Rosamunde Pilcher WRZESIEŃ ROSAMUNDE PILCHER WRZESIEŃ Przełożył BOGDAN BARAN Wydawnictwo Baran i Suszczyński inter esse Kraków 1993 Podstawa przekładu: Rosamunde Pilcher, September, Hodder and Stoughton, Londi (C) 1990 by Robin Pilcher, Fiona Wynn-Williams, Mark and Philippa Imrie (C) for the Polish edition by Inter Esse 1992 Projekt okładki Piotr Łopalewski Redaktor Dariusz Piskulak ISBN 83-85109-15-3 Wydanie II. Skład: Wydawnictwo Baran i Suszczyński, ul. Bracka 15, 31-005 Kraków Druk: Drukarnia Wydawnicza w Krakowie. Żarn. 8817/93 Printed in Polcmd MAJ Wtorek, trzeci Na początku maja w Szkocji nastały w końcu ciepłe dni. Zima trzymała stalowymi palcami o wiele za długo, niechęt- na do osłabienia okrutnego uścisku. Przez cały czas przenik- liwy wiatr dął z północnego zachodu, szarpał pierwsze kwia- ty zawilców i spalał na brązowo żółte trąbki żonkili. Śnieg mroził wierzchołki wzgórz i leżał w kotlinkach, a farmerzy zmartwieni opóźnieniem wypasu wieźli ciągnikami resztki paszy na gołe pola, na których jej malejące sterty walały się w szałasach o kamiennych ścianach. Nawet dzikie gęsi, które zwykle odlatywały pod koniec marca, opóźniały swój powrót do arktycznych siedlisk. Os- tatni sznur zniknął około połowy kwietnia, niosąc swój krzyk gdzieś na północ w nieznane niebiosa, frunąc tak wy- soko, że podobne grotom strzał formacje wydawały się nie mniej kruche niż pajęczyny na wietrze. A potem, w ciągu jednej nocy, kapryśny górski klimat złagodniał. Wiatr zmienił kierunek na południowy, niosąc wraz z wonią wilgotnej ziemi i kiełkujących roślin błogie powiewy i dobrą pogodę, którą reszta kraju cieszyła się już °d tygodni. Krajobraz przyodział się w miłą, trawiastą zie- leń, białe drzewa dzikich czereśni wydobyły się ze swego pognębienia, nabrały ducha i rozprężały gałęzie we mgle śnieżnobiałych płatków. Wiejskie ogródki wszystkie naraz zaczęły pączkować barwami — żółty, kwitnący zimą jaśmin, fioletowy krokus i głęboki błękit podobnych do winogron kwiatów hiacyntu. Odezwały się ptaki, a słońce po raz pier- wszy od jesieni zsyłało prawdziwe ciepło. Każdego ranka, słońce czy słota, Yiolet Aird wędrowała do wsi po zakupy ze sklepu pani Ishak: kwartę mleka, „Ti- mesa" i inne drobne artykuły potrzebne do podtrzymania ży- cia samotnej starszej pani. Tylko niekiedy w otchłaniach zi- my, gdy śnieg piętrzył ogromne zaspy, a lód stawał się zdrad- liwy, powstrzymywała się od tego ćwiczenia wyznając za- sadę, że rozwaga jest lepszą stroną dzielności. Nie była to łatwa wędrówka. Pół mili stromą drogą wśród pól, które kiedyś stanowiły park w Croy, posiadłości Ar- chie'ego Balmerino, a potem trudne pół mili powrotnej wspinaczki. Miała samochód i z powodzeniem mogła go użyć, ale jednym z jej przekonań było, że kiedy wślizguje się starość, a człowiek zacznie używać auta na krótkich tra- sach, to grozi mu straszne niebezpieczeństwo utraty władzy w nogach. W ciągu długich miesięcy zimy musiała na tę wyprawę zawijać się w warstwy odzieży. Grube kozaki, swetry, nie- przemakalna kurtka, szal, rękawiczki, wełniany kapelusz na- ciągnięty głęboko aż po uszy. Tego rana miała na sobie twee- dową spódnicę i dziergany żakiet. Szła z gołą głową. Słońce dodawało jej otuchy i energii, wzbudzało poczucie ponownej młodości, a brak skrępowania więzami odzieży przypominał jej dziecięce zadowolenie, gdy opadały czarne wełniane pończochy i czuło się przyjemny powiew chłodnego powie- trza na gołych nogach. Wiejski sklep był tego dnia pełen ludzi i musiała chwilę czekać na obsługę. Nie przeszkadzało jej to, bo miała okazję do tego, by pogawędzić z innymi klientami, wśród których każda twarz była jej znajoma, zachwycić się pogodą, zapytać o czyjąś matkę, poobserwować chłopca, jak z bolesnym na- mysłem wybiera paczuszkę mieszanki „Doiły", za którą za- płaci z własnych pieniędzy. Nie spieszył się. Pani Ishak cze- kała z uprzejmą cierpliwością, aż się zdecyduje. Gdy to wre- 6 szcie uczynił, włożyła mieszankę do papierowej torebki i wzięła od niego pieniądze. — Nie zjedz wszystkiego naraz, bo powypadają ci ząbki — ostrzegła go. — Dzień dobry, pani Aird. — Dzień dobry, pani Ishak. Cóż za piękny poranek! — Nie mogłam uwierzyć własnym oczom, że świeci słoń- ce. — Zwykle pani Ishak, wygnana w ten północny klimat spod bezlitosnego słońca Malawi, była zakutana w żakiety i trzymała pod ladą grzejnik parafinowy, do którego tuliła się, ilekroć nastawała chwila spokoju. Tego rana wyglądała jednak na znacznie szczęśliwszą. — Mam nadzieję, że nie zrobi się znów zimno. — Nie sądzę. Przyszło lato. A, dziękuję, moje mleko i ga- zeta. Edie chciałaby pastę do mebli i rolkę papierowego ręcznika. Ja chyba wezmę ze sześć jaj. — Jeśli ma pani za ciężki koszyk, to mogę podesłać do pani mojego męża samochodem. — Nie, dam sobie radę, dziękuję serdecznie. — Wędruje pani kawał drogi. Yiolet uśmiechnęła się. — Ale jakie to dla mnie zdrowe. Obładowana, raz jeszcze wyruszyła ku domowi, ku Pen- nyburn. Chodnikiem wzdłuż rzędów niskich domów o ok- nach migoczących odbitym blaskiem słońca i drzwiach ot- wartych na świeże, ciepłe powietrze, potem przez bramę Croy i z powrotem na wzgórze. Była to droga prywatna, tylny dojazd dużego domu; Pennyburn stało nad nią w jej połowie, przylegając do niej jedną stroną, od innych stron otoczone stromymi polami. Dochodziło się schludną dróżką wśród gęstego bukowego żywopłotu. Z ulgą docierało się zawsze do zakrętu, by stwierdzić, że nie trzeba już dalej się wspinać. Yiolet przełożyła z jednej ręki do drugiej nadmiernie już ciążący kosz i zaczęła robić plany na resztę dnia. Tego rana wypadała pomoc Edie, co oznaczało, że Yiolet może wyco- fać się z domu i zająć ogrodem. Ostatnio nawet dla niej było za zimno na ogród i powstały spore zaniedbania. Traw- nik wyglądał na utłamszony długą zimą. Może powinna go trochę spulchnić i dać mu trochę powietrza. Potem trzeba by rozwieźć po nowej grządce róż wielką pryzmę troskliwie odżywianego kompostu. Ta perspektywa napełniła ją poczu- ciem radości. Nie mogła się już doczekać, kiedy zacznie pra- cę. Przyspieszyła kroku. Niemal natychmiast jednakże zoba- czyła przed frontowym wejściem nieznany jej samochód: wiedziała już, że ogród będzie musiał poczekać. Gość. Iry- tujące. Kto to przyszedł? Kto zmusza Yiolet do siedzenia i pogaduszek, gdy ona chce się wziąć do kopania? Auto, małe zgrabne renault, nie zdradzało, kim był jego właściciel. Yiolet weszła do domu kuchennymi drzwiami i natknęła się na Edie, która przy zlewie napełniała czajnik. Z wysiłkiem postawiła kosz na stole. — Kto to? — spytała samym ruchem warg, czemu towa- rzyszyły znaczące gesty palcem. Edie również zniżyła głos. — Pani Steynton. Z Corriehill. — Jak długo już tu jest? — Dopiero chwilę. Powiedziałam jej, żeby zaczekała. Jest w salonie. Ma jakąś drobną sprawę. — Już normalnym gło- sem Edie powiedziała: — Robię właśnie paniom kawę. Przyniosę, jak będzie gotowa. Bez ociągania się Yiolet ruszyła do swojego gościa. Ve- rena Steynton stała przy oknie zalanego słońcem salonu, pa- trząc na ogród Yiolet. Gdy ta stanęła w drzwiach, odwróciła się. — O, Yiolet. Tak mi przykro. Czuję się zakłopotana. Po- wiedziałam Edie, że przyjdę kiedy indziej, ale ona zarzekała się, że lada chwila wrócisz z wioski. Była wysoką i szczupłą kobietą około czterdziestki, o nie- zmiennie bezbłędnej elegancji. Odróżniało ją to od innych miejscowych kobiet, w większości zapracowanych prowinc- juszek, które nie miały ani czasu, ani ochoty do zbytniej troski o własny wygląd. Yerena i jej mąż Angus byli nowi w tych stronach, mieszkali w Corriehill zaledwie dziesięć lat. Wcześniej Angus był maklerem w Londynie, ale po ze- braniu majątku zmęczony tą szczurzą gonitwą kupił Corrie- hill, odległe o dziesięć mil od Strathcroy, przeniósł się na północ z żoną i z córką Kąty i zaczął się rozglądać po oko- licy za jakimś innym, w miarę możności mniej wymagają- cym zajęciem. W końcu przejął w Relkirk upadły interes z branży materiałów budowlanych i po paru latach przeob- raził go w dochodową, kwitnącą firmę. Yerena również była do pewnego stopnia kobietą sukcesu, mocno zaangażowaną w pracę biura turystycznego „Zwie- dzanie Szkocji". W ciągu letnich miesięcy firma rozsiewała po kraju autobusowy ładunek amerykańskich turystów i or- ganizowała dla nich płatne pobyty w prywatnych domach. Również Isobel Balmerino wsiąkła w to zajęcie, a była to ciężka praca. Yiolet nie znała bardziej wyczerpującego spo- sobu na zarobienie odrobiny grosza. Od strony towarzyskiej jednak rodzina Steyntonów oka- zała się dobrym nabytkiem środowiska, życzliwa i bezpre- tensjonalna, szczodra w swej gościnności i zawsze gotowa do ofiary z własnego czasu i trudu przy organizacji świąt, popisów sportowych i innych imprez służących zbieraniu funduszy na jakiś cel. Tak czy owak Yiloet nadal nie umiała odgadnąć celu wi- zyty Yereny. — Cieszę się, że zostałaś. Przykro byłoby mi cię nie za- stać. Edie robi nam właśnie kawę. — Powinnam była zatelefonować, ale byłam właśnie w drodze do Relkirk, kiedy przyszło mi nagle do głowy, że lepiej skorzystam z okazji i wpadnę. Tak bez namysłu. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe? — W żadnym razie — z przekonaniem kłamała Yiolet. — Chodź, siadaj. W kominku jeszcze nie napalone, ale... — O, mój Boże, po co kominek w taki dzień? Czy to nie błogosławieństwo widzieć wreszcie słońce? Usiadła na sofie, założywszy nogę na nogę. Nogi miała długie i eleganckie. Yiolet mniej wdzięcznie opadła na swe szerokie krzesło. Postanowiła przejść od razu do rzeczy. — Edie mówiła, że masz jakąś sprawę do mnie. — Doszłam do wniosku... że ty jesteś osobą, która może mi pomóc. Yiolet przeraziła się, wyobraziwszy sobie jakąś aukcję lub koncert na cele dobroczynne lub otwarcie ogródka, na kto- rych będzie musiała wiązać woreczki z herbatą lub dokony wać uroczystego otwarcia. — Pomóc? — spytała omdlałym głosem. — Nie, nie tyle pomóc, co doradzić. Wiesz, chciałabyrr urządzić tańce. — Tańce! — Tak. Dla Kąty. Niedługo skończy dwadzieścia jeder lat. — Ale jak ja mogę ci coś doradzić? Nie robiłam tegc dłużej, niż pamiętam. Powinnaś spytać kogoś bardziej nowo czesnego. Peggy Ferguson-Crombie albo Isobel na przykład' — Ja sobie pomyślałam... ty masz tyle doświadczenia Mieszkasz tu dłużej niż ktokolwiek z moich znajomych Chciałam się dowiedzieć, co o tym myślisz. Yiolet straciła mowę. Usiłując coś powiedzieć, z ulgą po- witała wejście Edie niosącej kawę. Edie postawiła tacę m taborecie obok kominka. — Czy przynieść herbatniki? — spytała. — Nie, Edie, myślę, że tak będzie dobrze. Bardzo ci dzię- kuję. Edie wyszła. Po chwili z piętra dobiegł hałas odkurzacza Yiolet nalewała kawę. — Jaką imprezę masz na myśli? — No, wiesz. Tańce szkockie i ludowe. Yiolet uznała, że nie wie. — To znaczy taśmy na stereo i tańce narodowe w hallu? — Nie. Coś innego. Naprawdę wielkie tańce. W dużyrr stylu. Z namiotem w ogrodzie... — Rozumiem, że Angusowi nieźle się wiedzie. Yerena nie zareagowała na to wtrącenie. — ...i porządną orkiestrą. Oczywiście, hali też wykorzys- tamy, ale do wypoczynku. I do przyjmowania gości. Jestem pewna, że Kąty będzie chciała zrobić disco dla swoich przy jaciół z Londynu, i trzeba je będzie przygotować. Może w jadalni. Możemy urządzić ją jako jaskinię, grotę... Jaskinie i groty, myślała Yiolet. Yerena najwyraźniej od- rabiała zadanie domowe. Mimo wszystko to doskonały or- ganizator. Yiolet powiedziała łagodnie: — No, to masz plany. 10 _ A Kąty mogłaby zaprosić wszystkich swoich znajomych z południa... będziemy musieli oczywiście znaleźć im nocleg... — Rozmawiałaś o tym wszystkim z Kąty? — Nie, powiedziałam tylko tobie. Jesteś pierwszą osobą, która wie. — Może nie będzie miała ochoty na tańce. — Ależ na pewno będzie miała. Ona zawsze uwielbiała przyjęcia. Znając Kąty, Yiolet stwierdziła, że chyba rzeczywiście. — A kiedy by to było? — Sądzę, że we wrześniu. To przecież najlepsza pora. Wielu ludzi na polowaniach, a każdy ma jeszcze wakacje. Szesnasty byłby dobrym terminem, bo wtedy większość dzieci wyjeżdża z powrotem do szkół. — Jest dopiero maj. Do września jeszcze daleko. — Wiem, ale nigdy nie jest za wcześnie na ustalenie ter- minu i początek załatwiania. Będę musiała zamówić namiot i akwizytora, wydrukować zaproszenia... — Przyszła jej do gło- wy nowa atrakcyjna idea: — A, Yiolet, dobrze byłoby rozwie- sić lampiony wzdłuż całego dojazdu do domu, nieprawdaż? Wszystko to brzmiało szalenie ambitnie. — Będziesz miała sporo pracy. — Nie, wcale nie. Amerykańska inwazja się już wtedy skończy, bo turyści na płatnych kwaterach przestają przyjeż- dżać z końcem sierpnia. Będę mogła się skupić tylko na tym. Przyznaj, Yiolet, że to dobry pomysł. Pomyśl, ilu ludzi będę mogła obsłużyć i uspokoić swoje społeczne sumienie. Wszystkich za jednym zamachem. Łącznie — dodała — z Barwellami. — Chyba nie znam Barwellów. — Nie, nie znasz. To współpracownicy Angusa. Byliśmy u nich dwa razy na kolacji. Dwa wieczory nudy i ziewania. Nigdy nie zaprosiliśmy ich w rewanżu, bo nie znamy niko- go, kto zechciałby spędzić wieczór w tak niesamowicie nud- nym towarzystwie. A jest jeszcze mnóstwo innych — po- cieszała się. — Kiedy o nich przypomnę Angusowi, nie bę- dzie robił żadnych trudności i podpisze parę czeków. Yiolet współczuła trochę Angusowi. — Kogo jeszcze chcesz zaprosić? 11 — O, wszystkich. Millburnów, Ferguson-Crombiech, Bu' chanan-Wrightów, starą panią Westerdale i Brandonów! I Staffordów. Ich dzieci podrosły, można ich więc również zaprosić. Middletonowie powinni przyjechać z Hampshire a Luardowie z Gloucestershire. Zrobimy listę. Przypnę kart' kę papieru do deski w kuchni i ilekroć przyjdzie mi do g wy nowe nazwisko, zapiszę je. No i oczywiście ty, Yiolet I Edmund, Yirginia i Alexa. Balmerinowie. Jestem pewna że Isobel wyda przyjęcie dla mnie... Nagle wszystko to zaczęło brzmieć dość dziwnie. Uwagę Yiolet przesunęła się w przeszłość, do zapomnianych epizo dów, które teraz zaczęły jej się przypominać. Jedno wspo mnienie przywoływało inne. Powiedziała bezwiednie, „po winnaś wysłać zaproszenie Pandorze", a potem nie mogłc dociec, skąd się wzięła ta mimowolna sugestia. — Pandorze? — Siostrze Archie'ego Balmerino. Kiedy się myśl o przyjęciach, automatycznie przychodzi do głowy Pandora Ale ty oczywiście jej nie znasz. — Ale dużo o niej wiem. Z jakiegoś powodu na przyje ciach pojawia się jej imię. Sądzisz, że by przyszła? Nie byle jej w domu od ponad dwudziestu lat, czy tak? — Owszem. Tak mi tylko przyszło do głowy. Ale dlacze go nie spróbować? To by było ożywcze dla biednego Ar chie'ego. A jeśli coś sprowadzi to błędne stworzenie z po- wrotem do Croy, to tylko atrakcje naprawdę wielkiego balu — A więc popierasz mnie, Yiolet? Sądzisz, że powinnam z tym ruszyć? — Tak, tak. Jeśli masz na tyle energii i środków, to są- jlzę, że pomysł jest wspaniały i miły. Da nam coś niezwyk- łego, czego będziemy mogli wyczekiwać. — Nie mów nikomu, dopóki się nie uporam z Angusem. — Ani słowa. Yerena uśmiechnęła się z zadowoleniem. Potem wpadh na jeszcze jeden szczęśliwy pomysł. — To chyba będzie dobra okazja — powiedziała — do kupienia sobie nowej sukni. Yiolet jednakże nie miała takiego problemu. — Ja — powiedziała — włożę tę czarną aksamitną. 12 Czwartek, dwunasty Noc była krótka, a on nie spał. Wkrótce nadejdzie świt. Pomyślał, że powinien spać, bo jest zmęczony, wyczer- pany. Wycieńczony przez trzy dni przedwczesnych upałów w Nowym Jorku, dni wypełnione po brzegi: spotkania przy śniadaniu, obiady w interesach, długie popołudniowe spory i dyskusje, mnóstwo coca-coli i kawy, dużo przyjęć i póź- nych powrotów, żałosny brak ćwiczeń i świeżego powietrza. W końcu udało się, choć nie bez kłopotów. Harvey Klein to twardy orzech i trzeba było go przekonać, że to jest na- prawdę najlepsza, wręcz jedyna droga na brytyjski rynek. Kampania promocyjna, której pełny projekt Noel przywiózł z sobą do Nowego Jorku, z planem czasowym, szczegółami i fotografiami, została zaakceptowana i uzgodniona. Mając umowę w kieszeni, mógł wracać do Londynu. Spakował ba- gaż, odbył ostatnią rozmowę telefoniczną, wepchnął w ak- tówkę dokumenty i kalkulator, odebrał telefon (Harvey Klein z życzeniami bezpiecznej podróży), zjechał na dół, oddał klucz, klapnął na siedzenie żółtej taksówki i ruszył w stronę lotniska JFK. W świetle wieczoru Manhattan jak zwykle wyglądał ba- jecznie — świetliste wieże sięgające w poświatę nieba, ru- chome rzeki świateł reflektorów. To miasto w swój chaoty- czny i szczodry sposób oferowało każdą wyobrażalną formę przyjemności. Podczas pierwszej wizyty w pełni skorzystał z tych roz- rywek, ale tym razem nie było okazji do przyjęcia oferowa- nych form gościnności; doznał nagłego uczucia smutku, że oto wyjeżdża niezaspokojony, jak gdyby porwano go z ja- kiegoś imponującego przyjęcia na długo przed tym, nim za- częło go ono w ogóle cieszyć. Na lotnisku taksówka zostawiła go przed terminalem linii brytyjskich. Stał przyzwoicie w kolejce, okazał bilet, rozstał 13 się z bagażem, znowu stał w kolejce do kontroli służb bez- pieczeństwa, potem skierował się do poczekalni. Kupił butel, kę szkockiej w sklepie bezcłowym, a w kiosku „News weeka" i „Avertising Agę". Znalazłszy wolny fotel usiad omdlały ze zmęczenia i czekał na wywołanie jego lotu. Dzięki uprzejmości firmy Wenborn and Weinburg podró żował klasą klubową, a więc przynajmniej miał miejsce dh swoich długich nóg. Zarezerwował sobie był miejsce prz> oknie. Zdjął marynarkę, usiadł, zatęsknił do drinka. Pomyś lał, że byłoby dobrze, gdyby nikt nie usiadł obok niego, ale ta słaba nadzieja zgasła niemal natychmiast, gdy otyły osób nik w prążkowanym garniturze zajął to miejsce, poupycha rozmaite torby i pakunki w schowku pod sufitem i wreszcie opadł na fotel niczym góra ciasta. Zajął sporo przestrzeni. Wnętrze samolotu było chłodne ale on był gorący. Wydobył jedwabną chusteczkę i otarł gęś te, sterczące brwi. Sięgnął po pas i dość boleśnie szturchną przy tym Noela łokciem. — Przepraszam. Zdaje się, że dziś mamy pełny ładunek. Noel nie miał ochoty na rozmowę. Uśmiechnął się, skiną głową i znacząco otwarł „Newsweeka". Wystartowali. Podano koktajle, potem kolację. Nie by- głodny, ale zjadł ją, bo to zabijało czas, a nie było nic in- nego do roboty. Ogromny 747 brzęczał w górze nad Atlan- tykiem. Sprzątnięto naczynia po kolacji i zaczął się film Noel widział go już w Londynie, poprosił więc stewardessę o whisky and soda. Popijał powoli, kołysząc w dłoni szklan- kę, odwlekając jej opróżnienie. Światła w kabinie pasażers- kiej zostały wygaszone i podróżni sięgnęli po poduszki i ko- ce. Grubas zaplótł dłonie wokół brzucha i momentalnie za- chrapał. Noel zamknął oczy, ale wtedy odniósł wrażenie, że są wypełnione piaskiem, więc otwarł je na powrót. Jego umysł wibrował; od trzech dni pracował pełną parą i teraz nie chciał zwolnić. Możliwość zapomnienia znikła. Zastanawiał się, dlaczego nie raduje się z triumfu, skoro przecież ma na swoim koncie cenny wynik i wraca do domu z porządnie sfastrygowaną sprawą. Dobra metafora dla Sad- dlebags. Saddlebags. Jedno z tych słów, które im częściej powtarzane, tym zabawniej brzmią. To jednak nie było za- 14 bawne. Było niezmiernie ważne nie tylko dla Noela Keelin- ga, ale i dla Wenborn and Weinburg. Saddlebags. Spółka o korzeniach w Colorado, gdzie inte- res ruszył parę lat wcześniej: produkcja wysokiej jakości wy- robów ze skóry dla hodowców koni. Siodła, uprząż, baty, lejce i buty jeździeckie, wszystko z prestiżowym znakiem firmowym w postaci litery „S" wewnątrz podkowy. Po tym skromnym początku reputacja firmy i zbyt wzros- ły na terenie całego kraju; konkurencja została w tyle. Firma rozszerzyła asortyment. Walizki, torby, dodatki do odzieży, buty, oficerki. Wszystko z najlepszych skór, ręcznie szyte i ręcznie wykańczane. Ich znak firmowy stał się symbolem statusu, rywalizując z Guccim i Ferragamo, również co do cen. Ich sława rosła, a odwiedzający Stany Zjednoczone, chcąc przywieźć do domu prawdziwie efektowny łup, wy- bierali torbę lub ręcznie robiony pas ze złotymi okuciami od Saddlebags. Potem rozeszły się pogłoski, że Saddlebags wchodzą na rynek brytyjski małymi ilościami wyrobów przez jeden lub dwa troskliwie wybrane londyńskie sklepy. Charles Wein- burg, szef Noela, dowiedział się o tym przypadkiem z czy- jejś wzmianki na jakimś przyjęciu w Londynie. Następnego rana wezwał Noela, głównego wiceprezesa i dyrektora do spraw reklamy. — Słuchaj, Noel, muszę mieć ten kontrakt. W tej chwili tylko paru ludzi w tym kraju słyszało o Saddlebags; trzeba zrobić kampanię najwyższego lotu. Mamy fory i jeśli wylą- dujemy, możemy to złapać, dlatego wczoraj w nocy zadzwo- niłem do Nowego Jorku i rozmawiałem z prezesem Saddle- bags, Harveyem Kleinem. Zgadza się na spotkanie, ale chce mieć pełną prezentację... plany, reklama w mediach, hasła, wszystko. Materiał na najwyższym poziomie, całe strony w kolorze. Masz dwa tygodnie. Zatrudnij Dział Artystyczny i spróbujcie coś wypracować. I znajdźcie na litość boską ja- kiegoś fotografa, który zdejmie mężczyznę tak, żeby wyglą- dał jak mężczyzna, a nie jak manekin z wystawy. Jeśli trze- ba, znajdź jakiegoś gracza w polo. Jak się dobrze sprawi, to nie dbam o to, ile będziemy musieli mu zapłacić... 15 Upłynęło dziewięć lat, odkąd Noel Keeling podjął prą w Wenborn and Weinburg. Dziewięć lat to w branży ręki mowej dużo jak na współpracę z jedną firmą; od czasu < czasu Noel zdumiewał się nad swoją nieprzerwaną wiern ścią. Inni, jego rówieśnicy, poszli dalej — do innych fin a nawet otwarli własne agencje. On jednak został. Powody stałości Noela tkwiły zasadniczo w jego życii osobistym. Istotnie, po roku czy dwóch pracy w firmie rozj ważał całkiem serio ewentualność odejścia. Był niespokojny! niezadowolony i nawet niezbyt zainteresowany pracą. Man rzyły mu się łąki bardziej zielone: chciał być na własnymi rozrachunku, porzucić w ogóle reklamę, przejść do handlu| nieruchomościami lub czymś takim. Mając plany na zrobie- nie miliona uważał, że nie pozwala mu na to po prostu brak niezbędnego kapitału. Kapitału jednak nie miał, i frustracja z powodu straconych okazji i przepuszczonych szans dopro- wadzała go niemal do szaleństwa. A potem, przed czterema laty, sprawy odmieniły się gwał- townie. Był trzydziestoletnim kawalerem i nadal zdecydowa- nie przedzierał się przez wianuszek przyjaciółek, nie wyob- rażając sobie, by ten beztroski stan rzeczy miał się kiedyś skończyć. Nagle jednak zmarła jego matka i po raz pierwszy w życiu Noel stwierdził, że jest człowiekiem o niejakim ma-! jątku. Jej śmierć była tak nieoczekiwana, że popadł w stan szo- ku, nie mogąc się uporać z nagim faktem, iż odeszła na za- wsze. Bardzo ją lubił na swój zdystansowany i niesentymen- talny sposób, ale zasadniczo uważał ją za stałe źródło jedze- nia, picia, czystych ubrań, ciepłych łóżek i, jeśli tego po- trzebował, wsparcia moralnego. Szanował jej duchową nie- zależność i fakt, że nigdy w żaden sposób nie mieszała się do jego dorosłego prywatnego życia. Równocześnie irytowa- ło go wiele spośród jej szalonych postępków. Najgorszy był nawyk otaczania się ludźmi będącymi zwykle na dnie i w potrzebie. Każdy był jej przyjacielem. Wszystkich ich nazywała swoimi przyjaciółmi. Noel zaś nazywał ich zgrają wyzyskiwaczy. Ona ignorowała jego niechęć, a bezrobotne prządki, samotne wdowy, pozbawione talentu artystki i ak- torzy bez ról ciągnęli do niej jak ćmy do płomienia świecy. 16 Jej hojność wobec wszystkich i niektórych uważał za bez- myślną i samolubną, bo wydawało się, że nie ma pieniędzy do zaoszczędzenia na rzeczy jego zdaniem pierwszej wagi. Gdy umarła, okazało się, że testament odwierciedla tę beztroską szczodrość. Większość spadku przypadła w udziale młodemu mężczyźnie... całkowicie spoza rodziny, którego wzięła pod swe opiekuńcze skrzydła i któremu z pewnych powodów chciała pomóc. Dla Noela był to bolesny cios. Jego uczucia — i kieszeń — głęboko cierpiały, trawiła go całkowicie bezsilna zawiść. Nie można było się wściekać, bo jej już nie było. Nie mógł się do niej zwrócić, oskarżyć o nielojalność i domagać się wyjaśnień, co do jasnej cholery ona sobie myśli. Matka zna- lazła się poza jego zasięgiem. Wyobrażał ją sobie, bez gnie- wu, za jakąś otchłanią lub nieprzebytą rzeką w blasku słoń- ca, pośród pól, drzew i czego tam jeszcze, co składało się na jej osobistą ideę Niebios. Zapewne w swój łagodny spo- sób śmiała się ze swego syna, jej oczy jaśniały złośliwym rozbawieniem, jak zwykle niewrażliwe na jego żądania i wy- mówki. Tak ogołocony wraz z dwiema jego siostrami, odwrócił się od rodziny i skupił na jedynym stałym elemencie, jaki mu w życiu pozostał — na pracy. Ku pewnemu swemu za- skoczeniu i ku zdumieniu przełożonych odkrył, że reklama nie tylko go interesuje, ale też nadzwyczaj dobrze mu idzie. Gdy spadek po matce został uporządkowany, a jego część łupu spoczęła bezpiecznie w banku, młodzieńcze rojenia o wielkich stawkach i szybkich dochodach zniknęły na za- wsze. Noel uświadomił sobie, że robienie pieniędzy za po- mocą czyjejś domniemanej fortuny było całkowicie różne niż wyjście od własnej. Dbał o bilans konta, jak gdyby to było dziecko i nie można było narażać jego bezpieczeństwa. Najskromniej jak można kupił sobie nowe auto i na zasadzie eksperymentu zaczął wysuwać czułki w poszukiwaniu jakie- goś nowego miejsca do życia... Życie zaś płynęło dalej. Młodość jednak się skończyła, a ono było trudneJ.,Stopniowo Noel dochodził z tym do ładu odkrywając'rfw&pc&9$Si&, że nie potrafi podtrzymywać swe- go żalu d(/ma^w Żywi§błę\ daremnej niechęci było zbyt wy- i\ n n l czerpujące. W końcu, musiał przyznać, nie wyszedł na ty tak źle. Poza tym brakowało mu jej. Przez ostatnie lata rzad- ko ją widywał, przebywała w otchłaniach Gloucestershire a mimo to zawsze była — na końcu linii telefonicznej lu1 na końcu długiego dojazdu, kiedy w pewien gorący dzień1 lata stwierdzało się, że ani chwili dłużej nie sposób znieśi ulic Londynu. Było obojętne, czy przyjeżdżało się na week end samotnie, czy z pół tuzinem przyjaciół. Zawsze było' miejsce, życzliwe powitanie, pyszne jedzenie, wszystko lubi nic do roboty. Migoczące kominki, zapachy kwiatów, gorąc kąpiele, ciepłe wygodne łóżka, delikatne wina i swobodna] rozmowa. Wszystko przeminęło. Dom i ogród sprzedane obcym. Ciepła woń kuchni i miłe poczucie, że ktoś inny zarządza. i nie trzeba podejmować najmniejszej decyzji. I przeminęła jedyna na świecie osoba, wobec której nie trzeba było ni- czego odgrywać lub udawać. Życie bez niej, choć była tak irytująca i kapryśna, przypominało życie z wyszarpaną dziu- rą w środku; odebrało, wspominał to z goryczą, pewne przy- zwyczajenia. Westchnął. To wszystko wydawało się tak dawne. Inny świat. Dokończył whisky i siedział wpatrzony w mrok. Przy- pomniał sobie siebie czteroletniego, chorego na różyczkę i noce w czasie choroby, które wydawały się długie jak całe życie, każda minuta trwała godzinę, a świt był odległy o wieczność. Teraz, trzydzieści lat później, oglądał świt. Niebo rozjaśniło się, słońce wychynęło spod fałszywego horyzontu z chmur, wszystko poróżowiało, a blask kłuł w oczy. Oglądał przez okno samolotu ten świt z ulgą, bo przegnał on noc i teraz znowu jest dzień, a Noel nie musi podejmować prób zaśnię- cia. Wokół niego ludzie zaczynali się poruszać. Załoga roz- nosiła sok pomarańczowy i parujące ręczniki do twarzy. Prze- tarł twarz, poczuł szczeciniasty zarost na brodzie. Inni ogar- niali się, szukali kosmetyczek, szli się golić do łazienki. Noel pozostał na swoim miejscu. Ogoli się w domu. Co też uczynił trzy godziny później. Znużony, brudny i rozczochrany wydobył się z taksówki i zapłacił kierowcy. 18 Poranne powietrze było chłodne, błogo chłodne po nowojor- skim, trochę padało, mglista mżawka. W Pembroke Gardens zieleniły się drzewa, trotuar był mokry. Wciągnął w płuca tę świeżość i gdy taksówka odjeżdżała, stał przez chwilę rozważając przeznaczenie tego dnia na własne potrzeby i przyjście do siebie. Trochę snu, długi spacer. To jednak było niemożliwe. Praca czekała. Czekało biuro i czekał szef. Noel wziął torbę i aktówkę, zszedł po schodkach i otworzył frontowe drzwi. Nazywało się to mieszkaniem ogrodowym, bo na jego ty- łach francuskie okna wychodziły na niewielkie patio, przy- sługującą Noelowi część większego ogrodu tego wysokiego domu. Pod wieczór padało tam słońce, ale o tej wczesnej porze patio okrywał cień, a kot z piętra leżał wygodnie zwi- nięty w jednym z jego wyściełanych krzeseł, najwyraźniej spędziwszy w nim noc. Mieszkanie nie było duże, ale pokoje miały spore rozmia- ry. Salon i sypialnia, mała kuchnia i łazienka. Dla nocują- cych gości była sofa, zmyślny mebel, który należycie potrak- towany rozkładał się w drugie podwójne łóżko. Pani Musp- ratt, która sprzątała u Noela, była tu pod jego nieobecność i dlatego wszędzie panował ład i czystość, ale też anonimo- wość i zaduch. Otwarł francuskie okna i spędził kota. W sypialni rozsunął zamek walizki i wyjął przybory toaletowe. Rozebrał się i rzucił poplamione i wymięte ubranie na podłogę. W łazien- ce wymył zęby, wziął parujący prysznic, ogolił się. Teraz bardziej niż czegokolwiek potrzebował kawy. Owinięty ręcz- nikiem podreptał boso do kuchni, napełnił czajnik i włączył palnik, wsypał kawę do francuskiego ekspresu. Zapach do- dawał ducha i był smakowity. Gdy kawa się sączyła, wziął pocztę, usiadł przy kuchennym stole i przeglądał koperty. Żaden list nie wyglądał na pilny. Znajdowała się tam jed- nakże lśniąca pocztówka z Gibraltaru. Odwrócił ją. Została nadana w Londynie, a była od żony Hugh Penningtona, szkolnego kolegi Noela, który mieszkał w Chelsea. „Noel, dzwoniłam, ale bez skutku. Jeśli nie odwołasz, oczekujemy cię na kolacji trzynastego. Między 1930 a 20°°. Frak zbędny. Pozdrowienia, Delia". 19 Westchnął. Dziś. Jeśli nie odwołasz. No, cóż, do tego cza- su być może złapie drugi oddech. I będzie przyjemniej niż przed telewizorem. Rzucił pocztówkę na stół, dźwignął się z krzesła i poszedł nalać sobie kawy. Zamknięty w biurze, na obradach przez większość dnia, Neol tracił kontrolę nad tym, co działo się za drzwiami. Gdy wreszcie stamtąd się wynurzył i jechał do domu w porze największego ruchu, który jeśli był ruchem, to co najwyżej cherlawego ślimaka, stwierdził, że wiatr przepędził poranny deszcz i nastał doskonały majowy wieczór. On zaś osiągnął teraz ów stan poza wyczerpaniem, gdy wszystko jest łatwe, jasne i dziwnie bezcielesne; perspektywa snu wydawała się odległa jak śmierć. Zamiast niego jeszcze jeden prysznic, zmiana ubrania i drink. Potem zamiast jazdy samochodem spacer do Chelsea. Świeże powietrze i ruch zaostrzyły jego apetyt na wspaniały posiłek, jaki, miał nadzieję, już na niego czeka. Prawie zapomniał, kiedy po raz ostatni siedział przy stole i jadł coś, co nie było kanapką. Spacer to był dobry pomysł. Noel szedł przez zasypane liśćmi boczne uliczki, wzdłuż tarasowych posesji i ogrodów, w których kwitły magnolie, a wisterie wczepiały się we fron- tony drogich londyńskich domów. Wyszedłszy na Brompton Road, przekroczył ją obok budynku Michelina i skręci! w dół na Walton Street. Tam zwolnił kroku, żeby obejrzeć efektowne wystawy sklepów, dekorację wnętrz i galerię sztu- ki sprzedającą obrazy o tematyce sportowej, sceny myśliws- kie i olejne malowidła, na których wierne labradory brną przez śnieg z bażantami w pyskach. Był Thorburn, którego chciałby mieć. Stał dłużej, niż zamierzał, po prostu patrząc. Może zadzwoni jutro do galerii i zapyta o cenę. Po chwili ruszył dalej. Gdy dotarł do Ovington Street, było pięć po wpół do ós- mej. Chodniki były obramowane szeregami aut mieszkań- ców, środkiem ulicy w górę i w dół jeździło na rowerach kilkoro starszych dzieci. Dom Penningtonów stał w połowie tarasu. Gdy Noel się zbliżał, pojawiła się jakaś dziewczyna i szła chodnikiem w jego stronę. Prowadziła na smyczy ma- 20 jego białego terriera szkockiego i najwyraźniej zmierzała do skrzynki pocztowej, bo niosła w dłoni list. Przyjrzał się jej. Miała na sobie dżinsy i szarą trykotową koszulkę, kolor jej włosów przypominał najlepszą marmoladę, a ona nie była ani wysoka, ani szczególnie szczupła. W ogóle nie w typie Noela. Gdy go mijała, spojrzał jednak na nią po raz drugi, bo wydawała mu się znajoma, ale trudno było stwierdzić, gdzie mogli się spotkać. Może na jakimś przyjęciu. Te cha- rakterystyczne włosy... Spacer zmęczył go i wzbudził bolesną potrzebę drinka. Mając w perspektywie lepsze rzeczy, zapomniał o dziewczy- nie, wspiął się po schodkach i nacisnął dzwonek. Przekręcił gałkę, żeby otworzyć drzwi, gotów do powitań. Cześć, De- lia, to ja. Przyszedłem. Nic jednak nie nastąpiło. Drzwi pozostały zamknięte, co było dziwne i nietypowe. Wiedząc, że Noel ma przyjść, De- lia na pewno nie zamknęłaby ich na klucz. Zadzwonił jesz- cze raz. Czekał. Nadal cisza. Przekonywał sam siebie, że oni na pewno są, ale podświadomie wiedział już, że nikt nie odpowie i że tych Penningtonów, niech ich cholera, nie ma w domu. — Dobry wieczór. Odwrócił się od niegościnnych drzwi. Niżej, na chodniku, stała tamta klucha i jej pies, w powrotnej drodze od skrzynki pocztowej. — Cześć. — Chciał pan do Penningtonów? — Zaprosili mnie na kolację. — Nie ma ich. Widziałam, jak odjeżdżali autem. W ponurym milczeniu Noel przełknął to niepożądane po- twierdzenie tego, co już wiedział. Zawiedziony i przygnębio- ny, czuł wielką niechęć do dziewczyny, jak to zwykle bywa, gdy ktoś przekaże nam jakąś straszną wieść. Pomyślał sobie, ze rola średniowiecznego gońca nie była chyba zabawna. Z dużym prawdopodobieństwem można było stracić głowę lub posłużyć za mięso armatnie jakiejś ogromnej katapulcie. Czekał, aż dziewczyna sobie pójdzie. Nie odchodziła. Cholera, pomyślał. Włożył ręce w kieszenie i zszedł do niej PO schodkach. 27 Zagryzła wargi. — Co za szkoda. To przykre, kiedy zdarzy się coś takiego. • — Nie wiem, co się mogło stać. i — Najgorsze — powiedziała tonem kogoś zdecydowane- go szukać jasnych stron sprawy — kiedy przyjdzie się w niewłaściwy wieczór i nie jest się oczekiwanym. Kiedyś mi się to zdarzyło i był straszny kłopot. Pomyliłam daty. Zawracanie głowy. — Sądzi pani, że pomyliłem daty. — To się często zdarza. — Ale nie dziś. Rano dostałem kartkę. Trzynastego. — Dziś jest dwunasty — powiedziała. — Ależ skąd. — Był tego pewien. — Jest trzynasty. — Bardzo mi przykro, ale jest dwunasty. Czwartek, dwu- nasty maja. — Mówiła przepraszającym tonem, jak gdyby ta pomyłka była jej winą. — Trzynasty jest jutro. Jego zamroczony ponczem mózg powoli obrabiał tę infor- mację. Wtorek, środa... cholera, ona ma rację. Dni mu się pomieszały, stracił rachubę. Czuł się idiotycznie i dlatego natychmiast zaczął się tłumaczyć ze swojej głupoty. — Miałem dużo pracy. Podróż samolotem. Byłem w No- wym Jorku. Dziś rano wróciłem. Ta zmiana czasu zaburza umysł. Zrobiła współczującą minę. Jej pies obwąchiwał mu spod- nie. Cofnął się w obawie przed zmoczeniem. W blasku za- chodu jej włosy wyglądały zdumiewająco. Miała szare oczy z zielonymi plamkami i cerę mleczarki rumianą jak brzosk- winia. Gdzieś. Ale gdzie? Zmarszczył brwi: * — Czy my się już gdzieś nie spotkaliśmy? — Tak, rzeczywiście — uśmiechnęła się. — Jakieś pół roku temu. Na coctail party u Hathawayów przy Lincoln Street. Ale tam było z milion ludzi, więc nie ma powodu, żeby pan miał mnie pamiętać. Nie, nie pamiętał. Nie była bowiem z tych dziewcząt, któ- re by zarejestrował, chciał z nimi przebywać czy choćby rozmawiać. Zresztą przyszedł wtedy na przyjęcie z Yanessą i większość czasu spędził na pilnowaniu jej i powstrzymy- 22 waniu od poszukiwań innego mężczyzny, który by ją zapro- sił na kolację. — Och, to nadzwyczajne — powiedział. — Bardzo mi przykro. I jak to miło, że pani mnie zapamiętała. — Właściwie to był jeszcze jeden raz. — Zamarł w oba- wie przed kolejną gafą. — Pan pracuje w Wenborn and Weinburg, prawda? Jakieś sześć tygodni temu gotowałam tam lunch dla dyrekcji. Pan mnie jednak nie zauważył, bo miałam na sobie biały kitel i roznosiłam talerze. Nikt nigdy nie patrzy na kucharki i kelnerki. Ma się dziwne uczucie, jakby się było niewidzialną. Uświadomił sobie, że to prawda. Czując teraz do niej nie- co więcej życzliwości, zapytał, jak się nazywa. — Alexa Aird. — Ja jestem Noel Keeling. — Wiem. Zapamiętałam z przyjęcia u Hathawayów, a po- tem z lunchu. Musiałam rozlokować gości i wypisać nazwis- ka na kartach. Noel sięgnął pamięcią do tego dnia i przypomniał sobie przyjemne szczegóły przygotowanego przez nią posiłku. Wę- dzony łosoś, doskonale wysmażony kotlet, sałata i cytryno- wy sorbet. Na samą myśl o tych przysmakach poczuł ślinkę w ustach. A to przypomniało mu, że jest wściekle głodny. — Gdzie pani pracuje? — U siebie. Jestem wolnym strzelcem. — Powiedziała to z pewną dumą. Noel miał nadzieję, że oszczędzi mu historii swej kariery. Nie czuł się na siłach stać tam i słuchać. Był głodny, ale co ważniejsze, chciał się napić. Musi znaleźć jakąś wymówkę, uwolnić się od niej i pójść. Otwarł usta, by to zrobić, ale ona przemówiła pierwsza. .— Przypuszczam, że pewnie nie miałby pan ochoty na dnnka ze mną? To zaproszenie było tak niespodziewane, że nie odpowie- dział od razu. Spojrzał na nią, napotkał jej lękliwe spojrzenie 1 uświadomił sobie, że jest nadzwyczaj nieśmiała i że taka Propozycja wymagała od niej nie lada odwagi. Nie był też Pewien, czy ona zaprasza go do najbliższego pubu, czy do jakiegoś lokalu pod arkadami, pełnego jej okolicznych zna- jornych, z których jeden na pewno mył jej dopiero co włosy. 23 l Nie ma sensu jej ufać. Był ostrożny. — A gdzie? — Mieszkam dwa domy dalej od Penningtonów. A pan, jak się wydaje, dojrzał już do drinka. — Dojrzałem. — Porzucił ostrożność. — Nie ma nic gorszego niż przyjście gdzieś o niewłaś- ciwej porze i świadomość, że to z własnej winy. Co można by wyrazić bardziej taktownie. Ona jest jednak miła. — Jest pani bardzo miła. — Zdecydował się. — Bardzo mi się podoba ten pomysł. Najbardziej jednak uderzyła go woń. Była mu doskonale znana. Pasta woskowa, jabłka, ślad zapachu kawy. Może pot-pourri i letnie kwiaty. Woń nostalgii, młodości. Woń do- mu, jaki jego matka stworzyła dla swoich dzieci. Kto był odpowiedzialny za ten szturm wspomnień? I kim jest Alexa Aird? Pojawiła się okazja do małej pogawędki, ale Noel nie mógł wydusić z siebie słowa. Może tak było najlepiej. Stał czekając na rozwój wypadków, pewien, że zo- stanie zaprowadzony na górę do jakiegoś wynajętego pokoju z łóżkiem lub skromnego mieszkania na poddaszu. Ona jed- nak położyła smycz na stole, powiedziała tonem gospodyni „proszę wejść", i poprowadziła go do pokoju za otwartymi drzwiami. Dom był identyczny jak dom Penningtonów, tylko fron- towe drzwi nie były czarne, lecz ciemnoniebieskie, a obok w drewnianej donicy stał krzew laurowy. Szła przodem, ot- warła kluczem drzwi, a Noel wkroczył za nią do wnętrza. Zamknęła za nim, a potem schyliła się, żeby odpiąć smyczj psa. Ten natychmiast poszedł pić łapczywie wodę z okrąg-j łego naczynia, które stało dogodnie u stóp schodów. Miał napis „PIES". — Zawsze tak pije — powiedziała — kiedy wchodzi d q! domu. Chyba mu się wydaje, że był na długim, długim spa-jj cerze. — Jak się wabi? — Larry. Pies pił hałaśliwie, wypełniając chłeptaniem ciszę, bo pd raz pierwszy w życiu Noel Keeling stracił mowę. Zastyg w pół kroku. Nie był pewien, czego się spodziewał, ale n; pewno nie tego — nagłego wrażenia ciepłej zamożności wypełnionej dowodami dostatku i dobrego smaku. Był t wielki londyński dom w miniaturze. Noel miał przed sobź wąski hali, strome schody, polerowaną poręcz balustrady] Grube dywany w barwie miodu, zabytkowy stolik-konsol kwitnąca różowa azalia; lustro w bogato zdobionych ramac 24 Dom był bliźniaczo podobny do domu Penningtonów, ale i obił tysiąc razy większe wrażenie. Ten pokój, wąski i długi, ciągnął się od frontu budynku do jego tyłu. Koniec od ulicy był salonem — za duży, żeby go nazwać salonikiem — a przeciwległy kraniec umeblowano jako jadalnię. Tu francuskie okna wiodły na balkon o balustradzie z kutego żelaza, jasny od bratków w doniczkach z terakoty. Wszystko złote i różowe. Zasłony grube jak puchowe koł- dry zwieszały się ciężkimi fałdami. Sofy i fotele miały po- krowce z najlepszego perkalu, a na nich leżały rozrzucone tu i ówdzie koronkowe poduszki. Zagłębienia ścian wypeł- niała biało-niebieska porcelana, a wydęte biurko bombę stało otwarte, zawalone listami i papierami swego pracowitego " taściciela. Wszystko to było bardzo eleganckie i dojrzałe i w naj- mniejszym stopniu nie pasowało do tej zupełnie zwyczajnej ' niezbyt atrakcyjnej dziewczyny w dżinsach i trykotowej koszulce. Noel odchrząknął. — Co za uroczy pokój. — Tak, miły, prawda? Pan musi być zmęczony. — Teraz, (bezpieczna na swoim terenie, nie wydawała się tak nieśmia- ła-— Różnica czasu jest zabójcza. Kiedy mój ojciec ma 'ecieć z Nowego Jorku, wybiera Concorde, bo nie znosi tych n°cnych lotów. Jakoś sobie poradzę. 25 to mi naprawdę — powiedział — staram się dojść do ładu ik strasznie się wygłupiłem, .daj spokój. — Napełniła swój kieliszek winem Poknin m°Że si? zdarzyć' No j P°myś1' możesz teraz Jnie oczekiwać jutrzejszego wieczoru. Będziesz wypo- 27 Alexa zaś opiekowała się ich domem, odstraszając wła- ywaczy. To wyjaśniało, dlaczego była u siebie i mogła hojnie rozporządzać whisky ojca. Kiedy zjawią się oboje, opaleni i z prezentami, ona wróci do siebie. Do wspólnego mieszkania lub tarasowego domku w Wandsworth lub Clap- 'ham. Ułożywszy sobie to wszystko w głowie Noel poczuł się lepiej i nabrał sił do dalszej penetracji. Biało-niebieska por- elana pochodziła z Miśni. Przy jednym z foteli stał koszyk wypełniony włóczką i na wpół skończoną robótką. Na biur- u leżało parę fotografii. Czyjś ślub, ktoś trzyma niemowlę, iknik z termosami w otoczeniu psów. Nikt znany. JedńaA fotografii zwróciła jego uwagę; podniósł ją do oczu, by epiej obejrzeć. Obszerna edwardiańska rezydencja, oplecio- a dzikim winem. Od jednej strony wybrzuszała się oran- żeria, okna były podnoszone, a na spadzistym dachu two- •zyły rząd pionowych okienek. Schody wiodły do otwartych 'rzwi frontowych, a na szczycie schodów siedziały, posłusz- ie pozując, dwa stateczne spaniele. W tle bezlistne drzewa, ieża kościoła i wzgórze. Ich dom na wsi. Wracała. Usłyszał jej miękkie kroki, gdy wchodziła po chodach, troskliwie odłożył fotografię i zwrócił się w stronę Dziewczyny. Weszła niosąc tacę z wiaderkiem lodu, kieli- szek do wina, otwartą butelkę białego wina i miseczkę orze- phów cashew. — A, dobrze, nalał pan sobie. — Postawiła tacę na stole sofą, odsuwając na bok czasopisma. Terierek z pasją po- val na jej obcasy. — Niestety, znalazłam tylko trochę czechów... — W tej chwili — uniósł szklankę — Czego się pan napije? — Ma pani whisky? — Oczywiście. Grouse czy Haig? — Grouse? — Nie mógł uwierzyć swemu szczęściu. — Z lodem? — Jeśli jest. — Zejdę do kuchni i przyniosę. Proszę się obsłużyć., są szklanki... tutaj jest wszystko. Zaraz wracam... Wyszła. Słyszał, jak przemawia do psa, potem lekkie k n ki, gdy zbiegała po schodach w dół. Potem cisza. Pewni pies pobiegł za nią. Drink. Ruszył w odległy kraniec pokój gdzie stał godny pozazdroszczenia kredensik, należycie w pełniony butelkami i karafkami. Wisiały tu urocze olejne malowidła, martwe natury i sce ki obyczajowe. Jego oczy błądząc i szacując natrafiły r srebrnego bażanta na środku owalnego stolika, piękne tac z czasów króla Jerzego. Podszedł do okna i spojrzał w d na ogród — mały brukowany dziedziniec, róże pnące si po ceglanym murze i grządka późnych laków. Był tam bia stół z kutego żelaza i cztery krzesła z kompletu, co przyi woływało wyobrażenie posiłków na wolnym powietrzu, lei nich wieczornych przyjęć, chłodnego wina. Drink. Na kredensiku stało sześć ciężkich szklanic w róv nym rzędzie. Sięgnął po butelkę Grouse, nalał sobie szklanki, dodał wody sodowej i wrócił do przeciwległeg końca pokoju. Pozostawiony samemu sobie i nadal cieką' jak kot, węszył dookoła. Odchylił delikatną firankę i spójrz) w dół na ulicę, potem podszedł do półek z książkami, ogli dał tytuły usiłując znaleźć jakiś klucz do osoby właściciel tego wyrafinowanego domu. Powieści, biografie, książk 1 o ogrodach, inna o hodowli róż. pstarczy. O, biedaku. — Wyłowiła garść kostek lodu i wrzuciła |e d° jego szklanki. 1 Przestał się głowić. Dodając dwa do dwóch uzyskał oc/)t wisty wynik. Dom przy Ovington Street należy do rodzicó« Aleksy. Ojciec prowadzi jakiś interes, na tyle dochodów^ by latać Concorde i zabierać jeszcze z sobą żonę. Uznał, w tej chwili oboje są w Nowym Jorku. Najprawdopodobniej po zakończeniu ciężkiej pracy i szeregu posiedzeń polec na Barbados lub Wyspy Dziewicze, by przez tydzień odpo czywać w słońcu. Wszystko składało się w logiczną cało: 26 L częty i pełen życia. Czemu nie usiądziesz? Ten fotel je najlepszy, duży i wygodny... Istotnie, był. Co za błogość odciążyć obolałe stopy, ton wśród miękkich poduszek z drinkiem w dłoni. Alexa usiać w fotelu naprzeciw niego, tyłem do okna. Pies nagle wsk czył jej na kolana, zwinął się i zasnął. — Długo byłeś w Nowym Jorku? — Trzy dni. — Lubisz wyjazdy? — Zwykle tak. To powrót jest taki męczący. — I co tam robiłeś? Opowiedział jej. Wyjaśnił sprawę z Saddlebags i Har yem Kleinem. Była poruszona. — Ja przecież mam pas Saddlebag. Ojciec przywiózł go w zeszłym roku. Jest piękny. Bardzo gruby, miękki i p ręczny. — No właśnie, wkrótce będzie można go kupić w Lo dynie. Jeśli ma się worek pieniędzy. — Kto robi kampanię reklamową? — Ja. To moja praca. Jestem dyrektorem do spraw reklan — To brzmi bardzo poważnie. Pewnie znakomicie to bisz. Podoba ci się ta praca? Noel zastanowił się przez chwilę. — Gdyby mi się nie podobała, nie robiłbym jej dobrze — Tak, absolutnie tak. Nie wyobrażam sobie nic gorsze niż praca, której się nie znosi. — A ty lubisz gotować? — Tak, uwielbiam. Obok innych rzeczy, bo to tylko jec spośród tego, co umiem. W szkole byłam strasznie tę Zrobiłam tylko trzy stopnie. Ojciec dużo mówił o wysłał mnie do szkoły sekretarek albo na kurs projektancki, w końcu przyznał, że byłaby to kompletna strata czasu i p niędzy i pozwolił mi zostać kucharką. — Byłaś na kursie? — O, tak. Potrafię przygotować każdy rodzaj egzotyi nych potraw. — Zawsze pracowałaś na własną rękę? — Nie, zaczęłam z agencją. Potem pracowaliśmy parar Ale na własną rękę jest zabawniej. Stworzyłam zupełnie <• 28 mały interes. Nie tylko dyrektorskie obiady, ale kolacje la prywatnych przyjęciach, wesela lub po prostu ładunek io zamrażarek. Mam małą furgonetkę. Nią wszystko wożę. — Gotujesz tutaj? _. Przeważnie. Prywatne przyjęcia z kolacją są trochę bardziej skomplikowane, bo trzeba pracować w cudzej kuch- ni. A cudze kuchnie to zupełna zagadka. Zawsze biorę z so- ją własne ostre noże. — Krwiożercze. — Do krojenia jarzyn — roześmiała się — nie żeby mor- dować gospodynię. Masz pustą szklankę. Chcesz jeszcze jed- lego? Noel uświadomił sobie, że ma i że chce, ale zanim zdążył ię poruszyć, Alexa już wstała, przenosząc pieska delikatnie la podłogę. Wzięła szklankę z dłoni Noela i zniknęła za ego plecami. Do jego uszu dotarło krzepiące pobrzękiwanie. Szum wody sodowej. Wszystko to było bardzo kojące. Wie- :zorny wiatr, sącząc się przez otwarte okno, poruszał mgieł- ;ą firanek. Na zewnątrz jakiś samochód zastartował i odje- hał, a dzieci, które jeździły na rowerach, zostały najwyraź- liej odwołane do domów i wysłane spać. Niedoszła kolacja )rzestała być ważna i Noel czuł się trochę jak ktoś, kto >rnąc przez jałową pustynię, natknął się nagle na bujną oazę vśród palm. Chłodna szklanka wsunęła się w jego dłoń. — Zawsze uważałem — powiedział — że jest to jedna najprzyjemniejszych ulic Londynu. Alexa wróciła na fotel i usiadła na nim z podwiniętymi ogami. — A gdzie ty mieszkasz? — W Pembroke Gardens. —- O, to też urocze. Mieszkasz sam? Poczuł się zaatakowany znienacka, ale zarazem rozbawiła 0 Jej bezpośredniość. Zapewne pamiętała przyjęcie Hatha- ayow i Jego psią gonitwę za sensacyjną Yanessą. Uśmiech- ał się: — Zazwyczaj. ego wymijająca odpowiedź pozostała bez komentarza. Masz tam mieszkanie? 29 Pierze dlar3*6^ "i62^1 słoneczne. Alt wiele endy s ' ' ' wtó'^°^'Dez znaczenia- A w« ^on/ M. XT. y al(do Hornu? przyjaciół. - Nie/.aC|hatti . xc ij °zkąniesłużWe m""""" iienak^lai „..— _.. przyjen4"0* Poznaję masę kulinam] Londyn. Nie przeti ż^ow> \iie zwykle dzwoni i h ma czas, z^ wi a ^ na k^lacl ^° Connaught albo do( ndge'a. Te" "~ pomysłów. 30 ^ Myślę, że to powód dobry jak każdy inny, żeby pójść Claridge'a. Ale... — „Me przebywa tu" — do kogo na- ||ajten dom? ilexa uśmiechnęła się niewinnie. - Do» mnie — powiedziała. Aa.... — Nie potrafił ukryć tonu zaskoczenia. Pies wró- |j| na jej kolana. Głaskała go po głowie, bawiła się jego Wlatyrni, spiczastymi uszami. -Jak długo tu mieszkasz? -Jakieś pięć lat. To był dom mojej babki. Matki mojej Ly. Zawsze byliśmy blisko ze sobą. Zwykle spędzałam ' część wakacji. Kiedy przyjechałam do Londynu na lii gotowania, ona była wdową i żyła samotnie. Wprowa- ialam się \viec do niej. A potem, w zeszłym roku, ona zmar- lnzosta-wiła mi dom. -Pewnie przepadała za tobą. -To ja przepadałem za nią. Wywołało to pewne napie- ra rodzinne. To, że z nią mieszkałam. Ojciec nie uważał i»iza dobry pomysł. Lubił ją, ale sądził, że powinnam być indziej niezależna. Mieć przyjaciół w moim wieku, zamie- ' i j#k^ś jnną dziewczyną. Ale ja nie chciałam. Bardzo lanie lubiłam, a babcia Cheriton... — Przerwała nagle. tez dzielącą ich przestrzeń ich oczy spotkały się. Noel nie tfcwał się, a ona po chwili przerwy dokończyła obojętnie, jiljdyby nie było to ważne: — starzała się. Nie byłoby pządKu ją zostawiać. Ponowni^ cisza. -Cheriton? — spytał Noel. ~Tak _—^- westchnęła Alexa. Brzmiało to jak przyznanie iifc jakiej § potwornej zbrodni. Rzadkie nazwisko. -Tak. Również dobrze znane. Tak. -Sir ?; . -Jak się nazywa *wój ojciec? — Edmund. Edniufld Aird- ~ Poszła odnieść fotografię. Odwracając si?spojrz;ała na złoty zegar podróżny, który stał na środku gzymsu k»ominka- Powiedziała: — Już prawie wpół do dziewiątej. — O, Boże - spra'wdził czas na swoim zegarku. — Rze- czywiście. Muszę iść. — Nie musisz. TO pnączy, mogłabym coś ugotować, zro- bić ci kolację. Propozycja była tak wspaniała i talf kusząca, że Noel czuł się zmuszony do odrowy protestu. ^ — Jesteś bardzo mi ^a' a^e"- — W Pembroke G^rdens na pewno nie masz nic do je- dzenia. Przecie? dopi^ro co wrociłeś z Nowego Jorku. Dla mnie to żaden kłopot. Ja to lab'e- — z wyrazu jej twarzy mógł odczytać, że on^ bardzo pragnie, by został. Poza tym był ogromnie głodny. '— ^arn trocn? czopsów baranich. To przesądzało spra/wę. — Nie znam więks/ego przysmaku. Twarz Aleksy pojaś?"^- By*a przejrzysta jak czysta wio- senna woda. — O, to dobrze. IM^^by171 się za naprawdę niegościn- 11 ą, gdybym cię Wypulciła z pustym żołądkiem. Wolisz zo- sfać tutaj czy zej§ć n^ dół do kuchni i przyjrzeć się goto- waniu? Jeśli zostanie w tyr11 fotelu, to zaśnie. Poza tym chciał szcze poogląda^ dorr1- Podniósł się z fotela. ZeJdę i przyjrzę ^ gotowaniu. Rodney Cheriton, twórca światowego imperium finansowi go, który w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych uczę niczył w tak wielu przejęciach i fuzjach, że jego nazwisk niemal nie znikało z kolumn „Financial Times". Ten doi należał do lady Cheriton, a dobroduszna, prosta kuchareczka która siedziała skulona w swym fotelu jak pensjonarka, był; jej wnuczką. Był jak oniemiały. — No, no, kto by pomyślał? — Zwykle o tym nie mówię, bo wcale nie jestem z te dumna. — Powinnaś być dumna. To był wybitny człowiek. — Ja go lubiłam. Zawsze był dla mnie bardzo miły. Tył ko że ja naprawdę nie pochwalam tych licytacji, tych fir coraz większych i większych. Wolałabym, żeby malały. Lu bię narożne sklepy i masarnie, w których ktoś miły zna mnii z nazwiska. Nie znoszę myśli o ludziach połykanych, trać nych lub czynionych zbędnymi. — Nie sposób posuwać się wstecz. — Wiem. Ojciec ciągle mi to powtarza. Ale mnie to przy gnębią, kiedy burzy się parę małych domów, a na ich mief scu powstaje tylko jeszcze jeden biurowiec z czarnymi ot] nami jak wielki inkubator. Dlatego tak lubię Szkocję. Stratfi croy, wioska, w której mieszkamy, chyba się wcale ni zmienia. Tylko pani McTaggart, właścicielka sklepiku, uzn ła, że jej nogi nie zniosą już stania i wycofała się, a j( sklep kupili Pakistańczycy. Nazywają się Ishak, są szaleni mili, a kobiety noszą urocze jasnosrebrzyste stroje, kiedykolwiek w Szkocji? — Byłem w Sutherland, na rybach nad Oykel. Jfe.ciu kuchni A^ksy był łatwy do przewidzenia. °góle nie no\voczesna> 'ecz dość prosta i chaotyczna, jak jyby kształtowała się Przez lata bez żadnego planu. Miała kamienną podłogę na n'ej leżała jedna lub dwie plecione maty i stały kredensy- Głęboki zlew pod oknem, za nim wi- c °a mały fragment PosesJi ze schodkami na ulicę. Ścianę zle\vern pokrywały błękitno-białe duńskie kafelki, które Pgłniałv fpy ć^:„_», rfiiedzy kredensami. Narzędzia jej pra- gruba deska do krojenia, szereg 33 — Chciałbyś zobaczyć zdjęcie naszego domu? ' Nie przyznał się, że już je dokładnie obejrzał. — Bardzo chętnie. wvnPł PQKrywai: ypełma y też ściany • byfy łatwo • - Raz jeszcze Alexa zestawiła psa na podłogę i wstała. Pi znudzony tym ruchem usiadł na dywaniku sprzed komin i wyglądał na niezadowolonego. Przyniosła fotografię i w czyła ją Noelowi. - Po stosownej chwili powiedział: — Wydaje się bardzo wygodny. 32 tym c~, - robiła, robić naprawdę i siebie, prawdopodobnie dlate- •, o której wiedziała, iż potrafi ją _ „i? rm^\ w. .^ ^odfy^°^czenia ^V7^^«żarj WleJsfam zwyczaj d° ma%o oeJ^' ^ przes^I 1 Pognij Jnjcow naw^ i ^ nie ,. • "^icu^iaw- ^si"^F—*W? -rc&5!H, *oro~~ Jo mi w Strathcroy mi, • . _. J- \v «Si|SS,sS-#- Wyieł, „ Slę re«*4 Whi, inęła CJ i l _ paroma hektarami Śmierci był to już niezwykły teren, tóryoh goście spacerują po lunchu. __ >»^vę r~J"* druS^ babcię, Vi. Mieszka Spadku sam"óchodc^4\a> et Aird' ale wszyscy nazywa- - Teraz ja wspókzi^A O], Się' ba§ietki ogrzewały, tale- Parniętarnją Or7., VL\V. matka także nie żyje. Zginęła "•"•-' , gtfv minłam SZeść lat. '• Pamiętam głównie, " przed wyjściem zapach perfum. - ..„ utratę matki. Jogfc być. Miałam kochaną nia- jarnus,a umarła, wróciliśmy do 1 W Balnaid- Dlatego miałam 35 — Czy twój ojciec ożenił się powtórnie? — Tak. Przed dziesięciu laty. Ma na imię Yirginia. DUŻO młodsza od niego. — Zła macocha? — Nie. Jest miła. Trochę jak siostra. Szalenie atrakcyjn A ja mam przyrodniego brata imieniem Henry. Ma prawii osiem lat. Teraz przyrządzała sałatę. Ostrym nożem kroiła i szatk wała. Pomidory i selery, drobne świeże grzyby. Dłonie mis opalone i zwinne, paznokcie krótkie i nie lakierowa W tych dłoniach było coś bardzo kojącego. Usiłował pr; pomnieć sobie, kiedy ostatni raz siedział tak, nieco oszot miony głodem i alkoholem, i patrzył, jak kobieta przygoti wuje dlań posiłek. Nie potrafił. Kłopot był w tym, że nigdy nie interesował się kobieta zadomowionymi. Jego przyjaciółki były zwykle modelka lub młodymi aktorkami u progu kariery, o ogromnych am- bicjach i małym rozumku. Wspólna im była aparycja, bo on lubił dziewczęta bardzo młode, bardzo szczupłe, o drob- nych piersiach i długich, smukłych nogach. Służyło to dób; rze jego osobistej rozrywce i satysfakcji, ale nie przydawała się w sprawach domowych. Zresztą wszystkie one, minv że wychudłe, były na swoistej diecie i choć zdolne wchł? niać ogromne i kosztowne porcje w restauracjach, nie by: zainteresowane wyprodukowaniem najprostszej choćby prze; kąski we własnym lub Noela domu. j „Och, kochanie. To takie nudne. Zresztą nie jestem gtocty na. Zjedz jabłko". f Od czasu do czasu w życie Noela wkraczała dziewczyn na tak zadurzona, że chciała resztę swoich dni spędzić tyli Jco z nim. Wtedy inwestowane było wiele — może zbył wiele — wysiłku. Intymne kolacyjki przy gazowym pło mieniu w kominku, zaproszenia na wieś i eleganckie weeK endy. Noel wszelako w obawie przed trwałym związkien wycofywał się, a ofiary, po bolesnym okresie daremnyd telefonów i oskarżeń wśród łez. znajdowały innych m?2 czyzn i wychodziły za nich. W ten sposób osiągnął wie trzydziestu czterech lat jako nieustający kawaler. Medytują1 nad swoją pustą szklanką po whisky Noel nie umiał roz 36 trzygnąć, czy wypełnia go to poczuciem triumfu, czy po- ra__ jsfo — Sałata była gotowa. Teraz zaczęła robić przy- prawę mieszając piękną, zieloną oliwę z oliwek i blady ocet winny. Do tego różne zioła i przyprawy, od których zapachu ciekła mu ślinka. Potem zaczęła nakrywać do stołu. Obrus w czerwono-białą kratę, kieliszki do wina, drewniane młynki z pieprzem i solą, fajansowy pojemnik na masło. Wyjęła z szuflady widelce i noże i wręczyła je Noelowi, który uło- żył je dla dwóch osób. Był odpowiedni moment do nalania wina, zrobił to więc i podał Aleksie kieliszek. Wzięła go od niego. W swym fartuchu, pękatej koszulce trykotowej i z policzkami zaróżowionymi od ciepła rusztu powiedziała: — Zdrowie Saddlebags. Z jakiegoś powodu poczuł się bardzo dotknięty. — Twoje zdrowie, Alexa. I dziękuję. Posiłek był prosty, ale doskonały i spełniał wszystkie oczekiwania łakomstwa Noela. Czopsy były miękkie, sałata krucha, ciepły chleb zbierał sos i przyprawę sałaty, a wszyst- ko spłukiwało delikatne wino. Po paru kęsach żołądek Noela przestał jęczeć, a on sam poczuł się nieskończenie lepiej. — Nie pamiętam nic równie smacznego. — To żaden specjał. — Ale doskonałe. — Dobrał sałaty. — Jeśli będziesz po- tizebować rekomendacji, daj znać. — Ty nigdy nie gotujesz dla siebie? — Nie. Umiem smażyć boczek i jaja, ale jeśli mnie przy- ciśnie, kupuję gotowe dania w Marks and Spencer i je pod- grzewam. Gdy jestem zdesperowany, idę wieczorem do Oli- v», mojej siostry, która mieszka w Londynie, ale ona jest w kuchni tak samo bezużyteczna jak ja i zwykle kończy się |° jedzeniem czegoś egzotycznego, jak przepiórcze jaja lub ^awior. Przyjemne, ale niezbyt pożywne. — Czy ona jest zamężna? — Nie. To człowiek kariery. — Co robi? Jest naczelnym redaktorem „Yenus". 37 — O jej. — Uśmiechnęła się. — Ależ my mamy wybi nych krewnych. Pożarłszy wszystko, co na stole, Noel czuł się nadal głoc ny, więc Alexa podała ser i grono bladozielonych bezpes kowych winogron. Z tym dokończyli resztkę wina. Ale* zaproponowała kawę. Zapadał zmrok. Na polu, wśród błękitnego mroku ulic zapaliły się lampy. Ich blask przeniknął do kuchni, ale póz tym było prawie ciemno. Nagle Noel ziewnął potężnie. Th miąć ziewanie usprawiedliwiał się: — Przepraszam. Naprawdę muszę już iść do domu. — Wypij najpierw kawę. Utrzyma cię na nogach, nim si znajdziesz w łóżku. Wiesz co... może pójdziesz na górę oc począć, a ja przyniosę ci kawę. A potem zadzwonię po tak sówkę. Brzmiało to nad wyraz rozsądnie. — Dobrze. Ale nawet wymówienie jednego słowa kosztowało go spc ro wysiłku. Miał świadomość, że układa język i wargi w oc powiedniej pozycji, by wydać właściwy dźwięk; wiedzia że albo jest pijany, albo pada na nos z braku snu. Kawa t świetny pomysł. Oparł dłonie na stole i dźwignął swoje ciai w górę. Droga po schodach, które wiodły do salonu, by: jeszcze cięższą próbą. W ich połowie potknął się, ale zdok jakoś utrzymać równowagę i nie upaść na twarz. Na górze pusty pokój czekał w puszystym półmroku. Je dynę oświetlenie pochodziło od lamp ulicznych, któryc blask odbijał się od mosiężnej zasłony przed kominkier i kryształowego żyrandola wiszącego w środku sufitu. Szkc da było rozpraszać kojący mrok przez włączenie światfc więc nie zrobił tego. W fotelu uprzednio zajmowanym prze Noela spał pies, więc Noel osunął się w róg sofy. Obudzon ruchem pies podniósł łeb i patrzył na Noela. W odpowiedz Noel spojrzał na niego. Pies zmienił się w dwa psy. Noe był pijany. Nie spał całą wieczność. Teraz też nie zaśni Nie spał. Drzemał. Zasypiał i budził się równocześnie. Był w 74' lecąc z powrotem nad Atlantykiem, obok chrapał jego s? siad. Szef poleca mu jecjiać do Edynburga, sprzedać Sac 38 , i człowiekowi nazwiskiem Edmund Aird. Słychać by-' ł akieś głosy, wołanie i krzyk, dzieci jeździły po ulicy na ° yerach. Nie, nie były na ulicy, tylko w jakimś ogrodzie. On sam znajdował się w małym pokoju na poddaszu i spog- lądał przez judasza w oknie. Liście róży jerychońskiej stu- kały w szybę. Jego dawny pokój w domu jego matki w Gloucestershire. Na trawniku toczyła się gra. Dzieci i do- rośli grali w krykieta. A może był to rounder? Albo base- ball? Spojrzeli w górę i dostrzegli jego twarz za szybą. .Zejdź na dół — wołali. — Zejdź na dół grać". Był zado- wolony, że go potrzebują. Dobrze jest być w domu. Opuścił pokój i schodami zszedł do ogrodu, ale krykiet już się skoń- czył i wszyscy zniknęli. Mniejsza o to. Położył się na trawie, patrzył w jasne niebo, i wszystko było dobrze. Nic złego się nie zdarzyło i nic nie uległo zmianie. Był sam, ale wkrót- ce miał ktoś nadejść. Czekał. Nowy odgłos. Tykanie zegara. Otworzył oczy. Uliczne lam- py już nie świeciły,'a mrok ustąpił. To nie był ogród jego matki, nie jej dom, lecz jakiś obcy pokój. Nie miał pojęcia, gdzie jest. Leżał na wznak na jakiejś sofie, okryty kocem. Odsunął jego róg, który łaskotał go w policzek. Spojrzawszy w górę zobaczył migoczące kropelki żyrandola i przypo- mniał sobie. Odwróciwszy głowę zobaczył fotel tyłem do okna; siedziała w nim dziewczyna, jej jasne włosy rysowały ^i? w porannym świetle spoza odsłoniętego okna. Poruszył się. Ona trwała w bezruchu. — Alexa? — odezwał się. — Tak. — Nie spała. — Która godzina? — Po siódmej. — Siódma rano? — Tak. ~- Byłem tu całą noc. — Przeciągnął się. — Zasnąłem. . ~~ Spałeś, kiedy przyniosłam kawę. Najpierw chciałam C1? zbudzić, ale potem zdecydowałam, że lepiej nie. Zamrugał powiekami, spędzając sen z oczu. Zobaczył, że : le*a nie ma już na sobie dżinsów i trykotów, lecz opina- jącą ciało białą frotową podomkę. Zawinęła się w pled, spod °rego wyłaniały się jednak bose stopy i gołe nogi. 39 CZERWIEC Wtorek, siódmy — Byłaś tu całą noc? — Tak. — Powinnaś była się położyć. — Nie chciałam cię zostawiać. Mógłbyś się zbudzjj i uznać, że powinieneś iść, i w środku nocy nie znaleźć tafc sówki. Posłałam zapasowe łóżko, ale potem stwierdziłai że to niepotrzebne. Pozwoliłam ci więc spać. Schwycił koniec swojego snu, nim go zapomniał. Le? w ogrodzie matki w Gloucestershire i wiedział, że ktoś na chodzi. Nie jego matka. Penelope nie żyła. Ktoś inny. Pote: sen zniknął ostatecznie, pozostawiając go z Aleksą. Co dziwne, czuł się doskonale, odświeżony i pełen gii. Zdecydowania. — Muszę wracać do domu. — Wezwać taksówkę? — Nie. Przejdę się. To mi dobrze zrobi. — Jest uroczy ranek. Chcesz coś zjeść przed wyjściem? Isobel Balmerino jechała swym mikrobusem dziesięć mil do Corriehill. Była prawie czwarta po południu, początek czerwca, ale choć drzewa były ciężkie od liści, a pola od rosnących zbóż, to jednak lato jeszcze nie nadeszło. Powiet- rze było niezbyt zimne, ale mokre i dżdżyste, i całą drogę z Croy wycieraczki jej samochodu pracowały. Chmury wi- siały nisko nad wzgórzami i wszystko tonęło w szarości. Współczuła zagranicznym turystom, którzy przybyli z tak daleka, by ujrzeć atrakcje Szkocji, i stwierdzili, że są spo- wite w mrok i prawie niewidoczne. Jej pogoda nie przeszkadzała. Tę zawiłą podróż bocznymi drogami przez okolicę odbywała już tyle razy, iż czasami przychodziło jej na myśl, że jeśli pozostawi mikrobus same- mu sobie, to on da sobie radę i jak wierny- koń pojedzie do Corriehill i z powrotem bez pomocy człowieka. Dotarła teraz do znajomego skrzyżowania i była prawie na miejscu. Zredukowała bieg i skierowała mikrobus w oto- czoną głogami wąską dróżkę. Wiodła ona na wzgórze, i gdy sobel jechała w górę, mgła gęstniała; przezornie włączyła wiatła. Po prawej stronie wyłonił się wysoki kamienny mur, granica posiadłości Corriehill. Jes/r?* ć™;*^ mjjj j isobe] 41 — Nie, nie jestem głodny. — Odsunął koc i usiadł, 01 garnął do tyłu włosy, przesunął dłonią po szczeciniastym roście na policzku. — Muszę iść. — Wstał. Alexa nie starała się go zatrzymać, lecz po prostu zes; z nim do hallu, otwarła drzwi wejściowe na perłowy, czy: poranek majowy. Odległy szum ruchu ulicznego dawał już słyszeć, chociaż gdzieś na drzewie śpiewał ptak; powie pachniało świeżością. Miał wrażenie, że czuje zapach bzu — Do widzenia, Noel. Odwrócił się do niej: — Zadzwonię. — Nie musisz. — Czemu nie muszę? — Nie musisz się niczym rewanżować. — Jesteś naprawdę urocza. — Pochylił się i ucałował j brzoskwiniowy policzek. — Dziękuję. *— Było mi miło. _ ' Oddalił się. Zszedł po schodach i raźno ruszył chodu kiem. Na rogu odwrócił się i spojrzał wstecz. Zniknęł; a błękitne drzwi były zamknięte. Noelowi jednakże wyd? się, że ten dom z krzewem laurowym spogląda za nim. Uśmiechnął się do siebie i poszedł w swoją stronę. dotarła do wielkiej bramy wjazdowej z dwoma domkami do zorcy. Skręciła pomiędzy nie i auto potoczyło się koleinarq drogi obsadzonej starymi bukami i obramowanej wysol? szorstką trawą, która wiosną była złota od żonkili. Żonkil przekwitły już dawno, a ich zwiędłe główki i liście by} wszystkim, co pozostało z ich uprzedniej chwały. Którego dnia pracownik Yereny skosi te łany traktorem i to będzj koniec żonkili. Do następnej wiosny. Ze smutkiem stwierdziła nie po raz pierwszy, że im czło wiek starszy, tym bardziej zajęty, czas płynie coraz szybcie nowe miesiące brutalnie spychają stare z drogi, a lata wy ślizgują się z kalendarza w przeszłość. Kiedyś to był czas Czas na to, by stać, lub siedzieć, i po prostu patrzeć na żon kile. Lub pod wpływem chwili porzucać zajęcia domów i przez kuchenne drzwi wychodzić z domu na wzgóra w wypełnianą głosem skowronka pustkę letniego rana. Lu wypuszczać się na cały dzień do Relkirk, by kupować bła hostki, iść z przyjaciółkami na lunch, do winiarni pełnej ciep łej życzliwości i gwaru rozmów, pełnej zapachu kawy i po traw, jakich nigdy nie gotowało się dla siebie w domu. Przyjemności z różnych powodów już chyba niedostępni Pochyłość drogi znikła. Pod kołami mikrobusu chrzęść żwir. Dom zamajaczył przez mgłę. Nie było innych aut, q oznaczało, że pozostali gospodarze zabrali swoich goś« i odjechali. Yerena czeka więc na nią. Isobel miała nadzieji że bez zniecierpliwienia. Podjechała pod dom, wyłączyła silnik i wysiadła zanurz; jąć się w delikatne, wilgotne od mżawki powietrze. Główr drzwi były otwarte, ukazując obszerny brukowany dziedz nieć, a za nim przeszklone wewnętrzne drzwi. Na dziedzinę piętrzyła się wielka ilość drogiego bagażu. Isobel zadrżał przed tą obfitością większą chyba niż zwykle. Walizy (ogrc mnę), torby, małe nesesery, worki golfowe, skrzynki i paczi ozdobione znanymi nazwami wielkich domów handlowycf (Najwidoczniej robią zakupy). Wszystko opatrzone rzucają cymi się w oczy przywieszkami „Zwiedzanie Szkocji". Rozbawiona, przystanęła czytając nazwiska na przywieś^ kach. Mr Joe Hardwicke. Mr Arnold Franco. Mrs Myra Harc wicke. Mrs Susan Franco. Walizki miały obfitość monogra 42 'w a u rękojeści sterczących z worków golfowych wisiały Sdetki prestiżowych klubów. Westchnęła. Znowu się zaczyna. Otwarła wewnętrzne drzwi. _ Yerena! jjall w Corriehill był ogromny, miał dębowe rzeźbione schody pnące się ku wyższym piętrom i sporo panneaux. Posadzkę pokrywały dywany, niektóre całkiem pospolite, in- ne zapewne bezcenne, na środku znajdował się stół, a na nim różne przedmioty: geranium w doniczce, psia smycz, mosiężna tacka na listy i masywna, oprawna w skórę księga gości. — Yerena? Gdzieś daleko trzasnęły drzwi. Odgłos kroków dobiegł od strony przejścia do kuchni. Yerena Steynton pojawiła się jak zwykle wysoka, szczupła, spokojna i doskonale ubrana. Była jedną z tych kobiet, które zawsze pojawiają się w niewiary- godnie dobrze dobranych strojach, jak gdyby każdego dnia spędzały dużo czasu na wybieraniu i dobieraniu swej gar- deroby. Taka spódnica, taka bluzka, taki kaszmirowy żakiet, takie buty. Nawet wilgotna czy parna aura, rujnująca fryzury większości przeciętnych kobiet, nie mogła pokonać uczesa- nia Yereny, które nie poddawało się najbardziej nieprzyjaz- nym warunkom i zawsze było schludne i czarujące, jak gdy- by wyszła ona właśnie spod suszarki. Isobel nie miała złu- dzeń co do swego wyglądu. Krępa i krzepka jak górski ko- nik, o różowej i lśniącej cerze i rękach zniszczonych pracą, ]uż dawno przestała się troszczyć o wygląd. Widząc jednak verenę, zapragnęła naraz znaleźć czas na zmianę swych «truksowych spodni i pocerowanej kamizelki barwy mułu, tora by}a jej najstarszym przyjacielem. — Isobel! Mam nadzieję, że się nie spóźniłam. Nie. Jesteś ostatnia, ale nie spóźniona. Twoi goście są gotowi i czekają na ciebie w salonie. Państwo Hardwicke Państwo Franco. Sądząc z wyglądu, nieco bardziej krzepcy ?lz .nasi przeciętni klienci. — Isobel poczuła pewną ulgę. l- oze m?żczyźni będą zdolni udźwignąć własne worki gol- o\ve. _ A gdzie Archie? Jesteś sama? 43 — Musiał pojechać na spotkanie kościelne w Balnaid. — Dasz sobie radę? — Oczywiście. — Bo wiesz, zanim ich zabierzesz, jest mała zmiana pr( gramu. Wyjaśnię ci to. Chodźmy może do biblioteki. Isobel posłusznie podążyła za nią, gotowa do przyj mów nią poleceń. Biblioteka w Corriehill była przyjemnym mieszczeniem, mniejszym niż większość innych poko i miała wybitnie męską woń — dymu fajki i palonego drey na, starych książek i starych psów. Woń starego psa poch dziła od postarzałego labradora, który spał na poduszce obo spopielałych pozostałości po ogniu na kominku. Uniósł gł we, zobaczył dwie kobiety, zamrugał z wyższością powi karni i na powrót ułożył się do snu. — Chodzi o to... — zaczęła Yerena i natychmiast ro dzwonił się telefon na biurku. Powiedziała: — Choler Przepraszam na moment — i poszła odebrać. — Halo, V rena Steynton... Tak. — Jej głos zmienił się. — Pan Abbe ley. Dziękuję, że pan oddzwonił. — Przyciągnęła fot i usiadła sięgając po pióro i kartkę papieru. Wyglądało na początek długiego posiedzenia i Isobel poczuła rozpac bo chciała wracać do domu. — Tak. Och, doskonale. Będziemy potrzebować najwię szego namiotu i chyba bladożółto-białej wyściółki. I pociło do tańca. — Isobel nastawiła uszu, powstrzymała niecier liwość i podsłuchiwała bezwstydnie. — Termin? Myśleliśn o szesnastym września. Piątek. Tak, najlepiej, gdyb> p< wpadł do mnie, to sobie wszystko omówimy. Może b; przyszły tydzień. Środa rano. Dobrze. A więc będę czek; na pana. Do widzenia, panie Abberley. — Odłożyła sl chawkę i odchyliła się wstecz w fotelu z wyrazem zadów lenia z dobrze wykonanej pracy. — No, to pierwsza rze< załatwiona. — A cóż ty teraz planujesz? — Wiesz, Angus i ja mówimy o tym Bóg wie odfc i w końcu zdecydowaliśmy zaryzykować. Kąty końc: w tym roku dwadzieścia jeden lat. Chcemy urządzić dla ni bal. — Święci pańscy, musicie mieć sporo forsy. 44 Nie nieszczególnie, ale to ważne wydarzenie, a my "~~4mv milionowi ludzi winni rewanż za zaproszenie, więc Satwimy ich za jednym zamachem. _— Ale do września jeszcze całe wieki, jest dopiero po- czątek czerwca __ Wiem, ale na początek działania nigdy me jest za wcześnie. Wiesz, jaki jest wrzesień. — Isobel wiedziała. Szkocki sezon, masowy exodus z południa na północ polu- jących na głuszce. Każdy duży dom wypełniali goście, tańce, mecze krykieta, szkockie gry towarzyskie i wszelki rodzaj towarzyskiej aktywności, wszystko zaś kulminowało w wy- czerpującym tygodniu balów myśliwskich. — Musimy mieć namiot, bo wewnątrz naprawdę nie ma miejsca na tańce, ale Kąty nalega, by jeden pokój urządzić jako night club, aby jej koledzy, ci londyńscy yuppies, mogli się trochę poobłapiać. Potem będę musiała znaleźć jakąś na- prawdę dobrą regionalną orkiestrę i fachowego akwizytora. No, ale zorganizowałam przynajmniej namiot. Oczywiście t\ też otrzymasz zaproszenie. — Rzuciła Isobel surowe spoj- i/enie. — Mam nadzieję, że Lucilla przyjdzie. Trudno było nie zazdrościć trochę Ye-renie, gdy tak sie- działa planując tańce dla swej córki ze świadomością, że ta córka pomoże jej i będzie się cieszyć każdą chwilą swojego srzyjęcia. Jej Lucilla i Kąty Steynton były razem w szkole i przyjaźniły się w ów bezbarwny sposób dzieci skojarzo- iych z sobą przez rodziców. Lucilla bowiem była o dwa ata młodsza od Kąty i miała zupełnie inną osobowość; po ukończeniu szkoły drogi obu dziewcząt się rozeszły. Kąty, marzenie każdej matki, ulegle się podporządko- wywała. Rok w Szwajcarii, potem kurs sekretarek w Lon- ynie. Po ukończeniu go znalazła sobie wartościową pracę... cos przy funduszu dobroczynnym... i wraz z trzema nadzwy- czaJ odpowiednimi przyjaciółkami wynajmowała w Wands- s orth mały dom. Już dawno zaręczyła się bez wątpienia ze "spaniałym młodzieńcem imieniem Nigel, Jeremy albo -/istopher, jej niewinna buzia pojawiła się na okładce """ y Life", a wesele będzie zapewne tradycyjne: biała liczne małe druhny i „Chwal ma duszo, Pana Nie- h'10s". 45 Isobel nie chciała, żeby Lucilla była jak Kąty, ale nieki& dy, jak w tej chwili, nie mogła nie życzyć sobie, by jej ga, marzycielska córeczka stała się nieco bardziej zwyczajna Już jednak jako dziecko Lucilla przejawiała oznaki indywj. dualizmu i umiarkowanej buntowniczości. Miała lewico skłonności polityczne i mogła z całą pasją i w mgnieniu o] zaangażować się we wszystko, co zwróciło jej uwagę. By przeciw broni atomowej, polowaniu na lisy, zabijaniu łych fok, zmniejszaniu stypendiów studenckich i sadzeni okropnych traktów drzew iglastych dla zapewnienia gwiaz dom popu dochodów zwalnianych z podatku. Zarazem tros kała się bardzo losem bezdomnych, outsiderów, narkomanóv i biednych nieszczęśników, którzy stwierdzili u siebie śmier telne AIDS. Od wczesnych lat miała namiętnie twórczą i artystyczi osobowość; po sześciu miesiącach pracy w Paryżu jako pair przyjęto ją do Studium Artystycznego w Edynbur] Tam przyjaźniła się z najbardziej niezwykłymi ludźmi, rych niekiedy przywoziła do Croy. Wyglądali osobliwie, nie bardziej dziwacznie niż Lucilla, która ubierała się u fama i nie ceniła sobie wieczorowych sukien z lamo męskich tweedowych marynarek ani edwardiańskich sznu wanych botków. Ukończywszy szkołę artystyczną pozostała w Edynburgu, ale nie zdołała w żaden sposób znaleźć sposobu zarobię na utrzymanie. Nikt nie miał ochoty kupować jej niezroz] miałych obrazów, a żadna galeria nie chciała ich wystaw^ Mieszkając na poddaszu przy India Street, utrzymywała ze sprzątania cudzych domów. Okazało się to zadziwiaj dochodowe i gdy zarobiła na podróż przez Kanał, z plecaki i przyborami malarskimi ruszyła do Francji. Ostatnia wi> o niej to tyle, że jest w Paryżu i mieszka u jakiejś spotka na trasie pary. Wszystko to było źródłem wielkiej troski. Czy wróci do domu? Isobel mogła oczywiście napisać poste restante, adres otrzymany od córki. Droga Lucil bądź tu we wrześniu, jesteś zaproszona na bal Kąty Steyt ton. Było jednak nieprawdopodobne, by Lucilla przywiąz: wała do tego większą wagę. Nigdy nie lubiła uroczystyd przyjęć i nie miała nic do powiedzenia dobrze ułożony 46 . jzjencom, których tam spotykała. Mamusiu, to okropni frajerzy- Mają sieczkę w głowach. Bvła niemożliwa. Była też urocza, miła, zabawna i prze- elniona miłością. Isobel niezmiernie jej brakowało. _ Nie wiem — powiedziała z westchnieniem. — Nie są- dzę. _— Och, kochanie — Yerena współczuła jej, co jednak nie przynosiło ulgi. — No, tak czy owak wyślę jej zaproszenie. Kąty tak bardzo chciałaby ją znowu zobaczyć. Osobiście Isobel miała co do tego wątpliwości. _ Czy twój bal — spytała — to sekret, czy może mogę o nim mówić? — Nie, oczywiście nie sekret. Im więcej osób wie, tym lepiej. Może podejmą się wydania kolacji. — Ja wydam kolację. — Ty jesteś naprawdę święta. — Mogłyby tak siedzieć i w nieskończoność robić plany, gdyby Yerena nie przypo- mniała sobie nagle o pracy. — Wielkie nieba, zapomniałam o tych biednych Amerykanach. Będą się zastanawiać, co się z nami stało. A wiec słuchaj... chodzi o to — ze sterty pa- pierów na biurku wygrzebała parę kartek wypisanych na ma- szynie instrukcji — że tych dwóch panów spędziło więk- szość czasu na grze w golfa. Jutro też chcą grać, więc rezyg- nują z wycieczki do Glamis. Zamówiłam samochód, żeby zabrał ich z Croy jutro rano o dziewiątej i zawiózł do Gle- neagles. To samo auto przywiezie ich popołudniową porą, kiedy skończą grać. Panie natomiast chcą jechać do Glamis, więc jeśli przywieziesz je tu około dziesiątej, to zabiorą się z innymi autokarem. isobel kiwała głową z nadzieją, że niczego nie zapomni. erena była taka sprawna, we wszystkich sprawach szefowa ^sobeh Firmą „Zwiedzanie Szkocji" zarządzało centralne biu- o w Edynburgu, ale Yerena była miejscowym agentem. Co y Z1eń dzwoniła do Isobel z wiadomością, ilu gości może ekiwać (najwyżej sześcioro, bo więcej miejsca Isobel nie i la a) Oraz czego poszczególni z nich nie lubią i jakie prob- ™y nastręczają ich osobowości. 7nLnUSy zaczynaty się w maju i trwały do końca sierpnia, trwał tydzień i przebiegał wedle pewnego wzoru. 47 Grupa przybyła z Nowego Jorku zaczynała pobyt w Edyn. burgu, gdzie spędzała dwa dni na zwiedzaniu okolic i są- mego miasta. We wtorek autokar wiózł ich do Relkirk, gdzje posłusznie dreptali wokół Auld Kirk, miejscowego zamku i ogrodu Narodowej Troski. Potem przewożono ich do Cór riehill, gdzie Yerena witała ich i sortowała. Z Corriehill za bierali ich poszczególni gospodarze. Środa była dniem ni zamek Glamis i malowniczą wycieczkę do Pitlochry a w czwartek jechali znów autokarem oglądać pogóra i zwiedzać Deeside i Inverness. W piątek wracali do Edyn burga, a w sobotę lecieli do domu, na JFK i wszystkie lot niska na zachód od niego. Isobel była pewna, że musieli się wtedy znajdować w sta nie zupełnego wyczerpania. To Yerena pięć lat wcześniej wciągnęła Isobel do intere su. Objaśniła jej, o co chodzi, i dała do czytania informato Agencji. Był pełen patosu: „Będziesz gościem w prywatnym domu. Doświadczys gościnności i historycznej chwały najpiękniejszych domó' Szkocji i znajdziesz przyjaciół wśród prastarych rodów, ja tam żyją". Taka hiperbola nieco ubarwiała życie. — Nie jesteśmy prastarym rodem — zauważyła Isol — Ale należycie starym. — A Croy nie jest historyczne. — Fragmentami jest. A ty masz masę sypialni. To najważniejsze. I pomysł o pieniążkach. To właśnie przekonało w końcu Isobel. Propozycja Ve: ny zjawiła się w czasie, gdy majątek rodziny Balmerino pływał w każdym sensie tego słowa. Ojciec Archie'ego, dri gi lord Balmerino, człowiek najbardziej uroczy i nieprakr czny, zmarł pozostawiając posiadłość w pewnym nieporzą! ku. Jego nieoczekiwana śmierć zaskoczyła jego i inny i dlatego związane z nią sprawy pochłonęły większ1 odziedziczonych dóbr rodziny. Z dwojgiem dzieci, Lucił i Hamishem, w konwulsjach ich kształcenia, z wielkim i wygodnym domem, który trzeba było utrzymać, i z pola które trzeba było uprawiać w jakim takim porządku, młod; Balmerino stanęli wobec pewnych problemów. Archie b: 48 , owym czasie jeszcze w wojsku. Wstąpił w wieku dzie- vietnastu lat do Królewskiej Legii Górali Szkockich po pro- stu dlatego, że nie przychodziło mu do głowy nic innego, co chciałby robić, i choć podobały mu się lata spędzone w pułku, nie był opętany pragnieniem sukcesu i wiedział, że nigdy nie zostanie generałem majorem. Utrzymanie Croy, życie tam wbrew przeciwnościom stało się dla nich główną sprawą. Optymistycznie snuli plany. Ar- chie wycofał się z wojska i będąc jeszcze młodym, znalazł sobie pewne zajęcie. Nim jednak do tego doszło, był zmu- szony do ostatniego wypełnienia swej powinności w pułku i pojechał z nim do Irlandii Północnej. Pułk wrócił po czterech miesiącach, ale Archie znalazł się w Croy dopiero osiem miesięcy później. Osiem dni zajęło Isobel zrozumienie, że pomimo leczenia go jakakolwiek pra- ca była w owym momencie wykluczona. Zdesperowani roz- ważali swą sytuację w długie, bezsenne noce. Mieli jednak przyjaciół. Zwłaszcza Edmunda Airda. Uświa- damiając sobie powagę sytuacji, Edmund wkroczył i przejął kontrolę. Znalazł dzierżawcę pól uprawnych i zajął się tere- nami łowieckimi głuszców. Wraz z Gordonem Gillockiem, dzierżawcą, doglądał wypalania wrzosowisk i kultywacji po- gorzeliska, a potem przekazał troskę o to wszystko pewnemu syndykatowi przedsiębiorców z Południa, zachowując dla sie- bie prawo do dubeltówki, a dla Archie'ego do strzelby. Och. ^niknięcie przynajmniej niektórych powodów do obaw przyniosło Isobel ogromną ulgę, ale dochody pozostały do- nilaf 'Wym Problemem- Nadal ustniał pewien spadkowy ka- "' ' a|e w akcjach i papierach, i było to wszystko, co Ar- . I]nia| do pozostawienia dzieciom. Isobel miała trochę , Pieniędzy, ale te nawet dodane do wojskowej pensji l nośc ^ e^° ' •^° renty za sześćdziesiąt procent niespraw- tvlk ' niC Wystarczaty na wiele. Codzienne wydatki na samo sta\\ ?rowadzenie domu, żywienie i ubieranie rodziny pozo- I vere3"', n^eustannyrn źródłem zmartwienia, dlatego sugestia odDn\v;lJ>OCZąt'<;owo °debrana negatywnie, była w istocie ~'~-. na pobożne modły. spokój, Isobel. Możesz to robić wręcz mimo- 49 A Isobel uświadomiła sobie, że istotnie może. W końc była wystarczająco nawykła do prowadzenia dużego don i przyzwyczajona do goszczenia ludzi u siebie. Kiedy ojciec Arenie'ego, w domu zawsze odbywały się przyję z okazji polowań, a we wrześniu tańce. W czasie szkolnyd wakacji Croy wypełniało się kolegami dzieci, a Boże Na dzenie i Wielkanoc nigdy nie upływały bez całych rodź zjeżdżających na wspólne święta. W porównaniu z tym propozycja Yereny nie wygląda na trudną. Zajmie to tylko dwa dni w tygodniu przez czt< miesiące lata. Na pewno nie będzie zbyt kłopotliwe. No j pocieszająca myśl... ten ruch ludzi rozrusza Archie'ego. moc przy zabawianiu ich da mu zajęcie i poprawi jego skie samopoczucie. Nie wiedziała tylko, i to była przykra nauka dla niejj zabawianie płatnych gości różni się diametralnie od pr mowania własnych przyjaciół. Nie można się z nimi spierać, ani siedzieć w pełnym porozumienia milczeniu, można wpuścić ich do kuchni, żeby obrali ziemniaki przygotowali sałatę. Sęk w tym, że płacili. Umieszczałoj gościnność na zupełnie innej płaszczyźnie, bo wymagało skonałości wszystkiego. Podróże nie były tanie i, jak otv cię mówiła Yerena, klienci muszą mieć usługi godne ich larów. Pewne reguły wydrukowano na specjalnej ulotce instr tażowej dla gospodarzy. Każda sypialnia musi mieć wła łazienkę, najlepiej przyległą. Łóżka muszą posiadać kd elektryczne, a pokoje centralne ogrzewanie. Powinno w miarę możności być dodatkowe ogrzewanie, najlepiej tentyczny kominek, a jeśli nie, to elektryczny lub gazov W sypialniach należy umieścić świeże kwiaty. (Czytając to Isobel poczuła pewną irytację. Cóż oni sc wyobrażają? Nigdy nie umieściła żadnego ze swych go w pokoju nie sprawdziwszy, czy stoją tam na stole świt] kwiaty). Potem następowały reguły dotyczące śniadań i koła Śniadanie ma być obfite i pożywne: sok pomarańczowy, wa, herbata, wszystko, co dostępne. Wieczorem należy dać koktajl, a przy kolacji wino. Ten posiłek powinien 50 zysty, świece, kryształy i srebro na stole, i składać się Ur°C najmniej trzech dań; po nich kawa i rozmowa. Można zaproponować inne, nietypowe rozrywki. Trochę muzyki... może gra na kobzie? Zamorscy goście oczekiwali ich w salonie Yereny. Yerena otwarła drzwi. _ Przepraszam, że tak długo. Trochę spraw organizacyj- nych — powiedziała swym najlepszym, nie znoszącym sprzeciwu tonem z zebrań komitetu. — Już jesteśmy, a to państwa gospodarz, który zabierze was do Croy. Salon w Corriehill był obszerny, jasny, o pastelowym wy- stroju, rzadko wykorzystywany. Dziś jednak z powodu gor- szej pogody na kracie kominka migotał mały ogień, a wo- koło na fotelach i sofach siedziało czworo Amerykanów. Dla zabicia czasu włączyli telewizor i ze zdumieniem oglądali mecz krykieta. Gdy im przeszkodzono, wstali, ukazali uśmiechnięte twarze, a jeden z nich uprzejmie wyłączył te- lewizor. — A teraz prezentacja. Pan i pani Hardwicke, pan i pani Franco. To państwa gospodyni na najbliższe dwa dni. Lady Balmerino. Wymieniając uściski dłoni Isobel zrozumiała, co Yerena miała na myśli opisując gości z tego tygodnia jako bardziej krzepkich niż zwykle. „Zwiedzanie Szkocji" z jakichś powo- dów przyciągało klientów wysoce zaawansowanych wie- kiem, a niekiedy byli oni nie tylko starzy, ale wręcz wątłego zdrowia — z zadyszką i niedowładem nóg. Te dwie pary jednakże ledwie przekroczyły wiek średni. Owszem, siwe w °sy, ale tryskający energią i z godną pozazdroszczenia opalenizną. Państwo Franco byli niskiego wzrostu, pan Fran- co miał obszerną łysinę, a państwo Hardwicke byli wysocy, lesnieni i szczupli i wyglądali jak ludzie żyjący na po- _ " ' maJący dużo ruchu fizycznego. Isob i iam sie- ze trochę się spóźniłam — odezwała się - \f ' • ° doskonale wiedziała, że nie była spóźniona, j lo^erriy jechać, kiedy tylko państwo będą gotowi. I we UZ yli gotowi. Panie zabrały swoje torebki i piękne no- Prochowce, i grupka ruszyła przez hali na dziedziniec. 57 \ t^bel pos:;zła otworzyć tylne drzwi mikrobusu; gdy się tyn, ^jmowałaP. mężczyźni dźwigali po żwirowym podjeździe \Wkie w^nzy> a potem pomogli jej je załadować. (To także \ha nowość. Zwykle ona i Yerena musiały to robić same) \\y WSZySstko zostało załadowane, zamknęła drzwi i żary g. Wała je. Państwo Hardwicke i Franco żegnali się z Yerei ^ _ ja je;dnak — powiedziała Yerena — zobaczę się je; l^e iutro # paniami. Mam nadzieję, że golf się uda. Bard; ? państw"11 spodoba Gleneagles. l Drzwi z';ostaty otwarte i wszyscy wsiedli. Isobel zajęła mi e za kierf°wmca-> zapi?ła pas, włączyła silnik i odjechali. K _ przy 'kro mi, że taka pogoda. Lata jeszcze w ogóle nij Heliśmy. 1^ _ Q, n;am to wcale nie przeszkadza. To raczej nam pni V\) że'p&ni musiała wyjść z domu w taką pogodę i naj bzić M#my nadzieję, że nie sprawiliśmy kłopotu. _ Nie zupełnie nie. To moja praca. _ Lady Balmerino, czy daleko do pani domu? _ Oko0° dziesięć mil. Proszę mówić mi Isobel. >l _ Dziękujemy, chętnie. Ja jestem Susan, mój mąż ma n| \ię Arnold, a państwo Hardwicke to Joe i Myra. V _ Dzie#si?ć m'ł — odezwał się jeden z mężczyzn —. tV>ry kaw^tek- * Tak. Zwykle mąż jeździ ze mną w takie podróże, Y\iś musiał 'ść na spotkanie. Będzie w domu na herl ięc państw0 S° poznają. _ Czy l°rd Balmerino pracuje w biznesie? J> _ Nie, t° nie w interesach. To kościelne spotkanie. w^ego wiejjskiego kościoła. Musimy zebrać trochę pieni 'Yrobna srPrawa> ale kościół zbudował dziadek męża, V ma sw??° rodzaju rodzinne zobowiązania wobec nie \ Znowu padało. Wycieraczki śmigały w tę i wewtę. M1 \zmowa odwróci uwagę gości od tej mizerii. _ TO państwa pierwsza wizyta w Szkocji? ^ Dwie d^mY' wpadając sobie w słowo jak harmonijny d Dowiedziały jej ich historię. Panowie już tu bywali, ż \Vać w gc/^3' a'6 żony towarzyszą im po raz pierwszy, iba im s?e każdy cal tych miejsc, a w sklepach Edinburr^ ost oszalały. Oczywiście, pada, ale to im nie przeszka- *P ,yfają nowe prochowce i ustaliły, że deszcz nadał Edin- burrow wygląd tak historyczny i romantyczny, że one mogą Wyobrazić sobie Mary i Bothwella jadących razem przez Ro- yal Mile. Kiedy skończyły, Isobel spytała je, z jakiej części Stanów pochodzą. — Stan Nowy Jork. Rye. — Czy to nad oceanem? — Oczywiście. Nasze dzieci żeglują co weekend. Isobel mogła sobie to wyobrazić. Mogła sobie wyobrazić dzieci, opalone i ogorzałe od wiatru, pełne witamin, soku ze świeżych pomarańcz i zdrowia, jak prują przez ocean błę- kitny niczym krochmal pod wydętym skrzydłem śnieżnobia- łego żagla. I słońce. Błękitne niebo i słońce. Dzień za dniem słońce, i można planować tenisa, pikniki i wieczorny ruszt w ogrodzie bez obawy, że będzie padać. Takie było lato we wspomnieniach. Bezkresne, pozbawio- ne celu lato dzieciństwa. Co się stało z tymi długimi, jas- nymi dniami, pełnymi zapachu róż, gdy do domu szło się tylko na posiłki, a czasem nawet i to nie? Pływanie w rzece, leniuchowanie w ogrodzie, gra w tenisa, herbata w cieniu drzewa, bo wszędzie indziej było zbyt gorąco. Pamiętała pik- niki na wrzosowiskach migoczących w słońcu, wrzos zbyt suchy, by rozpalić ognisko, skowronki wysoko na niebie. Co się stało z jej światem? Jaka kosmiczna katastrofa obróciła te świetliste dni w tydzień za tygodniem ciemnej i mokrej pomroki? J J leg °goda nie była przyczyną, ale czyniła wszystko jeszcze rszym. Na przykład to, że Archie ma urwaną nogę i że być miłym dla nieznanych ludzi, bo oni płacą za noc- now / *°^nych sypialniach. Lub nieustające zmęczenie, brak cilli str°Jów, troska o czesne Hamisha i nieobecność Lu- _S ^szała samą siebie, jak mówi z naciskiem: Prze ° n,a^ar^z'eJ okropna rzecz dla żyjących w Szkocji. teeo n Z ?hwile. zapewne ze zdziwienia jej wybuchem, nikt e k°mpntował. Potem odezwała się jedna z 53 — Przepraszam. Chodziło mi o deszcz. Jesteśmy nim znużeni. Miałam na myśli to okropne lato. Prezbiteriański kościół w Strathcroy, siedziba główn. szkockiego wyznania, stał imponujący, prastary i dosto na południowym brzegu rzeki Croy. Można było doń dot od głównej drogi biegnącej wioską przez wygięty w łuk mienny most. Kościół był sielsko położony. Teren kością zbiegał nad wodę — trawiasta łąka, na której co wrz odbywały się zawody o puchar Strathcroy. Dziedziniec . cioła w cieniu ogromnego buka wypełniały nadwątlone p czas, pochylone na bok tablice nagrobne, a trawiasta ści _ między nimi wiodła do wrót plebanii. Ona też była soli i imponująca, zbudowana dla sporych rodzin dawnych chownych i chlubiąca się godnym podziwu ogrodem peŁ rosochatych ale płodnych drzew owocowych i staromodn; róż, które rosły tu za ochroną wysokiego kamiennego mi Wszystko to, tak uroczo rozlokowane, sączyło aurę beze sowości, bezpieczeństwa domowego zacisza i bogobojnej bożności. W przeciwieństwie do tego mały kościół episkopalny czym ubogi krewny przycupnął bezpośrednio przy moś zupełnie w cieniu, dosłownie i metaforycznie, swego ryw. Główna droga biegła tuż obok, a między nią i kościół znajdował się pas trawy, którą proboszcz, wielebny Juł 'Gloxby, co tydzień osobiście kosił. Wąska dróżka wio pochyłością na tył kościoła i do probostwa, które stałoi nim. Oba budynki były skromnych rozmiarów i biało t] kowane. Kościół miał małą wieżę z jednym dzwone a główne wejście otaczał drewniany ganek. Wnętrze bj równie bezpretensjonalne. Żadnych pięknych ław, marmuj wej posadzki, żadnych zabytkowych pozostałości. Do ołtal wiódł zużyty chodnik, a rolę organów pełniła zdyszana harmonia. Czuć było słabą woń wilgoci. 54 7arówno kościół, jak probostwo wzniósł na przełomie wie- ierwszy lord Balmerino i przekazał diecezji z niewielką ma na utrzymanie. Dochody z niej od dawna spadły do ze- S kongregacja była uboga, a komitet parafialny, który usiło- ral} wiązać koniec z końcem, musiał szukać pieniędzy. Kiedy okazało się, że instalacja elektryczna jest nie tylko wadliwa, ale jawnie niebezpieczna, krach był bliski. Archie Balmerino zebrał jednakże swe wątłe oddziały, chodził na posiedzenia komitetów, odwiedził biskupa i zdobył dotację. Mimo to zbieranie funduszy było nadal konieczne. Wysuwa- no różne sugestie, dyskutowano je i odrzucano. W końcu postanowiono zdać się na stary pewnik, kościelną aukcję. Miała ona nastąpić w lipcu, w wiejskim ratuszu. Będą kramy z różnościami, rośliny i warzywa, biżuteria i rękodzieło, i oczywiście herbata. Dobrano złożony z odpowiednich osób komitet, który w owo szare, wilgotne czerwcowe popołudnie zebrał się wo- kół stołu w jadalni Balnaid, domu Yirginii i Edmunda Aird. O wpół do piątej spotkanie było już skończone, omówiono zadowalająco interes i sformułowano skromne plany. Obej- mowały one druk chwytliwych plakatów, pożyczenie pewnej ilości stołów kozłowych i organizację loterii fantowej. Proboszcz, pani Gloxby i Toddy Buchanan, który prowa- Jził hotel garnizonowy w Strathcroy, wyszli już i odjechali •-woimi autami. Zajęty w swoim sklepie ze starociami Der- ™t Honeycombe nie mógł przyjść. Pod swą nieobecność '^tizymał zadanie pokierowania kramem z figurkami. ^ Pozostały tylko trzy osoby. Yirginia i Yiolet, jej teściowa, -•r ZD naJednym końcu długiego mahoniowego stołu, Ar- <-">;e Balmerino zaś na drugim. Gdy inni poszli, Yirginia v\ielk a W kuchni> by zrobić hert)atę i przyniosła ją bez dzba I?J Ceremonii na tacy- Trzy kubki, brązowy czajnik, 7aHarUSZek m'eka i cukiernica. Było to odświeżające i po- e' a po wytężonej dyskusji miło było się rozluźnić c, .m°żność pogawędki bez ograniczeń dzięki łatwej Ciaaf1 r°dZiny ' Starych Przyjaciół. •—M Jeszcze rozmyślali nad aukcją kościelną. ma s,"1 nadzieJe' że Dermot nie będzie miał nam za złe, ię 2aJ3ć straganem z figurkami. Może powinienem 55 do niego zadzwonić i dać mu szansę odmowy. — Arclj zawsze zważał na ludzkie odczucia w obawie przed posądj niem go o forsowanie własnych poglądów. Yiolet wykpiła ten pomysł. — Oczywiste, że on nie chce. Skarbie, on nigdy się w i nie angażuje. Zapewne mniej byłby urażony, gdyby dać zajęcie komuś innemu. W końcu on zna wartość wszystkj go... Była wysoką, obszernej postury damą dobrze po siedei dziesiątce, ubraną w mocno zużyty kostium i wygodne ciki. Miała siwe, rzadkie włosy zaczesane do tyłu i upij w mały kok, a jej twarz z wydatną górną wargą i szerol otwartymi oczyma przypominała pyszczek owcy. Mimo nie była ani czupiradłem, ani kimś prostym. Wspaniałej p stury, miała prezencję, a jej oczy były wesołe i bystre, q rzucając wszelkie podejrzenia o wyniosłość. Teraz mrugj z rozbawieniem. — ...Nawet glinianych piesków z kością w pysku lamp stołowych ze starej butelki po whisky oklejonej rr lami. Yirginia roześmiała się. — Na pewno złapie jakąś wspaniałą okazję za dwadzii cia pięć pensów i sprzeda ją następnego dnia w swoim sH pie za niewiarygodną cenę. Odchyliła się w krześle i przeciągnęła jak jakaś leni' dziewczyna. Niewiele po trzydziestce, Yirginia Aird b; blondynką równie szczupłą jak w dniu ślubu z Edmunda Dziś, nie zważając na oficjalne okoliczności, miała na sd swój dyżurny uniform z dżinsów, granatowy sweter i lalo f rowane skórzane mokasyny. Była ładna w śmiały sposób fe ki, a ta uroda w przypadku jej oczu urastała do piękna,' były one ogromne i migotały szafirowym błękitem. Mi delikatną, nie znającą makijażu cerę barwy wspaniałego t zowego jaja. Drobne nitki zmarszczek wybiegały z kąciK oczu i tylko to zdradzało jej wiek. Zaciskała teraz palce i wykonywała okrężne ruchy "| garstkami jak w jakimś przepisanym ćwiczeniu. — A Isobel zajmie się herbatą. — Przestała się gać. — Archie, czemu Isobel nie przyszła? 56 ju __ Mówiłem ci już... a może nie było cię wtedy w poko- Musiała pojechać do Corriehill zabrać partię gości z tego tygodnia. 