Gregory Benford Wściekły Wir (Furious Gulf) Centrum Galaktyki - tom 5 Przekład Anna Wojtaszczyk Dla Joan na zawsze Prolog Prawdziwe Centrum Toby przyglądał się, jak ojciec spaceruje po kadłubie statku. Srebrzysta sylwetka, skafander nastawiony na maksymalne odbijanie promieniowania. Człowiek lustro. Światło gładko ześlizgiwało się po skafandrze, migotliwe od fosforescencji gwiazd i gazu. Toby mógł śledzić płynne, powolne skoki Killeena jak zmarszczkę falującą na ognistym tle. - Tato! - zawołał przez com. - Co? Och... - zaskoczenie Killeena słychać było nawet przez skwierczenie zakłóceń w comie. - Czemu wyszedłeś na zewnątrz? - Załoga zastanawia się, dlaczego ty tak długo tu jesteś. Oczywiście Killeen jako kapitan Argo mógł robić, co tylko chciał. Ale Toby wyczuł narastającą wśród oficerów niepewność. Ktoś musiał coś przedsięwziąć, coś powiedzieć, więc naciągnął obcisły kombinezon i ciężko tupiąc butami, wyszedł na zewnątrz. Ostatnio kapitan Killeen trzymał się z dala od innych. Wychodził tu, żeby pospacerować po obłych krzywiznach kadłuba statku i rzadko zostawiał pasmo swojego comu otwarte. Teraz powiedział z rezerwą: - Prowadzę nawigację. Obserwuję. Kiedy zbliżał się do Toby’ego przez tępy dziób Argo, jego wodnisty obraz wydawał się rozpływać, roztapiać w świetle. Przez moment odbijała się w nim niczym w lustrze czarna głębia najbliższej chmury molekularnej i na tle dalekiego, spalonego oranżu usianego gwiazdami gazu Toby zobaczył człowieka cień. - Możesz robić to z mostku - zwrócił mu uwagę. - Stąd mam lepsze wyczucie. - Killeen podszedł bliżej. Przez niewielki wizjer skafandra widać było jego surową minę. Toby zobaczył, jak wymizerowaną twarz ma ojciec, w jakim jest posępnym nastroju. Mimo to postanowił jakoś do niego dotrzeć. - Zgłoszono następny tuzin chorych. - Killeen zacisnął wargi, ale nic nie powiedział. Toby zawahał się i zebrał na odwagę. Tato, umieramy z głodu! Te ogrody, które straciliśmy, już nie odrosną. Przyjmij to do wiadomości! Killeen gwałtownie się odwrócił i z wprawą przesunął magnetyczne buty w zerowej grawitacji. - Przyjmuję! Tylko że my nie znamy już żadnych techonosztuczek. Nawet najlepsi specjaliści nie potrafią doprowadzić do ponownego odrostu drzew i wykiełkowania roślin. Nie ma z nich żadnej pomocy. Usiłuję coś wymyślić, dociera to do ciebie? Toby cofnął się mimo woli; ostry niczym krzemień gniew Killeena był nagły i przerażający. Zaczerpnął powietrza i powiedział niepewnie: - Czy nie powinniśmy... czy nie możemy... zrobić czegoś innego? Killeen popatrzył na niego posępnie. - Na przykład czego? - Podlecieć do któregoś z tamtych? - Toby z nadzieją pokazał palcem niewyraźne, metaliczne plamki światła, które unosiły się daleko przed Argo. Ni to chmury, ni to świetlisty pył. Sztuczne. - Nie wiemy, czym są. Najprawdopodobniej to robota zmechów. Wiele budowały w pobliżu Prawdziwego Centrum. - Killeen wzruszył ramionami. - A może to robota ludzi, tato. - Wątpliwe. Przerażająco dużo czasu minęło, odkąd ludzie żyli w kosmosie. - To tylko przekazy historyczne. Nie będziemy wiedzieli, dopóki się nie przekonamy na własne oczy. Zgodnie z naszym dziedzictwem jesteśmy łupieżcami, tato! Rodzinę aż skręca, żeby wysiąść ze statku, rozprostować nogi. Killeen patrzył z namysłem w kierunku Centrum Galaktyki. - Będąc kapitanem człowiek uczy się z pewnością jednego: nie należy wtykać nosa w ul tylko po to, by powąchać miód. Te rzeczy, nawet jeżeli nie byłyby zmechowe, są pewnie nieprzyjazne. Wszystko robi takie wrażenie. Toby puścił tę uwagę mimo uszu. Minął już ponad rok, a Killeen wciąż jeszcze nie otrząsnął się po śmierci swojej kobiety, Shibo. Wypełniał obowiązki kapitana, lecz często bywał zamknięty w sobie, melancholijny, markotny. Coś takiego byłoby może do przyjęcia u członka załogi, ale nie u kapitana. Odbijało się na morale i płacili za to zbyt wysoką cenę. A przecież, myślał Toby, Killeen ma pewnie rację. Lecieli prosto do Centrum Galaktyki, gdzie działały niezmierzone, obojętne energie. Olbrzymie, groźne słońca. Płonące chmury pyłu i gazu. Moc przekraczająca wszystko, czym mógłby pokierować marny człowiek. I gdzieś w obrębie tego działały umysły mogące iść w zawody z szaleńczym wirowaniem gwiazd. Wystarczająco dużo nauczył się z historii, by wiedzieć, że ludzie rozwijali się w pobliżu gwiazdy odległej o dwie trzecie drogi od środka galaktycznej spirali do jej skraju. Galaktyka była wirującym dyskiem, jak zabawka - tylko że większym, niż mógł objąć ludzki umysł. Gdzieś tam na Starej Ziemi, daleko od kataklizmów Prawdziwego Centrum, życie było łatwe i spokojne. Podczas któregoś z ćwiczeń instruktażowych kazano mu wyobrazić sobie pudło o boku długości jednego roku świetlnego, odległości, na przebycie której światło potrzebowałoby całego roku. Daleko, w pobliżu legendarnej Ziemi, w tym pudle znalazłaby się może jedna jedyna gwiazda. Tu, w Centrum Galaktyki, w takim pudle mieściły się miliony gwiazd. Słońca tłoczyły się na niebie niby rozżarzone kulki. Spowijały je burzliwe serpentyny czerwonych gazów. Gwiazdy roiły się niczym rozzłoszczone pszczoły wokół centralnej osi - niebieskobiałej jasności samego środka. - Moglibyśmy podlecieć do któregoś z nich, żeby tylko popatrzeć - powiedział Toby cicho. Killeen potrząsnął głową. - Może rozwiązałoby to jeden problem, a powstałby następny. Gorszy. - Tato, my umieramy z głodu. Musimy coś zrobić. Killeen odwrócił się i gniewnie, wielkimi krokami odszedł po zniszczonej, pooranej powłoce. Magnesy przywierały do metalu z twardym podzwanianiem, które Toby wyczuwał przez własne buty. Poszedł za ojcem. W tym miejscu chodzenie wymagało osobliwego kroku, trzeba było płynąć między jednym stąpnięciem a drugim, pilnować, żeby przywieranie butów tylko zwiększało pęd. Szarpnięciem uwalniało się but od podłoża, odpychało w przód i zaczynało następny ślizg. Toby radził sobie z tym dobrze, ale nie był w stanie dotrzymać kroku ojcu. Argo przyniosła ich tutaj z szybkością bliską prędkości światła, pochłaniając plazmę magnetycznymi czerpakami. Paliwa było mnóstwo, coraz gęstszego w miarę zbliżania się do Centrum. A przecież przypadkowe odpryski skał powyginały i pokryły pęcherzami lśniącą powłokę statku. Teraz lecieli wolniej i Killeen wykorzystał okazję, żeby jako tako bezpiecznie pospacerować po kadłubie. Argo przyłączyła się tu do cyrkulacji materii krążącej wokół Prawdziwego Centrum z szybkością równą jednej tysięcznej prędkości światła. Killeen dotarł do pasma obłych bąbli i zatrzymał się, jakby stanął u stóp prawdziwej góry na dalekiej rodzimej planecie. Statek był wspaniałą konstrukcją ich przodków, pojazdem tak wielkim, jak cała góra. Za nim wypiętrzała się rozległa czarna chmura, przypominająca plamę atramentu na tle płonących gwiazd. Kapitan odwrócił się i znowu popatrzył na syna. Kiedy Toby się zbliżył, zobaczył, że twarz ojca przybrała smutny wyraz. - Gdyby tylko były tu jakieś planety... - Jak słyszałem, nie może ich być - powiedział stanowczo Toby w nadziei, że uda mu się znowu skierować rozmowę na realia. - Dlaczego? - zapytał Killeen ostro. - Popatrz na te gwiazdy! Przelatują jedna obok drugiej tak blisko, że do czysta obdarłyby słońca z planet. - No to planety zaczęłyby się unosić wolno, zgoda. I co z tego? upierał się Killeen. - Byłyby wolne, pewnie. I zamarznięte. Za daleko od jakiegokolwiek słońca. Żadnej wegetacji roślinnej. Żadnego jedzenia. Killeen popatrzył z tęskną zadumą w dal. - Więc w całej tej wspaniałości nie ma miejsca na życie? - No właśnie. I dla nas pewnie też tu nie ma miejsca. - Toby zaryzykował to twierdzenie, żeby zmusić ojca do otrząśnięcia się z iluzji. A może nawet do przemyślenia na nowo tej ryzykanckiej wyprawy do Prawdziwego Centrum. Killeen rzucił mu niemal żałosne spojrzenie. - Musimy lecieć dalej. - Dlaczego? Poziomy promieniowania są tak wysokie, że Argo z trudem je blokuje. Wystarczy, że wyjdziesz tu na zewnątrz, a już narażasz się na silne napromieniowanie. - To nasz obowiązek, mówię ci. - Tato, obowiązki masz przede wszystkim wobec Argo, wobec własnej załogi. - Coś jest w pobliżu Centrum Galaktyki. I musimy się przekonać, co to takiego. Toby parsknął. Oczy Killeena zwęziły się, ale jego syn mówił sobie, że przemawia w imieniu większości załogi. To również było jego obowiązkiem. Odezwał się z goryczą: - Zapleśniałe stare kroniki napomykają... napomykają!... o czymś. To wszystko. I dla czegoś takiego mamy... Urwał, kiedy Killeen gwałtownie odwrócił się do niego tyłem. Zwiesił głowę. Toby widział, że ojciec walczy ze sobą, szamocze się z mrocznymi demonami, których jego syn nigdy nie miał w pełni poznać. Dostrzegał je tylko przelotnie w zwięzłych zdaniach ich rozmowy, niedokończonych gestach, zawoalowanym języku poruszających się ramion, marszczeniu brwi i nagłych, otwartych spojrzeniach, które na moment ujawniały nagie emocje. Kapitan nigdy nie otwierał łatwo serca, nawet przed własnym synem. A może nawet przed Shibo... kiedy jeszcze żyła. Killeen uginał się pod ciężkim brzemieniem. Strata Shibo. Obecne niejasne stosunki z synem. Zbliżający się wir Prawdziwego Centrum. Toby wiedział, że wszystko to kipi w umyśle ojca jak jakaś niezdrowa zupa. Kapitan wpatrywał się w niebieskoczarną masę, która niczym mur wznosiła się obok Argo. Według instrumentów statku, była to splątana, atramentowa chmura pyłu i prostych cząsteczek. Ale Killeen nigdy nie miał zaufania do lapidarnej diagnostyki na mostku Argo. Już przed laty wytworzył w sobie nawyk prowadzenia rozpoznania z kadłuba, gdzie był wolny od pocieszającego, wydelikacającego, sztucznego otoczenia. A przynajmniej tak twierdził. Toby podejrzewał, że ojciec po prostu lubi wydostać się z zamknięcia w Argo. Niedaleko padło jabłko od jabłoni. Posępne chmury, takie jak ta, pocętkowały przytłaczający blask Centrum Galaktyki. Czarne znaki przestankowe na orgii gwiezdnego ognia. Killeen wytyczył taki kurs Argo, żeby zasłonić się tą chmurą jak tarczą przed zabójczym promieniowaniem. Argo sunęła powoli wzdłuż zawoalowanych, mętnych włókien, a Toby przyglądał się, jak twarz ojca ściąga się, marszczy w grymasie... i nagle przybiera wyraz zdumienia. - Tam! - pokazał Killeen. - To się rusza. Toby nacisnął kciukiem kontrolkę na kołnierzu. Komputer w hełmie wydłużył ostrość widzenia i przestawił się na podczerwień, co przesunęło pole widzenia w głąb chmury. Coś wiło się na skraju cętkowanej mgły. - Przejdź na duże powiększenie - powiedział Killeen zwięźle; zdumienie już minęło, mówił oficjalnym tonem. Toby ustawił maksymalne powiększenie. Zakres: dwadzieścia trzy kilometry, jak poinformował wizjer. Coś kurczyło się wężowato i rozkurczało... powoli, powoli. W lśniącej, nefrytowej skórze odbijał się blask gwiazd. Ospale rozpostarło wzdłuż ciała cienkie jak pajęczyna płachty. - To coś żyje! - zawołał Toby. Zielony wąż używał żagli, które na włóknistym żebrowaniu wyrastały mu z ciała. Chwytał w nie bursztynowe światło gwiazd. Toby wiedział, że przy zerowym ciążeniu nawet słabe parcie światła potrafi nadać czemuś wymierny pęd. Skoro nic nie hamowało tego krętego stworzenia, będzie nabierało szybkości. - Patrz - szeptał Killeen. - W tej chmurze jest coś jeszcze. Łagodnie wijąca się bestia nie miała głowy, tylko długą czarną szczelinę na jednym końcu. Toby sądził, że to są usta, ponieważ szerokie, lśniące żagle popychały go tym rozciętym końcem do przodu. A żeglował w pościgu za niebieską kulą. W milczeniu przyglądali się, jak zbliża się coraz bardziej... jak rozchyla się szczelinowaty pysk. Wystrzeliło z niego coś pomarańczowego i przylepiło się do niebieskiej kuli. Wciągnęło ją do środka. Szczelinowata gęba rozdziawiła się. Dwa kłapnięcia i kula zniknęła. - Drapieżniki powiedział Killeen. - I ofiary. - Drapież...? - powtórzył Toby zadziwiony. Jak coś może żyć w chmurze? W wolnej przestrzeni kosmicznej? Ogorzała od światła gwiazd twarz Killeena rozjaśniła się w szerokim uśmiechu. - W wolnej przestrzeni kosmicznej? Nic nie jest całkiem wolne, synu. W chmurach molekularnych są organiczne cząsteczki, czyż nie? Tak mówią te astrotypki. - Te nazwy pamiętam. - Toby przypomniał sobie głos swojego aspekta nauczyciela, Isaaka, który uczył go różnych skomplikowanych rzeczy. - Tlen. Węgiel. Azot. Killeen wykonał ręką zamaszysty gest. - Dodaj całe to światło gwiazd, pogotuj parę miliardów lat. I już! Toby zamrugał. - W tej chmurze kryje się życie? - Założyłbym się, że do polowania najlepiej nadaje się skraj chmury. Gdzieś głębiej, gdzie mogą się ukrywać, pewnie żyją jakieś stwory. Od czasu do czasu wyłażą na wierzch, żeby rozkoszować się światłem gwiazd. Wygrzewać się. Toby z przekonaniem kiwnął głową. - Ten wężowaty stwór wie o tym. Wyłazi poszukać sobie kolacji. - Żaglowąż zjada niebieskie kule, ale czym one się żywią? - Czymś mniejszym. Czymś, czego stąd nie możemy zobaczyć. - Zgoda. - Killeen przymrużył oczy. - Musi istnieć jakieś stworzenie, które żyje samym światłem gwiazd i plączącymi się po okolicy cząsteczkami. - Rośliny? Kosmiczne rośliny? - zastanawiał się Toby w zadziwieniu. - Założę się, że niektóre z nich moglibyśmy zjeść. Killeen klepnął syna w plecy. - Stałby się cud, gdybyśmy nie mogli. Wiemy, że chmury mają ten sam podstawowy skład chemiczny, jaki wszędzie generuje natura. Informowały nas o tym naukowe programy Argo, pamiętasz? Więc będziemy w stanie strawić część tego, co się tam ukrywa, to pewne. Toby zamrugał oczami, przyglądając się, jak nefrytowy wąż jeszcze bardziej rozwija żagle. Czy ten stwór był zielony z tego samego powodu, co rośliny, żeby wsysać światło słoneczne we wszystkich kolorach poza zielonym? Teraz zaczął wykonywać powolny skręt, ukazując łukowate, czarne paski. Czy zobaczył ich statek? Może powinni go dopaść, spróbować, jak smakuje. Na samą myśl o tym zaburczało mu w brzuchu. Ale to stworzenie miało też w sobie pewien majestat, piękno w lśniącej skórze i wdzięcznych ruchach. Niczym jakiś kolosalny pływak w czarnym stawie. Może powinni je zostawić w spokoju. - Nigdy nie zobaczylibyśmy go z mostku. Instrumenty odfiltrowują to, co uznają za nieistotne. - Killeen znowu był rzeczowy, zdusił w sobie zdumienie. Taki był koszt bycia kapitanem. Toby gapił się, wciąż zafascynowany żaglowężem. Wiedział, że to, co mówi ojciec, jest słuszne. Nikt by się nie domyślił, co oni tu widzieli. Ale Killeen wychodził na zewnątrz raz za razem. Borykał się z kapitańskimi problemami, zastanawiał się, martwił, spacerował po kadłubie, wypatrywał, nie wiedząc sam, czego szuka. A część załogi sądziła, że musiał zwariować. Toby słuchał, jak ojciec rozkazuje skierować Argo w tą pełną cieni chmurę. Zrozumienie docierało do załogi powoli. Przez com dolatywały do niego podniecone głosy, pełne nadziei i radości. - Tato? - zapytał w końcu. Killeen wyrzucał z siebie lawinę rozkazów. Załoga musi się przygotować do polowania, do poszukiwań, do pościgu za dziwną zwierzyną w mrocznych, próżniowych głębiach. Do robienia tego, czego nigdy wcześniej nie próbowali. Czego nigdy sobie nawet nie wyobrażali. - Tak? - zapytał krótko Killeen, przerywając wydawanie rozkazów. - Możemy zaszyć się w tej chmurze na trochę. Odpocząć. Rozeznać się we wszystkim. Killeen wściekle potrząsnął głową. - Nie. Uzupełnimy zapasy, to wszystko. Tam jest Prawdziwe Centrum. Popatrz na nie! Jesteśmy już tak blisko. Toby patrzył przed siebie, przebijał wzrokiem pylne bryły, które otoczyły kadłub Argo, jak tylko statek skierował się w głębiny olbrzymiej chmury. Przy maksymalnym powiększeniu udawało mu się dojrzeć środek Galaktyki. Rozżarzony do białości. Piękny. Niebezpieczny. Zrozumiał teraz, że nic nie przekona ojca, żeby zboczył z drogi do tego celu. Ani śmierć głodowa, ani śmiertelne ryzyko, ani brzemię minionego smutku. Będą lecieli prosto do niszczycielskiego Centrum tego jaskrawego, wirującego chaosu. W niemożliwą podróż. Będą czegoś szukali, nie mając pojęcia, co by to mogło być. Killeen uśmiechał się szeroko. - No, synu, po to się urodziliśmy. Polecimy naprzód. Do środka. Gdzieś tu znajduje się przeszłość naszej rodziny. Dowiemy się, co się stało, kim jesteśmy. - Załodze nie podoba się taki sposób mówienia, tato. Killeen zmarszczył brwi. - Jak to? - To przerażające miejsce. - I co z tego? Jeszcze nie widzą jego chwały, nie przemyśleli sobie tego naprawdę. Kiedy przyjdzie czas, pójdą za mną. - Uciekamy, żeby ratować życie, tato. - No więc? - Killeen roześmiał się; zawadiacki, ludzki grymas w zalewającym ich galaktycznym świetle. - Zawsze to robiliśmy. Burza cząstek Opancerzony kształt sunie niczym polujący szerszeń. Tułów ma z wysokoudarowej, matowej ceramiki. Biała jak kość sieć imituje żebra. Podczas wymieniania ładunków plazmatycznych balony-zasobniki rozdymają się jak płuca. Powolne wdechy, trzepotliwe wydechy. Wszystko to iluzja. Jego ciało jest skarbnicą minionych planów, wolną od ciężaru, nie pamiętającą o planetach. Ewolucja niezależna od substratu organicznego, metalicznego i plazmatycznego. Jego projekt odnosi się do chłodnych inżynierii zamkniętych w pokrój kryształu. Funkcje zbiegają się w formie. Rurowe pręty niewidzialnych napięć, przęsła niczym oświadczenia. W innych miejscach sterczące z jego bezmiaru wieloboki wysadzane są szarymi uchwytami, wydrążonymi w plamistym srebrze łukami. Zwężające się linie zlewają się, łącząc ukośne osie. Żadne z tych geometrycznych rozwiązań nie byłoby możliwe pod dyktatem grawitacji. Obraca się. Z powagą, ostrożnie. Ruch jest zbędnym luksusem, skoro tym, co się naprawdę przemieszcza, są dane. Cenestezję ma słabo rozwiniętą. Żyje wśród zakodowanych wewnątrz wszechświatów. Sieci, logika, filtry. Pomykające to tu, to tam percepcje są motywami rzuconymi pomiędzy ruchome piaski gwiazd i życia. Przez przestrzenie przepływają dane. Cyfrowe rzeki rozgałęziają się w rzeczułki w poszukiwaniu receptorów. Zająkliwe, zakodowane warstwami, równie nieskończone jak deszcz protonów. Jak w gorączkowej potrzebie strumienie danych spadają na nieprzezroczyste, tytanowe powłoki. Ale ono nie wyczuwa rwącego nurtu cząstek, który daremnie smaga masywne tarcze: obracające się warstwy skorupowego cismetalicznego konglomeratu. Masa jest brutalna. Za krystalicznymi murami nie ma niczego, co przypominałoby maszynę. Żadnego ruchu, żadnych ślizgających się, mechanicznych momentów obrotowych. Tutaj sama istota jest statyczna, wieczna, jest punktem podparcia niezmiennych sił. Myśl jest nieskończenie subtelna. Wewnętrzny umysł pomyka po maleńkich łodyżkach ciemnego diamentu uformowanych z jąder starodawnych supernowych. Kody pędzą w delikatnych rozpryskach spolaryzowanych jąder, tańcząc wieczyście w unoszących je polach. Elektrony wiją się i drgają, niosąc samoświecące pomysły. Z daleka przypływają spektralne serpentyny czerwonego olbrzyma, mozolnie przekształcającego się w supernową. Plazma rzuca rubinowe snopy na powoli krążące płaszczyzny. Ten rozedrgany, dziki rumieniec wydobywa zarysy zerodowanych kraterów. Dawno zapomniane losowe zderzenia. Szeregi dołków i zadrapań krzyżują się na masywnych powierzchniach bocznych. Zawierają dziwne historie, teraz już niemożliwe do odczytania. Spiralny grzbiet ukoronowany jest śmiercią: antenami o odcieniu drażniącej żółci. Potrafią przeciąć ten galaktyczny syk, przebić elektromagnetyczną igłą odległą o świetlne minuty ofiarę. Chwilowo zajmuje się konwersacją. Jego wewnętrzne ja wolne są od absorbujących nakazów samozachowania. Ich zadaniem jest myśleć z wyprzedzeniem. W ich wnętrzu wirują dane. Umysł klasy antologicznej rozmawia z innymi rozrzuconymi szeroko po płaszczyźnie galaktycznej - chociaż dla tej z wolna wirującej kostropatości podział na [ja, tu] i [inny, tam] jest umowny, jest brutalnym uproszczeniem. Wykrystalizowuje coś w rodzaju sprzeczki. Ślizgające się perspektywy cyfrowych niuansów. Binarni przeciwnicy są tu iluzoryczni - ty/ja, wskazanie/kontra - ale jednak kształtują kwestie, podobnie jak rama zakreśla granice malowidła. Ono zaczyna. Język przebija się przez burzliwe, leżące między nimi masy, przez błądzącą ulotną pogodę. Przecina. Penetruje. Półrozumce nie powinny nas absorbować. Muszą. Są nierozwiązaną kwestią. Nazywasz je „naczelnymi”? Z klasy marzących kręgowców. Ja/ty uważam je za nieistotne. Mimo to leżące u podstaw kwestie niepokoją. Są niczym! To szczątki, drobiny. Zbliżają się. Niewiele czasu pozostało, zanim dotrą do Centrum. My/wy wytępiliśmy ludzi prawie wszędzie. Pozostały tylko niewielkie grupy. Nasze przeciągające się rozważania, dobrze udokumentowane w historii, wymagają doprowadzenia tego prastarego obowiązku do końca. Ta polityka jest już e >/~*~\< stara. My/wy powinniśmy poddać ją ponownej analizie. Oni już niemal wymarli. Naciskajmy dalej. Wydaje się, że trudno ich wytępić. Uporczywie trwają. To sugeruje, że my/wy powinniśmy rozważyć ponownie nasze/wasze założenia. To robactwo. Ewolucja na bazie węgla daje niewielkie umiejętności. Wciąż porozumiewają się ze sobą liniowo! Są tacy, którzy powiedzieliby, że ewolucja działa tak samo na was/nas jak na nich. Nonsens. My/wy kierujemy naszymi zmianami. Oni tego nie potrafią. Na tym polega głębokie upośledzenie życia chemicznego. Kiedyś byli w stanie zmienić swój genotyp. Wpisać zmiany we własny węglowy rodzaj. Utracili to, kiedy my/wy umniejszyliśmy ich. Teraz są tacy sami jak te nie myślące formy, te zwierzęta - kształtowane przez losowe siły. Byli tu niegdyś ważnymi graczami. My/wy powinniśmy zrozumieć, dlaczego są zagrożeniem, zanim ich anulujemy. Możliwe, że są siedliskiem informacji szkodliwej dla nas/was - tak głoszą nasze najbardziej stabilne zapisy. Są chronione przed promienną burzą Zjadacza, więc powinny zostać dobrze zachowane. Z samej jej natury my/wy nie możemy wiedzieć, czym jest ta ukryta informacja. Dlaczego „z samej jej natury”? Istnieje wiele teorii. Dokładnie. Czy nie wydaje się osobliwe, że coś w naszej/waszej naturze w jakiś sposób uniemożliwia nam/wam poznanie tego, czego nośnikami są ludzie? Że taka wiedza została przed nami zablokowana? Osobliwy to aspekt naszego głębokiego programowania. To tylko przypuszczenie, że są nośnikami. Takie prastare zapisy są podejrzane. My/wy nie możemy ryzykować niewierzenia w nie. Dawno temu filozof [\~] udzielił odpowiedzi na takie pytania. My/wy jesteśmy więźniami naszej przestrzeni postrzegania. Zawsze pozostaną sprawy, których my/wy nie zdołamy poznać. A jeżeli te sprawy wpływają na nas? Niepokojące. Niejasności życia leżą w naturze umysłów o wysokiej inteligencji. Jednak by zmniejszyć niepewność, my/wy powinniśmy wytępić pozostałe grupy. I utracić ich informację? No dobrze, najpierw przeprowadzić ich archiwizację. Zwrócę teraz uwagę na to ostatnie wtargnięcie już zbliża się do Prawdziwego Centrum. Anulowanie ich może nieść ze sobą pewne ryzyko. Nonsens. Wy/my zniszczyliście wcześniej już wiele takich ekspedycji. Niech najpierw dokładnie zlokalizują ich zwiadowcy. Siedzeniem zajmą się zwykłe jednostki polujące na naczelnych, może uszkodzą ich w niewielkim stopniu - takim niższym formom trzeba oferować pewną strukturę nagradzania. Wy/my jesteście zwolennikami zwlekania? Nie - tylko przezornego działania. Pamiętajmy, że nasze/wasze działania osądzą formy wyższe od nas. Rozwaga wymaga baczności. Wcześniejsze wydarzenia, z którymi związane były te naczelne na dwóch różnych planetach, wskazywały, że mają one do odegrania jakąś znaczącą, chociaż słabo określoną rolę. Mogą być nośnikami informacji - a czymże są oni sami, jeśli nie informacją? I czymże innym w zasadzie my jesteśmy? - Informacja ta może zwrócić uwagę umysłów górujących nad naszymi. Bardzo dobrze, przezorność. Ale jak? Pułapka. Część pierwsza ODLEGŁA STAROŻYTNOŚĆ 1. Technonomadowie Ledwie Toby wrócił do śluzy powietrznej i zaczął ściągać z siebie kombinezon, pokazał się Cermo. Toby pod kombinezonem próżniowym miał tylko slipy i odnosił wrażenie, że na statku jest zimniej niż na zewnątrz. Dygocząc, grzebał w szafce w poszukiwaniu dresu. - Gdzie byłeś? - zapytał Cermo. - A jak myślisz? Wielki mężczyzna górował nad Tobym. W minionych latach nazywanego Powolnym Cermo. Teraz zrobił się chudszy i szybszy. Szeroki uśmiech jak gdyby przepoławiał jego twarz w radosnym oczekiwaniu. - Słyszałem cały ten raban. Kapitan znalazł nam coś do jedzenia, nie? - Zobaczymy. - Jeśli chodzi o ciebie, niczego to nie zmienia - powiedział Cermo z przebiegłym chichotem. Nie było nic złośliwego w tym śmiechu wielkiego mężczyzny o łagodnych oczach i radosnej twarzy. - A co to ma znaczyć? - Masz dzisiaj służbę przy konserwacji. - No to co? W porządku, sprawdzę biocysterny, jak zwykle. - Dzisiaj nie będzie jak zwykle. - Znowu ten przebiegły uśmiech. - Coś nie w porządku? - Łączniki ściekowe puściły. - Znowu? To niesprawiedliwe! Jak ostatni raz miałem służbę przy konserwacji, to też się popsuły. - No cóż, jesteś więc ekspertem. - Cermo wręczył Toby’emu mop. - Wykorzystaj swoje umiejętności. Łączniki pękały bardzo często, bo nie ustawiano dokładnie regulatorów ciśnienia. Ludzkie odchody stanowiły istotny składnik w biocysternach. Trzeba je było poddać działaniu ciśnienia, odfiltrować, a produkt końcowy ugnieść w lepkie maty, które drużyny rolnicze rozkładały po wielkich, miskowatych strefach wegetacji. Argo była statkiem przeznaczonym do dalekich podróży, zaprojektowanym tak, by każdą kroplę wody, każde tchnienie powietrza zachować zapieczętowane szczelnie wewnątrz powłoki. Łatwo to zrozumieć, ale trudniej wykonać. Większość załogi Argo łączyło ze sobą pokrewieństwo, tyle zostało z rodziny Bishopów. Pochodzili ze Śnieżnika, posępnego świata, który Toby wspominał z sympatią. Toby należał do najmłodszego pokolenia Bishopów. Dawało mu to elastyczność poglądów związaną ze świeżością spojrzenia i brakiem doświadczenia, ale goryczą przepełniał go fakt, że Bishopowie nie mieli zbyt wielu umiejętności przydatnych do kierowania Argo. Wszystkie rodziny były technonomadami, uczyli się tylko tyle, ile potrzebowali do przetrwania w czasie wędrówki. Zawsze umykali, kluczyli, o krok wyprzedzając zmechy. Większość zmechów nie zwracała na nich specjalnej uwagi. Ludzie w Centrum Galaktyki przypominali bardziej szczury w murach, niż ważnych uczestników jakiejkolwiek gry. Argo była tak przyjazna dla swoich pasażerów, jak to tylko możliwe w przypadku statku. Wspaniały artefakt z ery wysokich arkologii. Problem w tym, że układy statku wymagały wykształcenia, którego Bishopowie mogli się tylko domyślać. Najlepszym przykładem były ścieki. Ani kapitan Killeen, ani Cermo, ani nikt inny nie potrafił połapać się w instrukcjach układu ciśnieniowego. Mówiono w nich coś o prawie gazów doskonałych. To obrzydlistwo, które płynęło gładkimi, przezroczystymi rurami, z pewnością doskonałe nie było i nie stosowało się do żadnego prawa. Wytryskiwało bez powodu w nie dającym się przewidzieć czasie. Przed tygodniem brązowy wyciek opryskał rodzinę, kiedy zebrała się na ślubną ceremonię. W pewnym sensie pozbawiło to uroczystość blasku. Toby dołączył do innych biedaków, którym w tym tygodniu przypadł dyżur przy konserwacji. Oddychanie ustami pomogło tylko trochę, dopóki fetor nie przedostał się do głowy. Kiedy pochylony popychał przed sobą obrzydliwą masę gąbkową szczotką, odezwał się aspekt Isaac: - Zapoznałem się z najistotniejszymi zapisami, jakie masz w bibliotece chipów. Ciekawe, ale termin, którego używasz, pochodzi od nazwiska człowieka ze Starej Ziemi. Wynalazł on klozet ze spłuczką, jak głosi legenda, był Anglikiem, dorobił się majątku i został dobroczyńcą ludzkości. Nazywał się Thomas Crapper i stało się to... - Hej, dajże mi żyć. - Pomyślałem, że ułatwię ci to zajęcie, jeśli cię trochę rozerwę. - Słuchaj, jak mi będzie zależało na rozrywce, to puszczę sobie jakiś muzyczny kawałek starego Mose Arta. - Obawiam się, że popełniasz błąd w jego nazwisku. Powinno ono brzmieć Wolfgang Ama... Toby zepchnął bełkoczącego aspekta w najdalszy kąt umysłu. Aspekty były zapisami osobowości z przeszłości rodziny Bishopów, niektóre dosyć starymi, jak Isaac. Tak naprawdę stanowiły interaktywne bazy informacji na małych układach scalonych, które Toby nosił w karku. Isaac był tylko okrojoną częścią prawdziwej, dawno zmarłej osobowości, w zasadzie prastarą wiedzą, która mogła się kiedyś przydać. Wielokrotnie próbował wytłumaczyć Toby’emu prawa gazów doskonałych, ale jakoś to do niego nie trafiało. Wiedza o Thomasie Crapperze do niczego nie mogła się Toby’emu przydać, ale rozbawiła go; może więc mimo wszystko było to celowe. Kiedy rodzina musiała rozwiązać jakiś problem, wykorzystywała aspekty będące nosicielami wiadomości potrzebnych do przetrwania w otoczeniu technologii daleko wykraczającej poza umiejętności Bishopów. - Hej, śnisz na jawie? Toby ocknął się. Stała przy nim schludna, starannie ubrana Besen. Skończyła już swoją część sprzątania. Toby’ego czekało jeszcze wycieranie gąbką połowy korytarza. - Zamyśliłem się. Besen przewróciła oczami. - Och, na pewno. Toby wskazał trzymany w rękach mop i poplamiony na brązowo pokład. - Założę się, że nie wiesz, po kim to coś odziedziczyło swoją nazwę. Kiedy jej powiedział o Crapperze, Besen popatrzyła na niego sceptycznie. - Uczciwie, mówię prawdę - zarzekał się. Roześmiała się, a on zdumiał się, jak cudownie ostatnio wyglądała. Odziana w dres, ze związanymi z tyłu rudobrązowymi włosami, w jego oczach promieniała urodą. Dziewczęta rozkwitały tylko raz, jak kwiaty, zanim zmieniły się w kobiety, ale to wystarczało. Besen wydawała się świeża, żywa, zabawna. - Właśnie sobie przypominałem niektóre z tych kawałków, których musieliśmy wysłuchać - powiedział. - Mają tu zastosowanie. - O? - zapytała sceptycznie. - Och, na pewno pamiętasz. „Jeszcze raz dobranoc! Smutek wysrania tak bardzo jest miły”. Romantyczne. - Tam jest: „Smutek rozstania tak bardzo jest miły”. Ale romantyk z ciebie! Źródłem jednej z ich zabaw była bardzo stara kostka, którą nosiła Besen. Znajdowały się na niej autentyczne teksty ze Starej Ziemi, między innymi poezje jakiegoś siwego starucha o nazwisku Szekspir, wielkiego poety z prymitywnej społeczności myśliwych i zbieraczy. Tak przynajmniej sądziła Besen. Ten Szekspir należał do szczątków ocalałych podczas przekraczania przez ludzi Wielkiej Przepaści, oddzielającej ich od kultur Starej Ziemi. Besen lubiła cytować fragmenty poezji, tylko po to, żeby się popisać. - No, udało mi się prawie bezbłędnie. - Toby uśmiechnął się szeroko. - Zaczekaj, zaraz skończę i pójdziemy się zabawić do nieważkiej sali gimnastycznej. Toby lubił strefy Argo z zerową siłą ciążenia. Większość sekcji statku obracała się, tworząc sztuczną, odśrodkową grawitację. W nieważkiej sali gimnastycznej mogli odbijać się od ścian-trampolin, zderzać się w karambolach, wpadać jak pociski do migoczących kul wody. Besen potrząsnęła głową. - Właśnie dlatego po ciebie przyszłam. Puścił następny łącznik. - Och nie! - Och tak. I zostaliśmy wybrani do sprzątania. - Gdzie? - Miał nadzieję, że nie w strefie nieważkości. Dzięki brakowi grawitacji wspaniale się w nich bawili, ale sprzątać było potwornie trudno. Maź lepiła się do każdej powierzchni. - Na mostku. No, pośpiesz się! Kiedy dotarli na obszerny, łagodnie oświetlony mostek, Toby’ego przeraził widok przeciekających nieczystości. Gęsta, pienista maź spływała po jednej ze ścian - na szczęście tej, na której nie było elektroniki ani ekranów. Śmierdziała. Toby ze wszystkimi oficerami, jako członkami rodziny, był po imieniu - ale teraz wszyscy starannie ignorowali jego, Besen i smrodliwą brązową plamę. Stali ze splecionymi z tyłu dłońmi, marszczyli surowo brwi i starali się koncentrować na obowiązkach, które nie uwłaczały ich wysokiej, oficerskiej godności. Mostek był częścią Argo otaczaną wielkim szacunkiem. Często w ułamku sekundy zapadały tam doniosłe decyzje dotyczące przyszłości rodziny Bishopów. Wydawało się rozmyślną obelgą ze strony szyderczego boga ścieków, żeby właśnie tam wtargnęły śmierdzące odchody. Na ekranach migotały i przesuwały się widoki, matryce informacji i oszacowań, czterokolorowe projekcje, sporządzane automatycznie przez wiecznie czujne komputery Argo. Gdyby nie sterowanie na tym poziomie, rodzina Bishopów byłaby bandą ledwie piśmiennych nomadów, która szczęśliwym trafem dostała się na komfortowy statek. A przecież nawet tutaj lata spędzone na Argo pozostawiły swój ślad. Na wytartym od szurania butami dywanie widniała duża żółta plama. Tu ktoś rozdłubał ścianę, tam ekipa remontowa, sądząc, że dobrze robi, pozostawiła w ścianie dziurę o poszarpanych brzegach. Blaty zarzucone były kawałkami serwomechanizmów i oprzyrządowania elektronicznego. Bishopowie byli nomadami i przez całe życie przyzwyczaili się ciąć, rwać, grabić i jakoś sobie radzić. Obcy był im nawyk sprzątania po sobie. Toby i Besen próbowali podczas pracy podsłuchiwać toczące się na mostku rozmowy. Statek rzeczywiście zanurzał się w molekularną chmurę. Słychać było coraz silniejsze buczenie, przeciągłą basową nutę wywoływaną przez pył ocierający się o przypominające balony strefy wegetacji. Zupełnie jakby ten międzygwiezdny pył grał na Argo jak na instrumencie i za jego pośrednictwem przesyłał swoje żałobne wołanie. - Trochę straszne, nie? - zapytała Besen. - Jak pieśń pogrzebowa - szepnął Toby. - Tarcie rzeczywistości - powiedziała Besen teatralnie. - Symfonia kosmosu. Na ekranach widokowych Toby widział nakrapiane wstęgi pyłu. To tu, to tam przez mętne wały przebijały się promienie pobliskiej gwiazdy i zabarwiały błękitem i spalonym oranżem ciemne jak żużel mgły. - Jest tam! - dobiegł okrzyk oficera. Oficerowie stłoczyli się wokół ekranów, żeby zobaczyć żaglowęża. Połyskiwał i wił się, starając się uciec od Argo. Myśliwy stał się teraz zwierzyną. Toby wspiął się na palce, chcąc lepiej widzieć, ale tłum był za gęsty. Niemal wszyscy byli od niego starsi i sporo wyżsi. Toby’ego i Besen zauważył jeden z poruczników i zagnał oboje z powrotem do roboty. Na ekranie widać było rozległe panoramy, kipiące światłem, przesłonięte wielką otuliną pyłów. Piękno. Zadziwienie. Groza. Niezmierzony spektakl sprowadzający na duszę ludzką uczucie drżącej czci. Tymczasem Toby ścierał pieniste ścieki. Cuchnące. Śmierdzące. Lepkie. - Gówna i kosmos - mruknął. - Co? - zapytała Besen. - Po prostu usiłuję zachować właściwą perspektywę. 2. Żaglowąż Następnego dnia Toby’emu udało się zobaczyć żaglowęża z bliska. Ale nie dlatego, że miał towarzyszyć jednej z ekip myśliwskich, bo kiedy prosili o to z Besen, Cermo odpowiedział: - Polowanie jest dla ludzi dorosłych, nie dla dzieciaków. - Daj spokój! - Besen wykrzywiła usta. - Lepiej sobie radzimy przy pracy w nieważkości niż wy - zauważył Toby. - I jesteśmy szybsi - dodała Besen. - Ale tu się liczy doświadczenie - odparł Cermo z kamienną twarzą, co oznaczało, że ma zamiar trzymać się rozkazów, obojętne czy się z nimi zgadza czy nie. Rozkazów kapitana Killeena. - Doświadczenie w czym? - zapytał Toby z irytacją. Widział, że Cermo nie ustąpi na krok. Nikt nigdy jeszcze nie polował w przestrzeni kosmicznej. - W umiejętności przeżycia - powiedział Cermo łagodnie. Toby i Besen bywali już w ciężkich sytuacjach, podobnie jak wszyscy z rodziny Bishopów - ale musieli przyznać Cermo rację. Starszeństwo miało swoją wagę, jeżeli starzenie się oznaczało wielokrotne uchodzenie z życiem przed zagrożeniem. Ale wahali się nawet dorośli członkowie załogi. Jedyne polowania, jakim kiedykolwiek oddawała się rodzina Bishopów, odbywały się na ich rodzimej planecie, na Śnieżniku, kiedy pod stopami czuli twardą ziemię, a zwierzyna była im znajoma. Zabijali zmechy, przewożąc organiczny napęd-pożywienie, łupili je. A i to miało miejsce dawno temu. Na zewnątrz rozpościerały się niebezpieczne, tajemnicze przestrzenie. Głodna, zmęczona skąpymi racjami rodzina Bishopów nadal pozostała przebiegła. Oceniali ryzyko wytrawnym spojrzeniem. Oni przetrwali, podczas gdy pozostałe rodziny z plemienia - Rooksowie, Knightowie, Pawnowie i wiele innych - wyginęły. Bishopowie szemrali na myśl o zapuszczaniu się w tak wielkie przestrzenie, o unoszeniu się w kruchym, malutkim wahadłowcu pośród okrytych całunami gór pyłu i gazu. Przesłali więc wiadomość ostatniej osobie, z którą mogli się jeszcze naradzić, mieszkance obcej ziemi, Quath. Ale Quath miewała swoje humory i nie odpowiedziała. Mogło to również oznaczać, że nie wie nic, co by im się przydało. A może wiedziała. Taki miała sposób bycia. Obcy są zawsze obcymi, jak mawiał kapitan Killeen. Nie można było mieć pewności, co właściwie mówią albo co przemilczają. Do tego Quath nie z każdym chciała rozmawiać. Toby pozostawał w umiarkowanie bliskich stosunkach z tą wielką, podobną do owada istotą - o ile można było mieć co do tego jakąkolwiek pewność. Idee takie jak przyjaźń nie dawały się łatwo zastosować do Quath. Do rozmów z Quath Cermo wydelegował Toby’ego, ponieważ nie odpowiadała ani przez com, ani przez inne połączenia. Oznaczało to, że chłopiec musi włożyć kombinezon i wyjść na kadłub, gdzie ekipa myśliwych krzątała się przy montowaniu wahadłowca. Quath nie mieszkała wewnątrz statku, tylko przyczepiona do jego powłoki w dziwacznym labiryncie pomieszczeń i wieżyczek, które skleciła z odpadków i śmieci wyrzucanych przez Argo. Znajdowały się wśród nich nawet ludzkie wydaliny, bo Toby widział, jak Quath starannie uklepuje z nich cegły. Wypiekana w próżni i ultrafiolecie gwiazd maź szybko twardniała i zmieniała się w dobry budulec. Oczywiście nie odpowiadała gustom ludzkim, ale to raczej nie miało tu znaczenia. Poza tym w kosmosie nic nie pachniało, a przynajmniej ludzie nie czuli tam zapachów. Chociaż dla Quath równie dobrze mogły to być perfumy. Toby wydostał się na zewnątrz przez śluzę dla personelu i stanął na kadłubie. Chwilę to trwało, zanim jego zmysł równowagi przystosował się do zerowej grawitacji i przestał wysyłać do mózgu sygnały alarmowe, że wisi głową w dół nad nieskończenie głęboką przepaścią. Głowa musiała przyzwyczaić się do tego, że pojęcia „góra” i „dół” mogły się przydać do wytyczania kierunków, ale w zasadzie nic nie znaczyły. Magnetyczne buty pozwalały stać pewnie i Toby czekał, aż kombinezon sam się wyreguluje i upora się z brakiem równowagi ciśnień oraz zmarszczkami. Kombinezon w pewnym sensie był żywy. Miał swój własny system nerwowy pozwalający wczuwać się w zaistniałe sytuacje. Działanie umożliwiały mu cieniutkie, organiczne mięśnie i wmontowane pod pachami chipy komputerowe. Był to istny cud inżynierii, ale teraz Toby przyjmował to jako coś oczywistego i złościł się na każdą opieszale wyrównującą się fałdę. Ruszył przez szeroką krzywiznę powłoki Argo, spojrzał w górę i zamarł. Olbrzymi żaglowąż wisiał wprost nad nimi. Wił się powoli i obracał w bladoniebieskiej światłości, wielki jak pół Argo. Kiedy przyglądał mu się wcześniej, włączywszy wspomaganą techniką optykę teleskopową, nie wyczuwał jego ogromu. Nigdy nie zastanawiał się nad tym, co może oznaczać życie w wolnym od grawitacji kosmosie. Żaglowąż był długą rurą złożoną z takich samych, powtarzających się, heksagonalnych segmentów. Toby mógł teraz zajrzeć pod jego przezroczystą skórę i zobaczyć pierzasty szkielet, w który oprawione były komory płynów i gazów. Wnętrze żaglowęża tworzył skomplikowany szereg zazębiających się, pomarańczowych prętów i ślizgających się, szarych mięśni. Poruszały się z ospałą, gigantyczną celowością, pozwalając wężowi uciekać tak szybko, jak tylko mogły pchać go trójkątne płaszczyzny lśniących żagli. Przez migoczącą, nefrytową skórę Toby widział chlupoczące wewnątrz jakieś mleczne płyny. Wzdłuż cienkich żyłek pękały banieczki. Tak wiele, tak blisko. Czy dałoby się coś z tego zjeść? A może nie strawią tej obcej chemii? Wyłapał przez com chaotyczne rozmowy ekip myśliwskich. Majstrowali coś przy swoich wahadłowcach, a ich głosy przypomniały mu o jego własnym zadaniu. Przeszedł przez grzbiet kadłuba, zszedł do niecki utworzonej przez bąbel kopuły pszenicznej. Widział przez nią zmarniałe pola, brązowe i czarne, najlepszy dowód ich nieumiejętnego kierowania statkiem, mimo zainstalowanych programów komputerowych. Do niecki przylegało domostwo Quath. Przypominało poprzecinane tunelami gniazdo os. Z podstawową strukturą mieszała się zawrotna obfitość ostrych krawędzi, ornamentów, zagadkowych występów i igliczek. Toby wszedł do najbliższego wejścia, o idealnie okrągłym kształcie. Drogę oświetlały mu zielone, fosforyzujące panele. Kiedy się do nich zbliżał, rozbłyskiwały żywo, a gdy je mijał, przygasały. Nie wiedział, dokąd idzie. Przechodził tu już wielokrotnie, ale nigdy dwa razy nie napotkał takiego samego układu korytarzy. Podejrzewał, że Quath wiele czasu poświęca przebudowie labiryntu. Może traktowała go jak coś w rodzaju dzieła sztuki? Czym innym mogła się ta obca istota tutaj zajmować? A może sztuka była koncepcją ludzką, której Quath nie podzielała? Te dziwaczne dziury o zmiennych rozmiarach, rozgałęziające się pod różnymi kątami, czyniły koncepcję sztuki bardzo prawdopodobną. A może, pomyślał Toby, to był pomysł Quath na jakiś zawiły żart. Kto to wie? Zatrzymał się przy jakimś występie. Zajrzał w ciemną czeluść i wtedy panele rozbłysły niebieskim blaskiem, oświetlając sferyczną kryptę. Tego jeszcze nigdy dotąd nie widział. Na dnie misy czekała Quath. - Wspiąłeś się na górę. Transmisja Quath odznaczała się pewną brzękliwością, niczym dzwoniące w oddali dzwonki, a przecież słowa słychać było wyraźnie. Toby nie odbierał ich uszami, tylko umysłem. Każdy członek rodziny miał wszczepione w kark i dół czaszki oprzyrządowanie łącznościowe w wydaniu standardowym. Quath nauczyła się podłączać do tych kanałów, a układ Toby’ego przekładał jej mowę na brzękliwy głos. - Cześć, śmiesznogęba Quath’jutt’kkal’thon. - Użył jej oficjalnego, pełnego imienia. Oznaczało ono Śmiałą Pełzaczkę z Marzeniami, a przynajmniej tak twierdził Killeen. Z doświadczenia wiedział, że jeżeli tak się do niej nie zwróci, to wielkie coś może zrobić w tył zwrot i pójść sobie. A Toby’emu nigdy nie udałoby się odnaleźć Quath w labiryncie, chyba że sama tego chciała. - Robaki cię oblazły. - Musiały przeleźć na mnie z twojego zgniłego cielska. Co mówiłaś o jakiejś górze? - To jest moja góra, robaczarzu. - Też mi góra. Prędzej śmierdząca dziura. Za to ty wyglądasz jak jeden olbrzymi robal. - Witaj, pożywienie robali. Lubiący obelgi obcy miał swoje zalety. Quath traktowała ozięble każdego, kto okazał brak rozeznania i zaczynał rozmowę od komplementów. Szczególnie lubiła wymianę zdań na temat robaków. Prawdopodobnie wiedziała, że ludzie uważają ją, choćby z wyglądu, za niesamowitego owada. Quath stanowiła dziwaczną, wiecznie zmieniającą się kombinację giętkiej, zielonej jaszczurki z wielonogim owadem. Z całego wijącego się ciała, a nie tylko z bulwiastej głowy, wysuwała szypułki ze szklistymi oczkami albo żółte patykowate ramiona przypominające twardy plastik. Czasem robiła to z mięsistymi, fioletowymi fałdami, zastępując je nieraz metalowymi, bo Quath była stworzeniem złożonym, albo guzowatą, wysadzaną wypukłościami stalą lub miedzianymi nitami - a może to były kurzajki, nie nity? Zaskorupiałe boki nad nogami robiły wrażenie formowanej ceramiki, ale kiedy Quath chodziła, wydawały się wyginać i skręcać. - Koniec komplementów, wyłupiastooka. Przysłał mnie Powolny Cermo. Zastanawiamy się, czy nie wiesz czegoś na temat wydobycia pożywienia z tych chmur. - Karłowaty stworku, wcześniej zbierałam żniwo z podobnych chmur, w podobnych miejscach. Mam pojęcie o tych alkalicznych układach. - Wspaniale, powiedz nam, co mamy zrobić. - Te sferoidy by was zatruły. - Te niebieskie kule? W porządku, będziemy je omijać. - Myśliwy doprowadzi was w żyzne strefy. - Żaglowąż? A gdyby tak zjeść węża? - To stworzenie wyższego rzędu. Czy wasz gatunek chciałby go unicestwić? - Hmm. Już nie zabijamy zwierząt, chociaż kiedyś tak robiliśmy na naszej rodzimej planecie. - Co się zmieniło? - To pewnie przez te zmechy. - Toby zmusił się do przypomnienia sobie grozy wycofywania się Bishopów z ich domu. Zmechy należały do cywilizacji mechanicznej, która zdominowała ten region kosmiczny. - Przybyły na Śnieżnik na długo przed moim urodzeniem. Zabijały wszystko, co nie było na tyle sprytne, żeby szybko zejść im z drogi. Niszczyły nawet lasy. Rodzina Bishopów postanowiła przestać im pomagać przez zjadanie żywych stworzeń. Teraz jemy rośliny. - Wyraźnie widać, że wasz gatunek nie jest z natury wegetariański. - Skąd to wiesz? - Macie przednie zęby przystosowane do gryzienia mięsa, a tylne do mielenia ziarna. To jasne, że ewolucja ukształtowała z was żywieniowych oportunistów. - No więc jesteśmy utalentowani, masz z tym jakieś problemy? - Nie, drobinko-odrobinko. Niemniej powinno się wiedzieć, kim się jest. - Ale ten żaglowąż... on w niczym nas nie przypomina. Chcę powiedzieć, że moglibyśmy nagiąć nieco reguły. - Zastanawiał się, na którą część jego rozumowania wpływa burczący żołądek. Quath zakręciła oczami na szypułkach, co zgodnie z doświadczeniem Toby’ego mogło oznaczać, że postanowiła działać. - Takie kwestie najlepiej rozwiązywać eksperymentalnie, a nie przez ich roztrząsanie - powiedziała. Toby musiał wezwać aspekta, Isaaka, żeby mu powiedział, co oznacza „roztrząsanie”. Drażniło go, kiedy obca znała jego język lepiej niż on sam. Usiłował się właśnie połapać w definicji i dlatego dał się zaskoczyć. Quath wydostała się z misy z pulsującym na zielono podgardlem. Bez żadnego ostrzeżenia chwyciła Toby’ego w dwa teleskopowe miedziane ramiona. Przyspieszyła, nie zwracając uwagi na jego protesty. Trzymała go grubymi opuszkami, mknąc z przerażającą szybkością przez kręte korytarze w dół jakimś szybem i w otwartą przestrzeń kosmiczną. Zawirowało mu w oczach. Poczuł twarde pchnięcie przyspieszenia. - Hej, co ty... gdzie... - Tylko dane mogą to rozstrzygnąć. Toby bełkotliwie wyrażał swoje zastrzeżenia, ale olbrzymia Quath nie zwracała uwagi na jego urażoną dumę, tylko przycisnęła go jeszcze mocniej, kiedy oderwali się od kadłuba Argo. Otaczały go masywne, miękkie opuszki. Jakoś go to uspokajało, że Quath, chociaż tak irytująco porywcza, nadal się o niego troszczy - a w zasadzie troszczy się o całą rodzinę Bishopów. Pomyślał posępnie, że nikt go tak nie tulił od bardzo dawna. Sięgnął pamięcią do lepszych czasów na Śnieżniku. Przypominał sobie dalekie, zamazane obrazy i miękki ton głosu matki. Dawno temu, w Cytadeli leżał w nocy na łóżku zaplątany w prześcieradła; obudził go jakiś hałas. Słyszał cichą rozmowę rodziców. Przez uchylone drzwi wpadało do pokoju słabe pasmo światła. Ten ciepły poblask i daleka rozmowa dodawały mu otuchy, jakby rodzice wydawali miękkie, futrzaste dźwięki, podobne do jego przytulanek, a przynajmniej tak sobie to wtedy wyobrażał. Radośnie tulił do siebie Billy’ego Wielkoryjka i Alvina Jabłkożercę i śpiewał im. Usłyszeli to rodzice i weszli do jego pokoju, a ojciec powiedział: „Ciągle tłamsi te zwierzaki. Hej, chłopcze, trochę się robisz za duży na zabawki. Będziesz się ich musiał niedługo pozbyć”. Na to matka odezwała się z wyrzutem: „Och, nie, to jeszcze małe dziecko. Bardzo długo może mieć misia Billy”. Bijące od niej ciepło czule musnęło mu twarz, a jej zapach przypomniał wiosenne kwiaty. Tak dawno temu. Tak daleko. Przed Klęską, kiedy zmechy na Śnieżniku zmęczyły się w końcu łupieskimi napadami ludzi na ich fabryki. Zanim zgniotły ostatnie ludzkie skupiska, przez co Bishopowie musieli uciekać i szukać pożywienia. Ostre hamowanie. Zatrzymali się i Quath go wypuściła. Toby wypadł w jasną przestrzeń. Argo było teraz daleką masą lśniących krzywizn i zielonych kopuł. Toby odwrócił się... Znalazł się tuż przed ścianą z gładkiego nefrytu. Ściana wydęła się, skoczyła do przodu. - Żagloistota boi się nas. - Każdy by się ciebie bał, Quath. - Musi się znaleźć jakiś sposób, żeby dało się wykorzystać tak wielkie stworzenie, nie zabijając go. - Boję się, że będzie odwrotnie. - Ono ucieka. Możemy je z łatwością przegonić. Jeżeli nie zbliżymy się do gęby, to nas nie połknie. To wydawało się dosyć proste. Jeden koniec węża składał się z szerokiej jamy gębowej i masy drgających różowych macek. Toby nastawił wizję na zbliżenie. Niektóre okazały się oczami, inne zaś prymitywnymi dłońmi. Obserwowanie, jak się poruszały, było fascynujące. Mimo to nie odważył się podejść bliżej. Przyjrzał się bacznie migotliwemu, zielonemu bokowi bestii. Potem zajrzał przez skórę do środka, pomiędzy sieć przesuwających się pomarańczowych prętów, rurek i woreczków, dzięki którym wąż funkcjonował. - Ciekawe, co jest w tym? - Pokazał na wielki pojemnik z czerwonym płynem, zrobionym z czegoś, co przypominało plastik. - Moja diagnostyka chemiczna nie potrafi tego rozstrzygnąć. Toby pomyślał o matce. Tak dawno odeszła do czarnego miejsca, gdzie mieszkają umarli. Daleko zaszedł od tamtego czasu. Co ona by teraz o nim pomyślała? Czy byłaby dumna? - Chodźmy zobaczyć - postanowił nagle. Podpłynął do zielonej skóry. Z pochwy w bucie delikatnie wyciągnął nóż. W przestrzeni kosmicznej nie ma nic groźniejszego niż nagie ostrze, więc Toby obchodził się z nożem ostrożnie. Zmierzył okiem odległość do skóry, przeciął ją, a potem się cofnął. Nic nie wydostało się na zewnątrz, żeby go zaatakować. Nawet podmuch gazu, czego się podświadomie spodziewał. - Maleństwo, nie radziłabym się zagłębiać... - zaczęła Quath. - Och, daj spokój. Ty nas tu przyniosłaś. No to bierzmy się do roboty. Toby na moment włączył kciukiem silniczki odrzutowe, żeby przepchnęły go przez przecięcie. Wnętrze stworzenia okazało się skomplikowane. Toby kopnięciem odsunął jedną z pomarańczowych rozporek sieci szkieletowej, odepchnął plątaninę elastycznych rur i dosięgnął worka z czerwoną cieczą. - Żałuję, że nie mogę pójść za tobą. - Jesteś za tłusta, żeby się tu dostać, patykooka. Tylko pobiorę próbkę tego płynu. Przebił próbnikiem zakończonym igłą grubościenny worek, poczekał, aż przenośna butelka napełni się czerwoną cieczą, i klepnięciem zalepił dziurę łatą. Nie widział potrzeby, żeby dopuszczać do wykrwawienia się tego czegoś na śmierć tylko dlatego, że on potrzebował kilku kropelek. W drodze powrotnej niemalże zaplątał się w rury. Zupełnie jak gdyby wiedziały, gdzie jest. Toby uświadomił sobie, że musi to być działalność obronna. Oplatać intruza i zatrzymać, aż pojawi się jakiś strażnik i zwinie go. Coś mu mówiło, że nie powinien na to czekać. Quath wzięła butelkę i szybko przeanalizowała: - Związki organiczne, rozpuszczalne składniki pokarmowe, ślady żelaza i potasu - powiedziała. - Czy możemy to wykorzystać? Wasz metabolizm może to przyjąć z zadowoleniem. - Potrafię przyrządzić znośną zupę ze wszystkiego, co nas nie zabije. Po nefrytowej skórze toczyły się małe, puchate kulki, nie większe od jego dłoni. Było ich mnóstwo. Nadciągały z całej długości żaglowęża. Kilka dotarło do skóry tuż pod miejscem, gdzie wisiał Toby. - Chodźmy, zasiedzieliśmy się w gościnie. Kiedy to mówił, dwie puchate kulki przeskoczyły dzielącą ich odległość, uderzyły w buty Toby’ego i posuwały się dalej, czepiając się lekko i tocząc po kombinezonie. Nawet przez materiał czuł piekące ciepło. Quath wściekle zabrzęczała. Toby ciął kulki nożem. Trafił jedną, ale druga wtoczyła mu się na hełm i tam rozlała się niby kałuża szarego oleju. - Przeżera na wylot! - Toby walił w nią rękami, ale nie mógł jej strącić. Quath chwyciła chłopca za buty jedną z teleskopowych kończyn. Potem wysunęła z boku rurkę i wycelowała ją prosto w twarz Toby’ego. Owiał go podmuch powietrza. Szary olej zafalował i chociaż czepiał się dalej, zaczął rozpadać się na krople... a potem zniknął. - Reguła przeciwieństw. Stworzenie mieszkające w próżni nie lubi powietrza - zauważyła Quath. Toby odetchnął z ulgą. - Muszę o tym pamiętać. - Tlen jest żrący, chociaż rzadko to zauważamy. Jeżeli dać mu czas, to strawi stal i zostawi tylko rdzę. - Będę musiał się go wyrzec. - Okręcił się, żeby zejść z drogi zbliżającej się puchatej kulce. - Zabierajmy się stąd. Quath pomogła mu się uwolnić. - Jestem przekonana, że można pobrać z tego stworzenia znaczne ilości tej cieczy, nie zagrażając jego metabolizmowi. - To coś w rodzaju transfuzji krwi? - Nie sądzę. Te płyny nie krążą tak jak krew. To są zapasy energii. - Nic się nie stanie, jak sobie trochę weźmiemy? Ekipa montująca wahadłowce na statku zamierzała szukać roślin, a nawet złupić zmechy, gdyby jakieś się tu znalazły, ale z pewnością nie miała w planach zabijania zwierząt. W rodzinie Bishopów obowiązywał kodeks moralny zakazujący używania produktów zwierzęcych, chyba że zwierzę współpracowało z człowiekiem, tak jak mleczna krowa. Tego, kto robił krzywdę żyjącemu stworzeniu, oceniano jak zmecha. - To stworzenie żywi się innymi. Nie może wyrażać sprzeciwu, jeżeli zrobimy z nim to samo, a przy tym pozostawimy je przy życiu - powiedziała Quath. - Hmmm. A więc jesteś filozofem-moralistą. - Wszyscy są. To jeden z warunków życia. Byli w połowie drogi do Argo, kiedy Cermo zawołał przez com: - Hej! Co wy, u diabła... - Mam tu soczek, na który powinieneś rzucić okiem - powiedział Toby. - Zmusiłeś obcą, żeby cię tam zabrała. To bezpośrednie złamanie rozkazu. - Wywlokła mnie na przejażdżkę, Cermo. Quath potwierdziła: - Jest napełniony prawdą. Zazwyczaj nigdy nie wtrącała się do ludzkich rozmów. Zaskoczyło to Toby’ego, poczuł się zadowolony. Cermo mówił tak, jakby był poirytowany. - Wiem, czym jeszcze jest napełniony. Tak czy owak wracajcie tutaj. Musimy znaleźć zapasy żywności, a potem ruszać dalej. - Jak to? Miałbym ochotę zbadać tę... - Pamiętasz te wielkie przedmioty, które krążą w pobliżu Centrum? Właśnie otrzymaliśmy na mostku odczyt spektralny. Wbrew temu, co sądziliśmy, najbliższy z nich wcale nie został wyprodukowany przez zmechy. - Więc co to jest? - Robota ludzi. Prastary kandelabr. 3. Rząd liczb Besen zajrzała do sypialni Toby’ego. Chciała się dowiedzieć, czy nie miałby ochoty pójść do sali widokowej. Właśnie skończyła pracę przy ręcznej uprawie pól warzywnych, które rosły bujnie już tylko w jednej agrokopule. Dres miała brudny, była spocona, jasnobrązowe pasemka włosów wymykały się z ciasnego koczka. Mimo to patrzyła na niego rozpromieniona, z dużym zapasem energii do spalenia. - Przykro mi, nie mogę powiedział Toby ponuro. Siedział podparty na koi i bezmyślnie drapał rysikiem po tabliczce do pisania. - Och, dajże spokój! To może zaczekać. - Jestem pod rozkazami Cermo. Muszę przerobić pięć lekcji, zanim będzie mi znowu wolno wyjść na zewnątrz. - To okrutne. Uśmiechnęła się ze współczuciem. Po tylu spędzonych na statku latach każdy miał ochotę wyjść na zewnątrz, a Toby nawet bardziej niż inni. - No cóż, trochę jestem opóźniony. Besen uniosła głowę z wdzięczną irytacją. - Pokaż no, co ty tam... och, liczby! Fuj! - Mają swoje uroki, ale nie w tej chwili. - Prawdę mówiąc, nie rozumiem, o co w nich chodzi. Chcę powiedzieć, że maszyny myślą liczbami... to czemu my sobie tym mamy zawracać głowę? - Słuchaj, ten, kto nie posługuje się liczbami, nie ma żadnej przewagi na tym, kto potrafi się nimi posługiwać. - Ale to zmechy myślą w taki sposób. - Najwyraźniej Besen była przekonana, że jeżeli coś kojarzy się ze zmechami, to automatycznie powinno zostać wykluczone. - Argo też myśli w taki sposób, a bez komputerów statku już byśmy nie żyli. Zmechy są niegodziwe, to prawda. Ale przez to, co robią, a nie czym się posługują. Liczby są jak słowa, to sposób na mówienie różnych rzeczy o świecie. - No cóż, do mnie one nie przemawiają. - Ja do ciebie też nie powinienem przemawiać. Muszę się przekopać przez te lekcje albo w ogóle nie pozwolą mi pójść popatrzeć na kandelabr. - Toby westchnął i przeciągnął się, uderzając stopami w ceramiczny zagłówek. Robił się tykowaty i koja stawała się dla niego za krótka. Będzie musiał sobie poszukać dłuższej w którejś z sypialni dla niezaślubionych członków rodziny. - Cermo tak powiedział? Robi się surowy. - Mnie się wydaje, że to znowu mój tato pociąga za sznurki. Besen parsknęła sfrustrowana. - Nasz ukochany kapitan. Dlaczego nie może zostawić własnego syna w spokoju? - Nie wiem - powiedział Toby, chociaż domyślał się powodu. Nie miał jednak ochoty omawiać tego z nikim, nawet z Besen. Dziewczyna zapatrzyła się zamyślona w dal. - Wiesz, wydawało się, że dochodzi już do siebie po śmierci Shibo. Ale ostatnio znowu więcej czasu spędza samotnie, rozkazy wydaje warkliwym tonem, ukrywa przed wszystkimi to, o czym myśli. A ciebie traktuje śmiesznie. - Wróciła do niego wzrokiem, zachęcając do odpowiedzi. Toby, unikając zagłębiania się w szczegóły, powiedział: Może ojcowie i synowie zawsze mają ze sobą problemy. - Z twoim ojcem to co innego. To znaczy? - Zrobił się surowy dla wszystkich. Wręcz okropny. Toby uśmiechnął się do niej posępnie. - Może nie chce, żeby ktoś się poczuł zaniedbany. - Żartowniś się znalazł. - Besen straciła nieco ze swojej pogody ducha. Ale ja to mówię serio, naprawdę. Kapitan Killeen wszystkich traktuje bezwzględnie i ludziom wcale się to nie podoba. No, może poza Cardami... przez tak długi czas mieli srogich przywódców... a nawet obłąkanych!... że tacy im się podobają. - Hmm. Wydelikatnieliśmy na tym komfortowym statku. - Komfortowym? Spędziłam cały dzień na kolanach, pielęgnując własnymi rękami każdy krzaczek pomidorów, a nawet przypochlebiając się im, żeby tylko chciały żyć. - To dlatego, że spieprzyliśmy pozostałe kopuły. Argo funkcjonowałaby świetnie, gdybyśmy nie byli tacy tępi. - No, twój tato nie ułatwia nam życia - zauważyła zrzędliwie Besen. Toby przytaknął ponuro. Bronił ojca, jak zwykle, ale nie przekonał nawet siebie samego. Widział wystarczająco wiele przypadków, kiedy Killeen szalał z wściekłości za drobne naruszenie przepisów, nakładał surowe kary za opieszałość, przedłużał godziny pracy. Bardzo się różnił od dawnego Killeena, który swobodnie traktował rygory związane ze stanowiskiem. - Przez cały czas grozi nam niebezpieczeństwo. On jest za nas wszystkich odpowiedzialny. Przestań się go czepiać, dobra? - Toby wyczuwał niezręczność tego stwierdzenia, ale nie potrafił zmusić się do potępienia własnego ojca. Przez wiele lat, po tym jak zmechy zabiły matkę Toby’ego, Killeen był jedynym człowiekiem, który się nim opiekował. Besen zorientowała się w nastroju Toby’ego i pochyliła się, żeby go pocałować. - Przepraszam, jeżeli wprawiłam cię w przygnębienie. Albo, uwzględniając to, czego się uczysz, jeszcze bardziej cię przygnębiłam. - Oj, dajże spokój. Idź się zachwycać widokiem kandelabra. Besen skrzywiła się. - Pójdę, chociażby za to. Rodzina Bishopów zbliżała się kandelabra powoli, ostrożnie, kryjąc się za mijanymi chmurami. Potężna, skomplikowana, ozdobna bryła rozciągała się na wszystkie strony, większa niż miasta zmechów na Śnieżniku. Kandelabry zostały dawno temu wybudowane przez ludzi. To wydawało się Toby’emu prawie niemożliwe, kiedy przyglądał się bacznie dalekim spiralnym skrzydłom, przecinającym się ramionom i szlachetnym, zamaszystym łukom. Nikt z rodziny Bishopów jeszcze nie zwiedzał kandelabra. Wyczuwało się oczekiwanie... i coś w rodzaju lęku. Mieli wejść na pokład następnego dnia. W Argo aż dudniło od przygotowań. Toby wyłączył się i niechętnie skupił na lekcjach. Czuł, jak Isaac wierci się niespokojnie gdzieś na tyłach jego umysłu, nie mogąc się doczekać, gdy będzie mógł coś powiedzieć. Aspekty, chociaż od dawna martwe osobowości, lubiły wydostawać się z ciasnych mózgowych przestrzeni, gdzie je przechowywano. W pewnym sensie żyły tylko wtedy, kiedy Toby z nimi rozmawiał. Nigdy go nie opuszczały, trwały na bardzo niskim poziomie niczym staruszkowie leniwie drzemiący na słońcu. Obojętnie z którego obrazu Toby korzystał, dochodził do wniosku, że aspekty są jak pranie: lepiej pachną, jak je od czasu do czasu przewietrzyć. Isaac odezwał się z zapałem: - Cieszę się, że okazujesz jakieś zainteresowanie matematyką. Czy skończyłeś już zadania? - Zrobiłem kilka. Ale one są nudne. Isaac zareagował dosyć surowo: - Nie wydaje mi się, żebyś miał prawo krytykować dawane ci przeze mnie zadania, skoro tak rzadko nawet rozmawiasz ze mną czy... - Dobrze już, dobrze, ale daj mi jakieś inne. - Bardzo dobrze. Przypuśćmy, że zapiszesz wszystkie liczby od jednego do stu. Jeden, dwa, trzy... i tak dalej aż do stu. - I to ma być interesujące? - Ten aspekt chyba za długo siedział w kozie. - Szybciej się nauczysz, jak nie będziesz przerywał. A teraz znajdź sposób, żeby je wszystkie do siebie dodać. - Masz na myśli, że jeden plus dwa plus trzy... tak? - To jest rozwiązanie prymitywne, pozbawione wyobraźni. Chcę, żebyś wykazał się inteligencją. - Och, nie - jęknął Toby. Okazywanie inteligencji na rozkaz było mniej więcej równie łatwe, jak rozśmieszanie kogoś pod przymusem. Marzył o wydostaniu się stąd i wykonywaniu pracy rękami, a nie głową. Toby nie był najlepszym uczniem, ale udało mu się. Najpierw pobawił się trochę rysikiem na tabliczce, a potem coś w tych liczbach zaczęło do niego przemawiać. Jakaś zależność. Wypisał je parami: 1 100 2 99 3 98 . . . . 49 52 50 51 Każda para dawała w sumie sto jeden. Było ich pięćdziesiąt, więc po pomnożeniu otrzymał pięć tysięcy pięćdziesiąt. Zamrugał oczami. Kto by się domyślił, że wynik będzie taki duży i interesujący? Czuł się dziwnie poruszony tym, że liczby mogą zawierać w sobie taką prostą, elastyczną godność. Jak było do przewidzenia, Isaakowi spodobała się ta sztuczka. - Świetnie! Celem ćwiczeń jest rozszerzanie umysłu. Myślenie w inny, nowy sposób. Rozumiesz? - Coś mi się zdaje, że już potężnie się rozszerzyliśmy. Widziałeś tego żaglowęża, prawda? Wy, aspekty, nadal przyswajacie dane, chociaż siedzicie upchnięte głęboko. - Dochodzi do mnie słaby ślad tego, co robisz. Tak, to było interesujące stworzenie. Przypominam sobie historyczny zapis z epoki kandelabrów, który mówił o wyprawach w chmury molekularne. Ludzkość polowała kiedyś na takie próżniowe zwierzęta, mknąc przez przestrzenie wielkie jak całe układy słoneczne, a wszystko dla rozrywki. - Trudno sobie wyobrazić, że ludzie wyprawiali się na takie coś dla zabawy. - Ludzie lubią niebezpieczeństwo. Czymże są w istocie legendy i historie o rodzinie Bishopów, jeżeli nie opowieściami o ludzkich tarapatach? - Tak, ale o tarapatach bezpiecznie odległych od opowiadającego. - Trochę jesteś za młody na taki cynizm. - To tylko realizm, Isaaku. Tobie łatwo patrzyć z kosmicznego punktu widzenia. W końcu, jeżeli mnie się coś stanie, ty nadal będziesz w porządku. Po prostu wyciągną twój chip z mojego kręgosłupa i ożywią cię w kimś innym. - Czuję się zaszokowany. Jak możesz myśleć, że twój los jest mi obojętny. Jestem lojalnym aspektem, oddanym rodzinie Bishopów... - Dobrze już, dobrze. Oszczędź sobie kazania. Wracajmy do roboty. Matematyka robiła się interesująca, jak już człowiek się w nią zagłębił. Zaczynała przypominać skomplikowaną grę, w której kryły się piękne niespodzianki. Warto się nią zajmować, nawet gdyby nie była użyteczna, to trochę tak jak z muzyką. Kiedy opowiedział Quath o swojej sztuczce, zagrzechotała z aprobatą. Zwróciła mu uwagę, że jego pomysł da się zastosować do Prawdziwego Centrum. Później jednak nie zgodziła się więcej na ten temat rozmawiać, ponieważ przetrawiała informację otrzymaną przed chwilą od iluminat. Po przemyśleniu całej sprawy najbardziej zdumiewające okazało się to, że matematyka miała praktyczne zastosowanie. U podstaw działania świata leżał rząd liczb. Matematyka opisywała orbity gwiazd i działanie obwodów, a nawet to, w jaki sposób różne dziwaczne cechy, na przykład zabawny kształt nosa czy czerwone oczy, przekazywane były z pokolenia na pokolenie w rodzinie Bishopów. Natomiast wcale nie ułatwiła stosunków z Cermo. Po pierwsze, wielki mężczyzna wcale nie był zachwycony tym, że Toby „uciekł” z Quath. Po drugie, a to było już do kwadratu żenujące, okazało się, że czerwona ciecz, którą ta dwójka przyniosła ze sobą, pełna jest substancji odżywczych. A nawet okazała się smaczna. Toby i Quath pozbawili Cermo całej chwały. Musieli więc siedzieć cicho, kiedy rodzina pospiesznie ograbiała węża na całej jego długości, pobierając czerwony płyn, skąd tylko się dało. Ale nie za dużo; kodeks rodziny Bishopów nigdy nie pozwoliłby narażać na niebezpieczeństwo tak olbrzymiej żyjącej istoty. Kilka osób z rodziny zapuściło się głębiej w mroczną czeluść molekularnej chmury. Była z nimi Besen, a jej opowieści o tamtejszych egzotycznych formach życia wzbudziły zazdrość Toby’ego. Ta molekularna mgła była jedną z mniejszych, a przecież obfitowała w dziwaczne kształty. Trójgrzbietowce z szeroko rozpostartymi panelami do wchłaniania światła słonecznego. Wielkie, falujące bestie, które przypominały bajkowe żaglowce. Drapieżniki o podłym spojrzeniu, z zesznurowanymi skórzastymi gębami, chciwie chroniące swoje wewnętrzne gazy. Baloniki o gigantycznych oczach pomagających znaleźć pożywienie w zmiennym blasku gwiazd. Plątaniny wstęgowatych traw wyrastających z wodnistych mieszków. Lasy kołyszących się żółtych liści. Spiralne prętodrzewa wysuwające się niczym teleskopy w poszukiwaniu światła gwiazd. Brodawkowate żywe skóry, które marszczyły się i rozciągały, żeby owinąć się wokół wrzecionowatych fioletowych pni, łącząc się z nimi w jakimś tajemniczym życiowym procesie. Trafili też na gigantyczną, czerwoną jak rdza piramidę z własnym napędem, która przypominała pokojowo nastawionego trawożercę i pasła się na olbrzymich szarych pajęczynach, wsysając ich pasma niczym smakowite spaghetti. Te cienkie sieci wyłapywały unoszące się po okolicy cząsteczki wielkich chmur. Wyglądały apetycznie, ale nikt z rodziny nie mógł się do nich przekonać. Besen uważała, że trzeba je przyprawić jakimś sosem. Co gorsza, czerwonej zwierzopiramidzie wcale się nie spodobało, że jakieś drobinki coś zbierają na jej pastwisku. Była równie wielka jak żaglowąż i trudno się było z nią sprzeczać. Gnała za winowajcami przez całą drogę do statku i skręciła gwałtownie dopiero wtedy, kiedy się przekonała, że Argo nie jest kolegą olbrzymem. Dla Besen wcale nie było jasne, kto by wygrał, gdyby doszło do walki pomiędzy piramidą a Argo. Kto wie, jakie sztuczki mogła spreparować ewolucja w chmurze cząsteczkowej przez parę miliardów lat? A to wszystko działo się wtedy, kiedy Toby zamknięty był na statku. Zaciął zęby, poprzeklinał trochę dla czystej przyjemności, i zabrał się na nowo do roboty. Po odrobieniu lekcji i potwierdzeniu tego przez Isaaka, zgłosił się do Cermo po przydział roboty na następny dzień. - Czekaj no - zatrzymał go Cermo, gdy chłopiec chciał odejść. Masz się zgłosić do kapitana. - Co takiego? Chciałem wyjść na zewnątrz, popatrzeć na kandelabr. - Nie zarządzamy statkiem dla twojej przyjemności - odpowiedział surowo Cermo. - Idź. Kapitan Killeen stał z założonymi do tyłu rękami i bacznie się przyglądał ekranom na ścianach swojego biura. Widać na nich było zdjęcia kandelabra przekazywane przez automatyczne polatywacze Argo. Masywne spiralne ramiona. Z rozmachem zaprojektowane sieci, które pod powiększeniem okazywały się połączonymi ze sobą mieszkaniami. Toby usiłował sobie wyobrazić, jak wyglądało życie. - Myślisz, że ktoś tam mieszka, tato? Killeen, z nieodgadnionym wyrazem twarzy, odwrócił się powoli od rozświetlonych ekranów. - Nie. Zmechy wzięły szturmem wszystkie kandelabry tysiące lat temu. Ten jest lepiej zachowany, więc może nie toczyły się o niego ciężkie walki. - Jesteś pewien? Killeen powoli pokręcił głową, najwyraźniej naradzając się z jakimś aspektem. - Musi tak być, chociaż zapisy są bardzo skąpe. - Ktoś zapewne nosi aspekty z tak odległych czasów. - Nie z tego sektora, tak bliskiego Prawdziwego Centrum. Toby wiedział, że z wiekiem aspekty robiły się rozmyte i zgrzytliwe. Do aspektów kandelabrowych trzeba było dodawać programy interpretujące, żeby w ogóle dało się je zrozumieć. I nie chodziło tylko o przesunięcia semantyczne. Najtrudniej było o przekazanie samych koncepcji. Nikt nie potrafił pojąć, jak rozumowali ludzie z kandelabrów. - Gdybyśmy tylko mieli jakieś pojęcie... - Ludzie rozprzestrzenili się wtedy na cały kosmos. Ten kandelabr wygląda wspaniale, bez dwóch zdań, ale mogła to być przecież tylko jakaś pomniejsza placówka - powiedział Killeen. - Co takiego? Przecież on jest piękny. Killeen uśmiechnął się. - No pewno, dla nas. Może dla ludzi z Wielkich Czasów nie był niczym szczególnym. - Toby popatrzył na ojca sceptycznie, a ten machnął ręką w kierunku ekranów, na których pokazywały się coraz to nowe cuda. - Słuchaj, kiedy ludzie wycofali się już z kandelabrów, wrócili na dół, żeby znowu zamieszkać na planetach. Życie zrobiło się ciężkie. Przestaliśmy budować na wielką skalę, ograniczyliśmy się do tego, co byliśmy w stanie uchronić przed zmechami. Rodzina rodzin rozpierzchła się wśród gwiazd, szukając bezpiecznego schronienia. - To były czasy Oklapnięcia, prawda? - Początki. Postanowili chować się na planetach. Myśleli, że one nie na wiele się zmechom przydadzą. - Ponieważ zmechom najlepiej żyje się w próżni? Killeen skrzywił się z ironią. - Tak myśleli. Na Śnieżniku i na Trumpie zbudowaliśmy najpierw wielkie arkologie, miasta podobne do kandelabrów, ale mniejsze z powodu grawitacji. Te cholerne zmechy rozwaliły je. Technologie uległy pogorszeniu i pobudowaliśmy późne arkologie, schyłkowe. Wciąż jeszcze były bardzo duże. Widziałem ruiny jednej z nich. - Mówiłeś mi. Wielkie jak góra. - No, może nieco mniejsze. Ale zmechom i tak wydawały się za duże. Przedarli się przez naszą obronę i w końcu te małe arkologie też zrównali z ziemią. Gniew w głosie Killeena kazał Toby’emu powiedzieć ze współczuciem: - Więc zbudowaliśmy Cytadele. Trwaliśmy. - Tak... i dobrzeje poukrywaliśmy, a przynajmniej tak się nam wydawało. Musieliśmy żyć z napadania na nowe kompleksy fabryczne zmechów. A potem zmechowe miasta- mózgi powysyłały szczurołapy, żeby rozwalić każdą z rodzinnych Cytadeli. Wykorzenić ludzi, rozpędzić na cztery wiatry. Aż wreszcie została tylko Cytadela Bishopów. I wtedy przyszła kolej na nas, pamiętasz? Toby niechętnie przypomniał sobie ucieczkę z Cytadeli Bishopów. Był tylko zagubionym, przerażonym chłopcem. Ogień, dym i śmierć. Matka zabita przez zmechy z miłosierną, obojętną szybkością. Otrząsnął się. - Słuchaj, Cermo powiedział, że mam się do ciebie zgłosić. Killeen w milczeniu skinął głową. On również z trudem otrząsał się z mrocznej przeszłości. Gwałtownie odwrócił się i usiadł za szerokim biurkiem. - Coś mi się zdaje, że wymykasz się spod kontroli. - Och, ta sprawa z żaglowężem? Słuchaj, to nie był mój pomysł. - Nie powinieneś drażnić Quath. Ona jest nieodgadniona. - To Quath mnie tam zaniosła. Nic nie mogłem na to poradzić. - Mogłeś wysłać do nas sygnał, powiedzieć nam, co się dzieje. - Nie pomyślałem o tym. - Toby wzruszył ramionami. - Kiedy wpadasz w tarapaty, kontaktuj się ze swoimi aspektami. - O tym również nie pomyślałem. - Dzięki tym aspektom nosisz w sobie wielkie doświadczenie. Pozwól, żeby ci pomagały. - Okropnie zrzędzą. Killeen uśmiechnął się. - Trzeba to przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza. Pamiętaj, że one mogą tylko rozmawiać, nic więcej. Wyobraź sobie, co to za życie. - Wolałbym nie - powiedział Toby zaniepokojony obrotem rozmowy. - Musisz się przyzwyczaić do współpracy z nimi. Płynnej. Żebyś sięgał po nie automatycznie, tak jak się drapiesz. - Jeszcze nie radzę sobie z nimi tak gładko - przyznał chłopiec; czuł się nieswojo. Killeen wpatrywał się w niego przez chwilę. Milczenie między nimi narastało. - Jak... jak tam z nią? A więc w końcu wyszło szydło z worka. Znowu. Utracona ukochana Killeena, Shibo. Kobieta, która pojawiła się w jego życiu po śmierci matki Toby’ego, a którą Toby zaakceptował niemal jak drugą matkę. Ta niegdyś tak bardzo żywotna istota istniała teraz tylko w postaci aspekta noszonego przez Toby’ego. Zginęła na Trumpie od ognia wroga. W pułapce zastawionej przez Jego Supremację, zmechowo-ludzką hybrydę. Toby’emu i Killeenowi udało się ją dostarczyć z powrotem na Argo. W pokoju nagrań aparatura statku mówiła o poziomach potasu, amalgamatach neurologicznych i cyfrowym dopasowywaniu macierzy. Terminologia, której nie rozumiał nikt z Bishopów. Ani ich aspekty. Prastare instrumenty uratowały z Shibo wszystko, co potrafiły, odczytując skłonności neuronowe jej umysłu i kształt unikalnych świadomości. Zrobiły nagranie. Potem sprasowały to nagranie w kostkę, którą z łatwością można było wsunąć do czytnika kręgosłupowego człowieka. Aspekt Shibo u Toby’ego i próbki komórek jej ciała przechowywane w archiwum genetycznym rodziny Bishopów to było wszystko, co z niej zostało. Zwykle aspekt pozostawał w stanie uśpienia, dopóki nie minął szok pośmiertny, często trwający całe pokolenie rodziny. Ale teraz rodzina potrzebowała umiejętności Shibo, jej zdolności oceny sytuacji i wiedzy. Killeen nie mógł nosić tego aspekta, to oczywiste; byłoby to równoznaczne z narażaniem kapitana na emocjonalną katastrofę, z pogwałceniem wszystkich zasad rodziny. Toby był jedynym członkiem załogi z wolną szparą kręgosłupową i odpowiednią konstelacją psychiczną do przyjęcia Shibo. Podczas tej długiej podróży wiele razy wykorzystywali jej wiedzę na temat systemów Argo. Shibo miała smykałkę do techniki. Lepszą nawet niż stare aspekty z ery późnych arkologii. Ale Killeen zapłacił za to wysoką cenę. Milczenie przeciągało się, aż Toby zapragnął zerwać się i uciec pędem, uwolnić się od brzemienia, którego tak naprawdę nie chciał nosić. - Ja... - Killeen zawahał się. - Czy mogę z nią porozmawiać? - Chyba nie, tato. Killeen otworzył usta, a potem zamknął je tak gwałtownie, że Toby usłyszał szczęknięcie zębów. - Chciałbym zamienić tylko kilka słów. - Myślę, że to zły pomysł. - Dlaczego? - Wiesz, jak jest z tobą potem. - Chciałem tylko trochę... - Tato, musisz pozwolić jej odejść. W oczach Killeena pojawił się rozpaczliwy wyraz. - Zrobiłem to. Zrobiłem. - Nie, nie zrobiłeś. Gdybyś to zrobił, nie prosiłbyś teraz. Wargi ojca zacisnęły się tak, że niemal całkiem zbielały. Toby wiedział, jak ciężkie brzemię nosi Killeen na barkach, a na wszystko nakłada się jeszcze stres przewodzenia. Ale nie mógł ustąpić. Kiedyś ustąpił, bo Killeen nie dawał mu spokoju, prosząc, by pozwolił Shibo przemówić, i chłopiec się zgodził. Raz. Drugi raz. Potem znowu i znowu, aż Killeen zapragnął tego kontaktu codziennie, chociaż był tak żałośnie przelotny i kruchy. - Pewnie jesteś czymś w rodzaju eksperta? - zapytał teraz sucho.. - W tej sprawie tak. - Co mówił twój doradca rodzinny? - Dokładnie to, co powiedziałem. Że mam nie pośredniczyć w kontaktach między tobą a Shibo. Killeen rąbnął pięściami w blat biurka. - A jeżeli wydam taki rozkaz? - Nie mogę posłuchać takiego rozkazu. - Ja tu będę sędzią. - Wargi Killeena wykrzywiły się. Toby zaczerpnął głęboko powietrza i powiedział najspokojniej, jak potrafił: - Nie, nie ty. Przedstawię sprawę zgromadzeniu rodziny. Z twarzy Killeena powoli znikał twardy, umęczony wyraz. Rozluźniła się, zrobiła się blada, zrezygnowana. Ten nowy wyraz twarzy ojca jeszcze mniej się Toby’emu podobał. - Zrobiłbyś... zrobiłbyś coś takiego. - Nie było to pytanie. - Musiałbym. - W ustach miał sucho, kwaśno. - Gdybym pośredniczył w rozmowie z Shibo, wpędziłoby cię to w szaleństwo, tak jak przedtem. - Chociaż... chociaż troszkę... - Wargi Killeena zadrżały. Szczęki drgały mu od niewypowiedzianych uczuć. Toby’emu serce się ściskało, kiedy patrzył, jak pełne udręki oddanie zmusza człowieka, którego kochał, do takiego upokarzania się. Miał wrażenie, że Killeen uzależnił się od jakiegoś straszliwego narkotyku i nie potrafi się go pozbyć z organizmu. Ale musi; i Toby mu w tym pomoże. - Nie. Nie, tato. - Mógłbyś, tylko na... - Na chwilkę to jeszcze gorzej, niż na długo. Sam wiesz. Killeen przez długi czas wpatrywał się w przestrzeń za biurkiem, potem powoli pokiwał głową. - Tak... Gorzej niż na długo. - Tato, ja codziennie korzystam z umiejętności Shibo. Zna się na elektronice statku, wie, jak współpracują jego systemy... była wspaniała. Ale ty nie tego od niej oczekujesz. Kochałeś Shibo kobietę. A jej już nie ma. To, co zostało, jest w środku puste, cienkie. To tylko aspekt. Policzki Killeena zapadły się, oczy miał puste. - Nie całkiem. - Co takiego? - Maszyny nagrywające sporządziły dogłębną kopię. Ten chip, który nosisz, to jest osobowość. - Co? - Toby poczuł się oszołomiony. Osobowość była pełnym wcieleniem struktury neuronowej. Niosła ze sobą cechy pierwotnej osoby daleko wykraczające poza jej umiejętności i wiedzę. - Dałem rozkaz, żeby ci nic nie mówić. - Killeen smutno wzruszył ramionami. - Chłopak w twoim wieku w zasadzie nie jest w stanie poradzić sobie z osobowością. - Ale... ale ja odczuwam ją jak aspekta. - Kazałem im ograniczyć osobowość. Na początku nie potrafiła się w pełni przez ciebie wyrazić. - Przecież... nigdy nie słyszałem... - To rzadkość. Tylko w sytuacjach awaryjnych. - Ale dlaczego? Na twarz Killeena powoli wracała kapitańska dostojność. - Polityką rodziny jest zachować tak wiele z człowieka, jak tylko się da. - Istnieją jednak granice. Mam na myśli, że nie zachowujemy ciał ani... - Chciałem, żeby to zrobiono. - Ty chciałeś. Wspaniale! A co ze mną? - Blokowanie powinno działać przez jakiś czas, potem ustąpi. Wtedy ocknie się jej pełna osobowość. - A przypuśćmy, że coś się zepsuje? Że ta osobowość Shibo narobi kłopotów? Toby był bliski paniki. Nawet aspektom zdarzało się napadać wspólnie na swojego nosiciela. Jeżeli zaatakowały go w chwili słabości, mogły wywołać burzę aspektów. Wtedy nosiciel doznawał szoku, zapadał na coś w rodzaju wywołanej sztucznie choroby psychicznej. Jeżeli aspektom udało się przejąć nad nim kontrolę, potrafiły kierować jego ruchami, mową i zachowaniem. Zdarzało się im opanować kogoś na całe dni, a nawet lata, i nikt o tym nie wiedział. A osobowość była silniejsza niż aspekt. - Podjąłem środki ostrożności. Jej osobowość skrępowana jest zazębiającymi się ze sobą systemami ochronnymi. - Mimo wszystko, tato, gdyby ona kiedyś... - Mówimy o Shibo! - Kapitan znowu uderzył pięścią w blat. Ona nie zwróciłaby się przeciw tobie, dobrze o tym wiesz. Kochała cię jak syna. - To coś, co w sobie noszę, to jest wersja Shibo. Uzupełniona o szok śmierci. - O czym ty mówisz? - Killeen zamrugał oczami. Toby czuł się tak skrępowany, że nie mógł spokojnie usiedzieć. - Śmierć zmienia ludzi. - Przez moment mało brakowało, a wybuchnąłby śmiechem z powodu absurdalności tego stwierdzenia. Śmierć zmienia ludzi. Ale czy to jeszcze byli ludzie? Czy tylko uszkodzone, zmienione nagrania? Znowu zapadło przeciągłe milczenie. Potem Killeen powiedział sztywno: - Powinienem ci wcześniej powiedzieć. Toby wzruszył ramionami, w mózgu wciąż jeszcze kłębiły mu się sprzeczne uczucia. - Tylko bym się tym martwił. - Tak też sądziłem. Synu, ja... przepraszam, że cię o to prosiłem. Wiem, że nie powinienem. - W porządku, tato. - Przykro mi. Ogromnie mi przykro. Toby wstał, nadal podenerwowany. Ojciec wyszedł zza biurka i objął go. Żaden z nich nie umiał za dobrze się wysławiać, więc na długą chwilę przywarli do siebie, przekazując sobie gestem to, czego nie zdołali wyrazić słowami. 