wyrobnika. Widok takiej twarzy na pewno przyciągnąłby uwagę Phylomona w karczmie i zachęcił do rozmowy. Drugi krwio-pijec był młodą kobietą w skórzanych spodniach i ciemnej tunice. Kobieta wyglądała na silną, szczerą duszę. Na pewno chciałby mieć taką za towarzyszkę, gdyby wiózł zapasy przez Dzicz. Złudzenie, że ma do czynienia z prostymi ludźmi, było przez moment tak wielkie, że Phylomon zatrzymał się i zaczął się zastanawiać, co odpowiedzieć tym nowo narodzonym dzieciom Anee. - Jestem Phylomon, ostatni Gwiezdny Żeglarz na tej planecie. Kobieta warknęła gardłowo, jak zły pies, i runęła na Phylomona. Zadała mu zabójczo silny cios zwiniętą dłonią. Uderzenie odrzuciło go na bok. Miał wrażenie, że dostał kłonicą. Stanął i złapał się za brzuch. Kobieta wzięła to mylnie za sygnał, że jej przeciwnik jest ranny. Natychmiast skróciła dystans. Phylomon wpakował jej nóż w gardło i odciął głowę od tułowia. Mężczyzna z pochodniąprzyglądał się całej scenie. Uniósł brew: - Nie możemy cię zabić? Dziwne - powiedział to tonem tak obojętnym, jakby zrobił uwagę na temat pogody. 298 Te słowa bardziej niż cokolwiek innego uświadomiły Phylomo-nowi, że podobieństwo krwiopijców do ludzi jest wyłącznie powierzchowne. Krwiopijec odrzucił głowę do tyłu i wydał przeszywający skrzek, który zabrzmiał w jaskini jak głos trąby wojennej. Phylomon przyskoczył do niego i ciął go w kark. Wesoły wyrobnik postał chwilę, nadal trzymając pochodnię, i zwalił się na ziemię. Z głębi jaskini dobiegły setki okrzyków, aż zatrzęsła się od nich ziemia. „Nie jesteśmy sami," zauważył symbiont. Za chwilę zjawią się krwiopijcę, być może w towarzystwie jakichś innych bestii stworzonych przez kreatory. „Tantos musi być tuż za mną," uświadomił sobie Phylomon. Schwycił leżącą na ziemi pochodnię i pobiegł przed siebie. Dotarł do miejsca, w którym korytarz rozwidlał się. Nad nim widniała szczelina w skale. Z dołu, z ciemnych korytarzy dobiegały go krzyki. Phylomon odrzucił pochodnię, schwycił torbę z rezonatorami w zęby i w-spiął się do szczeliny. Wyszukiwał pęknięcia w skale jako punkty zaczepienia dla dłoni. Wkrótce był na wysokości kilkunastu stóp. Tam zaczaił się. Pochodnia, którą odrzucił, płonęła nadal. Światło dochodziło z korytarza, którym biegł przed chwilą. Phylomon -jak magik, który zwodzi publiczność, skupiając jej uwagę na jednej ręce, podczas gdy drugą wykonuje sztuczki - miał nadzieję, że to światło zmyli krwiopijcę, odwróci ich uwagę od tego, co dzieje się nad ich głowami. Nie minęła minuta, gdy chmary krwiopijców zaczęły wylewać się z głębi jaskini. Phylomon tkwił bez ruchu, uczepiony skały. Krwiopijcę biegły w stronę wylotu jaskini. Rozległ się wrzask, gdy napotkały Tantosa. Phylomon nie ośmielił się nawet drgnąć, słuchał przedśmiertnych krzyków i wrzasków wydawanych przez krwio-pijce. Przebiegały pod nim tłumy. Phylomon z zadowoleniem przysłuchiwał się odgłosom bitwy toczonej przez Tantosa. Wyobraził sobie, jak w ukradzionym jego zmarłemu bratu czerwonym symbion-cie zionie płomieniami, stojąc w zwałach trupów sięgających mu bioder, a z każdą chwilą pojawia się przed nim więcej przeciwników. Krwiopijcę nie wiedzą, że jest praktycznie nieczuły na ich ciosy. Ale może uda im się przynajmniej odebrać mu broń. Choć bardziej prawdopodobne jest, że zginą, zanim zdołają tego dokonać. Krzyki nie ustawały, a koło rąk Phylomona zaczęły przebiegać wielkie pająki. Były większe od tarantuli, z twardymi grzbietami i wielkimi żuchwami. Przebiegały mimo, a Phylomon wyobrażał so- 299 bie, co się stanie, kiedy pająki zaczną spadać z góry na ludzi i wgryzać się w ich karki. Kilka chwil później pod Phylomonem przeszedł Tantos. Gwiezdny Żeglarz już chciał się na niego rzucić, ale Tantos nie był sam. Szedł za nim elitarny oddział dwudziestu purpurowych rycerzy w swoich niemal niezniszczalnych zbrojach. Dwóch z nich niosło działka laserowe, reszta uzbrojona była w broń konwencjonalną i materiały wybuchowe. Szli ostrożnie, rozglądali się na wszystkie strony. Drogę oświetlał im starodawny sześcian żarowy trzymany przez jednego z nich. Wielkie pająki spadały na nich z góry, ale odbijały się od pancerzy jak piłki, nie czyniąc rycerzom szkody. „Tantosowi udało się odtworzyć zbroje starożytnych purpurowych rycerzy," domyślił się Phylomon. Przed wiekami Gwiezdni Żeglarze wytwarzali takie zbroje dla swoich stróżów prawa. Możliwość przywdziania takiego pancerza uważano niegdyś za wielki zaszczyt. Zbroja wykonana była z połączonych włókien polimerów węgla i cezu, lżejsza od szkła z Benbow, ale niemal równie wytrzymała. Nietrudno zrobić zewnętrzną skorupę i Phylomon wiedział, że handlarze niewolników pewnego dnia odtworzą starą technologię. Ważniejsze i bardziej niebezpieczne były modulatory wbudowane w hełmy. Wytwarzały one bowiem fale elektromagnetyczne zdolne do zakłócenia fal mózgowych osób znajdujących się w pobliżu i pozbawienia ich własnej woli. Modulator sprawiał, że ofiara stawała się podatna na najmniej szą sugestię purpurowego rycerza. Dlatego Gwiezdni Żeglarze obdarzali tymi zbrojami tylko najlepszych, najbardziej godnych zaufania spośród swego grona. Handlarze niewolników przez setki lat nie byli w stanie odtworzyć myśli technicznej na podstawie kilkunastu zachowanych egzemplarzy pancerza. Ale teraz, jak widać, Tantosowi udała się ta sztuka. Phylomon patrzył na przechodzącą pod nim procesję i odczuwał obrzydzenie. Był zaskoczony, że Tantos ma ze sobą aż tylu purpurowych rycerzy. Martwiło go to. Ilu ich jeszcze jest? Setki? Tysiące? „Prawdopodobnie więcej ich nie ma," pomyślał. „ Gdyby Tantos miał ich całą armię, zabrałby ze sobą wszystkich." Phylomon pozwolił im przejść, zagłębić się w mroczne korytarze. Potem lekko zeskoczył z wysokości trzydziestu stóp, jakby sam był pająkiem. Czekał pełen ciekawości. Może Tantosowi uda się zabić kreatory. Te lasery, które miał ze sobą, mogły z łatwością przeciąć cienki sym- 300 biont Phylomona, ale nie było pewne, czy uda im się spenetrować grube symbionry wielkich robaków. Poszedł po cichu za rycerzami. Utrzymywał kierunek, dotykając jedną ręką ściany. Po niecałej godzinie stracił z oczu nikły odblask światła rzucanego przez sześcian żarowy oddziału Tantosa. Odór kreatorów stawał się coraz silniejszy, Phylomon usłyszał bulgotliwy ryk odległej podziemnej rzeki. Jej prąd musiał być silny i wartki. Woda. Tak, ojciec coś mu kiedyś o tym mówił. Kreatory potrze-bująjej w wielkich ilościach. Pod tuniką Phylomon nosił naszyjnik z sześcianów żarowych, lecz wolał ciemność, która dawała mu schronienie. Nadal szedł dotykając lewą ręką ściany tunelu, ale po dwóch godzinach zrozumiał, że popełnił błąd: z początku idąc za Tantosem znajdował trupy, a teraz nie było na drodze żadnego ciała. Tantos i jego ludzie musieli skręcić w inną stronę, a on poszedł bocznym korytarzem. Ale przecież czuł przed sobą odór kreatorów i słyszał szum wody. Dotarł do miejsca, w którym ściany nagle się rozchodziły. Usłyszał silny, prawie ogłuszający huk wartkiego nurtu rzeki. Zapach przypalonej stali był niezwykle intensywny, a w oddali ze ścian emanowała upiorna poświata - bioluminiscencja. - Wyostrz wizj ę, Gireaux - wyszeptał Phylomon do symbionta, ale rozmazane światło nie ustępowało, choć symbiont uaktywnił całą swojąmoc. Sufit zawieszony był niewiarygodnie wysoko, ściany rozchodziły się szeroko. Phylomon podszedł do wody. Lodowata, potężna rzeka pędziła przez jaskinię swe wody połyskujące czernią w świetle bioluminescencji. Phylomon wyjął sześciany żarowe i nacisnął jeden z nich, by oświetlić pieczarę. Mimo to nie był w stanie oszacować głębokości nurtu. Z wahaniem wszedł do wody, próbując zmierzyć głębokość. Runął w głąb na głowę, koziołkował porwany przez rwący prąd, aż zleciał z małego wodospadu do głębokiego jeziora. Sześciany żarowe zniknęły w głębinach. Nagle bioluminescencja stała się silniejsza. Zobaczył wielką, słabo oświetloną, jakby mętnym światłem gwiazd pieczarę pełną rozmaitych form życia. Rosły tu ogromne, omszałe drzewa, wysokie na setki stóp, większe od sekwoi, przypominające wiązy o pokręconych konarach. Pod drzewami siedziały olbrzymy - ogromni, stateczni, niekształtni mężowie. Mieli co najmniej po osiemdziesiąt stóp wzrostu, a wagą musieli dorównywać cesarskim mamutom. To były prawdziwe ogry - szerokie w ramionach, krępe, nie miały w sobie nic ludzkiego 301 poza ogólnym wyglądem. W świetle bioluminescencji ich skóra wyglądała na jasnoszarą, a oczy przypominały wielkie czarne sadzawki. Siedziały spokojnie w kucki i zrywały długimi ramionami ogromne owoce z drzew. Pożerały je wolniej niż ślimaki. Górą przeleciała blado świecąc wielka ćma. Rozpiętość jej skrzydeł sięgała jarda. Usiadła w gałęziach drzewa. Siedziały na nich także - i pohukiwały - groteskowe ptaki większe od smoków. One jedne, w jaskini pełnej stworzeń, wydawały jakieś dźwięki. Phylomon nagle zatęsknił za wrzawą. Nawet odgłosy Tantosa walczącego z kreatorami byłyby teraz pocieszeniem. Pomyślał, gdzie też może być Tantos. Już dwie godziny minęły, odkąd stracił jego ślad. Czyżby już znalazł właściwe przejście i rozprawił się z kreatorami? Wielka ryba otarła się o nogę Phylomona. Była tak ogromna, że mogłaby połknąć go w całości. Wszystkie stworzenia w jaskini równo oddychały. Ich wdechy i wydechy świszczały jak lekki wietrzyk. Jeden z gigantycznych ogrów mruknął, odwrócił głowę w stronę Phylomona i nagle w świetle bioluminescencji Phylomon spostrzegł, że spod drzew gapi się na niego tuzin wilgotnych oczu. Wszystko to było dziwne, surrealistyczne. Ogry nie poruszały się, tylko śledziły go wzrokiem. Jakby ich egzystencja sprowadzała się do siedzenia w milczeniu i upiększania swoimi zniekształconymi postaciami wielkiego lasu rosnącego w jaskini. Z rzeki piła wodę jeleniopodobna bestia mierząca jakieś trzydzieści stóp w kłębie. Phylomon poczuł się mały, nic nie znaczący. Jakby znów był dzieckiem na stacji kosmicznej krążącej wokół Anee. Dzieckiem, wokół którego kręcili się dorośli - wielcy i potężni, starzy i tajemniczy. Przez jakiś czas płynął na plecach. Dał się nieść nurtowi, bojąc sięporuszyć. Prądyjeziora poniosły go dalej. Zorientował się, że już nie jest najeziorze, że płynie szerokim i głębokim kanałem. Spływał z prądem przez jakieś dwadzieścia minut. Na brzegach rozciągał się nie kończący się las. Pod drzewami rosły grzyby wielkie jak domy. Wreszcie nurt wyrzucił go na ciemny brzeg. Żwir, okrągły i śliski, chrzęścił mu pod stopami. Wyszedł z wody potykając się o skorupy małż większych od siebie. Wpadł w głęboki mech, wysoki jak pszenica. Leżał na nim jak na miękkim łożu, nie będąc pewnym, co dalej czynić. 302 Wtedy podczołgał się do niego robak. Ślizgał się przez mrok po wilgotnym mchu. Zatrzymał się o jakieś sto jardów od Phylomona. W oddechu stworzenia czuć było gorący metal. Robal był ogromny. Mierzył czterdzieści stóp w barkach. Phylomon nawet nie domyślał się jego długości, widział tylko czubek głowy. Jasnozieloną skórę robaka pokrywały dziwne niebieskawe naroślą. Były to zapewne jakieś porosty albo kolonie grzybów. - Co tu robisz, Phylomonie Gwiezdny Żeglarzu? - zapytał robak miękkim sennym głosem, który zaszumiał w koronach drzew jak poranny wietrzyk. W ciemności, z takiej odległości, Phylomon nie mógł dostrzec otworu gębowego robaka. Nie sądził, że spotkanie odbędzie się w takich okolicznościach. Wyobrażał sobie raczej, że zastanie wszystkie kreatory razem, zbite w gromadę w jakiej ś wielkiej jaskini i wtedy będzie mógł użyć miny lewitacyjnej, zabijając je odjednego zamachu, a przynajmniej zniszczy tyle z nich, żeby ich potęga zmalała, żeby nie mogły tak efektywnie zwalczać ludzkości. Ale w tej gigantycznej pieczarze był tylko jeden kreator i choć bomba mogła go zabić, to inne przeżyłyby zamach. Phylomon nie mógł zniszczyć ich wszystkich. Mówił z trudem, dławiąc się własnymi słowami. - Szedłem za człowiekiem o imieniu Tantos, który nosi czerwonego symbionta, pyroderm. Przybył, by was zniszczyć. Ciekaw byłem, czy mu się uda. - Tak - odparł kreator. - Przybył tutaj. On i jego ludzie są martwi. Jego machiny śmierci zostały rozbite. Zmiażdżyliśmy go. Możesz obwąchać szczątki, jeśli jesteś... ciekaw. - Nie - powiedział Phylomon. Był pewien, że kreator mówi prawdę. Poczuł się oszołomiony. „Nawet najgroźniejsi z nas są wobec nich niczym," pomyślał. Robak leżał bez ruchu. Najwidoczniej od dawna obserwował Phylomona, a on nie wiedział, co ma teraz powiedzieć. W słabym świetle nie widział, czy stwór ma oczy. Domyślał się tylko, że robak rozpoznaje go po zapachu. - Którym kreatorem jesteś? - zapytał wreszcie. - Gwiezdni Żeglarze nadali mi imię Siedem. Pwi nazywająmnie Zheforso, Władca Ludzkości - ludzi, neandertalczyków i mastodon-towców. Phylomonowi serce podskoczyło do gardła na myśl o wielkich stworach w lesie, o ograch siedzących w bezruchu jak totemy. Co prawda inne kreatory mogły przyłożyć rękę do zniszczenia ludzko- 303 ści, ale tylko jeden Zheforso był w stanie odbudować ją pewnego dnia. Phylomon z trudem przełknął ślinę. Tyle pytań cisnęło mu się na usta, lecz przemawiał przez nie tylko strach. - Czy mogę stąd wyjść? -zapytał. - Jeśli tego pragniesz - odparł robak. - Nie zabijesz mnie? - Możesz żyć. Na razie - powiedział robal. Phylomon wyczuł dwuznaczność w jego głosie. Stwór najwyraźniej nie był przyzwyczajony do rozmawiania z ludźmi. Kiedy mówił, nie modulował głosu wedle powodujących nim emocji. Ale Phylomon wyczuł ton szacunku, którym kreator obdarzał zapewne swoich twórców. Phylomon uznał jednak, że on sam nie zasługuje aż na takie względy ze strony robala. - Niemniej, chcesz zabić mój lud? - Tak. - I pewnego dnia nas odtworzysz? - Populacja musi być pod kontrolą - odparł robak. Phylomon po raz ostatni popatrzył na wspaniałość jaskini - wielkie drzewa, siedzące pod nimi ogry pożerające owoce. „Tak, to są totemy," pomyślał. „Pomniki potęgi Zheforso." Żałował, że nie ma czasu, żeby zwiedzić jaskinię i zobaczyć inne jej cuda. „Kreatory zaprogramowane są przede wszystkim na ochronę tego co jest," pomyślał. „Tylko Zheforso ma moc odbudowy ludzkości. Jeśli on zginie, inne będą musiały zmienić taktykę. Ich program nie pozwoli na całkowite