1_ Tak, oczywiście, zupełnie me myślę. Przepraszam... — przypomniało mi się. — Yiolet wyciągnęła kubek. — Dolejesz mi jeszcze herbaty, kochanie? Mogę ją pić, aż mi wypływa uszami... Spotkałam wczoraj w Relkirk Yerenę Steynton. Powiedziała mi, że nie muszę już tego trzymać w sekrecie. Ona i Angus chcą we wrześniu wydać przyjęcie dla Kąty. Yirginia zmarszczyła brwi. — Co to znaczy, trzymać w sekrecie? — No, zwierzyła mi się parę tygodni temu, ale prosiła, żeby nic nie mówić, dopóki ona nie porozmawia o tym z Angusem. Zdaje się, że go w końcu przekonała. — Mój Boże, co za przedsięwzięcie! Trochę pląsów czy impreza na pełny gaz? — O, na pełny gaz. Namioty, lampiony i ozdobne zapro- szenia. Każdy wystrojony od stóp do głów. — Ale zabawa. — Yirginia wpadła w entuzjazm, jakiego Yiolet się po niej spodziewała. — To uroczo, kiedy ktoś wydaje przyjęcie, bo nie trzeba płacić za bilet. Będę miała należyty pretekst do kupna nowej sukni. Trzeba zawiadomić ludzi, żeby nie powyjeżdżali. Muszę się dowiedzieć, czy Ed- mund nie planuje w tym czasie jakiejś podróży do Tokio. — Gdzie on teraz jest? — spytała matka Edmunda. ~ O, w Edynburgu. Wróci koło szóstej. A Henry? Co się stało z Henrym? Czy on nie powi- 'iier^był wrócić już ze szkoły? ~~ Nie. Zatrzymał się po drodze na herbatę u Edie. *° ją rozweseli. rjia zmarszczyła brwi, nie bez powodu zdziwiona. było na odwrót, i to Edie pocieszała. 7 Lo się stało? J°'et sPoJrzała na Archie'ego. OJÓWkarniętasz. tę kuzynkę Edie, Lottie Carstairs? Była po- — cą w. Stratncr°y w czasie twojego ślubu z Isobel. ~ Stras^ Ją pamieta>n? — Jego twarz była pełna grozy. na k°bieta. Kompletna wariatka. Stłukła prawie ca- 57 na ły serwis do herbaty z Rockingham i ciągle łaziła gdzie nje trzeba, tam gdzie człowiek najmniej się jej spodziewał. " dy nie wiedziałem, co skłoniło moją matkę, żeby ją nić. — Sądzę, że to była awaryjna sytuacja. Ona miała lata dużo pracy i bardzo potrzebowała pomocy. Zresztą Lot.| tie wytrwała tylko ze cztery miesiące, a potem wróciła domu do Tullochard, żeby zostać przy swoich starych rodzj.| cach. Nie wyszła za mąż... — Nic dziwnego... — ...oni teraz oczywiście już nie żyją, a ona mieszkała] sama. Dziwaczała coraz bardziej. W końcu doszło do tego, że odwieziono ją do najbliższego szpitala wariatów. Edie loj jej najbliższa krewna. Odwiedza to biedactwo co tydzieś A teraz lekarze mówią, że ma się wystarczająco dobrze, b)| ją wypisać, ale ona nie może oczywiście mieszkać sam Przynajmniej jeszcze nie teraz. — Chyba Edie nie zamierza jej przyjąć? — Mówi, że musi. Nie ma nikogo innego. A wiesz, jaka Edie jest życzliwa... zawsze miała wielkie poczucie odpł wiedzialności za rodzinę. Krew jest gęstsza niż woda i takie tam bzdury... — I o wiele wstrętniejsza — skomentował oschle Archie — Lottie Carstairs. Nie znam nic gorszego. Kiedy to być? — Nie wiem. — Yiolet wzruszyła ramionami. — Moi w przyszłym miesiącu. Albo w sierpniu. Yirginia była przerażona. — Ona chyba nie zamierza mieszkać z Edie? — Miejmy nadzieję, że nie. Miejmy nadzieję, że to tyi czasowe. — A gdzież u licha Edie ją umieści? W tej swojej chał ma tylko dwa pokoje. — Nie pytałam. — Kiedy ci to powiedziała? — Dziś rano. Kiedy odkurzała mój dywan w jadalni, uważyłam, że wyglądała na przybitą, więc zapytałam, co stało. Opowiedziała mi wszystko przy kawie. — Och, biedna Edie. Tak jej współczuję. 58 \ jest święta — powiedział Archie. Na pewno. — Yiolet dopiła herbatę, spojrzała na ze- rek i zaczęła zbierać swoje rzeczy: wielką torebkę, papie- okulary. — Bardzo dobra herbata, kochanie. Ogromnie odświeżająca. Ale teraz muszę wracać do domu. _ ja też — stwierdził Archie. — Z powrotem do Croy dalej pić herbatę, teraz z Amerykanami. _ Utoniesz w niej. Kto przyjeżdża w tym tygodniu? _ Nie mam pojęcia. Mam nadzieję, że nie będą nazbyt starzy. W zeszłym tygodniu jeden oldboy zamierzał umrzeć na zawał, nagle, w środku obiadu. Łaskawie jednak przeżył. — To duża odpowiedzialność. — Ależ nie. Najgorzej z tymi, co ślubowali i nie piją. Wierni Biblii baptyści. Od soku pomarańczowego rozmowa drętwieje. Masz swoje auto, Vi, czy cię podwieźć? — Zeszła*m pieszo, ale z powrotem na wzgórze wolę pod- wiezienie. — No to cię zabiorę. Również on spakował swoje papiery i podniósł się. Przez moment stał, a potem pewien równowagi ruszył ku nim przez pokój wyłożony grubym dywanem. Utykał tylko tro- chę, co było cudem, bo jego prawa noga od kikuta uda w dół zrobiona była z aluminium. Na spotkanie przyszedł dziś prosto z ogrodu i tłumaczył się ze swego stroju, ale nikt nie zwrócił na to zbytniej uwa- gi, bo Archie wyglądał tak prawie zawsze. Obwisłe sztruk- sowe spodnie, koszula w kratkę z łatanym kołnierzem i wy- arta wełniana marynarka, którą nazywał ogrodniczą, choć nie włożyłby jej żaden szanujący się ogrodnik. ^ irgima odsunęła krzesło i wstała, a Yiolet uczyniła to nY™!?' ^ ° W'C'e w°lmeJ> dostosowując swe ruchy do peł- . wysiłku kroków Archie'ego. Nie niecierpliwiła się, że- J z wyjść, a nawet jeśli tak, to nigdy by tego nie okazała, bo żv /JS°' a nawet Jeśli tak> to m'gdy bY teg° nie okazała, sztą ^Wlła don współczucie i była głęboko opiekuńcza. Zre- kim rnłLt,?0-0'1 Jego narodzin. Pamiętała go chłopcem, dzi- entu°'Zlencem> z°lnierzem. Zawsze roześmiany, i ten je- • Zjazm — wręcz żądza życia — zaraźliwy jak odrą. jego nieustanną aktywność. Grał w tenisa, tańczył garnizonowym, niemal unosząc partnerki w górę, 59 prowadził oddział na wzgórze za Croy, a jego długie n kroczyły łatwo po wrzosach zostawiając innych w tyle. Wtedy był Archiem Blair. Teraz jest lordem Balmerin Lord i laird. Właściwe tytuły dla mężczyzny chudego j; kij, z blaszaną nogą na dodatek. Czarne włosy tu i ówd bielały, skórę twarzy pokrywała sieć zmarszczek, oczy b głęboko osadzone i ocienione sterczącymi brwiami. Dotarł do niej i uśmiechnął się. — No, Vi, gotowa? — Pozbierałam się. — No to ruszajmy... — Nagle zatrzymał się w pół kroku — O, Boże, zapomniałem. Yirginia, czy Edmund dał ci ko- pertę dla mnie? Dzwoniłem do niego wieczorem. To pilne. Jakiś papier z Komisji Leśnictwa. Yiolet natychmiast stała się podejrzliwa. — Chyba nie zamierzasz sadzić jodełek? — Nie, chodzi o drogę dojazdową, którą chcą budować na skraju wrzosowiska. Yirginia potrząsnęła głową. — Nic mi o tym nie mówił. Może zapomniał. Zobaczra) na jego biurku w bibliotece. Zapewne tam jest... — Dobrze. Wziąłbym z sobą, jeśli to możliwe. Powolnym krokiem wyszli z jadalni do hallu. Był on jesz- cze obszerniejszy, wykładany sosną, o masywnych schodad z ciężką balustradą, które trzema krótkimi zwrotami wiódł) na piętro. Stały tu różne niezbyt reprezentacyjne meble. Rzeź- biona dębowa komoda, stół z opuszczanym blatem i szeZ- long, który widział już lepsze czasy. Często kładły się * nim psy, ale teraz był pusty. — Nie pójdę z wami szukać papierów Komisji Leśnict* — oznajmiła Yiolet. — Posiedzę tu, dopóki ich nie znaj' dziecię. — I majestatycznie zasiadła na psim łóżku, żeb) czekać. Pozostawili ją tam. „Zaraz wracamy". Patrzyła, jak i" szerokim przejściem, które wiodło do biblioteki i dalej & salonu, a potem przez oszklone drzwi do wyrafinował^ oranżerii. Yiolet smakowała swą chwilową samotność w środku starego domu. Tak dobrze go znała, znała go niemal tak 60 jak daleko sięga jej pamięć. Każdy jego nastrój był jej jv'jci Każdy skrzyp schodów, każda przywołująca wspo- ienia woń. W hallu były przeciągi, ale nie przeszkadzały ffl. już nie dom Yiolet, lecz Yirginii. A mimo to odczuwało ste g° tak samo J3^ zawsze' Jakby Przez te lata nabrał włas- nego charakteru. Może dlatego, że tak wiele się tu zdarzyło. Że był przystanią i probierzem jednej rodziny. Balnaid nie było domem szczególnie starym. W istocie dom był nawet o kilka lat starszy od Yiolet, a zbudował go jej ojciec, sir Hector Akenside, człowiek o sporym mająt- ku. Zawsze uważała, że Balnaid jest trochę jak sir Hector. Wielkie, życzliwe, szczodre, a zarazem bezpretensjonalne. W czasie, gdy nowobogaccy dla zadośćuczynienia swej du- mie budowali sobie ogromne, zadziwiającej szpetoty pomni- ki z blankami i wieżyczkami, sir Hector skoncentrował swój wybitny umysł na sprawach mniej spektakularnych, ale nie- skończenie ważniejszych. Centralne ogrzewanie, sprawna instalacja, obfitość łazie- nek i słonecznych kuchni, by służba (a było jej sporo) mogła pracować w przyjemnym otoczeniu. Od chwili ukończenia budowy Balnaid nigdy nie wyglądało na źle dostosowane do swego miejsca. Zbudowane z miejscowego kamienia po południowej stronie Croy, tyłem do wsi i rzeki, uśmiechało się fasadą przytulną, a zarazem dostojną. Ogród był obszerny, pełen krzewów i dojrzałych drzew. Stanowił on namiętność sir Hectora, który osobiście go za- planował; uroczyste skwery przechodziły w zagony dzikiej trawy, żonkili i dzwonków. Koralowe i żółte azalie rosły nnymi kępami, a koszone ścieżki wiły się zapraszająco, 'ając między wysokimi krzewami różowo i szkarłatnie Kwitnących rododendronów. wie a °S[°dem' ^dzielony odeń rowem znajdował się mniej niki 6J terenu parkowego, na którym pasły się górskie ko- sąsiad JefZCZe daleJ' ogrodzone murkiem z kamieni, były pola na a>, "odowcy owiec. Najdalej zaś wzgórza. Wznosiły się łv tg nieba dramatyczne jak kurtyna w teatrze. Trwa- 'enierrr Zmien'aJąc sie jednak wraz z porami roku i oświet- °d \vi0 przy^rane śniegiem, fioletowe od wrzosów, zielone nni'ch paproci, smagane wichrami... Zawsze piękne. 61 Zawsze były piękne. Yiolet wiedziała to wszystko, bo Balnaid było jej dzieciństwa, a więc jej światem. Wyrosła wśród ty°m Sta* w rz?dzie parterowych domów przy nnrnJl^L Cy.Stratncr°y> ale by* milszy niż inne, bo kryty strzechą; na skrawku ziemi między chod- kroki: ścianą rosły niezapominajki. Stojąc tam słyszał jej drzwi i otwarła je. Zawsze "^^^ ten móJ złV sze1^- J?go na'1 rozesmiana. Uwielbiał ją, a gdy pytano go Jiepszych przyjaciół, Edie wychodziła na czoło listy. 63 Była nie tylko wesoła, lecz także pulchna, siwowłosa, z n,, mieńcami, apetyczna jak świeża obsypana mąką bułeczka. — Jak ci się dziś wiodło? Zadawała zawsze to pytanie, choć w istocie widziała g0 codziennie w porze obiadowej, bo była kucharką w szkole i wydawała dzieciom obiad. Fakt, że Edie to robiła, był do- godny, bo skąpiła mu porcji tego, czego nie znosił, jak rnie- Jony z przyprawami lub zawiesiste sosy, a hojnie nakładała tłuczone ziemniaki lub krem czekoladowy. — Dobrze. — Wszedł do saloniku, rzucił kurtkę i tornis- ter na tapczan. — Rysowaliśmy. Musieliśmy coś narysować. — Co musiałeś narysować? — Musieliśmy rysować piosenką. — Zaczął odpinać sprzączki torby. Miał pewien problem i spodziewał się, K może Edie pomoże mu go rozwiązać. — Śpiewaliśmy „Pędź wietrze łódkę Bonnie'ego na skrzydłach jak ptaka przez mo- rze do nieba", a potem trzeba było narysować obrazek do tego. Wszyscy rysowali łodzie z wiosłami i wyspy, a ja na- rysowałem to. — Wyjął kartkę, nieco zmętą wskutek są- siedztwa pantofli i piórnika. — Pan McLintock się śmiał, a ja nie wiem czemu. — Śmiał się? — Wzięła od niego rysunek, przyniosła okulary i nałożyła je. — I nie powiedział ci, czemu si? śmieje? — Nie. Był dzwonek i koniec lekcji. Edie usiadła na tapczanie, a on obok niej. W milczeniu oglądali wspólnie jego dzieło. Uważał, że to jeden z najlep- szych jego obrazków. Piękna łódź tnie błękitną toń, biała woda pryska spod dziobu, a za sterem układa się śnieżny ślad. Na niebie mewy, a z przodu łodzi niemowlę owinięte , w szal. Niemowlę było trudne do narysowania, bo niemow- lęta mają takie dziwne buzie. Bez nosów i podbródków. Je- go niemowlę wydawało się przy tym trochę zagrożone, jak gdyby lada moment miało zsunąć się z łodzi do morza. Póki co jednak było w niej. Edie milczała. Henry wyjaśnił jej: — To pędzi łódź motorowa. A to jest chłopiec, który si? urodził. — Tak, widzę. 64 __ Dlaczego pan McLintock się śmiał? To nie jest śmie- _ j4iC) nie jest śmieszne. Uroczy obrazek. Tylko że... no pęd z piosenki nie oznacza szybkiej łodzi. Oznacza, że łódź płynie bardzo szybko po wodzie, ale to nie łódź moto- rowa. A chłopcem, który się narodził na króla, był Bonnie Książę Charlie, i do tego czasu już dorósł. Wszystko wyjaśnione. _ Aha — odezwał się Henry. — Rozumiem. Oddała mu rysunek. _ Ale obrazek jest bardzo dobry, i moim zdaniem pan McLintock bardzo niegrzecznie się zachował, kiedy się roze- śmiał. Schowaj obrazek do tornistra, zanieś do domu i pokaż mamie, a Edie pójdzie i zacznie robić herbatę. Kiedy chował kartkę, podniosła się, odłożyła okulary na gzyms kominka i wyszła z pokoju przez drzwi prowadzące do kuchni i łazienki. Były to nowoczesne dodatki, bo gdy Edie była dziewczynką, chatka składała się tylko z dwu izb: salonu, zarazem w roli kuchni, i sypialni. Mówiono: pokój duży i pokój mały. Brak wody bieżącej, drewniana toaleta na końcu ogrodu. Co dziwniejsze, Edie była jednym z pię- ciorga dzieci, a więc w tych dwu pokojach mieszkało sie- dem osób. Jej rodzice spali w skrzyniowym łóżku w kuchni, nad głowami mieli półkę dla niemowlęcia, a resztę dzieci stłoczono w drugim pokoju. Pani Findhorn codziennie węd- rowała dość daleko po wodę z wiejskiej pompy, a kąpiel odbywała się raz na tydzień w blaszanej wannie przed pie- cem kuchennym. »bdie, jak was pięcioro mieściło się w sypialni?", pytał enO' zafascynowany logistyką skąpej przestrzeni. Nawet umeblowany tylko łóżkiem Edie i jej szafą wydawał się nie- zwykle małv J J H j \T • " ,.INO, wiesz, nie byliśmy tam wszyscy naraz. Kiedy rodził j ę .naJmłodszy, mój najstarszy brat pracował już na roli leS7.kał w chałupie z innymi robotnikami. A potem, kiedy zynki dorastały, szły na służbę do jakiegoś dużego To był wielki ból, kiedy musiałyśmy wyjeżdżać, pła- V> ale dla nas wszystkich nie było tu miejsca, za dużo żywienia, a mama potrzebowała pieniędzy". sń 65 Opowiadała mu też inne rzeczy. Jak w zimowe wieczory tłumili ogień obierzynami z kartofli i siedzieli wokół nieg0 słuchając ojca, który czytał na głos opowiadania Rudyardj Kiplinga albo Wędrówkę Pielgrzyma. Dziewczynki dziergały robiły skarpety dla chłopców. Kiedy dochodziły do pięt, skar^ petę brała starsza siostra lub matka, bo ta część robótki była dla nich zbyt trudna. Wszystko to składało się na obraz wielkiego ubóstwa, ale też na obraz przytulnego domu. Rozglądając się wokół, Hen- ry stwierdzał, że trudno sobie wyobrazić chatkę Edie w jej dawnej postaci. Teraz była należycie jasna i pogodna, skrzy- niowe łóżko zniknęło, a na podłodze leżały urocze dywaniki w esy-floresy. Zniknął też stary piec kuchenny, a na jego miejscu stał piękny kominek wyłożony zielonymi kafelkami. Wisiały tam zasłony w kwiaty, był telewizor i stało sporo ładnych chińskich ozdób. Wetknąwszy rysunek, Henry zapiął tornister. Pędź wietrze łódkę. Źle zrozumiał. Często źle rozumie. Uczyli się w szkole jeszcze innej piosenki. „Hej, ho, me orzechowe dziewczę". Śpiewając żarliwie z resztą klasy, wyobrażał sobie dziewczę. Mała Pakistanka jak Kedejah Ishak, ciemna cera i lśniący war- koczyk, wiosłuje jak szalona przez wietrzne jezioro. Dopiero mama mu wyjaśniła, że chodzi o gilotynę. Również zwykłe słowa bywały mylące. Ludzie coś doń mówili, a on ich słyszał, ale słyszał tylko ich wymów?. A słowo lub wywołany przez nie obraz zapadały w jego umysł. Dorośli jadą na wakacje do „Ma Jorku" lub ,,Portu Galii". Lub do „Gracji". Gracja wydawała mu się przyjem- nym miejscem. Kiedyś Edie opowiedziała mu o pewnej pani którą „podciął" ślub córki z przypadkowym, niegodnym jej człowiekiem. Biedna pani, cała pokaleczona, tygodniami straszyła go w snach. Najgorsze jednak było nieporozumienie między nim a F go babką, które mogło się utrwalić i doprowadzić do nie' usuwalnego urazu, gdyby matka Henry'ego nie wykrył3 w końcu, o co chodzi, i nie wyjaśniła sprawy. 1 Pewnego dnia po lekcjach poszedł do Pennyburn na hef' batę u babci Vi. Była wichura, wiatr wył dokoła małego dO' mu. Siedząc przy ogniu Vi wydała nagle okrzyk irytafśj 66 tała i przyniosła skądeś składany parawan, który rozstą- piła u przeszklonych drzwi do ogrodu. Henry spytał, czemu robi, a kiedy mu powiedziała, był tak przerażony, że orzez resztę popołudnia nie mógł wydusić z siebie słowa. Kiedy matka przyszła po niego, był uszczęśliwiony jak nig- dy jej obecnością, ledwie mógł doczekać chwili, gdy nałoży swoją kurtkę i opuści ten dom, niemal zapomniawszy po- dziękować Vi za herbatę. To było straszne. Nie chciał nigdy więcej wracać do Pen- nyburn, choć wiedział, że powinien, choćby po to, by chronić Vi. Ilekroć matka proponowała wizytę, tłumaczył się jakoś lub mówił, że woli iść do Edie. W końcu pewnego wieczoru, gdy brał kąpiel, matka weszła, usiadła na skraju wanny i za- częła z nim rozmawiać... skierowała niepostrzeżenie rozmowę na tę drażliwą sprawę i wreszcie zapytała go wprost, czy ma powód, dla którego nie chce już chodzić do Vi. — Zawsze ją lubiłeś. Czy coś się stało? Rozmowa o tym przyniosła mu ulgę. — To jest okropne. — Kochanie, co jest okropne? — Przychodzi z ogrodu i wchodzi do salonu. Vi rozstawia parawan, ale to może go łatwo przebić. Może ją zranić. Ona tam nie powinna mieszkać. — Na litość boską! Co wchodzi? Widział ją. Wielkie nakrapiane nogi, długa nakrapiana szyja, wielkie żółte zęby, wywinięte wargi, gotowa chwycić lub ugryźć ~ Straszna żyrafa. . "enry — matka była zdezorientowana — czyś ty zwa- 110wał? Żyrafy żyją w Afryce albo w zoo. W Strathcroy nie ma żadnej żyrafy. . , —~j^c., w obliczu jej głupoty. — Tak po- • ziała. Powiedziała, że ciągnie z ogrodu przez drzwi do Za"' P°wiedziała mi to- uśmieh ° długie milczenie. On patrzył na matkę, ona bez —e\i?" na n!ego swymi jasnobłękitnymi oczyma. tam LC*in 1 P Ct ~«VŁI T. «^-~ ~-~C ———- ——- —— m-,-*, zimnv zyra*a- Chodziło jej o przeciąg. Wiesz, straszny, j Prżeciao Przeciąg. powiedziała ci — odezwała się w końcu — że 67 f n i Przeciąg. Nie żyrafa, lecz przeciąg. Tyle hałasu o głu*: przeciąg. Ośmieszył się, ale czuł tak wielką ulgę, że jeg0 babci nie grożą żadne potwory, iż nie miało to znaczenia. — Nie mów nikomu — poprosił. — Muszę wyjaśnić Vi. Ale ona nie powie ani słowa. — Dobrze. Vi możesz powiedzieć. Ale nikomu innemu. Matka przyrzekła, on wyskoczył z wanny ociekając wodą, owinął go ogromny włochaty ręcznik, owinęły go ramiona matki, która objąwszy go mówiła mu, że zaraz go zje na surowo, tak go kocha, odśpiewali razem „Wyścigi w Camp- town", a na kolację był makaron zapiekany z serem. Na podwieczorek Edie usmażyła kiełbaski i placki ziem- niaczane i otwarła puszkę pieczonej fasoli. Kiedy on torował sobie drogę przez to przy jej kuchennym stole, ona siedziała naprzeciw pijąc herbatę. Swój posiłek zje później. Żując uświadomił sobie, że była mniej rozmowna niż zwykle. Na ogół przy takich okazjach nie przestawali roz- mawiać, a on chętnie słuchał wszelkich plotek z doliny. Kto umarł i ile zostawił, kto porzucił ojca na gospodarstwie i po- szedł w górę do Relkirk pracować w garażach, która uro- dziła dziecko i okazała niewiele więcej rozumu niż ono. Dziś jednak takie skrawki wiadomości doń nie docierały. Edie opierała na stole swe łokcie z dołeczkami i patrzyła przez okno na swój długi i wąski ogród za domem. — Pensa za twoje myśli, Edie — powiedział powtarzaj^ to, co zwykle ona mówiła jemu, gdy coś go trapiło. — Och, Henry — westchnęła głęboko — nie wiem, p° prostu nie wiem. Nic mu to nie mówiło. Gdy jednak nalegał, wyjaśnił3 mu swój kłopot. Ma kuzynkę, która mieszkała w Tullochard- Nazywa się Lottie Carstairs i nigdy nie była zbyt lotna. N'e wyszła za mąż. Poszła na służbę, ale i do tego okazała si? nieprzydatna. Mieszkała z matką i ojcem, dopóki starusZ' kowie nie umarli, a potem zrobiła się bardzo dziwna i w11" siała iść do szpitala. Edie powiedziała, że to było załam3' nie nerwowe. Teraz jednak zdrowieje. Niebawem wyjdz'f ze szpitala i zostanie u Edie, bo biedactwo nie ma < pójść. 68 Henry uznał to za fatalny pomysł. Wolałby mieć Edie tyl- ko dla siebie. __ jsfje masz przecież wolnego pokoju. _ Będzie musiała zamieszkać w sypialni. Był oburzony. ._ A gdzie ty będziesz spać? — Na rozkładance w saloniku. Była o wiele za tęga na rozkładankę. _. Czemu Dotty nie może na niej spać? _ Bo będzie gościem, a poza tym na imię ma Lottie. _ Długo zostanie? — Zobaczymy. Henry rozmyślał. — Czy będziesz nadal pracować przy obiadach, pomagać mamusi i pomagać Vi w Pennyburn? — Na miłość boską, Henry, Lottie nie jest przykuta do łóżka. — Polubię ją? — To było ważne. Edie brakowało słów. — Och, Henry, nie wiem. To smutne stworzenie. Dzie- więtnaście szylingów z funta, jak ją nazywał mój ojciec. Kwiczała jak zarzynane prosię, kiedy jakiś mężczyzna po- jawił się w drzwiach, a niezdarnal Przed laty pracowała u starej lady Balmerino w Croy, ale natłukła tyle porcelany, ze musieli ją zwolnić. Od tego czasu nigdzie nie pracowała. Henry był przerażony. Nie możesz pozwolić jej na zmywanie, bo potłucze ci wszystkie twoje ładne rzeczy. .7~ ^e moją porcelanę będzie tłukła... — ponuro oznaj- 1 a tdie, ale nim Henry mógł uchwycić ten interesujący \v rozrnowy> Edie zmobilizowała się, przybrała weselszy > raz twarzy i gwałtownie zmieniła temat. — Zjesz jeszcze CUS/P C2y jesteg ju? gOt5w (j0 SWojego wafelka w cze- 69 Wyłoniwszy się z Archiem i Yirginią z wejściowych drzwi Balnaid i zstępując po schodach na żwirowany pod- jazd, Yiolet stwierdziła, że deszcz przestał padać. Było nadal mokro, ale o wiele cieplej; unosząc głowę czuła na policzku świeży wiatr wiejący od zachodu. Niskie chmury odpływały powoli, odsłaniając tu i ówdzie skrawek błękitnego nieba i przenikliwy, biblijny promień słońca. Może być dziś pięk- ny letni wieczór — ale za późno, żeby ktoś zeń skorzystał. Stary land rover Archie'ego czekał na nich. Pożegnali się z Yirginią, Yiolet cmoknięciem policzka synowej. — Pozdrowienia dla Edmunda. — Przekażę mu. Wgramolili się do auta, oboje z takim samym wysiłkiem, Yiolet z powodu wieku, Archie z powodu swej metalowej nogi. Trzasnęły drzwi, Archie włączył silnik i ruszyli. W dół łukowatym dojazdem do bramy, potem na wąską dróżkę, która wiodła obok kościoła prezbiteriańskiego, a potem przez most. Przy głównej drodze Archie zatrzymał się, ale nie było ruchu, więc wjechał w ulicę, która biegła od krańca do krań- ca Strathcroy. Kościółek episkopalny trwał pokornie przycupnięty. Pan Gloxby kosił przed nim trawę. — Ciężko pracuje — zauważył Archie. — Mam nadzieję, że zarobimy na tej kościelnej aukcji jakąś przyzwoitą sumkę. Dobrze że przyszłaś dzisiaj, Vi. Jestem pewien, że o wiele bardziej wolałabyś zająć się ogrodem. — Pogoda była tak zniechęcająca, nie miałam ochoty brać się za moje zielska — powiedziała Vi. — Można więc było spędzić dzień na czymś pożytecznym. — Zastanawiała się nad tym przez chwilę. — To tak jak kiedy zamartwiamy się dzieckiem lub wnuczkiem nie mogąc nic poradzić. Idzie się wtedy szorować podłogę w kuchni. Ostatecznie martwi- my się nadal, ale przynajmniej kuchnia jest czysta. 70 _ Ty, Vi, chyba nie martw się rodziną? Cóż mogłoby cię trapić? — Wszystkie kobiety trap ś rodziny — oświadczyła stanowczo Yiolet. Land rover toczył się dropdół, obok stacji benzyno- wej, która kiedyś była warszltu cieśli, obok sklepu Isha- ków. Za sklepem znaj dowala si( otwarta brama, która wiod- ła do tylnego dojazdu do Cnj Archie zredukował bieg, wjechał w bramę i zaraz zaafli stromy podjazd. Kiedyś, nie tak dawno temu, okoliczne teay tworzyły park, na gład- kich zielonych łąkach pasło siadło z rodowodem, ale te- raz łąki orano pod zboże, jęczmień i rzepę. Tylko parę oca- lałych szerokolistnych drzew było świadectwem wspaniałości tamtych lat. — A ty czym się martwisz! Yiolet zawahała się. Wiedziilj,ze może zaufać Archie'e- mu. Był jej tak bliski, jak gjjty był jej synem, bo choć o pięć lat młodszy od EdmiMo jednak wyrósł razem z nim, razem spędzali cały si|tzas i stali się najwierniej- szymi przyjaciółmi. Gdy Edmunda nie było w Cny, był Archie w Balnaid, a gdy obu nie było w domu, to ifdrowali po wzgórzach ze strzelbami i psami, polując nizijące i króliki, pomagając Gordonowi Gillockowi przy pata wrzosowisk i rekultywa- cji. Albo pływali łodzią po jeziB, łowili pstrągi w brązo- wych stawach Croy, grali wltwlub jeździli na łyżwach po zamarzniętej sadzawce. Itozlączni, mówili wszyscy. Jak bracia. Nie byli jednak braćmi i rozlpyli się. Edmund był bys- try. Dwa razy bardziej niż jegmittligentni przecież rodzice. Archie zaś miał umysł zupek nakademicki. Żeglując przez uniwersytet, Inund wypłynął z Cam- bridge jako doktor ekonomii z ijióżnieniem i natychmiast znalazł zatrudnienie w preslizoiym banku handlowym w City. Archie, w obawie przed mii pracy w City, postanowił spróbować sił w wojsku. Stul przed Komisją Poborową 1 zdołał jakoś rozstrzygnąć «jd na swoją korzyść, bo czterech starszych oficerów najfiźniej uznało, że skromne 71 wyniki studiów rekompensuje wylewna, życzliwa osobowość Archie'ego i jego ogromny entuzjazm życiowy. Odbył Sandhurst, wstąpił do Królewskiej Legii Górali Szkockich i wysłano go do Niemiec. Edmund został w Lon- dynie. Zaczął osiągać ogromne sukcesy, czemu nikt się nie dziwił, a po pięciu latach polował już nań sam Sanford Cub- ben. W pewnym momencie ożenił się i nawet ten roman- tyczny epizod przydał blasku jego postaci. Yiolet pamięta, jak kroczyła długą nawą St Margaret w Westminster ramię w ramię z sir Rodneyem Cheritonem i wzbudzała w swym sercu nadzieję, że Edmund poślubia Caroline, bo naprawdę ją kocha, a nie dlatego, że uwiodła go aura bogactwa, jaka ją otaczała. A teraz koło zatoczyło pełny krąg i obaj mężczyźni byli znów w Strathcroy, Archie w Croy, a Edmund w Balnaid. Dojrzali mężczyźni w średnim wieku, nadal przyjaciele, ale już nie bliscy. Zbyt wiele się wydarzyło każdemu z nich, a nie wszystko z tego było pomyślne. Zbyt wiele lat upły- nęło jak woda pod mostem. Różnili się: jeden zamożny czło- wiek interesu, drugi w poszukiwaniu gotówki, w ciągłej wal- ce o to, by jakoś związać koniec z końcem. Nie dlatego jednak ich stosunki stały się do pewnego stopnia oficjalne, ugrzecznione. Nie byli już sobie bliscy jak bracia. Yiolet westchnęła głęboko. Archie uśmiechnął się. — No, Vi, nie jest chyba aż tak źle. — Oczywiście, że nie. — On ma dość swoich kłopotów. Ona nie będzie się przejmować swoimi. — Martwię się jed- nak o Aleksę, bo ona wydaje się taka samotna. Wiem, że robi to, co lubi, i że ma ten swój domek, w którym miesz- «ka, a lady Cheriton zostawiła jej tyle, że to ją zabezpieczy na resztę życia. Obawiam się jednak, że jej życie towarzys- kie to zupełna klęska. Sądzę, że ona naprawdę uważa się za prostą, nudną i nieatrakcyjną dla mężczyzn. Nie wierzy w siebie. Kiedy wyjechała do Londynu, miałam nadzieję, że urządzi się jakoś, znajdzie przyjaciół w jej wieku. Ona jednak po prostu została przy Ovington Street u babki jak osoba do towarzystwa. Gdyby ż spotkała jakiegoś miłego mężczyznę, który by się z nią ożenił... Powinna mieć męża, 72 urodzoną o którego by się troszczyła, no i dzieci. Aleil \j matką. ^ wszyscy Archie słuchał współczująco. Lubił Alek' z jej rodziny. H — Straciła matkę — powiedział — w l v) • • T j - • j -uj-Vn\> wczesnym okresie... może jest to doświadczenie bardzier°A . J , • x . , ,., . , Le^aumatyczne, niż sobie uświadamiamy. Może spowodowa/A . . . ' j j • i ITT • ' \ ^e czuie się odmienna od reszty dziewcząt. W pewien sp \, . J, v Yiolet zastanawiała się chwilę. ^]l — Tak. Być może. Tylko że Caroline »? Y, . , , ,, , f , . . J .. . . , Lp My me była przykładem kochającej matki. Nie spędza'^'. , J z Aleksą. To Edie zaspokajała potrzebę \pieczeristwa i uczuć Aleksy. A Edie była i jest. — Ale ty lubiłaś Caroline. /A — O, tak, lubiłam ją. Nie było powodu, ' ^V ... bić. Byłyśmy w dobrych stosunkach i my śle1'^ \Ł \ H żoną dla Edmunda. Zachowywała się jednab/c V ur ,.,.,., . , - J i , . , LA, bsobhwą re- zerwą. Niekiedy jechałam na południe pob//ui\ • . dni w Londynie. Caroline zapraszała mnie, bfpw . i- • wiedziała, że ucieszę się ze spotkania z AM \\ . f.,. ,.' .,..,;,., . , f .\\ i Edie. No i ja oczywiście echałam, ale nigdy nie czuła1, NiH , j ^ • -j • TT!- f'cM<ę naprawdę w domu. Owszem, nienawidzę miast. Uhcffl\\r>mw ; ^^ uliczny sprawiają, że czuję się oblężona. zachęcającą fobii. Ale niezależnie od tego Caroline nie ,A j ~j— r- >Y. Kiedy zo- ^silać, żeby gospodynią. Zawsze czułam się trochę tak, ja l W' szkadzała, a rozmawiać z nią było bardzo tn stawałam z nią sam na sam, musiałam si to podtrzymać rozmowę, a sam wiesz, że jak ( gadam każdego. Rozmowa jednak się rwała'A czenie, które nie było zbyt przyjemne. A ja H,wafam pełnić to milczenie i tkałam zawzięcie ten^\- , .,' — Spojrzała na Archie'ego. — Czy to brzmi \J aywanik- rozumiesz, co chcę powiedzieć? f Ces me' czy — Tak, rozumiem. Słabo znałem Carolii1/ *\j? DO(jczas tych niewielu spotkań zawsze czułem, że md \ , ,. i stopy. p ,* duze r?ce 73 Nawet jednak ta łagodna próba rozbawię1))!6^ wołała uśmiechu na twarzy Yiolet, zajętej prt1 sy- Milczała dumając nad sprawą wnuczki. Osiągnęli teraz połowę drogi na wzgórze, która wiodła do Croy, i zbliżyli się do zakrętu w stronę Pennyburn. Nie było tam bramy, tylko po prostu przestrzeń, na której płot urywał się po lewej stronie drogi. Land rover skręcił w tę stronę i Archie jechał około stu jardów po schludnie żwiro- wanej drodze otoczonej z obu stron pagórkami skoszonej trawy i porządnym bukowym żywopłotem. U swego końca droga otwierała się na obszerny dziedziniec z białym dom- kiem po jednej stronie i podwójnym garażem po drugiej. Drzwi garażu były otwarte, ukazując auto Yiolet, jak rów- nież jej taczki, kosiarkę do trawy i obfitość narzędzi ogrod- niczych. Między garażem a bukowym płotem była suszarnia. Yiolet zrobiła rano pranie i sznur odzieży kołysał się na ros- nącym wietrze. Drewniane donice z hortensjami barwy ró- żowej bibuły otaczały wejście do domu, a wzdłuż jego muru rósł szpaler lawendy. Archie podjechał i wyłączył silnik, ale Yiolet nie zabierała się do wysiadania. Zacząwszy tę rozmowę, nie zamierzała jej przerwać bez konkluzji. — Tak więc nie sądzę, żeby utrata matki w taki tragicz- ny sposób była źródłem niepewności Aleksy. Ani nie po- wtórny ożenek Edmunda i pojawienie się macochy. Nikt nie jest milszy i bardziej pełen zrozumienia niż Yirginia, a na- rodziny Henry'ego przyniosły tylko radość. Ani śladu rywa- lizacji między rodzeństwem. — Wzmianka o Henrym przy- pomniała Yiolet jeszcze jedno dręczące strapienie. — A te- raz gryzę się Henrym. Bo obawiam się, że Edmund będzie chciał wysłać go do Templehall na stancję. A ja. sądzę, że on jeszcze nie jest do tego gotów. Jeśli zaś pojedzie, to boję się o Yirginię, bo Henry jest jej życiem, i oderwanie go od tiiej wbrew jej woli może ją poróżnić z Edmundem. Jego tak często nie ma. Czasem cały tydzień w Edynburgu, cza- sem na drugim końcu świata. Nie służy to życiu małżeńs- kiemu. — Ale kiedy Yirginia wychodziła za Edmunda, wiedziała, jak to będzie. Nie zadręczaj się tym, Vi. Templehall jest dobrą szkołą, a Colin Henderson życzliwym dyrektorem. Ja bardzo ufam tej instytucji. Hamishowi się tam ogromnie po- dobało, cieszyła go każda chwila pobytu. 74 — Tak, ale twój Hamish jest całkiem inny niż Henry. W wieku ośmiu lat Hamish dawał sobie już radę sam. _ Tak — nie bez dumy przyznał Arenie. — To mały twardziel. Yiolet przeraziła nowa straszna myśl. — Archie, oni tam chyba nie biją chłopców? Biją ich? — O niebiosa, nie. Najgorsza kara to siedzenie na drew- nianym krześle w hallu. Z jakichś powodów napełnia to bo- jaźnią Bożą najbardziej krnąbrnego dzieciaka. — No, to już przynajmniej coś. Bicie dzieci to barbarzyń- stwo. I głupota. Kiedy się obrywa od kogoś nielubianego, przynosi to tylko nienawiść i strach. Sadzanie na twardym krześle przez człowieka szanowanego, a nawet lubianego ma nieskończenie więcej sensu. — Hamish spędził na nim prawie cały swój pierwszy rok. — Łobuziak. Och, nie mogę o tym myśleć. O Lottie też nie mogę myśleć. Teraz muszę się martwić Edie, która się unieszczęśliwia tą straszną obłąkaną kuzynką. Wszyscy od tak dawna polegaliśmy na Edie, a zapominamy, że nie jest już młoda. Mam nadzieję, że to wszystko jej nie załamie. — Cóż, jak dotąd nie. Może jakoś to będzie. — Trudno przecież życzyć śmierci biednej Lottie Car- stairs, choć to wydaje się jedyną alternatywą. Spojrzawszy na Archie'ego zauważyła z pewnym zdziwie- niem, że jest gotów się roześmiać. — Wiesz co, Vi? Przygnębiasz mnie. — Och, przykro mi. — Klepnęła go poufale w kolano. — Żałosna stara gaduła ze mnie. Zapomnij o tym. Powiedz, co u Lucilli? — Wedle ostatnich wieści tkwi gdzieś na paryskim pod- daszu. — Mówi się, że dzieci są radością. Czasem jednak mogą przyprawić o najcięższy ból głowy. No, muszę pozwolić ci na powrót do domu i nie trzymać cię tu^na-pogaduszkach. Isobel pewnie czeka. — Nie miałabyś ochoty wpaść do Croy na herbatę? — Je- go głos brzmiał wręcz rzewnie. — Pomóc w zabawianiu Amerykanów? Violet zamarła na samą myśl o tej perspektywie. 75 — Archie, nie sądzę, żebym się do tego nadawała. Czy jestem egoistką? — Wcale nie. Tak mi tylko przyszło do głowy. To po- szczekiwanie i machanie ogonem czasem mnie zniechęca. Ale to nic w porównaniu z pracą Isobel. — To musi być strasznie ciężka robota. To dowożenie, noszenie, gotowanie, nakrywanie do stołu i słanie łóżek! A potem jeszcze trzeba konwersować. To wprawdzie tylko dwa wieczory w tygodniu, ale czy nie mógłbyś tego rzucić i poszukać innego sposobu zarabiania? — Ale jakiego? — Nie od razu. Życzę wam jednak czegoś lepszego. Pew- nie, nie można cofnąć zegara, ale czasem myślę sobie, jak miło byłoby, gdyby w Croy nic się nie zmieniło. Żyliby twoi wspaniali rodzice, wy wszyscy znowu młodzi. Wizyty, auta na podjeździe, głosy. I śmiechy. Zwróciła głowę do Archie'ego, ale jego twarz była od- wrócona. Patrzył na sznury z praniem, jak gdyby serwetki i powłoczki Yiolet, jej solidny stanik i jedwabne pumpy były widokiem najbardziej absorbującym na świecie. Pomyślała: a ty i Edmund najbliższymi przyjaciółmi, ale nie powiedziała tego. — I Pandora. To niegrzeczne, kochane dziecko. Zawsze miałam poczucie, że odchodząc zabrała śmiech. Archie milczał. Potem powiedział „tak" i nic więcej. Ich porozumienie doznało małego uszczerbku. By je przy- wrócić, Yiolet zabrała się żywo do wysiadania. — Nie będę cię już zatrzymywać. — Otwarła drzwi i wy- gramoliła się z masywnego starego pojazdu. — Dzięki, Archie, za odwiezienie. — Drobiazg, Vi. — Pozdrów Isobel. — Oczywiście. Do szybkiego Zobaczenia. Czekała chwilę, aż zawróci auto, i patrzyła za nim, gdy odjeżdżał, najpierw dróżką, a potem na wzgórze. Czuła się winna, bo trzeba było z nim pojechać, wypić herbatę z Iso- bel i pogawędzić grzecznie z nieznanymi Amerykanami. Ale już za późno, Archie odjechał. Sięgnęła do torebki po klucz i weszła do domu. 76 Archie wracał sam. Droga stała się bardziej stroma. U jej początku pojawiły się drzewa, szkocka sosna i wysokie buki. Za nimi i ponad nimi wzgórze wznosiło się ku niebu, ściany skał i kamiennych usypisk, spomiędzy których strzelały w górę kępki kolcolistów i paproci i zdeterminowane młode srebrne brzozy. Dotarł do drzew; wspiąwszy się na najwyż- szy swój punkt, droga skręciła w lewo i zaczęła opadać. Bu- kowa aleja wiodła w stronę domu. Szeregiem kaskad ze wzgórza spadał strumień i płynął w dół pod sklepionym ka- miennym mostkiem. Ten strumień to Pennyburn; w niższej części wzgórza, przepływał przez ogród domu Yiolet Aird. Pod bukami leżał cień, światło było rozproszone, przejrzy- ste i zielonkawe. Gałęzie z listowiem tworzyły nad głową grube sklepienie, dając poczucie jazdy główną nawą jakiejś ogromnej katedry. A potem aleja skończyła się nagle i uka- zał się dom, czworościan na zboczu wzgórza z pełnym wi- dokiem na dolinę u stóp wzniesienia. Wieczorny wiatr wy- konał swoją pracę, porozrywał chmury na strzępy, przepędził w górę mgły. Odległe wzgórza, spokojne akry ziemi upraw- nej oblewał złoty blask słońca. Nagle Archie odczuł potrzebę paru chwil dla siebie. Był to egoizm. Spóźniał się już, Isobel czekała na niego i jego duchowe wsparcie. Odpędził jednak poczucie winy, zatrzy- mał auto w niewielkiej odległości od domu i wyłączył silnik. Było bardzo cicho, tylko wiatr szeleścił listowiem, krzy- czały kuliki. Nasłuchiwał tej ciszy, z odległego pola dobieg- ło beczenie owcy. I głos Yiolet: Wy wszyscy znowu młodzi. Wizyty... I Pandom... Nie powinna była tego mówić. Nie życzył sobie rozgrze- bywania wspomnień. Nie chciał, by zżerała go ta nieznośna tęsknota. Wy wszyscy znowu młodzi. Myślał o Croy takim, jakie było kiedyś. Myślał o swoich powrotach do domu ze szkoły w dzieciństwie, z wojska na urlopie. Pędzi na wzgórze w swym supermocnym sporto- wym aucie z opuszczonym dachem, wiatr owiewa mu twarz. z całą młodzieńczą ufnością, że wszystko jest tam ta- Wie, kie, jak było przed jego wyjazdem. Z piskiem hamulców zajeżdża przed dom, psy wyskakują przez otwarte drzwi, 77 szczekają, witają go, ich jazgot przywołuje domowników i gdy on wchodzi do środka, zbiegają się wszyscy. Ojciec, matka, majordom Harris, kucharka, pani Harris, i wszystkie pokojówki, jakie tego dnia pracują. — Archie. Och, kochanie, witaj w domu. A potem Pandora. Zawsze miałam poczucie, że odchodząc zabrała śmiech. Jego młodsza siostra. We wspomnieniu ma trzynaście lat, a już jest piękna. Widział ją, długonogą, jak zbiega pc schodach prosto w jego rozpostarte ramiona. Wi- dział ją, jej pełne usta i prowokacyjne, skośne oczy kobiety. Czuł lekkość jej ciała, gdy okręcał ją w powietrzu. Słyszał jej głos. — Wróciłeś, ty brutalu, i masz nowe auto. Widziałam przez okno. Archie, przewieziesz mnie? Pojedziemy sto mil na godzinę. Pandora. Stwierdził, że się uśmiecha. Zawsze, nawet jako dziecko, pobudzała do życia, przynosiła witalność i śmiech w najbardziej nawet przykrych sytuacjach. Nie mógł zrozu- mieć, skąd się wśród nich wzięła. Była urodzoną Blair, ale tak różną od nich pod każdym względem, że mogła być podrzutkiem. Pamiętał ją jako niemowlę, jako dziewczynkę, jako ową wspaniałą długonogą nastolatkę; nigdy nie była grubaskiem, nie cierpiała na trądzik ani na brak pewności siebie. W wie- ku szesnastu lat wyglądała na dwadzieścia. Każdy kolega, jakiego przyprowadziła do domu, był jeśli nie zakochany, to na pewno zauroczony. Dla młodych Blairów życie kipiało aktywnością. Goście, polowania, latem tenis, sierpniowe pikniki w słońcu na fio- letowych od wrzosu wzgórzach. Pamiętał pewien piknik, gdy Pandor*a skarżąc się na upał, rozebrała się i naga, nie bacząc na zdumionych widzów, wskoczyła do jeziora. Pamiętał tań- ce, Pandorę w sukni z szyfonu odsłaniającej jej opalone ra- miona, jak wiruje od mężczyzny do mężczyzny przy odbi- janym i „Księciu Perthu". Nie ma jej. Nie ma jej od ponad dwudziestu lat. Osiem- nastoletnia, parę miesięcy po ślubie Archie'ego uciekła z żo- natym Amerykaninem, którego poznała latem w Szkocji. Po- płynęła z nim do Kaliforni i została jego żoną. Po okolicy 78 przeszła fala poruszenia i zgrozy, ale państwo Balmerino cieszyli się taką sympatią i szacunkiem, że traktowano ich życzliwie i ze zrozumieniem. Niektórzy wyrażali nadzieje, że ona wróci. Pandora jednak nie wróciła. Nie przyjechała nawet ani na pogrzeb ojca, ani na pogrzeb matki. Jak gdyby ugrzęzła w odbijanym bez końca, przerzucała się, kapryśnie jak zwykle, od jednego nieudanego związku do innego. Roz- wiódłszy się z Amerykaninem, przeprowadziła się do Nowe- go Jorku, a potem do Francji, gdzie przez parę lat mieszkała w Paryżu. Utrzymywała kontakt z Archiem za pomocą rzad- kich pocztówek z nagryzmolonym adresem, strzępkami wia- domości i ogromnym krzyżem na oznaczenie całusa. Teraz zdaje się wylądowała w jakiejś willi na Majorce. Bóg wie, kto jest jej aktualnym towarzyszem. Od dawna Archie i Isobel dręczyli się jej losem, a teraz jemu brakowało jej czasem bardziej niż kogokolwiek innego. Młodość bowiem minęła, a służba z czasów ojca odeszła. Państwo Harris byli od dawna na emeryturze, a pomoc w domu zredukowano do Agnes Cooper, która dwa razy w tygodniu pięła się z wioski na wzgórze, by pomóc Isobel w kuchni. Z posiadłością było niewiele lepiej. Gordon Gillock, dzier- żawca, mieszkał nadal w swym kamiennym domku z psiar- niami na tyłach, ale tereny łowieckie głuszców otrzymał syndykat, a Edmund Aird płacił dzierżawcy. Gospodarstwa też już^nie było, a teren parkowy zaorano pod zboże. Stary ogrodnik — sterany życiem człowiek, ważny element dzie- ciństwa Archie'ego — umarł, i nikt go nie zastąpił. Jego cenny, otoczony murem ogród porósł trawą, nie przycinane rododendrony rozrosły się, a twarda nawierzchnia kortu była zielona od mchu. Teraz ogrodnikiem z urzędu był Archie, niekiedy zaś pomagał mu Willy Snoddy z zaniedbanej chaty na końcu wioski, kłusownik łapiący króliki i łososie, który od czasu do czasu był chętny do zarobienia paru groszy na butelkę. A on sam? Archie podsumowywał. Były podpułkownik w Królewskiej Legii Górali Szkockich, inwalida ze sztuczną n°gą, renta za sześćdziesięcioprocentowe kalectwo i koszma- ry nocne. Mimo to dzięki Isobel ciągle w posiadaniu swego 79 dziedzictwa. Croy było nadal jego i z pomocą Bożą będzie należeć do Hamisha. Choć kaleka z trudem wiążący koniec z końcem, jest nadal lordem Balmerino z Croy. Rozbawiło go to nagle. Balmerino z Croy. Taki wspaniały tytuł i taka śmiechu warta sytuacja. Nie ma sensu zastana- wiać się, czemu wszystko ułożyło się tak źle, bo on i tak niewiele może na to poradzić. Nie ma powrotu. Obowiązki wzywają, lady Balmerino czeka. Nie wiedzieć czemu poczuł się weselej. Włączył silnik i przebył krótki żwirowany odcinek drogi do podjazdu przed domem. 8 Przez większość dnia mżyło, ale teraz pogoda była lepsza, więc po podwieczorku Henry wyszedł z Edie do jej ogrodu. Ogród zbiegał do rzeki, między dwiema jabłoniami rozpięty był sznur do bielizny. Pomógł jej odpiąć zaczepki i włożyć pranie do wiklinowego kosza, składali też razem prześcierad- ła, naciągając je, żeby wyprostować fałdy. Potem wrócili do domu, Edie rozłożyła deskę i zaczęła prasować poszewki, obrus i bluzkę. Henry obserwował, podobał mu się zapach gorącego żelazka i sposób, w jaki czyni ono chrupiące wil- gotne płótno gładkim, lśniącym i sztywnym. — Bardzo dobrze prasujesz — powiedział. — Po tylu latach praktyki muszę umieć. — Po ilu latach, Edie? — No... — Postawiła żelazko na sztorc i swymi czerwo- nymi dłońmi z dołeczkami składała powłoczkę. — Teraz mam sześćdziesiąt osiem, a jak pierwszy raz poszłam do pa- ni Aird, to miałam osiemnaście. Policz sobie. Nawet Henry umiał to porachować. — Pięćdziesiąt lat. — Pięćdziesiąt lat do dużo, jeśli się je ma przed sobą, ale kiedy miną, to żaden czas. Człowiek tylko się zastana- wia, po co żyje. 80 — Opowiedz mi o Aleksie i Londynie. — Henry nigdy nie był w Londynie, ale Edie mieszkała tam kiedyś. — Och, Henry, opowiadałam ci już tysiąc razy. — Chciałbym jeszcze raz posłuchać. — No dobrze... — Rozprasowała fałdę ostrą jak nóż. — Kiedy twój tatuś był dużo młodszy, ożenił się z panią imieniem Caroline. Wzięli ślub w Londynie, St Margaret w Westminster, a my wszyscy pojechaliśmy na tę uroczys- tość. Mieszkało się w hotelu, który się nazywał „Berkeley". Cóż to był za ślub! Urocze druhny, wszystkie w białych suk- niach, istne stadko łabędzi. A po ślubie poszliśmy do innego bardzo wielkiego hotelu, „Ritz" się nazywał, i byli tam kel- nerzy we frakach, tacy wspaniali, że można by ich wziąć za gości weselnych. Był szampan i tyle jedzenia, że nie wia- domo było, od czego zacząć. — Czy były galaretki? — Galaretki we wszystkich kolorach. Żółte, czerwone i zielone. Był zimny łosoś, małe kanapki, które można było jeść rękami, mrożone winogrona obsypane cukrem. A Caro- line miała suknię z surowego jedwabiu i wspaniały długi tren, a na głowie brylantowy diadem, który dostała od swo- jego ojca jako prezent ślubny, i wyglądała jak królowa. — Czy była ładna? — O, Henry, wszystkie panny młode są piękne. — Czy była taka ładna jak mama? Edie jednak nie uległa. — Była atrakcyjna w inny sposób. Bardzo wysoka, piękne ciemne włosy. — Lubiłaś ją? — Oczywiście, że lubiłam. Nie pojechałabym do Londynu opiekować się Aleksą, gdybym jej nie lubiła. — Opowiedz mi o tym. Edie odłożyła poszewki i zabrała się do obrusa w niebies- ko-białą kratę. — No więc to było tuż po śmierci twojego dziadka Geor- die'ego. Mieszkałam nadal w Balnaid i pracowałam dla two- jej babci Vi. Byłyśmy w domu tylko we dwie i dotrzymy- wałyśmy sobie towarzystwa. Wiedziałyśmy, że Aleksą się urodzi, bo Edmund przyjechał na pogrzeb ojca i nam po- 81 wiedział. „Caroline będzie mieć dziecko", powiedział, a dla twojej babci Vi to była wielka pociecha, ta świadomość, że choć Geordie'ego nie było już przy niej, to rodzi się nowe malutkie życie. A potem dowiedziałyśmy się, że Caroline poszukuje opiekunki do dziecka. Twoja babcia Vi strasznie się przejęła. Nie mogła znieść myśli, iż jakiś niedouczony kocmołuch zajmowałby się jej wnuczką, kładłby do jej małej główki niewłaściwe myśli i nie rozmawiałby z dzieckiem ani mu nie czytał. Nie myślałam o pojechaniu tam, aż tu prosi mnie o to twoja babcia Vi. Nie chciałam opuszczać Balnaid i Strathcroy. No ale... pomówiłyśmy o tym i doszły- śmy do wniosku, że nic innego nie pozostaje. No i tak po- jechałam do Londynu... — Założę się, że tatuś się ucieszył, kiedy cię zobaczył. — No, owszem, ucieszył się. No i w końcu łaska boska, że przyjechałam. Alexa urodziła się bez kłopotów i zdrowa, ale po porodzie Caroline bardzo, bardzo zachorowała. — Czy miała różyczkę? l — Nie, to nie była różyczka. « — Koklusz? * — Nie. Innego typu choroba. Raczej nerwowa. Nazywa się depresja poporodowa. Strasznie jest to oglądać. Musiała iść do szpitala na leczenie, a jak ją wypuścili, to była zupeł- nie do niczego, nawet dzieckiem nie mogła się zająć. W końcu trochę wyzdrowiała i jej matka lady Cheriton wzięła ją statkiem na piękną wyspę Maderę. Po miesiącu czy dwóch na tej wyspie poprawiło jej się. — Czy zostałaś w Londynie sama? — Nie całkiem sama. Była tam miła sprzątaczka, która przychodziła codziennie, no i od czasu do czasu twój ojciec. — Dlaczego nie wróciłaś do Szkocji do Vi? — W pewnej chwili myślałyśmy, że to się uda. Tak w odwiedziny. Owego tygodnia był ślub lorda i lady Bal- merino... tylko że wtedy on się oczywiście nazywał Archie Blair. Bardzo przystojny młody oficer. Caroline była jeszcze na Maderze, a Edmund powiedział, że z tej okazji wszyscy pojedziemy na północ i zamieszkamy w Balnaid. Twoja bab- cia Vi była strasznie poruszona, kiedy się dowiedziała, że przyjeżdżamy w odwiedziny. Zdjęła ze strychu łóżeczko 82 dziecięce, wyprała kocyki i odkurzyła stary wózek. I wtedy Alexa zaczęła ząbkować... to było jeszcze maleństwo i stra- sznie cierpiało. Płakała całymi nocami, a ja nie byłam w sta- nie jej uspokoić. Chyba przez dwa tygodnie prawie nie spa- łam i w końcu Edmund stwierdził, że długa podróż na pół- noc to za wiele dla nas obu. Miał oczywiście rację, ale ja się popłakałam, taki przeżyłam zawód. — A Vi też musiała być zawiedziona. — Tak, sądzę, że tak. — Czy tatuś przyjechał na ślub? — O, tak, przyjechał. On i Archie byli starymi, starymi przyjaciółmi. Musiał tu być. Ale przyjechał sam. Skończyła prasować obrus. Teraz zajmowała się swoją najlepszą bluzką, wsuwając czubek żelazka w zakładkę na ramieniu. Wyglądało to na jeszcze trudniejsze niż prasowa- nie poszewek. — Opowiedz mi o domu w Londynie. — Och, Henry, nie masz dość tych starych historii? — Lubię o domu. — Dobrze. A więc stał w Kensington, w rzędzie. Bardzo wysoki i wąski, masa kłopotu. Kuchnie w piwnicy, a pokoje dziecinne na samym szczycie. Już myślałam, że nigdy nie przestanę chodzić po schodach. Ale dom był piękny, pełno cennych rzeczy. I zawsze coś się działo, ludzie dzwonili, były przyjęcia, wchodzili goście we wspaniałych strojach. Alexa i ja siedziałyśmy zwykle na podeście schodów i pa- trzyłyśmy przez balustradę. — Ale nikt was nie widział. — Nie. Nikt nas nie widział. Taka jakby zabawa w cho- wanego. — I jeździłaś do Buckingham Palące... — Tak, oglądać zmianę warty. Czasem brałyśmy taksów- kę do Zoo w Regent Park i oglądałyśmy lwy. A kiedy Alexa była już duża, prowadziłam ją do szkoły i na lekcje tańca. Było tam trochę małych lordów i lady, a te ich nianie, jakie zarozumiałe! Mali lordowie i małe lady, i dom pełen cennych rzeczy, uznał Henry, miała wspaniałe przeżycia. Smutno ci było przy wyjeździe z Londynu? 83 — Wiesz, byłam smutna, bo to był smutny okres i powód wyjazdu był taki smutny. Straszna tragedia. Wyobraź sobie tylko, człowiek jedzie o wiele za szybko, nie zważa na in- nych i w jednej chwili Edmund traci żonę, a Alexa matkę. I ta biedna lady Cheriton swe jedyne dziecko, swoją jedyną córkę. Trup. Trup. Straszne słowo. Jak trzask nożyczek przy rozcinaniu wstążki na dwoje ze świadomością, że nigdy, nigdy już nie złoży się kawałków na nowo. — Alexa się martwiła? — „Martwić się" to nie jest dobre słowo na taką żałobę. — Ale to znaczyło, że możesz wracać do Szkocji. — Tak — westchnęła Edie składając bluzkę. — Tak, wróciliśmy. Wszyscy. Twój ojciec do nowej pracy w Edyn- burgu, Alexa i ja do Balnaid. Powoli zapominało się o tej tragedii. Smutek to dziwna rzecz, nie musi się go dźwigać przez resztę życia. Po pewnym czasie kładzie się go na skra- ju drogi, idzie się dalej i zostawia go tam. Dla Aleksy to było nowe życie. Poszła do szkoły w Strathcroy, tak jak ty, i zaprzyjaźniła się ze wszystkimi dziećmi z wioski. A twoja babcia Vi dała jej rower i szetlandzkiego kucyka. Niedługo trwało, a już byś nie poznał, że kiedyś mieszkała w Lon- dynie. No ale kiedy już była na tyle duża, żeby podróżować sama, to co wakacje jechała na trochę do lady Cheriton. Ty- le przynajmniej mogliśmy zrobić dla biednej lady. Prasowanie było skończone. Wyłączyła żelazko i odstawiła je na kratę kominka, żeby stygło, a potem złożyła deskę. Hen- ry jednak nie chciał przerywać tej fascynującej rozmowy. — Przed Aleksą opiekowałaś się tatusiem, prawda? — Właśnie. Do chwili, kiedy skończył osiem lat i wyje- chał do szkoły. — Nie chcę wyjeżdżać do szkoły — powiedział Henry. — A, idźże — głos Edie ożywił się. Nie zamierzała tole- rować bezsensownych lamentów. — Niby czemu? Mnóstwo chłopców w twoim wieku, piłka, krykiet, jeden wielki jubel. — Nie chcę nikogo poznawać. Nie chcę mieć przyjaciół. Nie będę mógł zabrać z sobą Moo. Edie znała Moo. Moo była kawałkiem atłasu i wełny, resztką koca z wózeczka Henry'ego. Żyła pod jego poduszką 84 i pomagała mu zasypiać. Bez Moo by nie zasnął. Moo była dla niego bardzo ważna. — Nie — przyznała. — Nie mógłbyś zabrać Moo, to na pewno. Ale nikt nie miałby zastrzeżeń, gdybyś wziął misia. — Ee, misia. Hamish Blair mówi, że tylko małe dzieci biorą misie. — Hamish Blair mówi głupstwa. — I nie będzie cię tam, żeby mi dawać obiad. Ożywienie Edie zniknęło. Wyciągnęła dłoń i zmierzwiła mu włosy. — Mały człowieczku. Wszyscy dorastamy, przeprowadza- my się. Świat by stanął, gdybyśmy wszyscy tkwili w jednym miejscu. No — spojrzała na zegar — czas, żebyś wracał do domu. Obiecałam twojej mamie, że będziesz koło szóstej. Trafisz sam, czy chcesz, żebym cię kawałek odprowadziła? — Nie — powiedział. — Dam sobie radę sam. Gdy Edmund Aird żenił się po raz drugi, był bliski czter- dziestki, a jego nowa żona Yirginia miała dwadzieścia trzy lata. Pochodziła nie ze Szkocji, lecz z Dewonu, była córką oficera Regimentu Dewonu i Dorset, który wycofał się z wojska, żeby prowadzić odziedziczoną farmę, spory kawał ziemi między Dartmoor i morzem. Wychowała się w Dewo- nie, ale jej matka była Amerykanką, która co lato przemie- rzała z Yirginią Atlantyk, by spędzać upalny lipiec i sierpień w swym starym rodzinnym domu. Było to w Leesport na południowym brzegu Long Island, w wiosce, która poprzez błękitne wody Great South Bay spoglądała na wydmy Fire Island. Dom dziadków był stary, z okapami, obszerny i prze- wiewny. Przenikał przezeń morski wiatr, poruszając firanka- mi i wnosząc do wnętrza zapachy ogrodu. Sam ogród był duży, oddzielony od cichej, ocienionej drzewami ulicy bia- płotem z palików. Były tam tarasy z meblami służącymi 85 spędzaniu czasu na wolnym powietrzu i rozległe werandy przesłonięte dla chłodu i ochrony przed owadami. Najprzy- jemniejsze jednak było to, że dom sąsiadował z miejscowym klubem, tym ośrodkiem społecznej aktywności z restaurac- jami i barami, polem golfowym, kortem tenisowym i ogrom- nym turkusowym basenem. Był to inny świat niż wilgotny i mglisty Dewon, a to co- roczne doświadczenie przydało Yirginii ogłady i subtelności, które zdystansowały ją od jej angielskich rówieśniczek. Jej nabywane podczas wielkich zakupowych rajdów po Piątej Alei stroje były proste, ale modne. Jej głos zawierał ślad uroczej wymowy jej matki, a wracając do szkoły swą piękną fryzurą blondynki i długimi amerykańskimi nogami wzbu- dzała podziw i uwielbienie, z drugiej zaś strony nieuchronnie sporo niechęci i zazdrości. Wcześnie nauczyła się dawać sobie z tym radę. Niezbyt zainteresowana nauką, uwielbiała wszelkie formy aktywności na wolnym powietrzu. Na Long Island grała w tenisa, żeglowała i pływała. W Dewonie jeździła konno, a każdej zimy polowała z psami do tropienia lisów. Gdy dorosła, młodzieńcy kłębili się u jej boku, porażeni "wido- kiem Yirginii w stroju myśliwskim na wspaniałym koniu lub śmigającej sprawnie na korcie w białej spódniczce ledwie zakrywającej pośladki. Na bożonarodzeniowych balach zbie- rali się jak przysłowiowe pszczoły wokół miodu. Kiedy była w domu, telefon dzwonił nieustannie, i zawsze do niej. Oj- ciec narzekał, ale w głębi duszy był dumny. Po pewnym czasie przestał narzekać i założył drugi telefon. Po ukończeniu szkoły pojechała do Londynu i uczyła się pracować na elektronicznej maszynie do pisania. Było to niesłychanie nudne, ale wobec jej braku jakichś szczegól- nych talentów i ambicji wydawało się jedynym zajęciem dla niej. Wynajmowała wspólnie mieszkanie w Fulham i podej- mowała krótkotrwałe prace, bo w ten sposób mogła je zmie- niać, gdy pojawiała się jakaś inna miła oferta. Nadal kręcili się mężczyźni, teraz jednak inni: starsi, bogatsi, czasami żo- naci. Pozwalała im, by wydawali na nią ogromne sumy, za- praszali ją na kolacje i dawali jej drogie prezenty. A potem, gdy wariowali już z pragnienia i oddania, bez uprzedzenia 86 znikała z Londynu — by spędzić jeszcze jedno błogie lato z dziadkami, wziąć udział w przyjęciu w Ibizie, popłynąć jachtem na zachodnie wybrzeże Szkocji lub być na Boże Narodzenie w Dewonie. Podczas jednej z tych nagłych wycieczek poznała Edmun- da Aird. Był wrzesień i odbywał się prywatny bal myśliwski w Relkirkshire, gdzie ona przebywała u rodziny swej dawnej koleżanki szkolnej. Przed balem wydano obfitą kolację, na którą wszyscy goście — ci z domu i inni zaproszeni — oczekiwali zebrawszy się w wielkiej bibliotece. Yirginia weszła tam ostatnia. Miała na sobie suknię tak bladej zieleni, że niemal białą, bez ramiączek, ale na jednym ramieniu spiętą gałązką bluszczu, którego ciemne liście były z lśniącego atłasu. Dostrzegła go od razu. Wysoki, stał odwrócony plecami do kominka. Przez pokój ich oczy spotkały się i patrzyły na siebie. Miał ciemne włosy przyprószone bielą jak futro srebrnego lisa. Przywykła do mężczyzn w ich kogucim blas- ku szkockiego stroju, ale nie spotkała jeszcze żadnego, któ- ry wyglądałby tak swobodnie i dobrze w tym ozdobnym ubiorze, pończochach w kratkę, spódniczce i ponurym żakie- cie barwy butelkowego szkła, opatrzonym srebrnymi guzi- kami. — ...Yirginia, skarbie, jesteś. — To gospodarz przyjęcia. — No, kogo znasz, a kogo nie znasz? — Obce twarze, nowe nazwiska. Prawie ich nie słuchała. Wreszcie — ...a to Ed- mund Aird. Edmund, to jest Yirginia, mieszka u nas. Z De- wonu. Nie musisz z nią teraz rozmawiać, bo umieściłem was przy stole obok siebie, więc możesz z nią pomówić póź- niej... Nigdy wcześniej nie zakochała się tak nagle i tak mocno. Miewała oczywiście romanse, szalone zaślepienia w daw- nych dobrych czasach klubu w Leesport, ale nigdy dłuższe niż parę tygodni. Ten wieczór był zupełnie inny i Yirginia stwierdziła, że bez żadnej wątpliwości spotkała jedynego mężczyznę, z jakim chciałaby spędzić resztę życia. Nie trze- ba było wiele czasu, by uświadomić sobie, że dzieje się jakiś niewiarygodny cud i że Edmund odczuwa w stosunku do dokładnie to samo. 87 Świat stał się jasny i piękny. Nie mogło zajść nic złego. Oszołomiona szczęściem, była gotowa związać swój los z Edmundem, porzucić zdrowy rozsądek i nudne zasady. Dać mu życie. Żyć w cieniu, jeśli trzeba, na szczycie góry, w odrażającym grzechu. Nieważne. Nic nie było ważne. Edmund jednakże, postradawszy serce, nie chciał stracić głowy. Objaśnił Yirginii swoją sytuację. Był w końcu sze- fem szkockiej filii Sanforda Cubbena, człowieka prominent- nego i bardzo obserwowanego przez media. Edynburg to małe miasto, a on ma wielu przyjaciół i kolegów z branży i ceni sobie ich szacunek i zaufanie. Wyłamać się zbyt dras- tycznie z szeregu i oddać swoje nazwisko na pastwę kolumn towarzyskich w brukowych gazetach jest nie tylko nieroz- sądne, ale być może nawet destrukcyjne. Poza tym musi się liczyć z rodziną. — Z rodziną? — Tak, z rodziną. Byłem żonaty. — Dziwiłoby mnie, gdybyś nie był. — Moja żona zginęła w wypadku samochodowym. Mam jednak Aleksę. Ma dziesięć lat. Mieszka z moją matką w Strathcroy. — Lubię małe dziewczynki. Będę o nią bardzo dbała. Były jednak jeszcze inne przeszkody do pokonania. — Yirginia, jestem o siedemnaście lat starszy od ciebie. Czy czterdziestolatek nie wydaje ci się zgrzybiały? — Wiek nie ma znaczenia. — Musiałabyś mieszkać w głuszy Relkirkshire. — Owinę się w tartan i włożę kapelusz z piórkiem. Roześmiał się, ale raczej kwaśno. — Niestety, nie przez cały rok jest wrzesień. Nasi przy- jaciele miesekają całe mile od siebie, zimy są długie i mro- czne. Każdy się hibernuje. Obawiam się, że uznasz to życie za nudne. — Edmund, mam wrażenie, że coś ukrywasz i chcesz się mnie pozbyć. — Nie, nie. W żadnym razie. Ale musisz znać całą praw- dę. Żadnych złudzeń. Jesteś tak młoda, tak piękna i żywa, masz przed sobą całe życie... — Żeby być z tobą. 88 _ To następna sprawa. Moja praca. Jest absorbująca. Du- żo wyjeżdżam. Często za granicę, niekiedy na dwa lub trzy tygodnie. — Ale będziesz wracał do mnie. Była nieugięta, a on ją uwielbiał. Westchnął. — Wolałbym dla dobra nas obojga, żeby było inaczej. Wolałbym być znowu młody i bez zobowiązań. Wolny do takiego postępowania, na jakie mam ochotę. Wówczas mog- libyśmy żyć razem i mieć czas na wzajemne poznanie. I na- branie zupełnej pewności. — Ja jestem zupełnie pewna. Istotnie była. Niewzruszenie. Objął ją i powiedział: — No to wszystko na nic. Będę musiał się z tobą ożenić. — Biedaku. — Będziesz szczęśliwa? Tak bym chciał cię uszczęśliwić. — Och, Edmund. Drogi Edmundzie. Czy mogłoby być inaczej? Pobrali się dwa miesiące później, pod koniec listopada w Dewonie. Był to skromny ślub w małym kościele, w któ- rym Yirginię kiedyś chrzczono. Koniec początku. Bez żalu. Przypadkowe romanse z pier- wszym lepszym skończyły się, a ona pożegnała je nie oglą- dając się za siebie. Była panią Aird, żoną Edmunda. Po miodowym miesiącu pojechali na północ do Balnaid, nowego domu Yirginii, i do jej nowej, gotowej już rodziny: Violet, Edie i Aleksy. Życie w Szkocji było doświadczeniem bardzo odmiennym od wszystkiego, czego Yirginia wcześ- niej zaznała, ale starała się przystosować, choćby tylko dla- tego, że inni robili oczywiście to samo. Yiolet wyprowadziła się już na dobre i zamieszkała w Pennyburn. Sprawdzała model nieingerencji. Edie była równie taktowna. Przyszedł dla niej czas, oznajmiła, by także się wyprowadzić i osiąść we wsi w chacie, w której się wychowała i którą odziedzi- czyła po matce. Zrezygnowała ze stałej służby, ale praco- wała nadal na godziny, dzieląc swój czas między Yirginię i Violet. " W tych wczesnych latach Edie była podporą, źródłem do- skonałej porady i kopalnią ploteczek. To ona, ze względu 89 na Aleksę, uzupełniła wiedzę Yirginii o pewnych szczegó łach poprzedniego małżeństwa Edmunda, ale później nigdy już o tym nie wspominała. Było, minęło. Yirginia był wdzięczna. Edie, stara służąca, która widziała i słyszą}3 wszystko, mogła się okazać muchą w rosole. Tymczasem stała się jedną z najbliższych przyjaciółek Yirginii. Z Aleksą trwało to nieco dłużej. Z natury miła, ale za- mknięta w sobie, miała skłonność do nieśmiałości i chowa- nia się po kątach. Nie była ładnym dzieckiem, miała przy- sadzistą sylwetkę, rudawe włosy i białą cerę charakterystycz- ną dla posiadaczy takich włosów; początkowo była niepewna co do swego miejsca w rodzinie i wręcz bała się o cokol- wiek poprosić. Yirginia zrobiła, co tylko umiała. Ta dziew- czynka była w końcu dzieckiem Edmunda i ważną częścią ich małżeństwa. Nie może być dla niej matką, ale może być siostrą. Dyskretnie wydobyła Aleksę z jej kokonu, mówiąc do niej jak gdyby były w tym samym wieku, bardzo dbając o to, by nie urazić jej w jakieś obolałe miejsce. Zaintereso- wała się zajęciami Aleksy, jej rysunkami i lalkami i wcią- gała ją we wszystkie przedsięwzięcia i wydarzenia. Czasem było to kłopotliwe, ale najważniejsze, że Alexa nigdy nie czuła się opuszczona. Trwało to około pół roku, ale opłaciło się. Nagrodą były samorzutne zwierzenia Aleksy i jej niezwykłe uwielbienie i oddanie. Była więc rodzina, ale byli też znajomi. Powitali ją życz- liwie, upodobawszy sobie w niej jej młodość, uczucie do Edmunda, fakt, że Edmund zdecydował się ją poślubić. Oczywiście państwo Balmerino, ale inni też. Yirginia była towarzyską dziewczyną nie znoszącą samotności, i oto stwier- dziła, że ma wokół ludzi, którzy ją akceptują. Gdy Edmund wyjeżdżał w interesach, co działo się prawie nieustannie, i to od początku, wszyscy byli ogromnie mili i usłużni, zapra- szając ją samą, ciągle dzwoniąc dla upewnienia siei że nie czuje się samotna lub nieszczęśliwa. Nie czuła się. W głębi duszy niemal zadowalały ją wyjaz- dy Edmunda, bo w osobliwy sposób potęgowały wszystko: wyjeżdżał, lecz ona wiedziała, że wróci do niej, i za każdym jego powrotem małżeństwo z nim było czymś jeszcze lep- 90 szym niż wcześniej. Wypełniała puste dni zajmowaniem się Aleksą, swoim nowym domem i swymi nowymi znajomymi i liczyła godziny do powrotu Edmunda. Z Hongkongu. Z Frankfurtu. Kiedyś zabrał ją z sobą do Nowego Jorku, a potem wziął tydzień urlopu. Spędzili go w Leesport, a ona wspominała te dni jako jedne z najlepszych w jej życiu. No a potem Henry. Henry zmienił wszystko, nie na gorsze, lecz na lepsze, jeśli to było jeszcze możliwe. Po Henrym nie chciała już wyjeżdżać. Nie wyobrażała sobie, że będzie zdolna do takiej zapamiętałej miłości. Było to coś innego niż kochanie Ed- munda, ale jeszcze cenniejsze, bo zupełnie nieoczekiwane. Nigdy nie myślała o sobie jako oddanej matce, nigdy nie zastanawiała się nad prawdziwym sensem tego słowa. To małe stworzonko jednak, to małe życie wprawiło ją w nie- wysłowione zdumienie. Wszyscy ją drażnili, ale nie dbała o to. Dzieliła się nim z Yiolet, Edie i Aleksą i akceptowała to, bo w końcu Henry należał do niej. Patrzyła, jak rośnie, i chłonęła każdą chwilę jego rozwoju. Raczkował, chodził, wypowiadał słowa, a ona była zachwycona. Bawiła się z nim, rysowała mu, pilnowała Aleksy, która woziła go po skwerze w swym starym wózku dla lalek. Leżeli w trawie i obserwowali mrówki, schodzili nad rzekę i rzucali kamyki w szybki brunatny nurt. Siedzieli w zimie przy kominku czytając książki z obrazkami. Skończył dwa lata. Trzy. Miał pięć lat. Zabrała go na jego pierwszy dzień w szkole podstawowej w Strathcroy i stała przy bramie patrząc, jak odchodzi ścieżką w górę do szkol- nych drzwi. Wszędzie było pełno dzieci, ale żadne nie zwró- ciło na niego uwagi. Wydawał się w tej chwili szczególnie mały i kruchy, a ona nie mogła znieść widoku jego odejścia. Trzy lata później nadal był mały i kruchy, a ona czuła potrzebę chronienia go większą niż kiedykolwiek. I to była przyczyna chmury, jaka się zebrała i leżała teraz na skraju jej osobistego horyzontu. Obawiała się jej. Od czasu do czasu wyłaniała się sprawa przyszłości Hen- ry ego, ale Yirginia unikała omawiania jej z Edmundem. On jednak znał jej pogląd. Od pewnego czasu była cisza. Vir- to zadowalało, bo uważała, że lepiej nie budzić licha. 91 Nie chciała walki z Edmundem. Nigdy dotąd mu się n[t sprzeciwiała, bo zawsze chętnie zostawiała ważne decyzje na jego głowie. Był w końcu starszy, mądrzejszy i nieskoń- czenie lepiej znał się na wszystkim. Teraz jednak to co in- nego. Teraz chodzi o Henry'ego. Może jeśli nie będzie się tym zajmowała, poświęcała temu uwagi, problem sam zniknie. Gdy Arenie i Yiolet wyszli i odjechali drogą w dół starym sfatygowanym land roverem, Yirginia pozostała tam, gdzie była, przed domem, z uczuciem niespełnienia, braku celu i zajęcia. Spotkanie w sprawie kościoła zburzyło porządek dnia, ale było jeszcze za wcześnie, by schować się w domu i zacząć myśleć o kolacji. Pogoda się poprawiała, zanosiło się na trochę słońca. Może powinna zająć się nieco ogro- dem. Rozważyła tę możliwość i odrzuciła ją. W końcu wró- ciła do wnętrza domu, zebrała kubki do herbaty ze stołu w jadalni i zaniosła je do kuchni. Spaniele Edmunda drze- mały w koszykach pod stołem. Usłyszawszy jednak jej kro- ki, obudziły się i stanęły gotowe do zabawy. — Włożę tylko te naczynia do zmywarki — powiedziała im — a potem wyjdziemy sobie trochę. — Zawsze rozma- wiała z psami, a czasem, tak jak teraz, krzepiące było usły- szeć dźwięk własnego głosu. Obłąkani starzy ludzie mówią do samych siebie. Czasem nietrudno zrozumieć dlaczego. W tylnej kuchni, z psami kotłującymi się wokół jej nóg, zdjęła z wieszaka stary żakiet i wsunęła nogi w kalosze. Po- tem wyruszyli, psy na przedzie, wysadzaną drzewami drogą, która biegła wzdłuż południowego brzegu rzeki. Dwie mile wyżej rzekę przecinał następny most, który wiódł prosto do głównej drogi, a zatem do wioski. Yirginia minęła jednak most i szła dalej aż do miejsca, w którym kończyły się drze- wa i zaczynały wrzosowiska, całe mile wrzosu, trawy i pap- roci wnikające aż na wzgórza. W oddali pasły się owce. Je- dyny dźwięk to szum płynącej wody. Doszła do grobli. Rzeka przelewała się przez jej krawędź, tworząc przed groblą głęboki staw. Było to ulubione miejsce do pływania Henry'ego. Usiadła na brzegu, przy którym w lecie robili pikniki. Psy uwielbiały rzekę. Stały teraz 92 w niej po kolana i piły, jak gdyby nie widziały wody od miesięcy. Kiedy skończyły, wyszły na brzeg, otrzepując się gwałtownie. Popołudniowe słońce było ciepłe. Zdjęła żakiet i siedziałaby tak, zażywając słonecznego ciepła, ale pojawiły się jak zwykle chmary muszek i zaczęły kąsać, wstała więc, gwizdnęła na psy i wróciła do dornu. Była w kuchni robiąc kolację, gdy wrócił Edmund. Miał być smażony kurczak, a ona drobiła ośródkę na sos chlebo- wy. Usłyszała samochód, spojrzała ze zdziwieniem na zegar i stwierdziła, że jest dopiero wpół do szóstej. Wracał bardzo wcześnie. Jadąc z Edynburga nie docierał zazwyczaj do Bal- naid wcześniej niż o siódmej lub nawet później. Co się mog- ło zdarzyć? Zastanawiając się z nadzieją, że nic złego, skończyła z oś- rodkami i rzuciła je na patelnię, z mlekiem, cebulą i goździ- kami. Wymieszała. Dobiegł ją odgłos jego kroków w długim przejściu od hallu. Drzwi otwarły się, a ona odwróciła się doń z uśmiechem i lekkim niepokojem. — Jestem — obwieścił niepotrzebnie. Męski obraz jej małżonka jak zawsze napełnił ją zadowo- leniem. Miał na sobie granatowy garnitur w jasne paski, bla- doniebieską koszulę z białym kołnierzem i jedwabny krawat od Diora, który dała mu w prezencie na gwiazdkę. Trzymał w ręku swą dyplomatkę i po całym dniu pracy i długiej jeź- dzie wyglądał trochę nieświeżo, ale bez żadnych oznak znu- żenia. Nigdy nie wyglądał na znużonego i nigdy nie skarżył się na zmęczenie. Jego matka twierdziła, że nigdy w swym życiu się nie zmęczył. Był wysoki, nadal o młodzieńczej figurze i przystojnej twarzy, spokojnych, osłoniętych powiekami, ledwie zaryso- wanych oczach. Tylko jego włosy się zmieniły. Niegdyś tak ciemne, były teraz srebrnobiałe, ale nadal gęste i gładkie. W osobliwy sposób ta twarz bez określonego wieku w ze- stawieniu z siwizną czyniła go jeszcze bardziej dystyngowa- nym i atrakcyjnym niż dawniej. — Czemu tak wcześnie? — spytała. Z pewnych powodów. Zaraz ci wyjaśnię. — Podszedł, °y ją pocałować. Spojrzał na patelnię. — Ładnie pachnie. ~ chlebowy. Smażony kurczak? 93 — Oczywiście. Rzucił walizeczkę na stół. — A gdzie Henry? — U Edie. Wróci po szóstej. Poszedł do niej na herbatę. — To dobrze. — Co dobrze? — zmarszczyła brwi. —.Chciałem z tobą pomówić. Chodź do biblioteki. Zo- staw ten sos, później dokończysz... I już wychodził z kuchni. Zdziwiona i zaniepokojona, Vir- ginia odstawiła patelnię i odłożyła na półkę wielką przy- krywkę. Potem poszła za nim. Znalazła go w bibliotece, jak przykucnąwszy przy kominku, przykładał zapałkę do gazety i podpałki. Odebrała to jako swego rodzaju krytykę, przed którą musi się bronić: — Edmund, chciałam zapalić w kominku, kiedy zrobię sos i obiorę ziemniaki. Dziś był taki dziwny dzień. Całe po- południe przesiedzieliśmy w jadalni na omawianiu sprawy kościoła. Nie wchodziliśmy tutaj... — Nieważne. Papier zapłonął, podpałka potrzaskiwała. Poprawił stos, brudząc sobie ręce, i stał patrząc na rosnące płomienie. Jego profil nie wyrażał niczego. — Będzie ta aukcja w lipcu. — Usiadła na poręczy fotela. — Mam najgorszą robotę ze wszystkich, zbieranie tanich różności. Archie chciał jakąś kopertę z Komisji Leśnictwa... mówił, że wiesz o tym. Znaleźliśmy ją na twoim biurku. — Tak. Rzeczywiście. Zamierzałem ci ją dać. — ...och, i jeszcze wspaniała rzecz. Państwo Steynton wy- dają bal dla Kąty, we wrześniu. — Wiem. — Wiesz? — Jadłem dziś lunch z Angusem Steyntonem w Nowym Klubie. Mówił mi o tym. — Robią to na całego. Namioty, orkiestra, kelnerzy i w ogóle. Muszę sobie kupić jakąś wyjątkową suknię... Zwrócił głowę i spojrzał na nią, a ona umilkła. Miała wrażenie, że nie słuchał. Po chwili spytała: — Co się stało? 94 ._ Wróciłem wcześnie — powiedział — bo nie byłem po południu w biurze. Pojechałem do Templehall. Rozmawia- łem z Colinem Hendersonem. Templehall. Colin Henderson. Poczuła, że głos więźnie jej w gardle, które nagle zaschło. _ Edmund, po co? _ Chciałem wszystko omówić. Nie byłem zdecydowany co do Henry'ego, ale teraz mam pewność, że to słuszne. — Co słuszne? — Wysłać go tam we wrześniu. — Do internatu? — Nie mógłby przecież dojeżdżać. Niepokój ustąpił teraz przed rosnącą falą niepohamowa- nego gniewu. Nigdy jeszcze nie doznała uczucia takiego gniewu na Edmunda. Była przy tym wstrząśnięta. Wiedziała, że jest stanowczy, nawet apodyktyczny, ale nie podstępny. A teraz wyglądało na to, że oszukał ją za jej plecami. Czuła się zdradzona, bezbronna, pokonana, zanim zdołała oddać choćby jeden strzał. — Nie miałeś prawa. — Jej głos, ale nie brzmi jak głos Yirginii. — Edmund. Nie miałeś prawa. — Prawa? — Uniósł brwi. — Jechać tam beze mnie. Jechać tam nie mówiąc mi o tym. Ja powinnam tam być, „wszystko omówić", jak ty to ujmujesz. Henry jest tak samo moim dzieckiem jak twoim. Jak śmiałeś tak się wymknąć i załatwić wszystko za moimi plecami, nie mówiąc mi ani słowa! — Nie wymykałem się i właśnie ci mówię. — Tak. Kiedy już po wszystkim. Nie życzę sobie trak- towania mnie jak kogoś, kto się nie liczy i nie ma nic do gadania. Dlaczego ty masz zawsze o wszystkim decydować? — Zawsze tak było. — Zachowałeś się podstępnie. — Wstała, rękami obejmu- jąc mocno ramiona, jak gdyby jedynym sposobem na to, by nie uderzyć męża, było trzymanie rąk pod kontrolą. Zawsze tek uległa, była teraz tygrysicą walczącą o swe małe. ~~ Wiesz i zawsze wiedziałeś, że nie chcę, żeby Henry szedł do Templehall. Jest za mały. Za młody. Ty wyjechałeś do szkoły w wieku ośmiu lat i Hamish Blair tam jest, ale cze- 95 mu miałoby to być jakaś sztywna tradycja dla nas wszyst- kich? To wysyłanie małych dzieci z domu jest przestarzałe wiktoriańskie, niedzisiejsze. A co gorsza, niekonieczne. Hen- ry może z powodzeniem zostać w Strathcroy, dopóki nie skończy dwunastu lat. Potem może wyjechać do szkoły. T0 byłoby rozsądne. Ale, Edmund, nie wcześniej. Nie teraz. Patrzył na nią zupełnie zdezorientowany. — Dlaczego chcesz zrobić z Henry'ego jakiegoś odmieńca? Czemu mają go uważać za dziwaka, który pozostaje w domu do dwunastego roku życia? Chcesz go upodobnić do amery- kańskich dzieci, które tkwią w domu, dopóki nie dorosną? Yirginia była rozwścieczona. — To nie ma nic wspólnego z Ameryką. Jak możesz mó- wić coś podobnego? Tu chodzi o to, co każda rozsądna, nor- malna matka czuje w stosunku do swoich dzieci. To ty, Ed- mund, jesteś na złej drodze. Ale tobie nawet nie przychodzi do głowy, że mógłbyś się mylić. Zachowujesz się po wik- toriańsku. Jesteś staroświeckim, upartym szowinistą. Żadnej reakcji na jej wybuch. Wyraz twarzy Edmunda nie zmienił się. W takich sytuacjach zachowywał kamienną twarz o sennych oczach i bez uśmiechu. Yirginia wolałaby teraz, by zachowywał się naturalnie, impulsywnie, z tempe- ramentem, by podniósł głos. To jednak nie był styl Edmunda Airda. W branży znany był jako zimna ryba. Stał nieporu- szony, skupiony, niewrażliwy na prowokacje. — Myślisz tylko o sobie — powiedział. — Myślę o Henrym. — Nie. Chcesz go zatrzymać przy sobie. Chcesz postępo- wać na swój sposób. Życie ci zawsze sprzyjało. Zawsze po- stępowałaś wedle swego widzimisię. Rodzice psuli cię i po- błażali ci. A ja zapewne kontynuowałem to dalej. W pewnej chwili jednak musimy dorosnąć. Proponuję, żebyś stała się dorosła teraz. Henry nie jest twoją własnością i musisz po- zwolić mu na wyjazd. Nie mogła uwierzyć, że on mówi do niej coś takiego. — Nie uważam go za swoją własność. To jest najbardziej obraźliwy zarzut. Henry jest samodzielną osobą i to ja go na takiego wychowałam. Ale on ma osiem lat. Ledwie wy- szedł z powijaków. On potrzebuje domu. Potrzebuje nas. Po- 96 trzebne mu jest bezpieczne otoczenie, które zawsze miał, po- trzebna mu jest Moo pod poduszką. Po prostu nie można go wysłać. Nie chcę, żeby go wysyłać. — Wiem. — Jest za mały. — Musi więc rosnąć. — Będzie rósł beze mnie. Edmund milczał. Jej gwałtowny gniew opadł i czuła się teraz zraniona, pokonana i bliska łez. Aby je ukryć, odwró- ciła się, odeszła do okna i stała tam z czołem opartym o chłodną szybę. Niewidzącymi oczyma pełnymi łez patrzyła na ogród. Zapanowało długie milczenie. A potem, głosem rozsąd- nym jak zwykle, Edmund zaczął mówić. — Yirginia, Templehall to dobra szkoła, a Colin Hender- son to dobry dyrektor. Chłopców się nie przymusza, tylko uczy pracować. Henry może mieć trudne życie. Wszyscy ci chłopcy będą mieli trudne życie. Wymagające i surowe. Im wcześniej się z nim zmierzą i nauczą się dawać sobie radę, tym lepiej. Zaakceptuj to. Dla swojego dobra. Spójrz na to od mojej strony. Henry jest zbyt uzależniony od ciebie. — Jestem jego matką. — Odbierasz mu samodzielność. — To mówiąc, spokoj- nym krokiem opuścił bibliotekę. 10 W ten złocisty wieczór Henry wędrował do domu. Spotykał niewielu ludzi, bo była prawie szósta i wszyscy siedzieli w domach przy podwieczorku. Wyobrażał sobie te smaczne potrawy. Może zupa, potem danie rybne z łupacza lub czopsy, a na koniec ciastka i biszkopty popijane mocną, gorącą her- batą. On sam czuł przyjemną sytość po kiełbaskach. Zanim jednak pójdzie spać, znajdzie się miejsce na kubek kakao. Przeciął sklepiony most przez Croy między dwoma koś- C1ołami. Na szczycie wypukłości przystanął i przechylił się Wrzesień 97 przez stary kamienny murek, by spojrzeć w dół na rzekę. Sporo padało, dla rolników zbyt wiele, i rzeka płynęła głę- boka, niosąc na falach zebrane po drodze strzępy różnych przedmiotów. Gałęzie drzew i wiechcie słomy. Zobaczył unoszoną prądem biedną zdechłą owieczkę. W dalszej części doliny teren stawał się płaski i rzeka zmieniała tam charak- ter, rozlewała się płynąc wśród pastwisk i pól, od których spokojne bydło przychodziło wieczorem nad brzeg pić wodę. Tu jednak rzeka płynęła stromo w dół, skacząc i ześlizgując się ze skał szeregiem małych wodospadów i głębokich za- lewów. Szum Croy to jedno z najwcześniejszych wspomnień Hen- ry'ego. Wieczorami słyszał go przez otwarte okno sypialni, co rano budził się na głos rzeki. W górnej części był zalew, w którym Alexa uczyła go pływać. Z kolegami ze szkoły ba- wił się często w nabrzeżnym mule, budując zapory i zamki. Za nim wielki zegar kościoła prezbiteriańskiego wybijał godzinę sześcioma uroczystymi uderzeniami dzwonu. Henry z ociąganiem oderwał się od balustrady i poszedł dalej drogą wzdłuż południowego brzegu rzeki. Górowały nad nią wy- sokie wiązy, od najwyższych gałęzi dobiegał rejwach kra- czących gawronów. Dotarłszy do otwartej bramy Balnaid, spragniony nagle bycia w domu zaczął biec z tornistrem dyndającym u boku,. Gdy dotarł przed dom, zobaczył na podjeździe ciemnonie- bieskie BMW ojca. Wspaniała, nieoczekiwana przyjemność. Ojciec zwykle nie wracał do domu przed porą snu Hen- ry'ego. Teraz jednak Henry znajdzie ich w kuchni, jak roz- mawiają wesoło o nowościach dnia, mama będzie gotować kolację, a tato pić herbatę. W kuchni jednak ich nie było. Przekonał się o tym, gdy tylko wszedł do domu, bo usłyszał głosy zza zamkniętych drzwi biblioteki. Tylko głosy i zamknięte drzwi, skąd więc poczucie, że to nie w porządku, że wszystko jest nie tak? Zaschło mu w ustach. Przebył cicho przejście i stanął za drzwiami. Chciał wejść i zaskoczyć ich, ale zatrzymał się nasłuchując. „...Ledwie wyszedł z powijaków. On potrzebuje domu. Potrzebuje nas". To mama, mówi głosem, jakiego u niej 98 nigdy nie słyszał, wysokim, jakby miała zamiar się rozpła- kać, „...nie można go wysłać. Nie chcę, żeby go wysyłać". > „Wiem". To tatuś. „Jest za mały". „Musi więc rosnąć". „Będzie rósł beze mnie". Kłócą się. Sprzeczają. Niewiarygodne: mama walczy z ta- tusiem. Zmartwiały ze zgrozy czekał na dalszy ciąg. Po chwili ojciec zaczął mówić: „Yirginia, Templehall to dobra szkoła, a Colin Henderson to dobry dyrektor. Chłopców się nie przymusza, tylko uczy pracować. Henry może mieć trudne życie..." O to więc się sprzeczają. Chcą go wysłać do Templehall. Do internatu. „...i nauczą się dawać sobie radę, tym lepiej". Z dala od kolegów, od Strathcroy, Balnaid, Edie i Vi. Wspomniał Hamisha Blaira, o tyle starszego, ważniejszego, okrutnika. Tylko małe dzieci biorą misie. „...Henry jest zbyt uzależniony od ciebie". Nie mógł tego już słuchać. Wszystkie dotychczasowe lęki rzuciły się na niego. Cofnął się spod drzwi biblioteki, a po- tem, na bezpiecznym terenie hallu, odwrócił się i pobiegł. Schodami w górę i przejściem do swojej sypialni. Zatrzas- nąwszy drzwi za sobą, zrzucił tornister i upadł na łóżko, owijając się narzutą. Sięgnął pod poduszkę po Moo. Henry jest zbyt uzależniony od ciebie. A więc wyślą go z domu. Z kciukiem w ustach, z Moo przyciśniętą do policzka był na razie bezpieczny. Znalazłszy taką pociechę, nie płakał. Zamknął oczy. 11 Wykorzystywany tylko na uroczyste okazje salon Croy tył ogromnych rozmiarów. Wysoki strop i zdobione gzymsy blałej barwy, ściany pokryte wyblakłym czerwonym ada- 99 maszkiem, wielki turecki dywan, wytarty miejscami, ale na- dal w żywych kolorach. Stały tam sofy i fotele, niektóre w pokrowcach, inne z oryginalnym aksamitnym obiciem. Nic do siebie nie pasowało. Były też stoliki pełne emalio- wanych pudełek, fotografii w srebrnych ramkach, stert sta- rych numerów „Wiejskiego Życia". Było sporo ciemnych olejnych malowideł, portretów i obrazów z kwiatami, a na stole za sofą stał dzban z chińskiej porcelany z kwitnącym wonnym rododendronem. Za wyściełanym skórą podnóżkiem u kominka płonął jas- no ogień. Dywanik przed kominkiem był wełnisty i biały, a gdy usiadły na nim mokre psy, zalatywał mocno wonią owcy. Kominek był marmurowy, z imponującym gzymsem, na którym stała para złoconych i emaliowanych kandelab- rów, dwie figurki z miśnieńskiej porcelany i ozdobny wik- toriański zegar. Ten zegar, dzwoniąc uroczo wybijał teraz jedenastą. Wszystkich to zdziwiło. Pani Franco, wystrojona w czarne jedwabne spodnie i kremową bluzkę z krepy, stwierdziła, że nie może uwierzyć, iż jest tak późno. Tak żywo się roz- mawiało, że wieczór minął jak na skrzydłach. Ona musi te- raz iść spać, jej mąż też, jeśli ma być w formie podczas golfa w Gleneagles. Z tymi słowy państwo Franco podnieśli się z foteli. Pani Hardwicke również. — Było wspaniale, i jaka świetna kolacja... Dziękujemy obojgu państwu za gościnność... Mówiono sobie „dobranoc". Isobel w dwuletniej zielonej sukni z jedwabiu, najlepszej, jaką miała, wyprowadziła ich z salonu, by wskazać im drogę na piętro. Zamknęła drzwi i już nie wróciła. Archie został z panem Joe Hardwicke, naj- wyraźniej niechętnym tak wczesnemu zejściu z pola. Joe Hardwicke usadowił się ponownie w fotelu, gotów na dalsze co najmniej kilka godzin. Archie'emu to nie przeszkadzało, był zadowolony, że ma takie towarzystwo. Joe Hardwicke był jednym z jego lep- szych gości, inteligentny człowiek o liberalnych poglądach i wytrawnym poczuciu humoru. W czasie kolacji, przy której często panowała atmosfera skrępowania, podtrzymywał swo- bodną konwersację, opowiedział mimochodem parę nie- 100 zmiernie zabawnych historyjek i nieoczekiwanie okazał się znawcą wina. Omawianie spadkowej piwniczki Archie'ego trwało przez całe drugie danie. Teraz Arenie nalał mu strzemiennego, przyjętego przez Amerykanina z wdzięcznością. Potem napełnił własną szklankę, dorzucił polano do ognia i zanurzył się w fotelu z nogami na dywaniku z owczej skóry. Joe Hardwicke za- czął go wypytywać o Croy. Uważał te stare siedziby za fas- cynujące. Jak długo jego rodzina tu mieszka? Skąd pochodzi tytuł? Jaka jest historia domu? Nie był ciekawski, lecz zainteresowany, Archie zaś z ocho- tą odpowiadał. Jego dziadek, pierwszy lord Balmerino, był przemysłowcem o pewnej renomie, a majątek zrobił na gru- bych tkaninach. W konsekwencji uzyskał godność para i pod koniec dziewiętnastego wieku kupił Croy i jego ziemie. — Nie było tu wtedy domu mieszkalnego. Tylko wieża obronna z szesnastego wieku. Mój dziadek zbudował dom wtapiając weń tę pierwotną wieżę. Chociaż więc tylne frag- menty są stare, dom jest zasadniczo wiktoriański. — Wydaje się obszerny. — Tak. Dawniej żyło się z rozmachem... — A grunty? ^-~ — W większości wydzierżawione. Wrzosowiska wziął syndykat do polowań na głuszce. Mam przyjaciela, Edmunda Airda, który tym zarządza, ale ja mam talon w syndykacie i dołączam, kiedy ruszają. Mam też konia do polowań, ale to raczej dla przyjaciół. Farma jest oddana w dzierżawę. — Uśmiechnął się. — A więc, jak pan widzi, nie mam obo- wiązków. — To co pan robi? — Pomagam Isobel. Karmię psy i tresuję je, kiedy mogę. Zajmuję się przewróconymi drzewami, zaopatruję dom w drewno opałowe. W przybudówce mamy piłę tarczową, a pewien obwieś przychodzi od czasu "do czasu z wioski mi pomagać. Koszę trawę. — Przerwał. Nie była to właściwa odpowiedź, ale nic innego nie przychodziło mu do głowy. — Łowi pan ryby? Tak. Łowię na Croy, jakieś dwie mile w górę od wio- ski. Jest tam jezioro między wzgórzami. Dobrze jest iść tam 101 pod wieczór. Spuścić łódź. Jest bardzo spokojnie. Zimą, kie- dy się ściemnia o czwartej, pracuję w warsztacie w piwnicy. Zawsze jest coś do naprawy. Reperuję bramy, odnawiam bo- azerie, robię kredensy dla Isobel, zakładam półki. I inne rze- czy. Lubię pracę przy drewnie. Jest taka pierwotna, uzdra- wiająca. Może zamiast wstępować do wojska powinienem był zostać stolarzem. — Był pan w szkockim pułku? — Piętnaście lat w Królewskiej Legii Górali Szkockich. Dwa lata spędziliśmy w Berlinie wraz z wojskami amery- kańskimi... Rozmowa przeszła z Berlina do bloku wschodniego i w ten sposób do polityki i spraw międzynarodowych. Wypili jeszcze po jednym, stracili poczucie czasu. Kędy uznali wreszcie swą dzienną pracę za skończoną, było już po pierwszej. — Zatrzymałem pana — usprawiedliwiał się Joe Hardwi- cke. — Ależ skąd — Archie zebrał puste szklanki i odniósł je na tacę, która stała na dużym fortepianie — ...ja nie sypiam wiele. Im krótsza noc, tym lepiej. — Mam nadzieję... — Joe się zawahał — że nie uzna mnie pan za impertynenta, ale widzę, że pan utyka. Miał pan wypadek? — Nie. Straciłem nogę w Irlandii Północnej. — Ma pan sztuczną? — Tak. Aluminiową. Doskonała konstrukcja. O której chciałby pan zjeść śniadanie? Ósma piętnaście? Będzie pan miał wtedy czas na pozbieranie się i dojazd do Gleneagles, nim przyjedzie samochód. Czy budzić pana rano? — Jeśli można. Koło ósmej. W tym górskim powietrzu śpię jak zabity. Archie poszedł w stronę kuchni. Joe Hardwicke chciał si? zająć tacą z naczyniami. Czy może ją zanieść do kuchni? Archie był wdzięczny, ale stanowczy. — Nie, nie. Reguły domu. Jest pan gościem. Gość nie ma prawa kiwnąć palcem. Wyszli do halłu. — Dziękuję — powiedział Joe Hardwicke, stojąc u stóp schodów. 702 .— To ja dziękuję. Dobranoc. Spokojnych snów. Pozostał u stóp schodów, dopóki Amerykanin nie zniknął, Archie zaś nie usłyszał, jak otwiera on i zamyka drzwi swo- jej sypialni. Potem wrócił do salonu, zgasił ogień, ustawił przesłonę, odsunął ciężkie zasłony, sprawdził, czy okna za- mknięte. Na zewnątrz ogród tonął w świetle księżyca. Ar- chie usłyszał sowę. Wyszedł zostawiając tacę w salonie, zga- sił światło. Przeciął hali w drodze do jadalni. Stół opróżnio- no z wszelkich śladów kolacji i nakryto do śniadania. Czuł się winien, bo tradycyjnie było to jego zajęcie, które teraz Isobel wykonała sama, gdy on siedział i gawędził. Poszedł do kuchni. Tu również wszystko było w schlud- nym porządku. Jego dwie suczki, czarne labradory, spały obok pieca w okrągłych koszach. Obudzone, podniosły gło- wy. Bang, bang, zastukały ich ogony. — Byłyście na spacerze? — zapytał je. — Czy Isobel wyprowadzała was wieczorem? Bang, bang. Były zadowolone i zaspokojone. Nic do ro- boty dla niego. Łóżko. Poczuł się nagle bardzo zmęczony. Wspiął się po schodach gasząc po drodze światła. W swej garderobie roze- brał się. Marynarka na wieczór, mucha, biała koszula ze spinkami. Buty i skarpetki. Najtrudniej było ze spodniami, ale umiał zrobić to sprawnie. Wysokie lustro w garderobie odbijało jego obraz, ale on starał się w nie nie patrzeć, tak bardzo nie znosił widoku siebie rozebranego. Siny kikut uda, lśniący metal protezy, śruby i zawiasy, paski i podwiązki, które ją utrzymywały na miejscu — wszystko na wierzchu, bezwstydne i jakby nieprzyzwoite. Sięgnął szybko po nocną koszulę, poręczniejszą niż piża- ma, i wciągnął ją szybko. Wszedł do łazienki, oddał mocz i umył zęby. We wspólnej, obszernej sypialni nie paliło się światło, ale przez odsłonięte okna płynął blask księżyca. Iso- bel spała na swojej połowie szerokiego podwójnego łoża. Kiedy jednak szedł przez pokój, poruszyła się i zbudziła. — Archie? Usiadł na swojej połowie łoża. — Tak. — Która godzina? 103 — Jakieś dwadzieścia po pierwszej. Pomyślała chwile. — Rozmawialiście? — Tak. Przepraszam. Powinienem był ci pomóc. — W porządku. Mili są. Odpinał pasy, wyjmując delikatnie kikut z wyściełanej skórą panewki. Potem pochylił się, by położyć znienawidzol na machinę na podłodze obok łóżka. Ułożył porządnie pasyl by móc rano ją włożyć z możliwie najmniejszym wysiłkiem! Bez niej czuł się kaleki i dziwnie nieważki, kikut piekł gc i bolał. To był długi dzień. Położył się obok Isobel i naciągnął po ramiona chłodne prześcieradło. — Dobrze się czujesz? — Jej głos był senny. — Tak. l — Wiesz, że Yerena Steynton wydaje bal dla Kąty? Wel wrześniu. — Wiem. Yiolet mi mówiła. — Będę musiała kupić nową suknię. — Tak. — Nie mam w czym chodzić. Zasnęła na nowo. Gdy tylko się zaczęło, wiedział, co będzie. Zawsze było tak samo. Opuszczone, posępne ulice obsmarowane napisa- mi. Ciemne niebo i deszcz. Miał na sobie kamizelkę kulo- odporną i prowadził jeden z uzbrojonych land roverów, ale niezgodnie z przepisami był sam, choć winien mieć kogoś ze sobą. Jedynym jego zadaniem było ubezpieczać baraki. Baraki stanowiły posterunek ulsterskiej policji, gruntownie umocnio- ny i najeżony bronią. Gdyby się tam dostał przed ich nadej- ściem, byłby bezpieczny. Oni jednak już byli. Zawsze przy- chodzili. Cztery postacie przed nim na ulicy, ukryte gdzieś w deszczu. Nie mieli twarzy, lecz czarne kaptury, i mierzyli w niego. Sięgnął po pistolet, ale nie było go. Land rover zatrzymał się. Nie pamiętał, żeby go zatrzymywał. Drzwi się otwarły, a oni wskoczyli na niego i ciągnęli go na ze- wnątrz. Może tym razem chcieli go zatłuc rękami. A jednak 104 to samo. Bomba. Wyglądała jak paczka w papierze pakun- kowym, ale to była bomba. Włożyli ją na tył auta, a on stał i patrzył na nich. A potem był znów za kierownicą i zaczy- nał się właściwy koszmar. Miał bowiem wjechać przez ot- wartą bramę między baraki; bomba wybuchnie i zabije wszystkich wokół. Jechał jak oszalały, nie widział nic w strumieniach desz- czu, ale wkrótce miał być na miejscu. Całe jego zadanie to wjechać przez bramę, wprowadzić pojazd z bombą do prze- ciwbombowego dołu, wydostać się jakoś i wiać ile sił, nim bomba wybuchnie. Umierał 'z przerażenia, własny oddech huczał mu w uszach. Brama się otwarła, wjechał na rampę, do przeciw- bombowego dołu. Jego betonowe ściany rosły wokół niego, przesłaniając światło. Uciec. Nacisnął klamkę, ale drzwi były zamknięte. Nie otwierały się, był w pułapce, bomba tykała jak zegar, śmiercionośna i mordercza, a on był w pułapce. Zaczął krzyczeć. Nikt nie wie, że on tu jest. Krzyczał dalej... Obudził się krzycząc jak kobieta, z otwartymi ustami, pot spływał mu po twarzy... jakieś ramiona go chwyciły... — Archie. Była obok, trzymając go. Po chwili pociągnęła go delikat- nie w dół na poduszkę. Pocieszała go jak dziecko cichym głosem. Całowała jego oczy. — No już,/To był sen. Jesteś w domu. Ja tu jestem. Już po wszystkim. Obudziłeś się. Serce biło mu jak młot i spływał potem. Ixżał cicho w jej objęciach, a jego oddech stopniowo się uspokajał. Sięgnął PO szklankę z wodą, ale Isobe] uprzedziła go, podając mu JĄ i odstawiając na stolik, gdy skończył pić. Kiedy się uspokoił, powiedziała z nutką wesołości w gło- sie: — Mam nadzieję, że nikogo nie zbudziłeś. Pomyślą, że cię morduję. — Przepraszam. — Czy to... to samo? — Tak. Zawsze to samo. Deszcz, kaptury, bomba i ten cholerny dół. Czemu śnią mi się koszmary o czymś, czego nie było? 705 — Nie wiem, Archie. — Chciałbym, żeby się skończyły. — Wiem. Zwrócił głowę, kryjąc twarz w jej miękkim ramieniu. — Gdyby się skończyły, może mógłbym się znowu z tobą kochać. SIERPIEŃ 12 Poniedziałek, piętnasty Poranna poczta w Croy była ruchomym świętem. Tom Drystone, listonosz, swą szkarłatną furgonetką przemierzał w ciągu dnia ogromny teren. Długie, kręte, wąskie drogi wiodły w doliny, do odległych owczych farm i dalekich gos- podarstw. Odcięte od świata młode żony z małymi dziećmi wyglądały jego przybycia rozwieszając na sznurach pranie w podmuchach chłodnego, świeżego wiatru. Starzy, miesz- kający samotnie ludzie byli od niego uzależnieni, bo przy- woził im należności, przystawał na pogawędkę, a nawet przysiadał u nich na filiżankę herbaty. Zimą zmieniał fur- gonetkę na land rovera i tylko najgorsza zamieć uniemoż- liwiała mu dotarcie do wszystkich, żeby doręczyć długo oczekiwany list z Australii lub nową bluzkę z katalogu Lit- tlewoods, a kiedy wściekłe północnozachodnie wichury nisz- czyły linie telefoniczne i elektryczne, był często jedyną dro- gą komunikacji ze światem. Z tych powodów każde pojawienie się Toma było zawsze mile widziane mimo jego surowej twarzy, nietowarzyskości 1 ost;rego języka. Był to jednak pogodny osobnik, urodzony 1 wychowany w Tullochard i dlatego niepodatny na żaden wPfyw dzikich okolic i żywiołów. Kiedy nie był jeszcze lis- 107 tonoszem, podziwiano go za jego grę na akordeonie; główna postać miejscowych wieczorków, siedział na podeście ze szklanką piwa stojącą obok na podłodze i prowadził zespół przez nieskończony korowód szkockich tańców. Ta chwytliwa muzyka szła za nim wszędzie, bo doręczając pocztę gwizdał. Była połowa sierpnia. Poniedziałek. Wietrzny dzień z ob- fitością chmur. Niezbyt upalnie, ale przynajmniej bez desz- czu. Isobel Balmerino opięta fartuchem siedziała przy ku- chennym stole w Croy i skubała sześć głuszców. Upolowane w piątek, przez trzy dni wisiały w spiżarni z dziczyzną. Po- winny może wisieć trochę dłużej, ale ona chciała mieć za sobą to powodujące bałagan zajęcie, a głuszce w zamrażar- ce, zanim przybędzie następna grupa Amerykanów. Kuchnia była rozległa, wiktoriańska, pełna wszelkich do- wodów pracowitego życia Isobel. Kredens wypełniały wy- szczerbione żeliwne naczynia, deska na notatki obwieszona była pocztówkami, adresami i notkami z przypomnieniem, by zadzwonić do hydraulika. Kosze psów stały obok wiel- kiego czteropalnikowego pieca, a spore bukiety suchych kwiatów zwieszały się z haków u sufitu, niegdyś używanych do konserwowania szynek. Nad piecem była opuszczana su- szarka, na której wieszano przemoczone ubrania po dniu na wzgórzu lub wyprasowane, niezupełnie jeszcze suche płótno. Nie było to najlepsze urządzenie, bo jeśli na śniadanie były ryby, to czuło się je w poszewkach, ale Isobel nie miała elektrycznej suszarki, więc nie było rady. Kiedyś, dawno temu w czasach pierwszej lady Balmerino, ta opuszczana suszarka stała się na długo powodem rodzin- nych żartów. Stałą kucharką była pani Harris, doskonały fa- chowiec, ale wolny od troski o jakieś głupie zasady higieny. Miała zwyczaj trzymać na piecu ogromny żeliwny gar, w którym gotowały się kości i resztki wszelkich jarzyn, jakie zdołała zeskrobać z talerza. Z tego robiła swe słynne zupy- Pewnego razu na polowanie przyjechali goście. Pogoda była przeraźliwa, więc suszarka nad piecem uginała się od wil- gotnych marynarek, pumpów, swetrów i grubych pończoch. W ciągu owych dwu tygodni zupa stawała się coraz lepsza i lepsza, coraz bardziej smaczna. Goście błagali o przepis. 