4. Wyblakły bezmiar Toby przyglądał się, jak kandelabr rośnie przed polatywaczem; już teraz był olbrzymi i groźny, a przecież nadal zbliżał się, nabrzmiewał, wypełniał sobą całą przestrzeń. Jego wyblakłe kształty rozciągały się we wszystkich kierunkach, ukazując połyskujące skrzydła, wieże, wspaniałe portale, sterczące iglice i ulatujące w dal perspektywy wciągające wzrok w zawrotne głębie. - Ludzie to zbudowali? - zapytał przez com. Killeen odpowiedział posępnie: - Byliśmy kiedyś dużo wspanialsi. Kapitan znajdował się w tym samym polatywaczu. Od czasu ich rozmowy ojciec chciał mieć Toby’ego przy sobie, kiedy to tylko było możliwe. Pilotował Cermo, ponieważ był to polatywacz dowódcy. Toby’emu nie umknął fakt, że skoro wyznaczono mu miejsce w tym pojeździe, to skutecznie wyrzucono go na margines wydarzeń i nie będzie mógł „robić zamieszania”, jak Cermo określał jego wypad z Quath. Z drugiej strony ten właśnie polatywacz miał brać udział w najbardziej interesujących odkryciach. Kiedy rodzina podleciała bliżej, po ścianach i wielkich skrzydłach kandelabra zaczęła poznawać jego wiek. Masywne arkusze o pozornie ceramicznej twardości z bliska okazały się pokryte dziobami, czarnymi szramami i wielkimi kraterami o wypukłych brzegach. Wokół Centrum Galaktyki krążył bezustannie grad napływających zewsząd szczątków. Nawet maleńkie płatki potrafiły wyżłobić wielkie dziury, jeżeli mknęły z szybkością kilkuset kilometrów na sekundę. Podlatywali coraz bliżej i Toby widział w szczegółach dziobatą powierzchnię. Miał ten sam problem co ona; odbierające człowiekowi godność pryszcze. Tylko jemu podobno miało to przejść z wiekiem. Kłopoty nastolatka. A kandelabr wyglądał tak, jakby starość sprowadziła na niego kosmiczny trądzik, który nigdy nie przejdzie. Ale czy to znaczyło, że nikt tu teraz nie mieszka? Byli już blisko. Wyczuwał na linii comu niecierpliwość. Załoga ostrym głosem zgłaszała odwołanie alarmu. Nikomu nie udało się odebrać nawet najsłabszego sygnału z kandelabra. Do pomocy przy łączeniu zgłoszeń w całość wykorzystał zablokowaną osobowość Shibo. Miło było mieć coś w rodzaju wewnętrznego sługi, który słuchał jednego przekazu, kiedy Toby zajęty był innym. Quath potrafiła to robić bez niczyjej pomocy. Inaczej ukształtowany mózg obcej przetwarzał napływającą informację równolegle. Quath mówiła, że ma „submózgi”. Wykonywały one wyznaczoną im pracę na podobnej zasadzie, jak Toby jedzący jabłko i czytający książkę. Ale submózgi Quath przechowywały informację i potrafiły ją odtwarzać. Tak więc Quath nadawałaby się idealnie do tej roboty, tylko że nie chciała się z nimi wybrać. - Nie mogę być świadkiem tak intymnego powrotu do domu przesłała. Na próżno Killeen tłumaczył, że kandelabr w żadnym razie nie jest domem rodziny Bishopów, ponieważ jest niewiarygodnie stary. Quath nie ustąpiła na krok. Przesłała coś na temat „bliskich obserwacji” i nie chciała powiedzieć nic więcej. Wezwał Shibo. Odczuł jej obecność jak swego rodzaju łaskotanie. Wszystkie polatywacze są na optymalnych pozycjach, jak pokazuje trójwymiarowy skaner. Żadnych niespodziewanych emisji elektromagnetycznych. Kandelabr robi wrażenie wymarłego. Toby był przyzwyczajony, że przekaz Shibo jest prosty i bezosobowy. Za życia była jego dobrą przyjaciółką, ale jako osobowość zachowywała się z rezerwą. Nie wspomniała również o jego rozmowie z Killeenem. Zapytał ją: - Jak sądzisz, czy to dobry pomysł? - Nieszczególnie. Zmechy prawdopodobnie spodziewają się, że ktoś od czasu do czasu odwiedzi takie wspaniałe miejsce. - Co ty byś zrobiła? - Wysłałabym jednego człowieka. Mniejsze ryzyko. - Hmm, brzmi to rozsądnie. Ale nie w naszym stylu. - Rodzina Bishopów zawsze była narwana. Może dlatego przetrwaliście. Toby przypomniał sobie, że Shibo przyłączyła się do nich po tym, jak rodzinę Knightów zmechy wybiły niemal do nogi. Urodziła się w rodzinie Pawnów. - No cóż, zawsze chciałem zobaczyć kandelabr. Pewnie wszyscy mamy na to ochotę. Zmechy o tym wiedzą. Ale podejrzewam, że twój ojciec kieruje się jakimiś innymi pobudkami niż ciekawość. - Na przykład? - To tylko domysły. Zobaczymy. To było typowe dla Shibo: spokój i dystans. Większość aspektów aż rwała się do rozmowy, do ponownego angażowania się w życie prawdziwego świata. Shibo zachowała pogodny spokój, który nie udzielił się Isaakowi i innym aspektom. Niewykluczone, że taki spokój był atrybutem wszystkich osobowości, ale Toby podejrzewał, że raczej cechował tę wspaniałą kobietę za życia. Chociaż zachował wspomnienie matki, to nie ona, lecz Shibo matkowała mu przez długie lata wędrówki rodziny. Toby wzruszył ramionami i zakomunikował, że polatywacze zajęły wyznaczone pozycje i roją się niczym pszczoły wokół słonia. Killeen szorstko skinął głową i rozkazał: - Do środka! Skupione wokół kandelabra latawce zaczęły ze wszystkich stron kierować się do wewnątrz. Nie zauważono żadnego ruchu w odpowiedzi na ten manewr. Polatywacze wśliznęły się do otwartych wejść. Toby przejrzał transmisje i zwrócił uwagę Killeena na najważniejszą. Wymiana zdań trwała nieustannie. Bishopowie byli gadatliwi: - Wygląda mi to na jakieś wielkie, otwarte audytorium. Trochę uszkodzeń od ognia. - No, musieli walczyć wzdłuż całego tego korytarza. Olbrzymie rysy i wyżłobienia na ścianach. - Tutaj zwalili do środka cały kawał. - Wszystko w próżni. Zerowe ciśnienie powietrza. - Wypalone kwatery mieszkalne. Sądząc po wysokości drzwi, musieli być niscy. - Sądząc po braku śladów, nikt tego ostatnio nie używał. - Zgoda. Pobrałem próbkę ze spalonych mebli do analizy. Mój aspekt twierdzi, że według datowania izotopowego to jest stare... przynajmniej ze dwadzieścia tysięcy lat. - Czy znaleźliście jakieś archiwa? - Nie. Ktoś to miejsce wyczyścił do imentu. - Złapałem ślady prądu elektrycznego. Coś tu jeszcze działa. - Posuwać się ostrożnie. Mogą tu być zmechy - wtrącił szorstko Killeen. Toby’emu wydawało się mało prawdopodobne, żeby zmechy zatrzymały się na ludzkim artefakcie, nawet na takiej wspaniałej ruinie jak ta. No, ale doświadczenia miał mniej niż ojciec i inni weterani Bishopów. Znał długą historię zdrady, złamanych paktów, zasadzek, napadów, prowadzonej niemal od niechcenia eksterminacji i wiedział, że te wydarzenia tworzyły ich historię. Ci mężczyźni i kobiety przeżyli kawał czasu; niektórzy mieli ponad sto lat i nadal walczyli, energicznie i niewzruszenie, żeby na krok nie ustąpić zmechom. - Boże, tu wszędzie się bili. - Taa. Wszystko potrzaskane. I obdarte do czysta. - Ktoś powyrywał cały metal. Wygląda mi to na łupiestwo zmechów. Te same typowe ślady po bosakach. - Cmentarzysko miasta. - Obdarli je do czysta. Tak jak Arkologię Blaine na Śnieżniku, pamiętacie? Toby pamiętał, bez dwóch zdań. Powędrował tam podczas pierwszego poważniejszego wypadu z Killeenem i swoim dziadkiem Abrahamem. Zajęło im to dwa dni. Arkologia Blaine była dla Bishopów miejscem czczonym i warto było nadłożyć pół dnia po drodze do celu, zmechowej fabryki, gdzie przechowywano nadające się do użytku jadalne produkty. Kolosalne ruiny przepełniły Toby’ego grozą i nabożną czcią. Biwakowali tam nawet przez noc, chociaż Abraham narzekał, że narażają się na zasadzkę zmechów. Toby wędrował po zrujnowanych ulicach, szukając wśród cieni śladów dawnego życia. Ta Arkologia wydała mu się miejscem odosobnienia, milczenia, przestrzeni i na zawsze utraconych wspomnień. Wspomnień o pełnych krzątaniny alejach i sąsiadach, o długich popołudniach, kiedy był czas na to, żeby go tracić, o zabawie na bosaka i poszumie elegancji - o mieście. Usiłował Killeenowi i Abrahamowi przekazać, co czuje, ale gdy mówił o majestacie tego miejsca, mężczyźni odwrócili wzrok, a twarze zrobiły się im ściągnięte i ponure. Chłopiec zapytał dlaczego. Abraham powiedział ze smutkiem, że jeden z jego starych aspektów właśnie mu przypomniał, że Blaine wcale nie jest przykładem ery wysokich arkologii. To miasto służyło jako obóz dla uciekinierów, kiedy naprawdę wspaniałe miejsca zostały już zniszczone. Killeen przytakiwał. Obozowisko dla uciekinierów. A Cytadela Bishopów zmieściłaby się na jego sportowym stadionie. Toby’emu przypomniał się ten moment z odległej przeszłości. Potem coś zdmuchnęło wspomnienie, tak jak wiatr unosi rozmowy i drze je na strzępy. - Wszystko tu jest. Sale koncertowe, targowiska, fabryki, szpitale, gigantyczne szyby na windy. - I wysadzone w powietrze parki. Musiało tu być kiedyś ładnie. - Czekaj no sekundę, tu jest śluza powietrzna. - Sprawdzić, czy jest czynna - rozkazał Killeen. - Żadnych sygnałów elektrycznych, które mógłbym wyłapać. - Sprawdźcie uszczelki - powiedział Killeen. - Wydają się w porządku. Nienaruszone. - Zostawcie mechanicznego robota przy urządzeniach sterujących i odsuńcie się daleko do tyłu. Potem otwórzcie śluzę - nadał Killeen. - Tak jest, robi się... Napływały inne doniesienia, o następnych zniszczonych terenach. Toby przysłuchiwał się z natężeniem, odfiltrowując powtarzające się raporty. Uwagę skupiał na drużynie w pobliżu śluzy powietrznej. Marzył o tym, żeby być razem z nimi, rozglądać się. - Otworzyliśmy śluzę. Cyrkuluje. - Co to za gaz? - zapytał Killeen. - Zwykłe powietrze. Chemoczujniki twierdzą, że jest w porządku, nie zatrute. Siedzący w pobliżu Toby’ego Cermo zmarszczył brwi. - Powietrze jest nadal dobre, po takim czasie? - Może układy napowietrzania wciąż działają - zauważył Toby. - A może działa jeszcze coś innego - powiedział niespokojnie Killeen. - Wydaje się w porządku. Kapitanie, możemy wejść? - zapytano od śluzy. - Tak jest. Ale bez pośpiechu - nadał Killeen. - Kapitanie, w tej drużynie jest ich tylko troje - odezwał się Cermo. - Nic na to nie poradzą, muszą się rozproszyć. - Zgoda. - Killeen wahał się tylko przez sekundę. - Ale nie mamy żadnych rezerw. Idź ty, Cermo. Zapewnij nam łączność. - Tato, ja to zrobię. Potrafię równie dobrze monitorować w ruchu - wtrącił Toby. Killeen potrząsnął głową. Ku zdumieniu Toby’ego wstawił się za nim Cermo: - Nic mu się przy mnie nie stanie. Przydałaby mi się pomoc. Toby uświadomił sobie, że Cermo próbuje chyba rozładować napięcie między nim a Killeenem przez uwolnienie Toby’ego spod dominacji ojca. Może Killeen też tego chciał, bo z wyraźną ulgą powiedział: - Hm. Bardzo dobrze. - I pospiesznie zajął się innymi sprawami. Polecą do kandelabra. Toby’emu zaczynało łomotać serce. Posuwali się śladem znaczników pulsujących po wewnętrznej stronie wizjerów w hełmach. Opierając się na raportach ekip badawczych, komputery Argo utworzyły już zgrubną, trójwymiarową mapę tego rozległego szczątka. Znaczniki prowadziły Cermo i Toby’ego przez ciemne aleje w dół szybów i przez poniszczone prastare korytarze. Mknęli przez absolutną ciemność, prowadzeni promieniami hełmów. Toby’emu migały w oczach strzępy odzieży, zmienione w gruzowiska fabryki, wypatroszone biura. Każde zerknięcie przekazywało wieść o oblężonym, utraconym przed tysiącleciami życiu, znanym teraz tylko z tych pozostałych szczątków. Dotarli do śluzy. W świetle hełmów zobaczyli kobietę, która do nich pomachała. - Czy możecie w to uwierzyć? - nadała. - W środku było powietrze. Kiedy otworzyliśmy śluzę, mało mnie stąd nie zwiało. Ustąpiła otaczająca ich czerń i pojawił się szeroki, oświetlony fosforycznym blaskiem kwadrat. Znajdowała się tam cała ekipa, ludzie pracowali między rzędami jakiejś maszynerii. Cermo wydał rozkaz przeszukania terenu. Toby przysłuchiwał się meldunkom innych drużyn o znaleziskach. Nikt nie znalazł czegoś równie niezwykłego jak to. - Jak sądzisz, dlaczego te fosforowe światła działają tylko tu, a nie gdzie indziej? - zapytał Toby. - Może jest tu gdzieś jeszcze jakieś źródło mocy - odparł Cermo. - Po dwudziestu tysiącach lat? - Ktoś ryknął śmiechem. A jednak. Jedna z kobiet odkryła, że w przewodach wysoko nad ich głowami płynie prąd. - Nie znaleźliście żadnych ciał? - zapytał Cermo. - Nikt o nich nie donosił - odpowiedział Toby. - Domyślam się, że zniknęły. Wyparowały, tak jak rośliny w parku. - Ale dlaczego tu też ich nie ma? Przecież śluza była szczelnie zamknięta. Toby zastanawiał się, z jakiego powodu zmechy zostawiły tę kryptę pod ciśnieniem powietrza, jeżeli to one ostatnie stąd odeszły. Chodził wzdłuż pogrążonej w cieniu maszynerii i głowił się, do czego mogła służyć. Masywne zespoły charakteryzowała pewna forma, pewien styl odmienny od maszyn zmechów, których obawiał się i nienawidził przez całe życie. Nagle uświadomił sobie, że te maszyny zrobili ludzie. Były dużo większe od wszystkich, jakie kiedykolwiek widział. Uśmiechnął się z dumą. Ludzie potrafili kiedyś tworzyć na skalę zmechów. Dotąd niejako automatycznie zakładał, że tylko złowrogie, inteligentne zmechy potrafią tworzyć wielkie dzieła. Oczywiście Argo była prastarym tworem człowieka, ale pochodziła z ery arkologii i używano jej do lotów pomiędzy „oklapniętymi” koloniami na szeroko rozrzuconych planetach. Do tego wykorzystano w Argo wiele złupionych na zmechach części. Te stare artefakty ludzi były inne. Piękne. - Drużyna lambda znalazła jakiś grawerunek na ścianie. Chcę mieć jego kompletne kopie spektralne - nadał Killeen. Toby miał odpowiednie oprzyrządowanie. - Tak jest, już idę. Odwrócił się, żeby ruszyć w tamtym kierunku i w tym momencie w comie zahuczał jakiś grzmiący sygnał. JA JESTEM BOMBA. ZOSTAŁAM NASTAWIONA TAK, BY WYBUCHNĄĆ ZA TRZYSTA JEDNOSTEK CZASU. *BIP* OZNACZA POCZĄTEK JEDNOSTKI CZASU. ZOSTAŁO ICH DWIEŚCIE DZIEWIĘĆDZIESIĄT DZIEWIĘĆ. JA JESTEM BOMBA. ZOSTAŁAM NASTAWIONA TAK, ŻEBY WYBUCHNĄĆ ZA TRZYSTA JEDNOSTEK CZASU. *BIP* ZOSTAŁO ICH DWIEŚCIE DZIEWIĘĆDZIESIĄT OSIEM. Sygnał dochodził gdzieś z głębi krypty, jak poinformował Toby’ego lokalizator. - Ewakuacja! - zawołał chłopiec i ruszył w kierunku śluzy. Śluza zamykała się. Przed nim Cermo poruszał się z szybkością i zwinnością zdumiewającą u człowieka o jego posturze. Wycelował broń w śluzę i rozsadził zawias. Drzwi zatrzymały się. Toby wydostał się na zewnątrz. - Myślisz, że to nuklearna? - Niewykluczone - nadał Cermo. - Ruszaj się! - Popchnijmy te drzwi z powrotem na miejsce. Jeśli to nie jest bomba nuklearna, może być w niej dosłownie wszystko. Cermo zaklął, ale się zgodził. Naparli na drzwi z pomocą pozostałej trójki. Nie marnowali czasu, tylko czekali, aż wszyscy wyjdą. Kiedy ostatnia kobieta z załogi przecisnęła się na zewnątrz, zatrzasnęli masywną, stalową płytę. Nie dali sobie ani chwili wytchnienia. Popędzili milczącymi, mrocznymi korytarzami. Drużyny wylewały się z kandelabra strumieniami. Toby wydostał się w wolną przestrzeń akurat wtedy, kiedy przekaźnik transmisyjny w krypcie nadawał: *BIP* JA JESTEM BOMBA. TO BYŁO MILE WIDZIANE ZAKOŃCZENIE MOJEJ HISTORYCZNEJ MISJI. ŻEGNAM SIĘ Z TYMI, KTÓRZY MNIE SKONSTRUOWALI I DALI MI OKAZJĘ ŻEBYM MOGŁA IM SŁUŻYĆ. DZIĘKUJĘ RÓWNIEŻ TYM, KTÓRZY ZAPOCZĄTKOWALI MÓJ MOMENT SPEŁNIENIA. TERAZ WYBUCHNĘ ZE ZDECYDOWANIEM I HUKIEM. *BIP* Transmisja się skończyła. Kandelabr wyraźnie się zatrząsł. Iglice poodpadały. Ściany popękały. Spiralna wieża zarysowała się, a potem w zwolnionym tempie rozpadła, wyginając się i roztrzaskując na skorupy, które wirując odlatywały w dal. W panującej w kosmosie ciszy mieli wrażenie, że patrzą na rozpadającą się na kawałki górę. Toby pospiesznie odleciał polatywaczem. Przyglądał się szczątkom. Uniknął kolizji, chociaż po skruszeniu kandelabra niewiele pozostało nadmiaru energii. Argo oddalała się nie czekając. Prawdopodobnie nie ponieśli większych szkód. - Fiu! Mieliśmy szczęście - powiedział. - Może - skomentował Killeen. - Nie sądzę, żeby nas to poważnie uszkodziło - odezwał się Cermo. - Ja również nie - odpowiedział Killeen. - Ale może taki był plan. - Jak to? A po cóż innego byłaby tam ta bomba? - zapytał zaintrygowany Toby. - Sam chciałbym wiedzieć. Ale gdyby ktoś chciał nas pozabijać, nie ostrzegałby nas. Toby zamrugał. - A umieszczenie jej w śluzie powietrznej... - Zmechów nie ciągnęłoby do atmosfery - wtrącił Cermo. - Lepiej funkcjonują bez niej. A nas skusiło, jak jakichś frajerów. - Na to wychodzi - powiedział Killeen. - Uruchomiliśmy alarm „tylko dla ludzi”. Przyglądali się w milczeniu, jak w zwolnionym tempie ulega zagładzie prastary dom ich przodków. Najstarszy aspekt Toby’ego coś mamrotał, poruszony wspomnieniami, których on sam pewnie nigdy nie zrozumie. Wyczuwał też cierpienie w uwagach załogi. Chociaż kandelabr złupiono do czysta, zachował się w tym miejscu jakiś nastrój. Czuli posmak tego, jacy byli ludzie przed tysiącami lat. Słaby, dźwięczący echami posmak starożytności. Nieuchwytny, słodki... odebrany im na zawsze. - Szkoda, że nie dostałem się do tego grawerunku - odezwał się Toby. - Tak. Ale drużyna lambda zdążyła zrobić kilka zdjęć. - Bruzdy na twarzy Killeena pogłębiły się. - Nie pojmuję tego. Po co niszczyć coś tak pięknego? Nawet nas nie złapali. - Nie wiem - powiedział Cermo. - Pewno zmechy lubią rozwalać wszystko, co ludzkie. Wszystko, co ma dla nas jakieś znaczenie. - Miejmy nadzieję, że tylko o to chodziło - skomentował Killeen. 5. Posmak starożytności Toby lubił pracować na zewnątrz. Ciężka robota podczas braku grawitacji przypominała raczej taniec niż wysiłek i wymagała pewnej zręczności ciała, chociaż zdarzały się chwile, kiedy trzeba się było porządnie namęczyć. W oblewaniu się potem było coś radosnego. Kiedy Toby czuł się już nadmiernie sfrustrowany, pozbywał się tego stanu na ogół przy pracy. Po pewnym czasie jego najlepszy kombinezon robił się wilgotny, a ponieważ załatwianie się na zewnątrz było bardzo kłopotliwe, więc na wiele godzin przed wyjściem nikt nie pił zbyt dużo płynów. Kończyło się to szybkim zasychaniem w gardle i trzeba było sobie radzić, pociągając po łyczku pomidorowy sok. Ta robota okazała się bardzo ciężka. Nie wiadomo dlaczego przejście przez chmurę molekularną doprowadziło do zwarcia w niektórych czujnikach statku. Cermo twierdził, że wszystkiemu winne są zwały pyłu. Potem wybuch kandelabra upstrzył powłokę statku dziurami. Odłamki były małe, ale każdy dołek należało załatać. Jak większość zajęć na statku gwiezdnym, to również było nużące i brudne. Jeżeli człowiek pomiędzy sobą a próżnią ma tylko jedną skórę, to o nią dba. Toby pomagał wyprostować pogiętą antenę, opierając się na instrukcjach, których udzielało mu jedno z jego oblicz. Oblicze było okrojonym aspektem, w zasadzie samym katalogiem technicznej wiedzy i umiejętności. Chłopiec pozostawił obliczu decyzje, których narzędzi użyć i jakich połączeń elektrycznych dokonać, więc przez chwilę mógł tylko sapać i pocić się. Technika była zawiła, trudna i męcząca, ale człowiek szybko się uczył rutynowych napraw i następnym razem poradzi sobie lepiej. W czasie przerwy ruszył na spacer po kadłubie, podczas gdy reszta załogi odpoczywała. Zaczynał rozumieć, dlaczego ojciec chciał aż tyle czasu spędzać na zewnątrz. Miliony przypominających łebek od szpilki ogników przeświecały przez krople i zawirowania pyłu i gazu. Kiedy wpatrywał się w dal, potrafił wyczuć powolne wirowanie całego dysku Galaktyki. Wszystko kręciło się wokół jednego punktu, którego nikt nie mógł zobaczyć: wokół czarnej dziury w Prawdziwym Centrum. Wokół Zjadacza.-Widział go jako chłopiec ze Śnieżnika, taką tlącą się za wirującymi molekularnymi chmurami obecność. Niektóre z legend nazywały ją Okiem, co było pamiątką z czasów, gdy gnębiła rodziny lśnieniem niczym mściwy anioł albo diabeł, albo jedno i drugie. Tutaj Toby mógł już tylko przelotnie zerkać na kłujący w oczy blask - dysk pochwyconej w niewolę materii poruszającej się po spirali wokół dziury. Potem musiał odwracać wzrok, bo inaczej jego własne ciało zadbałoby o wyłączenie zdolności widzenia, żeby mu blask nie wypalił oczu. A przecież to było niesamowite, wpatrywać się w chmury pyłu osuwające się w zabójczy uścisk tej małej, wściekłej paszczy. Zawsze głodnej, zawsze niecierpliwej gęby. Odwrócił się plecami do blasku i powędrował w niewielkie zagłębienie utworzone przez dwie bulwiaste wypukłości na kadłubie Argo. Pogrążył się w marzeniach, podziwiał widoki... i nagle stanął jak wryty. Podobny do plastra miodu kopiec Quath leżał w gruzach. A sama Quath spacerowała po ruinach. Chwyciła ścianę z szarych cegieł i napięła dwustawowe nogi w stalowych panewkach. Zaniepokojony Toby puścił się kłusem, butami ciężko dzwonił o kadłub. - Co się stało? Czy trafił go odłamek kandelabra? - Nie, ciepłokrwisty padlinożerco. - Ale aż tyle, coś wielkiego... hej! Quath szarpnęła potężnie i cała ściana się rozpadła. Wypalone z odpadów i śmieci cegły latały na wszystkie strony. Toby zauważył, że chociaż tak bezładnie wirowały i kręciły się, wszystkie przeleciały w zerowej grawitacji po długich, zakrzywionych torach i ułożyły się w schludne kopczyki na kadłubie. Opadały grzecznie, z płynną gracją. - Jakżeś ty to zrobiła? - Pożywienie robaków, buduję swoją górę-dom z waszych odpadów, to prawda. Ale w każdym z nich jest żelazo, więc każdy przywiera do kadłuba. - W porządku, ale jak ci się udało tak je rozwalić, żeby potem poleciały na odpowiednie kopczyki? - Potęga mechaniki. Toby przymrużonymi oczami wpatrywał się w olbrzymią postać. Właśnie rozbijała następny kawałek swojego domostwa. Znał Quath dobrze i wiedział, że nie otrzyma więcej wyjaśnień na pytania zaczynające się od, „jak”, więc spróbował od „dlaczego”. Quath odpowiedziała: Nie wydaje mi się, aby moja góra wytrzymała naszą trajektorię. - Jaką trajektorią? Jeszcze nie zdecydowaliśmy, gdzie mamy lecieć. - Duszę gatunku najlepiej widać z zewnątrz. Przygotowują się. A potem nie chciała już powiedzieć nic więcej. Pracowała szybko i jeżeli uwzględnić jej rozmiary, bardzo zręcznie. Toby wołał do niej, lecz nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Wzruszył ramionami i odszedł. Nie powinien tego traktować osobiście. Quath nie była przebraną za owada kobietą ani nieoswojoną i nie podlegającą kontroli siłą natury. Po prostu była obca i ludzkie przenośnie do niej nie pasowały. Najtrudniej o tym pamiętać, kiedy właśnie utarła człowiekowi nosa. Toby odwrócił się i zawołał: - No to już po twoim gównianym zamku, karalusza mordo! Quath przerwała pracę i pomachała do niego dwoma czułkami. Nie powiedziała nic, oprócz: - [nieprzetłumaczalne]. Może dla kogoś z rasy Quath ten gest był nieprzyzwoity - ale tego Toby się nigdy nie dowie. Sztywno poszedł dalej i wyładował irytację w ciężkiej, szybkiej pracy. Skończył pracę przyjemnie zmęczony, a po powrocie do statku uraczył się kąpielą pod prysznicem. Czuł się wyczerpany życiem. Nastawił kciukiem dyszę na maksymalny otwór i wybrał mydliny z alkoholowym aerozolem. Przez przypadek trafił na pierwszy dzień cyklu i świeżą wodę. Nie pachniała innymi Bishopami ani refiltracją, która nigdy nie usuwała wszystkich woni. Dawno temu w Cytadeli Bishopów mieli tak dużo wody, że raz nawet bawił się w pełnej wannie. Zwykle kąpiel w wannach zarezerwowana była dla par, jako część ślubnej ceremonii. Zmartwił się, kiedy skończył mu się przydział i ostatnie kropelki odpłynęły z bulgotem. Minie kilka tygodni, zanim będzie mógł znowu zrobić sobie taką frajdę. Westchnął i opadł na koję. Usłyszał dzwonienie bipera. W lewym uchu odezwał się głos Cermo: - Zgłoś się do dowodzenia, Toby. Toby jęknął. Planowali z Besen „odpoczynek”, tak w gwarze rodzinnej nazywano krótkie chwile spędzone na wspólnej koi w dostępnych dla wszystkich kwaterach. Niezaślubieni członkowie rodziny cieszyli się całkowitą swobodą seksualną, zanim spadła na nich konieczność płodzenia dzieci. Toby wykorzystywał ten okres do maksimum. Właśnie ta część życia na statku podobała mu się najbardziej - możliwość spełniania zachcianek mieszkającego w nim zwierzęcia. Trudno, „odpoczynek” będzie musiał zaczekać. Wywołał Besen i wytłumaczył się. Jęknęła. - Hej, do tego udało mi się załatwić dla nas czas w zerowej grawitacji! - Obowiązek mnie wzywa, Julio. - A więc jednak przejrzałeś tę sztukę. Widzisz, „smutek rozstania tak bardzo jest miły”. - W tym przypadku smutek braku spotkania. - Pospiesz się, Romeo. Może mimo wszystko uda nam się skorzystać z zarezerwowanego przeze mnie czasu. Ku jego zdumieniu w centrum dowodzenia zastał tylko ojca i Cermo. Ich sylwetki wydawały się bardzo małe w porównaniu z olbrzymimi komputerami, z tablicami sunącymi po fosforyzujących ekranach. Cermo powiedział dosyć sztywno: - Potrzebna nam jest Shibo. Toby bacznie przyjrzał się twarzy ojca w migotliwym, białoniebieskim świetle monitorów, mając w pamięci ich ostatnią rozmowę o Shibo, ale ciemne oczy Killeena niczego nie zdradzały. - No dobrze. Co się dzieje? - Tak naprawdę to dwie rzeczy. - Killeen mówił energicznie, kompetentnie. - Ten grawerunek na kandelabrze, pamiętasz? Próbujemy go odcyfrować. Rzuć no na niego okiem. ONA, CĄZCLAW ,ĘWAŁS ĄKLEIW OTYRYW HCAISREIP AN JERÓTK NIEZMIERZONYCH REGIONACH PYLNEJI GAZOWEJ WIEDZY, .IKATA EZCŃELAZS AŁIPĘTS ONA, WÓNORAKZSAM WYŁPYZRP OŁAIMŚ CĄJAREIZDZOR POCHŁONĘŁA PIĘĆ RODZAJÓW ŻYWYCH TRUPÓW W NADAL EZRAŻ MYTĘIWŚ MYCĄJEINŚAJ ONA, ÓTK ĘJCAR AWILDEIWARPS I IZDUL AICĘJBO W ACĄROIB REJ CIAŁU OKRUCIEŃSTWO DOBRZE ZNANE, UDAŁA SIĘ, ANOZCĘMZ ĆOHC - OGENNEIMZEIN ACSJEIM OD ŻÓRDOP W PAŁAŁA WCIĄŻ ŻARLIWOŚCIĄ DLA PERŁOWYCH PAŁACÓW .ICŚOKZDUL ONA, OŁP ,WÓDUL YRUTLUK AN ĘIS AGĄICZOR AIROTSIH JERÓTK NIE JESZCZE I PRZEŚLIZGUJE SIĘ PRZEZ UPŁYWJĄCY CZAS .INEZRTSEZRPARP EJSROTNOK I ONA, OWS AŁICŚUPO ,UCAŁAP OGEWOŁREP INYZCŃORBO AGORS JĄ SIEDZIBĘ I ZAMIESZKUJE TERAZ PLĄTANINĘ CZASU, GDZIE IKOŁWOP JENSELEIC ĘIS YZSWYBZOP ,ĆŚONZCEIW AWRT SAMOTNA NAJWYŻSZA ZWIERZCHNOŚĆ MEDYTUJE WŚRÓD ĘNW EW OKOBĘŁG ,WÓFYRD IMAINEZRADZ HCYNACARBO TRZU, MUSKANA ROZKOSZNIE JĘZYKAMI PRAHISTORII ONA OW ANOCYSEZRP ,AŁINYZC KAJ ,INYZC I ,AŁYB AKAJ ,TSEJ NIĄ, W PEŁNI UCIELEŚNIONA, JAK NAPISANO, I ZOSTANIE .ĆŚJEDAN AM ARÓTK ,EIWONDO W ANOCÓRWYZRP ONA ILYZCOKS YMŚYZRÓTK YCSYZSW YM KAJ EINATSWOP W GŁĄB DO MATECZNIKA I BIBLIOTEKI. PEŁNIA O WIELKIM .EZSWAZ AN EIZDEB I TSEJ AINAWRT EISAZC Toby’ego zdziwiła tajemniczość tekstu. Wezwał Shibo. Przez chwilę milczała, a potem powiedziała: - Ta „ona” musiała być nietuzinkową kobietą. - Nie potrafimy zrozumieć niektórych fragmentów - odezwał się Killeen. Toby zmarszczył brwi. - Dlaczego co druga linijka pisana jest od tyłu? Cermo wzruszył ramionami. - Może to coś w rodzaju kodu? Poczuł, jak Shibo porozumiewa się z najstarszymi aspektami i wywołuje strzępy wspomnień. Podsumowała je i złożyła raport: - To prastara umiejętność. Widziałam coś takiego, kiedy byłam dziewczynką w rodzinie Knightów. Ten tekst przygotowany był do odczytu cyfrowego. Zamiast wracać za każdym razem na lewo, żeby przeskanować kolejny wiersz, mózg cyfrowy czyta znaki od tyłu, gdy jego pole widzenia przesuwa się z powrotem od prawej do lewej. Toby przekazał im, co powiedziała. - Wydaje mi się to pomylone - odezwał się Cermo. - To oszczędza czas. Praktyka czytania za każdym razem od lewej strony jest charakterystyczna dla prostych umysłów. - Ludzie z kandelabrów potrafili tak robić? - zapytał z powątpiewaniem Killeen. - Potrafiła to kiedyś rodzina Knightów. Ich starożytne zwoje tak były napisane. Widziałam kilka z nich jako dziewczynka. Toby powtórzył, co mówiła Shibo. Ściągnięta twarz Killeena świadczyła o tym, jak wielką miało to dla niego wagę. Rodzinom ciążyło przeżywanie życia w ucieczce i desperacji, mając świadomość tego, że kiedyś ich rodzaj kroczył dumnie z podniesioną głową po Centrum Galaktyki. Twórcy kandelabrów, badacze, myśliwi, poskramiacze wielkich burz. Ale to było tak dawno, że tylko w legendach przekazywano szeptem o wspaniałym okresie zamierzchłej starożytności. - Niczego takiego nie było w Cytadeli rodziny Bishopów - powiedział Killeen z żalem. Toby przypomniał sobie widziany w zrujnowanej Arkologii Blaine mur, na którym był jakiś napis. Zaczął o tym mówić, lecz Cermo uciszył go machnięciem ręki. - Słuchajcie, cokolwiek znaczyłby ten alfabet, jedno widzę wyraźnie. To opowieść o kobiecie, która przewodziła rodzajowi ludzkiemu. Oni wygrali. Ale co ma znaczyć ten bełkot o jakichś perłowych pałacach? Sądzę, że chodzi o kandelabr - powiedział Killeen chłodno. - To ma sens - dodał Toby, porozumiewając się pospiesznie ze swoim aspektem Isaakiem. - Słowo „perła” oznacza klejnot, taki trochę zamglony, jak kocie piwo. Tym razem nie zrozumiała Shibo. Co to jest „kocie piwo”? - Mleko. Przepraszam, taki dziecinny żart - szepnął do niej Toby. Powiedział to bez zastanowienia. Chciał, by traktowano go poważnie, a nie tylko jako przekaźnik w rozmowach z Shibo. Nie zgodził się, żeby Cermo czy Killeen mieli bezpośredni dostęp do Shibo przez układ comów, co było łatwą do osiągnięcia techniczną sztuczką. Wtedy pomijaliby go jak dzieciaka, którego nie dopuszcza się do spraw dorosłych. - Jest wiele rzeczy w tym grawerunku, których nie rozumiem odezwał się Killeen. - Po pierwsze, czy możesz to pismo dla nas uporządkować? Nic trudnego dla Shibo. Po kilku chwilach przekazała tekst na jeden z wielkich ściennych ekranów. ONA, KTÓREJ NA PIERSIACH WYRYTO WIELKĄ SŁAWĘ, WALCZĄC W NIEZMIERZONYCH REGIONACH PYLNEJI GAZOWEJ WIEDZY, STĘPIŁA SZALEŃCZE ATAKI. ONA, ROZDZIERAJĄC ŚMIAŁO PRZYPŁYW MASZKARONÓW, POCHŁONĘŁA PIĘĆ RODZAJÓW ŻYWYCH TRUPÓW W NADAL JAŚNIEJĄCYM ŚWIĘTYM ŻARZE. ONA, BIORĄCA W OBJĘCIA LUDZI I SPRAWIEDLIWĄ RACJĘ, KTÓREJ CIAŁU OKRUCIEŃSTWO DOBRZE ZNANE, UDAŁA SIĘ W PODRÓŻ DO MIEJSCA NIEZMIENNEGO - CHOĆ ZMĘCZONA, PAŁAŁA WCIĄŻ ŻARLIWOŚCIĄ DLA PERŁOWYCH PAŁACÓW LUDZKOŚCI. ONA, KTÓREJ HISTORIA ROZCIĄGA SIĘ NA KULTURY LUDÓW, PŁONIE JESZCZE I PRZEŚLIZGUJE SIĘ PRZEZ UPŁYWAJĄCY CZAS I KONTORSJE PRAPRZESTRZENI. ONA, SROGA OBROŃCZYNI PERŁOWEGO PAŁACU, OPUŚCIŁA SWO JĄ SIEDZIBĘ I ZAMIESZKUJE TERAZ PLĄTANINĘ CZASU, GDZIE TRWA WIECZNOŚĆ. POZBYWSZY SIĘ CIELESNEJ POWŁOKI, SAMOTNA NAJWYŻSZA ZWIERZCHNOŚĆ MEDYTUJE WŚRÓD OBRACANYCH ZDARZENIAMI DRYFÓW, GŁĘBOKO WE WNĘ TRZU, MUSKANA ROZKOSZNIE JĘZYKAMI PRAHISTORII I PRZYSZŁOŚCI OMEGA. ONA JEST, JAKA BYŁA, I CZYNI, JAK CZYNIŁA. PRZESYCONA WONIĄ, W PEŁNI UCIELEŚNIONĄ, JAK NAPISANO I ZOSTANIE PRZYWRÓCONA W ODNOWIE, KTÓRA MA NADEJŚĆ. ONA POWSTANIE JAK MY WSZYSCY, KTÓRZYŚMY SKOCZYLI W GŁĄB DO MATECZNIKA I BIBLIOTEKI. PEŁNIA O WIELKIM CZASIE TRWANIA, JEST I BĘDZIE NA ZAWSZE. - A więc miałem rację. - Killeen rąbnął pięścią w biurko. - Był taki długi okres, kiedy zwyciężali zmechów: tych „pięć rodzajów żywych trupów”. Widziałem taki napis na pomniku, na grobowcu, przed laty... pamiętacie? Byliście tam obydwaj. Cermo zmarszczył brwi. - Hmmm, przypominam sobie coś... - Ja pamiętam. Ale tamten napis głosił o potędze „jego” i... powiedział Toby. - To na pewno było o zmechach - ciągnął dalej Killeen. - A ta „ona”, wielka przywódczyni, gdzieś została zabrana. - Jak to? - Cermo ściągnął sceptycznie brwi. - To jasne jak światło gwiazd - powiedział Killeen wstając z energią. Zaczął spacerować przed ekranem. - Widzisz? „Ona udała się w podróż do miejsca niezmiennego” po tym, jak pozbyła się cielesnej powłoki... wyparowała? „Powstanie jak my wszyscy, którzyśmy skoczyli w głąb do matecznika i biblioteki”. Odlecieli z kandelabra, przynajmniej niektórzy z nich. I gdzieś się udali, do tego „matecznika”, gdzie będą bezpieczni. Cermo niechętnie pokiwał głową. - Tak, pamiętam ten grobowiec. Co do reszty... - To oczywiste! - Killeen spacerował teraz szybciej. - Słuchaj, nagrałem to przy pomocy jednego z moich aspektów. Na ekranie zabłysły słowa: ON, NA KTÓREGO RAMIENIU WYRYTO SŁAWĘ, KIEDY W BITWIE W NIEZMIERZONYCH KRAJACH STĄPAŁ I ZAWRACAŁ PIERW SZY ATAK. PIERSIĄ ROZDZIERAŁ PRZYPŁYW NIEPRZYJACIÓŁ TYCH OHYDNYCH, OBŁĄKANYCH, MECHANICZNYCH INIELITOŚCIWYCH DO UPADKU. Było tego więcej i Killeen dalej recytował ustępy, porównując je z inskrypcją, którą widzieli w pobliżu grobowca, a Toby nie potrafił doszukać się w tym wszystkim sensu. Niektóre ustępy, jak: „On, który wyprowadził ludzkość z pałaców ze stali w górę”, prawdopodobnie odnosiły się do epoki kandelabrów. Inne, takie jak: „On, przez bryzę, od której męstwa wonny jest jeszcze południowy ocean” musiały pochodzić z okresu, kiedy na Śnieżniku były jeszcze oceany, a nie tylko zmniejszające się z każdym rokiem jeziora. Inne natomiast, jak na przykład: „On, który rozesłał ludzkość w imię figur”, nie miały najmniejszego sensu. Aspekt Isaac powiedział, że takie słowne relikty były zagadką nawet dla ludzi z czasów Arkologii. Killeen chodził i perorował, chodził i perorował. Kiedy popadał w taki znany już ferwor, dysponował niebywałą wprost energią. Ale Toby widział, jak powoli ogarnia go szał i wcale mu się to nie podobało. Cermo wtrącił się spokojnym, kojącym głosem: - Mogło i tak być, chociaż zbyt dużo tu różnych „być może”. Ale nie o to chodzi kapitanie, pamiętasz? Killeen zamrugał i zaczerpnął powietrza. - Ja... przypuszczam, że nie. Miałem nadzieję, że ten grawerunek pozwoli nam znaleźć jakiś sposób na uporanie się z ciężką sytuacją, w jakiej się znaleźliśmy. - Z jaką sytuacją? - Toby starał się mówić lekko i rzeczowo. - Powinniśmy zwołać zgromadzenie - zwrócił się Cermo do kapitana. - Tak. Mogę zaprezentować rodzinie, co mamy do wyboru... - Z jaką sytuacją? - Eksplozja kandelabra stanowiła źródło energii dla impulsu promieniowania. Sądziliśmy, że wybuch miał nas dopaść, ale w istocie mogło chodzić o tę emisję - odpowiedział Cermo. Toby zachował obojętny wyraz twarzy, usiłując ukryć zaskoczenie, tak jak to czasami robił ojciec. - Niczego nie wyłapałem, na żadnym paśmie comu. Killeen włączył wykres widmowy na ściennym ekranie. - Nic dziwnego. Impuls szedł na wysokich częstościach, dużo wyżej niż wszystko, co możemy zobaczyć. Promienie gamma. I szedł zwartą wiązką. Ledwo go wyłapano na Argo. - W jakim go nadano kierunku? - nalegał Toby. - Na zewnątrz. W kierunku jednego z tych miejsc, których Quath radziła nam unikać. - Killeen popatrzył posępnie na syna. Toby poczuł nagły przypływ współczucia dla ojca. Killeen wierzył w tyle rzeczy, a teraz wszystko zostanie poddane próbie. Postępowali zgodnie z radami Quath przez cały czas, odkąd zaczęła się ich długa ucieczka z Trumpa. Udali się tam w nadziei, że przekształcą tamten świat w Nowy Bishop, myśleli, że się tam osiedlą. Ale zostali wygnani. A rodzina nawet nie zaprotestowała, kiedy przedstawiciele gatunku Quath polecieli za nimi, popychając przed sobą olbrzymi, jarzący się instrument - ich własny, gigantyczny statek. Znajdował się on gdzieś z tyłu, zachowywał się jak tylna straż, której nikt nie rozumiał. Żeby dotrzeć w pobliże Prawdziwego Centrum, musieli pikować, robić uniki i oblatywać przeszkody, które na skomplikowanych mapach gwiezdnych odnajdywała Quath. Wszystko przyjmowali na wiarę, lecieli niemal na ślepo. Nie wiedzieli, jakie dziwne strategie mogą tutaj działać. - Alarm przeciwwłamaniowy - wykrztusił Toby. - Co takiego? Ta emisja? - zapytał Cermo. - Wysłana do kogoś, kto chciał wiedzieć, kiedy ludzie tu wrócą - dodał pewnym siebie głosem Toby. W głębi ducha wcale tak nie czuł, ale uważał takie wyrażanie się za dorosłe, męskie. - Zmechy - powiedział Killeen. - Dlaczego nie mieliby zostawić większej bomby? - zapytał Cermo. - Pozabijać nas. Toby rozłożył ręce. - Może myśleli, że nas złapią. Killeen potrząsnął głową. - Władają ogromną energią. Gdyby chcieli nas zabić, na pewno by to zrobili. - Po co mieliby nas łapać? - pytał Cermo. - A może ta eksplozja była tylko po to, żeby nam się wydawało, że uciekliśmy i jesteśmy już bezpieczni - powiedział szybko Toby. - Zmechy uważają nas za niezłych tępaków. Może i tak. - Killeen wydął wargi i nie przestawał spacerować. - I jeszcze coś - powiedział Toby, przysłuchując się Shibo. Bomba mówiła w naszym, nie w starożytnym języku. Killeen przestał spacerować i popatrzył na syna z zainteresowaniem. - Tak, nie szukała w różnych dialektach. Coś jej powiedziało, jak my mówimy. - Więc... przylecą nas zgarnąć? - zapytał z lękiem Cermo. - To zależy, z jakimi zmechami mamy do czynienia. Czy z głupimi szczurołapami jak te, które wysyłali przeciw nam na Śnieżniku... - One nie są wystarczająco subtelne - powiedział Toby. - Ale modliszka... Killeen i Cermo wymienili spojrzenia. Modliszka urosła już do groźnej legendy rodziny Bishopów, była najbardziej inteligentnym zmechem, jakiego spotkali. Ścigała ich, posługiwała się wymyślnymi elektronicznymi mirażami. Myśleli, że jest po prostu lepszym zabójcą, ale w pewnej przerażającej chwili pokazała im, w jaki sposób wykorzystuje ludzi jako „dzieła sztuki”. - Wiecie - dumał Toby - Quath powiedziała mi kiedyś, że zmechy nie wysyłają przeciwko nam najlepszych spośród siebie. Do tego używają zwykłe męty. Cermo się zjeżył. - Oni je wysyłają, myje zabijamy. Duże zmechy, małe zmechy, bez różnicy. Killeen wpatrywał się w przestrzeń i Toby wiedział, że znowu widzi długą historię upokorzeń, jakie musiała znosić rodzina Bishopów ze strony zmechów. Byli świadkami wykorzystywania przez zmechy kawałków ludzkich ciał jako części biomechanizmów, smarów, a nawet dekoracji. Jako krwawych, pokręconych kawałków czegoś, co modliszka uznawała za piękne. - Tak, Cermo, może przylecą nas zgarnąć - powiedział Killeen. - Albo jeszcze gorzej. - Musimy uciekać - oznajmił Cermo. - Tak. - Killeen odwrócił się do ściennego ekranu poznaczonego posępną ciemnością i plamami płonącego światła. Płaszczyzna Galaktyki, ożywiona zabójczą energią i spowita całunem historii Ale dokąd? 6. Pieśń elektronów Toby stał na kadłubie i przez prześlizgujący się przed nim majestat gwiezdny patrzył w dal, w kierunku Prawdziwego Centrum. Cała Galaktyka obracała się wokół jednego, okrytego całunem chmur punktu. Tyle kipiącej jasności, którą do szaleńczego walca zmuszało jądro bezlitosnej ciemności. Statek nabierał pędu, przecinał spowite w pył ramiona, za którymi ukazywały się świeże rozbryzgi światła. Toby czuł tlący się w nim gniew na zmechy, podlatujące coraz bliżej, zmuszające Argo do ucieczki. Unosiły się nieustępliwe na palącej plazmie, odwieczni wrogowie, pragnący zaszczuć na śmierć resztki ludzkości. Kryły się gdzieś w kłębiącym się mroku, oddalone tylko o dzień świetlny. Ale nawet wśród tych wirujących gwiazd szansa na ucieczkę była niewielka. Skanery dalekiego zasięgu na Argo wychwyciły obrazy zmechowych gazów wylotowych, nadlatujących z kilku kierunków naraz, zagradzających im drogę do orbit, które mogły ułatwić ucieczkę od Centrum. Tor ich lotu coraz bardziej skręcał do środka w kierunku czarnej dziury, która czaiła się w Prawdziwym Centrum. W kierunku pułapki. Toby słuchał, jak aspekt Isaac naradza się ze starszymi aspektami, a potem rozwodzi się na temat tej olbrzymiej, ciemnej gwiazdy, ale to wszystko wydawało mu się takie dziwne, takie niemożliwe. Przez miliardy lat Galaktyka karmiła czarną dziurę. Pływy grawitacji i pyłowe tarcie zmiatały do niej gwiazdy. Kiedyś wokół tych utraconych słońc kwitły cywilizacje. Gdy ich macierzyste gwiazdy spychane były do środka, gdzie miały zostać spalone, rozdarte i pożarte, całe rasy obcych uciekały albo umierały. Lekcje historii z Isaakiem na temat tych pradawnych czasów były dosyć skąpe. Wielu spraw się domyślano, niewiele jednak wiedziano. Niektórym cywilizacjom udało się umknąć, twierdził Isaac. Założyli niewielkie, metaliczne kolonie, które zbierały plony z wielkich zasobów energetycznych w tym rejonie. Takie miejsca schronienia leżały gdzieś przed Argo. Miasta centrum obce, olbrzymie, groźne. Większe niż kandelabry i dużo od nich starsze. Otrząsnął się i wrócił do swojego zadania miał namówić Quath, żeby wzięła udział w zgromadzeniu rodziny Bishopów. Potężna obca mozoliła się nad ostatnimi ścianami skomplikowanego gniazda, układając w stos cegły w osłoniętym kąciku, gdzie stykały się ze sobą dwie agrokopuły. - No chodźże, ty wielka pluskwo, już się powinno zaczynać. Quath pozornie bez wysiłku dźwignęła grubą płytę. - To uroczystość twojego gatunku, [nieprzetłumaczalne] okazuję szacunek, nie biorąc udziału. - Bardziej to przypomina pozbawioną wszelkich reguł burdę. Tak czy owak kapitan chce, żebyś tam przemawiała. - Zaszczyt, którego muszę odmówić, zjadaczu robactwa. - Słuchaj no, gównomistrzu, to jest ważne. - Ważniejsze jest, żebyś już wrócił do środka. - Co takiego? Dlaczego? - Niech twój przedni i tylny mózg będzie świadkiem... pieśni elektronów. Toby zastosował się do podwójnego gestu Quath. Rozejrzał się i wypatrzył unoszącą się wokół Argo delikatną kremową poświatę. Tańczyła i migotała niczym mgiełka rozwiewana przez niewidzialny wiatr. - Ładne. No i co z tego? - To wysokoenergetyczne elektrony, które uderzają w nasze magnetyczne tarcze. Kiedy tarcza odbija je w bok, emitują z siebie cichutkie oburzające brzęczenie. Fotony konsternacji i niepokoju. - No tak, życie jest ciężkie. Ale nadal pytam, co z tego? - Teraz napotykamy o wiele więcej takich elektronów. W pobliżu jądra Galaktyki jest ich całe mnóstwo. Promieniowanie, jakie wydzielają, doprowadzi niedługo do tego, że nie będziesz mógł bezpiecznie przechadzać się po kadłubie. Toby zmarszczył brwi. Zawsze wierzył, że magnetyczne pola Argo zatrzymują wszelkie niebezpieczeństwa. Ale takie pola nie mogły zatrzymać nieważkiego światła. Wiedział, że szkodliwe promieniowanie ma dużo wyższe częstotliwości i leży daleko poza granicą tego, co wyczuwalne dla człowieka. - Potrafisz zobaczyć twarde promieniowanie? - Cały mój gatunek to potrafi. Nie rozwijałyśmy się na tak łagodnym świecie jak twój. - Hmm. No to lepiej wrócę do środka. Ale ty też idziesz, to rozkaz kapitana. - Jeżeli to rozkaz, trzeba go posłuchać. Mój gatunek dobrze o tym wie. - Quath, zaczęłaś rozbierać swoje gniazdo i pakować się na długo przed tym, zanim domyśliliśmy się, że nadlecą zmechy. Skąd wiedziałaś? - Pływy wydarzeń zostały ustalone. - Tak sądzisz? - Quath zawsze wiedziała, co mówi. A może akurat w tej sprawie nie okazywała poczucia humoru. Toby nie miał pojęcia, czy na przykład utrata kończyny nie byłaby dla niej wspaniałym żartem. Był świadkiem, jak kiedyś odmontowała sobie jedną z nóg i wydała dziwny, ssący odgłos. Wtedy myślał, że płacze albo jęczy, ale może była to tylko gra. - Nie ma żadnego wyjścia - powiedziała. - Brzmi to dosyć fatalistyczne, stary formowaczu gówien. - Ale jest droga wejścia. Toby’emu nie udało się wydusić z Quath żadnych dalszych wyjaśnień, a zanim wprowadził obcą do wewnątrz statku, zgromadzenie już się zaczęło. Ace’owie i Five’owie sprzeczali się z Bishopami, chociaż mieli wiele wspólnych obyczajów kulturowych, a nawet starożytnych opowieści. Na szczęście zebranie zaczęło się od czegoś, co przypominało bezładną potańcówkę. W wielkiej sali grzmiała muzyka, a cała rodzina Bishopów bratała się z ludźmi zabranymi z Nowego Bishopa, ostatniego świata, z którego uciekli. Po prostu hałaśliwy motłoch. Nie dotyczyło to oczywiście dyżurnych oficerów, bo żadna rodzina nie mogła pozwolić sobie na całkowite odprężenie. Toby usiłował dostroić się do atmosfery zgromadzenia. Quath postanowiła zostać w kącie; wzrostem górowała nad wszystkimi, wzrok wbiła w sobie tylko znaną dal. Chłopiec dołączył do grupowego gawota, przypominając sobie słowa z dzieciństwa. Ręce kładź na biodrach obie, Biodra wysuwaj do przodu. Dłoń niech stopy oplątuje, A trzęsionka cię prostuje. Podnieś dłoń do brzucha, Machaj nią do druha. Niezbyt dostojne słowa, ale zgromadzenia rzadko bywały dostojne. Przyglądając się ojcu, Toby domyślił się, na czym polegała kryjąca się za tym taktyka. Ludzie powinni poczuć się odprężeni i związani ze sobą. Należało zachęcić ich do tańca i śpiewu, przywołać wyblakłe wspomnienia uroczystości z rodzinnego świata. Puszczać głośną, hałaśliwą muzykę. Wytoczyć ceramiczne beczki, w których trzymano ziarna i winogrona do produkcji whisky, piwa i wina. Niech rodzina porządnie sobie popije. Chociaż ich krew zawiera enzymy redukujące efektywność alkoholu, picie jak zawsze podniesie ich na duchu w uświęcony tradycją sposób, doda im dumy, pewności siebie i... lekkomyślności. Jeszcze trochę głośniej muzyki, a potem zadać im pytanie, które odwoła się do ich zaradności, do poczucia, kim jest rodzina Bishopów i co powinna zrobić. Toby wiedział, co robi Killeen, ale nie przeszkadzało mu to w zabawie. Tańczył z Besen, wypił trochę odświeżającego młodego wina, pozwolił, by uderzyło mu do głowy. Nie na tyle jednak, żeby mu zmącił myśli. Po śmierci matki Toby’ego jego ojciec miał przez dłuższy czas poważne problemy z alkoholem. Potem Killeen poznał Shibo, przestał się upijać, pozbierał się, no i został kapitanem. Toby niewiele umiał z biologii, ale rozumiał, że syn może mieć skłonność do potencjalnych słabości ojca, więc pilnował się przy piciu. Nie wolno polegać tylko na użytecznych przyjaciołach-enzymach. To było wspaniałe zgromadzenie. Zaczynał czuć wielką sympatię nawet do Cermo. A zważywszy na to, jak Cermo nim rządził, musiało się to stać pod wpływem alkoholu. Cermo miał kremowoczekoladową cerę, połyskującą smakowicie w delikatnym świetle. Toby’emu w rodzinie podobało się między innymi to, że zachowała odwieczne różnice między ludźmi. Oczy mieli brązowe, niebieskie i czarne, cerę szorstką albo gładką, żółtą, różową albo czekoladową, nosy chude, szpiczaste albo szerokie, władcze, zadarte albo kartoflowate. Było w ich genach coś, co nie pozwalało zniwelować tych różnic przez pokolenia. Dodawały im atrakcyjności, posmaku czasów, kiedy ludzie przystosowywali się do różnych miejsc, mrużąc oczy, żeby lepiej widzieć, przyciemniając sobie skórę, żeby chronić się przed słońcem, zwężając twarze, żeby im było cieplej. No i co z tego, że dokonała tego za nich natura przez powolny dobór naturalny. Różnice były niczym starożytna księga, niczym niezrozumiałe przekazy z uświęconej tradycją przeszłości, które warto było zachować. Jego własny szeroki nos i skośne oczy wydawały mu się czymś niesłychanie istotnym. Podobnie jak śniada cera i wykluwająca się kłująca broda. Dziedzictwo. Głębia historii. Tętniąca muzyka przycichła. Czas na decyzje. Zaczął przemawiać Killeen. Nie używał ozdobników, jak inni mówcy, których Toby kiedyś słyszał, stawiał sprawę jasno i stanowczo, przez co jego wypowiedź cechowała pewna krasomówcza prostota. Przedstawił surowe fakty dotyczące ich ciężkiej sytuacji. Powiedział o zbliżających się zmechach, o zapasach paliwa na Argo, o bilansowaniu powietrza, wody i płynów. Przez jakiś czas wszystko jeszcze będzie świetnie, ale nie wystarczy tego na przeciągającą się ucieczkę z Centrum Galaktyki do jakiegoś potencjalnego schronienia. Quath zapoznała ich z prawdopodobnymi planami zmechów. Otoczą Argo, złapią statek w pułapkę w pobliżu Prawdziwego Centrum. A potem Killeen wykorzystał sensorium rodziny. Każdy z jej członków zobaczył w jednym oku starożytny grawerunek, na który nakładało się jego znaczenie. Kapitan grzmiącym głosem czytał urywki. - „Pochłonęła pięć rodzajów żywych trupów w nadal jaśniejącym świętym żarze”. Był taki czas, kiedy zmechy ustępowały przed nami! Rodzina poruszyła się. Wpatrywali się w pokrytą kurzem przeszłość. - „Powstanie jak my wszyscy, którzyśmy skoczyli w głąb do matecznika i biblioteki”. Killeen stał na podium, dominując nad tłumem. Jego głos nabrał mocy, nie z wyrachowania, bo przyszła na to pora, ale z dogłębnego przekonania. - Oni się tam udali. Dawno temu. Chociaż i ona, i oni „pałali wciąż żarliwością dla perłowych pałaców ludzkości”. Mimo to odeszli. Podniosły się potakujące głosy. Słychać w nich było tęskną nutę, nawołującą do połączenia z własną bajeczną historią. Niektórzy łkali. Inni przeklinali. - Oblegają nas teraz zmechy. Zaciskają wokół nas pętlę. To prawda - Killeen pokazał na Quath że mamy sprzymierzeńców. Lecą za nami również pobratymcy Quath, niosąc ten swój olbrzymi przyrząd, kosmiczne koło. Jest to moc, jakiej jeszcze nie opanowaliśmy. Metody, jakich jeszcze nie jesteśmy w stanie pojąć. Ale pobratymcy Quath to żyjące istoty i oferują nam pomoc przez święty związek, który łączy wszystkich powstałych w naturalny sposób z atomów Galaktyki. Rozległy się ochrypłe okrzyki wdzięczności dla Quath i okrzyki bełkotliwej wściekłości na zmechy. Kapitan przerwał. Powoli uspokajał się. - Ale nawet jeżeli nam pomagają, tylko my możemy podjąć decyzję, dokąd się udamy. - Popatrzył na ponad trzysta dobrze znanych twarzy. - Nasi krewni zginęli, walcząc z gatunkiem Quath. Ten okres mamy za sobą. Teraz walczymy ramię w ramię z tymi, których nazywaliśmy cyborgami, a obecnie określamy mianem miriapodii. Było w jego postawie coś, co przywołało tamtą przeszłość i wykorzystało ją w sprawie, o którą walczył. Toby widział, jak to wspomnienie wpływa na tłum. Przecież to właśnie Killeen przeleciał na wylot przez planetę, w której cyborgi wycięły tunel - i przeżył. Potem został uwięziony wewnątrz cyborga Quath i wydostał się żywy. Rozmawiał z magnetycznym bytem, przemawiającym z nieba, a jeszcze wcześniej układał się z modliszką i zdobył dla nich wolność. Całe to brzemię historii przechylało szalę na korzyść Killeena. Oczy mu płonęły. Jego powaga była władcza. Ludzie go słuchali. - Mamy wybór. Albo podejmiemy nierówną walkę, nie wiedząc, bo nie możemy wiedzieć, jakie mamy szansę, albo zdecydujemy się na ucieczkę w nadziei, że uda nam się umknąć. - Połyskującymi oczami ogarniał cały tłum. - Czy to wszystko? Czy to jest wszystko? - Pogardliwe wygięcie warg. - Nie! Nie! Powiadam wam, że istnieje trzecia droga, którą otwiera przed nami tablica po naszych praprzodkach. Widząc, w jak silnym napięciu kapitan trzyma całą salę, Toby warknął. Dudniący głos, który omotał rodzinę Bishopów, był pewny, niezachwiany... a Toby nie. Z bezradną zgrozą patrzył, co będzie dalej. - Możemy polecieć za nimi, za ludźmi ze starożytności. Do matecznika, którego szukali, czymkolwiek by on był. Może wciąż jeszcze tam jest! Rodzina poruszyła się, zamruczała. - Powtarzam, oni dysponowali mocami, którym nie potrafimy dorównać. Metodami, których nie jesteśmy w stanie pojąć. A więc ich potomkowie... a nasi kuzyni!... wciąż mogą tam być. Rodzina rodzin... „gdzie trwa wieczność”. Cóż może to znaczyć? Co obiecuje? Lećmy... lećmy i przekonajmy się! Toby słuchał, jak unosi się i wibruje wokół niego ryk popędliwej zgody. Wiedział, że wyznaczyli sobie desperacki kurs, a chociaż kochał ojca i chciał pójść za nim, przejął go lęk i hańbiąco zmiękczył mu kolana. Dlaczego ojciec to zrobił? Gdzie podziała się jego przezorność? Ryzykuje życie całej rodziny, żeby odkryć... co? Odkryć przeszłość. Dowiedzieć się, co znaczy rodzina. Osobowość Shibo ujawniła się nieproszona, taki blady, cichy głos na tle zgiełku, bulgoczącej wokół nich wesołości, zamętu kuksańców, radosnego potu i wykrzywionych ust. - Nie zdają sobie w pełni sprawy z tego, czego on żąda. Czy zresztą on nawet to wie? Kocham tego człowieka, na tyle, na ile to okrojone ja, którym się stałam, potrafi jeszcze kochać. Ale teraz mnie też przeraża. Obiecuje matecznik, a może dać im tylko kłamstwo. Skrzepła gwiazda Kanciaste anteny odbijają ultrafiolet dysku na dole. Bryły obracają się. Żyją wśród chmur napływającego gazu - ogorzałe, rozpadające się na strzępy pod gradem radiacji. Ostrza podczerwieni, tnące promienie gamma. Wśród tych rozpadających się chmur poruszają się srebrzyste, zmieniające się kształty. Ciekły metal płynie, krzepnie. Wyrzuca nowe narzędzie: zmatowiały tytan. Pracuje nad złożem bogatym w ind. Przeżuwa, trawi. Wysoko nad twardą jasnością dysku po wydłużonych elipsach nadlatują żniwiarze. Układają się w wymyślne tablice, geometryczne matryce. Ich strategia łupienia przestrzeni rozwinęła się sama, jest czysto praktyczna, prosty algorytm. A przecież tworzy skomplikowane wzory, które się rozwijają i działają, a później znowu się zwijają z ociężałym pięknem. Spełniają jeszcze jedną doniosłą funkcję. Kiedy się razem sprzęgną, tworzą makroantenę. Zgodnym chórem przekazują skomplikowane ciągi cyfrowej myśli. Nigdy nie biorą udziału w krzyżujących się ostrożnych rozważaniach, nie dbają o przenoszone przez siebie dźwięki bardziej niż cząstki powietrza. Przez świetlne minuty rozmowa nabrzmiewa, ściera się i dzwoni. Te naczelne uporczywie trwają. My/wy nie staraliśmy się ich wytępić. Na razie. Prawda; my/wy musimy się wcześniej więcej dowiedzieć. Pułapka zadziałała? Starcie przebiegło zgodnie z planem. My/wy poznaliśmy dokładną pozycję ich statku, kiedy odwiedzali skorupę swojego dawnego mieszkania. Ja/ty mieliśmy rację, zachowując tę strukturę przez tak długie epoki. Ułatwiło to podłączenie mikroczujników. Bezpośrednia infiltracja? Zostały zdmuchnięte na statek naczelnych przez wybuch. A potem wryły się do środka. To chyba niepotrzebny kłopot. My/wy byliśmy w przeszłości zbyt pochopni, anihilując ekspedycje, które ośmielały zapuszczać się w kierunku skrzepłej gwiazdy. Nie budzące sympatii określenie. Czarna dziura jest czymś dużo szlachetniejszym, niż implikują te słowa. A przecież nawet ona we wczesnych okresach Galaktyki zaczynała od nasienia pojedynczej supernowej. Powiększyła swoją początkową masę miliony razy, ale to nie zmienia jej natury. Ale skrzepła? Żyje z ognia. Tylko jej wizerunek w czasoprzestrzeni jest skrzepły. Dla nas/was trwa to nieskończenie długo, zanim pochłonięte masy zsuną się ostatecznie w gardziel zapomnienia. Bardzo dobrze; takie szczegóły techniczne bardziej nudzą, niż oświecają. Prawda, dla pewnych fragmentów nas/was. A przecież ta formacja wciąż przyciąga naczelne. Co to był za język, który my/wy cytowaliśmy wcześniej, żeby zobrazować ich sposób myślenia? Koncepcja: jak ćmy do płomienia. Biologika jest taka prosta, taka linearna. Jak my/wy możemy być pewni obróbki ich danych, zrozumieć ich umysły? My/wy nie możemy. Ale dysponując zasobami... My/wy musimy spojrzeć prawdzie w oczy, są sprawy, których my/wy nie potrafimy zrozumieć nawet w podstawowym wymiarze. Pamięć wraca - tak. Niektórych prawd nie da się nigdy dowieść w obrębie żadnego logicznego systemu. Ja/my nie nie odwoływaliśmy się do żadnego tak oczywistego teotematu. Ślepe plamki czają się w samym sposobie naszego pojmowania wszechświata. Nie istnieje dla nich żadna kompensacja. Z pewnością ty/wy nie chcecie sugerować, że nasz/wasz rodzaj podziela taką ślepotę, jak u tych naczelnych! Każda forma rozumna ma swój sposób na przefiltrowywanie świata. Pod tym względem wszystkie są do siebie podobne. Z pewnością nie oznacza to, że my/wy nie potrafimy zrozumieć niższych form i ich prymitywnych poglądów na świat? Może oznacza. Niepokoi brak zrozumienia w tak poważnej sprawie. Dość dumania. W sprawach czysto praktycznych, ja/ty przeciwstawiasz się zniszczeniu tej ostatniej inwazji naczelnych. To może wiele kosztować. Odnosiło się to do quasi-zmechów. One lecą za statkiem naczelnych i chronią go. My/wy mieliśmy już wcześniej do czynienia z ich rodzajem. Dysponują większym kunsztem niż ludzie. Wy/my ucierpieliście już od ich umiejętności. To są narzędzia! My/wy wykorzystujemy quasi-zmechy do śledzenia ludzi! Niosą ze sobą obręcz odciętej nieciągłości. Dzięki niej śledzenie jest proste. Ale zmieniłaby się w bardzo nieprzyjemną broń, gdyby zwróciły ją przeciw nam/wam. Moglibyśmy przypomnieć nam/wam/im, że kiedyś posiadaliście kilka takich nieciągłości. Zdaniem wszystkich zostały utracone przy ataku na Klin w erze e{+[-1]}. Poważny błąd, któremu sprzeciwiało się wielu z nas/was. Ty/ja nie musisz tego błędu przeżywać na nowo. Dobre sformułowanie tego/tych wielu, kto ten błąd popełnił. Takie rozróżnienia są bez znaczenia. To doświadczenie zostało wchłonięte przez wszystkie nasze ja. Niewyuczone lekcje wciąż sprawiają ból. Nikt nie mógł przewidzieć, że Klin pochłonie, przetrawi, a potem wykorzysta te nieciągłości, żeby się jeszcze bardziej rozbudować i utrudnić penetrację. Przezorność ocaliłaby nas/was od tej pouczającej lekcji, którą my/wy otrzymaliśmy. My/wy rozumiemy teraz, że jeden/wielu nie może nawet w podstawowym zakresie poznać przypadkowej geometrii wnętrza Klinu. Usprawiedliwienia na nic się teraz nie zdadzą. Koszt będzie wielki, jeżeli zaatakujemy quasi- zmechy i ich nieciągłość. Ty/ja zgodziliśmy się dawno temu, żeby wykorzystać ludzi przeciw quasi-zmechom. A teraz my/wy przekonujemy się, że zawarli oni coś w rodzaju przymierza. Tego my/wy nie byliśmy w stanie przewidzieć. Oparte na węglu życie kieruje się regułami, których my/wy nie znamy. Nie potrzebujemy znać. Ja/ty pragniemy, żeby tak było. Ale oni tu byli wcześniej, niż nasz rodzaj i... Wielu z nas/was odrzuca tę tezę. Jak możesz ty/ja ją odrzucać? Formy organiczne powstały jako pierwsze. Istnieją poglądy filozoficzne, zgodnie z którymi metal i ceramika były pierwotnymi materiałami, kształtowanymi w wyładowaniach elektrycznych, porządkowanymi przez wychwytywanie iłów i jonów. Z tego rozwinęły się formy oparte na węglu. Historyczne zapisy potępiają takie teorie. Mimo to nasze/wasze cenne zapisy wciąż nie potrafią powiedzieć, dlaczego mielibyśmy obawiać się ludzi. Dlaczego właśnie ludzi? Były i inne formy węglowe. Które my/wy wytępiliśmy. Bez żalu. Zgoda. Ale głęboko zakorzenione w nas/was przekonania twierdzą, że nasz rodzaj musi lepiej poznać ludzi. Ja/ty nalegam, żebyśmy ich trochę uszkodzili. Zredukowali ich siły. Ty/wy trzymaj się z daleka od nieciągłości. Ludzki statek jest chroniony, ale my/wy potrafimy go skutecznie uszkodzić. Nie ma potrzeby, żeby minęli nas bez szkody. Detekcja ich statku wśród galaktycznych odpadków działa tylko sporadycznie. Co więcej, quasi-zmechy i ich nieciągłość wykrzywiają cały region, utrudniając precyzyjną lokalizację. Działanie jest sprawą kluczową! My/wy wiemy, że odbyli rozmowę z członkiem królestwa magnetycznego. Prawda. Ale |>A<| tak to załatwił, że naczelne są przekonane o odzyskaniu własnego statku i swobodzie ruchu. W ten sposób - przy wiadomym nastawieniu psychologicznym naczelnych - dużo łatwiej jest je wykorzystywać. Sprowadziło je tutaj przymierze zawarte z quasi-zmechami. Po co w ogóle angażować w to quasi-zmechy? Cała ta historia więcej zaciemnia, niż wyjaśnia. One mogą wiedzieć coś, czego nie wiedzą naczelne. Takich spraw jest wiele. Odwoływałem się do tego, czego my/wy nie wiemy. Czego szukamy. Nie całkiem rozumiejąc, o co w tych tajemnicach chodzi. Męczą mnie takie niejasności. Sprowadź tego |>A<|, żebym ja/my mógł z niego zaczerpnąć. Zrobione. Czas świetlnej podróży opóźni |>A<|. W tym czasie powinniśmy zrobić coś więcej. A więc godzisz się, że ludzi należy umniejszyć. Czy ja/ty proponuję, żebyśmy zastawili na nich następną pułapkę? Coś, co by ich przyciągnęło, przypisało im znany nam wektor. Mogłoby to wyjaśnić podstawową kwestię. To znaczy? Czego oni tu szukają? Życie oparte na węglu więdnie pod ostrzałem twardego promieniowania. Prawda, to nie jest ich królestwo. Bardziej interesujące jest to, z jakiego powodu my/wy zastanawiamy się nad nimi. My/wy po prostu powinniśmy ich zabić. Innymi słowy, dlaczego ja/ty istnieję? Czy nasz podzielony umysł jest tu tylko po to, żeby nas/was drażnić? Dosyć tych rozważań. Działaj! Część druga ZJADACZ WSZYSTKICH RZECZY 1. Zaciekły pościg Toby przyglądał się Besen nieufnie. Dlaczego nie mogła zostawić go w spokoju? Podobnie jak większość kobiet zakładała, że jeżeli człowiek porozmawia o tym, co go gnębi, w oczywisty sposób, automatycznie wszystko się ułoży. Z doświadczenia Toby wiedział, że nierzadko dochodziło wtedy do pogorszenia sprawy. Wyciąganie niejasnych, mglistych uczuć na światło dzienne, nadawanie im ostrych form słownych, konkretyzowanie ich, tylko pogłębiało problemy. Przynajmniej w jego przypadku. Westchnął. Siedzieli w gwarnej, wspólnej stołówce. Wokół nich ludzie rozmawiali o czymś półgłosem, spekulowali na temat ich misji. Minął tydzień od dramatycznego przemówienia Killeena podczas zgromadzenia. Spędzili ten tydzień, przebijając się w kierunku płonącego, rojącego się od gwiazd Prawdziwego Centrum. Przez cały ten czas Argo pulsowała, zataczała się i grzmiała pod uderzeniami plazmatycznych wiatrów. I właśnie ten tydzień chyba się ludziom podobał. Lepsza była przygoda, od której szybciej biło serce, niż siedzenie i rozmyślanie. Rodzina Bishopów zmęczyła się wygodnym życiem na Argo. Nikt nie zaprzeczy, że to cudowny statek, wspaniałe dziedzictwo po dalekich przodkach z zamierzchłej przeszłości - ale ostatecznie to tylko inteligentna puszka. Zdaniem Toby’ego, trzymani w zamknięciu i tylko rozmawiający, Bishopowie nie prezentowali się z najlepszej strony. Tak właśnie było teraz. - Jestem wdzięczny, że pytasz i w ogóle - powiedział w końcu Toby, siląc się na dyplomację. Przecież Besen przymilała się tylko po to, żeby wyrwać go z ponurego nastroju. - Ale nie każ mi mówić. Dziewczyna uśmiechnęła się ze współczuciem. - Czasami zamykasz się jak próżniowa uszczelka. - Ostatnio skacze mi adrenalina, to wszystko. - No pewnie. - Wygięła z zakłopotaniem wargi. - Zostawiamy zmechy daleko za sobą. - Phi! - parsknął Toby. - Szczur w klatce może biegać tam i z powrotem, ile dusza zapragnie. - Nie złapali nas! - Ale nie widzę wyjścia, a ty? - Mnóstwo. Jeszcze nawet nie pokazał się dysk wokół czarnej dziury. Może być dość miejsca, żeby się schować, a potem... - Zmechy znają to miejsce. Podłożyły nam tu gdzieś pluskwy, to pewne. Inteligentnych podglądaczy. - Tego nie wiemy na pewno. - Mogę się założyć. W Prawdziwym Centrum jest coś, na punkcie czego zmechy mają fioła, tak twierdzi Quath. - Wierzysz we wszystko, co ci mówi ta kolekcja odnóży? - A pewnie że tak - odpalił Toby. - Przynajmniej Quath nie próbuje mnie pocieszać. - Hmmm. Rzeczywiście jesteś w paskudnym nastroju. - Po prostu nie świętuję, i tyle. - Toby napił się soku z lotosa i wziął kostkę zbożową. Postukał nią w stół. Z kostki wypadł mały, biały wołek zbożowy. - Jedyny sposób, żeby się pozbyć tych robali, innego nikt nie zna - powiedział z obrzydzeniem, strącając go ręką. - To ta Erika, ona je wypuściła. - Łatwo popełnić taki błąd, kiedy nie umie się przeczytać instrukcji. - Powinna zapytać swoje aspekty! Minęło już wiele lat, od kiedy Erika przez pomyłkę wypuściła z samogrzejącej się fiolki zamrożonych opiekunów gleby, ale codziennie irytowały one ludzi do tego stopnia, że jej imię wypowiadano jak przekleństwo. Toby jej współczuł. Kto mógł przewidzieć, że te paskudztwa wyprysną z pojemnika i natychmiast zabiorą się do jedzenia? Przeraziły biedną Erikę tak, że upuściła fiolkę. A potem rozlazły się na wszystkie rośliny zbożowe. Powinny się znaleźć wśród jarzyn i jabłoni, tak jak głosiła etykieta w jakimś martwym języku. Po prostu Erika miała pecha - a oni razem z nią - że znajdowała się akurat w kopule zbożowej, kiedy otworzyła fiolkę. Wzruszył ramionami. - Ciężko pracowała nad sadzonkami. - Ja uważam, że kapitan powinien ją za to wychłostać. - On nie lubi chłosty. - Nie ma znaczenia, co on lubi, a czego nie - powiedziała Besen sztywno. - Na pierwszym miejscu stoi dobro rodziny. - Pewno. A mądry kapitan umie zmobilizować załogę do tego, na czym mu zależy. Besen zamrugała oczami. - Och, chcesz powiedzieć, że tańczymy, jak nam kapitan zagra, chociaż wydaje się nam, że grają co innego? - Może i tak. - I nie chcesz nic otwarcie mówić? Przez lojalność? - Niechętnie mówię coś przeciw niemu. - No, z pewnością stałbyś się niepopularny. - Tak, i muszę przyznać, że wszyscy są raczej w doskonałych humorach. - Szerokim gestem wskazał zatłoczoną stołówkę. Wokół aż iskrzyło. Ludzie, którzy od tak dawna uciekali, z entuzjazmem odnieśli się do zaciekłego pościgu. Na myśl o niebezpieczeństwie przechodził ich dobrze znany dreszcz podniecenia. Besen wydęła wargi z zatroskaniem. - Naprawdę nie sądzisz, żebyśmy w ten sposób mogli uciec przed zmechami, prawda? - Tak naprawdę to nie wiem, o co tu chodzi. - Toby ze złością postukał kostką zbożową. Na stół wypadł następny wołek. Chłopak z radością rozmiażdżył go kciukiem. - Ostrożność popłaca, to wszystko. - Trzeba dwa razy szukać wołków? - Besen uśmiechnęła się. - Wołki mogą być wszędzie. Besen wyraźnie się zreflektowała i usiłowała zmienić nastrój. - Chodźmy na górę do obserwatorium, zobaczymy, czy uda nam się tam jakieś wypatrzyć. - Wspaniale. - Toby chciał odrzucić kostkę zbożową, ale przedtem postukał nią jeszcze raz. Nie było więcej wołków, więc wgryzł się w nią. - Hmm, niezła, kiedy człowiek umiera z głodu. - Zawsze umierasz z głodu. A przecież od czasów żaglowęża i całej reszty mamy mnóstwo jedzenia. - Chodźmy. - Toby był wdzięczny, że umożliwiła mu zakończenie tej niepokojącej rozmowy. Nie chciał psuć nastroju załogi swoimi posępnymi rozmyślaniami, zwłaszcza że ojcu udało się tak dobrze wszystkich zjednoczyć i zachęcić do ciężkiej pracy przez długie godziny. Poszli szeroką, spiralną rampą w górę, do serca Argo. Cała załoga harowała teraz w agrokopułach. Z godziny na godzinę poziom promieniowania z zewnątrz robił się coraz wyższy. Tlące się podczerwienie, ostre ultrafiolety, różne niewidzialne widma szkodziły zbożom. Spolaryzowali kopuły do maksimum, ale mimo to przedostawały się przez nie żądlące energie. Tak więc z ulgą zapomnieli o tym wszystkim, opadli na siatki w sali obserwacyjnej i przyglądali się oszałamiającej jasności na zewnątrz. Znajdująca się w chłodnym, mrocznym sercu statku sala obserwacyjna była zatłoczona i Toby niczego wyraźnie nie widział. Pole rozżarzonych gwiazd nie dawało się ogarnąć umysłem, przecinały je plamy promieniującego gazu. Potem mostek przełączył się na częstości dopplerowskie i szczegóły gwałtownie się wyostrzyły. Przejście na bogate w błękit częstości wyławiało obiekty poruszające się w kierunku Argo, a przyćmiewało wszystko inne. I oto zobaczyli je: osiem jaskrawych punkcików błękitu rozmieszczonych równomiernie na okręgu. - Nie da się nie zauważyć - mruknął Toby. - Zmechom musi być wszystko jedno, czy je zauważymy, czy nie - powiedziała Besen. - A może chcą, żebyśmy zauważyli? - Dlaczego mieliby chcieć? Chyba lepiej byłoby zbliżyć się do nas ukradkiem. - Może chcą, żebyśmy się wystraszyli. - I co zrobili? - Może właśnie to, co robimy - powiedział Toby ponuro. - Hej, przecież zostają w tyle! - zaprotestowała na lewo od Toby’ego wielka kobieta o orlim nosie i dała mu sójkę w bok. Należała do Ace’ów z pustkowi Trampa. Była wyćwiczona w podążaniu za przywódcą rodziny. - Tak, sypniemy im w twarze pyłem - dołączył do niej jakiś mężczyzna z rodziny Fiverów. - Możemy przegonić każdego przeklętego zmecha - oznajmiła dumnie inna kobieta. Mówiła z akcentem rodziny Deuce’ów tak silnym, że Toby z trudem ją rozumiał. Chłopiec zacisnął zęby. - Tak, tak. Zastanawiałem się tylko, czy... - To niewłaściwe, żeby syn kapitana tak się zachowywał. - Orlonosa kobieta znowu dała mu sójkę w bok. - Przepraszam, bracia i siostry - powiedział Toby, chociaż zaczynała go ogarniać irytacja. - Wybaczcie mi. Podniósł się i przecisnął przez ciżbę. Miał wrażenie, że wszyscy patrzą na niego niechętnie albo unikają jego spojrzenia. Besen poszła za nim szepcząc: - Ta stara wiedźma to plotkara, ciągle kłapie szczęką. Wszystkie rodziny z Trampa są takie. Toby już czuł się przygnębiony tym incydentem i zanim wyszedł z sali, zatrzymał się, żeby jeszcze raz rzucić okiem na ekran. Członkowie rodziny Bishopów mamrotali, sprzeczali się, trącali łokciami, zastanawiali się nad czymś, a nawet śmiali - i to nie tylko ludzie ze Śnieżnika. Robili to również z innymi rodzinami z Trampa. Od tłumu dochodziła metaliczna woń niecierpliwego podniecenia. Chłopcu przyszło do głowy, że sala zapchana jest nie tyle z chęci popatrzenia na te jaskrawe obrazy, ile z powodu doskonałego miejsca do zebrania się, poplotkowania i ponarzekania. A wszystko dla podbudowania wartości kruchej ludzkiej rodziny na tle otaczającej ich otchłani. Najważniejsze, żeby trzymać się razem. Argo wiozła głównie Bishopów ze Śnieżnika, ale również rodziny z dopiero co opuszczonej planety, którą jej mieszkańcy nazywali Trampem. Według Toby’ego rodziny te nosiły dziwne nazwiska: Ace’owie, Deuce’owie, Jackowie i Fiverowie. Byli też Queenowie, którzy zgodnie z logiką powinni mieć takie same tradycje jak rodzina Queenów ze Śnieżnika, ale nie mieli. Killeen nazywał rodziny z Trampa Cardami. Zachowywały się bardzo lojalnie i bez szemrania podążały za swoim popędliwymi przywódcami. Zanim odlecieli z Trampa, byli posłuszni człowiekowi o zawziętej twarzy, szaleńcowi, który nadał sobie miano Jego Supremacji. W końcu Bishopowie musieli go zabić. Nie wiadomo dlaczego oznaczało to przeniesienie lojalności Cardów na Killeena. Nie było w tym żadnego sensu, ale na Trampie niewiele rzeczy miało sens. Do Toby’ego stanowczo nie przemawiała koncepcja, jakoby nazwiska Cardów pochodziły od jakiejś prastarej gry. Niewykluczone, że grę utworzono, wykorzystując ich nazwiska, to możliwe. Ale rodziny były czymś czcigodnym, starożytnym, a nie tematem do płochej zabawy . Mimo to upartych i niedouczonych Trampów niełatwo było zaakceptować. Co prawda jak się dobrze przyjrzeć, to ludzie ze Śnieżnika też nie byli tacy nadzwyczajni. Rooksowie lubili wydmuchiwać nosy ściskając je od góry palcami i wypuszczając wszystko w powietrze. A jak trafili w kogoś, to się śmiali. Orlonosa kobieta bez dwóch zdań należała do Rooksów. Pawnowie nie widzieli nic niewłaściwego w wypróżnianiu się na oczach wszystkich. Absolutnie naturalna czynność, mówili. Czego tu się wstydzić? Knightowie bekali i smrodzili podczas najbardziej oficjalnych uroczystości - i nawet chyba tego nie zauważali. Bishopowie pluli, kiedy mieli na to ochotę, a mieli ją dosyć często. Rooksowie najbardziej lubili sikać na rośliny, utrzymując, że skoro sikanie jest częścią wielkiego cyklu życia, musi im to dobrze robić. Kingowie kaszleli ludziom prosto w twarze, a potem się uśmiechali. Niektórzy powiadali, że w czasach starych Cytadel zagubiona rodzina Queenów oddawała się nawet publicznemu uprawianiu miłości, zadzierając przy tym nogi do sufitu i wypinając z pełną swobodą tyłki. Istniała teoria, że miał to być pokaz postawionej na głowie społecznej solidarności. Toby w głębi duszy nie wierzył w te opowieści, były zbyt fantastyczne - ale kto tak naprawdę potrafił powiedzieć, jakie przekonania mieli ludzie z odległej przeszłości i jak postępowali? Rodziny ze Śnieżnika starały się przymykać oczy na te różnice, na postępki, które według innych zasługiwały na miano grubych gaf towarzyskich. Mimo wszystko rodziny trzymały się razem. Podobnie traktowały też Trampów, chociaż ci byli uparci jak osły i jedli z otwartymi ustami. Rodzina rodzin. Toby wiedział, że ma obowiązek dbać o spójność tej społeczności. Nie powiedziałby, żeby mu się to podobało. Wychodząc z zatłoczonej sali, uderzył pięścią w dłoń. - Naprawdę cię zezłościła? - zapytała zatroskana Besen. - Nie. Zapomnij o tym. - Ale wiedział, że sam nie zapomni. 