wyniszczenie ludzi." - Żebyś wiedział, jak bardzo pragnę powrócić do gwiazd - powiedział Phylomon, czując suchość w ustach. - Opuściłbym tę planetę, gdybym tylko mógł. Zabralibyśmy się stąd wszyscy, gdyby nie Ery-dańczycy. - Wyciągnął nóż i drżącą ręką naciął sobie ramię. Wyciągnął z rany czarną minę lewitacyjną. Ten egzemplarz był mały w porównaniu z innymi, których używał, ale miał nieporównanie większą siłę rażenia. Dysk pokryty był krwią, jak nowo narodzone dziecko. Wielki robal poniuchał, zwinął się ze strachu i zaczął cały drżeć. Phylomon zobaczył otwór, prawdopodobnie usta szerokie na jard. Wcisnął detonator i pchnął okrwawioną minę w kierunku kreatora. Miał nadzieję, że pocisk dotrze jak najbliżej głowy. Mina zwinnie ślizgała się na powietrznej poduszce, a Phylomon tymczasem schwycił worek z bronią i skoczył do wody. W odległym końcu hali Zheforsa olbrzymy ryknęły, gdy jaskrawe światło wybuchu przeniknęło przez strop listowia. Rzeki zawrza- 304 ły, ogromne ptaki, większe od smoków, spadły z konarów, ich płonące pióra znaczyły ślad lotu jak ogniste meteory. Olbrzymy przewracały się wolniej, ale też dopadła je nagła śmierć. Rozdział 15 WĘDRÓWKA DUCHA Łódka kołysała się nieregularnie, dryfowała na falach. Parę godzin wcześniej Tuli wyłączył silniki. Teraz trzymał Favę w ramionach. Trucizna wyciskała z niej siódme poty. Przezjedno nie zakryte okno wpadało słabe światło księżyca. - Wody - wyszeptała Fava. Tuli podszedł do baryłki i odkręcił kurek. Na pierwsze krople musiał jednak długo czekać. Napełnił mały dzbanek i zaniósł go Favie. - Będzie nam potrzebna świeża woda - powiedział. Nie odpowiedziała. - Muszę wypatrzyć jakąś krę. Po drodze mijaliśmy ich wiele. Może uda nam się wytopić trochę wody z lodu. Podał dzbanek Favie, wstał i wyjrzał przez odkryte okno. Na pokładzie zobaczył tylko ptaki, kry nie było. W ogóle niewiele widział. Wyszedł i szybko zamknął za sobą drzwi, ostrożnie przeszedł przez pokład, odwiązał plandeki zakrywające okna. Odpłynęli zaledwie czterdzieści mil od brzegu. Nasłuchiwał. Niedaleko stateczku pod wodą gadały węże. Były bliżej niż się tego spodziewał. Spojrzał w kierunku, z którego dochodziły głosy. W odległości jakichś trzech mil stał okręt Tantosa, ciemna plama na srebrnej linii horyzontu, gdzie woda łączyła się z niebem. Tuli wpadł do środka, włączył maszyny i dał całą naprzód. Łódka skoczyła przed siebie, prując fale. Stał przy desce rozdzielczej przygarbiony, często oglądał się w tył. Po kilku minutach zorientował się, że pozbywa się węży i okrętu Tantosa. - Dobrze - wyszeptał. Ale w środku, w piersiach, czuł jakby zimny dotyk, coś, co sprawiało, że oddech stał się bolesny. To mogło być tylko z powodu rany, lecz Tuli wiedział, że to coś więcej. Ogarnął go strach, coś chciało zburzyć pokój, który w sobie zbudował. Na okręcie płynął Atherkula. Ścigał go. 20 - Ścieżka bohatera 305 Po godzinie okręt zniknął za horyzontem. Wtedy Tuli oderwał kawał materiału z koszuli, naprowadził łódź na wschodni kurs i przywiązał manetki w pozycji „cała naprzód". Poszedł do Favy, położył jej rozgorączkowaną głowę na swoich kolanach. Kapał z niej pot i moczył mu nogi. Bolał go kark. Ból w klatce był mocny i ostry. Próbował zasnąć. We śnie siedział przy ognisku. Niebieski dym wirował nad mokrym drewnem, wokół niego tańczyli starożytni Pwi. Mężczyźni, kobiety, dzieci - twarze wytatuowane w koła i spirale - pocili się i skakali z radości, trzymali się za ręce, skręcali ciała i śpiewali, a starszyzna siedziała na obrzeżu i śpiewała albo tylko klaskała w rytm bębnów i fletów. Wiatr niósł mocny zapach pieczonego łososia. Za plecami Tulla stała długa ziemianka, a w jej drzwiach na pół dzika wilczyca lizała swoje małe. We śnie Tuli zdał sobie sprawę, że scena rozgrywa się przed wiekami. Tylko raz w życiu widział starego Pwi, który ponacinał twarz i wtarł w nacięcia popiół, żeby uzyskać efekt w postaci kół i spiral na skórze. A nawet najstarsi Pwi nie pamiętali czasów, kiedy mieszkano w długich domach z darninowymi dachami. Przysłuchiwał się słowom pieśni, ale umykały mu, jakby śpiewacy mówili w jakimś obcym języku. Tylko od czasu do czasu chwytał urywki słów. - Tcho-fethwara, Tcho-fethwara, nie ma ciemności, nie ma ciemności. Czy wzywali ciemność, by odeszła? A może śpiewali o swoim strachu? Patrzył na ich twarze i rozumiał, że strachu w nich nie było. Na policzkach czuł chłodny, mokry wiatr, powietrze pachniało deszczem. Za kręgiem ogniska trawa była krótka i zielona. Tulla zalewało słodkie uczucie przynależności do wspólnoty, jakby tańczący byli jego najdroższymi przyjaciółmi. - Chodź, zatańcz z nami i zaśpiewaj pieśń - wyszeptał głos. Usłyszał we śnie jak jakaś dziewczyna mówi coś o trawie i świetle słonecznym. Uważnie przysłuchiwał się słowom z rozciągniętymi samogłoskami, ale rozumiał ich treść: - Trawa wzniesie się ku słońcu. Trawa wzniesie się ku słońcu. Nagle Tuli zrozumiał. Nadchodziła nowa pora roku i starożytni chcieli, żeby do nich dołączył, żeby pomógł im śpiewać pieśń, która przyniesie wiosnę. Tuli podniósł się, a krąg tancerzy otworzył się. Schwycił rękę starej kobiety. Spojrzał na nią, zobaczył siwe włosy zaplecione w warkoczyki, wesoły błysk w oku. 306 - Tak, wędrowcze ducha - powiedziała stara kobieta - musimy śpiewać, żeby sprowadzić słońce. Inaczej wiosna nigdy nie przyjdzie. Wtedy Tuli jąpoznał po stopach obutych w czarne mokasyny ze sztyletami nad srebrnym księżycem - wojownik ducha. Mocno chwycił ją za rękę i zaczął wykrzykiwać: - Kim jesteś? Dlaczego mnie opuściłaś? - Jestem Thunatra, wojownik snów - odpowiedziała, wyrwała rękę z jego dłoni i wyszła z szeregu tancerzy. Starzec stojący za nią, wziął Tulla za rękę. Tuli tańczył dalej, próbował odnaleźć starą kobietę, ale zniknęła w tłumie. Zostawiła Tulla zalewanego muzyką bębnów i fletów, tańczącego w dzikim zapamiętaniu, ogarniętego uczuciem wspólnoty, tęskniącego za czymś nieuchwytnym. Tańczyli zataczając krąg, wyrzucali w górę ręce i patrzyli ku niebu, kręcili się w kółko, w rytm muzyki. Tuli słuchał, rozpoznawał coraz więcej słów pieśni o wiośnie, aż wreszcie, oszołomiony i zmęczony, wypadł z szeregu i rzucił się na ziemię. Inni uczynili to samo. Z powagą słuchał jakjedenz tancerzy, młody człowiek, opowiadał o zrobieniu wielkiej dzidy i zbliżającym się polowaniu na mamuty. W cieniu siedziała stara kobieta, naszywała paciorki na sukienkę. Jakiś ojciec mówił do swojej córki 0 słodkich ziemniakach i cebuli, którą zasadzą następnego dnia 1 o nadchodzących zbiorach. Tuli leżał, w głowie mu się kręciło, oszałamiało go uczucie wolności i spokoju. Spojrzał w niebo na jasno świecące gwiazdy, które zdawały się ulatywać z wiatrem. Thor stał wysoko. W Tullu nagle zamarło serce: na niebie nie było Czerwonych Próbników. Obudził się i uświadomił sobie, że we śnie widział tylko Pwi, ani jednego człowieka. Thunatra przesłała mu sen o pieśni śpiewanej na setki lat przed jego narodzeniem, śpiewanej zanim Gwiezdni Żeglarze rozpoczęli wojnę z Erydańczykami i spadli z nieba przynosząc ze sobą niewolnictwo i narzędzia śmierci. Tuli leżał obok Favy i zastanawiał się, dlaczego mu się to przyśniło, jak wojownikowi snówudało się zesłać na niego tę wizję. Thunatra zmarła trzysta lat temu, lecz w jakiś sposób komunikowała się z nim. Wędrowiec ducha może odczytywać dusze innych ludzi, dotykając ich błyskawicą swój ej duszy. Czarownicy Rodu Klingi pętali swe ofiary cieniami swych dusz. Ale wojownik ducha używał innej siły, jakoś udawało mu się dotykać Tulla, żeby przekazać mu posłanie. 307 Rozważał, co z tego wynika, zastanawiał się, czy będzie w stanie przemawiać do dusz innych ludzi tak, jak to czyniła ta stara kobieta. Po chwili ocknął się z płytkiego snu. Fava nie spływała już potem, choć nadal miała lekką gorączkę. Pocałował ją w czoło, wstał i podszedł do okna. W oddali widział światła żelaznego okrętu. Znów ich doganiali. Tuli zmienił kurs. Płynęli teraz na południowy wschód, w stronę Gorącego Lądu. „Na pewno nie będą gonić nas tak daleko," pomyślał. „Nie jesteśmy dla nich aż tak ważni, to tylko mała łódka." Ale wewnętrzny głos podpowiedział: „Płyniesz na jednej z ich łodzi z wyspy kreatorów. Powoduje nimi ciekawość..." Przez kilka godzin trzymał się stałego kursu. Złoty krąg słońca wzniósł się ponad horyzont. Zapowiadał się bezchmurny, piękny dzień. Obejrzał się za siebie. Okręt był za nimi, na horyzoncie. Tulla bolały płuca, nie mógł dłużej wytrzymać w pozycji siedzącej. Przywiązał koło sterowe i zasnął jak zabity. Minęło kilka godzin, gdy obudził go huk. Fava siedziała na podłodze, pot lał się jej z czoła. Podpełzła do okna i wyjrzała. - Doganiają nas handlarze niewolników! Wystrzelili przed naszym dziobem! - Płyniemy dalej - powiedział Tuli. Odczuwał ogromny spokój. -Nie zginiemy, najpierw przesłuchają i wezmą żywcem. Nie wiedział, czy to prawda, nie ufał swoim własnym słowom, ale był pewien, że woli nagłą, gwałtowną śmierć niż ponowną niewolę. Okręt prawie zawisł nad nimi, podchodził od tyłu, starał się zająć pozycję dogodną do abordażu. Tuli gwałtownie skręcił na południe, a wielki okręt, nie mając zwrotności małej łódki, popłynął dalej prosto. Kiedy godzinę później znów zrównali się z nimi, Tuli odbił na zachód. Wkrótce zobaczyli ląd. Słońce zachodziło, gdy ponownie skręcili na południe. Za nimi ociężale manewrował wielki okręt. Po niedługim czasie ujrzeli ujście rzeki. Okręt oddał salwę z armat, płosząc stada czarnych ptera-donów. Jaszczury załopotały skrzydłami tuż nad wodą, ciągnąc za sobą przypominające latawce długie ogony. Tuli skręcił na zachód, żeby wydostać się poza zasięg ognia dział okrętu, a kiedy okręt też próbował zawrócić, okrążył go, kierując się na północ. Płynął w ciem- 308 nościach tuż koło brzegu, aż dotarł do rzeki, którą spostrzegł kilka godzin wcześniej. Mielizna przy ujściu była nierówna. Przedzierając się przez grzywacze, łódź dwukrotnie dotknęła piasku. Fava znów zasnęła, ale wierciła się i jęczała przez sen. Po przebudzeniu leżała i patrzyła na Tulla. Płynęli pod prąd rzeki. - Gdzie jesteśmy?-zapytała. - Na Gorącym Lądzie - odpowiedział. Zmarszczyła ze zmartwienia czoło. - Co my tu robimy? - Potrzebujemy słodkiej wody - odparł - a Ród Klingi depcze nam po piętach. Po kilku minutach dno łodzi zaszurało o piasek. Tuli wyłączył maszyny. Małe fale kołysały kadłubem, wokół słychać było odgłosy dżungli, wiosenne rechotanie żab i w oddali chrząkanie hadrozau-rów. Tuli nigdy nie zapuszczał się tak głęboko na północ Gorącego Lądu. Wyjrzał przez okno. Wokół nich rozciągał się gęsty las mangrowców. Wydawało się, że poskręcane, bezlistne drzewa kroczą po wzgórzach wystającymi z ziemi korzeniami. Bliżej, na nadrzecznym bagnie, rosły drzewa przypominające krzaczki bawełny. Mały dinozaur z płetwą jak żagiel przeżuwał wolno rośliny wodne. Był wieczór, robiło się chłodno. - Nie możemy płynąć w górę rzeki po zmroku - powiedziała Fava. Woda jest za płytka. Utkniemy gdzieś na mieliźnie. Tuli nie wiedział, co ma powiedzieć. - Chcesz, żebyśmy zakotwiczyli albo przycumowali łódź? - Rycerze Klingi mają szalupy - odparła Fava. - Popłyną za nami. - Wiem - westchnął Tuli i zaczął sobie kalkulować. Szalupy z po-jedynczymi masztami są wolniejsze od ich łodzi, ale wiatr termiczny poruszający korony drzew wiał w stronę lądu. Za dwie, najdalej trzy godziny, rycerze Klingi dopadną ich. - Musimy pójść lądem - powiedziała Fava. - I codalej?Mamyzostaćtu,naGorącymLądzie,jakwpułap-ce, przez całe życie? - zapytał Tuli. Nagle opanował go gniew. Był wściekły na Ród Klingi, który nie chciał zostawić go w spokoju, nie dając mu nawet godziny wytchnienia. Fava wstała chwiejnie, podeszła do tablicy rozdzielczej, zdjęła z niej wierzchni panel i sięgnęła w głąb. W środku znajdował się mały 309 biały sześcian, taki jak te, których Theron Scandal używał do napędzania lodówek w swojej karczmie. - Jeśli zabierzemy sześcian energetyczny, to może zostawią łódź. Schowamy się i poczekamy, aż odpłyną. Tuli przystał na to, bo nic innego nie można było zrobić. Poprowadził łódź kawałek w dół rzeki, potem włączył maszyny, dał całą naprzód, wjechał na błotnisty brzeg i przywiązał łódź do obalonego drzewa, na wypadek, gdyby po deszczu rzeka wezbrała i przelała się przez linię brzegu. Był zmęczony, bolały go płuca, ale udało mu się pomóc Favie przebrnąć przez błoto na wyżej położony grunt. Przeniósł też strzelby i woreczek z żywnością. Na wzgórza poszli, gdy zrobiło się już zupełnie ciemno. Dwukrotnie wystraszyli wielkie szczuropodobne stworzenia pasące się pod krzakami. Tullowi płonęły płuca, a serce waliło jak młotem. Czuł się jak po ciężkiej pracy, a przecież niewiele zrobił tego dnia. Kulał jak staruszek, szedł bardzo wolno. Favabyła w nie lepszej kondycji. Oboje wiedzieli, że nie uda im ujść przed pościgiem. Jedyna nadzieja leżała w znalezieniu odpowiedniej kryjówki. Przed wschodem słońca dotarli do niewielkiej kępy gęstych krzaków. Tuli wgramolił się w sam środek i zatarł za sobą ślady. Fava przykucnęła za nim. Z trudem łapała powietrze. - Czuwałeś przez całą dobę. Wezmę pierwszą wachtę - powiedziała. Tuli położył się przy jej gorącym ciele, nakrył ją i siebie własnym płaszczem, strzelbę trzymał w ręku. - Kocham cię - wyszeptał, zanim zasnął. Śniło mu się, że biegnie. Usłyszał szorstki głos. Ktoś kopnął go w żebra. Krzyknął i chwycił Favę. Nie był jeszcze do końca rozbudzony. Słońce stało wysoko na niebie, z ręki wyjęto mu strzelbę. Nachylało się nad nim dwóch mężczyzn w czerwonych zbrojach. Twarze mieli zakryte żelaznymi maskami. Jeden z purpurowych rycerzy krzyczał i kopał. Tuli z trudnością i bólem wdychał powietrze. - Wstawaj, thrallu!