108 Jak pani ją robi, pani Harris? Ten aromat! Wspaniały". Pani Harris jednak odmawiała i zadowolona z siebie powtarzała, że to taka mała sztuczka podpatrzona u matki. Pod koniec tygodnia myśliwi wyjeżdżali, wtykając spore napiwki w czer- woną dłoń pani Harris. Kiedy zniknęli, garnek został w koń- cu opróżniony do wyszorowania. Na dnie leżała wełniana, niezbyt czysta skarpeta myśliwska. Cztery ptaki oskubane, zostały dwa. Pierze fruwało po ca- łej kuchni. Isobel zebrała je uważnie, zawinęła w gazetę, a zawiniątka wetknęła w czarny plastikowy worek na śmieci. Rozłożywszy następną gazetę i zabrawszy się do numeru pięć, usłyszała gwizdanie. Drzwi kuchennego wejścia otwarły się i wesoły Tom Dry- stone niemal wpadł na Isobel. Przeciąg wzniósł kłęby pierza. Isobel wydała jęk rozpaczy, a Tom szybko zamknął drzwi za sobą. — Widzę, że laird daje pani robotę. — Pierze opadło. Isobel kichnęła. Tom rzucił kupkę listów na kredens. — Ha- mish nie może pani pomóc? — Nie ma go. Pojechał z kolegą na tydzień do Argyll. — Jak poszło w Croy w piątek? — Kiepsko, obawiam się. — W Glenshandra mieli czterdzieści trzy sztuki. — To były pewnie nasze, poleciały za miedzę odwiedzić kolegów. Napije się pan kawy? — Nie, nie dziś, dzięki. Mam masę ładunku. Okólniki Ra- dy. No, to znikam... I wyszedł zaczynając gwizdać, nim jeszcze zatrzasnął drzwi za sobą. Isobel dalej wyrywała głuszcom pióra. Miała ochotę przej- rzeć listy, zobaczyć, czy jest coś ciekawego, ale nakazała sobie dyscyplinę. Najpierw skończy skubanie. Potem usunie pierze. Potem umyje ręce i przejrzy pocztę. A potem odda się krwawemu zajęciu patroszenia ptaków. Pocztowa furgonetka odjechała. Isobel usłyszała kroki w przejściu do hallu. Stawiane z wysiłkiem i nierówne. Ka- mienne schodki przebywane po jednym w krótkich odstę- Pach czasu. Drzwi otwarły się i stanął w nich jej mąż. — To był Tom? 709 — Nie słyszałeś gwizdania? — Czekam na ten list z Komisji Leśnictwa. — Nie przeglądałam jeszcze. — Czemu mi nie powiedziałaś, że oprawiasz te głuszce? — Archie mówił raczej tonem wyrzutu niż poczucia winy. — Przyszedłbym ci pomóc. — Może zechciałbyś je wypatroszyć? Skrzywił się z niesmakiem. Mógł strzelać do ptaków i ukrę- cać karki rannym. Mógł, jeśli musiał, je skubać. Dostawał jed- nak mdłości przy rozcinaniu ich i wyjmowaniu wnętrzności. Był to zawsze powód małego napięcia między nim i Isobel, więc szybko zmienił temat. Z góry wiedziała, że to zrobi. — Gdzie poczta? — Położył na kredensie. Pochylił się, by ją zebrać, zaniósł na drugi koniec stołu poza zasięg ogólnego bałaganu. Usiadł i przerzucał koperty. — Do diabła. Nie ma. Będą chyba jeździć na łyżwach. Ale jest list od Lucilli... — O, dobrze, spodziewałam się go... — ...i coś wielkiego, sztywnego i grubego, zapewne we- zwanie od królowej. — Pismo Yereny? — Być może. — Zaproszenie dla nas. — I jeszcze dwa podobne, do przekazania. Jedno dla Lu- cilli, a drugie — zawahał się — dla Pandory. Dłonie Isobel zamarły. Poprzez długi, usłany piórami stół ich oczy spotkały się. — Dla Pandory? Zapraszają Pandorę? — Najwidoczniej. — Dziwne. Yerena nie mówiła mi, że zamierza zaprosić Pandorę. — Nie ma żadnego powodu. — Będziemy musieli jej to wysłać. Otwórz nasze, zoba- czymy, jak wyglądają. Archie otworzył. t — Imponujące. — Uniósł brwi. — Tłoczone, drukowane, złote brzegi. Szesnasty września. Dość późno je rozsyła, pra- wda? To już za niecały miesiąc. 110 — Miała kłopot. Drukarnia się pomyliła. Wydrukowali za- proszenie na złej stronie papieru, więc im je odesłała i mu- sieli robić jeszcze raz. — Jak stwierdziła, że były po złej stronie? — Yerena zna się na takich rzeczach. Ona jest perfekc- jonistką. Co tam pisze? — Pisze: „Lord i Lady Balmerino. Yerena Steynton. W domu. Dla Kąty. Bla bla. Tańce o dwudziestej drugiej. RSVP". — Podniósł list w górę. — Poruszona? Nie mając na nosie okularów, Isobel wytężyła wzrok i pa- trzyła. Yerena Steynton W domu Dla Kąty Piątek, 16 września 1988 Tańce 22°° RSYP Corriehill, Tullochard, Relkirkshire — Bardzo poruszona. Będzie wspaniale wyglądać na kominku. Amerykanie pomyślą, że zaproszono nas na coś królewskiego. Przeczytaj mi teraz list Lucilli. To o wiele ważniejsze. Archie rozciął cieniutką kopertę z francuskim stemplem i znaczkiem i rozłożył dwie kartki taniego, liniowanego i bardzo cienkiego papieru. — Wygląda, jakby pisała na papierze toaletowym. — Czytaj. — Paryż. Szósty sierpnia. Drodzy mamo i tato. Przepra- szam, że tak rzadko pisuję. Nie ma czasu na wiadomości. To tylko krótka notka dla was o moich poczynaniach. Za Parę dni wyprowadzariT się i jadę na południe. Podróżuję autobusem, więc nie obawiajcie się autostopu. Jadę z Au- stralijczykiem, którego tu poznałam, nazywa się Jeff How- land. Nie studiuje malarstwa, tylko hoduje owce w Queens- arm i wybrał się na roczną włóczęgę po Europie. Ma przy- jaciół w Ibizie, więc może tam pojedziemy. Nie wiem, co 777 zrobimy, kiedy znajdziemy się w Ibizie, ale jeśli będzie oka- zja do podróży na Majorkę, to czy chcecie, żebym odwie- dziła Pandorę? A jeśli tak, to przyślijcie mi jej adres, bo zgubiłam. I trochę brakuje mi gotówki. Czy możecie przy- słać mi coś w formie pożyczki, dopóki nie przyjdzie moja nowa działka? Wyślijcie wszystko na c/o Hans Bergdorf, skr. poczt. 73, Ibiza. Paryż był boski, ale teraz są tu tylko turyści. Reszta wyjechała w góry i nad morze. Widziałam wspaniałą wystawę Matisse'a. Mnóstwo całusów, kochani i NIE MARTWCIE SIĘ. Lucilla. PS. Nie zapomnijcie o pie- niądzach. Złożył list i schował do koperty. — Australijczyk — odezwała się Isobel. — Hodowca owiec. — Włóczy się po Europie. — Przynajmniej jadą autobusem. — No, cóż, mogłoby być gorzej. Ale że mogłaby odwie- dzić Pandorę... czy to nie osobliwe? Nie mówimy o Pando- rze przez całe miesiące i nagle ona wyskakuje wszędzie, gdzie się zwrócić. Czy Ibiza jest daleko od Majorki? — Niezbyt. — Chciałabym, żeby Lucilla wróciła do domu. — Isobel, to najlepsze lata jej życia. — Nie mogę znieść myśli, że brakuje jej pieniędzy. — Wyślę jej czek. — Tak do niej tęsknię. — Wiem. Skończyła skubać, pieczołowicie zebrała pierze i wetknęła je w czarny worek na śmieci. Sześć małych zwłok leżało w smutnym rzędzie z głowami na ukos i pazurzastymi ła- pami wzniesionymi wzwyż w pozycji tancerzy. Isobel sięg- nęła po swój morderczo ostry nóż i bez dalszych ceregieli wbiła go w pierwsze zwiotczałe ciało. Potem odłożyła nóż i wsunęła dłoń w rozcięcie. Wyjęła ją, czerwoną od krwi, ciągnąc długi sznur perłowych, szarawych wnętrzności. Utworzyły one na gazecie zadziwiająco duży wzgórek. Woń była przejmująca. Archie wstał żywo. 772 — Pójdę wypisać ten czek. — Zebrał pocztę. — Zanim zapomnę. — I poszedł do swojego gabinetu, dokładnie za- mykając za sobą drzwi kuchni, odcinając się od małej sceny domowej rzezi. Przy biurku trzymał przez chwilę w dłoni kopertę dla Pan- dory. Przyszło mu na myśl, żeby do niej napisać. Wetknąć list od siebie do zaproszenia Yereny. Napisze: będzie bal. Będzie wesoło. Czemu nie przyjechać do domu na tę okazję, pobyć z nami w Croy? Tak bardzo chcielibyśmy cię zoba- czyć. Przyjedź, Pandora. Przyjedź. Tak jednak pisał już wcześniej, a ona ledwie raczyła od- powiadać. To na nic. Westchnął i uważnie zaadresował ko- pertę. Dodał parę znaczków za rozmiar koperty i nalepkę na przesyłkę lotniczą i odłożył list na bok. Wypisał imienny czek na Lucillę Blair, sto pięćdziesiąt funtów. Potem zaczął pisać list do córki. Croy, 15 sierpnia Droga Lucillo, l Dziękujemy bardzo za wiadomość, którą otrzymaliśmy dziś rano. Mam nadzieję, że będziesz mieć dobrą podróż na południe Francji i że masz na tyle pieniędzy, by dotrzeć do Ibizy, a ja wysyłam ten czek, tak jak prosiłaś. Co do Pan- dory, to jestem pewien, że ucieszy się ze spotkania z tobą, ale byłoby dobrze zadzwonić, nim coś zaplanujesz, i powia- domić ją, że zamierzasz złożyć jej wizytę. Jej adres brzmi: Casa Rosa, Puerto del Fuego, Majorca. Nie mam numeru jej telefonu, ale na pewno znajdziesz go w książce telefonicznej w Palmie. Przekazuję też zaproszenie na przyjęcie, jakie Steyntono- wie wydają dla Kąty. Jest już za niecały miesiąc, a ty masz pewnie inne, lepsze zajęcia, ale wiem, że mama ogromnie by się ucieszyła, gdybyś mogła przyjechać. Dwunastego był dobry dzień. Szła nagonka, więc się do- łączyłem, tylko na rano. Wszyscy byli bardzo uprzejmi, do- stałem dogodne stanowisko. Był ze mną Hamish, niósł mi strzelbę i torbę i pomógł staremu ojcu wydrapać się na 113 wzgórze. Edmund Aird strzelał wyjątkowo dobrze, ale pod koniec dnia były tylko czterdzieści trzy sztuki i dwa zające. Hamish wyjechał wczoraj z kolegą na tydzień do Argyll. Wziął z sobą wędkę na pstrągi, ale spodziewa się łowów na pełnym morzu. Pozdrowienia, moje drogie dziecko. Tato. Przeczytał tę epistołę, potem złożył ją porządnie. Znalazł dużą brązową kopertę i umieścił w niej list, czek i zapro- szenie od Yereny. Zakleił ją, ofrankował i wypisał otrzyma- ny od Lucilli adres w Ibizie. Zaniósł oba listy do hallu i po- łożył na stoliku przy drzwiach. Jeśli ktoś będzie jechał do wioski, to je wyśle. 13 Środa, siedemnasty Zaproszenie Steyntonów doręczono na Ovington Street w środę tego tygodnia. Był wczesny poranek. Alexa, boso i w płaszczu kąpielowym, stała w kuchni czekając, aż za- gotuje się woda w czajniku. Drzwi do ogrodu były otwarte, a Larry odbywał w nim swą zwykłą rundę obwąchiwania. Niekiedy chwytał woń śladów kota i wtedy stawał się bar- dzo podekscytowany. Poranek był szary. Być może później wyjdzie słońce i rozproszy mgłę. Usłyszała stuk skrzynki na listy i spojrzawszy w okno zobaczyła nogi listonosza idą- cego w dół trotuarem. Wzięła tacę, włożyła torebki z herbatą do dzbanka. Woda w czajniku wrzała, Alexa zrobiła herbatę, a potem zostawia- jąc pieska jego zajęciom poniosła tacę schodami na górę. Listy leżały na wycieraczce. Żonglując tacą schyliła się, by je zebrać i wepchnąć do pojemnej kieszeni płaszcza. Szła dalej w górę, gruby dywan układał się miękko pod jej bo- symi stopami. Drzwi łazienki były otwarte, zasłony już od- sunięte. Nieduży pokój prawie w całości wypełniało łoże odziedziczone przez Aleksę po babce, łoże imponujące, roz- 114 ległe i miękkie, z wysokimi mosiężnymi zagłówkami po obu stronach. Położyła tacę i wsunęła się pod prześcieradło. — Obudź się — powiedziała — bo przyniosłam herbatę. Pagórek po drugiej stronie łoża nie od razu zareagował na wezwanie. Potem jęknął i uniósł się. Spod przykrycia wy- łoniło się nagie opalone ramię i Noel zwrócił twarz do niej. — Która godzina? — Włosy, bardzo ciemne na białej, płóciennej poduszce, miał zmierzwione, podbródek szorstki od zarostu. — Za piętnaście ósma. Jęknął ponownie, przeczesał palcami włosy. Powiedziała „dzień dobry" i pochyliła się, żeby ucałować jego nieogolo- ny policzek. Objął dłonią jej głowę i przybliżył do siebie. Mruknął: — Wspaniale pachniesz. — Szampon cytrynowy. — Nie. Nie szampon. Ty. Odsunął dłoń. Uwolniona, Alexa pocałowała go jeszcze raz i oddała się domowemu zajęciu nalewania mu herbaty. Zwinął poduszki i uniósł się, by się o nie oprzeć. Był nagi, o piersi opalonej, jak gdyby właśnie wrócił z jakichś wakacji w tropiku. Podała mu parujący fajansowy kubek. Pił powoli, w milczeniu. Poranne przychodzenie do siebie zajmowało mu sporo czasu i przed śniadaniem rzadko się odzywał. Było to jedno z jej odkryć na jego temat, jedno z jego drobnych życiowych przyzwyczajeń. Podobnie jak sposób, w jaki robił kawę, czyścił buty lub przyrządzał wy- trawne martini. Wieczorem opróżniał kieszenie, układając schludnie ich zawartość na toaletce, zawsze w tym samym porządku. Portfel, karty kredytowe, scyzoryk, bilon, monety w równych słupkach. Najprzyjemniej było leżeć w łóżku i obserwować go przy tej czynności, potem patrzeć, jak się rozbiera, czekać, aż będzie gotów, aż przyjdzie do niej. Każdy dzień przynosił nową wiedzę, każdy wieczór świe- że, urocze odkrycie. Sterta wszystkiego, co dobre, rosła tak, że każda chwila, każda godzina były lepsze od wcześniej- szych. Życie z Noelem, dzielenie z nim tego błogiego połą- czenia zacisza domowego z namiętnością pozwoliło jej po raz pierwszy zrozumieć, dlaczego ludzie w ogóle chcą łą- 115 czyć się w małżeństwa. Było tak, że mogłoby to trwać wiecznie. A kiedyś... zaledwie przed trzema miesiącami... uważała się za w pełni zadowoloną. Sama w domu, tylko Larry do towarzystwa, zajęta pracą, swymi drobnymi nawykami, cza- sem wieczór poza domem lub odwiedziny znajomych. Po- łowiczne życie. Jak mogła to wytrzymać? Czego oczy nie widziały, tego sercu nie żal. Głos Edie, donośny i czysty. Pomyślawszy o Edie, Alexa uśmiechnęła się. Nalała sobie herbaty, postawiła kubek obok siebie i sięg- nęła do kieszeni po listy. Rozsypała je na puchowej kołdrze. Rachunek od Petera Jonesa, okólnik o podwójnych szybach, pocztówka od kobiety z Barnes, która chciałaby trochę sło- dyczy do zamrażarki, i wreszcie ogromna sztywna biała ko- perta. Przyjrzała się jej. Szkocki znaczek. Zaproszenie? Na ślub zapewne... Rozerwała kciukiem kopertę i wyjęła kartkę. — O jej! — zawołała. — Co to? — Zaproszenie na bal. „Pójdziesz na bal", powiedziała matka chrzestna wróżka do Kopciuszka. Noel wyciągnął rękę i wziął je od niej. — Kto to jest Yerena Steynton? — Mieszkają w Szkocji niedaleko od nas. Jakieś dziesięć mil. — A kto to jest Kąty? — Oczywiście ich córka. Pracuje w Londynie. Być może ją znasz... — Pomyślała przez chwilę i zmieniła zdanie. — Nie. Nie sądzę, żebyś ją znał. Ona zwykle zadaje się z młodymi gwardzistami... chodzi na wyścigi konne. — Szesnasty września. Pojedziesz? — Nie sądzę. — Dlaczego? — Bo nie chciałabym jechać bez ciebie. — Nie jestem zaproszony. — Właśnie. — Czy powiesz, „Przyjadę, ale z kochankiem"? — Nikt nie wie, że mam kochanka. 776 — Nie powiedziałaś rodzinie, że się wprowadziłem? — Jeszcze nie. — Masz jakiś powód? — Och, Noel... nie wiem. — Wiedziała jednak. Chciała wszystko zachować dla siebie. Wraz z Noelem posiadła ta- jemny magiczny świat miłości i odkryć i bała się, że jeśli wpuści kogoś z zewnątrz, to wszystko się rozpłynie i dozna w jakiś sposób uszczerbku. A przy tym... trzeba było ze smutkiem przyznać... brako- wało jej zupełnie odwagi cywilnej. Miała dwadzieścia jeden lat, ale w duchu nadal czuła się lękliwą jak dawniej pięt- nastolatką. Myśl o ewentualnych reakcjach rodziny przypra- wiała ją o śmiertelne męki. Wyobrażała sobie dezaprobatę ojca, zdziwienie i zgrozę Vi i troskę Yirginii. A potem py- tania. Ale kto to jest? Gdzie go poznałaś? Mieszkacie razem? Przy Ovington Street? Czemu dowiadujemy się dopiero te- raz? Co on robi? Jak się nazywa? I Edie. Lady Cheriton przewraca się w grobie. Nie to, żeby nie zrozumieli. Nie są ograniczeni, nie są hipokrytami. I wszyscy kochają Aleksę — tylko ona nie mo- że znieść myśli, że kogoś z nich zmartwi. Upiła łyk herbaty. — Nie jesteś już małą dziewczynką — powiedział Noel. — Wiem, że nie jestem. Jestem dorosła. Wolałabym nie być. — Wstydzisz się naszego grzesznego związku? — Niczego się nie wstydzę. Chodzi o... rodzinę. Nie chcę ich ranić. — Kochanie, będą się czuć o wiele bardziej dotknięci, je- śli dowiedzą się o nas, zanim zdecydujesz się im powie- dzieć. Alexa wiedziała, że ma rację. — Ale jak mogliby się dowiedzieć? — spytała. — To jest Londyn. Wszyscy plotkują. Dziwię się, że nic jeszcze nie doszło do twojego ojca. Posłuchaj mojej rady i zbierz się na odwagę. — Dał jej pusty kubek i szybkiego całusa w policzek. Sięgnąwszy po szlafrok, przerzucił nogi Przez krawędź łóżka. — A potem napisz, proszę cię, do pani 777 Stęchłoń, czy jak tam ona się nazywa, że chętnie przyje- dziesz na bal i że przywieziesz ze sobą Czarodziejskiego Księcia. Alexa uśmiechnęła się mimo woli. — Pojechałbyś? — Zapewne nie. Tańce plemienne nie są w moim stylu. — To mówiąc wyszedł do łazienki. Niemal natychmiast Aleksę dobiegł szmer prysznicu. No więc o co tyle hałasu? Alexa podniosła ponownie za- proszenie i zmarszczyła brwi. Lepiej żeby cię nie było, po- wiedziała do niego. Przez ciebie mam sporo kłopotów. 14 m Poniedziałek, dwudziesty drugi Tego sierpnia cała wyspa kipiała od niespotykanej fali upałów. Już poranki były gorące, a w ciągu dnia temperatura rosła do nieznośnej wysokości, zmuszając wszystkich roz- sądnych do chowania się na popołudnia w domach, by po- kładać się bez tchu na łóżku lub zasnąć na jakiejś ocienionej werandzie. Stare miasteczko na wzgórzach w czasie sjesty drzemało ciche za opuszczonymi roletami. Ulice były puste, sklepy pozamykane. W porcie jednak było inaczej. Za wielu ludzi się tam krę- ciło, zbyt wiele wydawano pieniędzy, by pielęgnować ten sza- cowny zwyczaj. Turyści nie chcieli słyszeć o sjestach. Nie chcieli tracić na sen ani chwili ze swych kosztownych waka- cji. No i przybysze nie mieli dokąd pójść na odpoczynek. Przysiadali więc tłumnie, czerwoni i zdyszani, w kawiarniach na wolnym powietrzu lub błądzili bez celu po klimatyzowa- nych galeriach z upominkami. Plażę pokrywały palmy para- soli i półnagie, uwędzone ciała, a przystań wypełniały wszel- kiego rodzaju łodzie i jachty. Tylko ludzie na łodziach wy- dawali się wiedzieć, co dla nich dobre. Zwykle kipiące ruch- liwością jachty i statki kołysały się leniwie na fali w oleistej 118 wodzie, a na pokładach w cieniu płóciennych daszków bez- władne ciała barwy mahoniu leżały niczym już martwe. Pandora zbudziła się późno. Przez całą noc wierciła się i przewracała z boku na bok, aż wreszcie o czwartej nad ranem zażyła tabletkę nasenną i zapadła w ciężki, pełen snów sen. Spałaby nadal, ale przeszkodziła jej szczękająca garnkami w kuchni Serafina. Szczękanie zburzyło sen, a Pandora po chwili otwarła z wolna oczy. Śnił jej się deszcz, brunatne rzeki, chłodne, wilgotne za- pachy i głos wiatru. Głębokie jeziora i mroczne wzgórza o błotnistych ścieżkach na pokryte śniegiem szczyty. Naj- ważniejszy jednak był deszcz. Nie deszcz padający prosto, ulewnie, tropikalnie jak tu, lecz lekko jak mokra mgła. Nad- chodził w chmurach, zdradliwy jak dym... Poruszyła się. Obrazy zatarły się, zniknęły. Dlaczego śni jej się Szkocja? Dlaczego po tylu latach te dawne zimne wspomnienia wracają, by szarpać ją za rękaw? Może to te upały bezlitosnego sierpnia, dzień po dniu nieustanne słońce, kurz i susza, ostre, czarne cienie od księżyca. Człowiek tęskni za tą delikatną, wonną mgłą. Odwróciła głowę na poduszce i za przeszklonymi drzwia- mi, otwartymi przez całą noc, zobaczyła balustradę tarasu, jaskrawe barwy pelargonii, niebo. Błękitne, bezchmurne, już stężałe od żaru. Oparła się na łokciu i sięgnęła przez szerokie, puste łóżko do stolika przy nim i zegarka. Dziewiąta. Z kuchni nadal ha- łas. Bulgot zmywarki do naczyń. Serafina daje znać o swej obecności. A skoro ona tu jest, to Mario — jej mąż i ogrod- nik Pandory — na pewno grzebie swoją archaiczną motyką w ogrodzie. Co wykluczało jakąkolwiek możliwość wczesnej kąpieli nago. Mario i Serafina mieszkali w starym miasteczku i przyjeżdżali co rano do pracy na motorowerze Mario, ry- czącym z całej mocy podczas drogi w górę. Swą hałaśliwą prymitywną machiną Mario wiózł żonę, która siedziała za nim z obiema nogami skromnie na jedną stronę, obejmując go w pasie swymi silnymi, opalonymi ramionami. Co dziwne, łoskot obwieszczający ich przybycie nie zbudził Pandory, ale z drugiej strony tabletki działały bardzo skutecznie. 119 Było zbyt gorąco na to, żeby dalej leżeć w tej zmiętej, skłębionej pościeli. Pandora tkwiła w niej już wystarczające długo. Odrzuciła cienkie prześcieradło, naga przebyła bosoi rozległą przestrzeń marmurowej posadzki i weszła do swojej! sypialni. Odnalazła bikini — nie więcej niż dwa kawałki! chusteczki z węzełkami — włożyła je na siebie, a poteml przeszła z powrotem przez sypialnię, na taras i w dół schod-| karni, które wiodły do basenu. Zanurzyła się. Woda była chłodna, ale nie na tyle, by na-l prawdę orzeźwić. Zaczęła pływać. Wspomniała wejście do J jeziora w Croy i wyskakiwanie z wielkim wrzaskiem z po-1 wodu zimnych igieł we wszystkich porach obolałego ciała;! był to ziąb zapierający dech w piersi. Jak mogła pływać! w wodzie, która była niemal śniegiem? Jak ona, Archie i ca- j ła reszta mogli się oddawać takim masochistycznym przy-1 jemnościom? Ale jakaż to były zabawa. A potem wychodzi- J ło się i ociekając wodą wkładało się ciepły sweter, rozpalało l ogień na kamienistym brzegu jeziora i piekło w ognisku naj- lepsze na świecie pstrągi. Nigdy potem pstrągi nie smako- wały tak wyśmienicie jak podczas tych zaimprowizowanych | posiłków przy ognisku. Pływała dalej. Tam i z powrotem, w tę i wewtę po długim l basenie. Znów Szkocja. Teraz nie sen, lecz świadome wspo- mnienia. I cóż stąd? Niech nadchodzą. Niech ją wiodą od jeziora w dół torfiastą dróżką wzdłuż strumienia, który spa-1 dał ze wzgórza tworząc po drodze małe stawki, by wreszcie połączyć się z Croy. Torfiastą woda, brunatna i pienista jak piwo przelewa się przez skały i spada z pluskiem do głębo- kich sadzawek z pstrągami kryjącymi się w ocienionych miejscach. W ciągu wieków strumień wyżłobił sobie małą dolinkę? której brzegi zieleniły się, osłonięte przed wiatrami z północy, jasne od dzikich kwiatów. Rosły tam naparstnice, astry, urocze zielone paprocie i wysokie liliowe osty. Jedno miejsce było szczególne. Nazywano je Corrie i urządzano tam wiosenne i zimowe pikniki, gdy północne wiatry były zbyt zimne na rozpalanie ognisk nad jeziorem. Corrie. Nie pozwoliła wspomnieniom tam przysiąść, lecz popędziła je dalej. Dróżka stała się bardziej stroma, wiła się między wielkimi skałami z granitu starszego niż czas. Ostat- 120 ni zakręt i oto daleko przed nami dolina — w słońcu, cienie chmur płyną po niej, całe jej sielskie piękno jak na dłoni. Croy wije się lśniącą nitką, za drzewami widać jej dwa łu- kowate mosty; z tej odległości wioska wygląda jak klocki na dywanie w pokoju dziecinnym. Chwila na kontemplację, a potem w dalszą drogę. Ścieżka obniża się. W perspektywie płot chroniący przed zwierzyną i wysoka brama. Widać teraz pierwsze drzewa. Szkockie sosny, za nimi zieleń buków. Potem dom Gordona Gillocka, pranie pani Gillock powiewa na sznurze, sfora zaalarmowa- nych psów myśliwskich wybucha kakofonią wściekłego szczekania. Dom już blisko. Teraz trakt właściwej, żwirowanej drogi, która biegnie wśród zabudowań gospodarczych, budynków z kamienia, stodół i obór. Woń bydła i nawozu. Następna brama i przejście obok domu z wesołym ogródkiem i ka- miennym murem oplecionym różą jerychońską. Ogrodzenie dla bydła. Podjazd obsadzony rododendronami. Croy. Dość. Pandora zapędziła swoje kapryśne wspomnienia z powrotem do szeregu jak nadgorliwe dzieci. Nie chciała iść dalej. Dość folgowania sobie. Dość Szkocji. Po raz ostat- ni przepłynęła basen wzdłuż i po płytkich stopniach wyszła na brzeg. Kamienie pod jej bosymi stopami były już gorące. Ociekając wodą wróciła do domu. W łazience wzięła prysz- nic, umyła włosy, włożyła świeżą sukienkę, luźną i bez rę- kawów, najbardziej przewiewny strój, jaki miała. Opuściła łazienkę i przeciąwszy przedpokój weszła do kuchni. — Serafina. Serafina odwróciła się znad zlewu, przy którym pilnie czyś- ciła wiaderko omułków. Była niską, przysadkowatą kobietą o ciemnej cerze, krzepkich gołych nogach wciśniętych w es- padryle i ciemnych włosach zaplecionych na karku. Ubierała się na czarno, bo była w nieustającej żałobie. Ledwie zakoń- czyła jedną po dziadku, babce lub dalekim krewnym, a już następny z jej rodu rozstawał się ze światem i Serafina wra- cała do żałoby. Czarne suknie wyglądały dokładnie tak samo, ale^jakby dla podkreślenia ich posępności jej fartuszki i far- były niezmiennie jaskrawe i bajecznie wzorzyste./—- 727 Serafina była związana z Casa Rosa. Poprzednio praco- wała przez piętnaście lat u angielskiej pary, która zbudowała tę willę. Kiedy przed dwoma laty wskutek niepewnego zdro- wia i nacisków rodziny niechętnie wrócili do Anglii, poszu- kująca jakiegoś lokum Pandora kupiła od nich tę posiadłość. Zrobiwszy to stwierdziła, że przejęła w spadku Serafinę i Mario. Początkowo Serafina nie była pewna, czy chce pracować u Pandory, a Pandora miała zastrzeżenia do Se- rafiny. Nie była ona zbyt atrakcyjna i często miewała hu- mory. Zdecydowały się jednak na miesiąc próby, a miesiąc wydłużył się do trzech, potem do roku i sprawa w dogodny sposób ułożyła się sama bez potrzeby uzgadniania czegokol- wiek. — Seńora. Buenos dias. Pani wstała. Po piętnastu latach u poprzednich pracodawców Serafina mówiła dość dobrze po angielsku. Pandora była wdzięczna za tę łaskawość losu. Mówiła biegle po francusku, ale hisz- pański był dla niej zamkniętą księgą. Mówiło się, że jest łatwy ze względu na szkolną łacinę, ale wykształcenie Pan- dory nie obejmowało łaciny, a ona nie zamierzała uczyć się teraz języka. — Jest jakieś śniadanie? — Na stole. Ja przynoszę kawę. Stół znajdował się na tarasie, górującym nad podjazdem. Był tu cień i panował chłód od wiatru znad morza. Prze- chodząc przez salon, Pandora spostrzegła książkę na stoliku do kawy. Był to wielki, drogi tom, przysłany jej na urodziny prezent od Archie'ego. Kolodziejstwo szkockie. Wiedziała, czemu jej to przysłał. Nigdy nie przestał wabić jej w swój prosty i łatwy do rozszyfrowania sposób do powrotu do do- mu. Dlatego nawet nie otwarła książki. Teraz jednak przy- stanęła zaintrygowana. Kołodziejst\vo szkockie. Znowu Szko- cja. Czy ten dzień jest skazany na nostalgię? Uśmiechnęła się do siebie, do tej słabości, która ją nagle opadła. Czemu nie? Schyliła się, wzięła książkę i zabrała na taras. Obierając pomarańczę, położyła tom na stole i otwarła. Była to rzeczywiście książka na stolik do kawy, przezna- czona do oglądania. Rysunki piórkiem, piękne mapy i prosty tekst. Kolorowe zdjęcia wyskakiwały z każdej strony. 722 Srebrne piaski Morar. Ben Yorlich. Wodospady Dochart. Stare nazwy brzmiały przyjemnie, jak turkot bębenków. Zaczęła jeść pomarańczę. Sok kapał na stronice, a ona ścierała go niedbale, zostawiając plamy. Serafina przyniosła kawę, ale Pandora nie podniosła głowy, cała pochłonięta lek- turą. Tu rzeka po długiej i spokojnej podróży wybucha nagle wściekłą furią, spadając gwałtownymi kataraktami białej piany szerokim, skalistym korytem, dostarczając niezapom- nianego widoku szalejących wód. Bieg nurtu przerywają po- rośnięte drzewami wysepki, z których jedna była miejscem spoczynku zmarłych z rodu MacNab; baldachim wspaniałych drzew przydaje otoczeniu niezwykłego uroku. Nalała sobie kawy, odwróciła stronę i czytała dalej. Kołodziejstwo szkockie zajęło ją na cały dzień. Przeniosła książkę od śniadania na szezlong nad basenem, a po lunchu zabrała ją z sobą do łóżka. Do podwieczorku przeczytała całą. Zamknąwszy tom, rzuciła go na podłogę. Było teraz chłodniej, ale upał i tak jej dziś nie dokuczał. Wstała z łóżka i poszła jeszcze raz popływać, potem włożyła białe bawełniane spodnie i błękitno-białą bluzkę. Uczesała się, wyszminkowała usta, wyjęła kolczyki i złotą bransolet- kę. Białe sandały. Spryskała się perfumami. Buteleczka już się kończyła. Musi kupić nową. Perspektywa zakupu tego drobnego luksusu napełniła ją uczuciem przyjemności. Pożegnała się z Serafina i wyszła przed dom, a potem schodami w dół do stojącego w garażu samochodu. Wsiadła do auta i zjechała krętą drogą ze wzgórza na szeroką szosę wiodącą do portu. Zaparkowała auto przed pocztą i weszła do środka po listy. Włożyła je do swego kosza na rzemy- kach, a potem zostawiwszy samochód poszła powoli nadal zatłoczonymi ulicami, przystając przed wystawami, by obej- rzeć sukienkę, ocenić jakiś wspaniały koronkowy szal. We- szła do perfumerii i kupiła flakonik Poison, potem wędro- wała dalej w stronę morza. Dotarła w końcu do rozległego, otoczonego palmami bulwaru, który biegł wzdłuż plaży. Pod koniec dnia plaża wydawała się równie tłoczna jak zazwy- 723 czaj, ludzie tłumnie leżeli na piasku i nadal jeszcze pływali. W oddali surfingowe żagle chwytały wieczorny wiatr, sunąc po wodzie jak ptasie skrzydła. Usiadła w kawiarence, której kilka pustych stolików stało na chodniku. Przyszedł kelner, zamówiła kawę i koniak. Po- tem, oparta na niewygodnym metalowym krześle, przesunęła okulary słoneczne na wierzch głowy, sięgnęła do koszyka i wyjęła listy. Jeden z Paryża. Jeden od prawnika w Nowym Jorku. Pocztówka z Wenecji. Odwróciła ją. Emily Richter, nadal w Cipriani. Wielka sztywna biała koperta, adresowana do Croy i przeadresowana pismem Archie'ego. Otwarła ją i z niedowierzaniem, a potem z pewnym rozbawieniem czy- tała zaproszenie od Yereny Steynton. W domu Dla Kąty Nadzwyczajne. Jak gdyby dotarło do niej wezwanie z in- nej epoki, z innego świata. A mimo to ze świata, który wskutek dziwnego zbiegu okoliczności, miłego lub nie, za- mieszkiwała przez cały dzień. Poczuła się niepewnie. Czy to jakiś omen? Czy ma się tym przejąć? A jeśli to omen, to czy ona w ogóle wierzy w omeny? W domu dla Kąty. Pamiętała inne zaproszenia, „sztywnia- ki", jak ona i Archie je nazywali, wystawione na kominku biblioteki w Croy. Zaproszenia na garden party, mecze kry- kieta, tańce. Zwłaszcza na tańce. We wrześniu był tydzień, w czasie którego prawie się nie spało, zadowalając się chwi- lami ukradkowej drzemki na tylnym siedzeniu auta lub na słońcu, gdy inni grali w tenisa. Pamiętała garderobę pełną sukni bafowych i siebie, jak skarży się ciągle matce, że nie ma w czym chodzić. Wszyscy już widzieli jej zimnobłękitną atłasową, bo nosiła ją już na Północnych Spotkaniach, a po- za tym pewien człowiek wylał na nią szampana i plama nie chce zejść. A różowa? Oderwał się rąbek i ramiączko się poluzowało. Na co matka, najbardziej oddana i cierpliwa z kobiet, zamiast poradzić Pandorze nitkę z igłą i naprawę różowej sukni, pakowała córkę do auta i jechały do Relkirk lub Edynburga, by cierpieć tam męki kaprysów Pandory, 124 wlec się od sklepu do sklepu, dopóki nie zostanie wreszcie upolowana najpiękniejsza — i nieuchronnie najdroższa — spośród sukien. Ależ psuto Pandorę, jakże ją uwielbiano, jak hołubiono. A w zamian... Odłożyła blankiet i spojrzała na morze. Kelner przyniósł kawę i brandy na małej tacce. Podziękowała i zapłaciła. Pi- jąc gorzką, czarną, gorącą kawę Pandora obserwowała żagle windsurfingu i powolny strumień przechodniów. Z nieba zsuwał się wieczór i może nabrało barwy płynnego złota. Nie wróciła. Własna decyzja. Niczyja inna. Nie ścigali jej, ale zawsze byli w kontakcie. Ciągle listy, zawsze pełne mi- łości. Po śmierci rodziców przypuszczała, że listy ustaną, ale nie ustały, bo wkroczył Arenie. Szczegółowe opisy po- lowań, wieści od jego dzieci, wiejskie plotki. Zawsze to sa- mo zakończenie. „Brak nam ciebie. Może przyjedziesz na parę dni? Tak dawno cię nie widzieliśmy". Z przystani wypłynął jacht, cicho pracując silnikiem, do- póki nie oddalił się od plaży na tyle, by wypełnić żagle wia- trem. Leniwie obserwowała jego drogę. Widziała go, ale jej wewnętrzne oko wypełniały obrazy Croy. Jej myśli raz jesz- cze wybiegły w przód i tym razem nie powściągnęła ich, lecz pozwoliła im biec. Do domu. Schodami do frontowych drzwi. Drzwi stoją otworem. Nic jej nie zatrzymuje. Może wejść... Ostrym ruchem odstawiła filiżankę. O co chodzi? Prze- szłość jest zawsze złota, bo pamięta się tylko dobre chwile. A ciemna strona wspomnień? Zdarzenia, które lepiej zosta- wić tam, gdzie są, zamknąć jak smutne pamiątki w kufrze, zatrzasnąć wieko, przekręcić klucz w zamku. Poza tym prze- szłość to ludzie, nie miejsca. Miejsca bez ludzi są jak dwor- ce bez pociągów. Mam trzydzieści dziewięć lat. Nostalgia pozbawia teraźniejszość energii, a ja jestem za stara na nos- talgię. Sięgnęła po brandy. W tym momencie jakiś cień między mą a słońcem położył się na stoliku. Zaskoczona, uniosła wzrok ku twarzy mężczyzny, który stał obok niej. Ukłonił się lekko. — Pandora. 725 — Och, Carlos! Czemu się tak podkradasz? — Byłem w Casa Rosa, ale nie zastałem nikogo. Jak wi- dzisz, ty nie odwiedzasz mnie, więc ja muszę odwiedzać ciebie. — Tak mi przykro. — Poszedłem więc do portu. Pomyślałem sobie, że gdzieś tu cię znajdę.' — Byłam na zakupach. — Mogę się przysiąść? — Oczywiście. • Przysunął sobie krzesło i usiadł naprzeciw niej. Był wy- soki, w wieku około czterdziestu pięciu lat, odświętnie ubra- ny w koszulę, krawat i lekką marynarkę. Miał ciemne włosy i oczy i nawet w ten duszny wieczór wyglądał chłodno i rześko. Mówił nienaganną angielszczyzną, a wyglądał, jak zawsze uważała Pandora, niczym Francuz. W istocie zaś był Hiszpanem. Był też niezmiernie atrakcyjny. Uśmiechnęła się. Powie- działa: — Zamówię ci brandy. 15 Środa, dwudziesty czwarty Yirginia Aird otwarła sobie plecami wahadłowe drzwi u Harroda i wyszła na ulicę. W sklepie upał i rejwach stał się nie do zniesienia. Na zewnątrz było niewiele lepiej. Dzień był wilgotny, powietrze ciężkie od spalin, a ludzki tłum przyprawiał o klaustrofobię. Na Brompton Road był spory ruch, a chodniki pokrywała powolna rzeka ludzi. Yir- ginia zapomniała już, że miejskie ulice mogą pomieścić tyle ludzi. Należało przypuszczać, że niektórzy z nich to londyń- czycy zaprzątnięci swoimi codziennymi sprawami, ale ogól- ne wrażenie mówiło, że jest to jakaś powszechna imigracja ze wszystkich stron świata. Turyści i przybysze. Przybyszów 726 mnogość ponad wszelkie wyobrażenie. Szli wysocy jasno- włosi studenci z plecakami. Całe rodziny Włochów lub mo- że Hiszpanów, dwie Hinduski w jasnych sari. I oczywiście Amerykanie. Moi rodacy, pomyślała sarkastycznie Yirginia. Można ich było od razu rozpoznać po strojach i obfitości sprzętu fotograficznego, jakim byli obwieszeni. Pewien olb- rzym miał nawet na głowie kapelusz cowboyski. Było wpół do piątej po południu., Robiła zakupy przez cały dzień i teraz dźwigała łupy, reklamówki i pakunki. Piekły ją stopy. Stała jednak nadal, bo nie zdecydowała jesz- cze, co będzie robić dalej. Istniały dwie ewentualności. Albo wróci natychmiast, pierwszym środkiem transportu, jaki się nawinie, do Cadgwith Mews, gdzie bardzo wygodnie mieszkała u swej przyjaciółki Felicity Crowe. Otrzymała klucze, więc nawet gdy w domu nie było nikogo — Felicity na zakupach lub ze swym jamnikiem na spacerze po ogro- dach — Yirginia mogła się dostać do środka, zrzucić buty, zrobić sobie herbatę i nieprzytomna z wyczerpania paść na łóżko. Perspektywa takiego przebiegu wydarzeń była ogrom- nie kusząca. Albo też pojedzie na Ovington Street i zaryzykuje odwie- dzenie Aleksy. To jest rzecz, którą powinna zrobić. Alexa nie ciążyła wprawdzie jej sumieniu, ale nie było mowy o powrocie do Szkocji bez kontaktu z pasierbicą. Usiłowała już to zrobić, dzwoniąc poprzedniego wieczoru od Felicity, ale nikt nie odpowiadał i Yirginia odłożyła słuchawkę u- znawszy, że przynajmniej raz Alexa wybrała się na jakąś bibkę. Dzwoniła też dziś rano, w porze obiadowej, a potem od fryzjera, gotując się pod suszarką. Nadal nikogo. Czyżby Alexa opuściła Londyn? W tym momencie patrzący w przeciwną stronę mały Ja- pończyk wpadł na nią i jedna z jej paczek poleciała na zie- mię. Przepraszał ją bardzo na swój grzeczny japoński spo- sób, podniósł pakunek, otrzepał z kurzu, zwrócił, ukłonił się, uśmiechnął, uchylił kapelusza i poszedł w swoją stronę. Dość. Podjechała taksówka, ktoś wysiadł i nim ktoś inny zdążył ją zająć, zrobiła to Yirginia. — Dokąd, skarbie? 727 l Zdecydowała się. — Ovington Street. — Jeśli Aleksy nie ma w domu, wró- ci tą samą taksówką do Felicity. Podjąwszy tę drobną de- cyzję, poczuła się lepiej. Otwarła okno, rozsiadła się wygod- nie, zastanawiała się nad zdjęciem butów. Podróż była krótka. Gdy taksówka skręciła w Ovington Street, Yirginia pochyliła się do przodu wypatrując auta Ale- ksy. Jeśli ono jest, to wedle wszelkiego prawdopodobieństwa także Alexa jest w domu. Było — biała furgonetka z czer- wonym pasem stała na jezdni przed błękitnymi drzwiami. Co za ulga. Poprosiła kierowcę, który zatrzymał się na środ- ku ulicy: — Mógłby pan chwilę poczekać? Sprawdzę tylko, czy ktoś jest. — W porządku, skarbie. Zebrała zakupy i wygramoliła się z auta, weszła po scho- dach i nacisnęła dzwonek. Usłyszała szczekanie Larry'ego i uspokajający go głos Aleksy. Zostawiła paczki na schodach i otwarłszy torebkę wróciła zapłacić kierowcy. Alexa była w kuchni, radząc sobie dzielnie z pozostałoś- ciami po swej codziennej pracy przywiezionymi z powrotem z Chiswick w bagażniku furgonetki. Rondle, plastikowe po- jemniki, drewniane misy na sałatę, noże, trzepaczka do jajek i karton po winie pełen brudnych szklanek. Gdy wszystko będzie już czyste, wysuszone i ustawione, ona pójdzie na górę, zdejmie wyplamioną bawełnianą spódnicę i bluzkę, weźmie prysznic, a potem włoży zupełnie świeży zestaw strojów. Potem zrobi sobie herbatę... lapsang suczong z plas- terkiem cytryny... weźmie Larry'ego na małą przechadzkę, a potem zacznie myśleć o kolacji. Wracając z Chiswick wpadła do sklepu rybnego i kupiła tęczowego pstrąga, przy- smak Noela. Usmaży rybę z migdałami. I może... Zobaczyła taksówkę, która nadjeżdżała powoli ulicą. Stojąc przy zlewie, miała ograniczoną widoczność. Tak- sówka zatrzymała się. Kobiecy głos. Stuk wysokich obca- sów po chodniku. Płucząc pod kranem kieliszek do wina. Alexa czekała nasłuchując. Potem rozległ się dzwonek u jej drzwi. 128 Larry, który nie znosił dzwonka, zaczął gwałtownie szcze- kać. Alexa zaś, tak zajęta i zapracowana, niechętnie przyję- ła zakłócenie jej krzątaniny i była podobnie niezadowolo- na. „Och, cicho, ty głupku". Odstawiła kieliszek, zdjęła far- tuch i poszła na górę sprawdzić, kto przyszedł. Miała na- dzieję, że to nic ważnego. Otwarła drzwi stercie wyglądają- cych na kosztowne pakunków. Taksówka zawróciła i odje- chała. I... Otwarła usta ze zdumienia. Jej macocha. Wystrojona na Londyn, ale mimo to od razu rozpoznawalna. Miała na sobie czarną sukienkę, szkarłatny żakiet i skórzane lakierki, a jej włosy, świeżo po wizycie u ekskluzywnego z pewnością eksperta, reprezentowały jakiś nowy styl, zaczesane do tyłu i związane ogromną kokardą z czarnego aksamitu. Jej macocha. O wspaniałej prezencji, ale nie zapowiedzia- na i zupełnie nie oczekiwana. Konsekwencje tego faktu po- zostawiły w głowie Aleksy tylko jedną myśl. Noel. — Yirginia. — No, nie umieraj z wrażenia. Zatrzymałam taksówkę, bo obawiałam się, że cię nie ma. — Ucałowała Aleksę. — Robiłam zakupy — wyjaśniła niepotrzebnie i pochyliła się, by podnieść pakunki. Alexa z wysiłkiem zebrała się w garść i zaczęła pomagać. — Nie wiedziałam nawet, że jesteś w Londynie. — Tylko na dzień lub dwa. — Rzuciły wszystko na stół w hallu. — I nie pytaj mnie, czemu nie dzwoniłam, bo wy- dzwaniam bez przerwy. Myślałam już, że wyjechałaś. — Nie. — Alexa zamknęła drzwi. — My... ja wczoraj byłam na kolacji, a dziś cały dzień pracowałam. Właśnie zmywam. Dlatego tak okropnie wyglądam. — Wyglądasz wspaniale. — Yirginia przyglądała się jej. — Schudłaś? — Nie wiem. Nigdy się nie ważę. — Jak poszło przy pracy? — O, lunch na dziewięćdziesiąte urodziny jakiegoś sta- ruszka. W Chiswick. Uroczy dom, tuż nad rzeką. Dwadzieś- cia osób gości, sami krewni. Dwoje prawnuczków. ~~ Co im podałaś? 5 W, 729 — Zimnego łososia i szampana. To zamówili. I tort uro- dzinowy. Ale dlaczego nie dałaś znać, że przyjeżdżasz? — Och, nie wiem. Przyjechałam tak sobie, dla kaprysu. Po prostu poczułam, że muszę się przewietrzyć dzień lub dwa. Dziś cały czas jestem na zakupach. — To widać. Podoba mi się twoje uczesanie. Pewnie jes- teś zmęczona. Wejdź dalej i daj odpocząć nogom. — To wszystko, czego mi trzeba. — Zdejmując żakiet Yirginia weszła do pokoju, rzuciła żakiet byle gdzie, pode- szła do największego fotela, zapadła weń, zsunęła buty i po- łożyła stopy na podnóżku. — Bosko. Alexa stała i patrzyła na nią. Jak długo zamierza tu zo- stać? Po co? — Dlaczego nie zamieszkałaś u mnie? — Dzięki Bogu, że nie zamieszkała, ale trzeba było zadać to oczywiste py- tanie. — Wprosiłabym się oczywiście, ale obiecałam Felicity Crowe, że jak tylko przyjadę do Londynu, zamieszkam u niej. Wiesz, to moja przyjaciółka od dzieciństwa. Byłaby moją druhną, gdybym miała druhny. Rzadko się widujemy, ale jeśli już, to gadamy i chichoczemy bez ustanku. A więc z tym w porządku. — Gdzie ona mieszka? — W uroczym domku w Cadgwith Mews. Ale muszę po- wiedzieć, że nie jest tak piękny jak ten. — Chciałabyś może... herbaty? — Nie, nie rób sobie kłopotu. Wystarczy coś zimnego. — Mam puszkę coli w lodówce. — Świetnie. — Ja... zaraz przyniosę. Zostawiła Yirginię i zeszła do kuchni. Otwarła lodówkę i wyjęła puszkę coli. Yirginia przyjechała i trzeba być chłod- ną i rzeczową. Chłód i rzeczowość to niezbyt mocne punkty Aleksy. Tu na dole ślady obecności Noela były skąpe. Wi- siała tu jego marynarka i wełniana czapka. W salonie leżał „Financial Times". To wszystko. Na górze jednak było ina- czej. Jego rzeczy leżały wszędzie, a łóżko w ewidentny spo- sób było pościelone dla dwóch osób. Próby ukrycia tego nie mają sensu. Jeśli Yirginia pójdzie na górę... 130 Była w zupełnej rozterce. Z jednej strony może to naj- lepszy sposób załatwienia sprawy. Nie planowała niczego, a stało się, i oto Yirginia tu jest. Poza tym Yirginia jest młoda i ściśle biorąc nie jest krewną. Można mieć nadzieję, że zrozumie, a może nawet zaaprobuje. W końcu miała całą masę mężczyzn, nim wyszła za tatusia. Mogłaby przemówić za Aleksą, to najlepsza osoba do przekazania wieści, że nie- śmiała i wstydliwa Alexa nie tylko znalazła sobie mężczyz- nę, ale przyjęła go do swego serca i swego domu i otwarcie z nim żyje. Z drugiej strony, jeśli to zrobi, to sekret zniknie i będą chcieli, żeby się z nimi dzielić Noelem. Żeby o nim mówić i żeby umożliwiać im kontakt z nim. Wyobrażała sobie ojca, jak przyjeżdża do Londynu i dzwoni. „Wezmę was do Cla- ridge'a na kolację". Na samą myśl o tym ugięły się pod nią kolana, ale wiedziała, że ostatecznie potrafiłaby sprostać ta- kiej sytuacji. Nie wiadomo tylko, jak zareagowałby Noel. Czy poczuje się w jakiś sposób naciskany? Byłoby to fatal- ne, bo po trzech miesiącach życia z nim, poznawszy kap- ryśne strony charakteru innego człowieka, Alexa wiedziała, że jest to właśnie ta rzecz, jakiej Noel nie znosi. Straciwszy całkowicie głowę, Alexa uczyniła ogromny wysiłek odzyskania rozsądku. Nic tu nie można poradzić, powiedziała sobie głosem Edie. Niech się po prostu dzieje, co się ma dziać. Wspomnienie Edie dodało jej nieco otuchy. Zamknęła drzwi lodówki, wzięła szklankę i poszła na górę. — Przepraszam, że tak długo. — Yirginia paliła. — Myś- lałam, że rzuciłaś. — Rzuciłam, ale znowu zaczęłam. Nie mów ojcu. Alexa otwarła colę, nalała i podała szklankę Yirginii. — O, cudowne. Świetne. Umierałam z pragnienia. Czemu w tych sklepach jest tak gorąco? Czemu wszędzie tyle ludzi? Alexa wtuliła się w róg sofy. — Turyści. Całe godziny jechałam z Chiswick. I włożyłaś buty nieodpowiednie do zakupów. Trzeba wkładać tenisów- ki. — Tak, wiem. Szaleństwo, prawda? Strojenie się na przy- jazd do Londynu. To chyba nawyk. ~- Co kupiłaś? 737 — Ciuszki. Zasadniczo coś na przyjęcie u Steyntonów. Widzę, że dostałaś zaproszenie. — Jeszcze nie odpowiedziałam. — Oczywiście pojedziesz? — Ja... nie wiem... Będę wtedy dość zajęta. — Ależ musisz przyjechać. Liczymy na ciebie... Alexa zmieniła temat: — Jaką suknię sobie kupiłaś? . — Bajeczną. Rodzaj woalu, biała, kilka warstw, wszędzie czarne cętki. Cieniutkie ramiączka. Będę musiała się lepiej opalić. — Gdzie ją znalazłaś? — U Caroline Charles. Pokaże ci przed wyjściem. Tylko, Alexa, postaraj się przyjechać. To będzie wrzesień, więc przyjdą wszyscy, będzie wielki bal. — Zobaczę. A co u taty? — W porządku. — Yirginia odwróciła się, żeby zgasić papierosa w popielniczce. Alexa czekała na rozwinięcie tego zwięzłego stwierdzenia, ale Yirginia milczała. — A Henry? — Też świetnie. — Czy obaj są w domu? — Nie. Edmund mieszka przez ten tydzień w Edynburgu, a Henry wziął swój śpiwór i wyniósł się do Pennyburn do Vi. Zabrałam go na lato do Dewonu. Spędziliśmy tam trzy tygodnie, bardzo się udały. Pierwszy raz w życiu jeździł konno, podobały mu się zwierzęta na farmie i łowienie ryb z moim ojcem. — Znowu pauza, niezbyt pogodna, czy też tak się tylko Aleksie wydało? Potem Yirginia mówiła dalej: — Chciałam go 'zabrać do Stanów. Nagle zatęskniłam do Leesport i Long Island. Ale dziadkowie wybrali się w dłuż- szą podróż, więc nie było sensu jechać. — Oczywiście. — Jakieś auto ruszyło i popędziło ulicą. — A co się dzieje w domu? — Och, niewiele. Jak zwykle. W lipcu była aukcja na rzecz kościoła, na instalację elektryczną. Było tyle pracy, że sobie nie wyobrażasz, a zarobiliśmy raptem ze czterysta funtów. Uważałam, że szkoda było trudu, ale Archie i pro- boszcz wydawali się zupełnie zadowoleni. Henry wygrał 132 na loterii butelkę wina z rabarbaru. Chce ją dać Vi na uro- dziny. — Szczęśliwa Vi. Co u niej? A Edie? — O, Edie. Z nią to dopiero problem. Nie słyszałaś? Brzmiało to groźnie. — O czym? — Ta jej straszna kuzynka u niej mieszka. Przyjechała w zeszłym tygodniu, a Edie już teraz ma obłęd w oczach. Obraz Edie z obłędem w oczach wystarczył, żeby w Alek- sie serce zamarło. — Jaka straszna kuzynka? Virginia opowiedziała jej dość szczegółowo historię Lottie Carstairs. Alexa była wstrząśnięta. — Pamiętam oboje Carstairsów. Byli bardzo starzy, mie- szkali w wiejskim domu na wzgórzu po drodze z Tullo- chard. Czasem przychodzili w niedzielę do Strathcroy na obiad do Edie. — Właśnie. — Mieli takie małe, rozklekotane auto. Dwoje małych staruszków na przedzie, a wielka gamoniowata córka z tyłu. — No cóż, tych dwoje małych staruszków już nie żyje, a gamoniowata córka straciła rozum. Delikatnie mówiąc. Alexa była oburzona. — Ale dlaczego Edie ma się nią zajmować? Edie ma do- syć zajęć i bez takich zobowiązań. — Tak właśnie jej wszyscy mówiliśmy, ale ona nie słu- chała. Uważa, że ta biedna dusza nie ma dokąd pójść. Tak czy owak, w zeszłym tygodniu przywieźli ją karetką i odtąd jest u Edie. — Ale chyba nie na zawsze? Wróci pewnie do swojego domu? — Miejmy nadzieję. — Widziałaś ją? —— Czy widziałam? Chodzi po wiosce i wszystkich zaga- duje. I nie tylko po wiosce. Kiedyś poszłam z psami w górę grobli, siedziałam sobie tam na brzegu, aż tu nagle po- czułam się nieswojo, odwracam się, a tu Lottie skrada się za mną. — Upiorne. 733 — Właśnie, upiorne. Edie nie może jej upilnować. Ale to jeszcze nic. Ona wychodzi wieczorami i błądzi po okoli- cy. Moim zdaniem jest nieszkodliwa, ale myśl, że zagląda przez okna, wystarczy, żeby przerazić każdego. — Jak ona wygląda? — Nie wygląda na obłąkaną. Raczej na trochę dziwną. Bardzo blada cera, oczy jak guziki. I zawsze uśmiechnięta, co robi ją jeszcze bardziej upiorną. Przymilna. To jest chyba właściwe słowo. Edmund i Archie Balmerino mówią, że za- wsze była taka. Pracowała kiedyś w Croy jako pokojówka. Lady Balmerino nie mogła chyba znaleźć nikogo innego. Vi mówiła, że było to w okresie ślubu Archie'ego z Isobel. Ar- chie twierdzi, że ilekroć otwarło się drzwi, czaiła się za nimi Lottie. A potem natłukła tyle porcelany, że lady Balmerino ją zwolniła. Tak więc, jak widzisz, jest to w sumie pewien problem. Zadzwonił telefon. — Oj, a któż to — pochłonięta dramatem w Strathcroy Alexa zareagowała niezadowoleniem. Niechętnie wstała i podeszła do biurka odebrać. — Halo? — Pani Alexa Aird? — Przy aparacie. • — Pewnie mnie pani nie pamięta... Moira Bradford... by- łam na kolacji u Thomsonów w zeszłym tygodniu i... chcia- łabym... Praca. Alexa usiadła, sięgnęła po notes, pióro, kalenda- rzyk. — ...gdzieś koło października, ale byłoby lepiej ustalić wszystko już teraz... Cztery dania, dwanaście osób. Może, zasugerowała pani Bradford, Alexa zorientowałaby ją ogólnie w kosztach? Alexa słuchała, odpowiadała na pytania, robiła notatki. Wyczuła, że za jej plecami Yirginia wstaje i kieruje się do drzwi. Obejrzała się. Gestami i ruchem warg Yirginia prze- kazała, „ja tylko do toalety...", i zanim Alexa mogła jej po- wiedzieć, by weszła do garderoby i nie wydrapywała się po schodach, już jej nie było. — ...oczywiście mój mąż zajmie się winem. 134 — Słucham? — Powiedziałam, mój mąż zajmie się winem. — ...a tak, oczywiście... przepraszam, czy ja mogłabym do pani zadzwonić? — A czy nie możemy załatwić wszystkiego teraz? Wola- łabym. I druga sprawa to obsługa kelnerska. Czy ma pani kogoś, czy podaje pani sama? Yirginia poszła na górę. Wszystko zobaczy, wyciągnie oczywiste wnioski, domyśli się prawdy. W osobliwy sposób Alexa poczuła zrezygnowaną ulgę. Inne uczucia nie miały sensu, bo było za późno na przeciwdziałanie. Odetchnęła głęboko. Powiedziała możliwie najbardziej energicznym głosem. — Nie, nie mam nikogo. Ale proszę się nie obawiać, bez trudu dam sobie radę sama. Yirginia w pończochach pięła się na górę stwierdzając jak zwykle, że jest to jeden z najmilszych domków w Londynie. Tapety i białe ściany nadają mu świeżość, a grube dywany i nadzwyczaj obfite zasłony czynią go przytulnym. Na pięt- rze drzwi sypialni i łazienki były otwarte. Weszła do łazien- ki i dostrzegła, że Alexa ma tutaj nowe zasłony, pikowany perkal w liście i ptaki. Podziwiając je rozejrzała się wokół w poszukiwaniu innych oznak odnowy. Nie było ich, ale jej wzrok przykuły pewne nieoczekiwane przedmioty, a ich możliwy sens wyparł wszystkie inne myśli z jej głowy. W kubku stały dwie szczoteczki do zębów. Przybory do golenia na szklanej półce, drewniana miseczka z mydłem i pędzel do golenia. Flakonik płynu po goleniu — Antaeus od Chanela — taki sam jak Edmunda. Na brze- gu wanny leżała ogromna gąbka, a z kurka zwieszała się kulka mydła na sznureczku. Na haczykach za drzwiami wi- siały dwa płaszcze kąpielowe, jeden wielki, w niebiesko-bia- łe pasy, drugi mniejszy i biały. Zapomniała, po co zabrnęła na górę. Wyszła z łazienki na podest. W dole panowała cisza. Rozmowa zapewne już skończona, nie było słychać głosu Aleksy. Spojrzała na drzwi sypialni, wyciągnęła rękę, pchnęła je i weszła. Ujrzała Jozko z dwiema poduszkami, koszula nocna Aleksy porząd- 135 nie złożona po jednej stronie, błękitna męska piżama po drugiej. Na stoliku przy łóżku tykał cicho budzik podróż- ny w świńskiej skórze. To nie był budzik Aleksy. Wzrok Yirginii omiótł pokój. Srebrne szczotki na toaletce, jedwab- ne krawaty zwieszają się z lustra. Rząd męskich bu- tów. Drzwi szafy, zapewne przez zapomnienie, były otwar- te. Ujrzała rząd garniturów na wieszakach, a na komo- dzie ułożone jedna na drugiej, nienagannie wyprasowane ko- szule. Skrzypnęły schody za nią. Odwróciła się. Alexa stała tam w swym poplamionym bawełnianym stroju; wyglądała pra- wie tak, jak zawsze wyglądała. A jednak inaczej. „Schud- łaś?", zapytała ją przedtem Yirginia, ale teraz stwierdziła, że to nie dieta jest odpowiedzialna za to nieokreślone pro- mieniowanie Aleksy, jakie zauważyła już w chwili spotka- nia. Ich spojrzenia skrzyżowały się, spojrzenie Aleksy było spokojne. Nie odwróciła głowy. Nie było w nim winy ani wstydu, a Yirginia była zadowolona z Aleksy. Ma dwadzieś- cia jeden lat. Długo to trwało, ale zdaje się, że w końcu dorosła. Stojąc tam, przypomniała sobie Aleksę jako dziecko; kie- dy ją poznała, była ogromnie nieśmiała, niepewna, bała się odezwać. Yirginia, nowa żona jej ojca, postępowała z naj- większą ostrożnością, dobierała słów, zawsze świadoma pu- łapek impulsywnego mówienia lub niewłaściwych posunięć. Teraz też. W końcu Alexa odezwała się pierwsza. Powiedziała: — Szłam ci powiedzieć, żebyś skorzystała z garderoby na dole. — Przepraszam. Nie chciałam być wścibska. — Nie ma potrzeby. Wszystko widać. — Nie chciałaś, żebym wiedziała? — Dowiedziałabyś się i tak. — Chcesz porozmawiać? — Jeśli masz ochotę. Yirginia wyszła z sypialni i zamknęła za sobą drzwi. — Chodźmy na dół — powiedziała Alexa — to ci opo- wiem. 136 — Nie byłam jeszcze siusiu. — I nagle ot»ie wybuchnęły śmiechem. — Nazywa się Noel Keeling. Spotkałair* go na ulicy. Przyszedł na kolację do ludzi nazwiskiem Pe*nmngton, mie- szkają o parę domów stąd, ale pomylił daty, wiec nie co robić. ale przelotnie, w jego firmie — Czy zobaczyłaś go wtedy po raz pierws^ — O, nie, widzieliśmy się już wcześniej, Na pewnym coctail party, a potem robiłam lunch dla dyrektorów. — Co on robi? — Dział reklamy. Wenborn and Weinburg-- — Ile ma lat? może mowie ' opisać. Nig- potem, żeby i: niewłaściwego L razu, jaki jest w nocy nie do siebie. Wy- potem — Trzydzieści cztery. — Twarz Aleksy przybrała rozma- rzony wyraz dziewczyny, która wreszcie —~~ —~—:- o ukochanym. — On jest... och, nie potrafię j dy nie umiałam opisywać ludzi. Zapadła chwila ciszy. Yirginia czekała, skłonić Aleksę do dalszej relacji, powiedziała - — A więc przyszedł na Ovington Street dnia. — Tak. I był wyczerpany. Widać było od zmęczony. Przyleciał właśnie z Nowego spał i wyglądał tak kiepsko, że zaprosiłam go piliśmy trochę, potem zrobiłam kolację. Czc?OPsY- A zasnął na sofie. — Widać nieszczególnie go zabawiałaś. — Och, Yirginia, mówiłam ci. Był zmęczo~ony- — Przepraszam. Mów dalej. — A następnego wieczoru miał być na koi* acji u Penning- tonów, więc wpadł najpierw na chwilę z wieJslkim bukietem róż dla mnie. W charakterze podziękowania. /*^A parę wieczo- rów później poszliśmy na kolację No i odftłtąd poszło jak lawina. Słowo „lawina" nie wydało się Yirginii od bdpowiednie dla —l°w°liCZnOŚCi' Powiedziała Jednak „rozumiem", ba H weekend pojechaliśmy na jeden dzień # "a wieś. Było 0 ciePło i bezchmurnie, wzięliśmy Larry*i'y'ego i wędro- 137 waliśmy całe mile przez Downs, w powrotnej drodze zjed- liśmy kolację, a potem poszliśmy do jego mieszkania na ka- wę. A potem... no... było strasznie późno... i... — Spędziłaś noc z nim. — Tak. Yirginia sięgnęła po następnego papierosa i zapaliła go. Zgasiwszy zapalniczkę, powiedziała: — A rano nie żałowałaś? — Nie. Nie żałowałam. — Czy to był... pierwszy raz? — Tak. Ale nie musiałaś chyba o to pytać? — Och, kochanie, tak dobrze cię znam. — Było z tym trochę kłopotu. Bo nie chciałam, żeby się sam przekonał. Nie mogłam udawać. To byłoby jak udawa- nie, że się świetnie pływa, a potem skok do wody i się tonie. Nie chciałam utonąć. Więc mu powiedziałam. Byłam pewna, że uzna mnie za strasznie pensjonarską i pruderyjną. A wiesz, co on powiedział? Powiedział, że to jest dla niego jak jakiś naprawdę wspaniały i nieoczekiwany dar. I rano obudził mnie otwieraniem szampana z wielkim hukiem i strumieniem piany. Siedzieliśmy w łóżku i piliśmy. A po- tem... Przerwała, najwyraźniej brakło jej tchu i słów. — Dalsza lawina? — No, sama wiesz. Byliśmy ciągle razem, to znaczy w wolnych chwilach. I po pewnym czasie stało się śmieszne, gdy pod koniec wieczoru rozjeżdżaliśmy się w przeciwne strony albo pożyczaliśmy sobie nawzajem szczoteczki do zę- bów. Zaczęliśmy się więc zastanawiać. On ma bardzo przy- jemne mieszkanie w Pembroke Gardens i ja chętnie bym się tam przeniosła, ale nie mogłam zostawić tego domu bez opieki, kiedy jest tu 'tyle cennych rzeczy babci Cheriton. Z tego też powodu nie chciałam go nikomu wynajmować. Był to pewien dylemat, ale właśnie wtedy Noel spotkał swo- ich przyjaciół, którzy akurat się pobrali i szukali czegoś do wynajęcia, dopóki nie znajdą stałego lokum. Odstąpił im więc swoje mieszkanie i przeprowadził się do mnie. — Jak długo tu już jest? — Jakieś dwa miesiące. 138 — A ty nie puściłaś pary z ust. — To nie to, żebym była wstydliwa albo skryta. Po prostu wszystko to było tak niewiarygodnie cudowne, chciałam za- chować to dla nas dwojga. To należało jakoś do czaru. — Czy on ma rodzinę? — Jego rodzice nie żyją, ale ma dwie siostry. Jedna jest zamężna i mieszka gdzieś w Gloucestershire. Druga jest w Londynie. — Poznałaś ją? — Nie i właściwie nie chcę. Ona jest dużo starsza od No- ela i trochę mnie przeraża. Pracuje jako redaktor naczelny „Yenus", strasznie wpływowa. — No więc czy ty chcesz, żebym w domu coś mówiła? — Jak uważasz. — Byłoby na pewno lepiej — rozważała Yirginia — po- wiedzieć Edmundowi, zanim dowie się od innych. By- wa często w Londynie, a sama wiesz, jak ludzie plotkują. Zwłaszcza mężczyźni. — Noel też tak uważa. Czy mogłabyś powiedzieć tacie? I Vi? Czy to ci sprawi kłopot? — W żadnym wypadku. Vi jest zdumiewająca. Nad wszy- stkim przechodzi do porządku. A co do twojego ojca, to obecnie jest mi wszystko jedno, co mu powiem. — To znaczy? — Alexa zmarszczyła brwi. Virginia wzruszyła ramionami. Ona też zmarszczyła brwi. Kiedy to robiła, delikatne linie jej twarzy pogłębiały się i nie wyglądała już tak młodo. — Sądzę, że ty też możesz wiedzieć. Nie żyjemy obecnie w najlepszej harmonii. Jesteśmy poróżnieni, żadnych ostrych słów, ale swego rodzaju zimna uprzejmość. — Ale... — Alexa zapomniała o Noelu i starała się pojąć. Nigdy jeszcze nie słyszała Virginii mówiącej o ojcu tak chłodnym tonem, nie pamiętała nawet, by kiedykolwiek się kłócili. Virginia uwielbiała go, zgadzała się ze wszystkim, co zaplanował, ze wszystkimi jego propozycjami. Panowała między nimi wyłącznie pełna miłości harmonia, widoczne zauroczenie sobą nawzajem i gdy byli razem, zawsze sły- chać było — nawet zza zamkniętych drzwi — dużo śmiechu 1 Wesołych rozmów. Wydawało się, że nigdy im nie braknie 739 tematów do rozmowy, a stabilność ich małżeństwa była jed- nym z powodów, dla których Alexa przyjeżdżała do domu do Balnaid, ilekroć tylko trafiał jej się urlop. Lubiła być z nimi. Już sama myśl, że nie mogą się porozumieć, nie rozmawiają ze sobą, nie kochają się, była nie do zniesienia. Może już nigdy nie będą się ponownie kochać. Może się rozwiodą... — ...to niepojęte. Co się stało? Yirginia dostrzegłszy, że cała radość spłynęła z twarzy Aleksy, poczuła się winna i zrozumiała, że powiedziała za dużo. Po prostu rozmawiając o Noelu zapomniała, że Alexa jest jej pasierbicą, i pozwoliła sobie mówić o swoich prob- lemach bez ogródek i chłodno, jak gdyby zwierzała się ja- kiejś starej i bliskiej przyjaciółce. Rówieśnicy. Alexa jednak nie była rówieśnicą. — No, nie bądź taka przerażona — powiedziała szybko. — Nie jest znów tak źle. Po prostu Edmund nalega, żeby wysłać Henry'ego do szkoły z internatem, a ja tego nie chcę. Ma dopiero osiem lat i moim zdaniem jest za mały. Edmund znał mój pogląd, ale zorganizował wszystko bez porozumienia ze mną, i ja poczułam się bardzo dotknięta. Doszło do tego, że nie możemy już nawet o tym rozmawiać. Nie wspomina- my o powodach tego sporu. Oboje się zawzięliśmy i tak to wygląda. Między innymi dlatego zabrałam Henry'ego do De- wonu. On wie, że ma wyjechać do szkoły, i wie, że się na siebie gniewamy. Staram się go zabawić i robić z nim wszys- tko tak, jak robiłam dotąd. Nie przychodzi mi nawet do gło- wy, żeby powiedzieć przy nim choć słowo przeciw Edmun- dowi. Wiesz sama, jak on uwielbia ojca. Ale nie jest łatwo. — Biedny mały Henry. — Właśnie. Pomyślałam sobie, że dzień lub dwa z Vi dobrze mu zrobi. Wiesz, jacy to kumple. Tak więc pod pre- tekstem nowej sukni i wizyty u ciebie przyjechałam do Lon- dynu na parę dni. Właściwie to nowa suknia mi niepotrzeb- na, ale zobaczyłam ciebie i jak się sprawy mają, a więc war- to było. — Ale musisz wrócić do Balnaid. — Tak. Może jakoś się ułoży. — Przykro mi. Ale rozumiem. Wiem, jaki potrafi być ta- to, kiedy już coś postanowi. Jak ceglany mur. On tak pra- 140 cuje. Myślę, że to jedna z pnycz/^ljego sukcesów. Ale kiepsko jest, kiedy się stoi po drng^1 tronie płotu i ma si<; własny punkt widzenia. ba( — Otóż to. Myślę czasem, że był^^ardziej ludzki, gdy- by choć raz w życiu coś sfuszerowal n:^ógłby wtedy uznać, że można się pomylić. Ale jak dotąd a ^ nie nastąpiło. W pełnym porozumieniu patrzyły'' ielk,| siebie z przygnębie- niem. Potem Alexa powiedziała bez' - blkiego przekonania: — Może Henry polubi szkołę, W L Już się w niej znaj- dzie. 'bra nas wszystkich ibym się, gdybym Bardzo, że będzie jej irażam sobie ciebie — Och, bardzo bym chciała. Dla Zwłaszcza dla dobra Henry'ego Ctf była w błędzie. Obawiam się jedna' nienawidził. — No a ty...? Och, Yirginia. Nie' bez Henry'ego. e — To jest właśnie kłopot. Ja tez ^le* Sięgnęła po następnego papierosa' iała^lexa uznała, że przy- szedł czas na jakieś konstruktywne o , 'fłanie. Po tym wszyst- ciebie? Szkocką? — Napijmy się czegoś — powediL cj &• kim kieliszek dobrze nam zrobi Co Yirginia spojrzała na zegarek mn — Powinnam iść. Felicity oczekuj" j^nie z kolacją. wiedzieć tacie, jeśli :ić, jak ci się spo- — Jest jeszcze masa czasu. NO L jtausisz poczekać na Noela. Powinien wkrótce nadejść- "w ; idź, proszę, skoro iii? n nim miac.^ ia^ri,;Q ^', w™pi $ , ''wiedzieć tacie, ieśli lerd^. już o nim wiesz. Będzie ci łatwej poznasz Noela i będziesz mogła sW dobał. lat cu- Yirginia uśmiechnęła się. AlewrH^^wadzieścia jeden i jest teraz kobietą o pewnym doswi"1 ^zeniu, ale nadal downie naiwną. z te — No dobrze. Ale nie przesadzaj^ Noel kupił kwiaty u kwiaciarki f ^iżu biura- Goździki, groszek pachnący i mgiełkę gipsoĄzac^ie zamierzał kuP°- wać kwiatów, ale dostrzegł je prze*'1 c^c> wspomniał Alek- sę i wrócił spojrzeć jeszcze raz KW' { z Jiarka chciała już iść do domu i sprzedała mu dwie wujzaC ^za cenę jednej. Dwa bukiety wyglądały efektownie. 747 Mieszkając przy Ovington Street, co wieczór wracał teraz z biura do domu pieszo. Miał okazję rozprostować kości, a zarazem droga nie była na tyle daleka, by go męczyć po całodziennej pracy. Miło było skręcić u końca ulicy ze świa- domością, że oto tu jest teraz jego dom. Życie z Aleksą, jak stwierdził, miało wiele zalet, bo oka- zała się ona nie tylko uroczą, uległą kochanką, ale też naj- mniej wymagającą towarzyszką. Początkowo Noel obawiał się, że może stać się zaborcza i zazdrosna o każdą jego chwilę spędzoną z dala od niej. Miał już takie doświadcze- nia, doprowadzały go one do poczucia, że ma młyński ka- mień u szyi. Alexa jednak była inna, wspaniałomyślna i wy- rozumiała, gdy wieczorem musiał zaprosić na kolację jakie- goś zamorskiego gościa lub dwa razy na tydzień zagrać w swoim klubie w sąuasha. Wiedział, że kiedy on otwiera błękitne drzwi, ona już tam jest, czekała na szczęk jego klucza w zamku, a teraz biegnie z kuchni po schodach, żeby go przywitać. On odpocznie przy drinku, weźmie prysznic, zje wspaniałą kolację, potem obejrzy dziennik lub posłucha muzyki. A w końcu nakłoni Aleksę do pójścia spać. Przyspieszył kroku. Jednym susem pokonał schody, żon- glując kwiatami, by sięgnąć do kieszeni spodni po klucz. Dobrze naoliwione drzwi odchyliły się cicho do wewnątrz, a on usłyszał od razu głosy zza otwartych drzwi salonu. Naj- wyraźniej Alexa ma gościa. Niezwykłe, bo odkąd Noel wprowadził się na Ovington Street, zdecydowanie unikała przyjmowania kogokolwiek w domu. — ...chciałabym, żebyś została na kolacji — mówiła. Za- mknął djzwi, starając się zrobić to bezszelestnie. — Czy nie możesz zadzwonić do Felicity i wytłumaczyć się jakoś? Stół w hallu był zasłany czyimiś drogimi zakupami. Po- stawił teczkę na podłodze. — Nie, to byłoby niegrzeczne. — Jakaś kobieta. Przysta- nął na chwilę, by sprawdzić swój wygląd, uginając kolana przed owalnym lustrem. Przygładził włosy dłonią. — Jest smażony pstrąg z migdałami... Wszedł przez otwarte drzwi. Alexa siedziała na sofie ty- łem do niego, ale jej gość dojrzał go od razu i ich oczy 142 spotkały się. Miała najbardziej niezwykłe niebieskie oczy, jakie kiedykolwiek widział, a ich jasny blask był wyzywa- jąco zimny. _ Cześć — powiedziała. Alexa poderwała się na nogi. _ Noel. Nie słyszałam, że wszedłeś. — Była zaróżowio- na i wyglądała trochę nieporządnie, ale niezmiernie uroczo. Dał jej kwiaty i przystanął, by ucałować ją w czubek głowy. _ Za głośno mówiłaś — powiedział i zwrócił się do ko- biety, która już stała, wysoka i rewelacyjnie jasnowłosa, w zwiewnej czarnej sukience i z ogromną czarną aksamitną kokardą z tyłu głowy. — Dzień dobry. Jestem Noe! Keeling. — Yirginia Aird. — Uścisk jej dłoni był mocny, przyjaz- ny, i jak mu się wydało, odmienny niż blask w jej świetlis- tych oczach. Zrozumiał, że Alexa się zwierzała, i że ta uro- cza istota jest w pełni au fait z ich sytuacją. Teraz on miał pomóc. — I jest pani...? — Moją macochą, Noel — wtrąciła szybko Alexa, co oznaczało, że jest trochę pobudzona i towarzysko nieco śmielsza. — Właśnie przyjechała ze Szkocji na zakupy. Wpadła do mnie znienacka. To była wspaniała niespodzian- ka. Och, jakie piękne kwiaty. Jesteś kochany. — Zanurzyła w nich nos i wciągnęła z lubością powietrze. — Czemu goź- dziki przywodzą mi zawsze na myśl sos chlebowy? Noel uśmiechnął się do Yirginii. — Ona zawsze myśli tylko o jednym. O jedzeniu. — Pobiegnę i wstawię je do wody. Noel, wzięłyśmy sobie drinka. — Właśnie widzę. — Napijesz się z nami? — Tak, chętnie, ale nie trudź się, sam sobie naleję. Dzierżąc bukiet Alexa poszła w stronę kuchni. Zostawszy sam na sam z Yirginią, Noel zwrócił się do niej. — Proszę usiąść. Nie chciałem przeszkadzać. — Usiadła, z W(lziękiem układając swe długie nogi. — Kiedy pani przy- jechała do Londynu? Na długo? virgirua wyjaśniła. Nagła decyzja, zaproszenie od starej przyjaciółki. Miała głęboki głos z interesującym śladem 143 amerykańskiej wymowy. Usiłowała dodzwonić się do Alek- sy, ale bezskutecznie. W końcu po prostu wpadła i zasko- czyła Aleksę. Kiedy to mówiła, Noel przygotowywał sobie drinka. Przy- niósł go teraz do miejsca, w którym siedziała, i usadowił się w fotelu naprzeciw niej. Ona ma, stwierdził, wyjątkowe nogi. — A kiedy pani wraca do Szkocji? — Ach, może jutro. Albo pojutrze. — Słyszałem, jak Alexa zapraszała panią do pozostania na kolacji. Byłoby miło. — Dziękuję, ale jestem już umówiona. Będę musiała za- raz pójść, ale Alexa życzyła sobie, żebym została, dopóki pan nie wróci. — Jej oczy są lśniące jak szafiry, nie mru- gają. — Chciała, żebym pana poznała. — Jest wspaniale bezpośrednia, nie owija spraw w bawełnę. Postanowił spros- tać jej wyzwaniu. — Rozumiem, że Alexa wyjaśniła naszą sytuację. — Tak, owszem, mam pełny obraz. — Cieszę się. To ułatwi życie nam wszystkim. — Jakieś trudności? — W żadnym razie. Sądzę tylko, że miała kłopoty ze swoim sumieniem. — Zawsze miała z nim kłopoty. — Martwiła się trochę swoją rodziną. — Rodzina bardzo wiele dla niej znaczy. Otrzymała dziw- ne wychowanie. W jednych sprawach jest zupełnie dojrzała, w innych nadal jak dziecko. Noel zdziwił się, że to słyszy. Na pewno zdawała sobie sprawę, że sam już to stwierdził. Powiedział: — Nie chciała nikogo zranić. — Poprosiła mnie, żebym powiedziała ojcu. — To chyba świetny pomysł. Nakłaniałem ją do tego. — Uśmiechnął się. — Sądzi pani, że stanie z pejczem u na- szych drzwi? — Nie sądzę. — Yirginia sięgnęła po torebkę, wyjęła pa- pierosa i zapaliła go złotą zapalniczką. — To nie jest czło- wiek ulegający emocjom. Myślę jednak, że powinien pan możliwie najszybciej go poznać. — To nie ja się temu opierałem. 144 Patrzyła na niego przez chmurę dymu z papierosa. _ Myślę, że najlepiej byłoby, gdybyście przyjechali do Balnaid. My wszyscy będziemy wówczas przy was i Alexa będzie miała jakieś duchowe wsparcie. Uświadomił sobie, że jest zapraszany na pobyt tam u nich. W tym solidnym starym edwardiańskim domu z psami, oranżerią i polami wokół. Alexa opowiadała mu dość dużo i z entuzjazmem o urokach Balnaid. Ogród, pikniki, mały braciszek, babcia, stara niania. Objawiał uprzejme zaintere- sowanie, ale niewiele więcej. Nie wydawało się, by było to miejsce, w którym dzieje się coś zabawnego, a największy lęk Noela to obawa, że jako gość w cudzym domu wpadnie w pułapkę i będzie się nudził. Teraz jednak, naprzeciw Yirginii Aird, stwierdzał, że jego uprzedzenia wobec Balnaid robią szybkie „w tył zwrot". Ta elegancka i subtelna kobieta o hipnotyzujących oczach i uro- czym akcencie zza Atlantyku nie może przecież być nudna. Wystarczająco spostrzegawcza, by zostawić człowieka z „Ti- mesem", jeśli mu tego potrzeba, ale zarazem gospodyni z tych, które potrafią ni stąd, ni zowąd wymyśleć jakieś no- we, zabawne zajęcie lub zwołać grupę towarzyskich przyja- ciół na zaimprowizowanego drinka. Jego wyobraźnia prze- szła do innych przyjemności. Zapewne można łowić ryby. I chodzić na polowania. Z tego akurat niewielki pożytek, bo Noel nigdy nie strzelał. Niemniej... — To miło — powiedział — że mnie pani zaprasza. — Najlepiej zrobić to bardzo ostrożnie... tak jakby był ja- kiś powód waszego przyjazdu. — Zastanawiała się przez chwilę, a potem jej twarz rozjaśniła się. — Oczywiście. Tań- ce u Steyntonów. Cóż bardziej naturalnego niż to? Wiem, że Alexa nie jest zdecydowana, czy pojechać, ale... — Powiedziała, że nie pojedzie beze mnie, a ja oczywiś- cie nie mam zaproszenia. ~ To żaden problem. Pomówię z Yereną Steynton. Przy takich okazjach zawsze brakuje mężczyzn. Będzie zadowo- lona. — Trzeba by przekonać Aleksę. nek to mówił, wróciła Alexa niosąc różowo-biały dzba- swobodnie ułożonym upominkiem od Noela. 145 — Obmawiacie mnie za plecami? — Postawiła dzba- nek na stole za sofą. — Czy nie wyglądają uroczo? Noel, jesteś taki miły. Kiedy dostaję kwiaty, czuję si$ wyjątko- wa. — Bawiła się przez chwilę goździkiem, potem porzu- ciła bukiet i wróciła w róg sofy. — O czym przekonać Aleksę? — O przyjeździe na tańce u Steyntonów — powiedziała Yirginia — i przywiezieniu z sobą Noela. Załatwię mu za- proszenie. A potem możecie pobyć trochę w Balnaid. — Ale może Noel nie chce jechać. — Nigdy nie mówiłem, że nie chcę. — Mówiłeś! — oburzyła się Alexa. — Kiedy przyszło zaproszenie, powiedziałeś, że tańce plemienne nie są w two- im stylu. Myślałam, że to ostateczne. — Nie rozmawialiśmy jeszcze o tym. — A więc pojechałbyś? — Oczywiście tylko jeśli zechcesz mnie zabrać. Alexa potrząsnęła głową z niedowierzaniem. — Ależ Noel, to będą tańce plemienne. Szkockie. Zniósł- byś to? Jeśli ich nie znasz, to żadna zabawa. — Coś tam umiem. Kiedyś łowiłem ryby w Sutherland i pewnego wieczoru w hotelu była hulanka, skakaliśmy jak dzikusy, a ja, jeśli dobrze pamiętam, skakałem z najlepszymi wśród tamtych. Parę kieliszków whisky wystarczy mi do po- zbycia się hamulców. — No — roześmiała się Yirginia — jeśli to wszystko przekroczy możliwości biednego mężczyzny, to na pewno znajdzie się tam klub nocny i disco, będzie mógł pójść tam poszaleć. — Zdusiła papierosa. — Co ty na to, Alexa? — Zdaje się, że nie mam wiele do gadania. Wszystko ustaliliście'oboje między sobą. — W takim razie nasz problem rozwiązany. — Jaki problem? — Noel przypadkowo poznaje Edmunda. — A, rozumiem. — Nie trap się tak. To świetny plan. — Spojrzała na ze- gar, odstawiła szklankę. — Muszę iść. Noel wstał. — Czy mogę cię dokądś odwieźć? 146 _ Nie. Jesteś miły, ale jeśli znajdziesz mi taksówkę, to już będzie wspaniale. Kiedy wyszedł zająć się tym, Yirginia włożyła z powro- tem buty, poprawiła swe piękne uczesanie, sięgnęła po szkar- łatny żakiet. Zapinając guziki uchwyciła zalęknione spojrze- nie Aleksy i uśmiechem dodała jej odwagi. _ Nie martw się tym. Załatwię wszystko, zanim jeszcze zjawisz się w domu. — Ale ty i tato. Nie kłóćcie się już, dobrze? Nie mog- łabym znieść atmosfery niechęci i waszej irytacji na siebie nawzajem. — Oczywiście, nie będziemy. Zapomnij o tym. Przede wszystkim nie powinnam była ci mówić. Będzie wspaniale. A twój przyjazd pocieszy mnie po wyjeździe Henry'ego do szkoły. — Biedny chłopczyk. Nie mogę o tym myśleć. — Ja też nie. Ale chyba niewiele możemy na to poradzić. — Ucałowały się. — Dziękuję za drinka. — Dziękuję za wizytę. I że byłaś taka cudowna. Ty... lu- bisz go, prawda? — Myślę, że jest super. Odpowiesz na zaproszenie? — Oczywiście. — Alexa, i kup sobie jakąś wystrzałową suknię. 16 Czwartek, dwudziesty piąty Edmund Aird wprowadził swe BMW na parking lotniska w Edynburgu w chwili, gdy samolot z Londynu wynurzył s'ę z chmur i ustawił do lądowania. Edmund bez pośpiechu znalazł miejsce, wysiadł z auta i zamknął drzwi na klucz, obserwując jak zwykle zbliżanie się samolotu. Rozplanował wszystko w czasie w sposób dokładny i to dało mu poczucie sporej satysfakcji. Stanie i czekanie na coś lub kogoś nie- lerpliwiło §°- Każdy moment jest cenny, a stanie w miejscu 147 bezczynnie przez pięć minut udręczało go i przyprawiało o poważną frustrację. Przebył parking, przekroczył jezdnię, wszedł do budynku portu lotniczego. Samolot z Yirginią na pokładzie wylądował. Grupa ludzi stała wokół czekając, by powitać przyjaciół lub krewnych. Tworzyli zróżnicowany zespół, jedni w stanie dzi- kiego podniecenia, inni zupełnej obojętności. Młoda matka z trojgiem małych dzieci kłębiących się u jej kolan straciła cierpliwość i dała klapsa jednemu z nich. Dziecko zawyło z oburzenia. Karuzela transportera bagażu zaczęła się obracać. Edmund stał bawiąc się drobnymi w kieszeni spodni. — Edmund. Odwrócił się i zobaczył człowieka znanego z lunchów w Nowym Klubie. — Cześć. — Czekasz na kogoś? — Na Yirginię. — Ja przyszedłem odebrać córkę z dwojgiem dzieci. Przyjeżdżają na tydzień. Idą gdzieś na wesele i dziewczynki będą druhnami. Przynajmniej samolot się nie spóźnił. W ze- szłym tygodniu wsiadłem w Heathrow na ten o trzeciej, a wystartowaliśmy o wpół do szóstej. — Tak, wiem. Szaleństwo, co? Drzwi na szczycie schodów otwarły się, zaczęły schodzić pierwsze grupki pasażerów. Jedni szukali kogoś, kto wyszedł im na spotkanie, inni wyglądali na zagubionych i strwożo- nych pod nadmiernym ciężarem bagażu. Szła typowa co do ilości grupa przedsiębiorców wracających z londyńskich kon- ferencji i spotkań, niosąc swój pełny ekwipunek — teczki, parasole, zwinięte gazety. Jeden trzymał bezwiednie w dłoni pęk czerwonych róż. Edmund obserwował ich, wyczekując Yirginii. Jego wy- gląd wysokiego mężczyzny w eleganckim garniturze, jego zachowanie, grube powieki i rysy bez określonego wyrazu nie zdradzały niczego i ktoś obcy, kto by go obserwował, nie wykryłby oznak wewnętrznej niepewności. W rzeczywis- tości bowiem Edmund nie był pewien ani swego zadowole- nia z powrotu Yirginii, ani jej reakcji, gdy zobaczy go sto- jącego tutaj. 148 Od owego wieczoru, kiedy zapoznał ją ze swoim za- miarem wysłania Henry'ego do szkoły, stosunki miedzy Ed- mundem i Yirginią były mocno napięte. Nigdy wcześniej się nie kłócili, nigdy nie spierali, i on, choć był człowie- kiem, który mógł z powodzeniem egzystować bez aprobaty innych, miał już dość tego wszystkiego, tęsknił do rozejmu, do tego, by ta dzieląca ich zimna uprzejmość wreszcie się skończyła. Nie miał zbytniej nadziei. Gdy tylko szkoła podstawowa w Strathcroy ogłosiła wakacje, Yirginia zabrała Henry'ego na trzy długie tygodnie do Dewonu do swoich rodziców. Ed- mund miał nadzieję, że ta długa separacja zaleczy jakoś rany i zakończy zły humor Yirginii, ale wakacje spędzone w to- warzystwie jej ukochanego synka tylko wzmocniły jej po- stawę i Yirginia wróciła do Balnaid równie chłodna i nie- przystępna jak uprzednio. Przez pewien ograniczony okres Edmund mógłby to zno- sić, ale wiedział, że chłodna atmosfera między nim i Yir- ginią nie uszła uwadze Henry'ego. Stał się on niekomuni- katywny, skłonny do płaczu o byle co i jeszcze bardziej niż dotąd przywiązany do swej bezcennej Moo. Uważał za przy- kre, iż jego syn nadal nie potrafi zasnąć bez tego obrzyd- liwego skrawka starego kocyka. Od szeregu miesięcy suge- rował Yirginii, by oduczyła Henry'ego od Moo, ale Yirginia najwyraźniej ignorowała jego radę. Teraz, na trzy tygodnie przed wyjazdem Henry'ego do Templehall, będzie musiała to zrobić. Po nieskuteczności przerwy na wakacje w Dewonie i wskutek frustracji zdecydowaną nieprzystępnością Yirginii Edmund rozważał ewentualność wszczęcia następnej awan- tury ze swą młodą żoną i zaprowadzenia w ten sposób po- rządku. Uznał jednak, że pogorszyłoby to tylko sytuację. W aktualnym stanie swego ducha Yirginia była zdolna do tego, by spakować rzeczy, ruszyć do Leesport na Long Island i zamieszkać u swych ukochanych dziadka i babki, którzy wrócili już z podróży. Będą ją tam hołubić i psuć jak dotychczas i głośno zapewniać, że to ona ma rację, a Edmund to potwór o kamiennym sercu, zdolny do wysła- nia małego Henry'ego jak najdalej od niej. 149 Edmund powstrzymał się więc od tego zamysłu i posta- nowił przetrwać burzę uczuć. Nie zamierzał wcale zmieniać zdania lub iść na ustępstwa. To miało być sprawą Yirginii. Kiedy oznajmiła, że wyjeżdża na parę dni do Londynu, przywitał te wiadomość z ulgą. Jeśli parę dni rozrywki i za- kupów nie przywróci rozsądku jej umysłowi, to nic tego nie uczyni. Henry, powiedziała mu, zostanie u Vi. On zaś może robić, co mu się podoba. Umieścił więc psy w psiarni u Gordona Gillocka, zamknął Balnaid i spędził tydzień w swym mieszkaniu przy Moray Place. Te parę dni samotności nie ciążyło mu. Oczyścił po pros- tu umysł ze wszystkich domowych problemów, pogrążył się w pracy i radował możliwością spędzania długich i owoc- nych dni w swoim biurze. Rozeszła się też szybko wieść, że Edmund Aird jest sam w mieście. Superatrakcyjni męż- czyźni zawsze są w cenie, zaczęły więc napływać zaprosze- nia na kolacje. W czasie nieobecności Yirginii ani raz nie spędził wieczoru w mieszkaniu. Twarda prawda była jednak taka, że kochał żonę i bardzo mu nie odpowiadało to napięcie, które kładło sią między ni- mi jak zatęchłe bagno. Czekając na nią miał szczerą nadzie- ję, że czas spędzony na londyńskich rozrywkach przywrócił jej rozsądek. Dla dobra jej samej. Nie miał bowiem zamiaru żyć pod chmurą jej niechęci i toczyć walki o każdy dzień; zdecydo- wał już, że zostanie w Edynburgu i nie wróci do Balnaid, jeśli ona nie zmięknie. Yirginia pojawiła się prawie na końcu. Stanęła w drzwiach i zaczęła schodzić w dół. Zobaczył ją od razu. Miała nową fryzurę i nieznany mu, na pewno zupełnie nowy strój. Czarne spodnie, szafirowo-niebieska bluzka i ogromnie długi, sięgający niemal do kostek prochowiec. Obok swej torby podróżnej niosła parę lśniących, ekstrawaganckich pa- kunków i toreb, tworząc reprezentatywny obraz eleganckiej kobiety prosto z gigantycznej orgii zakupów. Wyglądała przy tym olśniewająco i na o dziesięć lat młodszą. I była jego żoną. Uświadomił sobie nagle, jak ogromnie mu jej pomimo wszystkiego brakowało. Stał nieporuszony, ale czuł bicie własnego serca. 150 Dostrzegła go i przystanęła. Ich spojrzenia spotkały się. Te jej błękitne, promieniujące oczy. Przez długą chwilę po prostu patrzyli na siebie. Potem ona uśmiechnęła się i pode- szła do niego. Edmund wziął długi, gietoki oddech, w którym nierozdziel- nie połączyły się ulga, zadowolenie i fala młodzieńczej rado- ści życia. Londyn, jak widać, dokonał swej sztuki. Wszystko bądzie dobrze. Poczuł, że twarz rozciąga mu w odpowiedzi bezwiedny uśmiech i ruszył ku Yirginii, by ją powitać. Dziesięć minut później byli z powrotem w aucie, bagaż Yirginii został upchnięty»bagażniku, drzwi były zamknię- te, pasy zapięte. Sami i razem. Edmund sięgnął po kluczyki, obracał je w dłoni. — Co chcesz teraz robić' — spytał. — A co proponujesz? — Możemy pojechać prosto do Balnaid. Albo do miesz- kania. Albo zjeść kolację w Edynburgu, a dopiero potem wracać do Balnaid. Henry jest nadal u Vi, jesteśmy więc zupełnie wolni. — Wolałabym iść na kolację, a potem jechać do domu. — A więc zróbmy tai - Wsunął kluczyk w stacyjkę, włączył silnik. — Zarezerwowałem stolik u Rafaelliego.' Wyjechał spomiędzy aut na zatłoczonym parkingu, za- trzymał się przy bramie, zapłacił. Wydostali się na szosę — Jak Londyn? — Upał i tłumy. Ale wesoło. Spotkałam masę ludzi by- jam na czterech przyjęciach, a Felicity załatwiła bilety na uucha opery. Wydałam mnóstwo pieniędzy, zemdlejesz kie- dy przyjdą rachunki. — Kupiłaś suknię na balSteyntonów? —— Tak. U Caroline Charles. Naprawdę bajeczna kreacia. Byłam też u fryzjera. — Zauważyłem. — Podoba ci się? — K20 Szykowna- Imvy Paszcz. Piradło przyJechałam i> Londynu, czułam się jak czu- z Drowincji. Trochę, poszalałam. Włoski. W Strath- rnało użyteczny, ale nie mogłam się oprzeć. 757 Roześmiała się. Jego Yirginia ze swym uroczym tempe- ramentem. Był pełen błogiego zadowolenia i przyrzekał so- bie, że będzie o tym pamiętał, gdy nadejdzie nieuchronny rachunek od American Express. — Widzę — powiedziała — że będę musiała częściej jeź- dzić do Londynu. — Widziałaś się z Aleksą? — Tak i mam ci mnóstwo do opowiedzenia, ale odłożę to do kolacji. Jak Henry? — Dzwoniłem wieczorem przed paru dniami. Jak zwykle ma tam używanie. Vi zaprosiła Kedejah Ishak na herbatę do Pennyburn, zbudowali tamę na strumieniu i puszczali łód- ki z papieru. Był bardzo zadowolony, że zostaje na jeszcze jedną noc u Vi. — A ty? Co ty robiłeś? — Pracowałem. Chodziłem na kolacje. Miałem bardzo to- warzyski tydzień. Spojrzała nań z ukosa. — Chętnie wierzę — powiedziała bez urazy w głosie. Jechał do Edynburga starą drogą na Glasgow i gdy dojeż- dżali, miasto pod ogromnym, stalowym niebem wyglądało szczególnie imponująco, podobne romantycznemu sztychowi. Szerokie ulice zieleniły się od bujnych drzew, w niebo wbi- jały się ostre szczyty dachów i wież, a nad wszystkim góro- wał zamek na skale, chorągiew masztu łopotała na wietrze. Zbliżając się do Nowego Miasta wjechali między uroczo rozlokowane tarasy z czasów króla Jerzego i przestronne uli- ce. Elewacje były wszędzie odnowione i budynki ze swym klasycznymi oknami, portykami i okienkami nad wejściem miały w wieczornym świetle kolor miodu. Krążąc po jednokierunkowych ulicach Edmund znajdował drogę w labiryncie ukrytych uliczek, skręcił wreszcie w wąs- ką brukowaną ulicę i zaparkował na skraju chodnika przed małą włoską restauracją. Po drugiej stronie ulicy stał jeden z wielu pięknych kościołów Edynburga. Wysoko na wieży nad masywnym łukiem wejścia wskazówki złotego zegara zmierzały do godziny dziewiątej i gdy Edmund i Virginia wysiadali z auta, dzwony zegara odezwały się nad dachami, wybijając godzinę. Wypłoszone z wysokich gniazd stadka 752 aołębi wystrzeliły w górę z furkotem. Kiedy przebrzmiało ostatnie uderzenie dzwonu, usiadły ponownie, jak gdyby za- wstydzone swym głupim przestrachem. _ Można by pomyśleć — powiedziała Yirginia — że przywykły do hałasu. Znudziły się. _ Nie widziałem jeszcze znudzonych gołębi, a ty? __ No, chyba nie. Ujął ją za ramię i poprowadził przez chodnik, a potem przez drzwi. Wewnątrz restauracja była mała, skąpo oświet- lona, czuć było woń kawy, czosnku i smacznego śródziem- nomorskiego jadła. Lokal był dość ruchliwy, większość sto- lików była zajęta, ale główny kelner dostrzegł ich natych- miast i pospieszył przez salę ich przywitać. — Dobry wieczór, panie Aird. Dobry wieczór pani. — Dobry wieczór, Luigi. — Stolik państwa gotowy. Stolik, który Edmund specjalnie sobie zastrzegł: w rogu, wciśnięty pod okno. Krochmalony różowy obrus z adamasz- ku, różowe adamaszkowe serwety, róża w smukłej wazie. Uroczo, przytulnie, uwodzicielsko. Doskonałe otoczenie do zakończenia wojny. — Świetnie, Luigi. Dziękuję. A Moet Chandon? — Bez problemu, panie Aird. Jest w lodzie. Pili chłodnego szampana. Yirginia opowiadała o swych poczynaniach towarzyskich, wystawach plastycznych, na ja- kich była, koncercie w Wigmore Hali. Zamawiali w swobodny sposób. Zrezygnowali z ravioli i tagliatelli, a wybrali w zamian pasztet z kaczki i zimnego łososia Tay. — To po co przyszliśmy do włoskiej restauracji, przecież tego łososia możesz mieć w domu? , Bo me ma na świecie nic równie smacznego, a po sza- leństwach Londynu mam dość narodowych kuchni. — Nie będę pytał, z kim chodziłaś na kolacje. — Ani ja ciebie — uśmiechnęła się. Bez pośpiechu zajadali doskonały posiłek, kończąc na świeżych malinach w gęstej śmietanie i na brie o ściśle wła- ściwej gęstości. Opowiedziała mu o wystawie w Burlington °use, planach Felicity Crowe kupna wiejskiej chaty w Dor- 753 set i usiłowała mu objaśnić, z pewną ilością zaciemniających szczegółów, fabułę Ducha opery. Edmund, który zresztą znał tę fabułę, słuchał z głębokim zainteresowaniem, bo po prostu było cudownie mieć ją z powrotem, słuchać jej głosu, słu- chać, jak dzieli się z nim swoimi przyjemnościami. W końcu ich talerze były opróżnione, przyniesiono kawę, czarną i wonną, parującą w cienkich filiżankach, a do niej talerzyk miętowych czekoladek cienkich jak opłatki. Większość stolików była już pusta, goście rozeszli się do domów. Tylko jeszcze jedna para siedziała pijąc brandy. Mężczyzna palił cygaro. Moet Chandon został opróżniony, tkwił do góry dnem w wiaderku z lodem. — Napijesz się brandy? — Nie. Już ani kropli niczego. — Ja bym się napił, ale muszę prowadzić. — Ja mogę prowadzić. Potrząsnął głową. — Nie muszę pić brandy. — Odchylił się w krześle. — Opowiedziałaś mi wszystko, ale nadal ani słowa o Aleksie. — Zachowałam to na koniec. — Czy to zatem jakaś dobra wieść? — Sądzę, że dobra. Nie wiem, co o tym powiesz. — Sprawdź więc. — Nie będziesz nazbyt wiktoriański? — Nie sądzę, żebym kiedykolwiek był. — Bo Alexa ma kogoś. Wprowadził się do niej. Mieszka z nią w domu przy Ovington Street. Początkowo Edmund milczał. Potem spokojnie zapytał: — Kiedy to się stało? — Chyba w czerwcu. Nie powiedziała nam, bo obawiała się, że to nas zmartwi albo że ją potępimy. — Czy uważa, że on nam się nie spodoba? — Nie. Myślę, że jej zdaniem on by się tobie bardzo spo- j dobał. Chodzi tylko o to, że nie była pewna, jak ty to przyj-1 miesz. Dała mi więc zadanie: mam ci powiedzieć. — A ty go poznałaś? — Tak. Ale przelotnie. Wypiliśmy razem drinka. Nie było czasu na więcej. 154 __ Spodobał ci się? _. Tak, owszem. Jest bardzo przystojny, bardzo miły. Na- zywa się Noel Keeling. Filiżanka Edmunda była pusta. Złapał spojrzenie Luigiego i poprosił o dolewkę. Potem mieszał kawę w zamyśleniu, ze spuszczonym wzrokiem, a jego przystojna twarz była nie- przenikniona. _ Co o tym myślisz? — spytała Yirginia. Podniósł na nią wzrok ł uśmiechnął się. _ Myślę, że myślę, iż myślałem, że to nigdy nie nastąpi. — Ale cieszysz się, że nastąpiło? — Cieszę się, że Alexa znalazła kogoś, kto lubi ją na tyle, by mieć ochotę na spędzanie z nią czasu. Byłoby łatwiej dla wszystkich, gdyby przybrało to mniej dramatyczny obrót, ale dziś to chyba nieuchronne, że młodzi mieszkają razem i wy- próbowują się, zanim podejmą jakąś ważką decyzję. — Upił łyk parzącej kawy, odstawił filiżankę. — Rzecz w tym, że z niej jest tak nadzwyczajnie prostoduszne dziecko. — Edmund, ona już nie jest dzieckiem. — Trudno uważać Aleksę za cokolwiek innego. — Musimy. — Zdaję sobie z tego sprawę. — Ona chciała, żebym ci wszystko powiedziała. Prosiła mnie o to, ale ja mam dziwne poczucie, że strasznie się boi ujawnienia tej tajemnicy. — Co twoim zdaniem powinienem zrobić? — Nic nie musisz robić. Ona przywiezie go do Balnaid we wrześniu na weekend z tańcami u Steyntonów. A my będziemy się zachowywać możliwie najostrożniej... tak jak- by on był starym kolegą z lat dziecinnych lub ze szkoły. Nie sądzę, żebyśmy mogli więcej zrobić. A reszta zależy od nich. — Czy to twój pomysł, czy Aleksy? Mój — powiedziała Yirginia nie bez dumy. Co za mądra dziewczyna z ciebie. Edmund, opowiedziałam jej też o innych sprawach. Że paru tygodni nie jesteśmy w najlepszej przyjaźni. — To chyba eufemizm roku. opiła w nim swój jasny wzrok. Powiedziała: 755 — Ja nie zmieniłam zdania. Nie zmieniłam postawy. Nie chcę, żeby Henry wyjeżdżał, uważam, że jest za mały i że ty popełniasz wielki błąd, ale wiem, że Henry'ego przygnę-j bia ta zła atmosfera, i dlatego uznałam, że musimy przestać! myśleć o sobie i zacząć myśleć o dzieciach. O Henrymf i Aleksie. Bo Alexa powiedziała, że jeśli nadal będziemy się na siebie gniewać, to ona nie przyjedzie z Noelem, bo nie zniesie złej atmosfery między nami. — Przerwała cze- kając na jakąś uwagę Edmunda. On jednak milczał, więc mówiła dalej. — Myślałam o tym wszystkim. Usiłowałam wyobrazić sobie, jak wracam do Leesport i stwierdzam, że dziadkowie tłuką się nawzajem po łbie, ale to było niewyob- rażalne, i tak samo powinno być w naszym przypadku dla Henry'ego i Aleksy. Edmund, ja się nie poddaję. Nigdy nie będę myśleć tak jak ty. Czego jednak nie można wyleczyć, to trzeba przetrwać. Poza tym brakowało mi cię. Nie lubię samotności. W Londynie żałowałam, że cię nie ma przy mnie. — Oparła łokcie na stole, podbródek na dłoniach. — Jak więc widzisz, kocham cię. Po chwili Edmund powiedział: — Przykro mi. — Przykro ci, że cię kocham? Potrząsnął głową. — Nie. Przykro mi, że pojechałem do Templehall i usta- liłem wszystko z Colinem Hendersonem bez porozumienia z tobą. Powinienem był być bardziej oględny. To była za- rozumiałość. — Nigdy nie słyszałam dotąd, żebyś przyznawał się do błędu. — Mam nadzieję, że nie będziesz musiała więcej tego słyszeć. To przykre. — Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń w swoją. — A więc rozejm? — Pod jednym warunkiem. — Tak? — Żeby kiedy nadejdzie ten straszny dzień i biedny Hen- ry będzie musiał jechać do Templehall, nie domagać się ani nie oczekiwać ode mnie, bym go odwiozła. Chyba nie znios- łabym tego fizycznie. Może w przyszłości, kiedy przywyknę do bycia bez niego. Ale nie pierwszy raz. 756 Ja beclku, znajdował wiele przyjemności i ukoje- nia w zwykłej obserwacji krajobrazu zmieniającego się wraz z porami roku1. Orka, siewy, zieleń drzew, pierwsze młode owieczki na p»olach, coraz bardziej złote zboża, ludzie obie- rający maliny na długich wąskich poletkach, żniwa, jesienne liście, pierwsz>e śniegi. Teraz, w t&n nieco wietrzny wieczór, była pora żniw. Krajobraz koił i urzekał. Pola i rolników oblewało kapryś- ne słońce, al^ powietrze było tak przejrzyste, że każda skałka i kotlinka odległych wzgórz dawała się dostrzec z zadziwiając^ ostrością. Na wzgórza spływał blask, odbi- tym światłem dotykając ich wierzchołków, rzeka wzdłuż drogi lśniła i s-krzyła się, pokryte chmurami niebo było bez- kresne. Czuł się bardziej zadowolony niż przez długi czas dotąd. Wróciła odzys-kana Yirginia. Jego prezent dla niej był naj- skromniejszą rzeczą, jaką mógł poprzeć swe przeprosiny za to, co powiedział w dniu ich starcia, kiedy zarzucił jej, że odbiera Henry *ertiu samodzielność, chce zatrzymać go przy sobie z egoistycznych pobudek, myśli tylko o sobie. Przyjęła bransoletkę z wdzięcznością i życzliwością, a jej autentyczna radość z prezentu była równie miła jak wybaczenie. Poprzednieg0 \vieczoru po kolacji u Rafaelliego wiózł ją do domu w BaJnąd przez krajobraz pogrążony w półmroku, pod chorągwią niezwykłego nieba, różowawego na zacho- dzie i upstrzonego jak przez jakiś gargantuiczny pędzel czar- nymi chmurami- Wrócili do zupełnie pustego domu. Nie pamiętał już, kie- dy zdarzyło si^ to po raz ostatni, a ich powrót nabrał przez to szczególnego charakteru. Żadnych psów, żadnych dzieci, tylko ich dwojć- 2ajął się bagażem, potem wziął dwie whis- *y do ich sypialni, usiadł na łóżku i patrzył, jak Yirginia C1"jozpakowuje- Nie było powodu do pośpiechu, bo cały n°c, miły mrok należały do nich. Potem wziął prysz- don^~8ilUa ^e~S,2ła do wanny- Pachnąca i chłodna przyszła mego i kocrwH się zadowoleni i szczęśliwi. 775 i Wiedział, że nadal leży między nimi kość niezgody. Yir- ginia nie chciała utracić Henry'ego, a Edmund był zdecy- dowany go wysłać. Póki co jednak przestali warczeć nad tą kością, a była nadzieja, że przy odrobinie szczęścia zostanie ona pogrzebana i zapomniana. Można też było oczekiwać innych pozytywnych rzeczy. Dziś wieczór po tygodniu rozłąki zobaczy swego synka. Bę- dzie wiele do opowiedzenia i wiele do słuchania. A za parę dni wrzesień i Alexa przywiezie swego przyjaciela. Rewelacja Yirginii na temat Aleksy zaskoczyła Edmunda, zdezorientowała go, choć nie zaszokowała i nie wzbudziła dezaprobaty. Uwielbiał swoją córkę, znał jej liczne zalety, ale przez ostatni rok czy dwa życzył sobie nieraz w duchu, by wyjęła palec z buzi i zaczęła dorośleć. Prostota, nieśmia- łość, niezgrabna figura dwudziestojednoletniej osoby fraso- wały go. Przywykł do otoczenia eleganckich, światowych kobiet (nawet jego sekretarka była rewelacyjna) i wyrzucał sobie swoją niecierpliwość i irytację na Alekse. Teraz jednak ona sama znalazła sobie przyjaciela, i to przystojnego, jeśli wierzyć Yirginii. Może powinien zająć bardziej twarde stanowisko. Nigdy jednak nie imponował mu obraz siebie jako surowego ojca, i ludzka strona tej sytuacji trapiła go bardziej niż moralna. Jak zwykle w obliczu problemu zamierzał postąpić wedle własnych zasad. Działać pozytywnie, planować negatywnie, niczego nie oczekiwać. Najgorsze, co może się zdarzyć, to krzywda wyrządzona Aleksie. Byłoby to dla niej przeraża- jące, nowe doświadczenie, ale przynajmniej wyjdzie z niego bardziej dojrzała i miejmy nadzieję silniejsza. Wjechał do Strathcroy, gdy zegar wybijał siódmą. Z uczu- ciem przyjemności wyobraził sobie powrót do domu. Będą już psy, wyzwolone od psiarni przez Yirginię, Henry będzie w wannie lub przy kolacji w kuchni. Usiądzie przy Henryrn jedzącym te swoje sztabki rybne, beefburgera czy inne ok- ropności, jakich ten sobie zażyczył, wysłucha opowieści o wszystkim, co się Henry'emu zdarzyło przez ostatni ty- dzień, popijając przy tym sporego i mocnego drinka z dżinu i toniku. 776 Przypomniał sobie, że tonik się skończył. Barek został za- niedbany i źródło tego cennego produktu wyschło. Edmund zamierzał przystanąć i kupić karton toniku przed wyjazdem z Edynburga, ale zapomniał. Minął most do Balnaid, prze- jechał wioskę i zatrzymał się pod sklepem Pakistańczyków. Wszystkie inne sklepy już dawno zamknęły swoje drzwi i okiennice, ale Pakistańczycy, zdawałoby się, nigdy nie za- mykali. Jeszcze długo po dziewiątej wieczór sprzedawali wszystkim chętnym kartony mleka, chleb, pizzę i mrożonki. Wysiadł z auta i wszedł do sklepu. Kręcili się tam już inni klienci, napełniając zawartością półek druciane koszyki samotnie lub w towarzystwie pana Ishaka. To pani Ishak ukłoniła się Edmundowi zza lady. Była urodziwą kobietą o ogromnych oczach otoczonych czernionymi rzęsami. Tego wieczoru miała na sobie jedwabny strój barwy masła i bled- szą żółtą jedwabną chustę upiętą wokół głowy i ramion. — Dobry wieczór, panie Aird. — Dobry wieczór, pani Ishak, jak samopoczucie? — Bardzo dobrze, dziękuję za pana troskę. — Co u Kedejah? — Ogląda telewizję. — Słyszałem, że była któregoś popołudnia w Pennyburn u Henry'ego. — Tak, to prawda, i wróciła do domu, o, niebiosa, cała mokra. — Budowali tamy — roześmiał się Edmund. — Mam na- dzieję, że się pani nie zirytowała. — Ależ skąd. Świetnie się bawiła. — Pani Ishak, chciałbym trochę toniku. Jest? — Oczywiście. Ile butelek panu trzeba? — Ze dwa tuziny. Jeśli pan zechce poczekać, przyniosę z magazynu. — Dziękuję. Wyszła. Edmund cierpliwie czekał na jej powrót. Z tyłu odezwał się jakiś głos. — Pan Aird. yi tak blisko, wręcz tuż za plecami, że Edmund aż się PO erwał. Odwrócił się gwałtownie i stanął twarzą w twarz "zynką Edie Lottie Carstairs. Odkąd przyjechała mieszkać 777 z Edie, spojrzał na nią raz czy dwa, gdy rozglądał się po wiosce, ale starał się jej unikać i nie zetknąć się z nią. Teraz wyglądało na to, że zapędziła go do narożnika i że nie ma ucieczki. — Dobry wieczór. — Pamięta mnie pan? — Mówiła niemal nieśmiało. Ed- mund nie był zachwycony tak bliskim z nią kontaktem. Mia- ła bladą, bezkrwistą cerę, silnie zaznaczony wąsik nad górną wargą, włosy barwy — i faktury — waty szklanej, a pod dziko sklepionymi brwiami oczy barwy rodzynków, okrągłe i patrzące bez mrugania powiekami. Poza tym wyglądała dość normalnie. Była ubrana w bluzkę, spódnicę, zielony ża- kiet upiększony lśniącą broszą i buty na wysokich obcasach, na których chwiała się lekko, wciągając Edmunda do roz- mowy. — Byłam u lady Balmerino, a teraz mieszkam z Edie Findhorn. Widziałam pana w wiosce, ale nie było okazji pogawędzić... Lottie Carstairs. Musi mieć teraz prawie sześćdziesiąt lat, a mimo to nie zmieniła się zbytnio od czasu, gdy pracowała w Croy i u każdego wywoływała niewysłowioną złość i iry- tację swym podkradaniem się i zjawianiem w najmniej ocze- kiwanej i pożądanej chwili. Arenie zawsze twierdził, że ona podsłuchuje pod drzwiami, i ciągle otwierał drzwi znienacka w oczekiwaniu, że przyłapie Lottie przycupniętą z uchem przy dziurce od klucza. Popołudniami, jak Edmund pamiętał, paradowała w brązowej sukience z muślinowym fartuszkiem. Muślinowy fartuszek był pomysłem Lottie, nie lady Balme- rino. Archie mówił, że to dlatego, iż chciała okazać goto- wość do usługiwania. Brązowa sukienka miała plamy pod pachami, a jedną z najgorszych rzeczy u Lottie była jej woń. Rodzina skarżyła się gwałtownie, Archie zaś zażądał, by matka podjęła jakieś kroki w celu naprawy sytuacji. Albo zwolnić tę cholerną babę, albo zapewnić odrobinę osobistej schludności. Biedna lady Balmerino wszelako, mając na gło- wie ślub Archie'ego, wszystkie łóżka pełne gości i przyjęcie w Croy zaplanowane na wieczór tego wielkiego dnia, nie czuła się na siłach do zwolnienia pokojówki. Była przy tym zbyt łagodnego serca, by posłać po Lottie, stanąć przed nią i powiedzieć jej, że śmierdzi. 