2. Rozdarta gwiazda Toby żałował, że Quath nie mieszka już na zewnątrz. Tak wielkie stworzenie powinno żyć wolno pod gwiazdami, a nie w zamknięciu. Był tego pewien, chociaż wiedział, że gatunek Quath rozwinął się z ryjących istot, które lubiły zakopywać się szczelnie pod ziemią. W jaki sposób w takiej rasie rozwinęła się inteligencja? Wydawało się mało prawdopodobne, żeby stworzeniom, które grzebały się w ciemnych, śmierdzących szczelinach i ośmielały się wychodzić na zewnątrz, kiedy przycisnął je głód, potrzeba było dużo sprytu. Z drugiej strony, dumał Toby, ludzie też chowali się w jaskiniach, a przynajmniej tak twierdził Isaac. Co mogło zmusić jakiegoś stwora do rozwijania w sobie inteligencji? Przecież zmechy też rozwinęły umysły na wysokim poziomie, a nikt nie pamiętał ani kiedy, ani jak. Nawet Isaac. Ale prawdziwym powodem, dla którego Toby uważał, że Quath powinna znajdować się na zewnątrz, był brak usprawiedliwienia dla jego spacerów po kadłubie statku. Aż go wszystko swędziało od nadmiaru energii, której nie potrafił wyładować, trenując przy zerowej grawitacji. Niemniej, kiedy już składał wizyty Quath, odbywało się to w pomieszczeniach tak przestronnych, że mógł tam ćwiczyć swoje niskograwitacyjne umiejętności. W tej chwili Quath znajdowała się w porzuconej agrokopule, z wysokim, łukowatym sklepieniem, od którego odbijało się sapanie Toby’ego. Chłopiec odskakiwał od ścian, przelatywał przez całą szerokość kopuły, próbował trochę odchylić lot w powietrzu z wentylatorów. Mknął ku przeciwległej ścianie, zataczał rękami wielkie koła, chcąc obrócić się do niej nogami, żeby zaabsorbowały pęd i odbiły go niczym zwinięte sprężyny. Dużo to lepsza zabawa niż podnoszenie ciężarków jak jakaś pomylona maszyna. Quath stała na środku podłogi pod kopułą i obracała oczami za rykoszetującym Tobym. Przesłała mu pogardliwie syczącą myśl: - Robisz wiele daremnego wysiłku. - Nie spodziewam się, że zrozumie to taki wielki karaluch jak ty. - Mój lud nigdy nie pożywiałby się w waszych obrzydliwych kuchniach, jak to robiły karaluchy. - Zjadasz to, czym udławiłby się każdy szanujący się robal. - Mój lud polował kiedyś na takich jak ty, gdy sporadycznie miał ochotę na podniecający kąsek. Toby poczuł się zaskoczony. Chwycił za stalową rozpórkę i przywarł do niej sapiąc. - Naprawdę? - zapytał. - Zamieszkiwali nasz świat i należeli do rzędu naczelnych, jak się sami określacie - odpowiedziała. - Nie byli tacy zręczni jak wasz gatunek, nie należeli do myśliwych. Mlaskali z apetytem na widok niebieskozielonych robaków, które wypełniały zbutwiałe drzewa. - Czy oni byli, no, tacy jak my? - Inteligentni? Nie. Mieli cieniutkie rączki i nóżki, jak wy, i takie same oczy, każde uwięzione po jednej stronie głowy. Nie potrafili też obracać głowami dookoła. Bardzo ograniczone istoty, podobnie jak wy. Ale smakowali wspaniale, a jak się ich kręgosłupy ogrzewało przez dłuższy czas nad ogniem, to pękały i wydzielały błękitną woń. To był wielki smakołyk, ten wysysany z poczerniałych kości gęsty, chrupki szpik. - Fuj. Dokładam wszelkich starań, żeby myśleć o tobie jak o przyjaciółce, wielka pluskwo, ale jeżeli dalej tak będziesz... - To był zaszczyt stać się nawet małym kąskiem dla Ludu. Toby wyczuł wielką literę w syczącym myślogłosie Quath i postanowił nie kontynuować tematu. Quath mówiła poważnie. Może było rzeczą normalną, że istoty inteligentne wszędzie uważały siebie za najważniejsze stworzenia - za Lud - a wszystkich innych w najlepszym razie za obdarzone sprytem zwierzęta. Olej w głowie i egomania szły ręka w rękę. Albo kleszcze w kleszcze. No bo przypuśćmy, że Quath byłaby tysiąc razy mniejsza. Nie miałoby to żadnego znaczenia, że jest superinteligentna; gdyby ją Toby wytrzepał ze śpiwora, to zdeptałby ją bez namysłu. A już na pewno nie pytałby jej, co sądzi o naturze życia. - Myślę, że mógłbym zrezygnować z takich zaszczytów. Ale tak czy owak, wielooka, chyba się tu całkiem nieźle urządziłaś. - Mam nadzieję, że moje ekskrementy ożywią tę ziemię. - To bardzo wielkodusznie z twojej strony. Słuchaj, przysłali mnie tu, żebym się dowiedział, co twoi pobratymcy robią w swoich statkach. - Nie wiem. Chociaż mogę się domyślać. - Wciąż wloką ze sobą ten olbrzymi pierścień. Tylko że on teraz bardziej się jarzy, zrobił się taki kremowy. - Niosą to wielkie brzemię jako obronę przed zmechami. Niektóre nasze wiekowe teksty sugerują, że ma on do odegrania jeszcze dalszą rolę. - Rzeczywiście, wydaje się trzymać ich na odległość. Ale dlaczego twoi zbliżają się do nas? - Mogą być potrzebni. Nadchodzi moment krytyczny. - Uch, co znaczy krytyczny? - Ostry punkt na skądinąd gładkiej krzywej, moja zabawna drobinko. - Znowu geometria. Z jednej strony Isaac ze swoimi liczbami, z drugiej ty i te ciągłe wyrażenia matematyczne; sam już nie wiem... - Jeżeli przyjrzeć się temu odpowiednio, cała rzeczywistość jest geometrią. - Czy tak? Słuchaj, ugryzłem jabłko, okazało się naprawdę smaczne. Gdzie masz tu tę swoją geometrię? - Jest tym co [nieprzetłumaczalne]. Toby nie znosił, kiedy Quath coś mówiła, a programy w jego i jej głowie nie potrafiły wspólnie wycisnąć z tej wypowiedzi odrobiny sensu. Docierał do niego tylko bełkot i nijakie, stanowcze [nieprzetłumaczalne]. - W porządku, a gdzie masz geometrię w pocałunku, co? - To proste z punktu widzenia mojego gatunku. Stosunki smakują [nieznanym] i [nieprzetłumaczalnym]. Wszystko inne nie miałoby [nieznane]. - Och, cieszę się, że to takie oczywiste. Ależ byłem niemądry. - Mój program wyczuwa, że w twoim wzorcu mowy pojawiło się coś nowego. - Tak, my to nazywamy sarkazmem. - Nie potrafię zrozumieć takiego wzorca. - Powiedzmy, że to po prostu [nieprzetłumaczalne], pluskwiaku. - Wydaje mi się, że rozumiem. Dla nas to pewnie będzie trochę jak [nieznane]. - Aaaach! Toby zaczął chodzić po ścianach, i to dosłownie. Cieszył się, że może wyładować frustrację, wspinając się między rozporkami kopuły, przeskakując przez szerokie przęsła, spalając kalorie, żeby rozjaśnić sobie w głowie. Robiło mu się gorąco, a właściwie na całej Argo robiło się gorąco. Kopuły pochłaniały promieniowanie z zewnętrznych astronomicznych fajerwerków. Toby’emu zalewał oczy piekący pot. Chłopiec przelazł przez rozporki i belki, rozhuśtał się w niemal zerowej grawitacji i puścił. Rozłożył ręce i bił nimi w powietrzu, trzepotał się jak niezgrabny ptak i powoli opadał w stronę Quath. Obca chwyciła go w ostatnim momencie, bo rąbnąłby boleśnie o pokład. - Uff! Dzięki. - Udajesz, że należysz do innego gatunku - zauważyła. - To należy do bycia człowiekiem, ty stara, wielka larwo. - W nas to również istnieje. Inaczej nie sięgalibyśmy do gwiazd w poszukiwaniu. - W poszukiwaniu czego? - Tego co [nieprzetłumaczalne]. - Och, nie, tylko znowu nie to! - To chyba świadomość spraw, których nie potrafimy ubrać w słowa, powoduje, że jesteśmy podobni, maleńki myślicielu. Toby pogrzebał butem w martwej ziemi i w niemal pozbawionej grawitacji kopule wyrzucił w górę strugę szarego kurzu. Wciąż jeszcze powinien wyładowywać drobne rozdrażnienia, pozastanawiać się trochę nad swoim ojcem. Podskoczył i zakołysał się na jednym z teleskopowych odnóży Quath. - Może ja... - Toby! Przyprowadź Quath na mostek, natychmiast. Ostry głos Killeena przerwał rozmyślania Toby’ego tak nagle, że chłopiec puścił odnóże i powoli opadł na ziemię. Dobrze. Ale Quath nie zmieści się w... - Ruszaj się! Okazało się, że Quath może przecisnąć się przez korytarz na zewnątrz mostka, wygiąć dwie szypułki z oczami i zza drzwi zobaczyć większość ściennych ekranów. Chociaż nic nie mówiła, nie było jej chyba zbyt wygodnie. Powyginała pokryte stalą nogi, wparła się nimi o grodzie. Killeen chciał, żeby Quath spróbowała porozumieć się na dodatkowych kanałach łączności ze swoimi pobratymcami, z mirapodiami. - W końcu spędziłem kiedyś kilka dni w jej brzuchu - powiedział jakby od niechcenia Killeen. Toby zamrugał. Co prawda miał złe przeczucia, ale powinien pamiętać, że ojciec i Quath przeżyli razem straszliwe przygody. Może nie doceniał ich sposobu porozumiewania się. Killeen skinął na któregoś z poruczników, żeby pomógł obcej przy technicznych problemach wykorzystania anten dalekiego zasięgu na Argo. Na mostku było gwarno, ale Killeen utrzymywał dobrą dyscyplinę na statku i panował nad podnieceniem tłumu; uwidaczniało się tylko na wymizerowanych twarzach i w zwężonych oczach. Wielkie ścienne ekrany pokazywały zmieniające się z oszałamiającą prędkością sceny. W przestrzeni unosiła się kremowa obręcz zawieszona pomiędzy trzema dziwnymi, kanciastymi statkami. Nawet gdyby Toby tego nie wiedział, poznałby po ich kształcie - znowu ta geometria, pomyślał - że należały do gatunku Quath. Sama obręcz migotała i mieniła się niezwykłym graniem widma. Przebiegały wzdłuż niej błyski złota i szkarłatu, a potem roztapiały się w mlecznym świetle, niczym plamy rozlewające się po głębokim, kredowym morzu. Killeen przeszedł na pokład dowodzenia. Podzwaniał o stal butami, ręce z rozmysłem trzymał zaciśnięte za plecami. Toby wiedział, że ojciec nie chce, żeby ktokolwiek po drgających nerwowo palcach domyślił się dręczącego go niepokoju i napięcia; to była jedna z tych spraw, o które kapitan musiał dbać. Chłopiec poczuł wzbierającą w nim troskę i miłość na widok wysiłków, jakie czynił ten potężny mężczyzna starający się z takim mozołem utrzymać na twarzy maskę opanowania. A jakim kosztem? Czy ktokolwiek będzie o tym kiedykolwiek wiedział? A było się czym przejmować. Ekrany ścienne zamrugały. Pokazywały teraz scenę tak dziwaczną, że dopiero po dłuższym czasie zorientował się, co właściwie widzi. Na tle tysięcy gwiazd przypominających klejnoty wisiała migocząc pomarańczowa kula. Przetaczały się po niej cętki burz. Toby sądził, że to nic nadzwyczajnego, zapewne jakaś gwiazda dziwnego koloru, dopóki kula nie zaczęła z jednej strony puchnąć. Wzdłuż jej skraju wyrosły wybrzuszenia rozżarzone do niebieskości flary. Guz rozszerzał się, robił się bananowożółty. Jak gdyby gwiazda zmieniała się w gigantyczne jajo. Ale co miało się z niego wykluć? Killeen odwrócił się, zobaczył syna, przywołał go skinieniem i powiedział: - Nawet gwiazdy padają jego ofiarą. - Co takiego? Co się dzieje? - Przepraszam cię. Przyglądam się temu od dawna i zapomniałem, że nie wszyscy pasjonują się życiem gwiazd. - Pozwól, że powtórzę: co się dzieje? - Toby przyzwyczaił się już do chaotycznych rozważań ojca. Ta gwiazda zostanie niedługo pożarta. Widzisz? Palce Killeena zatańczyły na panelu dowodzenia. Z ich pola widzenia wycofała się gwiazda o boku tak spuchniętym, jak brzuch grubasa w czasie uczty. A potem zobaczyli zaognioną, czerwoną smugę rozlewającą się po ścianie niczym plama. - Wielki dysk - powiedział Killeen. - Mówią o nim rodzinne legendy. Niektórzy nazywają go okiem Zjadacza. - Dysk? - Toby widział, że pomarańczowa gwiazda znajduje się na samym skraju gigantycznej płaszczyzny tlącego się ognia. Płaszczyzna poruszała się. Strumienie krwawej czerwieni i fosforyzującego oranżu odpływały od niej łukami. Obracały się powoli wokół jakiejś osi daleko poza polem widzenia. - Och, tę gwiazdę wsysa do środka? Killeen skrzyżował ręce i patrzył, jak skazane na zagładę słońce rozciąga się, faluje ruchomymi żółtymi pióropuszami i ciemnofioletowymi żyłami. - Tak, ale nie sam dysk ją wsysa. Oko Zjadacza to materia, która została wessana wcześniej. Aspekt Toby’ego, Isaac, wychrypiał pogardliwie: - Małpuje tylko prastarą wiedzę. Ani przez moment nie wierzę, żeby rozumiał... - Hej, a ty co sobie wyobrażasz, że kim jesteś? - odpalił Toby. Wszyscy powtarzamy to, co mówią nam aspekty i oblicza, a już na pewno brak nam czasu na naukę tych wszystkich technicznych spraw! - Mimo to, gdyby docenił klasyczne źródła, które rozwinęły te teorie i dokonały niebezpiecznych pomiarów... - upierał się Isaac. - Daj mi żyć! Zostałyby z nas same kości, gdybyśmy czekali, aż aspekty wygadają się ku swemu zadowoleniu. - Toby stłumił Isaaka. Killeen mówił dalej: - Ta masa jest spływającą do środka materią. Przybliża się nieco za każdym okrążeniem. Dysk jest więc tylko stacją pośrednią, to wszystko. Czarnego charakteru w tym przedstawieniu nie da się zobaczyć. Toby dopiero w tej chwili zrozumiał. - Czarna dziura? To ona rozdziera tę gwiazdę? Killeen kiwnął głową. - Rzadkie wydarzenie i akurat na nie zdążyliśmy. Dziura pochłania gwiazdy, ale najpierw lubi je przeżuć. Panorama rozszerzała się, jakby się cofali od gwiazdy. W polu widzenia ukazywało się coraz więcej olbrzymiego, kipiącego dysku. Oko Zjadacza było na brzegach wściekle czerwone, aż drgało od huraganów palonego oranżu i szaleńczej żółci. Każdy wybuchający punkcik był jak przelotne ognisko - ale Toby przypomniał sobie, że ogniska te są większe niż całe planety. Im bliżej środka, tym dysk robił się jaskrawszy. Czerwienie przesuwały się w kierunku mętnych zieleni i wściekłych fioletów. A jeszcze bliżej centrum wrzał twardy, błękitny blask. Chłopiec z trudem zmuszał się do patrzenia, kiedy obraz przesuwał się w kierunku jasności, od której bolały oczy. Dysk obracał się wokół rozżarzonej do białości kuli skwierczącej od ognistej energii. - Gdzie... gdzie jest dziura? Killeen pokazał na białą kulę. - Tam w środku, ale nie możemy jej zobaczyć, ponieważ na wewnętrznym skraju tego dysku wszystko jest takie gorące. Tu wtrącił się Isaac: - Naradzałem się z aspektami ze szczytowych kandelabrów - coraz trudniej ich zrozumieć! - i przetłumaczyłem ich narzekania. Muszę powiedzieć, że się z nimi zgadzam. Właściwe docenianie zasług jest ważne! Inaczej utracimy naszą przeszłość. Wszystko to odkryła w trzy tysięcznym czterdziestym piątym roku Antonella Frazier, która napisała nawet na ten temat poemat epicki. Kosmiczna ironia, żeby „najczarniejsze z miejsc nosiło białą szatę”. Niejasno przypominam sobie, że słyszałem o tym wielkim dziele i... Toby pozwolił aspektowi gadać przez chwilę, nie zwracając tak naprawdę na niego uwagi. Isaac i technoaspekt Killeena prawdopodobnie wykorzystywali dwóch żywych ludzi, żeby współzawodniczyć ze sobą w subtelny sposób. Czy takie zamknięte w mikroukładach istoty mogły odczuwać zazdrość, zawiść, złość? Oczywiście, że i on, i ojciec często posługiwali się wyrażeniami technicznymi, może nawet próbowali zaimponować sobie nawzajem. Stare aspekty zagnieżdżały się w nowszych, żeby ułatwić przekład. Ich myśli i uczucia również przebijały się na zewnątrz, wychodził z tego konglomerat emocji i danych. Drobne, ludzkie motywy, pomniejszone przez olbrzymią skalę wydarzeń. Wszystko to było piękne, ale trudne do zrozumienia. - Dlaczego to jest takie gorące? - Toby spadł z obłoków na ziemię. - Tarcie. Wszystko, co krąży tutaj po coraz ciaśniejszej orbicie wokół dziury, ociera się o gaz, pyły i o co tylko chcesz. I ogrzewa się. Toby usiłował ogarnąć to rozumem. Dysk spoglądał na nich groźnie, niczym czerwone oko z maleńką, białą bańką w środku. Spojrzenie potwora. Oko Zjadacza - tylko że Zjadacza nie można było zobaczyć, bo był najczarniejszą rzeczą w całym wszechświecie. Na ile chłopiec dobrze rozumiał, był dziurą we wszechświecie. Wszystko do niego spływało. - Więc ta dziura zjada gwiazdy, a przedtem lubi przeżuć jedzenie. Dysk jest tym, co ostatnio porozdzierała - powiedział. - A je, od kiedy narodziła się Galaktyka - wyjaśnił Killeen. - Chcesz powiedzieć... ten talerz gazu... to kiedyś były gwiazdy? Killeen chłodno skinął głową, wpatrując się w wyjątkowo efektowną erupcję. Niebieskozielony gejzer podniósł się spiralą z dysku niczym rozwścieczony wąż, wyrzucając w przestrzeń żółte języki. - A na czym lepiej podać Zjadaczowi jedzenie niż na talerzu? Ponury chichot. Toby rozejrzał się po napiętych twarzach załogi na mostku. Porucznik Jocelyn czekała, żeby coś powiedzieć; stała z boku, jakby nie chciała przerywać rozmowy między ojcem a synem. Żwawo postąpiła krok do przodu, jej długie włosy unosiły się w ciepłym powietrzu statku. - Kapitanie - odezwała się - kadłub zaczyna się coraz bardziej nagrzewać. Killeen natychmiast otrząsnął się z zadumy. - Blisko granicy niebezpieczeństwa? - Jeszcze nie, ale... - Krążenie płynów chłodzących na maksimum? - Tak jest. - Jak nasze obroty? - Killeen spojrzał spode łba. - Wszystkie niezależnie poruszające się części statku nastawione na najwyższą rotację. - Muskularna Jocelyn stała w pozycji na baczność, ale po jej drgających palcach Toby poznał, że porucznik jest zmartwiona. Włączyli obrotowe części Argo, żeby równo rozłożyć przegrzewanie. Te szalejące gazy bez trudu potrafiłyby przypalić kadłub statku i przerobić jego pasażerów na skwarki. Toby’emu przypomniały się uwagi Quath na temat ostrożnego rozłupywania kości naczelnych, rozkoszowania się smakiem szpiku. Przeszedł go dreszcz. Killeen uderzył pięścią w dłoń. Przyniosło mu to chwilową ulgę. - Nie widzę, co jeszcze moglibyśmy... - Jesteśmy teraz w potrzebie zatoki Besika zabrzmiała musująca odpowiedź Quath nadana przez ogólny com. Załoga na mostku odwróciła się jak jeden mąż. Wpatrywali się w na wpół widoczną obcą, która stała na korytarzu w absolutnym bezruchu. Pierwszy, z sardonicznym humorem odezwał się Killeen. - Zastanawiałem się, kiedy zaczniesz puszczać farbę. Dwie szypułki oczne Quath zagrzechotały o właz. - Jesteście delikatnymi larwami, nie zniesiecie żaru. Gdybyście mieli się tu upiec i zginąć, poczułabym się samotna. - Cieszę się, że tak ci na nas zależy - roześmiał się Killeen. Przypuszczam, że twoje nowe sprzężenie z waszym statkiem działa lepiej, odkąd ustawiliśmy te anteny? - Przemawiam dobrze i [nieznane]. Nawet w przybliżeniu nie pojmiecie, co znaczy móc porozumiewać się z tymi, którzy rozumieją naprawdę. - No cóż, uczymy się. - Killeen uśmiechnął się. Toby widział, że ojca cieszy ta rozmowa, twarz zaczęła mu się wygładzać. Częściowo. - Sprytni jesteście, jak na upośledzonych. - Nie potrzebujemy tej dodatkowej masy, którą musisz wlec ze sobą. Mądrość przychodzi z akumulacją. Drobinki tego nie wiedzą. - Chyba wypuściłaś jeszcze kilkoro oczu, odkąd cię ostatnio widziałem. - Należę do miriapodii, nie muszę się ograniczać do waszych dwóch mizernych wizjodziur. Obserwujemy, szczelinookie, wielookie. Istnieje wiele wizji tego zrujnowanego miejsca. Ale nie chcę mieć więcej nóg, bo my nie uciekamy przed największym nawet zagrożeniem. Toby wiedział, że „miriapodia” oznacza „wielonogą”, ale Quath wypowiadała to słowo z przejęciem, w jakiś taki zabawny sposób, że niosło ze sobą posmak czci i dumy. Killeen kazał Toby’emu szybko przyjść na mostek, a potem zaczął ignorować Quath. Chłopiec zaczynał rozumieć, że ojciec postępuje z obcą w inny, a może nawet lepszy sposób. - Ta zatoka Besika. Chcesz się tam ukryć, wielooka? Załoga zaczęła szemrać. Wszyscy podejrzewali, że podle wykorzystują ich w jakimś niejasnym celu i teraz sprawa ta odżyła. Ale jaki mieli wybór? Quath zagrzechotała szypułkami ocznymi. - Filozofowie uważają to za mądre. - Hmm, dyplomatyczna odpowiedź. Ale ja pytałem, co ty myślisz. - Nazwa przywołuje na myśl spłowiałe baśnie, ale daje niewiele konkretnych informacji. Kiedy trafiły na nią prastare ekspedycje miriapodii, już nosiła tę nazwę, w oczywisty sposób nadaną przez ludzi. - Besik? - wtrącił Toby. - Nie ma rodziny o tym nazwisku. - Odnosi się do jakiegoś starożytnego ludzkiego miejsca, schronienia. Nie wiedzieć jak, Quath spowodowała przeskoczenie i obrócenie się obrazu na ekranach. Ludzie okręcili się gwałtownie, kiedy czujniki statku szukały nowego celu i kierowały się na atramentową plamkę wysoko nad karmazynowym dyskiem. - Badacze wykorzystywali cień w zatoce Besika, żeby umknąć przed żarem dysku. A przynajmniej tak głoszą opowieści. Miriapodie chroniły się tam, stygły, a potem uciekały od tej zawieruchy gwiezdnych wraków. Killeen skinął na porucznik Jocelyn. - Zabierzcie nas tam. - Zawsze szybko podejmował decyzje i załoga rzuciła się wykonać rozkaz. Killeen odwrócił się znowu do Quath. - Czego twoi przodkowie tu szukali? - Baśniowej broni z naszych opowieści. - Jakiej broni? - Koniec końców wszystkie narzędzie obronne sprowadzają się do wiedzy. Szukaliśmy [nieprzetłumaczalne]. - Nie możesz powiedzieć czegoś więcej? - Nie wiem czym jest ta [nieprzetłumaczalne] wiedza. - Diabli nadali! Słuchaj, dla rodziny Bishopów Prawdziwe Centrum jest legendą. Niemal świętym miejscem, tylko że nie wiemy dlaczego. - Dla nas jest podobnym miejscem. Przekonana jestem jednak, że wasz rodzaj był tutaj, zanim my ośmieliliśmy się choćby wlecieć w ten region. - Tak? - Killeen zmarszczył brwi. - Cokolwiek zrobiliśmy wtedy, dawno temu, utraciliśmy to. - Tak samo jest z nami. Ale filozofowie nigdy nie poznali prawdziwych labiryntów tego regionu. Zmechy pilnowały niszczenia wszelkich zapisów dotyczących tej odległej epoki, które udało się im znaleźć. Killeen ponuro wpatrywał się w przestrzeń. - Dla nas przybycie tutaj... no cóż, to jakby wspiąć się na najwyższą z gór, jaką ktokolwiek widział. - Jestem przekonana, że w jakiś sposób łączy się to z tym, dlaczego jesteście potrzebni. Killeen wzruszył ramionami, jakby wyczuł, że więcej się nie dowie. - W porządku, posiedzimy sobie trochę za tą chmurą, aż ostygniemy. Chociaż szeregowi członkowie załogi rzadko się odzywali na mostku nieproszeni, Toby postanowił wykorzystać swoją pozycję kapitańskiego syna. Nie mógł się powstrzymać, chciał zbadać rzecz bardziej gruntownie. - Quath, co spowodowało, że twoi przodkowie się wycofali? - Zmechy strzegą tego ognistego cyklonu - powiedziała. - Dlaczego? Przecież to tylko piekielna dziura i tyle. - Zmechom dobrze się tu wiedzie. One się żywią takimi kipiącymi energiami. - Ale teraz tu nie ma zmechów. - Tak się wydaje. To mnie martwi. - Mamy ich mnóstwo za sobą - zauważył łagodnie Killeen. - Będą się starały odszukać nas w chmurze Besika. - Będziemy się chować? - zapytał Killeen, ściągając brwi. Toby wiedział, że ojciec nie lubi chyłkiem umykać przed wyzwaniem, chyba że zmuszają go do tego okoliczności. Z drugiej strony nauczone sztuki uników rodziny uciekały już od długiego czasu i znały wartość omijania spotkań. - Mój rodzaj, miriapodia, będzie miał okazję porozmawiać i [nieznane]. Killeen ponownie wzruszył ramionami, jakby wiedział, że niczego więcej z Quath nie wydusi. Postukał w panel kontrolny. Ekrany znowu się przekręciły i skierowały na dziwną, zniekształconą gwiazdę, która przestała już być gwiazdą. Podczas ich rozmowy nadymający się brzuch grubasa pękł. Teraz wylewały się z niego rozpalone do białości serpentyny. Udręczone słońce w końcu rozpadało się na strzępy. Wyrzucany gaz oddalał się po spirali od pękniętej gwiazdy. Mknął, by dołączyć do tlącego się skraju wielkiego dysku. Gwiazda sprawiła na Tobym wrażenie schwytanego, bezradnego zwierzęcia, szamoczącego się daremnie, gdy wysysane jest z niego życie. Jej odłamki płynęły strumieniem w kierunku dysku, wywołując tam nowe, pomarańczowe wybuchy. Toby poczuł przejmujące chłodem zdumienie i lęk. - Jak to się dzieje, że ta dziura potrafi rozerwać tak odległą gwiazdę, a my nie możemy jej nawet zobaczyć, bo jest taka mała? Killeen poklepał syna po ramieniu. Na twarzy ojca Toby zobaczył tę samą mieszaninę emocji. - Tak jak ja to rozumiem, dziura jest mała, ale jest w niej mnóstwo tak sprasowanej masy, że wywołuje mocne pływy. Powierzchnia gwiazdy od wewnętrznej strony usiłuje krążyć po jednej orbicie, rozumiesz? A ta, która jest z tyłu, znajduje się trochę dalej od dziury, więc ma ochotę krążyć po odrobinę innej orbicie. - Pewnie tak. No i co? - No cóż, każda z nich nie może pójść swoją drogą i nadal być jedną gwiazdą, nie? - Po na wpół roztargnionym wzroku Killeena Toby poznał, że ojca poucza jego techniczny aspekt. - Ale może tak się stać, jeżeli gwiazda się rozerwie. Dzieje się tak właśnie wtedy, kiedy pływy staną się wystarczająco silne. Rozrywają ją jak szmacianą lalkę. Toby rozejrzał się. Załoga mostka milczała, przyglądając się kapitanowi. Na ich uniesionych twarzach Toby widział nadzieję i pragnienie, przytłumione rozgrywającym się spektaklem. W znużonym uśmiechu Killeena odbijał się blask umęczonego, umierającego słońca. W zapadłej ciszy odezwała się Quath, w jej słowach pobrzmiewał cichy syk. - To świeże jedzenie dostarczy paliwa Zjadaczowi, a przedtem dyskowi. - Więc zrobi się jeszcze gorętszy? - zmartwił się Killeen. - Tak. Pospieszajmy do odświeżającego chłodu Besika. - A mnie się zdawało, że twój rodzaj przygląda się, ale nie ucieka - roześmiał się Toby. - Uciekać szybko i dobrze to sztuka, która pozwala przeżyć i na nowo obserwować. - Hmmm. Pachnie mi to wykrętami, wielka pluskwo. - [Nieprzetłumaczalne]. 3. Zatoka Besika Toby nie lubił wykorzystywać pozycji syna kapitana, ale zdarzały się chwile, kiedy nie potrafił się temu oprzeć. I właśnie przyszła taka chwila. Uciekali, żeby ratować życie. Na wszystkich ściennych ekranach Argo widać było, że pogoń jest blisko. Doganiały ich statki zmechów. Odległość między nimi coraz bardziej się zmniejszała. W pudłowatej, bezładnej konstrukcji zmechowych statków nie zauważało się żadnej troski o ładny wygląd. Chociaż wcale nie przypominały butelek do przewozu pasażerów, jak wyjaśniła Jocelyn. Składało się na nie wiele zazębiających się maszyn, pozbawionych jednolitej metalicznej powłoki. Podstawową częścią składową życia organicznego była jednostka. A dla zmechów czymś zupełnie naturalnym były pojedyncze systemy operacyjne o rozmiarach miast. I dlatego każdy z tych statków wyglądał niczym wielki, niekształtny tobół. Za nimi nadlatywały statki miriapodii z zawieszoną między nimi gigantyczną kremową obręczą. Argo umykała między cieniste pasma chmury Besika. Skończyła się brawura i głośne wypowiedzi. Rodzina rozmawiała cicho w małych, zatroskanych grupkach. Toby nie miał ochoty siedzieć bezczynnie i czekać na wieści, więc jeżeli udało mu się znaleźć jakikolwiek pretekst, wślizgiwał się na mostek. Musiał tylko trzymać się gdzieś z tyłu, wtedy oficerowie nie zwracali na niego uwagi, albo puszczali do niego oko i szli dalej. To syn kapitana, po co sobie robić kłopoty? Naturalnie Besen chciała mu towarzyszyć. Toby umiał radzić sobie z dziewczętami, ale nie opanował jeszcze sztuki radzenia sobie z kobietami, a Besen zdecydowanie była już kobietą. W rodzinie za kobietę uznawano dziewczynę, która wykazała się szeroko pojętymi umiejętnościami, a nie tylko w kuchni i w łóżku, chociaż i tam nie brakowało leniuchów. Dziewczęta i chłopcy byli sobą i niczym więcej, ale kobiety i mężczyźni stanowili załogę. Istniały odpowiednie rytuały pozwalające upamiętnić tę zmianę. No i okazało się, że musi zabrać Besen ze sobą. Zatrzymali się na moment przed małą salką legatów. Tak naprawdę była to tylko nisza wciśnięta w gładkie ściany korytarza. Toby przychodził tu często, a Besen niemal nigdy, co mu teraz wyznała. Poczuł się wstrząśnięty. - Ale to są legaty! - No są - powiedziała Besen ze skruchą, a potem oczy zabłysły jej buntowniczo. - Ale to tylko jakieś zapisane płyty. Nawet nikt nie potrafi odczytać tego pisma. - Oczywiście, że nie. To dlatego umieściliśmy je tutaj, bo może któregoś dnia natkniemy się na kogoś, kto je będzie potrafił odcyfrować... - Tak, tak... ale dopóki to nie nastąpi, są po prostu zagadką, prawda? Toby stał przez chwilę, wpatrując się w wysokie szare tablice i dziwne pismo. Chłodne, uroczyste. Linijki niczym wijące się węże. Dlaczego wywoływały tęsknotę? Besen zaczynała się niecierpliwić, więc poszli na mostek. Łatwo wśliznęli się do środka i stali w cieniu, przyglądając się przez długie godziny ekranom. Zatoka Besika. Tajemnicza i mroczna niczym żużel z jakiegoś monstrualnego pieca. Nie wiadomo jakim sposobem ten poczerniały od żaru twór krążył bezpiecznie wokół czarnej dziury. Niekiedy jego orbita przecinała leżący niżej dysk; wtedy wysysał materię. Chronił go gąszcz pól magnetycznych splecionych chropowato jak tkanina. Potem twór wyrywał się z dysku, ulatywał w górę i powoli wirował wysoko nad tą kipielą. W jaki sposób udawało mu się przetrwać, tego nikt nie wiedział. Argo czaiła się teraz w atramentowych odmętach olbrzymiej chmury Besika, czekając na przybycie zmechowych statków. Kadłub stygł. Smukłe ścięgna statku rozprężały się z głośnym trzaskiem. Powietrze straciło ostry, ozonowy zapach. Ale ławice ziarnistego pyłu i gazu nie mogły zawsze ich chronić przed wymyślnymi czujnikami. - Jak myślisz, ile mamy czasu? szepnęła Besen. Toby wzruszył ramionami, pragnąc okazać obojętność. Jednego nauczył się jako chłopiec - nie warto obciążać stresem własnych mięśni. A jeżeli się to już zrobi, nie warto tego ujawniać. Niedbale poruszył ramionami, usiłując je rozluźnić. - Zależy od tego, ile zmechy są w stanie tu zobaczyć. Mamy mnóstwo technologii pozwalających kluczyć i mamić, ale kto wie, czym dysponują zmechy? - Jak to się dzieje, że ta chmura utrzymuje się tutaj tak długo? Besen machnęła rękaw kierunku olbrzymich, gęstych zwałów ciemności. - Jak to się dzieje, że nie złapała jej czarna dziura? - Quath coś mówiła, że ona jest sztuczna. To pozostałe z dawnych czasów miejsce, gdzie mogły chronić się statki. - Ale kto podjąłby się trudu budowania jakieś pyłowej kuli? Jakby w odpowiedzi z wału pyłowego przed nimi wystrzeliła łukiem srebrzysta błyskawica. -1 dlaczego? - dopytywała się Besen. Toby ponownie wzruszył ramionami. Besen nie dawała za wygraną: - Powinniśmy się tego dowiedzieć. - Słuchaj, jesteśmy jak szczury żyjące w ścianach tej chmury. Nieświadome robactwo, zdaniem zmechów. - To nie powód, żeby przestać dociekać. - Pewnie, ale mądry szczur zwraca uwagę na to, żeby przeżyć. Killeen stał na środku mostka. Wokół niego trwała krzątanina, oficerowie chodzili w tę i z powrotem, zajmując się odkształceniami i napięciami w systemach Argo. Toby wiedział, że umiejętności ojca wystawiane są na ostateczną próbę, bardziej jednak martwił się jego surowym, szklistym spojrzeniem. Żałował, że nie potrafi odgadnąć, co za nim się kryje. I nagle wszystko stało się mało ważne i trywialne, bo w pole widzenia wpadł pierwszy statek zmechów. Pudłowaty, ze żłobionymi rozporkami i maszynowo obrobionymi kanciastościami. Wystrzelił wprost z posępnej masy i zaczął odwracać się w stronę Argo. Na mostku zapanowało niespokojne poruszenie. Statek zmechów widać było w dużym powiększeniu, a mimo to Toby nie potrafił powiedzieć, czy jest uzbrojony, dopóki nie wystrzelił w nich przysadkowatego pocisku. Na Argo zapanował stan pełnego pogotowia. Ekrany ścienne wyświetliły oszacowanie czasu zderzenia, opcje obronne i możliwości manewrów. Nagle pocisk zniknął, wyparował w obronnym piorunie z Argo. Załoga na mostku zaczęła wiwatować, ale Killeen nawet się nie uśmiechnął. Toby przyłapał się na tym, że ściska Besen za rękę. W polu widzenia pokazały się następne statki zmechów. Zbliżały się do Argo po skomplikowanych torach, uniemożliwiających równoczesne trafienie więcej niż jednego celu. Zbliżały się, chociaż Killeen rozkazał przełączyć statek na maksymalne przyspieszenie. Czas mijał. Zmechy nie strzelały. Oficerowie na mostku przypuszczali, że statki zmechów nie chcą marnować sił na system obronny Argo, dopóki nie zbliżą się na odległość, z której będą mogły zadać druzgocący cios. Wydawało się to raczej bezsensowne, skoro miały taką przewagę liczebną nad ludźmi. Statki pędziły i pikowały. Sprawiały wrażenie, jakby nie mogły się doczekać, żeby wygonić Argo z chmury i popędzić ją w dół długą drogą spopielałego pyłu. Toby wyczuwał ciężką pracę silników Argo jako miarowy dygot grodzi za plecami. Killeen wydawał rozkazy spokojnie, z kamienną twarzą. A potem coś rozjarzonego przemknęło obok Argo i pojawiło się na ściennych ekranach w postaci białej kreski, niczym wibrujące, ruchome zadrapanie. Załoga na mostku wydała cichy okrzyk. To było kosmiczne koło, jak nazywały je miriapodie. Dopiero teraz Toby dostrzegł jego prawdziwe wymiary. Z bliska widoczny kawałek łuku wydawał się prosty. Patrząc, jak świetlista linia powoli oddala się w kierunku zmechowych statków, Toby wywołał aspekta Isaaka. Widział już tę obręcz w ostatnim miejscu, które odwiedzili, ale nigdy nie udało mu się zrozumieć tego zjawiska. - Czym jest to coś? - W każdej chwili w przeszłości byłbym cię z radością pouczył, wystarczyło zapytać... - Daj spokój, puść farbę, tylko szybko i prosto. - Dobrze, chociaż stracisz wiele ciekawego materiału. Starożytni nazywali je „kosmicznymi strunami”, chociaż, jak widzisz, są to pętle. Moje starsze oblicza nie podają rozwiązania tej niejasności. - Po co je zrobili? - Nikt ich nie robił, są zjawiskiem naturalnym. Uformowały się w początkowym okresie wszechświata w postaci zwartych fałd w czasoprzestrzeni. Jak zmarszczki, które tworzą się na lodzie na zamarzniętej sadzawce. Szerokie są tylko na kilka atomów, ale bardzo długie. Myśl o nich jak o naturalnych tworach powstałych w czasie Wielkiego Wybuchu. - Szerokie na kilka atomów? Dajże spokój! Ta obręcz płonie jak gwiazda. - Dzieje się tak, ponieważ struna przechodzi tu przez silne pola magnetyczne, które indukują w niej prąd elektryczny, od czego się rozjarza. - Nie pojmuję - szepnął Toby do aspekta. - Na pewno trudno ją nieść, chociaż jest taka cienka. Po co wlec ją ze sobą? - Pod wieloma względami najbardziej użytecznym ze wszystkich narzędzi jest nóż. A to jest ostrze o rozmiarach świata. Wyobraź sobie, co można tym przeciąć. Toby nie musiał sobie wyobrażać. Widział, jak za pomocą struny drążono tunel na wylot przez całą planetę. Teraz obręcz spieszyła na spotkanie zmechowym statkom pod eskortą kolcokształtnych statków miriapodii. Nabrzmiewała i klęsła, pulsując utajoną energią. Nagle miriapodie wypuściły ją i obręcz niczym olbrzymia kosa pomknęła w przód. Wiła się i zapętlała tak szybko, że oko z trudem za nią nadążało. Formowały się na niej węzły, mknęły po jej skraju i znikały w rozbłyskach bursztynu i błękitu. Zmechy usiłowały uciekać, robić uniki. Zbyt wolno. Wibrująca obręcz przeszła przez nie, wijąc się i skręcając, żeby pochwycić każdy przemykający obok niej statek. Początkowo po jej przejściu statki zmechów wyglądały tak samo, nawet w dużym powiększeniu. Dopiero po chwili jeden z nich zaczął rosnąć, wydłużać się i rozpadł się na pół. Próbował się znowu złączyć, wykorzystując preferowane przez zmechy giętkie, lśniące metale. Nie zdołały go utrzymać. Statek się rozpadł, siejąc na wszystkie strony odłamkami i wypuszczając pióropusze pomarańczowych gazów. Toby pomyślał, że natura musi być bardzo dziwaczna, skoro pozostawiła cienkie, jarzące się obręcze niczym piętno sił, które stworzyły cały wszechświat. A życie nauczyło się je wykorzystywać do własnych celów. Po chwili uświadomił sobie, że wszyscy krzyczą i śmieją się z radości. Besen obejmowała go. Zignorował Isaaka, który ciągnął wykład, i przyłączył się do świętujących. Ich radość nie miała trwać długo. Jeszcze nie zdążyli się uspokoić, a już pojawiły się następne statki zmechów. Trzymały się z daleka, jakby przestraszone. Ale kosmicznej struny już nie było. Dała nura w przepastny, cienisty pióropusz pyłu, a statki miriapodii poleciały za nią, żeby ją okiełznać za pomocą magnetycznych bosaków. Tak twierdził Isaac. Zmechy przysunęły się bliżej. I znowu Argo musiała uciekać. Wkrótce napierające miarowo zmechy zmusiły ich do wycofania się z zatoki Besika. I znowu jadowite promieniowanie pieniącego się w dole dysku zaczęło palić powłokę Argo. Przyglądając się wrzeniu dysku i jego rozbłyskom, Toby przypomniał sobie, że przetrawia on właśnie swój ostatni posiłek, skazaną na zagładę, pomarańczową gwiazdę. Prawie czuł ten palący żar. Jego wzrok przyciągnęła cienka kolumna chłodnego błękitu. Uniosła się z najgorętszej części dysku, z wielkiej, białej kuli oślepiającego światła. Po jej wewnętrznej stronie zauważył małe, jaskrawe zawirowania. Uświadomił sobie, że całość porusza się po linii prostej. Umyka ze środka piekła. Pomyślał, że ten niezwykły, piękny, migotliwy błękit jest chłodny i kuszący, niczym płynąca rzeka. Odezwał się Isaac: - Jeden z galaktycznych gejzerów. Po drugiej stronie dysku jest drugi, skierowany w przeciwną stronę. Obydwa są wyrzucane przez czarną dziurę. Niedbały opis aspekta wydawał się zadawać gwałt pełnej wdzięku, nieustannie zmieniającej się elegancji zjawiska. Toby miał właśnie zepchnąć Isaaka w głąb umysłu, kiedy się zawahał. - Jak to się dzieje, że czarna dziura cokolwiek z siebie wypuszcza? - Dziura wiruje, bo obdarza ją rotacją wszystko, co kiedykolwiek do niej wpadło, przez całe miliardy lat. Materia spływa do środka od wewnętrznego skraju dysku. Wychwytuje ją silne pole magnetyczne dziury i obraca nią coraz szybciej i szybciej. To wirowanie wypycha przy biegunach rozżarzoną materię po spirali w górę, a potem ucieka. Stygnąc, emituje tę delikatną niebieską poświatę. Toby’emu wydawało się, że dziura jest dziurą i jak coś do niej wpadnie, to koniec. Udało mu się odwrócić uwagę od fantastycznego spektaklu na ekranach, który żywymi kolorami oświetlał wymizerowane twarze oficerów na mostku. A zwłaszcza twarz ojca. Killeen przyglądał się coraz większej liczbie małych, szybkich, układających się w skomplikowane wzory zmechowych statków. Patrzył z napięciem na ekrany, a posępna twarz powlokła się ołowianą bladością. Znaleźli się w pułapce. Argo wyleciała z chmury Besika w kierunku wewnętrznego skraju dysku. Killeen skręcił w górę - i natychmiast pojawiły się następne zmechy, żeby odciąć tę drogę ucieczki. - Te małe stateczki to pewnie zmechy-samobójcy - wymamrotał Killeen. Z przelotnym uśmiechem zerknął na Toby’ego. - Spryciarze. Ta sama zasada, co w bombie na kandelabrze. - Czy nie uda nam się przemknąć obok nich? - zapytał Toby poważnie. Jego ojciec potrafił genialnie, niczym piskorz, wyślizgiwać się z trudnych sytuacji. Killeen potrząsnął głową. - Jest ich zbyt wiele. Zbyt wiele. Panele kontrolne obsługiwała porucznik Jocelyn; cofnęła się teraz o krok, przyglądając się opcjom trajektorii, które przedstawił komputer. Sieci trójwymiarowych krzywych, nurkowań i przebiegłych uników. Z napięciem wodziła oczami po ekranie, początkowo z nadzieją, aż w końcu zatrzymała się na jednej z krzywych. - Została nam jedna opcja, kapitanie. Musimy lecieć do wewnątrz. Tej drogi zmechy nie pilnują. - Oczywiście, że nie - powiedział Killeen. - Tam czeka śmierć. - Nie ma innej drogi. Ani jednej w całym tym... - No to skierujemy się tam - zdecydował Killeen. Jocelyn spojrzała na niego z niedowierzaniem. Na mostku zrobiło się bardzo cicho, słychać było tylko słabe brzęczenie otwartej linii comu. - Nie możemy. Ten żar... Killeen odwrócił się powoli, poruszając się ze zwodniczym spokojem. Popatrzył każdemu z oficerów w oczy. Otaczała go aura stanowczości i zdecydowania. Z lekkim uśmiechem kiwnął głową Besen, chociaż nie powinno jej tam być, pozwolił narastać milczeniu, aż w końcu spojrzał na Toby’ego. - Musimy. Istnieje jakiś powód, dla którego znalazła się tu chmura Besika. Może to przystanek po drodze, żeby się w niej ochłodzić. Ale nie cel ostateczny, bo to przecież tylko masa dryfującego, ciemnego gazu. Ten starożytny napis z kandelabra mówił, że coś jest w Prawdziwym Centrum. A w chmurze nie ma niczego poza zmechami i śmiercią. To miejsce musi znajdować się gdzieś w głębi. - Nie! - krzyknęła Jocelyn. - Ani dnia nie wytrzymamy w tych... - Cisza! - warknął Killeen. I znowu zapadło milczenie. Kapitan wskazał migotliwy, widmowy błękit galaktycznego gejzeru. Biorę to za omen. Za znak. Pójdziemy za nim. Toby uświadomił sobie, że wstrzymuje oddech. Z trudem udało mu się zaczerpnąć powietrza. Załoga wierciła się niespokojnie i szemrała. Zanim Toby zdobył się na odwagę, zapytała Jocelyn. - Gejzer jest skierowany na zewnątrz. Polecimy za nim? Killeen zesztywniał. - Zmechy nas zablokują. - A więc gdzie? - Do środka gejzeru. Może znajdziemy drogę. 4. Drobiny takie jak wy Toby mijał właśnie jedno z pomniejszych odgałęzień korytarza, kiedy poczuł zapach dymu. Zamrugał, pociągnął nosem - i kłusem ruszył za ostrym smrodem. Korytarz nie był oświetlony, z rozmysłem wyłączono fosforyzujące światła. Zobaczył przed sobą roztańczone płomienie. Nie ma nic gorszego na statku międzygwiezdnym niż ogień; wypala powietrze, którego potrzebują ludzie, a równocześnie grozi uszkodzeniem kadłuba i przedostaniem się do środka próżni. Przyspieszył - i potknął się o przycupniętego przy ognisku mężczyznę. Kiedy się pozbierał, zobaczył pomarańczowe płomienie i ludzi, którzy kulili się wokół wielkiego stosu dymiących plew i strzelających suchych gałęzi. Na razie ogień był niewielki, mieli go pod kontrolą. W bystrych oczach zatańczyły odbite płomienie i wszyscy roześmieli się na widok jego zaskoczenia. - Siadaj! Pozbądź się brzemienia - zawołał ktoś. Toby wiedział, że ogień zostawi plamy sadzy na suficie, podobne do tych, jakie zostały po innych ogniskach w niezliczonych zakątkach statku, ale rozumiał, że jest on potrzebny. Rodziny przywykły do koczowniczego trybu życia. Przy wspólnym ognisku, mimo groźnej nocy, przenosili się z powrotem do jedynego schronienia, któremu ufali. Rozluźnił się i poddał ich nastrojowi. Przypominał mu wędrówki z dzieciństwa, szczypiący chłód nocy pod rozgwieżdżonym niebem. Dym polizał go w oczy. Żółte widma trzaskały i tańczyły. Cienie igrały na twarzach wpatrzonych posępnie w niekończącą się tajemnicę płomienia. - Wyglądasz na zmęczonego, chłopcze - odezwał się Cermo. Zaskoczony Toby zobaczył Cermo i Jocelyn. Zazwyczaj najwyżsi rangą oficerowie zachowywali rezerwę wobec reszty załogi. A tutaj Cermo przysiadł w kucki, w odwiecznej w ich rodzinie pozycji. Pozwalała ona w każdej chwili poderwać się do biegu, jeżeli człowieka coś zaskoczyło. Oczywiście tu na nic by się nie zdała, ale przywoływała wspomnienia ich wspólnej przeszłości i wspólnych słabości, a od tego robiło się ciepło na sercu. - Pracowałem na polach - odpowiedział Toby. - Dobre plony? - Szparagi. Większość straciliśmy. - Był czas, że zbieraliśmy jedzenie i szliśmy dalej - odezwała się łagodnie Jocelyn. Cermo smutno przytaknął. - Polowaliśmy, zbieraliśmy, a jak nam było trzeba czegoś więcej, napadaliśmy na centra zmechów. Z cienistego kręgu dobiegły potakujące pomruki. Toby uśmiechnął się szeroko. - Dajcie spokój... byłem tam. Trzeba było niezłej przebiegłości, żeby przeżyć, nieustannie mieliśmy na karku zmechy. Może warto było zrobić sobie przerwę. Cermo potrząsnął głową, grube mięśnie poruszyły mu się na karku, połyskując w świetle strzelających płomieni. - Przynajmniej zajmowaliśmy się czymś oprócz grzebania się w ziemi. Uprawialiśmy jakieś ogrody w Cytadeli Bishopów, ale nie zmienialiśmy się w kmiotów- hreczkosiejów. Byliśmy wolni. Jedynym rolnikiem była natura, a my tylko zbieraliśmy. Toby wiedział, skąd się to bierze. Zawsze ludzie zaczynali tęsknić za różaną przeszłością, wyobrażając sobie, że była lepsza niż w rzeczywistości. Zwłaszcza wtedy, gdy teraźniejszość stawała się ciężka i trudna. - Jocelyn, przypominasz sobie to wieczne oglądanie się przez ramię, czy nie ma zmechów, odżywianie się odpadkami, te niekończące się, codzienne ucieczki... - A czym się od tego różni teraźniejszość? - odpaliła. Z mroku usłyszeli kobiecy głos o akcencie charakterystycznym dla rodziny Fiverów: - Zmechy złapały nas w pułapkę. Toby kiwnął głową. - Ale jesteśmy na statku zrobionym przez ludzi, walczymy, żeby się przebić. - Uciekamy - poprawiła go Jocelyn. - Walczyły te wielkie pluskwy. Ale teraz zostały daleko za nami. Powstrzymują statki zmechów, a my uciekamy. - Hej, tego właśnie chciały miriapodie - warknął Toby. - Quath jest z nimi w kontakcie i mówi, że walczą jako tylna straż. Żebyśmy mogli zorientować się, co tu jest takiego ważnego. Daj nam tylko trochę czasu, a... Właśnie czasu nam brakuje - odezwał się Cermo. - Już zaczynamy się nagrzewać, a jeszcze nie dolecieliśmy do galaktycznego gejzeru. - Dajcie kapitanowi żyć, co? - powiedział Toby. - Może właśnie gejzer jest tym, czego szukamy. - Gejzer? - roześmiała się sucho Jocelyn. - To tylko kolumna stygnącego gazu. Wyplute śmieci, którym udało się wyrwać z czarnej dziury. Toby nie miał ochoty wstawiać się za ojcem, ale coś kazało mu zaprotestować przeciw temu czczemu, beznadziejnemu gadaniu. - Dajcie mu trochę czasu. Lecimy, jesteśmy w dobrym stanie i... - Sprowadził nas tu, nie mając więcej pojęcia, w co się wdajemy, niż szczur obozowy. - Nie poradziłby sobie nawet przy wylewaniu sików z buta, który miałby dziurę na nosku, a instrukcję na obcasie - zauważył jakiś stary człowiek. Rozległ się serdeczny wybuch śmiechu. - Słuchajcie, wszyscy lubimy sobie przewietrzyć płuca - odezwał się głos z trumpiańskim akcentem. - Ale tam, skąd ja pochodzę, trwamy przy naszym kapitanie. Toby energicznie pokiwał głową. - Nie będę wam mydlił oczu, sytuacja jest bardzo ciężka. Ale to prawda, musimy pozostać wierni. Teraz ze wszystkich stron rozległy się głosy, niektóre się sprzeciwiały, inne go popierały. Rodziny trumpiańskie opowiadały się za Killeenem, a Bishopowie obrzucali kapitana błotem, chociaż był jednym z nich. W ponurej ciemności łatwiej się było ludziom wypowiadać, rzucać cięte słowa, zaostrzać atmosferę. Dym z kaczanów pachniał słodko, kolby trzeszczały i skwierczały. Powoli ludzie zaczęli się wypowiadać bardziej rozważnie i mniej szorstko, wyciągali na jaw swoje wewnętrzne lęki, widzieli je takimi, jakie były naprawdę i upychali je z powrotem w zakamarki umysłu. Ogień spełnił więc swoje zadanie, a rozpościerająca się wokół niego niebieska mgiełka zmieniała ten zakątek w bardziej przytulne, bardziej ludzkie miejsce. Kiedy com nadał wezwanie dla Toby’ego, chłopiec nie miał chęci odchodzić. Ale wzywano go na mostek, więc ruszył pospiesznie. Po drodze mijał ścienny ekran. Delikatny niebieski gejzer wisiał teraz przed nimi na tle rdzawych czerwieni i spalonego złota jadowitego dysku, od którego pełzły po nim w górę migoczące rozbłyski. Powietrze falowało od suchego gorąca. Cały statek rozbrzmiewał dziwnym buczeniem, jakby dobiegającą gdzieś z daleka basową nutą. To buczenie działało Toby’emu na nerwy. Wcale się nie zdziwił, gdy na mostku zastał znużonego ojca w mundurze wymiętym po długich godzinach pracy. - Toby! Jesteś potrzebny. - Uch, po co? - Wszyscy wydawali się czymś podminowani, chociaż na ekranach ściennych nic się nie zmieniło. - Po to. - Killeen wskazał na ciągnące się wzdłuż statku długie włókna różowawego gazu. Argo przebijała się mozolnie przez niezmierzone, jarzące się filigrany. Przelecieli już kiedyś przez taką „pogodę”, ale te świetliste pasma aż zwijały się od niespokojnej energii. - No i co z tego? Następne fajerwerki. - Nie całkiem. Już z tym kiedyś rozmawiałem. - Rozmawiałeś? - Ojciec chyba za długo był na służbie. - Lata temu, może nie pamiętasz. Głos z nieba. - Co takiego? - Toby potrząsnął głową. Tyle się wydarzyło, a on tak niewiele rozumiał. - Magnetyczny umysł. To właśnie on. Teraz Toby sobie przypomniał. ...Stał przed laty w skalistej dolinie, a zielone i żółte pasma muskały niebo jak poszukujące czegoś palce. Ugniatały wściekłe powietrze niczym ciasto, aż wreszcie ich znalazły. Gorące włókna wibrowały jak gniewne powiewy wiatru, żeby przemówić przez sensorium, które każdy nosił w tyle czaszki. Ten umysł żył w srebrzystej promienności. Przemawiał do Killeena, ale przysłuchiwała się cała rodzina, byli świadkami, jak ogromny intelekt przekazywał wiadomość z nieba. Do Toby’ego natychmiast wróciło to wspomnienie z dzieciństwa; podobnie jak ciepły zapach z kuchni potrafi przywrócić do życia dźwięczny głos matki na długo po... Otrząsnął się. Groził mu zalew wspomnień z odległego dzieciństwa, ze szczęśliwej ciasnoty Cytadeli. A to nie był odpowiedni moment na wspomnienia chłopca. Musi przestać myśleć jak chłopiec. Skupił się ponownie na tej ogromnej świetlistości, która rozrastała się przed Argo, i zmusił się do zadania pytania: - Skąd wiesz? Przecież to może być tylko jakiś dziwny rodzaj błyskawicy. Killeen uśmiechnął się smętnie. - I sądzę, że tym właśnie jest. Pełna życia błyskawica, tak jak ty i ja jesteśmy w zasadzie chodzącymi stosami sterowanego spalania. To dzięki niemu żyjemy, myślimy, działamy. Tlen spala nasze pożywienie, tak powiada jeden z moich aspektów. To coś używa elektryczności generowanej przez leżący pod nami dysk. - Jak? - Nie wiem. Ale energia jest energią i myślę, że ten stwór nauczył się składać magnetyczne pola i budować z nich coś w rodzaju ciała. Toby chciał w oczach oficerów uchodzić za osobę zdolną i rozumną, ale to wiszące przed Argo prążkowanie z niczym mu się nie kojarzyło. - O czym ty mówisz? Killeen wzruszył ramionami. - Czułem takie mrowienie, jakby coś próbowało mnie wysondować. - Potrząsnął głową. - Ciężko wytłumaczyć, ale to było tak jak wtedy. Magnetyczny umysł tworzy się z pomocą pól magnetycznych. Albo może jest tylko magnetycznymi polami i mieszka gdzieś tutaj, więc... Toby poczuł w piętach głębokie drżenie. W pierwszej chwili pomyślał, że czuje przyspieszanie statku borykającego się z czyhającymi w chaosie mas i światła grawitacyjnymi przyciąganiami. Potem zauważył, że dygotanie przypływa i odpływa w wolnym rytmie. Czuł je teraz w uszach i w dłoniach, jak uderzenia pulsu. Później ta osobliwa wibracja przeniknęła masywne ściany i powietrze na mostku wypełniło się potężną obecnością. - Dajcie znak, jeżeli postrzegacie. Głos był stanowczy, twardy niczym granit. - Nie tak jak dawniej - szepnął Killeen. - Wtedy wykorzystywał nasze sensoria. A teraz, spójrz tylko, trzęsie się całe pomieszczenie. - Obarczono mnie obowiązkiem rozpoznania. Odpowiedzcie, jeżeli jesteście z plemienia Bishopów. Mostek działał niczym olbrzymi wzmacniacz tego głuchego, władczego głosu, ściany dzwoniły i drżały jak głośniki. Toby zastanawiał się, jakim cudem twór, który był samymi polami magnetycznymi, bez ciężaru czy masy, potrafił tego dokonać. Killeen sprawiał wrażenie osaczonego, przypartego do muru przez ten głos. Warknął: - Jesteśmy Bishopami. Ja jestem Killeen. Pamiętasz? - Ty jesteś. Nie zapominam niczego. W zakamarkach mojego jestestwa przechowuję wieści z czasów ponad wasze wyobrażenie prastarych. Przypominam sobie twój szczególny, mdły zapach i zmięte, wykrzywione ego. Polecono mi, żebym cię skontrolował. - Kto polecił? - zawołał Killeen. Załoga na mostku stała jak wrośnięta w ziemię. Głos zignorował pytanie. - Poszukuję jeszcze jednego, określanego mianem „Toby”. Musi być razem z tobą, jeżeli masz otrzymać dalszą pomoc z wewnętrznego królestwa. - Jestem tutaj! - krzyknął Toby. - Czy na pewno? Niech skosztuję... Każda z was, drobinek, ma odmienny aromat, pewną kanciastość. Taka bezcelowa obfitość! - Jesteśmy różnymi ludźmi! - zaprotestował Toby. Z szybkością błyskawicy musnął go i przebił najeżony kolcami ból. Wysondował go, a potem zniknął. - Masz posmak tego, co określa się „Toby”. Twoje zwierzęce sygnatury pasują do genetycznego opisu, mimo jego prymitywizmu. Kreacja jest trywialnie różnorodna, skoro obdarowuje każdego z was ukrytym genozapachem i swoistym, mrocznym odcieniem. Cóż za marnowanie kunsztu natury! Szczegóły i chytre zwroty, niepotrzebnie mnożone, doprowadzające rozum do ruiny! - My się sobie podobamy - powiedział Toby i zacisnął wargi. - Pomyśleć tylko. Wszystko jest iluzją. A przecież muszę przekazać, że jesteście tutaj. Mam nadzieję pozbyć się później tego obowiązku i podrażnienia. - Zaczekaj! - krzyknął Toby. - O co tutaj chodzi? Kto chce to wiedzieć? - Potęga, która tkwi bliżej wnętrza. - Czym ona jest? - Nie tworzą jej zimne, martwe odpryski materii, jakie wy zamieszkujecie. Moc, która zmusza mnie do tego obowiązku, przemawia do mnie przez moje stopy spoczywające w cieple żaru plazmatycznego dysku. - No dobrze - nalegał Toby - ale czym ona jest? Plazmatyczną chmurą? - Mieszka gdzieś pode mną w rzeźbionym burzą majestacie, ale jest niepoznawalna dla tak wielkiej istoty jak ja. - Mówiłeś ostatnim razem, przed laty, że ma z tym coś wspólnego mój ojciec! - zawołał Killeen. - Lata? Nie znam takiego określenia... - Istotna część naszego teraźniejszego okresu życia - powiedział Killeen. - Ja... - Ale w której teraźniejszości się znajdziesz? Trwanie, odległość to prymitywne terminy. Killeen poczuł się zagubiony. - Słuchaj, czy mój ojciec... - Niemożliwe jest rozróżnianie podobnych wam drobin w fałdzie energetycznej u moich stóp. Tego rodzaju określenia i nazwy napływają do mnie falami wzdłuż przebiegających przeze mnie przewodów. Nie potrafię powiedzieć, kiedy taka informacja została załadowana do mojego wiecznego splotu węzłów wiedzy, dlatego też nie znam wieku tej skrzepłej wiedzy. Były tu kiedyś podobne wam formy, nędzne i prymitywne. Ich trwanie w królestwie nieogarnionych kolizji jest nieprawdopodobne. - Czy chcesz powiedzieć, że on nie żyje? - zapytał ostro Killeen. - Maleńkie życia migoczą niczym płomyki pod moimi stopami. Do przyjęcia formy pola magnetycznego skłoniło mnie wyłącznie pragnienie wzniesienia się nad śmiertelność i mikroskopijne, związane z nią sprawy. Nie potrafię rejestrować tych lilipucich zakończeń, tak jak podobne wam zwierzęta nie wyczuwają ziaren piasku, stąpając po nim. - Czy on... - Odchodzę. Jeżeli moc z dołu będzie żądała więcej, odszukam was ponownie. - Zaczekaj! Musimy się dowiedzieć, co teraz robić, jak uciec... Wibracja ścian mostka wygasła, zapadła cisza. Killeen, przeklinając, wyrzucił ręce w górę, a potem huknął pięścią w ścianę. Bolesne uderzenie. Zaszokowało to Toby’ego bardziej niż nagłe odejście magnetycznego umysłu. Uświadomił sobie, w jakim stopniu ojciec tłumił w sobie wszystko, jaką desperację ukrywał pod tą kamienną maską. - Tato, co to znaczy? Co... - Niech mnie cholera, jeżeli wiem, co to znaczy. To coś traktuje nas jak robactwo. - No cóż, ja też nie bardzo lubię rozmawiać z robakami - powiedział rozsądnie Toby w nadziei, że wytrąci Killeena z chmurnego, nieprzyjemnego nastroju. A po chwili mruknął po nosem: Z wyjątkiem Quath. - Zastanawiam się, czy to możliwe? Mój ojciec, Abraham, tutaj? Nie wyobrażam sobie, jakim cudem. Nigdy nie znaleźliśmy jego ciała w Cytadeli, ale musieliśmy stamtąd szybko uciekać i czasu mieliśmy niewiele. - Killeen potrząsnął głową z przelotnym znużeniem. To było dawno temu i daleko stąd. ...i poczuł wszystko od nowa. Zerwana z kamienia stal, pozapadane sufity, mury, potrzaskane meble, wydarte życia. Dym kipiący nad trzaskającym ogniem. Skomplikowana plątanina korytarzy zamieniona w kamienie i szklisty żużel. Krew płynąca rynsztokami. Potoki brązowiejącej czerwieni wypływające spod zawalonych budynków. Niesamowita cisza po odejściu zmechowych polatywaczy. Wiatr wiejący przez poobłamywane dźwigary. ...I jego ojciec, wędrujący po ruinach. „Abrahamie!” - wołał wielokrotnie. Imię porywał wiatr, gubiło się kłębach dymu. Wyrwał się z tych palących wspomnień. Widział, jak ojciec ze ściągniętą twarzą mruga powiekami, a potem bierze się w garść. - Rozumiałem, że nie żyje. Musiał zginąć - powiedział rozdygotany Killeen. Widać było po jego twarzy, jak bardzo pragnie wierzyć, że jakimś cudem Abraham znalazł się tutaj, że magnetyczny umysł wie więcej niż oni. Chociaż oczywiste było, że dla tego umysłu ludzie są odrażający i palcem nie ruszy, żeby im pomóc. Potem Toby przypomniał sobie, że ta istota nie ma żadnych palców, niczego poza magnetycznymi ciśnieniami i falami. Ale czy nie mówił przypadkiem o stopach? Kiedy przemawiał do nich wcześniej na Trumpie, wspomniał, że jest uwolnioną od materii inteligencją i żyje wyłącznie w sferach dostępnych dla pól magnetycznych. Najwyraźniej takie sfery były bardziej trwałe. Magnetyczny umysł sądził, że jest nieśmiertelny. Toby przypomniał sobie, jak Killeen mówił: „Zawsze to bardzo długo”. Bo chociaż umysł był wielki i potężny, chwilami wydawał się małostkowy i ograniczony. Z tego powodu jeszcze trudniej było nawiązać z nim kontakt. Bóg przynajmniej nie obrażałby swojego rozmówcy. - Co masz zamiar zrobić, tato? - Może w chwili szczerości, takiej jak ta, Killeen powie, co naprawdę myśli. - Zrobić? - Killeen patrzył na Toby’ego, jakby go dopiero w tej chwili zauważył. - Wlecieć w ten gejzer. Zobaczyć, jaki on jest. - Dlaczego? Czy uda nam się uciec tą drogą? - Ten gaz wypływa z dosyć dużą prędkością. Popchnie nas, a może nawet trochę osłoni. Trudno będzie nas zlokalizować. - Czy wyniesie nas na zewnątrz? - Niewykluczone. - Świetnie. Załoga z radością się o tym dowie. - Toby uśmiechnął się szeroko. - O? Jak to? - Martwią się, myślą, że chcesz w to wlecieć jeszcze głębiej. - Nie twierdzę, że ten pomysł z gejzerem wypali. Po prostu spróbujemy. - Pewnie, tato, ale jest nadzieja, prawda? Killeen patrzył przez chwilę na syna z tak zmiennymi uczuciami na twarzy, że Toby nie był w stanie ich odczytać. - Niewykluczone. Niewykluczone. 5. Maleńkie umysły Kiedy Toby był nie w sosie, ruszał do biegu. Ponieważ przez to twarde promieniowanie, które bombardowało teraz Argo, nikomu już nie wolno było wychodzić na spacer po kadłubie, musiał zadowolić się rzadziej używanymi korytarzami. Biegł z tupotem po tej monotonnej bieżni i pozwalał podświadomości roztrząsać dręczące go problemy. Może ta głębsza warstwa jaźni wpadnie na coś mądrego, myślał z niewielką nadzieją. Rodzina Bishopów zmierzała ku kryzysowi, to było pewne. Poszedł do Quath po radę albo przynajmniej porządną, podnoszącą na duchu wymianę obelg - ale obca go spławiła. - Łączę się z moim gatunkiem. I zagrzechotała olbrzymimi teleskopowymi ramionami, jakby stawiała kropkę. Miał wrażenie, że wyrosło jej kilka nowych kończyn, może skompletowała je z innych części swojego cielska. Quath potrafiła sama zmieniać konstrukcję - Toby zastanawiał się, czy nie jest to jakiś odpowiednik pokazu mody wśród miriapodii. Ramiona wymachiwały i zderzały się z metalicznym brzękiem, jakby wiatr wiał przez las stalowych drzew. - Hej, posłuchaj, ty składzie części zamiennych. - Mam kilka mózgów, którymi mogłabym słuchać, ale wszystkie są zajęte. - Też coś! Wyobrażasz sobie, że do rozmowy ze mną wystarczy jakiś fragment? - Do słuchania, nie do rozmowy. Może mogłabym przeznaczyć jedną z moich monitorujących podjaźni, żeby... - Wszystko jedno! Niekiedy rozmowy z tobą przypominają wołanie w głąb studni. - Nie potrafię [nieprzetłumaczalne], - No cóż, ja też nie! Teraz Toby poczuł się już podrażniony. Quath - być może niechcący - naprawdę go obraziła. A przynajmniej tak to odbierał. Wypadł więc z wielkiej misy, w której stała bez ruchu, rozmawiając ze swoimi pobratymcami. Popędził długimi susami przez opustoszałe korytarze statku, gryzł się i miał nadzieję, że kłopoty z rozeznaniem się we własnych uczuciach rozładuje przez pracę mięśni. Większość rodziny Bishopów tłoczyła się w stołówkach. Rozmawiali, jedli i próbowali wspólnie podnieść się na duchu, co dotychczas zawsze pozwalało im uporać się z kryzysem. Może tak się stanie i tym razem, ale Toby’emu to się nie podobało. Do tego dzisiaj bieganie nie rozjaśniło mu w głowie, tylko spotęgowało uczucie gorąca i zbieranie się na brwiach piekącego w oczy potu. Powietrze było ciężkie od upału. Nie miał dobrego samopoczucia, tak jak zwykle po treningu. Zwolnił więc kroku, kiedy biorąc łagodny zakręt zobaczył przed sobą ten sam korytarzyk i chwycił w nozdrza ostry zapach dymu. Zmęczony podszedł do grupy - tym razem większej - zebranej wokół migoczącego ognia. Usiadł i wymienił z innymi ceremonialne pochylenia głowy. Przyjął podawaną z rąk do rąk flaszkę owocowego trunku, który co prawda drapał w gardle, ale wywoływał w ciele miłe, ciepłe pulsowanie. Rozmowa toczyła się przyjaźnie. Toby siedział i słuchał, ale po pewnym czasie pojawiły się w niej ostrzejsze tony i oczy siedzących zaczęły kierować się w jego stronę. Poprzednim razem bronił tutaj ojca, a teraz otwarcie podnosiły się przerażone głosy. Strach przerodził się szybko w gniew na Killeena i Toby zaczął się czuć nieswojo. - Temperatura kadłuba ciągle się podnosi - powiedziała Jocelyn. Jakiś głos wymamrotał: - Czuje się to wszędzie. Jest nam gorąco niby zapiekanym małżom. Toby nigdy nie widział małży ani ich nie zapiekał i nigdy nie widział tak dużego zbiornika wodnego, żeby nie mógł przerzucić kamienia na drugi brzeg - ale w języku rodziny zachował się taki zwrot. - Daj mi trochę tego - szepnął do łysej kobiety siedzącej w pobliżu. Podała mu flaszkę dojrzałej morelowej nalewki. Pociągnął z niej haust i aż go zakręciło w nosie. Ale miło było poczuć zawrót głowy od alkoholu, mieć odrobinę jaśniejsze myśli i zobaczyć świat bardziej przyjazny. Ciało szybko przetworzy alkohol w nadające się do wykorzystania paliwo. Rodzina dawno już została tak zaprogramowana, żeby zmieniać dowolne jedzenie w użyteczną energię, ale przedtem choć na chwilę świat się zaróżowi. Było mu to teraz potrzebne. Otaczał go tłum rozdrażnionych skulonych postaci, wymieniających w mroku warkliwe uwagi i nawet odwieczna pociecha, jaką niosły tańczące płomienie, nie zmieniała tego nastroju. - Ile mamy czasu, zanim się upieczemy? - zapytała jakaś kobieta inżynier, odrzucając do tyłu energicznym ruchem długą grzywę jasnobrązowych włosów. Jocelyn wzruszyła ramionami i zerknęła na Cermo. - Dzień? Może dwa? Cermo wyglądał niewesoło. Oficerowie statku mieli obowiązek łagodzić zadrażnienia pomiędzy kapitanem a rodziną i zdarzało się, że dopiekało im to do żywego. - Komputery podają, że minie jeszcze dzień, zanim chłodzenie wysiądzie. Potem przechodzimy na rezerwę. - Jaką rezerwę? - zawołał bełkotliwy męski głos. - Rozbierzemy się do naga i wleziemy do zamrażarek spożywczych? Rozległ się gorzki śmiech; Cermo nie przyłączył się do niego. - Możecie się rozbierać, jeśli chcecie. Już teraz za wiele na sobie nie macie. I słusznie. Toby był w szortach, podobnie jak większość zebranych wokół dymiącego ogniska ludzi. Kilkoro miało na sobie luźne suknie. Rodziny lubiły się stroić, jak tylko miały po temu okazją. Ten przeżytek pozostał z czasów, kiedy wspaniała kurtka z tkaniny czy jedwabna koszula były cennym skarbem uratowanym z Klęski po utracie Cytadeli Bishopów. Zaczęli przerzucać się żartami na temat wystawionych na widok publiczny chudych boków, różowych, wydętych brzuchów i bladych, patykowatych rąk. Rodzina lubiła sobie dokuczać i nawzajem się z siebie naśmiewać. Toby pomyślał, że to dobry znak, bo kiedy już nie będą się mogli śmiać, sytuacja stanie się poważna. A potem Cermo powiedział: - Rezerwowy plan polega na wycofaniu się wszystkich do środka statku. - A po co? - zapytała gniewnie jakaś kobieta. - W zewnętrznych strefach będzie ciężko wytrzymać - odpowiedział Cermo rozsądnie. - Systemy chłodzenia okażą się wystarczające, jeżeli zbierzemy się w samym środku. - Mamy porzucić kopuły wegetacyjne?! - krzyknęła z niedowierzaniem inna kobieta. Z tłumu podniosły się kłótliwe głosy. - Jak nie będziemy ich pielęgnować, padną, to pewne. - Nie uda nam się ich odtworzyć, żeby coś zebrać. - To śmierć, dokładnie! - Czyj to jest pomysł? - Na pewno tych cholernych komputerów. - A co one wiedzą? To nie są komputery rodziny. - No to co? Systemy, które mieliśmy w Cytadeli, to były drobiazgi w porównaniu z tymi komputerami. - Nie można im ufać, tyle wam powiem. - No cóż, ja mam inne zdanie. My... - Nikt nas nie zdoła ocalić, jeżeli stracimy wszystkie uprawy. - Ona ma rację. Nic nie wzejdzie, jeżeli gleba zostanie wypalona. - Hej, a może pozbędziemy się na dobre tych wołków. - Tak, i wszystkich dżdżownic, które obrabiają glebę. - Cermo, nie możesz tego mówić na serio. - Nie możemy po prostu wczołgać się do jakiejś dziury i poddać się! - Jesteśmy Bishopami! - Tak, naszym przeznaczeniem jest wędrówka, poszukiwania i strzelanie do wszystkiego, co nam stanie na drodze, a nie przemiana w krety. - Kto powiedział, że mamy tak zrobić? Wiecie kto, kapitan! - Tak, to jego pomysł. - Bez wątpienia. - Do głowy mu uderzyło. - Nigdy temu facetowi nie ufałem, nigdy. Powiadałem wam, że... - Wybór tej idiotycznej drogi to był jego pomysł. - Wpędził nas w tę cholerną pułapkę. - Nawet kretyn nie zgodziłby się wlecieć w tę piekielną dziurę! - A my tak, jak kapitan mówi, że musimy tam lecieć, to ruszamy w drogę. - A on tymczasem obija się na mostku! - Tak, i ma tam miło i chłodno! - Mostek jest w samym środku statku, pewnie ma tam mróz. - No to chodźmy się ochłodzić. Co na to powiecie? - Dobry pomysł! - Dość chowania się po kątach. - Ruszajmy! Toby nie zwrócił uwagi na pęczniejący tłum. Teraz rozdrażnieni, spoceni ludzie powstali, podnosząc wrzawę i rozpychając się łokciami. Zgodnie z pokrętną logiką motłochu ruszyli, żeby zrobić to, przeciw czemu protestowali, i szybkim krokiem udali się w kierunku wnętrza statku. Kiedy schodzili po spiralnej rampie w dół, zrobiło się troszkę chłodniej. Toby poszedł za nimi. Nabierali energii niczym toczący się w dół kamień i tak jak ten kamień zgarniali po drodze niezdecydowanych ludzi z bocznych korytarzy. Bishopowie bardziej lubili działać niż myśleć. Zanim zeszli na poziom mostka, grupa zebrana przy ognisku zmieniła się w falującą, szemrającą tłuszczę. Ich mamrotanie przybierało na sile niczym ostrzegawcze warczenie zwierzęcia. Zdarzało się już, że Killeen za pomocą surowego spojrzenia, bystrych argumentów, a potem promiennego uśmiechu potrafił okiełznać narzekających Bishopów, ale teraz miało być inaczej. Ta banda kryła w sobie jakąś mroczną niegodziwość. Porucznicy na mostku też to wyczuli. Cztery osoby zablokowały wejście i usiłowały wzrokiem poskromić tłum. Toby rozejrzał się, ale Cermo i Jocelyn zniknęli. Po co mieliby się narażać, skoro robotę wykonają za nich inni. Ale czy na pewno była to przebiegłość z ich strony? Toby nie miał pewności. Stało się tak, jak gdyby wybuchło ich tradycyjne ognisko, rozsiewając na wszystkie strony lęk; odczuwał go każdy z nich, a przecież o wspólne odczucia w tym odwiecznym zwyczaju chodziło. Toby usiłował wymknąć się cichcem z okolic mostka. Znalazł się w bardziej dwuznacznym położeniu niż Cermo czy Jocelyn. Ale stykające się ciasno ze sobą łokcie i ramiona nie pozwoliły mu się wycofać. Ludzie patrzyli na niego sceptycznie, jakby chcieli powiedzieć: Co, teraz masz zamiar czmychnąć? Chłopiec nie był pewien, co powinien zrobić; zadecydował za niego bieg wydarzeń. Z wysokiego mostka wystawał nad korytarzem balkon, miejsce dla oficera, który chciał z kimś spokojnie porozmawiać. Skorzystał teraz z niego Killeen. Pojawił się nad głowami wzburzonego tłumu. Miał na sobie paradny mundur z niebieskimi i złotymi naszywkami. Na jego widok podniósł się zgiełk. Do tłumu przyłączyli się kolejni członkowie rodziny. Killeen przez chwilę stał z rękami założonymi na plecy, pozwalając im się wyszumieć, czekając, aż ucichnie hałas. Kiedy się w końcu odezwał, głos miał pewny i zdumiewająco łagodny. - Przyszliście zobaczyć, jakie robimy postępy? - Postępy? Ha! Lecimy wprost do piekła! - zawołał jakiś mężczyzna. Killeen potrząsnął głową. - Nie pozwalamy się doścignąć zmechom. - Chcesz powiedzieć, że one nas przed sobą pędzą! - krzyknęła jakaś kobieta głosem pełnym pogardy. - Próbują nas złapać, niewątpliwie, zawsze próbowały. - Killeen rozejrzał się po wciąż rosnącym tłumie, przyglądając się kolejno poszczególnym ludziom. - Już one nas ugotują, nie ma co! - rzucił ktoś oskarżenie. - Tego nie zrobią. - Killeen uśmiechnął się pewnie. - Przed kilkoma minutami wlecieliśmy w galaktyczny gejzer. Na tę informację tłum zareagował poruszeniem. - Nie zauważyliście? - zapytał łagodnie Killeen. - Kadłub za chwilę zacznie stygnąć. - Jakim cudem? Ten gejzer wygląda na dosyć gorący. Killeen machnął ręką. - Ale nie jest. Śmieszne, okazuje się, że gaz zrobił się niebieski, bo wystygł. Przez wyrywanie się w górę z grawitacji tworzonej przez czarną dziurę stracił cały wigor. Tłum zafalował i zaczął szemrać z niedowierzaniem. - Więc przestaniemy się nagrzewać? - zawołała jakaś kobieta. - Tak twierdzą nasze komputery. - No to wspaniale - wtrącił jakiś mężczyzna. - Ale my nadal... - Możemy za tym gejzerem lecieć na zewnątrz - powiedział przyjaźnie Killeen. - Te niebieskie chmury zagęszczają się w miarę stygnięcia. - Nie usprawiedliwia to idiotycznego pomysłu, żeby tu w ogóle przylatywać - odezwał się ktoś ze złością. - Ty za to odpowiadasz! - zawołała kobieta. - Właśnie, a co my z tego wszystkiego będziemy mieli? - Więcej kłopotów - Więcej zmechów! - A już na pewno nie trzeba nam takiego kapitana! Tego już było dla Trumpów za wiele. Ace’wie, Fiverowie i Jackowie zaczęli przekrzykiwać niewiernych Bishopów. Rozległy się opryskliwe kpiny, gniewne szyderstwa. Zaczęły się nawet walki na pięści, ale oficerowie je powstrzymali. Chaos trwał przez kilka minut, a Killeen stał w milczeniu i tylko patrzył. Raz drgnęły mu wargi i Toby domyślił się, że ojca musi dziwić bunt własnej rodziny, podczas gdy Trumpowie stoją przy nim murem. W końcu tłum uspokoił się i tylko mamrotał z rozgoryczeniem. Killeen rozłożył ręce. - Myślę, że powinniście wrócić do swoich zajęć i... Wtedy wszyscy w tym samym momencie poczuli coś w rodzaju kompresji, która przetoczyła się przez Argo grzmiącym pulsowaniem, jakby statek zmienił się w powoli i uroczyście bijące wielkie serce. - Nakazano mi, żebym powrócił i przekazał instrukcje. Poczuli się tak, jak gdyby w zatłoczonym pomieszczeniu przemówił Bóg. Motłoch zaszemrał. Rozglądali się po ścianach w poszukiwaniu źródła głosu, z szeroko otwartymi oczami przypominali spanikowane owce. Killeen zareagował tylko skrzywieniem ust i sceptycznym uniesieniem brwi. Skrzyżował ręce na piersi, jakby przygotowywał się do wysłuchania wszystkiego, co magnetyczny umysł ma do powiedzenia. - Tak, słuchamy. - Tobie i stworzeniu Toby muszę przekazać ten zbiór dziwnych znaczeń. - Jestem tutaj! - zawołał Toby. Znajdujący się w pobliżu ludzie popatrzyli na niego spłoszeni i pospiesznie się odsunęli, jak gdyby nie chcieli mieć nic wspólnego z kimś, kto gotów był przywołać przeraźliwego stwora, który chcąc przemówić, potrząsał ścianami statku. - Tę powinność nakładają na mnie zobowiązania, którymi zostałem obarczony w dalekiej przeszłości. Kiedyś wyświadczyły mi dobrodziejstwo wzywające mnie teraz moce. Staję więc przed takimi jak wy drobinami jako posłaniec. Wymaga to nie znanej mi dotąd pokory. Nie będę się więc ociągał, słuchajcie. Statek wypełnił się piskliwym zawodzeniem, dzwoniącym ostrymi, przenikliwymi, nie kończącymi się alikwotami. Naciskiem pozbawiającym człowieka zdolności myślenia. Dźwięk utrzymywał się przez straszliwą chwilę, a potem został brutalnie przerwany. Zapadło kipiące grozą milczenie. - Taka jest wasza trasa. Nie zbaczajcie z niej albo zostaniecie rozdarci na atomy i nie tylko. - Nasza... trasa? - wychrypiał Killeen. - Trajektoria, po której zgodnie z instrukcją waszych dobroczyńców macie lecieć. Wracając do równowagi, Killeen zapytał ostro: - A co to za trasa? - Macie lecieć wzdłuż moich linii magnetycznych. Przywierajcie do mnie, żebyście się nie rozpadli na kawałki. - Dlaczego? I gdzie ty właściwie jesteś?! - krzyknął jakiś krzepki mężczyzna. - Milcz, mały rozumku. - Niech mnie diabli, jak będę milczał. Kim jesteś, czym jesteś, żebyś... Jak mocny cios uderzył w nich dźwięk. Pulsując przepływał przez podłogę, sufit, ściany. Ludzie chwiali się, padali, wrzeszczeli. - Tyle ścierpię uwag śmiertelników, ile zmuszony jestem moim zobowiązaniem. Tyle, i ani trochę więcej. - Ten... ten dźwięk, który na nas zesłałeś... - Killeen wyciągnął przed siebie ręce, żeby uciszyć tłum. - Mówisz, że to był plan przelotu wzdłuż ciebie? - Beze mnie jako przewodnika szybko popadlibyście w ruinę i zniszczenie. - Słuchaj, planujemy wylecieć stąd razem z galaktycznym gejzerem. Ja... - Taka trajektoria przecięłaby nieuchronnie orbitę tych, którzy pożądają waszego końca. - Zmechów? Już nam się zdarzało przed nimi uciekać. - Istnieją tu czynniki i prawa fizyki, których nie jesteście w stanie pojąć. Killeen skrzyżował ręce na piersi i zmarszczył czoło. Toby znał tę minę, widywał ją przeciwstawianą przeciwnikom niczym kamienny mur. Ale w postawie ojca była jeszcze jakaś osobliwa nuta wyreżyserowanej i wystudiowanej gry, której wcześniej nie widział. Zastanowił się nad tym, coś intuicyjnie przeczuwał, ale w tym momencie kapitan przemówił. - Chcę wiedzieć, co upoważnia ciebie czy te inne „czynniki” do wydawania nam rozkazów. - Jakże się puszysz! Żyję tu dłużej niż istnieje twój gatunek. Jesteś równie efemeryczny jak przelatująca, strzępiąca się chmura. Pycha często towarzyszy takim nieskończenie małym trwaniom. - Może to twoje długie życie spowodowało, że taki jesteś gadatliwy? - Killeen mrugnął do tłumu. - Przemawiam do was teraz tylko z obowiązku, który nie nakazuje mi znosić pocisków i strzał waszych zabawnych inteligencji. Bardzo dobrze, waszym dobroczyńcą jest stworzenie Abraham, o którym rozmawialiśmy. Oczy Killeena zabłysły radośnie. - Żyje. - Tutejsze wypaczenia i przesunięcia czasoprzestrzeni nie pozwalają na takie uproszczenia. - Ale jeżeli właśnie teraz on przesłał nam... - Sam termin „teraz” jest równie efemeryczny jak wy. A tu, co gorsza, jest pozbawiony znaczenia. Toby widział, że zaciekawienie bierze górę nad irytacją ojca. Killeen przygryzł wargą i zawołał: - Ten kurs, który nam przekazałeś. Chcę wiedzieć, dokąd nas zaprowadzi. - Tam, gdzie ja żyję intensywnie. W siedlisko posępnych energii i potężnej skruchy. Gdzie moje stopy tańczą w kipieli plazmy. Do wewnątrz, drobinko. Tam, gdzie czeka was groza. 6. Żywe błyskawice Niemal na przekór sobie Toby czuł pokusę, żeby podczas długich godzin lotu w dół wracać na mostek. Argo wykorzystywała teraz gejzer galaktyczny jako tarczę i pikowała wzdłuż niego. Widmowe niebieskie włókna zwijały się, plątały i przemykały obok nich, uciekając na zewnątrz. Z tego powodu szybkość statku wydawała się jeszcze większa. Pokład dudnił od wytężonej pracy napędu plazmatycznego, który wsysał niebieski gaz i wyrzucał go tylnymi dyszami. Otrzymali teraz odpowiedź na dręczące wszystkich, niewypowiedziane pytanie. Całymi dniami statek aż brzęczał od spekulacji: gdzie się podziały zmechy? Zjadacz Wszystkich Rzeczy zajmował poczesne miejsce w legendach rodziny Bishopów, a nieodłączną część tej prastarej opowieści stanowiły czyhające w jego pobliżu zmechy. Dlaczego tak było, nikt nie wiedział. Wypędziły ludzi z Prawdziwego Centrum na długo przed upadkiem kandelabrów. Dotychczas tylko przelotnie widywali statki zmechów. Obecnie, w górnych partiach gejzeru, Argo wykryła olbrzymie, ciemne zmechowe konstrukcje. Widywali już takie gigantyczne bryły wcześniej podczas lotu w kierunku Centrum - i unikali ich. Były bezkresne, tajemnicze, spowite w gromadzące energię panele. Żadna nie odzywała się na znanych ludziom kanałach. Teraz zmechowe struktury oplatały gejzer pierścieniem, jakby czerpały z niego energię. Ściany gejzeru jarzyły się niebieskobiałymi rozbłyskami. Powstająca w pobliżu czarnej dziury antymateria zderzała się z materią we wściekłej, wyniszczającej walce. Ale większość energii gejzeru zawierała się w ucieczce. Zmechy chyba jej nie uszczuplały, kiedy gejzer je mijał. Wydawało się natomiast, że ją analizują. Dlaczego zmechy krążyły wokół gejzeru? Toby’emu przyszło na myśl, że w taki sposób podsłuchują brzęczenie czarnej dziury, ale nie potrafił sobie wyobrazić, jak mogły to zrobić. Gejzer przekraczał ludzkie pojmowanie. Killeen twierdził, że jego nieustanne turbulencje pozwalają na ukrycie Argo. A wytwory zmechów chyba nie zwracały uwagi na takie drobiazgi jak pojedynczy statek. Dziwne, ale środek gejzeru był niemal pusty, co ułatwiało im lot. Gaz wydobywał się z grawitacyjnej studni czarnej dziury z mozołem, który podwyższał temperaturę. Gęsta, stygnąca wokół nich kolumna chroniła przed wściekłym żarem dysku. Można było odnieść wrażenie, że ktoś z rozmysłem zaplanował ten tunel. Dla na - uczyciela-aspekta Isaaka wszystko to było oczywiście tylko fragmentem ciekawej fizyki. - Obroty czarnej dziury powodują, że kolumna gazu, którą z siebie wyrzuca, jest w środku pusta. Ten gejzer przypomina mi znaną z dzieciństwa cukrową watę, taką przędzioną na kiermaszach chmurę czystej cukrowej rozkoszy. - Co to jest cukrowa wata? - Zapominam, jak wiele ludzie utracili. Czy nigdy nie byłeś na kiermaszu? - Kier... co? - Takim zgromadzeniu, gdzie... wszystko jedno. Przynajmniej ta piękna, błękitna, otaczająca nas poświata przypomina mi lepsze czasy, kiedy wysoka kultura władała kandelabrem Queenów, a ja chodziłem ślizgać się po suficie z moim ojcem. - Byłeś na kandelabrach? - A myślałeś, że pochodzę od takich chmurołapów jak ty? Dysponowaliśmy wtedy wielką potęgą i nie ustępowaliśmy zmechom, które teraz pędzą was przed sobą jak bydło. My zapuszczaliśmy się regularnie nawet w ten region, szpiegując zmechy, działające tu na swój dziwaczny sposób. My... - Hej, ty przecież jesteś z ery arkologii! Aura aspekta Isaaka zabarwiła się irytacją. - No cóż, to prawda, ale jedno z moich oblicz dorastało na należącym do najwspanialszych kandelabrze Wesouqk. A ja raz widziałem kandelabr przez teleskop, kiedy był jeszcze zamieszkany. Z żalem muszę stwierdzić, że życie spędziłem w naziemnym schronie, ale... - To jest to, co nazywałeś „dostosowaniem”, prawda? - Tak, niefortunna strategia. Niemniej jednak moje korzenie kulturowe... Gdzieś z samego dna zakamarków umysłu Toby’ego wychynęło oblicze, które chłopiec nieczęsto przywoływał, taki techniczny księgozbiór i nic ponadto. Powolny, okrojony Joe, zaledwie ułamek aspekta, fuknął rozgoryczony: 1. Wrobiliście nas, wy cholerni zdrajcy. 2. Bawiliście się ze zmechami. Co za mądrość. 3. Rozwalili wasze cenne kandelabry, jak tylko zwabili was na planetę. 4. Wystawili was do wiatru! - Prawie dokładnie to samo mówi historia - wtrącił łagodnie Toby. - A teraz przydałby się ktoś naprawdę pochodzący z kandelabra... - Wywołał spod cyfrowej pokrywki aspekta Zeno, z której usług rzadko korzystał. Była tak spękana i porysowana, że aż człowieka wszystko bolało, kiedy słuchał jej drżącego, stareńkiego głosu. - Boleję... grzeszne targowanie się... dziedzictwo naszych kandelabrów... przez wasze pokolenie. Nie dążyliśmy do żadnego „dostosowania”... żadnej sprawiedliwości... otrzymanej od zmechów... Mieliśmy klucz do... żeby ich obalić... wypatroszyć ich najgłębsze... logiczne... programy... Rozproszyli się... nasza wiedza... nawet wtedy... nie potrafiliśmy odszyfrować kryptografów... srogiej magii... po najwcześniejszych ludziach... którzy kiedyś nawet... zapuszczali się tutaj... do Prawdziwego Centrum... i chwytali srogą magię we własne dłonie... Jej pełen zakłóceń głos zanikł, a w umyśle Toby’ego zapanowała osobliwa cisza. Urywane zdania Zeno niosły ze sobą tyle niewypowiedzianego ciężaru - smutnego, beznadziejnego rozmyślania o rozdartej na strzępy chwale, która teraz nic nie znaczyła. Po chwili odezwał się Joe: 1. Widzisz, co straciłeś, Isaaku? 2. „Dostosowanie” - chcesz powiedzieć „zaprzedanie się”. Dla Toby’ego jakiekolwiek kompromisy ze zmechami oznaczały krańcową głupotę, a pokolenie Isaaka miało po prostu szczęście, że uniknęło ich konsekwencji. Jak tylko sformułował tę myśl, Isaac wybuchnął: - Żadne szczęście! My pomagaliśmy w Oklapnięciu. To była racjonalna strategia, żeby inwestować w kolonie ludzkie na wielu światach na obrzeżach Prawdziwego Centrum. Żeby utworzyć rodziny, które z hybrydalną prężnością rozwijać będą idee, normy społeczne i broń. To były nasze mocne strony jako gatunku! Toby widział, czym Rooksowie różnią się od Knightów - i nie chodziło tylko o zachowanie się przy stole. Ale nie rozumiał, o co Isaakowi chodziło z tą „hybrydalną prężnością”. Następna sucha, stara idea, którą rodzina Bishopów odrzuciła jako niepotrzebne obciążenie na długo przed jego narodzinami. 1. Popatrz, jak się to wszystko skończyło. 