-rozkazał. Tuli przewrócił się na brzuch, próbował wstać. Nogi uginały się pod nim, w głowie szumiało, a z nosa ciekła krew. Rycerze skopali mu twarz. Przypomniał sobie młodość, kiedy nos mu krwawił za każdym razem, gdy ogarniało go szaleństwo. Poczuł jak spokój gorącą stru- 310 gą wypełnia jego wnętrze. I roześmiał się- Purpuro wy rycerz uderzył go w żołądek, szarpnął w dół za włosy i zatrzasnął kajdanki na przegubach. Tuli uklęknął, nie mógł zaczerpnąć tchu. Jego śmiech zamienił się w łzy. Kopniakami podnieśli Favę. Zdołała uklęknąć. Tuli krzyknął, chciał wstać i walczyć, lecz rycerze przytrzymali go. W tym czasie inni skuli Favę i przypięli ją łańcuchem do Tulla. Przez następne kilka godzin Tuli kulejąc szedł naprzód. Towarzyszył mu oślepiający ból. Purpurowi rycerze bili ich po drodze. Tuli zastanawiał się, po co było uciekać. Co mógł dzięki temu osiągnąć? Wolność? Już ją miał. Purpurowi rycerze popędzali ich energicznie. Rwali do przodu jak strumień pędzący po stoku góry, jakby gnały ich siły natury. Nad rzeką obozowało co najmniej stu rycerzy Klingi w ustawionych w krąg namiotach. Purpurowi rycerze rzucili jeńców na ziemię. Tuli leżał z trudem dysząc, cieszył się, że może odpocząć. Po chwili otworzył oczy. Zobaczył brzeg długiej, czarnej szaty z czerwonymi haftami. Spojrzał w górę i napotkał wzrok Atherkuli. Wydawało się, że zmęczenie przygięło do ziemi starego czarownika. Wokół oczu miał czerwone obwódki, ze złości zaciskał szczęki. - Co robiliście na wyspie kreatorów? - zapytał. - Wybraliśmy się tam, żeby je zabić - odparł Tuli. - Tak, jak wy. - Jesteś silniejszy niż myślałem - wyszeptał Atherkula, dotykając piersi Tulla. Patrzył na niego, jakby dziwił się czemuś, co zobaczył pod skórą. - Jeśli potrafisz zmartwychwstać, to szkoda, że nie należysz do Rodu Klingi. - Raz próbowałem do was dołączyć. Nie pozwoliliście mi -odparł Tuli. Atherkula zamknął oczy. Coś rozważał. - Rzecz jasna, to wy byliście wśród spiskowców, którzy wykradli Phylomona z więzienia. Zostawiliście go na wyspie, żeby walczył z kreatorami? - Otworzył oczy i popatrzył na rycerzy Klingi, którzy zgromadzili się wokół. - Będziemy musieli wrócić na wyspę. Trzeba ostrzec Tantosa. Atherkula dał znak ręką i rycerze zaczęli składać namioty. Zaciągnęli Tulla i Favę do szalupy i cisnęli ich na dno. Jeden z purpurowych rycerzy usiadł Tullowi na piersi, jak gdyby Tuli urodził się po to, żeby służyć jako zydel dla Rodu Klingi. Każdy wdech i wydech sprawiał mu ból. 311 Za nim jęczała Fava. Łódź została zepchnięta i nagle jej dno zaczęło delikatnie się kołysać. Mimo okoliczności Tuli czuł się rozluźniony, ukołysany przez morze. Gołe nogi Favy przylegały do niego i ogrzewały ciało. Żałował, że nie może jej popieścić, odwrócić się i pocałować. Sięgnął w dół i wziął ją za rękę. Odwzajemniła uścisk. To było wszystko, czego potrzebował. Przypomniał sobie, że kiedy był mały i ojciec przykuwał go łańcuchem do łóżka, tak bardzo chciał uciec, że szarpał łańcuchy, rozrywał sobie skórę na przegubach i kostkach, a nawet dwukrotnie złamał kość w prawej nodze. Nie osiągnął niczego. Teraz leżał, czuł ciepło, był zaspokojony. Akceptował to, co się działo. Czuł oszołomienie, jakby właśnie zjadł obfity posiłek i postanowił uciąć sobie drzemkę w gorący letni dzień. Słońce grzało przyjemnie, w myślach śpiewał pieśń na sprowadzenie wiosny. Trawa unosi się ku niebiosom, Mamuty są brzemienne, Jak pisklę w gnieździe, Prostuję w słońcu skrzydła. Woda jak lód płynie z gór, Młody bizon wierzga z radości, Szybuję jak rogaty smok, Tam skąd gęsi sprowadzą słońce. Przypomniał sobie słowa ze snu i pomyślał, że to dziwne. Gdy był dzieckiem matka mówiła mu, że gęsi sprowadzają słońce, a smoki wypędzają zimę. Jako dziecko uważał to za prawdę. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek na jawie słyszał tę pieśń, ale jej kwintesencja przetrwała wśród Pwi. Darrissea zawzięcie szła śladem Phylomona, skrycie posuwała się ścieżką wydeptaną przez niebieskoskórego. Szła tylko nocami, przy świetle księżyca. Unikała w ten sposób uważnych oczu smoków. O świcie chowała się pod gnijącymi na ziemi liśćmi, uważając na polujące ptaki. Nie miała żywności, nie śmiała rozpalić ogniska. Pozostawało jej tylko żywić się surowym mięsem małych gryzoni znajdowanych w trawie. 312 Im dłużej szła, tym bardziej wzrastało w niej przeczucie czegoś złego. Okolica wydawała się zbyt cicha, prawie martwa. Trudno jej było uwierzyć, że w pobliżu mógłby być jakiś inny człowiek. Szła coraz dalej w głąb lądu, śladem Gwiezdnego Żeglarza. Dotarła wreszcie do wylotu jaskini leżącej pod miastem krwiopijców. Wyjęła na wpół spaloną świeczkę z ręki martwej kobiety, której ciało rozkładało się już od kilku dni. Zapaliła knot. Szła tropem znaczonym martwymi ciałami. Musiała się tutaj toczyć wielka bitwa. Kilkakrotnie znajdowała trupy purpurowych rycerzy. Ich broń była połamana, zbroje zdarte z ciał. Włożyła na siebie kawałki pancerza, żeby osłonić ciało. Otworzyła plecak jednego ze zmarłych, wyjęła resztki żywności, usiadła i zjadła trochę chleba i późnych, letnich jabłek. Kiedy trzecia świeczka prawie się wypaliła, znalazła to, czego szukała. Przedmiot wyglądał jak gwiazda błyszcząca na ziemi. Był to sześcian żarowy starożytnych, wytwór rzemiosła Gwiezdnych Żeglarzy. Nacisnęła go i pomiędzy jej palcami rozbłysło światło tak silne, że prześwietlało czerwonawym blaskiem rękę. Kilkanaście jardów dalej znalazła zmiażdżone o skały ciało samego Tantosa. Purpurowa skóra jego pyrodermu wyblakła i teraz miała kolor ciemnopomarańczowy. Nachyliła się, żeby dotknąć piersi Pana Niewolników. Kawałek ciała oderwał się z trzaskiem przypominającym rozdzieranie materiału i owinął się wokół jej nadgarstka. Przestraszona Darrissea odskoczyła niezgrabnie o krok, zerwała pyroderm i rzuciła go na ziemię. Wił się jak tasiemiec. - Chodź, malutki - powiedziała, podniosła go i włożyła do kieszeni tuniki. Minęło wiele godzin, zanim doszła do jaskini. Uniosła sześcian żarowy, żeby oświetlić wnętrze. Nieraz widziała zniszczenie i zgliszcza, ale na coś takiego nie była przygotowana: wielkie kikuty spalonych drzew, ciała gigantów rozpostarte na ziemi, strumień pełen ugotowanych żywcem ryb. Posuwając się wzdłuż strumienia dotarła do kreatora. Jego sym-biont był chyba nadal żywy, bo stwór dygotał jak w agonii, ale szpiczaste zakończenie ciała robaka zostało zdmuchnięte wybuchem. Tam gdzie powinna być głowa, ziała czernią wypalona jama. Śmierdziało surowym mięsem. Ciało Phylomona znalazła nad sadzawką. Symbiont, zazwyczaj koloru letniego nieba, teraz przybrał barwę szarobiałą, jak popiół ze 313 spalonego papieru. Zewnętrzna warstwa skóry łuszczyła się płatami, Phylomon wyglądał jakjakaś pradawna ryba, której łuski, zaatakowane przez pasożyty, straciły kolor i jędrność. W mule obok ciała leżała spopielona torba. Dziewięć prętów wysypało się na ziemię. Jeden nadal tkwił w zaciśniętej ręce Phylo-mona. „A więc Gwiezdny Żeglarz opuścił nas," pomyślała zdziwiona, że nie płacze. Może wiedziała, że tak się to skończy, że Phylomon zginie. To wszystko było skazane na niepowodzenie od samego początku, od spotkania z Tantosem. Zniszczono jeden kreator, a z całego uzbrojenia zostały tylko te pręty. Tymczasem wyspa roiła się od oręża stworzonego przez kreatory: krwiopijcę, szare ptaki, smoki nowej generacji. Phylomon nie dokończył dzieła. Darrissea schyliła się po rezonatory harmoniczne, zebrała je i podniosła w ramionach jak wiązkę chrustu. Próbowała wyrwać ostatni z zaciśniętej pięści Gwiezdnego Żeglarza. Martwa dłoń trzymała mocno. Darrissea szarpnęła pręt. Martwa ręka wraz z prętem oderwała się od tułowia. Darrissea krzyknęła, szeroko otworzyła oczy. Skóra wewnątrz była pusta, jak rękawica. Darrissea dotknęła sym- bionta stopą, nacisnęła mocniej. Pusta powłoka ustąpiła pod naciskiem. Skóra brzucha zapadła się i zetknęła z plecami. Oświetliła ziemię. Na mule zobaczyła ślady gołych stóp wychodzące z wody. Poszła za nimi do kępy nadpalonego mchu. Na ziemi, między dwoma pniami leżał nagi, wysoki mężczyzna. Miał krótkie, złote włosy i ciało pokryte oparzelinami. Dotknęła jego ramienia, żeby sprawdzić, czy żyje. Mężczyzna uniósł się, popatrzył na nią szeroko rozwartymi oczami. - Pomocy! - powiedział głosem Phylomona. Mahkawn spoczywał w ramionach Pirazhy. Jej piękne ciało pokryte było potem. Słońce późnego poranka zalewało pokój światłem. Synowie i córki wszechmocnego wybiegli już na ulicę, żeby się pobawić. Powoli budził się ze snów. Teraz leżał zadowolony. Stracił co prawda łaski Tantosa i nie pozwolono mu dowodzić operacją przeciwko kreatorom, ale wynagrodził to sobie w inny sposób. Zapach dymu spod kuchni i przyrządzanego śniadania dochodzący z innych domów sprawił, że poczuł głód. Brzuch miał pusty. Pomyślał, że powinien zrzucić swoją kochankę z łóżka i kazać jej zrobić sobie śniadanie, kiedy ktoś zaczął mocno walić pięścią w drzwi. 314 - Wejść -krzyknął. Nie chciało mu się wstawać i otwierać drzwi. W progu stanął rycerz Klingi, jeden z jego kapitanów smoka z niewidzialnej gałęzi Bractwa. Był to człowiek o imieniu Bittermon Dent. - W nocy zawinął okręt lorda Tantosa. Oczekuje się natychmiast pańskiego przybycia do pałacu. - Mojego przybycia? - zapytał Mahkawn. Nie rozumiał, dlaczego Tantos wysyłał aż kapitana smoka. - Jak mnie znalazłeś? Nikomu nie mówiłem, że tutaj będę. - Byłeś śledzony, wszechpotężny - odparł Bittermon. Mahkawn westchnął. Śledzony. Wszechpotężny śledzony jak pospolity przestępca. Wstał z łóżka, wdział tunikę, szatę, buty, przy-pasał miecz i włożył klapkę na oko. Dzień był słoneczny, zapowiadała się piękna pogoda. Na grządce przed drzwiami domu Pirazhy pojawiły się pierwsze delikatne listki krokusów. Do stacji szli zatłoczonymi ulicami. Mahkawn był żądny nowinek. - Jak poszła kampania? - zapytał. - Wiesz coś o tym? Czy kre-atory zostały zabite? - Nie wiem nic - odparł Bittermon, patrząc w inną stronę. Kapitan smoka był cholernie tajemniczy. Mahkawnowi nagle przestała się podobać ta rozmowa. - Nie słyszałeś nawet plotek? - Prawie nic, wszechpotężny. Mahkawna opanowała wściekłość, schwycił Bittermona za warkoczyk, odwrócił go i obalił na ziemię. Wyciągnął miecz. - Odpowiadaj, szlag by cię trafił! - krzyknął. Zawrzała w nim neandertalska krew. Przed oczami zobaczył czerwoną mgłę, ręka zaczęła mu drżeć na rękojeści miecza. Wszystko w nim krzyczało, żeby zabić tego człowieka. Bittermon opuścił wzrok ku ziemi. - Przebacz mi - wyszeptał. - Wieści są złe. Nie chcę o tym mówić w miejscu publicznym, bo mogą być fałszywe. Błagam, poczekaj aż dotrzemy do pałacu Tantosa. Mahkawn stał ciężko dysząc, mięśnie mu drgały. Krzyknął i o-puścił uniesiony miecz. W ostatniej chwili skręcił bieg klingi, tak że tylko zaświstała nad głową Bittermona, odcinając mu warkocz. - Do cholery z tobą, do cholery - mruczał. Zrozumiał, że skrzywdził człowieka przez swoją niecierpliwość. Otarł płaszczem 315 włosy z ostrza miecza, schował starą stal do pochwy i odwrócił się plecami do towarzysza. Czuł się trochę niezręcznie. W paroksyzmie szału podniósł miecz na niższego. Zachował się jak jakaś stara thrallka, która nie potrafi kontrolować swoich emocji. - Ja... przepraszam - powiedział. - Myślałem... a zresztą, nieważne. Jechali pociągiem Trupiej Głowy w milczeniu. Mahkawn nadal był speszony. „Przyłapano mnie, jak parzyłem się w łóżku z kobietą, która już nie może rodzić i o mały włos nie zabiłem własnego oficera, kapitana smoka. Co się ze mną dzieje?" Ale Mahkawn wiedział, co się dzieje. Widział już starych neandertalczyków, rycerzy Klingi, zachowujących się tak samo. Widział jak emocje biorą nad nimi górę. Całe życie zwalczali j e, zaprzeczali ich istnieniu, a tu - proszę - zwyciężała w nich natura thralla. Często był to pierwszy objaw, że się starzeją. „Przecież mam tylko pięćdziesiąt dwa lata," powiedział do siebie. „Tylko pięćdziesiąt lat." Wiedział, że przeżył już swoje lata. Kiedy wysiedli, Mahkawn tak był zajęty swoimi myślami, że pozwolił, by Bittermon szedł przodem. Młody kapitan smoka prowadził generała do pałacu. Szli ulicą Dysydentów. Po obu stronach długiej alei błyszczały bielączaszki wrogów Tantosa. Tylko oczodoły i otwory w miejscach, gdzie za życia ofiar był nos, ziały czernią. Celem tej makabry było wywołanie pokory u wszystkich, którzy przemierzali tę drogę, by zdobyć łaski albo litość lorda Tantosa. W Mahkawnie narastało przeczucie czegoś złego. Czy to przypadek, że Bittermon wybrał tę właśnie drogę, czy też tak mu rozkazano? Gdy przechodzili koło klatki z kości, stojącej u drzwi wiodących do wielkiej sali posłuchań, Mahkawn zobaczył jak czterej rycerze Klingi usuwaj ą ze środka wychudzony śmiertelnie szkielet dysydenta, który niedawno tu zginął. Bittermon otworzył wielkie żelazne drzwi. Weszli do środka w pokornym milczeniu. W żelaznych koszach jak zwykle płonęła siarka, napełniając salę odorem. W odległym końcu sali stał Tantos ubrany w czerwone uroczyste szaty. Był odwrócony plecami, wyglądał przez okno. Mahkawn odchrząknął. - Jak przebiegła bitwa, mój panie? Postać uniosła dłoń. Jeden z adiutantów wyszedł do sąsiadującego z salą pokoju. Przyprowadził Tulla i Favę. Mieli skute ręce i nogi. Gdy Mahkawn gapił się z otwartymi ustami na Tulla, rycerz zmu- 316 sił jeńców do padnięcia na kolana. Oboje mieli zaczerwienione i o-puchnięte twarze. Byli mocno pobici. Fava musiała oprzeć się o Tul-la, żeby nie upaść. Postać w powłóczystej szacie odwróciła się. Przed Mahkawnem stał przybrany w strój władcy Atherkula - czerwony kaptur, zatknięty za ciężki pas złoty korbacz. A więc Tantos zginął. Mahkawn nie mógł się powstrzymać od myśli, że nowy strój leży cokolwiek workowate na starym neandertalczyku. Atherkula był za niski i za krępy, żeby szata dobrze na niego pasowała. Ale oczy starca płonęły takim samym nieczułym blaskiem, jak oczy Tantosa. Podobny był również wymuszony uśmiech. „Nieźle mu idzie z udawaniem męża stanu," pomyślał Mahkawn, patrząc na ten okrutny skurcz ust Atherkuli. - Podejdź i zobacz, co znalazłem - powiedział czarownik. Podszedł do jeńców i stanął nad nimi nie spuszczając z nich wzroku. - Gdzie jest Tantos? - Nie poszczęściło mu się w bitwie - odparł czarownik. Zawiesił głos, żeby pozwolić Mahkawnowi na wyrażenie współczucia. -Kreatory zabiły Tantosa, zniszczyły jego gwardię. Z życiem uszedł tylko jeden purpurowy rycerz. Opowiedział, co się wydarzyło. Musimy zaatakować większymi siłami. - Atherkula dotknął znacząco złotego korbacza zatkniętego za pas. - Teraz ja poprowadzę armie Tantosa. - Co? - zdziwił się Mahkawn. - Tantos może i dał ci to prawo, ale czy myślisz, że jesteś w stanie go zastąpić? Wziąłeś pod uwagę, co powiedzą inni Panowie Niewolników? To stanie się przyczyną wojny! Będą chcieli, żeby twoje miejsce zajął człowiek! - Nie mają powodu, żeby ze mną walczyć - odparł Atherkula. -Tantos zezwolił mi na władanie biczem i sukcesja przechodzi na mnie. Nie miał potomka, który mógłby rościć sobie prawa do tronu. Wiedział, że godnie go zastąpię. Nie są nam już potrzebni ludzie jako rządzący. Armie rycerzy Klingi mogą same przejąć władzę. Tuli spojrzał z klęczek na Atherkulę i roześmiał się ironicznie. Wstrząsnęło to Mahkawnem. - A więc niewolnicy będą dzierżyli klucze do własnych kajda-nów? - zapytał Tuli. - Jakiż to zaszczyt! Zajmiesz miejsce Tantosa przy arenie podczas najbliższych igrzysk! Atherkula wyciągnął zza pasa bicz i wzniósł go ostrzegawczo. Złote łańcuchy i haczyki na ich końcach zabłysły w padających przez okno promieniach słońca. 