775 Wobec tego ataku odwołała się do słabych wymówek: _ Muszę mieć kogoś do sprzątania pokoi i słania łóżek. _ Sami będziemy ścielić. _ Biedactwo, ma tylko jedną sukienkę. _. To kup jej nową. _ Może jest trochę znerwicowana. _. Nie na tyle, żeby się nie myć. Daj jej jakiś środek na nerwy. _. Nie jestem pewna, czy to coś da. Może... na święta... dam jej trochę talku? Nawet jednak ta skromna akcja nic nie dała, bo wkrótce po weselu Lottie upuściła tacę i stłukła porcelanę z Rockin- gham, a lady Balmerino musiała w końcu ją zwolnić. Około Bożego Narodzenia Lottie opuściła Croy. Teraz, w potrzasku sklepu pana Ishaka, Edmund zastanawiał się, czy ona nadal wydaje tę niemiłą woń. Wolał nie ryzykować sprawdzenia. Dyskretnie cofnął się od niej o krok lub dwa. — Tak — powiedział tonem możliwie najbardziej przy- jaznym. — Oczywiście, że panią pamiętam... — To były czasy w Croy! Kiedy Archie żenił się z Iso- bel. O jej, cóż to były za czasy. Pamiętam, jak pan przyje- chał na wesele z Londynu i przez cały tydzień pomagał przy wszystkim lady Balmerino. — Dawne czasy. - Wszyscy byli tacy młodzi. Lord i lady Balmerino tacy dobrzy i mili. Słyszałam, że Croy się zmieniło, i to nie na lepsze. No, ale na każdego mogą przyjść ciężkie czasy. Smutno było, kiedy umarła lady Balmerino. Zawsze była bardzo dobra dla mnie. Moi rodzice zmarli. Znał ich pan, prawda? Chciałam z panem pomówić, ale nie było pana we wsi. I wy byliście młodzi. Archie miał obie nogi... kto by pomyślał, że mu odstrzelą nogę! W życiu nie słyszałam nic tak śmiesznego... ' P°ni Ishak, niech pani szybko wraca. Pani Ishak, bła- gam, szybko. ~ ...Edie opowiada mi wszystko o was; martwię się - ie, utyła, to niezdrowe dla serca. Młodzi byliście wszys- - • a Pandora! Fruwała z miejsca na miejsce jak bąk. 779 Ale się zmarnowała, co? Dziwne, że nigdy nie odwiedziła domu. Zawsze myślałam, że wróci na Boże Narodzenie, ale nie. I żeby nie przyjechać na pogrzeb lady Balmerino, no, przepraszam, nie chcę się wyrażać, ale moim zdaniem to było po prostu niechrześcijańskie. No, ale ona zawsze była trochę niepewna... pod różnymi względami... my to oboje wiemy, no nie? W tym momencie wybuchnęła obłąkańczym śmiechem i łupnęła Edmunda przyjaźnie, ale dość boleśnie w ramię. Jego natychmiastową odruchową reakcją było oddać jej, wal- nąć ją w ten jej głupi, wścibski nos. Wyobraził sobie, jak nos wgniata się w twarz, składa jak akordeon. Wyobraził sobie nagłówki w miejscowych gazetach. „Ziemianin z Rel- kirkshire pobił kobietę ze Strathcroy w wiejskim sklepie". Wetknął ręce z zaciśniętymi pięściami do kieszeni spodni. — ...a pana żona była w Londynie? Pięknie. Chłopczyk u babuni. Widuję go czasem. Chudzielec, prawda? — Ed- mund czuł, że krew napływa mu do twarzy. Zastanawiał się, jak długo będzie mógł panować nad sobą. Nie pamiętał, że- by ktoś wpędził go w taki atak bezsilnej wściekłości. — ...mały jak na swój wiek, moim zdaniem... słabiutki... — Przepraszam, panie Aird, że tak długo. — Cichy głos pani Ishak powstrzymał wreszcie potok bezrozumnych złoś- liwości Lottie. Pani Ishak, niech Bóg błogosławi jej dobre serce, przybyła na ratunek, niosąc przed sobą jak monstran- cję karton butelek toniku. — O, dziękuję, pani Ishak. — I od razu: — Proszę po- zwolić, ja wezmę. — Podszedł uwolnić ją od ciężaru. — Czy mogłaby pani zapisać to na mój rachunek? — Mógł bez trudu zapłacić gotówką, ale nie chciał przebywać tam ani cłiwili dłużej nad potrzebę. — Oczywiście, panie Aird. — Dziękuję. — Karton był już w jego rękach. Trzymając go odwrócił się, by porzucić towarzystwo Lottie i uciec. Lottie jednak ruszyła wcześniej i nie było jej już. Nagle i zaskakująco po prostu zniknęła. 180 20 Wtorek, trzydziesty _ Ta twoja ciocia zawsze mieszkała na Majorce? _ Nie. Jest tu od jakichś dwu lat. Wcześniej mieszkała w Paryżu, wcześniej w Nowym Jorku, a jeszcze wcześniej w Kaliforni — powiedziała Lucilla. — Prawdziwy obieżyświat. — Tak. Można by ją tak nazwać, tylko że jej się to za- wsze nieźle opłacało. — Jak wygląda? — spytał ze śmiechem Jeff. — Nie wiem, bo nigdy jej nie widziałam. Kiedy ja przy- szłam na świat, jej już nie było, wyszła za jakiegoś bardzo bogatego Amerykanina i mieszkała w Palm Springs. Zawsze uważałam, że musi być najpiękniejszą kobietą świata. Grzeszna i wyrafinowana jak w tych starych sztukach z lat trzydziestych, kiedy to mężczyźni padali przed taką kobietą jak kręgle, a ona była zawsze bezwstydnie wyzywająca. Czmychnęła w wieku osiemnastu lat. Szalenie odważna de- cyzja. Ja bym nie była taka dzielna. No i ona by ta piękna. — Czy nadal jest? — Nie widzę powodu żeby nie. W końcu ma dopiero około czterdziestki, jeszcze nie z górki. W jadalni Croy wisi jej portret. Namalowano go, gdy miała jakieś czternaście lat i już wtedy była przebojowa. Zdjęcia też są, wszędzie, w ramkach albo w starych albumach, do których mój dzia- dek wklejał fotografie. Lubiłam deszczowe popołudnia, bo mogłam spędzać je nad tymi starymi albumami. A kiedy lu- zie rozmawiali o niej, nawet jeśli na początku wyrażali dezaprobatę, że taka bezmyślna i że nie dba o swoich ro- dnn°W't0 ^och°dzili potem do przypomnienia jakiejś aneg- o Pandorze i wszystko kończyło się śmiechem. ZY była zaskoczona, kiedy cię usłyszała przez tele- 181 — Oczywiście, że tak. Ale raczej mile zaskoczona niż przerażona. To od razu widać. Na początku nie mogła uwie- rzyć, że to ja. A potem powiedziała, „Oczywiście, że wpad- nij. Jak najszybciej. I zostań, ile zechcesz". Potem objaśniła mi drogę i odłożyła słuchawkę. — Lucilla uśmiechnęła się. — Jak więc widzisz, co najmniej tydzień mamy z głowy. Wynajęli auto, małego seata, najtańszego, jaki był, i je- chali teraz w poprzek wyspy przez płaską, intensywnie upra- wianą okolicę z rozsianymi tu i ówdzie wiatrakami, których skrzydła obracały się powoli. Było popołudnie, szosa przed nimi migotała w upalnym słońcu. Po lewej, daleko i mgliś- cie, rysował się łańcuch nieprzebytych zdawałoby się gór. Po drugiej stronie gdzieś poza polem widzenia rozciągało się morze. Dla przewiewu otwarli wszystkie okna auta, ale wiatr był gorący, pełen kurzu i suchy. Jeff kierował, a Lucil- la siedziała obok z kawałkiem papieru, na którym wypisała objaśnienia, jakie Pandora dała jej przez telefon. Zadzwoniła do Pandory z Palmy po przybyciu tego rana wraz z Jeffem łodzią z Ibizy. Spędzili w Ibizie tydzień, za- trzymawszy się u Hansa Bergdorfa, kolegi Jeffa. Hans był malarzem i to jego domu trzeba było szukać. Stał na samym szczycie starówki, w obrębie wiekowych murów obronnych. Odnaleziony wreszcie, okazał się bardzo malowniczy. Miał grube mury i biały tynk, ale był prymitywny ponad wszelkie wyobrażenie. Widok z jego wystającego kamiennego balko- nu ogarniał całą panoramę starówki, nową część miasta, port i morze, ale nawet ta przyjemność nie równoważyła faktu, że wszelkie gotowanie trzeba było robić na miniaturowej maszynce gazowej, a woda bieżąca pochodziła wyłącznie z jednego kranu z zimną wodą. W rezultacie Jeff i Lucilla byli ^trasznie brudni, by nie rzec cuchnący, a pękate plecaki na tylnym siedzeniu auta zawierały nieświeże, wybrudzone i przepocone ubrania. Lucilla, która nigdy nie traciła czasu na troskę o swój wygląd, zaczęła marzyć o wymyciu wło- sów, a zrozpaczony Jeff przestał się golić. Broda rosła mu jasna jak jego włosy, ale rzadka i rozwichrzona, upodabnia- jąc go raczej do jakiegoś degenerata niż Wikinga. Oboje przedstawiali sobą tak odstręczający widok, że dziw, iż czło- wiek od samochodów zgodził się wynająć im seata. Lucilla 182 dostrzegła wyraz pewnej podejrzliwości na jego twarzy, ale Teff wyjaj plik peset, a tamten, z gotówką w dłoni, nie bar- dzo mógł odmówić. _ Mam nadzieję — powiedziała Lucilla — że Pandora ma pralkę. _ Wystarczyłby mi basen. _ W basenie nie wypierzesz ubrań. — Założymy się? Lucilla wyglądała przez otwarte okno samochodu. Do- strzegła, że góry przybliżyły się, a roślinność nabrała buj- ności. Rosły tam sosny, a przez otwarte okna wraz z kurzem wpadała woń rozgrzanej żywicy. Dojechali do skrzyżowania z drogą główną. Zatrzymali się, by przepuścić ruch. Drogo- wskaz głosił „Puerto del Fuego". — No, jesteśmy na dobrej drodze. Co teraz? — Pojedziemy na Puerto del Fuego, ale za jakąś milę mu- simy skręcić w lewo. Jest to boczna droga w kierunku na „Cala San Torre". — Fala samochodów przejechała. Korzys- tając z tego Jeff ostrożnie włączył się do ruchu po głównej szosie. — Jeśli znajdziemy się w porcie, to znaczy, że prze- jechaliśmy. — Pewnie tak będzie. Czuła teraz woń morza. Pojawiły się domy, nowy blok, garaż. Minęli stadninę z mizernym poletkiem, na którym usi- łowały się paść smutne, kościste konie. — Biedactwa — powiedziała litościwa Lucilla, ale wzrok Jeffa był utkwiony w szosie. — Jest drogowskaz. Cala San Torre. — To tu! Skręcili w spaloną słońcem wąską drogę i znaleźli się na- gle w pełnym zieleni krajobrazie, zupełnie odmiennym od płaskiego, rozległego terenu, po którym dotąd jechali. Para- sole sosen rzucały na drogę cień upstrzony plamkami słońca, a od walących się zagród dobiegało zadowolone gdakanie kur i beczenie kóz. 77 Nagle zrobiło się uroczo — zauważyła Lucilla. — O, spójrz na to słodkie oślątko. Pilnuj mapy, dziewczyno. Jak teraz? Uicilla posłusznie zajrzała do zapisków. 183 — Teraz ostry zakręt w prawo, a potem w górę do ostat- niego domu na samym wierzchołku. Dojechali do skrzyżowania dróg. Jeff zredukował bieg i skręcił. Seat, wydając odgłosy, jak gdyby miał lada chwila zagotować się niczym czajnik, parł z wysiłkiem stromą i krętą drogą. Stały tam domy, obszerne wille ledwo widocz- ne za zamkniętymi bramami i bujnymi ogrodami. — To właśnie — powiedziała Lucilla — pośrednicy na- zywają wymarzonym sąsiedztwem. — To znaczy snobistycznym? — Powiedziałabym, kosztownym. — Ty też tego zaznasz. Twoja ciocia musi być ładowana. — Rozwiodła się w Kaliforni — stwierdziła Lucilla, a jej głos sugerował, że dalszy komentarz jest zbędny. Po około stu metrach i paru dalszych serpentynach osiąg- nęli cel swojej podróży. Casa Rosa. Grawerowana ozdobnie nazwa była umieszczona w wysokim kamiennym murze i łat- wo widoczna pomimo płaszcza mesymbryanthemum o różo- wych kwiatach. Brama była otwarta. Głęboko wpuszczony w ziemię podjazd wspinał się do drzwi garażu. W garażu stał jeden samochód, a drugi — efektowny ciemnoczerwony mer- cedes — w cieniu rosochatej oliwki. Jeff wyłączył silnik. By- ło bardzo cicho. Potem Lucilla usłyszała szmer wody, jakby z fontanny, i odległy, delikatny dźwięk owczych dzwonków. Góry były teraz bardzo blisko, rysowały się ich białe, jałowe szczyty i zbocza poniżej, srebrzyste od gajów oliwnych. Z ulgą wydobywali się powoli z auta, rozprostowując po- kryte potem członki. Tu, na górze, wiał wiatr znad morza, chłodny i rześki. Rozglądając się wokół Lucilla stwierdziła, że Casa Rosa stoi na skalistym wzniesieniu nad nimi, a do ^głównego wejścia prowadzą schody. Podstawki stopni wy- łożono błękitno-białymi kafelkami, a wzdłuż całych schodów stały doniczki z geranium. Całość spowijały potoki bugen- wili, rosły tam też róża chińska i ołowik, i plątanina lazu- rowego wilca. Powietrze przesycały zapachy kwiatów zmie- szane z wilgotną wonią świeżo nawodnionej gleby. Było to tak zdumiewające, niepodobne do wszystkiego, czego dotychczas doświadczyli, że przez chwilę oboje stali w osłupieniu. W końcu Lucilla szepnęła: 184 _ j^jg miałam pojęcia, że tu będzie aż tak wspaniale. _ j^ dobrze, ale nie możemy tak stać przez cały dzień. _____ j^jg _ Miał rację. Lucilla zwróciła się ku schodom . oosz}a pierwsza. Nim jednak wstąpiła na nie, ciszę prze- rwał ostry stuk obcasów spieszących przez taras nad nimi. _ Kochani! — Jakaś postać pojawiła się na szczycie schodów z ramionami rozpostartymi na powitanie. — Usły- szałam samochód. Jesteście. Trafiliście. Gratuluję. Cudownie was widzieć. Pierwszym wrażeniem Lucilli na widok Pandory była jej niematerialna szczupłość. Wyglądała na tak eteryczną, jakby lada chwila miała ulecieć w powietrze. Obejmowanie jej przypominało trzymanie w objęciach małego ptaka. Miało się obawy, że zbyt silny uścisk złamie ją na pół. Jej włosy były kasztanowej barwy, zaczesane na skroniach do tyłu i opadające falami loków na ramiona. Lucilla przypuszczała, ze Pandora nosiła taką fryzurę, kiedy miała osiemnaście lat, a potem nie czuła potrzeby zmiany uczesania. Oczy Pandora miała ciemnoszare, ocienione smolistymi rzęsami, a usta wy- datne i urocze. Na prawym policzku tuż nad kącikiem warg zaznaczała się mała ciemna plamka, zbyt zmysłowa, by na- zwać ją pieprzykiem. Pandora miała na sobie jasnoróżowy jak kwiaty chińskiej róży komplet z bluzki i spodni, złoty naszyjnik, a w uszach złote kolczyki. Pachniała... Lucilla znała ten zapach. Poison. Usiłowała kiedyś go używać, ale me mogła rozstrzygnąć, czy podoba jej się, czy nie. Czując go u Pandory nadal nie była pewna. — Wiedziałabym, że ty jesteś Lucilla, nawet gdyby mi nikt nie powiedział. Jesteś tak podobna do Archie'ego... -— Wydawało się, że w ogóle nie dostrzega nieświeżego wy- glądu, wybrudzonych szortów i niechlujnych trykotowych koszulek. Jeśli zaś dostrzegła, to nie dawała nic po sobie poznać. — A ty to pewnie Jeff... — Wyciągnęła dłoń o ró- żowy^ paznokciach. — To cudownie, że przyjechałeś z Lu- jął jej dłoń w swą ogromną łapę i nieco oszołomiony J_P°*'1_taniem i olśniewającym uśmiechem powiedział: Miło mi panią poznać. 185 — Jesteś z Australii! — natychmiast rozpoznała jego wy- mowę. — Bosko. Chyba jeszcze nigdy nie gościłam tu Australijczyka. Okropnie wam się jechało, prawda? — Nie. Zupełnie nie. Tylko ten upał. — Tęsknicie pewnie do drinka... — Może wypakujemy z auta nasz bagaż? — To później. Najpierw drink. Chodźcie, jest mój znajo- my. Przedstawię was. Lucilla wpadła w popłoch. Pandorze było wszystko jedno, ale oni w swej aktualnej postaci z pewnością nie nadawali się do przedstawiania w towarzystwie. — Pandora, jesteśmy strasznie brudni... — E, tam, nieważne. Jemu to nie będzie przeszkadzać... — Odwróciła się i poprowadziła ich, pozostawało im więc tylko iść za nią długim, cienistym i przewiewnym tarasem, na którym stały wyściełane żółtymi poduszkami białe trzci- nowe fotele, a w wielkich błękitno-białych porcelanowych donicach palmy. — Nie zostanie długo i chciałabym, żebyś- cie go poznali... Skręcili za róg domu i w ślad za stukającymi obcasami Pandory wyszli na oślepiające słońce. Lucilli brakowało zo- stawionych w aucie okularów. W słonecznym blasku do- strzegła obszerny, otwarty taras, ocieniony markizą i wyło- żony marmurem. Płytkie schody wiodły z tarasu do rozleg- łego ogrodu wypełnionego kwitnącymi drzewami i krzewa- mi. Ścieżki wśród traw wyłożono kamiennymi płytami, które otaczały też seledynowy, gładki jak szyba basen. Już na sam jego widok Lucilli zrobiło się chłodniej. Na powierzchni wo- dy unosił się dmuchany materac, dryfując z podwodnym prądem wokół filtru. , Na drugim końcu ogrodu dostrzegła zakryty w połowie przez chińską różę następny dom, mały, parterowy, ale usta- wiony swoim małym tarasem w stronę basenu. Basen ocie- niała wysoka sosna parasolowa, a za krawędzią dachu domu widać było już tylko roztopiony żarem błękit nieba. — No, Carlos, są, przyjechali bez problemów. Moje ob- jaśnienia nie były chyba tak mylące, jak się obawialiśmy. — Na szczycie podestu w cieniu markizy znajdował się ni- ski stolik. Stały na nim szklanki i wysoki dzbanek. Popiel- 186 . ]<:a okulary słoneczne, książka w miękkiej oprawie. Stały tam dalsze trzcinowe fotele z żółtymi poduszkami, i gdy się bliżali, z jednego spośród nich podniósł się mężczyzna \ stał z uśmiechem, czekając na prezentację. Był wysoki, ciemnooki i bardzo przystojny. — Lucilla, kochanie, to mój przyjaciel Carlos Macaya. Carlos, to Lucilla Blair, moja sio- strzenica. I Jeff...? — Howland — pomógł jej Jeff. _ Australijczyk. Wspaniale, prawda? No, a teraz usiądź- my wszyscy i napijmy się czegoś dobrego. Tu jest herbata z lodem, ale mogę poprosić Serafinę, żeby przyniosła coś mocniejszego, jeśli macie ochotę. Colę? Wino? — Roze- śmiała się. — A może szampana? O, to dobry pomysł. Ale może trochę za wczesna pora. Zostawmy sobie szampana na później. Zapewnili ją, że herbata z lodem w zupełności wystarczy. Carlos podsunął fotel Lucilli i usadowił się obok niej. Jeff jednak, który mógł wchłaniać słońce jak jaszczurka, oparł się o balustradę tarasu, a Pandora przysiadła na niej obok niego kołysząc nogami; jeden z jej sandałów na wysokim obcasie wisiał zaczepiony u palca stopy. Carlos Macaya napełnił herbatą szklankę i podał ją Lu- cilli. — Przyjechała pani z Ibizy? — Tak, dziś rano łodzią. — Długo państwo tam byli? — Jego angielski był dos- konały. — Tydzień. U znajomego Jeffa. To był uroczy dom, ale strasznie prymitywny. Dlatego wyglądamy tak nieświeżo. Bo jesteśmy brudni. Przepraszamy. rzemilczał to uśmiechnąwszy się tylko ze zrozumieniem. — A przed Ibizą? lo ~'Ja byłam W Paryżu- Tam spotkałam Jeffa. Miałam ma- łai^f'• ań6. k^° ty'e do oglądania i tyle zajęć, że nie zrobi- m „,.„n_ , p0st?p?w wszy? — Nie. to cudowne miasto. Była pani tam po raz pier- łam już wcześniej. Spędziłam tam trochę czasu żeby się uczyć języka. 187 — A jak się państwo dostali z Paryża do Ibizy? — Zamierzaliśmy autostopem, ale w końcu wsiedliśmy w autobus. Jechaliśmy z przerwami, zatrzymywaliśmy się w gites, spędzaliśmy czas na zwiedzaniu. Katedry, chateaia z winnicami, tego typu rzeczy. — Nie traciła pani czasu. — Spojrzał na Pandorę, która gawędziła z Jeffem obserwującym ją bacznie, jak gdyby by- ła jakimś dziwnym okazem flory lub fauny, dotąd zupełnie mu nie znanym. — Pandora mówi, że spotykacie się dziś po raz pierwszy. — Tak — przyznała Lucilla z wahaniem. Ten człowiek jest zapewne aktualnym kochankiem Pandory, nie czas więc ani miejsce na opowieści o młodzieńczych wyczynach Pan- dory i jej późniejszym stylu życia. — Ona była zawsze za granicą. To znaczy, mieszkała za granicą. — A pani dom jest w Szkocji? — Tak. W Relkirkshire. Tam mieszkają moi rodzice. — Chwila ciszy. Wypełniła usta herbatą. — A pan był w Szkocji? — Nie. Studiowałem parę lat w Oxfordzie — (to wyjaśnia jego angielski) — ale nie udało mi się znaleźć czasu na wy- prawę do Szkocji. — My ciągle chcemy, żeby Pandora nas odwiedziła, ale ona nigdy nie przyjedzie. — Może nie lubi chłodu i deszczu. — Chłód i deszcz nie jest ciągle. Tylko czasem. — No tak — roześmiał się. — Wspaniale, że przyjechała pani dotrzymać jej towarzystwa. No, ale... — Odsunął man- kiet jedwabnej koszuli i spojrzał na zegarek. Był to piękny i niezwykły zegarek, podziałkę tworzyły mikroskopijne wi- zerunki chorągiewek sygnalizacyjnych, a utrzymywała go na nadgarstku ciężka złota bransoleta. Lucilli przyszło na myśl, że to prezent od Pandory. Chorągiewki mówią być może w kodzie żeglarskim „kocham cię" — ...na mnie już czas. Mam nadzieję, że mi pani wybaczy, ale mam trochę pracy... — Oczywiście... — Pandora — wstał ponownie — muszę iść. — Oj, kochanie, co za szkoda. — Poprawiła sandał i ze- skoczyła z balustrady. — W każdym razie poznałeś moich gości. Odprowadzimy cię. 188 — Proszę sobie nie robić kłopotu. — Muszą i tak wyjąć bagaże. Umierają z pragnienia, żeby się rozpakować i popływać. Chodź... — ujęła go pod ramię. Wszyscy ruszyli w stronę jego samochodu, który czekał w cieniu pod oliwką. Nastąpiły pożegnania, Carlos pocało- wał Pandorę w dłoń i usiadł za kierownicą mercedesa. Włączył silnik, Pandora cofnęła się. Zanim jednak odje- chał, powiedział: — Pandora. — Tak, Carlos? — Powiedz mi, jeśli zmienisz zdanie. Nie odpowiedziała od razu, potem potrząsnęła głową. — Nie zmienię zdania — powiedziała do niego. Uśmiechnął się, z rezygnacją wzruszył ramionami, jak gdyby dobrodusznie uznawał jej decyzję. Włączył bieg i ski- nąwszy im dłonią na pożegnanie, odjechał — przez bramę, w dół wzgórza, poza zasięg ich wzroku. Stali, dopóki odgłos silnika nie ucichł całkowicie. Słychać było już tylko plusk wody z tej niewidocznej fontanny, dźwięk owczych dzwon- ków. Powiedz mi, jeśli zmienisz zdanie. O co Carlos prosił Pandorę? Przez moment Lucilla roz- ważała myśl, że zaproponował jej małżeństwo, ale niemal natychmiast ją odrzuciła. Była zbyt prozaiczna dla takiej subtelnej i wspaniałej pary. Bardziej prawdopodobne, że chciał ją namówić na jakąś romantyczną podróż na Seszele albo otoczone palmami plaże Tahiti. A może po prostu za- praszał ją na kolację, a ona nie miała ochoty pójść. Tak czy owak, Pandora nie zamierzała im tego wyjaśniać. Carlos odjechał, a ona klasnąwszy cicho w dłonie rzuciła się w wir spraw praktycznych. — No. Do roboty. Gdzie wasz bagaż? To wszystko? Żad- nych waliz, kufrów ani pudeł na kapelusze? Ja biorę więcej, kiedy wyjeżdżam na jedną noc. No, chodźmy... Znów szybkim krokiem ruszyła schodami w górę, a oni znów poszli za nią, Lucilla ze swą skórzaną torbą, Jeff z dwoma pękatymi plecakami. lak mieściłam was w domu gościnnym. Możecie się czuć u Sle°ie i być zupełnie niezależni. Ja rano nie bardzo 789 jestem na chodzie, więc śniadanie róbcie sobie sami. Lodów- ka jest pełna, kawa i wszystko w kredensie. — Byli z p0. wrotem na tarasie. — Dacie sobie radę? — Oczywiście. — Kolację zrobimy może o dziewiątej. Po prostu coś na zimno, bo ja nie gotuję, żeby nie ryzykować życiem, a Se- rafina, moja służąca, wieczorem idzie do domu. Ale ona wszystko nam przygotuje. Przyjdźcie o wpół do dziewiątej na drinka. Teraz pójdę się trochę zdrzemnąć, więc was zo- stawię, a wy się jakoś rozlokujcie. Później będę chyba pły- wać, nim się przebiorę do kolacji. Wizja Pandory ubranej w coś jeszcze wspanialszego niż jej różowy jedwabny komplet przypomniała Lucilli dokucz- liwą kwestię odzieży. — Pandora, my nie mamy się w co przebrać. Prawie wszystko jest brudne. Jeff ma czystą koszulę, ale nie wy- prasowaną. — Kochanie, pożyczyć wam coś? — Jakiś trykot? — Oczywiście, też rozum u mnie. Powinnam była zapro- ponować. Poczekajcie chwilę. Czekali. Zniknęła za szerokimi przeszklonymi drzwiami, zapewne od jej sypialni, i niemal natychmiast wróciła niosąc granatową jedwabną bluzkę w pióropusze cekinów. — Weź to. Jest strasznie wulgarna, ale zabawna. Możesz ją zatrzymać, jeśli chcesz, nie chodzę w niej. — Rzuciła bluzkę w stronę Lucilli, a Lucilla złapała. — No. a teraz jazda, i zakopujcie się w swoim gniazdku. Jeśli czegoś wam potrzeba, to dzwońcie przez wewnętrzny telefon, a Serafina wam wszystko przyniesie. — Przesłała dłonią pocałunek. — O wpół do dziewiątej. Pa na razie. I zniknęła, zostawiając Lucillę i Jeffa własnym sprawom. Lucilla dumała jednak jeszcze, delektując się tym, co ich oczekiwało. — Jeff, nie do wiary. Mamy cały dom dla siebie. — No to na co czekamy? Jeśli za dwie minuty nie wejd? do basenu, to eksploduję. Lucilla ruszyła pierwsza i poprowadziła ich schodami w dół i przez ogród. Mały dom oczekiwał ich już. Przekro- 190 ]• taras i otwarli drzwi do salonu. Zasłony były zaciąg- CZ>te i Lucilla poszła je odsunąć. Światło wpłynęło do wnęt- m? W pobliżu dostrzegła mały teren, zadaszony fragment oarodu. . . "_ Mamy nawet własne miejsce do opalania się! Był tam otwarty kominek wypełniony drwami. Ponadto parę wygodnych foteli, taca z napojami i szklankami, stolik do kawy z ułożonymi równo stertami czasopism i ściana peł- na półek z książkami. Otwarłszy inne drzwi, znaleźli dwie sypialnie z podwójnymi łóżkami i wspaniale przestronną ła- zienkę. _ Ta sypialnia jest chyba najlepsza. W każdym razie większa. — Jeff zrzucił plecaki na kafelkową podłogę, a Lu- cilla znów odsunęła zasłony. — Widać stąd morze. — Ot- warła drzwi szafy, zobaczyła rzędy wieszaków, poczuła za- pach lawendy. Powiesiła na wieszaku pożyczoną bluzkę, która zawisła w szafie zupełnie samotna. Jeff zdjął trampki i zabrał się do zdejmowania koszulki. — Urządzaj się tu do woli. Ja idę pływać. Dołączysz się? — Za chwilę. Wyszedł. W chwilę później usłyszała plusk, gdy skoczył do basenu, i wyobraziła sobie jedwabisty błogi dotyk zimnej wody. To jednak później. Najpierw musi wszystko zbadać. Po szczegółowej inspekcji dom gościnny Pandory okazał się doskonale wyposażony, a Lucilla była pełna podziwu dla tak drobiazgowej zapobiegliwości. Ktoś... ale któż, jeśli nie Pandora... pomyślał o wszystkim, czego gość mógłby zapra- gnąć lub potrzebować, od świeżych kwiatów i nowych at- rakcyjnych książek po zapasowe koce na chłodną noc i ter- moror do okładów na chore dziecięce brzuszki. Łazienka miała wszelkie rodzaje mydła, perfum, szamponu, płynu po "° h K mleczka kosmetycznego i olejku do kąpieli. Leżały & v\ he ręczniki kąpielowe i maty łazienkowe, a na lŁ'acn od wewnętrznej strony wisiały dwa obszerne śnież- e Płaszcze kąpielowe. •vszy ten luksus, udała się przez salon na poszuki- i zawi * stwierdziła, że jest ona olśniewająco schludna ramiki T' °-emne drewniane kredensy pełne hiszpańskiej ce- ' lsmełcych patelni, rondelków i całą batterie de cui- 191 sine. Jeśli się zechce — ale Lucilla nie chciała — to można przygotować kolacje na dziesięć osób. Był piec elektryczny piec gazowy, zmywarka i lodówka. Otwarła lodówkę i obok produktów na obfite śniadanie znalazła tam dwie butelki wo- dy Perrier i butelkę szampana. Drugie drzwi wiodły poza kuchnię. Otwarła je i znalazła... o radości... małą pralnię z pralką, elektryczną suszarką, deską do prasowania i żelaz- kiem. Widok tych swojskich rzeczy ucieszył ją bardziej niż wszystkie inne luksusy razem wzięte. Teraz bowiem może nareszcie być czysta. Nie tracąc czasu zabrała się do pracy. Wróciła do łazien- ki, rozebrała się, nałożyła jeden z płaszczy kąpielowych i zaczęła rozpakowywanie. Polegało ono na wyrzuceniu zawartości plecaków na podłogę sypialni. Na dnie swego plecaka znalazła kosmetyczkę, szczoteczkę do zębów i grze- bień, szkicownik, parę książek i kopertę od ojca z cze- kiem od niego, listem od niego i zaproszeniem na tańce od Yereny Steynton. Wyjęła je z koperty i ustawiła na pus- tej toaletce. Ma trochę pozaginane uszy, ale nadaje, stwier- dziła, pokojowi pewien indywidualny charakter, tak jakby Lucilla umieściła na nim swoje nazwisko i uznała go za własny. Lucilla Blair Yerena Steynton W domu Dla Kąty Dlaczego wydawało się to takie śmieszne? Roześmiała się. Inne życie, inny odległy świat. Zebrała naręcze brudnych skarpet, szortów, dżinsów, spodni i koszulek i skierowała się do pralni. Nie troszcząc się o sortowanie tych rzeczy (matka dostałaby szału, gdyby zobaczyła czerwone skarpety razem z białymi koszulami, ale matki z jej pouczeniami w nie ma, więc wszystko jedno), Lucilla zapełniła pojemnik pralki, wlała płyn, zatrzasnęła drzwiczki i włączyła program- Popłynęła woda, bęben zaczął się obracać, a ona cofnęła się i obserwowała to z taką rozkoszą, jakby to był jakiś uprag- niony program w telewizji. 792 P tern rzuciła obok resztę brudnej odzieży, znalazła swoje bikmi i dołączyła do Jeffa w basenie. pływała długo. Po pewnym czasie Jeff wyszedł na brzeg i ułożył się w słońcu, żeby wyschnąć. Przepłynąwszy basen •eszcze dwa razy stwierdziła, że Jeff zniknął, poszedł do domu. Wydobyła się z basenu, wycisnęła wodę ze swoich długich ciemnych włosów. Wróciła do domu. Znalazła go w sypialni, wyciągniętego na jednym z łóżek. Wyglądał, jakby zamierzał zasnąć. Nie chciała, żeby zasypiał. Powiedziała, „Jeff?", i dłu- gim susem znalazła się na nim, przywierając do jego ciała. — Jeff. — No? — Mówiłam ci, że jest piękna. — Kto? — Pandora oczywiście. — Jeff nie zareagował od razu. Był senny, niemal już zasypiał i nie miał ochoty na rozmo- wę. Jego ciało wydawało woń chloru i wody z basenu. — Nie sądzisz, że jest piękna? — Pewnie, seksy babka. — Uważasz, że jest seksy? — Dla mnie trochę za stara. — Nie wygląda staro. — I trochę za chuda. — Nie lubisz chudych pań? — Nie. Lubię kobiety z dużymi balonami i pulchnym ku- perkiem. Lucilia, która odziedziczyła figurę po ojcu i była wysoka, szczupła i prawie bez piersi, walnęła Jeffa pięścią. —— Nie możesz lubić. ~ u° ~~ roześmiał si? — co masz na myśli? — wiesz, co mam na myśli. Przyciągnął jej twarz i ucałował donośnie. — Teraz dobrze? ~ Powinieneś się ogolić. A niby po co? — o moja twarz będzie niedługo wyglądać jak czysz- ^Papierem ściernym. tam. 7 \Vrzs,len ii7„!° .przestan? cię całować. Albo będę cię całował =azie nie widać. 193 Umilkli. Słońce osuwało się z nieba; wkrótce, dość nagle zapadnie zmrok. Lucilla wspomniała szkockie letnie zmierz- chy, które trwały aż do północy. — Nie wydaje ci się — powiedziała — że są kochanka- mi? Że przeżywają namiętną miłość? — Kto? — Pandora i Carlos Macaya. — Nie wiem. — Szalenie przystojny. — Tak. Elegancik. — Sądzę, że jest miły. Taki ciepły. Łatwo się z nim roz- mawia. — Auto ma fajne. — Nie bądź ograniczony. Jak sądzisz, o co on ją prosił? — Znowu? — Powiedział: „Powiedz mi, jeśli zmienisz zdanie". A ona: „Nie zmienię zdania". Musiał ją o coś prosić. Musiał chcieć od niej, żeby coś z nim robiła. — No, cokolwiek to było, nie wyglądała na przejętą. Lucilla nie była jednak usatysfakcjonowana. — Jestem pewna, że to było coś ogromnie ważnego. Ży- ciowy zwrot dla nich obojga. — Masz wybujałą wyobraźnię. Bardziej prawdopodobne, że chciał umówić się na tenisa. — Może. — W głębi duszy Lucilla nie była jednak prze- konana. Westchnęła, a westchnienie obróciło się w ziewnię- cie. — Być może. O wpół do dziewiątej byli gotowi do spotkania z Pandorą, a Lucilla uznała, że pomimo jej obaw nie wyglądają najgo- rzej. Oboje wzięli prysznic, wyszorowali się i teraz ich ciała pachniały miło dobrym szamponem. Jeff uporządkował bro- dę nożyczkami do paznokci, a Lucilla wyprasowała jego je- dyną czystą koszulę i ze sterty na podłodze pralni wydobyła najprzyzwoitsze z jego dżinsów. Sama zaś umyła swe długie ciemne włosy i wyszczotko- wała je, naciągnęła czarne leginsy i zapinała teraz pożyczoną bluzkę. Gruby jedwab kładł się na jej nagiej skórze przyjem- nym chłodem, a ozdoby z cekinów, jeśli spojrzeć w lustro 194 ez półprzymknięte oczy, nie wyglądały tak rozpaczliwie, Pr -e: sję początkowo wydało. Może wpłynęło na to oto- Ja • jo jakiego nie nawykła. Może przestrzeń ogromnego "ksusii pomogła przeboleć taką drobną wulgarność. Było to interesujące zjawisko, chciałaby je przedyskutować bar- dziej dogłębnie, ale teraz nie było na to czasu. _ NO chodź — powiedział Jeff. — Już pora. Muszę się napić. Ruszył do drzwi, a ona podążyła za nim, upewniwszy się najpierw, że wszystkie światła w domu są wygaszone. Była pewna, że Pandorze byłoby wszystko jedno, nawet gdyby paliły się wszystkie lampy, ale wychowana przez oszczędną szkocką matkę Lucilla miała we krwi takie drobne domowe zasady, jakby jej podświadomość była zaprogramowanym komputerem. Uważała to za dziwne, bo późniejsze przestrogi spłynęły po niej jak woda po kaczce. Również interesująca sprawa warta namysłu w wolnej chwili. Za drzwiami wkroczyli w niebieską noc, jasną od gwiazd, miękką i ciepłą jak aksamit. Ogród pachniał oszałamiająco, basen był oświetlony, lampy paliły się wzdłuż kamiennych płyt ścieżki. Lucilla słyszała jednostajny świergot cykad, a z domu Pandory dobiegały dźwięki muzyki. Rachmaninow. Drugi koncert fortepianowy. Może i banal- ny, ale doskonały na taki śródziemnomorski wieczór. Pan- dora zadbała o wystrój i teraz oczekiwała ich na tarasie le- żąc w szezlongu z kieliszkiem na stoliku obok. — No, jesteście! — zawołała na ich widok. — Otwarłam już szampana. Nie mogłam dłużej czekać. Wspięli się po schodkach i zanurzyli w krąg światła wokół ich gospodyni. Miała ona teraz na sobie coś czarne- go i pajęczego, na nogach zaś złote sandałki włożone na Zapach Poison był nawet silniejszy niż woń trar7l"rOSZę' ^ scmudni- Nie rozumiem, czemu się tak sisz i1SCleK° Siebie- Lucilla> bluzka leży na tobie bosko, mu- psiako'' C zatrzymać- N°. bierzcie fotele i siadajcie. O, i nr7vnC''Zap°mnialam kieliszków. Lucilla, kochanie, skocz Barek -jest tuż za drzwiami, znajdziesz Przynieś, tam wsz i udieK-jest tuz za drzwiami, znajdziesz Y ko. W lodówce jest druga butelka bąbelków, ale 795 niech tam zostanie, dopóki nie skończymy tej. Jeff, ty usiądź tu koło mnie. Opowiedz mi o wszystkim, co ty i Lucilla robiliście... Lucilla zostawiła ich i posłusznie ruszyła szukać kielisz- ków do wina. Weszła do wnętrza przez szerokie drzwi z draperią. Barek był tuż obok, miał postać obszernego kre- densu wypełnionego wszystkim, czego ludzka istota mogłaby potrzebować do przyrządzenia drinka. Wzięła z półki dwa kieliszki do wina, ale nie wróciła od razu na taras. Po raz pierwszy znalazła się we wnętrzu domu Pandory. Była w pokoju tak obszernym i efektownym, że na chwilę zapom- niała, po co tu weszła. Wszystko w chłodnych kremowych barwach, tu i ówdzie roziskrzone plamami jaskrawych ko- lorów. Lazurowe i turkusowe zasłony, a w kwadratowej szklanej wazie wielki bukiet koraloworóźowych lilii. Zręcz- nie podświetlone wnęki prezentowały zbiór figurek z porce- lany miśnieńskiej i emalię z Battersea. Szklany stolik do ka- wy wypełniały książki i czasopisma, kwiaty, srebrne pudełko na papierosy. Kominek zdobiły blgkitno-białe kafelki, a nad nim wisiała martwa natura z kwiatami. Na drugim końcu pokoju stół — również szkło — przygotowany do kolacji, na nim świece, kryształy i znowu kwiaty; zdumionym oczom Lucilli wydało się to wszystko raczej dekoracją teat- ralną niż pokojem, w którym się mieszka. Są tu jednak, uświadomiła sobie, także dowody życia. Otwarta książka rzucona na sofę, niedokończona robótka, zostawiona pod rę- ką na wolną chwilę. Były tam tez fotografie. Archie i Isobel w dzień swego ślubu. Dziadkowie Lucilh, urocza para sta- ruszków w wełnianych strojach, stoją przed Croy ze swymi psami u nóg. Te przejawy tęsknoty ogromnie poruszyły Lucillę. Właś- ciwie nie spodziewała się ich, nie posądzając zapewne Pan- dory o zdolność do ulegania temu uczuciu. Teraz wyobraziła sobie Pandorę, która wozi je wszędzie ze sobą, przez swe kapryśne związki i burzliwe życie nomada. Widziała ją. jak rozpakowuje walizkę w domach Kaliforni, hotelowych sy- pialniach, apartamentach Nowego Jorku i Paryża. A teraz Majorka. Pieczęć swej przeszłości i tożsamości składa w ko- lejnym tymczasowym domu. 196 /Nie widać było żadnych fotografii mężczyzn, właścicieli ch apartamentów, którzy zajmowali tyle miejsca w życiu Pandory, ale może miała ich zdjęcia w sypialni). Ciepłe podmuchy wpadały przez otwarte w mrok okna, Rachmaninow wydobywał się z niewidocznego stereo, ukrytego za złotym okratowaniem. Solo fortepianowe sączy- ło tony czyste jak krople deszczu. Z tarasu dobiegał cichy szmer swobodnej rozmowy, głosy Pandory i Jeffa brzmiały spokojnie i życzliwie. Także na kominku stały fotografie i Lucilla przemierzyła pokój, by je dokładniej obejrzeć. Olśniewająca stara lady Balmerino w płaskim berecie z piórem, zapewne podczas otwarcia wiejskiego święta. Archie i Edmund Aird, obaj bar- dzo młodzi, siedzą w łódce na skraju jeziora, ich wędki i ko- szyki na ryby leżą na ławkach łódki. I wreszcie portret ze studia fotograficznego jej samej i Hamisha: Lucilla w su- kience z cienkiego płótna, a Hamish, pulchne niemowlę, na jej kolanach. Zapewne Archłe wysłał to zdjęcie Pandorze z jednym ze swych listów, a ona oprawiła je w srebro i usta- wiła na honorowym miejscu. Zatknięte za tę srebrną ramkę tkwiło tam zaproszenie, którego kształt natychmiast wydał się Lucilli znajomy. Pandora Blair Yerena Steynton W domu Dla Kąty Jak miło, pomyślała w pierwszej chwili. A potem: śmiesz- ne. Strata papieru, strata znaczka, bo było absolutnie niemoż- liwe, żeby Pandora przyjęła. Opuściła Croy w wieku osiem- nastu lat i nie wróciła. Oparła się wszystkim namowom, naj- pierw rodziców, potem swego brata, i zdecydowanie trzyma- się z dala od domu. Mało prawdopodobne, by właśnie ereme Steynton udało się to, czego nie dokonała własna rodzina Pandory. — Lucilla! — Idę... ~~ Co ty tam robisz? 797 Lucilla dołączyła do nich na tarasie, przynosząc apąc kieliszki — Przepraszam. Myszkowałam po tym pięknyifnym pokoju i słuchałam muzyki... — O, kochanie, lubisz Rachmaninowa? To jedenstien z moich najbardziej ulubionych. Jest trochę zbanalizowanrs any, ale ja chyba lubię zbanalizowane rzeczy. — Ja też — przyznała się Lucilla. — Piosenki v i i w rodzaju „O, uroczy księżycu" albo „Barkarola" po prostu i JJ mnie roz- czulają. I niektóre stare nagrania Beatlesów. Mam m je wszys- tkie w domu w Croy. A kiedy się czuję naprawdę^ de kiepsko, to włączam taśmę z „Roiły in Oban" Fiddlersów w i od razu czuję, że samopoczucie mi się poprawia, idzie w w w górę jak rtęć w termometrze, kiedy się ma gorączkę. Ci kooorochani sta- ruszkowie i mali chłopcy w spódniczkach i koszul.lu.ulach i bez końca szkockie melodie, jakby nie umieli ani nnn nie chcieli przestać. Zwykle sama zaczynam tańczyć i skaczę pq§ po pokoju jak idiotka. — Nigdy cię nie widziałem — odezwał się Jeftfoeff — ska- czącej jak idiotka. — Jak będziesz się mnie trzymał należycie długuugo, to zo- baczysz. Ale serio, Pandora, twój dom to najpioąpiękniejsze miejsce pod słońcem. A nasz dom gościnny jeszaiest wprost wspaniały. — Dość miły, prawda? Miałam szczęście, że dib drapnęłam to wszystko. Ludzie, którzy tu wcześniej mieszkali ilali, musieli wrócić do Anglii. Ja akurat szukałam jakiegoś lo oi lokum. To miejsce jakby na mnie czekało. Jeff, nalej, proszę, ,? a złote wieczory spędzano na podlewaniu róż, groszku pach- nącego i rzędów młodej sałaty w warzywnikach. Bardz° często jednak czerwiec, lipiec i sierpień były tylko długi01 mokrym testem na przetrwanie, opartym na frustracji i r0z~ czarowaniu. Szare niebo, zimne wiatry i deszcz 204 dzić nawet entuzjazm świętego. Najgorsze były te po- °h urnę i parne dni, gdy człowiek z rozpaczy chował się c "tomu j rozpalał w kominku, a wtedy niebo natychmiast W rzejaśniało i późnym popołudniem słońce świeciło ośle- Tająco nad mokrym ogrodem, zbyt boleśnie spóźnione, by L komukolwiek przydać. To lato sprawiło szczególny zawód, a Isobel z perspek- tywy czasu uświadomiła sobie, że całe tygodnie ciemnych chmur i braku słońca mocno przyczyniły się do jej złego samopoczucia i fizycznego wyczerpania. Powitała pierwsze przymrozki i z satysfakcją odłożyła bawełniane bluzki i spó- dnice, raz jeszcze wracając do swych ulubionych starych tweedów i szetlandów. Wrzesień w Relkirkshire był jednakże szczególny nawet po pięknym lecie. Pierwsze lekkie przymrozki oczyszczały powietrze i krajobraz nabierał silniejszych i bogatszych barw. Głęboki błękit nieba odbijał się w jeziorze i rzece, a po zwiezieniu zżętych zbóż pozostały złote rżyska. W przydrożnych rowach rosły dzwonki, a wonne wrzosy u szczytu kwitnienia barwiły wzgórza fioletowymi plamami. Ale najważniejsze, że wrzesień oznaczał rozrywki. Okres wytężonej działalności towarzyskiej, zanim nad wszystkimi zamknie się mrok długiej zimy, kąśliwy chłód i zaśnieżone drogi izolują rozproszone grupy i uniemożliwią jakąkolwiek formę kontaktu. Wrzesień oznaczał ludzi. Znajomych. Wtedy bowiem Relkirkshire wracało do siebie. Pod koniec lipca kończyła się w zasadzie coroczna inwa- zja rodzin na wakacjach, zwijano namioty, a turyści odjeż- dżali u wożąc przyczepy kempingowe. W zamian sierpień przynosił mniejszy napływ z Południa — stałych gości, któ- i^y„™kr°Cznie PrzYJezdzali do Szkocji uprawiać sporty i po- ""'"c. Puste przez większość roku domki myśliwskie oży- . a ich właściciele po podróży na północ w rangę rove- 7y!ad°Wanych P° brzegi w?dkami' strzelbami, dziećmi, toiatkami. przyjaciółmi, krewnymi i psami z radością obejmowali Je na powrót w posiadanie. AmerxWCOWe domostwa także pękały w szwach, ale nie od które h°W lub Płatnych gości, lecz od młodych rodzin, pochodząc stąd musiały się przenieść na południe do 205 pracy w Londynie, a o tej porze roku przyjeżdżały na waka cje do domu. Wszystkie sypialnie były zajęte, poddas? przekształcone w prowizoryczne przechowalnie tabunó& wnucząt, a skromne łazienki pracowały na nadgodziny Prz* gotowywano, gotowano i pochłaniano co dnia ogromne f lości jedzenia przy jadalnianych stołach rozłożonych do maksimum. A potem wrzesień. We wrześniu nagle wszystko ożywało jak gdyby jakiś niebiański reżyser skończył odliczanie i na' cisnął guzik. Hotel Dworcowy w Relkirk ze zwykle wikto- riańsko ponurego przeobrażał się w wesołe, zatłoczone miejsce spotkań starych przyjaciół, a Hotel Garnizonowy w Strathcroy, wynajęty przez syndykat przedsiębiorców, któ- rzy płacili Archie'emu przyzwoite pieniądze za przywilej od- strzału głuszców na jego wrzosowiskach, brzęczał jak ul od ruchu i wesołych rozmów. W Croy zaproszenia stały na kominku biblioteki, dając przegląd wszelkich form życia towarzyskiego. Wkładem Iso- bel w powszechną wesołość był coroczny lunch w postaci bufetu przed Igrzyskami Strathcroy. Archie był Naczelni- kiem Igrzysk i na ich otwarcie przewodził paradzie miejs- cowych osobistości, które taktownie zwalniały krok by do- stosować go do jego kroku. Na tę ważną uroczystość Archie wkładał swój szkocki wojskowy beret i przypinał miecz. Swoje powinności pełnił z wielką powagą, a pod koniec dnia rozdawał nagrody — nie tylko za grę na kobzie lub tańce szkockie, ale też za najlepiej zrobiony sweter z ręcznie uprzędzionej wełny, najlżejsze ciasto biszkoptowe i naj- smaczniejszy dżem truskawkowy. Isobel trzymała swą maszynę do szycia w starej szwalni Croy głównie dla wygody, ale również dlatego, że był to jej ulubiony i najbardziej prywatny zakątek. To niewielkie, lecz wystarczające pomieszczenie miało okna na zachód w stronę pola do krykieta i drogi nad jezioro i w słoneczne dni wypełniało je słońce. Zasłony były z białej bawełny, podłogę pokrywało brązowe linoleum, a wzdłuż ścian stały malowane na biało komody z całym zasobem prześcieradeł, ręczników, zapasowych koców i świeżych narzut. Solidny 206 'ł na którym mieściła się maszyna do szycia, przydawał S i-ównież przy krojeniu i szyciu ubrań, a deska do praso- ania i żelazko stały w pogotowiu. Panowała tu zawsze mi- ła dziecięca woń wypranego płótna i lawendy, której wo- reczki Isobel upychała między sterty poszewek, co w nie- mały sposób kształtowało niezwykłą aurę bezczasowości i spokoju tego pomieszczenia. Dlatego skończywszy z naszywkami nie zerwała się od razu na nogi, lecz pozostała na swoim twardym krześle, z łokciami opartymi o stół i wspartym na dłoniach podbród- kiem. Widok z otwartego okna ukazywał za drzewami naj- bliższe, łagodne wierzchołki wzgórz. Wszystko spływało zło- tym blaskiem słońca. Zasłony poruszały się na wietrze, a ten sam powiew wprawiał w drżenie liście srebrnych brzóz w odległej części pola do krykieta. Jeden z liści opadł, dryfując jak mały latawiec. Było wpół do czwartej, w domu nikogo. Wewnątrz pano- wała cisza, ale od gospodarstwa dobiegał stuk młotka i szczekanie psa. Po raz pierwszy w swoim życiu miała czas dla siebie, żadna sprawa ani osoba nie wymagały jej uwagi. Nie pamiętała już, kiedy po raz ostatni znalazła się w takiej sytuacji, a jej myśli cofnęły się do dzieciństwa, młodości i leniwych, błahych radości pustych dni. Skrzypnęła deska w podłodze. Gdzieś trzasnęły drzwi. Croy. Stary dom z własnym tętnem. Jej dom. Pamiętała jed- nak dzień sprzed ponad dwudziestu lat, gdy Archie przypro- wadził ją tu po raz pierwszy. Miała dziewiętnaście lat, grano w tenisa, a w jadalni podano podwieczorek. Isobel, ani pięk- ną, ani majętną córkę Angusa, adwokata, oszołomiły rozmia- ry i dostojność tego miejsca, a także urok i wyrafinowanie przyjaciół Archie'ego, którzy, jak się zdawało, znali się oskonale. Zakochana już beznadziejnie w Archiem, nie mogła pojąć, dlaczego zadał on sobie trud zaproszenia jej wraz z innymi. Lady Balmerino również była zdezoriento- wana. ale uprzejma i posadziła Isobel przy stole obok siebie, roszcząc się 0 jej udział w rozmowie. >'ia tam jednak inna dziewczyna, długonoga blondynka, i dFa S?raw^a^a wrażenie, że zawłaszczyła już Archie'ego, a to wyraźnie do zrozumienia reszcie towarzystwa, 207 przekomarzała się z Archiem i chwytała przez stół jeg0 wzrok, jak gdyby dzielili milion sekretów. Archie, zdawała się wszystkim mówić, należy do niej i nikt inny nie ma do niego prawa. Ostatecznie jednak Archie zdecydował się poślubić Isobel. Jego rodzice, przebywszy fazę zdumienia, z radością przyjęli Isobel do rodziny nie jak żonę Archie'ego, lecz jak nową córkę. Miała szczęście. Państwo Balmerino, subtelni, pogod- ni, gościnni, niepraktyczni i w ogóle uroczy, cieszyli się po- wszechnym uwielbieniem i Isobel nie była tu wyjątkiem. Od gospodarstwa dobiegł teraz odgłos uruchamianego trak- tora. Kolejny liść opadł na ziemię. Isobel wydało się, że mogłoby teraz nastąpić popołudnie z tych, jakie miały miej- sce dawno temu, jak gdyby czas przesunął się wstecz. Po- południe, w czasie którego psy szukały cienia, koty wygrze- wały się na okiennych parapetach, wystawiając do słońca kosmate brzuszki. Wspomniała panią Harris, jak holując za sobą którąś z młodszych pokojówek wyłania się z kuchni i zmierza do ogrodu, by napełnić miskę ostatnimi malinami lub zbierać pokryte puszkiem morele, zgarniając ich słodycz, nim dobiorą się do nich pszczoły. Całe Croy takie, jakie było kiedyś. Nikt nie wyjechał. Nikt nie umarł. Żyło nadal tych dwoje drogich staruszków, matka Archie'ego w ogrodzie przy różach, odcina zwiędłe kwiaty i znajduje czas na pogawędkę z jakimś ogrodnikiem grabiącym zakurzoną ścieżkę; ojciec Archie'ego ucina sobie drzemkę w bibliotece, zasłoniwszy twarz jedwabną chustecz- ką. Isobel ma tylko tam pójść i ich znaleźć. Wyobraziła so- bie, że to robi, schodzi po schodach, przecina hali i staje w otwartych drzwiach wejściowych. Widzi, jak lady Balme- rfno w swym ogrodowym słomkowym kapeluszu nadchodzi z ogrodu niosąc koszyk zwiędłych róż i ich płatków. Gdyby jednak lady podniosła wzrok i ujrzała Isobel, zmarszczyłaby brwi nieco zdezorientowana, bo Isobel w średnim wieku by- łaby dla niej czymś niezwykłym jak duch... — Isobel! Podniesiony głos wdarł się w jej marzenia. Uświadomiła sobie, że ów głos odezwał się już wcześniej kilkakrotnie, ale nie dotarł do jej świadomości. Z niechęcią wróciła do 208 zywistości, odsunęła krzesło i wstała. Więcej niż pięć rZe°ut spokoju to zdaje się za dużo szczęścia. Wyszła z po- ^'u i korytarzem dziecinnym dotarła do szczytu schodów. Wychyliwszy się przez barierę, ujrzała w dole na środku hal- i sylwetkę Yereny Steynton, która weszła przez otwarte drzwi frontowe. — Isobel! — Tu jestem. Yerena odchyliła głowę w tył i spojrzała w górę. — Już myślałam, że nikogo nie ma. _ Tylko ja. — Isobel zaczęła schodzić w dół. — Archie zabrał Hamisha i psy na krykieta do Buchanan-Wrightów. — Jesteś zajęta? — Sama Yerena wyglądała na zajętą. Jak zwykle była ubrana nienagannie i szykownie i na pewno dopiero co odwiedziła fryzjera. — Robiłam Hamishowi naszywki do szkoły. — Odrucho- wo Isobel podniosła rękę do głowy, jak gdyby ten gest mógł poprawić jej zmierzwioną fryzurę. — Ale już skończyłam. — Możesz mi poświęcić chwilę? — Oczywiście. — Mam ci mnóstwo do opowiedzenia, a oprócz tego dwie prośby. Zamierzałam dzwonić, ale byłam cały dzień w Relkirk i potem, w drodze do domu, pomyślałam sobie, że o wiele prościej i sympatyczniej będzie po prostu wpaść. — Napijesz się herbaty? — Za chwilę. Nie ma pośpiechu. — Chodźmy usiąść. — Isobel poprowadziła gościa do sa- lonu, nie dla jego wspaniałości, tylko dlatego, że był po pro- stu pełen słońca, a biblioteka i kuchnia znajdowały się o tej porze dnia w cieniu. Okna były otwarte, w pokoju panował chłód, a wielki bukiet pachnącego groszku, zerwanego rano przez Isobel i ustawionego w starej wazie na zupę, wypełniał powietrze swoim zapachem. "~ O mój Boże — Yerena opadła w róg sofy i wyciąg- n uSWe dłu§ie nogi w eleganckich butach. — Co za dzień na krykieta! W zeszłym roku lało jak z cebra i w środku Popołudnia trzeba było zbierać bramki, bo zalało dołki. Czy Wie ?roszek? Al?ż kolory! Mój się w tym roku nie udał. sz' Ja wprost nie znoszę Relkirk w ciepłe popołudnie. 209 Na chodnikach kłębią się grube matki w dżinsach i pchają wózki. Ma się wrażenie, że te wszystkie dzieci wyją. — Znam to uczucie. A jak sprawy? Doszła już do wniosku, że Yerena chce z nią pomówić o tańcach, i nie myliła się. — Och... — Yerena natychmiast przybrała dramatyczny wyraz twarzy, jęknęła niczym z bólu i zamknęła oczy. — Zaczynam się zastanawiać, jak w ogóle przyszło mi do głowy, żeby wydawać przyjęcie. Czy ty wiesz, że na połowę zaproszeń nie ma jeszcze odpowiedzi? Ludzie są tacy bez- myślni. Chyba zostawiają je na kominku i czekają, aż one umrą ze starości. Przez to nie sposób organizować kolacji i szukać noclegów dla gości. — Ja bym się nie martwiła — Isobel usiłowała przybrać uspokajający ton. — Pozwoliłabym działać im na własną rę- kę. — Ale to oznacza, skrajny chaos. Isobel uważała, że nie, ale Yerena była perfekcjonistką. — Pewnie tak. To straszne. — Z najwyższą nieśmiałością odważyła się zapytać: — Czy Lucilla już odpowiedziała? — Nie — odparła szorstko Yerena. — Przesłaliśmy jej twoje zaproszenie, ale ona tyle podró- żuje, że mogła go nawet nie dostać. Przysłała nam jakiś nie- zbyt dokładny adres w Ibizie, ale od czasu jej wyjazdu z Pa- ryża nie mamy żadnych wiadomości od niej. Chciała odwie- dzić Pandorę. — Od Pandory też nic nie mam. — Dziwiłoby mnie, gdyby było inaczej. Ona nigdy na nic nie odpowiada. — Natomiast przyjeżdża Alexa Aird, i to z przyjacielem. Wtesz, że Alexa znalazła sobie chłopaka? — Vi mi mówiła. — Nadzwyczajne. Ciekawa jestem, jak on wygląda. — Yirginia mówi, że klasa. — Czekam niecierpliwie, żeby go zobaczyć. — Kiedy przyjeżdża Kąty? — W przyszłym tygodniu. Dzwoniła wczoraj wieczór. I to jest właśnie moja pierwsza prośba do ciebie. Czy ty masz kogoś na nocleg po tańcach? 210 Tak dotąd nikogo. Hamish będzie z powrotem w szko- I Tezy będzie Lucilla, tego nie wiem... e>_ ^ zatem czy byłabyś tak miła i przyjęła bezdomnego? Kąty opowiedziała mi o nim wczoraj. Poznała go na jakimś rzyieciu i spodobał się jej. To Amerykanin, chyba prawnik, ale ]ego żona właśnie zmarła, a on przyjechał tu trochę od- począć. On tak czy owak przyjeżdża na pogranicze Szkocji i Kąty uznała, że byłoby miło wysłać mu zaproszenie. Nie możemy go umieścić w Corriehill, bo mamy już komplet znajomych Kąty, a Toddy Buchanan nie ma wolnego pokoju w Hotelu Garnizonowym, pomyślałam więc sobie, że może ty mogłabyś go przyjąć. Zgodzisz się? Ja nic o nim nie wiem prócz paru szczegółów o śmierci jego żony, ale jeśli Kąty go lubi, to nie sądzę, żeby był jakoś szczególnie uciąż- liwy. — Biedak. Oczywiście, że może przyjechać. — I przyjmiesz go? Jesteś urocza. Zadzwonię wieczorem do Kąty i powiem jej, żeby mu powiedziała, że ma się skon- taktować z tobą. — Jak się nazywa? — Jakoś tak zabawnie. Plucker. Albo... Tucker. O, chyba tak. Conrad Tucker. Czemu Amerykanie mają zawsze takie osobliwe nazwiska? — Oni zapewne — roześmiała się Isobel — uważają za dziwne nazwisko Balmerino. I co jeszcze się zdarzyło? — Zupełnie nic. Namówiliśmy Toddy'ego Buchanana, że- by się zajął jedzeniem, poprowadził bar i przygotował coś w rodzaju śniadania. Nie wiadomo czemu pokolenie Kąty jest zawsze szaleńczo głodne o czwartej nad ranem. A ko- chany Tom Drystone organizuje zespół muzyczny. No tak, nie byłoby balu bez naszego listonosza gwiz- dały na podium. Będzie też disco? Tak. Robi je pewien młodzieniec z Relkirk. Załatwia wszystko. To jego towar. Psychodelik i wzmacniacze. Ależ HJle ^°s'cot' stracn pomyśleć. Zawieszamy też lampiony wzdłuż dojazdu. Pomyślałam sobie, że tak będzie bardziej estynowo, a jeśli wieczór będzie ciemny, to ludzie łatwiej znajdą drogę. Lampiony to cudowne. Pomyślałaś o wszystkim. 211 charz to był istny bydlak. Nigdy w życiu nie byłam taka zmęczona, wstawałam o piątej rano, spałam na poddaszu z łosiem. To w końcu zwróciło uwagę Yiolet. — Lottie, z łosieml — To chyba był łoś. Taka wypchana głowa. Na ścianie. Za duża na jelenia. Pan Gilfillan był misjonarzem w Afryce Można by się dziwić, że misjonarz będzie chodził i zabijał łosie, no nie? Na Boże Narodzenie mieli pieczoną gęś, a mnie dali tylko kawałek zimnej baraniny. Słowo daję. Nie daliby nikomu nawet kapki ze swojego nosa. Poddasze było takie wilgotne, moje ubrania ciągle mokre, dostałam zapa- lenia płuc. Przyszedł doktor, pani Gilfillan odesłała mnie do domu, nigdy się tak nie cieszyłam, że wracam. Miałam w domu kota. Puszek. Ten był szybki. Otwierał drzwi spiżar- ni i dalejże do śmietany; kiedyś znaleźliśmy w śmietanie zdechłą mysz. A Ginger miała kociątka, półdzikie, podrapały mojej mamie ręce... ona nie lubiła zwierząt. Nie znosiła psa mojego ojca... Siedziały, dwie stare kobiety, na ławce w dużym parku Rel- kirk. Przed nimi płynęła rzeka ciężka od wezbranej wody i brą- zowa od torfu. Rybak, po biodra w wodzie, zwijał linkę swej wędki na łososie, dopóki nie stwierdził, że nie ma nic na ha- czyku. Za rzeką widniały obszerne wiktoriańskie domy, ukryte w rozległych ogrodach z trawnikami schodzącymi nad wodę. Tu i ówdzie stały zacumowane łodzie. Po rzece pływały kacz- ki. Jakiś człowiek z psem idąc rzucił garść okruchów i kaczki kwacząc i kłócąc się podpływały, by je schwycić. — ...doktor powiedział, że miała wylew i że to nerwowe. Chciałam iść na ochotnika, jak się zaczęła wojna i w ogóle, no ale wtedy nie miałby kto zostać z moją matką. Ojciec poza domem to pracował, hodował piękne tulipany, a w do- mu to tylko usiadł, buty zdjął i tyle... nie widziałam czło- wieka, który by tyle zjadł co on. Małomówny, czasem przez cały dzień słowem się nie odezwał. Łapał w sidła króliki- Dużo jadł królików, my też. Jasne że to było dawniej. Teraz to paskudne... Obiecawszy Henry'emu, że na któreś popołudnie uwolni Edie od Lottie, Yiolet miała niespokojne sumienie, dopóki 214 decydowała, że raz kozie śmierć i zaprosiła Lottie do nie z zvstwa przy zakupach w Relkirk i na herbatę. Posłusz- to*zabra}a Lottie z chatki Edie, wpakowała ją do swojego ""t i zawiozła do miasta. Na tę okazję Lottie wystroiła się ^co miała najlepszego, beżowy płaszcz z krempliny i ka- elusz jak strzecha. Niosła ogromną torebkę i stukała swoimi butami na wysokich obcasach. Od chwili, gdy wsiadła do auta. nie przestawała mówić. Mówiła, gdy krążyły po Marks and Spencer, mówiła, gdy stały w kolejce po świeże jarzyny, mówiła, gdy przemierzały zatłoczone ulice w poszukiwaniu czegoś, co Lottie nazywała „szmuklernią". _ Lottie, szmuklerni już chyba nie ma... — Jest jedna, trochę dalej tą ulicą... a może następną? Mama zawsze przychodziła po wełnę do szydełkowania. Nie wierząc w powodzenie, Yiolet pozwalała się wodzić w koło, i cierpiała coraz bardziej z upału i zmęczenia nóg. Poczuła irytację i zarazem ulgę, gdy Lottie w końcu znalazła sklep. Był bardzo stary, zakurzony i pełen kartonowych pu- deł zawierających szydełka, jedwabne hafty i przestarzałe wzory do szydełkowania. Staruszka za ladą wyglądała jak dopiero co zbiegła z domu starców i potrzebowała kwadran- sa, by znaleźć to, czego zażyczyła sobie Lottie, czyli jard gumki do wciągania. W końcu wydobyła to z szuflady peł- nej osobliwych guzików, drżącymi rękami zapakowała do papierowej torebki i wzięła pieniądze. Wyszły obie na chod- nik, Lottie triumfowała. — A mówiłam, mówiłam — piszczała do Yiolet. — Nie wierzyła mi pani, co? Skończyły zakupy przed porą podwieczorku, więc Yiolet zaproponowała spacer po parku. Wróciły do auta, upchnęły zaicupy w bagażniku, i ruszyły przez prowadzący nad rze- ? szerofa pas murawy. Yiolet usiadła z determinacją na Pierwszej z brzegu ławce. znalaz?dpOCZniJmy tr°chę ~ Powiedziała do Lottie i tak oto miała y Alf °bok siebie w złotym blasku słońca, a Lottie miała nadal mnóstwo do powiedzenia. D°SVĆ miłePItal Królewski' tam byłam, widać za drzewami. Doktor bvf mieJsce' ale nie mogłam znieść pielęgniarek. y mez8°rszy, ale chyba jakiś student, nie wyob- 275 rażam sobie, żeby coś umiał, choć udawał, że umie. ĄU ogród piękny, tak jak w krematorium. Chciałam, żeby marne kremować, ale ksiądz powiedział, że chciała spocząć przy moim ojcu na cmentarzu w Tullochard. Choć nie wiem skąd mógł wiedzieć więcej niż ja. — Może twoja matka mu powiedziała... — Bardziej prawdopodobne, że sam tak postanowił, za- wsze lubił się wtrącać... Yiolet spojrzała za rzekę na Szpital Królewski wysoko na wzgórzu; jego ceglane wieżyczki i portale prześwitywały zza otaczających go bujnych drzew. — Szpital — powiedziała — istotnie ma urocze położe- nie. — Tam dopiero są doktorzy. Stać ich na wszystko. — Jak on się nazywał — spytała ostrożnie Yiolet — ten młody lekarz, który się tobą opiekował? — Doktor Martin. Był jeszcze drugi, doktor Faulkner, ale on mnie nie leczył. To doktor Martin powiedział, że mogę wyjść i zamieszkać u Edie. Chciałam pojechać taksówką, ale podstawili ambulans. — Edie jest bardzo życzliwa. — Ona to miała wygodne życie. Niektórym się szczęści. Co innego mieszkać w wiosce, a co innego w głuszy na szczycie wzgórza. — Może mogłabyś sprzedać dom rodziców i przenieść się do wioski? Lottie zignorowała jednak tę sensowną sugestię i mówiła dalej, jak gdyby jej nie słyszała. Yiolet przyszło do głowy, że Lottie jest bardziej przebiegła, niż wszyscy przypuszczają. — Martwi mnie, że taka gruba. Kiedyś dostanie ataku ser- ca, tyle tego ciała na sobie nosi. I ciągle fruwa po świecie, a to do pani, a to do pani Yirginii, nigdy nie posiedzi spo- kojnie, nie pogada, telewizji nie obejrzy. Powinna czasem pomyśleć o sobie. Mówiła mi, że Alexa przyjeżdża na bal u Steyntonów. Przywozi przyjaciela. To miło, prawda? Ale musi pani uważać, wszyscy mężczyźni są tacy sami, jak tyl- ko dostaną, czego chcieli... — Lottie, o co ci chodzi? — głos Yiolet brzmiał ostro. Lottie zwróciła na nią swe ciemne, okrągłe oczy. 276 _ No, wiadomo, Alexa nie jest biedna. Starej lady Che- . nie'brakowało grosza. Czytam gazety, wiem wszystko rltt°ej rodzinie. Trochę gotówki, a już chłop łypie na młodą dziewczynę. Yiolet poczuła przypływ bezsilnej złości, który zrodził się • kby odzieś w jej piętach, dotarł do policzków i zabarwił ie na czerwono. Złości na bezczelność Lottie, ale złości bez- silnej, bo w końcu Lottie wypowiadała jedynie to, czego ca- ła rodzina Aleksy po cichu się obawiała. _ Alexa jest bardzo ładna i bardzo kochana. To, że jest też niezależna, nie ma żadnego związku z przyjaciółmi, ja- kich sobie dobiera. Lottie jednakże zignorowała tę uwagę lub jej nie zrozu- miała. Z krótkim chichotem potrząsnęła głową. — Nie byłabym taka pewna. No i to londyńczyk. Sied- lisko poszukiwaczy pieniędzy. Yuppie — dodała z nacis- kiem, wymawiając to słowo, jak gdyby oznaczało coś od- rażającego. — Lottie, ty chyba nie wiesz, co mówisz. — Te dziewczyny są wszystkie takie same. Zawsze tak było, zobaczą jakiegoś przystojniaka i dalejże za nim jak te suki. — Zadrżała nagle, jak gdyby emocje związane z myślą o tym przeniknęły do wszystkich nerwów jej ganglionów. Potem wyciągnęła dłoń i zacisnęła ją na nadgarstku Yiolet. • A to stworzenie, Henry. Widuję go czasem. Mały, praw- a. Przychodzi do Edie i słowem się nie odezwie. Czasem wydaje mi się dziwny. Na pani miejscu bym się martwiła. Inny niż reszta chłopców... danki k^CKle Palce byty osobliwie silne, chwytały jak kaj- • T' 8orszona Yiolet doznała nagłego uczucia przeraże- • -r -~i^i uuiiiaia uagiwgu uc^uwia jji^i.-iai.u- J samej chwili przeszła obok dziewczyna pchająca Yiolet" P Zlec^'em. 'l zdrowy rozsądek przybył na ratunek ale wS -t-P°dP.OWiadał-"eJ' by wyrwać sie> wstać i uciec> wózek z dzieckiem bied- na Lottie W końcu to nować nad mieszkanie ._, życie nie rozpieszczało, r.__,_r. trustrącji seksualnych, a Lottie przestała pa- °J^ irhaginacją. I jeśli Edie może znieść Przetrwali ^ SW°Ją kuzynką, to Yiolet potrafi spokojnie jedno popołudnie 277 rażam sobie, żeby coś umiał, choć udawał, że umie. ĄI ogród piękny, tak jak w krematorium. Chciałam, żeby mame kremować, ale ksiądz powiedział, że chciała spocząć przv moim ojcu na cmentarzu w Tullochard. Choć nie wiem skąd mógł wiedzieć więcej niż ja. — Może twoja matka mu powiedziała... — Bardziej prawdopodobne, że sam tak postanowił, za_ wsze lubił się wtrącać... Yiolet spojrzała za rzekę na Szpital Królewski wysoko na wzgórzu; jego ceglane wieżyczki i portale prześwitywały zza otaczających go bujnych drzew. — Szpital — powiedziała — istotnie ma urocze położe- nie. — Tam dopiero są doktorzy. Stać ich na wszystko. — Jak on się nazywał — spytała ostrożnie Yiolet — ten młody lekarz, który się tobą opiekował? — Doktor Martin. Był jeszcze drugi, doktor Faulkner. ale on mnie nie leczył. To doktor Martin powiedział, że mogę wyjść i zamieszkać u Edie. Chciałam pojechać taksówką, ale podstawili ambulans. — Edie jest bardzo życzliwa. — Ona to miała wygodne życie. Niektórym się szczęści. Co innego mieszkać w wiosce, a co innego w głuszy na szczycie wzgórza. — Może mogłabyś sprzedać dom rodziców i przenieść się do wioski? Lottie zignorowała jednak tę sensowną sugestię i mówiła dalej, jak gdyby jej nie słyszała. Violet przyszło do głowy, że Lottie jest bardziej przebiegła, niż wszyscy przypuszczają. — Martwi mnie, że taka gruba. Kiedyś dostanie ataku ser- oa, tyle tego ciała na sobie nosi. I ciągle fruwa po świecie, a to do pani, a to do pani Yirginii, nigdy nie posiedzi spo- kojnie, nie pogada, telewizji nie obejrzy. Powinna czasem pomyśleć o sobie. Mówiła mi, że Alexa przyjeżdża na bal u Steyntonów. Przywozi przyjaciela. To miło, prawda? Ale musi pani uważać, wszyscy mężczyźni są tacy sami, jak tyl- ko dostaną, czego chcieli... — Lottie, o co ci chodzi? — głos Yiolet brzmiał ostro. Lottie zwróciła na nią swe ciemne, okrągłe oczy. 276 No władomo, Alexa nie jest biedna. Starej lady Che- ~~~ ^'brakowało grosza. Czytam gazety, wiem wszystko ritt°en rodzinie. Trochę gotówki, a już chłop łypie na młodą dZViolet poczuła przypływ bezsilnej złości, który zrodził się • kbv "dzieś w jej piętach, dotarł do policzków i zabarwił ^e na czerwono. Złości na bezczelność Lottie, ale złości bez- silnej bo w końcu Lottie wypowiadała jedynie to, czego ca- ła rodzina Aleksy po cichu się obawiała. _ Alexa jest bardzo ładna i bardzo kochana. To, że jest też niezależna, nie ma żadnego związku z przyjaciółmi, ja- kich sobie dobiera. Lottie jednakże zignorowała tę uwagę lub jej nie zrozu- miała. Z krótkim chichotem potrząsnęła głową. — Nie byłabym taka pewna. No i to londyńczyk. Sied- lisko poszukiwaczy pieniędzy. Yuppie — dodała z nacis- kiem, wymawiając to słowo, jak gdyby oznaczało coś od- rażającego. — Lottie, ty chyba nie wiesz, co mówisz. — Te dziewczyny są wszystkie takie same. Zawsze tak było, zobaczą jakiegoś przystojniaka i dalejże za nim jak te suki. — Zadrżała nagle, jak gdyby emocje związane z myślą o tym przeniknęły do wszystkich nerwów jej ganglionów. Potem wyciągnęła dłoń i zacisnęła ją na nadgarstku Yiolet. A to stworzenie, Henry. Widuję go czasem. Mały, praw- da? Przychodzi do Edie i słowem się nie odezwie. Czasem wydaje mi się dziwny. Na pani miejscu bym się martwiła. Inny niż reszta chłopców T " ł ' ale nować Jej kościste palce były osobliwie silne, chwytały jak kaj- danki. Zgorszona Yiolet doznała nagiego uczucia przeraże- nia. Instynkt podpowiadał jej, by wyrwać się, wstać i uciec, eJ samej chwili przeszła obok dziewczyna pchająca p dzieckiem i zdrowy rozsądek przybył na ratunek na Lot ażenie i złość zniknęły. W końcu to tylko bied- rzyło ^ sta*rs' której życie nie rozpieszczało, przyspo- gryzot i frustracji seksualnych, a Lottie przestała pa- swoją imaginacją. I jeśli Edie może znieść Przetrwać ' !f SW0^ą kuzynka- to v'olet potrafi spokojnie Jeano popołudnie. 277 Uśmiechnęła się. Powiedziała: — To dobrze, Lottie, że się troskasz o Henry'ego, ale on jest zupełnie normalnym chłopcem, zdrowym jak rydz. No — obróciła nieco dłoń, spoglądając na zegarek, i poczuła, że palce Lottie zwalniają swój obłąkany uścisk i wycofują się. Yiolet bez pośpiechu sięgnęła po torebkę — ...czas już chyba pójść i poszukać jakiegoś miłego miejsca na zjedzenie podwieczorku. Czuję się porządnie głodna. Uwielbiam ryby i chipsy. A ty? 23 Piątek, dziewiąty Jeśli Isobel znużona codziennymi zajęciami swego praco- witego życia wycofywała się niekiedy do szwalni, to jej mąż znajdował ukojenie w warsztacie. Mieścił się on w podpo- ziomie Croy, pełnym przejść o kamiennych posadzkach i słabo oświetlonych piwnic. Stał tu stary piec, rozpanoszony smrodliwy potwór z wyglądu tak ogromny, że mógłby na- pędzać statek, i wymagający ciągłej uwagi, kontroli i wiel- kich ilości koksu. Wykorzystywano też parę innych pomiesz- czeń — na skład nie używanej porcelany, zbędnych mebli, węgla, drewna i bardzo już przetrzebionych zapasów wina. Zwykle jednak było to zapuszczone miejsce pełne pajęczyn i najeżdżane co roku przez rodziny polnych myszy. Warsztat był obok kotłowni, co oznaczało przyjemne ciepło, i miał duże, zakratowane jak w więzieniu okna, które wychodziły na południe i zachód i zapewniały wystarcza- jącą ilość światła do rozpogodzenia wnętrza. Ojciec Ar- chie'ego, zręczny w rękach, wszystko tu urządził, ciężkie ławy, półki na narzędzia, uchwyty oraz imadła. Tu właśnie stary człowiek lubił majsterkować, naprawiał zepsute za- bawki swoich dzieci, usuwał rozmaite usterki, jakie nie- uchronnie się pojawiały w obrębie domu, i preparował włas- ne muchy na łososia. 218 jego śmierci warsztat stał przez parę lat pusty, niewy- zystany, zapomniany i pokrywał się kurzem. Kiedy jed- v Archie wrócił do Croy po ośmiu miesiącach pobytu szpitalu, z wysiłkiem dostał się na dół po kamiennych schodach, przekuśtykał wzdłuż odpowiadającego echem ko- rytarza i objął warsztat w posiadanie. Pierwsze, co wchodząc ujrzał, to złamany fotel, którego tylne nogi nie wytrzymały ciężaru jakiegoś korpulentnego użytkownika. Zniesiono ten fotel do warsztatu jeszcze za życia starego lorda Balmerino. Zaczął on naprawę, ale nie zdążył jej skończyć i tak oto fotel pozostał tam, zapomniany i bezużyteczny. Archie stał tam przez pewien czas i patrzył na ten grat. Potem zawołał Isobel. Przyszła. Pomogła mu usunąć brud, pajęczynę, mysie odchody i sterty starych trocin. Przepędzo- no pająki, pozbyto się garnków ze stwardniałym na kamień klejem stolarskim, stert pożółkłych gazet, starych puszek far- by. Isobel wymyła okna i zdołała je jakoś otworzyć, wpusz- czając do wnętrza trochę świeżego powietrza. W tym czasie Archie przetarł i naoliwił stare doskonałe narzędzia, dłuta i młotki, piłki i heble, ustawił je w ordynku na półkach. Wykonawszy to, usiadł i wypisał listę potrzeb- nych mu rzeczy, a Isobel pojechała do Relkirk i kupiła je. I wtedy mógł zabrać się do pracy i skończyć to, co zaczął jego ojciec. Siedział teraz na tej samej ławie, popołudniowe słońce zaglądało przez górną połowę okna, a on kończył grunto- wanie rzeźby, nad którą już miesiąc lub dwa od czasu do czasu pracował. Wysoka na około dziesięć cali, przedsta- wiała dziewczynę siedzącą na głazie z psem wspinającym się na jej kolana. Dziewczyna miała na sobie sweter i plisowaną spódniczkę, wiatr rozwiewał włosy dziewczyny. Była to w zasadzie Kąty Steynton i jej pies. Yerena dała Archie'emu fotografię córki zrobioną rok wcześniej na wrzosowisku, a on na tej podstawie narysował szkic rzeź- by. Kiedy podkład wyschnie, pomaluje ją, naśladując możliwie najwierniej przytłumione barwy fotografii. A po- tem da rzeźbę Kąty w prezencie na dwudzieste pierwsze urodziny. 279 Gotowe. Odłożył pędzel i odchylił się w krześle, by roz- prostować obolałe kości i spojrzeć na dzieło znad półksię- życów swoich okularów. Nigdy dotąd nie podejmował próby uporania się z komplikacjami postaci siedzącej, na dodatek kobiecej i był nadzwyczaj zadowolony z wyniku. Dziewczy- na i pies tworzyli uroczą kombinację. Jutro pomaluje. Z sa- tysfakcją myślał o ostatnich pociągnięciach. Z góry dobiegł go słaby dźwięk telefonu. Był ledwie sły- szalny, a tu on i Isobel od miesięcy rozmawiali o potrzebie zainstalowania drugiego dzwonka w piwnicy, żeby Archie mógł usłyszeć telefon, będąc sam w domu. Nic nie zrobili, on jest teraz sam w domu i zastanawia się, jak długo już telefon dzwoni i czy jemu wystarczy czasu, by wyjść na górę i podnieść słuchawkę, nim rozmówca straciwszy na- dzieję odłoży swoją. Chciał dać sobie spokój, ale telefon dzwonił nadal. Może coś ważnego. Odsunął krzesło i ruszył powoli korytarzem i schodami na górę, by zaspokoić to nie- szczęsne urządzenie. Najbliższy aparat był w kuchni; nadal dzwonił ostro, gdy Archie dotarł do kredensu i podniósł słu- chawkę. — Croy. — Tatuś! — Lucilla! — Serce zabiło mu mocniej z radości. Sięgnął po krzesło. — Gdzie ty się podziewasz? Telefon dzwoni od godziny. — Na dole w warsztacie. — Usiadł, odciążając nogę. — Ach, tak, przepraszam. Mamy nie ma? — Nie. Poszła z Hamishem na jeżyny. Lucilla, skąd ty dzwonisz? — Jestem w Londynie. Nie zgadniesz, skąd dzwonię. Nie zgadniesz* ani za tysiąc lat. — No to lepiej mi powiedz. — Z Ritza. — A cóż ty tam robisz? — Nocuję. A jutro jedziemy dalej. Wieczorem będziemy w domu. Archie zdjął okulary; czuł jak uśmiech radości rozciąga mu twarz. — Co to znaczy „jedziemy"? 220 _- Jeff Howland i ja. No ł... uważaj... Pandora. __ Pandora1. _ Wiedziałam, że cię zaskoczę... _— Ale co Pandora robi z wami? _ jedzie do domu. Mówi, że na tańce do Yereny Steyn- ton ale ja podejrzewam, że zobaczyć znowu Croy i was wszystkich. — Jest tam teraz? _ Nie. Odpoczywa. Dzwonię ze swojego pokoju. Jest tu tylko Jeff. Tyle mam wam do opowiadania, ale może nie teraz, bo to wszystko takie skomplikowane... Archie nie pozwalał jednak wymknąć się jej i tą wymów- ką. — Kiedy przyjechałaś do Londynu? — Dziś rano. Przed południem. Jechaliśmy przez Hiszpa- nię i Francję autem Pandory. Zdumiewające dni. Potem wcześnie rano wsiedliśmy na prom i przypłynęliśmy do Lon- dynu. Ja byłam gotowa jechać dalej na północ, ale Pandora chciała trochę odetchnąć, więc przyprowadziła nas tutaj. Na- legała. A o rachunek się nie martw, bo to ona płaci. Opłaciła całą podróż od chwili, gdy opuściliśmy Palmę. Benzynę, ho- tele, wszystko. — Jak... — Głos mu się załamał. To śmieszne, niemęskie tak się poddawać uczuciom. Spróbował ponownie: — Jak jej się wiedzie? — Wspaniale. Jest strasznie miła. Mnóstwo zabawy. Och, tatusiu, cieszysz się, że ją wiozę do domu, prawda? Czy dla mamy to nie za wiele? Pandora nie jest zbyt udomowiona i sądzę, że nie kiwnie nawet palcem, żeby w czymś pomóc, ale ona jest tak poruszona tym, że was znowu zobaczy. Chy- ba będzie dobrze, prawda? Więcej niż dobrze, moja najdroższa. To chyba jakiś cud. J I nie zapomnij, Jeffa też wiozę. — Czekamy na niego. — No to do jutra. — O której? 77 Około piątej? Ale nie martwcie się, jeśli będzie małe opóźnienie. 227 — Nie będziemy. — Nie mogę się już doczekać. — Ani ja. Jedź ostrożnie, kochanie. — Jasne. — Przesłała mu odgłos pocałunku setkami mil kabla i odłożyła słuchawkę. Archie siedział nadal na twardym kuchenym krześle z brzęczącą słuchawką w dłoni. Lucilla i Pandora. Jadą do domu. Odłożył słuchawkę na widełki. Brzęczenie ustało. Stary kuchenny zegar tykał z wolna. Archie siedział jeszcze przez chwilę, potem wstał, opuścił kuchnię i poszedł korytarzem do swego gabinetu. Usiadłszy przy biurku, otwarł szufladę i wyjął klucz. Tym kluczem otworzył inną, mniejszą szuf- ladę. Wyjął pożółkłą kopertę adresowaną dużym, dziecię- cym pismem Pandory do komendantury Królewskiego Re- gimentu Górali Szkockich w Berlinie. Na stemplu data 1967. Koperta zawierała list, ale nie wyjmował go, by czytać, bo znał treść na pamięć. Oznaczało to, że nie było przeszkód w podarciu go na kawałki lub wrzuceniu do ognia wiele lat temu, tyle tylko że on nie mógł się zdecydować na znisz- czenie listu. Pandora. Wraca do Croy. Z oddali dobiegł odgłos samochodu, narastając i zbliżając się do domu od głównej drogi. Odgłos maszyny nie pozos- tawiał wątpliwości. Isobel wiezie mikrobusem Hamisha ż wyprawy na jeżyny. Archie włożył kopertę na powrót do jej szuflady, zamknął, raz jeszcze zostawił klucz i wyszedł im na spotkanie. Isobel wjechała mikrobusem za dom, zatrzymała auto na dziedzińcu i kiedy Archie wrócił do kuchni, oni już tam by- li, je^o żona z synem, otwarli drzwi na oścież i wtoczyli się z triumfem, dźwigając ogromne kosze wypełnione po brzegi ciemnymi owocami. Po buszowaniu w gąszczu jeżyn oboje wyglądali okropnie, brudni, ubłoceni i, jak z czułością stwierdził Archie, podobni do pary gałganiarzy. Ilekroć spojrzał na Hamisha, doznawał lekiego wstrząsu zdziwienia, bo chłopiec rósł tego lata jak młode drzewo i z dnia na dzień stawał się wyższy i większy. Mając dwa- naście lat dorównywał wzrostem matce, a jego przetarty na 222 • ch sweter z trudem obejmował dwoje umięśnionych ł° n Koszula wysunęła mu się ze spodni, fioletowy sok dłonie i wargi, a obfite włosy barwy kukurydzy gwałtownie domagały się przycięcia. Patrząc na niego, Ar- chie pękał z dumy. _ Cześć, tato. — Rzuciwszy kosze na kuchenny stół Ha- mish jęknął. — Umieram z głodu. _ Tv zawsze umierasz z głodu. Również Isobel postawiła swój ładunek. _ Hamish, przez całe popołudnie pożerałeś jeżyny. _ Miała na sobie swe workowate sztruksy i koszulę dawno temu wyrzuconą przez Archie'ego. — Nie możesz być głod- ny. — Mogę. Jeżynami się nie zapcham. — Hamish skiero- wał się do kredensu, w którym stały pudełka z ciastem. Ha- łaśliwie usunął wieko i sięgnął po nóż. Archie podziwiał żniwo. — Wspaniale wam poszło. — Zebraliśmy chyba z trzydzieści funtów. Nigdy jeszcze nie widziałam takiego urodzaju. Poszliśmy na drugą stronę rzeki, tam gdzie pan Gladstone hoduje swoje tulipany. Za- rośla na miedzach uginają się od owoców. — Isobel przy- sunęła sobie krzesło i usiadła. — Oddam życie za filiżankę herbaty. — Mam dla ciebie nowiny — powiedział Archie. Rzuciła nań szybkie spojrzenie, zawsze bojąc się najgor- szego. — Dobre? — Najlepsze — zapewnił Archie. — Ale kiedy ona dzwoniła? Co powiedziała? Czemu nie nuTd ""k naS wcześnieJ? — ogromnie podniecona Isobel żarł 3Wała Archie'emu czasu na odpowiedź. — Czemu nie dornić?M d° naS Z Palmy alb° Z FrancJi' żeby nas P°wia" jeźdź jleJ.sza ° powiadomienie, najważniejsze, że przy- cowałiT' hmieszka^ w Ritzu. Lucilla chyba nigdy nie no- znalp7- W r^lu- Pandora jest niepoważna. Mogli spokojnie — Pan? SkromnieJszeg°- an ora zapewne nie zna niczego innego. 223 — I zostaną na tańce? Przywozi bodowej ^ec? Sądzisz że naprawdę przekonała Pandorę do przyjaz^11'. fo niezwyk- łe, że po tych wszystkich latach właśnie I/UC!'U się udało Będę musiała przygotować wszystkie sypia ^. Będziemy mieć sporo gości, bo przyjeżdża też ten AmerVkanin, zna- jomy Kąty. A, i jedzenie. Mamy chyba jesz^ze Jakieś bażan- ty w zamrażarce... Siedzieli teraz przy stole i pili herbatę- . ^esperowany z głodu Hamish nastawił czajnik i zaparzy* ^' Kiedy jego rodzice rozmawiali, ustawił na stole trzy ^ki, pudełka z ciastkami i herbatnikami i bochenek chlefa n^ drewnianej desce. Przyniósł też masło i słoik ogórków ^onych. Ak- tualnie Hamish przepadał za nimi i kładł }ć na co popadło. Robił sobie właśnie kanapkę, ciemny ogórek cieknący przez dwie wielkie pajdy chleba. — ...czy opowiadała ci o Pandorze? C/^ ^ ogóle coś o niej mówiła? — Niewiele. Wydawała się zadowolona z^z^cia. — Och, jak ja bym chciała z nią pomówi^- — Możesz to zrobić jutro. — Mówiłeś jeszcze komuś, że przyjeżdżaj3-' — Nie. Tylko tobie. — Będę musiała zadzwonić do Vereny i P°^iedzieć jej, że przybędzie jej troje gości. Yirginii też musz^ powiedzieć. No i Vi. Arenie sięgnął po dzbanek i napełnił pon^w% swój ku- bek. — Pomyślałem sobie, że dobrze byłoby z^PrQsić wszyst- kich Airdów na lunch w niedzielę. Co i*a.^ powiesz? W końcu nie wiemy, jak długo Pandora zost^1116' a przyszły tydzień będzie jak cyrk z trzema arenami, N^^stko naraz. Niedziela byłaby niezła. — Świetny pomysł. Zadzwonię do Yirgi/111' I zamówię polędwicę u rzeźnika. Hamish mlasnął i sięgnął po następny kaw ^ piernika. — ...a jeśli będzie ładny dzień, możemy z#?ra5 w krykie- ta. Przez całe lato nie graliśmy. Będziesz r^11151^ przyciąć trawę. — Odstawiła kubek ruchem kogoś bi^^go się do pracy. — No, muszę zrobić galeretk? z tyci/* Je^yn i przy- 224 .ać wszystkie sypialnie. Żebym tylko nie zapomniała Szwonić do Yirginii... L __ ja to zrobię — powiedział Archie. — Zostaw to mnie. Isobel jednakże postawiwszy na piecu wielki rondel do aalaretek, w którym zaczęły bulgotać jeżyny, poczuła, że pęknie, jeśli nie podzieli się z kimś tymi niezwykłymi no- winami, znalazła więc czas, by zadzwonić do Yiolet. Za pierwszym razem Pennyburn nie odpowiadało, więc Isobel zadzwoniła ponownie pół godziny później. — Halo. — Vi, Isobel mówi. — A, witaj, kochanie. — Jesteś zajęta? — Nie. Siedzę tu z drinkiem w dłoni. — Ależ, Vi, jest dopiero wpół do szóstej. Czyżbyś sięgała do butelki? — To wyjątkowo. Miałam najbardziej wyczerpujący dzień w życiu, obwoziłam Lottie Carstairs po Relkirk i byłam z nią na podwieczorku. No nic, mam to już z głowy; na ten tydzień wykonałam normę dobrych uczynków. Uzna- łam jednak, że zasłużyłam sobie na dużą whisky z wodą sodową. — Na pewno. Może nawet na dwie. Słuchaj, Vi, zdarzyło się coś niezwykłego. Luciłla dzwoniła z Londynu, przyjeż- dża jutro i wiezie z sobą Pandorę. — Wiezie kogo! — Pandorę. Archie jest wniebowzięty. Wyobraź sobie. Przez dwadzieścia lat usiłował ściągnąć ją do Croy, a ona teraz naprawdę przyjeżdża. — Nie mogę uwierzyć. XT' • me wiary godne, prawda? Przyjdź na lunch w niedzielę, o zobaczysz ich wszystkich. Zapraszamy też innych Air- z mmi. - j, j j -.»—. ~~ WsPaniale, przyjdę. Tylko... Isobel, dlaczego ona tak "^zdecydowała się wrócić? To znaczy Pandora. Nie mam pojęcia. Luciłla mówiła coś o przyjęciu ^eyntonów, ale to chyba dość słaby powód. Nadzwyczajne. Ja... ja... ciekawe, jak wygląda. s Wrzesień ?2^ — Nie wiem. Zapewne super. Tyle że to już trzydzieści dziewięć lat, więc pewnie ma parę zmarszczek. W każdym razie wkrótce same się przekonamy. Vi, muszę lecieć. Robię galaretkę z jeżyn i może się rozgotować. Czekamy na ciebie w niedzielę. — Dziękuję, to milo. Nie mogę się doczekać spotkania z Lucillą... Galaretka z jeżyn wzywała jednak Isobel. — Pa, Vi — i rozłączyła się. Pandora. Vi odłożyła słuchawkę, zdjęła okulary i przetarła zmęczo- ne oczy. Była zmęczona już wcześniej, ale nowiny Isobel, przekazane z taką radością, wywołały w niej poczucie ob- lężenia. Tak jakby stawiano jej niewykonalne warunki i do- magano się życiowych decyzji. Odchyliła się do tyłu na oparcie fotela i zamknęła oczy, zapragnęła towarzystwa Edie, swej starej i najdroższej przy- jaciółki, mogłaby się jej zwierzyć, porozmawiać z nią i do- znać pocieszenia. Edie była jednak w swej chacie, miała Lottie na głowie i nawet telefon nie wchodził w grę, bo Lot- tie nasłuchiwała każdego słowa i wyciągała własne niebez- pieczne wnioski. Pandora. Ma teraz trzydzieści dziewięć lat, ale ponieważ Viołet widziała ją po raz ostatni osiemnastoletnią, pozostała w jej wyobraźni ową czarującą nastolatką. Jak ktoś zmarły. Ludzie zmarli nie starzeją się, pozostają w pamięci takimi, jakimi niegdyś byli. Archie i Edmund doszli do wieku średniego, ale nie Pandora. Zabawne. Wszyscy starzeją się z jednakową szybkością jak łydzie na lotniskach unoszeni przez ruchomy chodnik. Pandora miała trzydzieści dziewięć lat i jeśli wierzyć donie- sieniom, jej życiu obcy był spokój i ład. Doświadczenia zo- stawiły swój ślad, wykreśliły linie zmarszczek, popsuły cerę. przytłumiły połysk owych niezwykłych włosów. Było to jednak prawie niewyobrażalne. Violet westchnę- ła, otwarła oczy, sięgnęła po drinka. Nie, to na nic. Mu- si się wziąć w garść. Ta sytuacja jej nie dotyczy. Nie bę- dzie podejmować żadnych decyzji, bo nie ma o czym- Będzie po prostu, robić nadal to, co zawsze robiła, czyli 226 rwować, udawać, że nie widzi, a uwagi zachowywać dla siebie. Wracając do Balnaid z Edynburga o siódmej wieczorem, Edmund Aird wszedł przez frontowe drzwi w chwili, gdy zaczął dzwonić telefon. Stojąc w hali u czekał przez chwilę, ale gdy nikt nie odbierał, położył teczkę na stole i wszedł do biblioteki, by usiąść przy swoim biurku i podnieść słu- chawkę. — Edmund Aird. — Edmund. Tu Archie. — Jak się masz, Archie. — Isobel prosiła mnie, żebym do was zadzwonił. Chciała- by zaprosić ciebie, Yriginię i Henry'ego do nas na lunch w niedzielę. Zaprosiliśmy też Vi. Moglibyście przyjść? — O, to miło z jej strony. Myślę, że tak... sekundę... — Sięgnął do kieszeni po terminarzyk, położył go na biurku i kartkował. — Jeśli o mnie chodzi, to w porządku, ale ja właśnie wróciłem i nie rozmawiałem jeszcze z Yirginią. Czy mam jej poszukać? — Nie, nie rób sobie kłopotu. Zadzwoń, jeśli nie będzie- cie mogli przyjść; jeśli nie zadzwonicie, będziemy was ocze- kiwać za kwadrans pierwsza. — Z przyjemnością przyjdziemy. — Edmund zawahał się. — Czy jest jakaś szczególna okazja, czy to tak bez powodu? — Nie — powiedział Archie, ale zaraz poprawił się: — To znaczy, tak, jest. Jutro wraca Lucilla... — No to wspaniała wieść. Przywozi z sobą pewnego Australijczyka. — Hodowcę owiec? — Właśnie. A także Pandorę. Edmund jakby w zamyśleniu zamknął terminarzyk. Miał °n granatową oprawkę ze złotymi inicjałami Edmunda w ro- gu. Edmund dostał go na gwiazdkę od Yirginii. —• Pandorę? •f J-^ciU a i hodowca owiec mieszkali u niej na Ma- Wrócili wszyscy razem przez Hiszpanię i Francję, czek ran° dotarli do Londynu. — Archie przerwał, jakby aJąc na jakąś uwagę Edmunda. Edmund jednak milczał, 227 więc po chwili Archie kontynuował: — Przekazałem jej za_ proszenie od Vereny Steynton, może uznała, że zabawnie byłoby wrócić do domu na bal. — Powód dobry jak każdy inny. — Tak. — Znowu milczenie. — A wiec, Edmund, w nie dzielę? — Tak, oczywiście. — Chyba że zadzwonicie wcześniej. — Cieszymy się bardzo. Dzięki za telefon. Odłożył słuchawkę. W bibliotece i całym domu panowała cisza. Przypuszczał, że Yirginia i Henry gdzieś wyszli i że jest zupełnie sam. To poczucie samotności narastało, stawało się dręczące. Stwierdził, że wytęża słuch, spragniony wspar- cia dźwiękiem czyjegoś głosu, brzękiem naczyń, szczeka- niem psa. Nic. Potem zza otwartego okna dobiegł długi, bul- goczący krzyk kulika lecącego nisko nad polami za ogro- dem. Obłok zakrył słońce, powiało chłodem. Włożył termł- narzyk do kieszeni, przygładził włosy dłonią, poprawił kra- wat. Musi się napić. Wstał, wyszedł z pokoju i ruszył na poszukiwanie żony i syna. 24 Sobota, dziesiąty — Nigdy jeszcze nie wracałam do domu w takim stylu — powiedziała Lucilla. — A jak wracałaś? — Jeff prowadził. Siedział za kierow- nicą przez całą ich długą podróż na północ. — Pociągami ze szkoły. Albo jakimś gruchotem z Edyn- burga. Raz leciałam z Londynu, ale to było jeszcze w czasie, gdy tato był w wojsku i za mój bilet płaciło Ministerstwo Obrony. Było wpół do czwartej, sobotnie popołudnie i jeszcze tyl- ko dwadzieścia mil drogi. Jechało im się wygodnie. Zosta- wili za sobą autostradę, minęli Relkirk i znajomą krętą dróg? 225 athcroy i do domu. Rzeka dotrzymywała im towarzys- d° a przed nimi w oddali rozciągały się wzgórza. Powiet- tWa było czyste, nad głową bezmiar nieba, świeży wiatr fZdzierał się przez otwarte okna upojny jak młode wino. W T ucilla nie mogła wprost uwierzyć w pomyślność losu. W Londynie padało, w środkowej części Wyspy siąpiło, led- wie jednak wjechali na teren Szkocji, ujrzała, jak chmury ustępują, rozpraszają się, odpływają na wschód i Szkocja wi- ta ich błękitnym niebem i drzewami, które lada chwila staną się złote. Lucilla uznała to za niezwykle uprzejme ze strony jej rodzinnego kraju i czuła się tak zadowolona, jakby to ona osobiście dokonała tej cudownej przemiany, ale rozmyśl- nie nie komentowała ich szczęścia ani nadzwyczajnej sce- nerii. Na tyle dobrze znała Jeffa, że wiedziała już, iż nie ceni on egzaltacji, a nawet czuje się nią zakłopotany. Wyjechali rano o dziesiątej, opuścili Ritza obserwując, jak dostojni portierzy ładowali do ciemnoczerwonego mercedesa Pandory jej imponujący bagaż i ich mizerne plecaki. Pan- dora zapomniała o napiwkach dla portierów, więc Lucilla musiała zrobić to za nią. Wiedziała, że Pandora jej nie zwró- ci, ale po nocy w pełnym luksusie z kolacją i śniadaniem do pokoju uważała, że może zrobić przynajmniej tyle. Początkowo Pandora usiadła na przednim siedzeniu swego wspaniałego auta otulona płaszczem z norek, bo po upałach sierpnia na Majorce czuła potrzebę schronienia w ciepłym okryciu. Nie spodziewała się chłodu i deszczu. Kiedy Jeff wywoził ich z miasta walcząc z zatłoczonymi ulicami, by dotrzeć w końcu do autostrady, ona produkowała z siebie nieustający strumień chaotycznej paplaniny. Potem umilkła i oglądała przez okno uciekające szare krajobrazy podczas jazdy autostradą z prędkością osiemdziesięciu mil na godzi- ?• ycier" vki pracowały, ogromne ciężarówki wzniecały c mury - dającej \\idocznos~r błotnistej wody i nawet ^ ^ * i przyznać, że jo^t K;r.l/o nieprzyjemnie. . '"' -.ale wstrętnie — I\niJora wtuliła się ieszcze głębie,;-. SU(Jje futro Ni li? tak' A1C l° JUŻ niedaleko- ra ch ' '} Przystan?u przed przydrożną restauracją. Pando- a zjechać z autostrady i szukać jakiegoś miejsco- wego pubu, najchętniej krytego strzechą, w którym moglj^y usiąść przy kominku i popijać whisky i piwo imbirowe. Lu. cilla wiedziała jednak, że jeśli pozwolą sobie na takie roz- rywki, to nie wrócą do Croy. — Nie mamy czasu. Pandora, to nie jest Hiszpania ani Francja. Nie mamy czasu na przyjemnostki. — Skarbie, dlaczego przyjemnostkil — No bo tak. A ty zaczniesz pogawędkę z barmanem i utkniemy tam na dobre. Dlatego zatrzymali się w tej restauracji przy autostradzie, co okazało się tak nieprzyjemne, jak Lucilla się obawiała. Kolejka z tackami po kanapki i kawę, potem siedzenie na pomarańczowych plastikowych krzesłach przy laminowanych stołach wśród irytujących rodzin z niesfornymi dziećmi, pun- ków w pornograficznych koszulkach i muskularnych kierow- ców ciężarówek; wszyscy oni wydawali się zadowoleni z otoczenia odrażających talerzy z rybą i chipsami, przed- miotów o niemiłych barwach i filiżanek z herbatą. Po lunchu Pandora i Lucilla zamieniły się miejscami; Pan- dora rozsiadła się na tylnym siedzeniu i natychmiast zasnęła. Spała teraz nadal, co oznaczało, że umknęło jej dramatyczne przekroczenie granicy, przejaśnienie i cudowna ekscytacja powrotem do domu. Jechali przez małe miasto. — Gdzie jesteśmy? — spytał Jeff. — Kirkthornton. Chodniki były pełne ludzi na zakupach w to sobotnie po- południe, ogrody miejskie rozjaśnione daliami. Starzy ludzie siedzieli na ławkach ciesząc się ciepłem. Dzieci lizały lody. Nad wartką rzeką wyginał się wysoki łuk mostu. Ktoś węd- kował. Droga wiodła na wzgórze. Owinięta w płaszcz Pan- dora spała skulona jak dziecko ze zrolowaną kurtką Jeffa w roli poduszki pod głową. Kosmyk jasnych włosów opadł jej na twarz, czarne rzęsy rysowały się na tle jej wystających kości policzkowych. — Sądzisz, że powinnam ją zbudzić? — Jak uważasz. To był jej styl, jej sposób zachowania w ciągu całej tej < długiej podróży z Palmy przez Hiszpanię i Francję. Wybu- 230 aktywności, rozmowności, dużo chv niezwykłej energii, rmfichu i nagłe pomysły. musimy zobaczyć tę katedrą. To tylko dziesięć kilometrów w bok. c óirrcie na tę wspaniałą rzekę. Może by przystanąć na chwilę i'wykąpać się nago? Nikt nie zobaczy. O patrzcie, minęliśmy przeuroczą kafejkę. Zawróćmy i chodźmy na drinka. Drink zaś rozwijał się w długi leniwy lunch, a Pandora wdawała się w rozmowę z każdym w zasięgu jej uszu. Na- stępna butelka wina. Kawa i koniak. A potem... koniec. Śpi. Mogła zasnąć dosłownie wszędzie i choć czasem było to kłopotliwe, oznaczało przynajmniej, że przestanie mówić, a Lucilla i Jeff nauczyli się cieszyć z tych chwil wytchnie- nia. Lucilla nie była pewna, czy bez nich przetrwaliby po- dróż. Jazda z Pandorą przypominała trochę jazdę z jakimś żywotnym dzieckiem lub psem — zabawna, ale też szalenie wyczerpująca. Mercedes piął się zboczem. Na szczycie odsłonił się kra- jobraz o wspaniałych widokach. Buki, pola, gdzieniegdzie gospodarstwa, pasące się owce, daleko w dole rzeka, odległe wzgórza okryte puszkiem i fioletowe jak dojrzałe śliwki. — Jeśli teraz jej nie zbudzę, to będzie spać i po przyjeź- dzie do domu. To jeszcze jakieś dziesięć mil. — No to zbudź ją. Lucilla wyciągnęła rękę, położyła dłoń na miękkim futrze Pandory i potrząsnęła lekko. — Pandora. — Mm. —- Pandora. — Potrząsnęła ponownie. — Obudź się. Do- jeżdżamy Niedługo dom. ,~~ Co^ — Oczy Pandory otwarły się. Patrzyły martwo, ezonentowane, nieprzytomne. Zamknęła je ponownie, lewnęla, poruszyła się, przeciągnęła. — Ależ mi się dobrze spało. Gdzie jesteśmy? Dojeżdżamy do Capie Bridge. Dom już blisko. 1 .blisko? Croy blisko? 1 rozejrzyj się. Ominęła cię najlepsza część po- 1y tam chrapałaś. 237 — Nie chrapałam. Ja nie chrapię. — Po chwili podniosła się z wysiłkiem i usiadła, odgarniając włosy z twarzy i Otu. lając się, jakby jej było zimno. Znów ziewnęła, wyjrzała przez okno. Zamrugała powiekami. Jej wzrok pojaśniał. — Ależ... my już dojeżdżamy! — Mówiłam ci. — Trzeba było mnie zbudzić parę godzin temu. I już nie pada. Jakie słońce. Zielono. Już zapomniałam tę zieleń. Cóż za powitanie. „Kaledonio, srogi świecie, poetyczne przyjmij dziecię". Kto to napisał? Jakiś stary głupek. Nie jest sroga, tylko niezwykle piękna. To miło, że wygląda tak uroczo. — Sięgnęła do torebki po grzebień, uczesała włosy. Luster- ko, szminka. Obficie Poison. — Muszę ładnie pachnieć dla Archie'ego. — Nie zapomnij o jego nodze. Nie oczekuj, że wybiegnie ci na spotkanie i porwie cię w ramiona. Gdyby cię porwał w ramiona, pewnie upadłby na plecy. — A czy ja coś mówię? — Spojrzała na swój mały zega- rek z brylantami. — Wcześnie przyjechaliśmy. Zapowiada- liśmy się na piątą, a nie ma jeszcze czwartej. — Świetne tempo. — Drogi Jeff. — Pandora poklepała go z uznaniem po ramieniu, jakby głaskała psa. — Sprawny kierowca. Zjeżdżali teraz w dół. U stóp pochyłości pokonali stromy garb Capie Bridge, skręcili w lewo i znaleźli się u wlotu doliny. Pandora pochyliła się w przód. — Ależ to zdumiewające. Tu się chyba absolutnie nic nie zmieniło. W tej chacie mieszkali ludzie nazwiskiem Miller. Byli strasznie starzy. On był pasterzem. Teraz pewnie już nie żyją. Mieli pszczoły i sprzedawali miód wrzosowy. Ojej, chyba musimy stanąć, bo chce mi się siusiu. Nie, oczywiś- cie, że mi się nie chce. Wydawało mi się. — Jeszcze raz poklepała Jeffa w ramię. — Jeff, ty znowu milczysz. Nie mógłbyś się zdobyć na jedno słówko podziwu? — Jasne — uśmiechnął się. — Pięknie tu. — Więcej nawet. To jest teraz nasz kraj. Balmerino z Croy. Naprawdę porusza serce, jak bicie bębnów. Powin- niśmy nosić pióra na czapkach i jakiś kobziarz powinien gdzieś tu przygrywać. Lucilla, czemu o tym nie pomyślałaś? bvło to przygotować. Po dwudziestu latach tyle przy- Ilimmej mogliście dla mnie zrobić. J___ przykro mi bardzo — roześmiała się Lucilla. Rzeka znów zbliżyła się do szosy, brzegi zieleniły się od sitowia, na łąkach za rzeką pasło się bydło fryzyjskie. W słońcu rżyska prezentowały się jak złote dywany. Mer- cedes przebył zakręt i oto ukazała się wioska Strathcroy. Lu- cilla ujrzała skupisko szarych kamiennych domów, pionowy dym z kominów, wieżę kościoła, miłe grupy starych, cienis- tych buków i dębów. Jeff zwolnił do przyzwoitej prędkości, minęli pomnik na cześć ofiar wojny, mały kościół episkopal- ny i wjechali w długą główną ulicę. _ Nowy sklep. — Głos Pandory brzmiał niemal oskar- życielsko. — Tak. Prowadzą go państwo Ishak. Pakistańczycy. Uwa- żaj, Jeff, to tu... skręć w prawo... przez bramę... — Nie ma parku! Nie ma już parku. Wszystko zaorane. — Pandora, przecież wiesz. Tatuś pisał cl o tym. — Chyba zapomniałam. Dziwnie to wygląda. Jechali w górę tylną drogą. Wzgórze wyrastało przed ni- mi, spienione wody Pennyburn pluskały i kłębiły się pod kamiennym mostkiem. Potem alejka... — Jesteśmy — powiedziała Lucilla i przechyliła się przez ramię Jeffa, by całą dłonią nacisnąć klakson. W Croy rodzina Lucilli starała się wypełnić czymś długie popołudniowe godziny oczekiwania. Isobel była na górze kończąc pracę przy sypialniach gości, sprawdzając, czy są czyste ręczniki, i układając bukiety na toaletki i kominki. Hamish zdecydował, że weźmie psy na spacer, zniknął po lunchu i dotąd się nie pojawił. Archie zaś, lord Balmerino, tyi w jadalni i nakrywał do kolacji. dostał w końcu do tego zmuszony. Czekanie na coś lub °gos nie było jego mocną stroną i wraz z upływem dnia awał się coraz bardziej niespokojny, niecierpliwy i zde- nerwowany. Nie mógł znieść myśli o swoich bliskich, któ- nzy Przemierzają mordercze mile autostrady, jego wyobraź- jt atw° Przedstawiała sobie okropne szczegóły karambo- — zgniecionej blachy i martwych ciał. Sporo czasu spędził 233 l spoglądając na zegar, podchodząc do okna na najdalszy Od- głos samochodu i nie mógł spokojnie usiedzieć ani chwili Isobel podrzuciła mu pomysł skoszenia trawnika, ale on od- mówił, bo chciał mieć pewność, że będzie na miejscu, kiedy auto stanie przed domem. Wycofał się do gabinetu, usiad} z „The Scotsman", ale nie mógł się skupić ani na doniesie- niach, ani na krzyżówce. Odłożył gazetę i znów zaczął się błąkać bez celu. W końcu Isobel, która miała już dość męża plączącego się jej pod nogami, straciła cierpliwość: — Archie, jeśli nie możesz usiąść i czekać, to rób coś użytecznego. Możesz nakryć do kolacji. Czyste podkładki i serwetki są na kredensie. — I poszła zirytowana na górę, zostawiając go z tym zajęciem. Nie miał nic przeciw nakrywaniu do stołu. W przeszłości robił to Harris, nie było więc w tym nic niemęskiego. A kie- dy przyjeżdżali amerykańscy płatni goście, nakrywanie do kolacji było stałym zajęciem Archie'ego, który czerpał pew- ną przyjemność z wykonywania go z wojskową sumiennoś- cią, noże i widelce precyzyjnie obok siebie, serwety zwinięte w kółkach. Kieliszki do wina wyglądały na nieco zakurzone, wyjął więc ściereczkę i właśnie je polerował, gdy usłyszał samo- chód jadący pod górę. Serce mu załomotało. Spojrzał na ze- garek, była czwarta. Za wcześnie. Odłożył kieliszek i ście- reczkę. To nie mogą być... Dźwięk klaksonu, długi uparty sygnał, rozdarł popołudnio- wą ciszę i rozwiał jego niepewność. Typowy znak Lucilli. Nie mógł iść szybko, ale szedł tak szybko, jak mógł. Przez jadalnię, do drzwi. — Isobel. Wejściowe drzwi były otwarte. Przecinał hali, gdy poja- wiło się auto, grzmiący wielki mercedes, spod którego kół żwir pryskał na wszystkie strony. — Isobel! Już są. Dotarł do drzwi, ale nie dalej. Pandora była szybsza niż on, wypadła z auta. nim się jeszcze na dobre zatrzymało, i pobiegła przez podjazd ku niemu. Pandora o tych samych 234 ch rozwianych włosach i tych samych długich, paję- czych nogach. _— Archie! Miała na sobie futrzany płaszcz niemal do kostek, który jed- ak nie przeszkodził jej brać po dwa stopnie schodów, a on, "hoć nie mógł jak dawniej porwać jej z ziemi i okręcić w koło, 'ak zwykł to robić, gdy była dzieckiem, to jednak miał nadal sprawne ramiona, które czekały na nią w pogotowiu. — droga, prosta, gościnna, niezmienna Isobel _ dała Pandorze najlepszą z sypialni. Mieściła się ona we frontowej części domu, miała wysokie, podnoszone okna zwrócone na południe w stronę podnóża góry i dalej w stro- nę doliny i rzeki. Meble były w dużym stopniu te, które Pandora pamiętała z czasów swej matki. Dwa wysokie mo- siężne zagłówki o szerokości małego podwójnego łóżka. Wyblakły dywan w róże i zdobiona toaletka z szeregiem szufladek i ruchomym lustrem. Dawne zasłony jednak zniknęły, a na ich miejscu zawisła ciężka kremowa draperia z lnu. Tej zamiany dokonano za- pewne ze względu na płatnych gości ze Stanów. Nie po- chwaliliby na pewno wytartego perkalu z wyblakłą od słońca lamówką. Również dla nich sąsiadującą garderobę zamienio- no na łazienkę. Pokój nie zmienił się zbytnio, bo Isobel wstawiła tam po prostu wannę, sedes i umywalkę, a pozo- stawiła dywaniki, przeładowane półki i wygodny fotel. Pandora zamierzała się rozpakować. „Rozpakuj się i roz- gość", powiedziała jej Isobel. Wraz z Jeffem wynieśli bagaż Pandory na górę. (Ze względu na nogę Archie nie mógł nieść bagażu. Pandora postanowiła nie myśleć o Archiem. ego siwe włosy przyprawiły ją o wstrząs, poza tym nie wi- ^ziała jeszcze mężczyzny tak chudego). „Wykąp się, jeśli cesz. Jest mnóstwo ciepłej wody. Potem zejdź na dół na ™Ka. Kolacja będzie około ósmej". jak d |Cjnak było kwadrans wcześniej, a Pandora zdołała flakon V Przenieść kosmetyczkę do łazienki i wyłożyć parę Poison °r na marmurow?