2. Zmechy i tak was dopadły. Isaak odpalił: - Kandelabrów nie dałoby się utrzymać! Były jak wielkie tarcze unoszące się w przestrzeniach wysokoenergetycznych cząstek i twardej próżni, w naturalnym środowisku zmechów! Bełkot zgrzytliwych zakłóceń niemal zagłuszał słowa Zeno: - Broniliśmy się... jak długo mogliśmy... obraliśmy z wektorów ich zadania... opróżniliśmy z rdzeni ich sprzężenia... ale wy to wszystko zmarnowaliście... I znowu ten melancholijny głos. W umyśle Toby’ego zapanowała na chwilę cisza. Isaac w końcu zmobilizował się i powiedział ze skruchą: - To prawda, zdecydowaliśmy się na ten eksperyment i w końcu nas zawiódł. Widziałem, jak kandelabr Wesouqk płonął na niebie niczym gniazdo szerszeni! Wyobraź sobie mój smutek. Ale przynajmniej schowaliśmy nasz gatunek pod wygodnym przykryciem z powietrza i grawitacji. Odpowiedź Zeno doszła do nich ospale: - ...wartościowe... ryzyko... ale... stracone. Isaac mówił teraz pewniej, chociaż jego głos w uchu Toby’ego brzmiał głucho. - Ja przynajmniej znałem nas u szczytu. Ta chwała... Zeno wtrąciła się z gasnącą energią: - Ty oszuście... nie znałeś szczytów... były na długo przed tobą... nawet ja... wielkie dzieła... umiejętności, których nawet pojmować nie możesz... oszuście... Skarcony Isaac odpowiedział: - Przykro mi, że zmechy obróciły później w niwecz nasze szlachetne Oklapnięcie. Nawet ty, biedaku Joe, musisz zdawać sobie sprawę, że trzeba było obedrzeć światy Oklapnięcia z wielu cywilizacyjnych wspomnień, by eksperyment zadziałał. I przecież okazaliście się płodni, wynajdując nowe metody zdobywania światów i utrudniania życia zmechom. Przynajmniej przez jakiś czas. Joe poruszył się gniewnie, lecz ograniczył się do powiedzenia: 1. Bardzo ciężko tam na dole. 2. Na pewno wolałbym mieszkać w wielkim, podniebnym mieście. Isaac odparł na to: - Nie muszę reagować na takie mgliste oświadczenia. Toby’ego rozdrażniło wyniosłe zachowanie Isaaka. Taki pierwszy lepszy chip! - Jak byłeś taki wielki, to czemu teraz jesteś tylko aspektem? - Wykazywałem na tyle wielkie zdolności umysłu do kompilacji i integrowania wiedzy, że zostałem zachowany. A jaki byłby twój los, chłopcze, jak sądzisz? W tej odpowiedzi wyczuwało się prawdziwą wściekłość. Toby musi pamiętać, że Isaac i inne aspekty to ludzie w miniaturze, a nie tylko księgi, które może otworzyć, przeczytać i odrzucić. Żeby zachować funkcjonujące umysły, musieli posiadać zrównoważony intelekt, inaczej by oszaleli. Nie powinien się więc spodziewać, że łagodnie potraktują bezceremonialną obrazę. Szeptem przeprosił Isaaka i ku swemu zaskoczeniu poczuł, jak miejsce aspekta zajmuje jakaś wyłaniająca się obecność. Coś nabrzmiewało, wynurzało się, aż mu włosy stawały dęba, a skóra świerzbiła. Aspekt Isaac zapiszczał i zaniknął, coś zmiotło go do myślowej celi. Po raz pierwszy doświadczył pełnej osobowości Shibo. Natarczywa i potężna zalała jego umysł nie głosem, tylko wspomnieniami. ...Jej przeszłość uniosła się we wspomnieniu niczym zakurzone, nie odmierzane czasem godziny. Ulice, które znała, leżały teraz przed nią czarne i parujące. Tych, którzy uciekli przed zmechami, zniosło pod osłonę murów w zrujnowane aleje i opustoszałe ruiny. Po tych cuchnących drogach szły wyprostowane, lekkie i żylaste cienie. Twarze miały poszarzałe, oczy puste i nieufne. Stare kamienne mury rodzinnej Cytadeli rozwierały się i skręcały w jej pamięci, nie zrównane niszczącym wiatrem. Pokryte marmurem obeliski i krzyże oznaczały miejsca, gdzie zmarli mieli swoją własną małą metropolię. Wędrowała jako dziewczynka pod niebieskimi lampami za jakimś konduktem pogrzebowym, który ciągnął o świcie, zgodnie z dawnym zwyczajem. Z kamieni uchodził chłód nocy, wsiąkał w jej nagie stopy, miły i rozkoszny, a upał dnia już o świcie parzył twarz i ręce. Powolny, uroczysty marsz obok magazynów blachy falistej, przez piaszczyste place celebrantów, przez labirynty starannie podlewanych przydomowych ogrodów. Maszyny pracowały nieustannie nad produkcją broni, pomrukując niczym dalekie, olbrzymie zwierzęta. Mijali dymiące stosy i wonne, powrósłowate liany, plamy żółtych kwiatów. Budynki zapadły się w sobie, a okna były niczym puste oczodoły. Jej Cytadelę rozdzierało zniszczenie, padała pod powoli ogarniającą ją klęską zaniedbania. Wędrowcy z równin siedzieli niemi, zagapieni, z różnie rysującymi się profilami na tle postrzępionego, porannego nieba. Zaraziła ich skundlona choroba przegranej, a przecież uśmiechnęli się, kiedy mijała ich podrygującym krokiem. Nie zdejmując butów, przespali noc przy ukradkowych ogniskach i szli dalej, zanurzając się w dzień pełen plądrowania i pościgu, żyjąc pod brzemieniem potężnej zachłanności. Toby aż zatoczył się od intensywności jej wspomnień, od poruszającej sympatii dla miejsc i ludzi, których nigdy nie widział. Po tej cichej opowieści Shibo odezwała się zwykłym głosem. - Nie wzywałeś mnie ostatnio. - Ty... widzisz sama, co się dzieje. Byłem zajęty. - Wątpię, żeby to był prawdziwy powód. Miała rację. Toby rozumiał to i nie potrafił zbyt wiele ukryć przed tak silną osobowością. Czuł się tak, jakby znowu żyła, a on patrzył jej sceptycznym wzrokiem, czarnymi oczami, które nigdy się nie wahały. Ale oczy te widziały go również od środka. Pod ich spojrzeniem to, co czuł, przesączyło się przez gumowate, sztuczne przegrody jego mózgu. - Ciężko było ostatnio. - Twój ojciec. To nie było pytanie. - Jestem pewien, że robi to, co jest najlepsze dla statku... - jesteś pewien? - No cóż, znalazł się pod bardzo silną presją i w ogóle, i wychodzi na strasznego uparciucha, ale... - Słowa zamarły mu na ustach, kiedy uświadomił sobie, że nie mógłby blefować nawet wobec aspekta, nie mówiąc już o osobowości. Przynajmniej jeśli chodziło o uczucia. - Czy nie przyszło ci na myśl, że on wiedział o nadejściu tej grupy, która zebrana była przy ognisku? Że ktoś zaprotestuje? W końcu na całym statku rozmieszczone są kamery monitorujące. - Hmm. Pewnie tak. - Wprowadził Argo w gejzer galaktyczny dokładnie w tym czasie. Wiedząc niemal na pewno, że magnetyczny umysł wróci właśnie wtedy i będzie miał coś jeszcze do powiedzenia. - Jesteś pewna, że zaplanował to tak starannie? - Wciąż kocham twojego ojca. Ale on się zmienił. Nauczył się cynicznych kapitańskich umiejętności. Toby do tej pory nie nabył umiejętności przewidywania zdarzeń wydawało się, że życie napływa w szaleńczym tempie - więc tak rozbudowana intryga wydawała mu się nieprawdopodobna. Z drugiej strony dorośli byli bardzo dziwaczni. - To znaczy, że on wiedział, co powie nam magnetyczny umysł? - Wątpię. Wyglądał na równie wstrząśniętego jak cała reszta. - No, w tej chwili z pewnością wygląda dobrze. Toby stał na tyłach mostka i rozmawiał z aspektem niedosłyszalnym szeptem, którego nikt nie mógłby podsłuchać. Przyglądał się badawczo Killeenowi, poruszającemu się z niedbałą pewnością siebie wśród oficerów statku. Od chwili, kiedy skierowali się w dół gejzeru, czoło mu się wygładziło, a z oczu zniknęło wahanie. Ale samopoczucie poprawiło się wyłącznie jemu. Porucznicy byli podminowani, zmartwieni i spoceni - nie tylko dlatego, że wzrosła temperatura kadłuba. Nawet chłodny niebieski gaz nie był w stanie ekranować całego promieniowania dysku. Wentylatory mozolnie sapały letnim powietrzem. Obowiązującą na mostku ciszę przenikało napięcie zalegające pod stłumionym bipaniem i dzwonkami komputerowymi, przypominającymi oficerom, jakie zadania należy nadzorować. - A więc był przygotowany na przyjęcie naszej grupy, tak? Z niechętnym szacunkiem skłonił głowę przed swoim starym. - Być kapitanem to coś więcej niż tylko wydawać rozkazy - oświadczyła Shibo. - Tak, ale lepiej, żeby kapitan się nie mylił. - Teraz zyskał sobie taki autorytet, o jaki mu chodziło. - I to prosto od Abrahama. - Toby pamiętał dziadka jako bardzo wysokiego mężczyznę o poszarzałej cerze, z kościstą twarzą o napiętych rysach nawet wtedy, kiedy drzemał przed kominkiem. Ta intensywność jak gdyby zapadała w lekki sen, a potem wybuchała w energicznym działaniu. Roztargniona twarz Abrahama rozciągała się w szerokim uśmiechu na widok Toby’ego; chwytał wnuka i podrzucał go nagle w kierunku wirującego nieba, a chłopcu wydawało się, że fruwa, przemyka nad meblami, przez korytarze i niekiedy na zewnątrz. Trzymany przez Abrahama na tarasie pikował i nurkował za balustradą, krzyczał, śmiał się i wrzeszczał, kiedy ziemia uciekała, a on czuł się tak, jakby naprawdę latał, jakimś cudem uwolniony od ciężaru i troski. To było dawno temu. Toby zagryzł wargi na te blaknące wspomnienia. - Abraham. A przynajmniej tak mówi to magnetyczne coś. - Nie wierzysz w to. - Dlaczego miałbym wierzyć? Kto by uwierzył, jeśliby choć trochę się zastanowił? - A przecież działają tu osobliwe wektory. - Słuchaj, Abraham zginął w czasach Klęski, podczas upadku Cytadeli Bishopów. To mnóstwo lat temu i cholernie daleko stąd. - No właśnie. - A co ty chcesz przez to powiedzieć? - Skąd jakieś stworzenie, które nawet nie jest zbudowane z materii, a przebywa tak daleko, zna jego imię? To przez moment zmusiło Toby’ego do zastanowienia. - W porządku, nie wiem. Ale zmechy sporządzają raporty ze wszystkiego. Może ten magnetyczny umysł dowiedział się od nich. - Nie wygląda na to, żeby umysł był przyjacielem zmechów. - Kto to wie, w tym wariactwie? - Zastanawiam się niekiedy nad powiązaniem tych dwóch typów istnień. Czy pamiętasz modliszkę? - Pewnie. Na samą myśl o niej ogarnął go chłód. Modliszka ścigała rodzinę Bishopów, zbierała wśród nich żniwo, zabijając ciała i wysysając jaźń, żeby rodzina nie mogła wyekstrahować żadnych mikroukładów pamięci. Tych zmarłych pewną śmiercią modliszka modelowała, nadając im groteskowo powyginane kształty, które określała mianem „sztuki”. Pokazywała je Killeenowi i Toby’emu z czymś w rodzaju dumy. - Magnetyczny umysł przejmował modliszkę nabożną czcią. Mogła zaoferować mu swoją wiedzę o nas, o naszym postępowaniu i osobach. Miał wrażenie, że Shibo siedzi przed nim po turecku, odprężona, a przecież w każdej chwili gotowa się zerwać do biegu. - Ja... ja nie chcę teraz o tym myśleć. - Takie wspomnienia potrafią nas krępować, drogi Toby, ale trzeba im stawić czoło. - Hej, może kiedy indziej, dobrze? - Poczuł się tak, jakby Shibo rozsiadła się wygodniej, ciśnienia się wyregulowały. Westchnął z ulgą i zrobiło mu się lepiej. - To ciekawe, że teraz załoga stoi murem za twoim ojcem i popiera to, czego - jak zawsze twierdził - pragnie: lecieć do Prawdziwego Centrum i znaleźć tam miejsce, które starożytne teksty przedstawiały jako cudowne. Toby wzruszył ramionami. - Może w tym właśnie przejawia się zdolność do pełnienia funkcji kapitana. Dotąd wszystko mieszasz, aż się poukłada zgodnie z twoją wolą. Zapatrzył się przed siebie bez celu i nie zauważył zbliżającego się ojca. Killeen zapytał ostro: - Co mówiłeś? Szczytem nieuprzejmości było wtrącanie się w czyjąś rozmowę z aspektem, nie mówiąc już o osobowości, która potrafiła przykuć całą uwagę człowieka. Toby przełknął ślinę. - Ja... ja tylko... - Odczytałem z twoich warg „kapitana”. Czego nie potrafisz powiedzieć mi prosto w oczy? - Próżne gadanie, i tyle. Killeen oblizał wargi, potem zapytał. - To Shibo, prawda? - Tak, prawda, ale... - Chcę, żeby usłyszała to wprost z moich ust. - Killeen patrzył Toby’emu głęboko w oczy, jakby jakimś cudem chciał zobaczyć tę zwartą umysłowość, którą chłopiec wyczuwał jak wznoszący się wysoko mur. - Tato, nie sądzę... - Shibo, będzie nam w przyszłości potrzebna twoja opinia. Polegam tu na swoim instynkcie; ma się wydarzyć coś wielkiego. - Tato, daj spokój, ja... - Czy pamiętasz, jak omawialiśmy plany, obmyślaliśmy najlepszy następny ruch, tylko ty i ja? Brak mi tego. Cholernie mi brak. Wiem, że tego nie odzyskam, ale jeżeli masz jakiś pomysł, jeżeli domyślasz się, co powinienem zrobić, powiedz to, dobrze? - Killeen patrzył błagalnie. Zamrugał gwałtownie, powstrzymując łzy. Przez Toby’ego. Zrozumiem, obiecuję, że zrozumiem. - Tato... ty wiesz... W Tobym zaczęły wzbierać jakieś uczucia, przepływały przez niego dziwne prądy - podniecenie, pożądanie, ochrypłe pomruki, nawarstwiające się w powietrzu zapachy, chrapliwe nalegania, pamiętne chwile wyczuwanej pod palcami skóry, jedwabistej, pokrytej warstewką polu... Szarpnął się, cofnął chwiejnie. Potem jakaś dłoń poklepała go po ramieniu. Killeen głęboko wciągnął powietrze. - Dzięki, synu. Potrzebne mi to było. Tylko ta jedna chwila z nią, nic więcej. Zanim Toby zdążył zasypać go wymówkami, Killeen cofnął się, zasalutował, odwrócił i odmaszerował wielkimi krokami. Znowu był kapitanem. Toby czuł się poirytowany, wykorzystany. W ustach miał gorzki posmak żółci. Niech to diabli! Dostrzegał jednak cierpienie ojca, to wzburzenie, któremu nie mógł pozwolić się ujawnić. Usłyszał Shibo. - Mądrze zrobisz, zapominając o tym. - Pewnie, tylko że mądrość nie jest moją mocną stroną. - Bardzo jesteś podobny do ojca. W umyśle Toby’ego rozległ się cichy, dźwięczny śmiech. Zrozumiał, że osobowość potrafi się zdystansować do świata i dostrzegać jego zabawne strony. Okazywać niezrozumiałe dla niego poczucie humoru. - Jest takie stare powiedzonko rodziny Knightów. Niektórzy wierzą, że pochodzi ze Starej Ziemi. Powiadamy, że życie jest tragedią dla tych, którzy czują, a komedią dla tych, którzy myślą. - To ma sens. Może po prostu oznacza, że nie powinniśmy za często oglądać się przez ramię, żeby zobaczyć, co nas dogania. - To też dobra rada. Toby oparł się o stalową grodź i westchnął. Shibo górowała w jego umyśle, jej pogodna inteligencja subtelnie i cierpliwie przesiewała to, co widział. - Zastanawiam się, kto jeszcze... albo co jeszcze... pragnie, żebyśmy tu przybyli? - Nie rozumiem, jak komuś może przychodzić na myśl, że ludzie mogliby żyć w takim miejscu. Może Quath, ale nie ludzie. Wszystkie te stare grawerunki, o czym to one mówiły? Cudowne, to prawda... - zatoczył łuk szerokim gestem - ale martwe. Ekrany ścienne aż trzeszczały od promieniowania. Dysk opadającej po orbicie do wewnątrz materii zbliżył się i ukazało się więcej drobnoziarnistych kolorowych zawirowań. Teraz skazana na zagładę gwiazda, którą widzieli kilka dni temu, nie była już niesymetrycznym, rozpłomienionym jajem. Eksplodowała rozbłyskami, zawieruchą wsysaną łakomie w zewnętrzną krawędź dysku. Wyglądało to tak, jakby udręczone, poskręcane słońce zachodziło nad dalekim horyzontem płonącego krajobrazu. - Mnie to przypomina otchłań, w której się można usmażyć. Toby aż skurczył się wewnątrz, kiedy zdał sobie sprawę, że nie ma tu dla nich miejsca. Wszystkie rodziny były nomadami. Tylko maszyny mogą żyć w tym olbrzymim, ognistym generatorze. Rodziny trwały tutaj tylko dzięki Argo, mechanizmowi wytworzonemu w Wielkich Czasach pradziejów ludzkości. Maszyny takie jak Argo stanowiły naturalne przedłużenie ludzkiej ręki, ale zmechy były rakiem. Planety nie były ich domem. Niech ich królestwem pozostanie zimna przestrzeń kosmiczna i płonąca materia. Jakie możliwości działania mogliby tu znaleźć ludzie? Shibo zasugerowała: - Może jesteśmy ograniczeni w naszych poglądach. - A to co znowu znaczy? - Popatrz tutaj. Te zielone nici. - Och, widzę. Te zielone pasma nad tamtą płaszczyzną? Toby’emu udało się odróżnić przeplatające się nefrytowe włókna, rysujące się nad miejscem, gdzie pożerana była gwiazda. Przypominały chwiejące się na wietrze trzciny nad bagnistą wodą. - Możemy nie mieć racji, że tu nic nie żyje. - Hmm. Żywe błyskawice? - zapytał. Oficerowie na mostku również zauważyli te nitki. Niektórzy gmerali przy instrumentach statku i kierowali na nie czujniki. Po jarzących się, zielonych kreskach pięły się w górę węzły i zasupłania. - Wygląda, jakby to, co zostało wyrwane z gwiazdy, blokowało te nici - powiedział Toby. Chociaż burząca się plazma uderzała w statek, Jocelyn udało się nastawić anteny Argo tak, by skupiły się na niciach. Głośniki na mostku parskały i brzęczały od skwierczących emisji dysku i nagle przez gąbczastą ścianę dźwięku przedarły się niesamowite, wysokie zawodzenia. - Co to jest?! - zawołała Jocelyn. - To brzmi okropnie. Killeen wykrzywił usta na ten piskliwy chór. Każdy głos wznosił się na moment nad inne, rozdzwaniał się żałobną nutą, a potem przechodził w lament. - Może magnetyczny umysł nie jest jedynym istnieniem, które potrafi żywić się elektrycznością. - Nie wszystkie wydają te dźwięki, widzicie? - odezwał się Toby. Jocelyn kiwnęła głową. - Tylko te, które podłączone są do tych jaskrawych brył. Isaac, zatrzepotał, żeby zwrócić na siebie uwagę i Toby go wypuścił. - To jest coś z zamierzchłej historii. Słyszałem o nich jako chłopiec. Naradzam się teraz z Zeno, chyba uda mi się zrozumieć ich istotę. Są wcześniejszą formą życia, składającą się z zawirowań magnetycznych zaprawionych pewną ilością gorącej materii. Na prymitywną modłę. Żywią się wytryskującymi nad dysk flarami i pióropuszami, niczym smacznymi, wiosennymi kwiatami z bujnej łąki. - Nie wygląda mi na to, żeby były zadowolone ze swojego posiłku - powiedział Toby sardonicznie. - Nagłe wtargnięcie masy gwiezdnej zalało je i teraz wsysa niektóre z nich w głąb dysku, gdzie umierają. - A jak to się dzieje, że magnetyczny umysł nie umiera? - Jest dużo potężniejszy, większy i subtelniejszy niż te proste, prymitywne włókna, tak przynajmniej twierdzi historia. Niewiele o tym wiem. Umysł jest bardzo stary i nie zdradza żadnych tajemnic, chyba że musi. Ludzie sprzed epoki kandelabrów usiłowali odkryć niektóre jego aspekty i w nagrodę ich poprzypalał. Toby skrzywił się. Wrzaski i zawodzenia dziwnie chwytały za serce. Każdy głos miał chwilę dla siebie, łkał w pieśni przekraczającej ludzkie zrozumienie, a potem zanikał w rozbłyskach zakłóceń, kiedy plazma dysku wybrzuszała się, nadęta trawioną masą gwiezdną wciągała delikatne nefrytowe serpentyny i połykała je ognistą gardzielą. Żyły zbyt blisko wielkiego okrucieństwa i teraz za to płaciły. Szamotały się jak szalone pod parzącymi rozpluskami, odnosiły drobne, chwilowe zwycięstwa, ale na koniec ześlizgiwały się w płonącą nieświadomość. Poszarpana masa gwiazdy zanurzała się w głąb dysku, siejąc spustoszenie wśród tych smukłych, koronkowych istnień. Przyglądał się ich dalekiemu umieraniu i chociaż oddzielała go od tych cienkich krzyków cała przepaść, czuł się dziwnie z nimi związany. Takie obce sobie formy nigdy nie mogły zawrzeć braterstwa. Byli odrębnymi narodami, a mimo to i one, i ludzie tkwili w sieci życia i czasu jako współwięźniowie splendoru i mozolnej pracy. Chociaż te włókna istniały poza materią i obdarzone były rozszerzonymi zmysłami, których żaden człowiek nigdy nie pojmie, podzielały z nim zawoalowaną godność istnień, wspólne dziedzictwo tych, co są skończeni i na zawsze zadziwieni. Ale reszta załogi na mostku wpatrywała się gdzieś dalej, za rozpryskujące się z dysku kolory. Widać teraz było zbliżającą się do nich sześciokątną formację statków prowadzonych przez miriapodie. Ponownie niosły skrzącą się, perłową obręcz, broń przerastającą wielkością światy. - Co się dzieje? - zastanawiał się na głos Killeen. - Gdzie jest Quath? - Nawet kosmiczna struna wydaje się tu mała - zauważyła Jocelyn. Statki miriapodii zbliżały się do Argo. Przyspieszały wzdłuż linii pola magnetycznego, ześlizgując się po widocznych zboczach, pikując w stronę wewnętrznego skraju płonącego dysku. Wprost w piekielną otchłań. W powietrzu aż kipiało od twardego, suchego gorąca. Toby przełknął ślinę i zastanawiał się, czy przeżyje następny dzień. 7. Smak próżni Zgodnie z tym, co później opowiadano Toby’emu, następne godziny na mostku były bardzo ekscytujące. Nie miał jednak szansy tego zobaczyć. Pewne prace na statku trzeba wykonywać przez cały czas - i niczym się nie można usprawiedliwiać. Nawet bitwa nie zwalnia całej załogi, żeby mogła się gapić. Miał za zadanie obsianie jednej z osmalonych ogniem agrokopuł. Pięcioosobowa drużyna pociła się pod niebieskobiałą kipielą na niebie widocznym przez kopułę, jarzącą się od bliskości Zjadacza Wszystkich Rzeczy. Musieli utrzymać skomplikowaną różnorodność biologiczną na statku, więc na miejsce roślin, które zginęły od promieniowania, należało posadzić inne, a te nowe podlewać, nawozić, chronić. Ciężkie, mozolne grzebanie się w ziemi. Taka robota przynosiła jednak pewną ulgę po panującym na mostku napięciu. Niekiedy łatwiej było wykonywać pracę fizyczną, niż zmuszać umysł do nadmiernego wysiłku. Podczas dźwigania, kopania i noszenia Toby wyczuwał ruchy statku i miał świadomość, że coś się dzieje. Jak się później dowiedział, chodziło o następne zmechy. Na ekranach mostku pojawiły się w postaci migających punktów, niemal niewykrywalnych dla systemów Argo. Wcześniejszy statek zmechów był w porównaniu z nimi prymitywny, co zrozumiałe, bo ludzkość z kosmosu musiała wygnać jakaś wyższa technologia, prawdopodobnie takie właśnie zmechy niewielkie, szybkie, nieuchwytne. Zanurkowały w głąb gejzeru za Argo i rozproszyły się, a detektory statku zupełnie je zgubiły. Zaatakowały pod różnymi kątami, stosując strategie, jakich Killeen i pozostali nie potrafili nawet zrozumieć. Toby usłyszał w swoim sensorium tylko krótki grzechot, a potem coś pufhęło i kopuła nad nimi zniknęła. Powietrze po trafieniu uciekało z głuchym wyciem. Toby chciał odetchnąć, ale nie było czym. Wirując oderwał się od podłogi i poleciał w górę, aż ziemia uniosła się za nim burzliwą kurzawą. Zawodzący wicher już słabł, a Toby wciąż wymachiwał rękami, żeby obrócić się twarzą do góry. Przed nim w kopule ziała olbrzymia dziura. Chwycił mocno za obłamaną rozpórkę i przywarł do niej. Nie żyję, pomyślał z zadziwiającą jasnością umysłu. Płuca falowały mu mozolnie, pragnąc zaczerpnąć powietrza. Poczuł ukłucie w nogę. Utkwiła w niej jedna z ostrych drzazg miotanych świszczącym powietrzem. Rozhuśtał się na jednej ręce na rozpórce i trafił w następną. W comie rozległy się gniewne okrzyki, ale nie miał czasu słuchać. Bolesne pulsowanie w uszach. Potem już żadnych dźwięków. Powietrze się skończyło. Odepchnął się od rozporki. Gdzieś pod nim znajdowała się zamknięta już samouszczelniająca się śluza. Chroniła statek przed utratą całego powietrza z powodu jednej dziury. Droga w dół była długa, a jemu w kącikach oczu tańczyły fioletowe plamki. Układały się w zwariowane wzory i stracił kilka chwil, usiłując się domyślić, co próbowały mu przekazać. Ziemia w dole wcale nie wydawała się bliższa. W ustach miał metaliczny, mdły smak. Smak próżni. Pole widzenia wypełniły fioletowe plamy, a potem pojawiła się w nim ostra żółć. Błyskawica. Migotała wewnątrz kopuły. Lizała ciała, jakby ich kosztowała. Uchylił się przed smukłym ogniem. Błyskawica nie trafiła go i przypaliła przegrodę za jego plecami. Dudnienie w uszach, walka z zaciśniętym gardłem, palenie w piersi. Ziemia była już całkiem blisko, a potem poczuł uderzenie. Płuca skurczyły mu się konwulsyjnie, ale wzbraniał się od wypuszczenia ostatniego łyku powietrza. Szamotał się, padał, tracił równowagę, ale jakoś się posuwał do przodu po pylistej ziemi, z której wytryskiwały serpentyny pary, szara mgła. W uszach mu łomotało, w głowie dudniło. W zatoki wbijały się kolce bólu. Oto kołysze mu się przed oczami kwadratowa śluza. Trudno na niej skupić wzrok, ustawić ją pionowo, przechylając w bok głowę. A tymczasem nogi zginają się i prostują, pchają go do przodu. Wyciągnął przed siebie ręce. Uderzył w drzwi śluzy i nacisnął duży czerwony panel. Awaryjne wejście rozszerzyło się. Rzucił się do środka. Pierwszym dźwiękiem, jaki usłyszał, był szept, a potem wysokociśnieniowy ryk. W uszach poczuł trzask. I dopiero wtedy pomyślał o tych, którzy byli z nim w kopule. Zanim zrozumiał, co się stało, zrobiło się za późno. Pozostałej czwórce nie udało się dotrzeć do śluzy. Dwoje wyleciało przez wielką dziurę w kopule i zaginęło na zawsze, a pozostałych spaliła błyskawica. Nikt nie wiedział, czy błyskawica była bronią zmechów, czy naturalnym zjawiskiem. Chociaż wewnętrzne elektrosprzężenia obu ciał zostały poważnie uszkodzone, aparatura Argo nagrała ich jaźnie wystarczająco dokładnie, żeby sporządzić z nich aspekty, które będą żyły w postaci mikroukładów. Niewielka pociecha, pomyślał Toby. Czuł się winny, że nie pomyślał o pozostałej czwórce, nie pomógł im. Niewiele miał czasu na wyrzuty sumienia. Cermo dołączył go do grupy, która miała naprawić kopułę i nałożyć ciśnieniowe łaty, żeby zabezpieczyć statek przed następnym atakiem. Ale następnego ataku nie było. Zmechy zostały poważnie uszkodzone przez automatyczne systemy obronne Argo, stary, ale nadal zwinny statek. Ludzie świętowali, jakby odnieśli zwycięstwo. Toby’ego ciekawiło, czy przypadkiem zmechy nie postanowiły pozwolić Argo na dalszy lot w bardziej niebezpieczne obszary. I pozostawić Zjadaczowi odwalenie za nich brudnej roboty. Na tę myśl ogarnęło go takie przygnębienie, jak gdyby zaczynał spadać w metaboliczną otchłań. W próżnię. 8. Moment aperturowy - Jakie jest twoje ulubione danie? - zapytała Besen. - Co takiego? Och, takie, które mam pod ręką. - Toby zajadał kalafiora polanego roztopionym żółtym serem. Tej akurat potrawy nie zaliczał do ulubionych, ale właściwie nie czuł jej smaku. - Też smakosz z ciebie - spojrzała na niego, marszcząc nos. - Słuchaj, ja nie chcę mieć dobrego smaku, tylko chcę czegoś, co dobrze smakuje. Dokończył kalafiora i rozejrzał się, czy nie zostało coś jeszcze. Najlepszą stroną wspólnych posiłków było to, że pod koniec wydawano dodatkowe porcje. Jeżeli ktoś jadł szybko, to dostawał więcej, a Toby był zawsze głodny. Reagował na burczenie w brzuchu nawet wtedy, kiedy zbliżali się do olbrzymiego, rozpalonego do białości dysku. - Nie wyglądasz na zmartwionego - powiedziała Besen. Toby przyjrzał się jej uważnie. Minęło dopiero kilka godzin, od kiedy oddali hołd poległym w ceremonii, w której wzięła udział cała załoga statku. A teraz z konieczności wrócili do roboty, drużyny naprawiały uszkodzenia, zapanowała celowa krzątanina. Besen zwykle niewiele po sobie okazywała, ale chłopiec nauczył się już odczytywać napięty zarys jej ust czy nieco nerwowe przechylenie głowy. - Nie ma co się martwić. - Ujął jej dłoń i uścisnął ją. - Zajmują się tym większe głowy niż nasze. Besen przygryzła nerwowo wargę. Toby przechylił się przez stół i lekko pocałował ją w czoło. - Hmmm - mruknęła, nie przestając przeżuwać. - Uda nam się. Czuję to. - Niczego takiego nie czuł, ale musiał ją pocieszyć. - Naprawdę tak sądzisz? - Pewnie. Mogłabyś podać mi ziemniaki? - Co za zwierzę! Patrzy śmierci w twarz i ciągle je. - Nie mogę zrobić nic lepszego, jak mi się zdaje. - Mnie kurczy się żołądek. Nie potrafię niczego przełknąć. Uniosła pałeczkami strączek grochu, odgryzła kawałeczek i odłożyła resztę z powrotem. - Może coś innego pomogłoby ci się rozerwać. - Coś innego... och. Ty bestio! - Słyszałem, że to dobrze robi na krążenie. - Najpierw jedzenie, potem... nie, nie wskoczę z tobą do śpiwora, kiedy lecimy prosto w paszczę temu, temu... - Przestań się wściekać. - Chcę tylko powiedzieć... że to nie wypada. Toby udał, że głęboko zastanawia się nad tą kwestią. - Hmmm. A znasz jakiś lepszy sposób opowiedzenia się za przyszłością? W końcu o to w tym wszystkim chodzi, prawda? Besen parsknęła. - A ja myślałam, że chodzi o miłość. - O to też. Ale kiedy wszyscy kandydujemy na nieboszczyków tylko kto nas tu pochowa, skoro i tak brakuje ziemi na cmentarze? powinniśmy dopełnić najstarszego ludzkiego obrządku, to znaczy jakimś gestem okazać wiarę. Wiarę w przyszłość. - A więc teraz seks jest wiarą? - Zaczynała się uśmiechać, a o to mu właśnie chodziło. - Masz dziwaczną religię. - Wielbię przy ołtarzu, który sam sobie wybieram - powiedział, przybierając wyniosłą pozę. - A to co mówiłeś o jakimś najstarszym obrządku? Potrafię wymyślić coś lepszego. Toby w mgnieniu oka naradził się z Isaakiem, który był istną kopalnią prastarych wyrażeń. - Ten nosił nazwę „bestii o dwojgu plecach”, więc może jest coś w tym, co mówisz. Besen roześmiała się szelmowsko, ale po chwili jej uśmiech zmienił się w niepewny i nieśmiały. - Próbowałeś wyrwać mnie tylko z tego ponurego nastroju, prawda? - Uhm. - Nie lubisz się do tego przyznawać, ale pod tą fałszywą szorstkością jesteś bardzo życzliwy, na swój sposób. - Zdemaskowałaś mnie, o pani. - Hm. - Przyjrzała mu się z namysłem. - Ile pozostało nam czasu do znalezienia się w bezpośredniej bliskości dysku? - Nie potrafię powiedzieć. Na mostku mają za dużo roboty, żeby udzielać wywiadów, a lecimy po jakiejś skomplikowanej spirali, więc... a właściwie dlaczego chcesz to wiedzieć? - No cóż, jeżeli naprawdę jest dosyć czasu... - Och, ty bezwstydnico! Ja próbuję cię pocieszyć... - Daj spokój. Sam nie lubisz, jak się z ciebie nabijać. - Dźgnęła go palcem w pierś. - Chodź, Romeo, zobaczymy, co widać na ściennych ekranach. Coś mi się zdaje, że wyczerpałeś zapas romantyczności na ten tydzień. - Muszę więc gdzieś wpaść po następny przydział. Dokąd mam pójść? - Nie wyobrażaj sobie, że nie będę ci tego umiała powiedzieć; ruszaj się. Udało mu się żartami wyrwać ją z depresji, ale gdy spojrzeli na kipiący kocioł widoczny na wielkim ekranie w sali zgromadzeń, przygnębienie wróciło. Objął ją ramieniem. Tłoczyli się razem z rodziną, patrząc jak przybliża się coraz bardziej ostry, oślepiający blask dysku. - Dokąd my lecimy? - zapytała Besen ze zdumieniem i trwogą w głosie. - Nie wiem. Nie potrafię nawet zgadywać. - Przecież ten dysk wygląda jak cały wielki świat albo coś w tym rodzaju. - Świat jest tu niczym, jest kropką zostawioną przez muchę. - Widzę w dole chmury, a to coś skręcające się prawie przypomina rzekę. - „Prawie” to nie to samo co „na pewno”. Te chmury są plazmą, od której w mgnieniu oka wyparowałaby ci ręka. A ta rzeka, jak powiada mój wierny aspekt, to jakiś magnetyczny węzeł wychwycony przez dysk podczas obrotów. - Ale wygląda mi znajomo. Usta Toby’ego wykrzywiły się, wzrok miał nieobecny. - Musimy doszukiwać się tu czegoś znajomego. Inaczej to wszystko byłoby dla nas zbyt obce. Besen zawahała się, potem pokiwała głową. - Mój aspekt-nauczyciel właśnie powiedział, że ta „rzeka” jest większa od całej planety. Dużo większa. A dysk ma rozmiary układu słonecznego. - Niekiedy żałuję, że nasze aspekty tak dużo nam mówią. Besen przytaknęła. - Lepiej się czułam, gdy myślałam, że ten malutki zygzak to rzeka. Ale to dzięki aspektom możemy zapoznać się z wszystkimi gałęziami wiedzy. - Gałęziami, tak, ale nie z korzeniami - zachichotał Toby. - Co masz na myśli? - Nie potrafią nam powiedzieć, co to wszystko znaczy. - Znają jednak mnóstwo faktów i liczb. - Może tylko w tej sprawie możemy im ufać. Ale pokaz jest pierwszorzędny, bez dwóch zdań. - Postanowił zachować obojętny wyraz twarzy, chociaż zbliżający się dysk, który puchł i pulsował wrzącym światłem, zaczynał w nim budzić mniej nabożnej czci, a więcej zwykłego, poczciwego strachu. - I do tego to coś zjada gwiazdy. Nie ma tu dla nas miejsca. - Z tym również się zgadzam. Tylko że jest ktoś taki, kto uważa, że miejsce się znajdzie. - I twój ojciec też w to wierzy. A to on podejmuje decyzje. Do jej głosu wkradła się nuta rozgoryczenia. Wokół widzieli ludzi zaciskających szczęki, z bielejącymi oczami, a kiedy przez dysk przeleciał gigantyczny płomienny wybuch, w sali rozległ się złowrogi pomruk. Do Toby’ego docierało powoli, że cały ten tłum mamrocze z niezadowolenia, z grozy i pełnego napięcia lęku. Śmierć ludzi otrzeźwiła ich, osłabiła wpływ Killeena. Wszyscy poczuli ogarniającą ich niechęć. Grupa mężczyzn i kobiet po drugiej stronie sali zaczęła coś wykrzykiwać. Zanim Toby zdążył się połapać, co się dzieje, tłum ruszył do wyjścia. Przewracali stoliki i przeciskali się przez drzwi z rosnącą energią, niczym nieubłagany przypływ. Rzucali gorzkie słowa, tupali butami, powietrze aż dzwoniło od oskarżeń. Toby podniósł się i poszedł za nimi, prawie nie zauważając kłującego bólu tam, gdzie nogę przebił mu metalowy kolec. Miał wrażenie, że stało się to lata temu. Nie utykał; rana już niemal się zagoiła. Kiedy rozgorączkowana banda dotarła na mostek, znajdowali się z Besen na obrzeżach tłumu. Toby’emu wydawało się, że ten gwałtowny zwrot wydarzeń ma w sobie coś nierealnego. Znowu zatrzymali ich oficerowie. Znowu Killeen wyszedł na balkon. Znowu powstrzymał ich, wygłaszając surową mowę. Tym razem Toby zdawał sobie sprawę, jakie mroczne przeczucia nurtują ten szurający nogami, mamroczący tłum, widział, jak ojciec wykorzystuje ten lęk, żeby ludzi do siebie przekonać. W tej chwili musieli w niego wierzyć, więc grał na ich uczuciach z korzyścią dla siebie. Gdyby tego nie zrobił, z łatwością doprowadziliby się do szaleństwa i mogłoby dojść do buntu. Killeen trzymał ich w ryzach przez samą swoją obecność. Był dużo wyższy od Toby’ego. Zawdzięczał to minionym, lepszym latom. Wykorzystał więc ten wzrost i zajmowaną na balkonie pozycję, żeby zastraszyć protestujących ludzi. Dawno temu, reagując na drapieżne zmechy, ludzkość przedłużyła sobie życie, majstrując przy swoich modelach wzrostu. Ciało utworzone przez naturalną ewolucję na prastarej Ziemi dojrzewało mniej więcej w wieku dwudziestu ziemskich lat, a potem słabło z wiekiem. Niszczenie mięśni i kości równoważyło powolne gromadzenie wiedzy i doświadczenia. Żeby temu zapobiec, dawno temu rodzina rodzin przekształciła ludzkość. Teraz ludzie nigdy nie osiągali stanu, od którego zaczynało się podupadanie. Umierali od ran, od zmechowych ataków, ale nie ze starości. Nigdy nie przestawali rosnąć. Tempo wzrostu robiło się wolniejsze, bo inaczej starszyzna zmieniłaby się w ospałych gigantów. Stuletnia kobieta mogła przez dziesięć lat urosnąć mniej więcej o szerokość palca. Ale rosła i do tego dysponowała nagromadzonym przez lata doświadczeniem i wytrwałością. Ta przedłużona młodość trzymała w szachu magię, która rządziła procesem starzenia się. Najstarsi z Bishopów byli niemal dwa razy wyżsi od Toby’ego. A to oznaczało wyższe nadproża i większe posiłki. Co ważniejsze, starszyzna górowała nad innymi, a ich masa i doświadczenie szły ze sobą w parze. Toby był tykowaty, jak na swoje osiemnaście ziemskich lat, ale czuł się błahą drobinką w porównaniu z Cermo czy Killeenem. W nich przejawiała się waga autorytetu rodziny. I tym właśnie Killeen działał skutecznie na podświadomość ludzi. Ciągle jednak podnosiły się głosy protestu. Powietrze przecinały nabrzmiałe lękiem przekleństwa. Załogę powstrzymywała teraz tylko przeszłość, która ich w to miejsce przywiodła. Nikt nie uosabiał tej przeszłości tak jak Killeen. Stał z płonącymi oczami, strasząc ludzi posępnym milczeniem. Wyprowadził w pole modliszkę, wydostał ich ze Śnieżnika. Przeleciał na wylot przez planetę i przeżył. Został połknięty przez Quath, a potem wypuszczony na wolność. Zabijał zmechy i śmiał się przy tym. A podobny do błyskawicy głos odszukał go i przyprowadził ich tutaj. To wszystko ważyło się na jednej szali. Na drugą kładli swój własny lęk. Podczas tej przeciągającej się chwili z bocznego korytarza wyszła ciężkim krokiem Quath. Obca dziwnie pachniała, w coraz bardziej nagrzewającym się statku wydzielała słodko-kwaśną woń. Ludzie niespokojnie usunęli się jej z drogi. Chociaż była sprzymierzeńcem, nie przestawała być dziwna i obca. Quath zatrzymała się i pokręciła na boki wielką głową. Szypułki z rubinowymi oczami skręcały się niczym liny. Chwilami zwalniały, żeby badawczo przyjrzeć się jakiejś uniesionej w górę twarzy, włosom jakiegoś brodacza czy ściskanej kurczowo przez jakąś kobietę sakiewce, jakby to były muzealne okazy. Potem nadała: - Skończyłam porozumiewać się z moimi pobratymcami. Wielkie kosmiczne koło jest przygotowane. Szybko nas doganiają, ale nie rozumiem jeszcze celu tej pogoni. Mówią, że musimy znowu porozmawiać z magnetyczną istotą. Jakimś cudem ta prosta, rzeczowa informacja odniosła sukces. Tłum uspokoił się i odwrócił do Killeena, który powiedział spokojnie: - Spróbuję. Czy oni nam pomogą we wszystkim, co się stanie? - Muszą. Toby’ego rozbawiło, że Quath nie powiedziała „pomogą” ani „spróbują”. Wtedy tłum zaczął się już rozpraszać i chłopiec uświadomił sobie, że ten osobliwy spokój pomógł Killeenowi przezwyciężyć następny kryzys. Oficerowie wzięli się znowu do pracy, a jemu i Besen udało się wśliznąć na mostek. Killeen rozmawiał z Quath, która wyciągała głowę i szyję niczym wąż, żeby mógł ją widzieć. Metaliczne boki ocierały się o ściany, kiedy się poruszała, nogi stukotały w urywanym rytmie, który Toby’ego wytrącał z równowagi. - Czy to wszystko, co powiedzieli? - zapytał Killeen. - Nasila się hałas przy transmisji. Fale plazmatyczne szarpią każde słowo - odrzekła Quath. - Dokąd waszym zdaniem się kierujemy? - Miriapodie dysponują odwiecznymi zapisami, które może są do czegoś przydatne. Uważają, że naszym celem nie jest dysk, tam znajdziemy tylko chaos i śmierć. Killeen się roześmiał. - Masz rację, i to do kwadratu. - Inne miriapodie dają do zrozumienia, że najstarsze teksty mówią o istniejących tu portalach. - Dokąd one prowadzą? - Tego nie wie nikt, kto portalu nie przekroczy. A blokują je wynalazki zmechów. - Tutaj? Co by tu mogło przetrwać? - Tak twierdzą inne miriapodie. Jesteśmy tym bardzo skonfundowane. Nawet płonący dysk wydaje się bardziej prawdopodobną lokalizacją trwałych struktur niż sfera płomienia w głębi. Killeen spacerował z rękami na plecach, ramiona miał sztywno ściągnięte do tyłu. - Nie przetrwamy długo, podlatując tak blisko. Temperatura idzie w górę, gejzer zaciska się wokół nas coraz bardziej... - Powinniśmy zwolnić - zauważyła Quath. - Przez co bardziej się narazimy. Chcę być w ruchu, wyrwać nas stąd, jak tylko... - Zrób krótką przerwę. Tyle, żeby przepuścić do przodu kosmiczne koło. - Po co? - Nie wiem. - Niech to diabli! Żeby sterować tym statkiem, muszę wiedzieć... - Powstrzymaj się. Wyczuwam tu coś jeszcze. Quath wyłapała to wcześniej niż ludzie, ale teraz Toby również wyczuwał mrowienie gromadzących się wokół głowy ładunków i brzęczenie pod butami. - Przeniknęliście w moje głębokie rejony. Znaleźliście się na skraju gejzeru. Przyszedł czas powiedzieć do widzenia. Killeen popatrzył spode łba. - Co? Ty nas tu doprowadziłeś i nie możesz... - Czuję narastające falowanie i napięcie w dysku pod stopami. Wyrzuca on w moje linie pola pióropusze żrącej materii. Muszę zwalczyć te erozje. Mam niewiele czasu dla was. - Mówiłeś, że jesteś osadzony w tym wszystkim. Całe to gadanie o byciu nieśmiertelnym... - Nieśmiertelność jest celem, a nie faktem. Tarcie materii może zniszczyć nawet takich jak ja. Skazany jestem na zmaganie się, podobnie jak wy, chociaż w czasie i wymiarze, jakiego nie znacie. Jestem dużo wspanialszy i niewiele więcej nas łączy poza tą właściwością. - A więc porzucasz nas, co? I to właśnie teraz, kiedy... - Przekażę wam ostatnie słowa, a potem wycofam z waszego regionu falowe kształty mojej pamięci. Przeniosą się w splot pól daleko ponad dyskiem w inne części mojej istoty. Dzięki temu zdołam zachować poczucie jaźni, wspomnienia długiego trwania, esencję mojej osobowości. - Niech to wszyscy diabli, będzie nam potrzebna pomoc, jeżeli mamy przeżyć następną godzinę, daj sobie spokój z... - Przekazuję mapę, prostą i zwodniczą, ale dla was wystarczającą. Chwilowo tkwię w liniach pola, które prowadzą do dysku. Zjeżdżacie w dół po jednym z moim boków. Za chwilę oderwiecie się ode mnie w zaznaczonym miejscu. - Szlag by cię trafił, nie możesz... - zawołał Killeen. - Drobne istnienia, takie jak wy, powinny pamiętać, czym są. - Postaram się o tym nie zapomnieć, uprzejmie dziękuję - warknął Killeen z sarkazmem. Toby nigdy jeszcze nie widział ojca tak usilnie starającego się nie stracić panowania nad sobą; zęby miał zaciśnięte, twarde niczym krzemień spojrzenie, oczy przymrużone. Chłopiec otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale w tym momencie na wszystkich ściennych ekranach pokazał się ten sam kolorowy, trójwymiarowy rysunek. Plątanina linii i poruszających się kropek, rozprysków żółci, zieleni i czerwieni. Złożoność, chaos. Toby czuł, że rysunek zadziwia go i odpycha. Nie był w stanie pojąć jego znaczenia ani przedstawionego ruchu. A potem, jak gdyby magnetyczny umysł zorientował się, że trudno jest im to zrozumieć, rysunek stał się prosty, płaski, dwuwymiarowy. Geometria, którą znał. Matematyczna jasność przystosowana do ludzkiego umysłu. Toby zrozumiał, że długi, gruby pokos przedstawia połową dysku widzianą z boku; jego wściekłe wirowanie zastąpił jeden odcień. Cienkie linie opadały ukosem w dół, w stronę dysku, gdzie tworzył się gejzer. To były linie magnetyczne samego umysłu, część jego olbrzymiej struktury rozciągającej się poza dysk i daleko między gwiazdy. Ale te magnetyczne stopy, które grzęzły w dysku, stanowiły jego istotną część, bo przez nie umysł odżywiał się szaleńczymi energiami wydzielanymi przez dysk. Toby wyczuwał, chociaż nie potrafił sprecyzować dlaczego, że te opadające ukosem linie, dużo większe od układów słonecznych, są czymś równie nieznacznym w skali całego umysłu, jak wijące się na jego własnych nogach włoski. A wzdłuż leżącej najgłębiej linii magnetycznej nakreślony był pomarańczowy przerywany szlak, który wydłużał się, kiedy na niego patrzyli - trasa Argo. Przerywany szlak sunął dalej, przechodził z oranżu w błękit i wychodził za linię pola. Wyginał się do wewnątrz - i cały rysunek rozszerzał się, aż w polu widzenia pojawił się kurczący się do punktu wewnętrzny skraj dysku. Dalej i głąbiej Toby spodziewał się zobaczyć rozżarzoną do białości kulę, którą widział na ekranach. Ale promieniowanie o wysokiej intensywności pojawiało się na rysunku tylko w postaci nieistotnego migotania. Najwyraźniej magnetyczny umysł nie uważał tych palących energii za ważne. Przerywana kreska trasy Argo przechodziła przez to z coraz większą szybkością. Potem lekko wyginała się w górę. W samym środku białej kuli znajdowało się coś ciemnego, mrugającego drobnymi przebłyskami energii. - Oderwiecie się ode mnie. Wycofuję się. Przekazuję teraz szczegóły waszej przyszłej trajektorii. - Zaczekaj! - Toby widział w oczach Killeena prawdziwy lęk. Dlaczego? Dokąd się udajemy? - Gwiazda, która właśnie umarła na zewnętrznym skraju, wysyła przez dysk do wewnątrz swoje fragmenty. Masywne odłamy wirują i pikują, przelatują przez dysk niczym smagnięcia. Wywołują we mnie napięcia, deformują mnie. Znoszę to dla was. Takie szarpanie się mas stwarza warunki przepowiedziane przez Abrahama, jakich on pragnie. Skorzystacie z nich. Poruszajcie się teraz szybko, bo zbliża się pora krytyczna. - Co?! - krzyknął Killeen, zaciskając pięści. - Co się zbliża? - Moment aperturowy. 9. Sinotwory Toby objął Besen ramieniem i trzymał ją ze wszystkich sił. Argo jęczała i pulsowała. Pokłady i grodzie trzeszczały. Toby czuł, jak mu podeszwy butów falują od niewidzialnych napięć. Aspekt Isaac wykrzyknął: - Cóż za cudowne pływy! - Masz na myśli coś, co powoduje, że woda porusza się w jeziorach i innych zbiornikach, czy tak? - Tak, ale działająca siła pochodzi od przyciągania innego ciała. Podobnie było w przypadku tej skazanej na zagładę, rozdzieranej na kawałki gwiazdy, którą widzieliśmy na skraju wielkiego dysku. Teraz czarna dziura szarpie Argo nieco silniej od strony wewnętrznej, bo ma ją bliżej niż stronę zewnętrzną. Czujemy to jak rozciąganie, które usiłuje rozerwać statek. - Diabli nadali! - Toby opowiedział Besen, co usłyszał, a potem zapytał Isaaka: - Czy Argo to wytrzyma? - Tak mi się zdaje. Ale rozciąganie jest denerwujące, to muszę przyznać... - Co ty tam wiesz. - Potrafię wyciągać ogólne wnioski z mojego przeszłego życia. Co prawda nie odczuwam waszych cielesnych niedogodności, ale... - Jak również naszych przyjemności, prawda? - Tak. Ograniczony jestem do obserwacji danych wejściowych z waszego układu wzrokowego. Toby’emu wcale nie podobała się myśl, że Isaac ogląda niektóre osobiste fragmenty jego życia, a ciepła bliskość Besen jeszcze go w tym utwierdziła. To żenujące, że aspekty były w pewnym ograniczonym sensie obecnie podczas ich zbliżeń w pościeli... - Nie kłopocz się tym. Nasza opinia jest bez znaczenia. To odezwała się Shibo. Mówiła głębszym, bardziej dźwięcznym, niosącym w sobie niuanse znaczeń głosem. Bez ostrzeżenia wciągnęła go we własny, wewnętrzny świat, w pełnię rozpościerającego się przed nim bogactwa jej przeszłości. ...Jej ukochaną Cytadelę oblegają siły posępne i niepojęte, znajdujące się tuż za horyzontem. Czy nadciągną przez skwierczące powietrze, czy po pokrytej kraterami równinie? I kiedy? A może ich wysłannicy znajdują się już za zamkniętymi bramami?... Szarzy wrogowie nie więksi niż źrenica oka, a przecież wiele widzący, wystukujący do swoich towarzyszy mikrofalowe raporty, maszynowe opowieści o tutejszych zajściach. Wrócił do równowagi. - Jak... jak to? - Aspekty są statyczne. Aspekty nie mogą się rozwijać. Ich poglądy nie zmieniają się. Nie są w stanie zmienić zdania na żaden temat. Toby nie był pewien, czy go to pociesza. Zwrócił uwagę, że Shibo nie twierdziła, jakoby ona sama nie mogła się zmieniać. Czy osobowości były inne? Obserwując delikatne zmiany w Isaaku i Joe’em, a może nawet w Zeno, odniósł wyraźne wrażenie, że Shibo poddaje ich jakiejś terapii, analizuje i rozwiązuje psychiczne kolizje, na które narażone są takie okrojone umysły. Jego rozproszone myśli urwały się gwałtownie, kiedy przez pokład mostka przepłynęła nagła fala. Uderzyli z Besen o przegrodę i spadli na podłogę. Podnosząc się, Toby zauważył, że Killeen stał na szeroko rozstawionych nogach, żeby wytrzymać nagłe zmiany ciśnienia. Tylko twarz kapitan miał ściągniętą, gdy z napięciem przyglądał się ściennym ekranom, chcąc zrozumieć, co się dzieje. Na ekranach widać było oślepiający grad gorącego gazu i dużych fragmentów nieznanej materii; rozpryskiwały się wokół nich z porażającą prędkością. Cyrkulatory mozoliły się nad złagodzeniem miarowo napływającego z zewnątrz żaru, a przez mostek przelatywały ciepłe powiewy. Killeen znowu wzywał magnetyczny umysł. I znowu nie było odpowiedzi. Porzucił ich. Oficerowie siedzieli w fotelach antywstrząsowych i patrzyli ze zdziwieniem na Killeena, że nie przypiął się pasami. Toby wiedział dlaczego. Jeżeli ojciec przyznałby się do tak małej słabości, umniejszyłoby to jego autorytet w oczach tych, którym teraz musiał przewodzić. Odwrócił się więc od foteli i z rozmysłem zaczął się przechadzać z rękami na plecach, a kiedy mostkiem wstrząsnęła następna fala, nawet nie zmylił kroku ani nie zwolnił. Toby rozejrzał się, ale nie było wolnych foteli dla niego i Besen. Jeżeli chcieli oglądać to, co się dzieje, musieli stać. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Gdyby nie to, na pewno ktoś by ich wygonił. Wszyscy wpatrywali się w ekrany i kapitana. Killeen odwrócił się powoli i z kamienną twarzą zmierzył spojrzeniem załogę mostka. Potem zauważył w drzwiach głowę Quath, zawieszoną w pancerzu o kształcie kaptura. Zawołał do niej z nutą desperacji w głosie: - Co twoi pobratymcy wiedzą o tym miejscu? - Prowadzić nas mogą tylko starożytne teksty. Miriapodie ośmieliły się tu raz zapuścić, próbowały wysondować, co przyciąga zmechy - powiedziała Quath. - I nigdy więcej nie wróciły? - My również doznałyśmy upadku, kiedy zmechy nas odkryły. Wyczuły już wcześniej, że zakłócamy ich działania. Szybko się wycofałyśmy. Wy trwacie uparcie, przekraczając granice rozsądku. - Więc jak to się stało, że polowałyście na ludzi? Mogliśmy od początku być sprzymierzeńcami - wtrącił się Toby. - Błędnie uznałyśmy was za zwierzęta. Tak nisko upadliście pokonani przez zmechy. Tylko twój ojciec i wasze legaty przypomniały nam, że jesteście z tych, którzy kiedyś byli wielcy, a teraz są tak żałośni. Quath nie była dyplomatką. - A co mówią te wasze „teksty”? - zapytał Killeen. Utracono tutaj wiele statków. Łatwo zmylić krok na śliskiej powierzchni samej przestrzeni. - Przestrzeni? Do diabła, a co z żarem? I z tym wszystkim co na nas leci, tymi odłamami... - To są masy zmiażdżone i zagęszczone przez deformacje tutejszej geometrii. Unikajcie ich, lecz nie zwracajcie na nie uwagi. Udają się na własny pogrzeb. Też mi pociecha, pomyślał Toby. Pewnie wszyscy ruszyliśmy właśnie w tę podróż. - Czy twoi pobratymcy sporządzili mapę tego miejsca? - Przetwarzam właśnie ich zapisy submózgiem. Oto one. Ekrany zalały kolory. Układały się z nich wciąż nowe obrazy. Mogły mieć jakiś sens dla miriapodii, ale nie dla Toby’ego. Obraz stał się trójwymiarowy, przeszywały go jaskrawe, rozpędzone punkty. Obracał się, podskakiwał i wydawał się kompletnie pozbawiony sensu. Potem Quath przekształcała go do dwóch wymiarów i Toby zrozumiał, o co chodzi. - Ta pusta kula na środku to czarna dziura, prawda? - zapytał Isaaka. Doszły do niego pospieszne, krzyżujące się wypowiedzi, smutne, zapchane szumami wyrażenia Zeno, dane odwijające się z kostek tekstowych, które nosił w sobie, ale których nie potrafił odczytać. - Tak jest. Porozumiałem się z Zeno. Zgadza się ze mną, że miriapodie poprawnie sporządziły też mapę geometrii w jej pobliżu. Ten wydęty, zacieniony region otulający dziurę to ergosfera. Strefa, w której wirowanie czarnej dziury wszystko zniekształca, zmuszając czasoprzestrzeń do rotacji w obrębie samej dziury. - Brzmi to groźnie. - Tego nikt nie wie. Ludzie Zeno wierzyli, że ergosfera jest miejscem, gdzie potrzebna będzie niemal cała energia statku, by nie dopuścić do osunięcia się w czarną dziurę. Toby przyglądał się obrazowi na ekranach. Patrzył, jak od obrotów dziury tworzy się wir w przestrzeni. Isaac powiedział mu, że nie materia się tam obraca, tylko sama czasoprzestrzeń. - A co to jest właściwie czasoprzestrzeń? Wiem, co to jest przestrzeń i czas pokazywany przez zegary, ale... Do jego umysłu wdarła się bezpośrednio Quath: - Niższe stworzenia nie pojmują fundamentalnej istoty świata, która łączy w sobie przestrzeń i czas. Nie troszcz się tym. Nawet miriapodie nie widzą czasoprzestrzeni. My również rozdzielamy tę koncepcję na łatwiejsze pojęcia odległości i trwania. Aż do tej chwili Toby nie zdawał sobie sprawy, że Quath potrafi wyłapywać jego rozmowy z aspektami. Poczuł się zażenowany i rozdrażniony, lecz szybko pozbył się tych uczuć. Nie czas teraz na to. - Jak się stąd wydostaniemy? - Nie wydostaniemy się. - Co takiego? - Toby zwrócił uwagę na przerywaną linię ich planowanej trajektorii. Uniosła się nieco w górę, a potem dała nura w kierunku górnej, półksiężycowatej plamy. - Musimy przelecieć przez sinotwory. Nie da się inaczej wejść w portal, który, jak wierzą miriapodie, tam się znajduje - wyjaśniła Quath. - Przez to? Przez te półksiężyce? One są bardzo blisko tej, jak jej tam, ergosfery. - Drogę oczyści nam kosmiczne koło. Toby rozejrzał się. Bardziej oszołomiły go szybko nasuwające się koncepcje, niż rozkołysane tętnienie przepływające przez Argo. Znowu rozciągały ich przepływy i skręcały w olbrzymich dłoniach. Poczuł na sobie spojrzenie wszystkich zgromadzonych na mostku. Zamrugał oczami. Killeen wiedział, jak swobodnie się czuje w towarzystwie Quath, więc pozwolił mu zaczerpnąć informacji u obcej. Metoda okazała się dobra. - Więc co teraz robimy? - Killeen przypatrywał się bacznie Quath, jakby potrafił wyczytać coś z jej wielkiej, wielookiej głowy. - Niech kosmiczne koło zrobi, co do niego należy. - Ono nas stąd wydostanie? - Miriapodie są przekonane, że to jedyna droga. Killeen zamilkł i zamyślił się. Migoczące ekrany rozświetlały mostek niezwykłymi obrazami. Toby widział, że ojciec ze zmęczenia jest u kresu wytrzymałości. Ogarnęło go współczucie dla tego człowieka, którego przywiodły tu nadzieje i legendy, a gnała trwoga. Puścił Besen i stanął u boku ojca. Przyglądając się wibrującym strumieniom, Killeen niepewnie wyciągnął rękę i chwycił Toby’ego za ramię. Stali tak przez długi czas i patrzyli, jak w polu widzenia pojawiają się statki miriapodii. Skwierczenie nieba i przelatujących brył pozwoliło Toby’emu zrozumieć, że tego miejsca nie można było nazwać ani niegodziwym, ani dobrym. Ono było znacznie gorsze. Obojętne. Panowały w nim piękno i groza. Ta trąca machina mogła być świadkiem wszystkiego. Jej bezkresna wspaniałość urągała ciężkiemu położeniu ludzi. Połyskujące statki miriapodii trzymały olbrzymią kosmiczną obręcz między sobą w magnetycznym uchwycie, a ona jarzyła się intensywnym blaskiem. Isaac powiedział Toby’emu, że opadając w kierunku czarnej dziury, obręcz chłonie energię. Przechodziła przez pola magnetyczne zakotwiczone w dziurze i ekstrahowała z nich mocne prądy, nagłe skoki napięcia, od których rozświetlała się niczym gigantyczny znak. - Zbliża się moment krytyczny - nadała Quath. - Ten sam, o którym mówił magnetyczny umysł? - zapytał szeptem Killeen, z oczami utkwionymi w ekrany. Powietrze na mostku robiło się coraz cieplejsze. Panowała cisza. - Nie. Oto koniec zmechowego przyrządu. Toby zmarszczył brwi. - Zmechowego? Co z tego wyprodukowały zmechy? - Sinotwory. To wielkie, skręcone regiony czasoprzestrzeni, turbulencje schwytane w pułapkę. Pragną nas rozerwać na strzępy odrzekła Quath. - No i co z tego? Następne dziwaczne zjawisko tutejszej pogody... - Zmechy stworzyły sinotwory. - Killeen i Toby wpatrywali się w Quath z niedowierzaniem. Obca ciągnęła dalej: - Zmechy potrafią naginać ogromne moce. Widzieliście ich masywne, przypominające cienie konstrukcje, które karmią się tutejszą energią i materią. Ich badania są liczne i szeroko zakrojone. - Ale... te sinotwory? Trudno w to uwierzyć - powiedział Killeen. - One są olbrzymie. - Większe niż gwiazdy. To dlatego miriapodie skierowały na nie swoje statki. Mój gatunek przetrze nam drogę. Kosmiczne koło mknęło teraz przed Argo. A potem na głównym ekranie Toby zobaczył bezkresną płachtę - sinotwora. Przypominał wzburzone szare morze, z falami czerni i zapadliskami bieli, które jak okiem sięgnąć układały się w zmienne wzory. Wobec jaskrawego, rozżarzonego blasku żółci i czerwieni, które płonęły dookoła nich, ten niesamowity brak koloru w sinotworach napełnił Toby’ego przygnębiającą grozą. Poczuł pustkę w żołądku. Z jednej strony podtrzymywała go przytulona Besen, a on obejmował ręką ojca. Nie było tu niczego, czym mógłby się zająć mizerny człowiek. Przed nimi obręcz pikowała prosto w ten szary, falujący obszar. Niczym nóż wcięła się w spopielała powierzchnię i głęboko w jej wnętrze. Uwolnione brzegi dziwnej, mrocznej powierzchni odwinęły się i skręciły. Oddaliły się od kosmicznego koła i odgięły. Ale koło zapłaciło za to. Jego tnący brzeg skruszył się. Opór, jaki stawiała turbulencja, stępił je i zdeformował. Toby nie próbował nawet zgadywać, jak kolosalne energie zmagają się tam ze sobą. Ostrze kosmicznego koła było szerokie zaledwie na kilka atomów, tak mówił Isaac, ale jego zwarta krzywizna radziła sobie z łatwością z szarymi, burzliwymi pływami. Przebiło miotającą się turbulencję, rozsiewając za sobą bryzgi gorącego światła. - Co... co teraz zrobimy? zapytał cicho Killeen. - Lećcie za kosmicznym kołem. - Quath przesłała przez sprzężone z ludźmi sensorium chór śpiewnych dźwięków, tęskną nutę współczucia. Killeen dał znak Jocelyn, która przyglądała mu się okrągłymi ze strachu oczami. Skierowała statek w dół, w jeszcze silniej płonącą świetlistość, w kierunku przesuwającej się szarej płachty. Mijały chwile, podczas których szarość nabrzmiewała niczym nieprzenikniona ściana dziwnie ruchomego kamienia. Wpadli w wyciętą przez obręcz cienistą rozpadlinę. Ze wszystkich stron tworzyły się i zanikały szczyty i doliny, przypominające góry popiołu z wypalonych kości. Ich obrzeża omywały Argo i wstrząsały statkiem. Toby’emu wydawało się, że ktoś odwrócił go do góry nogami i potrząsa nim, aż włosy furkoczą mu na wietrze. Na mostku część załogi wymiotowała, a inni wyli z przerażenia i mdłości. Gdzieś w głębi skrzypiał szkielet statku. Ale długi korytarz nie zamknął się. Skoro go raz wycięto, zwinął się i uformował nowe strefy wykrzywionej czasoprzestrzeni. Argo mknęła za płonącą, kruszącą się obręczą. Czas im się dłużył, zanim przelecieli na wylot przez przeciętą widmową przestrzeń sinotworów. Besen wymiotowała i z trudem chwytała powietrze otwartymi, brudnymi ustami. Toby trzymał się ojca. Nie opierał się na nim, tylko chciał wiedzieć, że on tam jest. I oto znaleźli się na zewnątrz. Byli wolni. Zgnieciona obręcz odtoczyła się w dal. Statki miriapodii skręciły za nią, usiłując złapać zmaltretowaną strunę kosmiczną i zawrócić ku biegunom obracającego się układu. Killeen odzyskał głos. - Jocelyn. Spróbuj... spróbuj lecieć za nimi. - Nie. - Quath zagrzechotała głośno nogami, stal dźwięczała i dzwoniła. - Droga, którą musimy lecieć, prowadzi do centrum. - Co? - zapytał zdumiony Killeenowi. - Jak zalecał magnetyczny umysł - przypomniała Quath. - Słuchaj... rodzina Bishopów zawsze mówiła o Prawdziwym Centrum jako naszym celu, chociaż nikt nie wiedział dlaczego. Ludzie to sobie przekazywali. Wierzymy w to. Ale coś takiego... - Toby widział, że ojciec jest niemal wykończony. Złamał go ogrom tego miejsca. Potem jego poszarzała twarz stwardniała. Zniknęła z niej słabość, wzrok odzyskał opanowanie. - W kierunku czarnej dziury? Posłuchaj, postępowaliśmy zgodnie z twoimi radami i radami magnetycznego umysłu. Dolecieliśmy tak daleko, jak potrafimy. Jeżeli coś miało tu być i czekać na nas, to już go nie ma. Zostało pożarte. Wypalone. - Podążam za starożytnymi odkryciami miriapodii. Tu jest coś więcej. W głębi. - Nie wierzę w to - odpowiedział zdecydowanie Killeen. Toby popatrzył przed siebie. Ergosfera na diagramie przypominała obracającą się tłustą kibić. Dalej wydymało się coś, co wypluwało z siebie światło, jak gniewne, zachodzące słońce. Rozciągało się przed nimi niczym olbrzymia, zakrzywiona płachta. Wyginało się hakiem w dal i Toby zrozumiał wreszcie, jakie rozmiary musi mieć demoniczna czarna dziura, która była ukrytą przyczyną tego kosmicznego gwałtu. Ta wściekła paszcza. Powód, dla którego Centrum Galaktyki było kipiącą, palącą otchłanią śmierci. Przez kłującą w oczy jasność zobaczył świetlistość w miejscu, gdzie dziura zaczynała rządzić tworzywem wszechświata, dotąd ściskając czasoprzestrzeń, dopóki nie nagięła się do odwiecznej woli grawitacji. Od dziesięciu miliardów lat karmiła ją galaktyka. Rozpadły się zgarniane do niej milionami gwiazdy, a cywilizacje, które kiedyś żyły wokół tych słońc, zmuszone były uciekać albo ginąć. Zastanawiał się, jakim planetom dawało schronienie to słońce. Czy zrodziły organiczne cząsteczki, które potrafiły się ze sobą łączyć i mnożyć, czy inteligencja zapełniała kiedyś te zaginione wybrzeża? Czy jakieś stworzenia ujrzały przelotnie swój los w postaci kipiącej, rozrastającej się na niebie obecności? Może wiedziały, że w środku takiej niezmierzonej tragedii tkwiła absolutna, nieporuszona pustka. - Musimy lecieć dalej. W dół, w kierunku najgęstszej części tego wirującego guza - powiedziała Quath. - W ergosferę? - szepnął Toby. - Tak zostało zapisane. Mój gatunek poświęcił swoje najcenniejsze narzędzie, żeby waszemu gatunkowi dać wolną drogę. Wy możecie prowadzić dalsze poszukiwania. Warunki fizyczne są chwilowo odpowiednie do wejścia. W głosie Killeena znów pojawił się silny ton. - Dlaczego? - Napływ materii pochodzącej z umierającej gwiazdy osiągnął teraz wewnętrzny skraj dysku. Obecnie spada ona w ergosferę, tworząc w niej nowe skręcenia i wykrzywienia. Tylko teraz, jak twierdzą miriapodie, można wejść w portal ergosfery. - Dlaczego? - Przypomina ona coś żywego, co wije się i niecierpliwi. Pory w jej wielkiej skórze otwierają się na przyjęcie masażu masą. Wyobraźcie sobie, że ergosfera to mocno napięta skóra czasoprzestrzeni, przez którą przepływają fale. Napływ materii zmusza całą bestię do ułożenia się inaczej, do naprawienia plątaniny przyczyn. Ciężar gwiazdy spada deszczem na bestię, wynikające z tego pluśnięcia w czasoprzestrzeni otwierają nowe możliwości. - Umożliwiające co? - Umożliwiające bezpieczne wejście, lub na tyle bezpieczne, na ile [nieprzetłumaczalne] pozwala. Tylko czarna dziura, która pożarła miliony słońc, może zapewnić bezpieczny przelot. Słabsze dziury by nas rozdarły. Zjadacz jest tak wielki, że jego zewnętrzne rejony leżą daleko od centrum. To czyni siły pływów tutaj możliwymi do zniesienia. Pojazd prześlizgujący się po stycznej do ergosfery może znaleźć nowe drogi, ścieżki i korytarze. - Prowadzące dokąd? - Tego nie wiem. Nie mogę wiedzieć. Iluminaty opisują miejsce fundamentalnego chaosu, gdzie prawa fizyki rządzą tylko losowo. Nic we wszechświecie nie jest w stanie przepowiedzieć, gdzie się znajdziemy, kiedy już przelecimy przez ten portal. - To hazard. Jeżeli zaczekamy... - Gwiazda wpada w objęcia dziury średnio raz na tysiąc lat. To jest moment aperturowy. Toby przyglądał się bacznie Killeenowi. Otaczający Argo blask kładł na tak dobrze mu znanej twarzy głębokie cienie, a patrząc na twardniejący wyraz szerokich ust, chłopiec wiedział, jaką decyzję podejmie ojciec. Światłożerce Z dysku podnoszą się płonące kwiaty. Rozkwitają, wyrzucają plazmatyczne nasiona w górę i w dół powolnie wirującej spirali. Ciśnienie wypycha jaskrawe języki. Roją się pozytrony. Kłujące, anihilujące wszystko, czego dotkną. Rozkładają się, uderzając w napływającą ołowianą materię. Antymateria rozlewa się, rozpełza i umiera. Bryzgi twardego promieniowania gamma, rektyfikująca czystość. Ich pogrzebowym stosem jest rozchodząca się na zewnątrz niczym taran ściana czystych fotonów. Intensywnych, nieubłaganych. Odpychających w tył materię, która pragnie paść w objęcia grawitacyjnej studni. Na powierzchni rozszerzającej się bańki ciśnienia działają elektromagnetyczne napięcia, wijąc się jak zielone robaki. Wywołują zakłócenia w ciemnych, podługowatych zagęszczeniach, zwalniających, wahających się nad wirem walki. Napływ zatrzymuje się. A przecież jest pożywieniem samego Zjadacza, surowcem dla dysku i następującej potem furii. Dysk zaczyna przymierać głodem. Nie natychmiast, bo minie wiele godzin, zanim światło przeleci przez wściekłą, miażdżącą grawitację. Tykają momenty bezwładności. Dysku ubywa. Teraz z kolei wyczerpuje się ciśnienie światła, które powstrzymuje napierającą warstwę niespokojnej, zjonizowanej masy. Kiedy parcie fotonów słabnie, materia podejmuje swój fatalny spadek. I znowu strumienie czarnej masy opadają spiralą w dół. Dysk przyjmuje hołd. Ogniowe kwiaty ponownie rozdzierają zagęszczenia na strzępy, rozbijają cząsteczki na atomy, odzierają atomy do nagiego ładunku. I tak następują po sobie napór i odprężenie, napór i odprężenie. Odwieczne działanie. Fontanna. Źródło życia. Nad dyskiem w bezpiecznej odległości od jego żądeł unoszą się nieprzeliczone drobiny. Warstwy, płaszczyzny, stada. Falują na elektromagnetycznym wietrze. Utrzymują się w miejscu. To pasą się światłożerce. Unoszą się w niespokojnych powiewach elektronów i protonów wydmuchiwanych przez gniewny dysk Zjadacza. Wielkie skrzydła połyskliwych arkuszy molibdenu rozpościerają się, wyłapują miarowy nacisk cząsteczkowego wiatru. Orientują się w przestrzeni. Wykorzystują skomplikowaną, dynamiczną wypadkową magnetycznych momentów obrotowych. Obracając się walczą stale, by wymknąć się z grawitacyjnego przyciągania Zjadacza. A przecież muszą wykorzystywać jego potężne siły we własnych, odwiecznych ślizgach. Tak im było pisane. Niekiedy stadom nie udaje się umiejscowić w skomplikowanej równowadze pomiędzy wiejącymi od dysku wiatrami a kuszącym przyciąganiem w dół. Wtedy złuszczają się całe ich warstwy. Jedne trafiają w zawoalowane masy molekularnych chmur, które same niedługo mają ulec unicestwieniu. Inne bezradnie opadają po spirali. Zanim uderzą w jaskrawo świecący dysk, bije w nie twarde promieniowanie. Wybuchają w maleńkich punkcikach umierającego światła. Ale nie teraz. Teraz zbliża się potężniejsza siła sterująca. Mroczne soczewki odwracają się, żeby popatrzeć na intruza. Opuszczające się z wysoka wzdłuż osi Zjadacza czujniki widzą tylko ceramiczne płyty i wysokoudarowe osłony. Chronioną inteligencję przed wzburzonym nurtem. Obwody szerokie na atom, substraty niczym błonka, zimne jak hel złącza - wszystkie podatne są tutaj na promienie gamma i twarde jądra. Ale światłożerce widzą tylko obecność, którą powinny czcić. Olbrzymie, żeglujące stada rozdzielają się. Kremowe arkusze odginają się, ujawniają jeszcze głębsze płaszczyzny: żółtozłotych poszukiwaczy światła. Te ostatnie żyją po to, by nasiąkać fotonami i wydalać mikrofalowe snopy. Mają umysły nie bardziej skomplikowane niż pierścienice ze starożytnych oceanów i każdy z nich jest pojedynczym, elektromagnetycznym jelitem. Łagodne kanały kablowe. Niejasno uświadamiają sobie, że ta opuszczająca się w dół obecność jest przyczyną ich istnienia. Z szacunku dla jego przelotu stada rozdzielają się jak przecięte nożem. Dygocący chór powitań. Lecąca masa ignoruje ich. Syczące mikrofale wahają się. Chwilowa kontuzja. Potem przychodzą świeże rozkazy. Światłożerce skupiają się na przelatującej obecności. Gość potrzebuje więcej mocy. Więc go karmią. Przyspieszając, miażdży kilkoro ze stada swoim pancerzem. Nawet nie zauważa, jak warstwy i wielości odginają się, a ich gigahertzowe głosy łączą się w radosny chór. To tylko plankton. Przetrawia ich ofiarę, nie zważając na nie. Przecież zaabsorbowany jest pogarszającą się dyskusją. Nasz/wasz podstęp się udał. Ale mnie/nam nie podoba się, że podlecieli tak blisko do Klina. Opadająca do wewnątrz gwiazda smaga dysk. Pewnie niedługo tam zginą. Wykorzystują turbulencję. Ja/ty próbowałem zrozumieć ich sposób myślenia. Porozmawiajmy w stylu ich dwuwartościowości. Może to nam posłużyć do przewidzenia ich ruchów. Czy w ten sposób? Ja to po prostu ja? Ja również jestem jedynym ja. Widzisz, jakie to proste? Okrojone. Niezręczne. A przecież tak właśnie żyją. Zgadzam się potraktować to jako eksperyment. Koncepcja „ja” jest tak ograniczająca. Wszystko jedno, składaj raport! Nasze bezpośrednie wtargnięcie do statku przebiegło zgodnie z planem. Przesłuchaliśmy ich systemy uderzeniami ładunków elektrycznych. Czy te układy na statku są lojalne wobec nas? Nie. I nie mogą być, jeżeli nie mają ulec samozagładzie. Nie potrafimy zapanować nad takimi umysłami? Mają swoje źródło w erze, kiedy naczelne umiały się przed nami chronić. Czy wydały sekrety, o które nam chodzi? Niezupełnie. Wiedzą, że posiadane przez ludzi dziedzictwo osadzone jest w twardej materii. Nieprawdopodobne na pierwszy rzut oka. Chociaż, jak się zdaje, prawdziwe. Kto by używał takich prymitywnych metod? Pamiętaj, że ten zapis obmyślono w okresie upadku naczelnych. Każdą pamięć elektryczną w końcu byśmy sabotowali. Więc jest na ich statku? Na to wygląda, ale niekompletna. W jakiś sposób zamknięta w materii. Legaty, tak to nazywają. Nośnik nie jest sprawą pewną. To wyjaśnia kwestię. Musimy ten statek obrócić w parę. Nie ma tam całej niezbędnej informacji. Gdzie jest reszta? Tego nie wiemy. Czy dlatego rozmawiają z magnetycznym istnieniem? Żeby w nim ukryć swoje tajemnice? To by utrudniło nasze zadanie. Mógłbyś zmusić do uległości to istnienie. Zrobienie tego wymaga przesunięcia wielkiej masy, wystarczającej do przerwania linii jego pola magnetycznego. Taki wydatek energii zniechęca. Może nie będzie to potrzebne. Chyba najlepiej będzie sondować głębiej, pomimo tej niebezpiecznej, należącej do quasi-zmechów obręczy-nieciągłości. Przy tych samych energiach skierowanych w serce ich statku, byliby już teraz parą. Nie zapominaj, że obmyślane przez nas elektryczne wyładowania zaatakowały ich wewnętrzny system wywiadowczy. Teraz podsłuchują dla nas elektroumysły o ograniczonym zakresie. Czy potrafią znaleźć legaty? Już niektóre z nich mają. Wspaniale! Czym one są? Przewodnikiem prowadzącym do zlokalizowania ich własnego, genetycznego dziedzictwa. Mapa genów? Tak się wydaje. To nie stanowi dla nas zagrożenia. Tak się wydaje. Wydajesz się niepewny. W ten kod wplecione są dziwne ślady danych. Prawdopodobnie bezużytecznych. Może to są błędy. Wolałbym być pewien. Trzeba żyć z takimi dwuznacznościami. Taka jest nasza i wasza natura. Tolerujemy ich. Brak dowodów nie świadczy o ich nieobecności. Nie ma wyraźnych znaków, żeby naczelnym udało się osiągnąć Klin od bardzo dawnego czasu. Niektórym z pewnością udało się przedostać. Wielu z nas nie lubi rozmawiać o Klinie. A kto teraz czuje się niepewnie w obliczu dwuznaczności? Dawno temu wszyscy podjęliśmy decyzję o zaatakowaniu Klina. Nie, to wy ją podjęliście. To nadmierne uproszczenie! Wiedziałem, że ten podział na dwie jaźnie będzie mnie drażnił! Widzisz? Prowadzi on do obwiniania siebie. Chyba musisz przyznać, że pomysł posiekania Klina na kawałki obręczą- nieciągłością był dobry. Klin połknął tę obręcz. Nie ma co zajmować się wspomnieniami. Z czasem Klin przed nami ustąpi. Tylko że nie w taki sposób, jaki masz na myśli. Klin jest we wnętrzu czasu i dlatego nie możemy się do niego dostać. Nasza nauka kiedyś go opanuje. Przerośliśmy wszystko, co się tu ośmielało zapuścić. Jakie to ma znaczenie, jeżeli wlecą do Klina? Zastosowaliśmy punkt przekaźnikowy. Osiądzie na skraju Klina, wyłapie sygnały ich statku i przekaże je nam. To wymaga wielkiej energii od statku przekaźnikowego. Tylko Klin potrafi trwać w zawieszeniu na pochyłości przestrzeni. Prawda. Ale ten wysiłek się opłaci. Próbowaliśmy takich metod wcześniej i dużo straciliśmy. Tym razem jest to o wiele ważniejsze. Skup się na tych naczelnych! One są przeszłością. Uwolnij nas od nich. Jest w nich coś z przyszłości. Ignoruj takie myśli. Masz misję wypełnij ją. Musimy się dowiedzieć, jaka jest natura tego zagrożenia. Inaczej nie możemy mieć pewności, czy uda nam się je wyeliminować. Oczywiście, że się uda. Ignorancja nie jest efektywną strategią. Nie podoba mi się twój ton, estetyku. To znaczy, że zostałem zrozumiany. Część trzecia OTCHŁAŃ CZASU 1. Głębia rzeczywistości Pikowali w kierunku granicznej warstwy ergosfery. Toby uważał, że przypomina ona dygocącą z wściekłości giętką skórę jakiegoś pokrytego bąblami zwierzęcia. Argo pomknęła wzdłuż niej, przyspieszając w nasilającej się grawitacji. Widok się zmienił. Teraz warstwa pod nimi przypominała wzburzone morze. Zderzały się tryskające pianą wielkie grzywacze smagane przez niewidoczną nawałnicę. - Trzymajcie się - powiedział Killeen. Toby siedział przypięty pasami do fotela na mostku. Dookoła przemieszczała się grawitacja, szarpiąc go za ubranie, wiercąc w uchu, przekrzywiając jego sensorium, tak że nawet to, co widział, zataczało się i falowało. Cicha, trzeszcząca Zeno sama zaczęła udzielać mu informacji: - Te siły... błądzące... zostały zarejestrowane przez ekspedycje... ludzie... opisywali je jako „poirytowanego tygrysa, który potrząsa myszą”. - Hmmm... a co to jest tygrys? - Toby widywał polne myszy, chwytał w pułapki te ostrozębe gryzonie zjadające ziarno w Cytadeli Bishopów. Zeno przesłała mu zamazany obraz czegoś, co patrzyło ze spokojną, groźną dzikością. Rozkwitając pełnią kolorów w sensorium Toby’ego, przejmowało go chłodnym dreszczem, dopóki Zeno nie dodała: - To stworzenie... według danych... nie było dłuższe niż twoja dłoń. - Co za ulga. - Wyobraził sobie, że jest tarmoszony przez kota. Był w stanie znieść te szarpania i obroty, od których przewracał się żołądek, ale niekiedy odczuwał turbulencje jako delikatne, widmowe palce muskające go po skórze. Oficerowie leżeli na fotelach, a kapitan posępnie chodził tam i z powrotem po mostku. Walczył z szarpiącą go zmienną grawitacją, nie chciał jej ustąpić. Nikt nie ośmielił się przerwać mu toku myślenia. Stąpał twardo, tupiąc butami, z rękami założonymi na plecy, z ponurym wyrazem twarzy. Toby widział, że ojciec zbiera siły przed czymś, co wyglądało na pewną katastrofę. Co prawda wyprawy w nieznane od dawna weszły do tradycji Bishopów, ale uderzenie prosto w ciemność... Killeen skinął głową na Jocelyn. - Teraz. Uczucie zsuwania się. Toby przełknął ślinę. Rozciągające szarpnięcie. Wydawało się, że cały mostek wstrzymał oddech. Dali nura w falującą skórę ergosfery. Jej powierzchnia drgała od czarnych jak sadza nawałnic. Grzbiety i doliny fal oświetlała piekielna, czerwona poświata, blask odchylony i sprasowany brutalną grawitacją. Jocelyn szepnęła ze ściśniętym gardłem: - No to już! ...i dali nura pod fale. Do środka. Na przestrzał. Toby zamrugał. Żadnego wstrząsu, żadnych zderzeń. Gładko i szybko wpłynęli w... Płomienne pociski. Przelecieli przez deszcz światła. Toby’emu wnętrze ergosfery przypominało ponurą noc upstrzoną oślepiającymi smugami jasności. Mijały ich w pędzie jaskrawe grudki. Chłoszcząca czerwienią, fioletem i dziwną, palącą zielenią ulewa. - Czym... czym jest to miejsce? - szepnął Toby. - Otchłań czasu - przesłała Quath. - Masz na myśli czarną dziurę? - Połykacz leży jeszcze głębiej. To rotacja czarnej dziury wirowaniem powołuje do istnienia ten region. Mordercze miejsce. Tutaj mroczna masa wlecze czasoprzestrzeń to w jedną, to w drugą stronę, tak że ulega ona wymieszaniu. - Quath zagrzechotała i zakręciła szypułkami ocznymi, żeby przybliżyć mu tę wizję. - Co takiego? Co ulega wymieszaniu? - Czas i przestrzeń. Są sprzężone ze sobą, a głębia rzeczywistości objawia się tylko tym, którzy potrafią widzieć w czasoprzestrzeni. - Ja przecież widzę niemal każdą część widma... - Ani twoim, ani moim udziałem nie stało się bezpośrednie postrzeganie czasoprzestrzeni. Wątpię, czy cokolwiek, co mozolnie wyłoniło się z niższych form życia, może ją tak postrzegać. Musi to być jak [nieprzetłumaczalne]. Albo jak gdyby można było widzieć samą grawitację jako coś pełnego życia, elastycznego. - Jak to się stało, że jesteśmy tacy tępi? - Świetlista ulewa waliła w nich teraz mocniej, ekrany ścienne rzucały na twarze ludzi na mostku iskrzące się, ulotne kolory. Nikt się nie poruszał. Argo dygotała i trzaskała od niewidzialnych napięć. Toby’emu odbiło się kwaśno, znak, że grawitacja przesuwa się niespokojnie, niczym czające się zwierzę. - To wielka wygoda rozszczepić świat rzeczywisty na światy prostsze. Przestrzeń wyczuwamy z łatwością, ale pozwalamy, by zagadką czasu kierowały nasze tykające maszyny, nasze zegary. Toby skrzywił się. - Czas jest tym, co wskazują zegary, matko robaków. Przestań go udziwniać. - Ależ czas jest czymś więcej. Żyje i siłuje się z trzema wymiarami rozciągłości, które potrafimy wyczuwać. Ich walka nigdy się nie kończy i rządzi wszystkim. Tutaj, w otchłani czasu, toczą tę walkę najpełniej. Toby potrząsnął głową. - To już dla mnie za wiele. Na mostku panowała nabożna cisza. Większość załogi stłoczyła się w środku, chroniona przed gradem cząstek, których nawet magnetyczne pola Argo nie potrafiły w pełni odchylić. Ludzie na mostku, łącznie z Tobym, zażyli miksturę przypomnianą przez aspekta Jocelyn, mającą przeciwdziałać szkodliwym wpływom promieniowania. Był to mlecznobiały płyn, który co prawda smakował jak obsikany popiół, ale zdaniem Jocelyn miał właściwości regenerujące roztrzaskane cząsteczki i zszywające rozpadnięte struktury niczym lilipucia krawcowa. Teraz Toby miał wrażenie, że uszkodzeń doznał tylko jego żołądek. Przewracało mu się w nim i doznawał skurczów pod wpływem wahających się i wijących wektorów grawitacji. Trzymał się fotela i oddychał przez usta, nie dbając, że kapie mu z nich ślina - dopóki grawitacja nie zwinęła się nagle, od czego ślina zatoczyła w powietrzu pętlę i palnęła go ciepłą, śluzowatą kroplą w prawe oko. - Aj! - Nic ci nie jest, synu? - zawołał Killeen. - Uch, chyba nie. Trochę mi mdło, to wszystko. Killeen uśmiechnął się do niego ze współczuciem. - Trzymaj się. Pewnie się zrobi jeszcze gorzej. Nagle poczuł w sobie milczącą, kamienną obecność. Shibo wsunęła jedwabiste palce pocieszenia w sensorium chłopca. Nic nie mówiła, a on jej nie wzywał, ale jej osobowość zabarwiała to, co widział, niosła ze sobą delikatną pajęczynę wspomnień. Filigranowe wspomnienia dawnych, niekończących się dni, cętkowanych słońcem, wilgotnych, liściastych altanek, w których bawiła się jako dziewczynka, radosnego śmiechu dzieci rozlegającego się na polanie, pysznych, przyprawionych mocno posiłków dzielonych z przyjaciółmi, których już dawno zabrakło... Niepewnie wydostał się spod jej wpływu i chociaż tak się starała, uzewnętrznił się jego niepokój. - Tato, dokąd my się udajemy? - Nie wiem - odrzekł Killeen ze smutnym grymasem. - Ale... - Tak, pomyślał Toby, ale... Obydwaj doskonale orientowali się, jakie to było niebezpieczne. I chociaż wszyscy o tym wiedzieli, lecieli w paszczę nieznanego. W otchłań, bez śladu wybawienia. A powodów, dla których tak postępowali, nikt, nawet kapitan, nie potrafił wyrazić słowami. Coś zamigotało na ściennych ekranach. - Nadlatuje jakiś statek - powiedziała z napięciem Jocelyn. - Tutaj? - szepnął Cermo. - Statek w takim miejscu? Szmer zaskoczenia, może nadziei. - Ustaw się w jego kierunku - powiedział Killeen. - Czy nasza diagnostyka działa? - Częściowo - odpowiedziała Jocelyn. Jej palce tańczyły na panelu sterowania. Komputery Argo przyjmowały rozkazy wydawane głosem albo dotykiem, a jedno z drugim łączyły wtedy, gdy przewidywały, czego może chcieć załoga. - Jak jest daleko? zapytał Killeen. - Nie potrafię powiedzieć. - Jocelyn zmarszczyła czoło. - Panel podaje, że na skutek refrakcji nie jest możliwe dokonanie pomiarów. - Refrakcji? - zapytał Toby. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, ale aspekt Isaac poinformował go: - W zakrzywionej czasoprzestrzeni światło ulega odchyleniu. Nie może rozchodzić się po liniach prostych. Żadne pomiary odległości ani czasu nie są wiarygodne. - To coś się zbliża - powiedział Cermo. - Robi się większe. - Może to być iluzja wywołana zagięciem światła. Tutaj nic nie jest takie, jak się wydaje. Tak mówi teoria. - Co to za konstrukcja? - zapytał Killeen. - Trudno powiedzieć - odparła Jocelyn, marszcząc brwi. - Jego obraz ciągle podskakuje. - Jest taki jakiś bryłowaty - powiedział Cermo. - Nie przypomina statków miriapodii - dumał Killeen. - Czy to są kopuły? - Jocelyn delikatnie sterowała czujnikami. - Te bulwy, które widać z profilu, widzicie? - Hmm. Niewykluczone. Zmechy też miewają takie wypukłości. - Szlag by to! - Jocelyn zacisnęła zęby. Wygląda na to, że się zbliża. Jeżeli to zmechowy, możemy spodziewać się ataku. - Dostrzegam podobieństwa do waszego statku. Killeen zaskoczony obejrzał się na Quath. Toby zapomniał, że mostek dostrojony jest do jej przekazów. Nie mógł już prowadzić na luzie prywatnej rozmowy z obcą. Na tę myśl zrobiło mu się smutno. - Argo jest stara. Prawdopodobnie jest ostatnim statkiem tego typu. Nie może tu być nic podobnego - powiedział Killeen. - Założenia to nie fakty nadała Quath. - Ludzie tutaj? - zapytał Cermo. - Dałby Bóg. - Jego kolorystyka nie jest gładka - powiedziała energicznie Jocelyn. Nie dla niej domysły; oczy utkwiła w płynnie zmieniających się układach dynamicznych na panelu. Killeen przestał się przechadzać i stanął u jej boku, walcząc ze wstrząsającą nim, błądzącą grawitacją. Na panelu pokazały się wprawiające w konsternację szeregi liczb, wykresów, rozproszonych diagramów. Toby potrafiłby je z pewną pomocą rozszyfrować, przypominały lekcje matematyki, których mu udzielał Isaac, ale Killeen podchodził z niecierpliwością do takich nieznośnych szczegółów. - Co to wszystko znaczy? - Kiedy instrumenty skanują obraz, to chociaż jest nieco zamazany, potrafią stwierdzić, czy jest jednego koloru. Ten statek ma na sobie plamy. - No to co? - Killeen przesunął dłonią po monitorach, jakby chciał dotykiem wyczuć ich znaczenie. Toby znał wyraz zaintrygowania i niecierpliwości, malujący się na twarzy ojca. Przez całe lata polegał na własnym rozumie i abstrakcyjna aparatura wydawała mu się niegodna zaufania. Syn potrafił go zrozumieć; sam również czuł się dosyć niepewnie, jeżeli musiał polegać na instrumentach, których nie był w stanie poznać. - No to jest uszkodzony. Może został trafiony. Może jest nawet podziurawiony. - A więc prawdopodobnie statek wojenny. - Jocelyn zmarszczyła brwi. Po ekranie pływał niebieskobiały kształt, migocząc i podskakując w ciągłym deszczu kropel światła. Mózgi statku głowiły się nad jego tożsamością, aż wreszcie przesłały na ekran rozedrgany sygnał: NIEZNANY. Toby przyglądał się podskakującemu, srebrzystemu statkowi, a Quath powiedziała: - Pikujemy szybko. Już jesteśmy w pobliżu poziomu trzydziestu dni. - Co takiego? - Jeden dzień na tej głębokości otchłani czasu równy jest trwaniu trzydziestu normalnych dni na zewnątrz. - Jak to jest możliwe? - Miriapodie przesłały mi subumysł. Przeznaczam te zadania jemu. Jego cyfrowa świadomość potrafi przeprowadzić nas przez takie regiony. Rozumie, w jaki sposób zakrzywienie czasoprzestrzeni potrafi wydawać się nam równocześnie fałdą odległości i skurczeniem się czasu. Toby przełknął ślinę nie tylko dlatego, że jego fotelem znowu coś szarpnęło. Zanim zdążył przyswoić sobie to, co mówiła Quath, Killeen podjął decyzję i uderzył dłonią w panel. - Nie wolno mi ryzykować, to może być statek wojenny, albo nawet zmechowy. Przygotować się do zestrzelenia go. - Gotów do akcji - odpowiedziała Jocelyn. - Czekajcie! - zawołał Toby. - Słyszeliście, co mówiła Quath. Ona twierdzi, że tu wszystko jest pokręcone. Ten statek może pochodzić z innych czasów, może wcale za nami nie lecieć. - Jakie znaczenie ma czas? - warknął Killeen. - Zmech to zmech. - Tato, daj temu statkowi trochę swobody działania. Mój aspekt Isaac i Quath rozmawiają o tym, jakie tu wszystko jest zwariowane. Wydaje mi się, że dopóki nie zrozumiemy... Killeen obejrzał się na syna i skinął na Jocelyn. - Nie spuszczaj go z oczu. Trzymaj wszystko w gotowości. Gotowe do strzału. - Gotowe, kapitanie. - Tato! - Nie radziłabym działać bez zastanowienia - powiedziała Quath. Killeen przyjrzał się bacznie głowie i czułkom obcej; chwiały się od wysiłku związanego z kompensowaniem pływów grawitacyjnych, które przelewały się przez mostek niczym podmuchy sprężonego powietrza. - Jesteś pewna? - Tutaj nie ma nic pewnego. Ale mój submózg donosi, że w tej przestrzeni unosi się wiele nieznanych statków. - Ile? - Nie wiadomo. Nagromadziły się przez wszystkie minione wieki. - Zmechowe? - Niektóre, jak powiada, mogą pochodzić z czasów poprzedzających wiek zmechów. - Quath nadała razem z tym falujący, skwierczący dźwięk, którego Toby nie umiał zinterpretować. Czy „wiek zmechów” nie był teraz, czy nie były to ich czasy? Wydawało się jednak, że Killeen rozumie. Skinął głową. - W porządku. Czy możesz przenieść swoje informacje na nasze ekrany? - Wkrótce. W migocącej, rozżarzonej świetlistości statek na ekranach robił się raz większy, raz mniejszy. Na moment obraz się wyostrzył. Pokryta szramami powłoka, niegdyś srebrzyście gładka, teraz powgniatana i plamista. Wypukłości, które mogły być kopułami, pokrywał brud. - Nasz program rozpoznawania modeli twierdzi, że to stara ludzka konstrukcja - powiedziała Jocelyn. Killeen potarł brodę. - Hmm, niewykluczone. - Na pewno! - wykrzyknął Toby. Pokrój statku i układy płaszczyzn coś mu przypominały. Zanim zdążył powiedzieć więcej, obraz zmatowiał. Nastąpiła chwila milczenia. Oficerowie wpatrywali się w swojego kapitana. Strzelanie do statku ludzi to byłby wielki grzech, ale gdyby mieli umrzeć od ciosu zadanego przez zmechy... - W każdym razie nie zmechowy - przyznał Killeen. - Wróćcie na miejsca. Napięcie na mostku zelżało. Oficerowie coś mruczeli, Killeen znowu zaczął spacerować. Toby akurat przyglądał się ekranom, kiedy obraz tego drugiego statku zaczął się oddalać. - Hej! - krzyknęła Jocelyn, pracując nad instrumentami. Ale obraz zniknął. - Nie ma go. - Killeen powiedział to chyba z ulgą. - Może przez cały czas patrzyliśmy tylko na złudzenie. - To jest tutaj możliwe. Zauważcie - zwróciła im uwagę Quath. Na głównym ekranie pojawiły się nagle dwa zegary. Toby nauczył się na Argo odczytywać wskazania cyfrowego zegara, więc poczuł się zaskoczony widząc, że niebieski tyka z normalną szybkością, podczas gdy na czerwonym liczby zmieniają się tak szybko, że ich prawie nie widać. Czas wewnętrzny na statku biegnie normalnie - nadała Quath w odpowiedzi na jego zmieszanie. - Czas zewnętrzny biegnie tym szybciej, im głębiej wlatujemy. Toby przyglądał się przelatującym cyfrom i z trudem mógł uwierzyć, że przedstawiają sobą cokolwiek realnego. - Chcesz powiedzieć, że na zewnątrz czas płynie szybciej? - Tak, w stosunku do nas. - Co powoduje, że on tam przyspiesza? - To my tutaj zwolniliśmy. Czas jest zawsze kwestią lokalnego zapatrywania. Toby nie mógł się połapać, co to mogło znaczyć. - A co się stanie, jak stąd będziemy wylatywali? - Jeżeli utrzymamy się w rejonie o tej krzywiźnie, przekonamy się, że wiele się zdarzyło, kiedy tu przebywaliśmy. - Krzywiźnie? - wtrącił się Killeen. - Ten efekt może okazać się również przeciwny. Wiele jest tu zniekształceń, jakby się patrzyło na wydarzenia przez przydymione, grube szkło - tłumaczyła Quath. Trudno będzie cokolwiek znaleźć. - To jeszcze najmniejsza trudność. Czas został tu schwytany w pułapkę. Może zostać przetrawiony i wypluty. - To dlatego nazywasz ten region otchłanią czasu? Aspekt Toby’ego, Isaac, dodał: - Czarna dziura pochłania przestrzeń. Stara Zeno uważa chociaż jej pamięć o tych sprawach sięga odległych czasów przed jej prawdziwym, cielesnym życiem - że możemy na to patrzeć tak, jakby przestrzeń ześlizgiwała się do gardzieli dziury z coraz większą szybkością w miarę wzrostu kąta stromizny, po której spada. Na takim śliskim zboczu nawet światłu trudno się utrzymać. Ale ergosfera stanowi przepaść dla czasu, nie dla przestrzeni. Tutaj trwanie chwili może się rozciągać, kurczyć lub fałdować, kiedy przestrzeń - ta ześlizgująca się w głąb, skazana na zagładę - bawi się czasem i dokucza mu. Toby usiłował to wszystko pojąć, podczas gdy w żołądku kwaśno mu chlupotało, a ekrany błyskały. Statek opryskiwała rozpędzona, najeżona promieniowaniem materia. Toby zastanawiał się mętnie, czy może właśnie widzą, jak Bóg pluje przez niebo w kosmicznym żarcie. - Jak... jak my tu odnajdziemy drogę? - Grawitacja może się wyginać i zawracać daną sekwencję wydarzeń. Jeżeli żyje się w takim miejscu jak to, można się poczuć jak pluskwa skazana na wędrówkę po wiszącym w szafie pasku od spodni. Po przekręconym, a potem zapiętym na sprzączkę pasku. Pluskwa może po nim łazić, ile chce, i przewędrować obie jego strony - ponieważ tak naprawdę pasek ma teraz tylko jedną powierzchnię - ale nigdy nie uda jej się z niego zejść. Wydarzenia dla takiej pluskwy wiecznie się powtarzają i nigdy nie dojdzie do końca posępnego, bezkresnego paska. W blaszanym głosie aspekta wyczuwało się niesympatyczną radość. - Mówisz o tym tak, jakbyś to znał z pierwszej ręki. - Studiowałem te sprawy, ale znam je tylko ze starożytnych tekstów. No i od tej niemiłej zasuszonej Zeno. Opowiada mi o prowadzonych tu kiedyś przez ludzi doświadczeniach. A nawet o konstrukcjach, które tu wznosili. - Jakim cudem ktoś mógłby tu coś wybudować? - Bez wątpienia to tylko błąd w przekazie albo starcze zdziecinnienie błądzącej pamięci Zeno. Ale mogę przytoczyć ci cytaty z bardziej godnych zaufania tekstów kandelabrowych. Często miesza się w nich mitologia z fizyką, na modłę tamtego wielkiego okresu. Żeby cię jednak oświecić, mogę wygłosić pełny wykład o... - Nie, dzięki. - Toby pospiesznie zepchnął aspekta w kąt umysłu. - Co to jest? - zapytał Killeen, pokazując na połyskliwą czerń w ich polu widzenia. Toby’emu przypominała olbrzymi ul, ciemny i poprzecinany korytarzami. Quath nadała sygnał alarmowy. - Nie wiem. Ale podejrzewam, że to może być naszym celem. - Dlaczego? - zapytał Killeen. - Od momentu, kiedy przemówił magnetyczny umysł, porozumiewałam się z miriapodiami, z całym legionem filozofów. Mówiły o osobliwości czasowej, podczas której mogliśmy wejść w otchłań czasu i znaleźć właściwy kierunek. Zdarza się to tylko wtedy, gdy napływa wiele materii - zasilanie masą przez umierającą gwiazdą, którą widzieliśmy. Olbrzymie, opadające w dół masy wywołują turbulencje na powierzchni otchłani czasu. W takim momencie mogliśmy wniknąć do środka. Tylko w takich chwilach można osiągnąć to miejsce. Toby usiłował połapać się, jak to jest możliwe. - To jakby się wśliznąć otwartymi na wietrze bocznymi drzwiami? - W pewnym sensie. Żeby zafalowała powierzchnia otchłani czasu, konieczny jest wiatr na miarę światów - powiedziała Quath. Twarz Killeena wyrażała niepewność. - Moment aperturowy? Apertura oznacza otwór, tak? Ale dokąd prowadzi ten otwór? - Do tej struktury przed nami. A może jeszcze dalej. Moi filozofowie nic więcej nie wiedzą. Statek trząsł się i jęczał od nowych naprężeń. Wszystkie ekrany wypełniała lśniąca, oleista czerń. Wydawała się bezgraniczna i nieunikniona. 2. Dom jak plaster miodu Mieli wrażenie, że połyskująca czernią struktura rozwija się przed nimi, pływając w wodnistym półświetle. Toby uświadomił sobie, że ona się w jakiś sposób rozrasta. Wynurza się niczym bogato zdobiony okręt z niebieskoczarnego jeziora. Wydawała się przesączać w pobliską przestrzeń, jakby coś przywoływało ją z niespokojnej, szarpanej burzami ciemności, jakby wyłaniała się z jakiejś większej głębi, rozbudowując się nowymi wzniesieniami i płaszczyznami o twardych ostrych krawędziach. Odbijały się w niej mijające ich pędem świetlne błyskawice. - Zwróćcie uwagę na czas naszego statku. - Toby popatrzył, zamrugał. Ton, jakim Quath to powiedziała, nie wskazywał, żeby podzielała zaskoczenie chłopca. Cyfry czasu zewnętrznego zamazały się od szybkości. - Znajdujemy się na poziomie roku. Killeen stał na trzeszczącym pokładzie, przenosząc ciężar z nogi na nogę, niwelując w ten sposób chaotyczne pchnięcia. Twarz miał napiętą i nie odrywał oczu od rozciągającej się, rozpełzającej po ekranach masy. - Jak głęboko możemy jeszcze lecieć? - Nikt nie wie. Ale możliwe, że dalej niż jesteśmy odrzekła Quath. - Hmmm - powiedział z sarkazmem Killeen. - A co tu nie jest możliwe? - Szybkość zużycia paliwa wzrosła - wtrąciła lapidarnie Jocelyn. Killeen skinął głową. - Przez cały czas szła w górę. Jaki nam jeszcze został margines? - Żebyśmy mogli wyrwać się z tego miejsca? - Tak, z tej „ergosfery”. - Ostatnie słowo zabrzmiało w ustach Killeena niezgrabnie, jakby mówił żargonem aspektów i tylko udawał, że zna ten język. Napięcia w Argo rozładowywały się z trzaskami, które odwróciły uwagę Toby’ego od pulsujących głęboko we wnętrzu statku silników. Ich mozolne grzmienie nasiliło się tak, że aż dygotał jego fotel. Jocelyn pracowała przez chwilę, a potem z rozbieganymi oczami słuchała informacji ze swojego bezpośredniego sprzężenia z układami statku. Brwi jej się ściągnęły ze zmartwienia, gdy powiedziała: - Panel próbuje obliczyć, ile musimy mieć paliwa, żeby się stąd wydostać. Liczby skaczą jak koniki polne. Zbliżamy się coraz bardziej. Zażeramy się tym paliwem chyba tylko po to, żeby się utrzymać na jakiejś orbicie. - Ile jeszcze? - Zostało może na pięćdziesiąt minut. Nawet dobrze obeznanemu z mimiką Killeena Toby’emu ojciec nie wydawał się tym poruszony. - Rozumiem - powiedział. Argo posuwała się do przodu, wsysając plazmę magnetycznymi ustami, spalając ją w komorach termojądrowych i znowu wypluwając. Ale ten proces wymagał katalizatora, którego zaczynało brakować. - Jeżeli zbliżymy się do skraju horyzontu wydarzeń - do krawędzi czarnej dziury - przekonamy się, że żadna ilość paliwa nie zdoła nas uratować. Toby’ego zaszokowała rzeczowość, z jaką Quath to oznajmiła, nie próbując nawet złagodzić drugiej części wypowiedzi. Killeen również nie zdradzał swoich uczuć. Oczy miał utkwione w ten dziwny, oleistoczarny obiekt na ekranach. - To coś jest jak skała, która rośnie. Czy jesteś pewna, że nie ma nic wspólnego z twoim „horyzontem wydarzeń”? - Nie wiem. Ale nie jest to tylko czarna dziura odrzekła Quath. - Jak możesz być taka pewna? - Kiedy mijające nas w pędzie światła zaczną przygasać, będzie to znaczyło, że napływająca strumieniem masa jest absorbowana. - I to będzie ta materia gwiezdna, która zagłębi się w czarną dziurę? - zapytał Killeen. - Musi to zrobić. Nie może krążyć bezpiecznie po orbicie. W otchłani czasu nie ma żadnych wolnych ścieżek. - To dlaczego nam się tu nic złego nie dzieje? - wtrącił Toby. - Dzieje się albo niedługo zacznie się dziać. Tylko z jednego powodu mogliśmy zaryzykować takie zbliżenie się do dziury: jest ona największa w naszej Galaktyce, ma masę ponad milion razy większą od masy gwiazdy. I chociaż ta wielka masa przyciąga to, co jest w pobliżu krawędzi Zjadacza, siły pływów są słabsze. W pobliżu małej czarnej dziury rozdarłyby nas na strzępy, zanim ośmielilibyśmy się do niej zbliżyć - wyjaśniła Quath. - Nie chcę ani trochę się zbliżać, skoro nie jesteśmy w stanie zobaczyć, co się dzieje ani połapać się, czym może być to coś. Pokazał na połyskującą substancją wyciekającą przed nimi niczym jakieś dziwaczne, krystaliczne błoto. Od wytężonej pracy silników aż się ściany trzęsły, ale to nic nie pomagało; wielka masa unosiła się coraz bliżej. - Kapitanie, i tak nie starczy nam już chyba mocy na wykonywanie jakichkolwiek manewrów - odezwał się Jocelyn. Killeen zacisnął wargi. - Czy możemy oddalić się od tej czarnej masy? - Wątpię. Więcej już nie wycisnę z tego statku. - Quath, co możemy zrobić? - Killeen zwrócił się w końcu z prośbą do obcej. - Nie wiem. Krawędź, gdzie przestrzeń znika na zawsze, jest zabójczo czarna. Będziemy wiedzieli, gdy znajdziemy się tam, gdzie materia włada wszystkim, a przestrzeń ześlizguje się wiecznie w gardło Zjadacza Wszystkich Rzeczy. Ale ten obiekt jest inny. - Ja... my... przelecieliśmy taki kawał. - Killeen przyglądał się ekranom z dziwnym, niepewnym wyrazem twarzy. - Rodzina Bishopów zawsze wiedziała, że Zjadacz jest ważny. Ale dokąd powinniśmy się udać? - Osiągnęliśmy granice tego, co nam mogła powiedzieć przeszłość. Quath i Killeen rozmawiali w taki sposób, że Toby’emu włosy stanęły dęba. Zupełnie jakby dwaj starzy przyjaciele rozprawiali o samobójstwie. Toby z zadowoleniem przyjął wahanie Killeena. Uświadomił sobie, jak bardzo brakowało mu takiego ojca, jakiego znał przez całe życie, a który teraz ukazywał światu tylko swoje kamienne oblicze. Ale kiedy mu się tak przypatrywał, spojrzenie Killeena znowu zrobiło się zawzięte. - To musi być tutaj - szepnął. Konieczność wywodzi się z logiki, nie z pragnienia. Filozofowie wycofują się w [nieprzetłumaczalne] w takich godzinach zwątpienia. Jocelyn spojrzała na Quath sceptycznie. Na długi czas zapadła cisza. Potem Jocelyn spokojnie złożyła Killeenowi raport. - Argo twierdzi, że istnieje orbita, po której możemy lecieć. Doprowadzi nas do miejsca nazywanego „perigeum”. Znajduje się ono tuż nad krawędzią czarnej dziury. Ale jeżeli za bardzo się zbliżymy, to nigdy się z tego wiru nie zdołamy wyrwać. - Jesteś pewna? - Głos Killeena był lakoniczny, głuchy. - Na tyle, na ile czegokolwiek można być pewnym w tym zwariowanym miejscu. Aspekt Toby’ego, Isaac, wtrącił sucho: - Właściwym określeniem jest „peribarytium”. „Perigeum” odnosi się do Starej Ziemi i poruszania się po orbicie w jej pobliżu. Komputery tego statku musiał programować ktoś, kto miał klasyczne wykształcenie, ale raczej nie troszczył się o poprawne szczegóły techniczne. Mam tylko nadzieję, że takie niechlujstwo nie rozciąga się na... Toby stłumił aspekta. Pełne oburzenia skrzeknięcie Isaaka zakończyło się głośnym pyknięciem. - Dlaczego ten zegar tak szybko chodzi? - zapytał Killeen, pokazując palcem. Wskazania zegara migotały coraz prędzej. Quath niespokojnie zagrzechotała nogami. - To zachowanie nie pasuje do obliczeń, jakie otrzymałam od filozofów. Coś zniekształca przepływ czasoprzestrzeni bardziej, niż się spodziewano. - To? - zapytał Killeen, wskazując na gładką, stale nabrzmiewającą ciemność przed nimi. - Może. Pozory mylą tam, gdzie grawitacja nagina światło według własnej woli. Toby dostrzegł przed sobą skomplikowane żebrowania, doliny, łuki i długie kolumny. - To nie jest czymś naturalnym. Zostało zbudowane - powiedział. Killeen zamrugał oczami. - Tak! Wiedziałem! Przybyliśmy i... Abraham i magnetyczny umysł... oni nas tu prowadzili. - Jak cokolwiek może się tu utrzymać? - Toby wpatrywał się w budowlę zadziwiony. Nie potrafił się domyślić, co Killeen sobie wyobrażał przez drugie lata aż do tej chwili. Ojciec o niektórych sprawach nigdy nie rozmawiał. Czoło kapitana przelotnie się zmarszczyło, ale po chwili jak gdyby zapomniał o rozdrażnieniu. - To obojętne - oznajmił kategorycznie. - Później będziemy mieli mnóstwo czasu, żeby się w takich sprawach rozeznać. Toby przyglądał się ekranom i ogarniały go złe przeczucia. Gładka czerń ciągle rosła. Zupełnie jakby przyciągała Argo powolnym, bezlitosnym chwytem. Ale to coś nie tylko się zbliżało. Przez swoje nabrzmiewanie nabierało realności, rodziło się z jakiegoś niemożliwego do poznania miejsca. Musiał sobie to wszystko poukładać, zrozumieć, co by mogło znaczyć. Zamknął oczy, żeby nie patrzeć na niesamowity widok. - Tato... te sinotwory, te miejsca, w których kosmiczne koło wycięło nam drogę, czy magnetyczny umysł nie mówił, że zrobiły je zmechy? - Tak - powiedział Killeen. - Były czymś w rodzaju przeszkody, jak dół z piaskiem albo coś podobnego. Ale to... Głos Killeena zamarł. Toby otworzył oczy. Rozpościerająca się przed nimi struktura była teraz wyraźniejsza. Zrozumieli, jaka jest naprawdę wielka. Terasy, doliny, półki, wszystko jak w plastrze miodu. Szeregi sześciokątnych otworów, jedne za drugimi, delikatne niczym pajęczyny rozporek i okablowania. A może to tylko ludzkie oko w taki sposób tworzyło zrozumiały dla siebie obraz, zastanawiał się Toby, układało znane wzory? Na mostku panowało milczenie. Argo trzeszczała i brzęczała od naprężeń i skurczów. Toby zastanawiał się, jak długo statek wytrzyma tarcie sił potężniejszych niż on sam. - Kapitanie, zużywamy paliwo intensywnie i szybko - zawołała Jocelyn. - Wiem. - To jest... tylko że... zostało nam zaledwie kilka minut. Chyba że... Twarz Killeena okrzepła w stanowczym grymasie. - W dawnych czasach w Cytadeli Bishopów wybieraliśmy się na poszukiwanie łupów. Obojętne, co znaleźliśmy, wlekliśmy to ze sobą i twierdziliśmy, że tego właśnie szukaliśmy. - Rozejrzał się powoli po mostku. Wszyscy, łącznie z Tobym i Quath, patrzyli na niego obojętnie. - Równie dobrze możemy to zrobić tutaj. - Pokazał palcem na przypominające plaster miodu wzory skąpane w oślizgłym, migoczącym świetle. - To jest nasz cel, poruczniku Jocelyn. Wprowadźcie nas tam bez ociągania się. Długie milczenie. Toby poznał po ściągniętych twarzach, że ostatni raz podejmują ryzyko. Rzucą kostkami, prosto w mroczne cienie. Potem ten moment minął. Jocelyn poruszała się szybko, energicznie. Wyciągnęła maksymalny ciąg z silników pomocniczych, palce fruwały jej nad panelami. W swoim sensorium Toby wyczuwał, jak fala pól magnetycznych statku rozszerza się niczym niewidzialna sieć, wyłapuje przelatującą materię, wsysa ją do komór reakcyjnych i wypluwa na zewnątrz. Pokład wibrował. Złącza zgrzytały i piszczały. Przyspieszenie odczuwało się jak kopniak. Pomknęli nad hebanowym krajobrazem. - Gdzie dokładnie, panie kapitanie? - Jocelyn była chłodna i rzeczowa. Toby podziwiał opanowanie, z jakim zwróciła się do Killeena, unosząc brew. Równie dobrze można wyjść na spotkanie losu z fasonem. - Ach... - Oczy Killeena błądziły po szczegółach przesuwającego się pod nimi krajobrazu. Powietrze przeciął wysoki skowyt, gdy Argo z wytężeniem brała następną, niewidzialną przeszkodę. - Tam. Na samym czubku długiego, szpiczastego półwyspu mrugała mała zielona kropka. - Nie było jej tam przed chwilą - powiedziała Jocelyn. Zapadło milczenie. - Może ktoś zapalił światło na ganku - rozległ się głos Toby’ego. Pamiętał, że matka robiła to w Cytadeli Bishopów, kiedy bawił się z przyjaciółmi w ciepłe, letnie noce. Swojska, żółtobiała poświata, osłonięta, żeby jej nie wykryły zmechy. Słabiutko świeciła w zapadającym zmroku, ale zawsze trwała na posterunku. Lubił gonić małe ptaszki, jarzące się podczas trzepotania skrzydłami. Choćby zapuścił się za nimi daleko w zarośla, biegnąc za łopotem i ćwierkaniem, zawsze mógł dojrzeć to dalekie światło. Trzymaj się w jego zasięgu, mówiła matka. Lampa przystosowana do wzroku ludzi, a nie zmechów. Koniec końców nic to nie pomogło, pomyślał Toby z żalem. Zielony blask wydawał się płynąć w ich kierunku. Pod nim ziała przepaść. Skinieniem głowy Killeen nakazał Jocelyn wprowadzić do niej statek. Szybki, gładki ślizg. Wyhamowali i zatrzymali się pomiędzy dwoma gigantycznymi czarnymi urwiskami. Tutaj, w coraz to mniejszej skali, powtarzał się układ plastra miodu. Kolorowe plamy pojawiały się na całej długości wielkich hebanowych ścian. Odbijała się w nich skazana na zagładę materia, która w pędzie przelatywała ponad nim przez mrok. Miejsce sprawiało wrażenie masywnego i niewzruszonego końca świata, krainy nocy pod niespokojnym, umierającym niebem. A potem plaster miodu jak gdyby spuchł, zamigotał - i znaleźli się wewnątrz czarnych ścian. W środku tego czegoś. I nie mieli pojęcia, jak dokonał się ten przeskok. Jocelyn przeszła na niższe obroty. Killeen nakazał zmniejszyć moc statku, żeby oszczędzać energię. Na pokładzie zapanował spokój. Otaczała ich cisza. Nie pozostało im nic do zrobienia. Już nie mieli się dokąd udać. Toby aż się wzdrygnął, kiedy oficer, który miał wachtę przy głównej śluzie powietrznej, zameldował się na mostku. Wszyscy na statku, uświadomił sobie Toby, mieli nerwy napięte do granic wytrzymałości. Oficer wachtowy coś usłyszał. Wzmocnił odbiór. We wspólnym sensorium hałas narastał, stawał się donośny i grzmiący. Przypomniał pukanie do drzwi. 3. Głęboka czerń Mężczyzna podobny był do pomarszczonego karła, ale wydawało się, że jemu to nie przeszkadza. - Z jakiej ery pochodzicie? - zapytał, prowadząc grupę pięciu oficerów i Toby’ego długim, słabo oświetlonym korytarzem, ponurą jamą o niskim suficie. Ich buty dzwoniły o twardą, ceramiczną powierzchnię. Nikt nie odpowiedział. Czekali, żeby milczenie przerwał Killeen, a on się nie odzywał. Karzeł wzruszył ramionami. - Pewnie z niezbyt odległej, na to mi wygląda. Toby nie był obecny przy spotkaniu Killeena z tym niskim, muskularnym mężczyzną, ale wyglądało na to, że nic nie ustalono. - Po Klęsce, już ci mówiłem - powiedział Killeen spokojnie. Zacisnął usta, wargi miał bezkrwiste. - Z tym, człowieku, nie zajdziesz tu daleko. Całe życie to jedna wielka klęska, jeśli na nie popatrzeć z właściwej strony. - Naszym domem jest planeta Śnieżnik, i będę ci wdzięczny za zachowanie swoich filozoficznych uwag dla siebie. Brwi karła uniosły się; spojrzał na kapitana. - Och, należysz do tych systokrytyków, czy tak? Killeenowi drgnęły usta. Toby wyczuwał, że ojciec ostrożnie, po omacku usiłuje poruszać się w zupełnie nieznanej sytuacji. Dziwnej, chociaż z pozoru całkiem zwyczajnej. - Przybyliśmy ze świata, który uległ zniszczeniu. Prowadziły nas wróżby i znaki... - powiedział oficjalnym tonem. - Spróbuj sobie coś przyswoić: zainstalowali mi kiedyś chipa, żebym mógł rozmawiać w żargonie, którym gdaczesz. Więc posłuchaj, byłbym wdzięczny, jakbyś trochę poszerzył pasmo nadawania. Każdy statek, który się tu przywlecze, pochodzi z jakiejś zapadłej dziury, a jego załodze wydaje się, że powinniśmy znać całą ich historię z dokładnością do ostatniego pryszcza na dupie kultury. - Oczekuję traktowania z szacunkiem delegacji z dalekiej placówki naszej... - Szacunek będą ci okazywali faceci za biurkiem. A ja muszę odwalić swoją robotę. - Doszli do końca korytarza. Dalej otwierały się okrągłe wloty następnych. - Nie zrozumiałem, co powiedziałeś wcześniej, więc... czym właściwie jest to miejsce? - zapytał Toby. Karzeł, mrugając powiekami, podniósł na niego oczy. - Zwykły portal wejściowy. - Chodzi mi o to, dokąd prowadzi ten portal? - Do CzaPry. - A co to jest? - CzaPra. „Cz” jak czas, „P” jak przestrzeń. Karzeł gestem wskazał jeden z korytarzy i poszli dalej. Przed nimi drzwi otwierały się automatycznie, za plecami słyszeli świst, z jakim się zamykały. - Chcesz powiedzieć, że jesteśmy tutaj w jakiejś innej czasoprzestrzeni? - Na Tobym to miejsce robiło wrażenie ogłupiająco nudnego. - Dzieciaki niewiele się dziś uczą, co? - zapytał karzeł Killeena uszczypliwie. Toby nie miał pojęcia, skąd ten pokurczony człowieczek może wiedzieć, że on jest młody, skoro górował nad nim wzrostem. Zastanawiał się nawet, jak to złośliwie dać mu do zrozumienia, kiedy Killeen mruknął spokojnie: - Wszyscy bylibyśmy wdzięczni za informację, czym, u diabła, jest to miejsce. - Stabilny kawałek skręconej CzaPry. Zamieszkany. Rządzony. A jak już o tym mowa, nie słyszałem, żeby mi ktoś podziękował za wyciągnięcie was z głębokiej czerni. Głos Killeena zabrzmiał szczerze: - Naprawdę jesteśmy ci wdzięczni. My... - Zapłacisz za to później, kapitanie, więc nie przesadzaj ze szczerością. A teraz... - Kto zrobił tę waszą CzaPrę? - wybuchnął Toby. - Czy twój lud? - Popatrzył z powątpiewaniem na człowieczka. - Zrobił? - karzeł wzruszył ramionami. - Ona tu zawsze była. - Jak to możliwe? - pytał Toby. - Chcę powiedzieć, że tuż przy czarnej dziurze, największej w Galaktyce... - Słuchaj no, dziecko, są rzeczy, których wy, ludzie z płaskich krain, nie pojmujecie. Nie ma sensu pytanie mnie, kto zrobił CzaPrę, skoro i tak ma ona swoją własną linię czasu, rozumiesz? Toby nie rozumiał. - Chciałbym tylko dowiedzieć się... - Dosyć! Chodźcie, rębajły, musimy was przefiltrować. - Karzeł wprowadził ich do jakiegoś wąskiego pokoiku. - To nie potrwa długo. Pokoik miał ściany z porowatej żółtej gąbki. Toby wciąż głowił się nad uwagami karła. Killeen właśnie zaczął coś mówić do małego człowieczka, gdy ten wyszedł za próg z uśmieszkiem wyższości na twarzy. Ukryta stalowa płyta opadła i zatrzasnęła się. - Zamknął nas w pułapce - odezwał się Cermo z niepokojem. A jeżeli... Nagle wydało się im, że napiera na nich powietrze. Potem proces uległ odwróceniu, ciśnienie spadło gwałtownie, aż strzeliło im w uszach. Szereg soczewek na suficie zalał ich krótkimi błyskami jaskrawego, migotliwego światła. Toby zacisnął powieki, ale błyski piekły go w twarz i dłonie. Trwało to dłuższy czas. Bishopowie krzyczeli, grozili wywaleniem dziury w ścianie, ale Killeen kazał im się uspokoić. - Nie ma tu żadnego zagrożenia. Nie poddawajcie się. Mieli wrażenie, że jakaś brzękliwa obecność dotyka ich skóry niewidzialnym dłońmi. Bezceremonialnej inspekcji poddano ich broń, osobiste wyposażenie, ubrania. Toby usiłował zobaczyć, skąd się to wszystko bierze. Niczego się nie dowiedział od swojego sensorium, które podawało tylko mieszankę bezsensownych sygnałów. Właśnie wpatrywał się w jakiś punkt na ścianie, kiedy nagle otwarła się w niej szybko powiększająca się okrągła dziura. Wkrótce przekształciła się w nowe drzwi. Za nimi stał karzeł; wyglądał na znudzonego. - Jesteście czyści w granicach rozsądku. Żadnych zmechowych zarodników-szpiegów, jakie ostatnio do nas przybywały. Co mówiliście, skąd jesteście? Bishopowie obijali się o siebie, starając się w pośpiechu wydostać z ciasnego pomieszczenia. Od dawien dawna przyzwyczajeni byli do otwartych terenów. Killeen powiedział z wystudiowaną obojętnością: - Kto chce wiedzieć? - Hmm? - Wśród nielicznych irytujących manieryzmów karzeł miał też zwyczaj zagapiać się w dal, jakby naradzał się z aspektem. Uprzejmy Bishop przynajmniej zerknąłby na tego, kto się do niego odezwał. - Och, wydawało mi się, że już mówiłem: nazywam się Andro, najwyższej klasy specjalista od czarnej roboty. Muszę dopilnować, żebyście nie przywlekli tu jakiejś praplagi, urynówek czy mikrooczek. - Urynówek? - zapytał Toby. - Jesteście postarkańscy, prawda? Mimo to powinniście słyszeć o tym. Urynówki to CzaPrańskie bomby, rozkoszne, malutkie gadżety. Niesympatyczne w działaniu. Mają rozmiary komórki skóry i tak samo wyglądają. Potrafią wybić dziurę w niemal każdej CzaPrze, jaką tu mamy. - Ile tych CzaPr...? - zaczął Killeen, ale Andro już maszerował dalej. Był bliżej ziemi niż oni i Toby zauważył, że bardziej się ślizga, niż idzie, niemal nie trudząc się podnoszeniem stóp. Grawitacja była tutaj mniejsza niż na Argo i oficerowie, z podniecenia i dezorientacji, podskakiwali wysoko za każdym krokiem. Toby domyślił się, że „postarkański” oznacza późniejszy niż ery arkologii. Czyżby ten niecierpliwy karzeł znał ich historię? - Dokąd idziemy? - zawołał Killeen do Andro. - Do myjalni-macalni. Poczuli się tak, jakby ich jakieś olbrzymy położyły pod mikroskopem i czymś dźgały. Karzeł odwrócił się, wytrajkotał jakieś wyjaśnienie, cofnął się tyłem i klasnął w dłonie. Coś zgarnęło Toby’ego i zaczęło go nakłuwać, nacinać i obwąchiwać. Bez żadnej widocznej przyczyny jego ubranie zwinęło się, skręciło i uwolniło od niego. Łopocząc zniknęło w gęstym powietrzu. Toby zaczął krzyczeć, ale odpowiedziało mu tylko echo. A potem sieć czegoś wężowatego obróciła go nogami do góry i żywe, lepkie sznury oplotły całe ciało, wsuwając się w uszy i nawet w intymne miejsca. Wciąż obrócony do góry nogami, z rękami wyciągniętymi nad głową, przytrzymywany przez jakieś miękkie, uparte imadło, został wykąpany. Kąpiel była wonna, kwiatowa. Bezlitośnie wcisnęła się w każdą szczelinę ciała. Imadło otwarło się. Toby spadł i dał nura w zieloną zupę. Wynurzył się, parskając. Na piaszczystą plażę przyciągnęły go pulsujące pola magnetyczne. Uczepiły się jego metalowych implantów i ssąc, ciągnęły po fioletowym piasku. Nie wiadomo czemu to wleczenie ani nie bolało, ani nie otarło mu skóry. Miał wrażenie, że piasek płynie wokół niego, napierając tylko w takim stopniu, w jakim chciał go utrzymać w tym miejscu. Rój piaskowy zasypał mu całe ciało, wsypywał się w nozdrza i uszy, jak gdyby mamrocząc niesympatycznie, a potem potulnie, z westchnieniem opadał. Z nozdrzy wysypywały mu się ziarenka. Piach polizał go po twarzy i z chichotem uciekł we włosy. Toby nie miał ochoty śmiać się do towarzystwa. Ruszył sztywno po plaży w chwili, kiedy z chmury nad jego głową wypadła Jocelyn, wywinęła w powietrzu kozła i chlupnęła do sadzawki z zieloną zupą. Wrzeszczała i z trudem łapała powietrze. - Odpręż się i niech robią z tobą, co chcą - poradził Toby. Nie wyglądało na to, żeby Jocelyn miała go posłuchać. Ze złością waliła rękaw zieloną ciecz. Zupa falowała wokół niej, a magnetyczne strumienie pochwyciły ją w pozycji raczej żenującej dla damy i owinęły się wokół niej niczym liny. Toby widział to w swoim doplerowskim oku/sensorium. Wywlokły ją na piasek. Jocelyn aż pluła z wściekłości. Toby’ego przestały interesować jej perypetie. Wspiął się na wydmę piaskową i przeszedł przez ścianę perłowej mgły. Za ścianą czekał karzeł, trzymając puszystą żółtą szatę. - Gdzie moje ubranie? - Na szkoleniu - powiedział Andro z roztargnionym spojrzeniem. - Co takiego? - Włóż to na czas posiłku. - Dlaczego? - To twój nauczyciel. - Nie wiedziałem, że się zapisałem na kurs. - Każdy, kto przechodzi przez Portal Ateny, przechodzi również przez ten kurs, ty wieżowcu. - Wieżo... co? - Starożytne wyrażenie. Oznacza, że jesteś niepotrzebnie wysoki. - Co za brzydkie słowo. Mnie się wydaje, że to ty jesteś za niski. - Jak sobie przez parę dni będziesz rozbijał czoło o powały, otrzymasz pożyteczną nauczkę. Toby wzruszył ramionami i włożył obszerną żółtą szatę. Miała odpowiedni rozmiar i dopasowała się do jego ciała. - Kiedy dostanę z powrotem moje ubranie? - Gdy skończysz się uczyć. - Andro pokazał palcem. - A teraz masz iść tędy. - Dlaczego miałbym to zrobić? - Jak nie będziesz jadł, to się niczego, chłopcze, nie nauczysz. Andro ziewnął i sięgnął po następną szatę ze schludnego stosiku, który miał pod ręką. Przez mgielną ścianę przeszła Jocelyn. Mamrotała coś, a piersi jej kołysały się niczym gniewne, zaczerwienione oczy kogoś, kto rwie się do bitki. - Co to było? - zapytała ostro. - Kontrola celna - odpowiedział karzeł, oglądając się przez ramię. - Ty mały robaku, nie opowiadaj mi... - Niech się pani okryje... - Myślisz, że możesz... - ...albo zostanie pani oskarżona o fałszywą reklamę. Jocelyn zamrugała, zrobiła się czerwona i chyba zastanawiała się, czy warto się dalej złościć. Toby zszedł jej z drogi i pobiegł przejściem, które wskazał Andro. Stołówka była prosta i funkcjonalna. Stały w niej wielkie kadzie z wonnymi jarzynami, duszonymi i smażonymi, w nie znanych mu sosach. Wszystko to bulgotało pod dziwnymi, ukośnymi lampami. Potrawy podawały automatyczne wysięgniki. Ku jego zaskoczeniu miał wrażenie, że tutaj są same niespodzianki, a wyjaśnień niewiele - jedzenie mu smakowało. Ślizgało się między zębami, kiedy usiłował je ugryźć, przepełniło uderzającymi do głowy kuszącymi woniami. Że jest to jedzenie, miał całkowitą pewność, ale gdy spróbował je chwycić zębami, okazało się to niewykonalne. Wyślizgiwało się na boki, jakby potrafiło mu czytać w myślach. (Później wydało mu się to całkiem możliwe). Zmęczył się odgłosem kłapania własnych siekaczy i pogodził z sytuacją, przełykając po prostu gładkie, pyszne potrawy. Poczuł ciepło w żołądku, ogarnęło go zadowolenie. Cieszył z tego uczucia. Było nawet milsze niż samo jedzenie. Wciąż jeszcze się nim rozkoszował, siedząc z nieobecnym spojrzeniem, kiedy przemknął obok niego karzeł, parsknął, wetknął mu następną łyżkę do ust i powiedział: - Nie przestawaj się uczyć. Reszta Bishopów bawiła się chyba równie dobrze. Niektórzy uznali to za ucztę po przeżytych trudach i napięciu. Siedzieli przy zbyt niskich stolikach i opychali się. Jedzenie na Argo nigdy nie było zbyt dobre. Różnorodność potraw podniosła ich na duchu. Pogawędki, wesołość, oczyszczający śmiech. Toby stał się czujny. Zastanawiał się, czy ktoś ich nie naciąga, nie narkotyzuje - ale karzeł wydawał się tylko znudzony, a nie przebiegły. Po jakimś czasie chłopiec poczuł się lepiej - można nawet powiedzieć, że przepełnił go entuzjazm, kipiał od energii. Nowa szata zaczęła się ocierać o niego, masować go w miły sposób. Podwinął puszysty rękaw i ze zdumieniem zobaczył, że ciemna opalenizna ręki pojaśniała, a włosy pod pachami miał przystrzyżone. Przyjrzał się bacznie materiałowi. W drobne włókienka wplątały się kawałeczki skóry. Przypatrywał się, jak matowy splot szaty trawi jedną jej cząstkę. Robiła się coraz mniejsza, aż wreszcie zniknęła. Została strawiona. No cóż, pomyślał, zabawny sposób na kąpiel. Andro dumnie przeszedł obok nich, szybko przebierając krótkimi nogami. Gdy zobaczył, że miski są puste, strzelił palcami. - Teraz możemy przejść do interesów. Kto ma licencję? - Nie znamy żadnej władzy, poza władzą naszej rodziny - powiedział Killeen. - No, no. Nigdy nie popierałem tego projektu rodzin, kapitanie... Killeen, czy tak? - Karzeł wyciągnął prawą dłoń i Killeen chciał mu podać rękę, gdy tymczasem Andro tylko się przyjrzał własnej dłoni, ignorując kapitana. Toby zobaczył, że skóra karła zmieniła się w mały ekran, na którym pokazał się jakiś dokument. - Hmmm. Obawiam się, że nie mam was w rejestrach. - Bishopowie ze Śnieżnika - powiedział rozdrażniony Killeen. - Żyje wielu Bishopów, można na nich trafić na większości planet. Na innych będą Ace’owie i Treyowie, na jeszcze innych Blue’owie i Goldowie. Jestem... - Na większości planet? - zapytał z niedowierzaniem Killeen. Czy to znaczy, że mamy wspólne nazwisko? - I geny też. - Andro nie podniósł wzroku. Postukał końcami palców w dłoń- monitor. Obraz się zmienił i pokazały się następne dokumenty. - Chcesz powiedzieć, że mamy krewniaków w innych miejscach? - zapytała Jocelyn. - Na tym polegała strategia Oklapnięcia. - Andro pogardliwie pociągnął nosem. - Czy wy, ludzie, już się wcale nie uczycie historii? Bishopowie spoglądali po sobie zaskoczeni. Toby powiedział ze zdumieniem: - Sądziliśmy, że jesteśmy jedynymi Bishopami. Podobno nasza linia sięga aż do czasów kandelabrów. - Och, tak. Ale nie mogliśmy podejmować ryzyka, żeby jakaś linia rodziny została cała zgładzona, więc musieliśmy ją trochę rozproszyć po okolicy. Słuchajcie no, czy macie ze sobą kogoś z Pawnów? Killeen zamrugał. - Nie. Zmechy starły ich z powierzchni ziemi. - Widzicie, istnieje pewne ryzyko. Fatalna sprawa, sam jestem w połowie Pawnem. - Ty? - Toby nie potrafił ukryć zdumienia. - Taki niski, malutki... - Zachowaliśmy oryginalne próbki, dziecko. - Usta Andro wykrzywiły się z sardonicznym rozbawieniem. - My szanujemy tradycję, to na wypadek, gdybyście tego nie zauważyli. To wy, deptacze ziemi, wyciągacie się zawsze w górę. - Tych, którzy tego nie zrobili, dopadły zmechy - wyjaśnił Killeen. - Tak - wtrącił Cermo. - Potrzebna nam była moc, czujniki, masa nośna, wyposażenie techniczne. Wszystko to waży. Andro przymrużonymi oczami patrzył na Cermo. - To się rzuca w oczy. Nie ma się czego wstydzić, zapewniam was. Większość rodzin robi się taka, kiedy zaostrza się rywalizacja ze zmechami. Trudno im jednak pozbyć się tej masy, gdy już się tu dostaną. I robią się niesympatyczni przez to ciągłe odchudzanie. - To tu są inne rodziny? - zapytał zaintrygowany Killeen. - Mamy wszystkie, łącznie z oryginalnymi szablonami. - Pierwszych Bishopów? - zapytała z nabożną czcią Jocelyn. Z kandelabrów? - Hmm? Och, oczywiście. W jakimś gdzieś i jakimś kiedyś. Andro przestał postukiwać palcami, odczytał coś z dłoni i uderzył jedną o drugą z ostrym klaśnięciem. Ekran zniknął, a jego prawa ręka wyglądała tak samo jak lewa, pomarszczona i brudna. - No właśnie. Jest dla was wiadomość, którą należało zachować do czasu waszego przybycia. Ktoś się spodziewał, że możecie się tu kiedyś pokazać. - Od kogo? - zapytał stanowczo Killeen. - Nie wiem. Jestem inspektorem, a nie biblioteką. - Gdzie możemy znaleźć tę wiadomość? - Trzeba się zobaczyć z Regencją. - No to chodźmy. Karzeł przyjrzał im się przebiegle. - Jesteście pewni, że nie macie licencji? Killeen przymrużył oczy. - Słuchaj, mały, właśnie przeszliśmy przez... - Wiem, przez co przeszliście, jeżeli jesteście tymi, za których się podajecie. Świeże mięso, prosto z kolonii. - Z kolonii? - Jocelyn osłupiała. - Zostaliśmy tylko my, utrzymywaliśmy Śnieżnik, dopóki... - Wiem - powiedział Andro - ale tę historię zdarzało mi się słyszeć już wcześniej. Odlecieliście z planety jako ostatni. Rzecz w tym, że jesteście najlepsi. Dotarliście tutaj. - Inne rodziny dopadły zmechy - powiedziała Jocelyn - Tak jak mówiłem. Mogą nam się przydać tacy ludzie. A przynajmniej tak brzmi oficjalna gadka. Ja to się tylko zastanawiam, czy nie mamy już was za dużo, ale wszystko jedno... - Skąd te pytania o licencję? - zapytał Toby łagodnie. - Dzieciaku, poczułbyś się wstrząśnięty, ilu handlarzy przebiera się za wiejskich tępaków, przylatuje tutaj i uważa, że uda im się prześliznąć obok inspektora podatkowego. - Andro przyglądał się im. - Faszerują się biopozorantami, więc przez dzień czy dwa wyglądają na dużych. Potem muszą to wszystko z siebie wysikać. Hmm, ty jesteś tu najmniejszy... - Nie jestem żadną fałszywką - powiedział Toby obrażony. - Hm. Pewnie nie. Nie wyglądasz też na tyle inteligentnie, żebyś umiał coś takiego udawać. - Hej, słuchaj no... - zdenerwował się Toby. - Ciebie przepuszczę. - Andro zmarszczył nos i kiwał głową, jak gdyby podejmował jakąś decyzję. - Możesz przejść. Ale nikt inny ze statku nie przejdzie, dopóki się nie zobaczycie z Regencją, takie są przepisy. - Dlaczego? - Killeen zacisnął szczęki, najwyraźniej powstrzymywał gniew. - Moja załoga chce wyjść na zewnątrz. Całe lata byliśmy zamknięci jak w kojcu w tym... - Wydaje ci się, że Regencja miałaby ochotę na to, żeby na jej miasto zwalił się tłum ciężkonogich niewiniątek? - Andro machnął rękaw kierunku otaczających ich szarych ścian. - To jest miasto? - zapytał Toby sądząc, że nastąpiło jakieś przejęzyczenie. Miasta w dawnych czasach były wytworne i przestronne. Pełne muzyki i świetlistości. Andro zachichotał. - Nie, dzieciaku, to tylko recepcja. Pokażę wam miasto. 4. Dzień w sądzie Miasto nie robiło wielkiego wrażenia. Kraina Karłów, tak je ochrzcił Toby, zanim przeszli dwie przecznice. Nawet w tłumie swobodnie rozglądał się nad głowami przechodniów. Wszędzie, gdzie spojrzał, uwijali się przysadziści ludzie. Trajkotali, wrzeszczeli, śmiali się, a wszystko to robili z hałaśliwym pośpiechem. W zamglonej dali było tak samo. Przysadziste budynki, szare, brązowe i czarne, nawet przysadziste drzewa. Na Śnieżniku uznaliby je za krzaki. - Co to za miejsce? - zapytał Cermo przez com. Sądząc po braku reakcji Andro, Toby domyślił się, że nie potrafi on przechwytywać sygnałów ich rodzinnej linii. Killeen nadał pospiesznie, że mogą spokojnie rozmawiać w ten sposób, więc Toby zapytał: - I kim są te mikrusy? - Z pewnością nie są to te szlachetne typy ludzi, których się spodziewałam - przesłała zakłopotana Jacelyn. - Tak - powiedział Killeen. - Spodziewałem się zastać tu ludzi z kandelabrów albo nawet z wielkiej epoki. Bohaterów, którzy potrafili wznieść podobne budowle, walczyć skutecznie ze zmechami, badać Prawdziwe Centrum. - Wydawało mi się, że wielka epoka nastała wtedy, kiedy dostaliśmy się do Prawdziwego Centrum - powiedział Cermo. - Nikt tego nie wie naprawdę - odpowiedział Killeen. - Na pewno nie pamięta tego żaden aspekt. To było dawno temu, a zrobili to ludzie władający mocą, jakiej nawet nie potrafimy się domyślać. Bardzo bym chciał ich poznać. Tylko Toby wyczuł w głosie ojca dziwną, tęskną nutę. Szli dalej, nie zdradzając niczym prowadzonej rozmowy, rozradowani, że udało im się przechytrzyć karły. Toby poczuł osobowość Shibo, mile widzianą, choć nie wzywaną. - To szczury w muszkach. Ale użyteczne. - Co takiego? - Toby wyczuwał jej silne pasmo. Przez sensorium przemykały mu kremowe drzazgi, zasłaniając szare miasto. - Prastary termin, którego nauczyłam się od Zeno. Starożytni nosili wokół szyi konstrukcje, określające ich nastawienie do życia. Muszka oznaczała pewną skłonność do hulanki. Arogancja Andro zadaje kłam jego prawdziwemu statusowi. Popisuje się przed nic nie wiedzącymi wieśniakami, za jakich nas uważa. Toby przekazał to pozostałym. Zaskoczeni, potakująco zamruczeli. Killeen kiwnął głową. - To mi pasuje. Próbuje w jakiś sposób zrobić na nas wrażenie. To miejsce - wskazał szerokim gestem - jest całkiem niezłe, lecz to baraki w porównaniu z tym, co potrafili tworzyć ludzie z kandelabrów. - Niewykluczone - mruknęła z zazdrością Jocelyn. - Ale gdzie są te rodziny z kandelabrów? Jak to się dzieje, że musimy mieć do czynienia z Andro? Toby żałował, że nie ma tu Quath. Mogłaby im pomóc. Miał ochotę wywijać hołubce z radości, że ojcu się udało znaleźć odwieczny cel rodziny Bishopów. Zastanowił się jednak, co tu naprawdę się dzieje. Bo nie był to wspaniały powrót do domu, jakiego się wszyscy spodziewali. W oczach towarzyszy widział z trudem tłumione rozczarowanie. Miał ochotę zagadnąć Killeena, przekroczyć jakoś tę dzielącą ich przepaść, która powiększyła się przez te wszystkie lata, kiedy ojciec był kapitanem. Ale płonący wzrok ojca uniemożliwiał rozmowę. Andro trajkotał na temat otaczających ich widoków. Sądził, że patrzą na wspaniałe osiągnięcia. Brązowe miejskie budynki ozdobione ciężkimi kolumnami, fabryki bez okien, przysadziste budynki mieszkalne z maleńkimi, jak gdyby dolepionymi balkonikami. Toby nadał do Cermo: - Jest to bogatsze niż Cytadela, z pewnością. Ale większe wrażenie zrobiły na mnie ruiny z okresu schyłkowej arkologii. Cermo odpowiedział: - Sam nie wiem. Mam uczucie, że czegoś tu nie dostrzegamy. To znaczy, wciąż jeszcze nie mogę się połapać, jak to miejsce w ogóle może tu istnieć. W końcu doszli do masywnej budowli o kształcie piramidy z szarego, błyszczącego kamienia. Wyglądała, jakby wzniesiono ją w ważnym celu. Andro wskazał im wejście z żebrowanej skały z głębokim, prawdopodobnie ironicznym ukłonem. Toby odkłonił mu się sztywno, wszedł do foyer, ruszył za Andro po marmurowej posadzce - i rąbnął głową w górną framugę drzwi. Zdusił w sobie jęk bólu. Usta Andro ledwo drgnęły w uśmieszku, którego prawdopodobnie nikt inny nie dostrzegł. Pocierając czoło, Toby wszedł za resztą ludzi do sali z rzędami twardych ławek. Za zniszczonym biurkiem na drugim jej końcu górowała jakaś samotna postać. Biurko było poobijane, miało spękane nogi. Toby przypuszczał, że jest to jakiś „relikt biurowy”, jak te stare fotele, których starszyzna używała kiedyś w cytadeli Bishopów. - Świeża dostawa, Andro? - zapytała przysadzista kobieta za biurkiem. Ubrana była w czarną szatę i wyglądała tak, jakby miała za sobą ciężką noc. - Ci ostatni, których do mnie przyprowadziłeś, wciąż jeszcze debatują w więzieniu nad subtelnościami importowo- eksportowego prawa. - A skąd miałem wiedzieć, że potrafią przenieść tabletki węchosnów przez nasze filtry? - zapytał żałośnie Andro, rozkładając ręce. - To wina inżynierów. - Mądry rzemieślnik nie wini swoich narzędzi - odpowiedziała kobieta, leniwie mierząc spojrzeniem Bishopów. Nie wydawali się wzbudzać w niej większego zainteresowania; ziewnęła. - Te osiłki to prosty przypadek - powiedział Andro i z szacunkiem postąpił krok do przodu. Przycisnął prawą dłoń do czarnego jak sadza kawałka zniszczonego, drewnianego biurka kobiety. Rozległ się dźwięk, który chyba oznaczał przekazanie danych z jego osobistych plików. - Mają dosyć mgliste pojęcie, skąd pochodzą, ale nie wydaje się, żeby mieli dość inteligencji do ukrycia kontrabandy. - Hmmm, prawdopodobnie masz rację - powiedziała kobieta, mierząc ich wzrokiem. Kątem oka Toby zobaczył, że Cermo otwiera ze złością usta, a potem znowu je zamyka pod surowym spojrzeniem Killeena. Po posiłku Andro dał im wszystkim chipy językowe, które mogli wsunąć w porty kręgosłupowe - i przez cały czas narzekał na ich przestarzałe kryzy wkładkowe. Chip Toby’ego już dobrze działał, chociaż Andro pogardliwie wyrażał się o płytkach z mikroukładami, nazywając je „ogłupiaczami”. Najwyraźniej chciał przez to powiedzieć, że przekładają one mowę ludu Andro na zdania wystarczająco proste, żeby mogli je zrozumieć Bishopowie. Kobieta rzuciła okiem na biurko, które zamigotało i z wytartego drewna zmieniło się w lśniący monitor. Toby zobaczył gęstwinę liczb i długie listy ze wszystkimi danymi z pliku Andro. Nie potrafił ich odczytać, ale odniósł wrażenie, że to schludnie uporządkowana, wielka liczba informacji. A przecież nie zauważyli, żeby Andro cokolwiek notował albo nawet zwracał na nich większą uwagę. Killeen wystąpił do przodu. - Jeżeli pani reprezentuje tutejszą władzę, to muszę zwrócić się z prośbą, żeby powiedziała nam pani, jak znaleźć naszych krewnych Bishopów i człowieka... - Jestem sędzią - powiedziała kobieta z niewzruszoną miną. A wy macie milczeć, dopóki nie zadam wam pytania. - Ale przybyliśmy... - Nie potraficie słuchać, prawda? - Skręciła dłoń w śmiesznym, spiralnym geście. Przez powietrze przemknął elektryczny wstrząs, od którego aż zatrzęsło się sensorium Toby’ego. Wrażenie było ogromne. Killeen zachwiał się, na moment zzieleniał, potem wziął się w garść. - Rozumiem. Sędzia uśmiechnęła się sarkastycznie. - Zadałam sobie trud, żeby zanalizować komputerowo waszą mowę. Korzystając ze znanych wam wyrażeń, mogę powiadomić was o konsekwencjach waszych czynów. Zakładam, że spędzicie annum, a może i dwa w domu poprawczym za pogwałcenie naszych przepisów celnych. Jeżeli chcecie podwyższyć tę liczbę... - Pogwałcenie? - najeżył się Killeen. - Przypłynęliśmy w to miejsce w poszukiwaniu... - Gdy wyskoczyliście w taki sposób z głębokiej czerni, włączyliście systemy alarmowe. Regencja musiała zmobilizować obronę. Przecież mogliście być zmechami. - Latamy prostym ludzkim statkiem! - W głębokiej czerni aż huczy od podstępów. Nie wysłaliście przodem obwoływacza, żeby nas zawiadomił. Obrona to pieniądze, czas i kłopoty. Dług musicie spłacić pracując w domu poprawczym. Sędzia wzruszyła ramionami. - Prosta sprawiedliwość społeczna. Killeen zesztywniał. Bishopowie nie byli tylko łupieżcami; zawsze handlowali z innymi rodzinami, i to korzystnie. Był nawet czas, okres niesławnego dostosowania, gdy rodziny zawierały transakcje ze zmechami. Killeen powiedział przebiegle: - A może mamy coś, co by was zainteresowało. Sędzia odrzuciła włosy z udanym brakiem zainteresowania. - A cóż wy moglibyście mieć? - Świeże próbki roślin kosmicznych z chmury molekularnej. Killeen skinął na Cermo, który dodał: - Hodujemy je. Dobre jedzenie. - Hmm. Regionalne przysmaki? W najlepszym wypadku marginalna wartość. - Sędzia popatrzyła w przestrzeń. - Mamy technologie, które zabraliśmy ze swojej rodzinnej planety - powiedział pospiesznie Killeen. - Hmmm. - Brak reakcji. - I z jeszcze jednej. I trochę dziwnych artefaktów. Może starożytnych. - Następne towary planetarne? - Sędzia wyglądała na znudzoną. - Przychodzą do nas całymi platformami, kiedy napływa więcej imigrantów. - No cóż... - Killeen popatrzył na Toby’ego. - Mamy ze sobą obcą. Sędzia ożywiła się. - Jakiego gatunku? - Miriapodie. Usta sędzi wykrzywiły się na moment ze zdumienia, potem kobieta znowu zacisnęła je w przebiegle. - Jesteś pewien? Nie najlepiej się to udało, pomyślał ironicznie Toby. No i jak ktoś mógłby wziąć Quath za coś innego niż miriapodie? - Wzięła mnie do niewoli na ostatniej planecie, jaką odwiedziliśmy. Dobrze się z nią zapoznałem - powiedział Killeen. - Ona? Nie wiedziałam, że mają płeć. - Sędzia zamrugała powiekami najwyraźniej zdumiona. - Kilka, o ile się orientuję. - Teraz z kolei Killeen udawał brak zainteresowania. - To skomplikowane stworzenia. Mają też dobrą pamięć. Opowiedziała nam wiele o dziedzictwie miriapodii. - Wspaniale, wspaniale. Z pewnością znajdzie się rynek dla takiej informacji. - Sędzia potarła kciukiem biurko, zerknęła na nowy obraz na jego blacie, skinęła głową. Prawdopodobnie mogłabym wynegocjować zawieszenie waszych obowiązków w domu poprawczym, jeżeli odpowiednie władze spędziłby nieco czasu z tą obcą. Zakładam, że trzymacie ją w ścisłym areszcie? Killeen wyglądał na wstrząśniętego i Toby wiedział, że nie udaje. - To przyjaciółka. - Ależ oczywiście, bez obrazy. Zdajecie sobie sprawę, że to wymaga pewnych delikatnych negocjacji? Eksperci muszą przylecieć z drugiego końca CzaPry. Przy pewnych przesunięciach krzyżowych będziemy musieli... - Dobrze. Niech się pani tym zajmie. - Killeen znowu był sobą. Mamy tu inne sprawy, którym poświęcimy czas. Sędzia znowu zerknęła na biurko i chyba musiała otrzymać jakąś wiadomość. - Ta obca to ważna sprawa. Wolelibyśmy mieć ją pod kontrolą, dopóki... - Nie! - powiedział gniewnie Killeen. - Ona będzie z nami. Sędzia spojrzała na biurko. Zmrużyła oczy. - Skąd mamy wiedzieć, czy naprawdę macie tę miriapodie? - Przyjdziemy tu razem z nią - powiedział po prostu Killeen. - Co? Tutaj? Ależ to może być niebezpieczne. - Nie dla nas. Sędzia wyglądała na przerażoną. - Te stwory zabijają ludzi bez litości. Toby przypomniał sobie, jak Quath od niechcenia wspominała, że ona i jej gatunek uważali ludzi za zerówce, za istoty, które nie mają żadnego znaczenia dla miriapodii, a jej przodkowie polowali na gatunek z rodzaju naczelnych. Może tutaj ludzie jeszcze o tym nie zapomnieli - a może wiedzieli coś, czego on nie wiedział. - Zagwarantuję wam bezpieczeństwo - zapewnił beztrosko Killeen, który najwyraźniej dobrze się bawił. - I nawet wam za to nie policzę. Toby widział, że Cermo z trudem opanowuje śmiech. Obejrzał się do tyłu. Nie zwracając niczyjej uwagi, do sali weszło cicho z tuzin ludzi. Nie sprawiali wrażenia groźnych. Stali z tyłu z poważnymi minami. Mieli niewielkie, prostokątne plecaki i wyglądali władczo. Sprawa nabierała wagi. - Bardzo dobrze - powiedziała sędzia. - Proszę tu sprowadzić obcą. - Nie tak szybko - odparował Killeen. - Chciałbym otrzymać pewne informacje. - Zapewniam cię, że zostaniesz odpowiednio poinstruowany, jak tylko... - Teraz. - Przypuszczam, że moglibyśmy pójść na pewien kompromis... - Ten wasz Andro powiedział, że czeka tu na nas jakaś wiadomość. - W swoim czasie... - W tym samym czasie, w którym będziecie zadawać pytania Quath. Nie później. Kobieta wydęła wargi, zawahała się, potem kiwnęła głową do ludzi na tyłach sali. - Byłabym wdzięczna, gdybyście wysłali kilku swoich ludzi razem z moimi. Mogą opracować przekazanie obcej pod naszą kontrolę. - Hej, nie będziecie mieli Quath na własność - wtrącił Toby. Sędzia popatrzyła na Toby’ego, jakby go widziała po raz pierwszy, a wynik oględzin nie przypadł jej do gustu. - Ustalimy prawa własności zależnie od informacji, którą uzyskamy od... - Przyjmujecie za pewnik, że Quath będzie z wami rozmawiała - mówił Toby pospiesznie, popatrując na ojca. - A bardzo często ona w ogóle się nic odzywa. - To techniczny szczegół. Zajmą się nim ekipy wysłane do przesłuchania i... - Chwileczkę - powiedział Killeen. - Toby ma rację. Musicie traktować Quath jak trzeba, bo nie wydusicie z niej nawet zużytego pierdnięcia. Kobieta zamrugała. - Zużytego...? Rozumiem, że to była przenośnia. Cermo zachichotał, a Toby przypomniał sobie, jak Quath budowała swój skomplikowany labirynt, zlepiając go ich odchodami. - Nie całkowicie - powiedział i uśmiechnął się tajemniczo. Sędzia popatrzyła na niego sceptycznie. - Może więc zdołamy zapewnić sobie waszą pomoc. Kogoś, kto ułatwiłby nam rozmowę z miriapodią? Bishopowie wpatrywali się w Toby’ego. - Pewnie tak - powiedział chłopiec. - Co zrobicie z tym wszystkim, co Quath zdecyduje się wam powiedzieć, to już wasza sprawa. Ale nie oddamy jej. Ona zostaje z nami. Sędzia zawahała się, bacznie przyglądając się powierzchni biurka, potem zerknęła na ludzi na tyłach sali. - Nie sądzę, żebyście w waszej sytuacji mogli dyktować warunki - powiedziała z wyraźną groźbą. Killeen odwrócił się i popatrzył spokojnie na stojących z tyłu karłów. To samo zrobili pozostali Bishopowie. Stali w gotowości, z lekko ugiętymi kolanami i łokciami. Zapadła przeciągająca się cisza. Toby rozumiał, o co ojcu chodziło. Ci ludzie dysponowali prawdopodobnie bardziej zaawansowaną technologią, ale pozostawali tylko ludźmi. Przy porozumiewaniu się dużą rolę odgrywało ciało; a Bishopowie górowali wzrostem nad tymi mężczyznami i kobietami. Jocelyn i Toby, najniżsi z Bishopów, i tak byli dwa razy wyżsi od tych aroganckich karłów. Killeen pozwolił, żeby ten fakt dotarł do świadomości obecnych, a potem powiedział: - Oczekuję, że będziecie przestrzegać naszej ugody. Sędzia zawahała się i po raz pierwszy się uśmiechnęła. - Miło jest spotkać kogoś, kto rozumie niuanse negocjacji. Wyciągnęła rękę. - Monisque, tak nazywają mnie przyjaciele. Wrogowie wolą krótsze słowa. Opracujmy teraz warunki w szczegółach. Później może pójdziemy na drinka. Niektóre rytuały ludzkości okazywały się wieczne. Toby nie miał najmniejszych wątpliwości, że drinki będą szczodrze zaprawiane alkoholem. 5. Transhistoria Quath, podzwaniając i szurając, gramoliła się obok nich przez obszar recepcyjny Andro. Przeciskała się przez śluzy ładunkowe i podjazdy dla wyposażenia, bo rejony przeznaczone dla personelu były dla niej za ciasne. Toby mógłby przysiąc, że Quath na tę okazję wyhodowała sobie jeszcze kilka nóg, ale guzowate kończyny poruszały się z poświstywaniem pneumatycznych stawów tak szybko, że trudno się było zorientować. Budynki wokół nich lśniły niczym ciepłe masło. Toby domyślał się, że jest to część tutejszego systemu bezpieczeństwa, lecz nie potrafił sobie wyobrazić, jak on działał. Chyba że w niektórych budynkach zmagazynowano energie zdolne wydostać na zewnątrz i spuścić manto nieposłusznym Bishopom... - I co o tym sądzisz, Quath’jutt’kkal’thon? - zapytał Killeen. Kanciasta głowa obróciła się w jego kierunku. Quath nauczyła się, że ludzie doceniają tę zbędną uprzejmość, bo przecież jej głos i tak dochodził do nich przez com. Nadal milczała. - No, Quath, nie martw się - uspokoił Toby beztroskim głosem, chociaż wcale nie był w takim nastroju. Miał nadzieję, że obca tego nie wyczuje. - Wszystko będzie w porządku. Nie odstąpimy cię na krok. - Quath’jutt’kkal’thon nie martwi się ani nic nie znaczy - przemówiła Quath. Toby zasapał się, usiłując dotrzymać jej kroku. - Jak to, okodłubie? - Ja się nie martwię. A teraz, gdy dolecieliśmy do tego dziwnego miejsca, moja osoba przestała mieć znaczenie. - Dla tych ludzi masz znaczenie. Bardzo im na tobie zależy odezwał się Killeen. - Dla ich własnych celów. Może kiedy wszystkie zamysły będą znane, okaże się, że są to również nasze cele - powiedziała Quath. - Wydaje się, że miriapodie ich niepokoją - dodał Killeen. Na Tobym ojciec robił wrażenie rozdrażnionego i napiętego. Bez przerwy rozglądał się, gdy wychodzili z doku recepcyjnego i szli do miasta. Przyłączyła się do nich liczna „gwardia honorowa”, jak ją nazywała sędzia grupy mężczyzn i kobiet z bronią o długich lufach. Bystroocy i podenerwowani przemykali bocznymi uliczkami, torując im drogę. Sklepy były pozamykane, przed nimi ciągnęły się kamienne opustoszałe ulice. Donośnym echem dudniły w nich buty Bishopów. Killeen dał znak Cermo i tuzinowi innych, którzy szli na obwodzie ich grupy. Mieszkańcy tego monotonnego miasta nie wydawali się groźni, wiedzieli, że „gwardia honorowa” była tylko po to, żeby eskortować Bishopów. - Powiem im tylko tyle, ile pozwala mi kod filozofów - poinformowała Quath. Postępowała zgodnie z zasadami, których Toby’emu nigdy nie udało się poznać. Niekiedy wyliczała niekończące się szczegóły z historii miriapodii. Kiedy indziej zamykała się w sobie i nawet nie reagowała na pytania. - Są ciekawi wieści spoza głębokiej czerni, jak ją nazywają - odezwał się Toby. Działała mu na nerwy ich straż. Nawet powietrze drgało tutaj delikatnym prążkowaniem, jakby nabrzmiałe od elektryczności. Ci ludzie, ich śmieszne, skarlałe miasto i sam fakt, że oni tu są - wszystko to wywoływało w nim poczucie głębokiego niepokoju. A do tego sprawy biegły tak szybko, że nie mógł otrzymać wyjaśnienia żadnej z wątpliwości, jakie budziło to miejsce. - Jeżeli chcą kupić taki właśnie towar, to będziemy nim handlowali - powiedział Killeen. - Cermo! Rusz się w tę alejkę i weź namiary na te dalekie chmury. - W jakim spektrum? - Daj takie, żeby się zrobiły przezroczyste, infra albo inne. Cermo ruszył dumnym krokiem, z pełnym zestawem polowych insygniów, brzęcząc i grzechocząc technoornamentami. Jego pajęcze elektrosieci kipiały energią. Anteny skierowane były na wszystkie strony, w pełnym trójwymiarze. Przez długie godziny na statku zajmował się bronią, więc aż lśniła, chociaż nosiła ślady tysiąca łupieżczych wypraw. Toby pamiętał czasy, kiedy takie wyposażenie było codziennym strojem wszystkich Bishopów. Przenosili się z miejsca na miejsce, z sensoriami rozciągniętymi na maksymalny obszar. Każdy Bishop był wartownikiem. Wędrowali tak całe lata po Klęsce, co rano wstawali znużeni i obolali, z zaczerwienionymi oczami, w świecie, który robił się coraz bardziej suchy, gdzie dominował głód i prześladowanie przez zmechy. Tubylcy przyglądał się im zza narożników. Wydawali się zaciekawieni i rozbawieni. Szczury w muszkach. Cermo przeszedł ciężkim krokiem przez aleję i wyszedł na otwartą przestrzeń, skąd mógł zobaczyć daleki horyzont. Toby nie potrafił zorientować się w tutejszym niebie. Wiedział, że nie są na planecie, chociaż widział kłęby białych chmur sunących nisko nad skarlałymi budynkami. Zdarzyła się nawet burza, która złapała ich podczas powrotnej drogi do miejsca postoju Argo. Zaskoczyła ich czysta, smaczna woda, spadającą z nieba niczym dar boży. Nie zaznał takiego prysznica od czasów, kiedy był dzieckiem i godzinami bawił się w błocie. ...i nagle spadł na niego ulewny deszcz. Oberwanie chmury. Na twarzy rozpryskiwały mu się krystaliczne kropelki. Na jej twarzy. Niekończąca się ulewa błogosławionego, czystego, płynącego nieprzerwanym potokiem chłodu. Wodospad dudni po zboczu góry, a ona stoi pod nim rozradowana, żółta wyjściowa sukienka oblepia jej szczupłe nogi, młoda dziewczyna rozkoszująca się tym, że przemaka do suchej nitki... Shibo. Wtargnęła nagle, przeniknęła cały jego umysł. Wzniosły się w nim przypory oflankowane granitowymi masywami. Wyczuwał szeroki zasięg jej osobowości, wewnętrzne ja, rozpościerał się przed nim nowy kontynent. Wodospad zanikł. Gdzieś bardzo daleko ze wzburzonych chmur padał ukosem deszcz, znak jej smutnej obecności. - Już od jakiegoś czasu mnie nie wzywałeś. - Miałem dużo zajęć. - W tym wodospadzie, w radości, jaką dawał, było coś, co go zaniepokoiło. Spostrzegł, że ma erekcję i miał nadzieję, że ona tego nie zauważy. - Wiem, jak trudno jest pozostawać w dobrych stosunkach z twoim ojcem. Kiedyś to przecież robiłam. - To on kieruje przedstawieniem, ale... jakoś nie jestem do tego przekonany. - Jest człowiekiem, który wyczuwa, jak chwytać okazje, a to zaprowadziło was daleko, bardzo daleko... - Już sam nie wiem, kim on jest. - Jestem przekonana, że jego cele pozostały niezmienione. Ale teraz ukrywa swoje wewnętrzne ja. Kapitan musi to robić. - Nie przede mną. Jak gdyby z wielkiej odległości doszedł jej głos: - Nawet przed tobą. Stajesz się bardziej mężczyzną niż synem. Toby zakaszlał, żeby ukryć mroczne, wewnętrzne wrzenie. Erekcja nie chciała ustąpić; oddychał głęboko, w głowie mu szumiało. - Chmury są dosyć grube - przesłał do nich Cermo. - Niewiele jestem w stanie zobaczyć. W dalekiej podczerwieni wszystko mi podskakuje. - Cóż za wspaniałe fachowe wyrażenie - droczyła się z nim Jocelyn. - Jak to podskakuje? - zapytał Killeen. - Wyglądają jakby odbijało się w nich miasto. Im dłużej się im przypatruję, tym więcej widzę falujących obrazów ulic i budynków. Shibo wycofała się, wtopiła się w tło. Toby skupił uwagę na toczącej się wokół niego rozmowie. Skoncentrował się, żeby odepchnąć ją jeszcze bardziej. Zmusił się do rytmicznego oddychania. Niczego przez te chmury nie potrafił zobaczyć. - Z mikrofalowego spektrum wynika, że tam na górze jest coś stałego - nadał Cermo. - Stałego? - zapytał Killeen i zaraz sam to potwierdził. - Pasuje, tak. - Zgadzam się - powiedziała Quath. - Jesteśmy w obracającej się rurze, tak szerokiej, że wzdłuż jej osi woda ulega kondensacji i tworzą się wały chmur. Gdyby udało się nad przejrzeć je na wylot, zobaczylibyśmy, jak nad nami zwisa druga część tego miasta. W jaki sposób można w takim zagadkowym miejscu osiągnąć rotację, tego nie wiem. - Cieszę się, widząc, że wreszcie pokorniejesz, stary karaluchu - powiedział Toby. Chciał jakoś pocieszyć ociężale stąpającą postać, ale odkrycie Cermo wywołało drżenie w jego głosie. Kulił się na samą myśl o wiszącym nad głową mieście, którego nic tam nie trzymało poza jakimś niewidzialnym prawem fizyki. Nagle uniosły go w górę trzy ramiona z rubinową powłoką, zakołysały nim, a potem rzuciły na płaski, żółty pancerz za głową Quath. - Hej! - Może dowiesz się więcej, jak ci się horyzont poszerzy - powiedziała Quath. - Fiu! I tak niewiele tu jest do oglądania. Nawet na ziemi byłem wyższy niż tabliczki z nazwami ulic. Śmieszne tu mają nazwy, nie? Grupa Bishopów przechodziła Bulwarem Brzoskwiniowym na Gościniec Granatów. Toby musiał wywołać Isaaka, żeby dowiedzieć się, że są to nazwy smakowitych, starych owoców - ale w zasięgu wzroku nie widział żadnej rośliny. - Niechęć do wyjawiania informacji o tym miejscu wydaje mi się podejrzana - nadała Quath. - Jeżeli oceniłem ich słusznie - powiedział Killeen - to oni niczego nie dają za darmo. - Tak, bardzo niesympatyczni ludzie - skomentował Toby. - Iluminary uprzedzały mnie o waszych plemiennych zwyczajach, o ogromnych różnicach w ceremoniałach. Nie mogą się pogodzić, czy jest to źródłem waszej siły, czy waszej subtelnej słabości. - Hmm, może jednego i drugiego. Widzisz, przyzwyczailiśmy się, że ludzie pomagają sobie, nie zadając żadnych pytań. Ci tutaj tak nie myślą, a to wiele sugeruje. - Takie niuanse zachowania naczelnych przekraczają rozumienie mojego gatunku. - To naprawdę jest proste - powiedział Killeen. - Nie są ciągle zagrożeni. Dobrze sytuowani ludzie mogą sobie pozwolić na wybredność. Toby zastanowił się nad tym. - Może to też oznaczać, że przyzwyczaili się do nieznajomych powiedziała. - Rozumiem twoją implikację. - O? A co to znaczy? - Toby nie bardzo wiedział, o co Quath chodziło, ale skoro już był jedynym młodzikiem wśród dorosłych, nie miał zamiaru się do tego przyznawać. - W tej strukturze jest dużo więcej ludzi, niż widzimy. Wystarczająco dużo, żeby większość pozostała nieznana - wyjaśniła Quath. - Hramm. - Killeen przyglądał się straży z irytacją. - Niewykluczone. Toby czuł się rozdrażniony, jakby tuż za zasięgiem wzroku rozgrywała się jakaś gra. Killeen był opanowany, spokojny, nie zdradzał się z niczym. Zmartwiony chłopiec zerknął przypadkiem w jakąś alejkę i zobaczył, jak w oddali jeden z budynków nagle topnieje, okna i łuki rozpuszczają się, robią się plamiście zielone. - Patrzcie! Budynek uformował się na nowo z nową pochyłością dachu i inaczej uszeregowanymi oknami. Oczy Killeena zwęziły się. - To również pasuje - powiedział chłodno. - Pasuje do czego? - Toby przyglądał się nowym drzwiom, tym razem owalnym, a nie, jak przedtem, prostokątnym. - To miasto jest technologią, jakiej w życiu nie widzieliśmy. I założę się, że samo sobą rządzi. Cermo zamruczał coś niezrozumiale. - Samo? Andro... - Andro to urzędnik. - Killeen uśmiechnął się łagodnie do Andro, rozbawiony tym, że mogą rozmawiać w ten sposób tuż obok niego. - Ci ludzie nie są na wyższym poziomie niż my. - A już na pewno nie wyglądają na takich, którzy potrafiliby zbudować kandelabr - powiedział Cermo. - I nie zbudowali - oznajmił Toby stanowczo. - Ale nie spodziewaj się, żeby się kiedyś do tego przyznali. Przeszedł obok pluszczącej fontanny. W głowie kłębiły mu się różne koncepcje. Poczuł jakby przechył, jakąś wznoszącą się obecność... ...poruszała się zwinnie, przeskakiwała z kamienia na kamień przez zniszczoną drogę, w pozostałych po nocnych mgłach kałużach pokazywała się w strzępiącym się, szarym świetle. Bawiła się o świcie w pozostałych po nocnym napadzie ruinach. Kamiennych kikutach. W mieście spał pająk, widziała jego srebrzystą wspaniałość i wyczekiwanie. Kolczaste nogi poruszały się z ostrym jak brzytwa tarciem, niedosłyszalnym pod krzątaniną jej ukochanej, budzącej się Cytadeli, wspaniałej i rozpaczliwej, odwiecznie czekającej na następny cios. A przecież radość sączyła się z każdej chwili. O poranku ludzie krzątali się przy swoich sprawach, dążyli do czegoś, nie odnosili sukcesu i zaczynali od nowa. Nawet jeżeli wiedzieli, że ten pająk też czeka, szeleszcząc w oczodole zbielałej czaszki... Wyrwał się, dysząc. Zmusił się do ponownego skupienia uwagi na ulicy, gdzie wzrok przyciągał płynny taniec wody. A przecież świat Shibo również był zachwycający. Wyczarowywał lekkość istnienia, beztroskie poczucie, że wszystko się łączy, chociaż pozostaje mocno zakotwiczone w sieci wzajemnych oddziaływań, w swobodnym, milczącym zachwycie. Te przelotne spojrzenia w głąb jej osobowości kontrastowały z męską irytacją, skrytością, kontrolą i analizą. Twardy krok idącego przed nim Killeena świadczył o celowości, precyzji, odosobnieniu. Toby szanował to, wiedział, że tak należało kierować rodziną Bishopów. Ale przecież to był jego ojciec. Przez całe lata, kiedy uciekali przez wyschłe, mordercze równiny, Killeen reagował coraz ostrzej. Jak nóż gładzony o kamień, pomyślał Toby. Takie prawo natury. A teraz Killeen spodziewał się takiej samej twardości po swoim synu, tego samego zdecydowanego wyobcowania, którego wymaga przywództwo. Toby zachwiał się. Odczuł tę sprzeczność jak cios - zderzenie pomiędzy proponowanym mu przez Shibo kuszącym światem a żądaniami Killeena. Cermo popatrzył na niego dziwacznie i uniósł brew do góry. Na twarzy Toby’ego uzewnętrzniały się jego uczucia. Napiął mięśnie, na co osobowość Shibo zareagowała łagodnym śmiechem, a potem wycofała się na swoją widmową koję w jego wnętrzu. Szedł dalej. Przeszli szybko krętymi ulicami, szerokim placem z czarnego kamienia i weszli do najbardziej imponującego budynku, jaki Toby tu dotychczas widział; do stromej, białej piramidy. Aspekt Isaac określił ją jako „perłową”, a kiedy Toby przycisnął do niej rękę, okazała się zimna i lepka. Ponaglono ich i przez szeroki portal ruszyli w kierunku foteli przed wysokim podium. Fotele miały rozmiary Bishopów, a mebel Toby’ego objął go ciepłym, masującym uściskiem, dopasowując się do jego ciała. Toby zastanowił się, czy fotel pozwoli mu wstać, gdyby ktoś, kto tu rządzi, postanowił inaczej. Ku jego zaskoczeniu na podium pojawiła się sędzia Monisque tym razem w niebieskich szatach. - Tak mi się wydawało, że musi być kimś więcej, niż tylko sędzią - szepnął Killeen. - Ponownie witam was z radością, wędrowcy z daleka - powiedziała Monisque lekko. - Teraz występuję w roli głównego wymieniacza. - Brzmi to tak, jakbyś tu wszystko robiła - powiedział Killeen. - Pozory mogą mylić. Większość ludzi nie okazuje zainteresowania gośćmi, obojętne z której CzaPry pochodzą. - Skinęła głową, kiedy dziesiątki małych człowieczków siadało w fotelach, mamrocząc coś do siebie. Toby zauważył, że fotele kurczyły się w miarę potrzeby, przystosowując się do rozmiaru karłów. - Nasza przyjaciółka Quath’jutt’kkaFthon wyraża chęć podania danych na każdy temat nie zakazany jej przez... - Toby widział, jak Killeen mozoli się nad przełożeniem pojęć miriapodii na zrozumiałe ludzkie określenia - przez jej zakon kapłański. W zamian za to prosimy o udzielenie nam pewnych informacji. - Nie przyszłam tu po to, żeby wam wszystko ujawnić, kapitanie - powiedziała Monisque sceptycznie. Chociaż Killeen nie miał ochoty od razu się z nią handryczyć, Toby podzielał jego zniecierpliwienie. - Po pierwsze, chcemy wiedzieć, czym jest to miejsce, jak ono działa, jaką ma historię, kto je stworzył. Po drugie... - Możemy wam przekazać to, co wiemy. Nie wypowiadam się jednak w imieniu odgałęzień. - Odgałęzień? - zdziwił się Killeen. - Innych osi CzaPry. Czy Andro tego nie omówił? Podniósł się Andro w świeżym, czystszym kombinezonie. - Usiłowałem to powiedzieć, ale im brakuje pojęć. Tego już Toby nie zniósł. Zerwał się z fotela i zawołał oskarżycielskim tonem: - Przez cały czas, kiedy byłeś na pokładzie Argo, próbowałeś targować się o nasze wyposażenie. Nie słyszałem, żebyś wygłaszał jakikolwiek wykład na temat... - No dobrze, więc wygospodarowałem sobie z rozkładu zajęć trochę czasu na własne hobby. Niemniej, pani sędzio, te prostaki nie pojmują nawet cząstki topologicznej głębi, koniecznej do... - Siadajcie - warknęła Monisque niecierpliwie. - Zapoznamy was ze standardowym wstępem wyrównawczym, nie ma problemu. - Po drugie - ciągnął łagodnie Killeen, jakby czekała go jeszcze długa droga, zanim dojdzie do końca listy - chciałbym się dowiedzieć, gdzie znajduje się mój ojciec, Abraham z Bishopów. - Odnalezienie krewnych, co? Mój przyjacielu turysto, tutaj traktujemy to jako ważne chałupnicze zajęcie. - Monisque zanotowała coś, przesuwając dłonią nad powierzchnią podium. - Będziesz sam musiał zlecić komuś te poszukiwania. - Musicie wiedzieć, gdzie są wasi obywatele, kim są. - Och, musimy? - Sędzia uniosła brwi. - Jest więcej śliskich wektorów odgałęzień, niż masz włosów na ciele, kapitanie, i są one bardziej kręte. Widownia roześmiała się. Bishopowie milczeli. Killeen zacisnął wargi i nadał na zamkniętym obwodzie comu: - Tych najbardziej krętych nie widać i niewielką ma szansę, żeby je mogła zobaczyć. Bishopowie zareagowali na to pohukiwaniem i chichotami. Karły miały zakłopotane miny, jakby nie mogły się zdecydować, czy mają się o to obrazić, czy nie. Toby roześmiał się. Zastanawiał się, czy u tych ludzi istnieje tradycja rankingu, turniejów ciętego humoru, sarkazmu i mniej lub bardziej zawoalowanych obelg. Szybka wymiana takich ripost mogła rozbawić i obrazić - a najlepiej i jedno, i drugie. Jej zasadniczą funkcją było rozładowanie napięcia i ujawnienie pretensji w dopuszczalnej formie. Toby uświadomił sobie, że Bishopowie od dawna już tego nie robili. Może dlatego wielu członkom załogi Killeen wydawał się daleki i groźny - nie mieli szans zobaczyć, jak pokornieje pod czyimś celnym szyderstwem. - Szanuję ten wasz zawikłany sposób na życie, krewniacy. Killeen przybrał przyjazną pozę. - Potraficie zrozumieć, że musimy połączyć się z naszymi przodkami. Sędzia spojrzała na niego przebiegle. - Jesteś pewien, że to wszystko? - Wasze plemię jest bardziej zaawansowane w rozwoju, ale pewne rzeczy się nie zmieniają - powiedział Killeen surowo. - Jedną z nich jest rodzina. - Sprawiedliwie. Powinniście zdać sobie sprawę, że widujemy wielu ludzi przejeżdżających przez nasze miasto. Słyszymy opowieści, przepowiednie i jawne kłamstwa. Wyciąga się do nas mnóstwo rąk. Po to żeby brać, a nie dawać. Więc może to zawęziło nieco nasze horyzonty. - Spróbujcie uciekać przed zmechami przez pokolenie czy dwa powiedział Killeen z rozmysłem, miarowo. Toby wyczuwał pod tym spokojnym tonem rosnące powoli napięcie. - Chylę czoło przed twoim doświadczeniem. Ale moja władza ma tylko taki zasięg, nie większy. Robimy uczciwe interesy z ludźmi z transhistorii. Wymiana towarowa jest w porządku, będziemy z wami handlować. Jednak cokolwiek więcej... - My jesteśmy ze Śnieżnika, a nie z żadnej transhistorii. Sędzia machnęła lekceważąco ręką, aż zatrzepotał rękaw. - To określenie ludzi z dzikiej CzaPry. Nie możemy zakładać, że pochodzicie z tego miejsca i ery, o których mówicie, ponieważ nie ma żadnej możliwości, żeby to sprawdzić. Turbulencja CzaPry blokuje wszelkie próby cofania się. Opieramy się na rozliczeniach gotówkowych, tylko że pomiędzy transhistoriami nie istnieje żadna gotówka, więc oznacza to mnóstwo handryczenia się i wymieniania. Z twarzy Killeena opadła przyjazna maska. Podniósł się z terkotem siłowników, wykorzystał swój wzrost do znalezienia się na tym samym poziomie co Monisque. - Będę się wymieniał za wiadomości o moim ojcu i za mapę umożliwiającą znalezienie go. - Tak? Większość odwiedzających chce jedzenia, paliwa, czasem kredytu rekreacyjnego. - Sami o siebie zadbamy - parsknął Killeen. - Mogłabym to uznać za uczciwą propozycję, gdybyśmy mieli pełne prawo do przesłuchania miriapodii. - Monisque od niechcenia zerknęła na Quath. Po raz pierwszy raczyła zwrócić na nią uwagę. - To nie wszystko. Chcemy więcej. Znaleźliśmy inskrypcję na martwym kandelabrze, o „nas wszystkich, którzyśmy skoczyli w głąb do matecznika i biblioteki”. Chcę zadać pytania na ten temat. Sędzia poruszyła się w migotliwych błękitnych szatach, jakby słyszała napięcie, które Toby wyczuł w słowach Killeena. - Było wiele kandelabrów. Ja... - Czy są tu ludzie z tamtej epoki? - W pewnym sensie, tylko że „tutaj” nie jest użytecznym słowem, kiedy się mówi o CzaPrze. Jeżeli chcesz, możemy zaproponować ci dane historyczne... - Żadne dane, nie teraz. - Killeen omiótł powietrze ręką, jego głos stał się głębszy, a słowa brzmiały warkotliwie. - Chcę znaleźć ludzi. Sędzia przypatrywała mu się sceptycznie. - Czy masz na myśli „ja chcę”, czy „my chcemy”? - My... rodzina Bishopów. Ja... jej kapitan. Nie ma różnicy. - Na to wygląda - powiedziała Monisque sucho. - Bardzo dobrze. Ta „biblioteka i matecznik”, no cóż, są jedną z dróg prowadzących do CzaPry, więc pewnie można ją uznać za ich „matecznik”. Jeśli chodzi o bibliotekę, nie są to dane, które ktokolwiek poda ci na talerzu. - Dlaczego? - Andro, miałeś rację. Oni naprawdę nic nie wiedzą. - Spojrzała spod oka na chichoczącą publiczność. - Nikt ci nie zdradzi naszej największej tajemnicy, nawet jeżeli górujesz nad nami wzrostem. Chcesz rozmawiać ze starożytnymi z kandelabrów albo z tym Abrahamem, to polecałabym odnowiciela. On też jest w pewnym sensie biblioteką, jak się nad tym dobrze zastanowić. Do Toby’ego nie wszystko docierało, ale Killeen skinął głową, jakby usłyszał potwierdzenie, którego się spodziewał. Powiedział z naciskiem: - W tej inskrypcji wspomniano o bohaterce, nie wymieniając jej imienia. „Jest, jaka była, i czyni, jak czyniła”. Czy to odnosi się do tego miejsca, tego odnowiciela? - Nie jestem znawcą linearnej historii, a tym bardziej transhistorii. A ten temat pachnie mi jednym i drugim. - Więc wskaż nam drogę do odnowiciela, jego cenę... - Nie byłoby was na niego stać. - Jeszcze nie wszystkie klejnoty wyjąłem z mieszka, pani sędzio. - Wiem o tym. Czekałam na następną rundę. - Wiesz tak wiele, więc może ty mi powiesz, co ci zaoferuję? - Andro? Ta możliwość, o której wspomniałeś? Andro wyszedł na przód sali i postukał w paznokieć trzeciego palca. Ściana za podium rozbłysła ostrym światłem - pełny, trójwymiarowy obraz korytarza Argo. Toby poznał to miejsce i aż krzyknął. - Legaty! Pozwoliliśmy mu się do nich zbliżyć. Mały człowiek nie zareagował na wybuch Toby’ego. - Latają statkiem klasy VI, pani sędzio. Standardowy projekt, dosyć pokancerowany. Nie udało mi się dostać do serca statku, ale sądząc po tym, jak go chronili, domyślam się, że płyta jest właśnie tam. Ten dzieciak - tu wskazał kciukiem w stronę Toby’ego - właśnie to potwierdził. Sędzia zmarszczyła brwi. - Z tamtego wieku? Wydawało mi się, że niewiele takich statków przetrwało. - Większość z nich zwinęły zmechy. Bishopowie twierdzą, że ten był zagrzebany na ich planecie. Zmechy musiały go przeoczyć. - Tablica z tamtego... - Monisque dotknęła podium, pomamrotała do siebie, wydawało się, że coś oblicza. - Tak - powiedział Killeen. Toby zrozumiał, że ojciec rzeczywiście chce przehandlować legaty. Ogarnęła go zimna wściekłość. Spojrzał na Andro. Stał z roztargnionym wyrazem twarzy. Prawdopodobnie oboje z Monisque porozumiewali się z jakimś dalekim umysłem, może z bazą danych. Aspekt Isaac wtrącił: - W czasach szczytowych arkologii istniały takie umiejętności sprzęgania. W wysokim stopniu podnosiły efektywną, czynną inteligencję. Wywoływały również niedomagania związane z imersją danych i rozwiązłością, do jakich często prowadzą takie nałogi. Toby otrząsnął się, uważając to za bezużyteczną historię. Przyglądał się sędzi. Pokiwała głową do siebie, a może do czyjejś dalekiej obecności i powiedziała: - Jestem gotowa się targować. Usługi, w bardzo ograniczonym zakresie, za dokładną inspekcję waszego statku. - Nie! - krzyknęło kilku Bishopów. Toby ze zdumienia stracił głos, gardło miał jak wypchane watą. - Musiałbym wiedzieć, co oznaczają te wasze usługi - odparł rzeczowo Killeen. - Mam na myśli kilka. - Tato, nie wolno nam! - udało się wykrztusić wreszcie Toby’emu. - Legaty są nasze. Nie możemy pozwolić, żeby je dostał ktoś inny. - Ja o tym zadecyduję. - Killeen popatrzył spode łba. - Mamy tu coś do załatwienia, a ci dobrzy ludzie zasługują na dowiedzenie się czegoś o nas, tak samo jak my chcemy się czegoś dowiedzieć o nich. - Nie! - krzyknął Toby. - My nie wiemy, co zawierają legaty! Może to sekrety rodziny Bishopów. Historia, genealogia wszystkich Bishopów, jacy kiedykolwiek istnieli, mogli istnieć. A nawet dane z wielkiej epoki! Ty... - Potrafimy odczytać tylko jeden czy dwa bazgroły - powiedział ostro Killeen, odwracając się z gniewem do syna. - Będzie nam potrzebna pomoc, żeby dowiedzieć się, co one znaczą. A w ten sposób uzyskamy tę pomoc. - Ale kto wie, co oni zrobią z naszymi sekretami? - Są stare, takie stare, że nawet ich język stał się już bezsensowny. Może z okresu kandelabrów, a może jeszcze starsze. Z czasów, które znamy tylko z legend. Wszystkie te kropki i zawijasy. Killeen odwrócił się, żeby spojrzeć na Bishopów i Trumpów, a Toby uświadomił sobie, że w ten sposób stara się zapobiec ich wystąpieniom. Dokończył stanowczo: - Jeżeli przehandlujemy legaty, zyskamy to, co jest nam potrzebne, a dodatkowo ktoś nam je odczyta. Ace’owie, Fiverowie i niektórzy Bishopowie mruknęli aprobująco, chociaż kilkoro z nich odwróciło wzrok, dając do zrozumienia, że mają na ten temat odmienne zdanie. - Przynajmniej zaczekaj trochę, tato - powiedział ochryple Toby. - Pójdź na ten ich kurs wyrównawczy. Dowiemy się więcej o tym miejscu, będziemy mieć lepsze pojęcie, ile są warte nasze legaty, dowiemy się, czy jest tu Abraham, może uda nam się jakoś lepiej dogadać... Killeen pospiesznie zmierzył salę wzrokiem. Chwilową niepewność w wyrazie jego ust zastąpił lekki uśmiech. Z zadowoleniem uniósł brwi. Toby widział, że ojciec ma poparcie u innych. Przemawiała za nim waga jego stanowiska i przeszłości. Spojrzał na Toby’ego, odwrócił się do sędzi i otworzył usta, żeby coś powiedzieć. - Tato, czy nie powinniśmy chociaż... - Cermo, zabierz go stąd. - Nie możesz... - Jestem kapitanem, synu. Toby otworzył usta, ale nie wydał żadnego dźwięku. Poczuł, jak Cermo chwyta go od tyłu, unieruchamiając mu ręce. Szamotał się, krzyczał, przeklinał, próbował kopać, ale Cermo był poza jego zasięgiem. Miał wrażenie jak gdyby zapchana ciężkim powietrzem sala rozpływała się. Krzyczał, lecz słowa wydawały się grzęznąć w gęstym powietrzu, kiedy Cermo ciągnął go wzdłuż przejścia. Małe, blade twarze patrzyły na niego wyłupiastymi oczami, kryły się za dusznym powietrzem tej dziwnie falującej sali. Toby znowu czuł w gardle coś gęstego i kwaśnego: gorzki, czarny wywar złego przeczucia. 