317 Tuli splunął na stopy Atherkuli. Czarownik zamachnął się biczem i uderzył Tulla w twarz. Złote łańcuchy nie wytrzymały i część kulek potoczyła się po podłodze. Tullowi krew pociekła z nacięć na twarzy, jakby podrapał go lew. Padł na podłogę. - Nie będziesz ze mnie drwił - powiedział miękkim głosem Atherkula. -Nie zniosę tego. Dokończę dzieła jako minister zemsty. Odwrócił się do Mahkawna. Oczy mu pałały. - Rozkazano ci zabić tego człowieka, a ty nie wypełniłeś rozkazu. Od dziś nie jesteś rycerzem Klingi. Znajdę dla ciebie odpowiednie zaj ecie jako dla thralla. Będziesz patroszył ryby na przystani. Twój urząd przejmie Bittermon Dent. Mahkawn pochylił poddańczo głowę i padł na kolana. Każdy tyran zaczyna swoje rządy od usunięcia opozycji, a Mahkawn wiedział, że nie sprosta czarownikowi. Zdjął czarną generalską szatę i złożył ją u stóp Atherkuli. Bittermon podniósł ją z podłogi i, gme-rając przy zapinkach, włożył na własne barki. - A jeśli chodzi o ciebie, Tullu Genecie - kontynuował Atherkula - umrzesz na ulicy Dysydentów, zamknięty w klatce z kości! Straż, zabrać tego śmiecia! Strażnicy wypadli z ukrycia i podnieśli oboje jeńców. Bittermon położył rękę na ramieniu Mahkawna, kazał mu wstać. Dwóch rycerzy Klingi wyprowadziło starego generała z sali. Mahkawn był tak oszołomiony, że szedł jak w transie. Wyprowadzili go na zalaną słońcem ulicę Dysydentów i poszli do pociągu Trupiej Głowy. Wielka, monstrualna maszyna z czarnego żelaza stała pośród zielonych pól. Na jej przedzie widniała wielka czaszka Pwi. „Ostatni raz jadę tym pociągiem," pomyślał zdegradowany wódz. Strażnicy usiedli po obu jego stronach. Ich ciemnoczerwone szaty czuć było tłuszczem i dymem. Mahkawn przypatrzył się jednemu z nich. Był to młody neandertalczyk, prawie chłopiec, lecz szczękę i mięśnie miał tak sztywne, że można by nimi łupać orzechy. „Mógłbym walczyć z nimi, zabić ich i zwrócić się z moimi ludźmi przeciwko Atherkuli," pomyślał Mahkawn, ale czuł się zmęczony, osłabiony wiekiem. „I co bym osiągnął? Zająłbym miej sce Atherkuli do czasu, gdy Panowie Niewolników pozbyliby się mnie? Czy mam zająć miejsce w długim szeregu despotów, którzy tu władali?" Młody strażnik napiął mięśnie, jego ręka powędrowała odruchowo ku rękoj eści miecza. Mahkawn zdał sobie jasno sprawę, że Atherkula przewidział jego plany i nie chce pozwolić, aby się ziściły. Ci 318 strażnicy to zabójcy. Atherkula postanowił zabić Mahkawna, tak jak zabije Tulla, tylko w bardziej dyskretny sposób. Mahkawn rozkoszował się wspomnieniem o tym, jak Tuli splunął na nogi czarownika. To było godne podziwu. Niezwykłe. Dobry, zdrowy materiał na rycerza Klingi. Mahkawn przymknął oczy. „Mój syn. Kiedyś o mało co go tak nie nazwałem. Jest lepszy od tych wszystkich thralli, których napłodziłem w życiu." Uśmiechnął się w duchu. Powinien już dawno temu zrozumieć swojąnamiętność do tego chłopca. Syn. Tego właśnie chciał, syna z Rodu Klingi. „Taaak, byłoby nieźle, gdyby Tuli naprawdę okazał się Okansharai," pomyślał. Bawił się pomysłem użycia swojej siły dla uwolnienia Tulla. Mógłby zebrać trochę ludzi, załadować Tulla na łódź i odesłać go do Dziczy. Atherkula wściekłby się. „Ten stary czarownik może ze mną zrobić, co chce, ale wara mu od tych, którzy są pod moją protekcją." Mahkawn nie pamiętał drogi powrotnej do pociągu. Starał się przypomnieć sobie jakieś szczegóły, lecz jedyne, co wypływało z pamięci, to stara, bezbroda twarz Atherkuli, wąski chłodny uśmiech, przeszywające spojrzenie niebieskich oczu - zarazem puste i wyniosłe. Mahkawn oparł głowę o szkarłatne, jedwabne poduszki i przymknął oczy. Wiedział, że zabójca wkrótce zaatakuje. Zrobi to, zanim pociąg dotrze do Bashevgo. Niby przypadkiem przesunął dłoń w pobliże sztyletu schowanego w lewym rękawie, nagle odwrócił się całym tułowiem i dźgnął. Darrissea i Phylomon wyszli z jaskini wkrótce po świcie. Teraz schodzili z gór. Phylomon miał na sobie spodnie zdjęte z martwego krwiopijca i krzywą szablę zabraną zabitemu rycerzowi Klingi. Ponaglał ją w marszu, szedł na chwiejnych nogach tak szybko, jak tylko mógł. Układał białe pręty na ziemi. Doszli do rozwidlenia dróg, Darrissea wybiegła naprzód, ale Phylomon krzyknął za nią: - Nie tą drogą - krwiopijcę! - i wskazał drugą ścieżkę. Po niecałej godzinie doszli do szerokiej równiny. Phylomon rozejrzał się. Wokół wyspy zbierały się chmury, były to ogromne stada ptaków. W popłochu przemieszczały się w tę i z powrotem. Phylomon przeciągnął się, wystawił nagą pierś na słońce. Skórę miał błedsząniż Darrissea się spodziewała, wyglądała jak skóra dziecka. Wyobraziła sobie, że w takim kształcie bóstwo objawia się śmiertelnikom, a może wszyscy Gwiezdni Żeglarze byli tacy piękni? Ale twarz miał wychudłą, napiętą, a na plecach zostały mu obrzydliwe czerwone pręgi. 319 - Czy nie pogorszy ci się? - zapytała. - Trudno będzie się dostosować. Czuję się... wypompowany. Symbiont zrobił wszystko, co mógł, żeby uchronić mnie od ugotowania się żywcem. - Pokręcił ponuro głową, jakby nadal odczuwał ból. - Tu możemy odpocząć - powiedziała. Phylomon wyglądał na znużonego, jak gdyby zaraz miał upaść. W świetle słońca Darrissea dokładniej zobaczyła nabrzmiałe pręgi na jego grzbiecie. Płomienie przepaliły w tych miejscach symbionta, piętnując plecy Gwiezdnego Żeglarza śladami jak po chłoście. Potknął się lekko, Darrissea podtrzymała go. - Chodź, usiądziesz i odpoczniesz. - Nie - odparł Phylomon, wskazując ruchem głowy ptaki. - Tam coś się dzieje. Zachowują sięjak szpaki na wiosnę, sąnerwowe, szykują się do migracji. Patrz na nie! Każda godzina zwłoki daje kreatorom więcej czasu na przypuszczenie ataku. - Chcesz więc uderzyć pierwszy? Phylomon pokiwał głową. - Jaskinie za nami to przewody magmowe. Ta góra była wulkanem. Przy odrobinie szczęścia rezonatory mogą nieźle tu namie-szać. - Ajeśli zabraknie tej odrobiny? - W najgorszym wypadku, jak sadzę, wysadzimy przynajmniej jaskinie. Może uda się nam zmiażdżyć kreatory. Możliwe też, że zostaną tylko przysypane i po jakimś czasie wygrzebią się z rumowiska. Darrissea patrzyła jak chmary ptaków poruszały się zygzakiem po niebie. Phylomon miał rację, coś się stało. W powietrzu czuła elektryczność, od której świerzbiła ją skóra. Myślała, żeby pójść gdzieś dalej i rozłożyć pręty, ale bała się ptaków. Nie mogłaby iść ani na wschód, ani na zachód. Otworem stała tylko ścieżka w kierunku południowym, prosto w stronę okolic zamieszkałych przez krwiopijcę. Poszła tamtędy, a Phylomon za nią. Przeszli między skałami, a potem obok lasu potwornych drzew białych jak kość. Zatrzymali się na wzgórzach pokrytych okrągłymi głazami i popatrzyli w dół na miasteczko. Na polanach stały jednoizbowe domki, krwiopijcę - piękne pary; bracia i siostry - zajmowali się swoimi sadami. Lecz widać było też coś nowego, dziwnego. Plaża nad zatoką roiła się od małych łódek z białymi żaglami. Tysiące krwiopijców trudziło się na piasku, przymocowywali maszty, przygotowywali ekspedycję. 320 Darrissea popatrzyła na Phylomona, na jego jasną skórę. Stał wyprostowany, o głowę wyższy od najwyższego krwiopijca. - Ile w tobie jest śmiałości? - zapytała. Prości rycerze Klingi nie wyprowadzili Tulla z pałacu. Zajęło się nim sześciu purpurowych rycerzy w czerwonych zbrojach przylegających do ciała, z twarzami pokrytymi czarnymi maskami z żelaza. Odpięli łańcuchy łączące Tulla z Favą i powlekli go na dwór. - Tuli! - krzyknęła Fava i schwyciła go za rękę. Próbowała go przytrzymać, ale jeden z rycerzy nastąpił jej na nadgarstek, podczas gdy pozostali odciągnęli ją w tył. Kiedy wywlekali Tulla za drzwi, krzyczała: - Ay-zhoken-thrall! Dałeś mi miłość, która zniewala. - Ay-zhoken-thrall! Ay-zhoken-Pwirandi! Dałaś mi miłość, która niewoli. Dałaś mi miłość, która niesie szaleństwo. - Ich oczy spotkały się. Chciał, żeby jego miłość do niej głęboko zapadła w jej duszę. Na zewnątrz niebo było błękitne i bezchmurne, świeciło słońce. Rycerze ciągnęli Tulla za stopy wzdłuż zielonego trawnika mokrego od topniejącego śniegu. Tuli obijał się o wystające z gruntu białe kamienie. Z bliska zobaczył, że jeden bardziej wystający z błota, nie jest kamieniem, lecz ludzką kością sterczącą spod darni. Ciągnęli go coraz wyżej po stoku pagórka. Wkrótce trawa się skończyła, już nie przykrywała kości. Wepchnęli go do klatki, nie zdejmując łańcuchów, i zatrzasnęli zanim drzwi. Potem stanęli wokół i przyglądali się. Klatka była za niska, żeby Tuli mógł się wyprostować. Gdy wstał, musiał się pochylić. Podłogę pokrywał wyschnięty kał i kępki ciemnobrązowych włosów -jakby ktoś wydarł je sobie z głowy i rzucił na ziemię. Klatka miała kształt odwróconej miski. Pręty zrobiono z ludzkich i neandertalskich kości pomalowanych grubą warstwą jakiejś białej żywicy. Leżały w kilku warstwach, krzyżowały się, formując trójkąty i kwadraty. Drzwi nie miały zawiasów. Podtrzymywały je trzy grube żelazne łańcuchy owinięte wielokrotnie wokół brzegów i złączone kłódkami. Tuli szarpnął za kraty, uderzył w nie ręką. Warstwa farby nienaturalnie je umocniła, stały się twardsze od cementu. Przyjrzał się podłodze, na której nie było misek na wodę i jedzenie. Zaczął głęboko oddychać, gdy zrozumiał, że chcą go zagłodzić na śmierć. Zamknął więc oczy, odchylił głowę do tyłu i wyśpiewał 21 - Ścieżka bohatera 321 swoje prawdziwe imię. Szukał w sobie tego jasnego, przepełnionego spokojem miejsca. Znalazł je, mimo że było głęboko ukryte. Odzyskanie równowagi ducha nie przyszło jednak łatwo, przypominało bitwę stoczoną z samym sobą. Pomyślał o Favie, o jej niewoli. Dziewczyna będzie teraz zanim tęsknić, opłakiwać go. Z tą myślą bardzo trudno mu było zachować spokój duszy. W dole dojrzał ulicę Dysydentów, wzdłuż której ciągnęła się ściana z czaszek. Zbierały się tam setki thralli, tłumy gapiów ustawiały się przy drodze. Za nimi w oddali rozciągała się szachownica pól uprawnych. Stada mew latały nad polami, towarzysząc niewolnikom przykutym do pługów. Pagórki w pobliżu pałacu Tantosa porastały dęby o nagich konarach. Tuli pomyślał, że już wkrótce drzewa pokryją się zielonymi pączkami liści. Sam pałac był piękną budowlą z białego kamienia z wieżyczkami i łukowatymi przyporami. Tylko starożytni Gwiezdni Żeglarze potrafili zaprojektować takie cudo. Tłum na ulicach był coraz większy. Tul zastanawiał się, co się stało. Będzie umierał całymi dniami, ale tamci przyszli już teraz, żeby zobaczyć widowisko. Przypomniał sobie, jak Etanai pokazywał obraz przedstawiający jego samego zamkniętego w klatce i jakie wrażenie zrobiło to na Pwi w Smilodon Bay. Wydawało im się wtedy, że nie może być czegoś bardziej przerażającego, ale teraz Tuli wcale tak tego nie odczuwał. Zatopił się w ukojeniu, które nosił w głębi duszy. Umrzeć tutaj z pragnienia, to będzie łatwa śmierć. Wkrótce nadeszli rycerze Klingi i rozpalili wielkie ognisko tuż przed klatką Tulla. Postawili nad nim czarny kocioł pokaźnych rozmiarów i zaczęli w nim gotować coś, co przypominało białą farbę. Tuli przyjrzał się bieli kości, z których składała się klatka i stwierdził, że jest to ten sam materiał. - Co robicie? - zapytał. Sierżant z wizerunkiem wilka na skórzanym kirysie odwrócił wzrok w jego stronę. - Musimy dodać nowe kości do klatki. - Moje kości?-zapytał Tuli. - Nie - odparł rycerz. Szepnął coś do podwładnego, a ten poszedł w stronę pałacu. Wkrótce inni rycerze przyciągnęli za stopy Favę i położyli ją obok gara. Fava rozglądała się, patrzyła szeroko rozwartymi oczami na ludzi zgromadzonych w dole, cichutko wzywała pomocy. 322 Rycerze Klingi pracowali szybko. Wbili w grunt paliki, przytwierdzili do nich kajdany Favy, tak że leżała płasko na ziemi. Oddychała gwałtownie, pociła się, szarpała łańcuchy, śpiewała fragmenty piosenek i mamrotała do siebie. Sierżant wyciągnął nóż i spojrzał na Favę. Dziewczyna cicho zanuciła starą pieśń o umieraniu. Męczennicy dźwigają ciężki zgon, Niech bogowie lżejszy mi dadzą, Ciężkie zimy zwiastuje nieboskłon, Na mych włosach śniegi się gromadzą. Drugi rycerz podszedł do Favy i przeciągnął palcami po jej piersi. Krzyknęła coś i zamknęła oczy. - Zostawcie ją! -zawył Tuli. Rycerze roześmieli się. Dwóch schwyciło Favę za ramię. Sierżant wytarł ostrze noża, spojrzał na Tulla i powiedział: - Zaczniemy od prawego ramienia. Uklęknął i naciął nadgarstek Favy, żeby wyciągnąć kość. Trzech mężczyzn nachylało się nad dziewczyną, Tuli nie widział wiele, więcej natomiast słyszał. Rozległo się jakby strzykanie i kropelki krwi splamiły twarz sierżanta. Fava zawodziła żałośnie jak dziecko. - Niech was bogowie pokarzą! Przysięgam, że zniszczę Bashev-go! - wyjęczała przysięgę, której nie chciała złożyć kiedyś, w Smi-lodon Bay. Jęczała, szarpała się, łańcuchy dzwoniły. Tuli zobaczył jasno i wyraźnie sekwoje w Smilodon Bay. Wspomniał pijanych młodych mężczyzn chełpiących się nad piwem, że zniszczą Bashevgo. Wszystko na nic. Smilodon Bay leżało w zgliszczach, a jego dzieci cierpiały zakute w łańcuchy. Spokój duszy opuścił Tulla. Wypełnił go niewypowiedziany smutek. Zdał sobie sprawę, że nie chce widzieć, jak Fava umiera. Odwrócił się. Pomyślał o błękitnym niebie. Na horyzoncie od północy dostrzegł wielkie czarne chmury pędzące w jego stronę. Uklęknął wśród kości i odchodów i schwycił się prętów klatki. Fava krzyczała, a Tuli patrzył na kości walające się na wzgórzu. „Kiedy byłem młody, chciałem mieć dzieci, które bawiłyby się na moich kolanach, a tutaj leżą kości czyichś dzieci. Chciałem, by objęły mnie ramiona kochanki, a teraz kości wyrwane z jej ramion opa-sząmnie w tej klatce." Oddech stał się urywany, rozbolała go pierś. „Już nie boję się śmierci. Atherkula musiał to przewidzieć i dlatego chce, żebym zobaczył jak ginie piękno i dobro tego świata." 