Ł półkę. Swe pigułki i lekarstwa, mei M' " d° kąPieli> kremy i mleczka. Wykąpie się póź- j- me teraz. 235 Teraz musi przekonać samą siebie, że naprawdę jes( w domu. Z powrotem w Croy. Było to jednak trudne, bo w tym pomieszczeniu nie czuła sią kimś zadomowionym Była gościem na pewien czas, przelotnym ptakiem. Porzu- cając swe flakoniki wróciła do sypialni, do okna, wychyliła się przez nie z łokciami na parapecie, zaczęła oglądać często wspominany widok i upewniać się, że to wszystko nie jest, nie jest snem. Trochę to trwało. No a co się stało z jej włas- nym pokojem, który należał do niej od dzieciństwa? Zdecy- dowała pójść i sprawdzić. Opuściła sypialnię, podeszła na skraj schodów, przystanę- ła. Od kuchni dobiegały miłe domowe dźwięki i przytłumio- ne głosy. Lucilla i Isobel przygotowują kolację i zapewne rozmawiają o Pandorze. Niech sobie mówią. Jej to nie prze- szkadza, wszystko jedno. Przebyła podest i otwarła drzwi dawnego pokoju jej rodziców, który teraz był pokojem Ar- chie'ego i Isobel. Ujrzała ogromne podwójne łoże, u jego stóp szezlong, rzucony sweter Isobel i nieporządnie ustawio- ną parę butów. Ujrzała fotografie rodzinne, srebro i kryształy na toaletce, książki przy łóżku. Dała się czuć woń pudru do twarzy i wody kolońskiej. Miłe, niewinne zapachy. Zamknę- ła drzwi i poszła dalej korytarzem. Znalazła dawny pokój Archie'ego z plecakiem i kurtką Jeffa na środku dywanu. Następny pokój... Lucilli. Nadal pełen ulubionych drobiaz- gów licealistki... plakaty na ścianie, chińskie ornamenty, ma- gnetofon, gitara z zerwaną struną. I wreszcie jej własny pokój. Jej dawny pokój. Może sypia tu Hamish? Nie znała jeszcze Hamisha. Ostrożnie nacisnęła klamkę i otwarła drzwi. Nie Hamish. Nikt w ogóle. Żadnego właściciela. Nowe meble, nowe zasłony. Żadnego śladu po Pandorze.* Co oni zrobili z jej książkami, płytami, strojami, dzien- nikami, zdjęciami... z jej ty cierni Upchnęli zapewne wszys- tko na strych, a pokój został odarty z tapet, opróżniony, po- malowany, wytapetowany na nowo i wyposażony w ten piękny nowy, błękitny, dobrze dobrany dywan. Tak jakby Pandora przestała istnieć i była już duchem. Nie ma sensu pytać o przyczynę, bo jest ona zupełnie oczywista. Croy należy do Archie'ego i Isobel i żeby to 236 stanowiło atrakcyjną ofertę, wszystkie pokoje muszą dobrym stanie. A Pandora sama zrezygnowała, wyje- rhawczy po prostu na zawsze. Stojąc tam myślała o tych ostatnich beznadziejnych tygod- . c)l kjeciy odchodziła od zmysłów z rozpaczy, o której nie mogte rozmawiać. Ta beznadziejność uczyniła ją okrut- ną i była okrutna dla dwojga najbardziej przez siebie ko- chanych ludzi, odburkiwała ojcu, ignorowała matkę, całymi dniami w złym humorze, i zatruwała życie także im. W tym pokoju spędzała całe godziny leżąc z twarzą na poduszce, a jej adapter grał raz za razem najsmutniejsze pio- senki, jakie znała. Matt Monro mówił jakiejś kobiecie „O- dejdź". A Judy Garland rozdzierała duszę utworem „Męż- czyzna który odszedł". Coraz trudniej tą drogą Samotnie wędrować, Gdy rozpacz cię strawi, On się pojawi... Głosy. Kochanie, chodź na lunch. Nie będę jeść lunchu. Powiedz, co cię trapi. Zostaw mnie w spokoju. To nic nie da, jeśli ci powiem. I tak nie zrozumiesz... Ujrzała znowu twarz matki, zdezorientowaną i szalenie dotkniętą. Czuła wstyd. W wieku osiemnastu lat powinnam więcej wiedzieć. Uważałam się za dorosłą i doświadczoną, tymczasem wiedziałam o życiu mniej niż dziecko. Jakże dłu- go trwało, mm to stwierdziłam. Za długo, za późno. Wszystko skończone. Zamknęła zwi i poszła dalej rozpakowywać'bagaż. oświ " ' d°bie?ła kor>ca. Wszyscy sześcioro siedzieli przy Isobel -ŚWieCami stole * zaJadali przygotowany przez tuczne *Spam,ały ur°czysty posiłek. Gdyby nie zabito akurat go cielca, miałaby kłopoty z urządzeniem uczty. 237 Chłodnik, pieczony bażant, creme brulee i znakomity Ser Stilton, a do tego wszystkiego najlepsze wino, jakie Archie znalazł w przetrzebionej piwniczce swego ojca. Teraz była prawie dziesiąta i Isobel w towarzystwie Pan- dory trudziła się w kuchni zmywaniem garnuszków i rondli noży z kościanymi rękojeściami i naczyń do jarzyn — rze- czy zbyt dużych do zmywarki. Pandora miała pomagać, ale po wytarciu dwóch noży i umieszczeniu trzech rondli w nie- właściwym kredensie odłożyła ścierkę, zrobiła sobie kubek neski i usiadła, żeby ją wypić. Przy kolacji rozmawiano bez przerwy, bo było wiele do wysłuchania i do opowiedzenia. Przygody Lucilli i Jeffa podczas ich autobusowej wyprawy z Paryża na południe Francji, ich życie bohemy w Ibizie, a wreszcie błogość Ma- jorki i Casa Rosa. Isobel była przejęta słuchając, jak Lucilla opisuje tamtejszy ogród. — Ależ ja bym chciała to zobaczyć. — Powinnaś przyjechać. Poleżeć w słońcu i poleniuchc wać. i — Isobel leży na słońcu i leniuchuje? — roześmiał siej Archie. — Żartujesz chyba. Ani się obejrzysz, a ona już| między grządkami i wyrywa chwasty. — U mnie nie ma chwastów — powiedziała Pandora. A potem domowe nowiny. Pandora chciała znać najdrob- niejsze. O Vi, Airdach, Gillockach, Willym Snoddy. Czy Archie jest jeszcze w kontakcie z państwem Harris? Z trwo- gą słuchała historii o Edie Findhorn i jej kuzynce Lottie. — Mój Boże! Ta wampirzyca. Chyba nie ma zamiaru'. wrócić między nas. Dobrze że mnie ostrzegliście. Kiedy zobaczę, będę przechodzić na drugą stronę ulicy. Opowiedziano jej o rodzinie Ishaków wygnanych z Ma- lawi i przybyłych do Strathcroy bez grosza przy duszy. « — ...ale mieli jakichś krewnych w Glasgow, którzy już.: zupełnie dobrze sobie radzili, i z ich finansową pomocą uda- ło im się przejąć sklep z czasopismami pani McTaggart. Nie poznałabyś go teraz. To prawdziwy supermarket. Nie sądzi- liśmy, że przetrwa, ale myliliśmy się. Oni są pracowici jak mrówki, chyba w ogóle nie zamykają tego sklepu i interes ^ kwitnie. My ich lubimy. Są bardzo pomocni i mili. 238 , dalej w stronę nieco znaczniejszych sąsiadów rodzi- R Irnerino, co oznaczało mieszkańców w promieniu dwu- !! stu mil: Buchanan-Wrightów, Ferguson-Crombiech, no- ch lokatorów z Ardnamoy, których córka wyszła za mąż, Tsyn został prawdopodobnie maklerem w city i zbiera mi- l0Każdy szczegół był ważny. Jedynym tematem, jakiego niczym na zasadzie cichej umowy w ogóle nie podejmowa- no, była Pandora i jej losy przez ostatnie dwadzieścia jeden lat. Ona nie zwracała na to uwagi. Była z powrotem w Croy i na razie tylko to się liczyło. Kapryśne lata utraciły realność jak życie kogoś innego, a ona, otoczona rodziną, była szczę- śliwa, że może te lata odesłać w zapomnienie. Siedząc przy kuchennym stole popijała kawę i obserwo- wała Isobel przy zlewie, jak szoruje brytfannę. Isobel miała czerwone gumowe rękawice na rękach i błękitno-biały far- tuszek na swej ładnej sukience, a Pandora pomyślała sobie, że jest to wyjątkowa kobieta, która z pokorą pracuje nie ba- cząc na fakt, że reszta rodziny się wymknęła, a ona została sama przy sprzątaniu pozostałości posiłku. Po kolacji bowiem reszta towarzystwa rozproszyła się. Ar- enie z jakąś wymówką zszedł na dół do warsztatu. Hamish, któremu obiecano pieniężną gratyfikację, zgodził się wyko- rzystać późny zachód słońca i skosić trawę na terenie do krykieta. Poszedł to robić z ochotą, a Pandora była bardzo przejęta. Nie uświadamiała sobie tylko, jak bardzo przejęty był Hamish nią samą. Wizyta ciotki nie zapowiadała szcze- gólnych atrakcji. Hamish wyobrażał sobie kogoś typu Vi o siwych włosach i w sznurowanych botkach i doznał wstrząsu jak nigdy dotąd, gdy przedstawiono go Pandorze. "Per. Jak gwiazda filmowa. Nad swoją porcją bażanta wy- ? J3^ s°bie, że przedstawia ją kolegom z klasy w Temp- enall. Może tato mógłby ją przywieźć na jakiś mecz. Akcje amisha wśród kolegów niepomiernie by wzrosły. Zastana- sie, czy ona lubi rugby. Isobel, uwielbiam Harnisha. a też. Mam nadzieję, że nie wyrośnie za bardzo. 239 H — Będzie szalenie przystojny. — Upiła nieco kawy — A jak ci się podoba Jeff? Jeff, zapewne czując przesyt dwoma tygodniami żeńskie- go towarzystwa i nienawykły do wytwornego życia, zabrał Lucillę do Hotelu Garnizonowego w Strathcroy na ożywczy kufel piwa w krzepiącym otoczeniu mężczyzn. — Wydaje się miły. — Szalenie miły. A podczas tej długiej jazdy ani raz nie stracił cierpliwości. Choć trochę lakoniczny. Sądzę, że wszy- scy Australijczycy są silni i milczący. Właściwie to nie wiem. Nigdy nie spotkałam żadnego innego. — Czy sądzisz, że Lucilla się w nim kocha? — Nie, nie sądzę, oni są po prostu... okropne sformuło- wanie... bardzo dobrymi przyjaciółmi. Poza tym ona jest jeszcze młodziutka. Trudno myśleć o stałym związku mając dziewiętnaście lat. — Masz na myśli małżeństwo? — Nie, skarbie. Nie małżeństwo. Isobel milczała. Pandorze przyszło do głowy, że może po- wiedziała coś niewłaściwego i podjęła bardziej zabawny a mniej drażliwy temat. — Isobel, wiem, o kim mi jeszcze nie opowiedziałaś. Dermot Honeycombe i Terence. Czy oni dalej prowadzą sklep ze starociami? — O jej. — Isobel odwróciła się do niej znad zlewu. — Czy Archie ci nie pisał? Smutna historia. Terence umarł. Jakieś pięć lat temu. — Nie do wiary. Co zrobił biedny Dermot? Znalazł sobie innego miłego młodzieńca? — Nie, nie. Był załamany, ale pozostał wierny. Sądziliśmy, że opuści Strathcroy, ale nie; wszystko robi sam. Nadal pro- wadzi ten sklep, mieszka w ich chatce. Czasem zaprasza Ar- chie'ego i mnie i częstuje nas małymi porcyjkami szalenie smacznych rzeczy w zabawnych sosach. Archie zawsze wraca do domu okropnie głodny i zjada przed snem zupę albo płatki. — Biedny Dermot. Muszę go odwiedzić. — Bardzo się ucieszy. Ciągle pyta o ciebie. — Mogłabym kupić u niego jakiś bibelot dla Kąty Steyn- ton na urodziny. O tym też nie rozmawialiśmy. To znaczy 240 'cach. — Skończywszy wreszcie, Ispbel zdjęła swe gu- ° l e rękawice, położyła je na suszarce zlewu i usiadła Tok swej szwagierki. — Czy będziemy mieć dużo gości? ° __ Nie. Tylko my. Hamisha nie będzie, bo wraca do szko- !v i jakiś smutny Amerykanin, którego Kąty poznała w Londynie i użaliła się nad nim. Yerena nie ma dla niego miejsca, więc zamieszka tu. _ jj0 proszę! To miło. Mężczyzna dla mnie. Dlaczego smutny? - Właśnie umarła mu żona. — O, Boże, mam nadzieję, że nie będzie zbyt ponury. Gdzie zamieszka? — W twojej dawnej sypialni. To załatwiało sprawę. — A wieczór w dniu tańców? Gdzie będzie kolacja? — Myślę, że tu. Poprosimy Airdów i Vi, żeby do nas do- łączyli. Przyjdą jutro na lunch, porozmawiam wtedy z Vir- ginią. — Nie mówiłaś. — O czym, że przychodzą na lunch? No więc teraz mó- wię. Dlatego Hamish kosi trawnik na terenie do krykieta. — Urocza rozrywka na popołudnie, wszystko ustalone. W co się ubierzesz na tańce? Masz nową suknię? — Nie. Brakło mi pieniędzy. Musiałam kupić Hamishowi pięć nowych par butów do szkoły... — Ależ, Isobel, musisz mieć nową suknię. Pojedziemy ją kupić. Dokąd pojechać? Do Relkirk. Zrobimy sobie dzień wychodnego... Pandora, powiedziałam ci... naprawdę mnie nie stać. Uch, skarbie, pozwól mi przynajmniej zrobić ci mały prezent. — Tylne drzwi otwarły się i wszedł Hamish, który tvnr!>,rZ<^ zmr°kiem skończył koszenie i był teraz w swym stanie wilczego głodu. — Pomówimy o tym póź- przygotował sobie coś na ząb. Płatki Weetabix, doko' ,n^eka> §arść herbatników czekoladowych. Pandora — Ch h SWą kaWę' odstawila kubek- Ziewnęła. — Hro, póJde si? położyć. Jestem zmęczona. — Wstała. Dobranoc. Hamish 241 Nie podjęła próby pocałowania go i Hamish poczuł mie- szaninę ulgi i zawodu. — Czy znajdę Archie'ego w warsztacie? Zejdę tam tylk0 na dwa słowa. — Pochyliła się i ucałowała Isobel. — Tobie też dobranoc, kochanie. Tu jest bosko. Wspaniała kolacja Do zobaczenia rano. W piwnicy zajęty i skupiony Archie pracował przy silnej żarówce z szerokim abażurem, która dawała jasny krąg światła na stole warsztatu. Malowanie figurki Kąty i jej psa było trudne, ale zabawne. Wzorek na spódnicy, faktura swet- ra, subtelne, o zróżnicowanej barwie pasemka jej włosów, wszystko to stanowiło wyzwanie angażujące całą jego zręcz- ność. Odłożył jeden sobolowy pędzel i wziął inny, potem usły- szał, że nadchodzi Pandora. Jej krok dawał się nieomylnie rozpoznać, gdy schodziła od kuchni po kamiennych scho- dach, a także gdy jej wysokie obcasy stukały na kamiennej posadzce źle oświetlonego korytarza. Przerwał pracę, by spojrzeć, i zobaczył, jak drzwi się otwierają i wychyla się zza nich głowa Pandory. — Przeszkadzam. — Nie. — Mój Boże, jak tu ponuro. Nie mogłam znaleźć wyłącz- nika. Jak w lochu. Ale muszę powiedzieć, że solidnie tu pra- cujesz. — Znalazła jakieś krzesło i usiadła obok Archie'ego. — Co robisz? — Maluję. — To widzę. Jaka urocza figurka. Skąd ją wziąłeś? — Zrobiłem ją — powiedział nie bez dumy. '— Zrobiłeś? Archie, jesteś wspaniały. Nie wiedziałam, że masz takie zdolności. — Prezent dla Kąty na urodziny. To ona. Ze swoim psem. — Uroczy pomysł. Nie robiłeś dawniej takich rzeczy. Za- wsze tato sklejał nasze zabawki i stłuczoną porcelanę. Byłeś na kursie albo czymś takim? — Tak. Po tym, jak zostałem ranny... — poprawił się: — jak straciłem nogę i wyszedłem w końcu ze szpitala, wy- słano mnie do Headley Court. To jest wojskowy ośrodek 242 re hlitacyjny dla ludzi, którzy zostali inwalidami. Okale- w taki czy inny sposób. Zakładają tam sztuczne koń- Nogi, ręce, dłonie, stopy. Dostaje się wszystko, czego powiekowi brakuje. Oczywiście w granicach rozsądku. A potem przez parę miesięcy trwa piekło nauki właściwego użytkowania tych rzec/y. __ Nie brzmi to życzliwie. _ Nie było źle. I zawsze znalazł się jakiś nieszczęśnik jeszcze bardziej poszkodowany. _ Ale żyjesz. Nie zginąłeś. — No tak. _ Czy to bardzo przykre mieć metalową nogę? — Lepsze niż brak jakiejkolwiek nogi, a i tak mogło być. — Nie wiem nawet, jak to się stało. — Lepiej nie wiedzieć. — Czy to było takie koszmarne? — Wszelka przemoc jest koszmarna. Zakazany teren. Wycofała się. — Przepraszam... mów dalej. — Ja... kiedyś... — Stracił wątek. Zdjął okulary, potarł powieki palcami. — Kiedyś... byłem bardziej ruchliwy, uczyli mnie obsługi piły na pedały. Terapia zajęciowa i dob- re ćwiczenie dla nogi. No i potem już poszło... W porządku. Niebezpieczny moment szczęśliwie za nimi. Skoro Archie nie chce mówić o Irlandii Północnej, to Pan- dora nie będzie nalegać. — Naprawiasz wszystko jak tato? — Owszem. — A ta urocza figurka? Jak bierzesz się do czegoś takie- go / Od czego zaczynasz? — Od kawałka drewna. — Jakiego? !atv~ TU UŻyiem buka- Buka z Cr°y. z §ał?zi złamanej przed tu pZez Wlchurę. Przyciąłem ją piłą do graniastego kształ- 1 z boku1 Zr°biłem dwa szkice ze zdjęcia, widok od przodu \valka d °tem Przemosłem pierwszy szkic na przód ka- u/na o j_.. na jego boczną stronę. Rozumiesz? e. wyciąłem kształt piłą pasową. Potem 243 — Co to jest piła pasowa? — Piła pasowa to piła pasowa. Elektryczna i zabójczo os- tra, więc nie bi.w się nią. — Nie zamierzam. I co potem? — Zaczynam rzeźbić. Strugać. — Czym? — Dłutkiem rzeźbiarskim. Scyzorykiem. — Jestem zdumiona. Czy to twoja pierwsza praca? — W żadnym razie, tyle tylko, że najtrudniejsza ze względu na kompozycję. Siedząca dziewczyna i pies. To było dość trudne. Wcześniej robiłem stojące figury. Głów- nie żołnierzy w mundurach różnych formacji. Szczegóły do mundurów znalazłem w albumie z biblioteki taty. To ta książka podsunęła mi pomysł. Jeśli narzeczony jest przypadkiem w wojsku, wychodzą z tego dobre prezenty ślubne. — Masz tu jakieś próbki do pokazania? — Tak. Jest jedna. — Wstał z krzesła, podszedł do szafy, wyjął pudełko. — Nie dałem tej, bo nie byłem z niej zado- wolony, zrobiłem inną. W każdym razie tak to wygląda... Pandora wzięła od niego figurkę żołnierza i obracała ją w dłoniach. Był to wizerunek oficera pułku Black Watch wykonany w najdrobniejszych szczegółach — od butów do spódniczki i czerwonego grzebienia na czapce khaki. Wydał jej się doskonały i poczuła niewysłowiony podziw dla nie- spodziewanego talentu Archie'ego, dla tej precyzji i nieza- przeczonego artyzmu. — Chcesz powiedzieć — również niewiarygodne — że rozdajesz te rzeczy? Archie, jesteś szalony. One są piękne. Niepowtarzalne. Ludzie zza Atlantyku rozdrapaliby takie pa- miątki. Próbowałeś je kiedykolwiek sprzedać? — Nie — Archie wydawał się zaskoczony takim pomys- łem. — Myślałeś o tym? — Nie. l Poczuła przypływ siostrzanej irytacji. — Jesteś beznadziejny. Zawsze byłeś skończonym niedo- rajdą, ale to już szczyt wszystkiego. Isobel urabia sobie ręce po łokcie, żeby zapracować na życie tym strumieniem Arne- 244 i ry 'W u was, a przecież ty mógłbyś trzaskać te rzeczy lajątek. . Poza tym tych rzeczy nie da się trzaskać. 7aimują sporo czasu. 1_ No to znajdź kogoś do pomocy. Przyjmij ze dwóch ludzi Otwórz mały domowy interes. ___ Nie mam tu na dole dosyć miejsca. _ Ą w stodołach? Są puste. Albo w którejś stajni? _ Trzeba by tam wszystko przebudować, wyposażyć, podłączyć prąd, zapewnić warunki bhp, zabezpieczyć przed pożarem. — No więc co? _ To, że te sprawy wymagają forsy. Ona zaś na tych gruntach jakoś nie obrodziła. — Nie mógłbyś wziąć kredytu? — Na kredyty też nie ma tu urodzaju. — Trzeba spróbować. Och, Archie, nie bądź taki bezna- dziejny. Więcej inicjatywy. Mnie się wydaje, że to najwspa- nialszy pomysł. — Pandora, ty zawsze miałaś wspaniałe pomysły. — Wziął od niej żołnierza i schował z powrotem do pudeł- ka- — Ale co do Isobel masz rację. Pomagam, jak tylko mogę, ale zdaję sobie sprawę, że ona ma za dużo na swojej głowie. Przed Irlandią myślałem o jakiejś pracy dla siebie... jako ajent lub coś takiego. Nie wiem, kto mógłby mnie za- trudnić, ale nie chciałem opuszczać Croy i to była chyba jedyna rzecz, jaką mógłbym robić... — Jego głos, jakby za- dumany, cichł stopniowo, aż umilkł. Ale teraz nauczyłeś się nowego fachu. Tego tutaj. U- jawniły się twoje ukryte talenty. Trzeba ci tylko odrobiny Przedsiębiorczości i mnóstwa determinacji. —- i mnóstwa pieniędzy. dwie C — Powiedziała z wyraźną irytacją — czy masz r^i jedną, nie możesz tak po prostu pozbyć się to z doświadczenia? \ie j e' Pandora roześmiała się i potrząsnęła głową, uważam -T\? ostatnia- do głoszenia kazań. Po prostu tak porzuciła spór, ziewnęła, przeciągnęła się 245 prostując palce. — Jestem zmęczona. Przyszłam powiedzjp- ci dobranoc. Idę do łóżka. — Życzę ci miłych snów. — A ty? — Chciałbym to dokończyć. Potem każdą wolną chwile będę mógł spędzać z tobą. — Jesteś kochany. — Pochyliła się, żeby go pocałować — Cieszę się, że jestem w domu. — Ja też. Podeszła do drzwi, otwarła je, zawahała się i odwróciła do niego. — Archie? — Tak? — Często się nad tym zastanawiałam. Czy dostałeś ten list, który wysłałam ci kiedyś z Berlina? — Tak. — Nie odpowiedziałeś na niego. — Zanim się zdecydowałem, co napisać, ty pojechałaś już do Ameryki i było za późno. — Powiedziałeś Isobel? — Nie. — A... komuś innemu? — Nikomu. — Rozumiem. — Uśmiechnęła się. — Airdowie przycho- dzą jutro na lunch. — Wiem. Zaprosiłem ich. — Dobranoc, Archie. — Dobranoc. Wieczór zmienił się w noc. Dom cichł, w miarę jak słabł rozpęd kolejnego pracowitego dnia. Hamish oglądał przez pewien czas telewizję, potem poszedł na górę. Isobel nakrył3 w kuchni do śniadania — ostatnia praca dnia — potem wy- puściła psy na ostatnią rundę obwąchiwania ciemnego ogro- du, w którym zaalarmowała je woń królika-rabusia. Pogasiła światła i także poszła się położyć. Nieco później Jeff i Lucil- la wrócili z wioski. Weszli przez tylne drzwi. Archie usły- szał ich głosy nad głową w hallu. Potem cisza. Skończył po północy. Następnego dnia emalia będzie su- cha. Sprzątnął, nakrył wiekami słoiczki farby, wymył pędzla 246 światlo i zamknął drzwi. Powoli poszedł mrocznym Zga rzem, a potem schodami w górę na swój nocny ob- k°-H który nazywał układaniem domu do snu. Sprawdził Ch° H w drzwiach i rygle w oknach, przesłony przed komin- fmi i gniazdka elektryczne. W kuchni zastał śpiące psy. Napełnił szklankę wodą i wypił. Potem poszedł na górę. Nie skierował się jednak od razu do swojego pokoju. Przechodząc korytarzem dostrzegł smugę światła w szczeli- nie u spodu drzwi pokoju Lucilli. Zapukał i otworzył je. Za- stał ją w łóżku, czytającą przy świetle lampki. — Lucilla. Podniosła wzrok, założyła czytaną stronę i odłożyła książ- kę. _ Myślałam, że już od dawna jesteś w łóżku. — Nie, pracowałem. — Usiadł na skraju jej łóżka. — Do- brze się bawiłaś wieczorem? — Tak, było wesoło. Toddy Buchanan był jak zwykle w dobrej formie. — Chciałem ci powiedzieć dobranoc i podziękować. — Za co? — Za przyjazd do domu. Za przywiezienie Pandory. Jego dłoń leżała na kołdrze. Nakryła jego dłoń swoją. Iso- bel nosiła nocne koszule z białego płócienka obszytego ko- ronką, ale Lucilla miała na sobie trykotową koszulkę z „Ra- tujmy puszcze Amazonii" na ukos przez pierś. Jej długie ciemne włosy kładły się jedwabiście na poduszce; Ar- chie'ego wypełniało uczucie miłości do córki. — Nie zawiodłeś się? — spytała. — Czemu miałbym się zawieść? . ~ Często kiedy coś się ziści po latach oczekiwań, dozna- je się rozczarowania. — Nle czuję się rozczarowany. ~ Una jest piękna. — Tak S^aS2nie chuda' nie sądzisz? wsz\stk Z nie^ nie zostało- Ale ma lyle energii, że ~~ TO znaczy że co? 3- Dużo śpi, ale kiedy się zbudzi, to od obrotach. Na więcej niż pełnych, powiedzia- 247 łabym. Przebywanie z nią przez cały czas naprawdę \vyCZt puje. A potem flaczeje i ma się wrażenie, że tylko sen DO trafi doładować jej baterie. — Zawsze taka była. Pani Harris mówiła: „Ech, ta Pan. dora. Albo wysoko w chmurach, albo głęboko w kupie gn0. ju". — Maniacko-depresyjna. — Aż tak źle to nie. — Ma takie skłonności. Zmarszczył brwi. A potem zadał pytanie, które tkwiło mu pod czaszką przez cały wieczór: — Chyba nie zażywa narkotyków? — Och, tatusiu. Pożałował od razu, że wspomniał o swoich obawach. — Pytam, bo sądzę, że ty wiesz więcej o tych sprawach niż ja. — Na pewno nie jest ćpunem. Ale może zażywa czasem coś dla podtrzymania się na chodzie. Wielu tak robi. — Ale chyba nie jest nałogowcem? — Tatusiu, nie wiem. Ale martwienie się Pandorą do ni- czego nie prowadzi. Musisz ją zaakceptować taką, jaka jest. Tę osobę, jaką się stała. Ciesz się nią. Śmiej się jak naj- więcej. — Sądzisz, że ona... jest szczęśliwa na Majorce? — Takie stwarza wrażenie. Czemużby nie? Boski dom, ogród, basen, dużo pieniędzy... — Ma jakichś przyjaciół? — Ma Serafinę i Mario, który zajmuje się jej... — Nie to miałem na myśli. — Wiem. Nie, nie poznaliśmy jej przyjaciół, więc nie »wiem, czy ich ma, czy nie. Właściwie nie poznaliśmy niko- go. Z wyjątkiem pewnego pana. Był tam w dniu, w którym przyjechaliśmy, ale potem już go nie widzieliśmy. — Sądziłem, że mieszka z jakimś kochankiem. — Może to on jest jej kochankiem, a nie pojawił się w1?" cej ze względu na nas. — Archie milczał, Lucilla uśmiech- nęła się. — Tatusiu, tam jest inny świat. — Tak, tak. Wiem. Objęła go za szyję, przyciągnęła i ucałowała. 248 _ Nie wolno ci się martwić — powiedziała. _- Nie będę. _ Dobranoc, tatusiu. _ Dobranoc, kochanie. Niech ci Bóg sprzyja. 25 Niedziela, jedenasty Niedzielny poranek. Pochmurny, bardzo cichy, ukołysa- ny cotygodniowym bezwładem szkockiego szabasu. W nocy padało, powstały kałuże na poboczach dróg, a ogrody ocie- kały wodą. W Strathcroy domy drzemały, zasłony pozosta- wały zaciągnięte. Powoli mieszkańcy zaczynali się budzić, wstawali, otwierali drzwi, palili w kominkach, parzyli her- batę. Pióropusze dymu wyrastały pionowo z kominów. Wy- prowadzano psy, trzaskały furtki, myto auta. Pan Ishak ot- warł swój sklep, by sprzedawać poranne bułki, mleko, pa- pierosy, niedzielne gazety i wszelkie inne towary, jakich ro- dzina mogła potrzebować do przetrwania tego pustego dnia. Z wieży kościoła prezbiteriańskiego rozlegał się dźwięk dzwonu. W Croy Hamish i Jeff znaleźli się na dole najwcześniej ze w, szystkich i sami przygotowali sobie śniadanie. Jajka na boczku, kiełbaski i pomidory, sterty grzanek, marmolada j miód, a do picia wielkie filiżanki bardzo mocnej herbaty, isobel która zeszła na dół później, zastała brudne naczynia obok zlewu i kartkę od Hamisha. Droga mamo. Jeff chciał dv i ja wzięliśmy psy nad jezioro. On je zobaczyć. Wrócimy około wpół do pierwszej. Kie- la befsztyki. Isobel niu piła ją myśląc o obiera- smietanv n ^ieniu deseru. Rozważała, czy wystarczy mus. Zjawiła się Lucilla, a na końcu Archie 249 ubrany w swój porządny wełniany garnitur, bo przypada. la jego kolej czytania ewangelii w kościele. Ani żona ani córka nie wyraziły ochoty towarzyszenia mu. Wobec perspektywy dziesięciorga gości na lunchu miały pełne ręce roboty. Pandora przespała poranek i pojawiła się dopiero kwad- rans po dwunastej, kiedy cała trudna praca w kuchni została już wykonana. Stało się jednak od razu jasne, że nie próżno- wała, lecz pilnie pracowała nad swoim wyglądem: malowa- nie paznokci, mycie głowy, makijaż, chmura Poison. Miała na sobie dżersejową sukienkę w jasne brylanciki, tak delikat- ną, zwiewną i elegancką, że musiała być włoska. Odkrywszy Lucillę w bibliotece, zarzekała się, że spała całą noc, ale z wyraźną ulgą zatonęła w głębinach fotela i chętnie przyjęła kieliszek sherry. W Pennyburn Vi siedziała w łóżku, piła swą wczesnopo- ranną herbatę i planowała rozkład dnia. Powinna chyba pójść do kościoła. Jest wiele spraw do wymodlenia. Po namyśle odrzuciła ten zamiar. Raczej sobie pofolguje. Zostanie tu, gdzie jest, i będzie gromadzić energię. Skończy czytać książ- kę, a potem, po późnym śniadaniu, usiądzie przy biurku nad spóźnionymi rachunkami, funduszem emerytalnym i tym niezrozumiałym żądaniem Urzędu Skarbowego. Na lunch jest zaproszona do Croy. Edmund, Yirginia i Henry zabiorą ją po drodze i wywiozą na wzgórze. Myślała o tym raczej z niepokojem niż z radością; wyj- rzawszy przez okno oceniła pogodę: całą noc deszcz,' ale teraz mokro, cicho i parno. Może później się przejaśni. Taki dzień jak ten potrzebuje przejaśnienia. Dla pociechy, zdecy- dowała, włoży swoją szarą wełnianą. Dla dodania sobie od- * wagi nową chustę. W Balnaid Yirginia poszła szukać Henry'ego. — Henry, przyjdź się przebrać. Leżał na podłodze w swoim pokoju, budując rakiet? z klocków lego, i nie chciał, żeby mu przeszkadzano. — Po co mam się przebierać? — Bo idziemy na lunch i nie możesz iść w takim stanie. 250 __ Dlaczego nie mogę? H Bo masz brudne dżinsy, brudną koszulkę i brudne bu- ty cały jesteś brudny. __- Czy mam się stroić! _ N^ aie musisz włożyć czystą koszulkę, czyste dżinsy i czyste tenisówki. __ A skarpety? __ Czyste skarpety. Westchnął z przygnębieniem. — Czy mam złożyć lego? _ Nie, oczywiście, że nie. Zostaw wszystko, gdzie jest. No chodź, bo tatuś zacznie się niecierpliwić. Zaprowadziła marudera do jego sypialni, usiadła na łóżku i zdjęła Henry'emu koszulkę. — Będą jeszcze jakieś dzieci? — Hamish. — On się nie będzie ze mną bawił. — Henry, odgrywasz takiego głupka przed Hamishem. Gdybyś się nie zachowywał jak głuptas, chętnie by się z to- bą bawił. Zdejmij dżinsy i trampki. — Kto jeszcze będzie? — My. I Vi. Państwo Balmerino. I Lucilla, bo właśnie przyjechała z Francji. Jej przyjaciel. Ma na imię Jeff. No i Pandora. — Kto to jest Pandora? — Siostra Archie'ego. — Znam ją? — Nie. — A ty ją znasz? — Nie. — Tatuś ją zna? H ni*' Zna Ją z dzieciństwa. Vi też ją zna. _____ ^laczego ty jej nie znasz? o od bardzo dawna mieszka za granicą. Mieszkała ^meryce. Dopiero teraz wróciła do Croy. Ameryki "^a b^a malutka, kiedy ona wyjechała do Zy Pand°ra zna twojego dziadka i babcię z Leesport? 257 — Nie. Oni mieszkają na Long Island, a Pandora była w Kaliforni. To po przeciwnej stronie Stanów. — Czy Edie ją zna? — Tak. Edie też zna ją od dziecka. — Jak wygląda? — Boże święty, Henry, nigdy jej nie widziałam, więc nie wiem. Ale może widziałeś w Croy zdjęcie z jadalni? Takiej ładnej dziewczyny? No, to jest Pandora w młodości. — Może nadal jest ładna. — Lubisz ładne panie. — No, na pewno nie lubię brzydkich. — Wykrzywił twarz udając potwora. — Jak ta Lottie Carstairs. Yirginia nie mogła powstrzymać śmiechu. — Wiesz co, Henry Aird, ty mnie wykończysz. No, daj mi swoją szczotkę do włosów, a potem idź umyć ręce. — Yirginia! — zawołał Edmund z dołu schodów. — Już idziemy! Czekał na nich, ubrany na tę okazję w garnitur z szarej flaneli, szkocką koszulę, klubowy krawat, niebieski kaszmi- rowy pulower, kasztanowe lakierki od Gucciego. — Możemy iść. Podszedłszy doń, Yirginia ucałowała go. — Jaki pan przystojny, panie Aird. Wie pan o tym? — Ty też nie wyglądasz najgorzej. Chodź, Henry. Wsiedli do BMW i pojechali. W wiosce zatrzymali się na chwilę, Edmund wszedł do sklepu pana Ishaka i wyłonił się z grubym rulonem niedzielnych gazet. A potem dalej do Pennyburn. Vi usłyszała, jak nadjeżdżają, i była już gotowa, zamyka- jąc właśnie frontowe drzwi. Edmund wychylił się z siedze- rnia, by otworzyć jej drzwi auta, a ona usiadła obok niego. Henry uznał, że Vi wygląda bardzo szykownie i powiedział jej to. — Dziękuję Henry. To jest ta piękna chusta, którą twoja mama przywiozła mi z Londynu. — Wiem. Mnie przywiozła kijek do krykieta i piłkę. — Pokazywałeś mi. — A dla Edie przywiozła żakiet. Edie się bardzo podoba. Mówi, że chowa go na najlepsze okazje. Jest różowoniebieski- 252 _ Lilaróż — poprawiła go Yirginia. __ Lilaróż •_ powtórzył sobie to słowo, bo brzmiało przy- "*erMÓcny samochód zostawił w tyle Pennyburn i pędził W Przyjechawszy ujrzeli przed domem starego land rovera Archie'ego. Gdy Edmund zatrzymał obok i rodzina Airdów wysypała się z auta, w otwartych drzwiach wejściowych po- jawił się idący ich przywitać Archie. Weszli na schody. — No, jesteście. _ Archie, wyglądasz bardzo uroczyście — powiedział Edmund. — Mam nadzieję, że nie jestem nieodpowiednio ubrany. — Byłem w kościele. Czytałem ewangelię. Zamierzałem się przebrać w coś mniej sztywnego, ale skoro już jesteście, to nie ma czasu. Musicie mnie zaakceptować w tej postaci. Vi. Yirginia. Miło was widzieć. Cześć, Henry, dzień dobry. Jak się masz? Hamish jest w sypialni i przygotowuje się. Ma na podłodze w pokoju dziecinnym rozłożony tor wyści- gowy. Może chcesz pójść i zobaczyć... Ta uczyniona mimochodem propozycja była zręczna i przykuła uwagę Henry'ego zgodnie z przewidywaniem Ar- chie'ego. Nie obawiał się on o swego syna, któremu wytłu- maczono, że przyjdzie Henry i że należy życzliwie odnosić się do tego małego gościa. Henry'emu zaś wystarczyła tylko chwila, by uznać, że w sytuacji, gdy nie ma nikogo innego w pobliżu, Hamish może być zupełnie dobrym towarzystwem, nawet jeśli Henry jest o cztery lata młodszy. No i Henry nie miał toru wy- ścigowego. Tor mieścił się wśród rzeczy, które Henry za- mierzał wypisać na liście gwiazdkowej. Twarz mu pojaśniała. Powiedział „dobrze" i ruszył szyb- w° schodami w górę, zostawiając dorosłych własnym spra- — Sprytnie — mruknęła Vi jakby do siebie. A potem: — Uu było na mszy? — Szesnaście osób, łącznie z proboszczem. . F°wmnam była przyjść robić tłum. Będę mieć wyrzuty sumiema przez resztę dnia... 253 — Są też dobre wieści. Biskupowi się poszczęściło i traf.} na ślad jakiegoś zapomnianego powiernictwa, założonego przed wielu laty. Uważa, że zdoła wycyganić sporą sumkę co pokryłoby koszty instalacji... — Czy to nie wspaniale? — No ale — powiedziała Yirginia — mnie się wydawało że temu miała służyć aukcja... — Przeznaczenie funduszy możemy zmienić... Edmund milczał. Ten długi poranek poświęcił rozmyślnie na drobne i nieistotne sprawy, które jednak od paru tygodni domagały się załatwienia. Pisanie listów, płacenie rachun- ków, odpowiedź na pytania księgowego. Teraz czuł rosnące zniecierpliwienie. W przeciwległym końcu szerokiego kory- tarza podwójne drzwi biblioteki były zapraszająco otwarte. Marzył o dżinie z tonikiem, ale Archie, Yirginia i Vi stali u stóp schodów, zajęci problemami kościoła. Edmunda one niezbyt zajmowały i zawsze bardzo uważał, by nie dać się w nie wciągnąć. — ...oczywiście, potrzeba nam nowych klęczników. — Vi, opłata za koks do kotłowni jest pilniejsza niż nowe klęczniki... Wyglądało na to, że jego żona i jego matka zapomniały o właściwym powodzie przybycia do Croy. Przysłuchiwał się tłumiąc irytację. A potem przestał słuchać. Inny dźwięk przykuł jego uwagę. Z biblioteki dobiegł stuk wysokich ob- casów. Spojrzał ponad głową Virginii. Zobaczył, jak wyłania się Pandora. Rozglądając się, oceniając sytuację, przystanęła w otwar- tych drzwiach. Przez rozległą przestrzeń, która ich dzieliła, jej wzrok napotkał wzrok Edmunda. On zaś zapomniał o zniecierpliwieniu i stwierdził, że przez mózg przebiegają mu słowa, jak gdyby nagle poproszono go o sprawozdanie, a on gwałtownie wyszukiwał i zarzucał odpowiednie przy- miotniki, za pomocą których miał opisać ten przypadek: starsza, szczuplejsza, wychudzona, elegancka, mondaine, nie- moralna, doświadczona. Piękna. Pandora. Dostrzegłby ją, wypatrzył, rozpoznał w każ- dym miejscu świata. Nadal te szeroko otwarte, uważne oczy, wydęte wargi i prowokująca muszka w kąciku ust nad 254 wargą- Figura, budowa ciała pozostały po tylu latach gOItknięte, obfitość kasztanowych włosów nadal młodzień- "czuł że twarz mu martwieje. Nie mógł się uśmiechnąć. Jak gdyby był psem myśliwskim wystawiającym ptaka, jego znieruchomienie i milczenie dotarły jakoś do innych. Ich uwaga zmieniła przedmiot, głosy ucichły. Vi odwróciła głowę. — Pandora. Kościół i jego sprawy poszły w kąt. Vi oderwała się od Virginii i ruszyła przez wyfroterowany parkiet wyprostowa- na, z rozpostartymi ramionami, pękata skórzana torebka dyn- dała na rzemyku u łokcia. — Pandora, moje najdroższe dziecko. Co za radość. Co za przyjemność znowu cię zobaczyć. — ...ależ, Isobel, nie możesz przyjąć nas wszystkich na kolacji. Jest nas o wiele za dużo. — Nie. Jeśli dobrze liczę, będzie jedenaście osób. To tyl- ko o jedną więcej niż teraz. — Czy Verena nie obarczyła cię lokatorami? — Tylko jeden pan... — Znany jako „Smutny Amerykanin" — wtrąciła Pandora — bo Isobel nie pamięta, jak się nazywa. — Biedny człowiek — odezwał się Archie od czoła stołu. Wygląda na osądzonego, nim się jeszcze pojawił. \vo żyć — Czemu jest smutny? — spytał Edmund sięgając po swoją szklankę z piwem. W Croy nigdy nie podawano do lunchu wina. Nie była to kwestia oszczędności, lecz tradycji sięgającej rodziców i dziadków Archie'ego. Archie zachował !vń vLUWaŻał Za rozsa-dną. Wino wywołuje u gości gadulst- 1 "°nność, a niedzielne popołudnie ma jego zdaniem słu- uzytecznych rozrywek na wolnym powietrzu, nie do ma w fotelu nad gazetami. Isobel ^podobnie wcale nie jest smutny — stwierdziła ale ost • ^est kardzo sensownym, wesołym facetem, iechał ? i? owdowiał> podróżuje od kilku miesięcy i przy- _ V, ' y odPocząć. verena go zna? 255 — Nie. Kąty tak. Współczuła mu i poprosiła Yerenę, żeby mu wysłała zaproszenie. — Mam nadzieję — powiedziała Pandora — że on me jest zbyt surowy i poważny. Wiecie sami, jacy oni są. Po- kazać im kanalizacje, a zaraz wpadną w ekstazę. Będą się zaklinać, że to bardzo interesujące, i pytać, kiedy to zbudo- wano. — Pandora — roześmiał się Archie — a kiedyż ty poka- zywałaś Amerykaninowi kanalizację? — Och, skarbie, nigdy. To tylko drobny przykład. Siedzieli wokół stołu w jadalni. Miękki rostbef, doskonale wysmażony i różowy w środku został wśród wyrazów uzna- nia zjedzony ze świeżą fasolą i groszkiem, pieczonymi kar- toflami, sosem chrzanowym i mięsnym, lekko podprawio- nym czerwonym winem. Byli teraz przy jeżynowym musie Isobel i cieście owocowym w gorącym syropie, które spły- wało świeżą śmietaną. Na zewnątrz dzień jak zmienna kobieta przestał się chmu- rzyć i bez wyraźnych powodów zdecydował się rozjaśnić. Podniósł się wiatr, odświeżając powietrze. Co pewien czas plamy słońca kładły się na polerowanym stole, migocąc na srebrach i szklankach z rżniętego szkła. — Jeśli wszyscy mamy przyjść na kolację — Yirginia stanowczo sprowadziła rozmowę do rzeczy istotnych — to musisz mi pozwolić, żebym ci pomogła. Zrobię przekąski albo deser, albo coś innego. — Będę bardzo wdzięczna — zgodziła się Isobel. — Bo na cały poprzedni dzień pójdę do Corriehill pomóc Yerenie przy kwiatach. , — Ależ to będą moje urodziny — Vi była wręcz oburzo- na. — Dzień mojego pikniku. — Wiem, Vi, bardzi mi przykro, ale po raz pierwszy od lat nie będę mogła przyjść. — Mam nadzieję, że inni nie zrezygnują. Ty, Virginia, chyba nie musisz iść i układać kwiatów, co? — Nie. Właśnie proszono mnie o pożyczenie najwięk- szych donic i wazonów. Ale mogę je zabrać do Corriehill w środę. — Kiedy przyjeżdża Alexa? — spytała Lucilla. 256 ___ W czwartek rano. Będą z Noelem jechać nocą. Noel je może wcześniej. I oczywiście przywiozą psa Aleksy. A więc oni, Vi, będą na pikniku. _ Powinnam zacząć sobie to wszystko zapisywać — po- wiedziała Vi — bo stracę rachubę i przygotuję za dużo je- dzenia albo za mało. — Pochyliła się w przód i przez stół zajrzała Henry'emu w oczy. Henry miał ponury wyraz twa- rzy. Nie podobało mu się, że wszyscy mówią o urodzinach Vi wiedząc, że jego wtedy już nie będzie. Vi powiedziała: _ Dwa wielkie kawały tortu urodzinowego wyślę do Tem- plehall. Jeden dla Henry'ego i jeden dla Hamisha. _ No, żeby tylko z tortu nie zrobiła się marmolada _ Hamish wyskrobywał talerz po ciastku z syropem. — Mama wysłała mi kiedyś ciasto i krem wyciekł z paczki, i gospodyni się rozzłościła. Wyrzuciła wszystko na śmietnik. — Wstrętna stara gospodyni — współczuła mu Pandora. — Obrzydliwa. Mamusiu, mogę dostać jeszcze? — Tak, ale najpierw rozdaj innym. Hamish wstał i zabrał się do tego, nosząc po dwa talerze. — My mamy drobny problem — odezwała się Lucilla. Wszyscy spojrzeli na nią, ciekawi jaki, ale niezbyt zatros- kani. — Jeff nie ma nic do ubrania. To znaczy, na tańce. Wszystkie oczy zwróciły się teraz na Jeffa, który w czasie posiłku nie brał zbytniego udziału w rozmowie. Wydawał się nieco strapiony i z zadowoleniem przywitał Hamisha, który zjawił się u jego boku z dokładką deseru. Odwrócił się, by zanurzyć łyżkę w tym, co zostało jeszcze z musu jeżynowego. — Kiedy opuszczałem Australię, nie myślałem, że zostanę zaproszony na jakąś uroczystość. Poza tym nie miałem w Plecaku miejsca na garnitur. Wszyscy rozważali ten problem. Pożyczyłbym ci swój — powiedział Archie — tylko ze^am w nim chodzę. __ 7?fu*u' Jeff się w twój nie zmieści. __ V,°rby coś wypożyczyć. Są takie firmy w Relkirk... __ PJZ' tat0' one S?ł strasznie drogie. przez stół na Australijczyka. Edmund3™^"1 ~~ sP°korniał Archie. — Nie wiedziałem. 257 — Jesteś mojego wzrostu. Pożyczę ci coś, jeśli pozwolis Słysząc to Yiolet oniemiała. Siedziała obok syna i tera zwróciła głowę, by na niego spojrzeć. Wydawało się, ze n- był świadom jej przenikliwego spojrzenia, a jego spokojm, i pozbawiony uśmiechu profil nie wyrażał niczego. Zastano- wiwszy się nad tym niegodnym matki zdziwieniem, uświa- domiła sobie, że nie oczekiwała od Edmunda takiej uprzej- mej i spontanicznej propozycji. Ale dlaczego? Był jej synem, dzieckiem Geordie'ego Wiedziała, że w ważnych sprawach był szczodry — zarów- no jeśli chodzi o czas, jak o pieniądze — troskliwy i uważ- ny. Yiolet mogła zwrócić się do niego — i robiła to wiele razy — pewna, że nie będzie szczędził trudu, by rozwiązać problem lub pomóc jej w podjęciu decyzji. W drobnych sprawach jednakże... z drobnymi było ina- czej, drobne gesty, czułe słowa, banalne podarunki, które ko- sztują parę groszy i krótką chwilę, ale są ważne z powodu intencji, jakie wyrażają. Jej wzrok powędrował przez stół w stronę Yirginii i ciężkiej złotej bransolety wokół jej nad- garstka. Edmund dał jej tę bransoletę — Yiolet wolała nie myśleć, ile kosztowała — jak tubkę kleju, by załatać ich poróżnienie. O ileż jednak byłoby lepiej, gdyby się w ogóle nie pokłócili i oszczędzili sobie w ten sposób wielu tygodni złego samopoczucia. A teraz on chce wyświadczyć przysługę Jeffowi Lucilli- Nie sprawiło mu to trudności, zaoferował się tak spontanicz- nie, że Yiolet wspomniała Geordie'ego. To powinno było sprawić jej przyjemność, tymczasem napełniło ją smutkiem, bo nie pamiętała, kiedy po raz ostatni rozpoznała patrząc na Edmunda jakąś cechę odziedziczoną po jego subtelnym ojcu. Jeff zaś wydawał się równie zdezorientowany jak ona. — Nie. Jakżebym mógł. Wypożyczę coś w firmie. — Przecież nie obdzieram się ze skóry. Mam w Balnaid parę zapasowych rzeczy. Możesz przymierzyć, zobaczyć, ja* leżą. — Ale czy pan nie będzie ich potrzebował? — Ja będę owinięty w spódniczkę jak bułka w folię. Lucilla natomiast czuła głęboką wdzięczność. 255 Edmund, jesteś kochany. Co za ulga. Teraz muszę już , sama znaleźć coś dla siebie. Isobel i ja jedziemy do Relkirk poszukać ozegoś atrak- . o _ odezwała się Pandora. — Może zabierzesz się __ Chętnie _ ku zaskoczeniu wszystkich podziękowała Lucilla. Ich zaskoczenie było jednak krótkotrwałe. — Tam w Relkirk jest wspaniały targ ze straganem pełnym strojów z lat trzydziestych. Jestem pewna, że coś tam znajdę. _ O, tak — powiedziała jej matka. — Tego i ja jestem pewna. _ Tato, ty brutalu! Wrzuciłeś mnie w rododendrony. — Chciałem cię usunąć z drogi. — Nie musiałeś mnie spychać tak daleko. — Musiałem. Jesteś zbyt zręcznym graczem, żeby się krę- cić koło bramki. Yirginia, ty podejdź tutaj. — Którą łodyżkę masz na myśli? tę czasu zypiaia. Laniem Po kawie lunch Isobel w przyjaznej atmosferze rozproszył się. Chłopcy, porzuciwszy tor wyścigowy, poszli bawić się w domku na drzewie Hamisha i huśtać się na trapezie. Iso- bel zabrała Vi, żeby jej pokazać swą rabatę... nie tak wielką ani imponującą jak dawniej, ale nadal rzecz, z której była dumna i którą pokazywała, wzbudzając powszechny podziw. Archie, Yirginia, Lucilla i Jeff postanowili wykorzystać wy- niki pracy Hamisha i toczyli zawziętą walkę podczas gry <.v krykieta. Edmund i Pandora usiedli na starej wiszącej ław- ce na szczycie trawiastej pochyłości i obserwowali ich. chmr ° Się przyJemne' wietrzne popołudnie. Warstwy h TW] W Jaka- wolno mu było zabrać w> starczyć d f odpowiedmm pojemniku i jaka miała mu 'yle pienięd ° semestru. Nigdy dotąd nie otrzymał y na słodycze i ta nowość odwróciła na pewien 263 czas jego uwagę od faktu, że następnego dnia po raz pjer szy opuszcza dom. Osiem lat i już wyjazd. Zgoda, że n'~ na zawsze. Yirginia wiedziała Jednak •i* i^—->•• --• nie na- __ -~.„. ^Mcm mt i już wyjazd. Zgoda, że na zawsze. Yirginia wiedziała jednak, że kiedy ujrzy g0 _ stępnym razem, będzie to już inny Henry, bo zobaczy, be" dzie robił i pozna rzeczy zupełnie oderwane od życia ieg0 matki. Jutro wyjeżdża. Pierwszy dzień dziesięciu lat stałej rozłąki z rodzicami i domem. Początek dorastania. Z dala od niej. Złożyła poszewki. Zostało im obojgu tylko dwadzieścia cztery godziny. W czasie weekendu zdecydowanie oddaliła od siebie myśl o jego nieuchronnym wyjeździe, udawała przed samą sobą, że wtorek nigdy nie nadejdzie. Domyślała się, że Henry robił to samo, i jej serce krwawiło nad jego niewinnością. Gdy poprzedniego wieczoru przyszła powie- dzieć mu dobranoc, przygotowała się na odparcie wybuchu płaczu i lamentów. Koniec weekendu. Nasz ostatni weekend. Nie chcę jechać do szkoły. Nie chcę być bez ciebie. Henry jednak opowiedział jej po prostu, że podobała mu się zaba- wa z Hamishem, że zwieszał się za jedną nogę z jego tra- pezu, a potem, znużony całodziennym bieganiem, niemal na- tychmiast zasnął. Rozciągnęła zmarszczki prześcieradeł i zaczęła praso- wać. Postaram się, powiedziała sobie, żeby miał dziś spo- ro przyjemności. A potem przetrwam jakoś wtorek. Kiedy już Edmund zabierze Henry'ego, kiedy już odjadą i nie bę- dę słyszeć auta, pomyślę o jakiejś rozrywce i jakimś zaję- ciu. Pójdę odwiedzić Dermota Honeycombe i poświęcę szereg godzin na wyszukiwanie prezentu dla Kąty Steyn- ton. Jakaś porcelana, zabytkowa lampa albo może coś ze starego srebra. Napiszę długi list do dziadka i babci. Upo- rządkuję bieliźniarkę, przyszyję guziki do koszul Edmunda..- A potem wróci Edmund i kiedy już najgorsze będzie za na- mi, zacznę liczyć dni do pierwszego weekendu Henry'ego w domu. Zwinęła brudną pościel i wyrzuciła ją na korytarz, potem pozbierała rozrzucone części garderoby i buty, wygładziła poduszkę. Zadzwonił telefon. Podeszła odebrać, usiadła na krawędzi świeżo posłanego łóżka. — Balnaid. 264 Yirginia? To Edmund. Kwadrans po dziewiątej ra- n°' Jesteś w biurze? ^ Tak przyszedłem dziesięć minut temu. Yirgima, posłu- h,7 Muszę lecieć do Nowego Jorku. Niezbyt się tym przejęła. Podróże do Nowego Jorku wy- padały mu dość często. — Kiedy? — Zaraz. Dziś. Łapię pierwszy samolot do Londynu. Wy- latuję z Heathrow po południu. — Ale... — Będę w Balnaid w piątek przed przyjęciem. Prawdo- podobnie około szóstej wieczorem. Wcześniej nie będę mógł. — To znaczy... — Trudno jej było pojąć, co on mówi. — To znaczy, że będziesz tam cały tydzień? — Tak. — Ale... pakowanie... ubrania... — Śmieszne, bo przecież wie. ze w mieszkaniu przy Moray Place ma drugą szafę, ubrania, koszule i bieliznę na każdą stolicę i każdy klimat. — Tutaj to zrobię. — Ale... — Wreszcie dotarły do niej konsekwencje jego słów. On nie może mi tego zrobić. Okno sypialni było ot- warte, a powietrze, które przez nie wpływało, nie było chłodne, ale zgarbiona nad telefonem Yirginia drżała. Wi- działa, jak kostki zaciśniętych na słuchawce palców stają się coraz bielsze. — Jutro — powiedziała. — Wtorek. Zabierasz Henry'ego do Templehall. — Nie mogę. — Obiecałeś. — Muszę lecieć do Nowego Jorku. Nikt \ŚYue k_oś inny P°led- Nie ty. J a. nie może. Wybuchła panika i to muszę być To Powiedziałeś, że zabierzesz Henry'ego. że to jedyna rzecz, jakiej nie mogę zrobić. bardzo mnie. nie zalez> ode Ale to, co się tu stało, 265 — Wyślij kogoś innego do Nowego Jorku. Jesteś szefem Wyślij podwładnego. — Właśnie dlatego, że jestem tym, kim jestem, muszę le- cieć. — Jesteś tym, kim jesteś! — Słyszała własny głos, wy- soki i sarkastyczny. — Edmund Aird. Nie myślisz o ni- kim oprócz siebie i niczym oprócz tej twojej cholernej pracy. Sanford Cubben. Nienawidzę tego Sanforda Cubbe- na. Wiem, że nie jestem wysoko na twojej liście preferen- cji, ale myślałam, że Henry jest trochę wyżej. Obiecałeś nie tylko mnie, ale i Henry'emu. Czy to dla ciebie nic nie zna- i' czy? i, — Niczego nie obiecywałem. Powiedziałem tylko, że go odwiozę, a teraz okazuje się, że nie mogę. L — Uważam to za przyrzeczenie. Gdybyś coś takiego przyrzekł w interesach, dałbyś sobie uciąć głowę, byleby te- go dotrzymać. — Yirginia, bądź rozsądna. — Nie będą rozsądna! Nie będę tu siedzieć i słuchać two- [ ich napomnień o rozsądku. I nie będę wysyłać dziecka do |f szkoły, do której w ogóle nie chcę go wysyłać. To tak jak zaprowadzić psa do uśpienia. Nie będę tego robić! Krzyczała jak przekupka, ale nie zważała na to. Głos Ed- munda pozostał jednak jak zwykle zimny i beznamiętny. — W takim razie proponuję zadzwonić do Isobel Balme- rino i poprosić ją, by zabrała Henry'ego. Odwozi Hamisha. Będzie miała dość miejsca dla Henry'ego. — Jeśli sądzisz, że wcisnę Henry'ego Isobel... — Wobec tego musisz odwieźć go sama. — Edmund, ty draniu. Uświadamiasz to sobie, prawda? Zachowujesz się jak samolubny zimny drań. — Gdzie jest Henry? Chciałbym z nim pomówić przed wyjazdem. — Nie ma go — powiedziała Yirginia ze złośliwą satys- fakcją. — Kupuje słodycze u pani Ishak. — Więc jak wróci, to niech zadzwoni do mnie do biura. — Sam sobie do niego zadzwoń. — Z tym pożegnalnym warknięciem trzasnęła słuchawką, kończąc tę żałosną rozmo- wę. 266 Te, podniesiony głos dotarł do kuchni. JP- to sj? dzieje? — spytała fcdie odwracając się od ~"u gdy Yirginia wpadła z twarzą jak chmura grado- \ naręczem brudnej pościeli i zmierzała przez kuch- Wa ku otwartym drzwiom pokoju gospodarskiego, gdzie cisnęła swój ciężar w kierunku pralki. — Coś nie w porząd- ku9 _ Wszystko. — Yirginia przyciągnęła sobie krzesło i usiadła z założonymi rękami i wyrazem buntu na twarzy. _ Dzwonił Edmund, leci dzisiaj do Nowego Jorku. Zaraz. I nie będzie go cały ten tydzień, a obiecał mi... Edie, obiecał mi... że odwiezie jutro Henry'ego do szkoły. Powiedziałam mu, że to jedyna rzecz, jakiej nie zrobię. Nie podobał mi się w ogóle pomysł z tym Templehall, a jedyny powód, dla którego się w końcu zgodziłam, był taki, że Edmund obiecał odwieźć jutro Henry'ego. Edie nie wiedziała, co to nadmierny temperament. Powie- działa z namysłem: — No, jeśli się jest ważnym przedsiębiorcą, to takie rze- czy muszą się zdarzać. — Tylko Edmundowi. Inni potrafią żyć bez takiego cho- lernego egoizmu. — Nie chcesz sama odwieźć Henry'ego? Nie, nie chcę. To ostatnia rzecz na świecie, jaką chcia- łabym robić. To nieludzkie ze strony Edmunda oczekiwać tego ode mnie. Wyż) mając ścierkę Edie rozważała ten problem. ~- Czy nie mogłabyś poprosić lady Balmerino, żeby za- brała g0 z Hamishem? Wirginia, Pełna swojego cierpienia, nie ujawniła, że Ed- mund zrobl} już tę sensowną propozycje —7 Nie wiem. — po namyśle: — Chyba mogłabym — Przyznała ponuro. —• Isobel ma wiele zrozumienia. Sama przez to przeszła. dziś „^ ' 3 nie' — ^a Edie było oczywiste, że nie ma szans na powiedzenie czegoś słusznego. nigdy nie bv} iar„ UZenie czeS°ś słusznego. — Hamish a Je§o jedyn rtenrY- Hamisha można wysłać na księżyc, dZenla C zmartwienie będzie, kiedy następna pora je- 267 — No, niby tak. Ale na twoim miejscu pomówiłabym z Isobel. Po co się zadręczać, jeśli nie ma innego wyjścja Czego... — Wiem, Edie. Czego nie zmożesz, przetrwaj w pokorze — No właśnie — powiedziała ze spokojem Edie i poszła napełnić czajnik wodą. Filiżanka herbaty wydawała się na miejscu. W chwili napięć nie ma nic nad filiżankę dobrej gorącej herbaty. Pili ją, gdy wrócił Henry z torbą wypchaną zakupami. — Mamusiu, zobacz, co mam! — Wysypał zawartość na kuchenny stół. — Popatrz, Edie. Mars, Smarty, mleczna Cadbury, gumisie, ciastka Jaffa, Rolo, a pani Ishak dała mi na pożegnanie lizaka. Za lizaka nie musiałem płacić, to chy- ba mogę go zjeść teraz? Edie przeglądała jego zdobycz. — Mam nadzieję, że nie zamierzasz zjeść tego wszystkie- go naraz, bo nie zostanie ci wtedy ani jeden ząb w buzi. — Nie. — Rozwijał już lizaka. — To są zapasy na długo. Furia Yirginii zdążyła, już osłabnąć. Objęła Henry'ego i powiedziała świadomie pogodnym tonem: — Tatuś dzwonił. — Po co? — Polizał. — Musi lecieć do Ameryki. Dziś. Po południu wylatuje z Londynu. Nie będzie więc mógł zabrać cię jutro do szkoły. Ale pomyślałam sobie, że... Henry przestał lizać. Uczucie przyjemności zniknęło z je- go twarzy i zwrócił ogromne pytające oczy na matkę. Zawahała się, a potem podjęła znowu: — Pomyślałam sobie, że zadzwonię do Isobel i zapytam ją, czy nie zabrałaby cię z Hamishem... Przerwała. Jego reakcja była jeszcze gorsza, niż się spo- dziewała. Lament i natychmiastowy potok łez... — Nie chcę jechać z Isobel... — Henry... Wyrwał się z jej objęć i rzucił lizaka na podłogę. — Nie pojadę z Isobel i Hamishem. Chcę jechać z mamą albo z tatusiem. Jak byś się czuła na moim miejscu, gdy- byś... — Henry. 268 tatą9 musiała wyjeżdżać z ludźmi, którzy nie są mamą ani Jesteś bardzo niedobra dla mnie... __ Ja cię odwiozę. — A Hamish będzie się puszył, bo on jest starszakiem, i nawet się nie odezwie. To nieuczciwe. Z rozdzierającym płaczem odwrócił się i pobiegł do drzwi. — Henry, ja cię odwiozę... Jego jednak już nie było, dał się słyszeć tupot nóg po schodach do świątyni jego sypialni. Zaciskając zęby Yirginia zamknęła oczy, chciałaby też zamknąć uszy. Oto jest. Zabój- czy trzask drzwi jego sypialni. Potem cisza. Otwarła oczy i napotkała wzrok Edie po drugiej stronie stoiu. Edie wydała głębokie westchnienie. — O, jejku, jejku — powiedziała. — Taki to świetny pomysł. — Biedna duszyczka. Jest zdenerwowany. Yirginia wsparła łokieć na stole i przeczesała włosy pal- cami. Sytuacja przerastała jej siły. — Tego mi jeszcze brakowało — powiedziała. Zdawała sobie sprawę, i Edie też, że takie stany Henry'ego, choć rzad- kie, na całe godziny pozostawiają go rozdrażnionym i draż- liwym. — Chciałam, żeby to był dobry dzień, a nie przykry. Nasz ostatni wspólny dzień. A teraz Henry spędzi go we łzach i mnie będzie o wszystko obwiniał. Tak jakby mało było przykrości. Ten cholerny Edmund. Edie, co ja mam robić? A może — odezwała się Edie — ja bym przyszła po południu i wzięła Henry'ego? Ze mną nie jest taki. Skoń- czyłaś już pakowanie? No to ja je skończę i zrobię te wszys- tkie drobiazgi, co tam trzeba, a on też przy tym będzie i ja- kosjDrzyjdzie do siebie. Potrzeba mu dziś spokoju. ch. Edie — Yirginia była pełna wdzięczności. — Zrobiłabyś to? nu~~ TZaden problem- Tylko musze skoczyć do domu, dopil- 7 nn 1C' Przyg°tuJę jej kolację, ale koło drugiej będę *- pu\\ rotern. _ sama zrobić sobie kolacji? pala ro°dim°Że'- ^ nar°bi zawsze takiego bałaganu, przy- ' robi chlew z kuchni, wolę sama przygotować. 269 — Och, Edie — Yirginia czuła skruchę. — Ty tyle m bisz. Przepraszam, że na ciebie krzyczałam. — Dobrze, że było na kogo krzyczeć. — Wstała na swe obrzmiałe nogi. — No, musze iść, bo w tym tempie nic nie zwojujemy. Idź na górę i pogadaj z Henrym. Powiem mu że może spędzić popołudnie ze mną i że mam dużą ochotę zobaczyć któryś z jego pięknych obrazków. Zgodnie z przypuszczeniem Yirginia znalazła Henry'ego pod narzutą i z Moo. — Henry, tak mi przykro — powiedziała. Szlochając roz- paczliwie, nie odpowiadał. Przysiadła na krawędzi łóżka. — To był głupi pomysł. Nie powinnam była nawet ci o nim mówić. Oczywiście że nie pojedziesz z Isobel. Pojedziesz ze mną. Ja cię odwiozę samochodem. Czekała. Po chwili Henry odwrócił się na plecy. Twarz miał obrzmiałą i mokrą od łez, ale wyglądało na to, że prze- stał płakać. — Nie chodzi mi tak bardzo o Hamisha — powiedział — ale o ciebie. — Będę tam. Może zabierzemy Hamisha z nami. Byłoby miło. Oszczędzimy Isobel podróży. — Dobrze — pociągnął nosem. — Po lunchu wróci Edie. Powiedziała, że chciałaby spę- dzić popołudnie z tobą. Chce, żebyś jej coś narysował. — Spakowałaś moje flamastry? — Jeszcze nie. Wyciągnął ręce, a ona uniosła go i przygarnęła, kołysząc delikatnie i wyciskając pocałunki na czubku jego głowy. Po chwili wydobył się spod narzuty, znaleźli chusteczkę i Henry wysiąkał nos. » Dopiero wtedy przypomniała sobie o życzeniu Edmunda. — Tatuś chciał, żebyś do niego zadzwonił. Jest w biurze. Znasz numer. Henry poszedł dzwonić do jej sypialni, ale Yirginia po- wiedziała mu za późno i Edmund już wyjechał. Pokój dziecinny był cichy i ciepły. Słońce sączyło si? przez szerokie okna, a wiatr stukał w szyby pędami wisterii- Henry siedział przy dużym stole na środku pokoju i rysował- 270 'edziała we wnęce przy oknie i przyszywała do no- ? S'k roet Henry'ego ostatnią etykietkę z nazwiskiem. wycn s ^ ?^e wkłaciała SWe najstarsze ubrania i far- Ra"°'te 0 popołudnia jednakże wystroiła się całkiem elegan- 1 to 'i miała na sobie swój żakiet lilaróż. Henry był dumny, bo wiedział, że ona chowa go na najlepsze okazje. Gdy tyl- ko przyszła, rozłożyła deskę i wyprasowała całe poranne oranie Leżało teraz w równej stercie, sztywne i poskładane, na drugim końcu stołu i wydawało przyjemną woń. Henry odłożył flamaster i szperał w piórniku, wywołując odgłosy skrobania. — Do licha — powiedział. — Co serduszko? — Szukam pióra. Narysowałem ludzi z dymkami z ust i chcę napisać, co mówią. — Poszukaj w torebce Edie. Jest tam pióro. Jej torebka leżała na fotelu przy kominku, była wielka, ze skóry, wypchana ważnymi rzeczami: grzebień, pękata portmonetka, książeczka emerytalna, pocztowa książeczka oszczędnościowa, karta kolejowa, karta autobusowa. Nie miała auta, musiała więc wszędzie jeździć autobusem. Dla- tego nosiła z sobą rozkład jazdy, małą broszurkę „Przedsię- biorstwo Autobusowe Relkirkshire". Szperający w poszuki- waniu pióra Henry natknął się na nią. Wydało mu się nagle, że może to być sensowna i użyteczna rzecz dla niego. Edie zapewne ma w domu drugą. Spojrzał na Edie. Z pochyloną siwą głową zajmowała się szyciem. Wyjął broszurkę z jej torebki i wsunął w kieszeń swoich dżinsów. Znalazł pióro, zamknął torebkę i wrócił do swojego zajęcia. — Co chciałbyś na podwieczorek? — spytała teraz Edie. — Makaron z serem — odrzekł. Sklep ze starociami Dermota Honeycombe stał na końcu wiejskiej ulicy, za główną bramą Croy, u stóp łagodnego wzniesienia między drogą a rzeką. Kiedyś była tu wiejska kuźnia, a dom, w którym mieszkał Dermot, należał do ko- a a. Chata Dermota była szalenie malownicza. Miała rzwi donice z begoniami, okiennice w oknach i grubą 277 strzechę na dachu. Sam sklep zaś zachował w dużym ston niu stary wygląd: ściany z ciemnego kamienia i poczernia łe belki. Na zewnątrz brukowany dziedziniec, na którym kiedyś stały cierpliwe wiejskie konie, czekając na podku- cie, a dziś Dermot ustawił tam symbol swojego sklepu, stary drewniany wóz pomalowany na niebiesko z wypisa- nym ozdobnie na jego boku DERMOT HONEYCOMBE. ANTYKI. Wóz przyciągał wzrok i przysparza) okazjonal- nych klientów. Nadawał się też do przywiązywania psów. Yirginia zapięła, smycze na obrożach spanieli i zawiązała końce smyczy wokół szprych wozu. Psy usiadły, patrząc z wyrzutem. — Zaraz wracam — powiedziała do nich. Zamachały ki- kutami swoich ogonów, a ich wzrok nakazywał jej czuć się jak morderczyni, ale ona zostawiła je i przemierzywszy dzie- dziniec weszła do dawnej kuźni. Dermot siedział tu w swej zasłanej papierami klatce biura. Rozmawiał przez telefon, ale dostrzegł ją zza szyby, podniósł rękę i sięgnął do wy- łącznika. W sklepie zapaliły się cztery zwisające żarówki, rozjaś- niając nieco półmrok, ale niezbyt wiele. Wnętrze zasłane by- ło wszelkiego rodzaju rupieciami. Krzesła piętrzy)/ się na stołach, na komodach. Stały wielkie szafy. Leżały maślnice, rondle do konfitur, stosy niezrównanej porcelany, mosiężne przesłony przed kominki, narożne kredensy, karnisze, po- duszki, zwoje aksamitu, wytarte dywaniki. Panowała woń wilgoci i stęchlizny, a Yirginia poczuła lekki dreszcz emocji. Odwiedziny Dermota były zawsze swoistą loterią, bo nigdy się nie wiedziało — Dermot też nie — co się przypadkiem wyłowi. Przesunęła się w przód, prześlizgując się wśród stosów mebli, zważając na nierówności podłogi. Czuła się już trochę wesefsza. Szperanie to krzepiąca terapia i Yirginia pozwoliła sobie na zapomnienie Edmunda, porannego koszmaru i na- stępnego dnia. Prezent dla Kąty. Jej wzrok błądził. Oceniała komodę, szeroki fotel. Szukała znaku firmowego na pogniecionej srebrnej łyżce, grzebała w pudełku starych kluczy i mosięż- nych klamek, kartkowała dostojne szczątki jakiejś księgi. 272 lśniący dzbanek na śmietanę, starła kurz poszukując i pęknięć. Nie było. ''podszedł do niej Dermot, który skończył rozmowę. __ Cześć, skarbie. _- Dermot. Cześć. __ Szukasz czegoś konkretnego? _ prezentu dla Kąty Steynton. — Uniosła lśniący dzba- nek_ _ To jest ładne. _ Miłe, prawda? Ogród Edenu. Uwielbiam ten ciemny błękit gencjany. — Był zaokrąglonym gładkolicym doj- rzałym mężczyzną, ale osobliwie pozbawionym określo- nego wieku. Policzki miał różowe, a kędzierzawe, blade włosy zwiewne jak kwiat mniszku. Nosił wyblakłą zieloną marynarkę sztruksową o wypchanych czymś kieszeniach, a na szyi miał zawadiacko zawiązaną apaszkę w czerwone cętki. — Jesteś dziś drugą osobą, która szuka czegoś dla Kąty. — Kto tu jeszcze był? — Pandora Blair. Zajrzała rano. To wspaniale widzieć ją znowu. Nie mogłem uwierzyć, kiedy weszła. Zupełnie jak dawniej. Po tylu latach! — Byliśmy wczoraj na lunchu w Croy. — Yirginia przy- pomniała sobie poprzedni dzień i stwierdziła, że był dobrym dniem z tych, które wszyscy będą pamiętać w późnym wie- ku, kiedy nie zostanie już wiele do roboty poza wspomina- niem. To było wtedy, kiedy Pandora wróciła do domu z Ma- jorki, była też Lucilla i jakiś miody Australijczyk. Nie pa- miętam, jak się nazywał. Graliśmy w krykieta. Edmund 1 "a'idora siedzieli na wiszącej ławce, i Pandora zasnęła, a my wszyscy żartowaliśmy z Edmunda, że taki nudny. ~ Tam poznałam Pandorę. ~- A, tak. Zdumiewające. Jak te lata płyną. ~~ Co kupiła dla Kąty? Nie mogę mieć tego samego. ~~ Lampę. Chińska porcelana, a ja zrobiłem do niej aba- żur Biały jedwab, lamówka z najbledszego różu. Potem wy- PI isrny kawę i rozmawialiśmy o nowinach. Bardzo ją za- »muc!ła wiadomość na temat Terence'a. "J, na pewno. — Yirginia obawiała się, że z oczu Der- 0 a zaraz popłyną łzy, więc powiedziała szybko: — Der- 275 mot, chyba wezmę ten dzbanek. Kąty będzie go mieć na śmietanę albo na kwiaty, jest dość ładny sam w sobie. — Nie znajdziesz nic przyjemniejszego. Ale zostań jesz- cze. Rozejrzyj się... — Chciałabym, ale prowadzę psy na spacer. W powrotnej drodze zabiorę dzbanek i wypiszę ci czek. — W porządku. — Wziął od niej dzbanek i poprowadził ją okrężną drogą do wyjścia. — Idziesz na piknik Vi w czwartek? — Tak. Alexa też tam będzie. Przywozi przyjaciela na tańce. — O, pięknie. Całe miesiące nie widziałem Aleksy. Roz- glądam się za kimś, kto by poprowadził za mnie sklep tego dnia. Jeśli nie znajdę, to zamknę. W żadnym razie nie o- puszczę pikniku Vi. — Mam nadzieję, że będzie pogoda. Wyszli ze sklepu na słońce. Wyczuwszy ich psy zasko- wyczały radośnie, zerwały się na nogi, szarpiąc smycze. — A co u Edmunda? — spytał Dermot. — Leci właśnie do Nowego Jorku. — Nie do wiary! Coś takiego! Za skarby świata nie chciałbym mieć takiej pracy. — Szkoda twojego współczucia. On ją uwielbia. Odwiązała psy, pomachała Dermotowi dłonią na pożegna- nie i poszła przed siebie, zostawiając za sobą ostatnie rozsiane luźno chaty Strathcroy. Jeszcze pół mili i dotarła do mostku na rzece w zachodnim krańcu wioski. Most był stary, o stro- mej wypukłości, przechodzili kiedyś po nim poganiacze byd- ła. Po drugiej stronie kręta, ocieniona drzewami dróżka towa- rzyszyła meandrom rzeki wiodąc z powrotem do Balnaid. Na szczycie mostu przystanęła, by uwolnić psy i pozwolić im pobiegać. Wystrzeliły od razu z nosami pełnymi woni królików, by zanurkować w gęstwinę ciernistych krzewów. Co pewien czas, jakby dla dowodu, że nie marnują czasu, poszczekiwały jak na polowaniu albo wyskakiwały z wyso- kich zarośli, a ich uszy fruwały jak futrzane skrzydła. Virginia pozwalała im biegać. Były to myśliwskie psy Ed- munda, cierpliwie tresowane, zmyślne i posłuszne. Jeden gwizd i wrócą do niej. Stary most był przyjemnym miejscem 274 i niuchowania. Kamienny mur był ciepły od słońca, opar- a nim ramiona i patrzyła w dół na płynącą torfowo- !f natną wodę. Niekiedy bawiła się tu z Henrym w zabawę Kubusia Puchatka, rzucali z mostu patyczki i biegli na drugą stron? wyglądać pierwszego, zwycięskiego patyczka. Czasem patyczki w ogóle się nie pojawiały, utkwiwszy w jakiejś nie- widocznej przeszkodzie. Jak Edmund. Sama, tylko w towarzystwie rzeki, czuła się wystarczająco silna, by myśleć o Edmundzie, który w tej chwili leci zapew- ne nad Atlantykiem do Nowego Jorku, odciągany jak mag- nesem od swej żony i syna właśnie w chwili, gdy tak bardzo potrzeba go w domu. Ten magnes to jego praca; Yirginia poczuła taką zazdrość, urazę i samotność, jak gdyby wyje- chał spotkać się z kochanką. Było to dziwne, bo nigdy nie czuła zazdrości o kobiety, nigdy nie torturowała się wizjami niewierności podczas dłu- gich okresów ich rozstania, gdy Edmund przebywał w od- ległych miastach na drugim końcu świata. Kiedyś drażniąc się z nim powiedziała, że nie dba o to, co on robi, jeśli tylko ona nie musi na to patrzeć. Ważne jedynie, by zawsze wracał do domu. Dziś jednak trzasnęła słuchawką i nie po- żegnała się z nim, a potem zapomniała, aż zrobiło się za późno, przekazać Henry'emu wiadomości od ojca. Przed po- czuciem winy zasłaniała się swymi zranionymi uczuciami. To jego wina. Niech się zastanowi. Może następnym razem będzie... — Wyszło się na spacer, co? ma myśl stawi ^ Głos pojawił się jak spod ziemi. O, Boże, pomyślała Yir- gmia, odczekała parę sekund, a potem odwróciła się powoli. Lottie stała zaledwie o kilka stóp od niej. Wyłoniła się zza pochyłości mostu, przyszedłszy tą samą co Yirginia drogą 0 wioski, cichaczem, bezszelestnie. Czy dostrzegła Yirginię ™ ulicy, obserwując ją z okna Edie, po czym sięgnęła po ki!dJ 0kr°Pny beret * zielony żakiet i ruszyła za nią? Czy tem y yir^n*a kyła u Dermota, ona czekała w ukryciu, a po- tna m* xi ^P6"1 Wirginii poza zasięgiem jej słuchu? Już sa- yła upiorna. Czego ona chce? Dlaczego nie zo- w spokoju? I dlaczego obok irytacji Yirginii cza- 275 iło się jak duch jakieś złowróżbne przeczucie, jakaś zapn wiedź grozy? Śmieszne. Zebrała się w garść. Urojenia. To tylko sprag- niona towarzystwa kuzynka Edie. Z pewnym wysiłkiem Vir- ginia przybrała życzliwy wyraz twarzy. — Lottie, co ty tu robisz? — Zawsze powtarzam, że do świeżego powietrza każdy ma prawo. Patrzy pani na wodę? — Podsunęła się w stronę Yirginii, by tak jak ona oprzeć ręce na murku. Nie była jed- nak tak wysoka jak Yirginia, musiała więc stanąć na palcach i wyciągnąć szyję. — Widać jakieś ryby? — Nie patrzyłam na ryby. — Była pani u pana Honeycombe, prawda? Ten to ma śmiecia. Większość nadaje się tylko do ogniska. No, ale każ- dy ma swoje gusta. Jeśli chodzi o mnie, to spaceruję, tak samo jak pani. Sama, mówiła mi Edie przy kolacji. Edmund pojechał do Ameryki. — Tylko na parę dni. — To niezbyt ładnie. W interesach, co? — Z innego powodu by nie pojechał. — O, ho, ho, to tylko pani tak myśli. Widziałam dziś ra- no Pandorę Blair. Chuda, Matko Boska! Jak strach na wrób- le. A te włosy! Wyglądają mi na farbowane. Zawołałam na nią, ale mnie nie widziała. Miała ciemne okulary. Mogłyśmy sobie pogwarzyć o dawnych czasach. Byłam w Croy, wie pani, pokojówką. U starej lady Balmerino. To była kochana pani. Współczułam jej, że ma taką córkę nicpotem. To był okres przed weselem. Lord i lady Balmerino, ale wtedy to oni byli Archie i Isobel. W czasie wesela w Croy były wie- czorem tańce. To dopiero bal. Stało tyle ludzi, że nie było gdzie się obrócić. Jasne, pani Harris była kucharką, stara lady Balmerino nie musiała gotować. Było trochę zalecanek, ale to już pewnie pani opowiedzieli. — Tak — odezwała się Yirginia, usiłując obmyśleć spo- sób ucieczki od tego niepożądanego potoku słów. — Ledwo skończyła szkołę, ta Pandora, ale umiała parę sztuczek, ja pani mówię. Chłopy. Jadłaby ich na śniadanie i wypluwała przeżutych. Prawdziwa mała kurewka. 276 uśmiechała się, jej plotkarski niespójny ton niemal wy- • uznanie, więc to stare słowo zaskoczyło Yirgmię i ka- jej powiedzieć ostro: — Lottie, nie powinnaś tak mówić o Pandorze. _— O nie powinnam! — Lottie uśmiechała się nadal. _ Niemiło słuchać prawdy? Wszyscy mówią, miła Pandora wróciła. Ale na pani miejscu nie cieszyłabym się tak. Tu pani mąż. A tu ona. Kochali się, Edmund i Pandora. Dlatego wróciła, niech pani zapamięta moje słowa. Dla niego wró- ciła. Ona osiemnastka, Edmund żonaty i ojciec małego dzie- ciaczka, ale to im nie przeszkadzało. Nie przeszkodziło mu wskoczyć do jej łóżka. To było w czasie wesela. Wszyscy tańczyli. Ale oni nie. O, nie. Byli na górze i myśleli, że nikt nie widzi. Ale ja widziałam. Ja wszystko widzę. — Ró- żowe plamy wykwitły na bladożółtych policzkach Lottie, jej guzikowate oczy przypominały parę gwoździ wbitych w oczodoły. — Poszłam za nimi. Stałam przy drzwiach. By- ło ciemno. Słyszałam. Nigdy jeszcze nie słyszałam czegoś takiego. Rozumie pani, o co chodzi? Ten Edmund to zimna ryba. Nigdy nie dał po sobie poznać. Ani słowem nie wspo- mniał. Tak jak cała reszta. Oni wszyscy wiedzieli. Pewnie, to było oczywiste. Edmund wrócił do Londynu, a Pandora dąsa się w sypialni, twarz opuchła od łez, nic nie je. A jak się odnosiła do matki! No, mieli coś na sumieniu. Dlatego właśnie lady Balmerino mnie zwolniła. Nie chciała mnie tam. Za dużo wiedziałam. Ciągle uśmiechnięta. Rozgrzana podnieceniem. Obłąkana. Virginia powiedziała sobie, muszę zachować absolutny spokój. Lottie — powiedziała — wymyślasz to wszystko, chowanie Lottie z zaskakującą szybkością uległo zmia- O, naprawdę? — Uśmiech zgasł na jej twarzy. Cofnęła iakh° OC* ^""Sinii i stanęła w wyzywającej postawie, m y °bie miałY podjąć fizyczną walkę. — To dlaczego pa- "o "T-tak nagle zabrał sie i P°leciał do Ameryki? Niech odn ' S?^ta' J3^ wróci, a wątpię, czy panią ucieszy jego 'diotk Z ^e Pan^ co' za^ ™ pani. Bo on zrobi z pani lady N' ^^ Sam° -^ zr°kił z pierwszej żony, tej biednej - • Je ma w nim ani krzty przyzwoitości. 277 A potem nagle koniec. Wytoczywszy swój jad, Lottie za padła się w siebie. Policzki zbladły. Ściągnęła wargi, strąci}a pyłek z żakietu,wetknęła kosmyk swych włosów pod beret przyklepała. Jej twarz przybrała wyraz błogości, jak gdyby wszystko było już w porządku, a ona zadowolona z wygią. du. — Kłamiesz — powiedziała Yirginia. Lottie potrząsnęła głową i roześmiała się krótko. — Niech pani spyta kogoś z nich. — Kłamiesz. — Niech pani sobie mówi. Kije i kamienie połamią mi kości... — Nic nie powiem. Lottie wzruszyła ramionami. — No to o co tyle hałasu? — Nic nie powiem, a ty kłamiesz. Serce waliło jej w piersi, kolana drżały. Odwróciła się od Lottie i zaczęła odchodzić; szła równo, bez pośpiechu, wie- dząc, że Lottie obserwuje, zdecydowana nie stać się źródłem jej satysfakcji. Najtrudniejsze to wytrzymać i nie oglądać się. Pod jej czaszką roiło się od strasznych wizji, z przera- żeniem myślała, że lada chwila poczuje na plecach ciężar ciała Lottie, która pociągnie ją na ziemię z ową nieludzką siłą szponiastego potwora z dziecięcych koszmarów. Nic jednak nie nastąpiło. Dotarła do przeciwległego brze- gu rzeki i poczuła się nieco bezpieczniej. Przypomniała so- bie o psach i ściągnęła wargi, żeby na nie zagwizdać, ale usta i wargi miała zbyt wyschnięte, by się to udało, musiała więc spróbować jeszcze raz. Ledwo słyszalny dźwięk, owoc wysiłku, ale spaniele Edmunda miały dość nieudanych ło- wów na króliki i pojawiły się niemal natychmiast, parły do niej przez paprocie, wlokły za sobą źdźbła trawy, a kolczaste gałązki jeżyny wplątały im się w pierzaste kudły. Była zadowolona jak nigdy z ich widoku, wdzięczna im za ich natychmiastowe posłuszeństwo. — Dobre pieski. — Zatrzymała się, by je pogłaskać. — Dobrze, że jesteście. Czas do domu. Pobiegły przodem wzdłuż dróżki. Zostawiając most za so- bą, Yirginia kroczyła za nimi świadomie niespiesznym kro- 278 Pozwoliła sobie obejrzeć się dopiero na zakręcie rzeki, taeme dróżka skręcała między drzewa. Tam przystanęła •h ' zała się. Most było jeszcze widać, ale po Lottie ani S Uniknęła. Koniec. Yirginia wykonała głęboki wdech i wy- puściła powietrze z odgłosem skowytu przerażenia. Bo prze- ażenie zwyciężyło, zupełnie zapomniała o dzbanku na śmie- tanę. Nie wstydząc się tego, pomknęła do domu. Biegła do Edie, do Henry'ego, do świątyni Balnaid. Z powrotem do początku. Klamiesz. O drugiej nad ranem Yirginia jeszcze nie spała, szeroko otwartymi, piekącymi ze zmęczenia oczyma wpatrywała się w miękki mrok. Wierciła się i przewracała z boku na bok, raz było jej za gorąco, raz za zimno, zmagała się z twardymi poduszkami. Co pewien czas wstawała z łóżka, błądziła w nocnej koszuli po domu, przynosiła sobie szklankę wody, wypijała, ponownie usiłowała zasnąć. Daremnie. Po drugiej stronie łóżka, po stronie Edmunda, spał spokoj- nym snem Henry. Buntowniczo łamiąc jedną z najsurow- szych reguł Edmunda, Yirginia położyła syna spać obok sie- bie. Od czasu do czasu, jakby dla upewnienia się, wyciągała rękę, żeby go dotknąć, poczuć jego delikatny oddech, ciepło ciała przez flanelę prążkowanej piżamki. W tym ogromnym łożu wydawał się mały jak niemowlę, jakby życie ledwie się w nim tliło. Jadłaby ich na śniadanie i wypluwała przeżutych. Praw- dziwa mata kurewka. Nie mogła wyrzucić z pamięci tej przeraźliwej sceny. Sło- wa Lottie płynęły i płynęły, raz za razem jak jakaś zaryso- wana stara płyta, zużyta przez ciągłe odtwarzanie. Piekielne Ko bCZ UStanku' bez żadneg° zakończenia. ocnali się. Edmund żonaty i ojciec małego dzieciaczka. ginii Und 1 Pandora- Jeśli tak ty*0- to w każdym razie Yir- W s ni . n'e Przyszłoby do głowy takie podejrzenie. te ^ nauvności nie szukała dowodów, nie odczytała ukry- naczenia obojętnych słów Edmunda, jego zachowania 279 jakby nigdy nic. „Pandora jest w domu", powiedział jej r biąc sobie drinka i idąc do lodówki szukać lodu. „Zostaliśmy zaproszeni do Croy na lunch". A Yirginia powiedziała, fn miło", i poszła smażyć Henry'emu befsztyki na kolację. Pgn_ dora była po prostu błądzącą po świecie młodszą siostrą Ąr_ chie'ego, która wróciła z Majorki. A kiedy doszło do wiel- kiego powitania, nie zwróciła szczególnej uwagi na braterski pocałunek, jaki Edmund złożył na policzku Pandory, na ich śmiech i łatwo zrozumiały ładunek uczuciowy jego powita- nia. A później tego dnia Yirginię bardziej zajmowała sra w krykieta niż pytanie, o czym to rozmawiali Edmund i Pandora, obserwując grę z wiszącej ławki. A jakież to ma znaczenie, o czym rozmawiali? Bądź roz- sądna. I cóż z tego, że przydarzył im się dziki i namiętny romans z finałem w łóżku Pandory? W wieku osiemnastu lat Pandora musiała być rewelacyjna, Edmund zaś był na pewno u szczytu swej męskości. Dziś są inne czasy, cudzo- łóstwo zwie się teraz seksem pozamałźeńskim. Poza tym by- ło to dawno temu. Ponad dwadzieścia lat. Edmund nie zdra- dził Yirginii, lecz swą pierwszą żonę, Caroline. A Caroline już nie żyje. Tak więc bez znaczenia. Nie ma się czym przejmować. Nie ma czym... Oni wszyscy wiedzieli. Mieli coś na sumieniu. Nie chciala mnie tam. Za dużo wiedzialam. Kto wiedział? Czy Archie wiedział? Isobel? Vi? I Edie? Bo jeśli wiedzą, to będą obserwować, bojąc się może. iż wszystko zacznie się od nowa. Będą obserwować Edmunda i Pandorę. I Yirginię, a ich oczy będą pełne niewymownego współczucia. Czy będą się martwić o Yirginię, jak martwili się o Caroline? Czy umówili się między sobą jak spiskowcy. że ukryją prawdę przed drugą żoną Edmunda? Bo jeśli tak. to Yirgyiia była oszukiwana, i to przez najbliższych jej i naj- bardziej zaufanych ludzi. To dlaczego pani mąż tak nagle zabral się i poleciał do Ameryki? Zrobi z pani idiotkę, tak samo jak zrobił z P'elV' szej żony, tej biednej lady. To było najgorsze. To budziło największe wątpliwości- Edmund wyjechał. Czy naprawdę musiał to zrobić tak nagle- czy też Nowy Jork był po prostu pretekstem do opuszczenia 280 • yirginii w celu zyskania czasu na przemyślenie vch problemów? Jego problemy polegają na tym, że Wf3h Pandorę, zawsze ją kochał, a teraz ona wróciła, piękna k a ,C7P a Edmund znowu jest w potrzasku małżeństwa jak zawsze, 1 Edmund miał pięćdziesiąt lat, był w okresie podatnym na i kąje j kryzysy średniego wieku. Nie należał do ludzi okazujących uczucia, i zwykle Yirginia nie miała pojęcia, o czym on myśli. Jej niepewność urosła do przerażających rozmiarów. Może tym razem on przetnie więzi i ucieknie, zostawiając Yirginię wśród ruin jej małżeństwa i życia. Zo- stawi ją i Henry'ego na rumowisku tego, co ona kiedyś uwa- żała za absolutnie niezniszczalne. Nie sposób o tym myśleć. Odwróciła się, kryjąc twarz w poduszce, odpędzając straszną perspektywę. Nie uzna jej. Nie pozwoli, by była prawdziwa. Łonie, kłamiesz. Tu więc dotarliśmy. Z powrotem do początku. 27 Wtorek, trzynasty Deszcz był rzęsisty, nieustanny i niepożądany. Zaczął pa- dać przed świtem; Yirginia zbudziła się na jego odgłos i po- czuła ogromną rozpacz. Jakby mało było przykrości w tym a nym dniu, także żywioły zwracają się przeciw niej. Mo- Przestanie padać. Bogowie jednak nie sprzyjali ludziom " nadal, strumyki wody spływały monotonnie cały długi poranek i wczesne wPół do piątej, jechali do Templehall. Ponie- dan — kufri,"11^3 Z S°bą dwóch chł0PCow i cały ich maj- ^ zostawiła P.udełka- k°Merki, piłki do rugby i tornistry munda. wołernW°Jh "^ aUt° W ^aiata i Jecnała subaru Ed- roboczym z napędem na cztery koła, używa- 281 »ez- nym przez Edmunda do jazdy terenowej luhr> na wzgó>. Nie nawykła do kierowania tym wehikułem, . a jego obc * i jej niepewność wzmagały tylko poczucie daresmności i " nadziejności, jakie prześladowało ją już prawie e dobę. Pogoda była fatalna. Resztki jasności zniknę =ły z nieba, ; chała z włączonymi światłami, a wycieraczki pi~acowały pa}na parą. Opony syczały na mokrej szosie, inne aut.ra i ciężarowy wyrzucały fontanny zasłaniającej widok brudncej wody. \tyj_ dzialność była prawie zerowa, co sprawiało przykrość, (,0 w normalnych warunkach droga z Relkirk do Teemplehall by\a wyjątkowo malownicza — wiodła przez żyzne s pola, wzdłuż szerokiej, majestatycznej rzeki słynącej z łososi., obok rozleg- łych posiadłości ze statecznymi domami w oddsali. Gdyby mogli to obserwować, atmosfera z pe^wnością stała- by się swobodniejsza. Wskazywanie pięknych miejsc, poka- zywanie jakichś odległych szczytów dałoby "Wirginii temat do pogawędki. Starała się wcześniej wciągnąćc Hamisha do żywej rozmowy w nadziei, że oderwie to Henrxy'ego od jego milczenia i przygnębienia i że on też się włóczy. Hamish jednakże był w złym nastroju. Świadomość, że swoboda let- nich wakacji skończyła się, była wystarczającco przykra, ale jeszcze gorsza była konieczność powrotu do szl koły w towa- rzystwie nowego. Niemowlaka. Podróż z niemoT'Wlakiem była poniżej godności Hamisha, który modlił się, byy nie natrafić na jakiegoś rówieśnika, który byłby świadkiem n jego upoka- rzającego przyjazdu. Nie zamierzał opiekować 5 się HenryW Aird, o czym krzykliwym głosem powiadomił sswoją matk?' gdy ta pomagała mu ściągnąć bagaż ze schodóvw Croy i usi- łowała przygładzić szczotką jego okropną krótle^ą fryzurę. W związku z tym postanowił nie wdawać się ę w konwer- sację i szybko powstrzymał próby Yirginii, odpowiadając s^" rią niechętnych mruknięć. Zrozumiała i odtąd \wszyscy troje pogrążyli się w grobowym milczeniu. Dlatego Yirginia zaczęła żałować, że zabrała tego niezn^" śnego chłopaka; niech Isobel sama sobie odw-^ozi swojeg0 ponurego synalka. Pod jego nieobecność jednabk Henry buchnąłby płaczem, szlochałby przez całą podfiróż i się w Templehall mokry od łez i w stanie nieo»«dj do wymogów jego nowej, dramatycznej przyszłoości. 282 •a wydała się Yitjinii nie do zniesienia. Nienawi- JeJ" W0lZpOWjedziała sobie Jest nawet gorzej, niż przypusz- ^ t?g Nieludzkie, piekielie, nienaturalne. A będzie jeszcze CZa a bo nadejdzie chwila, gdy będę musiała pożegnać eao i odjechać, i zostawić go stojącego tam, samot- ao' pcTśród obcych. Nieiawidzę Templehall, nienawidzę dyrektora, a Hamisha Blaii chętnie bym udusiła. Nigdy do- tąd nie musiałam robić czegoś tak nienawistnego. Nienawi- dzę deszczu, całego tego systemu kształcenia, Szkocji, Ed- munda. _ Jedzie ktoś za nami. Chce nas wyprzedzić — odezwał się Hamish. _ To niech do cholery poczeka — powiedziała Yirginia i Hamish zamilkł. W godzinę później jectóa tą samą szosą pustym autem w przeciwnym kierunku. Po wszystkim. Henryko nie ma. Czuła się jak sparali- żowana. Martwa, jak gdy ty koszmar rozłąki z nim pozbawił ją tożsamości. Teraz nie lędzie myśleć o Henrym, bo jeśli zacznie, to wybuchnie płtzem, a łzy w połączeniu z pół- mrokiem i nieustannym deszczem mogą sprawić, że wpadnie swoim subaru do rowu alb najedzie jakąś dziesięciotonową ciężarówkę. Wyobrażała sobie zgrzyt blachy, jej ciało jak złamana lalka frunie na pobocze, migają światła, wyją ka- retki i radiowozy. Nie będzie myśleć o Hnrym. Ta część jej życia zakoń- zona^Ale co się dzieje 2jej życiem? Co ona tu robi? Kim Ni h° 1° wraca do dtau' który stoi mroczny i Pusty? croYAl H r^0 d° d%u" Nie chciała wracać do Strath' ne/o i Jechać? BO jakiegoś miejsca doskonale pięk- • - ' mihon mi1 °d ArcHe'ego i Isobel, Edmunda, Lottie Do słoiica5 spokoju i braku obowiązków, na- a ona b H rym 'u^e będą jej mówić, że jest cudow- ruszką ? znowu ^ofa, miast czuć się stuletnią sta- ną Kennedy' "°JedziE na lotnisko, wsiądzie w samolot dzie padać Na°T 1^? ,liksówk4 do Leesport. Tam nie bę- jesienna pogoda, niebo 283 jest błękitne, liście są złote, a przez Cieśninę napływa ożv czy wiatr znad Atlantyku. Niezmienne Leesport. Szerok' Wice, skrzyżowania, sklep żelazny i drugstore, przed nim dzieci jeżdżą na rowerkach. Dalej Ulica Portowa. Płoty, cie Wste drzewa i spryskiwacze na trawnikach. Ulica schodzi i)ad wodę, w przystani jachty, las masztów. Drzwi do klubu ^ potem dom babci. Babcia w ogrodzie, udaje, że grabi lis.' cie, ale w rzeczywistości popatruje na auto, żeby znaleźć się na chodniku, kiedy ono podjedzie. — O, kochanie, jesteś. — Miękki, pomarszczony polj. ^ek, zapach White Linen. — Tyle czasu. Jak podróż? Cóż 'b za radość cię zobaczyć! Wewnątrz inne zapachy. Woń palonego drewna, olejku do ^pałania, cedru, róż. Plecione dywaniki i wyblakłe pokrowce \ meble. Bawełniane zasłony wydęte wiatrem zza otwar- Vch okien. Z tarasu nadchodzi dziadek z okularami zsunie- Vmi na czubek głowy i „New York Timesem" pod pachą... — Gdzie moje serduszko? v W półmroku przed nią pojawiło się teraz skupisko świateł. \lkirk. Powrót do rzeczywistości; Yirginia stwierdziła, że ,\si się tu zatrzymać na chwilę. Musi iść do toalety, od- Vieżyć się. Znajdzie jakiś bar, wypije drinka, znowu po- Aije się człowiekiem. Potrzebowała ciepła, cukierkowej at- A)sfery baru i przytłumionych świateł. Nie ma po co spie- rVć się do domu, bo nie ma do kogo się spieszyć. Swego Alzaju wolność. Nikogo nie obchodzi, jak późno wróci, ni- ^go nie obchodzi, co będzie robiła. ^ Wjechała na teren starówki. Brukowane ulice były mokre, j ^szcz lśnił w świetle latarni, chodniki zapełniali kupujący z Pracownicy w kaloszach i płaszczach nieprzemakalnych, »jv Parasolami i torbami, wszyscy pośpiesznie wracali w do- We zacisze przy kominku i herbacie, g Poszła do Hotelu Królewskiego, bo go znała i wiedziała, w\ie znaleźć damską toaletę. Był to staromodny budynek }a Centrum, nie miał więc swojego parkingu. Yirginia znalaz- Sl) miejsce po przeciwległej stronie ulicy i zaparkowała tam h^aru pod kapiącym drzewem. Gdy zamykała drzwi, przed w ^elem zatrzymała się taksówka. Wysiadł z niej mężczyzna brochowcu i tweedowym kapeluszu. Zapłacił kierowcy 28^ i z nika w dłoni wszedł po schodach, które wiodły z chod- ^obrotowych drzwi. Znikł. Yirginia przepuściła auta, """* u przebiegła jezdnie i weszła za nim do środka. 2 Pr)arnska toaleta była w przeciwległej części foyer, a męż- czyzna zatrzymał się przy recepcji. Zdjął kapelusz i strząsał f niego krople deszczu. _ Recepcjonistka była pochmurną dziewczyną o pełnych różowych ustach i kędzierzawych włosach koloru słomy. _ Dobry wieczór. Mam tu zarezerwowany pokój. Dzwo- niłem z Londynu jakiś tydzień temu. Amerykanin. Głos ochrypły, ale ton nieco podwyższony. Coś w tym głosie przyciągnęło uwagę Yirginii, jak gdyby jakaś dłoń szarpnęła ją za rękaw. W pół drogi do foyer przy- stanęła, by spojrzeć na mężczyznę. Ujrzała od tyłu wysoką, barczystą postać, ciemne włosy przyprószone siwizną. — Przepraszam, jakie nazwisko pan wymienił? — Nie wymieniłem, ale nazywam się Conrad Tucker. — A, tak. Zechce pan tu podpisać... — Conrad — powiedziała Yirginia. Zaskoczony, odwrócił się do niej. Patrzyli na siebie z dzielącej ich odległości. Conrad Tucker. Starszy, siwiejący. Ale Conrad. Te same ciężkie okulary w rogowych opraw- kach, ta sama trwała opalenizna. Przez moment jego twarz pozostawała bez wyrazu, potem powoli zaczął się na niej zjawiać pełen niedowierzania uśmiech. — Yirginia. — Nie do wiary... — No nie. Coś takiego. — Rozpoznałam twój głos. ~ Co ty tu robisz? Ponura dziewczyna nie była zbyt zadowolona. — \!rZepraSZarn' sir' czy zechce pan podpisać? Mieszkam tu niedaleko. — Nie wiedziałem —- A ty? r-jak — Zatrzymałem się... nura. płacił? — odezwała się znowu po- Kartą kredytową czy czekiem? 285 — Wiesz co — powiedział Conrad do Yirginii — to be nadziejne. Daj mi pięć minut i spotkajmy się w barze napijemy się czegoś. Możesz? Masz chwilę czasu? — Tak, mam czas. — Ja zajmę pokój, umyję się i zejdę do ciebie. Może bvr tak? y — Za pięć minut. — Nie później. Toaleta, luksusowo urządzona, była na szczęście pusta Yirginia otrzepała z wody swój stary Barbour, weszła do ubikacji, a teraz stała przed lustrem oglądając swe odbicie, niesłychanie zbita z tropu tym zdumiewającym, nieoczeki- wanym spotkaniem z Conradem. Conrad Tucker, którego nie widziała i od którego nie miała żadnych wieści przez dwa- naście lat. Tu, w Relkirk. Przyjechał z Londynu, ale po co, tego nie potrafiła sobie wyobrazić. Wiedziała tylko, że nigdy jeszcze tak jej nie ucieszyło spotkanie znajomej twarzy, bo nareszcie miała z kim porozmawiać. Nie była ubrana na towarzyskie okazje, wyglądała pro- wokacyjnie w dżinsach, starym kaszmirowym swetrze i z chustką wokół szyi. Reszta też nie lepsza. Włosy w strączkach od deszczu, twarz bez makijażu. Widziała zmarszczki na czole i w kącikach ust i ciemne sińce pod oczami, skutek bezsennej nocy. Sięgnęła po torebkę, wyjęła grzebień, poprawiła włosy, zaczesała je do tyłu i oplotła frotką. Conrad Tucker. Dwanaście lat. Miała wtedy dwadzieścia jeden. To było tak dawno i tyle się od tego czasu zdarzyło, że z pewnym trudem przypominała sobie szczegóły tego wyjątkowego lata. Poznali się w klubie w Leesport. Conrad był prawnikiem, prowadził interes w Nowym Jorku ze swym wujem. Miał mieszkanie gdzieś przy Wschodnich Pięćdziesiątych, ale do jego ojca należał stary dom w Southampton i Conrad przy jechał stamtąd do Leesport grać w jakichś zawodach teni- sowych. To pamięta. Jak grał? To już przepadło w odmętach cza- su. Yirginia pamiętała tylko, że oglądała mecz i kibicowała 286 dowi a potem on ją dostrzegł i zaprosił na drinka, Conu!.ło dokładnie to, o co jej chodziło. tn KVło dokładnie to ' n mnie szukała w torebce szminki, ale znalazła perfu- my i skorzystała z nich. Xo było przyjemne lato. Conrad zjawiał się w Leesport rawie co weekend, a na plaży Fire Island o północy od- bywały się pikniki z pieczeniem wołu. Grali dużo w tenisa, żelowali starą łodzią dziadka po błękitnych wodach Zatoki. Pamiętała sobotnie wieczory w klubie, taniec z Conradem na rozległym tarasie z niebem pełnym gwiazd nad głową, gdy zespół grał „Twarze miłości". Kiedyś, w środku tygodnia, ona i babcia pojechały do miasta, zamieszkały w Golony Club, zrobiły zakupy i poszły na show. Conrad zadzwonił, zabrał ją na kolację do Les Ple- iades, a potem poszli do Cafe Carlyle i do późna w noc słuchali Bobby Shorta. Dwanaście lat. Całe lata świetlne temu. Wzięła torebkę i płaszcz, wyszła z toalety i schodami skierowała się w górę do baru. Conrad jeszcze się nie pojawił. Zamówiła sobie whisky and soda, kupiła papierosy i zaniosła drinka na pusty stolik w rogu sali. Wypiła jednym haustem połowę drinka, poczuła od razu ciepło, błogość i trochę więcej sił. Dzień jeszcze się nie skończył, ale przynajmniej daje jej chwilę wytchnienia i nie jest już sama. Conrad — powiedziała — ty zaczynaj. — Czemu ja? Bo zanim powiem choć słowo, muszę wiedzieć, co ty b - ,sz-,Co cie Przyniosło do Szkocji, do Relkirk? Musi wyc Jakieś togiczne wyjaśnienie, ale nie potrafię go sobie ~ W zasadzie — uśmiechnął się — to nic nie robię. długie wakacje. Niezupełnie urlop, raczej dłuższą prze- rwę. Jesteś prawnikiem w Nowym Jorku? 