6. Uroki handlu Toby spędził już dwa dni pod kluczem w małej celi, poddany surowej dyscyplinie statku. Z nikim nie wolno mu było się zobaczyć ani niczego dowiedzieć. Nawet Quath nie mogła go odwiedzić, chociaż i tak nie zmieściłaby się w tym pomieszczeniu. Otrzymywał tylko jedzenie i materiały szkolne, więc przyłożył się do matematyki i historii, i słuchał ględzenia Isaaka. Spędzał czas w celi na ćwiczeniach. Cermo przynosił mu posiłki i stosując się do rozkazów, niechętnie zachowywał milczenie, nawet wtedy, kiedy Toby próbował się z nim droczyć. Nie mógł chodzić na sesje ogólnego szkolenia, gdzie wyjaśniano, jak to miejsce funkcjonuje. Tak bardzo go to rozgoryczało, że rozładowywał frustracje przez wspomagane siłownikami ćwiczenia: odbijał się od sufitu, rysował ściany, walił w podłogę, a potem z powrotem w sufit. Wykorzystując wiedzę Isaaka, sam usiłował się połapać, jak funkcjonuje kraina karłów, ale po przyjrzeniu swojej pracy stwierdził; że nie miała ona większego sensu. Najbardziej intrygowało go, jak mogła istnieć ta ziemia i wirować wokół ostrego jak brzytwa skraju czarnej dziury. Po dwóch dniach Besen udało się załatwić widzenie. Przyszła promieniująca, z błyskami we włosach - podobno od tutejszej wody, jak mówiła. Trzymał ją w ramionach, całował i szeptem opowiadał o swoich troskach i zmartwieniach... ale coś było nie w porządku. Poczuł, że sztywnieje pod jej dotknięciem, gdy przesuwała dłoń po jego udzie i wtulała się w biodro. ...ślizganie się gładkiej skóry... Jej pocałunek miał metaliczny posmak. ...piżmowe ciepło ogarniające ją w niespokojnej ciemności... A jej dłoń opadła na niego ołowiem. ...lekki śmiech, kiedy się oboje przeturlali, splątane nogi... Zesztywniał w jej objęciach, czuł, że mu w nich ciasno, duszno i gorąco. ...zaskoczony okrzyk rozkoszy i przyjemnego zdziwienia... Zmarszczyła brwi, kiedy odepchnął ją, odsunął jej dłoń. - Co, co... - Nie mam na to w tej chwili ochoty. - Co takiego? - Mam co innego na głowie - powiedział, zmieszany. - No, to z pewnością nie przypomina w niczym z dawna mi znanego pana Kiedykolwiek. - Pewnie nie. - Toby, może chcesz się wygadać, to... - Słuchaj, ja... przyjdź jutro, dobrze? Coś ze mną jest w tej chwili nie w porządku. Besen wyszła, marszcząc brwi, z drgającymi niepewnie ustami. Jak tylko drzwi się za nią zamknęły, Toby poczuł się smutny i zły na siebie. Potem rozmawiał o tym z Shibo i cała sprawa przestała mu się wydawać taka ważna. Besen nie wróciła. Toby ćwiczył, spał, rozmyślał. Zanim Cermo otworzył celę, chłopiec był już bliski obłędu. Przy drzwiach czekała Besen, żeby go przytulić i pełnym wyrazu pocałunkiem obiecać mu więcej, niż kiedykolwiek zdołałaby wyrazić słowami. Tym razem nie rozdrażniło go to... ale też nie podnieciło. Nie był już panem Kiedykolwiek, i sam nie wiedział dlaczego. Najpierw miał ochotę popluskać się pod prysznicem - tubylcy podłączyli Argo do własnych, najwyraźniej obfitych zapasów wody i wyjść na zewnątrz. W porównaniu ze spiralnymi korytarzami statku przysadziste miasto było terenem otwartym, a on łaknął przestrzeni. Przygotował się najszybciej jak potrafił. Spodziewał się wezwania przed oblicze kapitana, ale jego com milczał. Przygnębiony długim zamknięciem, przemierzał pochyłe korytarze. Nikt nie chciał z nim rozmawiać. Ludzie zajęci byli czyszczeniem i naprawą Argo. Nawet w porcie robota na statku nigdy się nie kończyła. Zagadnął kilku członków załogi, a oni natychmiast przypominali sobie, że mają pilną robotę gdzie indziej. W końcu postanowił nie iść do Besen. Mogła nie zrozumieć, że potrzebuje kilku godzin na zdystansowanie się od tego wszystkiego. Zdziwił się, gdy przy głównej śluzie zobaczył co najmniej tuzin karłowatych tubylców. Rozmawiali z podoficerami na służbie, targowali się i usiłowali zaskarbić sobie ich przychylność. Wszyscy gwałtownie zamilkli, kiedy się zbliżył. Dowodzący porucznik powiadomił Toby’ego, że nie wolno mu opuszczać statku. To go rozzłościło. Zastanawiał się, czy nie odwiedzić Quath i nie dowiedzieć się, o co tutaj chodzi, i wtedy przypomniał sobie uszkodzone agrokopuły. W wielkiej, balonowatej kopule nad uprawą zbóż usiłował kiedyś naprawić niewielkie wejście dla personelu. Nie zamykało się i pewnie nadal się nie zamyka. Dostał się tam, nie zwracając niczyjej uwagi. Posłużył się kluczem francuskim i wejście stanęło przed nim otworem. W jakiś sposób pola dokujące delikatnie utrzymywały statek w pewnym oddaleniu od najbliższych pomostów. Teraz łagodnie go odepchnęły, podtrzymując równocześnie w powietrzu niczym życzliwy wiatr. Toby ześliznął się po wydętej, gładkiej powłoce kopuły i opadł w cieniu poniżej wiszącego nad nim kadłuba Argo. Przeszedł przez rejon recepcyjny, skinął głową znudzonym pracownikom i oddalił się od statku w kierunku szarego miasta. To był wstrząs. Ponure, niemiłe ulice, które pamiętał, kipiały teraz życiem. Wszędzie kramy, sklepy i niekończąca się paplanina, odbijająca się od murów w każdej alei. Dowodziło to sztuczności i rozmyślnego zaplanowania ich wcześniejszego przyjęcia. Wszystko było strategią dobijania targu. Toby wędrował oszołomiony. Spędził kilka dni na zgryzotach i martwieniu się, a teraz troski z niego opadały, odpuścił sobie i plątał się bez celu. Nie czuł się tak od czasów Cytadeli. Od tej wiosennej uroczystości, kiedy jego dziadek Abraham sfinansował międzypokoleniowe zawody w rzucaniu piłką w pawilonie sportowym na Placu Cytadeli. Biły na nich siódme poty, tłum wiwatował i gwizdał, spod nóg wzbijał się kurz. Były też słodycze w torebkach, chłodne picie i dużo śmiechu. Od tych wspomnień aż zagryzł wargę: dał nura w krzątający się tłum. Kilka osób obrzuciło go zdziwionym spojrzeniem, ale większość nie zwracała uwagi ani na jego wzrost, ani na dziwny dres. Chwilę to trwało, zanim przyzwyczaił się do targowania, transakcji i szybkiego przeliczania wartości. To, co Toby uważał za zwykłe rzeczy, określano tu słowem „dobra”. Dostawało się „dobra” za pieniądze, następnie należało zastąpić pieniądze, które się wydało, innym „dobrem”. Zastanawiał się, skąd można wziąć coś „niedobrego” albo „lepszego”, ale nikt o niczym takim nie mówił. Wyglądało na to, że może kupować na kredyt, za pierwszą ratę, którą sędzia kilka dni temu wypłaciła wszystkim Bishopom. Obchodził się z nim rozważnie. To nie przypominało targowania się pomiędzy rodzinami, jakie znał ze Śnieżnika. Tam można było dostać na wymianę syntokoszulę za własnoręcznie wykonane, lśniące noże ze stali węglowej. Potem trzeba było znaleźć kogoś, kto potrzebował noży, a od niego dostać coś innego. Z pieniędzmi sprawa okazała się prostsza. Należało tylko podjąć decyzję, czy „dobro” warte jest tylu a tylu małych, okrągłych monetek. A ile się przy tym ludzie nauwijali! Miejsce to wprost roiło się od sklepikarzy i domokrążców, przepowiadaczy przyszłości, kupców, kramarzy, łapowników, sensomalarzy, pokątnych doradców inwestycyjnych, dziwek o ponurych uśmiechach, mężczyzn i kobiet z „dobrami” ukrytymi za koszulą albo w bufiastych pantalonach, a „niedobrami” schowanymi w sercach. Można było kupić wszystko, od żółtego proszku, który w dwie minuty uzależniał człowieka na całe życie, do dziwnych, świetlistych wyrobów ze szkła produkowanego przez obcych - a przynajmniej tak myślał, dopóki jednego nie dotknął i nie przekonał się, że to jest sam obcy. Byli też tacy, którzy nauczyli się żebrać za gotówkę. Usiadł w bocznej alejce i zajadając jakiś smakołyk, przyglądał się jednookiej kobiecie. Widziała tym okiem lepiej niż parą oczu. Przebierała się do roboty i za drobną opłatą pozwoliła się Toby’emu przyglądać. Gładką twarz upacykowała szminkami dodając ohydne, sine torby pod oczami. Na łydkę nasunęła lekki, wygodny pokrowiec i zaczęła kuleć jak kaleka. Toby patrzył, jak siada na ruchliwym narożniku. Ludzie rzucali jej monety i odwracali wzrok. Nie wiadomo czemu - przecież na pewno istniały jakieś leki na takie niedomagania - ten brak logiki nie odzierał jej zajęcia z wiarygodności. Toby nie miał pojęcia dlaczego, ale potem wpadła mu do głowy pewna myśl. Kobieta dostarczała czegoś w rodzaju podnoszącej na duchu rozrywki. Kiedy przechodnie na nią patrzyli, czuli przypływ radości: mogli mieć kłopoty, ale nie aż takie. Ona pracowała w show-biznesie. Nie byli to półbogowie, którzy pobudowali kandelabry. Istniała szeroko rozciągnięta plątanina ulic zaprojektowana po to, żeby pozbawić ludzi szukających zabawy posiadanej przez nich gotówki. Kramy i gry. Otwarte bez przerwy sale taneczne z syntomuzyką zataczającą w powietrzu długie pętle, pokrywającą je warstewką drażniących woni i zaskakujących impulsów feromonowych. Obok wróżbitów były tam gry naukowe i naukowe konkurencje: hołd oddany zdolnościom człowieka do wierzenia w dwie sprzeczne rzeczy równocześnie. Wędrowni sprzedawcy cudów. Hazard. Pokazy siły (masz ochotę spróbować?). Automaty z narkotykami i alkoholem, wszystkie legalne i obłożone wysokimi podatkami, żeby zrównoważyć prawdopodobne skutki społeczne. Kioski z piciem, gdzie jeden oferował jakiś prastary ciemny płyn z bąbelkami. Toby’emu wydał się tak niesmaczny, że wylał go ku zgorszeniu jakichś dzieciaków. Obraziły się, że nie smakuje mu ich przysmak ludowy, Koca- Koola. Ale do skręcenia języka wystarczyła mu papryka. Po latach spędzonych na wędrówce znowu zaczynał czuć znaczenie miasta. Cytadela Bishopów była bezładnym, zakurzonym pueblo na dnie kanionu, ze spragnionymi wody ogrodami i jednym rozległym placem - nic, co można by porównać z miastem karłów. Widział kiedyś z daleka ruiny ze schyłkowego okresu arkologii zmechy w tym czasie rozbierały je na surowiec - to miejsce było do nich podobne. Pełen życia i energii ład przypomniał mu, ile ukojenia niosła możliwość ugotowania sobie posiłku, gdy człowiek wiedział, że olej do lampy czy sól może kupić tuż za rogiem. Przypomniał, że dziewczyna, przechodząc przez ulicę, nie musi się zatrzymywać, wystarczy jak popatrzy raz w jedną, raz w drugą stronę, zanim zejdzie z krawężnika. I jakie to było fascynujące, kiedy jako chłopiec siedział w oknie na piętrze i przyglądał się ludziom idącym po chodniku, nieświadomym, że są chwilowymi aktorami w wyobrażanym sobie przez niego dramacie. Miasta - czarodziejska kompresja ludzkości, naczynie, które mógł poznać. Toby przypuszczał, że od intensywnego korzystania jego nowy chip językowy musi być rozgrzany do białości. Żaden zbiór sztywnych, cyfrowych zasad nie jest w stanie objąć żywego języka, tak samo jak jedwabna chustka nie ukryje niechluja. Większość z tego, co Toby słyszał, było żywe i bezpośrednie. Nadawało się do targowania, ale nie oddawało niuansów. Tyle o nich wiedział, co pies o psiankowatych. Handlarki obrzucały go spojrzeniem i z wydawanych przez niego samogłosek usiłowały się domyślić, skąd pochodzi. Sądziły, że przyjechał z jakiegoś miejsca o nazwie Ragpicker, Avalon albo Tuscaloosa. Po jego wzroście orientowały się, że należy do rodzin okresu Oklapnięcia ukształtowanych przez wojnę zmechów i grawitację, ale utożsamiały go z rodzinami Jacków czy Queenów, a nie Bishopów lub Knightów. Trafił na grupę młodzików w jego wieku, którzy zainteresowali się przelotnie tym, skąd pochodzi i co widział - a potem szybko wrócili do własnych rozrywek. Mówili szybko zabawnym żargonem, trudno było ich zrozumieć. Pętali się po bocznych, brudnych alejkach, z zaabsorbowaniem majstrując przy różnych gadżetach. Nosili miękkie gogle, słuchawki, rękawice i wysokie buty, wszystko dziwnie ciężkie. Podśmiewali się porozumiewawczo, kiedy Toby przymierzył je i pogrążył się w sensorium lasu. Rzuciły się na niego z gąszczu wielkie zwierzęta, rycząc i błyskając wielkimi zębiskami. Dzikie, kotopodobne stworzenie o jasnobrązowym futrze przewróciło Toby’ego. Ogarnęło go dziwne uczucie. Czuł, że stoi, a oczy i uszy informowały go o wywijaniu kozłów. Po kilku minutach połapał się w tej grze i zaczął strzelać do zwierząt. Trafiał je dosyć łatwo. Zmęczył się tym, więc odrzucił na bok broń, którą - jak się okazało - trzymał w pseudoręce. Z następnym zwierzęciem - wielkim jaszczurem o płomiennie czerwonych oczach - wziął się za bary. Boleśnie go niby podrapał i niby pogryzł. Wrażenia były dosyć realne, ale jakieś chaotyczne, bo Toby wiedział, że jest to tylko elektrostymulacja z maszyny, nieostra i dziwnie głucha. Przyszło mu na myśl, że jego własne układy robią to samo, tylko bardziej precyzyjnie. Potrafił przestawiać spektrum widzenia, namierzać cele, ustalać odległości i kalibracje. Wystarczyło tylko mrugnąć okiem albo dotknąć językiem właściwego zęba. Siłowniki włączały się samoczynnie. W to całe specjalistyczne oprzyrządowanie, pozwalające przeżyć, wyposażono go, kiedy jeszcze był w pieluchach. Ale tutaj takie umiejętności były czymś egzotycznym, pochodzącym z niższych światów. Tę samą technologię stosowano do gier. Rzucił wielkim, pokrytym strupami jaszczurem kilka razy o ziemię, a jaszczur kilka razy rzucił nim, aż zmęczył go gnilny smród twardej zielonej skóry, fetor rozkładającego się mięsa tkwiącego między zębami gada. Chłopcy biegali po dżungli, strzelali i śmiali się. Niczego nie musieli robić naprawdę, nawet poruszać rękami i nogami. Spodobał im się pomysł Toby ‘ego mocowania się ze zwierzętami i jednego z nich zmiażdżył na niby wielki, trędowaty szczur z fioletowymi wąsami. Ale wtedy Toby już miał tego dość i zdjął hełm. Chłopcy jednak grali dalej. Widział, jak ich ręce i nogi drgają od ciosów i kopniaków na niby, jak palce zaciskają się na cynglach, gdy zabijają widmowe stworzenia. Przyglądał im się przez chwilę: siedzieli rozwaleni na progu drzwi, pogrążeni w pseudodziałaniu, przejęci pseudożyciem. Rozbawieni młodzieńcy, dla których świat był tylko garścią znaków, symboli i elektronicznych atrap. Z powodu panującej tu mody i innych skomplikowanych przyczyn uważali swój świat za lepszy od prymitywnego naporu tępej rzeczywistości. Filozofia dla ludzi, którzy zbyt wiele czasu spędzają w domu, pomyślał Toby. Zostawił ich i poszedł na prawdziwy spacer w prawdziwym parku, i chociaż nie było tam wielkich zielonych jaszczurów, bardziej mu się to podobało niż gra. I tam znalazła go Quath. Masywna postać nie musiała się przepychać przez tłum; ustępowali jej z drogi. Toby wiedział, że się zbliża, zanim ją zobaczył. W jego sensorium zapadła ponura, niespokojna cisza. Stało się coś złego. Coś bardzo złego. 7. Zwierzęcy duch - Szukają cię - powiedziała Quath. - Przynajmniej ty, wielka pluskwo - odezwał się Toby, ukrywając zaskoczenie. - Miałaś jakieś kłopoty z ludźmi, żeby się tu dostać? - Spieszyłam się i nie zauważyłam. - Jesteś taka duża, więc pewnie nie musisz zauważać tego, na co nie masz ochoty. Chociaż wydaje mi się, że sam diabeł na czerwonych szczudłach nie zwróciłby tu na siebie większej uwagi. - Nic nie stanęło mi na przeszkodzie. - Quath zaszczekała, zapiszczała i przyjęła wielonożną pozycję siedzącą, która oznaczała, że sprawa jest poważna. Opuściła wielką głowę, żeby wsunąć się pod konar wierzby. - Było mi przykro, że nie mogłam cię odwiedzić w celi. - Nie zmieściłabyś się w drzwiach. - Skończyłam z tym przesłuchiwaniem, którego wymagali. - Czego jeszcze chcieli? To znaczy już po przeczytaniu naszych legatów? - zapytał Toby z goryczą. - Zadawali wiele pytań o kroniki miriapodii. Opowiedziałam im o naszej broni, naszych zwycięstwach i o tym, co wiemy o zmechach. Zwłaszcza o ich zainteresowaniu tym miejscem. - Powiedziałaś im? - Pozwalają na to filozofowie. To jest moment krytyczny w długim konflikcie ze zmechami. - Zmechy często się tu dostają? - Oni mają tu systemy obronne, tak jak i miriapodie. - Lepiej żeby te ich systemy okazały się dobre. - Toby’emu podobała się bujna zieleń parku, chociaż brak mu było cichej, sennej atmosfery Cytadeli Bishopów, a przynajmniej chłopięcych wspomnień o niej. Miasto karłów nie dorównywało uroczym alejkom, po których dreptał prowadzony przez matkę za rękę. Wiedział, że nic im nigdy nie dorówna. - Życzyli sobie informacji o pracy zmechów nad antymaterią. - Anty... czym? Quath wydała metaliczny odgłos „rrrrtttt”, który mógł być czymś w rodzaju śmiechu, ale Toby nie miał pewności. Ten sam dźwięk wydawała w momentach, które zupełnie nie były śmieszne, przynajmniej dla Toby’ego. Kiedy „rrrrtttt” się skończyło, wyjaśniła chłopcu, że materia ma swoje przeciwieństwo, a przy spotkaniu obie znikają w rozbłysku światła. - To chyba niebezpiecznie majstrować przy czymś takim - zadumał się Toby. - One badają maleńkie drobinki przenoszące prąd, czyli elektrony, a zwłaszcza ich przeciwieństwo, czyli pozytrony. Całe chmary takich par tworzą się przy wirowaniu małych gwiazd neutronowych. Zmechy prowadzą intensywne badania w takich miejscach. Toby potrząsnął głową. - Chciałbym zrozumieć to, w czym jesteśmy, Quath, nie zawracaj mi głowy opowieściami o gwiazdach. - Usiłowałam prowadzić coś, co wy nazywacie „rozmową towarzyską”, zanim przejdziemy do omawiania poważnych spraw. - To ma być rozmowa towarzyska? - Toby chodził po lasku, przysłuchiwał się cichym rozmowom ludzi i odgłosom handlu odległego tylko o jedną przecznicę. Wystarczył skrawek naturalnego świata, kilka drzew i krzewów, żeby chłopiec zdał sobie sprawę, jak za nim tęskni. - Rozumiem jednak, do czego zmierzasz. Mój ojciec chce, żebym wrócił z podwiniętym ogonem, tak? - Wygłaszasz zdania z metaforami zwierzęcymi. Umiejętność charakterystyczna dla naczelnych. - Ale trafiłem w dziesiątkę? - Więcej. Zakończył negocjacje. Żeby zdobyć to, czego pragnie, musi przehandlować niektóre rzeczy ze statku. - A niech tam. Skoro już przehandlował legaty, czemu miałby wybrzydzać? - Tutejsi kupcy chcą informacji na temat ubrań i klejnotów dawnych Bishopów, ich sztuki ludowej. - Moda, co? - Wydaje się, że naczelne są nią zaabsorbowane. Dodajecie sobie wagi błahostkami. - Hej, ty sobie hodujesz nowe oko albo nogę równie często, jak ja zmieniam koszulę. - Rzadko ją zmieniasz. - Zdarza mi się zapomnieć, pewnie, ale... - To nie to samo. Toby nie rozumiał, ale w zachowaniu Quath wyczuwał coś dziwnego, zrobiło mu się nieswojo. - Dlaczego mnie szukałaś, matko karaluchów? Twój ojciec zakończył transakcję. Teraz, żeby osiągnąć w pełni swój cel, potrzebna mu jest jeszcze jedna rzecz. Toby kopnął opadłą gałąź. - Powinienem się tym przejąć? Niech sprzeda zęby i kupi sobie to coś. - Ten ważny fragment masz tylko ty. - Ja? Niczego nie mam. - Nosisz osobowość. - No pewnie, słuchaj, co za negocjacje prowadził mój ojciec? - Oni tu mają inny rodzaj śmierci. Instytucję zwaną odnowicielem albo maszyną zachowującą. Mając próbkę tkanek i rezerwę pamięci, potrafią odtworzyć każdego, kto kiedyś żył. Toby poczuł uderzenie zimnej, ostrej grozy. - Shibo. - Tak. - Nie podoba mi się to. - Myślę, że o tym powinna zadecydować sama osobowość. Toby zaczerwienił się, zachwiał, zatoczył i usiadł gwałtownie. Kręciło mu się w głowie. W powietrzu pływały niebiesko-białe kropki. Z trudem wciągał gęste, wilgotne powietrze. Wiedział, że to, czego chce Killeen, jest w jakiś sposób niegodziwe, ale nie potrafił przedstawić argumentów. - Ja... ja nie wiem. - Jeżeli osobowość Shibo ma być wykorzystana do rekonstrukcji żyjącej istoty, to wydaje mi się, że konieczna będzie jej współpraca. - Będą się z nią naradzali? - Jestem o tym przekonana. Ale zamknięta w chipie osobowość nie potrafi mówić. - Pewnie, to będzie się musiało odbywać za moim pośrednictwem. W głowie mu łomotało, ręce miał zaciśnięte i dziwnie zimne, ale zmuszał się do myślenia. Wystarczyło, że skierował uwagę do wewnątrz, a już osobowość Shibo wyrosła w jego umyśle niczym masywny, kamienny wał. Usłyszał jej głos. - To kuszące, wrócić do tego wszystkiego. Będę musiała o tym pomyśleć. - Co? zapytał bezgłośnie. - Ale jesteśmy ze sobą tak blisko. Jeszcze się na dobre nie zacząłem dowiadywać, jaka naprawdę jesteś. Te twoje wspomnienia, uwielbiam je. - To tylko cyfrowy kurz. - Są równie realne jak ta trawa i drzewa. - Wcale w to nie wierzysz. Pamiętasz tych, którzy walczyli ze sztucznymi zwierzętami? Przedkładali symulację nad rzeczywistość. Śmiałeś się z nich. - Ale twoje zmagazynowane ja będzie trwało wiecznie. - Chwytał się ździebeł logiki i miał nadzieję, że ona tego nie wyczuje. - Nic nie zastąpi życia. Są tu jednak smaki, których ty nie wyczuwasz. Trudne do opisania, szare, chłodne i kojące. - Niech cały kłopot się skończy, a wtedy porozmawiamy o tym tak zwanym odnowicielu - powiedział przebiegle. - Jest w tym trochę sensu, przyznaję. - Dobrze. Pozwól mi jeszcze wyprowadzić sprawy z ojcem na prostą, tylko ty i ja, i.. - Zastanawiam się. Taka transformacja może nie przynieść szczęścia ani mnie, ani Killeenowi. On się zmienił. Jest twardszy. - To prawda. - Cenię sobie ten dystans. Uwolniłam się od tego, co prymitywne i chwilowe, od wstrząsów i potrzeb. Do Toby’ego doszedł strzęp bladych, osobliwie kuszących przestrzeni, gładkich powierzchni płynących w miejscu bez czasu. - Rozumiem. - Nie możesz rozumieć. Ale dziękuję, że próbujesz. Toby przełknął ślinę, ręce mu dygotały, popatrzył buntowniczo na unoszącą się nad nim głowę Quath. - Nie... nie zgodzę się, żeby Killeen zabrał jej chip. - On jest kapitanem. Zabierze ją - powiedziała Quath. - Mam swoje prawa! - Nie masz prawa zatrzymywać osobowości. Będzie argumentował, że osobowość powinna zostać uwolniona, jeżeli jest to możliwe. Toby zerwał się gniewnie na nogi. - W rodzinie nie ma takiego zwyczaju! .- Twoja rodzina wcześniej nie dysponowała taką technologią. W twoim gatunku najpierw liczy się umiejętność, a potem zwyczaj. - Ludzkość musiała tym dysponować dawno temu, inaczej ludzie by tego nie mieli. Ale nasze prastare zwyczaje nic nie mówią o przywracaniu do życia osobowości. - Więc to jest miarą, jak nisko upadliście. Nie znajdował odpowiedzi na to brutalne sformułowanie. - I tak jej nie oddam. - On ją zabierze. Już przytacza argumenty, że potrzebne są im talenty Shibo, żeby przeszukać to miejsce. - Przeszukać? - Toby nie mógł oderwać się od tego, co go czekało. Z jakiegoś powodu zasychało mu w ustach, ściskało w gardle - ogarniały go te dziwne palące prądy, które przepływały przez niego wtedy, gdy myślał o Shibo. - Poszukać Abrahama. I jeszcze czegoś, jak mi się zdaje. - Muszę to sobie przemyśleć. - Chłopiec niepewnie stanął na nogach. To nie Shibo wywoływała w nim to wrzenie. To było coś, co czuł, coś o nim i o Shibo. Nie potrafił ubrać tego w słowa. Za każdym razem, kiedy próbował, odczuwał mdlące wirowanie, zbliżające się torsje. - Przyszłam cię ostrzec. Killeen wydał rozkaz, żeby cię szukać. - Nie wrócę. - Wrócisz. - Usłyszał głos ojca. Toby odwrócił się gwałtownie. - Nie! Spomiędzy drzew wyszli Killeen i Cermo. Twarz ojca była ściągnięta, pożłobiona zmarszczkami, jakby przez te wszystkie dni nie zaznał snu. - Wiedziałem, że Quath będzie lepsza w poszukiwaniach od nas - powiedział ze sztywnym uśmiechem. Tak bardzo wyciszyłeś swoje sensorium, że nie mogliśmy cię wyłapać na sieci. - Tato, nie rób tego. - Muszę. - To ja noszę jej chip, więc zgodnie z prawem rodziny ja decyduję o tej osobowości. - Chyba że czego innego wymaga przetrwanie rodziny. To również jest prawo. Toby myślał gorączkowo. Nigdy nie zwracał większej uwagi na niekończące się sprzeczki rodzinne dotyczące praw i zwyczajów, na paplaninę i jowialne przechwałki dorosłych, a teraz tego żałował. - Jesteśmy tu bezpieczni. Nic nie zagraża naszemu przeżyciu. - Niezupełnie. Słuchaj, synu, chcę odzyskać Shibo. Myślę, że potrafisz zrozumieć dlaczego. - Nie sądzę, żeby się to obróciło na dobre - przeciągał sprawę Toby. - Nonsens. Będziemy znowu razem, we trójkę, prawdziwa rodzina. Toby gwałtownie potrząsnął głową. - Nie taką samą, nie taką samą. - Ależ tak. Shibo we własnym ciele, pomyśl tylko. - Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów twarz Killeena pojaśniała radością. - Nie po to tu przyjechaliśmy, tato, a tak czy inaczej... - Przerwał. - Nie. Dlatego tu przyleciałeś, prawda? Killeena znów ogarnęło znużenie. - Nie był to główny powód, ale... oczywiście, domyślałem się, że musi tu być ktoś taki jak odnowiciel. Ta informacja z kandelabra, pamiętasz? I inne stare opowieści, mity. Powinieneś zobaczyć, jak to naprawdę wygląda, synu! Olbrzymie, giętkie szkło i metal, przez który można widzieć na przestrzał, technologia, która potrafi zrekonstruować każdego, jeżeli tylko jest dość danych. Będziesz... - Nie jest ci potrzebna teraz, tato. Może później, kiedy już odnajdziemy Abrahama, dojdziemy... - Abraham! - Killeen znów dał się ponieść radości. - Dostałem wiadomość od niego. Przesłał nam współrzędne, gdzie się znajduje. Andro twierdzi, że nie są w pełni wiarygodne, ale doprowadzą nas blisko niego. Abraham żyje, tutaj! Jakoś wydostał się z Cytadeli. Kazał cię zabrać z nami... - Shibo może poczekać, aż z tym skończymy. To osobista sprawa, tato. Abraham i cała reszta są sprawami rodziny Bishopów. Najpierw zajmij się tym. Na twarzy Killeena niepewność i niepokój walczyły ze stężałą maską kapitana o zaciętych ustach. Toby uświadomił sobie nagle, że ten spokojny wizerunek był już od lat tarczą ojca. - Jest mi potrzebna. Chcę ją odzyskać, zanim wyruszymy na poszukiwania Abrahama. To sytuacja krytyczna, więc uchylam na razie normalne zwyczaje rodziny... - Jesteśmy bezpieczni! Nie ma tu nawet żadnych zmechów. Nie możesz powoływać się na jakieś... - Już to zrobiłem. - Killeen znowu przywdział swoją maskę. Killeen i Cermo stali razem, wysocy i pewni siebie. Tylko masywny Cermo zdradzał zaniepokojenie ugięciem łokci, rozluźnieniem kolan. Zmarszczki na twarzy Killeena wydawały się głębsze, zacienione, jakby coś ukrywały, chociaż dalsze argumenty przedstawiał łagodnym, kojącym głosem. Takim samym tonem karcił krnąbrnych członków załogi. Toby wciągnął głęboko powietrze, oblizał wargi. Za pomocą swoich aspektów odgrzebywał prawniczą wiedzę, denerwujący żargon, z którego niewiele rozumiał. - Uchylenie naszych zwyczajów? Jak mógłbyś to zrobić? Nie zostałem o czymś takim poinformowany przez radę rodziny. - Włączył peryferyjną zdolność widzenia, oceniając swoje szansę. - Najpierw musiałbyś... - Zwołałem nadzwyczajne posiedzenie rady. Opuściłeś Argo bez pozwolenia oficera na warcie, więc uznali, że mogą podjąć decyzję, nie informując ciebie. Toby osłupiał. Powinien podejrzewać coś takiego, kiedy z taką łatwością udało mu się wymknąć ze statku. - Pozwoliłeś mi uciec. - Wydałem rozkazy, że masz przebywać na statku. - Pewno, przez cały czas wiedziałeś, że będziesz to mógł wykorzystać w ten sposób, a wtedy... - Tego żąda rodzina. Rodzina? Ha! To ty tego chcesz. - Nie wtrącałem się do obrad. - Też coś! - warknął Toby, przesuwając się nieco w lewo. Ojciec na pewno wiedział, jaki wpływ wywrą na niego dni spędzone w tej maleńkiej celi, że skłonią go do ucieczki ze statku. Przygotował więc argumenty, dokończył transakcję, a potem czekał, żeby Toby się wymknął. Zaszokowało go, jak łatwo dał się wykorzystać, z jakim wyrachowaniem liczono na jego odruchy. Podziałało to teraz na niego jak strumień zimnej wody. Opanował się i powiedział powoli, z największą łagodnością, na jaką mógł się zdobyć: - Tato, Shibo nie chce, żeby ją przywracać. Killeen roześmiał się sucho. - Nonsens. Aspekt zawsze pragnie się wydostać. - Ona jest osobowością większą, bardziej bogatą... - Toby starannie dobierał słowa, chcąc wyrazić, co czuje. - Ty nie nosisz osobowości, więc nie wiesz, jak to jest. One są ponad tym wszystkim, ponad przypływami gniewu, potrzeb i lęków, jakie my odczuwamy. Ona się sobie podoba taka, jaka jest. Killeen wciąż się jeszcze uśmiechał, potrząsając głową. - Nie możesz się spodziewać, że ktokolwiek w to uwierzy. - Oczywiście, że się tego spodziewam! Do tej pory żadna osobowość noszona przez tę rodzinę nie miała okazji, żeby się wydostać, więc nigdy nie zadawano tego pytania. - No cóż, możemy to zrobić - powiedział Cermo ostrożnie. Po prostu ujawnij ją przed radą. - Nie - powiedział Killeen, zaciskając pięść. - Ja to załatwię. Ujawnij ją teraz, tutaj. - Co? - Toby odetchnął głęboko. W głowie mu się kręciło od wyobrażeń brutalnej przemocy. Paliło go w gardle. - No już, daj jej przemówić. - Nie! ...rozgorączkowana skóra stawiająca delikatny opór, objęta dłonią różana pierś... - I tak będziesz to musiał zrobić przed radą - przypomniał Cermo rozsądnie. - Jeżeli ma jakiekolwiek obiekcje, potrafię jej to wyperswadować - powiedział Killeen przyjaźnie. - No już, synu. ...język muskający wilgotne zagłębienia, sekretne szczeliny... - Nie! Uśmiech Killeena stwardniał. - Tak. I to teraz. Wtedy odezwała się Shibo: - Jeżeli ma to doprowadzić do czegoś takiego, przemyślę całą sprawę. Nie chcę patrzeć, jak wy dwaj... Nie! Toby odesłał ją tam, gdzie była uwięziona. Nie. Usta Killeena stwardniały. - Teraz. Mówię serio. Toby rzucił się w lewo. Miał niewielką nadzieję na ucieczkę, ale przyłożył się, podkręcił siłowniki goleniowe do maksimum, czuł pod skórą ich narastający skowyt. Okrzyki za plecami. Prawdopodobnie dogonią go, ale przynajmniej zmusi ich do pościgu. Wytężył siły, dysząc ciężko. Okrzyki stały się ochrypłe, piskliwe. Odwrócił głowę. Poruszając się z zadziwiającą szybkością, Quath zablokowała drogę Cermo i Killeenowi. Podstawiła Cermo teleskopową kończynę. Przewrócił się. Killeena zatrzymała brutalnym uderzeniem. Poleciał na ziemię.’ Toby zdziwił się, ale nie przestał szybko przebierać nogami. Wydostał się z parku i dał nura w rojną ulicę. Ucieczka dzieli się na dwa etapy: oderwanie się od ścigającego i zdystansowanie się do całego wydarzenia. Nikt nie może podejrzewać, że w dalekiej wrzawie chodzi właśnie o ciebie. Toby biegł w poprzek alejek, przeskakiwał przez przysadziste budynki - z potężną pomocą siłowników - i przemknął przez trzy ulice, a jeszcze nie wymyślił żadnego planu. Ludzie chichotali i pokrzykiwali do niego, biorąc go za jakieś dziwadło. Odprężył się odrobinę i okazał na tyle przytomności umysłu, żeby machać do ciekawskich i uśmiechać się szeroko, jakby chodziło tylko o chwyt reklamowy. Po pewnym czasie zwolnił bieg do szybkiego kroku i już w nikim nie wzbudzał większego zainteresowania. Przeszedł na ukos przez targowisko. Nie zwracał na siebie większej uwagi, niż zwykle przyciągał jego wzrost. Zaczął wolniej oddychać. Niepokój osłabł. Okazało się, że bezmyślnie zatoczył koło, zawsze skręcając w prawo. Zakorzeniony nawyk ze szkolenia rodzinnego. Zachodzenie ścigającego od tyłu pozwalało się zorientować, gdzie on jest, bo przecież szedł po śladach uciekającego. Wtedy można było podjąć decyzję, czy zaatakować go z zaskoczenia, czy też oddalić się w zupełnie innym kierunku, bez pośpiechu zacierając za sobą ślady. Ale w tym mieście nikt nie zostawiał za sobą śladów, chyba że czymś poruszył tłum, który go zapamiętał. A Killeen i Cermo mieli trudności w porozumiewaniu się z karłami, zwłaszcza w obecnym nastroju. Więc może zyskał trochę na czasie. Znalazł się na tyłach parku. Pościg oddalał się od miejsca rozpoczęcia i zwykle nikomu nie przychodziło na myśl, żeby sprawdzać tam, gdzie się zaczynał. Toby nauczył się tego podczas zabawy na zakurzonych ulicach Cytadeli Bishopów, a potem w czasie ucieczki i kluczenia przed zmechami. Teraz miał nadzieję, że ojciec nie zdoła przejrzeć tego manewru. Na samą myśl o tym ogarnął go niepokój i zanim wyszedł na otwartą przestrzeń terenów parkowych, czujnie wyglądał zza narożników. Przecież ostatnio Killeen manipulował nim, jak mu się podobało. Ani śladu Killeena i Cermo. Żadnych okrzyków ani niezwykłego pośpiechu. Oparł się o jakiś budynek i przyglądał się oddalonemu o przecznicę parkowi. Odniósł tylko chwilowe zwycięstwo. W poszukiwaniu go rodzina przeczesze miasto. Poczuł znajomy, chłodny sygnał w comie. Najwyraźniej Quath bawiła się w te same gry jako dziecko lub poczwarka, albo to coś, czym były miriapodie za młodu. Ale Toby nigdzie jej nie widział. - Obraziłam twojego ojca. Jestem smutna, że doszło do tego. Masywna postać znajdowała się nad nim, uczepiona ściany budynku, ukryta w cieniu. Nikt chyba jej nie zauważył. - Jeżeli tato tak się zachowuje, musiało się tym skończyć. - Jednak przez to płyną między nami gryzące prądy. - Wolność zaczyna się w mózgu, lepkołapa. Musiałem postąpić zgodnie z tym, co wiem. Podobnie jak ty. Dzięki. - Postąpiłam tak, żeby zachować możliwości dla was obu. - Naprawdę? Czy uważasz, że powinienem oddać mu Shibo? - Nie mam poglądów na specyficzne dla gatunku kwestie. - Dajże spokój! - Moje kwalifikacje nie obejmują waszych osobistych, mózgowych symfonii. Toby oparł się o ścianę i przypatrywał się, jak Quath złazi w dół po szarym, ceramicznym budynku, który trząsł się i trzeszczał pod jej ciężarem. - Niewiele ostatnio słyszałem muzyki, pluskwiaku. Same hałasy - powiedział. - To twoja podświadomość, która próbuje przemówić. - A ty skąd możesz o tym wiedzieć? - Tylko stworzenia, którym brak tego typu architektury mentalnej, potrafią postrzegać ją wyraźnie. - To wy nie macie podświadomych myśli? To znaczy impulsów, które wydobywają się na wierzch, kiedy się o nich nie myśli? - Wszystkie moje aspekty kierowane są do submózgów. W przypadku waszego gatunku umysł tworzy się przez dodawanie nowych segmentów na wierzchu starszych elementów. W moim przypadku nie. Wasza naprędce sklecona konstrukcja jest typowa dla nieprzekształconego fundamentalnie tworu. - A może my się sobie podobamy tacy, jacy jesteśmy. - Sprawa gustu. Dla mnie, [nieprzetłumaczalne], twoje relacje z Shibo są możliwe do zrozumienia. Ja odwołuję się do moich subjaźni. Czy i ty w ten sposób postępujesz? - Hmmm. - Przypomniał sobie te zmysłowe momenty, ten głęboki niepokój, od którego pot go oblewał. - Tak naprawdę to nie. - Jesteś za blisko, zbyt [nieprzetłumaczalne], żebyś to mógł osądzić. - Więc sądzisz, że nie potrafię myśleć o Shibo? I dlatego cały jestem taki pogmatwany? - Czuł się wyczerpany, ale nie od biegu. Osuwał się plecami po ścianie, aż usiadł na bruku z wyciągniętymi nogami. - Na jedynej, otwartej scenie twojego umysłu przemykają się i zderzają miriady impulsów. Frakcje chowają się za sceną i pokrzykują zza kulis. To są twoje przytłumione, sprzymierzone umysły i nie możesz zasięgnąć ich rady bezpośrednio, tak jak ja. - To dlatego... my tak wiele czujemy... - Bólu? W pewnym sensie, ale nie wyciągaj stąd wniosku, że tacy jak ja nie znają wewnętrznych kolizji. Potrafię rozmawiać ze wszystkimi moimi subumysłami, lecz nie uwalnia mnie to od brutalnych udręczeń. - A my tego nie potrafimy. - Wy odnajdujecie siebie w działaniu. Przez wasze ciała wypowiedzieć się mogą głębsze pokłady wielowarstwowych umysłów. Toby zastanawiał się, czy kiedykolwiek zrozumie, jakie to burzliwe emocje rzucają nim po głębokim, niespokojnym, wewnętrznym morzu. Wzruszył ramionami. - Jeżeli tak jest, to może poczuję się odrobinę lepiej, jak się czymś zajmę, a nie będę tylko siedział i czekał, aż się Cermo o mnie potknie. - Przyznaję, że nie mam pojęcia, co mógłbyś zrobić. Zadziałałam może zbyt pochopnie, blokując im drogę. Mogłam tylko pogorszyć twoją sytuację. - Hej, bez ciebie dobraliby się do wszystkich moich chipów. Toby wstał. Poczuł się lżej, było mu lepiej we własnej skórze. - Jeżeli cię schwytają, nie będę mogła... - Jak mawiał mój dziadek, głowa do góry, owadzi móżdżku! Dożyjemy chwili, kiedy obsikamy groby naszych nieprzyjaciół. Dziwnie się czuł, usiłując dodać Quath ducha. - Musiał być silnym człowiekiem. - To cecha naszej linii. Mamy mnóstwo takich jak on. - Dobrze było coś takiego powiedzieć, nawet jeżeli nie był całkiem pewien, czy mówi prawdę. Może żaden syn nigdy nie był tego pewien. - Nie wiem, dokąd to zaprowadzi. Quath zaszeleściła nogami, niecierpliwie zagrała silnikami pomocniczymi i uniosła się w powietrze. Znajdujący się w pobliżu ludzie podnieśli oczy, wzdrygnęli się i odsunęli dalej. Chociaż nieźle obyci z obcymi, przestraszyli się Quath. - Ja też nie. Ale tu nie możemy zostać. Co prawda ty rzucasz się trochę w oczy, a ja jestem poszukiwany. - Więc co proponujesz? - Nie wiem. Przelecieliśmy naszym statkiem przez główne wejście i oni byli na to przygotowani. Czy do tego miejsca prowadzą jakieś tylne drzwi? Stworzenia fazowe Nad dyskiem nie przetrwa nic z ceramiki ani metalu. Wielki, obracający się dysk odwiecznie miele materię gwiazd. Pływy wsysają ją do środka, rozdzierają na strzępy. Zjadacz trzyma w niekończącej się niewoli zgromadzone masy miliona martwych słońc. Prastara materia zniknęła w ciągu kilku sekund przeciągłej agonii, zjechała po coraz bardziej stromej ślizgawce czasoprzestrzeni. Ale pamięć o nietrwałych masach przetrwała w krzywiźnie. Na zewnątrz ta widmowa fałda jest świadectwem o zmarłych. Dziesięć miliardów lat składanej w ofierze materii - gwiazd i pyłu, planet i miast, utraconych cywilizacji, ich kronik, ich nadziei - mają swój jeden kamień nagrobny w tym, co pozostało, w niemym odkształceniu. Starodawny ból Galaktyki trwa uparcie w postaci milczącej grawitacji. Krople płonącej materii opadają spiralą do środka, ślizgają się po krzywiźnie z szybkością, jakiej nie znajdzie się nigdzie indziej w Galaktyce. Nieustające przyciąganie skręca skazaną na zagładę materię w ostatnim szaleńczym wirowaniu. Krople zderzają się ze sobą, ocierają, rozbijają się i tworzą od nowa. Pola magnetyczne łagodzą tarcie. Plątanina plazmy kręci się i płynie. Prądy tworzą kipiel. Rosną magnetyczne wiry. Pola splatają się i zapętlają przez skazane na zagładę atomowe zręby. W ciasnych kolizjach jedne pola anihilują drugie. Powstają następne rozbłyski energii. Nad tymi piecami unoszą się stworzenia fazowe. Kiedyś były zmechami. Przestały istnieć w twardych obwodach czy ceramicznych siecioumysłach. Rozwinęły się przez samosterującą konieczność. Żeby pić więcej energii, musiały się nauczyć rozpuszczać. Kiedy przeszywają je potoki twardego promieniowania, stają się plazmą, która te przepływy zbiera i magazynuje w korelacjach dalekiego zasięgu. A gdy następuje odpływ potopu, stworzenia fazowe zmieniają się. W chłodniejszych punktach nad dyskiem potrafią kondensować. Koronkowe włókienka zmieniają się w gazowe wyładowania. Tak wygenerowaną moc przesyłają na zewnątrz, do niższych rangą istnień, które ją mogą magazynować. Stworzenia fazowe wykorzystują strumienie do celu samoorganizowania się w swobodnie unoszące się sieci. W obwody bez drutów, gdzie elektrony płyną tylko w generowanych przez nie, samouzgodnionych polach magnetycznych. Tworzą wijące się i rozbłyskujące ograniczone prądy. Napięcia i przełączniki. Szybkie jak światło, cienkie jak nić pajęcza. Tańczą tam żywe umysły. Indukcyjne, milczące, niewidzialne. Włączają się do dyskusji toczących się nad nimi w chłodniejszych rejonach. Z jedwabistą elegancją ich myśli zlewają się z twardymi istnieniami, które są bardziej prymitywnymi, wcześniejszymi formami zmechów. Ale stworzenia fazowe wciąż znają swoje pochodzenie. Podzielają wzorce myślowe metalicznych form. Rozmawiają. Ja/my nie rozumiem, dlaczego te dziwaczne, prymitywne naczelne powinny być analizowane. I co ma znaczyć to przybycie? Ty/ja wezwałeś |>A<|, który kończył likwidowanie życia organicznego pozostałego na planecie, z której pochodzą te naczelne. Ten |>A<| to dziwna mieszanina umysłów. Ja/my to wiem. Okaż mu tolerancję. Oto jest: Pozdrowienia. Stosuję zbliżenie pojedynczej świadomości. Możecie się przy tym poczuć nieswojo. Zwróć uwagę na zawężenie. My/wy próbowaliśmy tego wcześniej i okazało się to dla nas duszące. Powinniśmy dostosować się do |>A<|. Bardzo dobrze. Ale cóż za obłąkane ograniczenie! Posłuchajcie przez moment |>A<|. Żeby zgłębić zakamarki myślenia naczelnych, konieczne są takie rygory. Więc po co je badać? Ich wyczucie piękna nie jest podobne do żadnego innego. Odmiany organiczne również są unikalne, ale te wykazują tutaj w Prawdziwym Centrum długie trwanie. Piękna? My jesteśmy jego sędziami. Dążę do znalezienia świeżych zakresów wdzięku i smaku. Te są specyficzne dla gatunku, obfitują w wiedzę. Niepotrzebne luksusy. Stawiamy teraz czoło surowszym kwestiom. Piękno jest równie istotne dla naszego istnienia jak każde z waszych nieokrzesanych zajęć. Czy to obelga? Nigdy - ale fakt. A więc ostrożnie. Nie jest moim zamiarem nikogo obrażać. Jestem inteligencją specjalistyczną, mam własne napędy. Zwróćcie uwagę waszych połączonych umysłów: jakie bogactwo mają te naczelne! Są istotami, które rozwinęły pięciopalczasty motyw. Nikt inny nie chwyta percepcyjnych centrów tak jak one! Poza tym mamy jeszcze te ich wewnętrzne, wielobarwne kurtyny emocji. Cudowne! Te pokrętnie maksymalne abstrakcje. To są cudowne twory! Nas bardziej interesuje potencjalne zagrożenie z ich strony. A wszystko przez jakąś półmityczną wiedzę, której są nosicielami. Nie zdają sobie sprawy, że są jej nosicielami. To jest ważne. Nie mogą się dowiedzieć o tym, co posiadają. Jestem przekonany, że wyczuwają jakieś szczególne przeznaczenie, które niosą. Ale nie znają jego natury, to jest oczywiste. Takie istoty przenoszą głębszą wiedzę w postaci narracji. Dla naczelnych mit jest głęboką historią, która odpowiada na trudne pytania z ich życia. Ja/ty myślałem, że mity są religią. Oczywiście, ale ja mówię o naczelnych. Dobrze je przestudiowałem. A więc jesteś tym, który musi wejść w Klin i działać tam w naszym imieniu. Dlaczego? Mam inne sprawy... Ty je znasz najlepiej. Ale ja nigdy nie byłem w Klinie. I wcale się nie dziwię, skoro tyle czasu poświęcasz pięknu niższych form życia. Klin jest zdradziecki. Zaiste. Ale wy/my zrobiliście w nim wyłom za pomocą pomniejszych form. Nawet teraz mali informatorzy przeniknęli do ich portalowego miasta. Bacznie obserwują naczelnych z tego statku - tych, którym pozwoliliśmy się tam dostać. Ruch, któremu ty/ja sprzeciwiałeś się. Zyskaliśmy dzięki niemu cenne informacje. Te ich legaty napomykają o wielu rzeczach, których nie wiemy. My/ja nie musielibyśmy wiedzieć, gdybyśmy ich anulowali. Nie! Nie powinniście myśleć w taki sposób. Naczelne są cenną, bliską wymarcia formą. Chrońcie takie istoty w ich ostatnich chwilach. To jest luksus. Rozkazujemy ci śledzić uważnie najważniejszych członków tych naczelnych, których wskazały same legaty. Klin jest niebezpieczny. Wchodząc tam, nie mogę mieć nawet pewności, gdzie i kiedy się znajdę. My/ja damy ci źródła. Mogę się zagubić w bezładzie. Ryzyko, które musisz podjąć. Doszły mnie słuchy, że istnieją w Klinie czynniki, które potrafią wyrządzić krzywdę nawet wyższym układom, takim jak my. Prawda. Nie wiemy, czym są. Ale ja jestem modelem o pojedynczej świadomości! Jeżeli zginę, zniknie forma mojego ja! Ja/my nic na to nie mogę poradzić. Wy/my wybraliście ten stan. Oczywiście sporządzimy kopię archiwalną twojego obecnego stanu. Ta kopia będzie kontynuować twoją działalność. Nie jestem przygotowany do podjęcia ryzyka zapuszczania się w taki zamęt. Ty/my wydajesz się niechętny. A przecież ty/my posiadłeś najważniejszą umiejętność - zadawałeś się z naczelnymi. Przeniosłeś ich do punktu przecięcia razem z quasi-zmechami. Bardzo sprytnie. A my/wy mamy inną motywację. Jaką motywację? Żeby ryzykować tak wiele... Pomyśl o pięknie. O sztuce. Część czwarta GARDZIEL GRAWITACJI 1. Wiatr od CzaPry Miasto karłów niepostrzeżenie zostawało za nimi. Toby i Quath poruszali się szybko, wykorzystując jako osłonę najpierw rozproszone budynki, a później gęsty zagajnik dziwacznych, smukłych drzew. Wznosiły się coraz wyżej, gdy uciekinierzy zagłębiali się w wąwóz pomiędzy kamiennymi łukami a chaotycznie rozrzuconymi skałami. Toby starał się nie myśleć o konfrontacji z ojcem, czerpał radość z ucieczki. Biegł z całych sił. - Sądzę, że kierujemy się na niebezpieczną ścieżkę - zauważyła Quath. - Niebezpieczniejsze mogłoby okazać się pozostanie tam, gdzie byliśmy. Niebezpieczniejsze? - pomyślał Toby. Dla kogo? To było niewłaściwe określenie, ale nie zamierzał analizować teraz swoich uczuć. Przyszedł czas na działanie. - W opisach tego miejsca, których wysłuchałam, a ty nie, co z żalem muszę powiedzieć, zawarto poważne ostrzeżenia. Niezupełnie rozumiem naturę tych zakazów, ale wydają się odbijać inherentną [nieprzetłumaczalne]. - Wspaniała pomoc z tych [nieprzetłumaczalne]. - Nadal jesteś wzburzony - nadała Quath. - Hej, zostaw mnie w spokoju, dobrze? - Nie wiem, jak można wyjaśnić zmianę, która zaszła w Killeenie. - Nie tak łatwo poznać się na ludziach, sama to kiedyś powiedziałaś. - Wiem tylko tyle, że pragnął tu przylecieć. A teraz sam rzuca cień na swoje wspomnienia o Shibo. Nie spodziewałam się jednak, że jego miłość do tej kobiety zakłóci stosunki między wami. - Ja również nie. W jakiś sposób jest mu bardziej potrzebna niż legaty... albo ja. - Toby z wysiłkiem przełknął ślinę, ale tkwiąca w gardle gula nie chciała zniknąć. W jego umyśle rozprysnęły się obrazy, zafalowały odczucia, przemknęły fragmenty koncepcji, które dojrzał tylko przelotnie, zanim się gdzieś zapodziały. Shibo czaiła się tuż za jego nerwowo rozbieganymi oczami. Usłyszał jej głos. - Nie potrafisz zrozumieć, co tu się dzieje, nie potrafi tego również Killeen. Nalegam, żebyś przyjmował to z większym spokojem i przestał się tak wysilać. Toby oburzył się. - Słuchaj no, to twój tyłek usiłowałem ratować. - Od zerodowania w rzeczywistym życiu, wiem. Nie sądź, że tego nie doceniam. Dla nas byłoby jednak najlepiej, gdybyśmy jeszcze przez jakiś czas pozostawali razem. Jego pełna urazy irytacja zamieniła się we wdzięczną serdeczność. Ty tego chcesz, ja tego chcę, a mój ojciec nie potrafi tego zrozumieć. - Nie sądź, żeby to cię zwalniało z zobowiązań wobec rodziny. - W słowach Shibo wyczuwał twardy ton. - Żeby znaleźć Abrahama i dalej przekazywać zwyczaje rodziny. Na to nie znalazł odpowiedzi. Zawładnęła nim chłodna, wyniosła osobowość Shibo. Mówiła teraz dłuższymi zdaniami, przejawiała niespokojną drażliwość ograniczonych do chipów jaźni. W niczym nie przypominała żyjącej Shibo. Czy uczyła się od Isaaka, Zeno i innych i poddała się jakiemuś staroświeckiemu wypaczeniu? Niejasno wyczuwał zachodzące w niej zmiany, ale miał nadzieję, że nie okażą się istotne. Ze swobodnym wdziękiem sadził wielkimi susami przez kępy drzew, przeskakiwał sękate wrzośce, zmuszał Quath do dotrzymywania mu kroku. Wyrwał się, uciekł, był wolny. Pozbył się giętkiej, metalicznej łupiny Argo, strząsnął żelazną dłoń ojca - ta świadomość uderzała mu do głowy i tryskała napędzającą nogi energią. Jako chłopiec zapoznał się z mozolną sztuką ucieczki, z udręką, jaką niósł ze sobą ciągły ruch, a teraz cieszył się ruchem. Zupełnie nie był przygotowany na to, że ziemia zacznie mu się ślizgać i zwijać pod butami. - Quath! Coś się... - Ostrzegałam cię przed tym. Izolowane od siebie fragmenty czasoprzestrzeni. Mają własne atmosfery, biosfery. Takie miejsca rzadko są odwiedzane, jak mówił ten osobnik Andro. Leżą w obrębie łączy struktury CzaPry, która odbija... - Co się dzieje? Coś jak postrzępione powietrze, nagłe przemykanie mgieł. Przestrzeń wokół Toby’ego wykazywała jakąś giętkość, dygotliwość, niepokojącą porowatość. Jak gdyby cząsteczki ciężkiego niczym ołów powietrza wysysały z niego treści, jakby pod dotykiem maleńkich warg skóra go kłuła i drgała. Smukłe drzewa smagały przed nim powietrze jak pod wpływem chłoszczącego, wściekłego wiatru. A przecież Toby czuł tylko nieruchome powietrze. Poczuł szarpnięcie za stopy, kolana - i oto zrobił się nieważki, leciał, drzewa zmieniły się teraz w niebieskie cienie i mijały go w pędzie. Quath przypominała duży bąbel o subtelnie brązowym odcieniu i przybierała kształt kropli. Iluzje? Nie potrafił tego stwierdzić. Żołądek kurczył mu się i rozluźniał. Rozwiązanie przyszło samo, kiedy Quath napuchła, rozciągnęła się w migotliwe kropelki koloru ziemi, a potem grzmotnęła w niego, uderzając go mocno w pierś. - Aj! Co się tu... - Trzymaj się mnie. Pochwyciło nas [nieprzetłumaczalne]. - Co, do cholery, znaczy to [nieprzetłumaczalne]? - Wijemy się w stochastyce. - Sto... co? - W przędzionej przez czas ewolucji tej CzaPry. Złap mnie za odnóże! Toby oplótł rękami lśniącą miedzianą nogę. Fioletowe wiry powietrzne i chłoszczące wiatry szarpały go za nogi, chwytały za buty. Obok niego przemknęła z hałasem czerwona plama parującego powietrza, a kiedy na nią popatrzył, wypuściła brudne korzenie: rodząca się z niczego roślina. Uczepił się odnóża Quath ze wszystkich sił. Omal mu nie wyrwało rąk ze stawów. Uszczelki w mikrohydraulice wymagały rozluźnienia chwytu. Rozszerzył sensorium. Z wyciem zalały go błądzące odczucia. Kłuły w oczy. Zaburzały poczucie równowagi. Nie wiedzieć czemu zaczęło mu się wydawać, że unosi Quath w powietrzu na rękach. Potężny ciężar przygniatał mu szyję i ramiona. Coś zamigotało i oto trzymał Quath nad jakimś dołem, nad ziejącą otchłanią czerwonego ognia. Musi uratować Quath przed upadkiem! Poczuł, jak gorące niczym metal kostki u nóg naprężają się z brzękiem, mięśnie wydłużają się w postrzępione liny... A potem pikował obok przemykających ścian. Spadał w dół jakąś rurą. Kiedy się jej przyjrzał, zaczęła się wić i wypuściła lśniące zielone żebra. Quath wirowała obok niego. - Trzymaj się. Noga mi się urywa - ...kończyna odpadła z brzękiem, obijając się o niego. - Aj! Quath krążyła wokół niego na długiej lonży utworzonej z teleskopowej kończyny. Coś jej wyrwało nogę i wykorzystało, żeby ich połączyć. Toby zaczerpnął tchu. Lonża wyciągnęła się. Poczuł żrący jak kwas zapach lęku. - Quath! Jasna jak kość słoniowa głowa, która odwróciła się, żeby na niego popatrzeć, była wirującą masą wyłupiastych soczewek i wężowych szypułek. Zupełnie obce obrazy nie jednej, lecz wielu twarzy. Oczy, wykrzywione usta, płaszczyzny policzków i żuchw ocierały się o siebie; na tej wielkiej głowie rozpryskiwały się osobowości jego przyjaciółki. Nie do odcyfrowania. To bardziej przeraziło Toby’ego niż ostre kolory i rozdzierające wiatry; chłód przeszył mu dreszczem obolałe stawy. - Spokojnie. Trzymaj się. To stochastyka. Znojna praca losowej CzaPry - powiedziała Quath szorstkim, chrypliwym głosem. Rozproszyła się perłowa mgła nawiana przez niewidzialny wiatr i w szerokiej równinie daleko pod nimi Toby zobaczył masę drobnych otworków. Z powodu wywołanej oddaleniem refrakcji otworki tańczyły mu przed oczami. Lecieli wzdłuż tej równiny, jak gdyby niesieni bezgłośnym wiatrem. Słychać było tylko delikatne brzęczenie przypominające cichutkie głosiki. Jeden otworek zaczął nabrzmiewać, a Toby dopatrzył się na nim małych garbków. Przybliżył ten obraz i zobaczył na czubkach garbków błyski bieli. Uświadomił sobie, że są to ośnieżone góry. Pojął rozmiary widoku, który oglądał na własne oczy. Równina ciągnęła się w okrytą mgiełką nieskończoność. Był to płaski świat usiany porami, które otwierały się i zamykały niczym oślizgłe usta. - Trzymaj się mocno! - zawołała Quath. Szarpnęło ich w bok. Toby’emu z trudem udało się utrzymać. Potężne wiatry, twarde uderzenie przyspieszenia. Przemykające pod nimi szczyty gór układały się w maleńkie pasma. Coś jak brutalny kopniak cisnęło nimi do przodu, w górę. Zaczęli się oddalać od ziejącej otworem jaskini, w której przewalały się posępne kształty. Nagły skręt i wrócili nad równinę. Otworki mrowiły się i potrącały niczym gniewny tłum. Gardziel grawitacji. - Co... co to jest?! - zawołał Toby. - Odgałęzienia, jak sądzę. Tak je określił Andro. - Możemy tam polecieć? - Chyba tak, gdybyśmy się umieli po tym miejscu poruszać. Ale myślę, że nikt takiej umiejętności nie posiada ani jej posiadać nie może. - Dokąd lecimy? - Nie sądzę, żeby istniała odpowiedź na to pytanie, dopóki się tam nie znajdziemy. - Przemyślę sobie jeszcze raz tę sprawę, pluskwiaku. Już na to za późno. Działania mają konsekwencje. Trzeźwy, mroczny ton Quath przejmował chłodem. Toby uczepił się mocno nogi obcej i przyglądał się, jak zaczyna się rozrastać jeden z pobliskich otworków. Mknęli w jego kierunku, skręcając pod różnymi kątami i obracając się w losowym tańcu. Błądzące siły szarpały jego trzepoczące nogi i obolałe ręce, dzwoniły w uszach. Z wysiłkiem powstrzymał mdłości. Wytrzymaj, pomyślał. Jeszcze tylko trochę. Jeżeli zgubisz Quath... Dziura wydęła się. Toby miał niemiłe uczucie, że przygotowuje się do połknięcia ich i rzeczywiście to zrobiła. Wszystko zamazało się w nieprawdopodobnej szybkości, z jaką mknęli przez tiulowe przestrzenie. Oczy mu się zamgliły, wezbrały w nich łzy. Potem usłyszał szuranie, poczuł uderzenie - i nagle znaleźli się na polu mocnej, szorstkiej trawy. Toby usiadł. - Uch! - Bolały go mięśnie, ale kości chyba nie były uszkodzone. Quath jeszcze niepewnie trzymała się na nogach, a już badawczo przyglądała się zakrzywionej misie, wznoszącej się łukiem we wszystkich kierunkach. Toby nie miał pojęcia, jak się tu znaleźli. Na niebie zamigotała niewielka plama, wskazując na olbrzymie przestrzenie gdzieś wyżej, a potem zniknęła. - Jeszcze trochę, a rozerwałoby mnie na kawałki. - Przy gorszej pogodzie spotkałoby to nas oboje - wyjaśniła Quath. - To była pogoda? - Nieustannie zmieniająca się pogoda CzaPry. - Nie rozumiem. Co się stało? - CzaPra się wygięła i uniosła nas ze sobą. Jesteśmy w innym odgałęzieniu niż poprzednio. W oddzielnej czasoprzestrzeni, zwykle niedostępnej dla niezliczonych pozostałych odgałęzień. Odgałęzienia przecinają się tylko w momencie dostosowywania. - I to się dzieje teraz? Ale dlaczego? - Czy pamiętasz tę gwiazdę, która pękła? Ona przemieszcza się w kierunku środka dysku. Jej dodatkowa masa zmusza całą geometrię w pobliżu czarnej dziury - łącznie z tą CzaPrą - żeby się dostosowała. Chłopiec przypomniał sobie wynurzającą się z ergosfery nabrzmiałą sforę CzaPry. Światy w obrębie światów, wszystkie jakoś przycumowane. - A dlaczego to się nie rozlatuje? - Tego nikt nie wie. A przecież uparcie trwa. - No to zacznijmy od tej CzaPry. Co pozwala jej latać dookoła czarnej dziury, jeżeli dziura pochłania gwiazdy? - Równie dobrze mógłbyś zapytać, dlaczego rysunek trzyma się kartki papieru, kiedy przesuwasz ją po stole. - Co takiego? - Toby masował ramiona, walcząc z kurczami. Mięśnie miał zesztywniałe na kamień i musiał w nie walić, żeby się choć troszkę rozluźniły. Położył się zmęczony na plecach. - No więc ta CzaPra jest wpisana w tę, w tę... - Przestań się nad tym mozolić. W twoim języku nie ma odpowiedniego określenia. CzaPra jest jądrem czasoprzestrzeni osadzonym w innej czasoprzestrzeni, a ta z kolei jest zakrzywiana przez czarną dziurę. CzaPra jest stabilnym dołkiem w tej ogólnej krzywiźnie. Studnią. Azylem. Toby przesunął dłonią po miękkiej, wilgotnej trawie. W pierwszej chwili odsunęła się. Potem pieszczotliwe dotknęła jego palców. - Ta trawa... jest z tego materiału co CzaPra? - Nie, tylko podłoże jest fałdą czasoprzestrzeni. Ono wychwytuje zwykłą materię. - Hmmm. Dobrze jest wiedzieć, że trawa to wciąż trawa. - Rośnie wewnątrz małej, kieszonkowej czasoprzestrzeni. Jak naczynie włosowate w ścianie pulsującej arterii. Toby położył się i pozwolił Quath mówić dalej. Usiłowała przebrnąć przez śliskie koncepcje. Zastanawiał się nad nimi, aż wreszcie postanowił je po prostu zaakceptować. Naczelne, jak mu kiedyś powiedziała Quath, lubiły rozumować przez analogię. Na przykład brały pomarańczę i patrzyły, w czym przypomina planetę. Tu przydałoby się coś podobnego. Naczynia włosowate, arterie, CzaPra jako przepływ. Ale na jego wyczucie temu miejscu brakowało równowagi, nie przypominało niczego, z czym się kiedykolwiek zetknął. Na skórze czuł zmienny nacisk tekstur. Powietrze nie przestawało się napinać i rozluźniać, jakby było z gumy. Drgania rozchodziły się od dołu do góry, w wacianą zasłonę nad głową. Może to CzaPra się dostosowywała? Jakieś dźwięki tuż poza zasięgiem słuchu, a przecież wyczuwalne w kościach, niczym ciężkie pulsowanie. A do tego wszystkiego miał niemiłe uczucie, że ktoś go obserwuje. Jakieś czułki przewijały jego sensorium. Kiedy się na nich skupił, spłoszyły się. Wpatrywał się w górę oczami szeroko otwartymi z nabożnej czci. Kraina tak bogata, jak kieszeń Boga. Chmura rozproszyła się i zobaczył wysoko przeogromną, wyginającą się zieloną matę, nakrapianą wibrującymi żółciami i fioletami. Jakąś daleką krainę. Sklepienie nad tym odgałęzieniem wyginało się w łuk, jak gdyby znajdowali się w olbrzymim, obracającym się cylindrze, przyciśnięci do ścianek siłą odśrodkową. Ale jak powiedziała mu Quath, żadnych obrotów nie było. A przynajmniej niczego, co człowiek uznałby za obroty. Ta CzaPra nie rozpadała się z powodu własnej krzywizny... siebie. Toby zmagał się z tą koncepcją, do niczego nie doszedł i dał sobie z nią spokój. Ze wszystkich stron otaczały ich cętkowane lasy. Widział kiedyś stare obrazy, takie jak ten, widoki wywoływane przez aspekty i wysyłane do rodzinnego sensorium dla rozrywki po długim dniu pieszej wędrówki. Zawsze wyobrażał sobie, że to mrzonki, dzieła sztuki, czyste fantazje na temat martwej przeszłości. Niekończąca się bujna zieleń. - Ludzie, a także inni, ukształtowali tę CzaPrę według własnego gustu. Kiedy ten osobnik Andro patrzył na wasze legaty, twój ojciec powiedział mi, że zawierają one wzmianki o tym miejscu. Wspominano o nim raz, nazywając je „Ustroniem”. - Czym znowu? - Miejscem, gdzie się można udać na spoczynek. Rozumiem, że ludzkość i inne oparte na węglu formy przybyły tu dawno temu, żeby umknąć przed zmechami. - Hmmm... - Ze skalistego pagórka w pobliżu sączyło się światło. Toby wstał, czuł się podenerwowany mimo wszechobecnego spokoju. Podszedł do świecącego kamienia i kopnął go. Chociaż bardzo się starał, walenie szpiczastym butem nie obluzowało żadnych odłamków. Ze skalnych warstw wyciekało kremowe promieniowanie. Węzły gazowej CzaPry unosiły się, plując światłem. Rozjaśniały cieniste regiony sondującymi promieniami, niczym powietrzne latarnie unoszące się na niewidzialnym wietrze. Delikatne światło powoli przygasło. W pozornie masywnej skale cienie pogłębiły się, jakby gdzieś głęboko w mglistym kamieniu zachodziło słońce. Promienie słonecznego światła tańczyły głęboko pod powierzchnią, jak zapowiedź lata przenikająca w podmokłą jaskinię. Zawisł nad otchłanią nicości, cienka skorupka nie pozwala mu zapaść się w... no właśnie, w co? Po plecach przebiegł mu dreszcz niepokoju. Gdzieś daleko, w pozornie litej skale, igrała świetlistość. W otchłani nicości. Wisiał nad jej posępną głębią. Otrząsnął się. Nie czas teraz popadać w zamyślenie. Zażądał od Isaaka kilku ogólnikowych informacji na temat geologii. Aspekt, jak było do przewidzenia, miał ochotę podyskutować o przesunięciach i ruchach planet. Toby przerwał mu. - Ten kamień wygląda jak śmieszny rodzaj wapienia. - Nazywają go kamieniem czasu - nadała Quath. - Ale co to jest? Quath zaczęła wyjaśniać, lecz Toby nie mógł się skupić na jej wykładzie. Przeszkadzała mu śliska bezpośredniość wszystkiego, co go dotykało, pewna elastyczność zarówno powietrza, jak i skał. Pozwalał informacjom przenikać do wnętrza, gdzie odżywiały aspekty i oblicza, a także tę jedną, nurtującą go osobowość. Przyjmowali je gorliwie, a on ograniczył się do odczuwania, prawie wcale nie myśląc. Shibo zapytała: - A więc nauka zrobiła z czasu coś w rodzaju przestrzeni? Przekazał to Quath. Obca zaklekotała i powiedziała: - CzaPra jest areną, na której ścierają się cząstki i pola. Albo może kiedyś nie istniało nic poza zakrzywioną CzaPrą i w jakiś sposób materia i ruch wychynęły z tego zakrzywienia. Pierwszy raz poczuł, żeby Shibo była aż tak zaniepokojona. - Może nawet w drobnych kawałeczkach? Kamyki, piasek? Naprawdę wszystko w głębi jest CzaPrą? Tu wtrącił się Isaac: - Wiele wieków temu nasza nauka odeszła od prostej koncepcji, że fizyka to geometria. Ale w tym miejscu... Nawet Isaac wydawał się przygaszony niezwykłością tego miejsca. A Toby zaczynał się przez to niecierpliwić. - No, chodźmy. - Dokąd? - zapytała Quath. - Uch... - Ucieczka od ojca i rodziny uderzyła mu do głowy, poczuł się wolny, ale teraz miał w głowie pustkę. Po prostu chodźmy. Muszę pomyśleć. Szli przez chwilę nic nie mówiąc. Milczenie Quath narastało, stawało się milczącą krytyką. Trudno było zareagować na coś, co nie zostało wypowiedziane. Kierowali się w stronę dalekiego wypiętrzenia zieleni. Uznali to za trawiasty pagórek, z którego można się będzie rozejrzeć. Z bliska Toby zobaczył drgające prążkowaniem warstwy i mieszające się w nich kolory płomiennych żółci, brunatnych czerwieni i rozproszonych błękitów. Od czasu do czasu na powierzchnię wynurzały się skorupy szmaragdu, jak gdyby z prowadzonej wewnątrz walki świateł. Bez żadnego ostrzeżenia pionowe urwisko zwinęło się nad nimi w zgrzytliwej agonii, jak coś, co z trudem się przeobraża. Z trzaskiem i grzmieniem oddzielił się jeden płat i odwinął się jak płatek olbrzymiego kwiatu. Wyszarpnął się u podstawy. Toby rzucił się w tył, starając się wydostać z pola rażenia. Ale płat wcale nie spadł. Zamiast tego wciąż zwijająca się warstwa ściągnęła się, skurczyła na długość i szerokość, skarżąc się skrzypliwym jękiem i ociekając promieniami spalonego oranżu, jakby od środka wypalał ją jakiś niewidzialny ogień. Po bokach zrobiła się szkarłatna, a potem odwinęła się, ukazując pięknie dopieczony brąz. Ciągle topniała, pluła ze szczelin pochodniami rozmiarów pięści i nagle trzask! - cały płat zniknął. Ostry wstrząs rzucił Toby’ego na plecy. Czuł się tak, jakby go ktoś zdzielił kijem po głowie. - CzaPra nie może przetrwać. - Quath nie wydawała się tym wytrącona z równowagi. - Tak podejrzewałam. - Dokąd to poleciało? - Gdzie indziej. - Dlaczego? - Rozumiem, że dla dowolnej konstrukcji w CzaPrze „bycie” utrzymuje się w niespokojnej równowadze z „trwaniem”. - Co takiego? Chcesz powiedzieć, że całe to miejsce nie może przetrwać? - W zasadzie nie. W praktyce ono jest jak twoja skóra. Część się złuszcza, a na jej miejsce wyrasta inna CzaPra. - To chyba dziwny sposób budowania. - Żywy sposób. Nie zwrócili uwagi, że jarzenie przygasało. Ostrza promieni przebijały filigranowe chmury. Powietrze pochłodniało. - Pewnie na jakiś czas się skończyło - powiedział Toby i usiadł na wzgórku, z którego kiełkowała sprężysta żółta trawa. Minęło wiele lat, od kiedy ostatni raz uciekał przez cały dzień po nieznanym terenie i pomimo wszystkich trosk, które upychał na dnie umysłu, czuł się zadziwiająco dobrze. Nic nie szkodzi, że zostawił rodzinę i że już za nią tęsknił. Po łydkach rozpełzał mu ból, a w brzuchu czuł wzmagający się głód. - Masz racje żywnościowe? - Nauczyłam się nosić je przy sobie. - Ja również. Zjedzmy coś i prześpijmy się. Porozmawiamy później. - Świadom jesteś, jak poważną drogę obrałeś? - Tak. I jest mi dobrze po raz pierwszy od bardzo długiego czasu. - Nie podoba mi się, że tak niewiele rozumiem. - Śmieszne, bo mnie to się w tej chwili najbardziej podoba. 