323 Tuli ciągnął za pręty, chciał je wyrwać. Szarpał za kości w najcieńszych miejscach z nadzieją, że pękną, ale twarda struktura nie puszczała. Poczuł jak rwą mu się mięśnie w ramionach i pomyślał bez sensu, że jak umrze pierwszy, to może rycerze Klingi oszczędzą Favę. Krzyknął i rąbnął głową o pręt. Odsunął się i zobaczył własną krew na jaskrawobiałych kościach. Uderzył jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz. Jeden ze strażników krzyknął na niego, żeby przestał. Tuli nie zwrócił na to uwagi. Strażnik podbiegł i dźgnął włócznią próbując odpędzić Tulla od prętów, ale Tuli jeszcze raz rąbnął głową o kości i schwycił za włócznię. - Przysięgam na mą krew, że uwolnię Bashevgo, zanim zginę! -wrzasnął, schwycił włócznię i wbił sobie ostrze w brzuch. Wyrwał rycerzowi broń i wbijał ją sobie w ciało raz po raz. Nagle poczuł lekkość, świat zaczął wirować. Rycerzowi udało się złapać włócznię i wyciągnąć ją. Odsunął się od klatki, zaskoczony. Tuli złapał za pręty nad głową. - Przysięgam - powiedział. Popatrzył na swój brzuch, na rozdartą tunikę i czerwoną krew buchającą z niebieskiej skóry. Niebo wokół niego zaczęło przygasać. Miasto zmieniło się w czerwoną kamienistą równinę, rycerze Klingi stojący przed nim byli ciemnymi globami pożerającymi czuł-ki światła wydobywające się z Favy. Słońce przypominało opalizujący kwiat lawendy zawieszony na niebie. Na ziemi dusze trawy i drzew świeciły migoczącą purpurą. Na południu wzniosło się miasto ducha - bloki czerwonego kamienia na tle czarnego nieboskłonu - sny i marzenia milionów Panów Niewolników, rycerzy Klingi i thralli. Kręte wieże wznosiły się nad głowami. Między nimi wiły się, przyprawiając o nudności, wielkie, ciemne i pokręcone drogi. Kopuły, wieże i łączące je powietrzne mosty były rozdęte i monotonne, jak pomniki wystawione przez głupców ku czci barbarzyństwa. Poniżej, na ulicy Dysydentów, tłum nekrofilnych thralli wyglądał jak rzesza zielonych płomyków drgających nad kulami czerni, wystraszonych widowiskiem do utraty zmysłów. Tuli widział mieniące się wszystkimi odcieniami zieleni wnętrza skrzepów duszy niewolników. Strażnicy, którzy pochylali się nad Favą, podnieśli wzrok na Tulla. Wahali się. Tuli postanowił ich unieszkodliwić, powstrzymać raz na zawsze - i natychmiast palce ognia płonącego jako błyskawica jego 324 duszy wysunęły się ku nim. Przypomniał sobie, jak Atherkula uzyskał nad nim kontrolę, rzucając się na błyskawicę jego duszy. Tuli przedarł się przez zasłonę ciemności wokół rycerzy Klingi, schwycił płomyki światłości tkwiące wewnątrz, wyprostował je i pociągnął tak mocno, że rycerze unieśli się w powietrze i zawisnęli niezdolni do ruchu. Szybko zauważył, że ma do dyspozycji więcej niż zwyczajne dwadzieścia dwie świetlne macki - palce światła wysuwały się z niego na wszystkie strony jak wielka chmura. Taka była siła jego gniewu. Zacisnął chwyt na rycerzach krążących wokół niego i zgasił światła ich dusz. Wdarł się w głąb ich ciemności i rozszarpał ją. Patrzył na puste skrzepy ich ciał opadające na ziemię jak martwe meduzy wyrzucone na plażę przez burzę. Tuli nie rozumiał tego, co się działo. Słyszał jak Terrazin Smo-kolub kładł trupem całe armie, używając do tego celu tylko siły myśli. Czuł, że teraz w nim wzbiera taka moc. „Muszę zniszczyć ten świat," pomyślał i nie czuł się winny. Jak Terrazin, wojownik talentu w dawnych dniach, Tuli wysuwał z siebie macki światła, aż czarne niebo nad Krainą Kształtów wypełniło się światłością. „Każdy mężczyzna, każda kobieta, każde dziecko," powiedział do siebie i czułki światła poszybowały nad kontynentami. Łączył się z całą ludzkością. Był j ednocześnie Panem Niewolników w Craalu gwałcącym służącą, młodą kobietą karmiącą dziecko w dzikich ostępach, Chaa biegnącym na oślep ku pałacowi Atherkuli, rybakiem wypadającym z łodzi, starą kobietą oddającą ducha na łożu śmierci, przepełnioną zdumieniem małą dziewczynką przyglądającą się kijankom w sadzawce, człowiekiem w South Bay zajadającym groszek z miski, młodym thrallem uciekającym z Craala, brnącym przez sięgające pasa śniegi w Białych Górach, noworodkiem wydzierającym się z macicy, nastoletnią thrallką śpiącą w ramionach ukochanego, krawcem naszy-wającym zielone pawie pióra na suknię z czarnej bawełny, starą kobietą obgryzającą paznokcie, Wayanem skulonym w kąciku celi, gdzieś w głębokiej puszczy, samotnym wojownikiem Okanjara ciskającym włócznię w cesarskiego lwa. Wszędzie, wszędzie byli ludzie - śpiący, kochający się, wypróżniający się, spółkujący, umierający, budzący się do życia albo miłości, dziwiący się swojej śmiertelnej egzystencji - ogromna liczba istnień przemykająca przed jego oczami, zbyt wielka, by ją ogarnąć. Światło dobywające się z niego ogarnęło Krainę Kształtów jak ogień. 325 Objął wszystkich, schwycił błyskawice ich dusz i gotował się, by je wyszarpnąć z ich wnętrz, jak Terrazin. Wydawało mu się, że aktem łaski będzie posłanie ich w objęcia niebytu. Phylomon i Darrissea szli w biały dzień przez miasteczko krwiopijców. Spacerowali sobie swobodnie, jakby sami należeli do grona mieszkańców. Darrissea nie mogła się jednak powstrzymać przed wzięciem Phylomona za rękę. Z trudem oddychała, wiedziała, że poczerwieniała na twarzy. Wcześniej czy później, ktoś rozpozna ich jako intruzów. Szli wraz z innymi w kierunku plaży. Czekały tam setki łodzi, nad piaskiem wznosiły się maszty, jak jakiś dziwny las. Niektórzy krwiopijcę spoglądali na nich, ale nie podnosili alarmu. Phylomon zaprowadził ją do odosobnionego miejsca, znalazł tam małą łódź i sprawdził żagle. Darrissea pogłaskała płótno, naśladując uwodzicielskie gesty krwiopijców. Ręce jej drżały, ledwie powstrzymywała szloch. - Ostrożnie, bądź silna - wyszeptał Phylomon i zaczął popychać łódź po piasku ku wodzie. Darrissea niezdarnie mu pomagała. Stojący w sąsiedztwie mężczyzna i kobieta popatrzyli na nich z zainteresowaniem. Zdarzyło się kilka rzeczy naraz: Znajdujący się w pobliżu krwio-pijec, neandertalczyk o poczerwieniałej twarzy wciągnął nozdrzami powietrze, odwrócił się, popatrzył prosto na Phylomona. - Jedzenie? Nad głowami w górach rozległ się dźwięk podobny do rogów, wszyscy zatrzymali się, zahipnotyzowani hałasem. Był to rodzaj sygnału, który przeszywał Darrisseędo szpikukości, szarpałjąza mięśnie, powtarzające się wezwanie: Czas! Czas! Czas! Szare ptaki uniosły się nad wyspąjak chmury i poleciały w głąb lądu, w kierunku wulkanu. Z trzech pęknięć na jego stokach zaczęło się coś wydobywać, jakieś blade kształty spływające w dół jak mleko. Były to szare robaki, przed którymi ostrzegał Phylomon. Wiedziała, co się stanie, gdy ptaki dolecą do robaków. - Biegiem! - krzyknął Phylomon i popchnął łódź z taką siłą, że piasek zazgrzytał pod kilem. Darrissea schwyciła za okrężnicę i zaczęła ciągnąć. Neandertalczyk o czerwonej twarzy zmarszczył czoło i pobiegł susami w ich stronę. 326 Darrissea weszła do wody, pociągnęła łódź jeszcze kawałek i wturlała się do środka. Phylomon popchnął łódź. Wtedy krwiopi-jec skoczył - przebył dystans dwustu stóp w trzech potężnych susach. Wydał z siebie przeszywający krzyk, który sprawił, że Darris-sei zjeżyły się włoski na karku. Krwiopijcę z całego miasteczka odpowiedziały na wezwanie i zaczęły biec w ich stronę. Phylomon cisnął niebieski pręt na dno łodzi, wyciągnął zakrzywiony miecz i przygotował się na spotkanie krwiopijców. - Teraz! Rzuć go, zanim zginiemy! Darrissea chwyciła pręt. Krwiopij ec zdawał się szybować w powietrzu. Phylomon ciął. Krew trysnęła na łódź. Napastnik wpadł na Phylomona i wyrzucił go przez burtę na płyciznę. Łódź była nadal oddalona od brzegu zaledwie o kilkanaście stóp. Krwiopijcę pędziły ku nim ze wszystkich stron. Darrissea zdała sobie sprawę, że nic ich nie zatrzyma, że nie będą mieli czasu na ucieczkę. Skręciła pręt w połowie i rzuciła go do oceanu. Natychmiast zaczęło jej dzwonić w uszach. Słyszała głuche dudnienie, jakby swędziły ją bębenki. Miała wrażenie, że ktoś zaciska jej na czaszce wielkie imadło. Krwiopijcę zaczęły padać na plażę, zakrywać uszy, krzyczeć z bólu. Phylomon wspiął się przez burtę do środka łodzi. Darrissea nie potrafiła już dłużej wytrzymać ciśnienia, zakryła uszy rękami, skuliła się, ale i to nie pomogło. Wydawało się, że dudnienie dochodzi ze środka, przenika każde włókno jej ciała. Grunt zaczął się trząść, drzewa przewracały się wzdłuż wybrzeża, skały odrywały się od górskich zboczy. Głęboko pod nimi ziemia zaczęła się przesuwać. Atherkula przeszedł milę z pałacu do świątyni nad Jeziorem Skaczących Pstrągów, żeby spakować swoje rzeczy. Choć było to dziwactwem, chciał osobiście roztoczyć nadzór nad przenoszeniem swojego skromnego dobytku do starego pałacu Tantosa. Miał z sobą do pomocy trzech akolitów. Ci młodzi chłopcy nie rokowali wielkich nadziei na czarowników. Nie miał skrupułów, żeby użyć tych nicponiów w charakterze jucznych osłów przy przeprowadzce. Stary czarownik stał nachylony nad szufladą i patrzył na szyl-kretowy grzebień, który Chulata nosiła we włosach jako dziecko. Kiedy matka Chulaty zmarła, Atherkula poszedł następnego dnia do 327 jej domu, żeby zebrać pamiątki i znalazł ten grzebień. Patrzył na niego i zastanawiał się, czy powinien go wziąć z sobą. - Nadchodzi burza- powiedział jeden z akolitów. Atherkula wyjrzał przez okno. Na północ od świątyni zbierały się w oddali obrzydliwe czarne chmurzyska, jak ściana kurzu. Atherkulę przeszyło zimno, wdarło się w niego głęboko. Jeden z chłopców krzyknął i złapał się za pierś. Atherkula odwrócił się, żeby spojrzeć na pomocników. Wszyscy trzej oddychali głęboko w tym samym rytmie. Wyciągali przed siebie ramiona, jakby chcieli coś złapać. On też poczuł, że jego ramiona wyciągają się w przód, a palce zakrzywiają się jak szpony. Oddychał głęboko. Stwierdził, że dostosował się do rytmu akolitów. Wszyscy trzej patrzyli przed siebie, w jeden punkt, jak zauroczeni. - Nie! - krzyknął Atherkula. Ale lodowaty dotyk nie cofnął się, usiłował obalić go na kolana. Atherkula zamknął oczy i spojrzał na świat wzrokiem czarownika. Kraina Kształtów zalana była światłem. Atherkula przeraził się i zadrżał. Widział macki światła sięgające w głąb kuli ciemności w jego brzuchu. Czuł, jak go ciągną. Napiął brzuch, usiłował zerwać świetliste powrozy. Przez całe lata, kiedy sprawował kontrolę nad innymi, nigdy czegoś takiego nie widział. I nagle zrozumiał: „Tuli umiera i ma nas wszystkich w swojej mocy". Akolici padli na kolana. - Wyzwólcie się! - Krzyknął Atherkula. - To koniec świata! -Widział tylko jedno wyjście. Wyciągnął sztylet i rozciął sobie prawe płuco. Miał nadzieję, że da mu to choć kilka chwil na przygotowanie obrony. - Adjonai, mój sojuszniku, wzmocnij mnie! -jęknął stary czarownik i w tym momencie przeniesiony został do świata, w którym ciche podmuchy światła szeleściły nad ziemią, gdzie drzewa połyskiwały purpurowymi płomieniami, a słońce wyglądało jak oślepiający kwiat. Jego sojusznik był tuż obok. Tuli usłyszał krzyk Atherkuli w Krainie Kształtów i zobaczył jak dusza czarownika - kłębek kurzu - pędzi w j ego stronę przez złowrogie miasto. Na chwilę zdekoncentrował się i czułki świetlne opadły. Na północy, na skraju równiny, pojawiła się inna sfera ciemności, a powietrze zawyło od jej ryku. Sformowała się kula wielka jak 328 księżyc. Nie wydostawało się z niej światło. Bestia wypuściła na wszystkie strony macki ciemności, pochłonęła cień duszy Atherkuli i wciągnęła jądo środka. Macki wysunęły się w stronę Tulla jak grube czarne liny i dotknęły cienia jego duszy. Kurz wzbił się ponad czerwone, potrzaskane kamienie równiny Krainy Kształtów, wspinał się wzwyż jak chmura. Tuli czuł jak bestia napiera na niego, ujawnia swoje jestestwo. Z pustyni powstał olbrzym. Kucał jak kot czający się do skoku, jedną ręką dotykał ziemi. Jego ciężka klatka piersiowa umięśniona była jak pierś neandertalczyka, ale skórę miał czerwoną jak szyja sępa, a z jego palców wyrastały szpony jak u myszołowa. Nosił długą, czarną, zwisającą do ziemi szatę w starym stylu Pwi. Utkana była z szybko wirujących czarnych kul - cieni duszy. Jego oczy płonęły zielonym światłem, spod stóp wypływały rzeki nieczystości W lewej ręce dzierżył drewnianą tarczę obciągniętą skórą grzechotnika. Z tarczy promieniowała rozpacz. W prawej ręce - spoczywającej na ziemi - trzymał lśniący srebrem kuto w, z dwiema kamiennymi głowicami siekier rażącymi strachem. Skroń wieńczyła mu korona z błyskawic. Wiły się i wirowały, jakby chciały się uwolnić - błyskawice schwytanych dusz. - Widziałem cię już na granicy narodu Craala - powiedział Tuli. Nie zdołałeś mnie wtedy pokonać. Mimo to wydaje ci się, że jesteś bogiem? Tullowi waliło serce. Rzeczywiście, już wcześniej widział tę kreaturę, ale nie zrozumiał swojej wizji - wydawało mu się, że to tylko halucynacja spowodowana strachem przed przekroczeniem granicy z Craalem, a nie objawienie istoty z Krainy Kształtów. Stwór zamachnął się wielkim, srebrnym kutow strachu. Tuli stał w zasięgu ciosu. Kamienie uderzyły w niego, a on nie odczuł strachu, nie odniósł najmniejszej szkody. - Nie możesz mi w ten sposób zrobić krzywdy - powiedział łagodnie. - Patrz, oto wielkie koło rozpaczy - syknął Adjonai. Zwrócił okrągłą tarczę ku Tullowi i wysunął ją ku przodowi. Pulsowała od wewnętrznej mocy, a skóry grzechotników zdawały się pełzać w kółko, jak węże pożerające własne ogony. Tuli przyglądał się diamentowej strukturze wzoru uczynionego z ciemności i światła. Spostrzegł, że łuski wężowych skór poruszają się - maleńkie obrazki przesuwające siew oddali. - Patrz! 