287 Pucujesz u wuja? le- Jestem teraz na wierzchołku. — No, proszę. I co? — No więc... wyjechałem około sześć tygodni temu p dróżuję po Anglii, mieszkam u różnych znajomych. Som set, Berkshire, Londyn. Potem pojechałem na północ i Da dni byłem w Kelso u pewnej dalekiej kuzynki mojej matk' Wspaniałe miejsce. Ile ryb! Wyjechałem dziś po południu Przyjechałem tu pociągiem. — Na długo zostajesz w Relkirk? — Tylko dziś. Jutro rano wynajmuję auto i jadę na pói- noc. Biorę udział w jakimś przyjęciu. — A gdzie ono jest? — W miejscu zwanym Corriehill. Ale będę mieszkat w innym domu, w Croy. U... — Wiem — przerwała Yirginia. — U Archie'ego i Isobel Balmerino. — Skąd wiesz? — Bo to nasi najlepsi przyjaciele. Mieszkamy w tej samej wiosce, Strathcroy. I... ty znasz Kąty Steynton, prawda? — Poznałem ją w Londynie. — To ty jesteś ten Smutny Amerykanin. — Yirginia po- wiedziała to bez zastanowienia, zanim zdążyła ugryźć się w język. — Słucham? — Conrad, przepraszam cię. Nie powinnam była tego mó- wić. Po prostu nikt nie pamiętał twojego nazwiska. Dlatego właśnie nie wiedziałam, że to ty przyjeżdżasz. — Nie miałem z tobą kontaktu. — Byliśmy w niedzielę na lunchu u Balmerino. Isobel wspomniała mi wtedy o tobie. — Wiedziałem — potrząsnął głową Conrad — że wyszłaś za Szkota, ale nic więcej. Nie przyszłoby mi do głowy, ze spotkamy się w ten sposób. — No więc jestem żoną pana Edmunda Aird. — Prz)'"aJ' mniej uważam, że jestem. Zawahała się. — Conrad, nie chcia- łam tego powiedzieć. To znaczy, „Smutny Amerykanin'. ' ° prostu Isobel nic chyba o tobie nie wiedziała. Tylko tyle. ze Kąty poznała cię w Londynie. I że twoja żona zmarła. Conrad trzymał szklankę z whisky. Obracał ją w dłoń' patrząc, jak wiruje bursztynowy płyn. Po chwili powiedzia • 288 Tak. To prawda Bardzo mi przykro ał na nią. Powiedział: H Czy mogę spytać, co się stało? __ Miała leukemię. Długo była chora. Dlatego wyjecha- łem. Po pogrzebie. — Jak miała na imię / — Mary. — Jak długo byliście małżeństwem? — Siedem lat. — Masz dzieci? — Córkę. Emily. Ma sześć lat. Jeste teraz z moją mamą w Southampton. — Czy wyjazd... czy to przyniosło ci ulgę? — Zobaczę po powrocie. — Kiedy wracasz? — W ciągu przyszłego tygodnia. — Wysączył resztkę drinka i wstał. — Przyniosę jeszcze po jednym. Patrzyła nań, gdy stał przy barze, zamawiając i płacąc dru- gą kolejkę, i usiłowała dociec, czemu jest on tak ewidentnie amerykański, mimo że nie żuje gumy ani nie obnosi się z krótką fryzurą. Może to sprawa jego sylwetki, barczystych pleców, wąskich bioder, długich nóg. A może stroju. Lśniące lakierki, spodnie, koszula od Brooks Brothers, niebieski szet- land, dyskretnie opatrzony symbolem Ralpha Laurena. sób. Miły na, że' 10 Wrzes Słyszała, jak poprosił barmana o orzeszki. Zrobił to cicho ' uPrzeJmie, a barman wyjął paczuszkę i wysypał zawartość na mały spodek; Yirginia przypomniała sobie, że Conrad bv kt° P°dnosił Słos i zawsze życzliwie odnosił się do oso- benz m" W CZymŚ usługiwała- Do pracowników stacji Na stT^iu' barmanów> kelnerów, taksówkarzy, portierów. brudna7™}, Zynie' który wynosił śmieci J wykonywał całą wrażenie b ę "* przystani w Leesport- Conrad robił duże brzmiak> n° Zada}.sobie trud poznania jego imienia, które ^ńK ement, i zawsze zwracał się do niego w ten spo- Pomyślała o jego zmarłej żonie; była pew- musiało być szczęśliwe, i czuła złość na 289 los. Dlaczego tragedia dotyka swym żądłem par, które n • mniej na to zasługują, a innym nic się nie dzieje? Sied J lat. To niezbyt długo. No ale przynajmniej ma córeczkę p myślała o Henrym i poczuła zadowolenie, że Conrad m dziecko. Wracał do stolika. Przywołała uśmiech na swoją twarz Whisky miała bardzo ciemną barwę. — Chciałam wypić tylko jednego — powiedziała. — pro. wadzę auto. — Dokąd? — Jakieś dwadzieścia mil. — Chcesz zadzwonić do męża? — Nie ma go w domu. Jest w Nowym Jorku. Pracuje u Sanforda Cubbena. Nie wiem, czy obiło ci się o uszy. — Chyba słyszałem. A twoja rodzina? — Jeśli przez rodzinę rozumiesz dzieci, to w domu nie ma też rodziny. Mam jedno dziecko, chłopczyka, i właśnie dziś po południu zostawiłam go w szkole na pierwszy se- mestr. Tak spędziłam ten okropny dzień. Najokropniejszy dzień w moim życiu. Dlatego tu przyszłam. Pójść do toalety i zebrać odwagę przed dalszą jazdą. — Nawet dla niej samej brzmiało to dramatycznie. — Ile lat ma twój chłopiec? — Osiem. — O, Boże! — W jego głosie zabrzmiało współczucie, co było dla Yirginii pocieszające. Nareszcie bratnia dusza, ktoś, kto myśli tak jak ona. — To jeszcze małe dziecko. Nie chciałam, żeby wyjeż- dżał, i walczyłam o to ze wszystkich sił. Ale jego ojciec się zawziął. Że tradycja. Dobra, stara, sztywna brytyjska tra- jiycja. On uważa, że to dobrze, i nawet chciał sam odwieźć Henry'ego. Musiał jednak polecieć nagle do Nowego Jorku. Wypadło wiec na mnie. Nie wiem, kto z nas bardziej roz- paczał, Henry czy ja. Nie wiem, komu z nas bardziej współ- czuć. — A jak Henry to zniósł? To znaczy rozstanie. Pożegna- nie. — Conrad, nie wiem. Uczciwie mówię, że nie wiem- To była najszybsza akcja, jaką można sobie wyobrazić. Ułarnk1 290 , Anj chwili na łzy. Ledwie zatrzymałam auto, a już sekuandło dw6ch krzepkich facetów, otwarli bagażnik i wyjęli W^k baeaż na wózek. A potem gospodyni... dość młoda i ła- H wzięła Henry'ego pod ramię i wprowadziła do środka. Chyba się nawet nie obejrzał. Stoję tam z otwartymi ustami, przygotowana na scenę, aż tu zjawia się nagle dyrektor, po- trząsa moją dłonią i mówi: „Do widzenia, pani Aird". No to wsiadłam z powrotem do auta i pojechałam. Wiesz, czu- łam się jak martwy kurczak na taśmie fabrycznej. Czy po- winnam była się bronić? — Nie, nie sądzę. Myślę, że dobrze zrobiłaś. — Trudno byłoby lepiej. — Westchnęła, dopiła whisky, odstawiła szklankę. — Przynajmniej żadne z nas nie miało okazji do kompromitacji. — Sądzę, że o to właśnie chodziło. — Uśmiechnął się. — Tobie jednak nadal potrzeba, jakiejś pociechy. Może zje- my razem kolację? — ...nigdy nie sądziłam, że b ędę mieszkać w Szkocji. Za- wsze było to dla mnie miejsce, do którego przyjeżdża się pod koniec lata na te osobliwe: bale myśliwskie, ale nigdy kraj na resztę życia... Hotel Królewski nie chlubił się zbyt dobrą kuchnią, ale y tu ciepło i miło, a mrok ii strugi deszczu na zewnątrz me zachęcały do wędrówki po -wietrznych ulicach w poszu- iwanui jakiegoś bardziej wyrafinowanego miejsca. Zjedli żonę ,rosoł * zajmowały ich teraz steki, cebula, sma- wybr 2ieKmm, ' * mieszana suroówka. Na deser można było Kelner^ Smietane. z owocarmi lub różne odmiany lodów. Ka zapewniła ich, że bitaa śmietana jest „bajdzo dób- Cortrac1 P'ła je z dużeUUW" Win°' C° m°Że był° błSdem' bo Virg"»a den sposób ^ehszka, mówi iła więcej niż zwykle i w ża- rad bowiem ^e,m°§ła Przestać.. Nawet gdyby chciała. Con- "•iał oznak zn Hz^cz^wym słu»ichaczem i ciągle nie przeja- zenia. Przeciw;-nie, wydawał się zafascyno- Aleksie w™ ° ^mun°dzie ' Je§° pierwszej żonie, • ^pomniała o IHenrym, Balnaid, o ich tam- 297 tejszym życiu, nieopisanie wprost prowincjonalnym, a jedn t w biegu spraw. — Co tam się dzieje? — Nic, zupełnie. To po prostu mała mieścina przy drodze do innych miejsc. A jednak wszystko. Wiesz, jakie są małe społeczności. Mamy pub i szkołę, sklepy, dwa kościoły i uroczego pedała, który sprzedaje starocie. Ma się wrażenie że ciągle coś się dzieje. Aukcja, otwarcie ogrodu, zawody szkolne. — Brzmiało to nadzwyczaj nudno. — Brzmi to nadzwyczaj nudno — powiedziała. — Wcale nie. Kto tam mieszka? — Ludzie z wioski, Balmerino, ksiądz z żoną, proboszcz z żoną i Airdowie. Archie Balmerino to laird, co oznacza, że posiada wieś i tysiące akrów ziemi. Croy jest ogromne, ale wcale nie arystokratyczne, a Isobel także nie. Isobel pra- cuje ciężej niż każda kobieta, jaką znam, co w Szkocji ozna- cza już dużo, bo kobiety są tu nieustannie zajęte. Jeśli nie prowadzą wielkich domów, wychowują dzieci lub pracują w ogrodzie, to organizują wielkie imprezy na cele dobro- czynne lub zajmują się jakimś domowym interesem. Prowa- dzą na przykład sklepy farmerskie, w których sprzedają swo- je produkty, lub suszą kwiaty, hodują pszczoły, odnawiają stare meble albo robią przepiękne zasłony. — Czy nigdy nie mają czasu na rozrywki? — Rozrywki owszem, ale nie takie, jak na Long Island czy choćby w Dewonie. W sierpniu i we wrześniu wszystko zaczyna wrzeć, prawie co wieczór jest przyjęcie, poza tym bale myśliwskie, polowania i tak dalej. Przyjechałeś we wła- ściwej porze, choć nie spodziewałeś się chyba tak ponurych wieczorów jak ten. Potem zaś przychodzi zima i wszyscy 'się hibernują. — Jak spotykasz się z przyjaciółkami? — Bo ja wiem. — Starała się sobie to uświadomić. -— Tu jest inaczej niż gdzie indziej. Żyjemy o wiele mil od siebie i nie ma życia klubowego. To znaczy nie ma lokalnych klu- bów jak w Stanach. Puby też nie są takie jak na Południu. Kobiety nie chodzą do pubów. Są oczywiście kluby golto^e- ale zwykle nastawione na mężczyzn, kobiety są wręcz nie- pożądane. Można jechać do Relkirk i tam spotkać się ze 292 . a ale większość życia towarzyskiego toczy się w pry- zna]omą. domach Lunche dla dziewcząt, kolacje dla par. vvatny<* ___.„„,, ; ;aV mńu/Uam ip.H7ip.mv rrtprHyipśri wszyscy i, jak mówiłam, jedziemy czterdzieści Str01aUx) "więcej/Z tego między innymi powodu zimą życie ,,.._, - " . - . .... mil • lub bardziej zamiera. Ludzie wtedy uciekają. Jadą na Jamajkę, jeśli ich stać, lub do Val-d'Isere na narty. ___ A ty co robisz? — Mnie zima nie przeszkadza. Nie znoszę wilgotnego la- ta ale zimy są piękne. Jeżdżę na nartach w górnej części doliny. Jest tam teren narciarski, jakieś dziesięć mil od Strath- croy, parę wyciągów i dobrych zjazdów. Jedyny problem, że kiedy spadnie dużo śniegu, to nie można podjechać drogą w górę. To właściwie udaremnia wyprawę. — Jeździłaś dawniej konno. — Polowałam. To był dla mnie cały sens konnej jazdy. Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Balnaid, Edmund powiedział, że mogę tam trzymać parę koni, ale poza sezo- nem polowań nie miało to sensu. — Czym więc wypełniasz czas? — Dotychczas — powiedziała — wypełniałam go Hen- rym. — Patrzyła przez stół na Conrada z chmurą rozpaczy w oczach, bo tym jednym pytaniem dotknął całości jej prze- czuć. Henry wyjechał, oderwany od niej wbrew jej woli. Od- bierasz mu samodzielność, powiedział jej Edmund, a ona po- czuła się szalenie dotknięta i zirytowana, ale odbieranie mu samodzielności i matczyna opieka była jej codziennym za- jeciem i największą radością. Pozbawionej Henry'ego pozostawał tylko Edmund. p, J — ~*«j ^c?^ jr'\_/,njoiawai \.yIR.U u/umuuu. Jork ZaŚ był W Nowym Jorku. a Jeśli nie w Nowym mei rad° łWC Frankfurde< w Tokio lub w Hongkongu. Daw- a sobie z ^mi rozstaniami na długo po części z te- że.na pociechę i do towarzystwa był zawsze stało(ć Tm^01 zaś także dlatego, że w pełni ufała w siłę, Teraz jedt Edmunda' gdziekolwiek mógłby być. "a iawie"2 •'" WątPliw°ści i straszne wizje koszmarów tair's. ta wariarT011^ n°Cy °Padty J3 ponownie. Lottie Cars- Wledziała V'ir •'•" ale może nie taka znow wariatka... opo- czata Edmundn-UDZeCZy' -jakich ona nigdy by nie P^yP1152- 1 Pandora Blair. Dlaczego on tak nagle za- 293 brat się. i poleciał do Ameryki? Zrobi z pani idiotkę samo jak zrobił z pierwszej żony, tej biednej lady. Nagle stało się to ponad jej siły. Ze zgrozą stwierdziła, że usta jej drżą, a oczy ma pe}n łez. Conrad obserwował ją zza stołu, a jej na chwilę przyszła do głowy szalona myśl, by mu się zwierzyć, wyrzucić z sie- bie cały lęk swej przygnębiającej niepewności. Potem jednak łzy napłynęły jej do oczu i jego twarz rozmyła się w mokra mgłę, a Yirginia pomyślała: cholera, zalałam się. Na szczęś- cie zaraz jej przeszło, niebezpieczna pokusa znikła. Nie mo- że o tym powiedzieć nikomu, bo jeśli powie, to wypowie- dziane głośno słowa mogą obrócić się w prawdę. Sprawić, że się to urzeczywistni. — Przepraszam. Głupia jestem. — Pociągnęła mocno no- sem, sięgnęła po chusteczkę, ale nie mogła jej znaleźć. Con- rad podał jej swoją, białą, czystą i świeżo wyprasowaną, ona zaś skinęła głową w podziękowaniu i wytarła nos. — Jestem zmęczona i przygnębiona — powiedziała. Usiłowała obrócić to w żart. — Trochę się też zalałam. — Nie możesz sama pojechać do domu — powiedział. — Muszę. — Przenocuj tu i wróć rano. Weźmiemy pokój dla ciebie. — Nie mogę. — Czemu? Łzy napłynęły ponownie. — Muszę wracać do psów. Nie śmiał się z niej. Powiedział: — Zostań jeszcze przez chwilę. Zamów kawę. Ja muszę zadzwonić. Odłożył serwetę, odsunął krzesło i wyszedł. Yirginia wy- ' tarła twarz, ponownie wyczyściła nos, rozejrzała się po sań z obawą, czy ktoś nie zauważył jej nagłej ochoty do płaczu. Inni goście byli jednak zajęci swoim posiłkiem, żując fleg- matycznie smażoną rybę lub zanurzając łyżki w „bajdzo do- bjej" bitej śmietanie. Łzy na szczęście odpłynęły. Podeszła kelnerka zabrać talerze. — Smakował pani stek? — Tak, znakomity. — Życzy pani sobie deser? 294 Raczej nie, dziękuję. Zamówimy natomiast kawę. "~~ iosła kawę i Yirginia piła już czarną, niezdrową . PrZy,makującą jak z plastikowej butelki, kiedy wrócił Con- C'd Przysunął sobie krzesło i usiadł. Spojrzała nań pytająco, a on powiedział: __ Wszystko załatwione. __ Co załatwione? — Zrezygnowałem z pokoju i wynajmu auta na jutro. Od- wiozę cię do Strathcroy. Zawiozę do domu. — Pojedziesz do Croy? — Nie. Oczekują mnie dopiero jutro rano. Mogę pójść do tego pubu, o którym mówiłaś. _ Nie, nie możesz, bo nie będą mieli pokoju. Wszystko zajęte przez gości, którzy przyjechali polować na głuszce na wrzosowiskach Archie'ego. — Po raz ostatni pociągnęła nosem, dopiła kawę. — Możesz się zatrzymać w Balnaid. Zostać na noc. Łóżka w pokoju gościnnym są przygotowane. — Spojrzała na niego i w odpowiedzi na wyraz jego twarzy powiedziała: — Nie ma problemu — ale nawet mówiąc to wiedziała, że jest. Conrad prowadził w ciemności. Przestało padać, jak gdy- by w niebie brakło wody, ale wiatr był nadal południowo- zachodni, nadal było wilgotno, a na niebie kłębiły się chmu- ry. Szosa pięła się w górę, wiła i spadała w dół, we wgłębie- niach gruntu stała woda z przepełnionych rowów. Owinięta w swój Barbour Yirginia wspomniała poprzednią podróż tą rogą, wieczór, kiedy to Edmund odebrał ją z lotniska i jedli dem ' * Edynbur§u- Niebo było wtedy artystycznym cu- »śwlart°łaU7' szarości- Teraz mrok by* p°nury i groźny. kół Str th . g°sP°darstw rozsianych po zboczach wo- odleptp ; y nie dawaty wiele pociechy i wydawały się vfrlinme°Siągalne >k gwiazdy. ^r|inia ziewnęła. — N,eeŚniPią? ~~ °dezwał sie Conrad- 1 Poczuła niT tylk° nadmiar wina- — Otwarła okno °P°n> subaru ^^ chłodny' wilgotny, mszysty powiew. bieg) Pr2ecia„łSy,CZały na m°krej nawierzchni, z mroku do- Cląg}y krzyk kulika. 295 — To odgłos powrotu do domu — powiedziała. — Pewnie mieszkasz gdzieś na odludziu. — Już prawie dojechaliśmy. Ulica wioski była pusta. Nawet pan Ishak zamkną} j • sklep, a światło sączyło się jedynie spoza zaciągniętych n słoń. W taki wieczór ludzie siedzą w domach, oglądają te lewizję, parzą herbatę. — Skręćmy w lewo, przez ten most. Przebyli rzekę, skręcili w drogę pod drzewami, dotarli do otwartej bramy i dojazdu, który prowadził pod dom. Zgodnie z przewidywaniem wszystko spowijała ciemność. — Conrad, nie podjeżdżaj od frontu. Zatrzymaj tu, z tyłu. Kiedy jestem sama, nie wchodzę przez główne wejście. Mam klucz do tylnego. Zatrzymał, wyłączył silnik. Przy zapalonych jeszcze reflek- torach wysiadła i poszła otworzyć tylne drzwi, sięgnęła do wnętrza i zapaliła światło. Psy usłyszały samochód, czekały, a teraz okazywały radosne podniecenie jej powrotem, kłębiąc się u jej stóp i wydając krótkie powitalne odgłosy z głębi gardeł. — No, no, dobre pieski. — Przykucnęła, żeby je pogłas- kać. — Przepraszam, że tak długo mnie nie było. Pewnie sobie myślałyście, że już nie wrócę. No, biegnijcie zrobić siusiu, a ja dam wam przed snem pyszne herbatniki. Popędziły radośnie w mrok, oszczekały obcą postać wy- łaniającą się z subaru, podeszły ją obwąchać, człowiek po- klepał je i przemówił do nich, a one uspokojone pobiegły między drzewa. Yirginia szła zapalając dalsze światła. Duża kuchnia drze- mała, piec był ciepły, lodówka mruczała cicho do siebie- »Nadszedł Conrad ze swoją walizką. — Czy mam wstawić auto? — Nie trzeba. Może zostać na noc na dziedzińcu. WyjmU tylko kluczyki... — Już wyjąłem... — Położył je na stole. W tym jasnym świetle przyglądali się sobie nawza- jem i Yirginia poczuła się nagle owładnięta śmieszny^11 zawstydzeniem. Żeby je pokonać, stała się czynna i gospo- darna. 296 To co napijesz się czegoś? Do poduszki Edmund ma \t słodowej whisky na takie okazje. _ Czuję się dobrze. _ Ale napijesz się? _- Tak, chętnie. _ Przyniosę. Zaraz wracam. Kiedy wróciła niosąc butelkę, był już bez płaszcza i ka- pelusza, a psy przybiegłszy z wieczornej wycieczki leżały p,zy piecu zwinięte na swych woreczkach fasoli. Conrad przykucnąwszy zaprzyjaźniał się z nimi, przemawiał łagod- • i delikatnie gładził ich wysoko sklepione, rasowe łby. nie Gdy weszła Yirginia, wstał. — Zamknąłem drzwi wejściowe na klucz. _ O, dobrze. Dziękuję. Właściwie to często zapominamy o tym. W Strathcroy chyba nie istnieje problem złodziei czy bandytów. — Postawiła butelkę na stole, przyniosła szklan- kę. — Najlepiej sam sobie nalej. — Nie dołączysz się? — Nie, Conrad — potrząsnęła głową z wyrazem żalu. — Na dziś mam dosyć. Nalał do szklanki alkoholu i dopełnił ją zimną wodą z kranu. Yirginia karmiła psy herbatnikami. Psy brały je grzecznie, nie rzucając się na nie, i żuły z uznaniem... — Piękne spaniele. ~ To psy myśliwskie Edmunda, bardzo dobrze ułożone. Muszą być takie, skoro Edmund się nimi opiekuje. — Her- oatniki zostały zjedzone. — Jeśli zechcesz wziąć drinka niS°_na górę — powiedziała — to pokażę ci twoją sypial- walizk ia Jego Płaszcz i kapelusz, Conrad zabrał swoją Jrodz ^ ' Wysz^ z kuchni, Yirginia prowadziła, gasząc po w gór2 SWlatła' K°rytarzem, przez duży hali i schodami — Co za uroczy dom. się to podoba. frontową część domu. Otwarła drzwi, kandelabru"pT- wszystko zajaśniało zimnym blaskiem °k°J był rozległy, posiadał łóżko z wysokimi ^paliła nuty a na K "a d°le stary ze§ar dziadka odmierzał mi- n> Pokój wycS Wykłac!zinie nie słychać było kroków. Wol- światł0 297 mosiężnymi zagłówkami i mahoniowy zestaw Wiktoria - kich mebli, które Vi zostawiła Yirginii. Gdy się wchód $ ło znienacka, pokój ukazywał bezosobową twarz, n02k wiony kwiatów i książek. Powietrze było przy tym gesf i duszne. — Obawiam się, że nie wygląda to zachęcająco. _ R2u ciła jego kapelusz i płaszcz na krzesło i poszła otworzyć wysokie podnoszone okno. Wieczorny wiatr wdarł się do środka, poruszył zasłonami. Conrad podszedł do niej i oboje wychylili się patrząc w aksamitny mrok. Światło zza okna rzucało szachownicę cienia na żwir pod frontowym wejś- ciem, ale wokół panowała ciemność. Odetchnął głęboko. Powiedział: — Wszędzie taki czysty, miły zapach. Jak świeża woda wiosną. — Musisz mi uwierzyć na słowo, ale oglądamy cudowny widok. Zobaczysz rano. Za ogrodem są pola i wzgórza. Od drzew obok kościoła zahukała sowa. Yirginia zadrżała i odsunęła się od okna. — Chłodno — powiedziała. — Czy mam zamknąć? — Nie. Zostaw otwarte. Jest zbyt pięknie, żeby zamykać. Zaciągnęła ciężkie zasłony w taki sposób, by nie zosta- wiały prześwitu. — Łazienka jest za tymi drzwiami. — Poszedł sprawdzić. — Powinny tam być ręczniki, zawsze jest ciepła woda, jeśli chciałbyś wziąć kąpiel. — Zapaliła lampki na toaletce i przy łóżku, a potem wyłączyła zimny blask kandelabru. Wysoki pokój stał się od razu przytulniejszy, a nawet intymny- — Niestety nie ma prysznica. Wyposażenie jest niezbyt no- woczesne. , Wyszedł z łazienki, gdy Yirginia zdejmowała ciężką na" rzutę, odsłaniając pękate kwadratowe puchowe poduszki w lnianych powłoczkach w kwiaty. — Jest koc elektryczny, możesz go sobie włączyć. — Złożyła narzutę i odłożyła na bok. — No, gotowe. Nie miała już czym zająć swych rąk, swej uwagi. Stan?'a twarzą w twarz z Conradem. Przez chwilę oboje milcz6'1- Jego oczy za ciężkimi rogowymi oprawkami nie były pogo"- ne. Widziała jego surowe rysy, głębokie zmarszczki po obu 298 ust Nadal trzymał w dłoni szklankę, ale teraz po- stawić ją na stolik przy łóżku. Patrzyła nań, kiedy SZea'bii"i przypomniała sobie, jak jego dłoń delikatnie głas- to,r°jeb pSa Edmunda. Miły mężczyzna. _. No, Conrad, może być tak? — Niewinne pytanie, ale uz gdy je zadawała, słowa zaczęły ważyć. _ Bo ja wiem — powiedział. Nie ma problemu, powiedziała mu, ale miała świadomość, ze problem towarzyszył im przez cały wieczór i teraz nie można już było go nie dostrzegać. Nie było sensu robić uni- ków. Są dwojgiem dorosłych ludzi, a życie stało się piekłem. — Jestem ci wdzięczna — powiedziała. — Potrzebowa- łam pociechy. — Ja potrzebuję ciebie... — Marzyłam o Leesport. O powrocie do babci i dziadka. Nie mówiłam ci tego. — Tamtego lata, kiedy się w tobie zakochałem... — Wyobrażałam sobie, jak tam jadę. Taksówką z lotnis- ka. A wszystko było jak dawniej. Drzewa, skwery i woń Atlantyku przywiewana od strony Zatoki. — Wróciłaś do Anglii... — Potrzebowałam kogoś, kto mówiłby mi, że jestem wspaniała. Że wszystko robię dobrze. Nie chciałam być sa- ma. — Cholernie podle się czuję... — To dwie planety, prawda, Conrad? Zderzają się i roz- chodzą. Na całe lata świetlne. —- --bo cię pragnę. , — o co to, skoro już za późno? Dlaczego wszystko musi niemożliwe? Jiie jest niemożliwe. c "' ° si? skończyło. Młodość się skończyła. Jest P,"a od chwili, gdy się ma własne dziecko, "agnę Clę Nie f Stfm JUŻ młoda- Inny człowiek. ^sPaemzkobi Tak,',.._.„ powiedziała. „aJ spokój, r—„j Wr 299 Ogród stał nieporuszony. Bez ruchu trwały kapiące r- . rododendronów. W pewnej chwili jakaś postać wysunp}a C'e na wąską ścieżkę wśród krzewów, zostawiając ślady ^ mokrej trawie, wgłębienia po wysokich obcasach. "a 28 A czternasty i Isobel siedziała przy kuchennym stole, piła kawę i robiła listy. Była niestrudzonym twórcą list i te małe spisy rzeczy do zrobienia, żywności do kupienia, posiłków do przygoto- wania, telefonicznych rozmów do odbycia, jak również włas- nych spraw w rodzaju: rozsadzić róże, albo: okopać gladiole, wisiały przypięte do deski w kuchni wraz z pocztówkami od znajomych i dzieci i adresem człowieka, który ma umyć okna od zewnątrz. W tej chwili pracowała nad trzema lis- tami. Na dziś, jutro i piątek. Wskutek paru spraw życie stało się nagle bardzo złożone. Napisała: „Kolacja dziś wieczorem". W zamrażarce są udka kurze. Usmaży je lub w jakiś sposób upiecze. Napisała: „Wyjąć kurze udka. Obrać ziemniaki. Wyłuskać fasolę". „Jutro" było bardziej skomplikowane, bo goście uda- dzą się w trzy różne kierunki. Sama Isobel będzie prz?Z większość dnia w Corriehill, pomagając Yerenie i jej gru- pie pań układać kwiaty i dekorować jakoś ten ogromny na- miot. / Napisała: „Sekatory. Sznurek. Drut. Przecinaki do drutu. Gałęzie buka. Gałęzie jesionu. Ściąć wszystkie dalie". Trzeba było jednakże pomyśleć też o urodzinowym p'*" niku Vi nad jeziorem i o polowaniu Archie'ego, bo jutr° przez Creagan Dubh pójdzie nagonka na głuszce, co ozna- cza, że on dołączy do innych. Napisała: „Bułki i szynka dla Archie'ego. Piernik. Jabłk3- Ciepła zupa?" 300 j hodzi o piknik Vi, to Lucilla, Jeff, Pandora i Smut- JeŚl' erykanin zechcą zapewne pójść, co oznacza spory n> H7iał dóbr przez Croy. M isała: „Kiełbaski do pieczenia u Vi. Zrobić parę bef- ków Sałatka z pomidorów. Bagietka. Dwie butelki wina. f7eść puszek piwa". Dolała sobie kawy, przeszła do piątku. „Jedenaście osób i kolacji", napisała, potem podkreśliła te słowa i siedziała "ozważając: głuszce czy bażanty? Bażant „Teodora" jest e- fektowny, pieczony z selerem i boczkiem i podawany z so- sem z żółtek i śmietany. Oprócz tego, że efektowny, bażant Teodora" daje się przygotować wcześniej, co uwalnia od sporej części pracy w ostatniej chwili, gdy goście popijają koktajle. Napisała: „Bażant Teodora". Otwarły się drzwi i wszedł Archie. Isobel nawet nie podniosła głowy. — Lubisz bażanta „Teodora", prawda? — Nie na śniadanie. — Nie chodzi mi o śniadanie, tylko o kolację w dniu przyjęcia. — A czemu nie pieczone głuszce? — Bo trudno je podawać. Te kawałeczki na ostatnią chwilę, grzanki do obkładania i sos do ucierania. — No to pieczone bażanty? — Ten sam problem. —- Czy bażant „Teodora" to ten, co wygląda jak chory? i z~ł r°Chę tak' ai*e m°8ę g° .wcześniej przygotować — He°Zh W °góle Przyg°tować glowyl — Co na śniadanie? Archie W Piekarniku- ~ °Co P°dszedł do Pieca i otworzył drzwiczki. Płatki i cm? SWlęto! Boczek, kiełbaski, pomidory. A gdzież — Mamy 3ne -Jaja? nalał baski i pornido°SC1' Zawsze daJemY gościom boczek, kieł- °bok; naini „_?ry' Przyniósł sobie talerz do stołu i usiadł kawy, sięgnął po grzankę i masło. 301 — Wydawało mi się — powiedział — że w piątek «/ czór przychodzi do pomocy Agnes Cooper. le~ — Przychodzi. — Czemu nie może upiec bażantów? — Bo nie jest kucharką. Jest pomy waczką. — Możesz jej zaproponować gotowanie. — Dobrze. Zaproponuje. Będziemy mieć na kolację raje. lonego, bo tylko to potrafi ta biedaczka. Napisała: „Wyczyścić srebrne świeczniki. Kupić osiem ró- żowych świec". — Po prostu chciałbym, żeby bażant „Teodora" nie wy- • glądał na chorego. — Jeśli powiesz przy gościach, że wygląda jak chory, to natychmiast poderżnę ci gardło nożem do owoców. — A jakie będą zakąski? — Wędzony pstrąg? Archie odgryzł pół kiełbaski i żuł ją w zamyśleniu. — A deser? — Sorbet pomarańczowy. — Wino białe czy czerwone? — Może po parę butelek tego i tego. Albo szampan. Przez resztę wieczoru będziemy pić szampana. Chyba lepiej zostać przy nim. — Nie mam szampana. — Zamówię dziś skrzynkę w Relkirk. — Jedziesz do Relkirk? — Och, Archie! — Isobel odłożyła pióro i patrzyła na męża z wyrazem zupełnej rezygnacji. — Czy ty nigdy nie słuchasz, co do ciebie mówię? Jak myślisz, po co się tak wystroiłam w co mam najlepszego? Tak, jadę dziś do Rel- kirk. Z Pandorą, Lucillą i Jeffem. Jedziemy na zakupy. ' — Co będziesz kupować? — Sporo rzeczy na piątkowy wieczór. — Nie powiedzia- ła, że nową suknię, bo nie była jeszcze zdecydowana na te ekstrawagancję. — Potem idziemy na lunch do Winiarni. a potem wracamy do domu. — Przywieziesz mi naboje? — Przywiozę ci wszystko, co zechcesz, tylko zrób mi I's" tę. 302 A wi?c ja nie muszę jechać. — Jego głos pobrzmiewał goleniem. Arenie nie znosił zakupów. Nie możesz jechać, bo musisz tu być, kiedy przyjedzie "tny Amerykanin. Przyjedzie z Relkirk wynajętym autem. Tzna się go spodziewać około południa. I nie rób żadnych spacerów, bo stanie przed pustym domem, pomyśli sobie, nie jest oczekiwany, i odjedzie z powrotem. "__ Małe zmartwienie. Co mam mu dać na lunch? __ W spiżarni jest zupa i pasztet. _- A gdzie ma spać? — W dawnym pokoju Pandory. — Jak on się nazywa? — Nie pamiętam. — No to jak mam go powitać? Bądź pozdrowiony Smut- ny Amerykaninie. — Archie'emu wydało się to zabawne. Powiedział niezmiernie głębokim głosem: — Wielki Wódz Cieknący Nos przemawia widlastym językiem. — Za dużo telewizji oglądasz. — Na szczęście i ją to rozbawiło. — Pomyśli, że przyjechał do domu wariatów. — Niewiele będzie brakowało. O której ruszacie do Relkirk? — Około wpół do jedenastej. — Lucilla i Jeff są już chyba na nogach, ale Pandorę le- piej wyciągnij z łóżka, bo będziesz na nią czekać jeszcze o czwartej po południu. — -TUŻ to zrobiłam — powiedziała Isobel. — Pół godziny temu. — No to pewnie wróciła do łóżka i śpi dalej. usłyszeli hallu. łYs?^1!^ nie była Ledwie Archie skończył mówić, gdy of"'" jej wysokich obcasów w korytarzu od strony smiana t otwarły się, a ona wpadła do kuchni z roze- właśnie J?J ro^awlenia — D W^Zą' obfrtość jej włosów jaśniała jak płomień. myśleliście1 d°bry'.dzień dobry. Juz jestem, założę się,, bek głowy 'ZC ^ Śpię' — Ucałowała Archie'ego w czu- re flanelo USlac^a °bok niego. Miała na sobie ciemnosza- dziergarie o^' Spodn'e i bladoszary sweter w różowe m°- Ono \vł -lec ' a w r?ce trzymała jakieś czasopis- "ak się okazało, było główną przyczyną Zapomniałam już o tym cudownym pi- 303 semku. Tato kupował je co miesiąc. „Pismo Właśc • Ziemskich". leli — Dostajemy je nadal. Nikt nie odwołał prenumeraty — Znalazłam ten egzemplarz w swojej sypialni. P0 prost fascynujące, pełno wstrząsających artykułów o czymś, co s'" nazywa Chrząszczowa Chmura, i jak niezmiernie dobry trzeba być dla borsuków. — Zaczęła przerzucać stronice Isobel nalała jej kawę. — O, wspaniale, dziękuję, kochana A najlepsze są ogłoszenia na końcu. Posłuchajcie tego- „Sprzedaż. Utytułowana dama odstąpi bieliznę. Brzoskwinio- woróżowe pumpy dyrektoriat i jedwabne trykoty. Prawie nieużywane. Oferty". Archie przełknął swój kawałek grzanki. — Do kogo mamy pisać? — Skrytka pocztowa. Czy to dlatego, że jest utytułowana, przestała nosić bieliznę? — Może ktoś umarł — domyślała się Isobel. — Jakaś sta- ra ciotka. A ona dostała to w spadku. — Niezły spadek. Ja myślę, że przeżywa kryzys średniego wieku i zmieniła imaż. Zastosowała dietę, straciła masę kilo- gramów i nabrała lekkości. Przerzuciła się teraz na atłasowe kombinacje z koronkowym obrąbkiem, i jego lordowska mość nawet się nie spodziewa, co zobaczy. O, inne cudowne ogłoszenie. Posłuchaj, Archie. „Praca poszukiwana. Syn far- mera dużej urody. (Czy to znaczy, że farmer jest dużej uro- dy, czy syn?) Trzydzieści lat. Doświadczenie przy drenażu. Prawo jazdy. Lubi polowania i rybołówstwo". No, pomyśl tylko! — Oczy Pandory rozszerzyły się. — Ma dopiero trzy- dzieści lat i już umie prowadzić auto. Archie, jestem pewna, że ogromnie by ci się przydał. „Doświadczenie przy drena- żu". Mógłby doglądać twojej instalacji. Kurków pływako- wych i tak dalej. Daj mu szansę i zgłoś się. — Nie, raczej nie. — Czemu nie? Archie zastanawiał się. — Za dużo umie. Ich wspólne wyczucie śmieszności dało znać o sobie i brat i siostra zaczęli chichotać. Obserwująca ich Isobel K' wała głową nad tym idiotycznym wybuchem wesołości, a e 304 iv duchu był zdziwiona i uradowana. Od przyjazdu Pandory nastroju tak dobrym, jakiego Isobel nie widzia- ód lat i gdy teraz siedział przy stole nad śniada- "rozpoznawała w nim na nowo tego atrakcyjnego i nie- zabawnego mężczyznę, w którym zakochała się po- nau dwadzieścia lat temu. Pandora nie była idealnym gościem. Od strony życia do- mowego był z nią straszny kłopot, Isobel spędziła dużo cza- su sprzątając po niej — słała jej łóżko, sprzątała jej łazienkę, układała garderobę i prała jej rzeczy. Isobel wybaczała jej jednak wszystko, bo wiedziała, że to ona jako siostra wy- wołała tę cudowną przemianę Archie'ego, i za to mogła być jej tylko wdzięczna, bo Pandora przywróciła Archie'emu młodość i jak powiew świeżego wiatru do Croy przyniosła z powrotem śmiech. Grupa zakupowa stopniowo się zbierała. Uporawszy się z ogromnym śniadaniem przygotowanym przez Isobel, Jeff poszedł wyprowadzić mercedesa Pandory z garażu i podje- chał przed front domu. Isobel dołączyła uzbrojona w kosze na zakupy i nieodłączne listy. Potem wśród oparów Poison zjawiła się Pandora w swych norkach i ciemnych okularach. Był to wietrzny dzień z przebłyskami słońca, wszyscy sta- li na wietrze i czekali na Lucillę. Przyszła wreszcie, wywo- łana przez ojca, a potem wypuszczona przezeń drzwiami, jak wypuszczał zwykle swe psy. Zawróciła jednak, żeby się pożegnać, objęła go i ucałowała, jakby miała go już nigdy sami0™*' 3 P°tem Zbiegła Ze schodow z rozwianymi wło- — Przepraszam, nie wiedziałam, że czekacie. nach bvł mmla.na sobie stare. sprane dżinsy, łaty na kola- wvmietayhZja1kieg° mate"ału w czerwone kropki. Do tego rękawach p mana bluzka obficie wyszywana i o luźnych rzanej kam ll° ^^ wystawała sPod bardzo krótkiej skó- al4da ialc H kl 2 frędzlami. Matka uznała, że córka wy- °D1P™ co zgwałcona przez Siuksa. glosie słycha kCiZy "ie zechciałabyś się przebrać? — W jej — Mamuś' r°2zalenie. dzinsy. KuniłTmWłaŚnie się Pobrałam. To moje najlepsze je na Majorce, kiedy byłam u Pandory. HHalTl 1C na AjTo;rt_~_ i_- t » i r* » 305 — A, tak, dobrze. — Wsiedli do auta. — x ^cprasza Lucilla. Głupio z mojej strony. Dotarłszy do Relkirk, po znalezieniu miejsca do parków nią grupa podzieliła się, bo Lucilla i Jeff chcieli odwiedza' sklepy ze starociami i poszperać na słynnym targu ulicznym — Spotkamy się na lunchu w Winiarni — powiedziała im Isobel. — O pierwszej. — Czy zarezerwowałaś stolik? — Nie, ale powinniśmy znaleźć miejsce. — Dobrze. No to chodźmy. — Odeszli przez brukowany plac. Patrząc za nimi Isobel ujrzała, jak Jeff objął ramieniem szczupłe plecy Lucilli. Zdziwiło ją to, bo wydawał jej się dotąd młodzieńcem wprost uderzająco skrytym. — No, to mamy ich z głowy — powiedziała Pandora to- nem niesfornego dziecka, które uwolniwszy się od dorosłych jest gotowe do jakiejś psoty. — Gdzie są sklepy z konfek- cją? — Pandora, ja nie jestem jeszcze zdecydowana... — Idziemy kupić ci suknię na tańce i po sprawie. Prze- stań patrzeć z taką udręką, bo to ma być mój prezent dla ciebie. Jestem ci go winna. Spłacam dług. — Ale... czy nie powinnyśmy zrobić najpierw ważnych zakupów? Jedzenie na piątek i... — Co może być ważniejszego niż nowa suknia? Całe nu- dziarstwo zostawmy na popołudnie. No, przestań już tu ster- czeć i się zastanawiać, bo stracimy dzień. Prowadź nas we właściwą stronę... — No to... jest tu McKay... — powiedziała niepewnie Iso- bel. — Żadnych ponurych domów towarowych. Czy nie rna *tu czegoś ekskluzywnego i drogiego? — Tak, jest, ale nigdy tam nie byłam. — No więc czas zacząć. Chodź. A Isobel, nagle poczuwszy beztroskę i przyjemną ochot? do grzechu, porzuciła swe kalwinistyczne skłonności i posz>a za Pandorą. Sklep był wąski i długi, o grubej wykładzinie, obwieszony lustrami i pachnący miło niczym jakaś wspaniała kobieta- Były jedynymi klientkami i gdy wchodziły przez 306 a spotkanie wyszła im kobieta, która wstała zza god- drzwl' "dzjwu inkrustowanego biureczka. Była ubrana do n?g° Pale miała na sobie strój, w którym Isobel z radością chodziłaby na przyjęcia. __ Dzień dobry. Powiedziały jej, czego szukają. — Jaki pani ma rozmiar? __ 0 _ Isobel była już oszołomiona. — Chyba dwunas- tkę. A może czternaście. __ Q, nie. — Fachowe oko oceniało wymiary Isobeł. Iso- bel miała nadzieję, że jej trykot nie rozciągnął się. — Jestem pewna, że dwunastkę. Suknie balowe są tam, jeśli zechcą panie podejść. Poszły za nią do tylnej części sklepu. Odsunęła zasłonę i pokazała otwarte szafy pełne wieszaków z wieczorowymi sukniami. Jedne krótkie, inne długie, jedwabne i aksamitne, lśniący atłas, szyfon i woal, wszelkie możliwe piękne kolory. Zaszczekała wieszakami wzdłuż poręczy. — To są dwunastki. Ale oczywiście jeśli życzy pani sobie coś w innych rozmiarach, pokażę pani inne. — Mamy mało czasu — powiedziała Isobel. Jej wzrok skierował się ku ciemnym strojom. Ciemne kolory nie sta- rzeją się i zawsze można zmienić ich wygląd przez drobne dodatki. Był tam brązowy atłas. I granatowy jedwab w prąż- .', A moze czarna. Zdjęła czarną krepę z obszywanymi gu- zikami i podeszła do lustra, by przyłożyć do ciała... może trochę przypomina strój guwernantki, ale Isobel pomyślała !° ile lat będzie jej dobrze służyć... Usiłowała odczytać "• ale nie miała okularów. jest przyjemna. « J* ledW° Sp°Jrzala- rea wieś"06!/-0'6 czarna- * me czerwona. — Odepchnęła sze- "isobel^0W' a P°tem chwyciła Jeden- — Zobacz, ta. Pe. spojrzaT2^6 trzymaJąc apatycznie w rękach czarną kre- bie wyobra '"~~ na naJPilniejszą suknię, jaką mogłaby so- mem czerni-10 ?za5'rowo^?kitny tajlandzki jedwab z odcie- gotał jak sjy.8 ^ światło przesuwało się po materiale, mi- cześć b\}a 0oZy Jakiegoś egzotycznego owada. Dolna ..rnmn„ miaja ha]kę a dgkolt był głęboki Rę. 307 kawy zakończono u łokci wąskimi lamówkami z tego są go jedwabiu, a podobna lamówka biegła wzdłuż rąbka suk & Nie ważąc się nawet pomyśleć, że taki strój mógłby n' leżeć do niej, Isobel spoglądała na wąską talię. — Nie zmieszczę się. — Przymierz. Wyglądało na to, że straciła wolę. Za zasłoną przebieralni zrzuciła wierzchnią odzież jak przed jakąś ofiarą z ciała „Teraz". Została w biustonoszu i trykocie, a obfitość szep- czącego jedwabiu z wolna osuwała się na nią przez głowę rękawy objęły ramiona, zamek... Wciągnęła powietrze, ale niepotrzebnie. W talii była opię- ta ciasno, ale mogła oddychać. Sprzedawczyni poprawiła plecy, rozprostowała spódnicę, cofnęła się, by ocenić efekt. Isobei widziała się całą w lustrze i było to jak oglądanie innej osoby. Kobieta z innej epoki zstąpiła spomiędzy ram osiemnastowiecznego portretu. Rąbek sukni zamiatał podło- gę, sztywny jedwab układał się w lśniące fałdy. Rękawy nie- pomiernie cieszyły oko, a głęboki dekolt eksponował atuty Isobel, czyli ładne, pulchne ramiona i zaokrąglenia piersi. Owładnięta pożądaniem, usiłowała pozostać praktyczna. — Jest za długa. — Przy wysokich obcasach nie będzie — stwierdziła Pan- dora. — A ten kolor nadaje twoim oczom barwę atramentu. Isobel spojrzała w lustro i przyznała jej rację. Przyłożyła jednak dłonie do swych opalonych i zaniedbanych poli- czków. — Moja twarz w ogóle nie pasuje. — Kochanie, bo nie masz makijażu. — I włosy. '— Zrobię ci fryzurę. — Pandora zmrużyła oczy. — Prz>'" dałaby ci się biżuteria. — Mogę założyć kolczyki Balmerino. Brylantowe krop'e z perłami i szafirami. — Oczywiście. Świetnie. A naszyjnik perłowy mojej ma- my? Masz go jeszcze? — Jest w banku. — Wyjmiemy go po południu. Isobel, jest ci w tym "" ' nie. Każdy mężczyzna na sali zakocha się w tobie. Nie 308 znaleźć nic lepszego. — Odwróciła się i uśmiech- na ^H°stojącej w milczeniu, ale zadowolonej sprzedawczy- n?t"L Weźmiemy ją. m q knia została rozpięta, delikatnie zdjęta i zabrana do za- nikowania. — Pandora! — Isobel zaszeptała gwałtownie, sięgając po a halkę z Marks and Spencer. — Nie zapytałaś nawet ocenę. — Kto musi pytać o cenę, tego nie stać — odszepnęła Pandora i zniknęła. Rozdarta między podniecenie i poczucie winy Isobel została, żeby włożyć bluzkę i spódnicę, zapiąć żakiet i zasznurować buty. W czasie, gdy to robiła, został wypisany czek, usunięto etykietkę z ceną, a wspaniałą suk- nię spakowano do pudła. Sprzedawczyni otwarła im drzwi. — Bardzo dziękuję — powiedziała Isobel. — Cieszę się, że znalazła pani coś dla siebie. Cała transakcja nie zajęła więcej niż dziesięć minut. Pan- dora i Isobel stały w słońcu na chodniku. — Naprawdę, tak ci dziękuję... — Och, nie ma za co... — Nigdy w życiu nie miałam takiej sukni... — No więc czas, żebyś miała. Zasługujesz na to... — Pandora... Pandora jednak nie chciała już słuchać. Spojrzała na ze- garek. — Dopiero za kwadrans dwunasta. Co teraz kupimy? — Czy nie wydałaś już dość pieniędzy? u Boże, nie, ja dopiero zaczęłam. Co Archie włoży na Przyjęcie? Spódniczkę? "ęty P°W°H iść chodnikiem. ~— 'N i p r^j-ł MÓ\M czasu utraty nogi nie wkłada spódniczki. nienr7x „ okropna metalowa noga na wierzchu to Oltośc \X7J- " narkę wtozy po prostu swoją wizytową mary- Pandora ,„„„, — Ależ marynarce M w miejscu jak wmurowana. już od lat. Balrnerino nie może iść na szkockie tańce 309 Zirytowana przeszkodą w ruchu gruba kobieta z j^ kiem powiedziała „przepraszam" i starała się przecisnąć rr/~ dzy nimi. Pandora nie zauważała jej. — Czemu nie nosi tartanowych spodni? — Nie ma takich. — Dlaczego nie? Isobel usiłowała uświadomić sobie, czemu to oczywiste rozwiązanie nie zlikwidowało problemu przed laty, i uznała że wraz z nogą Archie stracił całą dumę i zadowolenie z własnego wyglądu. Wygląd jakby przestał się liczyć. Poza tym elegancka odzież kosztuje, a zawsze wydawało się, że są większe potrzeby. — Nie wiem. — Ale on zawsze wyglądał na tańcach tak rozkosznie. I na dodatek wiedział o tym. W starej marynarce będzie wy- glądał jak przesiębiorca lub kelner na pół etatu. Albo co gor- sza jak Anglik. No, chodź, kupimy mu coś efektownego. Znasz jego rozmiar? — Nie pamiętam. Ale jego krawiec go zna. — Gdzie ten krawiec? — Na sąsiedniej ulicy. — Będzie miał tartanowe spodnie? Gotowe? — Sądzę, że tak. — No to na co czekamy? — I Pandora już była w ruchu, parła do przodu z rozwianymi połami swych norek. Dźwi- gająca pudło Isobel musiała podbiegać, by dotrzymać jej kroku. — Ale jeśli nawet znajdziemy jakieś spodnie, to z czym będzie je nosił? Nie może włożyć marynarki. — Tato miał bardzo piękny aksamitny smoking. Blada f zieleń butelkowa. Co się z nim stało? — Jest na strychu. — No to go znajdziemy. O, ależ wspaniale. Wyobraź so- bie tylko, jak dostojnie będzie wyglądał nasz kochany Ar- chie. Znalazły starego krawca przy jego warsztacie na zapiej0 sklepu Szkocka Odzież Męska na Wszystkie Okazje. Kieo) weszły, podniósł głowę znad zwiniętej beli tweedu, zobaczy Isobel, odłożył nożyce i powitał ją szerokim uśmiechem- 310 T ady Balmerino. " Dzień dobry, panie Pittendriech. Pamięta pan moją ^gierkę, Pandorę Błair? SZ c'uszek spojrzał na Pandorę znad swoich okularów. I^Tak, pamiętam. Ale to było dawno temu. Była pani ,tedy małą dziewczynką. — Przez stół wymienili uścisk jłonl — Bardzo miło panią widzieć znowu. A jak jego lor- dowsica mość, lady Balmerino? __ Bardzo dobrze. —_ Może chodzić po wzgórzach? — Niezbyt daleko, ale... _ panie Pittendriech — przerwała niecierpliwa Pandora — przyszłyśmy kupić mu prezent. Tartanowe spodnie. Pan zna jego rozmiar. Pomoże nam pan coś wybrać? — Ależ oczywiście. Z przyjemnością. — Porzucając swe zajęcie, wstał od stołu i poprowadził kobiety z powrotem do sklepu, gdzie olśniewała wzrok obfitość tartanu, skórza- nych toreb na przód spódniczki, sztyletów w pończochach, pończoch w szachownicę, żabotów z koronką, butów ze srebrnymi sprzączkami i brosz z górskiego kryształu. Pan Pittendriech uważał oczywiście sprawę za nieco po- niżej swej godności. — Czy nie byłoby lepiej, gdybym uszył spodnie jego lor- dowskiej mości? On nigdy nie kupował gotowej odzieży. Mamy mało czasu — po raz drugi tego dnia powie- działa Isobel. H n2"'' Zatem ma to b)^ tartan wojskowy, czy rodzinny? ^ — O, rodzinny — stwierdziła stanowczo Pandora. — Po- ^on Jest taki ładny. odpowiedniej pary zajęło dłuższą chwilę, trwało odmierzanie dla upewnienia się, że są właściwe. W końcu pan Pitendriech nie T* moścPara bardzo odpowiednia dla jego lordows- będzfe^L"16 ? Za wąskie? ~ rozważała Isobel. — Bo tego łożyć na protezę. ;- że powinny być dobre. stwierdziła Pandora — bierzemy je. 311 — Panno Blair, a szarfa? — Wie pan, założy szarfę ojca. — Uśmiechnęła się ^ niego. — Ale może jakąś ładną nową białą koszulę z baweł ny? Następne pakunki, następne czeki. Znów na chodniku — Czas na lunch — oznajmiła Pandora i obie, zadowo- lone z siebie nawzajem, ruszyły w stronę Winiarni. Wszedł- szy przez obrotowe drzwi do tego popularnego miejsca spot- kań, zaznały pierwszego w tym dniu niepowodzenia. Nie było Lucilli ani Jeffa, większość stolików była zajęta, a po- zostałe miały tabliczki „zarezerwowane". — Potrzebujemy stolik dla czterech osób — powiedziała Pandora do kobiety o wyniosłej minie za wysokim biurkiem. — Czy państwo rezerwowali? — Nie, ale chciałybyśmy stolik dla czterech osób. — W takim razie obawiam się, że musicie państwo za- czekać, aż coś się zwolni. Pandora otwarła usta, żeby coś powiedzieć, ale zanim zdą- żyła to zrobić, zadzwonił telefon na biurku i kobieta odwró- ciła się, by podnieść słuchawkę. — Winiarnia. Za jej plecami Pandora szturchnęła Isobel i jakby nigdy nic poszła w stronę zarezerwowanego pustego stolika przy oknie. Stanąwszy obok niego, wsunęła dyskretnie tabliczkę „zarezerwowane" do kieszeni płaszcza. Zręczny i fachowy ruch ręki. Potem rozsiadła się wygodnie, położyła obok to- rebkę i pakunki, rzuciła norki na poręcz krzesła i sięgnęła po menu. Przerażona Isobel stanęła nad nią. — Pandora, nie możesz... — Mogę. Wstrętny babsztyl. Siadaj. — Ale ktoś to zarezerwował. nie — A my zajęłyśmy. Posiadanie to dziewięć dziesiąty^ prawa własności. — W obawie przed awanturą Isobel hala się nadal, ale Pandora przestała na to zważać, wiec mając wyboru usiadła naprzeciw swej przeraźliwie czej szwagierki. — O, tu są koktajle. Możemy zjeść przystojny, choć nieco znisz- °ny. Już nie młody, w ciężkich rogowych okularach. -Conrad Tucker, Archie Balmerino. pj mezczyźni uścisnęli sobie dłonie, ^rzepraszam... — powiedział Archie — sądziłem że Pan sam, wynajętym autem. ^ —lerzałem, ale... naJbardziej Wyjaśnię — przerwała Yirginia. — Archie, to raJ \vieczoreleZWyWy p.rzyPadek- Spotkałam Conrada wczo- 111 z°wąd Zna W Relkirk' w Hotelu Królewskim. Ni stąd, kiedy byliśmy"1^ Slę-°d lat" Poznaliśmy się na Long Island, zamierzał. przv""U,UZ1' Zamiast więc nocować w hotelu, jak WszYsrk-,, ,.yjechał ze mną do Balnaid i został. 1 jasne. iz.vstko Zamipr-/-,! 'OdZl. Zamiast \\ńl^f nr>/~r>u;o/< MI Vi/->t*»ln iaU 317 — Ależ co za szczęśliwe spotkanie i jaki dobry p0m — Potem Archie dodał, wyjaśniając Conradowi: _ Ząb ne jest to, że moja żona albo nie znała, albo zapomni T pańskiego nazwiska i dlatego Yirginia nie wiedziała, że ? pan jest naszym gościem. Czasem zdarzają nam się tak ° nieporozumienia. — To miło, że zechcieli mnie państwo przyjąć. — Tak czy owak... — Archie zawahał się żałując, te nie ma Isobel — ...wszystko świetnie. Chodźmy. Proszę wejść Jestem teraz sam, bo reszta pojechała na zakupy. Conrad masz jakiś bagaż? Która godzina? Za kwadrans dwunasta.' Słońce jeszcze wysoko, ale możemy chyba wypić dżin z to- nikiem. — Nie, Archie — powiedziała Yirginia, a jej głos brzmiał jakby nerwowo i obco. Archie spojrzał na nią uważniej i pod jej opalenizną dostrzegł bladość i podkrążone oczy. Wyglądała na przygnębioną, co go zmartwiło, ale zaraz przypomniał sobie, że ledwie wczoraj musiała odwieźć Hen- ry'ego do Templehall i zostawić go tam. To wszystko wy- jaśniało. Współczuł jej i powiedział łagodnie: — Czemu nie? To ci dobrze zrobi. — Chętnie zostałabym, ale muszę wziąć coś do Corriehill dla Yereny. Wazony na kwiaty. Tego typu rzeczy. Jeśli po- zwolisz, pojadę raczej do domu. — Jak sobie życzysz. — Zobaczymy się jutro na pikniku Vi. — Mnie nie będzie. Poluję. Ale Lucilla, Jeff i Pandora zabiorą z sobą Conrada. Conrad wydobył swój bagaż z auta Yirginii i stał czekaj^ na rozwój wypadków. Yirginia podeszła doń i pocałowała g°- — Do jutra, Conrad. — Dzięki za wszystko. — Było wspaniale. Wróciła do subaru i odjechała z powrotem miedzy drze i w dół wzgórza. Kiedy zniknęła, Archie zwrócił się do g° c*a' — Jak to miło, że znasz już Yirginię. No, chodźmy. P każę ci twoją sypialnię... 318 ierwszy po schodach ku drzwiom i do wnętrza do- Conrad postępował za nim, zwalniając odpowiednio mu do nierównego kroku swego gospodarza. 7 Dowrotem w Balnaid, w swym schowku ogrodniczym, fzukując d/banków, urn, mis, starych waz na zupę, Vir- P°nia błogosławiła domowe zajęcia. W tej chwili nie chciała bezczynnych rąk ani niezajętego umysłu. Zwłaszcza nieza- lęteeo umysłu. Zebrała swój dobytek, dodała szpilki, zwinęła trochę sznurka, potrzebnego do podwiązywania ciężkich wie- rzchołków bukietów. Zrobiwszy dwa lub trzy kursy, wynios- ła wszystko do subaru i ułożyła schludnie w tyle auta. Zarazem robiła plany. Jutro wczesnym rankiem Alexa, Noel i pies Aleksy przyjadą po nocnej podróży z Londynu. Będą w Balnaid na śniadaniu. Kiedy wrócę z Corriehill, po- wiedziała sobie, przygotuję sypialnie dla Aleksy i Noela. Sy- pialnie. Nie sypialnię. W Londynie sypiali razem w podwój- nym łóżku, ale Yirginia wiedziała, że jeśli da im podwójne łóżko w Balnaid, Alexa będzie zażenowana i jeszcze bar- dziej zakłopotana niż jej ojciec. Jutro. Będzie myśleć o dniu jutrzejszym. O dzisiejszym me będzie myśleć, o wczorajszym też nie. Ani o ostatniej nocy. To już minęło. Z tym koniec. Skończone. Nic nie mo- że ulec zmianie, nic się nie zmieni. Kiedy upora się z łóżkami, zrobi konkurencję Isobel 1 Przygotuje listy, odwiedzi panią Ishak i dokona wielkich rnin!!!lTrZeba będzie wyprowadzić psy. Potem mogłaby Albo ciasteczka na zapadnie wieczór, potem noc duszTlTd'1-5 QIUg'ie samotne dni w poszukiwaniu bratniej domu Be/FH ^ W SWym pustym łożku' w swym Pustym Aleksę t M ,munda> tez Henry'ego. Ale poranek przyniesie Pójdzie lepi i W ^ towarzystwie wszystko na pewno znośne. J' Zyc'e wyda się mniej niemożliwe i bardziej wolne miejsce°d^0rriehi11' WŚrÓd wielkieg° zamętu znalazła na żwirowanym &^ JakieŚ mikroousy * ciężarówki stały opanowane prze podJezdzie, a wnętrze domu wydawało się 2 armi? robotników, tak jakby rodzina właś- 379 l\ — Co ty tu robisz? — Tym razem Yirginia nie star się ukryć irytacji w głosie. Była zdumiona, ale i wściekł — Czego chcesz? a~ — Po prostu czekam na panią. Chciałam zamienić słó ko. — Nie masz prawa wchodzić do mojego domu. — Powinna pani nauczyć się zamykania drzwi. Patrzyły na siebie przez stół. — Jak długo tu jesteś? — O, jakieś pół godziny. — Gdzie jeszcze była? Co ro- biła? Czy węszyła po domu Yirginii, poszła na górę, otwie- rała szafy, szuflady, dotykała ubrań Yirginii? — Pomyślałam sobie, że skoro drzwi są otwarte, to pani zaraz wróci. Pew- nie, psy szczekały, ale szybko je uspokoiłam. One rozpozna- ją przyjaciela. Przyjaciel. — Lottie, wyjdź stąd natychmiast. I bardzo cię proszę, nie przychodź bez zaproszenia. — O, jaka jaśnie pani. Moje towarzystwo nie dla takich pań, co? — Proszę wyjść. — Pójdę, kiedy powiem, co mam do powiedzenia. — Nie masz mi nic do powiedzenia. — Tu się pani właśnie myli, pani Aird. Mam pani mnós- two do powiedzenia. Strasznie była pani przejęta, kiedy si? spotkałyśmy na tym moście podczas spaceru. Nie podobało się, co powiedziałam, prawda? Zauważyłam. Nie jestem głu- pia. — Opowiadałaś nieprawdę. — A niby po co miałam to robić? Nie mam powodu kłamać, bo prawda jest wystarczająco czarna. Nazwałam Pandorę Blair kurewką, a pani zacięła usta, jakbym powie- działa coś nieprzyzwoitego, bo pani to niby taka czysta i niewinna. — Czego ty chcesz? — Nie chcę widzieć zła i nierządu — zagrzmiała Lotl niczym szkocki kaznodzieja przepowiadający swym wierny wieczne potępienie. — Grzesznych mężczyzn i kobiet. L bieżności... 322 . pleciesz bzdury — przerwała jej rozwścieczona Yirgi- nia- to bzdury, tak? — Lottie była znów sobą. — A czy iTrlura kiedy pani męża nie ma, pozbywa się pani chłop- sprowadza do domu kochanków i wpuszcza ich do ,-ka? __ To nie do zniesienia. Ona coś wymyśla. Karmi wa obłąkaną pokraczną wyobraźnię własnymi fantazjami. L Aha, wiedziałam, że to panią uciszy. Żona pana Aird, też coś.'Nie lepsza niż ulicznica. Yirginia zacisnęła dłonie na krawędzi stołu. Powiedziała zimnym i spokojnym głosem: — Nie wiem, o czym ty mówisz:. — A teraz kto kłamie, jeśli wolno spytać? — Z dłońmi splecionymi na kolanach Lottie pochyliła się do przodu, jej osobliwe oczy wpatrywały się w Virginię. Cera Lottie była woskowa jak świeca, a słaby cień wąsików ciemniał nad górną wargą. — Byłam tu, pani Ai rd. — Zniżyła głos i mó- wiła teraz przyciszonym tonem osoby opowiadającej histo- rię o duchach w sposób możliwie najbardziej przerażają- cy. — Byłam pod tym domem, kiedy przyjechała pani wczoraj wieczór. Widziałam, jak pani wraca. Widziałam, jak pani zapala światła i idzie na górę ze swoim oblu- bieńcem. Widziałam was w oknie sypialni, wychylaliście się jak para kochanków i szeptaliście ze sobą. Widziałam, jak zaciągacie zasłony i zamykacie się: ze swoją żądzą i cudzo- łóstwem. ~ Nie miałaś prawa chodzić po moim ogrodzie. Tak jak ,ne masz Prawa przebywać w moim domu. To się nazywa •'ruszenie prywatności; jeśli zechcę, to zadzwonię na poli- cję. Policję. Pew w Lottie zachichotała. — Dobre miejsce. « «mervrp n C,lekawi' co sie dz»eje, kiedy pan Aird jest dorze'' M -f rakował° go pani? Myślała pani o nim i Pan- wiać co-> M i ° nich' Prawda? Zaczęła się pani zastana- —• Lottie h k°mU wierzyć- — .\ on ni °u' Żebyś stąd natychmiast wyszła. d?-ieje. lezbyt się ucieszy, kiedy się dowie, co tu się ~~ Idź ^bie. Już. 323 l !\ — Jedno jest pewne. Nie jest pani lepsza niż inni i n- ma co przekonywać mnie o niewinności, bo sama twarz na nią zdradza... Yirginia straciła w końcu cierpliwość. Przez zaciśnięte ze by krzyknęła do Lottie: — Wynoś się! — Wyciągnęła rękę, wskazując drzwi — Wynoś się i nigdy nie wracaj, ty zasrany babsztylu. Lottie umilkła. Siedziała nieporuszona. Zza stołu patrzyła na Yirginię wzrokiem pełnym nienawiści. Napięta jak struna Yirginia czekała, co się stanie. Jeśli Lottie uczyni jakiś ruch, żeby jej dotknąć, przewróci ten ciężki stół na starą wariatkę i rozgniecie ją jak chrabąszcza. Daleka jednak od zamysłów fizycznej przemocy, Lottie miała na twarzy wyraz głębokie- go zadowolenia. Jej oczy jarzyły się. Jej występ był za- kończony, osiągnęła, co zamierzała. Bez pośpiechu wstała i dokładnie zapięła guziki żakietu. — No — powiedziała — to ja już pójdę. Pa, pa, pieski, miło było was poznać. Yirginia obserwowała ją, jak wychodzi. Lottie stukała żwawo wysokimi obcasami na kuchennej podłodze. W ot- wartych drzwiach przystanęła, by się obejrzeć. — Było bardzo miło. Na pewno jeszcze wpadnę. I wyszła, zamykając cicho drzwi za sobą. W swej małej kuchni w Pennyburn Yiolet stała przy stole w fartuchu i zdobiła urodzinowy tort. Sam tort, wielki i trój- warstwowy, zrobiła Edie, ale Yiolet miała go przyozdobić. Zrobiła polewę z masy czekoladowej i za jej pomocą połą- czyła trzy warstwy ze sobą. Teraz to, co zostało z lepkiej. gęstej masy, rozprowadzała po powierzchni tortu. Nie była fachowcem od zdobienia ciast i kiedy skończyła, tort rnia' 'dość prymitywny wygląd i najbardziej przypominał zaorane pole, ale gdy wetknie w polewę parę jasnych Smarties i do- da jedną świeczkę, bo na tyle sobie pozwalała, to całość nabierze należycie świątecznego wyglądu. Cofnęła się, by obejrzeć gotowy tort, i zlizała z palco^ parę kropel polewy. W tym momencie usłyszała auto jadące pod górę, a potem w stronę jej domu. Wyjrzała przez okno i stwierdziła z zadowoleniem, że jej gościem jest Yirgin13- Yirginia mieszkała osobno i Yiolet zawsze cieszyła się. S^ 324 , owa wpadała nieoczekiwanie, bez zapowiedzi, bo zna- •^ f "to że chciała przyjść. A dzisiejszy dzień jest szcze- CZLe ważny, bo będą miały czas usiąść i pogawędzić, Yio- S zaś dowie'się wszystkiego o Henrym. Poszła umyć ręce. Usłyszała, jak frontowe drzwi otwarły się i zamknęły. '—Vi! _ jestem w kuchni. — Wytarła dłonie, zaczęła zdejmo- wać fartuch. _Vi! Yiolet rzuciła fartuch i wyszła do hallu. Jej synowa stała u stóp schodów i Yiolet mogła od razu stwierdzić, że coś jest bardzo nie w porządku. Yirginia była blada jak papier, jej jaśniejący wzrok był twardy, a oczy lśniły jak od po- wstrzymywanych łez. — Kochanie. Co jest? — spytała zaniepokojona. — Vi, muszę z tobą pomówić. — Jej głos był opanowa- ny, ale pełen zdenerwowania. Była bliska płaczu. — Muszę ci coś powiedzieć. — Oczywiście. Chodź. Wejdź i usiądź... — Objęła Yir- ginię ramieniem i zaprowadziła do salonu. — Usiądź tu. Po- siedź spokojnie przez chwilę. Tu nam nic nie przeszkodzi — Virginia zapadła w głęboki fotel Vi, oparła głowę na po- duszce, zamknęła swe piękne oczy i niemal natychmiast je otwarła. Henry miał rację — powiedziała. — Lottie Carstairs jest zła. Ona nie może tu zostać. Nie może mieszkać z Edie. Musi wyjechać. i usiadła przy kominku w swym krześle o szerokich po- ręczach. ~- Virginia, co się stało? ^ Boję się __ powiedziała Yirginia. fte zrobi krzywdę Edie? — Nie Edie. Mnie ___ ^wiedz, o co chodzi. — \Ve' ni&, bardzo wiem' Jak zaczać- Jej sp^Stko- od Początku. bie> czvnis°Jny gł?s Poskutkował. Yirginia zebrała się w so- wyraźny wysiłek w celu zapanowania nad sobą 325 violet westchnęła^ -edziała w zupełnie innym duchu. -°' te Tprawda. Wiedzieliście. - A *'v rlinia nie wiedzieliśmy. Domyliśmy się tyl- - Nie, Virgn > rozmawiało się nigdy o tym i mówienia sensownie i obiektywnie. Usiadła prosto nęła włosy do tyłu, przycisnęła palce do policzków, ^ ^' by już płakała i teraz ocierała łzy. ^ ^ — Nigdy jej nie lubiłam — powiedziała. — Tak jak -L z nas jej nie lubił i nie był szczęśliwy, że mieszka z ^ Ale tak jak wszyscy uważałam, że jest nieszkodliwa. tó' Yiolet przypomniała sobie własne zastrzeżenia do Lott' I przypływ strachu, jakiego doznała siedząc z Lottie nad nt ką w Relkirk, gdy na jej nadgarstku zacisnęła się dłoń Lottie o palcach silnych i twardych jak kajdanki. — A teraz uważasz, że się myliliśmy? — W przeddzień wyjazdu Henry'ego do szkoły... w po- niedziałek... zabrałam psy na spacer. Poszłam do Dermota kupić coś dla Kąty, a potem przez zachodni most. Lottie zjawiła się jak spod ziemi. Śledziła mnie. Powiedziała mi, że wy wszyscy wiecie, wszyscy, ty, Archie, Isobel i Edie. Powiedziała, że wiecie. O, dobry Boże, jęknęła w duchu Yiolet. Spytała: — Yirginia, co wiemy? — Wiecie, że Edmund i Pandora Blair się kochali. Byli kochankami. — A skąd Lottie to wie? — Pracowała w Croy w okresie ślubu Archie'ego z Iso- bel. Podczas wesela były tańce, prawda? Powiedziała, że w czasie przyjęcia poszła za nimi na górę i podsłuchiwała pod drzwiami sypialni Pandory. Mówiła, że Edmund był żo- naty i miał dziecko, ale to'hie miało znaczenia, bo kochał się w Pandorze. Mówiła, że wszyscy to wiedzieli, bo rzucało się w oczy. I że nadal są w sobie zakochani i dlatego Pa"' dora wróciła. Było gorzej, niż Yiolet się obawiała, i po raz pierw5^ w życiu zabrakło jej słów. Co tu powiedzieć? Jak pocieszyć- Jak wydobyć jedno ziarnko pociechy z tych błotnistych gł?1" skandalu bełtanych przez obłąkaną, która w swym żałosny życiu nie ma nic do roboty oprócz przysparzania , _„ — _ _— —__ _ ~- j -r -- — r ~ j ~jr — — ———— * . i ja Z niewielkiej dzielącej je odległości spojrzały na sie . Wzrok Yirginii był błagalny, bo jedyne, czego chciała, zapewnienia ze strony Yiolet, że cała ta historia jest steki kłamstw. 326 ale micn»t»y. nie rozmawiało się nigdy o tym owy wali się tak, jakby nic s« me stało. A i HiacTeeo1' - Był to krzyk rozpaczy, - Dlaczego " nit nie pfwiedział? Wyszłam za Edm™ a, Jestem je- „„„* nikt nie p _ ^ ważąc, że się me dowiem? I to ~~ > jest coś w rodzaju zdra- Sńne dziecko, za małe i niedorosłe do pr^ _ _ Yireinia jak mieliśmy ci to powiedzieć? Nikt me miał nawet pewności. Po prostu podejrzewaliśmy, a tacy ludzie jak my wmiatają te rzeczy pod dywan W nadziei, że tam zostaną. Ona miała osiemnaście lat, a Edmund znał ją od dziecka. Ale on był w Londynie, ożenił s«? i miał Aleksę, przez całe lata nie widział Pandory. A potem przyjechał na wesele Archie'ego i ją tam spotkał. Już flie dziecko, tylko najbardziej ponętne, zepsute, apetyczne stworzenie, jakie tyl- ko może być. Ja sądzę, że ona zawsze k00!* się w Ed- mundzie. Kiedy się znowu spotkali, było to jak wybuch fa- jerwerku. Widzieliśmy ten fajerwerk, ale odwracaliśmy się, żeby nie patrzeć. Nie mogliśmy nic zrobić, co najwyżej mieć nMzieję, że sam się wypali. Nie wygi A na to, żeby miał szansę przetrwania, Edmund miał obowiązki w Londy- ne. Żonę, dziecko, pracę. Po weselu wyjechał z powrotem do swoich zajęć. — Czy chętnie wyjeżdżał? fiolet wzruszyła ramionami. Po Edmundzie trudno cokolwiek pOZB»ć Pamiętam, jak go żegnałam w Balnaid, on już w sam<*dzie, ja mó- cól r"- "d° vvidzenia" i mam zamiar powiedzieć jeszcze czv'ra "SmieSZnega W rodzaju „przykro n? lub „czas le- nł'im ny> ' albo "zaP°mnisz o Pandorze", ale»końcu stra- am odwa« * nic nie powiedziałam. lora? JeJ niat1?^ W kryzys nast°latek. Łzy, humory, depresja. 1 ufała, była ogromnie przygina, ale, Yir- 327 l ginia, co mogłyśmy zrobić? Co każda z nas mogła zr łv- Sugerowałam, żeby wysłać gdzieś Pandorę na pewien c ^ na jakiś kurs albo do Paryża czy Szwajcarii. Mimo os' § nastu lat była pod wieloma względami jeszcze bardzo i jakiś wartościowy program... nauka języka albo z dziećmi... mógł wyleczyć ją z depresji. Dałby jej wość kontaktu z młodzieżą i zapomnienia o Edmundzie ją zawsze ogromnie rozpieszczano, a jej matkę przerażały te humory. Nie wiem, czy o tym rozmawiali. Wiem tylko że Pandora przez miesiąc czy dwa snuła się po Croy zatru- wając wszystkim życie do niemożliwości, a potem zwinęła się z tym okropnym Haraldem Hoggiem, bogatym jak Kre- zus i w takim wieku, że mógłby być jej ojcem. No i taki był tragiczny koniec Pandory. — Do teraz. — Tak. Do teraz. — Zmartwiła cię wiadomość, że wraca? — Tak. Trochę. — Sądzisz, że nadal się kochają? — Yirginia, Edmund kocha ciebie. — Yirginia milczała. Yiolet zmarszczyła brwi. — Przecież wiesz. — Są różne rodzaje miłości. A czasem, kiedy jej napraw- dę potrzebuję, mam wrażenie, że Edmund nie jest zdolny jej dać. — Nie rozumiem. — Pozbawił mnie Henry'ego. Powiedział, że odbieram mu samodzielność. Że chcę zatrzymać Henry'ego jako swoją własność, zabawkę, którą chcę się bawić. Prosiłam i błaga- łam i w końcu pokłóciłam się z Edmundem, ale nic nie po- mogło. Jakbym mówiła do ściany. Vi, ściany nie kochaj^ To nie jest miłość. — Nie uważam tak, ale w sprawie Henry'ego jestem P° twojej stronie. Ale to też jego dziecko i ja naprawdę wierz?' że Edmund robi, co jego zdaniem jest dla Henry'ego naJ lepsze. — A teraz on pofrunął sobie do Nowego Jorku \vłasnl w czasie, gdy był mi naprawdę potrzebny. Odwiezienie "e ry'ego do Templehall i zostawianie tam tej okruszyn^1 najgorsza rzecz, jaką musiałam w swoim życiu zrobić- 328 .Tak __ powiedziała Vi w zamyśleniu. — Tak, wiem. ^j yiolet rozważała przykrą sytuację, przebiegała ^Uir'r treść tego, co sobie dotąd powiedziały. Nagle "< ^d miła sobie drobną niejasność. — Yirginia — powie- UŚWf — to się zdarzyło w poniedziałek. A ty przychodzisz fSi Było coś jeszcze? !L Och — Yirginia zagryzła wargę. — Tak. Tak, było. — Znowu Lottie? — Yiolet ledwie odważyła się spytać. — Tak. Lottie. Widzisz, Yi... pamiętasz ostatnią niedzielę, lunch w Croy i nasze żarty z Isobel na temat jej gościa, Smutnego Amerykanina? No więc kiedy wracałam z Tem- plehall,"zatrzymałam się w Hotelu Królewskim, żeby pójść do toalety, i spotkałam go tam. To mój znajomy. Dobry zna- jomy. Nazywa się Conrad Tucker, graliśmy razem w tenisa w Leesport przed dwunastu laty. To była najprzyjemniejsza nowina, jaką Yiolet usłyszała od chwili przyjścia Yirginii. — O, to niezwykle miło — powiedziała. — Zjedliśmy razem kolację, a potem wydało mi się bez sensu, żeby on zostawał w Relkirk, skoro następnego dnia miał jechać do Croy, więc wrócił ze mną do Balnaid i prze- nocował. Odwiozłam go rano do Croy i zostawiłam z Ar- chiem. Potem pojechałam do Corriehill z wazonami na kwiaty dla Yereny. A potem wróciłam do domu i zastałam Lottie w kuchni. — W kuchni Balnaid? wala — iak. Czekała na mnie. Powiedziała... że poprzedniego jeczoru była w Balnaid, stała w ogrodzie, na deszczu ła nas"?801' ^^ Conrad * Ja przyjechaliśmy. Obserwowa- ła na/262 0^na' ^as*ony nie były zaciągnięte. Obserwo- *' Jak ldziemy na górę... — Yirginia dostrzegła prze- ojrzeme Yiolet, otwarła usta i zamknęła je ponow- ecizmła w końcu: — Nazwała mnie dziwką. Con- Jest w?"1' PotSPiała Zbieżność i nierząd... J?st obłąkana. się jak u dzie k glnia na8le załamała się, twarz skurczyła czkach. -_ VlC ' .łzy wypełniły jej oczy i spłynęły po poli- 1 Ja już nie mogę. Nie zniosę tych wszystkich 329 oczach V,N U|.S1irWy^e(:hać ^ P°wie to Edmundowi. — Na okropności. Ona jest jak wiedźma i bardzo mnie nie dzi... Nie wiem, czemu mnie nienawidzi... aw'- Sięgnęła po chusteczkę, ale nie mogła jej 2nal -, więc Yiolet podała jej swoją, koronkową z cienkiego n}^' na, mało przydatną do tamowania takiego przypływu ro?' lenia. — Jest zazdrosna. Zazdrosna o normalne szczęśliwe ?v cię... Co do Edmunda, to jak my wszyscy będzie wiedział że to tylko stek kłamstw. — Ale właśnie nie — płakała Yirginia. — To prawda To jest właśnie koszmarne. To prawda. — Prawda? — Spałam z Conradem. Poszłam z nim do łóżka, bo mia- łam na to ochotę, chciałam, żeby mnie kochał. — Ale dlaczego! — Och, Vi. Chyba mieliśmy na to ochotę. Było to rozpaczliwe wyznanie i patrząc na swą zapłakaną synową Yiolet poczuła przypływ współczucia. To, że właś- nie Yirginia doszła do czegoś takiego, było jasnym dowo- dem stanu, do jakiego zostało doprowadzone jej małżeństwo. Po namyśle wydawało się to w pełni zrozumiałe. Ten męż- czyzna, Conrad Tucker czy jak się tam zwał, stracił właśnie żonę. Yirginia, w zamęcie spowodowanym decyzjami Ed- munda, straciła swego ukochanego syna. Są starymi przyja- ciółmi. Poszukując pociechy człowiek zwraca się do starych przyjaciół. Ona jest kobietą godną pożądania, zmysłową i at- rakcyjną, a nieznajomy Amerykanin zapewne przystojnym mężczyzną. Mimo to jednak Yiolet jak niczego na świecie pragnęła, by to się nie stało. A jeszcze bardziej wolałaby o tym nie wiedzieć. , Jedno było dla niej jasne jak słońce. — Nie możesz o tym mówić Edmundowi — stwierdziła- Yirginia wytarła nos w mokrą chusteczkę. — To wszystko, co masz mi do powiedzenia? — Tylko to jest ważne. — Żadnych wyrzutów? Żadnego potępienia? — To nie są moje sprawy. — To było złe. — Ale w tych warunkach zrozumiałe. 330 f . _ Yirginia zsunęła się z fotela na kolana, x, mr/i ukryła twarz na jej wydatnej piersi. — Tak objęta VIOICL mlViolefp0ołożyła dłoń na jej głowie. __ jesteśmy tylko ludźmi — powiedziała ze smutkiem. Trwały tak przez chwilę, znajdując pociechę we wzajem- — bliskości, szloch Yirginii ucichł stopniowo. Odsunęła się odJViolet i'przykucnęła na piętach. Wytarła nos gestem oznaczającym koniec płaczu. _ Vi, jest jeszcze jedno — powiedziała. — Kiedy wróci Edmund i skończą się tańce, chciałabym pojechać na trochę na Long Island. Pobyć z babcią i dziadkiem. Muszę się stąd wyrwać. Chciałam wyjechać już parę miesięcy temu, ale się nie udało, a teraz, kiedy nie mam Henry'ego, pora wydaje się odpowiednia. — A Edmund? — Mógłby... mieszkać z tobą. — Kiedy chcesz jechać? — W przyszłym tygodniu? — Czy to rozsądne? — Ty oceń. — Pamiętaj tylko, że od rzeczywistości nie uciekniesz, tak samo jak od poczucia winy. — Ta rzeczywistość to Edmund i Pandora? — Ja tego nie powiedziałam. — Ale tak myślisz, prawda? Dopiero co mówiłaś mi, że ona zawsze się w nim kochała. A ja jestem pewna, że jest eraz nie mnieJ Piękna niż w wieku osiemnastu lat. I dzielą wsn C°S' CZeg°ja nie m°Sę dzielić z Edmundem, tysiące pommen młodości. Co dziwne, one są zawsze najtrwalsze 1 najważniejsze. ieste.« ważna i moim zdaniem nie powinnaś teraz niej — Daw 1 zostawiał Sle- co on co on robi, a to nie zważałam. Kiedy musiał wyjechać samą, nie czułam zazdrości i nie martwiłam robi. Powiedziałam mu, że nie dbam o to, tem. Ale te*""" Warunkiem że nie muszę na to patrzeć. Żar- być tego śwlaHi? ^C Zait' "*e^ ma s*ę co^ zdarzyć, nie chcę 331 — Yirginia, nie doceniasz swoich przyjaciół. Sądzis? Arenie będzie stał z boku i przyglądał się bezczynnie1? 2e — Jeśli Edmund coś zamyśla, Archie mu nie przeszkód — Pandora nie zostanie w Croy na stałe. ' — Ale jest tam teraz. I to „teraz" stanowi mój problem — Nie lubisz jej? — Jest urocza. — Ale jej nie ufasz? — W tej chwili nie ufam nikomu, a najmniej sobie. Chce się wycofać, przemyśleć wszystko, spojrzeć z perspektywy Dlatego chcę jechać do Stanów. — Nadal uważam, że nie powinnaś jechać. — Chyba jednak muszę. Wyglądało na to, że wszystko zostało już powiedziane Yiolet westchnęła. — W takim razie nie mówmy już o tym. Musimy nato- miast być praktyczne i obmyśleć kroki. Jedna rzecz jest zu- pełnie jasna, Lottie musi wyjechać. Z powrotem do szpitala Prowokuje nieszczęścia, a ja boję się o Edie. Natychmiast się tym zajmę. Proponuję, żebyś w czasie, kiedy będę dzwo- nić, umyła twarz, uczesała włosy i przyniosła moją butelkę brandy z kredensu w jadalni i parę szklanek. Wypijemy so- bie coś leczniczego, wzmocnimy się i poczujemy lepiej. Yirginia zrobiła, co jej polecono. Kiedy opuściła pokój. Yiolet wstała z krzesła i podeszła do biurka. Znalazła numei Szpitala Królewskiego w Relkirk, wykręciła i poprosiła o połączenie z doktorem Martinem. Po chwili wywoływania go przez telefonistkę znalazł się na linii. — Doktor Martin? Yiolet wyjaśniła dość obszernie, kim jest i jaki ma zwią- zek z Lottie Carstairs. — Panie doktorze, wie pan, o kim mówię? — Tak, oczywiście. — Obawiam się, że ona nie nadaje się do przebywania p za szpitalem. Zachowuje się nadzwyczaj bezrozumnie, dręcz, i prześladuje ludzi. Dla panny Findhorn, u której miesz _• jest to moim zdaniem naprawdę zbyt duże obciążenie. ^ nie jest młoda, a Lottie jest dla niej zbyt uciążliwa. — Tak. — Głos doktora wyrażał namysł. — Rozumiem- 332 vdaje się pan zaskoczony. """" NT Vnie jestem zaskoczony. Oddałem ją pod opiekę — pndhorn bo uważałem, że powrót do codziennego panny domowego pomoże jej odzyskać swego rodzaju nor- zyc,'a ść Ale było pewne ryzyko. m __ Wydaje się, że to ryzyko się nie opłaciło. _ Tak, mam tego świadomość. _ Czy weźmie ją pan z powrotem pod swoją opiekę? — Tak, oczywiście. Porozmawiam z siostrą oddziałową. Czy byłaby pani w stanie przywieźć pannę Carstairs do szpi- tala? To na pewno lepsze niż przysyłanie karetki. I proszę przywieźć z sobą pannę Findhorn. Będzie potrzebna jako najbliższa krewna pacjentki. — Oczywiście. Będziemy u pana dziś po południu. — W razie kłopotów proszę o wiadomość. — Naturalnie — przyrzekła Yiolet i odłożyła słuchawkę. Świadomość, że dylemat kuzynki Edie jest rozwiązywany i ze Lottie prawdopodobnie wróci do szptala w Relkirk jesz- cze tego popołudnia, wpłynęła lepiej niż łyk najlepszej bran- dy Yiolet na przywrócenie Yirginii równowagi. — Kiedy ją zabierasz? — Teraz — powiedziała Yiolet. Zdążyła już zmienić buty i zapinała żakiet. — A jeśli Lottie nie zechce pojechać? — Zechce. -A jeśli dostanie w aucie ataku i będzie próbowała cię Będzie ze mną Edie i ją powstrzyma. To dla kochanej die v!lelka u'ga. Nie będzie mieć zastrzeżeń. ___ ^jechałabym z tobą, ale... __ 7*V f} musisz trzymać się z dala. ^dzwonisz, kiedy będzie po wszystkim? oczywiście. la Ja -^D^J u a siebie- ~ Virginia objęła Yiolet i ucałowa- violet b\! Ję' ^ocnarn cie> a nigdy ci tego nie mówię. c'e"'a-'^uŁ, — Drog"ieddP°rUSZOna' ale m'ała inne rzeczy na gł°wie- ramieniu nl Zleclco — bezwiednie poklepała Yirginię po • P'anu,ac in* -,1™:- z Lottie j Edie_ _ Do zoba. 333 — Oczywiście. Alexa i Noel też będą. Alexa i Noel. Następni członkowie rodziny, następni ? jomi. Tyle ludzi, tyle potrzeb, decyzji, spraw do rozwiązan- Jutro kończę siedemdziesiąt siedem lat, uświadomiła soh' Yiolet i zdziwiła się, że nie siedzi spokojnie w fotelu kółkach w koronkowym czepku na głowie. Sięgnęła po to rebkę, znalazła kluczyki od samochodu, otwarła frontowe drzwi. Alexa i Noel. — Wiem — powiedziała. — Nie zapomniałam. Obawiała się jakiejś okropnej awantury z Lottie, ale oka- zało się to zupełnie bezbolesne. Zastała Lottie w fotelu Edie przed telewizorem. Wyglądała na raczej skwaszoną. Yiolet chciała wymienić z nią parę uprzejmości, ale Lottie była o wiele bardziej zajęta otyłą kobietą na ekranie, która po- kazywała, jak zrobić marszczony abażur z kawałka starej ta- pety. Przez kuchenne okno Yiolet dostrzegła w ogrodzie Edie, która rozwieszała swą dzienną porcję prania. Podeszła do niej i przyciszonym głosem, by nie usłyszała jej kuzynka, opowiedziała, co zostało postanowione i załatwione. Edie, która o tej porze dnia wyglądała na bardziej zmę- czoną, wydawała się teraz bliska płaczu. — Ale ja nie chcę jej odsyłać — powiedziała. — Edie, to już staje się nieznośne dla nas wszystkich. Dla ciebie zawsze było to za dużo, a teraz ona zaczęła prześla- dować Yirginię i rozgłaszać bardzo przykre plotki. Wiesz, co mam na myśli. Oczywiście, że Edie wiedziała, ale rozumiały się bez słów. — Bałam się — przyznała Edie. — Edie, ona jest chora. — Powiedziałaś jej? • — Jeszcze nie. — Co jej powiesz? — Po prostu, że doktor Martin chce ją zbadać. Zatrzymać w szpitalu w Relkirk dzień lub dwa. — Wścieknie się. — Nie sądzę. Edie rozwiesiła resztę prania, schyliła się, by podnieść pus" ty kosz na bieliznę. Zrobiła to tak, jakby ważył cała jakby dźwigała wszystkie strapienia świata. 334 Powinnam była jej pilnować - powiedaała. ' jakże mogłabyś to zrobić? Sama jestem winna , . . ' r.kt nie zrobiłby więcej od ciebie — uśmiechnęła się __ chodź Wypijemy herbatę, potem powiem jej, o co chodzi, a ty spakujesz jej walizkę. Poszły razem przez długi ogród z powrotem do chaty. — Czuję się — powiedziała Edie — jak morderca. To moja kuzynka, a ja sprawiłam jej' zawód. __ To ona sprawiła tobie zawód, Edie. Nie zawiodłaś jej. Tak jak nigdy nikogo z nas. O szóstej wieczorem cały ten niesmaczny epizod był za- kończony, Lottie po raz drugi tkwiła w szpitalu w Relkirk pod opieką życzliwej siostry oddziałowej i niewiarygodnie młodzieńczego doktora Martina. Na szczęście nie miała za- strzeżeń, kiedy Yiolet ujawniła jej swe zamiary, wyraziła po prostu nadzieję, że doktor Faulkner poświęci jej nieco więcej uwagi, a potem podniosła głos, by przypomnieć Edie o spakowaniu jej najlepszego zielonego żakietu. W towarzystwie siostry oddziałowej podeszła nawet do drzwi szpitala i pomachała życzliwie dłonią na pożegnanie, gdy Yiolet uwoziła Edie aleją przygnębiająco oficjalnego ogrodu, który Lottie uważała za piękny. — Edie, nie trap się nią. ^_ — Muszę. —• Zrobiłaś, co mogłaś. Jak święta. Zawsze możesz ją od- wiedzic. To przecież nie koniec. — Co za biedactwo. doTob°trZebna-^ fachowa °Pieka- A ty masz inne rzeczy ?aba\\ i° ^ teraz zapomnieć o tym i sama się trochę urodzinach0 "^ ^"^ Żadnych smutnych min na moich przez chwilę, potem spytała: „Ozdobiłaś dzi'a ją obok'J 1°mawiać sPrawę pikniku i gdy Yiolet wysa- wróciła do P Wiedziała' że najgorsze jest za nimi. westchnienie ,^nnyburn' weszła tylnymi drzwiami i wydała stał nadal na t l ^ ZnÓW była W domu- Tort urodzinowy °siem lat NI^H tam' gdzie 8° zostawiła. Siedemdziesiąt z'wnego, że czuje się skrajnie wyczerpana. 335 Polewa zrobiła się za twarda na Smarties, trzeba wie zostawić, jaka jest. Umieściła tort w blaszanym pudełku ^ tem poszła do salonu, zrobiła sobie dużą, mocną whisky soda, usiadła przy biurku i odbyła ostatnią w tym dniu i życiowo ważną rozmowę. ' e — Szkoła Templehall. — Dobry wieczór. Mówi Yiolet Aird. Jestem babką Hen ry'ego Airda, chciałabym rozmawiać z dyrektorem. — To jest sekretariat dyrektora. Czy coś mu przekazać? — Nie, obawiam się, że nie. — Dyrektor jest w tej chwili zajęty. Może mógłby od- dzwonić do pani? — Nie. Chciałabym rozmawiać z nim teraz. Może zechce pani go odnaleźć i powiedzieć mu, że czekam. Sekretarka zawahała się, a potem powiedziała z ociąga- niem: — Dobrze. Ale to może potrwać parę minut. — Będę czekać — powiedziała wyniośle Yiolet. Czekała. Po dłuższym czasie usłyszała kroki na podłodze bez wykładziny. — Dyrektor. — Pan Henderson? — Tak. — Tu Yiolet Aird, babka Henry'ego Airda. Przepraszam za kłopot, ale chodzi o ważną rzecz, o to, żeby przekazał pan Henry'emu wiadomość ode mnie. Zrobi pan to? — Jaka to wiadomość? — Jego głos brzmiał dość niecier- pliwie, a może nieco gniewnie. — Proszę mu powiedzieć, że Lottie Carstairs wróciła do szpitala i nie mieszka już z Edie Findhorn. — To wszystko? — zapytał z niedowierzaniem. — Tak, to wszystko. — I to jest ważne? — Życiowo ważne. Henry bardzo się martwił o pan"? Findhorn. Poczuje ogromną ulgę, kiedy się dowie, że LotW Carstairs już u niej nie mieszka. Ciężar spadnie mu z serca- — W takim razie lepiej sobie zapiszę. — Tak chyba będzie lepiej. Powtórzę panu. — Co te uczyniła, podnosząc głos i mówiąc dobitnie, jakby dyreK 336 był g DO cień- — LOTTIE CARSTAIRS. WRÓCIŁA I NIE MIESZKA JUŻ. Z EDIE FIND- - powiedział dyrektor, dając dowód ._ jasu" i •• j-~ , r czeaoś w rodzaju poczucia humoru 11 powie pan to Henry'emu, tak? __ Zaraz mu przekażę. — Jest pan bardzo uprzejmy. Przepraszam, że pana tru- dziłam. — Zamierzała spytać o Henry'ego, jak on się czuje, ale zrezygnowała. Nie chciała, żeby ją uznano za starą nu- dziarę _ Dobranoc, panie Henderson. _ Dobranoc, pani Aird. Na końcu długiej wspinaczki, tam gdzie pospiesznie wy- równana spychaczem droga osiągała szczyt Creagan Dubh, Archie zatrzymał land rovera, obaj mężczyźni zeszli w dół i przystanęli oglądając wspaniały widok. Przybyli tego popołudnia z Croy traktem wśród gospo- darstw i opłotków, wzdłuż jeziora, a potem w górę na pust- kowia wzgórz. Teraz Zachodnia Dolina leżała za nimi dale- ko w dole, wody jeziora były błękitne niczym turkus. Przed mmi główna dolina Creagan schodziła w dół szeregiem kot- lin i odnóg do miejsca, w którym kipiące wody wąskiego potoku lśniły jak jasna nić w zmiennym blasku słońca. Ku północy pofalowany krajobraz odchodził w nieskończoność. światło było kapryśne, ciągle zmienne, odległe szczyty ocie- kTd na mgła> a chmury kładłysi?na nich Jak powto- \vał °grodach Cr°y było przyjemnie ciepło, słońce spły- trze Ł"62 Zł°te UŚCie ' tylk° słaby wiatr chłodził P°wie- było cias Wysokości Jednak, do jakiej dotarli, powietrze chodni wS e ^ Woda ze strumienia, a kłujący północnoza- drzew i -^ * ^ przez odsl°ni?te wrzosowiska pozbawione mu na drodze inny°h przeszkód' ^e mogłyby stanąć podane Juz od De\>^f^_ty^ ^and rovera i jego dwa psy, oczekujące czasu tej chwili, wyskoczyły na ziemię, żałosne płaszcze przeciwdeszczowe, brudne 0 grubej wełnianej podszewce. 337 l\ wałyby je takie czy inne intensywne uprawy lub uprawa l sów na cele przemysłowe. a" — Czy sadzenie drzew to taka zła rzecz? — To delikatna sprawa. Naszym rodzimym drzewem jest szkocka sosna, nie świerk sitka z Norwegii ani nie sosna lodgepole z Ameryki Północnej. I wszystko zależy od tego jaką się prowadzi gospodarkę leśną. A gęste zadrzewię-' nie świerkiem sitka niszczy tereny wylęgu górskich pta- ków, bo nie założą one gniazda na dziewięciuset jardach tego świerka. Za dużo żyje tam drapieżników, lisów i wron Nie chodzi mi tylko o głuszce, to samo dotyczy brodź- ca, złotej siewki i kulika. I innej zwierzyny leśnej. Owa- dów, żab, żmij. A także roślin. Dzwonków, trawy weł- nianki, rzadkich mchów i grzybów, bagiennego złotogłowu. Właściwie uprawiane wrzosowisko to arsenał racjonalnej ekologii. — Ale czy obraz bogatego faceta, który chodzi po wrzo- sowisku i łupie do ptaków, nie jest w tym kontekście śmieszny? — Oczywiście, że tak. Tłusty arystokrata ładuje strzelbę dziesięciofuntowymi banknotami. Ten obraz chyba zanika, bo nawet najbardziej niedojrzali politycy zaczynają sobie uświadamiać, że więź między miejscowym sportem a zacho- waniem tradycji jest ogromnej wagi, jeśli podstawowy eko- system Szkocji ma przetrwać. Zapadło milczenie. Niepostrzeżenie cisza wypełniała się drobnymi odgłosami, tak jak spływająca woda wypełnia pus- te naczynie. Poświst i łopot wiatru. Szept odległego potoku, biegnącego w dół strumienia wody. Po drugiej stronie doliny rozsiane na wzgórzu owce skubały trawę, przesuwały się, beczały. Gdy dźwięki te wypełniały ciszę, Conrada, który czuł się dobrze ze swym towarzyszem, ogarnęło ukojenie, spokój duszy, o którego istnieniu już zapomniał. Może to niedobrze. Może po tym, co zaszło poprzedniej nocy, nie powinien czuć się wyzwolony od wyrzutów sumie- nia i poczucia winy. Jego sumienie jednak drzemało, a na- wet było zadowolone z siebie. „Cholernie podle się czuję — powiedział Yirginii — i cię pragnę". 340 I czuł się winien, zmagając się z fizycznym pragnieniem h nią się z cudzą żoną za plecami jej męża w jego do- k Nie zdołał jednak stłumić tego pragnienia, zwłaszcza "^ stało się w pełni jasne, że Yirginia odczuwa potrzebę g dechy i miłości równie wielką jak on sam. Dla niego była P°noc radosnej ulgi po miesiącach dobrowolnego celibatu. Dla niej zaś być może było to złagodzenie samotności i ostatni poryw traconej młodości. Po przyjeździe poprzedniego wieczoru do Balnaid ogarnę- ła ją nieśmiałość, trzymała Conrada na dystans tą swoją skrzętnością gospodyni, świadoma zagrożenia jak młode zwierzę. Dziś rano jednak była spokojna. Obudził się późno, bo spał głębiej niż przez szereg ostatnich miesięcy, i nie zobaczył jej obok siebie. Ubrał się, zszedł na dół i stwier- dził, że Yirginia przygotowuje w kuchni śniadanie, parzy ka- wę, rozmawia z dwoma spanielami. Nadal była blada, ale o wiele mniej napięta; powitała go uśmiechem. Nad jajecz- nicą na boczku rozmawiali o banałach, a on szanował jej powściągliwość. Może było lepiej, że żadne z nich nie wda- wało się w analizę serca ani nie usiłowało racjonalizować wydarzeń poprzedniego wieczoru. Przygoda na jedną noc. Dla Yirginii tym to chyba było. Conrad nie miał pewności. On sam czuł po prostu ogromną wdzięczność do losu, że zetknął ich razem w chwili, gdy oboje mieli obolałe, samotne dusze i bardzo siebie nawzajem potrzebowali. Sprawy potoczyły się swoim trybem w sposób naturalny jak oddech. ci. Nie ma czego żałować. Nie trapił się zbytnio o Yirginię. H h fames° siebie' to wiedział tylko, że przed dwunastu rt Yv» „„r ,ni^ zakocnany, a teraz nie miał zbytniej pewnoś- zmieniło. PO niebie. Km przykuł jego wzrok. Pojawił się myszołów, płynął zaczął opadać spiralnym lotem. W sekundę wrzosów w połowie wzgórza poderwało się ów i zdumiewająco szybko pofrunęło z wiat- - MP°ł ObaJ m?zczyzni obserwowali je. my wi "a.em nadzieję _ powiedział Archie — że zobaczy- Naeont 6J ,Ptaków- Będziemy polować w tej dolinie jutro. a p°Jdzie Przez wypaleniska. 341 — Ty też będziesz? — Tak. To mogę jeszcze robić, o ile dostanę dolne WVD lenisko. Niewielu rzeczy tak żałuję jak tego, że nie mogę j • chodzić po wzgórzach. To były najlepsze czasy, brało się p J| przyjaciół i z pół tuzina psów. Teraz to już przeszłość. Conrad wahał się. Spędzili razem większość dnia, ale Conrad, nie chcąc okazać się ciekawskim lub nietaktownym nie poruszał tematu widocznej ułomności Archie'ego. Teraz jednak chwila wydawała się stosowna. — Jak straciłeś nogę? — spytał jakby mimochodem. Archie obserwował myszołowa. — Postrzał. — Wypadek. — Nie. Nie wypadek. — Myszołów zawisł, zanurkował, poderwał się z powrotem w górę, u dzioba kołysała się jego zdobycz, mały królik. — Incydent w Irlandii Północnej. — Coś ty tam robił? — Byłem żołnierzem. Byłem ze swoim pułkiem. — Kiedy to się stało? — Siedem, osiem lat temu. — Myszołów znikł. Archie zwrócił twarz do Conrada. — Wojsko jest teraz w Irlandii Północnej już dwudziesty rok. Czasem myślę, że świat już zapomniał, jak długo trwa ten krwawy konflikt. — Dwadzieścia lat to dużo. — Pojechaliśmy powstrzymać przemoc, utrzymać pokój. Przemocy nie powstrzymaliśmy, a pokój nadal wydaje si? odległy. — Zmienił pozycję, zdjął okulary, wsparł się na łokciu. — W lecie mamy płatnych gości ze Stanów. Dajemy im nocleg, organizujemy rozrywki, poimy winem, karmimy i konwersujemy. Podczas tych rozmów często pojawia si? temat Irlandii Północnej i nieuchronny żart, że Irlandia Pół- nocna jest brytyjskim Wietnamem. Nauczyłem się szybko zmieniać temat i mówić o czym innym. — Nie miałem tego na myśli. To znaczy tego o Wietna- mie. Nie byłbym tak zarozumiały. — A ja nie chciałem być agresywny. — Spojrzał na Con- rada. — Byłeś w Wietnamie? — Nie. Noszę okulary od ósmego roku życia, więc nie zostałem zakwalifikowany. 342 Walczyłbyś, gdyby cię nie zwolnili? Sfie wiem — Conrad potrząsnął głową. — Ale mój brat -Jł Wstąpił do marynarki. Pływał na krążowniku. Zginął. Vo za bezwzględna, krwawa, niepotrzebna wojna. No, 'każda wojna jest taka. W Irlandii Północnej zaś najbar- dziej niepotrzebna, bo problemy mają korzenie w przeszłoś- Z a nikt nie chce ich wyrwać i wyrzucić, i zasiać coś przy- zwoitego i nowego. __ przez przeszłość rozumiesz Cromwella? — Cromwella, Wilhelma Orańskiego, bitwę pod Boyne, czarno-brunatnych i młodych ludzi, którzy podejmowali strajki głodowe i umierali. I dawne, gorzkie wspomnienia, bezrobocie, segregację, tereny zamknięte i nietolerancję re- ligijną. I najgorsze ze wszystkiego, niemożność logicznego podejścia do sytuacji. — Jak długo tam byłeś? — Trzy miesiące. Miało być cztery, ale kiedy batalion wracał do domu, ja byłem w szpitalu. — Co się stało? — Mnie czy batalionowi? — Tobie. Odpowiedzią Archie'ego było głębokie i niechętne wymo- wne milczenie. Patrząc nań Conrad stwierdził, że jego uwa- gę ponownie przykuł jakiś odległy ruch na przeciwległym wzgórzu. Jego profil był ponury, na pozór zastygły wskutek koncentracji. Conrad wyczuł, że jego towarzysz nie chce o tym mówić i szybko wycofał się z pytania. — Przepraszam. — Dlaczego? H ^yszedłem na ciekawskiego. Nie chciałem. 7" W Porządku. To był pewien incydent. To eufemizm Każd\ nią Zn rd°Wanie' mordowanie' zasadzki, różne okaleczc- ie Vfłnasz to słowo na co dzień z wieczornych wiadomości. pnAW Irlandii Północnej. A ja byłem jego ofiarą. " ""' na służbie? K\\ ati na służbie, moja funkcja nazywała się oficer Czyt -. jak tam jest. sobie «/ L Się ° takich incydentach, ale mimo to trudno w>obrazić. iak tam Wt 343 ' — Mówią, że to ładny kraj. — Conrad chciał powiedz „Nie to miałem na myśli", ale powstrzymał się od tej uw^' i pozwolił Archie'emu kontynuować. — Niektóre części /*' landii Północnej są bardzo piękne. Czasami musiałem opus^ czać służbowo Kwaterę na większość dnia, odwiedzać JPH nostki na stanowiskach po całej okolicy. Niektóre z granicz" nych były w oblężonych fortach przerobionych ze starych posterunków policyjnych, można się było tam dostać tylko helikopterem, bo na drogach groziły zasadzki. Loty nad kra- jem były wspaniałe. Byłem tam wiosną i wczesnym latem Fermanagh i jeziora, góry Mourne. — Umilkł na chwilę ki- wając głową. — Chociaż trzeba sobie uświadamiać, że scho- dzą nie tylko do morza, ale i na nieużytki. Granica. — Czy to tam byłeś? — Tak. W samym ich sercu. Też inny kraj. Bardzo zie- lony, małe pola, kręte polne drogi, pierwiosnki i strumienie. Słabe zaludnienie. Małe gospodarstwa rozsiane tu i ówdzie, niewielkie obejścia, wokół zepsute maszyny, rdzewiejące stare auta i traktory. Ale wszystko sielskie. Kojące. Czasem nie mogłem połączyć tych okolic z tym, co się działo. — Musiało być trudno. — Było dobrze. Trzymaliśmy się razem. Przebywanie w oddziale to trochę jak życie wśród rodziny. Kiedy się ma rodzinę przy sobie, można sobie poradzić prawie ze wszyst- kim. Archie ponownie umilkł. Granitowe wzniesienie było nie- wygodnym miejscem odpoczynku i zaczęło mu doskwierać. Zmienił nieco pozycję, odciążając nogę. Młodszy pies po- ruszył się gotów do akcji i Archie pogłaskał delikatnie jego łeb. — Czy mieliście swoje koszary? — spytał Conrad. — Tak. Jeśli zarekwirowane zakłady odzieżowe nazwać koszarami. Wszystko było dość prymitywne. Żyliśmy zf drutem kolczastym, blachą falistą i workami z piaskiem, rzad- ko widywaliśmy światło dzienne i mieliśmy mało okazji do ćwiczeń. Pracowaliśmy na jednym piętrze, szliśmy na 0°* jeść i na górę spać. Ritz to nie był. Miałem ordynansa-o- chroniarza, który wszędzie ze mną chodził, i nawet w cy w1' nym ubraniu byliśmy uzbrojeni. 344 II • się w stame oblężenia. Nigdy nas nie zaatakowano, • ° 'ała ciągle groźba zasadzki lub napaści, więc czło- al? ifbvł przygotowany na wszelkie możliwe sposoby zmia- wiea z powierzchni ziemi policyjnego lub wojskowego es- mblishmentu. Jeden z tych sposobów polegał na tym, żeby ść uzbrojonego land rovera, załadować go materiałem obuchowym i zmusić faceta za kierownicą do wjazdu przez otwartą bramę koszar, a kiedy stanie, wysadzić ładu- nek na odległość. Zdarzyło się to raz czy dwa, ale wynale- ziono pewien sposób przeciwdziałania. Mocny betonowy ot- wór ze stromą rampą. Chodziło o to, żeby wjechać w otwór, a potem uciekać ile sił w nogach i wrzeszczeć dla ostrzeże- nia jak wariat, zanim ten cały kram wyleci w powietrze. Zniszczenia były wprawdzie i tak spore, ale na ogół oby- wało się bez ofiar. ~— Czy tobie to się zdarzyło? ^— Nie, mnie się nie zdarzyło. Miewam koszmary na te- mat tych cholernych dołów przeciwbombowych, ale nigdy te§o nie doświadczyłem. Dziwne, prawda? No ale trudno 0 Wyjaśnienie poczynań własnej podświadomości. Teraz Conrad porzucił swoje skrupuły co do bycia cieka- wskim. ^— A więc co się zdarzyło? Archie objął młodego psa, który usiadł, by położyć łeb spowitym w wełnianą tkaninę kolanie swego pana. ty ^~ To było na początku czerwca. Wszędzie słońce i kwia- niu arzył si? wówczas incydent na granicy, na skrzyżowa- D\v W P°bhżu Keady. Zakopali bombę w kanale pod drogą. by-a uzbrojone pojazdy, nazywaliśmy je „prosiakami", od- Za^ ^. Patrol graniczny, czterech ludzi w każdym prosiaku. roz został uruchomiony zza granicy. Jednego prosiaka zo$erwało na kawałki i wszystkich czterech ludzi też. Drugi nyu krwi, zemsty i strachu. I żal mi całej rasy ludzkiej, bo jes' takie bezsensowne okrucieństwo uznaje się za normę, to n' 348 rzyszłości dla nas wszystkich. To jest przerażające, widz? P ". u;_ un jot- Hziecko nadal mam koszmary, które się o , bo jak dziecko nadal mam koszmary, które przerażają'i sprawiają, że budzę się z krzykiem. Ale 111111 zcze coś gorszego. Neil MacDonald. Dwadzieścia Jest Jj"a j trup. Nic nie zostało z jego ciała, nic, co można h aoarzebać. Jego rodzicom nie została nawet pociecha po- bu i erobu do odwiedzenia. Znałem Neila jako dobrego żołnierza, ale pamiętam go jako chłopca, który stał na po- dium Igrzysk Strathcroy i grał na kobzie wojskowe melodie. Pamiętam ten dzień, trawa, rzeka, wzgórza w słońcu, a on ze swoją grą był częścią tego wszystkiego. Po prostu chło- piec. Całe życie miał przed sobą i stał tam grając te cudow- ne melodie. — Nie możesz obwiniać się o jego śmierć. — To przeze mnie został żołnierzem. Gdybym się nie wmieszał, żyłby do dziś. — Nie, Arenie. Jeśli miał wstąpić do twojego pułku, zro- biłby to bez twojej zachęty. — Tak sądzisz? Trudno mi być fatalistą. Chciałbym nim być, bo wtedy mógłbym zostawić w spokoju jego ducha i przestać zadawać sobie pytanie dlaczego. Dlaczego ja mam być tu na szczycie Creagan Dubh, widzieć, oddychać, doty- kać, czuć, gdy Neil MacDonald jest martwy? — To jest zawsze najgorsze dla tych, co zostali. Archie zwrócił głowę i spojrzał na Conrada. Przez dzie- lącą ich niewielką przestrzeń ich oczy spotkały się. Potem Archie powiedział: ~ Twoja żona zmarła. trwało, nie leukemię. Patrzyłem, jak umiera. Długo to . 'ez cały ten czas czułem żal i gorycz, bo to byłem "mierałem- A kiedy umarła, nienawidziłem siebie, bo ~~ T.v też. prostu się ^ Ze l° c^a nieuchronna reakcja. Trzeba po w«ystkie tetym Up°rać- Wymaga to czasu. W końcu jednak znajdują roz sarnooskarżycielskie i drążące duszę kwestie nie cholernie płnl^^'3' ^ w^c> Jak wy Brytyjczycy mówicie, nawet je stawiać, milczenie. Potem Archie uśmiechnął się. 349 — Tak. Masz rację. Cholernie głupio. — Zwrócił t w górę i obserwował niebo. — Masz rację, Conrad. _ ^ bo ciemniało. Siedzieli już bardzo długo, robiło się Zlrn 6" — Może zaczniemy wracać do domu. Muszę się wyt}um° czyć. Przez chwilę zapomniałem chyba, że ty musisz upór - się z własnym dramatem. Mam nadzieję, że uwierzysz m kiedy ci powiem, że nie przywiozłem cię tu dla obciążania swoimi kłopotami. — Pytałem o nie — z uśmiechem przypomniał Archie'e- mu Conrad. Uświadomił sobie, że zmarzł i zesztywniał od siedzenia, tkwiąc na tym twardym i niegościnnym miejscu Wstał z wysiłkiem, rozprostowując nogi. Spoza skalnej za- słony wiatr uderzył weń, kłując go w policzki, odwijając ko- łnierz. Zadrżał lekko. Psy, wiercąc się w przeczuciu jakiejś aktywności i myśląc już o kolacji, usiadły i wpatrywały się pełnym nadziei wzrokiem w twarz Archie'ego. — Istotnie. Ale zostawmy to teraz i nie mówmy już wię- cej o tym. Dobrze, wy łakome psiska, zabiorę was do domu i nakarmię. — Wyciągnął rękę. — Conrad, staruszku, pomóż mi wstać, dobrze? Opuścili wzgórza i jechali wolno do domu główną doliną w dół — a więc z powrotem do Croy. Kiedy wchodzili przez frontowe drzwi, zegar dziadka obok schodów wybijał połowę godziny. Wpół do siódmej. Psy były wygłodniałe. Już dawno minęła pora ich kolacji, poszły więc prosto do kuchni. Archie zajrzał do biblioteki, ale nie zastał tam ni- kogo. — Co chciałbyś teraz robić? — spytał swego gościa. — Jadamy zwykle około wpół do ósmej. — Jeśli pozwolisz, pójdę na górę i rozpakuję bagaż. wezmę prysznic. — Świetnie. Korzystaj z każdej łazienki, która jest •<— wolna. I zejdź na dół, kiedy będziesz gotów. Jeśli nadal m kogo nie będzie, znajdziesz tacę z drinkami w bibliotek- Obsłuż się. Czuj się swobodnie. — To bardzo miło — Conrad ruszył w górę po schodac • a potem odwrócił się. — Dziękuję za dzisiejszy dzień, w wyjątkowy. — Może to raczej ja powinienem tobie dziękować. 350 oszedł dalej w swoją stronę. Archie podążył za C°n nalazł w kuchni Lucillę i Jeffa przy zlewie i przy psaml ' boie w fartuchach i o zapracowanym, ale zadowo- pieCU" ° Jladzie Lucilla odwróciła się znad garnka, w któ- lon>m \vycii ^TatS^Wróciłeś. Gdzieś ty był? __ Na wrzosowiskach w górze. A wy dwoje co robicie? _ Kolację. — Gdzie mama? _ Poszła się wykąpać. — Dasz za mnie psom jeść? — Oczywiście. Żaden problem... — Wróciła do miesza- ma _ Ale muszą chwilę poczekać, bo sos mi się skluszczy. Pozostawił ich przy tym gotowaniu, zamknął drzwi, wró- cił do biblioteki, nalał sobie whisky z wodą sodową i ze szklanką w dłoni powędrował schodami w górę na poszuki- wanie żony. Znalazł ją w kąpieli, zanurzoną w wonnej pianie i jak zwykle zabawną w swym czepku w niebieskie i białe krop- ki. — Archie. — Archie usiadł wygodnie na pokrywie sede- su. — Gdzie ty byłeś? — Na szczycie Creagan Dubh. — Musiało tam być bosko. Czy Smutny Amerykanin się pojawił? r i . „ smutny. Bardzo dobry kompan. Na- >v a się Conrad Tucker i okazał się starym znajomym Vir- wierzę! To znaczy, że oni się znają? Co za nie- co \\ prz>padek- ! Jaki szczęśliwy. Nie będzie się czuł ob- — A tohZnanym mu domu' ~ Usiadła i sięgnęła po mydło. '" oczywiście się spodobał? '•y człowiek. Wyjątkowo miły. ulga. Co on teraz robi? Bo — sobie tak w Piątek. Czy Ani on, ani Jeff nie i, że dziś po kola- 357 cji można by zrobić mały kurs? Jeśli poduczą się jecjn czy dwóch tańców, będą przynajmniej mogli jakoś w}ącz^° się do zabawy. — Czemu nie? Dobry pomysł. Poszukam jakichś na^ra' Gdzie Pandora? — Chyba ma dość. Wróciłyśmy dopiero około piątej. Ąr chie, czy ona mogłaby pójść z tobą jutro na wzgórza? Mó- wiłam jej o pikniku Vi, ale ona powiedziała, że woli raczei spędzić dzień z tobą. Chce posiedzieć z tobą w zaroślach i pogawędzić. — Dobrze, pod warunkiem, że nie będzie zbytnio hałaso- wać. Dopilnuj, żeby się ciepło ubrała. — Pożyczę jej moje zielone spodnie i Barbour. Dopił whisky. Ziewnął. Był zmęczony. — Jak zakupy? Przywiozłaś mi naboje? — Tak. I szampana, świece i tyle produktów, że można by wyżywić wygłodzoną armię. No i mam na tańce nową suknię. — Kupiłaś sobie suknię? — Nie, nie kupiłam. Pandora mi ją kupiła. Suknia jest absolutnie piękna, nie mogłam się dowiedzieć, ile kosztu- je, ale chyba majątek. Ona wydaje się strasznie bogata. Czy ja powinnam jej pozwalać na taką ekstrawagancję i hoj- ność? — Jeśli chciała dać ci suknię, to nie było sposobu ją po- wstrzymać. Zawsze uwielbiała dawać prezenty. Ale to było miłe. Czy mogę zobaczyć tę suknię? — Nie, dopiero w piątek, kiedy moja uroda wprawi ci? w zdumienie. — Co jeszcze robiłyście? , — Jadłyśmy obiad w Winiarni... — Wyciskając gabfó Isobel zastanawiała się, czy opowiedzieć Archie'emu o Pa°' dorze i zarezerwowanym stoliku, ale zdecydowała, że nie. bo wiedziała, że Archie by to zganił. — A Lucilla kup«a sobie sukienkę w kramie na rynku. — O, Boże, na pewno ma pełno pcheł. — Nakłoniłam ją do oddania jej do pralni. Ktoś będzi? musiał jechać po nią w piątek rano do Relkirk. Ale najbaf dziej ekscytującą nowinę zostawiłam na koniec. Bo Pando 352 7Pnt także tobie. Jeśli podasz mi ręcznik, to wyjdę kUpiłanvTci go pokażę. 1 W prezent dla mnie? — Podał jej ręcznik, usiłując sobie ~~h azić co u licha jego siostra mu przywiozła. Miał na- W'V° r że'nie złoty zegarek, obcinacz do cygar lub spinkę f'krawata bo tych rzeczy nie używał. Tak naprawdę to notrzebował tylko nowego pasa na naboje... Isobel skończyła się wycierać, zdjęła czepek, potrząsnęła cłową, sięgnęła po swój jedwabny szlafrok, zawiązała pasek. c _ Chodź, zobacz. — Wstał z pokrywy sedesu i poszedł za nią do ich sypialni. — To. Leżało na łóżku. Tartanowe spodnie, nowa biała koszula jeszcze w celofanie, czarna atłasowa szarfa i zielony aksa- mitny smoking ojca, od jego śmierci nie widziany przez Ar- chie'ego. — Skąd on się wziął? — Był na strychu, w naftalinie. Powiesiłam go nad wan- ną, żeby znikły zmarszczki. A spodnie i koszula są od Pan- dory. Wyczyściłam ci też wyjściowe buty. — Ale po co to wszystko? — zdumiał się. — Na piątek wieczór, ty ciamajdo. Kiedy powiedziałam Pandorze, że nie możesz nosić spódniczki i pójdziesz na przyjęcie do Yereny w marynarce, była wstrząśnięta. Powie- działa, że będziesz wyglądał jak kelner. Poszłyśmy więc do pana Pittendriecha i on pomógł nam wybrać te. — Podniosła spodnie. — Czy nie są boskie? Och, Archie, przymierz to wszystko, me mogę się już doczekać, żeby zobaczyć, jak ;j ilości nowej garderoby było ostatnią chciałby akurat w tej chwili robić, ale „erca , * tak tym podekscytowana, że nie miał słusznie OW1Ć- Odstawił więc szklankę na toaletkę i po- ~ Koszul ZdeJmować swe stare wełniane ubranie. mozesz zabrudZ°'StaW' N'C będziemy wyjmować nowej, bo pet>- No. jU2 Z1°' ZdeJmiJ buty i te śmierdzące stare skar- M? zamkami To Wciągnął nowe spodnie. Isobel zajmowała szuh ' w ogóle f ami' upychała rogi jego niebieskiej ko- weciła się wokół niego, jakby ubierała dziec- r/t-"Men 353 ko przed wizytą. Zamocowała szarfę, zawiązała mu wy1- we buty, potrzymała aksamitną marynarkę smokingu w°~ nął ramiona w rękawy o jedwabnej podszewce, a Isobel * wróciła go ku sobie i zapięła pętelki przy guzikach. — No, gotowe. — Przygładziła mu dłonią włosy. -_ TJ. się przejrzeć. Nie wiedzieć czemu czuł się głupio. Bolał go kikut A chie marzył o gorącej kąpieli, ale powędrował posłusznie w stronę szafy Isobel; środkowe skrzydło miało lustro na całą wysokość. Przeglądanie się w lustrze nie było jego ulu- bionym zajęciem, bo odbicie wydawało mu się zawsze ka- rykaturą dawnego, tak wychudł i posiwiał, tak bardzo był pozbawiony wdzięku w swym nędznym ubraniu, tak dzi- waczny z tą niezdarną, znienawidzoną nogą. Nawet teraz, w obliczu dumnego zeń wzroku Isobel, spoj- rzenie na siebie wymagało nieco wysiłku. Uczynił to jed- nak, a efekt nie był zły. Wyglądał nieźle. Właściwie wspaniale. Spodnie, długie i o wąskich nogawkach, bez- błędnie skrojone i zaprasowane na ostry kant, miały w sobie coś wojskowego. A wspaniały, bogaty aksamit smokingu miał dokładnie ten właściwy charakter znoszonej dżentel- meńskiej elegancji, wyblakła zieleń nawiązywała do nici w tartanie. Isobel doprowadziła już wcześniej do porządku jego wło- sy, ale teraz on przygładził je ponownie i zaczął oglądać inne fragmenty swego znakomitego odbicia. Rozpiął smo- king, żeby podziwiać atłasowe lśnienie szarfy owijającej Je' go chudy tors. Z powrotem zapiął smoking. Spojrzał same- mu sobie w oczy i uśmiechnął się krzywo, widząc siebie napuszonego jak jakiś marny kogut. — Co sądzisz? — odwrócił się do żony. — Wyglądasz zdumiewająco. — Lady Balmerino — wyciągnął do niej ręce — zatanc , pani walca ze mną? . Podeszła do niego, a on przyciągnął ją do siebie i °P policzek na jej głowie, tak jak zwykli tańczyć przed ) szalejąc w nocnych klubach. Przez cienki jedwab szlan jego ręce czuły jej ciało, jeszcze rozgrzane kąpielą, łutd \ bioder, wąską kibić. Jej miękkie piersi bez stanika wspi? 354 a ona cała pachniała przyjemnie wonnym myd- 51? ° tem uwali się lekko noga za nogą, kołysząc się w obję- STtańcząc najlepiej, jak mogli, w rytm muzyki, którą słyszeli. cos- — spytał — w tej chwili pilnego do załatwienia? __ Chyba nie. — Żadnej kolacji, żadnego karmienia psów, skubania pta- ków, pielenia grządki? — Nie. Ucałował jej włosy. — To chodź ze mną do łóżka. Milczała, Archie zaś gładził dłonią jej plecy. Po chwili odsunęła się od niego, spojrzała mu w twarz, a on ujrzał jej ciemnobłękitne oczy lśniące od łez. — Archie... — Proszę, chodź. — A inni? — Wszyscy zajęci. Zamkniemy drzwi. Zawiesimy „Nie przeszkadzać". — A... koszmary? — Koszmary są dla dzieci. Za starzy jesteśmy, by pozwo- lić snom na przeszkadzanie w miłości. — Zmieniłeś się. — Zmarszczyła brwi, jej twarz pełna była zdumienia. - Co się stało? Pandora zrobiła mi prezent? ~~ Nie Coś innego. cie~~CreP°dkałem człowieka- ktory m™e wysłuchał. Na szczy- i ptaków8h" Dubh> tylk° W towarzystwie wiatru, wrzosu __ Q Ir,aenzd™k°i°. kto by przeszkadzał. I ja mówiłem. ~~ Tak. 2 wsz'ystko.' - Tak°mb'e' strzePach ciała i poległych Szkotach? - TakNei'U MacDonald? i o koszmarze? 