2. W uścisku czasu Obudził się półprzytomny. Shibo coś mu nuciła, delikatny głos przenikający przez ciało, masujący mięśnie, drgający wzdłuż włóknistej siatki nerwów. - Obudź się. Kocham cię za to, co zrobiłeś, i pomogę ci wydostać się z tego miejsca. Potrafię być twarda, jak również łagodna. Dla ciebie. Ale teraz musisz się obudzić, chociaż tak bardzo chciałbyś się jeszcze zwinąć w kłębuszek. - Uuu... no dobrze. ...płynna radość z lizania, miękkie ciemności, nucący na zewnątrz wiatr, piżmowe rozkosze gdzieś niżej, dudnienie pulsu, ostry posmak krwi z przygryzionej wargi, coraz szybsze ciche krzyki... Odepchnął od siebie te uczucia. Były miłe, ale wiedział, że musi się obudzić. Sen? Chyba coś bardziej konkretnego niż sen... Leżał rozciągnięty na gąbczastej trawie, ręce miał rozrzucone, buty zdjęte, siłowniki wyłączone. Narażał się na atak. Stuknął dwa razy mocno w siekacz i poczuł wracającą do siłowników moc. Jego sensorium, jak wartownik ogarniające teren, skurczyło się do półkuli. Niczego nie zauważył. Świeżo naładowana na Argo broń skafandra kipiała energią. Można się bezpiecznie poruszać. Dawno temu ojciec nauczył go udawać martwego po obudzeniu się, dopóki nie przygotuje się do walki. Uniósł prawą dłoń... ...a ona się nie poruszyła. Leżała na gładkim, chłodnym kamieniu czasu. Ciało w pobliżu kostek robiło wrażenie zimnego, sztywnego. Pociągnął mocniej. Ustąpiło troszkę, ale nie za wiele. Usiadł niezgrabnie z dłonią przyszpiloną do skały. - Quath! - Dzień dobry, chociaż tutejsze światło nie najlepiej nadaje się do takiego powitania. - Nie mogę się ruszyć. Niech tylko... - Nie radziłabym. - To mnie złapało. - Mimo to... Toby szarpnął silnie. Prawa dłoń uwolniła się z okropnym odgłosem darcia i rozpalonym do białości bólem. - Aj! Cały grzbiet dłoni był obdarty ze skóry, jedna szkarłatna plama, z której sączyły się krople krwi. Zostawiła potargany strzęp, który wciąż przywierał do kamienia czasu. Już brązowiał, krew gęstniała na powietrzu. - Niefortunny efekt uboczny fizyki. Powinnam przewidzieć... Toby przycisnął dłoń do siebie i zaklął. Otworzył z trzaskiem apteczkę, wyłowił z niej bandaż ogólnego zastosowania i przyłożył go na krwawiącą ranę. - Jak to... co... - Powinnam sobie uświadomić. Skała CzaPry nie jest naprawdę stała. - W dotyku jest. - Jest sprężonymi wydarzeniami przetopionymi w masę. Jeżeli przyciskasz się do niej wystarczająco długo, stajesz się częścią wydarzenia. - Jakiego „wydarzenia”? To coś próbowało mnie zjeść. - Nie przypisuj intencji prawu fizyki. Twoja skóra związała się z CzaPrą. Zaczęła dyfundować w przestrzeń zdarzeń, którą jest ta substancja. - Chcesz powiedzieć, że wszystko nas tu może wessać jak gąbka? - Tylko wtedy, jeżeli wystarczająco długo będziesz przebywał w niewielkiej odległości, mniejszej niż kilka odstępów w sieci atomowej. - Ta trawa, nawet powietrze? - Nie. One są zwykłą masą, prostą formą materii. Toby potrząsnął głową. - Słuchaj, zjedzmy trochę czegoś zwyczajnego. Mam na myśli zapasy. Czuję się otumaniony. Quath rzuciła mu porcję jedzenia. - Jak rozumiem, kamień czasu zjada materię umieszczoną w jego pobliżu, ale z różną szybkością. Nagi kamień, taki jak ten, o który oparłeś się ręką, pochłania szybko. A ziemia i życie mogą przetrwać. To wszystko jest całkiem przemyślnie skonstruowane. Toby prawie jej nie słyszał. Bandaż zachowywał się jak żywy, przyczyniając się do szybkiego odrastania skóry. Grzbiet dłoni drgał pod pienistą zieloną matą, zjadającą zaschłą krew i tworzącą epidermę. Ale bioinżynieria rodzinna - kiedy jeszcze istniała jako żywe rzemiosło stawiała naprawę na pierwszym miejscu. Odżywianie zajmowało dalekie miejsce na liście, więc zaciskał z bólu zęby. Zlikwidował część bólu przez subkontrolę, lecz to trochę trwało. Ból bywał pożytecznym przypomnieniem, więc trudno go było zablokować. Zjadł trochę i usiadł ostrożnie na trawie w sporej odległości od jakiegokolwiek kamienia. Świt w niczym nie przypominał wschodu słońca, chociaż w powietrzu wyczuwało się rześkość. Kamienie wydzielały blade promienie światła, które rozpraszało się wśród pokręconych drzew. Po dalekich szczytach przelewały się powoli zmieniające się kolory. Chmury w górze rozstąpiły się. Zobaczył inne źródła promieniowania jarzące się rozmytym światłem, które napływało, przybierało na sile i znowu rozbłyskiwało długim, cierpliwym pulsowaniem. - Wydaje się, że światło ma swoje źródło w dysku akrecyjnym wokół czarnej dziury. Zostaje złapane w pułapkę CzaPry i przeniesione przez zestalone przeszłe wydarzenia - powiedziała Quath. - Jest go tyle, że mogą tu rosnąć drzewa - zauważył Toby. - Jadowitość dysku została tutaj stłumiona tak, że aż podtrzymuje życie. To nie może być przypadkowe. - Jak ci się zdaje, kto tego dokonał? - Tego nie wiedzą nawet filozofowie. Jestem zbyt pokorna, żeby to rozważać. Wykorzystanie czasoprzestrzeni jako materiału budowlanego jest umiejętnością przekraczającą moje zrozumienie. - A co z nami? - Z wami? Z naczelnymi? - Dlaczego nie? Dawno temu zbudowaliśmy Argo. I nie zapominaj o kandelabrach. - Nie rozumiesz, o ile potężniejsza jest CzaPra. - Hmm. Na tobie wrażenie robią wielkie pomysły, a na mnie skaleczona ręka. Toby zamierzał obrócić całą sprawę w żart. Już dawno temu zrezygnował z prób zrozumienia, skąd się biorą różne rzeczy. Przyjdzie czas na takie luksusy, kiedy poczuje się bezpieczny. Jeżeli taka chwila kiedyś nadejdzie. W lśniącym powietrzu fruwał jakiś ptak. Pierwszy, jakiego widział od czasów Śnieżnika, od upadku Cytadeli Bishopów. Zmechy uznały ptaki za trywialne ćwiczenie w anihilacji i z łatwością strącały je z nieba. Ten był dużo większy niż wszystko, co widywał w powietrzu, a co nie było zmechami. Nie trzepotał się jak motyl ani nie szybował jak drapieżny jastrząb, tylko paradował z dumną ufnością po napowietrznych polach. Toby przyglądał się, jak chwyta coś, czego nie potrafił rozpoznać. Potem taplał się w mlecznej smudze wytrącającej się pary, jak gdyby pływał, a nie latał. Toby’ego owinęło cętkowane powietrze. Chłopiec poczuł nagły chłód. Usiłował podnieść rękę. Nie mógł nią ruszyć, nie mógł nawet zamrugać oczami. Pierś mu zdrętwiała, mięśnie się zablokowały. Po chwili wrażenie, że zalało go przejrzyste szkło, ustąpiło i mógł już oddychać. Obok w powietrzu przepłynął ptak; nie ćwierknął ani nie zwrócił na nich najmniejszej uwagi. Dopiero kiedy ich minął, Toby zauważył, że ma cztery skrzydła i nieproporcjonalnie wielką głowę. Żółte skrzydła załopotały na wietrze, a powietrze wokół zgęstniało. Wiatry zawirowały. Powietrze przybrało kolor kredy stykającej się z rdzą. - Quath! - Czekaj, to już mija. - Ale pogoda. - Toby’emu niczego więcej nie udało się powiedzieć. - CzaPra może sublimować w parę, jak mi się zdaje, a nawet w ciecz, przynajmniej tak dawał do zrozumienia „wstępny tekst”. Miesza się z powietrzem. Próbuj jej nie wdychać. Toby wyregulował oddech. Bolała go pierś. Skała, która zmienia się w powietrze? I odwrotnie? Dał chwilę wytchnienia obolałym płucom. Pojawił się następny ptak, trzepocząc się powoli. Toby patrzył z podziwem, jak umiejętnie radzi sobie w zmiennym wietrze. - Nie wiem, co myśleć o tym miejscu, panno pluskwianko. Jeżeli trzeba sprawdzać za każdym razem powietrze, zanim się odetchnie... - Quath strzeliła do ptaka. Rozleciał się na kawałki. Toby aż krzyknął z przerażenia. - Co ty... - Popatrz na niego. Znalazł fragmenty ciała w kępie grubej trawy. Wszędzie krew, wnętrzności lśniące świeżością, kwaśny zapach. Głowa rozłupana, oczy szeroko otwarte. A na tyłach czaszki błyszczące części elektryczne. - Cholerny świat! On ma zmechowe części. - Zrobiły go. I zręcznie zamaskowały - wyjaśniła Quath. - I to tutaj. - No właśnie. Zmechy przeniknęły do CzaPry Ustronia. - A ja przez cały czas myślałem, że jesteśmy bezpieczni. - Wielu tak myśli. Poddają skrupulatnym badaniom gości takich jak my, szukając mechanicznych szpiegów, mikroskopijnych agentów, programów-intruzów w ludzkich komputerach. Andro twierdził, że te metody są skuteczne. - Niech to cholera do kwadratu. Ten ptak naprawdę ładnie wyglądał. - Niepokojące wydaje mi się to, że zmechy umieją łączyć formy organiczne ze swoimi. - Robiły to już wcześniej, pamiętasz? Ten zwariowany przywódca na Trumpie, Jego Supremacja, miał głowę napakowaną czymś takim jak ten ptak. - Prawda. Powinnam wyciągnąć z tego ogólne wnioski. - Ale kto by pomyślał? Nawet wewnątrz ptaka. - Zbyt długo nam się przyglądał, tak mi się wydawało. - Jeżeli miał czas, żeby przesłać sygnał do tego kogoś, kto go skonstruował... - No właśnie. Jakie są szansę, że w labiryntach CzaPry odnajdzie nas jakiś przyrząd zmechowy? - Hmm. Wszystko zależy od tego, ile jest tych odgałęzień. - Może ich być bardzo dużo. Matematyka tego miejsca kokietuje nieskończonością. Kokietuje? Quath niekiedy śmiesznie dobierała słowa. - Zależy również od tego, ile zmechy wysyłają tych szpiegów. - Ten ptak implikuje, że zmechom bardzo zależy. Polują na ciebie. - Na mnie? Dajże spokój, ojciec chciałby mnie dostać w swoje ręce, ale zmechy? Nie jestem dla nich ważny. Siłowniki Quath sapnęły niespokojnie. Niepewności się zbiegają. Jestem przekonana, że znowu musimy wykorzystać najważniejszą właściwość CzaPry i ukryć się. 3. Skała chaosu „Wykorzystanie” oznaczało marsz w szybkim tempie przez nieznany teren w poszukiwaniu otworku-wejścia. Dla Toby’ego te pełne szarpaniny miejsca, gdzie CzaPra kipiała, były jednym wielkim zamieszaniem, ale Quath mówiła o nich jak o najwspanialszym dziele umysłu, z jakim się kiedykolwiek zetknęła. Toby starał się to zrozumieć, sadząc susami po pokładach kamieni czasu. Ręka wciąż go bolała, a poruszał się energicznie, ponieważ się bał, że z pozoru lita skała wessie go do środka. Quath śmiała się z tego skrzekliwym, grzechotliwym śmiechem, lecz on nie uważał tego za śmieszne. Największy kłopot sprawiało mu wyobrażenie sobie czasu i przestrzeni sklejonych razem tak, że tworzyły coś, po czym mógł chodzić. Czasu był świadom aż do bólu. Zwłaszcza tego wyrazistego, który dzielił znaną, szybko blaknącą przeszłość, od nieznanej, widmowej przyszłości. Ale jak można pożenić to z odległością? - Czas, jak to powiedzieć, jego nikt nie zdoła zatrzymać, prawda? A przestrzeń, to jest to, co nie pozwala, żeby się wszystko pozderzało ze sobą. No i co one mają ze sobą wspólnego? Usiłował sprowokować Quath, ale ona traktowała to wszystko bardzo poważnie. Z namaszczeniem udzielała wyjaśnień. Toby przysłuchiwał się i chwilami coś mu świtało. Ludzie świadomi byli powstawania rzeczy, ich wybuchania w konkretną całość i późniejszego zapadania w otchłań pamięci. Quath mówiła, że ta czasoprzestrzeń, ta CzaPra, zawierała w sobie prawdziwy czas, a mijanie doświadczeń ludzkich było tylko iluzją swoistą dla żywych istot. A jakie znaczenie mogła mieć ich opinia, myślał Toby z ironią, skoro byli tu tylko przez krótki czas? Isaac przypomniał mu prastarą rymowankę: Czas mija, mówisz? To nie tak! Niestety czas stoi, mijamy my! Aspekt zachichotał z radości. Przechodzili obok olbrzymich, obojętnych ścian kamieni czasu, porowatych od rozmazanych plam światła. W pobliżu strzelały energią gigantyczne wieże, które rosły niczym trójgraniaste drzewa. Niektóre wydawały się zdolne do wstrząśnięcia niebem i oderwania jednej gwiazdy od drugiej swoją bezlitosną energią. Quath i Toby pospiesznie je minęli. Zapuszczali się niemal bez wahania w nagłe zakręty, w labirynty uliczek z kamieni czasu. Toby na Argo miał całkiem niezłą kondycję, jak mu się wydawało, ale tutaj z trudem nadążał za Quath. W płucach go paliło. Siłowniki się rozgrzały. Zatrzymał się nagle. - Quath, myliłem się. Zupełnie się myliłem. - Jak to? - Uciekliśmy od rodziny. Ten ptak... a jeżeli zmechy są tutaj wszędzie? - Myślisz, że zmechy będą szukać tu każdego człowieka? - A w każdym razie Bishopa. Chodźmy. - Dokąd? - Wracam. Przez następne kilka godzin, kiedy wracali po swoich śladach, był zadowolony z siebie. Quath się nie odzywała. Po jakimś czasie Toby zrozumiał dlaczego. - Uch, a teraz którędy? - zapytał. - Nie wiem - odpowiedziała. - Przyszliśmy tą drogą, tak? - Tak. - Odgałęzienia łączyły się gdzieś w tej okolicy. - Pagórki, drzewa, niebo... wszystko było inne. - CzaPra jest w wysokim stopniu stochastyczna na styku odgałęzień, ponieważ są one punktami niestabilności. Toby opadł na ziemię. - Więc nie uda nam się znaleźć powrotnej drogi? - Obawiam się, że nie. Znów zawrócili. Poczuli się zniechęceni, przemierzając na próżno tę samą drogę. A do tego teren zmienił się w jakiś subtelny sposób, co jeszcze pogłębiło ponury nastrój Toby’ego. Uciekł od ojca i wpadł prosto w pułapkę. W miejsce, które nie tolerowało żadnych błędów. Quath ciągle się rozglądała, czujna, roztargniona. Kiedy zapytał ją o to, powiedziała: - Pozwalam, żeby stochastyczność... to jest losowość... zdecydowała się okazać nam przychylność. - Ja... nie rozumiem. Czego my szukamy? - Przychylnego nam wypadku. - Brzmi to trochę jak sprzeczność. Dyszał ciężko, oślizgłe powietrze zatykało mu gardło. - Powiedziałeś mi kiedyś o prostej zagadce, którą rozwiązałeś. W jego sensorium pojawiła się tablica z parami liczb. 1 100 2 99 3 43 61 97 5 96 . . . . 50 51 - Wszystko pomieszałaś. Każda para powinna w sumie dawać sto jeden. Było ich pięćdziesiąt, więc po pomnożeniu wynik wynosił pięć tysięcy pięćdziesiąt. - To prawda. Ułożyłam liczby w losowy sposób na nowo, jednak uwzględniłam je wszystkie, tak że suma ogólna równa jest cztery tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć. W taki sposób obmyślono CzaPrę. To, co Andro nazywa odgałęzieniami, to podzbiory całej tutejszej czasoprzestrzeni, tunele, które losowo otwierają się i zamykają. Ale ich suma, cztery tysiące dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć, pozostaje niezmieniona. Niczego się nie zyskuje ani nie traci. - No dobrze. Ale o co w tym chodzi? - CzaPra zachowuje samą siebie. Natomiast ciągłe przemieszczanie się odgałęzień uniemożliwia sporządzenie mapy CzaPry. Poleganie na stochastycznej naturze wzajemnie oddziałujących na siebie odgałęzień jest jedynym sposobem, w jaki można je chronić. - Zmechy nie potrafią znaleźć żadnego konkretnego odgałęzienia, bo nigdy nie ma go dwa razy w tym samym miejscu? - Ani nawet w tym samym czasie. - Ukrywanie się w czasie, a nie w przestrzeni? - W jednym i w drugim, w CzaPrze. Odgałęzienia wykształcają się przez wzajemne oddziaływania. Spadek jednego kamienia czasu może pomnożyć swój rezultat, budując nieuporządkowanie. Podobnie jak w przypadku planetarnej pogody zwykły przelotny wiatr może wywołać burzę. Mieszanie odgałęzień CzaPry porządkuje je w nowy sposób w czasie i przestrzeni. Żaden matematyczny algorytm nie zdoła oddzielić ich od siebie ani prześledzić ich ewolucji. Bezpieczeństwo ma za podstawę litą skałę chaosu. Toby zwolnił, docierała do niego ta koncepcja. Ludzie ukryli się tutaj dawno temu, w erze Oklapnięcia. Wtedy Bishopowie i wszystkie rodziny okopały się dla bezpieczeństwa na planetach, zakładając, że zmechy najlepiej się czują w przestrzeni kosmicznej. Ale jakaś cząstka ludzkości umknęła w chaos CzaPry. Zmechy nie potrafiły sporządzić mapy tego przypominającego spaghetti miejsca, więc nigdy nie mogły mieć pewności, czy znalazły wszystkie kolonie ludzi. Zaczynał pojmować, o co chodziło Quath z tą arytmetyką. Jednak nadal pozostawało to niezrozumiałe - żeby nieuporządkowanie było bezpieczniejsze od planet, trudniejsze do rozwikłania niż splątany kolczasty drut. Liczby cechowała prosta, elastyczna godność. Może dziwił tylko fakt, że taniec liczb znajdował odbicie w rzeczywistości. Prawa zmuszały CzaPrę do zwijania się i wyginania, prawa rządzone płochliwą logiką chaosu. W porównaniu z tą tajemnicą zmechy wydawały się niemal czymś zwyczajnym. - No to dokąd pójdziemy? - zapytał. - Do przodu. Im dalej idziemy, tym bardziej splątana staje się nasza ścieżka - odrzekła Quath. - Jak zdołamy wrócić do rodziny? - Nie wiem. Podejrzewam, że oni również zapuszczą się w ten labirynt. - Za nami? - Nie zapominaj o Abrahamie. - Tak. Znajdźmy go pierwsi. - Skinął głową. Poczucie celowości poprawiło mu nastrój. A lepiej było utknąć w tym miejscu, niż na Argo. Dużo lepiej. - Zachowujesz się zgodnie ze specyfiką swojego gatunku. Toby poczuł się nieswojo; wydało mu się, że Quath wie, o czym on myśli. - Jak to? - Społeczności naczelnych często odbywały rytualne podróże. Młodzi mężczyźni udawali się na wyprawy w nieznane kraje. Brali udział w przygodach, wiele się uczyli i wracali odmienieni. - Znowu nas analizowałaś? - Zawsze to robię. Toby już wcześniej czuł się winny, że cieszy go to wszystko, zwłaszcza teraz, kiedy nie mogli wrócić do rodziny. - Wcale nie jest nas aż tak łatwo przejrzeć! - Zauważam wzorce. Może potrzebowałeś uciec od ojca, żeby się samookreślić. - Ale mi prawisz kazanie. - Usiłuję zrozumieć bardzo dziwny gatunek. - Niekiedy zrozumienie to nagroda pocieszenia, pluskwo. Toby roześmiał się i pozbył tego teoretyzowania z głowy. To był luksus, coś, czym zajmowali się ludzie w miastach. Ruszył miarowym biegiem. Przyglądał się krajobrazowi z nieufnym szacunkiem, świadom teraz, że do kształtowania CzaPry potrzebny jest czas. CzaProwe burze wypłukały zawiłe kaniony w sprasowanych momentach. Sprężenia i skręty tworzyły niemożliwe do pokonania ściany, urwiska, od których skręcał się żołądek, pudłowate pułapki z zakrzywionego, milczącego, czasowego tworzywa. Pokonywanie tych trudnych zboczy i przełęczy było wyczerpujące. Quath miała aż nadto energii, ale Toby’emu tempo zaczęło się dawać we znaki. Nie przestawał oglądać się za siebie, chcąc sprawdzić, czy ich ktoś nie ściga. Słowa wypowiedziane przez ojca w czasie ich ostatniego spotkania dzwoniły mu w umyśle. Miał Shibo, która go pocieszała, zanurzała przykre wspomnienia w swojej łagodnej obecności. Śpiewała mu i dostarczała rozrywki. A przecież ciągle nie opuszczało go wrażenie, że ktoś ich ściga. Łydki zaczynały go boleć, oddech robił się chrypliwy. Zmuszał się do dotrzymywania kroku olbrzymiej masie Quath, która wydawała się bez wysiłku przepływać nad płaszczyznami żwiru i wypiętrzeniami skał. W końcu, kiedy Toby już opływał potem, zatrzymali się na odpoczynek u podnóża stromego urwiska. Quath, uginając nogi, opuściła się do pozycji spoczynkowej i chyba natychmiast zapadła w sen. Dla Toby’ego była to pierwsza oznaka tego, że w ogóle sypiała. A może przy takiej wielości umysłów tylko odpoczywała, wystawiając jakąś cząstkę siebie na warcie. Nad nim z urwiska sterczały iglice, kałuże czepiały się pionowego lica niczym krople czarnego żelaza, niebo przebijały tyki mdłej żółci. Ale samo lico urwiska było gładkie. Toby przyglądał się, jak ze skały wypływa kremowy fryz - taka ukośna pustka, w której krople i włókna owijały się wokół siebie i splatały razem. Podszedł bliżej, żeby się przypatrzyć. Zajrzał i w głębi ujrzał pole z igrającymi na nim cieniami. Chwila z jakiegoś innego czasu i miejsca, malowidło udręczeń. Z powolnie poruszającej się mozaiki przeciekały drażniące dźwięki, jak gdyby stal tłukła się o stal. Głęboko w środku kamienia czasu czerwonawe, pulsujące krople spadały na zielonkawe łodygi i ściskały je, aż z ich fioletowiejących czubków popłynęła ropa. Eksplozje obrazów, grzechocząc, wyrywały się ze skały niczym uwolnione udręczenia. Toby przyglądał się zafascynowany i odczytywał to działanie jako walkę, zabijanie łodyg przez drapieżne krople o kolorze zaschłej krwi. Dopiero po chwili dojrzał maleńkie, łupkowoszare łodyżki, które sypały się po każdej walce. I wtedy domyślił się, że krople dopomagały łączeniu się łodyg w pary albo wyciskały z nich następne pokolenie niepewnych, odrętwiałych niemowląt-łodyżek. Wrażenie to szybko zniszczył widok żółtych kropel, które wynurzały się z czubków nowych łodyg, kołysały się niczym bańki mydlane, a potem przyczepiały się od spodu do większych kropli. Kiedy to robiły, ze ściany kamienia czasu odłupywały się wrzaski. Arkusze kruchego dźwięku, jak ostatnie rozpaczliwe krzyki rozdzieranych na kawałki małych ptaków. A przecież mozaika działała nadal, wiecznie tocząca się gra sił, której nie mógł zrozumieć, i nuciła mrukliwe piosenki. Szorstki kaszel, bolesne skrzeczenie, staccato, gęste, owadzie stukotanie - chyba nic się nie powtarzało, nic nie przydawało jej działaniu jakiegokolwiek sensu. I dopiero wtedy Toby uświadomił sobie, że jego usiłowania, by nadać temu widokowi znaczenie, są bezcelowe. Był świadkiem mijającego wydarzenia z jakiegoś niemożliwego do określenia kiedyś-gdzieś, które złuszczyło się ze ściany kamienia czasu, kiedy patrzył. Taki prastary zapis, po oderwaniu się od gąbczastej powierzchni, roztapiał się w mgłę. Obserwowany przez niego ruch pojawiał się podczas złuszczania się delikatnych płaszczyzn o niedostrzegalnej grubości, jak cienka warstewka oddzielająca przyszłość od przeszłości. Zadumał się nad tym, co mówiła Quath. Nie bardzo podobały mu się nauki ścisłe- jawiły mu się w przerażającej postaci, niejako idee, lecz jako siły natury, bo nigdy nie zetknął się z naukowcem i nie miał pojęcia, jak ktoś taki mógłby wyglądać. Tutaj nauka pochwyciła czas, odarła go z wielu codziennych aspektów i zrobiła z niego coś chwiejnego, elastycznego. Coś, przez co życia mogły przypominać przewracanie kartek w książce. Ostrożnie wyciągnął rękę, pogładził powierzchnię materii wydarzeń. W jednym miejscu była chłodna jak woda, w innym tak gorąca, że nie dało jej się dotknąć - i znowu żadnej logiki, żadnego schematu. Tym była naprawdę: zdarzeniem wykraczającym poza ludzkie kategorie, wyniesionym z niemożliwych do poznania miejsc. I wtedy kamień czasu pękł. Toby zaglądał do niego, zuchwale spłaszczając przesuwające się ku niemu wydarzenia, kiedy kolejne warstwy złuszczały się w przejrzystą mgłę. Nagle z mgiełki wynurzyło się coś łodygowatego. Zaczęło się wiercić. Odpadły skorupy srebrzystego lodu. Z kamienia czasu wypychała się gumowata łodyga, grubsza i dłuższa niż jego ręka. Coś w niej strzeliło, uwolniła się i upadła u jego stóp. Pohukiwała cicho, wyraźnie. Żałosne wołanie. Za nią poszły inne. Miotały się, wypadając z kamienia czasu, wilgotne i lśniące, jakby je coś stamtąd wypluło - i to, co było przedtem kojąco odległymi obrazami, stało się nagle śmierdzące i realne. Na lewo wytrysnęła fontanna ciekłego obsydianu. Wykrystalizowała się w powietrzu i opadła z podzwanianiem. Nad jego głową przeciągała mroczna mgła. Jedna z kropli wyrosła z kamienia czasu i przyczepiła się do unoszącej się w powietrzu grudy wody. Łodyga wypuściła jądro niebieskiego gazu, na co gruda odpowiedziała wirem aksamitnego ognia. Niesamowite, nierealne. Shibo powiedziała: - Pamiętaj, że tym wszystkim rządzą prawa fizyki. To są schwytane w pułapkę wydarzenia z jakiegoś innego miejsca w CzaPrze. Powinniśmy to zbadać. - Uch... - W głowie miał zamęt. - Jak to? - To jest sposób na przekonanie się, co jeszcze czai się w CzaPrze. Nie możemy do tych miejsc udać się osobiście. - I tak nie bardzo wiem, jak mógłbym chcieć coś takiego. - Nie bądź bojaźliwy. - To wygląda śmiesznie... groźnie. - Ruszaj. Kiedy miałam ciało, nigdy nie czułam tchórzostwa. - Źle mnie zrozumiałaś, chcę tylko powiedzieć.. - Chciałam się więcej dowiedzieć o tym świecie. To jedyny mądry sposób, żeby utrzymać się przy życiu. Wierz mi, ja zdaję sobie sprawę, jak można czuć się wewnątrz martwym, kiedy coś cię powstrzyma... jeżeli ty powstrzymasz się od próbowania, uczenia się, zmieniania. - Shibo... janie... - Tchórz. Otwórz się na to. Podszedł o krok bliżej. Niebieskoczarne płomienie roztańczyły się i polizały go, zanim się zdążył poruszyć. Były ciepłe i miękkie. Miał ochotę na więcej takiej przymilnej usłużności. Czuł się nieswojo, szarpany przez sprzeczne impulsy. Osobowość Shibo poruszała się, blokując jego ostrożność jedwabistą, kojącą ciekawością. - Musimy zbadać to miejsce. Jest cudowne, tak mi się zdaje. Miałeś rację, że tu przyszedłeś. - Tak naprawdę to ja nie, tylko... Słowa zamarły. Shibo miała ochotę zbadać ten dziwny śniady płomień, więc pochylił się i zanurzył dłonie i przedramiona w fioletowiejącej masie. Chłodna, gładka. Wcale nie przypominała ognia. Było mu teraz jeszcze lepiej. Tak miło zanurzyć się w niej aż po ramiona, wepchnąć w nią twarz. Wokół roiło się od słodkich, giętkich aromatów. Tak miłych. Kuszących. Przypomniał sobie te uzależniające rozrywki... tam... w szarym mieście... tym, które opuścił. Powinien pamiętać, to ważne. To coś kłębiło mu się po twarzy. Szarpnął się do tyłu. Drapał to coś ołowianymi dłońmi. Lepkie liny kleiły się. Pasma przesuwały się, liżąc go po ustach, nosie, oczach. Uderzał je, odrywał. Obrzydliwy smród wypełnił mu nozdrza. Smaki jak emocje: gniewna, mściwa, złośliwa, skrzywdzona miłość. Zmiął w kulę klejące się do niego włókna, szamocząc się z falami przelotnych, bolesnych uczuć. Upuścił puchatą, miłą sprężystość i natychmiast tego pożałował. Ukłucie wyrzutu było ostre i dziwnie gorzkie. Shibo zawołała: - Uciekaj! Szybko! ...i rzucił się do ucieczki, chwilami zalewały go wyrzuty sumienia, a chwilami lęk. - Co to było? - zapytał Shibo. - Jakaś postać pasożyta. Dosyć wyrafinowanego. - Ty kazałaś mi to zrobić. - Ja tylko sugeruję. Nie mogę działać. Zirytował go ton jej głosu. - To ty mi, cholera, kazałaś... Tak się spieszył, że wpadł na Quath. Kiedy się pozbierał, przesłała mu jeden z przenikliwych, urywanych sygnałów, który imitował ludzki śmiech najlepiej, jak Quath potrafiła. - Zląkłeś się ryby? - Quath umknął dramat tego wydarzenia. - Te tutaj to nic dobrego - powiedział Toby niezręcznie. Przypomniał sobie, że wszystko rozegrało się w jego wnętrzu. Gorączkowe fale sprzecznych emocji tańczyły mu na skórze w miejscach, gdzie czuł obejmujący go aksamit. Świeży naskórek na grzbiecie zranionej dłoni marszczył się z zadowolenia, jak gdyby ciało całowały szerokie, czułe usta. - Wszystko tu jest takie - powiedziała Quath. 4. Niezdecydowane ruchy Biegli aż do utraty tchu, a sączące się światło wciąż nie przygasało. Nie znajdowali się na wirującej planecie, więc dzień i noc nie następowały po sobie cyklicznie. Kapryśna poświata przesiąkała przez obnażone zęby kamienia czasu, rzucając cienie pomiędzy zielone i żółte listowie. Toby dzielnie maszerował, aż wreszcie zaczął powłóczyć nogami, więc zatrzymali się i przespali. Nikogo nie spotkali. Ani śladu pościgu. Obudził się i usłyszał śpiew Shibo. Słowa dźwięczały delikatną, nawracającą melodią, lekką i beztroską. Uświadomił sobie, że choć oczy ma otwarte, nic nie widzi. Zamrugał powiekami, żeby odzyskać zdolność widzenia. Pokręcone drzewa, chmury o ciężkich brzuchach, skała - w oczach mu zamigotało, widok się ustabilizował. Usiadł zaniepokojony. W pobliżu nie czaiło się nic groźnego. Wiatr wzdychający we włóknistym krzaku, przebijająca się przez mglistą polankę siarczana lanca światła. Nie było żadnego powodu, żeby Shibo miała zawładnąć jego zmysłami. - Czułam, że muszę się wydostać. Tak mocno spałeś, więc... - Tak, ale teraz nie śpię. I wcale nie jestem za to wdzięczny. - Uznałam, że po wczorajszym pechowym zdarzeniu będziesz potrzebował trochę pomocy. - Pechowym... och, te fioletowe płomienie? To ty chciałaś, żebym się im z bliska przyjrzał. - Błędnie to pamiętasz. Ja ostrzegałam cię, kiedy aż po uszy... - O ile sobie przypominam, było zupełnie inaczej. Stałaś za plecami, popychałaś mnie przez cały czas, chciałaś tego dotknąć. - Usunąłeś ze wspomnień to, co ci się wydawało takie pociągające. - Niech mnie diabli, jeżeli cokolwiek usuwałem. Niewątpliwie ciekaw byłem, co to jest, ale... - Nie kłóćmy się. Wyszliśmy z tego bez szwanku - razem. To ważne. Jak długo będziemy razem i zachowamy czujność, nawet w tak dziwnym miejscu możemy czuć się bezpieczni. Od tego wykładu aż mu zęby ścierpły, ale zachował milczenie. Jeżeli będzie o niej myślał, to tylko skłoni ją, żeby mówiła jeszcze więcej, a teraz potrzebował wewnętrznego milczenia, sposobności do zastanowienia się samemu. Poszedł za potrzebą. Kiedy zasypywał dołek, żeby trudno było wyśledzić zapach, Shibo ciągle mówiła. Chciał ją odepchnąć, ale miał tylko wrażenie, że naciska na nieustępliwy mur. Szamotał się w milczeniu, z wykrzywionymi ustami, aż z przerażeniem stwierdził, że nie potrafi się jej pozbyć. Zajęła teraz stałe miejsce za jego oczami. - Dlaczego nie chcesz mojej pomocy? - Dlaczego? Dlatego, że już nie mam wyboru. - Jesteś zbyt młody, żeby obywać się bez moich rad. - A może pozwoliłabyś mi samemu decydować? - O to mi właśnie chodzi. Sam wiesz, że możesz podjąć złą decyzję. - Przynajmniej będzie to moja decyzja. - Tacy jesteśmy sobie bliscy. Nie odpychaj mnie. Było w jej „bliskości” coś, od czego czuł się nieswojo, ale nie potrafił tego nazwać. ... duszący, wilgotny nacisk, gęste powietrze, które nie chce opuścić mozolnie falujących płuc, ciecz przepływająca przez nos i uszy, i oporne usta, wężowate czułki mgły, rozkoszne, och, jakie rozkoszne... Kiedy znowu złapał normalny oddech, pomaszerował do Quath. Zdążyła już podgrzać jakieś polowe racje z zapasu, który niosła dla niego. Zapomniał o Shibo. Doskonałość gorącego, oleistego jedzenia wypchnęła jej obecność ze świadomości Toby’ego. Co za ulga. Tkwiła w nim już od kilku dni i ciążyła mu jak mokry but. Zdał sobie z tego sprawę dopiero wtedy, kiedy udało sieją stłumić. - Wierzgałeś i mówiłeś przez sen - powiedział Quath. - Yhm. Pewnie mi się coś śniło. - To coś więcej. - Skąd mogłabyś wiedzieć? - Twój gatunek wiele przekazuje mimiką. Osobliwa metoda, której my nie znamy. - Czytałaś mi z twarzy, kiedy spałem? - Zawsze czytam. Muszę rozumieć ludzi. Nadaję twojemu wizerunkowi postać numeryczną, potem porównuję go z wcześniejszymi pomiarami. - Pomiarami czego? - Kątów i amplitudy fałdów skóry, jej zabarwienia, grubości brwi, krzywizny ust i oczu. - Mój Boże! Ależ ty ciężko pracujesz. - Nie bardziej niż ty. - Nie, ja po prostu zerkam na ludzi spod oka i rozeznaję się... hej, chcesz powiedzieć, że w ten sposób dowiaduję się, co ludzie czują? - Oczywiście. Zostałeś tak zaprojektowany, że cała ta praca wykonywana jest podświadomie. - Ale dla ciebie ona jest świadoma? - Jeżeli tego chcę. - A jeżeli nie? - Zwykle zastępuję ten obowiązek. Toby wiedział, że myśl jest siatką rozpędzonych elektrycznych impulsów, tańcem atomów przemawiających przez szybkich posłańców. Ale czy jego myśli nie znaczą nic więcej? Popatrzył na Quath, nie wiedząc, co powiedzieć. - Już od długiego czasu odczytuję sygnały przepływające po twojej twarzy. Zwłaszcza w takich chwilach - dodała Quath. - To Shibo. Coś w niej. - Nieswojo ci z nią. - Tak... - Dla ciebie męskość musi zawsze nieść ze sobą trochę gniewu, trochę bezkompromisowej tępoty. Pobudzają cię androgeny, podżegają do niezdecydowanych ruchów. Twoim grzechem jest najczęściej porywcza brutalność. - Hej, nie jestem aż taki zły. - Kobiecość - normy, które obejmują mnie w dość niesprecyzowany sposób - niesie ze sobą w waszym bogactwie odmian przenikliwe wyczucie reakcji. Wbudowana jest w spokojną, samowystarczalną stabilność. Wasze osoby płci żeńskiej czekają, zmusza je do tego estrogenowa powolność. Mają skłonność do grzechu nadmiernej statyczności, cierpliwości. - Dajże spokój. To takie uproszczone. Tam do diabła, bardzo często czuję się opanowany i spokojny, tyle że nie ostatnio, to wszystko. A Besen, tylko na nią popatrz. Potrafi świetnie dać kopa, jeżeli coś ją rozdrażni. - Wasz rodzaj dryfuje pomiędzy tymi dwoma biegunowymi ekstremami. Jest to model dający wielką zdolność przetrwania, więc można go często napotkać u różnych wyższych form życia. Ale częstość występowania szarości nie jest dowodem na nieistnienie czerni i bieli. - Seks rzucił ci się na mózg, wielka pluskwo - powiedział Toby niepewnie. - Te płciowe geometrie kształtują waszą percepcję świata. Współpraca między pierwiastkiem męskim a żeńskim jest trawiona napięciami. Mężczyzna nastawiony jest na inwazję. Kobieta ciągnie korzyści z tego, co ukryte, co nie do końca poznawalne, czerpie z groty tryskającej ciemnościami. Taka jest strategia twojego gatunku. Jeżeli te dwa pierwiastki zleją się w jedno w umyśle tak młodym jak twój, musi w naturalny sposób dojść do destabilizacji. - Czy to właśnie się we mnie dzieje? - Tak mi się zdaje. - Co ja zrobią? - Tego nie wiem. Brak nam środków technicznych, żeby zastosować dwa podstawowe lekarstwa. Na ile rozumiem umysły naczelnych, optymalną kuracją byłoby wzmocnienie twoich własnych subcharakterów. - Jakich? - Być może poczucia własnego ja. To specyficzny czynnik obecny w każdym ludzkim umyśle. Podtrzymuje on iluzję, że twoim intelektem i zmysłami włada pojedyncze ja. - Więc jeżeli rozbuduję to poczucie własnego ja...? - Stworzyłoby przeciwwagę dla obszarów atakowanych przez osobowość Shibo. - Hmmm. - Miał kłopoty ze skupieniem uwagi. Kiedy przysłuchiwał się słowom Quath, ogarniały go złe przeczucia. Zaraz też zaczynało go coś swędzieć w cięgłach siłowników, chciało mu się ziewać albo przysłuchiwał się czemuś, co cichutko piszczało w sensorium. I gubił wątek rozmowy z Quath. Odnosił wrażenie, że przeróżne drobiazgi zmuszają go do odwrócenia uwagi od omawianego problemu. - A ten drugi sposób... - Nie mamy wyposażenia, żeby go w odpowiedni sposób zrealizować wyjaśniła Quath. - Tak. - Głęboki oddech. - Słuchaj, sam sobie z tym poradzę. - Sądzę, że to tylko będzie się pogarszać. - Jest wiele innych spraw, którymi powinniśmy się martwić. - Obawiam się, że... - Zostaw mnie... i ją!... w spokoju. Toby zerwał się, aż kipiąc energią. Odszedł. Zmniejszył zakres swojego sensorium, odcinając się w ten sposób od dyskusji. Towarzyszyły mu słowa Quath. „Pobudzają cię androgeny, podżegają do niezdecydowanych ruchów”. Z frustracją stąpnął na kamień czasu. Napił się z pobliskiego strumienia. Woda rozjaśniła mu w głowie i nagle uświadomił sobie, że czuje się rozkosznie rozleniwiony snem. Niepokój zniknął, coś go uśmierzyło, a on nie pytał, jak to się stało. Kiedy szedł z powrotem do Quath, daleki szczyt pękł na pół i sypnął w dół błyszczącymi szczątkami. Toby w zamyśleniu patrzył na wspaniałe, zwichrowane otoczenie. - Słuchaj, moglibyśmy nadać temu nazwy zaproponował. - Nie rozumiem cię - powiedziała Quath. - Może jeszcze nigdy nikogo w tym szczególnym odgałęzieniu nie było. To możliwe, prawda? - Możliwe. Chociaż ludzie i inni zajmowali tę zawiłość od bardzo dawna. - Jak długo? - Iluminaty twierdzą, że ma ona co najmniej kilka dziesiątków tysięcy waszych lat. - Hram. - Toby myślał o historii w terminach swoich aspektów, a nie w „latach”. Isaac pochodził z czasów późnych arkologii, a Zeno z jeszcze dawniejszych czasów. Historia to byli ludzie, a nie liczby. - No to jeżeli jesteśmy tu pierwsi, możemy nadać im nazwy powiedział niecierpliwie. - Czy to taki ludzki zwyczaj? - zapytała Quath. - Tradycja, tak my to nazywamy. A w zasadzie prawo. - Prawa nie są tu właściwym pojęciem. - Dajże spokój. Przydałoby się nam trochę fantazyjnych nazw. Takich, o których nie przestają ględzić aspekty. I natychmiast jego bezczynny umysł zalała gwałtownie wznosząca się fala nazw i tytułów, a wszystkie podbarwione były słabym echem wspomnień. Grobowce Isztar. Wielki Pałac. Ołtarze Niewinności. Cholerna Góra. Most Bamboozle. Androscogginn. Szczyt Prime. Dassadummakeag. Everest. Piramida Pyke’a. Góra Oliwna. DoDeDeed. Gniewny Ściek. - Po co im w ogóle nadawać nazwy? - zapytała spokojnie Quath. Toby zawahał się. Zrozumiał, że ogarnęła go osobliwa ludzka próżność, pragnienie, żeby chciwie złapać coś i zatrzymać. Shibo pomogła mu zrozumieć to, co każdy koczownik czuł przez skórę. Świat był po to, żeby na niego popatrzeć, wykorzystać go i pójść dalej, stanowił część przepływu i wędrówki życia. Nadawanie ziemi nazw było czymś niewłaściwym. - No cóż... Niech się same ponazywają. Ale czuł się sfrustrowany. Ukrył to przed Shibo, a przynajmniej starał się to zrobić. 5. Twarda iskra Chociaż przełęcze były strome, a droga wyboista, tempo mieli dobre - cokolwiek tempo mogłoby oznaczać w tej pokrętnej CzaPrze, która przyprawiała Toby’ego o mętlik w głowie. Kilka razy powietrze i skały zakołysały się jak przedmioty widziane pod powierzchnią wody i chłopca zaczęło mdlić. Pogoda, mówiła Quath. CzaPra dostosowująca się do napływu masy. Jego zmysł słuchu informował go, że „dół” jest kwestią zapatrywań i że zmienia on położenie, kiedy kamień czasu pojękuje i odskakują od niego płatki. Dotarli na targaną wiatrem pustynię. Bezładny teren wygiął się teraz w górę w kierunku spalonego oranżu nieba. Druga strona odgałęzienia była tak daleko, że nie potrafili jej dojrzeć nawet przy nastawieniu wizji na maksymalne zbliżenie. - To miejsce jest ogromne. Czy grawitacja ma tam znak przeciwny? - zapytał Toby. - Prawda. Mdłości, które odczuwamy, pochodzą od szarpnięć pływów - odrzekła Quath. - Yhm. Ale jest jeszcze coś. Czujesz to? - Wyczuwam, że ktoś obserwuje. - Tak. Nie potrafię tego umiejscowić. - Jesteśmy badani w rozproszony sposób. Niepokojące. - To nie zmech. Nie pachnie mi to zmechami. - Przypuszczalnie nie. Zmechy są sprytniejsze od naszych gatunków. - Może pod pewnymi względami. - Tak. Pod pewnymi względami. Quath zaczynała być rozstrojona. Niewiele mówiła, a jej odnóża drgały, kiedy z nich nie korzystała. Zrobiło się gorąco, potem nagle zimno. Suchy wiatr brzęczał jak nikła muzyka. Obok nich przepływały niewielkie fale CzaPry. Wraz z gięciem się CzaPry płynęły wyraźne szepczące tony, tajemnicze i nieludzkie, chociaż miłe dla samotnego ucha. - Na pewno nie ma tu zbyt wiele wody - powiedział Toby, usiłując podtrzymać rozmowę w obliczu ogarniającego ich niepokoju. - Ciekła woda jest rzadkością w Galaktyce. W pobliżu Zjadacza podtrzymywanie życia form organicznych, takich jak my, jest dużo trudniejsze. Przekonana jestem, że CzaPra została tak skonstruowana, żeby wydajnie zbierać i oszczędzać wodę. - Sądzisz, że została zrobiona dla nas, dla ludzi? - Nie. Większość życia planetarnego ma wspólne podstawy chemiczne. Moje nie różnią się tak bardzo od twoich. - Pamiętam, jak kiedyś powiedziałaś, że w dawnych czasach zmieszaliście swój materiał genetyczny z jakimś innym gatunkiem. Czy chodziło o nas? - Nie. Jestem pewna, że połączyliśmy się z jakąś wyższą formą. - Och, tak? Z jaką? - Nasze zapisy są niejasne. Ale to połączenie przeniosło nas na wyższą płaszczyznę kontemplacji. Bardziej zaawansowaną niż formy jednoumysłowe. Toby nie był pewien, co Quath ma na myśli, mówiąc „zaawansowaną”, ale nie imponowało mu to, jeżeli oznaczało, że trzeba mieć wielkie rozmiary i poruszać się ze szczękiem w twardym pancerzu, nieświadomie przewracając po drodze różne rzeczy. Próbował się tu rano golić, lecz powietrze wysysało wilgoć z wody i mydła, zanim doszedł do połowy tej czynności. Susza do kwadratu, powietrze jak gąbka. Powiewy sprzecznych grawitacji doprowadziły ich na terytorium przedziwnej wegetacji. Przypominające korkociągi paprocie skrę-. cały się w ciasne pętle, olbrzymie liście rozgałęziały się pierzaście, żeby chwytać niewielkie ilości światła docierające od dalekich murów CzaPry. - Reagują na pogodę CzaPry - powiedziała Quath. - Spirala potrafi lepiej opierać się uskokom i fałdowaniu zmiennej grawitacji. Każda zwinięta w korkociąg paproć była lasem w miniaturze. Spiralnie ułożone warstwy przecinały zielone i pomarańczowe żyłki. Kryły się w nich kieszonki i szczeliny pełne tłoczących się stworzonek, które kłapały, trajkotały i pogwizdywały, nawołując z macierzystego drzewa. Dla zabawy usiłował złapać skrzydlatą myszkę, co skończyło się obtarciem skóry z łokcia i bezowocnym chwytaniem powietrza. Jadł właśnie jakiś pyszny, fioletowy owoc, kiedy poczuł drgnięcie w sensorium. Nic wielkiego, drobna zmarszczka. Potem blady widmowy klin przebił się przez jego zmysły. Brutalna inspekcja, a nie wcześniejsze delikatne uczucie śledzenia go przez kogoś z ukrycia. Podniósł wzrok. Po mosiężnym niebie sunęło w ich stronę coś długiego i stożkowatego. Już kiedyś czuł tę chłodną, niemiłosierną moc. - Szybko! - krzyknęła Quath i już biegła, prędko przebierając nogami. Toby pobiegł za nią. Wspinanie się Quath na zbocze świadczyło o zredukowaniu tej czynności do najistotniejszych ruchów. Dotarli pod jakieś gęste drzewa. Podczas biegu Toby usiłował zidentyfikować ślady w swoim sensorium. Wtedy na las zwalił się potężny huk. Rozpłaszczył ich oboje. W sensorium mu dzwoniło. W pobliżu waliły się konary. Spiralne liście padały niczym deszcz. - Nie podnoś się. Rozepnę ekran zwodzący - powiedziała Quath. - Zmechy. Są wysoko. - Kilka niewielkich postaci. Jedna duża. - Cholera! - To już nie jest tylko rekonesans, jak w przypadku tego ptaka. - Cholera do kwadratu! - To groźne, że zmechy zaatakowały odgałęzienia. - Musiały się jakoś przedostać. - Tak, ale dlaczego teraz? Zaobserwuj, jak to się układa. Wyraźnie prowadziły poszukiwania. - Pamiętam niektóre z tych układów i... - Poczuł w sensorium coś, co się szybko zbliżało. - Teraz jestem dla ciebie ciężarem. Dużo łatwiej mnie znaleźć. - Quath... To jest modliszka. Długa cisza. Na granicy sensorium poruszały się układy prążków. - Słyszałam o tej formie od Killeena. Zmech wyższego rzędu. - I do tego diabelnie niebezpieczny. Sylwetka modliszki poruszała się po dziwnie zygzakowatej drodze. To kurczyła się, pozornie oddalając się wzdłuż odgałęzienia, to znowu poruszała się wzdłuż pobliskiego grzbietu, na wpół ukryta za jarzącą się skałą. - Inny. Pomiędzy przypominającymi purchawki chmurami przemykały mniejsze formy. Jedna z nich, szemrząc cicho, niemal musnęła w locie baldachim liści, skręciła i zniknęła. - A nam się wydawało, że zabiliśmy modliszkę na Śnieżniku. - Zastanawiam się, czy zmechy wyższego rzędu w ogóle umierają. - Rozerwaliśmy ją na strzępy gazami wylotowymi Argo! - My myślimy w kategoriach jaźni związanych z ciałami. Zmechy nie muszą tak myśleć. - Siekanie ich na kawałki wydawało się działać nie najgorzej. - Jeżeli musisz, myśl o tej manifestacji jak o kuzynce modliszki. Toby roześmiał się. - Zmechy i ich krewniacy? - Rodzina była czymś bardzo ludzkim; zmechy nie potrzebowały takiej koncepcji. - To co przypuszczasz, że przylatuje tutaj, węszy po okolicy... - Zgadzam się. To implikuje niepokojącą rewizję naszych poglądów. - Ucieczka mojej rodziny ze Śnieżnika... - Może nie było tak, jak się z pozoru wydawało. - To mogło być ukartowane? - Sprowadziła was do świata, gdzie pojmałam Killeena w niewolę. - Chcesz powiedzieć, że modliszce chodziło o to, żeby tak się stało? Quath przycupnęła na licznych nogach. Ich wspólne sensoria jeszcze silniej się skurczyły. Czujnikami omiatała niebo. - Jeżeli tak, to w jakim celu? Z pomocą iluminat i filozofów, którzy nas prowadzili, pomogłam wam się dostać w to niezwykłe miejsce. - No? A dlaczego zmechy miałyby chcieć, żebyśmy się tu znaleźli? - Zakładasz, że zmechy mają jedną wizję, jeden cel. - Nigdy nie widziałem, żeby działały inaczej. - Może zmechy niższego rzędu. - Niższego? - Takie, które potrafiliście zabijać. - Radziliśmy sobie dobrze. Utrzymaliśmy się przy życiu. - Podejrzewam, że byłoby niemożliwe zabicie tych wyższego rzędu. - Hmmm. Jak modliszka. - Widmowe kształty przybliżyły się, prześlizgiwały się po pagórkach niczym warstwy pełznącego oleju. - Jeżeli nasze przybycie tutaj było częścią jakiegoś większego planu... - To wszystkie nasze działania i walka z zagrożeniami przestają być takie cholernie chwalebne, co? - To zbyt ograniczony pogląd. Bardzo typowy dla naczelnych. Quath mówiła z dystansem, z uprzejmą pogardą dla takich zwierzęcych ekscesów. - Powiedz mi, czego może chcieć ta modliszka? - Z pewnością nie tylko zabić nas. - A więc doprowadzić nas do pewnej śmierci. - Zapewne mogła to zrobić już wcześniej. - No to czego ona chce? - Ciebie, jak podejrzewam. Ciebie całego. Toby zmarszczył czoło. Na gęste sklepienie liści padł cień. Chłopiec przytłumił swoje sensorium. Akustyczne tłumiki nie pozwalały na ulotnienie się nawet odgłosu oddechu. Leżał okryty splotami błękitnozielonej spirali, która spadła na nich z góry. Uniósł leciutko głowę i zdążył zobaczyć, że w ich kierunku nadlatuje bladożółta iskra. Obijała się o niektóre pnie i pobzykiwała, jakby sama ze sobą rozmawiała. Była mniej więcej wielkości jego głowy. Z każdym zderzeniem robiła się ciemniejsza, bardziej pomarańczowa. Zbliżała się tak szybko, że nie był w stanie jej śledzić. Uderzyła w Quath, obsypując jej pancerz czerwonym żarem. Odprysk wżarł się w bok Toby’ego. Chłopiec przeturlał się, usiłując pozbyć się bólu. - Ach! - Drobiny żaru wypaliły się z sykiem. Toby leżał w bezruchu. Nic się nie zmieniło. Cień przeleciał dalej, zabierając ze sobą ten blady klin z jego sensorium. W ramieniu pozostał przeszywający ból. - Quath? - Żadnego sygnału. Quath! - Cicho - uspokoiła go. Leżeli tak przez długi czas, a wiatr smagał wysokie, spiralne fałdy nad ich głowami. Toby pomacał ramię i wzdrygnął się z bólu. Poruszył lewą ręką. Była złamana. Zablokował większość prowadzących od złamania nerwów, ale nie wszystkie. Gdyby powstrzymał cały ból, byłoby to równoznaczne z utratą kontroli nad ręką. Quath poruszyła się powoli, niepewnie. Myślał tylko o sobie i poczuł wyrzuty sumienia, gdy zobaczył, jak wielkiego doznała uszczerbku. Wszystkie rany miała na jednym boku. - Bardzo boli? - Głupio zabrzmiały te słowa. Trzy roztrzaskane nogi. Szprychy białego metalu sterczące na wylot przez pancerz. Wszędzie brązowa ciecz. - Zawęziłam ośrodki bólu. - Czy dasz radę iść? - Z trudem. - Czy mogę ci pomóc? Tak. Odejdź. - Co takiego? - Toby wstał, zatoczył się i podniósł jedną z jej rozłupanych nóg. - Mowy nie ma! - Ja tylko ściągnę na nas ogień. Powinieneś odejść. Uciec z tego odgałęzienia. Dla ciebie jedyną ochroną będzie wmieszanie się między ludzi. W ten sposób utrudnisz modliszce poszukiwania. Toby popatrzył spode łba. - Co się zmieniło, Quath? - Nie zmieniły się moje uczucia do ciebie, bądź tego pewien. - Tak, ale co... - Przerwał, bo obawiał się, że się rozpłacze. - Poszłam z tobą, ponieważ podejrzewałam, że chronienie ciebie ma wielką wagę. Modliszka to potwierdza. - Dlaczego jestem taką ważną figurą? - Podejrzewam, że jesteś fragmentem jakiegoś większego planu. - Diabli nadali, to tylko teoria! - Musimy działać na podstawie niedoskonałej wiedzy. - Co za świętoszkowate, niedorzeczne... - Twój gniew jest zrozumiały. Rozumiem, co pod nim ukrywasz. Ja ciebie też kocham. - Co? Ja, ja, uch... - Miał ciężki orzech do zgryzienia. - Idź. Nie wolno ci dać się im schwytać, dopóki nie dowiemy się więcej. - Ale gdzie ja się z tobą spotkam? To miejsce jest takie wielkie, co ja zrobię? - Musisz teraz pójść własną drogą. Idź. - Do cholery! Nie pójdę. - Pójdziesz. 6. Operowanie umysłu Zaszył się w ocienionym zagłębieniu. Zaatakował go ból. Rozszerzył się na żebra i Toby wcale się nie zdziwił, kiedy odkrył, że trzy są złamane. Energia elektryczna tej iskry rozproszyła się na drobne fale uderzeniowe, które łamały kości i rozrywały naczynia włosowate. Tak poinformowała go diagnostyka. Obrazy pojawiały mu się w lewym oku, kiedy nastroił się na ich odbiór. Znaczniki wizerunków widać było bardzo wyraźnie. Żółte złamania, szkarłatne plamy krwi w ręce, trójwymiarowe sieci bólu. Ukazywały się również rozwiązania. Naprawy nie były proste. Wywołał dwa rzadko wykorzystywane oblicza, które zajęły się ciężką robotą na tyłach jego czaszki. Przekradły się przez korę mózgową i pogrążyły w widmowej maszynerii. Większość mózgu stanowiły obwody przeznaczone do zarządzania podstawowymi czynnościami organizmu. Człowiek nie potrafił świadomie interweniować w to, jak zostaje strawione jedzenie, ani kontrolować bicia serca. One po prostu świetnie działały same przez się. Nie byłoby dobrym pomysłem ułatwianie takich interwencji i ryzykowanie zaburzeń przez własną niezręczność. Ale naprawę uszkodzeń można było przyspieszyć i teraz właśnie przyszedł na to czas. Oblicza przecisnęły się do centrów operacyjnych, które doprowadzały bodźce i przenosiły składniki pokarmowe. Przejęły nad nimi kontrolę. Oznaką ich działania było mrowienie w ręce. Czuł jak gdyby łaskotanie od środka, tylko że wcale nie chciało mu się śmiać. Popłakał przez chwilę i poczuł się lepiej. Potem zaczął się wiercić. Lewy bok oblał mu kroplisty pot. Niebo grzmiało następnymi eksplozjami, ale on był daleko poza ich zasięgiem i nie przejmował się nimi. Jego układy wewnętrzne harowały ciężko. Naprawa kości, jak wiedział, była trudna i starał się do niej nie wtrącać. Miał wiele spraw do przemyślenia, lecz nie potrafił się na nich skupić. Ból przebijał się do świadomości. Poczuł się lepiej, kiedy pracujące układy rozpoznały problem. Nadal jednak obficie się pocił. I wtedy zaczęły się sny. Chociaż trudno byłoby je nazwać snami, bo pomiędzy jednym a drugim obrazem oczy miał otwarte. Wyświetlały się na siatkówce oka i w żaden sposób nie potrafił ich przerwać. Usiłował zamykać powieki, lecz one trwały nadal. Jechał w czymś, co miało koła, ale wydawało się lecieć. Jakaś kobieta zaproponowała mu przejażdżkę tym i nie wiadomo jak przelecieli przez rozpuszczające się powietrze i litą skałę, a teraz mknęli ukosem w dół (a może w górę?) po stromym, płaskim jeziorze. Wyglądało na gładkie i poziome, ale równocześnie było ustawione pod kątem, tak że przyspieszali po pochyłości. Kruczoczarna powierzchnia coś z siebie wyrzucała i pieniła się niczym wzburzona ciecz. Kobieta co kilka minut postukiwała w nią kijem, jakby wypróbowywała jej odporność, a powierzchnia wydawała głos przypominający stal podzwaniającą o granit. Shibo uśmiechała się. Spomiędzy jej błyszczących ostrych zębów wylatywały ze śmiechem słowa tak zniekształcone, że nie potrafił ich zrozumieć, a nie miał czasu ich przekształcić, żeby nabrały znaczenia. Pikowali dalej. Trwało to bardzo długo. Brakowało jej zębów, obie małżowiny uszne miała po lewej stronie, a ubrana była tylko w stanik. Na początku wydawało się to ważne, ale teraz malało to wobec parzącego wiatru, wytrząsającej wnętrzności szybkości i szarpania podrażnionego żołądka. - Niech żyje wszystko! - zawołała i spryskała się aerozolem. - A przynajmniej niech ja długo żyję - odpowiedział Toby. Trafiła go parę razy z rozpylacza. Poczuł się dziwnie, ale dalej się bał. Coś dużego uderzyło w jezioro i wyrzuciło w górę ciemny gejzer. - Uda nam się! - zawołała Shibo. Musiała krzyczeć, bo inni ludzie też usiłowali z nim rozmawiać. Ich głosy napływały z nieba, lecz zanim doszły do niego, zmieniały się w szepty. Zamiast rozpaść się na krople, czarna woda rozpełzła się na kwadratowe płyty. - Ja to zrobię! - zawołała Shibo. Roztrzaskała płyty na deszcz połyskliwych odłamków miki. - Widzisz? ...i oto znalazł się na otwartym terenie, turlał się w dół po zboczu pagórka. Uderzył kolanem o kamień i wciągnął w płuca kurz. Zakrztusił się. Nie mógł złapać tchu. To była jawa, a nie sen. Podniósł oczy na zbocze i zobaczył zgniecioną trawę w miejscu, gdzie wcześniej leżał skąpany we własnym pocie. Coś kazało mu wstać, potknąć się i upaść tu, na odsłoniętym miejscu. Jak najszybciej wdrapał się z powrotem na górę. Teraz kolano bolało go bardziej niż ręka czy żebra. Dobry znak, jeżeli tylko nie zostało uszkodzone. Znalazł miejsce, gdzie przedtem leżał. Było wilgotne i brzydko pachniało. Ale kolano już tak nie bolało. Przeszedł trochę niepewnym krokiem do strumienia i obmył się po raz pierwszy od... dwóch? trzech?... dni. Trudno powiedzieć. Monitor wskazywał dwa i czterdzieści sześć setnych dnia. Nie umiał się w tym wszystkim połapać, bo przecież światło nasilało się i przygasało, zmieniało się niczym kapryśna pogoda. Zastanawiał się, w jaki sposób ten las dostosował się do nieregularnego mijania czasu. Przez chwilą leżał bez sił nad strumykiem. Dręczyło go coś, co nie pozwalało mu odpocząć. Wiedział, co musi teraz zrobić. Quath miała rację. Shibo nie pozwalała mu tego zrozumieć. Przeszkadzała też w dotarciu do niego innych spraw. Zabawiała go wewnętrznymi popisami. Okaleczenie i naprawa tych uszkodzeń musiały ją osłabić. Przynajmniej chwilowo. Więc to, co ma do zrobienia, musi zrobić teraz, bo później może mu przyjść do głowy, że powinien zająć się czymś innym, albo coś rozproszy jego uwagę. Może mu się wydawać, że coś przeskoczyło w stawie lub gdzieś go zaswędzi i już nigdy tego nie zrobi. Nawet do końca życia. Wczołgał się z powrotem do ocienionej dziury i wyjął ekwipunek polowy. Narzędzia nie były przystosowane do takiej roboty. Miały żłobkowane powierzchnie i maleńkie końcówki do montowania. Nie znalazł nic specjalistycznego. A on musiał operować z tyłu, na oślep, i siedzieć, kiedy miał się ochotę położyć. - Nie chcesz tego zrobić - usłyszał głos Shibo. Nie odpowiedział jej. Starał się we właściwy sposób osadzić małe, regulowane końcówki. Palce miał tępe i niezręczne. Upuścił jedną i musiał wygrzebać ją z ziemi i oczyścić. Nie miał nawet gdzie ułożyć w odpowiedniej kolejności wszystkich instrumentów. - Tak wiele dla ciebie zrobiłam. Pracujemy razem. Twoja żeńska strona integruje się ze mną. Końcówki nie chciały się wpasować. Ustawił je po kolei i wsunął do obrotowej obudowy narzędzia. Nie były dokładnie dopasowane, ale powinno wystarczyć. - Jeszcze tak wiele mogłabym cię nauczyć, jeżeli tylko dasz mi czas. Mogę udzielić ci doskonałych rad, jak uporać się z tym miejscem. Jesteś sam. Jestem ci potrzebna. Trudno było dosięgnąć tyłu głowy. Podparł się niemal bezużyteczną lewą ręką. Przeszył go ból, To nie był najlepszy pomysł. Oblicza pracujące nad naprawą wysłały ostrzegawcze ukłucia do kory mózgowej. Lance bólu/gniewu, jak pobudliwe owady. Ale nic innego nie mógł zrobić. - Możemy się razem tak dobrze bawić! Pokazałam ci moją przeszłość. Mój cały świat. Czy to nie dość? - Nie chcę twojego świata. Wyrzucił te słowa przez zaciśnięte zęby. Wprowadzał teraz tulejkę do szczeliny w karku i Shibo zaczęła mówić coraz szybciej. Przez umysł przemykały mu obrazy. Ruiny w fioletowych cieniach. Ścierwa zmechów porozrzucane po polu na Śnieżniku. Ostry, korzenny smak potraw, zapachy wiosny, kaskady śmiechu dzwoniące w kamiennym korytarzu. Odciął skórę przy szczelinie, żeby mieć więcej miejsca. Teraz musiał operować już tylko na wyczucie. Przed oczami przebiegały mu pourywane obrazy, migotały w obłąkanym pośpiechu. - Zdradzasz swojego ojca. To on mnie tu umieścił. Po to, żebym tobą kierowała. Żebym ci pomagała! A ty zwracasz się przeciw mnie, wyrzucasz... Toby otworzył szczelinę. Po omacku grzebał w mikrochipach. Przemykające obrazy stały się poszarpane, plamiste. - Osobowość nie może długo żyć zamknięta w chipie. Wiesz o tym. Zacznę się kurczyć. Częściowo się ulotnię! Skurczę się do aspekta, jeżeli nie będzie się mnie wypuszczać na wolność, używać. Nie mógł mieć pewności, czy nieodpowiednimi narzędziami nie uszkodzi chipa. Szczelinę przerobiono na dwupoziomową, żeby pomieścić osobowość. Czytniki otoczono grubą na molekułę warstewką wokół chipa. Istniała możliwość wyjęcia czytników bez ich demontażu, ale nawet gdyby mógł widzieć, co robi, musiałby dysponować dużo większą liczbą przyrządów. - Nie możesz! Tyle dla ciebie zrobiłam. Wyzwoliłam całą żeńską stronę twojej osobowości. Uczyniłam cię bardziej dojrzałym. - Tak. Taki jestem dojrzały, że tkwię tutaj sam, cały poobijany i nie mam nikogo z rodziny, kto by pomógł mi ciebie wydłubać. - Nie zmuszałam cię do zrobienia tego wszystkiego. Nie możesz uniknąć poczucia winy za ucieczkę od ojca. To nie była moja robota! Toby starannie obmacywał sobie kark. Miał wrażenie, że ustawił końcówki właściwie. Powinny wpasować się dokładnie w miejsca na skraju tulejki. - Proszę cię! Nie będę już wspominać ani myśleć, jeżeli tego nie zaaprobujesz. Ja tylko, ty nie wiesz jak to jest, ja musiałam... Na próbę pociągnął delikatnie za skraj chipa. Końcówka zahaczyła się o tulejkę i zatrzymała się. Nie wiedział, co by się stało, gdyby wydobył tylko część chipa. Była z nim ściśle zintegrowana przez obwody elektryczne w podstawie czaszki. Czy uda mu się uwolnić chip w całości, żeby nie pozostała w nim jakaś jej część? Tego nie wiedział. - Zrobię co tylko zechcesz! Nie ma co czekać. Ujął mocno wszystkie końcówki i odetchnął głęboko. - Zaczekaj! Proszę! Przez długi, trudny moment nie mógł się poruszyć. Zablokowała mu mięśnie i poczuł, jak jej lodowaty gniew uderza w niego z pełną siłą. Kiedyś była wspaniałą kobietą, ale takie życie, jakie wiodła ostatnio, zmieniło ją w coś innego. Noszenie osobowości okazało się dużo trudniejsze niż noszenie aspekta, a między nimi zaszło coś więcej. Coś, co dotyczyło jej i jego, nieuchwytnego połączenia dwojga ludzi. Może żadne z nich nie było winne, po prostu tak się stało: Nie wiedział, czy prawdziwa Shibo kiedykolwiek zdoła jeszcze powrócić jako osobowość, ale teraz nie miało to znaczenia i w chwili zbliżenia powiedział jej o tym. Nie wyraził tego słowami, tylko ukłuciami ostrych wyrzutów sumienia. Dwa uderzenia serca. Odpowiedziała. Zaczęła nim targać jej furia. Prawa dłoń mu drżała. Palce zdrętwiały. Trudno było utrzymać w nich końcówki. Zaparło mu dech w piersi. Działała szybko, próbowała wszystkiego. Zacisnął mu się zwieracz, bolały go jądra. Skóra mrowiła od nerwowej, niespokojnej energii. Ścisnęło go w piersi. Ręka drgała, kciuki się wygięły, mięśnie stwardniały jak skała. Zmusił się do rozluźnienia prawej dłoni i wolno opuścił przegub. W gwałtownej reakcji mięśni odwrócił napięcie przeciw niej i zadziałał. Wyszarpnął narzędzia ze wszystkich czterech kwadrantów. - Nie nie możesz kocham ciebie kocham Killeena kocham was wszystkich nie każ mi przestać proszę proszę nie mogę nie mogę nie mogę nie nie. Ręka z jaskrawymi od krwi końcówkami znalazła się z przodu; w końcówkach tkwił kawałeczek skóry. Jego ciało wstrząsnęło się jak pojedynczy mięsień. Od gwałtownych skurczów rozprysnęły się połyskliwe kropelki. Płuca ciężko pracowały, jakby przez dłuższy czas przebywał pod wodą. Otaczający go wilgotny las leżał na końcu cienistego tunelu, a wokół jego ścian brzęczały fioletowe muchy. Gdzieś daleko coś się zamykało. Prześlizgiwał się mrok. Toby runął głową w przód do tunelu. Układy Jest taki układ odniesienia, w którym Klin kręci się z ogromną szybkością kątową ocierającą się niemal o szybkość światła. W innym matematycznym układzie tkwi nieruchomo w geometrycznej rozmaitości. Spokojny, cichy. Wokół niego wirują linie sfałdowanej czasoprzestrzeni. Jeżeli przyjmie się ten punkt widzenia, to pomimo wszystkich rozdzierających gradientów i szarpiących momentów obrotowych, Klin przypomina łagodną, stabilną wyspę. Grawitacyjne promieniowanie z czarnej dziury koaguluje wokół jego śliskich konturów. Fale chlupoczą. Ospałe, swobodne. Skręcające napięcia migoczą niczym pajęczyny na gładkich, pulsujących obłościach. Właśnie to ciśnienie pozwala się Klinowi utrzymać pomimo smagania rozpraszających sił. Działa tak od czasu, którego długość albo trwanie - zależy od lokalnej geometrii obserwatora. W jeszcze innym układzie odniesienia Klin zwiera się we wściekłej, niekończącej się walce z czarną dziurą. Siły mocują się. Zjadacz pragnie zjadać. Klin blokuje szczęki Zjadacza. Wyważa je. Zatyka przełyk. Ratuje się. Wszystkie te opisy są prawdziwe. Każdy w pewnym układzie odniesienia. Prawda jest sumą wszystkich układów. Wzdłuż elastycznych, a przecież niemożliwych do zerwania linii pola magnetycznego, na które nanizany jest Klin, przesączają się w dół zawiłe fale. Przenoszą informację w sposób pozwalający się prześliznąć przez splątaną tkaninę Klina. Te smukłe pasma - mocne, skręcone liny bezpieczeństwa - przewodzą rozmowy cywilizacji zmechów z jej delegatem. Maszynowe umysły zbierają się w pakiety, przetwarzają płynne analizy danych. Zasiedziały się nad wrzawą dysku akrecyjnego, w wieczystym deszczu twardego promieniowania. Przed tą ulewą szybujące umysły bronią się ceramiką i metalem. Zmuszając linie pola magnetycznego do falowania, rozmawiają ze swoim delegatem. Głuche głosy spływają w przeogromną studnię. Na jej dnie słyszy je samotna istota. Odpowiada. Znajdujący się zawsze w centrum niezgody delegat musi rozważać i działać. Dzieli swój umysł i przypisuje te zadania jego częściom. Nie dla niego rozkosze tych, którzy nim władają, unosząc się w majestatycznym oddaleniu. Musi znosić szorstkość krain w obrębie Klinu. I szukać, ciągle szukać. Wszyscy uczestnicy dyskusji myślą z szybkością światła. Ich głosy nie mogą jednak uciec ani od swojego źródła, ani od założeń swojego gatunku. Ja/ty przeanalizowałem wielką macierz zamkniętych i otwartych przestrzeni, |>A<|. A przecież niczego nie znalazłeś. Odkryłem wielkie zasoby kultury naczelnych! Nie takie było twoje zadanie, |>A<| Dobrze to wiem. Nasze stare dane implikują, że istnieją szczególne naczelne, przenoszące informacje. Szukałem ich. Ale trudno je oddzielić od tutejszych hord naczelnych. Jest ich tak wielu? Ukrywają się przed nami? Obawiają się nas - całkiem słusznie, jak mi się zdaje. Poszukaj określonych nosicieli informacji! Skończ już z tymi czynnikami drażniącymi. Przestrzenie tutaj są nieprzeliczone. Nie zaprzestawaj działań. Zdobądź co najmniej trzy warstwy genetyczne, których my/wy potrzebujemy. Mamy podstawową informację biologiczną od najstarszej generacji, od dziadka. Ale natura zakodowanej wiadomości wymaga trzech generacji. Bezpośrednich potomków biologicznych. Legaty implikowały, że potrzebna jest nam/wam ich pełna analiza. To oznacza całe i żywe egzemplarze. Ja/my nie sądzę tak. Równie dobrze mogliby być martwi. Przeprowadzałem staranny odczyt każdego osobnika, którego zabiłem pewną śmiercią. Moje podjednostki są równie staranne jak ja. Nie umknie mi charakterystyczna sygnatura tego konkretnego naczelnego, który jest nam potrzebny, tego najmłodszego. Znałem go. Na ich planecie? Przydatny był przy zabezpieczaniu jaźni ojca, kiedy pragnąłem pojmać zdobycz. Mam nadzieję, że wy/my poradzicie sobie równie dobrze teraz/tutaj. Wy/my zanikacie z naszego/waszego pola widzenia. Czy Klin szkodzi? Znajdowałem drogę przez tutejsze przesunięcia, ale wyczuwam zakłócenia w tle. Coś jeszcze czai się w tych spaczonych korytarzach. Co to jest? Ja/ty zapoznałem się z doniesieniami wcześniejszych jednostek, które wysłaliśmy do Klina. Zanim zniknęły z nas/was. Nie wiem, jak to opisać. Słabe, nie zlokalizowane drżenie obecności poza moimi polami. Echo. Nie sądzę. Dochodzi zewsząd, ale nie powtarza tego, co nadaję. Jest mi nieswojo. Stłumcie wasze/nasze reakcje. Wy/my działacie w imieniu naszym/wszystkich, pamiętaj. Nie czas na wahania. Pozabijajcie wszystkich, jeżeli wy/my zdołacie. Chciałbym skończyć z tym utrapieniem. Już zabiłem pewną śmiercią tak wielu. Moje składowe przeładowują się. Tyle bogactwa, które mogę poznać i smakować! Zapomnij o waszym/naszym osobliwym poczuciu piękna! Jeszcze się nie zdarzyło, żeby tak silny czynnik jak wy przedostał się na taką głębokość do Klina. Poznaj ich, tak. A potem wykończ te pasożyty w ich ostatnim mateczniku. Roznieś ich! Jestem posłuszny. Część piąta ZŁOWROGA DBAŁOŚĆ 1. Ból wieczności Toby obudził się. Czuł się zmęczony, ale czysty. Stracił przytomność na długi czas. Ręka pulsowała już teraz słabiej. Miał wrażenie, że tępy ból wycieka z niego. Shibo nie było. Chip z jej osobowością leżał w plecaku. Zapuścił sondę w poszukiwaniu jej jaźni. Prześlizgiwał się nad głębokimi rozpadlinami umysłu, w których jego aspekty żyły swoim skompaktowanym półżyciem. Przejrzał galerią oblicz. Isaac, Zeno i inni wołali do niego, chcieli rozmawiać o Shibo. Zawsze chcieli rozmawiać. O czymkolwiek. Ale po Shibo nie było śladu. Wiedział, że jeszcze mogą gdzieś tkwić pozostałości po niej. Osobowość z natury bywała rozproszona, trudna do uchwycenia. Będzie więc musiał mieć się na baczności. Wcześniejsze oznaki zmienne nastroje, odwracanie uwagi, bezpośrednie przejmowanie kontroli nad jego sensorium - stawały się coraz bardziej jawne. Jeżeli natomiast pozostały po niej tylko jakieś ślady, powinien oczekiwać czegoś bardziej subtelnego. Wstał. Zatrzeszczało mu w stawach. Wszystko go bolało. Czuł się do szpiku kości znużony, sen nie był na to lekarstwem. Sensorium nie wyłapało żadnych przelotnych ostrzeżeń. Rozszerzyło się w jego polu widzenia niczym błękitna bańka i otarło się tylko o szelesty lasu i ciemne chmury. Czas brać się do roboty. Lata rodzinnej dyscypliny nauczyły go stosować się do rozkazów, które mu się nie podobały. Sposób, w jaki Quath kazała mu odejść, miał moc rozkazu. Wykonał go bez zastanowienia. Kiedy życie zależało od szybkości, ukrywania się i natychmiastowej orientacji, myślenie było luksusem. Poruszał się, zacieśniwszy sensorium do półkuli niewiele większej niż rozpiętość ramion. Nie dawało to praktycznie czasu na obronę przed tymi niby-iskrami, które trafiły Quath. Ale dzięki temu powinno go być trudniej znaleźć, przynajmniej taką miał nadzieję. Doszedł do szczytu następnego wzniesienia i obejrzał się. Cieniste kształty sunęły niczym liście niesione rytmicznym wiatrem. „Quath. Quath”. Tak bardzo pragnął nadać to wołanie. W głębi lasu podskakiwały i obijały się o drzewa następne iskry koloru wypalonej żółci. Inne leciały wysoko w kierunku zamykającej odgałęzienie krzywizny. Tam, gdzie zostawił Quath, coś miotało jadowite, rozpalone do białości pioruny. Toby wiedział, że postąpiłby głupio, usiłując wywołać Quath, ale pragnienie to było niemal nie do opanowania. W końcu odwrócił się i całą uwagę poświęcił szybkości. Biegł już przez jakiś czas, zanim zauważył, że płacze. W czasie przeciągających się pościgów, którymi doświadczana była rodzina na Śnieżniku, nigdy nie czuł się sam. A teraz w tej ciężkiej sytuacji przepełniała go cierpka rozpacz i nie potrafił powstrzymać łez. Nie było Quath, nie było rodziny, została tylko rozpaczliwa ucieczka. Co by pomyślał Killeen? Zmusił się, żeby stanąć, siłą woli starał się być twardy i nieczuły, aż łzy przestały płynąć. Musi przestrzegać sposobu postępowania Bishopów. Nawet tutaj, nawet kiedy jest sam. Może zwłaszcza tutaj. Doszedł do nagiego, kamienistego obszaru. Czy nie będzie go tu zbyt łatwo zauważyć? Brudnoszare chmury tuliły się do ziemi, a potem nagle się uniosły, jakby poderwał je jakiś olbrzym. Ale w powietrzu nie majaczyły żadne dostrzegalne kształty, więc poszedł dalej. Coś nadleciało znad odległego szczytu i skierowało się prosto na niego. Strzelił i spudłował, a to coś w mgnieniu oka spaliło mu prawy bok. Padając na ziemię, strzelił po raz drugi. Tym razem trafił. Szybka, brzęcząca kula ognia. Coś maleńkiego koziołkowało w dół. Z łoskotem zwaliło się na ziemię. Narobił w spodnie. Poczuł do siebie obrzydzenie, ale ważniejsza była prawa ręka. Bolała tak, że aż drżały mu dłonie. Z grubsza naprawił prawy bok i chociaż ręka nie była całkiem sprawna, znowu mógł nią ruszać. Znalazł w pobliżu bieżącą wodę i umył się. Upokarzająca robota. Trochę był zaskoczony, że się tak wystraszył. Uświadomił sobie, że cały lęk wydaje się później śmiechu warty. Zanim dokuśtykał do miejsca, gdzie spadł napastnik, zastał już po nim tylko dziurę w ziemi. Miał cholerne szczęście, że go postrzelił, i zdawał sobie z tego sprawę. Oblizał wargi, czując znowu lęk. Jeżeli dalej będzie szedł tą drogą, na pewno wyśledzą go inni poszukiwacze i następnym razem sprowadzą tu całe stado. Przypomniał sobie króciutką lekcję Quath na temat sum. W tej geometrii odgałęzienia przypominały pary liczb. Każda para dawała w sumie sto, a niekończące się przegrupowywanie ich nie zmieniało stałej sumy końcowej. CzaPra pozostawała nienaruszona. Suma końcowa nie musiała wynosić sto, tysiąc ani milion. Odgałęzienia można było liczyć na miliony albo miliardy. Mogła to być jeszcze inna liczba podsunięta przez trajkotliwego Isaaka, kończąca się na -iony, która tyle tylko znaczyła, że jest większa, niż komukolwiek kiedykolwiek uda się pojąć. Nie dziwił się, że czas mijał, a on szedł i szedł, i nikogo nie spotykał. Niewykluczone, że już nigdy nie natknie się na człowieka. Odgałęzienia mogą wić się przez nieprzeliczalne, pokrętne eony. Rzecz w tym, żeby znaleźć wyjście z tego miejsca. Drogę, której zmechy łatwo nie wyśledzą. Jak? Nie wystarczy dzielnie przebierać nogami. W głowie mąciło mu się od zagadek. Quath powiedziała, że grawitacja była zakrzywioną CzaPrą. Robiła to z nią masa. Planety przyciągały do siebie człowieka zakrzywiając czasoprzestrzeń, a ludzie odczuwali to jako wyraźnie działającą siłę. No tak, świetnie. Issac twierdził, że krzywizna CzaPry generuje następną krzywiznę. Grawitacja mogła więc siebie pomnażać, wyczarowywać większe z mniejszego. Istniało coś, co wiązało CzaPrę tak, że się nie rozpadała. Egzystowała nawet tutaj na skraju otchłani, po sąsiedzku ze Zjadaczem Wszystkiego. - Jeżeli coś zrozumiesz, będziesz mógł tego użyć - wymamrotał Toby pod nosem i kłusował dalej. Pamiętał to powiedzonko dziadka Abrahama i zastanawiał się, gdzie, u licha, mógł być tutaj dziadek. - Abraham coś by z tym wszystkim zrobił - stwierdził, a jego głos zabrzmiał słabo w szemrzącym krajobrazie. Nie było gdzie uciekać. Zaczynał już być zmęczony. Dlatego spróbował kształtować kamień czasu. Logika podpowiadała mu, że nie jest to możliwe, ale logice ostatnio nie najlepiej się wiodło, prawda? Użycie broni nie dało żadnego efektu, dopiero po cięciu laserem kamień czasu się rozżarzył. Próbował mikrofal, dźwięków, a nawet nanorozwiertaka, który nosił przy sobie od czasów na Śnieżniku. Nic nie działało. Wykorzystał całe spektrum. Żadnej reakcji. Uderzył pulsującą podczerwienią. Na mgnienie kamień rozszczepił się. Jeszcze raz. Tym razem szczelina utrzymała się dłużej; Toby wetknął w nią but i zaczął pchać. Coś ustąpiło i zaczęło mu miażdżyć but. Wyrwał się, a kamień się zatrzasnął. Następnym razem był ostrożniejszy. Najpierw znalazł miejsce, ze skręcającymi ruchami. Falujące perspektywy, wodniste światło, refrakcje dźwięku i przestrzeni. W miejscu, gdzie krzyżowały się odgałęzienia, grawitacja się skręcała. Ciął kamień i rozgrzewał go. Dźgał, podważał, wypróbowywał rozmaitą broń. Mozolna praca. Zaciął się w rękę, oparzył w ramię. Za pierwszym razem nic z tego nie wyszło. Ale wydawało mu się, że wcina się głębiej w kamień czasu. Dopadło go zmęczenie. Musiał przerwać i odpocząć. Oczy zalewał mu pot. Po chwili zorientował się, że to nie pot. Znowu łzy. Tym razem stracił do siebie cierpliwość. Killeen parsknąłby i odwrócił wzrok. Besen bardzo by mu współczuła, a to byłoby jeszcze gorsze. - Jak cię dopadną, to wiesz, co ci zrobią? - Powiedział to na głos; pomogło. - Wysysają z ciebie wszystkie wiadomości. Wykorzystają to przeciw Killeenowi, Besen i całej reszcie. Mówił surowym głosem i to też pomagało. Uświadomił sobie teraz, jak bardzo było mu brak czegoś tak prostego, jak głosy ludzi, jak brzmienie innego głosu niż własny. Ale jesteś pomylony. Sam do siebie gadasz, pomyślał. Przyda się wszystko, co jest w stanie poprawić mi samopoczucie i do diabła z analizą. Wracamy do roboty. Powoli robił postępy. Znalazł falującą grań, po której w promieniach pomarańczowego światła toczyła się mgła. Znowu próbował ciąć. W kamieniu pojawiło się szerokie pęknięcie. Doszedł go stamtąd powiew czegoś obrzydliwego i trującego, jakieś bladozielone opary; zamknął otwór kopniakiem. Chociaż CzaPrę tak trudno było otworzyć, potrafiły ją zatrzasnąć drgania akustyczne. Kamień czasu musiał mieć coś w rodzaju napięcia powierzchniowego. Po tym doświadczeniu nauczył się wyczuwać falowania i przepływy CzaPry. Potrafił delikatnieje naciąć i szybko zajrzeć do środka, a one prawie natychmiast szczelnie się zatrzaskiwały. I całe szczęście. Niektóre korytarze prowadziły do odgałęzień próżniowych, inne do kamiennych, przejmujących chłodem miejsc, a jeszcze inne do wyjących, pyłowych cyklonów. Jego systemy ostrzegały go przed kipiącymi palącym promieniowaniem przejściami. Zamykał je szybko, ale raz coś gorącego i ciekłego wystrzeliło stamtąd i umknęło, zanim pęknięcie się zasklepiło. To coś wycięło głęboką szramę na niebie. Kiedyś przez taką szczelinę zobaczył miasto. Ulice obracały się i zapętlały wokół siebie. Podobnie zachowywały się podłużne budynki, a cały ruch roił się w smukłych rurach, wnikając w porowate ściany i wypływając z nich. To, co płynęło rurami, przypominało gotujące się białe kamienie. Odniósł wrażenie, że wzbudził w nich pewne zainteresowanie i poczuł falę nagłej, potężnej trwogi. Pozwolił, żeby portal zatrzasnął się z hukiem. Po kilku tuzinach prób nabrał wyczucia, pewnej wprawy. Całymi dniami zajmował się tylko kamieniem czasu i nie pamiętał o tym, co go prawdopodobnie ścigało. Jeżeli miał kiedyś odnaleźć Abrahama i rodzinę, musi opanować te umiejętności. Punkty, w których CzaPra poddawała się obróbce, nie przestawały się przesuwać, takie niespokojne miejsca geometryczne. Prawie wymiotował, pracując nad kamieniem, ale taka była cena. Trzeba uderzyć we właściwym momencie, trafić na odpowiedni kąt. Zaczęło to przypominać intuicyjne polowanie. Większość odgałęzień wydawała się nieprzyjazna dla życia ludzkiego. Nie wszystkie. Prześliznął się do takiego, które wydało mu się sympatyczne; wtedy pierwszy raz spróbował dostać się do środka. Udało mu się, chociaż stracił trochę skóry i odmroził palce. W końcu przedostał się do spękanego kamienia czasu. Przynajmniej było tu bardziej interesująco niż tam, gdzie przebywał wcześniej. Co więcej na własnej skórze nauczył się, że kamień czasu kłamie. Zdarzało się wielokroć, że siedział, jadł i zachwycał się majestatycznym rysunkiem dalekich górskich szczytów, które z bliska okazywały się szorstkie i nieprzystępne. Skręcające ruchy ciągnęły go to w jedną, to w drugą stronę. Mozolnie przełaził przez spękane obszary i poszarpane występy skalne. Wąskie, przesuwające się półki aż grały od momentów obrotowych, a on pełzł po nich, bojąc się spojrzeć w dół lub w górę, bo kierunki te były kapryśne i zmienne. Zamykały go w środku, skręcając się w tunele ścieżki. Rozciągały się i przewężały. Żeby ratować życie, musiał przeczołgiwać się przez zaciskające się otwory. Niektóre zmniejszały się powoli, inne bardzo szybko. Dał nura przez taki, który jękliwie usiłował się na nim zatrzasnąć, i stracił przy tym obcas w bucie; został równiutko odcięty. Rozwiało to wszelkie wątpliwości co do tego, co stałoby się z nim, gdyby poruszał się trochę wolniej. Potem przez jakiś czas utykał, zanim obcas odrósł. Pogłębiało się w nim uczucie osamotnienia. Budził się z głębokiego snu z zaschniętym gardłem, wołając Quath. Śnił i bez końca przemawiał do Killeena ochrypłym głosem, który nie potrafił przebić otaczającej go mgły. Miał nadzieję, że oni wszyscy wciąż gdzieś żyją, ale niekiedy nachodziła go ciążąca niczym ołów pewność, że ich już nie ma. Mijały wydarzenia. Po jakimś czasie przekonał się, że umie już odczytywać tę zmienną, trójwymiarową mapę, iść ścieżką po gładkiej skale, zapamiętywać punkty orientacyjne, obojętne skąd by na nie patrzył, rozpalać ogień w mglistym, niesionym wiatrem deszczu, leczyć ukąszenia małych wijących się zwierzątek, spuszczać się na linie po dygoczącym urwisku, zjeżdżać po lodowcu z zamarzniętego powietrza, zakładać łubki na pękniętą nogę i zapadać gdzieś na dwa dni potrzebne na to, żeby się zagoiła, znajdować wodę pod żwirowatym piaskiem, przywabić osłopodobne stworzenie, które znalazł wędrujące bez opieki, pochować ciało poszarpane na długie pasma - dowód na obecność zmechów, jak się domyślał. Połatał gumową lotnię, którą znalazł na siodłowatej grani, i przy silnym wietrze pokonywał na niej wielkie odległości. Kiedy się rozbił, dopadł go front atmosferyczny. Nagła, szczypiąca mrozem zamieć. Nie miał się gdzie schronić. Zaczął wkopywać się w kamień czasu, odłupując go po kawałku. Kopał w ostrym chłodzie, a wydarzenia złuszczały się, gdy uderzał w nie polową łopatką. Odłamywały się i roztrzaskiwały jak płytki kryształu, a z ich głębi dochodziły krzyki i osobliwe pokasływania. Dotarł do warstwy wypełnionej ciepłem jakiegoś minionego lata. Jeszcze trochę popracował i zrobił wgłębienie na tyle duże, że mógł się w nim zwinąć. Tak przetrwał dojmujący chłód. Spał wdzięczny za ciepło. Przez mleczną mgłę przemawiał do niego Killeen. „Toby, Toby”. Następnych słów nie potrafił uchwycić. Usilnie starał się je zrozumieć i obudził się. Ciepło, samotność. Potem odkrył, że kamień czasu jest taki nagrzany, bo powoli go miażdży, usiłuje się zamknąć. - Cholerny świat! Wyturlał się na zewnątrz i chwiejnie ruszył w blade światło zamieci. Besen, ją też dopadną zmechy, jeżeli uda im się wyssać ze mnie to, czego chcą... a wszystko przeze mnie i tę moją idiotyczną ucieczkę... jeżeli zmechy tutaj zwyciężą, to już nigdy nie będzie żadnych Bishopów, obrócą się w pył i nie dowiedzą się, co to wszystko jest, co to znaczy... Przyłapał się na tym, że mamrocze do siebie, ale myśli przyniosły niewiele treści poza uczuciem osamotnienia, które stało się teraz jego stałym towarzyszem. Rozpętała się burza kamienna i nauczył się uskakiwać przed spadającymi skałami. Kiedy przeszła, krajobraz ponownie się skręcił i Toby nauczył się wspinać, żeby wyjść z gładkiego pudłowatego kanionu i ześlizgiwać się z coraz bardziej stromej góry, zanim ta oderwie się i popłynie samodzielnie po czymś, co wyglądało na puste powietrze. Już sam nie pamiętał, ile upłynęło czasu. Wtedy umiał już, w pewnym sensie, przepowiadać tę targającą wszystkim pogodę. To wszystko go odmieniło, zanim spotkał pierwszych ludzi. 