329 I nagle Tuli zobaczył tarczę taką, jaka była naprawdę - kulę pełną pełzających w niej ludzi, niezliczone ludzkie stada kręcące się w kręgach. Jak zahipnotyzowany poszybował ku tarczy, gotów zająć swoje miejsce w szyku. Jego uwagę przykuła jedna z łusek. Skoncentrował się na czarnej plamce -przez jego umysł przemknął drżący, wibrujący obraz: kaleka thrallka błagała rycerza Klingi o odbycie z nią stosunku z nadzieją, że dostanie lepsze jedzenie. Patrzył na tę scenę i czuł rozpacz kobiety. Napięcie w jej pustym brzuchu sprawiało, że była gotowa zrobić wszystko. Sąsiednia łuska ukazywała rycerza wykorzystującego ją jak zwierzę, tak że później wstydziła się pokazać innym ludziom. W trzeciej łusce zobaczył dziecko zrodzone z tego związku. Żyło w takiej nędzy, że matka prosiła je, by kradło. Tuli czuł nienawiść, jaką chłopiec żywił do matki, jego smutek, że jest tym, kim jest. Na czwartej łusce, to samo dziecko - teraz już młodzieniec - w wieku dwunastu lat uzyskuje prawo wstąpienia w szeregi Rodu Klingi zabijając swojego dziadka. Poderżnął staremu, bezwartościowemu człowiekowi gardło. Chłopak patrzy na nóż i czuje się wolny, bo wie, co kupuje za ten czyn. Na następnej łusce, powodowany strachem przed bezpotomną śmiercią, młody rycerz płodzi dziecko o imieniu Chulata. Dalej Tuli zobaczył siebie zabijającego czarownicę w przypływie desperackiego pragnienia wolności. Dalej był Atherkula szukający zemsty, a wreszcie - zrozpaczony Tuli bijący głową o pręty klatki z kości. Łuski łączyły się ze sobą, stawały się cząstką wspaniałej tkaniny - tarczy rozpaczy. Tuli czuł bezczasowe brzemię nagromadzonych na niej lat, ciężar wieczności przywiązany do oręża. Zobaczył siebie z oddali. Był jednym z niezliczonych fragmentów mozaiki. Popłynął w stronę tarczy, przyciągała go. - Jesteś mój - wyszeptał Adjonai. - Upiększysz tarczę rozpaczy. Zajmiesz należne ci miejsce w kręgu zła i będziesz uczestniczył w mej mocy. Adjonai wysunął tarczę, jakby ofiarowywał Tullowi dar i zamknął zielone oczy. Tuli bezwolnie poszybował przed siebie, by zająć miejsce na tarczy. Czułki światła łączyły Tulla z sześćdziesięcioma milionami ludzi na całej planecie. Ludzi żywych i kochających, niepomnych istnienia bestii, nie zaangażowanych w jej plany. Tuli sięgnął ku nim, dotykał ich i poczucie bezradności zmniejszyło się. Adjonai potrząsnął tarczą, zagrzechotał nią i umysł Tulla zdrętwiał. Tarcza błysnęła w słońcu. 330 - Jesteś mój, zginąłeś w rozpaczy. Tuli próbował się opierać. Rozpacz uderzyła go jak pięść, nie mógł oprzeć się sile, która ciągnęła go do przodu. Jego umysł przesłoniła ciemność, jakby wszystkie połączenia zostały przerwane. Szukał ucieczki w swojej przeszłości, usiłował przypomnieć sobie wzruszenia, jakich dostarczyła mu Fava. Miał nadzieję, że Adjonai rozluźni chwyt. Ale nie był w stanie znaleźć odpowiedniego wspomnienia. Znajdował tylko ciemność. Zamiast Favy, nieomal spontanicznie przypomniał sobie sen 0 swoich przodkach, starożytnych Pwi śpiewających pieśń sprowadzającą wiosnę. Tańczył z innymi wokół ogniska. Tancerze skakali z radości i rozmawiali o zbiorach. Nadzieja zagościła w Tullu. Spojrzał przez ogień ku młodej dziewczynie. Tańczyła i uśmiechała się. Muzyka fletni Pana, bębnów i piszczałek grała mu w żyłach. - Thunatra! Wspomóż mnie - krzyknął. I wtedy pojawiła się z okrzykiem stara kobieta. Stanęła między Tullem a Adjonai. Thunatra, wojownik snów, trzymała w jednej dłoni zielony kłos pszenicy, a w drugiej płonącą oślepiającym światłem świeczkę. Tańczyła przed tarczą, śpiewając w języku starożytnych Pwi. - Tcho-fethwara, tcho-fethwara. Trawa podnosi się ku niebiosom... Hipnotyczny zew tarczy tracił na sile. Przez chwilę zarówno Tuli jak i Adjonai patrzyli na Thunatrę. Adjonai krzyknął rozgniewany, wzniósł kutow, by ją zmiażdżyć. - Pomocy! Nie dam mu sama rady! - krzyknęła Thunatra. Śpiewała dalej. Tuli podniósł głos i zaczął wyśpiewywać swoje prawdziwe imię: - Lachish Chamepar, Lachish Chamepar - nucił z lekkim sercem. - Jestem Ścieżką Skruszonego Serca. Tcho-fethwara, nie ma ciemności. Czułki światła rozbłysły i wysunęły się z Tulla. Bestia cofnęła się chwiejnym krokiem. Tuli zapuścił błyskawicę swojej duszy w cielsko potwora. Mocował się, szukał obiektu, który mógłby zaatakować wśród lodowatej ciemności. Błyskawica jego duszy rozbłysła 1 palcami światła dotknął ludów Anee, dotknął Erydańczyków na ich odległych gwiazdach. Pogłaskał serca Hukmów na pokrytych śniegiem równinach. Stał się matką karmiącą piersią córeczkę, chłopem orzącym czarną ziemię, starą kobietą głaszczącą pokrytą wątrobianymi plamami dłoń ukochanego. I dotknął tymi obrazami Adjonai, przekazał mu je. 331 Tuli objął uściskiem błyskawice ich dusz, splątał je ze swoją, wyciągnął ich czułki światła, pociągnął ku sobie Erydańczyków i bestię. Śpiew Thunatry stał się gorączkowy, zyskiwał na sile. Duch Tulla wiedział, co ma zrobić: objąć świat uściskiem błyskawic dusz wszystkich stworzeń, zaprosić je, by zatańczyły na cieniu jego własnej duszy. Zmusił je, by go dotknęły. I wraz z Thunatrą, Kobietą Snów, wśpiewał nowy świat w istnienie. Po tygodniach ukrywania się, Vo-olai została wypędzona przez rycerzy Klingi z lasu i zamknięta w błotnistej zagrodzie. Czekała w niej całymi dniami, ciągle miała nadzieję na szansę ucieczki, ale nadeszli rycerze Klingi i zaciągnęli ją, Wayana i pozostałych na swój statek. „Mogę uciec," pomyślała, ale nogi miała jak spętane, była zbyt wystraszona, żeby biec. Nie mogła zebrać tyle energii, więc postanowiła, że pozwoli handlarzom niewolników zabrać się do Ba-shevgo. I wtedy stała się dziwna rzecz. Rycerze i niewolnicy padli wokół niej na kolana i wznieśli ręce, jakby chcieli coś schwytać. Oddychali unisono, a Vo-olai, choć serce biło jej jak młotem, nie potrafiła uciec. Vo-olai doświadczyła wizji: Była w wielkim, ciemnym pałacu, w koszach płonął gorzko pachnący żółty proszek. Stał przed nią stary neandertalczyk w czerwonej szacie. Znała jego imię - Atherkula. Pysznił się swoją potęgą. Mówił, że zostanie Panem Niewolników. Neandertalczycy nie potrzebująjuż ludzi do trzymania ich w kajdanach. Vo-olai splunęła mu na nogi i przeklęła go. Próbowała go uderzyć, ale bez przekonania. Wiedziała, że za to może zostać zabita. Wściekłość, którą poczuła w tej chwili, nie wstrzymywana nienawiść do tego człowieka, burzyła jej krew. Miała ochotę skoczyć i zadać cios. W Denai lord Hamoth i lady Tenebar przygotowywali się na party, które miało się odbyć po drugiej stronie miasta. Hamoth spędził wesołe popołudnie na targu, kupując niewolników prosto z Dziczy. Był znużony. Pozwolił, by słudzy ubrali go na party. Wystąpi w kostiumie chmury, w jedwabiach koloru kwiatu orchidei przybranych diamentami i ametystami. Krawiec zaprojektował fascynujący kapelusz: jarząca się jaskrawa kula umieszczona na srebrnym rondzie, 332 jakby słońce wznosiło się nad chmurami. Trzymał złotą laskę sym- bolizującąbłyskawicę. Po drugiej stronie pokoju lady Tenebar przebierała się właśnie za rajskiego ptaka o czarującej błękitnej barwie. Podziwiali właśnie swoje ubrania, gdy ogarnęło ich dziwne uczucie. Poczuli przymus, by paść na kolana. Ich wściekłość na Atherku-lę nie zdołała jeszcze minąć, kiedy pojawił się olbrzym. Był to ich ojciec, Jenks Genet. Wzrostu miał jakieś dwanaście stóp, żelazne barki. Krzyczał i pluł, gapił się czarnymi oczami. - Tylko spróbuj ode mnie uciec, no spróbuj, ty mały gówniarzu! Przykuję cię do ściany! Przykuję cię do ściany! Zimny strach sparaliżował ich nogi, nie mogli się ruszyć z miejsca, nie byli w stanie wypowiedzieć słowa. Jenks włożył im na nogi zimne, ciasne kajdany. Próbowali je zerwać niezdarnymi, dziecinnymi dłońmi i złamali nogę przy tych usiłowaniach. Za młodu nauczyli się strachu przed zimnym żelazem. Scandal, karczmarz ze Smilodon Bay, wił się na posadzce kuchni w domu swego pana. Brzuch miał pełny od próbowania przysmaków, które wypiekł w ciągu dnia. Pokrywał lukrem ciastka i myślał właśnie o tym, jak uwieść grubaśną, młodą pokojówkę, kiedy ogarnęła go wizja. Ledwie udało mu się pozbyć kajdanów, gdy znalazł się w Górach Białych, na pograniczu Denai. Szedł przez góry w świetle słońca. Było późne lato. Suchy las płonął od czegoś więcej niż letni upał. W szałasie uplecionym z gałązek leżała naga, rozciągnięta na ziemi driada - kobieta stworzona przez kreatory do opieki nad lasami. Znał jej imię, Tirilee. W wieku piętnastu lat ogarnął ją szał płciowy. Scandal pogłaskał jej lśniące srebrzyste włosy i skórę - białą i nakrapianąjak kora osiki. W upalnym lesie wionął na niego podniecający zapach, poczuł smak jej płonących warg. W świetle księżyca wpatrywał się w głębię jej oczu. Wepchnął rozgrzanego członka w krocze driady, a ona j ęknęła i mocno go przyciągnęła. Osiągnął orgazm lepszy niż jakikolwiek, o którym marzył. Mało nie stanęło mu serce. Bolała go klatka piersiowa. Chciał więcej i więcej, choć wiedział, że nigdy nie będzie nasycony. Mahkawn wyskoczył z pociągu Trupiej Głowy przed domem Pirazhy. Przekradał się zatłoczonymi ulicami z zakrwawionym szty- 333 letem w dłoni, pewien, że szpiedzy Atherkuli znajdą go prędzej czy później. Nagle poczuł, że musi uklęknąć. Na zatłoczonej ulicy tysiące niewolników, rycerzy Klingi i Panów Niewolników zrobiły to samo. Wszyscy naraz klęknęli, wyciągając ręce, jakby chcieli coś złapać. Wtedy przyszła wizja, zalała go jak wody powodzi. Doznał wytrysku i zaczął szlochać ze strachu przed tym, co przyniesie następna chwila. Stwierdził, że leży na dnie łodzi, a na jego klatce piersiowej, jak na krześle, siedzi okrakiem czerwony rycerz. Obok niego leży Fava, a onkochająbardziej, niż kiedykolwiek chciał kogoś pokochać. Kocha jąbardziej niż Pirazhę. Kiedy tak leżą w łodzi, pozwala sobie ukradkiem na zmysłowe dotknięcie jej nogi. Poczucie pełni, złączenia się z tą kobietą, w której widział swoje drugie ja, ogrzało go jak promienie słońca. Nie było w tym szału ani nieskończonej żądzy. Czuł się za to bezpieczny i pełen miłości. Fava leżała na ziemi przed klatką z kości, wokół rozrzucone były ciała rycerzy Klingi. Wypełniała ją miłość Tulla. Nie umiała sobie wyobrazić, że ktokolwiek inny mógłby pożądać jej tak silnie, zatracić się w niej całkowicie. Zamknęła oczy i stwierdziła, że wie, jak przesłać błyskawicę swojej duszy. Tańczyła nad cieniem duszy Tulla, chciała wiedzieć o nim wszystko. Wzdłuż i wszerz Craala i Bashevgo każde stworzenie, które mogło o sobie powiedzieć, że jest człowiekiem, neandertalczykiem albo Hukmem, znalazło się nagle w klatce z kości, patrzyło, jak rycerze Klingi rozcinają ramię Favy, żeby dodać wyjętą z niego kość do klatki. Walili głowami o ziemię, jak o pręty, chcieli umrzeć, a jeden z rycerzy biegł ku nim z włócznią zbliżał się tak, że można było wyrwać mu narzędzie własnej śmierci. Erydańczycy, hen między gwiazdami, już dawno zapomnieli o wojnie, którą toczyli niegdyś z ludźmi. Ale teraz poczuli, jak obcy umysł wroga dotyka ich, wypacza bieg myśli. Miliardy krzyknęły jednym głosem, chciały siać zniszczenie. Nagle znaleźli się w celi ukrytej głęboko pod areną w Bashevgo. Ich przyjaciel Mahkawn stał z obnażonym mieczem i wbijał go im w płuca tak, że nie mogli od- 334 dychać. Krew ciekła kanalikami na klindze, plamiła żółtą słomę na podłodze, miecz wypełniał ich... zimnem stali, uczuciem nieskończonego rozrostu, strachem przed pożądaną śmiercią, spokojem rosnącym wewnątrz, wieczną rzeką światła, miłością. Wyspa kreatorów drżała i pulsowała od zrodzonego w jej wnętrzu ryku. Rozpadł się stary stożek wulkaniczny. Eksplozja wywołała fale wielkie jak góry. Zalewały dziób łodzi. Dym wznosił się jak monolityczny obsydianowy pióropusz, a niebo zakryte było warstwą popiołów. Nawet pięć mil od brzegu panowały ciemności. Błyskawica uderzyła w górski szczyt. Phylomon zmuszał się, by na to patrzeć, by to wszystko chłonąć. Kamienie wielkości królików spadały z nieba. Szare ptaki leciały prosto w czarną ścianę popiołów, bezrozum-nie ulegając rozkazowi wydanemu, zanim zginęły kreatory. Krwiopijcę błąkały się po plaży otępiałe od ultrawysokich częstotliwości wywołanych przez rezonatory harmoniczne. Robaki na stokach gór były miażdżone, gotowały się w jęzorach lawy. Phylomon patrzył prawie nieświadom tego co się dzieje. Nie mógł powstać z klęczek. Darrissea siedziała na dziobie, z jej gardła dobywał się urywany szloch. Zmagała się z wizjami. Kiedy minęła ostatnia z nich, Phylomon spokojnie rozsiadł się, rozkoszując życiem znacznie bardziej satysfakcjonującym niż jego własne. Na równinie, na południe od Bashevgo, Owocowy Oddech podniosła się ze śniegu. Setki Hukmów obudziło się i leżało ciężko dysząc. Oszołomiona patrzyła na północ, nie potrafiła zrozumieć w pełni tego, co właśnie zobaczyła, co poczuła, ale wiedziała, że jej pasja do zrozumienia mięsojadów stała się głębsza. Wiał ciepły wiatr z południa, topił śnieg, tak że tu i ówdzie ukazywały się kępy słodkiej trawy. Zapach żyznej gleby i słodkich traw sprawił, że ślina napłynęła jej do ust, ale nie ruszyła się z legowiska. Usiadła w śniegu, wiatr rozwiewał jej białe futro. Wyciągnęła z worka wielki drewniany flet i zaczęła na nim wygrywać melodię mówiącą o wielkim spokoju, który w sobie czuła. Tuli wypuścił z objęć świat i Erydańczyków - pozwolił odejść błyskawicom ich dusz. Słyszał ich lament, czuł ich rany, ich siłę. 335 Thunatra, Kobieta Snów, nadal tańczyła wkoło i śpiewała, a w Krainie Kształtów szalała burza. Wiatr smagał olbrzyma, wyrywał mu tarczę rozpaczy i kutow strachu. Pył przewiewał na wskroś plecy bestii, wiatr wyrywał kawały ciemności, jak piasek z wydmy. Olbrzym zaczął się kurczyć pod działaniem wichury. Był coraz mniej szy, wreszcie na równinie Krainy Kształtów ostał się mały, samotny wystraszony chłopiec Pwi. Tuli pogłaskał chłopca czułkiem światła, spojrzał w jego zielone oczy, patrzył jak światło pojawia się nad cieniem duszy dziecka. - Nie bój się. Ty i jajesteśmy braćmi - wyszeptał do Terrazina. Połączyli się, Tuli pozwolił, by jego miłość i spokój spłynęły na chłopca. - Jesteśmy Pwi. Na południowym krańcu równiny wyrafinowane budowle Rodu Klingi zaczęły się przewracać, w całej Krainie Kształtów na szerokiej czerwonej równinie kamienie pękały, rozpadały się. Powstawał nowy świat możliwych zdarzeń. Ziemia się trzęsła, rozlegał się ryk. Tuli próbował otworzyć oczy, ale przychodziło mu to z trudem. Słyszał łoskot. Wydawało się, że ziemia się otwiera. Ludzie krzyczeli w całym Bashevgo. Chaa rozkuł Favę, dziewczyna popędziła do klatki. Tuli poczuł ogromny spokój. Poszybował w górę, popatrzył na skrzep swojej duszy, cienką galaretowatą formę leżącą w klatce z kości z rozpostartymi ramionami. Wokół skrzepu jaśniała złotawa poświata. Zrozumiał po chwili, że to symbiont usiłujący na próżno podtrzymać jego życie. Szybował coraz wyżej, wzywało go słońce, wielki, promienny kwiat. Ogniste dusze ptaków śmigały wokół niego. To było stado szpaków przelatujące niżej. Patrzył w dół. Świat pulsował od ryku, ziemia kłębiła się jak morze w czasie burzy. Sześćdziesiąt milionów istnień krzyczało z bólu, próbując przezwyciężyć wizje. Daleko w dole Fava szlochała i szarpała pręty klatki. Schwyciła go za rękę, krzycząc: - Nie umieraj! Nie umieraj! Nie pozwól, żebyś umarł! Ale Tulla nie było już w ciele. Popatrzył na świat widzialny. Dotknął wszystkich ludzi, poczuł ich byty, nauczył się ich kochać. Tylko po to przyszedł na ten świat. Skrzep jego duszy stawał się stopniowo nieprzezroczysty, przyjmował czerwonawy odcień otaczających go kamieni. Tuli nie chciał wracać. Ciemniejący stopniowo skrzep przywodził Tullowi na myśl drzwi do domu, które zamykając się zakrywały widok ognia buzującego na kominku. To były takie drzwi. Nie będzie mógł już nigdy przez nie przejść. 