355 — Ale ty to mówiłeś mnie. Mnie opowiadałeś I nic nie pomogło. r 111. — To dlatego, że ty jesteś częścią mnie. Obcy to nego. Jest obiektywny. Wcześniej nikt taki się nie trafi) T ko krewni albo starzy przyjaciele, którzy znali mnie .' moje życie. Za bliscy. de — Archie, koszmar nadal istnieje. On nie odejdzie — Może i nie. Ale też być może stracił kły. — Skąd ta pewność? — Moja matka mówiła: Strach zapukał do drzwi, Wiara poszła otworzyć, ale nikogo nie było. Zobaczymy. Kocham cię nad życie i tylko to jest ważne. — Och, Archie. — Jej łzy popłynęły, a on je scałowywal, rozwiązał pasek jej szlafroka i wsunął dłoń pod miękki jed- wab, pieszcząc jej nagie ciało. Zbliżył usta do jej ust, a jej wargi rozchyliły się... — Spróbujemy? — Teraz? — Tak. Teraz. Zaraz. Kiedy tylko uwolnisz mnie od tych cholernych spodni. 29 Czwartek, piętnasty Obudziwszy się o piątej, Yirginia czekała na świt. By czwartek, siedemdziesiąte ósme urodziny Vi. * Zgodnie z obietnicą Vi zadzwoniła poprzedniego wieczo^ tuż przed dziennikiem o dziewiątej. Lottie jest znów w szp talu w Relkirk, powiedziała Virginii. Wcale nie Prze-^| szybko się z tym pogodziła. Edie jest trochę rozstrojona. dzięki perswazji uznała to, co nieuchronne. Vi zadzwoń też do Templehall i poleciła dyrektorowi zapewnić H ry'ego, że nie musi się już niepokoić o swoją ukocn Edie. Okropny epizod wreszcie dobiegł końca. Virginia m wyrzucić go z pamięci. 356 wzbudziła w Yirginii mieszane uczucia. Najważ- , wdzięczność i ogromna ulga. Mogła teraz spo- rnej5^ b^ ć w mrok, spać spokojnie w tym wielkim, pus- kojme pat ^ pOCZUciii pewności, że żaden gul nie stra- tym d°cTeUmnościach ogrodu, stoi, obserwuje, czeka, żeby za- sz>' w ć Lottie nie wróci, jest zamknięta, a wraz z nią jej SSpfeczne tajemnice. Yirginia była wolna od niej. Czuła wszelako pewien niepokój. Nieznośna była mysi o rozstroju Edie, która musiała przyznać się do porażki, o jej niechęci do oddawania swej kuzynki raz jeszcze pod facho- wą ale bezosobową opiekę szpitala.W głębi duszy jednak Edie musiała poczuć pewną ulgę, już choćby z tego powodu, że została uwolniona od odpowiedzialności niemal nie do udźwignięcia i nie musiała już wysłuchiwać nieskończonego potoku słów Lottie. I wreszcie Henry, wobec którego Yirginia miała poczucie winy. Wiedziała, co on myśli o Lottie i jak się bal o Edie, a mimo to rozsądny pomysł telefonu do szkoły w ogóle nie przyszedł jej do głowy; uświadomiła sobie, że pożałowania godną przyczyną było to, iż Henry umknął jej uwadze, tak bardzo była zajęta sobą i wydarzeniami ostatnich dwu dni. Najpierw Edmund i Pandora. Teraz Conrad. Conrad Tucker. Tu w Szkocji, w Strathcroy, już część otoczenia Balmerino i ważna postać wśród dramatis perso- nae najbliższych dni. Obecność Conrada zmieniła wszystko. Wowme Ją, tak jakby odsłonił się przy nim jakiś niespodzie- z noc Kochar "^^ aSpCkt M osobowości- SPała z Conradem. c a i się z namiętnością, która miała więcej wspólnego P rzebą pociechy niż z pożądaniem, była z nim, spędziła Choćby to8° ramionach- Akt niewierności, cudzołóstwo, nie żało\\° "azwać naigorszym na świecie słowem, Yirginia Nic nin~ ^ > rzutów ze w Vi była',,-,"d ty'"1 mÓWiĆ Edlmmdowi- chą. Było o'4 r^ starusz'<;a-> a wyznanie odpustem, nie skru- P zeniesipniem tak zwanego grzechu na inną oso- w ten sposób winy. Ten zupełny brak -HSU Don :askoczył jednak Yirginię, która poczuła, dorosła, nie fjj "lch dwudziestu czterech godzin jakby ycznie, ale wewnętrznie. Przypominało to 357 pauzę we wspinaczce na jakieś strome zbocze i czas panie tchu, odpoczynek, zachwyt szerszą perspektywa3 ^a" przyniósł ten trud. ' Ja*3 Od bardzo dawna zadowalało ją, że jest po prostu m Henry'ego, żoną Edmunda, członkiem rodziny Airdów • istnienie określał klan, a cały jej czas, całą energię i m[] -. pochłaniała troska o domowe ognisko. Teraz jednak Ale^ była dorosła, Henry wyjechał, a Edmund...? W tej chw'1 miała wrażenie, że straciła z oczu Edmunda. Została tylko ona. Yirginia. Jednostka, byt z przeszłością i przyszłością spiętymi przez mknące lata małżeństwa. Wyjazd Henry'e»o nie tylko zakończył pewien etap, ale i ją wyzwolił. Nic jei nie powstrzyma przed rozwinięciem skrzydeł, przed lotem Cały świat jest jej. Odwiedziny Long Island, od miesięcy tylko półświadome marzenie, były teraz możliwe, rzeczywiste, a nawet koniecz- ne. Cokolwiek sądzi Vi, czas jechać, a jeśli potrzeba uzasad- nienia, to będzie nim podeszły wiek jej babki i dziadka i jej gwałtowna potrzeba ujrzenia ich, nim staną się zbyt starzy, by cieszyć się jej towarzystwem, nim staną się chorzy i zniedołężniali, nim umrą. To było uzasadnienie. Właściwy powód jednakże wiązał się bardzo z Conradem. On tam będzie. Będzie w pobliżu. W mieście lub w Sout- hampton, ale nie dalej niż zasięg telefonu. Będą razem. Człowiek, którego jej dziadkowie znali i lubili. Miły męż- czyzna. On nie wyjeżdża nagle, nie łamie obietnic, nie za- wodzi, kiedy jest najbardziej potrzebny, ani nie kocha innej kobiety. Pomyślała sobie, że dla przetrwania związku zaufa- nie jest ważniejsze niż miłość. Aby się z tym wszystka" uporać, potrzeba jej czasu i przestrzeni, swego rodzaju prz- •rwy, w czasie której wycofa się i oceni sytuację. Potrzebo- wała pociechy i wiedziała, że znajdzie ją w towarzyst^1 tego, który zawsze był jej przyjacielem, a teraz jest kocha" kiem. Kochankiem. Ambiwalentne słowo, pełne znaczę • Raz jeszcze wsłuchała się w swoje sumienie, oczekując o wiązkowego przypływu poczucia winy, ale nie stwierdź niczego prócz swego rodzaju pewności, krzepiącej siły- J . gdyby Conrad dał jej nową szansę, nowy smak młoW nie nT " Będzie wspaniale... b.v nie robić z te •łamać' a ona miała na lyle godności, eJ wyjątku. Edmund wróci do domu w pią- 359 łlf tek. Zastanawiała się, czy przywiezie jej nową złota soletkę, i miała nadzieję, że nie, bo teraz nie iylko leżał między nimi jak kość niezgody, ale leżała też wiedza Yirginii o sobie i o mężu. Przeczuwała, że nic ' " nie będzie znów proste i łatwe, lecz że ona będzie u by w cnwjjj stre. >wać wszystkie ręce — także cudze — i uśmie- tac niedogodności. Zdawała sobie sprawę, że orga- to wolałahC°W Zallcza się do sytuacji stresujących, ale mimo rusach d Y' ZCby Verena nieco wcześniej pomyślała o ob- mku \vłozv'ł'°brUSy" W notesie PrzY telefonie. Z myślą o pik- «asu, gdy sj Wielkiego kurczaka do piekarnika. Może do go na porer?! Uplecze ' wystygnie, przyjedzie Alexa i potnie Telpf Porcje. ie'eton 7nA„, _ , ł- Tym razem Edie. mnie na piknik? 367 l — Tak, oczywiście. Zabiorę cię po drodze. Edie przykro z powodu Lottie. ' ^ — Tak — powiedziała lakonicznie Edie, jak to zw \. robiła, gdy j:oś ją bardzo trapiło, a ona nie chciała o t mówić. — Źle to zniosłam. — Yirginia nie była pewna Edie źle zniosła konieczność wyjazdu Lottie, czy udział'V'^ ginii w całej tej przykrej sprawie. — O której mam być e " towa? — Muszę pojechać do Corriehill z obrusami, ale postaram się być u ciebie koło dwunastej. — Alexa już przyjechała? — Nie, jeszcze nie. Wyobrażając sobie śmierć i zniszczenie, Edie natychmiast się zaniepokoiła. — O jej, chyba nic im się nie stało? — Na pewno nie. Może jest duży ruch. — Te drogi mnie po prostu przerażają. — Nie martw się niczym. Przyjadę po ciebie w południe; o tej porze już będą. Yirginia nalała sobie następny kubek kawy. Zadzwonił te- lefon. — Balnaid. — Yirginia. To Vi. — Wszystkiego najlepszego. — Powiodło mi się z tą pogodą, prawda? Czy przyjechała? — Jeszcze nie. — Myślałam, że do tego czasu już będą. — Ja też, ale jeszcze się nie pokazali. — Nie mogę się doczekać tego kochanego dziecka, przyjedziecie wszyscy wcześniej do Pennyburn, wypijern- kawę i pogawędzimy przed drogą na wzgórze? — Nie mogę — Yirginia wyjaśniła sprawę obruso« — Nawet nie wiem, gdzie ich szukać. — Są na górnej półce twojej bieliźniarki. owinięte w nie. bieską bibułkę. Z Yereną zawsze kłopot. Czemu wcześni nie pomyślała, żeby cię o to poprosić? — Ma chyba sporo na głowie. 362 kiedy tu przyjedziecie? ~~- -nią zastanawiała się i układała plan. Wvśle Noela i Aleksę do Pennyburn w subaru. Małym ~~ oiadę do Corriehill i po drodze z powrotem zabiorę ^ J _ •_ j„ n^łłfii/Knrn A nnt^m i?an5iVnifa.m\/ cip.Hif* aHtem zawiozę ją do Pennyburn. A potem zapakujemy siebie r/eczy na piknik do subaru i pojedziemy dalej. 1 1_ Świetny z ciebie organizator. To pewnie dlatego, że masz matkę Amerykankę. I zabierz koce, dobrze? I kieliszki do wina dla was. — Pod „obrusy" Yirginia zapisała „koce, kieliszki do wina". — Będę czekać na Noela i Aleksę około jedenastej. — Mam nadzieję, że nie będą zbyt zmęczeni. — O, nie będą — zapewniła ją żywo Vi. — Są młodzi. Noel Keeling był stworzeniem miejskim, urodzonym i wychowanym w Londynie, spędzał życie wśród ulic, wy- jeżdżając na weekendy do okolicznych coraz mniej wiejs- kich hrabstw. Niekiedy wypuszczał się dla przyjemności da- lej, leciał do Costa Smeralda czy Algarve, zapraszany do jakiegoś domu wraz z grupą gości na golfa, tenisa lub żeg- lowanie. Zwiedzanie, oglądanie kościołów lub chateaux, po- dziwianie wielkich obszarów winnic nie mieściły się w jego pojęciu rozrywki i gdy proponowano coś takiego, zwykle znajdował wymówkę, żeby tego uniknąć, i spędzał czas w ten sposób, że leżał nad basenem lub jechał do najbliż- szego miasta, by oglądać świat spod markizy baru na trotu- arze. r J przed laty przybył do Szkocji z kolegami na odłowu łososia, leciał samolotem z Londynu do In- -' skąp inny członek grupy rybackiej zabrał go do Oy- tern przez ł°- Pada}o przez całą drogę do hotelu, a po- lach lekkich6"^ -1C'h pobytu' P^estawało w rzadkich chwi- Cle brą20wVchrZe^aŚnień mgieł' które odslaniafy sP°re Poła" nie\Mele po" ° H pozbaw'onych drzew wrzosowisk i bardzo Miał zrń7r,;„„.. brane wody, dvK^°0ra W wodzie rzeki, zarzucając w wez- wspomnienia z tego tygodnia. Co- y. Każdy zaś wieczór towarzystwie na jedzeniu sporych ilości 363 l smacznych szkockich potraw i piciu jeszcze większych '] whisky. Przyroda tych okolic nie zapisała się w ogóle u,°^' go pamięci. Je~ Teraz jednak, za kierownicą swego volkswagena golfa ostatnich milach ich długiej podróży uświadamiał sobie •* jest nie tylko na znajomym gruncie, ale i na zaskakujący C terenie. „Znajomy grunt" miał metaforyczny sens. Był doświad- czonym gościem, spędził szereg lat w roli uczestnika week- endowych wizyt, i bynajmniej nie po raz pierwszy jechał do nie znanego mu domu mieszkać wśród obcych. W mi- nionych latach wypracował sobie weekendową hierarchie, gwiazdki za wygodę i przyjemności. Teraz, starszy, zamoż- niejszy i z dużą ilością przyjaciół i znajomych, mógł być bardziej wybredny i rzadko doznawał zawodu. Wszelako właściwie prowadzona gra ma własne ustalone reguły. Tak więc w swej walizce tkwiącej w bagażniku miat nie tylko wieczorową marynarkę i zestaw garderoby na wieś, ale też butelkę Famous Grouse dla gospodarza i ogromne pudełko ręcznie robionych czekoladek Bendicksa dla gospo- dyni. Ten weekend wymagał też prezentów urodzinowych. Dla babki Aleksy na siedemdziesiąte ósme urodziny lśniące pudełeczka mydła i olejku kąpielowego od Floris — typowe prezenty Noela dla starszych pań, zarówno mu znanych, jak nie znanych; dla Kąty Steynton, której nie znal, oprawiona w ramę rycina ze smutnookim spanielem trzymającym w pys- ku martwego bażanta. Tak oto, niosąc dary, wypełniał reguły. „Zaskakujący teren" był rzeczą fizyczną, zdumiewająco pięknym hrabstwem Relkirkshire. Nie spodziewał się tak bo- , gatych, kwitnących posiadłości, tak zielonych pól, wzorów" ogrodzonych i pełnych stad imponującego bydła. Nie spo' dziewał się bukowych alei, przydrożnych ogrodów pełnyc kwiatów w takiej liczbie i o takich barwach. Jadąc nocą.- miał przed sobą światła wbijające się w ciemny i mgl's - świt, ale teraz słońce dokonało swego dzieła i szarość usW piła porannej, jasnej przejrzystości. Mieli za sobą Relk'r ' droga była pusta, pola złote od ściernisk, rzeki migotały- P' procie nabierały szafranowo-żółtej barwy, niebo było ogi"0 364 kryształowo czyste, nieskażone dymem, smo- • 'n0,Wuet^nym okropieństwem z ręki człowieka. Było to czasie do na pozór minionego już świata. Czy ,wrót w 2iern jakłPiTdykolwiek taki świat? Czy też może znał go kiedyś n orostu zapomniał o jego istnieniu? ' fanie Bridge. Przebyli rzekę głęboko w dole pod mmi, otem skręctli za drogowskazem „Strathcroy". Nadal pełne ukosił wzgórza rozciągały się po obu stronach wąskiej krę- tej "szosy. Ujrzał rozsiane gospodarstwa, człowieka pędzące- cro stadko owiec przez zielone pastwiska w górę na bardziej surowe łąki. Alexa siedziała obok Noela z Larrym na kola- nach. Larry spał, lecz Alexa była w widoczny sposób na- pięta od z trudem tłumionego podniecenia wizytą w domu. Stan szczęśliwego oczekiwania trwał u niej właściwie już od tygodni, liczyła dni w kalendarzu, przycięła włosy, kupiła prezenty i odwiedzała sklepy w poszukiwaniu nowej sukni. Okazało się to bezowocnym zajęciem, porzuciła więc sklepy na rzecz firmy wypożyczającej wspaniałe kreacje — za- chwyciła się uroczym mini błyszczącym od cekinów, ale wraz z miłą pracownicą wypożyczalni doszły do wniosku, ze nie ma nóg do mini, i dała się namówić na tradycyjną «atę, surowy jedwab w kwiaty, a Noel uznał, że wygląda w niej uroczo i romantycznie. Przez ostatnie dwa dni była niezwykle czynna przy sprawach na ostatnią chwilę: pako- j\ała bagaż ich obojga, prasowała koszule Noela, rozmrażała o owkę, dała zapasowe klucze sąsiadom na wypadek wła- ^aniia wandali i bandytów. Wszystko to wykonywała z wi- 7n"~i zapałem i energią dziecka, a Noel traktował jej aktywność z życzliwą wyrozumiałością, nie udając '" ~J zuwatak samo. gdy mieli już za sobą długą podróż, słońce »iewy Wpad , z rozległego i czystego nieba, świeże po- niah się 23 ka^™2 otwarte okno, a nowe widoki odsła- zaraźliv,e \ ^ ,ym Mkr?tem, jej podniecenie stało się nagle czuc'e szczęści6 ,Wypełniło zabawne uniesienie — nie po- Zyczneg0 dóbr'o' PrzYpływ niemal równie miłego fi- 0(3 klerown]CV 'g° S,am°Poczucia. Impulsywnie oderwał dłoń nakr>''ą ją swoją Zyl ją na kolanie Aleksy, a ona od razu 365 — Nie mówię ciągle — powiedziała — ,jak tu pięknie" bo brzmiałoby to zbyt banalnie. — Tak. — Powrót jest zawsze szczególny, ale teraz bardziej niż zwykle, bo ty jesteś ze mną. Tak sobie właśnie pomyślałam. — Jej palce splotły się z jego palcami. — Nigdy jeszcze tak nie było. — Będę się sprawował — stwierdził z uśmiechem — naj- lepiej jak potrafię i postaram się w tym wytrwać. — Kocham cię — powiedziała Alexa, wychyliła się i po- całowała go w policzek. Pięć minut później byli na miejscu. Wjechawszy do wios- ki przebyli następny most i otwartą bramę i pojechali w gó- rę podjazdem. Ujrzał skwery, kępy rododendronów i azalii, prześwit na wzgórza po południowej stronie. Zatrzymał auto przed znanym mu już z fotografii Aleksy domem, teraz sto- jącą przed nim rzeczywistością, solidną i masywną, z wy- soką oranżerią po jednej stronie. Pnącze Yirginii, przybie- rające właśnie karmazynowy kolor, oplotło framugę otwar- tych frontowych drzwi; zanim Noel zdążył wyłączyć silnik, dwa spaniele już tam były, ale nie w posłusznych pozach na szczycie schodów; pędziły ku przybyszom z rozgłośnym szczekaniem i powiewającymi uszami, by zbadać tych no- wych. Brutalnie obudzony Larry odpłacał za to ujadając z ramion Aleksy, która wysiadała z auta. Niemal natychmiast za psami pojawiła się Yirginia w dżinsach i białej bluzce bez kołnierzyka i wyglądała rów- nie szykownie jak w swych wyrafinowanych londyńskich stronach, kiedy Noel widział ją po raz pierwszy i dotąd je- dyny. — — Alexa. Kochanie. Już myślałam, że nie przyjedziecie. — Objęcia i uściski. Rozprostowując obolałe ramiona i nogi, Neol obserwował to życzliwe powitanie. — I Noel. — Yir- ginia zwróciła się ku niemu. — Jak to miło cię widzieć. — Również i on został ucałowany, co było przyjemne. — Jak się jechało, okropnie, prawda? Alexa, nie zniosę tego hałasu. Postaw Larry'ego na ziemi, niech się zaprzyjaźniają w ogrodzie, bo inaczej zasiusia mi wszystkie dywany. Cze- mu tak późno? Czekam na was od paru godzin. 366 __ Zatrzymaliśmy się w Edynburgu na śniadanie — wy- , ., Aiexa. — Noel ma tam znajomych, Delię i Caluma iTbertsonów. Mieszkają w uroczym domku przerobionym stajen na tyłach Moray Place. Obudziliśmy ich rzucając 1 mv]canii w okno, oni zeszli do nas, otwarli nam i zrobili aiecznicę na boczku, i wcale nie byli źli, że ich zbudziliś- my Powinnam była zadzwonić do ciebie, ale nie pomyśla- łam o tym. Przepraszam. — Nieważne. Ważne, że jesteście. Ale nie ma chwili do stracenia, bo macie być u Vi o jedenastej i wypić z nią ka- wę, zanim wszyscy ruszymy w górę na piknik. — Spojrzała na Noela z pewnym współczuciem. — No, wpadłeś, bieda- ku, ale Vi nie może się doczekać was obojga. Zniesiesz to? Nie jesteś zbyt zmęczony po tej długiej jeździe? — Zupełnie nie — zapewnił ją. — Prowadziliśmy na zmianę, a kto nie .siedział za kółkiem, mógł spać... — Otwarł bagażnik swojego auta i Virginia uniosła brwi. — Boże, ile bagażu. No, wleczmy to wszystko do domu... Był w swojej sypialni, pozostawiony tam z bagażem, żeby się rozgościł. Przez otwarte drzwi dobiegały go głosy Aleksy i Virginii, które nadal miały sobie mnóstwo do powiedzenia. Od czasu do czasu rozlegał się śmiech. Podszedł do drzwi, żeby je zamknąć, bo doznał nagle potrzeby chwili samotno- ści, zanim stanie wobec nowych wyzwań. Dowiedział się, ze rna jechać subaru. Był jakiś problem z obrusami, ale on 1 pyiieXa p°Jada- na kawe do jej babki, a potem Virginia i die do nich dołączą i cała grupa ruszy w górę na uroczys- sów7""Ztbał ur°dzinowy prezent dla Vi, szczotkę do wło- 0 eJrzeć łazienkę. Ujrzał tam długą na siedem stóp ^. a perspektywa nie odstraszała go, przeciwnie, z niecierp- Ou°SC,'ą oczekiwał wszystkiego, co miał przynieść dzień. sw ar. wau'zkę i zaczął ją chaotycznie opróżniać. Powiesił tle vm!!"Clr0,Wą marynarkę w wysokiej wiktoriańskiej sza- Przybory toaletowe. Położył szczotkę na toaletce i po- obejrzeć ł ' ^ysoki 1° y1™6 mosiężne kurki, marmurową podłogę, Schludni UStra'„ Pucnate białe ręczniki kąpielowe ułożone na P°*ce nad grzejnikiem. Po nocnej jeździe czuł 367 się znużony i brudny, więc odruchowo odkręcił kiirk' ko się rozebrał i wziął najszybszą, najbardziej gorąca w swym życiu. Bardzo odświeżony, ubrał się i Za czystą koszulę podszedł do okna obejrzeć przyjemny w za granicami ogrodu. Pola, owce, wzgórza. Z tej ciszy", dobył się przejrzysty zew kulika. Narastał i cichł, a N ^ nie słyszał jeszcze tak nawiedzonego, wabiącego głosu Yirginia Aird była na wpół Amerykanką, młodą, żyw i szykowną. Kiedyś podczas służbowej podróży do Stanów Noel zatrzymał się w domu kolegi, który mieszkał w stanie Nowy Jork. Dom przypominał rancho, stał wśród skwerów które łączyły się ze skwerami sąsiada, i był zaprojektowany z uwzględnieniem przede wszystkim wygody i łatwości utrzymania go. Centralnie ogrzewany, doskonale obmyślany i wyposażony we wszelkie możliwe nowoczesne urządzenia, powinien był stanowić najwygodniejsze miejsce na świecie do spędzenia zimowego weekendu. Wszystko to jednak byto bezużyteczne, bo gospodyni, choć urocza, nie miała naj- mniejszego pojęcia o przyjmowaniu gości. Mimo kuchni jak marzenie nigdy nic nie gotowała. Co wieczór ubierali się i szli do miejscowego klubu na kolację, a jedynymi potra- wami, jakie wyłaniały się z owej kuchni, były smażone jaja i hamburger z kuchenki mikrofalowej. Nie koniec na tyra. W salonie był kominek, ale na palenisku stały doniczki z kwiatami, i zamiast przyjemnego ognia rozkosznie wygod- ne kanapy i fotele miały za ogniskową telewizor; niedzielne popołudnia spędzano oglądając futbol, którego reguł i zasad Noel nie mógł pojąć. W sypialni miał drugi telewizor, a są- siadująca z nią łazienka była świetnie wyposażona w prysz' nic, gniazdka na maszynkę do golenia, nawet bidet, ale naj- , większy z granatowych ręczników ledwie zakrywał przy0" dzenie, i ta drobna niedogodność sprawiła, że Noel gwałtow- nie zatęsknił za wygodą własnych ogromnych, białych, _s" chych ręczników kąpielowych. Najgorsze jednak były zatoki z powodu spania w ogrzanym pokoju, którego nie chciały się otworzyć. Wypominanie tych niedogodności byłoby grubiańsW^ i niewdzięcznością, bo gospodarze byli ogromnie mili, ale nigdy jeszcze nie wyjeżdżał znikąd z równie wielką ulgą- 368 się odezwał. Spokój. I... odwrócił się z po- i, upychając koszulę za dżinsy... wspaniały ński dostatek. Taki jak przy Ovington Street, ale a męską skalę. Wielka łazienka, stworzona dla na masyvvnpostawnych mężczyzn. Monstrualne ręczniki, cięż- odsuwane za pomocą jedwabnych sznurków. kl? ^iaTznów o Yirginii i stwierdził, że choć nie obawiał ^""powtórki swego pobytu w podmiejskiej Ameryce, nie oczekiwał, że Yirginia będzie gospodynią domu, który, jak się zdaje, urządzono i umeblowano przed pięćdziesięciu laty i który od tego czasu się nie zmienił. Akceptował to jednak. Czuł się jak w domu. Podobała mu się atmosfera tego miejsca, solidność i wygoda, miła woń wiejskiego domostwa, blask pasty na dobrze pielęgno- wanych meblach, kruchość świeżej pościeli, aura życia ro- dzinnego. Wkładając czyste skarpety i gruby sweter i cze- sząc włosy stwierdził, że pogwizduje. Spojrzał na siebie w lustrze i uśmiechnął się do swego odbicia. Już teraz za- czynał się bawić. Kiedy był już gotów, z prezentem dla Vi opuścił swoją sypialnię, zszedł na dół i idąc w stronę kobiecych głosów znalazł się w kuchni Yirginii. Choć nie jak marzenie, to jed- nak duża, przytulna i pełna nie tylko słońca, ale i zapachu świeżej kawy. Alexa pokroiła fachowo zimnego kurczaka i wkładała porcje do plastikowego pudełka, a Yirginia, teraz w fartuszku na swoich dżinsach, napełniała kawą termos. Z_ZwWlł S'ę N°el> odstawila dzbanek i nakręciła stoper. ^ Wszytko w porządku? — spytała Noela. Uardziej niż w porządku. Wziąłem kąpiel i jestem te- <™~" na wszystko. ze I?f.rezent dla vi? Włóż go do tego dużego pudła, ł to karton po produktach iony już pakunkami o osobliwych J Dutelk?- clelnejlC>joyeiTo?Vino z rabarbaru. Wygrał je na aukcji koś- 1 reszte, dacie t v^ ^ ™ domem- Wstaw moze to Pudło 10 Vi, kiedy dotrzesz z Aleksą do Pennyburn. 369 Noel wziął urodzinowe pudło i poniósł je przez k i otwarte tylne drzwi. Na dziedzińcu za domem czekał ^ baru, krzepki wehikuł z napędem na cztery koła, załadowSU już w tylnej części rozmaitymi rzeczami. Dla Noela pj^ oznaczał kanapkę zjadaną gdzieś w polach lub ewentua] dobrze dobrany kosz od Fortnuma z szampanem do uroczy'6 tego otwarcia na łąkach Clyndebourne. Przygotowania na t dzień wydawały się jednakże zakrojone na skale manewrów wojskowych. Koce, parasole, wędki, kosze na ryby, torby, na. pierowy worek węgla drzewnego, inny podpałki, ruszta i klesz- cze, miski dla psów, butelka wody, puszki piwa, koszyk pe- łen plastikowych jasnych talerzy i plastikowych kieliszków do wina. Była tam rolka ręczników papierowych, nieprzema- kalne okrycia, aparat fotograficzny Aleksy, lornetka. Wstawił do auta pudło prezentów, a gdy to robił, przyszła Alexa niosąc następny kosz, a w nim termos z kawą, pudeł- ko kurczaka na zimno, parę kubków, smycze dla psów i gwizdek. — Wygląda na to — powiedział do niej — że będziemy obozować co najmniej dwa tygodnie. — Musimy być przygotowani na wszystko. — Wziął od niej kosz i znalazł dla niego miejsce w rogu. — Jedźmy już. Jesteśmy spóźnieni. — A co z psami? — Pojadą wszystkie z nami. Będziemy musieli upchać je tu z całym tym majdanem. — Czy nie mogą usiąść na tylnym siedzeniu? — Nie, bo na wzgórze pojedzie pięć osób, ani zaś Vi. ani Edie nie są zbyt szczupłe. — Możemy wziąć też moje auto. — Możemy, ale nie zajedziemy nim daleko. Sam zoba- czysz drogę. Jest stroma i bardzo nierówna. Tylko to auto może nią jechać. Noel troszczył się o swojego volkswagena, więc dyskusja na tym się skończyła. Trzy psy zostały zebrane, załadowane i zatrzaśnięto im drzwi przed nosem. Miały zrezygnowane miny. Alexa i Noel wdrapali się na przednie siedzenia, Noe usiadł za kierownicą. Yirginia, nadal w fartuchu, przysz»a ich odprawić. 370 kwadrans po dwunastej — powiedziała. __ wokół domu, przez bramę, przez most. Gdy szy ' „Hyił Alexa przekazywała mu najświeższe miejs- Soel prowaazn, n Tatuś jest w Nowym Jorku. Dowiedziałam się wszyst- cowe 7 'kiedy kroiłam kurczaka. Tatuś ma wrócić jutro, bę- Sfwięc na przyjęciu. A Lucilla Blair jest w Croy... wró- ciła z Francji... i Pandora Blair. Jest siostrą Archie'ego Bal- merino, poznasz więc je obie. — Czy będą na pikniku? — Spodziewam się. Choć co do Pandory, to nie wiem. Bardzo chciałabym ją poznać, bo nigdy jej nie widziałam. Słyszałam tylko o niej. Jest czarną owcą w rodzinie Balme- rino, ma cudownie wątpliwą reputację. — Brzmi interesująco. — No, nie podniecaj się. Jest co najmniej dziesięć lat star- sza od ciebie. — Zawsze lubiłem dojrzałe panie. — Nie wiem, czy „dojrzała" to właściwe słowo w stosun- ku do Pandory. W Croy jest jeszcze człowiek nazwiskiem Conrad Tucker. Amerykanin, stary przyjaciel Yirginii. Czy to me nadzwyczajne? A biedna Yirginia musiała sama od- wieźc Henry'ego do szkoły, bo taty nie było. Powiedziała, że to było naprawdę straszne i że nie chce o tym mówić. Nie ma jeszcze wiadomości od Henry'ego, więc nie wiemy, jak. mu się wiedzie. Ona mówi, że nie chce dzwonić do dy- reKtora i nvtań *„v», ;.; nie uznali za natrętną _ Jechali Ł™ . ' J J J Ł "W U?jllUl.l Z-.C4. 11 CL LI ł^/HlC^. — J \^^ l li*, ł. l NJP r,^!ej unc^- — Nie wiem, czemu ona nie dzwoni. m, dlaczego nie mogłaby, jeśli ma ochotę, po- ; Henrym. Skręć tu w lewo, Noel, przez tę bra- ićrze. To już Croy. Posiadłość Archie'ego Bal- Przed tań^"y ^St dziś na Polowaniu' ale Jutro idziemy Droaa ^ ^° nich na kolacJe' wiec poznasz go wtedy... teren parków S1Tę.!tromo wśrod Pól, które kiedyś stanowiły horyzoncie \J' ,c^e buków nabierały barwy złota, a na •!esiennemu n28}?1^ wznosiły swe wierzchołki ku jasnemu bvł 7a^6 U' ^omimo ciepła słońca wiał ostry wiatr * zadowolony z g^^ swetra 377 i — Teraz skręcamy w tę dróżkę. Dawniej była nanr zaniedbaną, zrujnowaną dróżką do chatki starego ogrodn'i- ale Vi wszystko tu urządziła po kupieniu tego miejsca Archie'ego. Jest zapamiętałą ogrodniczką. Opowiadałam0 już. Ale spójrz na jej perspektywę. Oczywiście, jest wys/ wioną na wiatry, ale teraz, kiedy bukowy płot urósł jP f ' JC$1 lepiej... Mały dom stał oślepiająco biały w blasku słońca, w ogro- dzie o zielonych trawnikach i jasnych grządkach kwiatów Gdy Noel zajechał przed wejściowe drzwi, te otwarły się i wyłoniła się postawna i dorodna pani, żeby ich powitać rozłożyła ramiona, a porywisty wiatr rujnował jej siwą fry- zurę. Miała na sobie bardzo starą wełnianą spódnicę, żakiet, skarpety i ciężkie buty. Wyskoczywszy z auta Alexa niemal natychmiast została porwana w mamucie objęcia swej babki. — Alexa. Moje drogie dziecko, co za radość cię widzieć. — Najlepsze życzenia urodzinowe. — Siedemdziesiąt osiem lat, moja droga. Czy to nie stra- szne? Stara jak Matuzalem. — Ucałowała Aleksę, a potem zaczęła obserwować znad jej głowy, jak nadchodzi Noel. okrążając przód subaru. Ich oczy spotkały się i patrzyły na siebie. Spojrzenie Yiolet było spokojne i jasne, surowe, ale życzliwe. Podsumowuje mnie, pomyślał Noel. Przywofaf swój najbardziej otwarty uśmiech. — Dzień dobry. Jestem Noel Keeling. Yiolet uwolniła Aleksę i wyciągnęła rękę. On ujął fi w swoją, zdrowy uścisk, dłoń ciepła i sucha, silne pa'ce Nie była piękną staruszką, chyba nigdy nie była piękna, a'e w jej zniszczonych rysach Noel dostrzegał dużo żywotności i mądrości, a bruzdy na jej twarzy wyglądały jak wyżłobiona r przez śmiech. Jego życzliwość do niej, natychmiastowe i głębokie porozumienie z nią były instynktowne; wiedzie- że należy ona do ludzi, którzy choć zdolni do nieprzeje nanej wrogości, mogą też stać się najwierniejszymi i najb# dziej stałymi przyjaciółmi. Od razu zapragnął mieć J3 P swej stronie. A potem ona powiedziała coś dziwnego. — Czy my się już kiedyś nie spotkaliśmy? — Nie sądzę. 372 nazwisko. Keeling. Coś mi świta. — Wzruszyła " Pana uściła jego dłoń. — Nieważne. — Uśmiechnęła ramionaml^.erdzi}; że nawet jegu nigdy nie była piękna, to sl?1 a °K H fizycznie bardzo pociągająca. — Jak to miło, kl?dy7Sviechał pan nas odwiedzić. Z? Ii Chciałbym złożyć pani życzenia urodzinowe. Mamy nndlo prezentów dla pani. __ Wnieście je do środka. Później je otworzę. Wrócił do auta, otwarł drzwi, uciszył psy, wydobył uro- dzinowe pudło, zamknął drzwi z powrotem. W tym czasie Alexa i jej babka zniknęły we wnętrzu domu, więc Noel poszedł za nimi do małego przedpokoju, a potem do prze- wiewnego salonu pełnego światła i z przeszklonymi drzwia- mi, za którymi rozciągał się widok na uroczy ogród starszej pani. — Proszę postawić pudło tutaj! Nie otworzę go jeszcze, bo chcę posłuchać wszystkich waszych nowin. Alexa, kawa i filiżanki, czy zechcesz przynieść mi tacę? — Alexa znikła, żeby to zrobić. — A więc, Noel... nie mogę nazywać cię panem Keeling, bo dziś się tak nie robi, a ty nazywaj mnie Yiolet... gdzie chciałbyś usiąść? On jednak nie chciał siadać. Jak zwykle w nowym oto- czeniu chciał się pokręcić, powęszyć, poczuć atmosferę. Był to uroczy pokój o bladożółtych ścianach, jasnych perkalo- wych zasłonach w róże i kremowych dywanach dopasowa- nych do boazerii. Wiedział, że Yiolet Aird nie mieszkała tu siedziby. z ugo. i we wszystkim była świeżość i lekkość, dowód nie- , *nej, renowacji, ale jej meble, obrazy, bibeloty, książki ed7^vl"ajWyraźnieJ Przeniosły się z nią z poprzedniej "wne Balnaid. Fotele i sofa miały pokrowce płótna, a hebanowy gabinet za otwartymi doń Porcelany F tO Sam° koralowe płótno i zawierał kolekcję Uzrok pad ł"1 R°Se' Gdziekolwiek Noel spojrzał, jego ^ewiórcze^k" h Wart°ŚCiOWe lub Praktyczne przedmioty, zapasy orzech ^ starszeJ pani zgromadzone wokół niej jak tu recznie robi^' a^ące °Parcie rzeczy z całego życia. Były na Zasł0na nr "H P°duszki' pleciony kosz na drwa, mosięż- ni do minkiem> miech do ognia, pudełko 0 szycia, mały telewizor, sterty czasopism, 375 wazy z drobiazgami. Również poziome powierzchni zapełnione małymi i dekoracyjnymi przedmiotami Em P wane pudełka, wazony świeżych kwiatów, miedziana pełna liliowych wrzosów, fotografie w srebrnych rarnk '^ małe zestawy porcelany miśnieńskiej. > Przyglądała mu się. On spojrzał na nią i uśmiechną} Sl — Postępujesz — powiedział — wedle zasad Willjam Morrisa. — To znaczy"? co — Masz w swoim domu tylko to, co użyteczne, lub uważasz za piękne. — Skąd to znasz? — spytała rozbawiona. — Od mojej matki. — Staroświeckie zasady. — Ale nadal żywe. W jej kominku płonął słaby ogień. Na gzymsie kominka stała para psów ze Staffordshire, a wyżej... Zmarszczył brwi i podszedł bliżej, by przyjrzeć się obra- zowi. Było to olejne malowidło przedstawiające dziecko na łące pełnej jaskrów. Łąkę okrywał cień, ale w głębi poza nią słońce oświetlało skały, morze i odległe figury dwóch star- szych dziewcząt. Iluzja światła i koloru zwróciła jego uwagę nie tylko dlatego, że promieniowała ciepłem, ale dlatego, że technika, wierne oddanie trójwymiarowości, rzuciła mu sif w oczy znajoma jak twarz zapamiętana z dzieciństwa. To na pewno on. Noel nie musiał nawet czytać podpisu- by się przekonać. — To Lawrence Stern — powiedział zdumiony. — Proszę, co za erudycja. Lubię go bardziej niż w szystk° inne. — Jak go zdobyłaś? — spytał zwracając twarz do niej- — Wyglądasz na zdziwionego. — Bo jestem. To rzadkość. — Dał mi go przed wielu laty mój mąż. Był w Londyn'e Zobaczył go w oknie galerii, wszedł i kupił mi go nie ^ cząc na to, że musiał zapłacić o wiele więcej, niż bv° - stać. ^ I — Lawrence Stern był moim dziadkiem — powie Noel. 374 Twoim dziadkiem? - zmarszczyła brwi. Tak Ojcem mojej matki. • • „,„tH t — Urwała, nadal ze zmarszczonymi Twoiei rnauu.-.. • ...... ., a potem nagle uśmiechnęła się, jej zdziwienie zmk- twarz przybrała wyraz zadowolenia. — A więc stąd twoje nazwisko! Noel Keeling. Znałam ją... poznałyś- my się... Ale co się stało z Penelope? — Zmarła cztery lata temu. _- To straszne. Taka miła osoba. Widziałyśmy się tylko raz. ale... Przerwał im powrót Aleksy z kuchni Yiolet z tacą, na której stał dzbanek z kawą, filiżanki, a pod nimi spodki. _ Alexa, to po prostu niezwykłe! Wyobraź sobie, Noel me jest dla mnie całkiem obcy, bo kiedyś poznałam jego matkę... i bardzo się polubiłyśmy. Zawsze miałam nadzieję, ze się jeszcze spotkamy, ale jakoś się nie złożyło... Na tym odkryciu, tej rewelacji, tym zbiegu okoliczności w nadzwyczaj małym świecie skupiła się uwaga wszystkich. Piknik i urodziny poszły na chwilę w zapomnienie, a Alexa i Noel siedzieli pijąc aromatyczną kawę i słuchając z wiel- kim zainteresowaniem opowieści Vi. — Wszystko to stało się przez Rogera Wimbusha, port- recistę. Kiedy Geordie wrócił z wojny, z obozu jenieckiego ' poszedł z powrotem do pracy w Relkirk, postanowiono, ze jako szef firmy powinien dla potomności mieć portret, i mes k ł° R°gerowi Wimbushowi. Przyjechał do Balnaid zawhf U "aS; portret by* malowany w oranżerii, a potem nadal t"r°Czyście w P°koju Zarządu w biurze. O ile wiem, zmarł R! W'S'' Bardz° sie zaPrzyjaźniliśmy i kiedy Geordie szen.e na f^ "aplSał m' bardzo miły list * Przysłał zaPr°- jeździłam dYStTawę Portrecistów w Burlington House. Rzadko dług'ej podró ynU' ale uznałam' że ta okazja warta jest ' P° ^'"ysttón?" WięC p°JechaIam' a R°ger czekał na mnie Panie Jedna h ł"™ °Prowadził. I od razu dostrzegł te dwie Clotka- którą On tW°Ją matką' Noe1' a druea cnyba JeJ star^ "lć ma»ą przvi Przyprowadz»a na wystawę, żeby jej spra- marszczona alftmn?SĆ- Bardzo stara kobieta, chuda i po- "Tskająca energią... 375 — Ciotka-babka Ethel — powiedział Noel, bo ni to być nikt inny. — Właśnie. Oczywiście. Ethel Stern, siostra Ławrę Sterna. — Zmarła przed paru laty, ale kiedy żyła, szalenie wszystkich rozbawiała. — Mogę sobie to wyobrazić. A więc Roger i twoja matka przyjaźnili się od lat. Zdaje się że on był u niej lokatorem szereg lat wcześniej, gdy jeszcze jako student bez grosza przy duszy przebijał się przez życie. Bardzo serdecznie się przywitali ze sobą, a potem przedstawili nas sobie, dowie- działam się o pokrewieństwie z Lawrence'em Sternem i po. wiedziałam twojej matce o tym obrazie. Dobrze się rozumie- liśmy, obejrzeliśmy już wszystkie portrety, więc zapadła de- cyzja o wspólnym lunchu. Ja miałam na myśli restaurację, ale twoja matka nalegała, żebyśmy poszli do niej i tam zjedli lunch. — Oakley Street. — Otóż to. Oakley Street. Wymawialiśmy się, że to za duży kłopot dla niej, ale ona nie zważała na nasze obiekcje i w końcu wszyscy czworo znaleźliśmy się w taksówce i je- chaliśmy do Chelsea. To był piękny dzień. Pamiętam dokład- nie. Bardzo ciepły i słoneczny, a wiecie, jaki Londyn po- trafi być piękny na początku lata. Jedliśmy lunch w ogro- dzie, który był duży, bardzo bujny i tak uroczo pachniały w nim bzy, że czułam się jak w innym kraju, może na po- łudniu Francji albo w Paryżu, drzewa tłumiły odgłos miejs- kiego ruchu, a wszystko tonęło w słońcu i cieniach. Był tam przyjemnie ocieniony taras ze stołem i krzesłami ogrodowy- mi, siedzieliśmy tam wszyscy pijąc schłodzone wino, g<|> twoja matka krzątała się w kuchni na parterze i wyłania'3 się co pewien czas, żeby zamienić parę słów, dolać na wina, rozłożyć obrus na stole albo porozkładać noże i wjcJe ce. — Co jedliście? — spytała Alexa zafascynowana rozta czanym przez Vi obrazem. — Zaraz, niech pomyślę. Pamiętam, że było to pyszn ' Bardzo dobrze przyrządzone i pyszne. Chyba zimna zu? gazpacho i chrupiący domowy chleb. I sałata. I 376 Była też misa brzoskwiń, które ona zerwała Francuski6 sery- drzewa po(j murem w przeciwległej części tamtego " t&m cale popołudnie. Nie mieliśmy innych Ogr0du. WY. naw?t mieliśmy) to poszły w zapomnienie. Go- zą!ęC' a J}ywały jak popołudnie w czasie jakiegś mglistego dZmyemne20 snu. A potem, pamiętam, Penelope i ja zosta- jmy przy stole Ethel ' R°8era' ktorzy pili kawę i koniak T a^ili gauloise'y; oprowadziła mnie po ogrodzie i pokazała wszystkie jego atrakcje. A po drodze rozmawiałyśmy do utraty tchu, ale trudno byłoby mi powiedzieć o czym. Chyba opowiadała mi o Kornwalii, swym dzieciństwie w niej, o do- mu, jaki mieli, i życiu, jakie wiedli przed wojną. Wszystko to wydawało mi się bardzo odmienne od mojego życia. I kiedy przyszła pora pożegnania, nie chciałam, żeby się to kończyło. Nie chciałam się żegnać. A kiedy wróciłam do Balnaid i Strathcroy, ten obraz, który zawsze uwielbiałam, nabrał jeszcze głębszego znaczenia, bo znałam córkę Law- rence'a Sterna. — Nie spotkałaś jej już więcej? — spytała Alexa. — Nie. To smutne. Tak rzadko jeździłam do Londynu, a ona potem przeprowadziła się chyba na wieś. Straciłyśmy kontakt. To głupio i bezmyślnie z mojej strony tracić kontakt z kimś, kogo tak lubiłam i kto był mi tak bliski. Jak wyglądała? — w naturalny sposób zafascynowana tym nieoczekiwanym wejrzeniem w życie rodzinne Noela Alexa była spragniona szczegółów. Vi spojrzała na Noela. "- Ty powiedz — poleciła mu. u ," Jednak nie umiał. Rysy, oczy, wargi, uśmiech, włosy cztere h l™"' W ^^ Sp°SÓb "ie Potrafiłby ich °Pisać- Po ciepło śmSJ Żyda beZ matki ZOStaly mu JeJ obecność> JeJ wanie' n szczodrość, przekora, jej szaleńcze postępo- *ania! wsWy°Zerpany ró§ obfitości goszczenia i obdarowy- i nieuroczvst>mnienie Vi dawneg° lunchu, spontanicznego żadnego wrSt.816 W takim stylu' ze vi nie zapomniała Street tak ż\w przywołało dawne czasy przy Oakley wszystkim ćoV(f' t6 N°el P°czuł ukłucie tęsknoty za tym nav-et czasu K aktował Jako tak naturalne, nie znajdując r^ U) DV TO Hr\/-«ii«^^ 377 — Nie potrafię. Vi spojrzała mu w oczy. A potem, jakby rozpoznaws i uznawszy jego problem, nie nalegała więcej. Zwróciła ^ do Aleksy. ? — Była wysoka i bardzo atrakcyjna, powiedziałabym, r>i?i na. Miała ciemno-siwe włosy zaczesane do tyłu i spięte w kok szyldkretowymi szpilkami. Jej oczy były ciemne, bar- dzo duże i lśniące, cera gładka i opalona, jakby ciągle prze- bywała poza domem jak Cyganka. Nie ubierała się w żad- nym razie modnie czy szykownie, ale trzymała się bardzo godnie i to przydawało jej wielkiej elegancji. Miała w sobie ogromny ładunek... radości. Niezapomniana kobieta. — Zwróciła się ponownie do Noela: — A ty jesteś jej synem. Coś podobnego. Jakie życie potrafi być dziwne. Wydaje się, że jak człowiek ma siedemdziesiąt osiem lat, to już nic go nie zaskoczy, a tu zdarza się coś takiego i wtedy ma się wrażenie, że świat dopiero co się zaczął. Jezioro na Croy leżało ukryte wśród wzgórz trzy mile na północ od domu i było dostępne tylko prymitywną, bardzo stromą drogą, która pięła się ostrymi serpentynami ku wrzo- sowiskom. Nie był to naturalny zbiornik wodny. Dawno temu dolina ta, otoczona od północy wzgórzami i spiętrzoną bryłą Crea- gan Dubh, była miejscem zupełnie odludnym, siedliskiem orłów i jeleni, rysi, głuszców i kulików. W Croy istniały jeszcze stare sepiowe fotografie doliny w jej dawnej postaci z biegnącym przez nią strumieniem o stromych brzegach, na których rosło sitowie, a obok strumienia ruiny małego domu, z obór i owczarni pozostały tylko pozbawione dachu, zpiszczone resztki granitowych murów. Potem jednak pierw- szy lord Balmerino, dziadek Archie'ego, dysponujący for- tuną i zamiłowany łowca pstrągów, postanowił stworzyć so- bie jezioro. Zbudowano więc tamę, potężną jak bastion, wy- soką na dwanaście stóp albo więcej i na tyle szeroką, by mógł po niej przejechać powóz. Na wypadek powodzi tama miała śluzy, które po jej ukończeniu zamknięto, chwytając strumień w pułapkę. Powoli wody przybywało, a bezużytecz- ne koryto pozostało. Wskutek wybrzuszenia tamy zbliżając 378 wzmesie- obszar je- się nią było ujrzeć wodę dopiero z ostatniego "1°którego ukazywał się nagle cały rozległy Z wie mile długości i mila szerokości. Zależnie od i roku lśniło ono błękitem w słońcu, pokrywało fV QIllw * v**-— — - *. •• P łowianoszarymi falami lub leżało ciche jak szklana tafla ^wieczornym świetle, a blady księżyc odbijał się w zwier- W dle jego powierzchni, łamanej niekiedy przez pluskające ryby. Zbudowano przystań o mocnej konstrukcji i na tyle dużą, by pomieściła dwie łodzie, z dodatkowym pomieszczeniem po jednej stronie na pikniki w złą pogodę. Nie tylko jednak rybacy przychodzili nad jezioro. Całe pokolenia dzieci uwa- żały je za swoje miejsce. Owce pasły się na sąsiednich wzgórzach, a krótko przycinana trawa, która schodziła nad samą wodę, stanowiła doskonały teren pod namioty, do gry w piłkę i meczów krykieta. Członkowie rodzin Blair i Aird wraz z młodymi znajomymi uczyli się łowić pstrągi z brze- gów jeziora i robili pierwsze pływackie kroki w jego lodo- watej wodzie; wiele szczęśliwych dni upłynęło na budowie tratw oraz imitacji canoe, które wyprowadzone przez nieus- traszonych wioślarzy na głęboką wodę, nieuchronnie tonęły. Przeładowane subaru pracując wszystkimi czterema koła- mi i kierowane przez Yirginię grzmiało z maską skierowaną w niebo na ostatnim odcinku drogi. Po półgodzinie wielkiej niewygody jadący z tyłu Noel postanowił, że odbędzie tę podróż pieszo. Yirginia chciała prowadzić, bo jak słusznie stwierdziła, ona zna drogę, a on nie, Yiolet zaś — równie słusznie — otrzymała miejsce obok Yirginii z tortem uro- dzinowym w wielkim pudle na kolanach. Z tyłu było kieps- a Edie Findhorn, o której Noel tyle słyszał, okazała się obietą o pokaźnych wymiarach i zajmowała tak wiele miej- sca, ze musiał wziąć Aleksę na kolana. Kuliła się na nich, JeJ ciężar rósł coraz bardziej i groził jego udom zupełnym retwieniem, ponieważ jednak każda nierówność drogi prawiaia, że Alexa tłukła głową o dach auta, Noel uznał ' "le°°Puszczalne dołączanie do jej skarg swoich. Cro -dwa Przystanki. Jeden przed wielkim domem gdzie Yirginia wysiadła, żeby sprawdzić, czy grupa 379 ,\ Balmerino z gośćmi już wyjechała. Drzwi były jednak mknięte, a dom pusty, więc najwyraźniej już pojechali D a gi przystanek był po to, żeby otworzyć i zamknąć wja?ri i tam Aleksa wypuściła dwa spaniele, które przez resztę dr gi biegły za wolno jadącym autem. Noel chciałby, żeby j ;e mu pozwolono biec razem z nimi, ale było już trochę 2 późno na taką sugestię. Wydawało się bowiem, że dojeżdżają, Yiolet wyjrzała przez okno. — Rozpalili ognisko! — oznajmiła. Alexa wykręciła się w bok, zwiększając jeszcze niewygo- dy Noela. — Skąd wiesz? — Widzę dym. — Musieli przynieść własną podpałkę — powiedziała Edie. — Może rozpalili wrzosem — odezwała się Alexa. — Al- bo pocierali drewienka. Mam nadzieję, że Lucilla nie zapo- mniała klucza do przystani. Noel, możesz tu łowić. — Na razie chciałbym tylko odzyskać czucie w nogach. — Przykro mi. Czy jestem taka ciężka? — Nie, zupełnie nie. Tyle tylko, że zdrętwiały mi stopy. — Może masz gangrenę. — Zapewne. — To idzie błyskawicznie, rozchodzi się w mgnieniu oka na całe ciało. Edie była oburzona. — Alexa, na litość boską, co ty wygadujesz. — Och, przeżyje — powiedziała beztrosko Alexa. — Po- za tym już dojeżdżamy. , Istotnie. Szatańska droga obniżała się, wstrząsy ustały. subaru toczyło się chwilę po gładkiej trawiastej pochyłości. po czym stanęło. Yirginia wyłączyła silnik. Noel otworzył natychmiast drzwi, delikatnie wysadził Aleksę i podążył za nią. Stanął rozprostowując obolałe nogi, oszołomiony inwaz- ją światła, powietrza, jasności, błękitu, wody, przestrzeni, zapachów, wiatru. Było chłodno... chłodniej niż w dole pod osłoną doliny, ale widok tak go oszołomił, że prawie nie poczuł zimna. Był pod takim wrażeniem jak po ujrzeniu 380 , i i wspaniałości Croy. Nie przypuszczał, że jezioro ellC°Stak rozległe i tak piękne i trudno było mu ogarnąć C ten ogromny fragment krajobrazu, wzgórza i wrzo- Z należą do jednego człowieka. Wszystko było na tak skalę, tak obfite, bogate. Rozglądając się wokół, do- NV'C"1 budynek przystani o zawiłych ozdobach nad oknami, stojącego o kilka metrów dalej land rovera, prowizoryczną konstrukcję rusztu nad ogniskiem, z którego w czyste po- wietrze unosiła się już smuga dymu. Na kamienistym brzegu ujrzał dwóch mężczyzn poszuku- jących drewna na opał. Usłyszał zew głuszców wysoko na wzgórzu nad sobą, a potem z dalekiej odległości, z jakiejś innej doliny trzaski strzelb. Reszta też już wysiadła z auta. Alexa otwarła tylne drzwi i wypuściła swojego pieska. Dwa spaniele Yirginii jeszcze się nie pojawiły, ale zapewne zaraz to zrobią. Yiolet zmie- rzała już do przystani, a zza otwartych drzwi wyłoniła się jakaś dziewczyna. — Cześć — zawołała. — Jesteś już. Vi, wszystkiego naj- lepszego! Dokonano wzajemnej prezentacji i gdy ta drobna praca została zakończona, każdy zajął się swoją robotą, a Noel zrozumiał, że na te okazje o ustalonej tradycji istniał pewien dobrze uporządkowany rytuał. Rozładowano subaru, rozpa- lono ogień za pomocą patyków i węgla drzewnego. Z bu- dynku przystani wyniesiono dwa duże rozkładane stoły, usta- wiono je w pobliżu i nakryto dużymi obrusami w kratkę. Jedzenie, talerze, sałatki, szklanki znalazły się na stołach, a wrzosach rozłożono koce. Dwa spaniele bez tchu i z wy- wieszonymi językami pojawiły się na wzniesieniu i powlok- ^ prosto w stronę wody, ochłodziły łapy, napiły się łapczy- P. ' ° syta, a potem padły na ziemię wyczerpane. Edie j ™hom w wielkim białym fartuchu rozpakowała kiełbaski yKi i gdy \vesiel drzp.wiw 7ar/ał zamieniać się, w nn- _ ., węgiel drzewny zaczął zamieniać się w po- zabrała się do smażenia. Dym gęstniał. Od żaru jej ró- Slw P°llczki różowiały jeszcze bardziej, a wiatr burzył jej ci Q.^ żaty kolejne samochody, wyrzucając dalszych goś- warto wino i wszyscy stanęli w koło z kieliszkami 381 w dłoniach lub sadowili się na rozłożonych tartanowycli t cach. Słońce nadal świeciło.'Potem na wzgórzu pojawili °" Julian Gloxby, proboszcz Strathcroy, z żoną i Derrnot R ? neycombe. Ponieważ nikt z nich nie miał pojazdu zdolne? przyjechać od Croy, odbyli tę drogę pieszo i wyglądali n porządnie zmęczonych, pomimo butów do chodzenia po go rach i lasek. Dermot miał plecak, z którego wyjął ^1 wkład w biesiadę, sześć przepiórczych jaj oraz butelkę wina z bzu. Lucilla i Alexa stały przy stole i smarowały masłem bu- łeczki, owo słodkie białe pieczywo obowiązkowe na każdym szkockim pikniku. Yiolet odpędzała osy od tortu, a pies A- leksy ukradł gorącą kiełbaskę i sparzył sobie pysk. Przyjęcie było w pełnym toku. — Zrobię ci prezent — powiedziała Yirginia. Zaczęła wy- rywać jedno źdźbło sitowia po drugim z kępy szuwarów u brzegu. — Co chcesz mi zrobić? — spytał Conrad. — Czekaj i patrz, to zobaczysz. Po posiłku i kawie oderwali się od innych, przeszli przez tamę, a potem skierowali się w górę wschodniego brzegu jeziora, gdzie wiatry i wysoka woda utworzyły w ciągu lat torfiaste nabrzeże i wąską plażę z kamyków. Nikt nie po- szedł za nimi i jeśli nie liczyć dwóch spanieli z Balnaid, byli sami. Stał cierpliwie i patrzył na nią. Z kieszeni swych sztruk- sowych spodni wyjęła strzęp owczej wełny, zdjętej z drutów kolczastych ogrodzenia. Skręciła ją w nić, którą przewiązała sitowie. Rozłożyła łodygi i zaczęła je pleść i składać, a one obracały się jak szprychy koła. Spod jej palców wyłonił się mały koszyczek, który po ukończeniu był wielkości filiżanki. — Kto cię tego nauczył? — spytał zafascynowany. — Vi. A ją nauczyła w dzieciństwie stara wyplataczka. No, gotowe. — Zatknęła ostatni koniec łodygi i uniosła ca- łość w górę, żeby mu ją pokazać. — Jaki uroczy. — Napełnię go teraz mchem i kwiatami i będziesz miał ozdobę na twoją toaletkę. 382 . j sję w koło, dostrzegła mech rosnący na skale, gozejrza nokcjamj j umieściła w koszyczku. Szli po- wvr\va ag vij.ginja przystawała niekiedy, by zrywać dzwon- *0'a łazki wrzosu lub łodyżki trawy i dołączać je do swego k); ^turowego dzieła. Uznawszy je wreszcie za zakończone, wręczyła mu je. _L proszę. Memento, Conrad. Pamiątka ze Szkocji. — Jest naprawdę uroczy — wziął od niej koszyczek. * Dziękuję. Ale mnie nie potrzeba pamiątek, bo nie zamie- rzam niczego zapominać. Niczego. _ yj takim razie — powiedziała lekko — możesz go wyrzucić. — Tego nie zrobię. _ A więc wstaw go do kubka z wodą, to nie zwiędnie. Możesz zabrać go z sobą do Ameryki. Musisz go jednak schować w kosmetyczce, bo celnik się przyczepi, że przy- wozisz zarazki. — Może raczej to wysuszę, będzie wieczne. — Tak, może tak. Szli dalej pod wiatr. Małe brązowe fale wybiegały na brzeg, a po wodzie dryfowały łagodnie dwie rybackie łodzie, rybacy milczeli skupieni, zajęci swoimi linkami. Yirginia przystanęła, pochyliła się po płaski kamyk i rzuciła go sprawnie, a on odbił się sześć razy, nim zatonął. — Kiedy wracasz? — spytała. — Proszę? — Kiedy wracasz do Stanów? Zarezerwowałem lot na przyszły czwartek. ^ukaia następnego kamyka. F]Może Polecę z tobą — powiedziała. Znalazła, rzuciła. Q S °, ^iknął od razu. Wyprostowała się, zwróciła ku radowi. Wiatr zwiał jej włosy na policzki. On patrzył * JeJ niezwykłe oczy —Dlaczego?-SpytaL 0 Prostu czuję potrzebę wyjazdu. uy się zdecydowałaś? ? ° tym już od paru miesięcy. ie Jest odpowiedź na moje pytanie. e- Wczoraj. Zdecydowałam się wczoraj. 383 — Jaki był mój udział w tej decyzji? — Nie wiem. Ale to nie chodzi tylko o ciebie. O Edm da i Henry'ego też. O wszystko. Wszystko się na mnie w r Potrzebuje czasu dla siebie. Potrzebuję dystansu, spojrzeń' z pewnej odległości, ujęcia wszystkiego w perspektywie — Dokąd chcesz jechać? — Do Leesport. Do starego domu. Do dziadka i babci — Czy ja mam być w pobliżu? — Jeśli chcesz. Mam nadzieję, że będziesz. — Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę z konsekwencji. — Tak sądzisz? — Będziemy się ślizgać po dość kruchym lodzie. — Nie musimy wychodzić na środek. Możemy trzymać się brzegu. — Nie sądzę, żebym tego chciał. — Ja też nie mam pewności w tej mierze co do siebie. — Twój mąż i twoja rodzina zostaną za oceanem, a ja nie będę chciał czuć się jak podlec, ale zapewne zacznę się tak zachowywać. — Jestem przygotowana na to ryzyko. — W takim razie nic już nie powiem. — Właśnie to chciałam od ciebie usłyszeć. — Poza tym, że lecę Panamem o jedenastej przed połud- niem z Heathrow. — Zobaczę, czy dostanę ten sam lot. Najgorsze w starości, stwierdziła Yiolet, jest to, że poczu- cie szczęścia umyka w najbardziej nieodpowiednich chwi- lach. Powinna teraz być szczęśliwa, a nie jest. Teraz było popołudnie jej urodzin i wszystko przebiegało znakomicie. Żadna kobieta nie mogła oczekiwać więcej. Sie- działa oparta o wysokie nad jeziorem wrzosy i pomimo zło- wieszczego wyglądu sinych chmur, jakie zbierały się na za- chodzie, słońce świeciło nadal, spływając z czystego jesien- nego nieba. Daleko w dole, choć wyraźnie widoczny jak przez odwrotny koniec teleskopu, piknik zajmował się swo- imi sprawami, grupki rozproszyły się do własnych zajęć. Dwie łodzie spłynęły na wodę. Z jednej łowili ryby Julian Gloxby i Charles Ferguson-Crombie, Lucilla i jej młody 384 l Australijczyk z drugiej. Dermot oddalił się samot- fać dzikich kwiatów. Yirginia i Conrad Tucker prze- »•- -;ZUN tarne i teraz widać ich było, jak ramię w ramię SZl' Paskim brzegiem po drugiej stronie jeziora. Towarzyszą ldąr\va spaniele Edmunda. Od czasu do czasu oboje przy- 'm jakby pogrążeni w rozmowie, lub pochylają się po płas- ki kamyk i posyłają go, by ślizgał się i skakał po lśniącej wodzie. Inni woleli pozostać tam, gdzie byli, siedzą wokół esztek ogniska, leniuchują na słońcu. Edie i Alexa usiadły razem. Pani Gloxby, rzadko widywana na stojąco, przyniosła z sobą robótkę i książkę i teraz korzysta z zacisznego miej- sca. Uszu Yiolet dobiegały drobne dźwięki. Świst wiatru, pod- niesiony głos, plusk wioseł, krzyk ptaka. Niekiedy dawał się słyszeć trzask strzelb z odległej doliny, niesiony przez wiatr zza wierzchołka Creagan Dubh. Wszystko jak należy, a jednak ciężko jej na sercu. To dlatego, mówiła sobie, że za dużo wiem. Za wiele przyjmuję zwierzeń. Powinnam nie wiedzieć i dzięki temu być szczęś- liwa. Powinnam nie zdawać sobie sprawy, że Yirginia i Conrad Tucker... ten przystojny i atrakcyjny Ameryka- nin... są kochankami. Że Yirginia popadła w pewien kryzys, że po wyjeździe Henry'ego może zrobić coś okropnego. Powinnam nie wiedzieć, że Edie nadal boleje nad biedną Lottie. A zarazem są pewne niejasności, które wolałaby rozstrzyg- nąć. Powinnam ufać, że Alexa nie dozna zawodu, że Henry me zadręcza siebie swą mamą. Powinnam dokładnie wie- iec' co dzieje się w nieprzeniknionym umyśle Edmunda. i°odd a-Edmund> Virginia, Alexa, Henry i Edie. Miłość kom anif n-°-ą rad°ść> ale mogą też perfidnie przywiązać beżu"5 ień do szyi- A najgorsze było to, że czuła się m D0 nie mogła zrobić absolutnie nic, żeby po- WeS h r°ZWiązaniu ich Problemów. sobie to° Y?ła Westcnmeme bYło donośne i uświadomiwszy rządku et Z Pewnym wysiłkiem przywołała się do po- m?żcz\ Przy a*a Pogodny wyraz twarzy i zwróciła się do Powied^ ł? leżał °bok nieJ wsParty na łokciu- ziała Pierwszą rzecz, jaka jej przyszła do głowy. 3S5 \ — Uwielbiam kolory wrzosowiska, bo przypominają najpiękniejszą wełnę. Wszystko czerwonawobrązowe i fiJ^ towe, modrzewiowa zieleń i torfowy brąz. A piękną weł6" uwielbiam, bo przypomina mi wrzosy. Jak doskonale mądrz? ludzie potrafią naśladować naturę. — Czy naprawdę o tym rozmyślasz? Nie był naiwny. Potrząsnęła głową. — Nie — przyznała. — Myślałam... że to nie to samo — Co nie to samo? — spytał Noel. Yiolet nie była pewna, czemu on poszedł za nią. Nie za- praszała go, żeby przyłączył się do niej, ani nie sugerowała, że mógłby jej towarzyszyć. Po prostu zaczęła iść w górę, a on ruszył obok niej, jak gdyby się wcześniej umówili. Pięli się razem, Yiolet prowadziła wąską owczą ścieżką przystając niekiedy, by podziwiać rozszerzający się widok, oglądać lot głuszców, zerwać gałązkę białego wrzosu. Dotarłszy na wierzchołek, usiadła dla złapania tchu, a on ułożył się obok niej. Poruszyło ją, że wybrał jej towarzystwo, i jej rezerwa wobec niego znów nieco osłabła. Widząc go bowiem po raz pierwszy, była ostrożna. Choć gotowa polubić młodego człowieka, którego wybrała miłość Aleksy, zajęła mocno obronną pozycję, zdecydowana nie ulegać pozornemu blichtrowi uroku na pokaz. Jego szczere spojrzenie, wysoka postać, jasne i inteligentne błękitne oczy nieco zbiły ją z tropu, a fakt, że był synem Penelope Kee- ling, jeszcze bardziej pomieszał jej szyki. To był dalszy przyczynek do chmury na jej dniu, bo Noel powiedział jej, że Penelope nie żyje, a ona nie wiedzeć czemu nie mogła się z tym pogodzić. Pełna żalu do siebie za swoje zaniedba- nie, wiedziała, że tylko siebie może winić za fakt, że nie nawiązała potem kontaktu z tą witalną i fascynującą kobietą. A teraz było już za późno. — Co nie to samo? — nalegał łagodnie. Zebrała rozbiegane myśli. — Mój piknik. — To wspaniały piknik. — Ale inny. Niepełny. Brak Henry'ego, Edmunda, Isobel Balmerino. Po raz pierwszy nie ma jej na moich urodzinach, ale musiała jechać do Corriehill, żeby pomóc Yerenie Steyn- 386 układaniu kwiatów na jutrzejsze tańce. A mój ko- l°n W łv Henry jest teraz w szkole na co najmniej dzie- ch?M t i kiedy będzie mógł wrócić, ja będę już pewnie sięć/stóp pod ziemią. Mam nadzieję, że będę. Osiem- SZ?SC at osiem lat to wiek prawie niewyobrażalny. Za dużo. RZ'f może uzależnienie od własnych dzieci. Tylko tego się _1 Trudno mi wyobrazić sobie ciebie zależną od kogokol- wiek. —. Starość przychodzi w końcu do każdego z nas. Umilkli. Cisza przyniosła im zza wzgórz kolejną serię od- ległych, rzadkich wystrzałów. _ Przynajmniej tym się dziś chyba wiedzie — uśmiech- nęła się Yiolet. — Kto to poluje? — Chyba członkowie syndykatu, który tu teraz jest. A z nimi Archie Balmerino. — Odwróciła się z uśmiechem do Noela. — A ty polujesz? — Nie. Nigdy nawet nie miałem swojej strzelby. Nie wziąłem takiego wychowania. Dorastałem w Londynie. — W tym cudownym domu przy Oakley Street? — Tak. — Byłeś szczęśliwym młodzieńcem. — To wstyd — potrząsnął głową — ale nie uważałem się za szczęśliwego. Posłano mnie do dziennej szkoły i uwa- żałem to za bardzo surowe, a matkę nie stać było na oddanie mnie do Eton albo Harrow. A w okresie, kiedy miałem pójść o szkoły, mój ojciec odszedł i ożenił się z inną kobietą. ie brakowało mi go właściwie, bo ledwie go znałem, ale W M;„1Ś osobliwy sposób to się ciągle jątrzyło. '" marnowała na niego współczucia. Powiedziała nato- myśląc o Penelope Keeling: ^amotnej kobiecie nie jest łatwo utrzymać rodzinę. '-dy dorastałem, nie miałem takiego wrażenia. __ ,. r°ześmiała się, doceniając jego szczerość. two mMłodość traci się na młodych. Ale ty lubiłeś towarzys- T l mif>u, -a ' °Wszern- Ale czasami wybuchały najbardziej zdu- miewające kłótnie. Zwykle o pieniądze. 387 — O to zwykle kłócą się rodziny. Ale ja nie wyobr • sobie, żeby cierpiała na materializm. ani iór — Wręcz przeciwnie. Miała własną filozofie życia i 2K-- truizmów na domowy użytek, z którymi występów ł* w chwilach napięć lub w środku jakiejś naprawdę przykr * sprzeczki. Jednym z nich było, że szczęście tworzy \vieicJ szość tego, co się ma, a bogactwo większość tego, co si miało. Brzmiało to sensownie, ale nigdy nie zrozumiałem do końca tej logiki. — Może potrzeba ci było czegoś więcej niż mądrych stów — Tak. Potrzeba mi było. Tego, żebym nie czuł się jak wyrzutek. Chciałem być częścią innego życia, mieć inne za- plecze. Establishment. Stare domy, stare rodziny, stare na- zwiska, stare pieniądze. Wychowano nas w wierze, iż pie- niądze się nie liczą, ale ja wiedziałem, że tylko one się liczą, jeśli ma się ich dużo. — Nie pochwalam, ale rozumiem — powiedziała Yiolet. — Trawa po drugiej stronie wzgórza jest zawsze bardziej zielona, taka już ludzka natura, że tęskni do tego, czego nie może mieć. — Pomyślała o domku-klejnocie Aleksy przy Ovington Street i finansowym zabezpieczeniu odziedziczo- nym po jej macierzyńskiej babce i poczuła lekki przypływ niepokoju. — Najgorsze jest to — mówiła dalej — że kiedy zdobędzie się tę zieloną trawę, często stwierdzamy, że tak naprawdę to w ogóle jej nie pragnęliśmy. — Umilkła na chwilę i zmarszczyła brwi. — Powiedz mi — powiedziała nagle, zmierzając prosto do sedna rzeczy — co ty o nas wszystkich myślisz? Noel był zaskoczony tą bezceremonialnością. — Ja... ja nie bardzo miałem czas, żeby sobie wyrobie opinię. — Bzdura. Oczywiście, że miałeś. Czy sądzisz na przy- kład, że stanowimy establishment, jak ty to nazywasz? Czy uważasz, że jesteśmy bardzo wielcy? Roześmiał się. Być może tym rozbawieniem ukrywał za- kłopotanie. Nie była pewna. — Nic nie wiem o wielkości. Ale musisz przyznać, że żyjecie na dość dużą skalę. Żeby osiągnąć ten styl życia na Południu, trzeba być dziesięciokrotnym milionerem. 388 _ Ale to jest Szkocja. ~~ NO właśnie. ^ A wiec uważasz, że jesteśmy wielcy. Nie. Po prostu inni. nym HNoel, nie inni. Zwykli. Najzwyklejsi z ludzi, którym R-a dał przyzwoity majątek i życie w tym niezrównanym t CD Są tu tytuły, posiadłości, wielkie domy i pewien feu- dalizm, ale jeśli zeskrobać wierzchnią warstwę z każdego nas, cofnąć się o jedno czy dwa pokolenia, to trafi się na skromnych dzierżawców, młynarzy, pasterzy, ubogich wieś- niaków. Szkocki system klanowy był niezwykły. Nie było się niczyim służącym, tylko członkiem rodziny. Dlatego przeciętny Szkot nie idzie przez życie z zadrą w sercu. Ma swoją godność. Ma poczucie, że nie jest gorszy, a może na- wet o wiele lepszy. Również rewolucja przemysłowa i wik- toriańskie pieniądze stworzyły z ciężko pracujących rzemieśl- ników ogromną i zamożną klasę średnią. Archie jest trzecim lordem Balmerino, ale jego dziadek zrobił pieniądze na tka- ninach, a wychował się na miejskich ulicach. Mój ojciec za- czął jako bosonogi syn dzierżawcy z Isle of Lewis. Był jed- nak obdarzony rozumem i talentem do książek, a jego am- bicja zapewniła mu stypendia, a w końcu studia medyczne. Został chirurgiem, prosperował i osiągnął wielkie zaszczyty, katedrę anatomii na Uniwersytecie w Edynburgu i tytuł kmghta. Sir Hector Akenside. Głośne nazwisko, prawda? On jednak pozostał człowiekiem skromnym i bezpretensjonal- n \; t-i-i 'Hit- uiatego nie tylko go szanowano, ale i kochano. A twoja matka? Moja matka pochodziła z zupełnie innego środowiska. Martę PrZyznać' ze ona ty*3 d«ść wielka. Lady Primrose która Z fr by ona kiedykolwiek go ko- inteligenc-0n, ^ kimś, i to majętnym, a ona miała na tyle Ji, by wiedzieć, co dla niej korzystne. Jej rodzina, 389 \ choć z trudem to akceptowała, nie wysunęła zastrzeżeń li chyba radzi, że pozbywają się dziewczyny. - — Czy byli szczęśliwi? — Sądzę, że tak. Chyba bardzo dobrze do siebie pasów li. Mieszkali w wysokim i pełnym przeciągów domu Heriot Rów i tam ja się urodziłam. Moja matka uwielbia) Edynburg i całe jego życie towarzyskie, odwiedziny przyja ciół, teatr i koncerty, bale i przyjęcia. Mój ojciec pozostał jednak wielbicielem wsi i jego serce było wśród wzgórz Zawsze uwielbiał Strathcroy i co lato przyjeżdżał na swój doroczny urlop z wędką. Kiedy miałam pięć lat, kupił zie- mię na południe od rzeki i zbudował Balnaid. Nadal praco- wał, a ja byłam w szkole w Edynburgu, wiec Balnaid było po prostu domem letniskowym, swego rodzaju domkiem myśliwskim. Dla mnie to był raj, spędzałam tam lato. Kiedy ojciec odszedł na emeryturę, osiadł w Balnaid. Matka uwa- żała to za poroniony pomysł, ale on się uparł, a ona w koń- cu wykorzystała to najlepiej jak umiała. Wypełniła dom goś- ćmi, zapewniając sobie czwartego do brydża i przyjęcie co wieczór. Zatrzymaliśmy jednak dom przy Heriot Rów, i kie- dy deszcz padał nieustannie lub wiały ostre zimowe wiatry, ona zawsze znalazła jakiś powód, żeby wrócić do Edynbur- ga, ruszyć do Włoch lub na południe Francji. — A ty? — Mówiłam ci już. Dla mnie to był raj. Byłam tylko dzieckiem, dla mojej matki wielkim rozczarowaniem, bo by- łam nie tylko strasznie duża i gruba, ale i mało rozgarnięta. Górowałam nad moimi rówieśnikami, na zajęciach z tańca zupełna klapa, bo żaden chłopiec nie chciał być moim part- nerem. W środowisku Edynburga sterczałam jak chory palec, w Balnaid jednak mój wygląd nie był ważny i mogłam tarn być sobą. — A twój mąż? — Mój mąż? — Ciepły uśmiech Violet odmienił jej zni- szczone rysy. — Moim mężem był Geordie Aird. Wiesz, poślubiłam najdroższego przyjaciela, a pod koniec trzydzies- tu lat małżeństwa on nadal był moim najdroższym przyja- cielem. Niewiele kobiet może to powiedzieć. — Jak go poznałaś? 390 Podczas polowania, na wrzosowiskach Creagan Dubh. "" 'ec został zaproszony na polowanie z lordem Balme- jjój °JC -eważ moja matka bawiła gdzieś nad Morzem ""-H emnym, więc poprosił mnie o towarzystwo. Polowanie Sf° oim ojcem było dla mnie zawsze największą przyjemnoś- l\z ogromnie się starałam być przydatną, nosiłam jego torbę z nabojami i siedziałam cicho jak mysz w jego kryjówce. __ I Geordie też polował? — spytał Noel. — Nie, Noel. Geordie był naganiaczem. Jego ojciec, Ja- mie Aird, był głównym leśnikiem lorda Balmerino. _ Wyszłaś za syna gajowego? — Noel z trudem ukrywał zdziwienie, ale w jego głosie pobrzmiewał też podziw. _ Tak. Trochę jak lady Chatterley, prawda? Ale zapew- niam cię, że to nie było nic z tych rzeczy. — A kiedy to się stało? — Na początku lat dwudziestych. Miałam dziesięć lat, a Geordie piętnaście. Doszłam do wniosku, że to najpięk- niejszy chłopiec, jakiego widziałam, i kiedy nadeszła pora piknikowego lunchu, zabrałam swoje kanapki do miejsca, gdzie siedzieli gajowi i ludzie z nagonki i jadłam je z nim. Można by rzec, iż zarzuciłam na niego sieci. Od tego czasu był moim przyjacielem, ja byłam jego cieniem, wziął mnie pod swoje skrzydła. Nie byłam już sama. Byłam z Geor- diem. Spędzaliśmy razem całe dnie, zawsze poza domem. Uczył mnie łowić łososie i chwytać pstrągi. Niekiedy wędro- waliśmy całe mile, a on pokazywał mi ukryte dolinki, w któ- rych pasły się jelenie, i wysokie szczyty, na których miały gniazda orły. Po dniu na wrzosowiskach zabrał mnie do sie- ' do małego domku, w którym mieszkali jego rodzice... a teraz mieszka Gordon Gillock, dzierżawca Arenie'ego... P ni Aird nakarmiła mnie podpłomykami i bułeczkami i na- ewała mi mocną czarną herbatę ze swojego najlepszego, lśniącego czajnika. ~~ ^zy twoja matka nie miała zastrzeżeń do tej przyjaźni? adze, że była zadowolona, iż ma mnie z głowy. Była Pewna, ze krzywdy sobie nie zrobię. — N'C2y Geordie poszedł w ślady ojca? chło ^ ^ m^ °Jc^ec b^ zdolnym i chętnym do nauki pcern, w szkole dobrze mu szło. Mój ojciec mobilizował 391 domu, wakacji i podróży, jakie razem odbędziemy tai, • i , i- -i-.,- • -r> i • -^' ^ lat- byśmy oboje mieli zyc wiecznie. Byłam więc zupełn' skoczona, kiedy stwierdziłam, że nagle Geordie zaczął ^ nać. Stracił apetyt, stracił na wadze, skarżył się na iJi&S~ dolegliwości i bóle. Początkowo, aby nie ulec panice ^ wiłam sobie, że to jakieś kłopoty z trawieniem, skutek je długich lat w obozie jenieckim. Wezwano jednak w końc lekarza, a potem specjalistę. Zabrano Geordiego do szpitala w Relkirk na coś, co w tej fazie nazywało się eufernistycz- nie „testami". Specjalista przedstawił mi wynik tych testów Siedział naprzeciw mnie za biurkiem pełnego słońca gabi- netu, był bardzo miły, a kiedy skończył mówić, podzięko- wałam mu serdecznie, wstałam, wyszłam z pokoju i powęd- rowałam przez długie korytarze wykładane gumą do miejsca, w którym w bocznej salce leżał Geordie wsparty na podusz- kach, w wysokim szpitalnym łóżku. Przyniosłam mu narcyze z Balnaid, ułożyłam je w wazoniku z dużą ilością wody, żeby nie zwiędły. Ale Geordie umarł dwa tygodnie później. Był tam ze mną Edmund, ale jego żona Caroline nie. Uro- dziła właśnie dziecko i była chora. Świadomość, że przycho- dzi na świat Alexa, była jedną z rzeczy, które mnie wspie- rały w tym strasznym, ponurym czasie. Geordie odszedł, ale przybywało nowe małe życie i odciskało pieczęć na więzach ciągłości. To jeden z powodów, dla których Alexa tak wiele dla mnie znaczy. — Ty dla niej też wiele znaczysz — powiedział po chwili Noel. — Tyle mi o tobie opowiada. Yiolet milczała. Podniósł sią wiatr, przeczesywał trawę. Niósł ze sobą woń deszczu. Spojrzała i dostrzegła ptyna.ce od zachodu chmury, które przesłaniały wzgórza i okrywały 1 cieniem ich dolne partie. — Mieliśmy doskonały dzień — powiedziała. — Mam nadzieję, że nie uważasz go za stracony. Mam nadzieję, ze cię nie nudziłam. — Ani przez chwilę. — Zaczęłam od wybadywania cię, a skończyłam na opo- wiadaniu historii własnego życia. — Czuję się wyróżniony. — Alexa nadchodzi — powiedziała. 394 się strzepując źdźbła trawy z rękawów swetra. Uni Rzeczywiście. sy Serwowali ją, jak się zbliża, pnąc się stromą ścieżką ł dzieńczą szybkością i energią. Miała na sobie dżinsy memnoniebieski sweter, wiatr zmierzwił jej bladorude wło- policzki były różowe od wiatru, słońca i wysiłku wspi- ^'czki Wygląda, pomyślała Yiolet, niedorzecznie młodo. Poczuła natychmiast, że musi mówić. — la miałam szczęście. Wyszłam za mężczyznę, którego kochałam. Tak bym chciała, żeby Aleksę też to spotkało. _ Noel odwrócił z wolna głowę i ich spojrzenia spotkały się _ Yirginia powiedziała mi, żebym zachowała wszystko dla siebie i nie wtrącała się. Ale ty chyba już wiesz, jak bardzo ona cię kocha. Nie zniosłabym widoku jej krzywdy. Nie zamierzam wywierać na ciebie nacisku, ale chciałabym, żebyś był uważny. I jeśli masz ją zranić, to teraz, zanim nie będzie za późno. Chyba lubisz ją na tyle, aby tak po- stąpić? Jego twarz nie miała wyrazu, ale jego spojrzenie było spokojne. Po chwili powiedział: — Tak, tak, oczywiście. Na więcej, być może szczęśliwie, nie było już czasu. Ale- xa znalazła się w pobliżu, przebyła ostatnie kilka jardów w ich stronę i zapadła we wrzos u boku Noela. ^— O czym wy tu rozprawiacie? Siedzicie tu już całe wie- rnn7 Ch' ° tym ' owym — powiedziała bagatelizującym l'em jej babka. mnie, żeby ci powiedzieć, że czas chyba się a obiecał' -vV° ^erSuson-Crombie idą na jakieś przyjęcie, wiezienie dP^-WU ^°Xby 'l Dermot°wi Honeycombe pod- robi •^aprawdę czarne. tym niedługo zacznie padać, niebo S4 wyciągane Zg°dziła si? Violet. Zobaczyła, że łodzie Juz ^stawali Z •Woc^1 Ktoś zgasił ognisko, a jej goście chać. ' ZWlJal1 koce, ładowali auta. — Tak, czas je- J?J Pomóc.Sl? podnosić, ale Noel poderwał się pierwszy, by 395 — Dziękuję, Noel. — Strząsnęła okruchy wrzosu ze grubej wełnianej spódnicy, rozejrzała się raz jeszcze w koło. Wokoło na cały rok. — Chodźmy. ' ( Poszła pierwsza ścieżką w dół wzgórza. - —- ""lusa z Alek. ._ r^t, ..uwiię z wyschłymi wargami, samotny i sfnjs. trowany, w obcym łóżku, nieznanej sypiałni o oknach szeroko otwartych na ciemną i wietrzną noc bez świateł i jadących aut, w czasie której jedynym dźwiękiem był szmer wiatru w górnych gałęziach drzew. Wspomniał z utęsknieniem Lon- dyn, Ovington Street, gdzie egzystował nH «">—• - CZOnv un/'T'~"'*~ — Noe! obudził się w mroku z uczuciem gwałtownego nra nienia. I jeszcze czegoś bardziej dręczącego. Po namyśl stwierdził, że to narastająca fizyczna potrzeba miłości z AJejr są. Leżał przez chwilę z wyschłymi wargami, samotny i sfrus. trowany, w obcym łóżku, nieznanej sypialni n ^i~~ - otwartych r>=> ~«-~ , .... uji a^mer wiatru .~j ~,. 6cuf.?iacn drzew. Wspomniał z utęsknieniem Lon- dyn, Ovington Street, gdzie egzystował od paru miesięcy oto- czony wygodami i troskliwością. Gdy budził się w Londynie spragniony, wystarczyło wyciągnąć rękę, by natrafić na szklankę źródlanej wody z plasterkiem cytryny, stawianą tam dla niego co wieczór przez Aleksę. Jeśli nad ranem odczul pożądanie, wystarczyło odwrócić się w puchowym łożu, wy- ciągnąć rękę i przygarnąć Aleksę. Obudzona, nigdy nie była zła albo zbyt śpiąca wobec jego zabiegów, lecz odpowiadała delikatną namiętnością, której ją nauczył, i chlubiła się nowo odkrytą wiedzą, ufna w swą atrakcyjność. Te rozmyślania w ogóle nie pomagały. Nie mogąc dłużej znieść pragnienia, zapalił w końcu lampkę i wyszedł z łóżka. Podążył do łazienki, odkręcił kurek z zimną wodą i napełnił kubek do mycia zębów. Woda była lodowata i czysta, miała słodkawy posmak. Opróżnił kubek i napełnił go ponownie, a potem wrócił do sypialni i stanął w świszczącym przeciągu patrząc w gęsty mrok. Wypił jeszcze trochę. Jego pragnienie zostało zaspokojo- ^ne, ale ta inna potrzeba tkwiła w nim nadal. Świeża woda i Alexa. Przyszło mu na myśl, że te dwie podstawowe ko- nieczności, które w tej chwili są bardziej palące niż cokol- wiek innego w życiu, w osobliwy sposób odwierciedlają si? nawzajem. Przymiotniki wypełniły jego świadomość. Czysta, miła, przejrzysta, dobra, niewinna, nieskażona. Stosowały się zarówno do żywiołu, jak do dziewczyny. A potem finalna afirmacja. Życiodajna. 396 z tego, że to jego zasługa, iż rozkwitła ona nastolatki w samoświadomą kobietę — odkry- z nieZQiUeśtJ dziewicą, należało do najbardziej zdumiewają- C'e'h] rozbrajających doświadczeń jego życia — ale też C • i iał że było to dwukierunkowe i że był odbiorcą wiel- r^iTdaru miłości, życzliwości i nie wymagającej akceptacji, bo rhoć obdarzona ziemskimi skarbami, nie wszystkie jej rzymioty były materialne. Życie z Aleksą stanowiło dobrą pauzę w jego życiu, jedną z najlepszych, i cokolwiek się stanie w przyszłości, wiedział, że będzie zawsze wspominał je z wdzięcznością. A co ma się stać? W tej chwili jednak nie chciał tego rozważać. Czuł potrzebę skupienia się na chwili obecnej — na Aleksie. Ona śpi teraz w swoim łóżku, w swej sypial- ni z dzieciństwa, ledwie o parę metrów od niego, przez po- dest i korytarzem. Mógłby pójść na poszukiwanie jej, otwo- rzyć i zamknąć cicho jej drzwi, wsunąć się między przeście- radła obok niej. Ona zrobi mu miejsce, odwróci się doń, jej ramiona już czekają na niego, jej ciało już się dla niego budzi... Rozważał przez chwilę taki przebieg akcji, a potem zre- zygnował, choć, zapewnił sam siebie, nie ze wzniosłych, lecz raczej z praktycznych powodów. Wiedział z doświad- czenia jak łatwo zgubić się w nieoświetlonych korytarzach obcych domów, i nie miał ochoty zostać zdemaskowanym szmat "T SChowku na szczotki obok odkurzacza i starych - tu w Balnaid nie mógł się nawet tłumaczyć po- ^yjscia do toalety, bo miał doskonałą łazienkę na użytek. że pomijając ten brak możliwości tłu- waża czvTłK0arZUCa^ąC bardzieJ §odne racJe> nadal mz~ szukiwanie A v "* tyle zdetermiriowany> bY P°JŚĆ na P°- Panowała tu & Miało to coś wspólnego z tym domem. czył próg au atr^0sfera> którą poczuł od razu, gdy przekro- skradania ZyCia rodzinneg°> ^óra po prostu wykluczała południu na w ^ ^^ korytarz- Długa rozmowa z Vi po Balnaid. Wyda ^^ jeszcze bardziej wzmocniła jego obraz ^ało się, ze wszystkie pokolenia, które tu ży- 397 są tutaj ._,, oct tuiaj nadal, mieszkają, żyją i oddychają, zajmują swoimi codziennymi sprawami, obserwują, a może i os ,, S'? ją. Nie tyle Alexa i Yirginia, co Yiolet i jej krzepki \^' chany Geordie. A przed nimi starcy, sir Hector i la^.. - °" rosę Akenside, mocno ol^"-"*: - ...t * • . , , ,wici j jej krzepk. UKn __v v-.v,'"* :- ' -^iue _ ^« gdybyś postąpiła inaczej. lówir' 7 słovvacn wyglądało na to, że nie ma już o czym otwartymi oknami mglisty jesienny wieczór zapa- zesny mrok. Yirginia zapaliła lampę na swej toalet- n.v Z p Wstała i poszła zasunąć ciężkie perkalowe zasło- 1 zarri>kaneriH '°^ USZU ^obiegły jakieś dźwięki. Otwieranie — -\"oelC A?W'' szczekanie psów, podniesione głosy. ~~ Zejdę1 *a — powiedziała. — Wrócili ze spaceru. nie ~~ Mus"3 d0*' ~~ Wstał, przeciągnął się, stłumił ziewa- Zę Slę napić. Ty też chcesz drinka? 407 \ \ — Później. Skierował się do drzwi. — O której mamy być w Croy? — Wpół do dziewiątej. — Możesz się napić w bibliotece, nim wyjedziemy. — Nie ma ognia. — Rozpaliłem. Opuścił pokój. Nastawiwszy uszu Yirginia usłyszała, jafc przechodzi przez podest, schodzi w dół. A potem głos Alek- sy: — Tatuś! — Cześć, kochanie. Zostawił drzwi otwarte. Poszła je zamknąć, a potem wró- ciła do toaletki z zamiarem zrobienia czegoś ze swoją twa- rzą. Łzy jednak, trzymane tak długo na wodzy, wypełniły jej oczy, przelały się, spłynęły po policzkach. Siedziała i patrzyła w swe zapłakane odbicie. , Lokalny autobus przystając i ruszając toczył się prze/ po- grążone w półmroku okolice. Opuszczając Relkirk był pełen, wszystkie miejsca były zajęte, a kilku pasażerów stało. Jedni wracali do domu z pracy, inni z zakupów. Wiele osób znało się nawzajem, uśmiechali się do siebie i rozmawiali wsia- dając. Być może jeździli razem codziennie. Był tam czło- wiek z owczarkiem. Pies siedział między jego kolanami i patrzył mu uparcie w oczy. Człowiek nie musiał płacić za bilet dla psa. Henry siedział z przodu tuż za kierowcą. Tkwił ściśnięty przy oknie, bo jakaś ogromnie gruba kobieta wybrała sobie miejsce obok niego. — No co, pieszczoszku — powiedziała rozsiadając się. jej masywne pośladki zepchnęły go na bok, a pękate uda zajęły większość miejsca. Miała z sobą dwie wypchane tor- by, jedną z nich ułożyła sobie u stóp, a drugą na kolanach. Z torby wystawał seler i jasnoróżowy celuloidowy wiatra- czek. Henry uznał, że wiezie go do domu dla swojeg0 wnuczka. Miała okrągłą, sympatyczną twarz, trochę podobną "O twarzy Edie, a spod ronda obszernego kapelusza spoglądały 408 życzliwe oczicy. Kiedy jednak przemówiła do Henry'ego, on jej nie odpovwiedział, po prostu odwrócił się do okna i zaczai przez nie wy _ glądać, choć prócz deszczu nie było nic widać. Miał na so>«bie swe szkolne rajstopy i buty, nowy wełniany płaszcz, o wcielę nań za duży, i kask do rugby. Kask był dobrym ponx ysłem, i Henry czuł dumę z siebie, że o nim pomyślał. By^ł granatowy i bardzo gruby, naciągnął go sobie na głowę głęboko jak terrorysta i widać było tylko oczy. To była jego maska, bo nie chciał być rozpoznany. Autobus p«osuwał się z wolna, podróż trwała już prawie godzinę. Co mniej więcej milę stawali gdzieś na skrzyżo- waniach lub przy samotnych chatach, żeby kogoś zabrać. Henry observ^vował, jak przybywa wolnych miejsc, pasaże- rowie zbieralj swój dobytek i wysiadali jeden po drugim, by ostatni od«cinek drogi do domu odbyć pieszo. Gruba ko- bieta obok niiego wysiadła w Kirkthornton, ale nie musiała iść, bo wyjec^hał po nią mąż w małej furgonetce. Wstając z miejsca pcowiedziała do Henry'ego „Pa, pieszczoszku". Uznał to za r> -ardzo miłe, ale znów nie odpowiedział. Niełat- wo coś powie^dzieć, gdy się ma ochraniacz na ustach. Raz jeszczss ruszyli dalej. W autobusie było już tylko pół tuzina ludzi. Silnik zgrzytał, gdy pięli się na wzgórze od miasteczka z rrynkiem, a na szczycie wzgórza zrobiło się zu- pełnie mgliście. Kierowca włączył światła, żywopłoty z gło- gu i pochylon»e od wiatru buki wyrastały przed nimi z mroku spowite w mgłę jak widma. Henry myślał o pięciu milach między Capie Bridge i Strathcroy, które będzie musiał prze- być pieszo, ł>»o w Capie Bridge musi wysiąść z autobusu. Ta perspektyv=va trochę go przestraszyła, ale nie za bardzo, bo znał drogę ^ trudny fragment już minęli, a on był już pra- wie na miejsc u. W Pennybuarn Yiolet przygotowywała się do wymogów nadchodząceg«o wieczoru. Nie pamiętała już, kiedy po raz ostatni zaproszono ją na tańce, a w wi^ku siedemdziesięciu ośmiu lat trudno oczeki- wać zaproszenia na następne. Dlatego postanowiła wykorzys- tać tę okazję do ostatka. Pojechała więc po południu do Relkirk, gdzie fachowo umyto jej i uczesano włosy. Oddała 409 . pam .Tak. -Tu się też w ręce manicurzystki; miła dziewczyna spędziła spos^^a SP°- ro czasu na wydłub/waniu ziemi spod paznokci Yiolet i po Jofet i po- rządkowaniu jej zaniedbanych naskórków. Po tym małym seansie upiększania wpadła do bania ^ banku i wyjęła ze swego sejfu zniszczone skórzane pudełko, któm^0' które zawierało brylantowy diadem lady Primrose. Nie był on duf )' on du- ży i trzeba go było zamocowywać na gumce, ale Yiole'^ Violet przyniosła go do domu, wyczyściła starą szczoteczką do zę;jp-3do zę- bów zanurzaną w nierozcieńczonym dżinie. Była to domow;<"t:2|)rnowa metoda podpatrzona dawno temu u pani Harris. Metoda byhl^c^ byla skuteczna, ale Yiolet wydawało się to jednak wielkim mar-tn—111 mar~ notrawstwem dżinu. Potem wyjęła z szafy swą suknię balową, co najmnie/P - aJmniej piętnastoletni czarny aksamit. Czarna koronka pod szyją tro-rt. 3)4 tro- chę się odpruła i wymagała igły i nitki, a jej wieczorowe* --Zorowe buty, czarny atłas z guzami diamante, ukazywały po przyj-fl8* Przyj- rzeniu im się parę wąsów w pobliżu palców, wzięła więc*r~a więc nożyczki do paznokci i zrobiła porządek. Po dokonaniu tego wszystkiego pozwoliła sobie na trochę ad 'fochę relaksu. Miała się zjawić w Croy o wpół do dziewiątej, byłt'!'^)' był więc czas na to, by nalać sobie ożywczej whisky z wodą i';- wodą sodową i posiedzieć przy ogniu przed dziennikiem telewizyj- fs^izyj- nym, a potem Woganem. Podobał jej się Wogan. Lubiła jego Młła JeS° pogodny irlandzki urok, jego przymilność. Tego wieczoru ~~~" robił wywiad z jakąś młodą gwiazdą popu, która z jakiegoś powodu zaangażowała się w walkę o zachowanie wiejskich żywopłotów. Ludzie są naprawdę nadzwyczajni, stwierdziła Yiolet patrząc na młodego człowieka o fryzurze punka i z kolczykiem w uchu, rozprawiającego o zakładaniu gniazd przez trznadle. tef- Poterfi skończył się Wogan, a zaczął quiz. Czworo ludzi miało określać wartość różnych staroci, które przed nimi sta- wiano. Yiolet na własną rękę włączyła się w zgadywanie i była przekonana, że jej odpowiedzi są o wiele bardziej traf- ne niż kogokolwiek innego. Zaczęła się już dobrze bawić, gdy zadzwonił telefon. ;vy- Co za męka. Czemu to paskudztwo dzwoni zawsze w naj- mniej odpowiednim momencie? Zdjęła okulary, wstała z wy- godnego krzesła, ściszyła telewizor i podniosła słuchawkę. 410 doktor Martin. Ze szpitala w Relkirk. tak. u .Aird, obawiam się, że mamy drobny kłopot. Pan- na carsiairs zniknęła. __ Zniknęla? — Brzmiało to tak, jakby chodziło o jakąś okropną sztuczkę magiczną, zawierało obraz eksplozji, kłę- bów dymu i Lottie obróconej w niebyt. — Jak to możliwe, żeby zniknęła? — Poszła sobie. Wyszła na spacer do ogrodu z inną pac- jentką. Nie wróciła. — Ależ to po prostu straszne. — Naszym zdaniem najzwyczajniej wyszła przez bramę. Zawiadomiliśmy oczywiście policję. Jestem pewien, że nie może być daleko. Prawdopodobnie wróci tu sama. Była dość zadowolona, uczestniczyła w terapii i nie sprawiała żadnego kłopotu. Nie ma powodu, żeby nie wróciła. Uznałem jednak, że powinienem pani powiedzieć... Yiolet przyszło do głowy, że doktor Martin jest człowie- kiem bardzo słabym. — Może trzeba było lepiej się nią opiekować? Pani Aird, mamy tu za dużo pacjentów i za mało per- sonelu. Robimy w tych warunkach, co możemy, ale mniej chorym pacjentom, któych uważamy za w jakimś stopniu f ych troszczyć się o siebie, zawsze dawano pewien za- kres swobody. — Co więc teraz zrobimy? me zrobimy. Uznałem tylko, jak już mówiłem, że pani wiedzieć, co się stało. rozmawiał pan z panną Findhorn, jej najbliższą _ \VSZC^e n'e' ^olałem najpierw porozumieć się z panią. - taklm razie ja powiem pannie Findhorn. m bardzo zobowiązany. ze Lott r0™'" ~~ Violet zawahała si«- ~ Czy sądzi Y? tle Carstairs będzie starała się wrócić do Strath- croy? 411 C« r^ ,_ •JP& 3 2. er ni 3 o N- "2'tt" " 'a t- •o o P3 N ^Ss- to K> ' 2! O\' cr o er o N ,6= ex s 15. « ^ r*i ?* > • r^ 2. « o- Ł s? ^ig-fs:? ?• n. Jg ," a S. ' S" om TO O 3 et N- TO ł-u X °-? ii- K-P&, 63 1 O, N\ >-> N *ź to O CX 3 S TO ^ OQ O O 3 S." " g fw - • W N O M ' < o S o- 5 K- ex ą> N TO "8 ™ o:<-. 3 N n> a- "> o ^ r^ •"&S •o' 5. n 3 '3^3 K> o a> •fsl 3 ??* 3 3. ex l_y r^y •— 3 O -g T3 t3 3 &! 03 C 2. g » o « S ^as 3 » S :<§:."> n, O k— N n> >•" <^i f— CL es s ^g R « * S-^'N ^ 3. b o 01 N ,_, N.' o a e. TO" F o >TJ TO i?5l?J o B3 cn TO 3 TO tu' §3 w c« .^S: ftJ O) O ** 2 N. c 2 >a S" |3 38. Y SL s • B o a 3 3 ? Ł ^ o ?T w o- te TO a 3 °* ~i ^ j-, r* a CL- • =! o g. ;* <Ł O » " «•;« i 3 3-a } O W J N- N 3 f « g. J= 3 a •« I-11 • N E TO O ex Co TO n I P3 ? ? •o & o g" O O o a < O ?B cr & TO' • N *Q ^ •rS -V "" f § ° g.^ $00 ^o.K. Ł— "-t CD *=' N o- S5 f •=:• c o o 3 TO' cr -sfss^ :g?ć r& Q- ?^ S S. TO' ^ V- tó S " O f° 3 O^ TO s.^ l^ r g o Jj" S ex łU 3 •S 3 S"**' ^^ E •" §-5: ?l*r 'o l n a; 3 o f II' ^ ".f S 2 ex • es' to 5: 1 o ' i? . K> c« •o' •KO.S-S -i O S v i-J- rS. f\-, J_S itt a TO" c /v tu ^< o g* i § EJ 3 N 3 ^T- P zrezygnowana i już w stanie irytacji rzuciła słu- widełki, a potem znów ją podniosła i wykręciła nUc że nie odeszła doktor Martin zgadza się ze mną, że istnieje ^bieństwo, iż ona wróci do Strathcroy. sobie jakieś pieniądze? — spytała zawsze ze bez s\vnTp??' ^ myślałam o tym. Ale jestem pewna, — Tak. To m °ie odeJdzie daleko- torebki i trzym^ VC" — Lottie była przywiązana do swej mmku — R;BJ Ją obok siebie nawet siedząc przy ko- edactvvo-Coś musiało ją poruszyć. 413 Tak. — Nie"Edie^' • " ~ż/" a Jeff H«wland miał za zadanie na- jącej sos^h6 ^^ m drewno. Zapach suchej i trzaska- długość p0\: ciePfy i aromatyczny. Archie przebył całą w ił"\videlec°JU' SPraw^za* rozmieszczenie zastawy, tu popra- wolony nr7' , ulePszył nieco położenie solniczki. Zado- ZnalJta^A ^ kUchnL tego wieczoru Agnes <-'0oPer' która przyszła z wioski pomóc gnes przychodziła zwykle do pracy w swo- 14 Wrzesień 417 \ im dresie i trampkach, ale dziś miała na sobie pod fartuch swą najlepszą turkusową sukienkę z krempliny, odwleny!" też fryzjerkę. k Stała przy zlewie zajęta dziwnymi rondlami, ale odwrócił się na odgłos jego kroków. — Dobry wieczór, Agnes. Wszystko w porządku? — Wszystko pod kontrolą. Pilnuję casserole, a jak lady Balmerino mi powie, to nałożę na talerze wędzonego pstrą. ga. — Dobrze, że przyszłaś nam pomóc. — Po to tu jestem. — Spojrzała nań z pewnym podzi- wem. — Nie pogniewa się pan, że powiem, ale wygląda pan fantastycznie. — O, dziękuję, Agnes. — Poczuł się nieco zakłopotany i żeby to ukryć, zaproponował jej drinka. — Może napijesz się sherry? Agnes również trochę się stropiła. — O. Dobrze. Bardzo chętnie. Sięgnęła po ręcznik i wytarła ręce. Archie wziął szklankę i butelkę Harvey's Bristol Cream. Nalał jej obfitą porcję. — Proszę... — Dziękuję bardzo panu lordowi... — Uniosła szklankę gestem toastu. — No to za dobrą zabawę — i po kobiecemu upiła odrobinę, ściągając wargi z wyrazem uznania dla dob- rego trunku. — Sherry jest wspaniałe — powiedziała. — Jak ja to mówię, daje zawsze piękne rumieńce. Zostawił ją w kuchni i przez jadalnię i hali poszedł do bawialni. Też ogień na kominku i kwiaty, łagodne światło, ale żadnych gości. Jego domownicy, jak się zdaje, zajmują się jeszcze sobą. Taca z alkoholami stanęła na wielkim for- tepianie. Rozważał sytuację. Przez resztę wieczoru będą pić * szampana, ale on ma ochotę na szkocką. Nalał sobie drinka, potem zrobił następnego i z dwoma szklankami ostrożnie ruszył po schodach na górę. Na piętrze spotkał się z córką, która paradowała w bie- liźnie. — Lucilla! — napomniał ją. Ona jednak była bardziej przejęta jego widokiem niż on jej- 418 tatusiu, wyglądasz pięknie. Naprawdę roman- Lord Balmerino w pełnym rynsztunku. Czy . Boże, p l 2UUHA*-" ^-"~ — — -—— r -—j -j - ~ - - ~ - - j l' spodnie? Boskie. Też bym chciała mieć takie. I sta- fO J' i _ * „ Jl/-rt T^\/-\cil^r\noI'łr f^l-Mtiło rrt~i c-\\r\Tm n o m m 10 moking dziadka. Doskonały. — Objęła go swym nagim r-v s • — <••««» i wycisnęła pocałunek na jego świeżo i ^mieniem za szyję tolonym policzku. — A jak pięknie pachniesz. Gładki, wy- Sony i rozkoszny. Dla kogo te drinki? " _- Pomyślałem sobie, że lepiej się upewnię, czy Pandora nie śpi. Czemu biegasz bez ubrania? _ Właśnie szłam pożyczyć halkę od mamy. Ta moja no- wa sukienka jest trochę przezroczysta. — Lepiej się pospiesz. Jest za pięć wpół do dziewiątej. _ Ja już jestem gotowa. — Poszła w stronę drzwi sypial- ni rodziców. — Mamusiu! Będę musiała włożyć halkę... Archie przebył podest i skierował się do drzwi pokoju goś- cinnego. Z wnętrza dobiegały słabe dźwięki muzyki, co oznaczało, że Pandora włączyła radio, ale niekoniecznie, że nie śpi. Przełożył obie szklanki do jednej dłoni, zastukał dla formalności w drzwi i otwarł je. — Pandora? Nie była w łóżku, lecz na łóżku, leżała zawinięta w srebr- ny szlafrok z koronką. Garderoba rozrzucona po całym po- koju, powietrze ciężkie od zapachu owych dziwnych perfum, które tak nieodłącznie związały się z jej osobą. — Pandora. Otwarła swe piękne szare oczy. Miała już makijaż i jej grube rzęsy były ciężkie od tuszu. Dostrzegła go i uśmiech- nęła się. — Nie śpię — powiedziała. Przyniosłem ci drinka. na szklankę na jej stoliku obok lampki i przysiadł 1 łóżka. Radio mruczało samo do siebie, muzyka ^zna brzmiała jakby z bardzo daleka. __ j k miło — powiedziała. rozs\DUZ °ZaS ZeJść na doł- — JeJ Połyskujące włosy leżały a ona i"? poduszce> Jak gdyby żyły własnym życiem, tak etery wydawała się tak wątła, tak niematerialna, T/ fZna' że natychmiast poczuł zatroskanie. Jesteś zmęczona? 419 — Nie. Po prostu rozleniwiona. Gdzie reszta? — Isobel robi sobie makijaż, Lucilla biega w majtk i pożycza halkę od mamy. Jak dotąd nie ma śladu po ż j nym z mężczyzn. — To jest zawsze przyjemna chwila, prawda? Tuż pn^ przyjęciem. Czeka się i słucha nostalgicznych melodii. pa miętasz tę? Bardzo ładna. Trochę smutna. Nie pamiętam słów. Słuchali razem. Saksofon tenorowy grał melodię. Archie zmarszczył brwi, usiłując przypomnieć sobie słowa. Utwór cofnął go o dwadzieścia lat do Berlina i jakiegoś balu wojs- kowego. Kluczem był Berlin. — Coś o długim czasie od maja do grudnia. — Tak, oczywiście. Kurt Weill. „Lecz dni stają się krót- kie, gdy nadchodzi wrzesień". A potem jesienne liście, dni uciekają i nie ma czasu na grę oczekiwania. Szalenie przej- mujące. Usiadła, układając sobie poduszki za głową. Sięgnęła po drinka, Archie zaś ujrzał jej drobny nadgarstek, palce z la- kierowanymi na czerwono paznkociami, tak delikatne, blade i pokryte błękitnymi żyłkami, że wydały mu się niemal prze- zroczyste. — Będziesz zaraz gotowa? — spytał. — Będę. Muszę tylko włożyć sukienkę i zasunąć zamek. — Upiła nieco whisky. — O, wspaniała. Postawi mnie na nogi. — Nad skrajem szklanki jej oczy wydawały się o- gromne. — Archie, wyglądasz zdumiewająco. Przebojowo jak dawniej. — Agnes Cooper powiedziała, że wyglądam fantastycznie- — Co za komplement. Kochanie, ja nie spałam. Po pros- tu rozmyślałam sobie o wczorajszym dniu. Wszystko by- ło takie doskonałe. Tak jak dawniej. My dwoje. Siedzi- my sobie w zaroślach i mamy czas pogadać. Albo i nie pogadać, wedle uznania. Może za dużo mówiłam, ale dwa- dzieścia lat to dużo do opowiadania. Czy to było bardzo nudne? — Nie. Rozbawiłaś mnie. Ty mnie zawsze rozbawiałaś. — I to słońce, i błękitne niebo, i piski ptaków, trzaski strzelb i biedne małe głuszce spadają z nieba. I te wszystkie 420 .esld Czyż to nie był szczęśliwy dzień? Jak najpięk- ^/prezent. n ] Tak — powiedział. "" Miło pomyśleć, że takie dni jeszcze wrócą. Nie mijają na_^ Musimy się zmienić. Odrzucić ten nieznośny rodzinny wyk tycia przeszłością. __ To była taka świetna przeszłość, trudno nią nie żyć. Zresztą o czymże jeszcze można myśleć? — O dniu dzisiejszym. Wczorajszy jest martwy, a jutrzej- szego jeszcze nie ma. Mamy tylko dzisiejszy. — Tak. Pociągnęła znów ze szklanki. Milczeli. Zza zamkniętych drzwi dobiegły odgłosy jakiegoś ruchu. Jakieś drzwi otwarły się i zamknęły. Potem głos Lucilli: — Conrad. Jak ty elegancko wyglądasz. Nie wiem, gdzie tatuś, ale zejdź na dół, my zaraz do ciebie przyjdziemy... — Mam nadzieję — powiedział Archie — że włożyła hal- kę Isobel. — Conrad to taki dżentelmen, że nawet gdyby Lucilla by- ła całkiem nago, udawałby, że nie widzi. Miły Smutny Ame- rykanin. Byłoby straszne, gdyby się nudził. — Musisz z nim zatańczyć. — Pokręcę się z nim przy „Pięknym białym sierżancie" i zapoznam go z wszystkimi krokami, gdy będziemy się po- ruszać po sali. Jedno mnie tylko trochę smuci. Ty nie bę- dziesz mógł tańczyć. Nie przejmuj się tym. W ciągu tych lat opanowałem sztukę błyskotliwej konwersacji... rzerwano im w końcu, gdy Lucilla otwarła drzwi i wsu- tegłowę, by zajrzeć do wnętrza. Przepraszam, że się tu pakuję, ale jest kryzys. Tatusiu, me umie zawiązać muchy Edwarda. Miał na szyi muchę 'Q raz w życiu, ale ona była gotowa na gumce. Chciałam nomoc, ale nic z tego, zupełna klapa. Możesz przyjść Poradzić? Oczywiście. wzywały. Potrzebowano go. Spokojne chwile Ucałował Pandorę. „Do zobaczenia". Potem wstał 421 i wyszedł za Lucillą. Pandora, pozostawiona samą dOD- powoli drinka. P'Jaii> Te cenne dni spędzę Z tobą. Piosenka skończyła się. Mając szkocką krew w żyłach, Yiolet zawsze uparcie 7 pewniała, że nie jest przesądna. Przechodziła pod drabinami nie przejmowała się piątkiem trzynastego, nie odstukiwata w nieheblowane drewno. Kiedy pojawiało się coś w rodzaju omenu, mówiła sobie zdecydowanie, że to zapewne pozy. tywny znak, i oczekiwała dobrych wiadomości. Dziękowała Bogu, że nie obdarzył jej — lub pokarał — jasnowidzeniem. Lepiej nie wiedzieć, co przyszłość niesie. Załatwiwszy się z Edie i wydusiwszy z niej tę obietnicę, spodziewała się końca swych lęków i powrotu spokojnego umysłu. To jednak nie nastąpiło i Yiolet wróciła do swego fotela przy kominku w stanie poważnych obaw. Co tu było nie tak? Dlaczego od razu poczuła nieokreślony, przyczajony lęk? Spowita w swój stary szlafrok, siedziała pochylona do przodu, wpatrzona w ogień, poszukując zasadniczej przyczy- ny tego nagłego uczucia chłodu, tego niepokoju, który jak jakiś ciężar głęboko zaległ jej na sercu. Niedobrze było usłyszeć, że Lottie jest na wolności i węd- ruje nie wiadomo gdzie, ale, co zabawne, fakt, że nie może się dodzwonić do Balnaid i porozmawiać z Edmundem, nie- pokoił ją o wiele bardziej. Nie była to tylko frustracja z bra- ku kontaktu. Często podczas zimowych zamieci Yiolet by- wała odcięta w Pennyburn od świata przez dzień lub dwa, ale ta izolacja zupełnie jej nie martwiła. Rzecz w tym, ze awaria nastąpiła w tak nieodpowiedniej chwili. Jak pod dzia- łaniem jakiejś nieposkromionej, złej siły. * Nie była przesądna. Nieszczęścia jednakże niezmiennie chodzą trójkami. Najpierw Lottie, potem zepsuty telefon. Co teraz? Pozwoliła wyobraźni sięgnąć do nadchodzącego wieczoru ze świadomością, iż zawiera on prawdziwe pole minowe możliwego skandalu. Po pierwsze aktorzy dramatu, który go- tował się przez ostatni tydzień, zejdą się razem, zgromadzeni wokół stołu jadalni Croy. Edmund, Yirginia, Pandora, Con- 422 A i xa i Noel. Wszyscy na różny sposób z niepokojem ra(i' « poszukujący utraconego szczęścia, tak jakby można w hjo odnaleźć niczym złoty skarb na końcu tęczy z bajki. Je, Lja jednak na to, że ich wysiłki doprowadziły do nie- Dębnego odkopania schowka na destrukcyjne uczucia. •fwiść nieufność, egoizm, chciwość i niewierność. Także cudzołóstwo. Tylko Alexa, jak się zdaje, jest nadal nieska- żona. Dla Aleksy to tylko cierpienie miłości. Przepalone polano zapadło z sykiem w podłoże z popiołu. Zakłócenie. Yiolet spojrzała na zegar i z przerażeniem stwier- dziła, że siedziała medytując bardzo długo, bo było już pięt- naście po ósmej. Spóźni się do Croy. W normalnych oko- licznościach przejęłaby się tym, bo była fanatykiem punktu- alności, ale tego wieczoru, wobec tylu spraw, nie miało to wielkiego znaczenia. W ciągu około kwadransa nikomu nie będzie jej brakować, a Isobel wprowadzi gości do jadalni nie wcześniej jak o dziewiątej. Uświadomiła też sobie, że najmniej ochoty ma właśnie na wychodzenie z domu. Uśmiechy, pogawędka, ukrywanie własnych przeczuć. Nie chciała opuszczać bezpiecznego por- tu swego domowego zacisza, swego miejsca przy kominku. Coś gdzieś się czaiło i jej kruchy ludzki instynkt nakazywał jej zaryglować drzwi i pozostać bezpiecznie w środku, sie- dzieć przy telefonie i czuwać. Me była jednak przesądna. Pozbierała się jakoś, wstała z fotela, zastawiła przesłoną dogasający ogień i poszła na górę. Wykąpała się szybko 1 ubrała na przyjęcie. Jedwabna bielizna i czarne jedwabne but1"?01^' szacowna suknia z czarnego aksamitu, atłasowe u Y- Upięła włosy, a potem wzięła diadem i zamocowała z t T Jłosacn' Przytwierdziwszy z pewnym trudem gumkę teczk emu- Przypudrowała nos, wzięła koronkową chus- szedłsż SPriryskała swą osobe odrobiną wody kolońskiej. Pod- ła oe^ wys°kiego lustra krytycznym okiem obserwowa- no dost' efC-t' U^rzala dużą * te^ą matrone> dla któreJ sł°- Duża °Jna wydawa*° si? najżyczliwszym z opisów. Zmęczeń' ^^ •* Stara' ^aS^e P°czuła się bardzc zmęczona. w lustro ^ r°!)i dziwne rz?czy z wyobraźnią, bo patrząc jrzała obok siebie niewyraźną sylwetkę innej ko- 423 biety. Niezbyt urodziwa, ale bez zmarszczek, ciemnowło pełna szalonej ochoty życia. To ona sama w swojej najh ^ dziej ulubionej karmazynowej sukni balowej z atłasu. Oh t tej innej kobiety stał Geordie. Przez chwilę złuda trwał tak realna, że można by jej dotknąć. Potem zbladła i znikła' i Violet została sama. Od lat nie czuła się tak sama. Nie było jednak czasu na to, by stać i użalać się nad sobą. Cze- kali na nią inni ludzie, jak zawsze domagając się jej towa- rzystwa, jej uwagi. Odwróciła się od lustra, sięgnęła po swój futrzany płaszcz i włożyła go, wzięła torebkę i wyłączyła światła. Na dole wyszła przez kuchenne drzwi i zamknęła je za sobą. Wieczór był ciemny i wilgotny od. opadającej mgły. Weszła do garażu i wsiadła do auta. Oferowano jej zewsząd podwiezienie, ale ona wolała sama pojechać do Croy; po kolacji sama pojedzie do Corriehill. W ten sposób będzie całkowicie niezależna od wszystkich i będzie mogła wrócić do domu, kiedy tylko zechce. Trzeba zawsze wychodzić z przyjęcia w chwili, gdy się człowiek najlepiej bawi. Była to jedna z maksym Geordie'ego. Myśl o Geordiem, jego drogi głos w jej uszach dodały jej nieco otuchy. W ta- kich chwilach nie miała poczucia, że jest on gdzieś daleko. Jakże by go teraz rozbawiła, siedemdziesięcioośmioletnia, wystrojona w aksamit, brylanty i futro, w drodze swym za- błoconym autem na... coś podobnego... na bal. Jadąc pod górę, obserwując drogę w objęciach strumienia światła reflektorów auta, przyrzekła coś Geordie'emu. Wiem, kochany, że to śmieszna sytuacja, ale to już ostatni raz. Jeśli po tym wieczorze ktoś będzie tak miły, by zaprosić mnie na tańce, to ja odmówię. Powiem, że naprawdę jestem o wiele za stara. * Henry maszerował. Zapadł mrok i drobny deszcz moczył Henry'emu twarz. Rzeka Croy dotrzymywała mu towarzys- twa, płynąc wzdłuż krętej drogi. Nie widział rzeki, ale przez cały czas był świadom obecności ruchliwej wody, jej plusku na płyciznach, które zstępowały w dół szeregiem małych stawków i wodospadów. Pokrzepiała go ta świadomość, że Croy płynie obok. Inne odgłosy dobiegające jego uszu były 424 . ffle ale samotność dziwnie je potęgowała. Wiatr poru- zn3- v 'gałęziami drzew, samotny zew kulika. Jego kroki S ałv ogłuszająco. Chwilami słyszał jakby inne kroki za ^ • to na pewno echo jego kroków. Inna możliwość jest ^przerażająca, by ją rozważać. Minęły go tylko trzy auta jadące z Capie Bridge w jego tronę, w górę doliny. Kiedy stwierdzał, że zbliżają się światła auta, kulił się w rowie i krył, dopóki auto nie przejechało, mijając go z sykiem opon na mokrej drodze. Nie chciał, żeby go widziano, nie chciał też być podwożo- ny. Wsiadanie do obcych aut było nie tylko strasznie nie- bezpieczne, ale całkowicie zakazane, a na tym etapie swej długiej podróży Henry nie zamierzał narażać się na ryzyko, ze wywiozą go gdzieś, dokąd on nie chce jechać, i zamor- dują. Kiedy jednak był o niecałą milę od Strathcroy i widział już światła wioski migocące w mroku jak powitalne gwiaz- dy, skorzystał z okazji podwiezienia. Wielka dwuplatformo- wa ciężarówka do przewozu owiec wypełzła drogą za nim, a on jakoś nie zdążył wskoczyć do rowu, zanim złapały go światła. Już mijając Henry'ego, samochód zwalniał. Zatrzy- mał się gwałtownie, kierowca otworzył drzwi swojej wyso- kiej kabiny i czekał, aż Henry podejdzie. Spoglądając w dół i przebijając wzrokiem gęsty mrok, dojrzał patrzącą nań twarz Henry'ego w kasku. — Cześć, synku. — Był to wielki, krzepki mężczyzna w wełnianej czapce. Znany typ człowieka. Nikt obcy. Henry odnosił już wrażenie, że ma nogi miękkie jak gotowany ma- aron, i nie był pewien, czy zdoła przebyć ten ostatni frag- ment drogi do Strathcroy. — Cześć. — Dokąd to wędrujesz? — Do Strathcroy. ~- Uciekł ci autobus? wydawało się to dobrym wyjaśnieniem, tak — skłamał Henry. — Podwieźć cię? — Tak, bardzo proszę. — No to wskakuj. 