2. Racjonalny śmiech Znalazł ich na terenie sawanny, gdzie żyli, uprawiając jakieś sękate, żółte, nie znane mu rośliny zbożowe. Zaopiekowali się nim. Jego stan był gorszy, niż mu się wydawało i nie wiadomo czemu z ulgą przyjął to, że nie jest ich w stanie zrozumieć. Nie mówili żadnym znanym mu językiem ani takim, do którego miałby chipy. Niewysokiego wzrostu, braki w sile i masie nadrabiali swoistym wdziękiem. Wydawali się zrównoważeni, skryci. Kobiety, gibkie promienne skromnisie, miały błyszczące, tajemnicze oczy o serdecznych spojrzeniach. Sylwetki kobiet i mężczyzn były do siebie podobne. Szerokie ramiona, klinowaty tułów i bardzo wąska talia. Głowy nosili wysoko, poruszali się lekko, z wdziękiem. Pod wymyślnymi fryzurami z granatowoczarnych włosów lśniły złocistobrązowe twarze. Te rodziny przywiązywały niezwykłą wagę do fryzur i pobłażały tej modzie przez długie lata ucieczki. Tutaj, przy pokrętnych grawitacjach, zmieniających się jak pogoda, włosy zachowywały się przedziwnie - układały się ukosem warstwami, skręcały do góry niczym czarny ogień, zwijały się i opadały, tworząc fryzury graniczące ze śmiesznością. Dzielili się na dwie płcie i cztery rodzaje, przy czym obydwie odmiany homoseksualistów układały sobie na głowach istne symfonie kamuflujące prowokację. Toby’emu wszystko to się podobało. Sygnalizowanie zawsze było lepszą zabawą niż mowa, a ponieważ słownictwo opanował tylko w ograniczonym zakresie, musiał odwoływać się do intuicji. Nauczył się domyślać, o co chodzi; to było ciekawsze niż słowa. Kiedy dochodził do siebie - co nie trwało długo - zaczął sobie uświadamiać różnice pomiędzy sobą a nimi. Według nich należało rozpamiętywać każdy szczegół, wypełnić każdą chwilę. To, nad czym akurat pracowali, było dla nich wszystkim. Gdy człowiek wykonywał jakieś zadanie, świat przestawał się liczyć, istniała tylko obecna chwila i wykonywana praca. Odrzucali każdą myśl o jakimś innym zajęciu, o denerwujących chwilach z przeszłości lub przyszłości. Gdyby Toby’emu nie przeszkadzał ból w prawej ręce i żebrach, radziłby sobie nieźle. Społeczną działalność skupiali na skomplikowanych, wystawianych na scenie sztukach. Rozmowy o zmechach i CzaPrze nudziły ich. Chcieli omawiać tylko bieżący dramat. Toby poszedł zobaczyć jedno z przedstawień, co okazało się dla nich wielkim honorem. Widownia oklaskiwała go na stojąco, dopóki nie usiadł. Tak mu się przynajmniej wydawało; później zastanawiał się, czy nie popełnił jakiejś gafy. Przedstawienie rozpoczęto natychmiast, jak tylko usiadł, więc nie miał czasu się nad tym zastanowić. Sztuka zależała całkowicie od koncentracji. Gdyby nie opanowanie i zaangażowanie aktorów, byłaby zdaniem Toby’ego potwornie nudna. A tak okazała się ciekawa. Siedział bez ruchu, gdy jedna z aktorek wyszła na scenę i bardzo wolno przespacerowała się po jej obwodzie; była do tego stopnia skupiona, że chociaż stąpała o kilka cali od widowni, wydawała się od niej niezwykle odległa. Kontrolowała rytm i krok tak doskonale, że żaden zbędny gest ani drgnienie oka nie zakłócały ruchu, który przypominał powierzchnię czarnego jeziora, gładką i wyrazistą. Toby’emu wydawało się, że aktorka sunie przez powietrze odziana w ciszę o ogromnej sile. Potem ta sama scena powtórzyła się jeszcze raz. Tym razem mikrofony wzmacniały każde stąpnięcie stóp po nagich deskach. Każdemu ruchowi towarzyszyła szemrząca muzyka, przekształcając tę scenę tak, że prawie nie mógł jej rozpoznać. Okazało się, że sztuka o tak skromnej akcji podziałała na niego dziwnie uspokajająco. Jak gdyby mówiła mu „uważaj”, przekazywała, że skupienie się na jednym momencie jest ważniejsze niż upajające rozrywki w przeszłości lub przyszłości. Wydało mu się to dziwne, bo akurat w tym miejscu przeszłość i przyszłość nie tak łatwo było od siebie oddzielić. Gdzieniegdzie płynęły razem, niczym jedna mulista rzeka. Ci ludzie już kiedyś walczyli ze zmechami. Upłynęło trochę czasu, zanim się o tym dowiedział, ponieważ oni niewiele mówili. Raz trafił na uroczystość pogrzebową - odbywała się na ulicy - chyba na cześć kogoś, kogo zabrały zmechy. Ich domy i warsztaty przypominały przecinające się, odwrócone kadłuby Argo, z daleka wyglądały jak wyrastające blisko siebie pęcherze. Poznaczone były szramami od ognia, a w dwóch ziały przebite na wylot dziury. Okazało się, że są dobrze zorganizowani. Odbywali musztrę obronną i używali nie znanej mu broni. Mówili, że ostatni napad zmechów na ich CzaPrę trwa tyle czasu, ile potrzeba, żeby dziewczynka osiągnęła połowę swojego wzrostu - taki chyba mieli sposób mierzenia czasu - i że wcześniej bywało gorzej. Niektórym brakowało nóg i rąk. Opowiedział im o rodzinie Bishopów i o długiej drodze, którą miał za sobą. Jednak nie stał się naprawdę jednym z nich, bo jego szramy wiązały się z całkiem innymi czynami. Po prostu utrzymywał się przy życiu. Oni tu nawiązywali kontakt bojowy ze zmechami, zabijali je, wabili w pułapki, okpiwali i pokonywali, chociaż przy tym wszystkim ponosili ofiary. Toby był poraniony, ale wszyscy wiedzieli, że jest to głównie dziełem przypadku, czymś zupełnie odmiennym od dobrowolnego udziału w walce. A tak właśnie było z nimi. Jakaś niska kobieta opowiadała mu z wielkim ferworem, że walczą o wielką ideę. Nie do końca zrozumiał, co to za idea i po jakimś czasie się poddał. Kobieta mówiła szybko, a każde jego pytanie traktowała jak sprzeciw. Toby zastanawiał się nad tym po obejrzeniu pewnej poważnej sztuki. Jeden z aktorów miał przy sobie bęben z mózgiem zmecha w środku i kiedy uderzał w instrument od spodu, mózg podskakiwał. Obijał się o górną i dolną skórę na bębnie, a bębenista nie przestawał grać. Rytm bębnienia w kontrapunkcie z grzechotką z mózgu odpowiadały sobie niesamowitym echem. Co ten występ miał oznaczać, Toby nie potrafił powiedzieć, ale przejmował go zimnym dreszczem. Kiedyś po skończonej pracy wracał po ciemku spacerem tam, gdzie miał spać. Od przejmującego wiatru falowały nieliczne światła, słabo przebłyskujące przez delikatną mgiełkę. Przekonany był, chociaż nie wiedział dlaczego, że nigdy nie poszedłby się bić o jakąś ogólną zasadę. Walczył i uciekał dla rodziny - przeważnie uciekał, a walczył tylko wtedy, kiedy musiał. Ci milczący ludzie byli inni. Mieli odrębną, wielowiekową tradycję zaszywania się w CzaPrze, której nie rozumieli albo nie potrafili tego jemu wyjaśnić. Może znali ją tak, jak on jej nie mógł poznać. Czasami wspólne przeżycia doprowadzały do czegoś takiego. Pamiętał długie, puste doki, gdzie przycumowali Argo. Wielkie, odrapane, powyszczerbiane i oszpecone. Wszystkie puste, nie licząc Argo, wyciągnięte jak ramiona, gotowe objąć i powitać statki, które już nie przylatywały. Według tych ludzi, ze światów takich jak Śnieżnik przylatywało już niewiele statków. Pomiędzy portalami samej CzaPry prześlizgiwało się na skróty dużo mniejszych pojazdów. Do odgałęzień przybywało bardzo mało planetarnych rodzin, bo niemal wszystkie wymarły. Zawiodły. Ich historia przekraczała zdolność pojmowania Toby’ego. I to by się zgadzało. Odgałęzienia funkcjonowały według innych zegarów. W położonych głębiej w stromej krzywiźnie wokół czarnej dziury czas biegł wolniej. A sama CzaPra mieszała i plątała wydarzenia tak, że od tego w ludzkiej pamięci robił się mętlik. Dał sobie z tym spokój, kiedy się przekonał, że zbyt głęboko zabrnął w ten posępny mrok. Wtedy po raz pierwszy uświadomił sobie, jak bardzo tęskni za ojcem. Popłakał przez chwilę w ciemnościach i cieszył się, że nikt go nie widzi. Jakiś wewnętrzny głos przekonywał go, że głupio jest wstydzić się płaczu. Nigdy wcześniej w ten sposób nie myślał. Zaczął podejrzewać o to ślad po Shibo. Ale nigdzie nie natrafił nawet na jej okruch. Poczuł się nieswojo. Z niepokojem w duszy wrócił i odszukał barak sypialny dla dorywczych pracowników. Ludzie leżeli już pogrążeni we śnie. Spał dobrze. Obudził się dopiero wtedy, kiedy zawalił się barak. Coś uderzyło go w czoło, poczuł drobny żwir w ustach. Ziemia się pod nim zakołysała. Ktoś krzyknął we śnie. Nie trafiły go belki stropowe, tylko przygniotło rumowisko. Wyczołgiwał się spod niego, a ziemią wstrząsały potężne eksplozje. Na zewnątrz zobaczył w ciemnościach zmechy. Powalone budynki. Płomienie liżące plamiste niebo. Ludzi biegających we wszystkie strony. Wyjące okrucieństwa walczące wysoko nad brudnymi chmurami. W górę wyskoczyły ekrany obronne. Pojawiły się w jego sensorium jako jaskrawo czerwone płaszczyzny, ustawione pochyło w powietrzu, z wijącą się po obrzeżach zabarwioną na zielono elektrycznością. Ofiary. Ludzie bez widocznych ran, ze skórą pod oczami poczerniałą od wstrząsu mózgu. Niektórzy krwawili z nosa i ust. Inni trzymali się za brzuchy i nie mogli mówić. Jeszcze inni padli twarzą do przodu na zmiażdżoną trawę. Starał się pomagać. Medycy chyba nie mieli ochoty na jego towarzystwo. Patrzyli na niego posępnie i podejrzliwie. Przecież najpierw przybył tu on, a potem dopiero zmechy. Nie miał pewności, czy pomagając nie wyrządzi jeszcze większej szkody, więc zostawił rannych i pobiegł na zewnętrzny skraj pęcherzowatych budynków. Przyglądał się szybkiej, tajemniczej wymianie blasków i huków w otaczającym mroku. Chciał walczyć, ale nie wiedział, co robić. Metody walki rodziny Bishopów nie miały tu chyba żadnego zastosowania. A jeżeli moce na niebie polowały na niego, temu też nie potrafił zaradzić. W końcu uciekł. Jeżeli to on sprowadził na nich ten atak, to najlepiej będzie, jak go odciągnie. Całymi godzinami kłusował przez zacierający wszystko mrok. Znowu sam. Quath. Killeen. Besen. Imiona. W sensorium nie wyczuwał, żeby coś go ścigało. W końcu z grani przed nim zaczęło się sączyć światło i zobaczył, że znalazł się na innym terenie. Ludzie czepiali się nagiego kamienia czasu, a coś ich szukało. Bez ostrzeżenia trafił w wir walki. Przywarł brzuchem do ziemi. Szybko dotarło do niego, że coś - nigdy nie dowiedział się co - próbowało pozabijać ludzi w pobliżu niego. Trzymał się nisko, tuż przy przesuwającym się kamieniu czasu. Nad głową przeleciała mu zielona mgła. Z pewnej odległości spłynęła na niego i na jego odbicie, które widział w kamieniu czasu pod sobą. Odbicie podniosło na niego wzrok. Mijały powolne, rozwlekłe sekundy. Postać pomachała do niego. Toby zamrugał. Odbicie wyszczerzyło zęby w uśmiechu. Toby nie mógł się połapać, w jaki sposób kamień schwytał w pułapkę takiego „Toby’ego”, który teraz wesoło salutował, ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Nie widział też, co ich zabija. Zaczął po trochu unosić głowę, żeby się rozejrzeć, a potem się rozmyślił. W sensorium nie było widać nic niebezpiecznego. A przecież na własne uszy słyszał świst przelatujących drobinek, drzazg unoszących się na wietrze, które pokroiłyby mu głowę z chirurgiczną precyzją, gdyby popatrzył. Wiedział o tym i nie minęło kilka sekund, jak się o tym przekonał. Jakąś kobietę trafiła w brodę jedna z szemrzących drobinek płynących strumieniem nad ziemią. Czekały na jakiś cel, unosząc się nad otwartym terenem, a potem znalazły ofiarę. Przyglądał się, jak przyjaciele kobiety starali się poskładać jej głowę. Mówili szybkim, urywanym, nie zrozumiałym dla niego językiem. Usiłował im pomóc, chociaż nie widział w tym sensu, ale nie zwracali na niego uwagi. Wierzyli, że na głowę pociętą na precyzyjne plasterki pomoże ludzka medycyna. Nie pomogła. Po jakimś czasie szemranie drobinek ucichło. Chciał pomóc tym ludziom, ale kiedy udał się na poszukiwania, wszyscy już nie żyli. Był prawie pewien, że za tym całym zamieszaniem kryje się coś, co go szuka. Czy ci wszyscy ludzie umarli przez niego? Nie chciał o tym myśleć. Zostawała mu tylko ucieczka, nie walka. Drażnił go ten bishopowski sposób myślenia. Spotykał uciekinierów. Niektórych rozumiał. Opowiadali o gorszych miejscach i czasach, ale większość wlokła się, mijając go, jakby nie był realny. A może sądzili, że jego pytania pozbawione są sensu. Maszerował przez długi czas. Lepiej było za dużo nie myśleć. Świat wydał mu się lżejszy, jakby zamiast głowy miał balon trzymany na uwięzi przez ciało. Szedł przed siebie, ciesząc się każdym krokiem. Daleko w przodzie z odsłoniętego kamienia czasu wytrysnęły jaskrawożółte promienie. Światło działało z piekielną energią. Mijający go ludzie uśmiechali się. Dobry nastrój się nasilał. Wszyscy zrobili się radośni i nawet Toby’emu to miejsce wydało się wspaniałe, a myśl o śmierci zrobiła się śmieszna. Przynajmniej o jego własnej śmierci. Z bólem przypomniał sobie dawną wypowiedź Quath na temat irracjonalnego optymizmu naczelnych. Uznała to za osobliwą adaptację, taką, której brakowało jej gatunkowi. Toby tylko się śmiał. Teraz znowu zachichotał. Szaleńczo, bezmyślnie. Poczuł się od tego lepiej. Kiedy przypomniał sobie, jak się Quath nad tym głowiła, znowu się roześmiał. Nawet samotność nie przeszkodziła tej nagłej, nieuzasadnionej wesołości. Mogła sobie być nieracjonalna, ale dawała mu wiele przyjemności, a przyjemność w takim miejscu i czasie była w najwyższym stopniu racjonalna i praktyczna. 3. Ofiary - Jakiś człowiek chce z tobą rozmawiać. - Ze mną? Jak to? - zapytał zaskoczony Toby - Zna cię. - Niemożliwe. - Zna, tak mówi. Słuchaj, jest ciężko ranny. Toby skrzywił się, ale poszedł. Chodził pomiędzy rannymi leżącymi na suchej równinie i poił ich resztkami wody, jaka mu jeszcze została. Twarz mężczyzny była pomarszczona i blada, pojękiwał i przewlekle, bulgotliwie postękiwał. Ktoś nakrył mu głowę połyskliwym prześcieradłem, które pełniło jakąś medyczną funkcję. Mężczyzna wyciągnął rękę i szarpnięciem ściągnął prześcieradło. Toby zobaczył coś, co kiedyś było twarzą, a teraz przypominało niewielki pagórek rozjeżdżony podczas deszczu przez ciężki sprzęt i później wypalany długi czas na słońcu. - Zdarli mi starą twarz i dali tę nową - rozległ się wyraźny, cichy głos. Wargi się nie poruszyły. - Tak, widzę. - Toby czuł się bezużyteczny. - Teraz mi odrasta. - To widać - powiedział Toby, nie patrząc na tę twarz. - Chcesz wiedzieć, jak to się stało? - Pewnie. - Próbowaliśmy dopaść jednego z tych wężowatych stworów, które strzelają wzdłuż osi odgałęzienia. Widziałeś je? Toby widział mnóstwo stworów, ale przestał już o nich myśleć jako o zwierzętach. To tylko prowadziło do popełniania błędów, jak z tą kobietą, której nie udało mu się uratować. - Tak sądzę. - Okropne, zabił wielu z nas. Więc zaczailiśmy się i uderzyliśmy na niego z pięciu różnych pozycji. Porządnie go trafiliśmy. Oczy mężczyzny zrobiły się puste, więc Toby zachęcił go mówiąc: - Tak? - No właśnie. To coś miotnęło się i rozpadło na kawałki, a potem zwaliło się za granią na ziemię. Blisko mnie. Wybuchło potężnie, jak nie wiem co. Takie ładne. Wiem tylko, że coś gorącego rąbnęło mnie w bok, a potem już byłem tutaj. Toby wyciągnął rękę, ujął dłoń mężczyzny i zastanawiał się, w co powinien uwierzyć. Ręka była równie miękka jak głos, nie przypominała dłoni spracowanego w polu człowieka. I ten marzycielski głos. Historyjka nie robiła wrażenia prawdziwej opowieści o walce. Przekonał się już, że ranni nie są najlepszymi sprawozdawcami i niekiedy mieszają w swoich opowieściach fakty ze snami. Mruknął coś i z powrotem nasunął mężczyźnie prześcieradło na twarz, żeby ją zakryć. Prawie był pewien, że ten człowiek nie widzi i wykorzystuje tylko swoje wewnętrzne sensorium. Mężczyzna nic nie powiedział, więc Toby puścił prześcieradło. Ranny odezwał się nagle: - Słyszałem, że tu jesteś. - Ja? Skąd ktoś mógłby o mnie wiedzieć? - Widzieliśmy cię, doszedł do nas sygnał przez ogólne sensorium. - Co było w tym sygnale? - Żeby cię oczekiwać. Opiekować się tobą. - Kto go wysłał? - Ogólna dyrektywa. - Wy tu potraficie przesyłać sygnały z jednego odgałęzienia do drugiego? - Niekiedy. Mamy nie najlepszą technikę. Ale słyszeliśmy o tobie. - Mój ojciec miał z tym coś wspólnego? - Niewykluczone. Nie pamiętam. Toby powątpiewał w prawdziwość tej opowieści. Słyszał kłamstwa ludzi na temat otrzymanych ran, niekiedy tuż po tym, jak zostali trafieni i nawet w obecności świadków. Nie wiedział dlaczego, ale przed laty sam raz tak postąpił, więc nie miał im tego za złe. Pocisk zmechów uszkodził mu wtedy lewą łydkę i dopiero po tygodniu chłopiec znów mógł chodzić. Zanim pozwolili mu wstać, wymyślił historyjkę całkowicie sprzeczną z tym, co się naprawdę stało. Nie bardziej pochlebną, po prostu inną. Sam nie wiedział, dlaczego to zrobił, i po jakimś czasie przestał o tym myśleć. Cała ta sprawa utrudniała mu rozmowę z człowiekiem o zniekształconej twarzy. - Tak jak ja to widzę, to musisz być ważny - odezwał się człowiek. - Co takiego? Ja? - Toby zamyślił się i prawie zapomniał, gdzie jest. Wspominał rodzinę. Killeena. - Musi tak być. Większość dyrektyw dotyczyła broni, taktyki i tym podobnych rzeczy. - Wcale nie jestem ważny. - Ale na pewno jesteś kimś cholernie wielkim. Skąd? - Rodzina Bishopów. Powiedział to w wyzywający sposób, bo nigdy nie był pewien, jak ludzie zareagują. Jedni wyglądali na zaintrygowanych, inni wygłaszali cierpkie uwagi na temat przypisanych do ziemi kmiotów albo po prostu patrzyli bezmyślnie. Ten mężczyzna nic takiego nie zrobił, ponieważ był właśnie zajęty wymiotowaniem na własną rękę. Toby pomógł mu ją oczyścić. - Z pewnością jesteś ważny. - Ranny wyglądał teraz dużo gorzej, twarz mu zżółkła niczym stara rana, ale upierał się przy swoim. - Musisz być. Mówił monotonnie, dobierając słowa jak jeden ze starych Bishopów, którego Toby kiedyś znał. Może ludzie w tej okolicy byli rodzinami z okresu Oklapnięcia. Toby poklepał rannego, nie wiedząc, co robić. - Śpij już. - Musisz być. Dyrektywa kazała na ciebie czekać. - A potem co? - Złożyć raport. I trzymać się ciebie. - Dla kogo raport? - Nie wiem. Na razie zostań tutaj. - Prześpij się trochę. - Dlaczego jesteś taki ważny? Masz z tym wszystkim coś wspólnego? Pytanie zawisło w zapylonym powietrzu. Chociaż Toby usłyszał je w swoim sensorium, wygłoszone cichym szeptem słowa pozostały bez odpowiedzi, ponieważ był już na skraju równiny i szybko biegł dalej. 4. To, co się da uratować Dotarł do długiej, beczkowatej doliny, zielonej i wilgotnej, wydrążonej pomiędzy jarzącymi się masywami kamienia czasu. Nie umiał sobie przypomnieć, od kiedy ucieka przed zmechami. Narobił jeszcze kilka razy w spodnie i już się tego nie wstydził. Killeen. Quath. Ich imiona wywoływały podobne emocje, ale od dawna już za nimi nie płakał. To nowe odgałęzienie było przyjazne i nie wyczuwał w nim żadnych zmechów. Przyzwyczaił się do łagodnego, rozproszonego światła sączącego się ze sterczących głazów i płaszczyzn, rzucającego niekiedy cienie do góry. Kamień promieniował wstęgami światła od dołu przez systemy korzeniowe drzew. Przypominały mu zakopane w cielistej ziemi naczynia krwionośne. Sadząc miarowymi susami, zbiegł na dno doliny. Po obu stronach szczytów czepiała się żółta czasomgła. Na niebie nie widział nic podejrzanego, chociaż zmechy mogły zbliżyć się do niego szybciej, niż zarejestrowałoby to jego rozregulowane sensorium. Więc gdzie tylko mógł, trzymał się cieni. Spędził kiedyś dzień, wymykając się z trudem jakiemuś zmechowemu tropicielowi, srebrnoszaremu lataczowi, który ślizgał się tuż nad drzewami i strzelał do niego trzy razy. W końcu skoczył do rzeki i zgubił go; płynął tak długo, aż skończył mu się zapas powietrza. Zmechy nie znały się na wodzie albo nie widziały przez nią. Trzymał się pod powierzchnią, dopóki sygnał nie zaczął zanikać, i z trudem chwytając oddech, wyczołgał się w kompletną ciemność. Besen. Killeen. Poczciwy Powolny Cermo. To było tak dawno, pomyślał. Poczuł zapach spalenizny i czegoś mdląco słodkiego. Dno doliny porastały gęste pola kukurydzy. Ostatni raz widział ją jako mały, ledwo chodzący chłopiec, a i wtedy było to tylko marne poletko na skraju Cytadeli. Szedł zrytą koleinami ścieżką, oddychając delikatnym, mlecznym powietrzem. Kukurydza. Pamiętał, że sadziło się ją w wiosennym błocie; kopało się ziemię na zboczu pagórka, a kobiety z przymrużonymi oczami trzymały pożerające ziarno ptaki na odległość strzału; kępy młodej kukurydzy pachnące przenikliwie w deszczowy dzień; praca przy usuwaniu chwastów, motyka o lśniącym ostrzu wzbijająca drobny, suchy pył; ścinanie kukurydzy grubym, długim nożem i ustawianie jej w snopki; niebieskozielone kaczany, obracające się za słońcem w ciągu dnia; dojrzałe kaczany wrzucane na taczki; maleńkie technoowady, broniące słodkiej kukurydzy przed szkodnikami; nagie łodygi, na które cicho opadał śnieg; siostra z urwanym przez młockarnię palcem; grzechoczące ziarna sypiące się z obracanej ręczną korbą maszyny o stalowych zębach; nagie kolby wystrzelające w górę i spadające na piramidalny stos; silos wyładowany po brzegi schnącymi plewami; whisky pluszcząca w drewnianej beczułce, węgiel drzewny plamiący lejek, którym ją scedzano; przenikliwy, słodki zapach krążka masła spływającego po kaczanie, ślizgającego się po tym, co się z niego wytopiło... ...i Toby aż zatoczył się, wiedząc, że nie są to jego wspomnienia, chociaż były tak bardzo realne, zwłaszcza te ostre zapachy. - Dużo pracowałam na polach, kiedy byłam dziewczynką. Wydawało się, że głos Shibo dobiega z żółtego nieba. Toby przełknął ślinę, oczy zaczęły mu łzawić. Szedł dalej. Uspokajał go suchy zapach pól. A więc nie pozbył się jej całej. I teraz już nic nie mógł na to poradzić. Nie pomogłoby nawet ostrze noża. Zapach spalenizny robił się coraz silniejszy i Toby nieufnie przyglądał się mijanym polom. Zboże stało dojrzałe i aż się prosiło, żeby je zebrać. Ściął kilka kolb i zjadł je po drodze. Dojrzałe, słodkie ziarna pękały mu w ustach. Część kukurydzy już przejrzała i zaczęła się osypywać z kaczanów. Drzew rosło niewiele, rozłupanych i opalonych, jak gdyby zniszczonych przez coś, co usiłowało się z nich wydostać. Na gęsto obsadzonych polach widział kilka idealnie okrągłych miejsc, z przygniecioną do ziemi kukurydzą. Szedł dalej; zakręciło go w nosie. Przypomniał sobie, jak siedział chory pod klozetem w Cytadeli i czuł ten zapach. Bał się wtedy nawet odetchnąć z powodu biegunki, która atakowała bez ostrzeżenia. Zapadła na nią cała rodzina; jakiś czas później pomógł ojcu przewrócić wygódkę na bok i zasypać dziurę ziemią z sąsiedniego dołu. Potem ekipa mężczyzn i kobiet ustawiła domek na nowym miejscu. I wtedy trafił na ciała. Długie pola i kanały nawadniające przedzielały jeżyny. Na ich pędach wisiały fragmenty ciał, które eksplodowały i porozlatywały się na kawałki. Musiało się to stać niedawno, ponieważ nie zaczęły jeszcze gnić, chociaż krew już zaschła w brązową skorupę. Aspekt Isaac wiercił się, bo Toby od dawna go nie wypuszczał. Wreszcie powiedział: - Z prochu powstałeś starożytne teksty, w proch się obrócisz, jak mówią. Toby wiedział, że z ciałami dzieje się coś wręcz przeciwnego. Rozkładały się w mokrą maź, przyciągającą żuki grabarze i chmary much. Jak ci starożytni mogli taką prostą rzecz poplątać? Dotknął ostrożnie kilku ciał. Na Śnieżniku zmechy czasem podkładały w zwłokach bomby, ale tutaj najwyraźniej nie zadały sobie takiego trudu. Nie powinien zostawiać porozrywanych ścięgien, mięśni i kości wplątanych w zarośla, lecz odwrócił się i poszedł dalej. Zapach wygódki wziął się z gnijących ludzkich resztek. Dalej napotykał na polach całe ciała. Leżały na niewielkich polankach, gdzie - jak się domyślał - ludzie próbowali walczyć z czymś, co atakowało z góry. Wydawało się, że zwłoki są nienaruszone, o gładkiej szklistej skórze. Wiedział, że z czasem się zmieniają. Skóra przybierała żółtawy odcień, szybko pogłębiający się do żółtawozielonego. Jeżeli ciało długo pozostawało na zewnątrz, robiło się bardziej brązowe niż śliczna, gładka cera Cermo. ...a pozostawione wystarczająco długo, ciało zaczynało przypominać smołę węglową. W miejscach, gdzie zostało rozerwane czy rozdarte, tworzyła się na nim skorupa. Puchło, ubranie robiło się za ciasne, rozrywały się mankiety i zamki. Ludzie zaczynali przypominać balony, a wydzielający się z nich zapach w suchym upale południa zatykał człowiekowi gardło... Opanował się. To nie były jego wspomnienia. - Wiele widziałam, kiedy umierała moja rodzina, a lepiej by było, żebyś tego nie wiedział. - No to nie wypuszczaj tych wspomnień! - Zapuścił sondę w poszukiwaniu Shibo, ale była nieuchwytna, umykała mu. - Nie potrafię przestać. Moje wspomnienia przecinają się ze mną i oto jestem. - Nie potrzebuję ich. Jestem, kim jestem. A raczej byłam. Szedł dalej, odwracając oczy od ciał. Na każdym polu leżało tylko jedno albo dwa. Ciała, na których nie było uszkodzeń, umarły pewnie przez utratę jaźni, pewną śmiercią. Bez jaźni mózg nadal wykonywał rutynowe czynności, płuca pracowały, krew była pompowana, a jedzenie trawione. Tylko bardzo szybko coś wygasało. I wtedy ciało przestawało funkcjonować. Nikt się nigdy zbyt dokładnie nie zajmował tym, dlaczego tak siedziało. Wydawało się to bezcelowe. Umarły pewną śmiercią przestawał istnieć w dosłownym znaczeniu. Na starym statku, takim jak Argo, były technosztuczki pozwalające utrzymać ciało przy życiu, a przynajmniej je zamrozić, ale w przypadku zmarłych pewną śmiercią byłoby to bezcelowe. Widział miejsca, w których ziemia została zdarta, a żółknąca kukurydza zmiażdżona, gdzie w ostatnich swoich chwilach walili butami w grunt i wymachiwali ramionami, chociaż już zostali powaleni. Kiedy ciała traciły nad sobą kontrolę, walczyły w jedyny znany sobie sposób. Pięści wciąż jeszcze mieli zaciśnięte, a nadgarstki niebieskoczarne. Niektórzy zdarli z siebie ubrania, próbując w obłąkanym szaleństwie strząsnąć z siebie coś, co okrążyło ich od środka, gdzie nie mogli dosięgnąć rękami. Toby pomyślał, że warto by umarłych pochować, ale było ich tak wielu, a smród pod żółtym niebem robił się coraz gorszy. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch po lewej stronie. Okrążył gęste pole dojrzewającej kukurydzy. Sensorium zarejestrowało człowieka. Mądrzej byłoby po prostu iść dalej, zostawić to miejsce za sobą, ale kusiło go, żeby zobaczyć jakąś żywą istotę, więc skręcił w tamtym kierunku. Obok ciała leżącego twarzą do ziemi klęczała chuda kobieta. Wyglądało jak gdyby się modliła, więc Toby odwrócił się, żeby odejść. W tym momencie kobieta uniosła dłoń. Jej mały palec przybrał kształt tępo zakończonego narzędzia; dźgnęła nim trupa w kark, w zaczerwienioną, pofałdowaną skórę. Kręciła dłonią w obie strony, aż wyciągnęła coś z kręgosłupa. Toby rozpoznał niebieskawoszary dysk aspekta. Nie zwracała na chłopca najmniejszej uwagi, chociaż na pewno musiał się już ukazać w zakresie jej sensorium. Wsunęła dysk do plecaka. Następne ciało leżało kilka kroków dalej. Kobieta zmieniła tym razem dwa palce w narzędzia i wsunęła je po mistrzowsku w porty kręgosłupowe ciała. Wydobyła dwa dyski i kwadratową wkładkę; w rodzinie Bishopów coś takiego, jak sobie Toby przypominał, mogło być nośnikiem trzech oblicz. Kiedy schowała je do plecaka, wstała i popatrzyła na Toby’ego. - Masz tu jakieś prawa? Toby wyszedł zza szeleszczącej kukurydzy. - Nie. A ty? - Pewnie. Prawa do tego, co da się uratować. - To twoja rodzina? - A kto pyta? - Nazywam się Bishop. - A ja Banshee. Toby przyjrzał się jej. - Nigdy nie słyszałem o żadnych Banshee. - Nigdy nie słyszałam o żadnych Bishopach. To wielkie odgałęzienie. - Czy te aspekty, które zbierasz, mogą się do czegoś przydać? - Może. - Z umarłych pewną śmiercią aspekty zostają na ogół wyssane. - Zależy, jak szybko to zostało zrobione. - Jeżeli nawet jakieś zostały, to czy nie będą obłąkane? - Trzeba zaryzykować. - Słyszałem, że je coś wypala. - Wciąż jeszcze są coś warte. - Co masz na myśli? - Toby przesunął się odrobinę w prawo. - Może da się aspekta okroić do oblicza. - Byłoby lepiej pozwolić im odejść. - To sprawa Banshee. - Skąd mam wiedzieć, że to lud Banshee? Popatrzyła mu prosto w oczy. - Pilnuj swoich spraw. Cofnął się o krok. - Tajes. - Tajes? A to co ma znaczyć? - Że się zgadzam. Uniosła kąciki ust w słabym, pogardliwym uśmieszku. - Tajes jak dajes? Czyżbyś nawet porządnie mówić nie potrafił? Śmieszne. - Tajes, proszę pani. Uniósł dłoń w geście podobnym do salutowania, odwrócił się i odszedł. Czuł na plecach sensorium kobiety; pobudzało wszystkie noszone przez niego mikroumysły, dopóki nie przeszedł przez pole i nie ukrył się w kępie drzew. Wtedy zawęziła zakres sensorium, jakby straciła nim zainteresowanie. Znowu chodziła pomiędzy zmarłymi i zajmowała się swoją robotą. Toby zastanawiał się, co robić. Kobieta odeszła dalej i skierowała się w lewo. Toby nadal utrzymywał sensorium nastawione na najniższy zasięg, co pozwalało ją śledzić i nie zdradzić się. Była zajęta i wydawała się podenerwowana. Chłopiec ukrył się za dużym, pokręconym brązowym drzewem. Kiedy znowu pojawiła się w jego polu widzenia, pospiesznie sprawdzała ostatnie ciało. Strzelił i ogłuszył ją. Zaraz po strzale szybko się przeturlała. Zdążył wystrzelić jeszcze jeden nabój o najniższej mocy, lecz chybił. Z drugiej strony drzewo buchnęło płomieniem. Zobaczył, jak kobieta podnosi się na nogi i strzela, ale strzał przeszedł górą. Toby strzelił ponownie. Powietrze aż się marszczyło od wywołanej żarem refrakcji. Opadła ciężko na kolana, zakołysała się w przód i w tył i z trudem starała się unieść ręce. Zamiast lewej dłoni miała jakąś broń. Raz nią mrugnęła i Toby usłyszał przelatujący obok pocisk. Nie był to oszałamiacz. Sensorium ostrzegło go fioletowoczerwonym zabarwieniem. Jeżeli kobieta trafi w niego, nie zdoła się osłonić. Nie zastanawiając się, wycelował i strzelił do niej dwa razy. Tym razem nastawił oszałamiacz na średnią moc. Kobieta upadła na ziemię i nie podniosła się. Podszedł do niej po cichu. Leżała płasko, oczy miała szkliste. Ostrożnie pochylił się i podniósł ciężki plecak. Przeglądał rzeczy kobiety, a ona wodziła za nim oczami, unosząc do góry brew. - Banshee, powiadasz? Z jej wskaźników wynikało, że nazywa się Bahai. Wyłowił z sakiewki chip aspekta i przycisnął do czytnika na przegubie. Maleńki heksagonalny kryształ pękł kiedyś przy jakimś wypadku, ale przewód optyczny łączący go z kością wciąż działał. Okazało się, że aspekt jest uszkodzony, a kiedyś był kobietą w zgromadzeniu Buddy, co jak przypuszczał Toby, oznaczało jakąś rodzinę. - Polujesz na skalpy. Oczy kobiety poruszały się jak szalone w prawo i w lewo. Miał ochotę pobudzić ją, żeby usłyszeć jeszcze kilka kłamstw, ale nawet w tym stanie wyglądała na dosyć szybką. Miała też dobre wyposażenie. Nie znał nawet w części jego zastosowania. Wystarczył jej jeden albo dwa palce, żeby stała się niebezpieczna. - Zabiorę je. - Dźwignął plecak. Planowałaś je sprzedać, tajes? Po trochu wracało jej czucie w ustach, wargi się wykrzywiły. To był interesujący widok. Pomyślał o tym, czym się zajmowała, i przestało go to bawić. - Oddam je pierwszej rodzinie Buddy, którą napotkam. Odszedł szybkim krokiem. Tak było lepiej. Mógłby ulec pokusie i kazać jej za to srogo zapłacić. 5. Morze piasku Nastał długi czas ciemności; temperatura stale opadała. Skończyło mu się jedzenie, a niewiele udawało się zebrać. Rzadko spotykał ludzi. Ziemia szarpała się, falowała pod nogami, często robiło mu się niedobrze od grawitacyjnej turbulencji. Na pustynnym terenie trafił na koczującego mężczyznę z małą dziewczynką. Był mróz, a dziewczynka nie wiadomo po co przytknęła dla zabawy język i górną wargę do rury będącej częścią zrujnowanego budynku; język i warga przymarzły. Mężczyzna nie chciał sprawiać jej bólu odrywając ciało, ale dziewczynka zaczynała się już niecierpliwić. Przykucnęła przy rurze i pojękiwała. Patrzyła na Toby’ego wielkimi oczami. Wpadł na pewien pomysł. W pobliżu nie było wody, a ognia nikt nie rozpalał ze strachu przed zmechami. Był jeden jedyny szybki sposób, żeby ją uwolnić. Ojciec powinien polać własnym moczem jej język i wargi. Zadziałało. Dziewczynka twierdziła, że nawet nie czuła smaku moczu, ale chyba chciała być tylko uprzejma. Szedł dalej wzdłuż piaszczystego zbocza; w dali widział gęsto zalesiony teren. Właśnie ruszył susami w tamtym kierunku, kiedy jego sensorium wydało charakterystyczny, przeciągły, głuchy odgłos. Modliszka. Na nagim drzemiącym kamieniu czasu nic go nie chroniło, ale jak zwykle podjął odpowiednie kroki. Z gasnącym szeptem jego sensorium skurczyło się. Toby rzucił się do biegu i marzył o jedzeniu. Kamień czasu rozpadał się na kamyki, potem na żwirek, a w końcu układał się w długie, piaszczyste zbocza. Przysysał się do butów, gdy Toby brnął przez głębokie zaspy. Chłopiec przeszedł przez wydmę, z czubkiem jak olbrzymia pierś, i zbiegł na dół. Zbocze okazało się bardziej strome, niż się spodziewał i prawie się wywrócił. Potem nachylenie zmalało i pokłusował przez płaszczyznę, która szybko znowu zmieniła się w strome zbocze. Toby mozolnie wspinał się pod górę, a piasek chwytał go za nogi, jakby chciał go wciągnąć pod spód. Wierzchołek zbliżał się w szybkim tempie. Na moment zatrzymał się na szczycie. Przed nim długimi grzbietami ciągnęły się następne wydmy. W oddali piasek robił się szklisty i migotał, drgając lekko tak jak rozgrzane powietrze. Ale tu powietrze było chłodne i robiło się coraz zimniej. Posmarowane grafitem siłowniki zmagały się z chłodem. Z sensorium nie dochodziło nawet najcichsze, stłumione echo. Wyczuwał tylko głuchą, buczącą szarość. Wywoływał swoje aspekty i oblicza. Żaden nie odpowiedział. Wydmy poruszały się, widział to. Od strony zakrzywionego widnokręgu nadciągały powoli długie grzbiety. Mozolnie schodził po zbliżającym się zboczu, przekraczał dolinę i wspinał się na następne. Szybkość fal sumowała się z jego prędkością i po kilku chwilach stał już na następnym szczycie, ale niczego dalej nie widział. Nad głową nie było nieba, tylko pusta, cętkowana ciemność. Kipiący świat piasku, pomarszczony głębokimi falami. Chociaż przez podeszwy butów wyczuwał nacisk pulsowania podłoża, to piasek nie osypywał się ani nie rozkruszał, kiedy po nim szedł. Maleńkie ziarenka opływały mu buty i posuwały się dalej, jakby posłuszne rozkazom czegoś, co znajdowało się pod spodem, co toczyło się, nie tworząc za nim żadnych zawirowań ani nie zwracając na niego uwagi. Dlaczego nie zapadał się w piasek, tego nie potrafił powiedzieć. Na grzbiecie fali odrobina piasku załamała się, tworząc kipiącą, jasnobrązową pianę, a potem opadła. Ziemia przypominająca płyn. Na następnej zbliżającej się fali zobaczył białą plamę. Długimi krokami zszedł z najbliższego zbocza. Ruszał właśnie w kierunku tej bieli, która wydawała się większa niż poprzednio... Zatrzymał się. Zawrócił i pobiegł. Biała plama było ogrodem z kości. Na skraju zbielałe palce i stopy. Za nimi połamane przedramiona prowadzące do szeregów roztrzaskanych miednic. Kości udowe ułożone w rozpostarte wachlarze wokół beczułkowatych klatek piersiowych. Krótka wieża z rąk, a na niej krąg wybielonych, wiecznie uśmiechniętych ludzkich czaszek z wytrzeszczonymi oczodołami. Znad grzbietu fali wyłoniła się ruchoma sieć długich, cienkich prętów. Przypominały Toby’emu kości ze stali węglowej obracające się w chromowanych panewkach. Liny tak cienkie, że niemal niewidzialne, poruszały się z urywaną, żywą zręcznością. Całość nie tyle robiła wrażenie jakiegoś stworzenia, ile konstrukcji ramowej dla czegoś niewidzianego. Wyglądała jak najeżony, nieustannie zmieniający się labirynt. Ruchoma siatka krystaliczna zamieszkana przez istotę, której niepotrzebna jest obecność cielesna. Zresztą to miejsce i tak naprawdę nie istniało. To już teraz wiedział. Nie wiedział, kiedy wydostał się z suchości wypalonego do naga kamienia czasu i wszedł w to morze piasku. Niczego nie zauważył. Oznaczało to, że miał przed sobą modliszkę. Zastawiła tę wymyślną pułapkę, a on wpadł w nią całym rozpędem. Aspekt Isaac odezwał się z ożywieniem: - To umysł klasy antologicznej; może przemawiać bardziej bezpośrednio przez nas. - Jesteś na jego usługach? - Tak mówisz, jakby istniał jakiś wybór, Jesteśmy w nim zanurzeni dokładnie tak samo jak ty. Potrzebna mu była pomoc. Od kogokolwiek. Rozpaczliwie szukał śladów Shibo. Nie znalazł żadnych. - Nie umarliśmy pewną śmiercią. - Jeszcze nie, chcesz powiedzieć. - My, aspekty, bardziej przypominamy tę modliszkę niż ciebie. Nie władają nami pierwiastki chemiczne ani niezdarne, wielowarstwowe umysły. Aspekty potrafią lepiej postrzegać holograficzną mowę modliszki i uczą się jej w tym czasie niewoli. - Od jak dawna to trwa? W głosie Isaaka wyczuwało się jakiś kanciasty ton, który kazał Toby’emu mieć się na baczności. Aspekt skorumpowany od zewnątrz. Modliszka powoli przesuwała się do przodu. Szerokie, zakończone opuszkami stopy łamały kości. Chociaż wydawała się lekka, z łatwością miażdżyła czaszki i kości udowe. Ale był to cyfrowy krajobraz i musiał pamiętać, że ruch fizyczny jest w nim tylko analogią. Isaac odezwał się tonem wykładowcy: - To miejsce jest transformatą falową rzeczywistej przestrzeni i umysłu modliszki. Umysły najlepiej nawiązują kontakt w tego typu przecinającej się przestrzeni matematycznej. Jest o tyle bardziej czysta i pewna. Dokładne rozkłady idei. Tutaj całkowita suma inteligencji pozostaje stała, chociaż każda suma cząstkowa może się bardzo zmieniać. - Tajes, i wszystko razem dodaje się do stu, prawda? - Nie rozumiem. - Wszystko jedno. - Umysł modliszki wydatkował wiele wysiłku, żeby cię odnaleźć. Sprzymierzone z nim umysły - wielkie umysły, których nie da się od niej w pełni oddzielić - zażądały, żeby cię pojmać. - Jak to? - Kryjesz w sobie informację wielkiej wagi. - Jasne - powiedział Toby z sarkazmem. Ale przypomniał sobie umierającego mężczyznę i jego cienki, wątły głos: „Dlaczego taki ważny? Masz z tym wszystkim coś wspólnego?”. ...i jakoś tak się stało, że zlany potem nadal biegł po tym pooranym terenie. Gęsty, zielony las był coraz bliżej... Usiadł na jedwabistym piasku, który ukształtował wygodne, miskowate siedzenie. Jeżeli nic z tego nie było prawdziwe, równie dobrze mógł się rozsiąść wygodnie. Był głodny i chciało mu się pić, a kiedy o tym pomyślał, pojawiło się przed nim jakieś dziwaczne jedzenie z kukurydzy i pączków kwiatowych. Ułożyło się schludnie na piasku, który uformował się w stolik, a potem wykiełkował przezroczystą szklanką. Toby uniósł szklankę. Była jeszcze ciepła, jak gdyby przed chwilą zrobiono ją ze stopionego piasku, i pełna lodowatej wody. Wypił ją chciwie. Skazaniec spożył obfity, choć nieistniejący posiłek, pomyślał. - Nie wiesz, co to za informacja? - No właśnie. - Gdyby wiedział, to coś potrafiłoby ją z niego wydusić, tego był pewien. Głos Isaaka stracił dźwięczność, stał się apatyczny i obojętny; to modliszka zaczęła bezpośrednio przemawiać przez aspekta. Isaac był teraz tylko marionetką. - Obliczyłam to na podstawie mojej wcześniejszej wiedzy o tobie i o Killeenie. A przecież gdzieś w głębi waszych umysłów ukryty musi być klucz, który doprowadzi do tej wiadomości. Formom takim jak ja sprawia trudność organizacja waszych umysłów. Nie macie dostępu do większej części własnej osobowości. - Przykro mi, że nie mogę ci pomóc. Szwankuje mi trochę pamięć. Skończył jeść. Do modliszki nie dotarł jego sarkazm. Do odpowiedzi użyła wymuszonego głosu Isaaka. - Trudność sprawia mi piętrowość twoich jaźni. Jestem umysłem klasy antologicznej, który umie odnaleźć każdy fragment własnych procesów myślowych szybciej, niż ty potrafisz mrugnąć okiem. Chociaż zobowiązana zostałam do podejmowania prób mających odkryć ten klucz, naprawdę interesuje mnie w tobie coś innego. ...jej słowa dochodziły do niego przez migotanie dwóch sprzecznych obrazów. Na jednym siedział na piasku i czuł otulające go delikatne ziarenka. Na drugim kłusował miarowo w stronę zieleni, chociaż jakiś masywny ciężar usiłował go ściągnąć w dół. W brzuchu mu burczało. Oddech miał chrapliwy... Znowu na piasku. Serce mu waliło, ciężkie jak ołów. Prawdopodobnie nie istniało wyjście z tego miejsca, z tej przestrzeni modliszki, jeżeli słowo „wyjście” miało tu jakiekolwiek znaczenie. Ale dopóki nie wiedział tego na pewno, musiał próbować. - Słyszałem coś o tym na Śnieżniku. Chodzi o te twoje „kreacje”, prawda? - Moja praca bierze się z wyższych celów. Zrozumiałe, że nie potrafisz tego w pełni pojąć. - Zabiłaś mnóstwo Bishopów. Zaganiałaś nas, robiłaś z nas głupków, bawiłaś się z nami, dopóki ci się nie znudziło i... - Wcale nie. Wcześniej chwytałam was w pułapki, żeby uśmierzyć ból rozpadu, kiedy zabierałam Bishopom części składowe. - Zabrałaś Fanny i moją matkę i... i... nie dając nam nawet szansy, żeby zachować aspekty. Na powierzchnię wynurzył się Isaac, niczym piana wyrzucona przez zawirowanie na powolnie falującej powierzeni. - Nie sądź, że wystarcza mi to moje okrojone życie. My, aspekty, jesteśmy dla was niczym zwierzęta domowe, nie więcej. Byliśmy kiedyś mężczyznami i kobietami! Zdarza się nam kopać w ściany, czy sądziłeś, że to dziecinada? Jesteśmy cieniami! Niegdyś dominowałem nad licznym audytorium, stąpałem dumnie po korytarzach, a za mną ciągnęła świta nadskakujących mi suplikantów, popijałem wspaniałe wina i znałem... - Zamknij się. Tym razem jednak nie musiał tłumić aspekta. Powolny przypływ w jego umyśle stapiał się w jedno z falującym piaskiem. Nieprzeliczone nurty drobnych ziarenek płynęły, wirowały... i zdusiły Isaaka. Potem głos aspekta odezwał się znowu, pokorny i sztywny. - Wyrażam żal, że zdominowały nas tak drobne problemy. - On się po prostu trochę martwi. - Toby stanął w obronie Isaaka, sam nie wiedząc czemu. - Jak mnie zabijesz pewną śmiercią, co się stanie z moimi aspektami? - Zostaną odrzucone przy żniwach. - A więc to ma być „żniwo”, co? - Jak liście, które obdziera się z bogatych ziaren kukurydzy i odrzuca. - Twojemu ojcu ten termin również się nie podobał. Następne interesujące podobieństwo. - Słuchaj, on nikomu nie będzie się podobał. Ojciec opowiadał mi, jak kiedyś z tobą w ten sposób rozmawiał w obrębie miejsca, które stworzyłaś. Nie widzę, żebyś się od tamtego czasu czegoś nauczyła. „Żniwo” to nie to, przynajmniej nie dla nas. - A przecież to jest poprawny opis. Uosabiacie wysoką formę królestwa organicznego, obdarzonego charakterystyczną cechą: wiecie, że wasze trwanie się skończy. Kiedy przychodzi pora żniwa na nas, umysły antologiczne, a musi przyjść, czy to przypadkiem, czy też planowo, ocalona zostaje jakaś cząstka jaźni do wykorzystania w późniejszych, bardziej zaawansowanych formach. Wy macie coś podobnego w tych skarlałych aspektach, obliczach i osobowościach. ...przykładał się do biegu. Lęk niczym odłamki lodu w kręgosłupie. Zieleń była coraz bliżej... - Piękne słówka, ale nadal nas zabijasz. - Podczas żniwa, tak. W pewnym sensie. Wykorzystuję wasze dojrzałe jaźnie do konstruowania nowych, mieszanych form życia. Łączą w sobie dwie strony życia organicznego: skromną roślinną i wysoką rozwiniętą zwierzęcą, taką jak wasza. Razem z tymi myślami przypłynęły z migotliwą szybkością obrazy: Zielona mata najeżona wyprężonymi organami. Pełzła szybko po zrytej równinie i unosiła śliskie, wężowate organy, jak gdyby w geście pozdrowienia. Rurowate węzły wpychały się w siebie z obłąkaną furią. Szczeliny-usta wgryzały się głęboko, a z ran wykwitały niebieskie kwiaty. Jakiś opar tworzący większą istotę, w której przypominające mgłę rzeczułki kształtowały się i topniały z wprawiającą w konsternację szybkością. Dopiero kiedy zwężające się ramię sięgnęło w górę, Toby zorientował się w skali wielkości: ramię chwyciło przelatującą burzę i rozerwało ją na strzępy z figlarną radością. - Przez takie konstrukcje, w równym stopniu roślinne co cielesne, zgłębiamy estetyczne poziomy waszego gatunku. Uwzględniam możliwości nie przyjęte przez losowe siły waszej ewolucji. To interakcyjna sztuka transtypów. - Killeen mówił mi kiedyś. Jesteś artystką. - Toby wybuchnął śmiechem. - Prawda. Zatem żyć będziecie w dłoniach potężniejszych sił. Tylko ja, artysta i konserwator, mogę wam to umożliwić, przez żniwo zebrane w odpowiednim czasie. - Wolelibyśmy pozostać tacy, jacy jesteśmy. Osadzenie w twojej sztuce, no cóż, nie jest tym, o co mi chodziło. - Powiedział to łagodnie, żeby nie zaalarmować modliszki, ponieważ w jego sensorium działo się coś, czego nie potrafił zrozumieć. - Zbierać żniwo znaczy siać. - I taki właśnie masz dla mnie plan? ...jego nogi niczym kłody uderzały o kamień czasu. Zimne powietrze rzęziło mu w gardle i nie mógł zaczerpnąć go dość, żeby zmusić nogi do szybszego ruchu, szybszego... - Jeszcze nie. Ta niewielka dysputa pomogła mi w planowaniu przyszłych projektów, ale chwilowo jestem nosicielem przykazań, których uosobieniem są sprzymierzone ze mną umysły. Muszę pomóc w zebraniu wystarczającej liczby Bishopów-naczelnych, żeby ich przetestować w poszukiwaniu tej ukrytej wiedzy. - A co to znaczy? - Muszę przenieść cię do miejsca, gdzie zbieramy twój ród. Będziemy składać wasze pokolenia. Toby myślał gorączkowo. Czuł, że szybciej przebiera nogami, były prawdziwe, nie jak to zawile gładkie w dotyku morze piasku. Część uwagi poświęcił pędzeniu do przodu. Oddech chrypiał mu w gardle. Równocześnie pochylił się i badawczo przyglądał piaskowi. Podniósł garść do oczu. Ziarna. Zalśniła mika. Pomiędzy ziarnami rozmycie. Pewna nieostrość. Kiedy zauważył to drobne rozmazanie, obraz wyostrzył się. Modliszka zwiększyła rozdzielczość. Teraz jej świat był trochę bardziej wyraźny. Nawet najmniejsze ziarenko miało ostro zarysowane kontury. Artystka wykańczająca swoją pracę. Biegnie. Pierś unosi się z wysiłkiem, w uszach łomot. Musiał znaleźć jakiś sposób, żeby przeciągnąć ten moment. Kiedy modliszka przechadzała się po ogrodzie z wybielałych kości, konwulsyjnie drgająca siatka prętów nabierała niesamowitych, czyhających właściwości. Zmiażdżyła szczerzące zęby czaszki na placek. Wzdłuż piaszczystej wydmy igrały dziwne cienie zrodzone przez kryjący się za tym wszystkim umysł. Toby szamotał się między dwoma światami. Nie potrafił uporządkować swoich własnych zmysłów. ...tak trudno było teraz poruszać nogami, ręce wymachiwały mocno, starając się popychać go do przodu, wbrew tępemu naporowi, który nie chciał dopuścić, żeby chłopiec dobiegł do zielonej wilgoci. Już blisko, tylko ten ból... - Jestem pewna, że rozumiesz tę konieczność. Zapewniam cię, że kiedy moje sprzymierzone umysły już wykorzystają cię we właściwy sposób, żeby wyjaśnić tę odwieczną, kłopotliwą sprawę, ja zabiorę się do żniwa, zwracając uwagę na szczegóły i okazując rzetelną troskliwość, która charakteryzuje moje najlepsze dzieła. Chociaż wśród tych sprzymierzeńców zdarzają się opinie krytyczne, żaden z nich nie kwestionuje mojego szacunku dla prastarych i pomniejszych form, takich jak ty. Czuj się pewien, że... ...dobiegł do atramentowej linii wysokich drzew. Chłodnych, wilgotnych. Żadnych niby to piaskowych fal. Żadnych zmechów z prętów. Przypomniał sobie, jak dawno temu chłopcy bawili się na placu w sztucznym cyfrowym świecie. Roześmiał się i wpadł w cieniste zakamarki... Solidne. Prawdziwe. Wyciągnął na próbę rękę. Dotknął. Baldachim drzew i przypominające sznury, rozpostarte sieci pasożytów, tak gęste, że powietrze było wilgotne i mroczne. Zanurzył się w nieprzeniknioną ciszę. Delikatne, dźwięczne nawoływania ptaków i latających myszy jeszcze ją pogłębiały, a nie przerywały. Tak samo jak szelest opadających paprociowatych liści. Głuchy łoskot spadających owoców. Wysokie pomiaukiwanie lianopsów. Gdzieś z bardzo wysoka doszedł do niego grzechoczący skrzekliwy krzyk czegoś wielkiego i rozzłoszczonego. Słyszał, jak to coś podskakuje i rzuca się wśród wysokich konarów. Poczuł się nieswojo, jak intruz. Zaczął się poruszać ciszej, jakby nie chciał budzić duchów tego miejsca. Kurz wirował w katedralnych snopach światła, długich żółtych promieniach, z wysoka przecinających mrok. Pod stopami zauważył milczącą procesję czegoś podobnego do mrówek z małymi ogonkami - Kiedy im się przyglądał, ustawiły się w falisty wzór, ciemną wstęgę. Prawdopodobnie przesyłały mu jakąś wiadomość wypisaną samym kształtem ich ułożenia, ale nie wiedział, jak im odpowiedzieć. Pomachał do nich bezradnie i poszedł dalej, uważając, żeby na nie nie nadepnąć. Nie wiadomo czemu nie było tu modliszki. Uciekł w klin czasowy, który w każdej chwili mógł się skończyć. Dlaczego? Prześliznął się obok olbrzymich, napiętych pajęczyn, zastanawiając się, co się w nie łapie. I co przychodzi tu zebrać żniwo z ofiar. Jaskrawe owoce nabrzmiewały w szczelinach baldachimu z liści, plamy koloru zastygające niczym krople w powietrzu tak gęstym, że aż zielonym. ...i wróciła modliszka, wdarła się w jego umysł. - Zgubiłam cię. Coś... nie wiem... coś... powoduje, że jest trudno... W swoim sensorium Toby wyczuwał teraz modliszkę wysoko nad rurą czasoprzestrzeni tego odgałęzienia. Wokół niego napięcia cięły i strzępiły to, co mówiła modliszka. Zbiegały się błądzące naprężenia, tępe i bezgłośne. 6. Wchłanianie burzy Nawałnica zaczęła się od migotania. Daleko na drugi koniec rury przesączyła się kropla słonecznej żółci. W odległym punkcie, gdzie zielony tunel zwężał się do mglistego chaosu, promyk pulsował, płynął, przypominał Toby’emu ognisko biwakowe. A przecież do umysłu zakradł mu się jakiś kłujący niepokój. Stał w wyblakłej ciemności. Nie ma już co uciekać. Chmury nad jego głową przerzedziły się i ukazała się druga strona odgałęzienia. Misa czerwonego jak glina kamienia czasu nagle wypromieniowała bezlitosne gorąco. Wydawało się, że z otaczającej go zieleni chyłkiem wysuwają się duchy. Coś trzaskało wierciło się. Jego sensorium drgnęło i objęło szerokim zakresem teren. Nic. Cisza i pustka. Zapuścił sondę w gęsty, wilgotny las na prawo. Sonda skręciła w górę w mglistą dal, podwijając się pod niebem. Kiedy las zaczął przypominać cieniutką warstewkę zieleni, zerwała się w końcu na występach brązowej skały, w pół drogi do góry. Na pobliskiej gałęzi wylądował ptak. Toby zerknął na niego, a ptak powiedział: - Pomocy. Toby zamrugał. - Uch... Ptak miał skrzydła, nogi i dziób, lecz nie był ptakiem. Miał wielkie oczy i mięsiste, wydęte usta pod dziobem, który przypominał cytrynowożółty szpiczasty nos. Zanim to do niego dotarło, twarz ptaka drgnęła z gorączkowym napięciem i zaczęła się zmieniać od wyrazu dezaprobaty do przelotnego uśmiechu. - Potrzebuję pomocy - powiedziały usta z bishopowskim akcentem. - Kim... czym... ty jesteś? - Tym miejscem, tym czasem, tak pilnym dla twoich potrzeb. Ptak wiercił się, pióra mu drgały, skrzydła wibrowały niczym cienkie blaszki, szybko przebierał nogami po szorstkiej gałęzi. - Pilnym dla...? - Nie czas na zagadki. - Słuchaj, tam w górze jest modliszka. Muszę się gdzieś schować. - Potrzebujesz czegoś wręcz przeciwnego. - Ptak wskazał dziobem na ziemię. - Musisz otworzyć, nie zamknąć. - Otworzyć co? - Przejście. Esencje potrzebują wejścia do tej CzaPry. Pospiesz się! - Ale jak? Ptak przesunął się o krok na gałęzi, zatrzepotał skrzydłami. - Nie sądź, że cię zaniedbujemy. Naprawdę mamy nadzieję, że przeżyjesz i pomożesz. Toby parsknął. - Dzięki, przyjacielu. Ale co, u diabła... W jego sensorium kaskadą spłynęły obrazy, instrukcje. Przekaz był tak żywy i pełny, że ruszył natychmiast do roboty, odpinając jedną ręką narzędzia, a drugą odgrzebywał liście, szukając właściwego miejsca. Tam. Odsłonięta CzaPra. Pstryknęło i buchający jak z rozgrzanego pieca żar, wyłączył się. Zapadła ciemność. Gdzie się podziała modliszka? Pracował w nieprzeniknionej czerni. Latarka, laser, uderzenia mikrofalami. Nie potrafił powiedzieć, jak reaguje CzaPra, wiedział tylko, że przez chwilę jarzyła się na czerwono. Z odsłoniętej CzaPry dochodziło szarpiące pulsowanie mocy. Uderzyła w niego uwolniona energia grawitacyjna, podobna do przypływu fala skręciła mu wnętrzności. Pod sobą czuł tętnienie energii. Nieme, niespokojne. - Nie wystarczy - usłyszał głos ptaka. - Smutne. - Co więcej... - Za późno. Zaczęło się. Deszczem spadła na niego gorączka sondującej energii. W jego kierunku wzdłuż wielkiej osi odgałęzienia przemykały płachty perłowego światła. Coś dało im odpór. Chociaż jej nie widział, poczuł masywną, niebieskoczarną obecność. Stanęła dęba, gęsta, najeżona jak czoło burzowej chmury. Jak zbyt ciężkie u góry zwierzę, z głową wznoszącą się aż pod wysoki dach odgałęzienia. Uderzyło o kamienne zęby i kłapnęło na nie. Wokół tego rozdzieliły się płachty perłowego światła, a potem je dopadły, zanim Toby zdołał uwierzyć, że cokolwiek może poruszać się tak szybko. Od osi w dół uderzyły odpryski gorąca. Atak skierowany był nie tylko na niego, ale i na las. Tysiące woltów obniżało swój potencjał wzdłuż wijących się przez rozcinane powietrze ścieżek. W niebieskim świetle widział, jak ptak spada martwy z gałęzi. A potem w kierunku nieba z warkotem odbiło się kontruderzenie - szybkim, jaskrawym, rozpędzonym do czerwoności i rozgrzanym do żółci rykoszetem. Sensorium informowało go o tym wszystkim, kiedy próbował się gdzieś ukryć - wiedząc równocześnie, jak bezsensowne jest to wobec takich mocy - a dane trzaskały mu w kręgosłupie. Quath! Killeen! Tato, tato! - nadał w przypływie paniki. I znów rozpędzone do czerwoności uderzenie. Oślepiające. Błyskawiczna ostra odpowiedź. Jeszcze raz. I jeszcze. Jak gdyby wymiana zdań prowadzona w zrujnowanym powietrzu. Przeciągły błysk i trzask. Tylko jego sensorium potrafiło je posegregować i przedstawić w postaci rozwiązanego zadania. Ale co to zadanie mogło znaczyć, tego już nie mówiło. Wiatr ciął chłodem. Toby rozpłaszczył się przy drzewie, które w jednej niedostrzegalnej chwili usmażyło się na węgiel. Gryzące wyziewy kłuły go w nos. Nie podnoś się, pomyślał. Nie mógł kaszleć, nie chciał kaszleć, chociaż pragnął tego aż do bólu. Nie dopuści, żeby go znalazło. Czając się nad lasem, ciągnęło coś ciężkiego i stłumionego. Szukało. Wślizgiwało się, prześlizgiwało. Czuł je, sam nie wiedząc jak. W gęstej ciemności widział zwierzęta, biegające z jakiegoś powodu w kółko, obłąkane, cicho skowyczące. Powietrze nagle zafalowało i padły. Krzyczały - takie ciche, cienkie krzyki, niczym paznokcie drapiące po tablicy. Potem martwe wypadły z jego sensorium. Nie miał czasu o nich myśleć, ale z jakiegoś powodu ich krzyki wypalały na nim piętno. Wzdłuż osi napłynęło wycie. Łomoty i naciski, jedne nakładały się na drugie. Przyspieszające tępe zderzenia. Coś głębokiego, buczącego, metalicznego. Wyczołgał się spod sklepienia potrzaskanych konarów i wstał. Lepiej w taki sposób stawić mu czoło, chociaż wiedział, że to nierozsądne i niemądre, a na pewno nie mające nic wspólnego z dorosłością. Wielka moc zwaliła się do odgałęzienia. Toby przycupnął ze strachu. Zarośla i drzewostan powoli przygotowywały swoją odpowiedź. Coś przesączało się przez powietrze z niepokojącym pędem, zwijało się niczym ciężka mgła. Nagle zrozumiał. Filigranowy splot życia rozwijał się tu po to, żeby pochłaniać. Nie wiadomo jak zakodowana została w nim reakcja. Poczuł, jak drobniutkie istnienia wokół niego zaczynają kopać w miękkiej ziemi. Popiskują do siebie. Pracują w jakimś niewiadomym celu. Każdy dokładnie poinformowany trybik wpasowywał się, a on w jakiś sposób był z tym sprzężony. Musiał podejmować decyzję, kiedy i gdzie takie energie przekazywać. Nie wiedział dlaczego, ale nabrał takiej pewności. Był tu najbardziej rozumnym stworzeniem. To on musiał wydać osąd. On musiał spróbować zabić modliszkę. Znowu zaczął siekać CzaPrę. Opróżnił cały zasilacz w zakres mikrofal, wyczuwając kipiące pod CzaPrą energie. Coś chciało się wydostać. Co powiedział tamten ptak? „Esencje potrzebują wejścia do tej CzaPry”. Tętnienie grawitacji popłynęło w górę falami przez jego podeszwy. Nadchodzi... Włączył laser, przestawił na podczerwień. I co z tego, że modliszka go zobaczy? Za późno, żeby się tym teraz martwić. Za późno na cokolwiek. Liczyła się tylko bieżąca chwila. Strzelił pomiędzy nogi. Działał precyzyjnie niczym cyngiel, zwalniający spust za lekkim pociśnięciem... Był przewodem. Łącznikiem. Przyciągnij to. Skuś! - pomyślał. Pozwolił sobie na przeniknięcie w górę. W jego stłumionym sensorium otworzył się mały klin. Chyłkiem zaczęła się przysuwać obecność. Wysunęła szperacze. Czas zrobić to, co mógł zrobić. Nawet jeżeli nie miało to znaczenia w obliczu tak wielkich energii. Toby rozpostarł sensorium i skierował je w górę. Tutaj jestem. Widzisz? - nadał. Ciężar opuszczał się. Błyskawicznie skierował na niego badawcze oczy. Płynął w powietrzu. Coraz bliżej, wciąż niepewny... I wtedy las się otworzył. Toby odskoczył, upadł i przeturlał się. Wulkan wybuchnął w miejscu, gdzie przed chwilą stał. Wybuch rozszerzał się. Miliardy liści smagnęły mocą. Płytkie korzenie, które jeszcze przed chwilą drzemały, wyładowały zgromadzony ładunek. Świetliste okrucieństwo popłynęło łukiem przez zawiłe połączenia w pniach korkociągowych drzew. Nawet liściaste sklepienie wyładowywało w powietrze postrzępione zielone palce. Uniosła się płachta żółtej błyskawicy. Odpowiedź. Zanim się zdążył poruszyć, poczuł, że ziemia robi się ciepła. Srogie pulsowanie podczerwonej energii. Mury z twardego gorąca. Z sykiem wypłynęła woda. Tworzyły się kałuże. Serpentyny chłodnej pary. Wilgoć zalała krzepnące powietrze. Gorące wapienne grzyby na pobliskim drzewie zafalowały, zaczęły fosforyzować i zatrzęsły się. Naładowana pasja zwaliła się z grzmotem na oś odgałęzienia. Ogłuszająco zadudnił blask. Toby osłonił głowę rękami. W żebra uderzył go jakiś głaz, grzmot ciśnienia rozpłaszczył na ziemi. Przemknęło mu przez myśl, że prawdziwa przemoc występuje na całej długości odgałęzienia - ale nie przemoc fizyczna, tylko furie wewnątrz umysłów, wewnątrz wielkich i małych, sprzężonych ze sobą inteligencji. A potem furia wybuchnęła. Ogarnęła ich wszystkich, niosąc ze sobą śmierć i błogość. 7. Przepływające prądy Później - kiedy z obolałymi stawami leżał pod zmiażdżoną, posplataną roślinnością, czekając aż na powrót zrosną mu się żebra zrozumiał niewielką część z tego, co się stało. Życie potrafiło się tu bronić na rozmaite sposoby. Obrona przebiegała wielowarstwowo, milcząca, poorana przez czas i doświadczona czymś więcej niż tylko siłami natury. Strzępy tego, co kiedyś mówiła mu Quath, teraz się zbiegały, nabierały sensu. Powalone życie potrafiło się podnieść znowu. Oportunistyczne organizmy, z których każdy był częścią zawile posplatanych ze sobą ogniw, wchłaniały brutalną przemoc i odpowiadały tym samym. Bo las nie tylko porastał zmienną skałę macierzystą CzaPry. On wbudowywał CzaPrę w siebie. Nieprzeliczone strzępy CzaPry wplecione w drzewa, krzewy i warstwy ziemi, niosły w sobie moc elektryczną. Współdziałające części naturalnego świata znalazły teraz obwody, które rozwinęły się z fałd czasoprzestrzeni. Las miał rozproszoną inteligencję - chociaż może termin „inteligencja” znaczył tu niewiele. Zadziałała w niewiadomy sposób, przekraczając kategorie naturalnej ewolucji, które Toby rozumiał. Naśladowała szeroko rozprzestrzenione ogniwa modliszki i jej gatunku. A ta intymna łączność wbudowana została w genetyczne dziedzictwo ogromnej CzaPry. Taki wielowątkowy gobelin potrafił wchłonąć burzę, wbudować ją w swoje geny. Uczyć się z otrzymanych od niej cięgów. Przygotować się. Robił tak od niezliczonych lat. Jego rozproszona jaźń, schowana w najgłębszej kryjówce całej Galaktyki, uczyła się dużo dłużej niż człowiek. Toby podróżował przez odgałęzienia, uważając je za korytarze jakiegoś olbrzymiego budynku CzaPry. Fałszywa analogia. Na splot tutejszego życia nanizane były królestwa, których nie mógł zobaczyć. Tylko w sporadycznych, ulotnych chwilach jego sensorium potrafiło wyłapać głębokie, powolne rozmowy takiego istnienia. To wieczne uczucie, że ktoś go obserwuje, a nawet więcej - poczucie, że jest częścią mglistej całości. Ten sękaty świat zachowywał stabilność, ponieważ połykał swoich rywali. A teraz on sam był przez ten świat trawiony i przyswajany. Wiedział to, chociaż nie potrafił powiedzieć, skąd brała się ta pewność. Otworzył przejście, to wszystko. Wykorzystał swój talent pozwalający mu wyrwać chwilową dziurę w CzaPrze i wpuść do środka siły, które inaczej nie byłyby w stanie przybyć, a już na pewno nie tak szybko. Może jego obecność zmieniała postać rzeczy. A może w końcu dojrzał i wiedział, że nie chodzi o pytanie, czy zmienia się postać rzeczy czy nie. Trzeba próbować. To wszystko. „Nie sądź, że cię zaniedbujemy. Naprawdę mamy nadzieję, że przeżyjesz i pomożesz”. Ale gwarancji nie było. Później miał tylko jedno trwałe wspomnienie wiążące się z tym, co stało się podczas wyładowania; z przelotnym strzępem potężniejszych, rozgrywających się nad nim wydarzeń. Eksplozja musiała mieć miejsce we wnętrzu, ponieważ sklepienie z liści, jak później sprawdził, pozostało nienaruszone. Doświadczył wtedy ogromu mijającej go obecności i przez ułamek sekundy brał udział w tym, co musiała zrobić. W jakiś sposób stał się zapalnikiem. Otworzenie przejścia oznaczało, że należy do obwodu. Ale elektrony niewiele wiedzą o częstościach radiowych, chociaż jak ryby pływają wśród oporów, pojemności, w morzach potencjału. Czymkolwiek było to, co zasilało okrutną obecność, wykorzystało Toby’ego, jego świadomość, do zogniskowania się. Jak tylko pomyślał, że mógł być częścią czegoś takiego, mimo woli zaczynał dygotać i wiercić się niespokojnie. Czuł działanie obojętnych mocy. Co gorsza wyczuwał te liczne życia, które wybuchały płomieniem i umierały. Dorównywały mu przynajmniej w męce. Przyłączyło się ich całe mrowie, a podniebny ciężar zmiażdżył je, nie zauważając ich bólu. Zauważył go Toby. Nie jako mglistą informację; on to przeżywał bezpośrednio. Bardziej niż cokolwiek innego zapamiętał ich cierpienia. Przez tamten krótki moment szczękał zębami. Wapniowe żebra-pręty opasujące mu pierś stały się chromowanymi, guzowatymi kośćmi, które ześlizgiwały się gładko jedna po drugiej z szybkim, metalicznym wdziękiem. Fioletowiejące burze mknęły przez jego ściśnięte żyły i pięły się w górę po drżących wiązadłach. Palce u nóg grzechotały i brzęczały. Kostki u nóg tańczyły, tak mocno postukując, że mogły popękać. Głowa odrzucona w tył, szyja wyciągnięta. Skóra postrzępiona i najeżona ładunkami w spolaryzowanym świetle. Kręgosłup paraboliczny, trzeszczący. We wnętrzu Toby’ego ziały huraganowe korytarze, bolesny szczękościsk skrzeczał w piskliwej pieśni. Wszystko to przemknęło przez niego. Szukało prawdziwego wroga, a on nie wiedział, czy woltowym ogniem strzelały zmechy, czy też jego źródłem były nieogarnione umysłem wyładowania w głębi przypalonego lasu. I nie miało to znaczenia. Należał do tej furii i chwilowo był jej żyłą przewodzącą. Płynące przez niego prądy nie poznawały go. Szalona wściekłość przelatywała panewkami biodrowymi wypolerowanymi przez niebieskozielone głodne robaki. W kościach roiły się i pożywiały wygłodniałe węże świetlistego szału. A dla niego było tego dość. Zapamiętał tylko ból. Błogi i zupełny. Mnóstwo bólu. Obudził się w szarym popiele. Cisza, łagodny deszcz. Obok niego przeleciała powietrzna myszka. Nie ma potrzeby się ruszać. Wystarczy myśleć. Zrozumiał, na czym polegała odmienność zmechów wyższego rzędu. Ich obojętność naznaczona była przerażającym pięknem. Koncentrowały się na zadawaniu śmierci bez żadnego zagrożenia, że same zginą. One nie umierały tak, jak musieli umierać ludzie. Może to był prawdziwy postęp. Potrafił im zazdrościć albo nienawidzić ich, ale lepiej byłoby nie robić ani jednego, ani drugiego. Był teraz sam. Takiego stanu jeszcze nie zaznał. Żeby to zrozumiał, zmusiła go do tego obecność zmechów. Rodzina Bishopów, jego ojciec, nawet Quath - tworzyli dla niego świat. Bez nich pozostał sam wobec nieugiętych faktów. Wiedział teraz rzeczy, których inaczej nigdy by się nie dowiedział. Do ucieczki przed ojcem skłoniło go nieporozumienie, przekonania i gorzki gniew. Wtedy nie wiedział, że nosi to wszystko w sobie, a teraz było za późno. Może tak właśnie musiało być i człowiek uczył się czegoś naprawdę tylko na własnych doświadczeniach. To, co się miało, należało nieść ze sobą. Odwagę, niepowodzenia, urazę i całą resztę. Wszechświat próbował człowieka gdzieś wpasować, a jeżeli to się nie udawało, łamał cię. Niektórzy nawet nieźle pasowali. W Tobym coś się złamało. Mógł mieć tylko nadzieję, że w miejscu złamania później będzie mocniejszy. Dorastał ze świadomością, że wszechświat jest dla ludzi wrogi i dlatego w jakiś sposób byli ważni. Zwarli się w walce z potężnym przeciwnikiem. Prawda była o wiele gorsza. Wszechświata wcale nie obchodzili. Takie właśnie były zmechy. Nieubłagane, chociaż wcale nie obchodzili zmechów jako ludzie. Patrzyły na nich jak na kolejny element płaskiego, pozbawionego znaczenia krajobrazu. Wykonywały swoje obowiązki i nawet nie czuły własnych, dziwnych niby- śmierci. Znalazł tego ptaka, z którym wcześniej rozmawiał. Leżał poczerniały i zgnieciony, z oczami nabrzmiałymi zaschłą krwią. Pochował go. Ostatecznie w tym wszystkim chodziło o jaźń. Killeen utrudniał Toby’emu zachowanie własnej tożsamości, chociaż może coś takiego zachodziło pomiędzy każdym ojcem a synem. Nigdy nie dowie się, jak dużo to miało wspólnego z milczącym przenikaniem Shibo do jego wnętrza. W pewien dziwny sposób modliszka chciała tego samego. Jedynej rzeczy, której Toby nigdy nie odda. Jaźni. Pamiętał tempo handlowania w mieście i towarzyszącą temu ogromną radość. Ale tam handlowanie wzbogacało jaźń. Oferowanie sprawiedliwej zapłaty oznaczało uczciwą wymianę. Pomagało człowiekowi określić, kim jest. Tak samo z rodziną, która przez swoje funkcjonowanie przypominała maszynę do kształtowania jaźni. To nigdy by się nie stało, gdyby został z rodziną albo nawet z Quath. Rodzina osłaniała przed niebezpieczeństwami. Teraz rozumiał, że rodzina była fikcją broniącą przed wściekłym wirem, przed czeluścią ziejącą z każdej strony. Ale w tej fikcji zawierała się również prawda, bo opowieści, które snuła rodzina, umożliwiały posuwanie się do przodu. Wir zawsze był blisko i miało się gwarancję, że się go znowu zobaczy, przynajmniej ostatni raz. Nie warto było się do tego spieszyć. A jak człowiek już ten wir zobaczył, mógł przeżyć resztę życia ze świadomością, że on czeka na niego i na pewno znowu się pojawi. Wiedząc to, Toby czuł się teraz wolny. 8. Fantomy W pierwszej chwili sądził, że to odległy szczyt góry. Szedł już bardzo długo. Las otwierał się przed nim, a później jak gdyby wypychał go na poorany teren, gdzie wiały czasowiatry, od których robiło mu się mdło. Mimo to szedł. Góra wznosiła się coraz wyższa, a on niewiele o niej myślał. Potem zobaczył jej gładkie, zbite zbocza. Nie zamazywały się i nie łuszczyły płatkami, jak kamień czasu wokół niego. Gładkie nachylenia pozostawały niezmienne. Płaszczyzny spotykały się w obrobionych graniach, a siły pól magnetycznych ciągle rosły. Piramida. Narożniki wyrażanego planu. Dotknął jej podstawy. Granitowy twardy budulec. Zwykła materia. Stos kamienia tak wielki, że wydawał się krajobrazem. W jej milczeniu zamykała się tajemnica. Od dawna już nie czuł się tak dobrze jak teraz, kiedy wspinał się pod tę górę. Nie przeszkadzało mu nawet to, że był głodny. Przestał o tym myśleć, podobnie jak robił to na Śnieżniku. Śmieszne, lecz można się było do tego przyzwyczaić. Przez ten głód ogarnęła go nostalgia. Roześmiał się w głos. Jasny odgłos śmiechu pochłonęła przeraźliwa cisza. Toby zamilkł. Przebył długą drogę i miał wiele czasu na myślenie. Każdy człowiek w tym miejscu musiał odczuć, że jest maleńkim, nie wartym zapamiętania aktorem w cudzej sztuce. Szedł właśnie dramat o zmechach występujących przeciw naturalnym formom życia i Toby go nie rozumiał. Tęsknił za rozmową z Quath, za ojcem. Gdzieś pod tymi olbrzymimi energiami zmechów i materii kryła się długa historia ludzkiego Oklapnięcia. Kto to spowodował? Dlaczego Bishopowie i reszta rodzin zostali skazani na grzebanie się w skorupie planety, skoro istniał taki azyl jak ten Klin? Dlaczego karły podobne Andro miały się prawo nim cieszyć? A jeszcze większą zagadkę stanowili sami Bishopowie, wciąż żywi, kiedy tak wiele rodzin wymarło. Czyste szczęście, pomyślał Toby. A jednak człowiek się zastanawiał. No i w końcu Klęska. Uciekał przed katastrofą dawno temu, gdy jeszcze był chłopcem. Tamtego dnia stracili z ojcem Abrahama. Ale teraz Abraham gdzieś tu był. W jakiś nie znany im sposób. Żeby zrozumieć z tego chociaż małą cząstkę, Toby będzie musiał odnaleźć Abrahama. W miejscu, gdzie żadna wskazówka nic nie znaczyła, a czas był miejscem. W pół drogi pod górę usłyszał kroki. Był pewien, że dochodzą z góry. Przyspieszył. Po drodze mijał poziome chodniki rozmieszczone w równych odległościach od siebie. Odchodziły w lewo i w prawo i Toby zakładał, że prowadzą dookoła całej budowli. Zakręcały gdzieś daleko, a na leżących niżej nikogo nie było widać. Mozolnie wdrapywał się na coraz bardziej strome zbocze. Doszedł do następnego chodnika. Nie było na nim nikogo. Kroki zbliżały się teraz wolniej. A kiedy wspiął się jeszcze wyżej, kroki przycichły, jakby je zostawił za sobą. Słyszał je coraz rzadziej. Efekt Dopplera w czasie. Zagłębianie się w przyszłość lub w przeszłość, graniczne krainy rzeczywistości. Tak jakby idący zwalniał, wahał się, robił się ociężały ze zmęczenia. Toby też już zaczynał być zmęczony, ale wciąż dochodziły do niego długie, niskie odgłosy kroków, więc szedł dalej. Wierzchołek był inny, niż się spodziewał. Szeroki, płaski i gładki, o pocętkowanej szarymi plamkami powierzchni. Pole magnetyczne oddziaływało bardzo silnie. Nikogo. Już nie słyszał kroków. Popatrzył w dół. Chodniki były tak odległe, że nie potrafił powiedzieć, czy jest ktoś na nich, czy nie. Olbrzymia budowla rozciągała się we wszystkie strony, nieskazitelna i gładka. W mglistej dali dostrzegał odwiecznie mocujące się ze sobą formy czasobrazu, walczącą ze sobą CzaPrę, odgałęzienia przecinające się w szarpiących turbulencjach. Odwrócił się od krawędzi i pomyślał, że powinien odpocząć przez chwilę, zanim zejdzie w dół. - Gdzie się podziewałeś? Stał przed nim mały, bladoskóry człowieczek. Wzrostem podobny do Andro i innych karłów, ale pomarszczony i zupełnie nagi. - Rozumiesz, prawda? Toby rozejrzał się dookoła; nie miał pojęcia, skąd się wziął ten człowieczek. - Słuchaj, mamy niewiele czasu. Jesteś Bishopem, prawda? Toby czuł, że język ma opuchnięty i bezużyteczny. - Uch, tajes. - Dobrze. Ostatnie pokolenie, jak sądzę. - Tak. Kim... - Chodź, wejdźmy do środka, tam jest bezpieczniej. I cieplej. Karzeł odwrócił się i pomaszerował szybkim krokiem przez gładką równinę. Kiedy Toby go dogonił, kamień pękł. Otworzył się prostokątny otwór z prowadzącą w dół rampą. - Chodź. Toby zatrzymał się u szczytu rampy. - W mojej rodzinie nie ma zwyczaju wchodzić do środka, dopóki się nie wie, gdzie się idzie. - O? To jest centrum operacyjne. - Karzeł odwrócił się, żeby zejść w dół. - Czyje? - Hm? Moje. Nasze. Ludzkie, jeżeli o to ci chodzi. - A kim ty jesteś? - O, przepraszam. - Karzeł podszedł i podał mu rękę. - Walmsley. Nigel Walmsley. - Co to za rodzina? - Britowie. - Skąd wiesz, kim ja jestem? - Historia. Czekałem na ciebie od dawna. - Od jak dawna? Walmsley chyba coś obliczał. - Powiedziałbym około dwudziestu ośmiu tysięcy lat. Oczywiście waszego czasu. - Na zmieszane spojrzenie Toby’ego dorzucił: W przybliżeniu. - Jak to? Na co? - Chodź się napić herbaty. Chyba przynajmniej tę tradycję wy, Bishopowie, zachowaliście, prawda? - Uch, tak. - Toby od dzieciństwa nie miał w ustach herbaty. W Cytadeli. - Rozumiem, Cytadela. No to dobrze. Jesteś synem Killeena? Toby zaskoczony wytrzeszczył na niego oczy. Walmsley kiwnął głową. - No przecież widzę. Jest dla ciebie wiadomość. - Poruszył szybko dłońmi i przez mgnienie jedno z jego ramion zrobiło się przejrzyste; pod skórą ukazała się zawiła sieć. Pomiędzy nimi stanął Killeen. Ojciec był wymizerowany, znużony. Miał na sobie polowy strój rodziny Bishopów, a nie mundur ze statku. Rozejrzał się i zobaczył Toby’ego. - Synu, jesteś mi potrzebny. Toby nie wiedział, co powiedzieć. Wyciągnął rękę, żeby dotknąć ojca, i jego dłoń przeszła na wylot przez wizerunek. Killeen nie zareagował. - Wiem, jak było ciężko. Słuchaj, możesz zatrzymać Shibo. Ja, no cóż, nie miałem racji. Zrezygnowałem z tego. Toby’emu zaschło w gardle. - Jesteś pewien? - zapytał schrypniętym głosem. - Tak. Ja... wyszedłem z siebie. - Gdzie jesteś? - Tego nie da się precyzyjnie określić. Nie wiem, kiedy to do ciebie dojdzie. Toby zmarszczył brwi, a Walmsley powiedział: - Wyemitował to jakiś czas temu, czasu lokalnego. Killeen przesunął się w bok i patrzył na Toby’ego. - Wydajesz się w porządku. Trochę schudłeś. Toby uśmiechnął się. - Spaliłem cały ten tłuszcz ze statku. - Zmechy doprowadziły do tego, że wszyscy uciekają. Mnóstwo zginęło. Niektórzy Bishopowie też. Oni... - Besen? Cermo? Jak... - Wciąż tu są, nieuszkodzeni. Nikt z bliskich nam osób nie zmarł pewną śmiercią. Toby poczuł radosną ulgę, niecierpliwie pragnął ich zobaczyć. - Opowiedz mi o wszystkim, co się działo. Czy widziałeś Quath? Czy... - Słuchaj, zmechy pomieszały odgałęzienia. Niektóre pozrywały. Nie wiem, kiedy na to trafisz, ale patrole będą cię wyglądały, jeżeli wyślesz śpiewny sygnał. - Wyślę. - Toby szepnął do Walmsleya: - Czy do niego dochodzi mój przekaz? - Nie, na ciebie reaguje tylko odwzorowany. To jest jeden z Killeenów, a nie Killeen. Nie wiem, gdzie jest obecnie oryginał. - Nie musicie szeptać - powiedział Killeen. - Jestem ograniczonym odwzorowaniem i wcale się tego nie wstydzę. - Czego szukają zmechy? Przez cały czas deptały mi po piętach. Killeen zawahał się. - Chcą dopaść nas obu, ciebie i mnie. Nie wiem czemu - powiedział. - Chcą nas zabić pewną śmiercią? - Chcą czegoś więcej. Coś dzieje się z Abrahamem, ale nie wiem co. Wypatruj go. - Czy jest jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy się spotkać? Killeen potrząsnął głową. - Pamiętaj, że ja, tak samo jak ty, jestem stale w drodze. Musimy ciągle szukać, to wszystko. - Polowała na mnie modliszka. - Na nas też. - No to musimy być blisko siebie. - Nie. Pewnie jest więcej modliszek. - Modliszka to cała klasa zmechów? - To jakby dzielić wodę. Narysowane linie się nie utrzymają. Toby’ego podniósł na duchu prosty sposób wyrażania się ojca, dźwięk jego głosu. - Tato, ja... - Synu, jesteś mi potrzebny. Killeen powiedział to tak samo jak poprzednio, w tej samej pozycji i tym samym tonem. - Chyba niewiele więcej mogę ci powiedzieć. Tylko... próbujmy dalej. - Tak. - Toby poczuł olbrzymią ulgę. - Tajes. - Wiem, jak było ciężko. Słuchaj, możesz zatrzymać Shibo. Ja, no cóż... - Tato, ja... - Toby stał oniemiały. To było takie dziwne, rozmawiać z nagraniem i próbować dowiedzieć się od niego czegoś więcej. Musiał jednak powiedzieć prawdę. - Usunąłem Shibo. Killeen aż drgnął. Przez moment chwiał się w powietrzu, jakby ta wieść wstrząsnęła całym odwzorowaniem. - Przecież... przecież nie masz narzędzi. - Wiem. Zrobiłem co mogłem. - Była... za silna? - Nie mogłem sobie z nią poradzić. Killeen ponuro skinął głową. - Za życia też nie była łatwa. - Sądzę, że mam... Powietrze obok Killeena zagęściło się i pojawiła się Shibo. Była przejrzysta, bez nóg, ale górna połowa jej ciała poruszała się naturalnie. Odwróciła głowę najpierw w stronę Killeena, potem Toby’ego. Uśmiechnęła się lekko. - Wciąż... częściowo... jestem... tutaj... - Czytnik wyłapuje brzegowe pola od ciebie. Musi być zintegrowana z twoim układem postrzegania - powiedział do Toby’ego Walmsley. - Tak, i chce mówić - przytaknął Toby. Na twarzy Shibo malowało się błaganie. Słowa rozbrzmiewały słabo w sensorium Toby’ego. - Będę tu... żeby pomagać. Musiałam wyjść. Mój kochany... Killeen... Drobnym, konwulsyjnym ruchem odwróciła się z bolesnym wyrazem twarzy do Killeena. Przepłynął między nimi jakiś niesamowity prąd. Patrzyli na siebie przez długi czas w milczącym, spokojnym powietrzu. Toby wyczuwał, jak przepływają między nimi niepewne emocje. Nikłe sygnały nadawane przez wściekły wir. Potem Shibo uniosła dłoń, jakby w pozdrowieniu... i zniknęła. Toby nic z tego nie rozumiał. Killeen potrząsnął głową, odwrócił się i patrzył w dal. Jego twarz pokryły głębokie bruzdy. - No i dobrze - powiedział rześko Walmsley. - Jak mi się zdaje, wyssałeś cały przekaz. Pospiesz się, mamy robotą. Kiedy Toby spojrzał, jak zareaguje na to ojciec, Killeena już nie było. Ta nagła strata wstrząsnęła nim. Zamknął oczy, opanował się. Walmsley skinął na niego. - Wiem, że to trochę za szybko, ale naprawdę mamy nie cierpiące zwłoki sprawy. Toby rzucił ostatnie spojrzenie na wieczyście mącące się widoki i poszedł za Walmsleyem w dół po rampie. W panującą na dole ciemność, gdzie światło wyostrzało się w twarde punkciki niczym czekające w wiadrze gwiazdy. Czas dokonał swego i ojciec zmienił się podobnie jak Toby. Kto miał rację, a kto nie, teraz było bez znaczenia. Miejsca, gdzie poharatała go CzaPra, stały się teraz mocniejsze i mógł stawić czoło wszystkiemu, co przyjdzie, bez czepiania się przeszłości i bez złych przeczuć co do przyszłości. Lekkim krokiem podążał ku temu, co miało się zdarzyć. Posłowie Najlepiej jak potrafię starałem się utrzymać fantazjowanie w tej powieści, i wcześniejszych z tego cyklu, w ramach ograniczeń wyznaczanych przez obserwacje astronomiczne. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat nastąpił zdumiewający rozwój naszej wiedzy, ale bardzo utrudnił życie pisarzom literatury science fiction. W ostatnim dziesięcioleciu Very Large Array i inne nowe odmiany „teleskopów” w niezwykły sposób poszerzyły naszą wiedzę na temat Centrum Galaktyki. Musiałem zmodyfikować swoje własne poglądy i w zasadzie niektóre pomysły do tej powieści zaczerpnąłem z teorii - zwłaszcza z postępów w teorii grawitacji. W sposób oczywisty w Centrum Galaktyki dzieje się coś niesłychanie potężnego, co najwyraźniej napędzane jest gigantyczną eksplozją sprzed około miliona lat. Elektrodynamiczne efekty są wyjątkowo mocne w obrębie kilku setek lat świetlnych od dynamicznego Centrum, wokół którego obraca się cały spiralny dysk. Tam pole magnetyczne jest co najmniej sto razy bardziej intensywne niż pola typowe dla tak łagodnie zachowujących się okolic Galaktyki jak nasza. Obserwowane tam długie, świetliste pasma najpewniej wywodzą się z tego mocnego pola. To sugeruje, że w dużo silniejszych pod względem energetycznym aktywnych jądrach galaktycznych odległych galaktyk pola magnetyczne mogą odgrywać kształtującą rolę. Teoretyczne badania centralnego regionu, które prowadziłem przyodziany w kapelusz profesora fizyki, obrały to założenie za punkt początkowy. Przyjąłem to w moich powieściach jako pewnik. To niezwykłe przeżycie, wyczarowywać z wyobraźni wydarzenia i miejsca, w związku z którymi prowadziłem równocześnie intensywne obliczenia. Uwolniony od poglądów „The Astrophysical Journal” poczułem, że wolno mi snuć domysły, jakie procesy mogły zajść przez te dziesięć miliardów lat wściekłego gotowania, żeby utworzyć formy życia i inteligencji wykraczające poza granice naszej wiedzy. (Co za zbieg okoliczności: Kiedy skończyłem pisać poprzedni akapit, otrzymałem notkę od wydawcy tego dostojnego pisma, z wyrazami wdzięczności za wcześniejszą powieść. Któregoś dnia będę musiał prześledzić powiązania pomiędzy nauką a fikcją naukową. Albo jeszcze lepiej niech to zrobi jakiś energiczny doktorant. Gdzieś tam kryje się dobry temat do rozprawy doktorskiej...). Mam dług wdzięczności za tę powieść i wszystkie wcześniejsze z serii „galaktycznej” - „W oceanie nocy”, „Przez morze słońc”, „Wspaniała gwiezdna rzeka”, i „Przypływy światła” - wobec naukowców, wydawców, nauczycieli akademickich i pisarzy, którzy przez ponad dwadzieścia lat pomagali mi wytrwać przy pracy, wspomagali pomysłami, radami, zachętą i pełnym dogłębnego zrozumienia czytaniem. Są to, wymieniam bez żadnej szczególnej kolejności, Marvin Minsky, Sheila Finch, David Hartwell, Mark Martin, David Brin, Betsy Mitchell, David Samuelson, Steven Harris, Lou Aronica, Joe Miller, Jennifer Hershey, Stephen Hawking, Gary Wolfe, Norman Spinrad, David Kolb, Ruth Curl i Arthur C. Clarke. Czerpałem z ich stymulujących pomysłów. Specjalne podziękowania należą się Markowi Morrisowi z UCLA, który zorganizował i kierował Sympozjum Międzynarodowej Unii Astronomicznej na temat Centrum Galaktyki. Twierdzenia i rozważania teoretyczne z tego sympozjum zachęciły mnie do wyjścia poza modele, które skleciłem dla zjawisk magnetycznych w Centrum Galaktyki. Szczegółowe omówienie moich własnych pomysłów i poddanie ich ocenie osób postronnych - co zawsze jest onieśmielającą perspektywą dla teoretyka! - kazało mi stawić czoło oszałamiającej obfitości pokazów o neonowej jaskrawości, gwałtownych eksplozji, przenikliwych energii i (tajemnicza sprawa) wysoko zorganizowanych struktur, które cechują nasze Centrum Galaktyki. A kiedy tego dokonałem, otwarła się moja wyobraźnia na możliwości życia (i zapewne śmierci) w tak ekstremalnym miejscu. Przepraszam Czytelników, którzy czekali kilka lat na kolejny tom tej serii. Pisałem w tym czasie inne powieści. A oprócz tego jest jeszcze prawdziwe życie, również bardzo wymagające. Moje koncepcje na temat życia we wszechświecie zmieniły się od czasu, kiedy w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym roku kazałem Nigelowi Walmsleyowi rozpocząć jego odyseję (zaczynała się od opowiadania „Icarus Descending”; zostało ono odrobinę przerobione i teraz rozpoczyna tom „W oceanie nocy”). Pomimo tych wszystkich ewolucji starałem się, żeby wszystkie powieści były spójne. Wydarzenia obejmujące kilkadziesiąt tysięcy lat nie zawsze się dają pogodzić, zwłaszcza jeżeli autor zrobi sobie przerwę i zajmie się czymś innym. Końcowy tom tego cyklu obiecuję skończyć i opublikować w niecały rok od wydania tej książki. Może zapuszczę się w ten wszechświat w przyszłości, jeżeli przyjdzie mi ochota, ale treść i rozumowanie powinny pozostać nienaruszone i rozwiązać się z końcem przyszłej powieści. Cóż to była za długa, dziwna podróż. GREGORY BENFORD czerwiec 1993 * Crap (ang.) - gówno, wysrać się (przyp. tłum.). * Nazwiska rodzin wywodzą się z dwóch gier: brydża i szachów. I tak Bishop to goniec, Knight skoczek, Rook wieża, Pawn pionek, King - król, Queen królowa. Cards to karty: Ace as, Queen - dama (stąd ewentualnie różnica obyczajów dwóch rodzin Queenów, o której wspomniano wcześniej), Five piątka, Deuce - dwójka, Jack walet (przyp. tłum.).