336 Favawołałao pomoc, szarpała łańcuchy zamykające wejście do klatki, chwytała Tulla za ręce, błagała, by nie umierał. Wizje spadły na niąniespodziewanie, nie mogła zrozumieć ich wszystkich: bolały ją kostki u nóg, było to tej nocy, gdy została skazana w Craalu na śmierć, powieszona za nogi i wychłostana. Wargi ciągle jej płonęły od podniecających pocałunków driady. Wstrząsał nią widok braci zabitych w leśnych ostępach, pożartych przez mastodontowców Radość dnia weselnego. Fascynacja zegarami. Wszystkie uczucia z całego życia kłębiły się bezładnie wokół niej. Wiedziała, że będzie wracała do siebie przez długie lata. W całym Bashevgo ludzie krzyczeli, starali się uporać z wizjami. Gapie z ulicy Dysydentów, ci którzy przybyli, żeby zobaczyć egzekucję Favy, pełzali oślepieni na brzuchach. Wybuchnął wulkan, na południu uniosła się ogromna czarna chmura. Ziemia zatrzęsła się tak, jakby Bashevgo miało rozpaść się na kawałki. Fava usłyszała jak w mieście przewracają się budynki, niektórzy z krzyczących wydawali prawdopodobnie ostatnie tchnienie. Podczołgała się do Tulla. Chaa zabrał klucze martwemu strażnikowi, starał się utrzymać pozycję stojącą, kiedy otwierał klatkę. Fava popatrzyła przez łzy na twarz Tulla, oczy miał koloru promieni słońca na wysychającej trawie. Patrzył prosto w słońce, strumyczki krwi nadal spływały mu z czoła. Twarz miał bezkrwistą, skórę bladą. Nie oddychał. Ale Fava i bez tego wiedziała, że go nie ma. Opuścił ciało. Zamknęła oczy, dyszała. Przebiegł ją spazm smutku. Nie wiedziała czy to jej smutek, czy smutek Tulla. Czy opłakuje swoich zmarłych braci, Aywaha i małego Chaa? Bolało ją czoło i całe ciało, jakby ją ktoś obił. Chaa zdjął łańcuchy z drzwi do klatki z kości, otworzył je i wyciągnął Tulla. Fava objęła Tulla w pół i zapłakała. - Jego tu nie ma - powiedział łagodnie Chaa, wskazując na ciało. - On jest tam! - skinął głową w kierunku słońca. - Pehethwa, Favo. Wezwij go imieniem Wspaniałomyślny. Fava popatrzyła na Chaa. W tym momencie ziemia zatrzęsła się z taką mocą, że wzgórze kości omal się nie rozpadło. Fava nigdy jeszcze nie praktykowała kobiecej magii, ale zrozumiała. 22 - Ścieżka bohatera 337 - Wezwij go, Favo - Tuli uczynił ich wszystkich wędrowcami ducha. Fava wiedziała, jak nawiązać kontakt. W brzuchu poczuła pierwsze trzepoczące ruchy dziecka. Było przygotowane na otwarcie się, na przyjęcie ducha. Fava usłyszała jak w oddali zawalił się budynek i setki ludzi krzyknęły z przerażenia. Nie obejrzała się. Zamknęła oczy, zakryła uszy, wstrzymała oddech. Trzymała chłodną dłoń Tulla. Ciało było już tak dalekie od życia, że nie sądziła, by Tuli miał ochotę ponownie w nim zagościć. Usiadła na chwiejącym się pagórku. Raczej wyczuwała niż widziała Krainę Kształtów. Wyczuwała też w oddali Tulla. Wysłała za nim pojedynczy czułek światła swojej duszy, schwytała pojedynczą gałązkę błyskawicy jego duszy i przyciągnęła ją do siebie. - Teraz będziesz przewodnikiem duchowym w moim życiu -wyszeptała i sprawiła, że błyskawica j ego duszy zatańczyła nad małą czarną dziurą jej wnętrza. Tuli nie był Pwi, nie potrafił odczuwać tak głęboko jak ona. Życie niosło z sobą więcej niż o tym wiedział. Rozmyślała o ich dniu weselnym, o żądzy, którą czuła, gdy była z nim w łóżku, o miłości, która przeprowadziła ją przez kontynent aż do krainy Panów Niewolników, a jej duch wyszeptał do Tulla: - To miał być dopiero początek mojej miłości do ciebie... Epilog Mahkawn był zdenerwowany, gdy następnej wiosny wyprawiał się do Smilodon Bay. W morzu roiło się od węży, a niektóre okazy na północy były większe od pływających tam niegdyś i niezbyt gościnnie traktowały samotnych żeglarzy. Pirazha ostrzegała go. Odkąd wyginęły białe węże, a prawie wszystkie krwiopijcę zostały złapane, bezpieczniej było podróżować lądem, lecz Mahkawn wolał wyprawę morzem. - Nie tyle boję się węży - mówił - co tego, że w Smilodon Bay ni e zaakc eptuj ą mni e. Pirazha uśmiechnęła się i objęła jego szeroki kark. - Przecież wszyscy jesteśmy Pwi, prawda? Należysz do rodziny. Oczywiście, że cię zaakceptują! Mahkawn pokiwał głową, ale czuł się nieswojo. Zabił tylu ludzi w Smilodon Bay, nie sądził, żeby mieszkańcy mu to wybaczyli. Dla innych wszystko okazało się łatwiejsze: mogli dotknąć miejsca, w którym spoczywał ich wewnętrzny spokój i oprzeć się na nim. Ale z Mah-kawnem było inaczej. Nawet po tym, jak wkroczył na ścieżkę skruszonego serca, nie zawsze udawało mu się osiągnąć spokój duszy. Podobnie jak wielu innych byłych rycerzy Klingi nazywał siebie teraz Pwi, choć nie był pewien czy zasługuje na to, by inni też go tak nazywali. Mimo wszystko wsiadł w małą łódkę i pożeglował do Smilodon Bay. Gdy zakręcił koło Wdowiej Skały i popłynął w głąb lądu, towarzyszyły mu krzyki mew i huk grzywaczy. W tym hałasie jak gdyby rozpoznawał natłok głosów, które słyszał tamtej nocy, kiedy cały świat wybrał 339 się na wędrówkę duszy i usiłował uporać się z bólem, wściekłością, pa-sjąi ukojeniem kłębiącymi sięwjednej ludzkiej istocie. Mahkawn płynął fiordem, po obu stronach rosły ogromne sekwoje. Czuł się przy nich mały i nic nie znaczący. Miasto, do którego zawinął, wydawało się malutkie w porównaniu z Bashevgo. W ciągu ostatniego roku niektórzy mieszkańcy zbudowali tu kilka z gruba ciosanych domów. Pozostali żyli w namiotach. Wielkie nabrzeże było nie tknięte, a z komina nie ukończonej karczmy stojącej na szczycie wzgórza wznosił się dym zwiastujący, że przygotowywane jest jedzenie. Gdy jego łódź dotarła do przystani, na powitanie wyszło kilkana-ścioro ludzi. Szczupła Vo-olai przybyła ze swoim mężem Anorathem i trojgiem dzieci. Chaa i Zhopilla przyprowadzili trzy córki. Karczmarz Theron Scandal pofatygował się osobiście, żeby zaproponować obiad i nocleg. Mahkawn podziękował i przyjął ofertę. Na końcu, z części miasta zamieszkanej przez ludzi, przyszedł Gwiezdny Żeglarz Phylomon. Wyglądał młodo i blado. Zapuścił brodę, włosy opadały mu na ramiona. Szedł z ciężarną Darrisseą. Mahkawn nie widział ich całe miesiące - od czasu, gdy powrócili do Bashevgo po zrównaniu z ziemią wyspy kreatorów. Ale i wtedy nie było to prawdziwe spotkanie, bo Mahkawn stał w wiwatującym tłumie, który witał bohaterów. Czuł się dziwnie skrępowany. Wszyscy znali się za pośrednictwem umysłu Tulla, wszyscy przypomnieli sobie, kim byli wcześniej. Mahkawn wiedział, że pod pewnym względem niewiele się zmienił i zasługuje na ich pogardę. Mimo to traktowali go jak brata, obejmowali, witali. Tylko Chaa powiedział: - Nie przybyłeś po to, żeby zobaczyć się właśnie z nami, prawda? Wtedy Mahkawn popatrzył w dal, na zbocze wzgórza, gdzie na uboczu stał samotny dom Tulla z unoszącym się nad dachem dymem. - Nie. Przybyłem, by naprawić, co się da - powiedział i poszedł z powrotem do łodzi. Wyciągnął z niej dwa tobołki. Było w nich trochę ubrań, jakieś narzędzia, stara butelka z waniliowymi perfumami, kula z brązu, miecz ze szkła z Benbow - większość rzeczy, które zabrał z tamtego domu ponad rok temu. - Idź tam - powiedział Chaa. - Będziesz mile widziany. Mahkawn poszedł z tobołkami do domu na zboczu wzgórza. „Kiedy brałeś go do niewoli, myślałeś, że pewnego dnia zwrócisz mu ży- 340 cie," mówił do siebie, „ale nigdy nie spłacisz tego długu." Szedł starą wiejską drogą wzdłuż parcel porośniętych chwastami, gdzie zgliszcza wskazywały miejsca, w których kiedyś stały domy. Większość ogrodów była zadbana, zboże i słoneczniki wyrastały wysoko. Mahkawn, stojąc u drzwi, zawołał według obyczaju Pwi: - Jestem tutaj. Czy tam kto jest? W drzwiach stanęła Fava. Jej oczy błyszczały, jakby spotkała dawno zaginionego brata. - Wchodź, przyjacielu, wchodź! - powiedziała w języku Pwi, a Mahkawn zaczerwienił się na jej widok. Przypomniał sobie wizję, w czasie której spał z niąjako Tuli. Poczuł się, jak jakiś podglądacz. Patrząc na nią, nie mógł powstrzymać myśli, że j est słodką, interesującą, czarującą kobietą, z którą chciałby spędzić życie. Ubrana była skromnie w skóry i zieloną tunikę. - Przyniosłem wam to - powiedział. Fava rozwiązała tobołki i zajrzała do środka. Oczy jej się zamgliły. - Wejdź - powtórzyła. Mahkawn wszedł, lecz czuł się niezręcznie, nie na miejscu. - Scandal zaprosił mnie, żebym przenocował u niego - powiedział. - Szukam... - zobaczył dziecko siedzące w kącie na podłodze. Chłopczyk miał czerwone włosy i błękitne błyszczące oczy. Dziecko waliło się piąstkami w żołądek. - Twój i Tulla? - Tak... - odparła Fava. Mahkawn starał się wypełnić ciszę. - Zadbałem o obiad u Scandala. Ta kwea. Myślę, że powinienem tam wkrótce pójść. - Nie poczekasz na Tulla? - zapytała Fava. - Zabrał Wayana na polowanie. Niedługo wrócą. - Tak... Chciałbym z nim porozmawiać - odparł Mahkawn. -Jeśli dobrze się czuje. - Musisz zatem zostać. Proszę. Tuli czuje się bardzo dobrze. Mahkawn usiadł i uśmiechał się nerwowo. Gawędzili obojętnie o pogodzie i zbiorach. Długo po zapadnięciu zmroku Tuli wrócił z Wayanem do domu. Po całym dniu polowania przynieśli tylko dwa dorodne cietrzewie. Tuli wyglądał na bardzo zadowolonego, że widzi Mahkawna. Symbiont, którego Chaa zabiał robakowi, urósł i pokrył ciało żywiciela całkowicie. Tuli był niebieski jak jajo drozda i bezwłosy, nie miał nawet brwi, przypominał Phylomona, gdy ten nosił j eszcze swo- 341 jego symbionta. „I tego człowieka ja chciałem ucywilizować," pomyślał Mahkawn. Tuli potraktował go uprzejmie, nawet serdecznie. Po godzinie błahej rozmowy powiedział: - Dziękuję ci, że przyniosłeś nasze rzeczy, ale... po co tu właściwie przyszedłeś? Mahkawn zwiesił głowę, był zakłopotany. - Żenię się ze starą przyjaciółką. Zhowfa, bogini miłości, obdarzyła nas swym pocałunkiem. Miałem nadzieję, że ty mógłbyś... zostać świadkiem. Byłby nim mój ojciec, gdyby żył. Tuli nic nie mówił przez dłuższy czas. Mahkawn poczuł się zaniepokojony. Podejrzewał, że Tuli może nie wiedzieć, jakie to dla niego ważne, że nawet teraz byłemu rycerzowi Klingi nie jest tak łatwo oddać swojego życiajednej kobiecie bez rozterek duchowych. Gdyby Tuli go tego nie nauczył, Mahkawn umarłby, a nie powiedział jej, że ją kocha. - To będzie dla mnie zaszczyt gościć na twoim weselu - powiedział wreszcie Tuli, a Fava uściskała Mahkawna. - Proszę - rzekł Mahkawn - nie każę ci daleko chodzić. Wesele odbędzie się tutaj. A jeśli wy, ludziska, nic przeciw temu nie macie, to zamieszkamy tu z żoną i dziećmi. Tuli skinął głową. Rozmawiali jeszcze długo w noc, aż Wayan i dziecko Favy i Tulla usnęły na podłodze, a jesienny, cynamonowo-malwowy Thor wzniósł się na nieboskłon. Mahkawn wstał, gotując się do wyjścia, lecz zawahał się. Zrozumiał, że odczuwa głęboki smutek. Coś się zmieniło. Coś zniknęło. W rzeczy samej, zaniknął cały styl życia. Nie było już Panów Niewolników, a Ród Klingi został rozwiązany. Trzęsienia ziemi, które nawiedziły Anee poprzedniej wiosny uaktywniły kilkanaście wulkanów rozrzuconych wzdłuż łańcucha Gór Białych i wiele budynków w Bashevgo i Greenstone legło w gruzach. Ludziom Mahkawna zajęło prawie rok polowanie na ostatnie krwiopijcę. Ale tak w ogóle, to ludzie dawali sobie radę. Ludzie zawsze dadzą sobie radę. Mahkawn popatrzył na Favę i zrozumiał, co stracili. - Co zrobisz, gdy Fava się zestarzeje? - Nie ośmielił się zapytać Tulla, co zrobi, gdy ona umrze. Fava wzruszyła wstydliwie ramieniem. - Nie robię Tullowi wymówek z powodu symbionta. W końcu to on mi go przywrócił. Bez niego... Tuli otoczył Favęramieniem i powiedział żartobliwie: 342 - Nie martwię się. - Podniósł tunikę i pokazał brzuch Favy. W świetle ognia błysnęła purpurowa pręga. Fava odepchnęła jego rękę. - Prezent od przyjaciółki - powiedziała, najwyraźniej zawstydzona. Mahkawn czuł tylko radość, nie był zazdrosny. Uściskał ich oboje i pożegnał się. Tuli i Fava odprowadzili go do drzwi. Gdy wyszli za próg, wszyscy troje jednocześnie unieśli głowy. „To dziwne," pomyślał Mahkawn, „jak wiele nawyków przejęliśmy od Tulla." Nawet w tłumie Mahkawn często widywał, jak ludzie nieświadomie naśladowali gesty Tulla. Patrzyli w nocne niebo na nieskończone, rozgwieżdżone przestrzenie i puste ścieżki, po których już nie wędrowały Czerwone Próbniki zagradzające im drogę do nieba. „Okanjara," pomyślał Mahkawn, „jestem wolny." Słownik Anee - Ubogi w minerały księżyc o średnicy 11000 mil, krążący wokół gazowego giganta o nazwie Thor, należącego do gwiazd I typu oddalonego o 1950 lat świetlnych od Ziemi. W 2681 roku Sojusz Narodów rozpoczął działania terraformiczne na Anee. Ich celem było założenie ziemskiego zoo - miejsca, w którym paleontolodzy-genetycy mogliby odtwarzać gatunki zwierząt pochodzących z jury, miocenu i pliocenu. Na każdym z trzech kontynentów trzymano zwierzęta z jednej z tych trzech epok dziejów Ziemi. Czerwone Próbniki - Orbitalne okręty wojenne pilotowane przez sztuczne inteligencje, wysłane przez Erydańczyków do patrolowania przestrzeni nad Anee. Ich działa neutronowe niszczyły każdy statek mechaniczny albo organiczną istotę, która wzbiła się na wysokość przekraczającą cztery kilometry nad ziemią. Z początku nad Anee krążyły cztery takie okręty, ale dwa z nich zostały zniszczone przez Panów Piratów. Driady - Istoty stworzone przez kreatory do nadzoru nad lasami plej-stoceńskimi po tym, jak kreator Leśnik 1 zginął w wyniku trzęsienia ziemi. Driady były humanoidalnymi formami kobiecymi o długim okresie życia i dziwnych umiejętnościach. Rozmiar, kolor i umiejętności driady zależały od tego, jakim typem lasu miała się zajmować. 344 Ekobariery - Niektóre zwierzęta byłyby w stanie przebyć oceany. Na przykład wiele gatunków ziemno-wodnych mięsożernych dinozaurów nie miałoby trudności z taką wyprawą, a wprowadzenie tych zwierząt na tereny zamieszkałe przez plejsto- ceńskie lwy szablozębne przyniosłoby katastrofalne konsekwencje, bo szablozębne nie wytrzymałyby konkurencji z większymi drapieżnikami. Paleontolodzy, którzy dokonali terraformacji Anee, liczyli się z niebezpieczeństwem, jakie niosłaby migracja zwierząt za ocean. Z tego powodu wznieśli szereg ekobarier, by zapobiec przemieszczeniom. Barierami były sztucznie wytworzone drapieżniki, przede wszystkim węże morskie, do których należało kotrolowanie dróg oceanicznych. Występowała też rozmaitość różnego rodzaju smoków patrolujących niebo. Zarówno węże morskie jak i smoki były bezlitosnymi drapieżnikami, z którymi nic nie mogło się równać w świecie zwierząt. Erydańczycy - Starożytna rasa, która rozpoczęła wojnę z ludźmi w 2902 roku. Za pomocą próbników wojennych FTL, Erydań-czykom udało się przerwać podróże międzyplanetarne na okres czterech lat. Gwiezdni Żeglarze - Paleontolodzy-genetycy (i załogi ich statków), którzy przeprowadzili terraformizację Anee. W 2816 roku ludzkość tak przekonstruowała się genetycznie i mechanicznie, że Gwiezdni Żeglarze, w pewnym sensie, nie byli już ludźmi. Mieli bezwłose ciała w różnych kolorach, zależnie od koloru symbionta wybranego przez nich do pokrycia skóry. Pamiętali wszystko, co zobaczyli i usłyszeli, a z pomocąmecha-niki mogli osiągnąć praktyczną nieśmiertelność. Posiadali genetycznie implantowane słowniki, dające wszystkim członkom ich rasy znajomość angielskiego i matematyki. Kiedy Erydańczycy zniszczyli stację kosmiczną na orbicie Anee, Gwiezdni Żeglarze stracili technologię przekazywania nieśmiertelności potomkom, ale niektórzy z genetycznie przekonstruowanych ludzi przetrwali klęskę. Hukm - Homo gigantis. Rasa wielkich, małpopodobnych humano-idów o długowłosych brązowoczerwonych albo białych futrach. Hukmowie to jedna z kilku ras olbrzymich hominidów, która 345 niegdyś żyła na Ziemi, na niewielkim terytorium w północno--wschodniej Azji. Gatunek rozwijał się tylko przez kilka tysięcy lat. Skamieniałości dowodzą, że rasa wymarła około 396 000 lat p.n.e., co związane jest prawdopodobnie ze zmianami klimatycznymi, jakie zaszły między epokami lodowcowymi. Przyczyniły się do tego zapewne też wojny między gatunkami, którym towarzyszył głód. Hukmowie, odtworzeni na dzikich obszarach Anee, okazali się przystosowanymi do życia społecznego wegetarianami i szybko udomowili mamuty włochate. Kreatory - Rasa istot o wysokiej inteligencji, będących po części maszynami, po części organizmami biologicznymi. Zostały zaplanowane przez paleontologów- genetyków do podtrzymywania równowagi w ekosystemie Anee. Kreatory są żywymi syntetyzatorami DNA. Żeby kontrolować rozrost populacji zwierząt, często projektowały drapieżniki i pasożyty. Kreatory były ściśle zaprogramowane do konkretnych zadań. Po śmierci kreatora o nazwie Leśnik 1, inne kreatory zaprojektowały driady do ochrony lasów. Kwea - Rezonans emocjonalny. Uczucia, często pełne pasji, wywoływane przez wspomnienia. Neandertalczycy dysponowali słowami określającymi setki różnych rodzajów kwea. Ich klasyfikacja oparta była na typach i stopniach natężenia emocji. Przy tłumaczeniu, by zachować jasność przekazu, pominięto tę różnorodność. Dla neandertalczyka każdy przedmiot, każde doświadczenie życiowe, każde wspomnienie miało znaczenie emocjonalne, wartość zwaną kwea. Zwyczajny nóż, na przykład, mógł zostać uznany za poświęcany i miał wielką wartość dla kogoś, ze względu na związaną z nim kwea. Tymczasem dla innych ten sam przedmiot był zwyczajny i pozbawiony szczególnego znaczenia. Lew szablozębny - Smilodonfatalis. Wielki, śniady lew z długimi, karbowanymi kłami. Szabłozębne żyły w stadach na trawiastych, podmokłych terenach. Słaby wzrok i kły nie dostosowane do rozszarpywania małej zwierzyny sprawiały, że szabłozębne polowały na wielkie zwierzęta stadne. Ich ulubione ofiary to między innymi bizony, leniwce olbrzymie, bobry olbrzymie (ziem-no-wodne szczury ważące do pięciuset funtów), mastodonty, 346 podobne do hipopotamów toksodonty i kapibary olbrzymie. Sza-blozębne były tak doskonałymi łowcami, że kiedy w 8000 roku p.n.e. ich populacjawzrosła ponad miarę, skuteczne polowanie na roślinożerne, połączone z niestabilnością klimatu, doprowadziło do wymarcia około stu innych gatunków. Gdy znikła podstawa ich wyżywienia, szablozębne wymarły. Mastodont - Na Anee jeden z jedenastu gatunków pachydermów zamieszkujących tereny leśne i porośnięte trawą równiny w każdym regionie klimatycznym. Mastodontowiec -Homo rex. Rasa mięsożernych humanoidów o niskim stopniu inteligencji. Ich przeciętny wzrost wynosił osiem i pół stopy, a waga pięćset do sześciuset funtów. Mastodon-towce pierwotnie zamieszkiwały tereny górskie w Azji, między 250 000 a 75 000 rokiem n.e. Na ziemi najwyraźniej ma-stodontowcom nie powiodło się w konkurencji z mniejszymi formami ludzkimi, ale na żyznej Anee humanoidy te szybko znalazły dla siebie niszę ekologiczną. Neandertalczyk - Homo neanderthalus (patrz też Pwi, Okanjara i thrall). Neandertalczycy byli odrębnym gatunkiem, podobnym do współczesnego człowieka, jeśli idzie o rozmiary i budowę. Zazwyczaj więksi i silniejsi od ludzi, o nieco krótszych rękach i silniej rozwiniętej muskulaturze, kręgosłupie z mniejszymi krzywiznami, co pozwalało im zachować bardziej wyprostowaną postawę niż ludzie. Szybszy bieg umożliwiał wielki paluch stopy zgięty do środka. Neandertalczycy mieli też większą pojemność klatki piersiowej, a ich ramiona mogły się obracać pod większym kątem. Ich czaszki były grubsze, biodra nieco szersze. Włosy przybierały odcienie od piaskowożółtego po czerwony, a oczy barwę zieloną, błękitną albo żółtobrązową. Oczy wydawały się głęboko osadzone z powodu wypukłych kości nad oczodołami. Całkowicie pozbawieni podbródka, zęby i podniebienie mieli bardziej wysunięte do przodu niż ludzie. Dłonie neandertalczyka różniły się budową od dłoni człowieka. Były większe i silniejsze z wielkimi, twardymi kostkami. Kciuk człowieka jest wychylony o czterdzieści stopni w stosunku do pozostałych palców, ajego czubkiem można dotknąć czubka 347 każdego innego palca. W przypadku neandertalczyka kciuk nie był ustawiony pod kątem i dlatego nie dorównywali ludziom w zręczności posługiwania się dłońmi. Budowa podniebienia, krtani i zatok nosowych nie pozwalała neandertalczykom na wymawianie większości długich samogłosek i spółgłosek używanych przez ludzi. Neandertalczycy skracali więc długie samogłoski i przejawiali tendencję do nosowej wymowy. Kora mózgowa neandertalczyków była nieco większa niż kora mózgowa współczesnego człowieka. Oba gatunki dysponowały równą inteligencją. Niemniej hypothalamus neandertalczyków, część mózgu odpowiedzialna za przetwarzanie emocji, okazała się trzy razy większa od odpowiadającej jej części mózgu człowieka. Z tego powodu neandertalczycy mieli skłonność do bardzo skomplikowanego życia emocjonalnego. Ze względu na sposób, w jaki mózg neandertalczyków przetwarzał informacje, ich wspomnienia częstokroć niosły bardzo silny ładunek uczuć. Ponieważ neandertalczycy znacznie silniej odczuwali niż ludzie, mieli również ogromną potrzebę wyrażania uczuć. Ich dialekty różniły się w zależności od regionów, ale j ęzyki zachowały pewne podobne cechy. Rzeczowniki i czasowniki mogły być modyfikowane za pomocą rozmaitych przyrostków służących precyzyjnemu wyrażeniu uczuć związanych z obiektem albo działaniem. Porządek przyrostków był zawsze taki sam: Rzeczownik albo czasownik + indykator emocjonalny + osoba + indykator natężenia emocji Na przykład, zamiast mówić „niebo jest szare," neandertalczyk wyrażał uczucia na temat obiektu: szerzhoafava ahfem-ma. Zdanie to w dosłownym tłumaczeniu brzmi: „Niebo-mi-łość-ja-wielkodusznie jest szare," i należy je rozumieć: „To szare niebo, ja całkowicie kocham." Pierwsze słowo w zdaniu - szerzhoafava przetłumaczone j est niżej: Podstawa indykator indykator rzeczownikowa + emocjonalny + osoba + natężenia szer (niebo) zho (miłość) a (ja) fava (całkowicie) 348 Indykator natężenia często sam bywał rzeczownikiem. Na przykład słowo fava znaczy grusza. Na Anee niektóre rodzaje dzikiej gruszy owocowały późną jesienią. Legendy neander-talskie często upiększały ten fakt, opowiadając o herosach głodujących w dzikich ostępach. Życie ratowały im magiczne grusze, które rozkwitały i owocowały, gdy „zobaczyły", że bohater nadchodzi. Ze względu na reputację słowo fava stało się synonimem wielkoduszności. Używane jako indykator emocjonalny, fava znaczyło „dane z całego serca." Okanjara - Wolni. (Dosłownie: Jestem wolny!) Każdy neandertalczyk, który uciekł po wielu latach niewoli. Panowie Niewolników - Ludzie, którzy trzymali w niewoli neandertalczyków i innych ludzi. Wkrótce po tym, jak Czerwone Próbniki zmusiły ludzi - Gwiezdnych Żeglarzy - do szukania ucieczki na Anee, niektórzy paleontolodzy zaczęli wprowadzać dla neandertalczyków system niewolnictwa. Zatrudniali ich jako górników, robotników rolnych i osobistych służących. Uważali, że jeśli skoncentrują się na budowie uzbrojenia do zwalczania Czerwonych Próbników, to w ciągu kilkuset lat uda im się uciec z Anee. Kiedy jednak ich wysiłki poszły na marne, wielu Gwiezdnych Żeglarzy zginęło, zabierając do grobu tajniki technologii. Ich nieliczni, zdegenerowani potomkowie założyli państwo oparte na niewolnictwie. Panowie Piratów - Wojna gwiezdna między ludzkością a Erydań-czykami sprawiła, że paleontolodzy zostali odcięci na Anee. Wkrótce wybuchł między nimi spór natury politycznej dotyczący tego, jak ludzie powinni traktować stworzone przez siebie istoty, szczególnie zaś - neandertalczyków. Niektórzy inżynierowie uważali, że używając neandertalczyków jako siły roboczej, będą mieli czas na zbudowanie pocisków plazmowych, które mogłyby zniszczyć okręty Erydańczyków krążące na orbitach Anee. Inni słusznie uważali, że ten wysiłek pójdzie na marne. Zwolennicy wprowadzenia niewolnictwa dla neandertalczyków założyli niezależną kolonię na wyspie Ba-shevgo. Po dwóch stuleciach przygotowań, Panowie Piratów przypuścili wreszcie atak na próbniki Erydanu. Kontratak zdziesiątkował Panów Niewolników i ich kolonię, ale ich po- 349 tomkowie przetrwali w Bashevgo i w Craalu. Pasożytowali zarówno na neandertalczykach i swoich kuzynach - ludziach. Stali się znani pod mianem Panów Niewolników. Phylomon - Ostatni żyjący człowiek, który nie urodził się na Anee. Ostatni z Gwiezdnych Żeglarzy. Korzystając z osiągnięć technologicznych swoich przodków, przeżył ponad tysiąc lat. Pwi - Neandertalczycy, którzy nigdy nie zaznali niewoli u Panów Piratów, nazywali siebie Pwi -rodzina. Do czasu, gdy pierwsi ludzie byli zmuszeni przenieść się na Anee, pierwotna kolonia neandertalczyków pokryła większość wschodniej części kontynentu zwanego Calla - Ziemia rodzinna. Było ich wtedy około dwóch milionów. Ich dialekty i obyczaje zaczynały się różnicować. Populacja znalazła się na skraju podziału na kilka wielkich plemion. Ale kiedy przyszło do walki ze wspólnym wrogiem, odzyskali poczucie wspólnej tożsamości. Od tego czasu nazywali siebie po prostu rodziną. Smoki - Ciepłokrwiste, latające mięsożerce stworzone przez Gwiezdnych Żeglarzy jako ekobariera. Na każdym kontynencie żyło kilka różnych gatunków smoków rozmaitych rozmiarów - od ogromnego smoka rogatego, po maleńkiego smoka Jastrzębca. Smoki rodziły się z genetycznie wmontowaną pamięcią, która sprawiała, że rozpoznawały i niszczyły gatunki obce dla danego środowiska. Tantos - Potężny Pan Niewolników władający wyspą Bashevgo. Terrazin Smokolub -Neandertalski psychik, który użył swoich mocy do obalenia reżimu wyspy Bashevgo. Thrall - Każdy neandertalczyk albo człowiek znajdujący się w niewoli. Ogólnie nazwa ta odnosi się do każdego, kto przebywał w niewoli przez długie lata. Przez pokolenia thralle rozwinęli kodeks moralny i społeczeństwo różniące się od Pwi. Uogólniając, Pwi uważali, że thralle są brutalni i niegodni zaufania. Wiele opowieści mówi o thrallach uprawiających kanibalizm albo o takich, którzy przyzwyczaili się do niewoli do tego stopnia, że ją polubili. Thralle, którzy uciekli od swoich panów nazywali się Okanjara - Wolni. 350 Węże morskie - Ogromne węgorzowate drapieżniki stworzone przez Gwiezdnych Żeglarzy w celu zapobieżenia migracjom zwierząt przez oceany z kontynentu na kontynent. Węże morskie przybierały kolor środowiska, w którym żyły. Dochodziły do trzystu osiemdziesięciu stóp długości. Atakowały ofiary połykając je w całości albo dusząc. Kolczaste wyrostki na pancernych łuskach węży pomagały rozpruwać ofiarę, kiedy wąż oplatał ją zwojami. Młode węże po wykluciu się na wiosnę, mierzyły niecały metr długości. Przez pierwsze kilka miesięcy żywiły się rybami. Zaganiały ławice ryb w górę rzek. Po sześciu tygodniach mierzyły już piętnaście stóp i wypływały na otwarte wody, szukając większych ofiar. Po ukończeniu roku węże dochodziły niekiedy do ponad stu stóp długości. Wilk - Canis dirus. Ciemnoszary wilk o ciężkiej budowie ciała, pospolity w plejstocenie. Niezbyt rozgarnięty. Nadrabiał to wytrwałością i krwiożerczością. O autorze Qave Wolverton zdobył w 1986 roku nagrodę w sponsorowanym irzez Bridge Publications konkursie „Writers of Future". Pracował jako strażnik więzienny, misjonarz, menedżer, wydawca i pisarz techniczny. Jego następną powieścią były „Wojny gwiezdne".