425 cej '. Pod,. _ ..j—fjuy waży} nie^ ^ ..^ muwia, na kolana wielkiego mężczyzny, a potem siedzenie obok. Szoferka była ciepła, przytulna i bardzo br na. Czuło się zaduch, zastarzałą woń naniW^--- • na podłoH^f la-i-i- _ ._-t„^j-iiiy, a p __..,w uuuis.. szoferka była ciepła, przytulna i bardzo br "i na. Czuło się zaduch, zastarzałą woń papierosów i OWl na podłodze leżały papierki po słodyczach i wypalone zana|C ki, ale Henry'emu to nie przeszkadzało, dobrze bowiem by) tam siedzieć w towarzystwie innego człowieka i ze świado mością, że nie trzeba już dalej wędrować. Kierowca zatrzasnął drzwi, włączył bieg i ruszyli. — Skąd idziesz? — Z Capie Bridge. — To kawał drogi na taki deszcz. — Tak. — Mieszkasz w Strathcroy? — Jadę tam w odwiedziny. — Henry zdecydował uprzedzić dalsze pytania i sam zapytał: — A pan gdzie był? — W Relkirk na targu. — Dużo miał pan owiec? — Taak. — To pana owce? — Nie, ja nie hoduję owiec. Ja tylko wożę. ' — Gdzie pan mieszka? \ — W Inverness. 3f — Czy jedzie pan tam teraz? '• • — Tak, tak. — To daleko. — Możliwe, ale lubię sypiać we własnym łóżku. — zakręt ulica wioski. Wycieraczki śmigały w tę i wewtę. Przez czysty fragment szyby Henry obserwował, jak zbliżają się światła Strathcroy. 'Potem minęli znak ograniczenia prędkości do trzydziestu mil, a potem pomnik ofiar wojny. Jes707p ««•*"»-- i ukazała się niknąca w mroku i" — Gdzie mam cię wyrzucić? — Może tutaj, dziękuję panu. Transporter owiec raz jeszcze gwałtownie się — Może być tu? — Mężczyzna wychylił Henry'emu drzwi. 426 -Tak, oczywiście. Dziękuję panu. Był pan bardzo ^ No, uważaj na siebie. ^Dobrze. — Zsunął się na drogę z dużej wysokości. ^ Dobranoc. _ Dobranoc, synku. Trzasnęły drzwi. Wielki pojazd ruszył w swoją stronę, Henry stał i patrzył, jak odjeżdża, czerwone tylne światła mrugały jak życzliwe oczy. Odgłos silnika cichł w mroku, a gdy umilkł, zrobiło się bardzo cicho. Zaczął iść znowu, przemierzając pustą ulicę. Czuł się skrajnie zmęczony, ale to nic, bo jest już prawie na miejscu. Wiedział dokładnie, dokąd zmierza i co zrobi, bo swe tajne plany ułożył z największą możliwą uwagą i troską. Przemyś- lał każdą ewentualność i nie zostawił miejsca na przypadek. Nie szedł do Balnaid ani do Pennyburn, lecz do Edie. Do Balnaid nie idzie dlatego, że nikogo tam nie zastanie. Mama, tata, Alexa i jej przyjaciel będą w Croy na kolacji u państwa Balmerino przed tańcami u pani Steynton. Nie idzie też do Pennyburn, bo także Vi jest w Croy. Ale nawet gdyby wszys- cy byli w domu, to on i tak pójdzie do chaty Edie, bo jest tam Edie. Bez Lottie. Straszna Lottie jest z powrotem w szpitalu. Pan Henderson przekazał mu tę nowinę, a ulga wywołana świadomością, że Edie jest znów bezpieczna, dodała Hen- ry emu odwagi i przyspieszyła jego ucieczkę. Świadomość, ze ma bezpieczną kryjówkę, zmieniała postać rzeczy. Edie weźmie go w ramiona, nie będzie pytać, zrobi mu dużo ka- ^ao. Edie go wysłucha. Zrozumie. Będzie po jego stronie. iedy ona go poprze, inni na pewno wezmą pod uwagę .' co ona będzie mieć do powiedzenia, i nie będą źli na mego. F trz sklepie pani Ishak nadal paliło się światło, ale Henry padk" S*? PrzeciwneJ strony ulicy, żeby pani Ishak przy- roz:a15m §° nie dostrzegła. Reszta ulicy tonęła w mroku, Zza t™^ ty^° P17'62 zasłonięte okna domów wzdłuż ulicy, dźwięk °^en cl° uszu Henry'ego dobiegały stłumione 1 "luzyki z telewizorów. Edie pewnie siedzi w fotelu, telewizję i TObi na drutach. 427 \ 429 Zbliżył się do jej krytej strzechą chatki wciśniętej m' domy sąsiadów. Okno jej saloniku było ciemne, co ozn to, że nie ogląda telewizji. Światło płynęło jednak jas °?a strumieniem z okna sypialni i wyglądało na to, że Edie pomniała zaciągnąć zasłony. a" Miała też inne, koronkowe firanki, ale przez nie rno? było zaglądać. Henry podszedł do okna i zajrzał, robią osłonę z dłoni po obu stronach twarzy, jak to widział u do rosłych. Firanki przesłaniały nieco wnętrze, ale Henry od ra- zu dostrzegł Edie. Stała plecami do niego przy swej toaletce Miała na sobie nowy żakiet lilaróż i chyba puder na twarzy Być może wychodzi. Ubrana w swój najlepszy żakiet lila- róż... Złożył pięść i zastukał w szybę, żeby zwrócić jej uwagę. Odwróciła się gwałtownie od lustra i podeszła. Światło gór- nej lampy oświetlało jej twarz i jego serce ścisnął skurcz strachu, bo z Edie stało się coś strasznego. Miała inną twarz, martwe czarne oczy i usta czerwone od szminki, wysmaro- wane niczym krwią. Inne włosy, a policzki blade jak pa- pier... To Lottie. Te martwe oczy. Wstręt silniejszy niż strach oderwaf go od okna. Wycofał się na drugą stronę ulicy poza stref? żółtego światła, które kładło się na mokrym chodniku. Wszystkie znużone członki jego ciała drżały, a serce tłukło mu się w piersi, jak gdyby usiłowało wyskoczyć. Skamie- niały ze strachu, pomyślał, że pewnie już nigdy nie odzyska władzy w nogach. Bał się o siebie, ale przede wszystkim o Edie. Lottie coś jej zrobiła. Jego najgorsze koszmary stały si? prawdą, urzeczywistniły się. Lottie udało się jakoś przekraśc z powrotem do Strathcroy i napaść Edie znienacka. Edie le- 'ży gdzieś w chacie. Może na podłodze w kuchni, w kałuży krwi z tasakiem w karku. Otwarł usta, by wzywać pomocy, ale zdołał wydobyć z siebie tylko drżący, cichy szept. A teraz Lottie była już przy oknie, podniosła firankę, żeby wyjrzeć na ulicę, przyciskała do szyby swą straszną twarz. Zaraz pójdzie do drzwi i go dopadnie. 428 Zmuś • do ruchu, wycofał się, potem od v •. swoie nogi u , J *' F 'tocił „• , • i ,ti lakims okropnym, koszmarnym, . Biegł iak v }. . ,,•,-,, , , j .,taie, , poD<"6" . ,&. j Ap si? nie obudzi. W uszach dudni), ale teraz wiedział, ze Qddech fi }o mu tmdno odd) mu -™* **> ' *"$* powietrze owiało mu głowę i pol^ ., ClllOOnc r . . ji i i-ZKl. i^ków do prania, płatków zboż\lvv. nvmi pudełkami i tanich ofert. , Pobiegł do pani IsP** ' IM'— . , ., ,ig i oto u rżał przed sobą schron,, • iinwsł rozjaśnił mu PJT T , , . . - , ,, taie. Limysi i j . ishak zastawione jak zwykle Tasne okna sklepu pa11, ' . J . J . \rw- jasne u* F r ^triw do orania płatków zboz«k Długi dzień pani ^shak dobiegał końca. Jej mąż, ^ . ~ 7ml<-nał w maeazynie. edzie Q._.._ czywszy dzienną ork^ zniKnąi w magazynie, gdzie czór gromadził całą ?otow^ l ™™f**& w sejfie. shak była wcześniej f™ Połkach' u/tawiała puszki i ty, zapełniając uby^1 P° sprzedanych towarach z miotłą w dłoni sprała podłogę. Kiedy drzwi otwa^ Sle tak na§le 1 gwałtownie, ^ się zdziwiła. Spojrzał znad miotły' JeJ brwi umosły 'i( nad czarnymi jak węgiel oczyma, a jej zdziwienie wzrósł, , zobaczyła, kto to prz>yszedl- — Henrii. zmartwił ubiór niż s^n same§° Henry'e§° J* popiół stał tam Przez moment- mm zatrzasnął drzwi i podparł je pl ecami. — Henrii _ Pan^ I80^ odstawiła miotłę. — Co ło? — on jednak z iP*aku tchu nie m°Sł mówić. — go nie jesteś w szk Poruszał ustami. ~~ Edie nie żyje. l>m razem z ~~ Edie me żyje. ~~ Ale... ^eriry zalał się łza^rt11- Pani Ishak wyciągnęła ramion^ jjgn_ r>' rzuci} się vv me. TjTKlekła przy nim, przyciskając go(( swe- odzianej w ;edwab piersi i obejmując dłońmi jego głoi Ledwie go słyszała. A potem ^ lowu, Wyglądał straszni^ w zabłoconym wełnianym pl^, 0 dwa numery za dużym' z opadającymi rajstopami i^ ^ brudzonych ziemią t>utach. Panią Ishak jednakże ^T zmartwił nKi^r ni? stan samego Henry'ego. Bez tchu,, ,J l - —ł U _ - —~«ja isiiaKOw używała w r< mowacn między sobą. Henry słyszał już kiedyś te miejd dźwięki, gdy pani Ishak pocieszała Kedejah lub sadzała na kolanach, by ją obsypać pieszczotami. Nie rozumiał ^ słowa, ale i on doznał pocieszenia, pani Ishak zaś pachniała wspaniale piżmem, a jej urocza różowa tunika była przyjem. nie chłodna pod jego policzkiem. Musi jednak <>' ""•'-1- — Nie — mruknęła. — Nie. To nieprawda. — A K- on płakał dalej, histerycznie twierdząc, że prawda, usif0\v go uspokoić przemawiając doń w katczi, tym intymnym n' pisanym dialekcie, jakiego rodzina Ishaków używała w' & mowach miedzy sobą. Henry słyszał już kiedyś te - ' dźwięki, gdy pani Ishak pocieszała Kedfia^ i-->- na kolana^ i~- _„„^.»a LUI11K3 C Objęć .~ ^uiuuna pod jego policzkiem. Musi jednak jej wytłumaczyć. Wysunął się z jej i patrzył w jej zakłopotaną i strapioną twarz. — Edie nie żyje. — Nie, Henry. — Tak, nie żyje. — Uderzył ją lekko piąstką w ramię, zirytowany jej głupotą. — Dlaczego tak sądzisz? — Lottie jest w jej domu. Zabiła ją. Ukradła jej żakiet. Pani Ishak przestała wyglądać na zakłopotaną. Jej twar stężała. Zmarszczyła brwi. — Widziałeś Lottie? — Tak. Jest w sypialni Edie i... Pani Ishak wstała. — Szamsz! — zawołała na męża głosem silnym i naglącym. — O co chodzi? — Chodź szybko. — Pojawił się. Pani Ishak wyjaśniała mu długim strumieniem katczi. On pytał, ona odpowiadała. Wrócił do magazynu i Henry usłyszał odgłos wykręcanego numeru. Pani Ishak przyniosła krzesło i posadziła na nim Henry'e- go. Uklękła obok i trzymała go za ręce. * — Henrii — powiedziała — nie wiem, co tutaj robisz. ale posłuchaj mnie. Pan Ishak telefonuje na policję. Przyjadą radiowozem, złapią Lottie i zabiorą z powrotem do szpitala- Są zawiadomieni, że opuściła szpital bez zezwolenia, i mą|3 jej szukać. No, rozumiesz to? — Tak, ale Edie... Delikatnymi palcami pani Ishak ocierała łzy, spływające po policzkach Henry'ego. Końcem swej różowej szyfonowej 430 wora nosiła upiętą wokół swych połyskujących fy> Łów wytarła mu mokry nos. WłOSOW, j „„, -j ._ „„.„W ,zarfy ;ch czar- ")W v* j ŁŁ"ŁŁ* *"— — -j ny jest w Balnaid — powiedziała. — Nocuje tam "j" Jest bezpieczna. dZHenry patrzył w milczeniu na panią Ishak bojąc się, że me mówi mu prawdy. __ Skąd wiesz? — spytał w końcu. __ Bo po drodze wpadła do mnie, żeby kupić wieczorną oazetę. Powiedziała mi, że twoja babcia, pani Aird, mówiła fej o Lottie i że pani Aird nie chciała, żeby Edie została sama w swojej chacie. — Vi też się bała Lottie? _ Nie bała się. Pani Aird się nie bała. Martwiła się o swoją drogą Edie. Jak więc widzisz, wszystko w porządku. Nic ci nie grozi. Z zaplecza sklepu dobiegał głos pana Ishaka mówiącego do telefonu. Henry nadstawił ucha, ale nie mógł uchwycić słów. Potem pan Ishak przestał mówić i odłożył słuchawkę. Henry czekał. Pan Ishak stanął w drzwiach. — W porządku? — spytała pani Ishak. — Tak. Zadzwoniłem na policję. Wyślą radiowóz. Powi- nien być w wiosce za jakieś pięć minut. — Czy wiedzą, dokąd jechać? — Tak. Wiedzą. — Spojrzał na Henry'ego i starał się uśmiechem dodać mu odwagi. — Biedny chłopiec. Nieźle się przestraszyłeś. Ale już po wszystkim. Byli bardzo mili. Pani Ishak klęczała nadal, trzymając Henry'ego za ręce, a on przestał drżeć. Po chwili spytał: — Czy mogę zadzwonić do Edie? P , Nie. Nie można, bo wasz telefon w Balnaid się zepsuł. le zi>°siła to przed wyjściem z domu, ale powiedzieli, ch%m.0gą s*5 tym zająć dopiero jutro rano. Ale poczekamy Hn R-fi^j^ c* c°ś ciepłego do picia, a potem pójdę z tobą " ""'J i spotkasz swą Edie. Jest teraz Henry nabrał przekonania, że Edie napraw- wkróf • JSt W ^a^na^' czeka na niego, a świadomość, że mu drżeaJ\Z°baCZy' była czymś niezwykłym. Czuł, że usta był zbvt ma^emu dziecku, a do oczu napływają łzy, ale y zmeczony, by jakoś z tym walczyć. Pani Ishak 431 przemówiła do niego i ponownie wzięła go w swe jedwah i wonne objęcia, a on płakał długo. "e W końcu przeszło mu, jeśli nie liczyć paru kłopotliwy szlochów. Pan Ishak przyniósł mu kubek gorącej czekolad bardzo słodkiej, brązowej i musującej, a pani Ishak zrobił mu kanapkę z dżemem. — Powiedz mi — odezwała się pani Ishak, gdy Henrv czuł się już silniejszy i przyszedł nieco do siebie — bo jesz. cze nie odpowiedziałeś na moje pierwsze pytanie. Dlaczego nie jesteś w szkole? Z palcami zaciśniętymi wokół gorącego kubka Henry pat- rzył w jej ciemne i lśniące oczy. — Nie podobała mi się — powiedział. — Uciekłem. Wróciłem do domu. Zegar na kominku wskazywał za dwadzieścia dziewiątą, gdy Edmund wszedł do bawialni Croy. Spodziewał się, że będzie pełna ludzi, ale zastał tylko Archie'ego z nieznajo- mym mężczyzną, którego drogą prostej eliminacji uznał za Smutnego Amerykanina Conrada Tuckera, główną przyczynę nowego sporu Edmunda z Yirginią. Obaj mężczyźni olśniewali swym wieczorowym strojem, tak eleganckiego Archie'ego Edmund nie widział od lat. Sie- dzieli przy kominku w dobrej komitywie, ze szklankami w dłoni. Conrad Tucker zajmował fotel, a Archie przysiad) plecami do ognia na podnóżku. Gdy drzwi się otwarły, prze- rwali rozmowę, spojrzeli, zobaczyli Edmunda i wstali. — Edmund. — Przepraszam za nasze spóźnienie. Mieliśmy dramat. — Jak widzisz, żadne spóźnienie. Jak dotąd nikt si? n>e pojawił. A gdzie Yirginia? » — Poszła na górę powiesić płaszcz. Alexa i Noel zaraz będą. W ostatniej chwili Alexa postanowiła umyć włosy i kiedy wyjeżdżaliśmy, jeszcze je suszyła. Nie wiem, czemu nie pomyślała o tym wcześniej. — Takie one są — zrezygnowanym tonem Archie dał wyraz swemu wieloletniemu doświadczeniu'. — Edmund, nie znasz jeszcze Conrada Tuckera. — Nie, chyba nie. Dobry wieczór. 432 dali sobie ręce. Amerykanin był wzrostu Edmunda okiej budowy. Jego wzrok zza ciężkich rogowych oku- 1 ^L patrzył na Edmunda ze spokojem, a Edmund poczuł '^rozdarty rzadką u siebie niepewnością. \v CTł?bi jeg° duszy bowiem, pod powłoką dobrego wy- howania i dobrych manier tliła się złość i zawiść w stosun- ku do tego mężczyzny, tego Amerykanina, który pojawił się za plecami Edmunda, przypomniał Yirginii jej młodość, a te- raz z zimną krwią planował powrót do Stanów z nią — żoną Edmunda — do towarzystwa. Uśmiechając się grzecznie do życzliwej twarzy Conrada Tuckera, Edmund rozważał ewen- tualność zwinięcia dłoni w pięść i walnięcia w ten prosty i opalony nos. Myśl o wywołanym spustoszeniu, krwi i si- niakach napełniła go skrytą satysfakcją. Z drugiej strony jednakże wiedział, że w innych warun- kach byłby to człowiek z tych dających się natychmiast po- lubić. Przyjazny wyraz twarzy Conrada Tuckera odzwierciedlał minę Edmunda. — Naprawdę miło pana poznać. — Niech cię cholera. Archie zmierzał do tacy z trunkami. — Edmund. Małą whisky? — Dziękuję, chętnie. Gospodarz sięgnął po Famous Grouse. — Kiedy wróciłeś z Nowego Jorku? — Koło wpół do szóstej. — Jak podróż? — spytał Conrad. , ^k sobie. Trochę kłopotów, parę dobrze dobranych s ow, Podobno jest pan starym przyjacielem mojej żony? esn spodziewał się wytrącić tamtego z równowagi, to się prze iczyi. Conrad Tucker nie dał niczego po sobie poznać, ^kazał zmieszania. m,, stotnie. Chadzaliśmy na potańcówki w naszej odległej roztrwomonej młodości. Nad ze lecicie razem do Stanow- so ch^ ZadneJ reakcJi- Jeśli Amerykanin miał poczucie, że [0 ą Przygwoździć, to nie okazywał tego. Powiedział tyl- ży ma rezerwację na ten sam lot? 433 - Na to wygląda. -Nie ' ' - ..^uucucin. Ale to wspaniale. W pojedynkę długa podróż. Prosto z Kennedy'ego pojadę do centrum al° będę jej towarzyszył przy wyjściu i bagażach, a potem znai- de jakiś środek transportu do Leesport. — To byłoby miło z pana strony. Archie podał Edmundowi drinka. — Conrad, nie wiedziałem, że masz takie plany. Nie wie- działem nawet, że Yirginia zamierza jechać do Stanów... — Chce odwiedzić swoich dziadków. — A kiedy ty wyjeżdżasz? — Zostanę tu do niedzieli, jeśli pozwolisz, a wylecę z Heathrow w czwartek. Potrzebny rni dzień lub dwa w Londynie na parę interesów. — Jak długo jest pan tutaj? — spytał Edmund. — Parę miesięcy. — Mam nadzieje, że się panu podobało. — Dziękuje. Było bardzo miło. i — Cieszę się. — Edmund uniósł szklankę. — Zdrowie. W tym momencie przerwało im pojawienie się Jeffa How- landa, który rozwiązawszy wreszcie problem muchy skoń- czył się ubierać i zszedł na dół. Najwyraźniej czuł się skrę- powany w obcym sobie stroju i jego twarz miała wyraz le- kiego zażenowania, gdy wkraczał do pokoju, ale w rzeczy- wistości wyglądał nader efektownie w ubraniu, które wraz z Lucillą wynalazł w garderobie Edmunda. Edmunda rozba- wiło, że Jeff zdecydował się na kremową marynarkę nabytą w Hongkongu podczas kryzysu. Okazała się chybionym za- kupem, bo Edmund włożył ją tylko raz. — Jeff. Młody człowiek wykręcił szyję i poprawił ciasny kołnie- rzyk sztywnej wieczorowej koszuli. — Nie przywykłem do tych rzeczy — powiedział. — Czuję się jak prawdziwy elegant. — Wyglądasz wspaniale. Chodź, napij się czegoś. Pijemy whisky, zanim zjawią się kobiety i zażądają szampana. ' Jeff rozluźnił się trochę. Zawsze czuł się lepiej w wyłącz- nie męskim towarzystwie. — Czy znajdzie się puszka Fostera? 434 1 całą pewnością. Na tacy. Obsłuż się. Tjff rozluźnił się jeszcze bardziej, sięgnął po puszkę, na- łnił wysoką szklankę. Powiedział do Edmunda: Pe^_ f0 miło, że zechciał mnie pan wyekwipować. Bardzo iestem zobowiązany. _ Cieszę się. Marynarka leży doskonale. Elegancka, ale me nazbyt uroczysta. — Tak właśnie powiedziała Lucilla. — Miała zupełną rację. A ty wyglądasz w niej o wiele lepiej niż ja. la wyglądałem jak podstarzały barman... taki, co to się do niczego nie nadaje i nie umie nawet przyrządzić wytrawnego martini. Jeff uśmiechnął się, łyknął solidnie, potem rozejrzał się w koło. — A gdzie dziewczyny? — Dobre pytanie — odezwał się Archie. — Bóg je- den wie. — Przysiadł ponownie na podnóżku, nie wi- dząc powodu, by stać dłużej, niż musi. — Wkładają swe wieczorne szaty, jak sądzę. Lucilla szuka bielizny, Pando- ra postanowiła iść do łóżka, a Isobel wpadła w popłoch z powodu swoich butów. — Zwrócił się do Edmunda. — Ale ty wspomniałeś, że mieliście dramat. Co się stało w Balnaid? Edmund opowiedział mu. — Nasz telefon ogłuchł, to jedno. My możemy dzwonić, ale do nas nie można. Zostało zgłoszone i rano ktoś przyj- dzie zająć się naprawą. To jednak najmniejszy kłopot. Edie zjawiła się ni stąd, ni zowąd z koszulą nocną w torbie i wieś- cia., ze Lottie Carstairs jest znów na wolności. Opuściła szpi- tal^ Relkirk i odtąd jej nie widziano. a cholerna kobieta — Archie pokiwał głową z roz- e yczemem — sprawia więcei kłopotu niż suka z cieczką. K|edy to się stało? do V 1? W*em' Chyba dziś po południu. Doktor zadzwonił z Baln^ri ^ zawiadomić- Potem Vi usiłowała się połączyć kłoniła alC beZ skutku- Zadzwoniła więc do Edie i na- Cn to* c^- °Puszczenia na noc chaty i przyjścia do nas. —1% zrobiła. 1 chyba nie uważa tej wariatki za niebezpieczną? 435 — Nie wiem. Ja osobiście sądzę, że jest zdolna ni do wszystkiego, i jeśli Vi nie wysłałaby Edie do Bal "^ to pewnie ja bym to zrobił. W każdym razie Alexa zost ją zamkniętą z psami do towarzystwa. Ale to zajmie troc^' czasu, jak łatwo sobie wyobrazić. ? — Drobiazg. — Załatwiwszy kwestie domowe, Archi zmienił temat na bardziej zajmujący i ważny. — Edmund brakowało nam cię wczoraj. To był wielki dzień. Sześćdzie- siąt siedem sztuk, a ptaki fruwały jak wiatr... Violet przyjedzie ostatnia. Wiedziała, że jest ostatnia, bo gdy podjeżdżała do Croy żwirową alejką, dostrzegła pięć in- nych pojazdów, które już tam stały. Land rover Archie'ego, mikrobus Isobel, BMW Edmunda, mercedes Pandory i volkswagen Noela. Trochę jak etap wyścigu myśliwskie- go, stwierdziła, i ogromnie duży ruch jak na tylko dwie ro- dziny. Wysiadła z auta, podciągnęła swą długą suknię, by nie zamokła, i ruszyła do frontowych drzwi. Otwarły się, gdy wchodziła po schodach, i zobaczyła, że Edmund czeka już na nią, stojąc w jasnym świetle hallu. Srebrnowłosy, w spód- niczce, kubraku i spodniach w szachownicę wyglądał jeszcze bardziej dostojnie niż zwykle, i Yiolet pomimo wszystkich tych swoich przeklętych trosk potrafiła przez chwilę odczuć matczyną dumę, a ulga, że wreszcie ma go przy sobie, na- pełniła ją uczuciem wdzięczności do losu. — O, Edmund. — Usłyszałem twoje auto. — Ucałował ją. — Co ja przeżyłam. — Weszła do środka, on zamknął za nią drzwi i podszedł pomóc jej przy zdejmowaniu futra. — Twój telefon. Nie działa... ' — W porządku, Vi. Panujemy nad sytuacją. Jutro rano przyjdą naprawiać... Położył futro na krześle, a Vi rozprostowywała swą ob- szerną aksamitną suknię i poprawiała koronkową kryzę na ramionach. — Dzięki Bogu. A moja droga Edie? Jest w Balnaid? — Tak. Cała i zdrowa. Ale ty wyglądasz na przejęta.- Przestań się teraz martwić, bo nie będziesz się dobrze bawić. 436 Trudno się nie martwić. Ta nędzna Lottie. Jedno nie- " >cje po drugim. No, ale ty jesteś już w domu, to naj- 5ZCZ?ieisze. Strasznie się chyba spóźniłam? rtSZ Dziś wszyscy się spóźniają. Isobel dopiero co się po- ia No, chodź, wypij kieliszek szampana, poczujesz się J wiele lepiej. __ Czy mój diadem trzyma się prosto? _ Doskonale. — Wziął ją za ramię i poprowadził do ba- wialni. — Ja uważam — powiedziała Pandora — że Yerena o czymś zapomniała. Powinniśmy wszyscy dostać karneciki z ołóweczkami w nich... — To dowodzi — odezwał się Archie — jak długo cię tu nie było. Karneciki należą już do przeszłości... — To wielka szkoda. One zawsze zapewniały połowę za- bawy. Potem się je zachowywało przewiązane wstążeczką i rozmyślało o straconych beaux. — Owszem — zauważyła Isobel — jeśli się było towa- rzyskim motylem z masą wielbicieli. Mniej przyjemnie, jeśli nikt się nie zgłaszał z prośbą o taniec. — Jestem pewien — powiedział Conrad ze swoistą trans- atlantycką galanterią — że tobie nigdy się to nie zdarzyło. — O, Conrad, jesteś bardzo miły. Czasem jednak zdarzał się taki fatalny wieczór, kiedy się miało pryszcz na nosie albo okropną suknię. — Co wtedy robiłaś? w tobie ~ Chowałam się ze wstydu w damskiej toalecie. W „Dla panbyło zawsze pełno smutnych podpieraczek ścian... CM" DaPnne Brownfield — wtrąciła Pandora. — Ar- jalTd ^ °hyba pami Ishak zadzwonił na policję i oni przyjechali c minut małą pandą i ją zabrali. ^ Wiec gdzie jest teraz? ^ powrotem w szpitalu... ka} °zucie ulgi odebrało Yiolet siły. Drżały jej kolana. Szu- zrokiem krzesła, ale w zasięgu ręki nie było żadnego. 441 Widząc to \gnes Cooper przyniosła krzesło i Violet mo odciążyć nogi. ^ — Edie, a tobie nic nie jest? — W porządku, pani Aird. — Umilkła. Yiolet czekał Było coś jeszcze. Zmarszczyła brwi. — Jak pan ishak dowiedział się o Lottie? Zobaczył ją? — Nie. Niezupełnie. — Znów długa pauza. — Widzi pa- ni, to jeszcze nie wszystko. Trzeba to powiedzieć Edmun- dowi. On i Virginia muszą wrócić. Jest tu Henry. Uciekł ze szkoły, pani 4jrcj. Wrócił do domu. Edmund jechał bardzo szybko przez deszcz i mrok z Croy w dół do wiosjd. Yirginia z podbródkiem zanurzonym w fut- rzanym kołnierzu płaszcza siedziała obok niego, patrząc przed siebie na pracującą wycieraczkę szyby. Milczała. Nie dlatego, że nie t>yjo o czym mówić, lecz dlatego, że tak bar- dzo oboje się od siebie oddalili, a sytuacja, w jakiej się zna- leźli, była tak vstrząsająca, że nie było jak tego wypowie- dzieć. Krótka jazda zajęła ledwie parę minut. Przejechali przez bramę Croy i Znaleźli się na wiejskiej ulicy. Jeszcze około sto jardów, potem przez most. Drzewa, otwarta brama, Bal- naid. Wreszcie Virginia przemówiła. — Nie możesz się na niego złościć — powiedziała. — Złościć? —. Nie mógł wprost uwierzyć, że jest tak bez- myślna. Nie odezwała się więcej. Wjechał BMW na tył domu, za- ciągnął gwałtownie hamulec, wyłączył silnik. Wysiadł z auta przed nią, wszed}pierwszy do domu, gwałtownie otwierając drzwi. Byli w kuchni. Edie i Henry, siedzieli przy stole. Czekali .Henry spojrzał w stronę drzwi. Twarz miał bardzo blada- a oczy rozszerzone lękiem. Ubrany w szary szkolny sweter wydawał się żałosne mały i bezbronny. Jak on u diabła ocjbył sam taką daleką podróż? Ta myśl błysnęła w umyśle Edmunda i znikła. — Cześć, Henry— powiedział. ( Henry wahał się przez chwilę, a potem zsunął się z krzes- ła i rzucił ku ojcu, Edmund uniósł go w ramiona; wydało 442 się. fltf że chłopiec nic nie waży, jest lekki jak niemowlę. j. mj0na Henry'ego ogarnęły jego szyję, czuł, jak policzek potnieje mu od łez Henry'ego. i- Henry. — Yirginia stanęła obok niego. Po chwili Ed- d postawił Henry'ego delikatnie na podłodze. Uścisk Henry'ego osłabł. Henry zwrócił się ku matce, a Yirginia ednym wdzięcznym ruchem nie bacząc na odświętną suknię J0padła na kolana i ogarnęła go miękkim, futrzanym obję- ciem. Ukrył twarz w jej kołnierzu. — Kochanie. Kochanie. Już dobrze. Nie płacz. Nie płacz... Edmund zwrócił się do Edie. Wstała i oddzieleni wyszo- rowanym kuchennym stołem stali naprzeciw siebie w mil- czeniu. Ona znała go przez całe jego życie, on był jej wdzięczny, bo w jej oczach nie było wyrzutu. — Przepraszam — powiedziała. — Za co, Edie? — Zepsułam wam przyjęcie. — Nie bądź śmieszna. Jakież to ma znaczenie. Kiedy on przyszedł? — Jakiś kwadrans temu. Pani Ishak go przyprowadziła. — Czy ktoś dzwonił ze szkoły? — Telefon nie działa. Nie można się dodzwonić. — A tak, oczywiście. — Zapomniał o tym. Jest więc parę rzeczy do załatwienia, parę praktycznych spraw nadzwyczaj pilnych. — W takim razie muszę zatelefonować. Opuścił ich, Henry ciągle płakał. Przez cichy dom prze- szedł do biblioteki, zapalił światło, usiadł przy swoim biur- ku, wykręcił numer do Templehall. — Templehall. ~~ Czy to dyrektor? — Przy aparacie. —— Colin, tu Edmund Aird. 7~ — 7~ Od tamtej strony linii dotarło westchnienie wy- aznej ulgi. Edmund zdążył pomyśleć, że biedak musiał spo- Slę namęczyć przy próbie kontaktu z nimi. — Wydzwa- mam^ Państwa jak orWny. ~ Henry jest u nas. °zięki Bogu. Kiedy się pojawił? 443 — Przed kwadransem. Nie znam szczegółów. Sarni ro co wróciliśmy. Byliśmy na kolacji. Tam się dowi liśmy. — Zniknął tuż po ciszy nocnej. O siódmej. Od tego c? usiłowałem się do państwa dodzwonić. su — Nasz telefon wysiadł. Nie można odebrać. — W końcu sam to stwierdziłem. Wówczas zadzwoniłem do twojej matki, ale ten numer też nie odpowiadał. — Była na tym samym przyjęciu. — Czy Henry jest zdrów? — Wydaje się, że tak. — Jak on u licha dostał się do domu? — Nie mam pojęcia. Jak już mówiłem, dopiero co wszed- łem. Nie rozmawiałem z nim jeszcze. Chciałem najpierw po- mówić z tobą. — Jestem zobowiązany. — Przykro mi, że spotkał cię taki kłopot. — To ja powinienem się tłumaczyć. Henry jest twoim sy- nem, a ja za niego odpowiadałem. — Czy ty nie wiesz — Edmund usiadł wygodniej w krze- śle — czy coś szczególnego nie spowodowało jego ucieczki? — Nie, nie wiem. Nie wie też żaden ze starszych chłop- ców. Ani nikt z personelu. Nie wyglądał ani na szczęśliwe- go, ani na nieszczęśliwego. Nowy chłopiec potrzebuje za- wsze tydzień lub dwa na urządzenie się i adaptację do no- wego życia, na uznanie zmiany i nieznanego otoczenia. Ja oczywiście obserwowałem go, ale on nie przejawiał żadnych oznak, że podejmuje taką dramatyczną akcję. Miał głos równie zmartwiony i zdumiony jak sam Ed- mund. — Tak. Tak, rozumiem — powiedział Edmund. Dyrektor zapytał z wahaniem: — Czy odeślesz go nam z powrotem? — Czemu pytasz? — Zastanawiam się, czy chcesz, żeby wrócił. — A jest jakiś powód, żeby nie wracał? — Z mojej perspektywy nie ma absolutnie żadnego. To bardzo miły chłopiec i jestem pewien, że zrobiłbym cos z niego. Ja osobiście chętnie powitam go z powrotem w ^^' 444 iii, ale... — Urwał, a Edmund miał wrażenie, że stą^ najtaktowniej dobierać słowa — ...ale, Edmund, cza- do Templehall przyjeżdżają chłopcy, którzy istotnie nie opuszczać domu. Henry nie był u mnie na tyle dłu- sie mógł upewnić w tej mierze, ale sądzę, że to z takich dzieci. Nie chodzi o to, że nie jest odpowied- mo"duży, rzecz raczej w tym, że on nie jest przygotowany do wymogów życia w szkole z internatem. — Tak. Tak, rozumiem. — Przemyśl to przez dzień lub dwa. Niech Henry zosta- nie u was, dopóki się nie zdecydujesz. Pamiętaj, że napraw- dę chciałbym, żeby wrócił. Nie chcę zrzucać z siebie od- powiedzialności ani wycofywać się z własnych zobowiązań, ale poważnie proponuję ci ponowne przemyślenie sytuacji. — I co potem? — Niech wróci do miejscowej szkoły. To porządna szko- ła, a on jest należycie przygotowany. Kiedy będzie miał dwanaście lat, pomyślisz o tym znowu. — Mówisz mi to samo, co moja żona mówi mi od roku. — Przykro mi. Ale po namyśle sądzę, że ona ma rację. Sądzę też, że nam obu należy się krytyka i że obaj się po- myliliśmy... Rozmawiali jeszcze przez chwilę, uzgodnili, że zadzwonią do siebie za parę dni, i zakończyli rozmowę. o jedno z takich dzieci. On nie jest przygotowany do wy- w szkole z internatem. Obaj się pomyliliśmy. się To było to słowo, które łomotało jak w kawał drewna. Twoja żona ma rację, a ty tego słowa, jego konsekwencji, zajęło - m\ślaUę °Zasu' Siedział przy biurku, powoli oswajając się czeńie ^e, poPehuł rozpaczliwą pomyłkę. Nie było to ćwi- Po chwTt0reg0 by nawykł' zajęło mu więc trochę czasu. Przebył pokó:lednak .WStal Dostrzegl> że kominek wygasł. ru- Kiedy Su°V dołoży* ^rew J3^ Juz wcześniej tego wieczo- Płonuenie On fwno zaJ^ło si? i znów błysnęły krzepiące Zastał tu snr blblioteke i wrócił do kuchni. nym. Znowu sa^y-na powrot w stanie mniej więcej normal- Edle ^parzyła hK PrZy St°le' Henry na kolanach matki- erbate' a Henry'emu zrobiła kakao. Yirginia 445 nadal była w futrzanym płaszczu. Gdy wszedł, ws spojrzeli na niego, a on dostrzegł, że łzy Henry'egó obesch? i na jego policzki wróciło trochę kolorów. ^ Edmund przybrał pogodny wyraz twarzy. — No, gotowe... — Zmierzwił dłonią włosy chłoń i przyciągnął sobie krzesło. — Dostanę trochę herbaty? — Co robiłeś? — spytał Henry. — Rozmawiałem z panem Hendersonem. — Czy był bardzo zły? — Nie, nie był zły. Trochę zmartwiony. — Bardzo mi przykro — powiedział Henry. — Opowiesz nam o tym? — Tak, oczywiście. — Jak się dostałeś do domu? Henry upił dalszy łyk parującego, słodkiego kakao, a po- tem odstawił kubek na stół. — Wsiadłem w autobus — stwierdził. — Ale jak wyszedłeś ze szkoły? Henry objaśnił. Zrobił to w śmiesznie prosty sposób. Kie- dy przyszła pora pójścia do łóżka, ubrał się pod kocem, a na wierzch włożył koszulę nocną. Po zgaszeniu świateł udał, że chce pójść do toalety. W łazience był duży wentylator, za którym miał schowany płaszcz. Zamienił koszulę nocną na płaszcz, a potem wyśliznął się z okna na schody przeciw- pożarowe. Zszedł na tylny podjazd i do szosy, po której kursowały autobusy. — Długo czekałeś na autobus? — spytała Yirginia. — Tylko chwilę. Wiedziałem, że będzie jechał. — Skąd wiedziałeś? — Miałem rozkład jazdy. — Spojrzał na Edie. — Wzią- łem go kiedyś z twojej torebki. Schowałem sobie. — A ja się zastanawiałam, gdzie ten mój mały rozkład jazdy- — Ja go wziąłem. Wyszukałem autobus do Relkirk i w)e" działem, że przyjedzie. I przyjechał. — A czy po drodze nikt cię nie pytał, co robisz zupełnie sam? — Nie. Miałem na głowie kask do rugby, to była moja maska, tylko oczy było widać. Nie wyglądałem jak chłopie0 ze szkoły, bo nie miałem szkolnej czapki. 446 Czym zapłaciłeś za bilet? — spytał Edmund. "" Vi dała mi na pożegnanie dwa funty. Nie oddałem ich "kole Schowałem do wewnętrznej kieszeni płaszcza. SZ łem tam także rozkład jazdy, żeby nikt go nie znalazł. __ i dojechałeś do Relkirk? __Tak. Do stacji autobusowej. Robiło się ciemno i mu- ,atem znaleźć inny autobus, taki który jedzie przez Capie Bndge. Był też autobus do Strathcroy, ale nie chciałem nim lechać, bo mógłby mnie zobaczyć ktoś, kto mnie zna. A ten autobus to było trudno znaleźć, bo stało tam mnóstwo auto- busów, musiałem czytać nazwy z przodu każdego. Ale zna- lazłem, tylko że musieliśmy dosyć długo czekać, aż ruszy. — Gdzie wysiadłeś z autobusu? — Mówiłem już. W Capie Bridge. A potem szedłem. — Szedłeś z Capie Bridge? — Yirginia spojrzała zdumio- na na swojego syna. — Ależ, Henry, to pięć mil... — Nie szedłem całą drogę — przyznał. — Wiem, że nie wolno mi jeździć z obcymi, ale pod koniec drogi podwiózł mnie taki bardzo miły pan transporterem owiec. Dowiózł mnie do Strathcroy. A potem... — Jego głos, dotąd wyraźny i pewny, zaczął znowu drżeć. — A potem... — Jego wzrok skierował się na Edie. Edie przejęła inicjatywę. Nie płacz, skarbeczku. Nie będziemy o tym mówić, jesh nie chcesz... — Ty im opowiedz. '^opowiedziała więc, w sposób najbardziej praktyczny nY> ale nawet to nie pozbawiło grozy strasznego Henry'ego. Na słowa o Lottie policzki Yirginii do czubkPrZyClągnęla HenrY'ego do siebie, przytuliła twarz zasłaniała^?0 gi°Wy i Zakryła mu oczy dlonią' jak gdyby pialnię Edie Zawsze Wldok Lottie Carstairs, która przez sy- nem. zrnierza do okna, by sprawdzić, kto stoi za ok- — Kołysała go jak niemowlę. — To nie- Podobnego. Żeby coś podobnego tobie się — Och, sKchane... zdarzyło. Edmund. wstrząśnięty, miał nadal spokojny głos. I co ro\\nie 447 Spokojny ton głosu ojca dodał Henry'emu nieco Wysunął się wzburzony z objęć Yirginii. — Poszedłem do pani Jshak. Jej sklep był jeszcze ot a ona zamiatała podłogę. Była bardzo miła. Pan Ishak dzwonił na policję i oni przyjechali na sygnale i z n,ph;; kim światłem, które błyskało. pafr7vH^.. - A rv-vtv>~ '-' ' otwarty za- .... ~"~f*nlshak~za _- ~~ i/uucję i om przyjechali na sygnale i 2 niebies kim światłem, które błyskało. Patrzyliśmy na nich ze sklen A potem, kiedy auto policyjne odjechało z powrotem do Re] kirk, pani Ishak włożyła płaszcz i przyszliśmy tu oboje Za dzwoniła dzwonkiem, bo drzwi były zamknięte, i potem za- szczekały psy, i wyszła Edie. — Sięgnął po kakao, opróżni} kubek i odstawił go na stół. — Myślałem — powiedział — że ją zamordowała! Lottie miała na sobie żakiet lilaróż i wargi całe czerwone, więc myślałem, że zabiła Edie... Buzia mu się skurczyła. To wszystko przekraczało jego siły. Rozpłakał się znowu, a oni pozwolili mu płakać, Ed- mund nie mówił mu, żeby był mężczyzną, tylko po prostu siedział patrząc na swego małego szlochającego synka z ros- nącym podziwem i rosnącą dumą. Bo oto ośmioletni Henry nie tylko uciekł ze szkoły, ale i dokonał tej ucieczki z pew- ną klasą. Zaplanował całą akcję z niezwykłą odwagą, prze- zornością i premedytacją. Okazał się przygotowany na każdą sytuację i pokonało go tylko to fatalne i nieszczęśliwe po- jawienie się wstrętnej Lottie Carstairs. Wreszcie łzy przestały płynąć. Henry się wypłakał. Ed- mund podał mu swoją czystą lnianą chusteczkę, a Henry sie- dział i wycierał nos. — Chyba powinienem teraz iść spać — powiedział. — Oczywiście — uśmiechnęła się do niego Yirginia- — Chcesz się najpierw wykąpać? Na pewno jest ci zimno i czujesz się bardzo brudny. — Tak, dobrze. , Zszedł z jej kolan. Jeszcze raz wytarł nos, podszedł do ojca, żeby mu oddać chusteczkę. Edmund wziął ją, przyciąg- nął go do siebie i ucałował w czubek głowy. — Jeszcze jednego nam nie powiedziałeś — stwierdził' Henry spojrzał na niego. — Czemu uciekłeś? Henry namyślał się. Potem wyjaśnił: — Nie podobało mi się tam. Złe się czułem. Jakbym był chory. Z bólem głowy. 448 T v __ powiedział po chwili Edmund. — Tak, rozu- T Potem dodaał z wahaniem: — Wiesz co, staruszku, -" ^dzłeSz z Ediie na górę wziąć kąpiel. Mamusia i ja **** P iść na to przzyjęcie, ale najpierw zadzwonię do Vi ITlUSimy ipi że ieste 5Ś w świetnej formie, a zanim pójdziesz i P°Wiemv dziemy ci jeszcze powiedzieć dobranoc. SpaC'KVrze — Hennry podał rękę Edie i oboje ruszyli ku drzwiom. Po' drodze odwrócił się jeszcze. - Przyjdziecie, prawda? ,o wyjściu Henry «'ego Yirginia pozostała na twardym ku- chennym krześle w s stanie kompletnego załamania. Nie mu- lałaTuż ukrywać sszoku i napięcia, a pod jej makijażem Edmund w,dział tw^arz bladą i ściągniętą; jej oczy pociem- niały i me jarzyły s się już dotychczasową wesołością tego wieczoru. . , . . •, Wyglądała na znuflżoną Wstał, wziął ją za rękę i pociągnął W -"chodź — powiedział, wyprowadził z kuchni i zawiódł korytarzem do pustJtej biblioteki. Podsycony przezeń ogień płonął nadal i wtyrrm dużym, ciemnawym pokoju było ciep- ło. Ciepło ucieszyłoa ją. Podeszła do kominka, usiadła obok na taborecie i wyciągnęła ręce w stronę ognia. Jej długa wielowarstwowa stuuknia spływała wokół niej na podłogę, a kołnierz futrzaneggo płaszcza wspierał jej głowę o kształt- nym profilu. — Wyglądasz jlJak wyjątkowo zamożny Kopciuszek. — Spojrzała nań z cieniem uśmiechu. — Napijesz się? Potrząsnęła głoW*ą. —" Nie. Nie ma l potrzeby. Podszedł do biu«rka, zapalił lampkę i wykręcił numer do Croy. Odebrał ArcM-hie. — Archie. Tu Edmund. " ^ co z HenryiTn1? —— W porządku, - Miał trochę przeżyć, ale nie mów nic Vi. Powiedz Jej po pj-Tostu, ze iest przy nim Edie i że kładzie się spać li ^'^eń 449 — Czy wy wrócicie tutaj? Edmund spojrzał na swoją żonę, która siedziała tyłem niego, jej postać rysowała się na tle ognia. ° — Nie, chyba nie — powiedział. — Pojedziemy nr(Xf do Corriehill i tam się z wami spotkamy. ° — Dobrze. Powiem innym. Do zobaczenia, Edmund — Cześć. Odłożył słuchawkę, wrócił do ognia i stał tam, jedną noea wspartą o przesłonę, z ręką na gzymsie kominka, tak ja]< jego żona patrząc w ogień. Milczenie jednak, jakie teraz pa- nowało, nie było już wrogie, lecz stanowiło pokojową wspó- lnotę dwojga ludzi, którzy przeżywszy razem kryzys, nie po- trzebowali słów. To Yirginia przerwała milczenie. — Przepraszam — powiedziała. — Za co przepraszasz? się — Przepraszam, że to powiedziałam. W aucie. Żebyś nie złościł. To było głupie. Powinanm była wiedzieć, że v nigdy nie złościłbyś się na Henry'ego. — Przeciwnie, jestem z niego dumny. Świetnie sobie radził. — Musiało mu być bardzo źle. — Sądzę, że czuł się zagubiony. Myliłem się. To ty mia- łaś rację. Colin Henderson też tak powiedział. On nie jest jeszcze przygotowany do szkoły z internatem. — Nie możesz winić za to siebie. ...._„vlłi»^ z. twojej strony. Nie, to nie wspaniałomyślne. Jestem ci wdzięczna, możemy zakończyć kłótnip cnt-w—i" • • — To wspaniałomyślne z twojej strony. . ••"^-"""'-'uiyMnE możemy zakończyć kłótnie Cieszmy S1? raczki nfc°s^yefm- ^nymy o tym. bezpieczny. ę Henry emu ™ stało i że jest Bo i niszczenie si? — Nie, to nie w«nam-oł—--^ on sobie pani Ishak. Schronił co się tym trapić. 450 rozsądnie. Poszedł do alarm. Edmund, nie ma ,je odpowiedział. Po chwili odszedł od ognia i usiadł ffll wielkiej sofy, wyciągając przed siebie swe obciąg- c czerwono-biały tartan długie nogi w butach ze srebr- w mi guzami. Płomień kominka migotał na polerowanych fl'zikach \ zdobionym klejnotami wierzchu jego torby. "' — Musisz być wyczerpany — powiedziała. — Tak. To był długi dzień. — Przetarł oczy. — Musimy jednak porozmawiać. — Porozmawiamy jutro. _ Nie. To musi być teraz. Nim będzie za późno. Powi- nienem był powiedzieć ci to dzisiaj, kiedy wróciłem, a ty zaczęłaś mi opowiadać o Lottie. O Lottie i jej gadaniu, jej plotkach. Powiedziałem, że kłamie, ale to niezupełnie praw- da. — Chcesz mi opowiedzieć o Pandorze — głos Yirginii brzmiał chłodno, z rezygnacją. — Trzeba to zrobić. — Kochałeś się w niej. — Tak. — Boję się jej. — Czemu? — Bo jest taka piękna. Tajemnicza. Nigdy nie wiadomo, co sobie myśli, kiedy tak paple bez przerwy. Nie mogę sobie wyobrazić, co się dzieje w jej głowie. I ona znała cię już, zanim ja cię poznałam, więc czuję się odstawiona na bok i niepewna. Edmund, po co ona przyjechała do Croy? Czy ty wiesz, po co przyjechała? Potrząsnął głową. — Nie. — Obawiam się, że ona nadal się w tobie kocha. Nadal C1? pragnie. — Nie. ~ Skąd możesz wiedzieć? Dla m °tywy Pandory, jakiekolwiek są, nie mają znaczenia. K zano16 tylk° ty sie liczysz. I Alexa. I Henry. Zdaje się, — Ki HU ° tych Podstawowych sprawach, linę. Miał? ^°chałeś sie w Pandorze, byłeś żonaty. Z Caro- . S dziecko. Czy wtedy było naprawdę inaczej? to oskarżenie, a on je uznał. 451 — Tak. I byłem niewierny wobec obu. Ale Caroline • była podobna do ciebie. Obawiam się, że nie zrozumiałah K ' gdybym usiłował ci wyjaśnić, dłaczego właściwie się 2 »•' ożeniłem. Wiązało się to jakoś z ówczesną atmosferą tv h dziarskich Jat sześćdziesiątych, byliśmy młodzi i panował aura jakiegoś niespokojnego materializmu. Ja wtedy się nrze bijałem, robiłem pieniądze, wchodziłem w londyńskie śro- dowisko. Ona była częścią moich ambicji, częścią tego, cze- go pragnąłem. Jej rodzice byli ogromnie bogaci, ona byfe jedynaczką, a ja gorąco pragnąłem bezpieczeństwa urządzo- nego życia i odbitego blasku sukcesu. — Ale kochałeś ją? Edmund potrząsnął głową. — Nie wiem. Nie zastanawiałem się nad tym zbytnio. Wiem tylko, że wspaniale było na nią patrzeć, tak niezwykle elegancką, typ kobiety, za którą wszyscy się oglądają, któ- ra budzi pewną zawiść. Lubiłem pokazywać się z nią. By- łem z niej bardzo dumny. Strona fizycznej miłości w tym naszym związku nie przebiegała gładko. Nie pamiętam dokładnie, kiedy wszystko zaczęło się psuć. Sądzę, że wi- na była obopólna, ale ona była dziwną dziewczyną. Sto- sowała seks jako nagrodę, a chłód jako karę. Nie minął jesz- cze rok, a ja już sypiałem dość często w swojej garderobie, kiedy zaś stwierdziła, że jest w ciąży z Aleksą, nie było radości, tylko łzy i wymówki. Nie chciała dziecka, bo bała się porodu, ale z biegiem czasu okazało się, że miała peł- ne prawo do obaw. Po urodzeniu Aleksy popadła w depres- ję ponatalną, która trwała miesiącami. Była długo w szpi- talu, a kiedy mogła już podróżować, jej matka zabrała ja na Maderę, żeby tam spędziła zimę. Wczesnym latem te- go samego roku Archie ożenił się z Isobel. Był moim naj- starszym, najbliższym przyjacielem. Rzadko się kontak- towaliśmy, odkąd wyjechałem do Londynu, ale miałem być na jego weselu. Wziąłem tydzień urlopu i pojecha- łem do domu. Miałem dwadzieścia dziewięć lat. Wróci- łem do Strathcroy sam. Mieszkałem tu w Balnaid z Vi, • ale Croy było pełne gości i życia i w pierwszy dzień po przyjeździe poszedłem odwiedzić Archie'ego i wpadłem w wir zabaw. 452 o ,ła tam Pandora. Nie widziałem jej przez pięć lat. Miała 'aście i^ skończyła szkołę, skończyła z dzieciństwem. 05 ,ern ją od dziecka. Była częścią mojego życia, zawsze Niemowlę w wózku, dziewczynka zawsze z Archiem tU e mną, nieustanna psotnica. Zepsuta diabelnie, kapryśna, ' edobra, ale niezwykle urocza i kochana. Zobaczyłem ją nowu i stwierdziłem, że się nie zmieniła. Jedyna zmiana to to, że dorosła. Zobaczyłem ją, jak idzie do mnie przez hali Croy, widziałem jej oczy, uśmiech, długie nogi i aurę zmysłowości wokół niej, tak przemożną, że niemal widzial- ną. Objęła mnie za szyję, pocałowała w usta i powiedziała: „Edmund, ty okropny. Dlaczego nie poczekałeś na mnie?" Tylko tyle. A ja poczułem się, jakbym tonął i głębie za- mknęły się nad moją głową. — Byliście kochankami. — Ja jej nie uwiodłem. Miała dopiero osiemnaście lat, ale dziewictwo straciła już wcześniej. Nie było trudno prze- bywać razem. Tyle się działo, tylu ludzi kręciło się po do- mu, że nikomu nas nie brakowało, gdy wychodziliśmy sami. — Ona kochała się w tobie. — Tak mówiła. Mówiła, że od zawsze, od czasu, gdy by- ła małą dziewczynką. Fakt, że się ożeniłem, tylko jaw tym utwierdził. Nigdy jej nie odmówiono niczego, na co miała ochotę, i kiedy starałem się przemówić jej do rozsądku, za- krywała uszy rękami, zamykała oczy i nie chciała słuchać, mogła uwierzyć, że ją opuszczę. Nie mogła uwierzyć, ze nie wrócę. Wesele było w sobotę. Musiałem wracać do Londynu w niedzielę po południu. W niedzielę rano poszedłem z Pan- nel ^ WZgórze dr°g3 do Jeziora. Zatrzymaliśmy się w Cor- stó * p y''śmy si? na trawie, strumień pluskał u naszych testów IłZekonywałern Ja., że muszę jechać, ona płakała, pro- obiec ? a ' tU^a S^? do mme> aż w końcu, żeby ją uspokoić, kocharn"^^' ^ wr°ce> ze będę pisał, powiedziałem, że ją dość od szystlcie te cholerne głupstwa, kiedy się nie ma wagi bvć a§f' ^^ Z czymś skończyć. Kiedy nie ma się od- nie"r7vioKSl nym' Ki?dy nie można się zdobyć na zniszcze- X s marzeń. — Och-, Edmund. 453 — Narobiłem takiego cholernego zamętu. Byłem vv nym tchórzem. Wracałem do Londynu i gdy byłem już ?' leko, zacząłem się nienawidzić za to, co wyrządziłem Ca ^ linę i Aleksie, i za to, co robi? z Pandorą. Po "^—- a Londynu postanowiłem nanrsa^ J~ ™ • że całv ten ^;~~J < -f^wu u fch dni, który ,/rł!^„_ r ,. -^ II \ l ^ -- "Ul .._ „zwgicm wręcz uwierzyć, ze ^__ u,v LU m«^. Byłem twardogłowym przedsiębior- cą, nie jakimś rozmarzonym romantykiem, którego potrafi zwalić z nóg przelotne erotyczne zauroczenie. Stawka byh zbyt wysoka. Moja praca. Sposób życia, dla którego wypru- wałem sobie żyły. Alexa. Myśl o utracie Aleksy była nie i do wyobrażenia. I Caroline. Ostatecznie moja żona. Wróciła z Madery, opalona, w dobrej formie, wyleczona. Przebyliś- my razem zły okres, ale wyłanialiśmy się po drugiej stronie. Znów byliśmy razem, i nie czas było burzyć to wszystko. Podjęliśmy tę nić życia, wątek i osnowę wygodnego mał- żeństwa. — A Pandora? XT- —' -.j*'-* ^Mutne SewSBtSfcJ3*=S 3r?'--SS"~"»ś=s "•S3^s":"-;:x"s-'-'=-' 454 li ^Oczywiście. ••'*•• ^ Powiedziałeś Caroline? . ^ Nigdy- _ Byłeś z nią szczęśliwy? __ Nie. To nie była kobieta dająca szczęście. Szło jakoś, bo staraliśmy się, żeby jakoś szło, tacy byliśmy. Ale jakie- kolwiek uczucie miłości miało kruche podstawy. Żałuję, że me byliśmy szczęśliwi. Byłoby łatwiej pogodzić się z jej śmiercią, gdybyśmy mieli dobre życie, a ja miałbym pew- ność, że nie była to tylko — szukał odpowiednich słów — strata dziesięciu dobrych lat. Wyglądało na to, że nie ma już nic do powiedzenia. Z dzielącej ich odległości mąż i żona patrzyli na siebie, a Yirginia widziała osłonięte powiekami oczy Edwarda pełne rozpaczy i smutku. Wstała ze swego niskiego taboretu i po- deszła, by usiąść obok niego. Dotknęła palcami jego ust. Ucałowała go. Wyciągnął ramię i przytulił ją. — A my? — spytała. — Nie wiedziałem, jak to może być, dopóki nie spotka- łem ciebie. — Szkoda, że nie powiedziałeś mi tego wszystkiego wcześniej. — Wstydziłem się. Nie chciałem, żebyś wiedziała. Dał- bym sobie uciąć rękę, gdybym mógł zmienić przeszłość. Ale nie mogę, bo już się stała. Jest częścią mnie, zostanie ze mną na zawsze. — Rozmawiałeś o tym z Pandorą? Nie. Prawie jej nie widziałem. Nie było okazji. — Musisz jej to wyjaśnić. — Tak. ~- Myślę, że nadal jest ci bardzo droga. ~ Tak. Ale stanowi część minionego życia. Nie tego, które jest teraz. cieT kh ZiSZ' ^ zawsze ci? kochałam. Gdybym nie kochała neooa dzo' nie mógłbyś doprowadzić mnie do tak żałos- czfowi k1" Ale teraz' kied7 uświadarmam sobie, że jesteś reszta^ lem'- s*a^ym i robiącym takie same głupstwa jak że mn' ^^ ^ naw?t lepiej. Widzisz, nie miałam poczucia, Potrzebujesz. Sądziłam, że jesteś zupełnie samowy- 455 Potrzebną a lekki to- •yc. głowę 1 westchnął. na Powiedzieć, ' Edie... fzyjdę. koszmarów. ___ Nie wiem. ^ jeśli będziesz miał koszmary, Edie jest na dole. H Tak. Wiem. __ Przyślę ci tatusia. Wstała i poszła w stronę- drzwi. __ Bawcie się dobrze — powiedział Henry. __ Dziękuję, skarbeczku. Postaramy się. — Wyszła. Ed- mund zajął jej miejsce. __ No, Henry, znowu jesteś w domu. _ Przepraszam za tę szkołę. Naprawdę było mi tam źle. — Tak. Wiem. Zdaję sobie z tego sprawę. Pan Henderson też. — Nie będę musiał tam wracać, prawda? — Nie sądzę. Musimy się dowiedzieć, czy szkoła w Strath- croy przyjmie cię z powrotem. — Myślisz, że się nie zgodzą? — Nie wydaje mi się. Będziesz znów z Kedejah. — To dobrze. — Dobranoc, staruszku. Nieźle sobie poradziłeś. Dumny jestem z ciebie. Oczy Henry'ego zamykały się. Edmund wstał i poszedł do wyjścia. U otwartych drzwi zatrzymał się jednak, odwró- cił i z pewnym zdziwieniem uświadomił sobie, że sam ma wilgotne oczy. — Henry? — Tak? — Masz przy sobie Moo? Nie — odrzekł Henry. — Już jej nie potrzebuję. 16 \V Na polu Yirginia stwierdziła, że deszcz ustał. Nadbiegł ą s wiatr, chłodny i świeży jak śnieg, poruszył mrok, spra- nia} ^ Wysokie wi3zy obok Balnaid zaszeleściły, zaskrzy- usiane brylantowym blas- dmuch °na gwiazdozbiorów. Miły, chłodny i czysty po- się przv°WieWał ^ policzki- Odetchnęła głęboko i poczuła enębien Wr°COria d° ^^ Znużenie minęło, a także przy- > złość, niechęć, zagubienie. Henry był w domu 457 rzesień i zostanie w domu, a Edmund powróci} do niej na w' sposobów. Była młoda i wiedziała, że wygląda pięknie w strojona szykownie na przyjęcie, miała ochotę przetańc?^- całą noc. Jechali śladem jasnej smugi reflektorów, wąskie wiejsk' drogi wiły się za autem. Gdy zbliżali się do Corriehill, wie6 czorne niebo kąpało się w odbitym blasku reflektorów skie- rowanych na front domu. Podjechawszy bliżej, ujrzeli rzędy lampionów Vereny rozwieszone między drzewami wzdłuż całego długiego dojazdu, a ponadto co dwadzieścia jardów jasne płomienie pochodni w kępach trawy. BMW minęło ostatni zakręt i dom odsłonił pełnię swej chwały, rysując się na ciemnym tle nieba. Wyglądał niezwyk- le imponująco i godnie. — Musi się czuć dziś naprawdę dobrze. — Co? — Corriehill. Jak pomnik. Ku pamięci wszystkich kolacji, przyjęć weselnych, tańców i balów, jakie musiał poznać w ciągu swych dziejów. I chrztów. No i pogrzebów. Ale głównie przyjęć. Trzy jasne reflektory były skierowane wzwyż i oświetlały : Corriehill od piwnic po kominy. Z tyłu stał namiot, oświet- lony od wewnątrz jak teatr cieni. Zdeformowane sylwetki poruszały sią na tle białego ekranu. Usłyszeli odgłosy mu- zyki. Najwyraźniej tańce były już w pełni rozkwitu. Inny reflektor zwieszał się z drzewa po lewej stronie do- jazdu, oświetlając duży dziedziniec. Jak okiem sięgnąć stały tu w równych rzędach auta. Z mroku wynurzyła się postać z pochodnią. Edmund stanął i otworzył okno. Człowiek z pochodnią zatrzymał się, by zajrzeć do środka. Hughie McKinnon, stary człowiek do wszystkiego Steyntonów, za- angażowany na ten wieczór do roli parkingowego i już zio- nący wonią whisky. — Dobry wieczór, sir. — Dobry wieczór, Hughie. — O, to pan, panie Aird! Przepraszam, nie poznałem auta. Jak się pan ma, sir? — Pochylił się nieco bardziej, by spoj- rzeć na Yirginię i opary whisky napłynęły nową fala.- — I pani Aird. Jak się pani wiedzie? 458 Bardzo dobrze, dziękuję, Hughie. fo świetnie, świetnie — powiedział Hughie. — Strasz- e spóźniacie. Reszta waszej grupy była tu już godzinę nie s. temu. Zatrzymano nas niestety. — No, nie szkodzi. Noc jest długa. Teraz tak, sir — za- kończywszy uprzejmości, stał się rzeczowy — jeśli chce pan podwieźć szanowną małżonkę przed dom i wyrzucić ją tam, to proszę potem tu wrócić, ja tu będę i pomogę panu zapar- kować tam. — Jego pochodnia zakołysała się gdzieś w stro- nę pola, a on czknął dyskretnie. — I dopilnuję, żebyście się państwo bawili jak nigdy. Cofnął się. Edmund zamknął okno. — Wątpię, żeby Hughie przetrwał wieczór. — Przynajmniej jest centralnie ogrzewany. Nie umrze z przeziębienia. Auto pojechało dalej i stanęło przed frontowym wejściem za dużym audi o tablicy rejestracyjnej z nazwiskiem; audi wyrzucało swój ładunek bardzo młodych chłopców i dziew- cząt; wszyscy byli zarumienieni i roześmiani po jakiejś prze- dłużonej i obfitej kolacji. Yirginia poszła za nimi po scho- dach, a Edmund pojechał odszukać Hughie'ego i zaparko- wać auto. , w dłoniach z koszarów Weszła do wnętrza i znalazła się w wirze światła, ciepła, muzyki, woni kwiatów, zieleni, dymu płonących drew, pod- niesionych głosów pozdrowień, śmiechu i ożywionych roz- mów. Idąc powoli schodami w górę, patrzyła przez balu- ? w dół na karnawałową scenę. Wszędzie ludzie. Wielu oka a' lnni °bcy, przybyli ze wszystkich stron kraju na tę młrJ?- m'en migotał w wielkim kominku, a wokół niego mężczyźni w spódniczkach i garniturach stali z drin- ' rozmawiali. Dwóch z nich było oficerami s/knrł ~ w Relkirk, olśniewali barwami swych galowych Zjladnychmundurów- ^abierr^ H'' ^tóreJ drzwi udrapowano ciemnobłękitnym jed- muzyki' c e§a* odgłos mocnych uderzeń dyskotekowej przez te d lą^- strumień dwukierunkowego ruchu płynął ku. a \vvt^*V- ^Wawi chłopcy z partnerkami znikali w mro- sie inni młodzieńcy, rozgrzani i spoceni jak 459 po zakończeniu jakiejś szybkiej gry w squasha, dziewr zaś rozmyślnie obojętne, przeczesywały paJcami zmierz v'" ne włosy i sięgały po papierosa. Przytłumione światło i ^' kiniowy wystrój najwyraźniej rodziły pewne erotyczne ern cje. °- Na jednej z sof strzegących wejścia do biblioteki siedź stary generał Grant-Palmer w spódniczce i z nieprzystojn rozstawionymi kolanami. Rozmawiał ze starszą kobieta z wielkim kuprem, której Yirginia nie mogła sobie przypom- nieć. Obok nich przechodzili inni, zmierzając do biblioteki a przez nią do namiotu przed domem. „Yirginia.'", zawołał do niej, dostrzegłszy ją, jakiś mężczyzna. Pomachała mu dłonią i uśmiechnęła się idąc dalej po schodach. Weszła do sypialni z napisem „Panie" na drzwiach, zrzuciła płaszcz i położyła go na stercie innych okryć już spiętrzonych na łóżku. Podeszła do lustra, by uczesać włosy. Za nią otwarły się drzwi łazienki i stanęła w nich jakaś dziewczyna. Miała włosy blade i delikatne jak puch mniszku i czarne jak u pandy oczy. Yirginia już chcia- ła jej zwrócić życzliwą uwagę, że nieopatrznie wepchnęła spódnicę w pumpy, gdy uświadomiła sobie, że dziewczyna ma na sobie obfitą suknię balową. Z żalem, że nie ma tu Edwarda, by mogli się razem ucieszyć tą pomyłką, wygła- dziła szybko fałdy na sukni, schowała grzebień do torebki i wyszła z pokoju. Edmund czekał na nią u podnóża schodów. Wziął J4 za rękę. — W porządku? — Muszę ci opowiedzieć coś uroczo zabawnego. Zapar~ kowałeś auto? — Hughie znalazł mi miejsce. Chodź, zobaczmy, co si? dzieje. * Widziała to wszystko już wcześniej, w dniu, w którym dostarczyła swoje wazony na kwiaty, gdy namiot stał pusty i niedokończony i pełno było robotników. Teraz wszystko wyglądało inaczej, ukazywały się wyniki miesięcy planów. obaw i ciężkiej pracy Yereny. Corriehill, stwierdziła Yirgi- nia, zostało na ten wieczór wyjątkowo udekorowane. Przejś- cie z biblioteki do namiotu zaczynało się od kamiennych 460 ,?W do ogrodu. U ich sczytu i spodu stały urny z wiel- \ ścią zieleni i białych chryzantem, a oświetlające je la- ^ l chwiały się w lekkim przeciągu pod rozpiętą markizą. H wierzchołka schodów, w naturalnym punkcie widoko- przystanęli, by z pewnym zdumieniem i podziwem odądać scenę, jaka się przed nimi rozgrywała. Wysokie słupy namiotu przeobrażono w prawdziwe drze- va ze snopów jęczmienia i gałęzi buka i jesionu o szkar- łatnych owocach. Wysoko nad głowami wisiały cztery migoczące kandelabry. W przeciwległym końcu wzniesio- no podest i ozdobiono go srebrnymi balonami; siedział na nim Tom Drystone ze swoim zespołem, wygrywając szkoc- ki „Taniec żołnierzy". Tom z akordeonem siedział jako prowadzący w środku, a wokół niego skupili się inni. Pia- nista, dwóch kobziarzy i młody chłopak z zestawem bęb- nów. W swych białych kubrakach i tartanowych spod- niach prezentowali się efektownie, a Tom dostrzegłszy Vir- ginię mrugnął do niej okiem i skinął głową. Jego wysoka, pełna po brzegi szklanka z piwem stała przy nim na podeś- cie. Grupy tańczących w rytm szkockiej muzyki krążyły w ko- ło i wiły sią splatając ramiona, zmieniając partnerów, klasz- cząc i przytupując w zgodzie z hipnotycznym pulsem mu- zyki. W środku jednej grupy znajdował się ogromny mło- dzian, który dawał indywidualny popis. Był mocarny jak miotacz kulą lub oszczepnik, ale tego wieczoru całą swą energię przelał w taniec. Z powiewającą spódniczką, ramio- nami uniesionymi wysoko nad masywne barki i koszulą wy- suwającą się spod szkarłatnej kamizelki dawał z siebie wszyst- Jego umięśnione nogi młóciły podłogę, gdy z szaleń- 1 okrzykami wykonywał wysokie podskoki. uważał — stwierdził Edmund — zrobi Jeśli nie bę<- ' krzywdę. dości, wręcz namiotu. — S rozdepcze którąś z dziewcząt. " jednak były nim zachwycone, piszczały z ra- w górę lub okręcane jak frygi. Yirginia ż któraś pofrunie jak lalka wysoko pod dach zwrócił jej uwagę Edmund. 461 'P°jrz na Noela Yirginia skierowała wzrok w stronę wskazaną przez ' palec, dostrzegła Noela i wybuchnęła śmiechem. N0el ^° w środku grupy i najwyraźniej stracił orientację i nie «, dział, co ma począć dalej. Niezrażona tym Alexa chichocz " usiłowała skierować go w stronę następnej partnerki, któr wyraźnie nie miała ochoty na współpracę i wyglądała n znudzoną. Rozglądali się za innymi. Znaleźli Vi, Conrada i Pandorę Jeffa i Lucillę tańczących w dużym kręgu. Partnerem Vi by) emerytowany członek Izby Lordów z Edynburga, o połowę mniejszy od Vi i być może jedyny w tym towarzystwie star- szy niż ona. Vi, choć tak duża i tęga, w tańcu poruszała się lekko jak piórko, wdzięcznie przechodząc od partnera do pa- rtnera i nie myląc kroku. W chwili gdy na nią patrzyli, za- jęła z powrotem miejsce w kręgu, a do środka wsunęły się dwie inne kobiety, by tańczyć razem. Vi spojrzała ponad ich głowami i dostrzegła Edmunda i Virginię, jak trzymając sią za ręce stali u wierzchołka kamiennych schodów. Na chwilę jej pogodna, zarumieniona twarz zachmurzyła się. Uniosła brwi z pytającym, lękliwym wyrazem. W od- powiedzi Edmund triumfalnym gestem uniósł w górę ich splecione ręce. Zrozumiała. Jej rysy rozjaśnił uśmiech. Tem- po żwawej muzyki wzrosło, Vi i stary sędzia spletli ramiona, by tańczyć dalej, a Violet obróciła nim tak potężnie, że omal nie pofrunął na swych pajęczych nogach. Wreszcie Wielki Łańcuch, ostatni zwrot, długi akord ca- łego zespołu i taniec był zakończony. Natychmiast rozległ się aplauz dla grajków, oklaski, okrzyki, tupanie. Tańczący, rozgrzani, bez tchu i spoceni, wołali o jeszcze. Donośne gło- sy domagały się bisu, następnego tańca. , Violet jednakże miała już dosyć. Przeprosiwszy partnera, opuściła go i przez podłogę do tańca ruszyła ku oczekują- cym jej Edmundowi i Virginii. Oni zaś wychodząc jej na spotkanie zeszli ze schodów; Violet objęła swoją synową. — Nareszcie jesteście. Tak się martwiłam. Czy wszystko w porządku? — Wszystko, Vi. — Henry? — Cały i zdrowy. 462 . , t przygwoździła Edmunda surowym wzrokiem. ^ ?dmund. Ty go nie odeślesz z powrotem? _ jqje sądzę, żebym się odważył pod takim spojrzeniem. Nie potrzymamy go trochę w domu. L- O dzięki Bogu. Nabrałeś rozsądku. I to w paru spra- wach, jeśli się nie mylę. Widać to choćby po was samych. __ Otwarła torebkę, wyjęła chusteczkę i otarła perełki potu czoła. _ Ja — oznajmiła — mam już dosyć. Wracam do domu. — Ależ, Vi — zaprotestował Edmund — jeszcze z tobą nie zatańczyłem. _ A więc muszę cię rozczarować, bo ja już idę. Miałam wspaniały wieczór, wspaniałą kolację i tańczyłam szkockie tańce. Sztuczka się udała. Nadal świetnie się bawię, jest więc odpowiednia pora, by zakończyć wieczór. Była nieugięta. — Jeśli pozwolisz — ofiarował się Edmund — to wypro- wadzę twój samochód i podjadę pod drzwi. — To byłoby miło. Pójdę na górę i wydobędę swój płaszcz. — Ponownie ucałowała Yirginię. — Mamy tyle spraw do omówienia, ale teraz ani pora, ani miejsce. Taka jestem szczęśliwa z waszego powodu. Dobranoc, kochani. Bawcie się dobrze. — Dobranoc, Vi. Po chwili poszukiwań Edmund dopadł wreszcie Pandorę w bawialni, po której jednej stronie ustawiono długi bar, a sofy i fotele rozstawiono w dogodne do rozmów grupy. Było tu dość cicho, choć nie sposób było w pełni uciec od oskotu muzyki z namiotu i z disco. Stanąwszy w drzwiach i^161^2^' że szereS g°ści Vereny zdecydowało się przecze- taniec lub dwa, aby złapać oddech i czegoś się napić, dziewczęta siedziały na podłodze... dobra pozycja, 'Y patrzeć w oczy towarzyszących im młodzieńców. Jed- dziewcząt zwróciła już uwagę Edmunda, bo miała mu ą' P0^'1^ cekinami sukienkę, najkrótszą, jaką zdarzyło się ^^ Widzieć' ledwie zakrywającą majteczki. Dowiedział dno b fSt dawną koleżanką szkolną Kąty, w co wprost tru- y o uwierzyć. Prowokacyjne cekiny i bezkresne nogi 463 w czarnym jedwabiu nie bardzo się zgadzały z hokejowy kijkami. * Odnalazł wreszcie Pandorę, wciśniętą w róg sofy bljcu ognia i pogrążoną w rozmowie z jakimś mężczyzną, pj mund skierował się ku nim, a ona wyczuła jego obecnos" i odwróciła głowę, gdy nadchodził. — Edmund. — Pójdziesz zatańczyć? — O, skarbie, jestem wyczerpana. Skakałam w górę i w dół jak jo-jo. — A więc na disco. Grają „Kobietę w czerwieni". — Boska melodia. Edmund, znasz Roberta Bromwella, prawda? Tak, oczywiście, że znasz, bo on poluje w twoim syndykacie. Ależ ze mnie idiotka. — Robert, przepraszam, czy pozwolisz, że ją uprowadzę' — Tak, oczywiście... — Miał pewne kłopoty z uniesie- niem się z sofy, bo był tyleż dobrze zbudowany co okazały. — Zresztą czas, żebym poszukał swojej żony. Mam z nią zrobić jakiś krok klanu Hamilton. Nie mam pojęcia, jak to wygląda, ale chyba lepiej stawię się do raportu... — Bardzo dobry drink... — podziękowała mu niejasno Pandora. — Cieszę się. Patrzyli, jak odchodzi. Przez zatłoczony pokój i drzwi. Po- tem Edmund bezwstydnie zajął jego miejsce. — O, skarbie, jesteś paskudny. Sądziłam, że chcesz tańczyć. — Biedak. Zapewne musiał się sporo natrudzić, żeby cię mieć dla siebie, a ja mu wszystko popsułem. — Mnie niczego nie popsułeś. Nie masz jeszcze drinka. — Na razie robię sobie przerwę. Już dziś za wiele wypi- łem. »— Biedactwo, miałeś takie straszne przeżycia. Jak się czuje Henry? — Jak na to, co przeszedł, znakomicie. — To piekielna odwaga uciec ze szkoły. W ogóle piekiel- na odwaga uciec skądkolwiek. — Ty to zrobiłaś. — Och, skarbie, czy musimy do tego wracać? Sądziłam, że przestaliśmy już o tym mówić. 464 Chciałbym cię przeprosić. H Za to, że o tym mówisz? H Nie. Za wszystko, co się stało. Za swoje postępowanie. d cj g0 nie wyjaśniłem, a teraz chyba za późno na wy- J _ rpak ._ powiedziała. — Chyba troszkę za późno. — Nie wybaczyłaś mi? — Och, Edmund, ja nikomu nie wybaczam. Nie jestem aż tak dobra, żeby wybaczać ludziom. W moim słowniku nie ma słowa „wybaczyć". Jak mogłabym wybaczać, skoro \v swoim życiu ja sama tak bardzo unieszczęśliwiłam tyle osób? — To nie ma nic do rzeczy. — Jeśli chcesz o tym rozmawiać, to bądźmy obiektywni. Powiedziałeś mi, że będziesz pisał, będziesz ze mną w kon- takcie, będziesz mnie zawsze kochał, a żadnej z tych obiet- nic nie dotrzymałeś. Nie było w twoim stylu łamać obietnice i nie mogłam pojąć... — Gdybym do ciebie napisał, to tylko żeby ci powie- dzieć, że moje obietnice były bez pokrycia i że się wycofuję. Odkładałem to bardzo długo, a gdy się wreszcie zebrałem na odwagę, było za późno... W ten sposób znalazłem łatwe wyjście. — To było przykre. Sądziłam, że ty nigdzie nie szukasz łatwego wyjścia. Sądziłam, że znam cię bardzo dobrze, i dlatego tak bardzo cię kochałam. Nie mogłam uwierzyć, ze ty mnie nie kochasz. Pragnęłam cię. To było głupie. Ale przez całe życie pozwalano mi na wszystko, czego chciałam, awano mi to. Niemożność zdobycia czegoś, na co miałam ochotę, była nowym, okrutnym doświadczeniem. Nie uzna- am go- Wierzyłam, że zdarzy się cud, że wszystko, co ty robiłeś, wyjazd do Londynu, ślub z Caroline, Alexa, można v magiczny sposób unicestwić, rozmyć, wmieść pod dywan, o za naiwność. No ale miałam tylko osiemnaście lat i nie- zbyt wiele rozumu. 77. PrzVkro mi. do niego, dotknęła palcami jego policzka. Dai s v~~ "11U^ siebie za zamęt, jaki spowodowałam? POKÓJ. Jestem z natury destrukcyjną materią. Wiemy 465 l to oboje. Jeśli nie ty, to byłby zapewne ktoś inny. Ą „ri nie trafił się Harald Hogg, śmierdzący bogactwem i dysz żądzą, to na pewno znalazłabym innego, równie niernoT wego mężczyznę, z którym bym uciekła. Nie byłbyś ze m '" szczęśliwy. Caroline też chyba cię nie uszczęśliwiała AI^ teraz, z Yirginią, moim zdaniem jesteś wreszcie szcześli\vv A więc i ja jestem. — Co jeszcze cię uszczęśliwia? — Nawet gdybym wiedziała, nie powiedziałabym ci. — Czemu wróciłaś do Croy? — Och, kaprys. Odruch. Chciałam was wszystkich znowu zobaczyć. — Zostaniesz? — Nie sądzę. Zbyt niespokojnie, skarbie. — Mam przez to poczucie winy. — Dlaczego? — Nie wiem. Tyle mamy powodów. — Ja też je mam. Ale moje są inne. — Nie chciałbym, żebyś była sama. — Tak jest lepiej. — Należysz do nas wszystkich. Zdajesz sobie z tego spra- wę? — Dziękuję. To najmilsza rzecz, jaką mógłbyś mi powie- dzieć. Chciałabym, żeby tak było. Żeby tak zostało. — Po- chyliła sią i ucałowała go w policzek, a jego zmysły poru- szyła jej bliskość, poruszył dotyk jej warg, zapach jej perfum. — Pandora... — No, skarbie, dość się już nasiedzieliśmy... Nie sądzisz, że powinniśmy pójść i poszukać innych? Było po pierwszej w nocy i zabawa sięgnęła szczytu, gdy Noel Keeling nie czując się zdolny ani chętny do radzenia sobie z zawiłościami tańca zwanego „Książę Perthu", został porzucony i opuszczony, zdecydował więc, że musi się od- świeżyć jakimś płynem, i skierował się do baru. Zaoferowa- no mu szampana, ale ponieważ miał wysuszone podniebie- nie, poprosił o szklankę lodowatego piwa. Podniósł ją już do ust i upił spory, odświeżający łyk, gdy nagle u jego boku pojawiła się Pandora Blair. 466 Od kolacji prawie jej nie widział, czego można było żało- ' bo uważał ją za atrakcję i chyba najbardziej efektowną ^zabawną kobietę, jaką zdarzyło mu się spotkać w ciągu długiego czasu. _- Noel. Przyjemnie jest zostać wypatrzonym. Natychmiast odsta- wił szklankę i zrobił miejsce Pandorze, a ona zajęła pusty stołek barowy obok i zasiadłszy uśmiechnęła się doń kon- spiracyjnie. — Mam prośbę — powiedziała. — Oczywiście. Napijesz się? Sięgnęła po pełny kieliszek szampana i wypiła go jak wo- dę. Roześmiał się. — Byłaś tu przez ten wieczór? — Oczywiście. — Co to za prośba? — Chyba pójdę już do domu. Odwieziesz mnie? Noel był trochę zaskoczony. Tego nie oczekiwał. — Ale czemu chcesz już wracać? — Jestem już wystarczająco długo. Tańczyłam ze wszys- tkimi, wypowiedziałam wszystkie słuszne myśli, a teraz tęs- knię do swojego łóżka. Poprosiłabym Archie'ego, żeby mnie zabrał, ale on spędza czas bardzo wesoło, zamknął się w biurze Angusa Steyntona ze starym generałem Grant-Pal- merem i butelką Glen Morangie, szkoda byłoby psuć mu zabawę. A reszta podskakuje w namiocie przy tańcach ple- miennych. Nawet Conrad, nasz miły Smutny Amerykanin. — Dziwię się, że wie jak. —- W środę wieczorem Archie i Isobel zorganizowali w Lroy krótki kurs i uczyli nas, ale nie sądziłam, że tak go 0 WezTT>ie. Noel, odwieziesz mnie? Czy to bardzo okropna prośba? ~~ Nie. oczywiście że nie. Oczywiście, że cię odwiozę. no — Mam auto, ale nie mogłabym teraz prowadzić, na pew- zasnęłabym po drodze i wylądowała w rowie. A inni bę- cieli się dostać do domu. Mogłabym więc zostawić im Odwi cię swoim autem. 467 - - "wei ^ ^-..„„^uuujiiej nikt nie zauważy jego nieobecności. Czekał na nią u stóp schodów i z rozbawię niem stwierdził, że znajduje się w miłym stanie rozmaitych przeczuć, tak jakby on i Pandora umawiali się na jakąś mała sekretną schadzkę o być może romantycznych skutkach. P0 namyśle uznał, że to ona jest tego przyczyną, zapewne oddziałuje tak na każdego mężczyznę, na którego zwróci uwagę. — jestem gotowa. — Zbiegła ze schodów otulona w swe długie zmysłowe norki. Wzięła go pod rękę i wyszli, po schodach w dół i przez żwirowany podjazd. Trawa na dzie- dzińcu była zimna i mokra, a ziemia grząska, więc zaofia- rował się, że weźmie ją na ręce i przeniesie do auta, ale ona roześmiała się tylko, zdjęła swe skąpe sandałki i szła obok niego boso. Stary Hughie znikł, ale zlokalizowali w końcu golfa No- ela. Uruchomił dmuchawę dla ogrzania jej stóp. — Włączyć muzykę? — Niekoniecznie. Może przeszkadzać gwiazdom, /cofał, zawrócił, wyjechał z Corriehin ^..,; onarni /^;-~j- WK^r^„MSS^-8»,aZ,om ^^JL^?^?2?? — Jestem gotowa. — 7k;-»-*~ - "ywm, zawrócił, wyiechał T" ^ iazdom- ampionami dojazdem, a potem L T"^" oś^tlonym .SŁ-^-^ttSK ?r*^^.*^^* Zaczęła mówić. • Urocze Drzvierip r\A * ^wykle bywVa?aw?t^e^szfw-1° k0"Ca- Tak-, jak ^ młodzi, mieliśmy tale w r '? temu' ki<% MŚ- 1 "rodziny. Cudown^ B^z m^ ?* B°Że ^odzenie teraz będzie tam lepiej Nie beri ^ WrÓClć do Croy, bo «"je się lepiej. Znów jes sobą ?' ^ P°nurz^ ^ ***y okres, ale prz^J^**1* ** straszny, kosz- Milczała przez chwilę sSaŁTłUp°nłł SI? Z nm' niego, jej włosy leżały rozvDan g °Wą odwróconą od 468 yP3ne M mi^™ futerku jej krycia. Patrzyła przez okno, za którym przesuwała się po- zbawiona świateł pusta droga, po chwili powiedziała: __ Wrócisz do Croy, Noel? __ Dlaczego pytasz? __ Może pytam o coś innego. Może pytam o Aleksę. — O co mnie pytasz? — Był czujny. _ Wydaje mi się, że się wahasz, zastanawiasz. Nie wiesz, co robić. Zaskoczyła go jej spostrzegawczość. — Czy rozmawiałaś z Vi? _ Skarbie, ja nigdy z nikim nie rozmawiam. Nie o waż- nych sprawach. — Alexa to ważna sprawa. — Tak myślałam. Widzisz, mam dziwne poczucie, że ty i ja jesteśmy dość podobni. Ja tak naprawdę to nigdy nie wiedziałam, czego chcę, a kiedy to otrzymywałam, stwier- dzałam, że w rzeczywistości nie jest mi to potrzebne. Bo ja szukałam czegoś, co nie istnieje. — Czy mówisz o konkretnym człowieku, czy o sposobie życia? — O jednym i drugim. Czyż nie wiążą się z sobą? I o do- skonałości. Ostatecznej. Ale ona się nie realizuje, bo nie ist- nieje. Miłość nie polega na poszukiwaniu doskonałości, lecz na wybaczaniu strasznych błędów. Wszystko to sprawa kom- promisu. I rozpoznania chwili, w której przychodzi czas na decyzję, czy idę na ryby, czy zdejmuję przynętę. — Kocham Aleksę — powiedział Noel — ale nie jestem niej zakochany. — Zastanowił się nad tym stwierdzeniem i uśmiechnął. — Wiesz, nigdy wcześniej nie wypowiedzia- nego na gtos. Ani do siebie, ani do nikogo. Ani o nikim. ^ Co się czuje, kiedy się to mówi? , 7~ rzerażenie. Boję się składać obietnice, bo nigdy nie >^rni na tyle przyzwoity, by ich dotrzymywać. , • to najgorszy z powodów robienia czegoś lub nie- ooś'e"la niczego. Jest negatywny. Tak jak nierobienie cze- c ' o co ludzie na to powiedzą. Pandora, nie możesz tak • Co ludzie powiedzą! Tak jakby to miało zna- to na nic. Musisz znaleźć lepszą wymówkę. 469 — No dobrze, a taka? Bez zobowiązań dysponuję wfa nym życiem. — Owszem, dopóki jesteś młody. Ale wolni mężczyzn' jeśli nie uważają, bardzo często kończą jako samotni i żałoś ni starzy kawalerowie. Zaprasza się ich na przyjęcia dla wy- pełnienia liczby gości. A potem jadą sami do pustego miesz- kania i mogą wziąć do łóżka tylko wiernego pieska. — Wesoła perspektywa. — Masz tylko jedno życie. Drugiej szansy nie będzie. Jeś- li coś naprawdę dobrego prześliźnie ci się między palcami, to przepada na zawsze. I potem resztę życia spędza się na poszukiwaniu tego... od jednej przygody do innej. W końcu przychodzi dzień, w którym stwierdzasz, że to wszystko na nic. Daremne. Po prostu strata czasu i wysiłku. — Jaka więc jest odpowiedź? — Nie wiem. Nie jestem tobą. Sądzę, że trochę odwagi i dużo wiary. — Zastanawiała się przez chwilę. — Mówię jak dyrektorka na rozdaniu nagród. Albo polityk. „Zabierz- my się do pracy i patrzmy w przyszłość, bo tamtędy wiedzie nasza droga". — Roześmiała się. — „Głosujcie na Blair, uwolni was od betonu". — Jesteś za kompromisem — powiedział. Jej śmiech umilkł. — Są gorsze rzeczy. Dopiero dziś wieczorem poznałam Aleksę, ale patrzyłam na nią przy kolacji... patrzyłam na was, na jej twarz pełną miłości. Ona potrafi dawać. To szczere złoto. — Ja to wszystko wiem. — No więc ja już nic nie mówię. Znów milczenie i już tylko krótki odcinek drogi. Długa dolina, wygaszone światła Strathcroy, świeciły tylko rzadkie lampy uliczne. Wnętrze auta bardzo się nagrzało. Noel uchy- lił okno, poczuł na twarzy świeży powiew i usłyszał szum rzeki płynącej wzdłuż szosy. Dotarli do pierwszych chat, do bramy Croy, do głównego dojazdu. Zredukował bieg, wjechał pod górę. Dom czekał na nich z ciemnymi oknami. Tylko land rover Archie'ego stał samotnie przed wejściowymi drzwiami. Noel zatrzymał auto, wyłączył silnik. Noc była cicha, poruszał się tylko wiatr. 470 Tpsteśmy w domu. ~~~ ' 'ła się do niego z uśmiechem pełnym wdzięczności. ^Byłeś naprawdę kochany. Mam nadzieję, że nie zepsu- """" i zabawy. I przepraszam, jeśli się wtrąciłam. łanLCNie bardzo wiem, dlaczego mi to powiedziałaś. _-Może wypiłam za dużo szampana. — Pochyliła się j ucałowała go w policzek. — Dobranoc, Noel. — Czy drzwi będą otwarte? — Oczywiście. Zawsze są. — Odprowadzę cię. _ Nie. — Powstrzymała go dłonią na jego ramieniu. _ Tjam sobie radę. Nie idź za mną. Wracaj do Aleksy. Wysiadła z auta i zatrzasnęła drzwi. W świetle reflekto- rów przebyła żwirowany teren i wstąpiła na schody. Patrzył na nią. Otwarła wielkie drzwi, odwróciła się, by mu skinąć głową, wsunęła się do wnętrza. Drzwi zamknęły się. Znik- nęła. Nawet Tom Drystone nie mógł grać wiecznie. Po dwóch dzarskich rundach „Księcia Perthu", zakończywszy niezbyt szkockie tony „Dziecięcia które porzuciłem", wydobył ze swego akordeonu długi, zdyszany akord, odstawił instrument na podłogę, wstał i ogłosił przez mikrofon, że on i jego ko- ledzy idą teraz na kolację. Pomimo donośnych jęków roz- paczy i paru niezbyt życzliwych uwag zabrał się z podestu i poprowadził swych spoconych grajków w stronę dobrze zasłużonych odświeżających napojów. W zapadłej ciszy opuszczeni tancerze stali przez chwilę zdezorientowani, ale niemal natychmiast zaatakowały ich smakowite zapachy smażonego boczku i zaparzonej kawy, które napłynęły od strony domu. To przypomniało towarzys- twu, że od paru godzin nic nie jadło, i zaczął się ogólny wymarsz w stronę pożywienia. Gdy jednak namiot powoli pustoszał, jakiś młody człowiek — z własnej inicjatywy albo przysłany przez Yirginię — wyszedł na podest, zajął miejsce za fortepianem i zaczął grać. Wirginia... — Była już w połowie kamiennych scho- dów prowadzących do domu. Odwróciła się i ujrzała za sobą Conrada. — Zatańczysz ze mną? 471 •Me ^"Poc^em;n,.. ącV 'anie » rze miłości", Povv''edzia, *• mehdl1 ^ forte. rr"m;„_, • Ze te" A '"^R°-- ;o na tał .to. jest moim życiem. Straciłam go z oczu, ale wrócili jesteśmy razem. __ Naprawdę cieszę się z twojego powodu. ___ Nie czas teraz wyjeżdżać i zostawiać go. __ To szczęściarz. — Nie, nie szczęściarz. Po prostu wyjątkowy. __ To również miły facet. _ Conrad, przykro mi. Cokolwiek czujesz, nie chcę, że- byś uważał, że cię wykorzystałam. _ Myślę, że oboje wykorzystaliśmy siebie nawzajem. Za- spokoiliśmy nasze potrzeby. O właściwej porze znalazła się właściwa osoba. W każdym razie dla mnie była to właściwa osoba. Ty. — Ty także jesteś wyjątkowy. Wiesz o tym, prawda? Prę- dzej czy później spotkasz kogoś. Kogoś tak niezwykłego jak ty. Ona nie zajmie miejsca Mary, bo będzie mieć własne miejsce. I będzie mieć wszelkie powody, by je zająć. Musisz o tym pamiętać. Ze względu na siebie i twoją córeczkę. — W porządku. Pozytywne podejście. — Nie chcę, żebyś był smutny. — Koniec ze Smutnym Amerykaninem. — Och, nie przypominaj mi! Co za głupstwo palnęłam. — Kiedy cię znowu zobaczę? — O, wkrótce. Przyjedziemy do Stanów, Edmund i ja. Niebawem. Zejdziemy się wtedy wszyscy razem. Oparła głowę na jego ramieniu. „Czuję oczarowanie, tros- kę i zmieszanie". Ostatnie dźwięki melodii wysączyły się z fortepianu. — Kocham cię — powiedział. Ja też — odrzekła Yirginia. — Było wspaniale. wracał do Corriehill. Wiatr wiał przez otwarte okna, sz Zanurzal się znow między wzniesienia, a Noel nie spie- na A(\*' ^amom°ść była dziwnie kojąca, mała przestrzeń 2xv°,.,ec^' w której można zebrać jedne myśli, a innym po- kaset'0 "^ Rdzenie. Opuszczając Croy, zamierzał włączyć ciszv% P°tem zrezYgnował z tego, bo nagle zapragnął rac s' °ZK tym wydawało sie wręcz bluźnierstwem wdzie- Je w bezkresny, gęsty mrok z łoskotem rocka. 473 <** *«•?-»* - °pa^:^L-°C »t ~ •- Fwuyc srV ""uij cydow/an,-,. .. uzvyazac nrnh/«^.. 0eJ niedv n,v _ ' -l r ;n Jest toT wsze af SClą' ' 2C POC2U^ ^żeno W«ocił myśJfl H A , Wcami, dnra ».•., -^3 "O Ajfitc,, *, • ze sobą nawzajem. Wspomniał Balnaid i znów do- ZWlfdziwnego poczucia, że jest to miejsce, do którego on ^.a- sprawa w Aleksie. Teraz ku zdziwieniu Noela włączyła się jego matka. Sjeście tworzy większość tego, co się ma. Donośny i pew- v "siebie ton głosu Penelope dźwięczał mu w uszach, nie dopuszczając sprzeciwu, głosząc prawo jak zawsze, gdy była o czymś mocno przekonana. Co więc miał? Odpowiedź była żałośnie prosta. Dziewczynę. Nieskomp- likowaną i niezbyt piękną. Właściwie zaprzeczenie każdej z kobiet, jakie przewinęły się wcześniej. Dziewczynę, która go kocha. Nie dla rozrywki; nigdy nie zadręcza go żądania- mi. Ze stałością, która płonie jasno jak spokojny płomień. Wspomniał parę ostatnich miesięcy, podczas których miesz- kał z Aleksą w jej domku przy Ovington Street, i szeregi przypadkowych obrazów wpłynęły swobodniej w obręb jego świadomości. Zaskoczyło go to, bo jego podświadomość nie wiedzieć czemu nie ujawniała owych bogatych i material- nych rzeczy, które przyciągnęły jego uwagę owego tak od- ległego w czasie wieczoru, kiedy Alexa zaprosiła go do sie- bie na drinka. Obrazy, meble, książki i porcelana, piękne tace na kredensie i dwa srebrne bażanty na środku stołu ja- dalni. Widział natomiast smakowite i domowe przedmioty. Misa świeżych jabłek, bochenek świeżo upieczonego chleba, wazon pełen tulipanów, blask wieczornego słońca na mie- dzianych rondlach, które wisiały w kuchni. I mnę dobre rzeczy, które ze sobą dzielili. Kiri te Kanawa w Covent Garden, Tatę Gallery w weekendy. Niedzielne obiady u San Lorenzo. Seks. Pomyślał o kojącym spacerze z iura do domu wieczorami, o tym, jak skręca w Ovington ree i wje, że ona tam jest i czeka na niego. teo v! le mia1' Alekse- Tam- Czekającą na niego. Tylko eo chciał. Tylko to się liczy. Nad czym więc u diabła jesz- załvsię zastanawia? Czego u diabła szuka? Pytania te oka- <• . się nagle tak nieistotne, że nawet nie trudził się próbą obmyślenia odpowiedzi. Perspektywa przyszłości bez niej była niewyobrażalna. 475 n. Wiedział już, że przebył szczyt i jest na ścieżce zaan żowania. Na dobre i złe. Dopóki śmierć nas nie rozfąr Te groźne słowa nie przerażały go już jednak. Stwierd/j raczej, że wypełnia go niecodzienne i nieoczekiwane poczi cię sensu i uniesienie. I pragnienie działania. Nie ma już powodu do zwłoki W zamian nowa niecierpliwość. Stracił już dość czasu. Ode- tchnął głęboko, dodał gazu. Silnik zareagował i auto popę- dziło na wzgórze. Drogą do Corriehill. Jego matka nadal była gdzieś w pobliżu. — Dobrze — powiedział — słyszałem cię. Postawiłaś na swoim. Biorę się do roboty. — Powiedział to na głos, a wiatr porwał mu słowa od ust i cisnął wstecz. — Już jadę! — krzyknął Noel. Było to zapewnienie dla nich obu, jego zmarłej matki i jego żywej miłości. Pierwsi goście zaczęli wracać z tańców do domu. Światła ich aut widać było z daleka, oddalały się od Corriehill po- między drzewami i przez imponującą bramę. Jadąc pod górę w stronę budynku, Noel minął parę takich aut; na szerokim podjeździe było sporo miejsca, a także czasu na przekoma- rzanki, kpiące uwagi ze spóźnionego przybycia Noela na bal i że lepiej późno niż wcale. Wracający do domu byli widać w świetnych humorach. Ponieważ odwrót już się zaczął, Noel nie trudził się par- kowaniem w polu, lecz postawił auto na skraju żwirowanego podjazdu w pobliżu frontowych drzwi. Kiedy szedł po scho- dach, pojawiła się para starszych ludzi, przystanął więc z bo- ku, by potrzymać drzwi i ich przepuścić. Staruszek podzię- kował mu dwornie, a potem ujął troskliwie żonę pod ramię i pomógł jej zejść. Noel patrzył na nich, jak schodzą ostroż- aie, pogrążeni w rozmowie. Słyszał ich śmiech. Starzy co prawda, ale i oni byli rozradowani, dobrze się bawili, a teraz wracali razem do^domu. Dopóki śmierć nas nie rozłączy, pomyślał znowu. Śmierć jednakże to po prostu część życia, a liczy się jego żywa strona. Wszedł do środka, żeby szukać Aleksy. Nie było jej na disco ani w bawialni. Wyłaniając się z bawialni usłyszał swoje imię. 476 ał sję> odwrócił i ujrzał dziewczynę, której nie zo- H7 rrnalnie przedstawiony, ale o której wiedział, że to i/a i Steynton, bo wskazała mu ją Alexa. Dziewczyna była włosa i bardzo szczupła, jej fizjonomia stanowiła kwintesencję, angielskości: piękna cera, twarz pociągła, błę- k'tne oczy i wąskie usta. Miała na sobie suknię ze śliskiego atłasu dokładnie tej samej barwy co oczy. Trzymała za rękę niecierpliwego młodzieńca, który pałał żądzą wciągnięcia jej do pulsującej stroboskopowym światłem jaskini disco. — O, cześć. — Ty jesteś Noel Keeling, prawda? Przyjaciel Aleksy? Nie wiedzieć czemu Noel poczuł się trochę głupio. — Owszem. — Jest w namiocie. Ja jestem Kąty Steynton. — Tak, wiem. — Tańczy z Torąuilem Hamilton-Scottem. — O, dziękuję. — Zabrzmiało to trochę zbyt zdawkowo, więc Noel dodał taktownie: — Cudowne przyjęcie. Chyba dobrze się bawisz? Dziękuję za zaproszenie. — W porządku. Wspaniale... — już ją odciągano od nie- go — ...że mogłeś przyjechać. żałował \v w Przeszedł kelner z tacą kieliszków pełnych szampana. No- el zręcznie zdjął w biegu jeden, a potem ruszył przez bib- liotekę do namiotu. Muzyka osiągnęła crescendo, bo zespół był przy drugiej turze tańca i krok z każdą chwilą stawał się szybszy. TJ wierzchołka schodów Noel przystanął, by ro- zejrzeć się za Aleksą, i pomimo niecierpliwości poszukiwa- ™a JeJ oszołomił go widok, jaki się przed nim roztaczał, oel nie był wielkim zwolennikiem tańca, zwłaszcza szkoc- ^ego, ale atmosfera naelektryzowała sią i nie można już by- ^ rn"°rOWaĆ tego ladunl|cu- Także jego zawodowe, twórcze r"™y^bezwiednie odpowiadały na ten wzrokowy atak wi- kręgów barw i ruchu na jego zmysły; niezmiernie może tego sfotografować. Ten taniec miał agresywną symetrię, która przypominała mu u p ,,- -eS°ś często powtarzanego wojskowego capstrzy- f ni oga w namiocie jęczała, gdy setka par stóp łupała rytmicznie, a środek każdego z pierścieni był wirem, 477 Alexa. ft'ekielny __ Wyjaśnię ci. Chodźmy się czegoś napić... — Chwy- za rękę, pociągnął stanowczo ku wyjściu, a ona zdą- C1 rzucić przez ramię podziękowanie młodemu żołnie- Z" wi ale nie opierała się władczemu marszowi Noela. Wyprowadził ją z namiotu, powiódł przez bibliotekę; szu- kając spokojnego miejsca zdecydował, że najlepsze będzie półpietro. __ Ale, Noel, myślałam, że idziemy na drinka. — Za chwilę. _ Prowadzisz mnie do damskiej toalety. — Nie, nie. Półpietro było ciche i słabo oświetlone. Przysiadł na sze- rokich, okrytych tureckim dywanem schodach i pociągnął ją w dół do siebie, ujął w dłonie jej głowę i całował gorące, zarumienione policzki, brwi, oczy, a potem miłe, rozchylone usta, tłumiąc w ten sposób jej śmiech i protesty. Trwało to długo. Oderwali się wreszcie od siebie. Po chwili powiedział: — Patrzyłem, jak tańczysz, i to mi wystarczyło. — Noel, nie rozumiem. — Ani ja — uśmiechnął się. — Co się stało? — Odwiozłem Pandorę do Croy. — Nie wiedziałam, gdzie jesteś. — Kocham cię. — Szukałam cię, ale... — Chciałbym być z tobą zawsze. — Jesteś ze mną. — Dopóki śmierć nas nie rozłączy. Rzuciła nań szybkie spojrzenie, nieledwie przestraszona. — Och, Noel. — Proszę. —— Ależ to na zawsze. v«pomniał dwoje staruszków, jak ramię w ramię ruszają w mrok do domu. Razem. od h — Nigdy jeszcze nie czuł się tak ufny, wolny ci ° v pewien- — Alexa, kochanie, posłuchaj, ja proszę 479 1 PrzyiaciM rodzice, jch „, 'a> conrad, jeff "*°ł by/,- wała fiolkę z tabletkami głęboko do kieszeni swego J° za z norek, a potem pogasiwszy dokładnie światła ^łaSZCknawszy drzwi swej sypialni, zeszła po schodach do ' Za<' Ini Przekręciła główny kontakt i ogromny kandelabr cy w środku sufitu rozsypał się na tysiąc fragmentów W'nieiące?0 kryształowego blasku. Również tu kominek iTemal wygasł, ale pokój był nadal ciepły, swojsko pod- iszczony i znany ze swymi ścianami pokrytymi karmazy- nowym adamaszkiem, na których wisiały stare portrety i olejne malowidła znane Pandorze przez całe życie. Jakże drogie było jej to wszystko. Zniszczone fotele i sofy, źle dobrane poduszki, mały zielony aksamitny podnóżek, na któ- rym siadywała jako dziecko, gdy jej ojciec czytał jej coś, nim poszła spać. I fortepian. Mama grała na nim wieczora- mi, a Pandora i Arenie śpiewali stare pieśni. Szkockie pieśni. Pieśni o wierności, miłości i śmierci... prawie wszystkie sza- lenie smutne. Ye banks and braes of bonnie Doon, How can ye bloom sae fresh and fair... Miło byłoby grać jak mama. Pandora jednak szybko znu- żyła się lekcjami gry, a jej łagodna matka jak zwykle po- zwoliła jej robić, co chciała. Nigdy się więc nie nauczyła. Jeszcze jedna rzecz, której można żałować. Jeszcze jedna stracona okazja do radości. Podeszła do fortepianu, podniosła wieko i z wahaniem od- wróciła jednym palcem stronicę nut. Długi długi czas maja do grudnia ' dni stają się krótkie... raz. Fałszywy ton, jeszcze 481 ...krótkie • nadchodzi wrzesień. WątpliweJ wartości koncert. Zatrzasnęł ^^^ Ąa„/^ >s, ""w-fetE^ »W, iWer „J2, "3-m sie 7'"Ł Ni„ m my ' O-g/o- 5 S2er*', Pre • hie jak opiekuńcze ramiona. To był kraj Pandory. ^ °i o w sercu przez te stracone lata, a teraz wróciła na ^'°S 3 To była rzeczywistość. Mrok, uczucie przynależności. "°eSo bezpiecznie i przytulnie jak w łonie. Jesteście moim łonem, powiedziała do wzgórz. Wracam /do łona. Zaczęła śpiewać. Ye banks and braes of bonnie Doon, H ów can ye bloom saefresh and fair... Jej głos, słaby, ochrypły i fałszujący, rozbrzmiewał samot- nie niczym krzyk kulika. Banalne. Może coś pogodnego. Och, czarny kotek nasiusiał białemu do oka. Zawalał biały: „ Oślepłem na amen ". „Przepraszam, sir, za siusianie do oka, Ale nie wiedziałem, że pan za mną stanie". Dotarcie do jeziora zajęło jej trochę czasu, ale czas się nie liczył, bo nie było teraz pośpiechu, napięcia, zagrożenia. Wszystko się uobecniało, nic nie zostało zapomniane. Poja- wiały się i znikały znajome widoki. Jednym z nich była Cor- ne. Wspomniała Edmunda, a potem nie myślała już o nim. Stwierdziła w końcu, że zbliża się do jeziora, bo wyboje znikły, teren stał się bardziej płaski, a koła land rovera za- częły się gładko toczyć po bujnej trawie. W zasięgu reflektorów odsłoniły się ciemne wody, prze- ciwległy brzeg był niewidoczny, roztapiał się we wrzosowis- ach. Dostrzegła czarny zarys budynku przystani, blady sierp kamienistego brzegu. . yłączyła silnik i światła, sięgnęła po butelkę szampana w mn!k-na traWie- Obcasy JeJ sandalów pogrążyły się Owi 'j torfie> górskie powietrze było bardzo zimne. chuja? a S1? szcze^nieJ norkami i stała przez chwilę, nasłu- brzeżWhT Słyszała świst wiatru, plusk wody na przy- rosły n amykach, odległy szum wysokich sosen, które UW P'Zeciwległym krańcu tamy. wodę i l ?a się' bo było tak. J^ zawsze było. Zeszła nad Sladła na torfiastym brzegu nad wąską plażą. Po- 483 u dentysty. V •^ myśl błądziła n~-_. , tała (inar to™._ tu i a M Ar _.. i 7ric,t_ •, CŁ'' llC rna r7acn j ~ "'">-uijaia iS^F^SSŁfftte^2^ ły 482 v kleiły się do nagich pleców; zaczęła płynąć, ale jej ona były słabe, a nogi spętane pokładami ciężkiego od ram,1° szyfonu. Może mogłaby się od niego uwolnić, ale była zbyt zmęczona... zawsze zbyt zmęczona... by uczynić ten wysiłek. _ . ., . Na pewno łatwiej unosić się po prostu na fali. Wz°órza tonęły teraz w mroku, ale były w pobliżu, i to pocieszało. Zawsze zmęczona. Tylko się troszeczkę zdrzemnę. Ze zdziwieniem i radością ujrzała nocne niebo pełne siwiazd. Odchyliła w tył głowę, by w nie spojrzeć, i ciemna woda opłynęła jej twarz. 31 Sobota, siedemnasty Było wpół do szóstej rano, gdy Archie Balmerino spojrzał na zegarek, uświadomił sobie porę i niechętnie uniósł się z totela, w którym siedział, spokojnie sącząc ostatnią whisky i gawędząc z młodym Jamie Ferguson-Crombiem. Bal był zakończony. Nie widać było Isobel ani gości Ar- ie eg°> zespół muzyczny poszedł do domu, a namiot stał pusty. Tylko z disco nadal dobiegała muzyka i Archie zaj- rzawszy dostrzegł kołyszące się w mroku dwie lub trzy pary, \vide-Wy§lądały' Jak gdyby tańcz?icy zasnęli na stojąco. Nie "losy0 AŻ był° gosP°darzy- z kuchni słychać było jakieś pot y' Arcnie zamierzał pójść na poszukiwanie Yereny, ale z ser^ r°zmyślil się- Czas teraz do domu, rano napisze list Q , . " r^^Ł-iyiwjweUllCHl. parkingu1 N™' ZSZedł P° schodach i skierował się w stronę ś\vit. Uśw ° Zaczynala Jaśnieć, niebo szarzało. Wkrótce portu. Inni °mił S°bie' ze może nie znalezć środka trans- niem zannJ^^^ st°Pniowo do Croy mogli z powodze- mec o Archiem i nie zostawić mu żadnego środ- Dostrzegł jednak mikrobus Isobel stojący sa- 485 rc ty Pr ko 48'. rnotnie na środku pola i już wiedział, że ona o nim nie pomniała. Poczuł wdzięczność do niej za tę jej przezornos" Oddalał się od CorriehilL Pochodnie wypaliły się, a Igm piony wygaszono. Uświadamiał sobie, że jest trochę zawja ny, ale czuł zarazem, że ma w pełni jasny umysł. Jechał powoli, ze skupioną uwagą, świadom, że jeśli zdarzy się co mało prawdopodobne, że zatrzyma go policja, to nie uda mu się oszukać balonika. Z drugiej strony jednak jeśli spotka jakiegoś policjanta, to pewnie młodego Boba McCrae ze Strathcroy, a Bob w żadnym razie nie chciałby karać lairda mandatem za jazdę w stanie nietrzeźwym. Bardzo niedobrze, ale to jeden z przywilejów, pomyślał kwaśno, miejscowego ziemiaństwa. To był niezły bal. Bawił się dobrze przez cały czas. Spot- kał wielu starych przyjaciół, nawiązał szereg nowych zna- jomości. Pił znakomitą whisky, zjadł doskonałe śniadanie z jajecznicy na boczku, kiełbasek, czarnego budyniu, grzyb- ków, pomidorów i grzanek. I czarnej kawy. Dlatego zapew- ne czuł się tak trzeźwy i żwawy. Tylko tańce musiał sobie darować. Czerpał jednak wielką przyjemność z oglądania niektórych i słuchania skocznej muzyki. Rozrzewnił się tylko przy Księciu Perthu, bo jest to taniec, w którym tradycyjnie partnerami są mąż i żona, i było trochę przykro patrzeć, jak inny mężczyzna okręca Isobel. Nieważne, ona i Arenie przewinęli się parę razy przez disco, i było to bardzo romantyczne i przyjemne, twarz przy twarzy jak dawniej. Słońce wyłoniło się zza horyzontu na wschodzie, gdy skręcił w główny dojazd do Croy i wspiął się na wzgórze. Podjazd przed domem był pusty. Nie było land rovera. Po- czciwy Jeff odstawił go pewnie do garażu. Wysiadł z mikrobusu i wszedł do domu. Fizycznie był bardzo zmęczony i kikut bolał go piekielnie, jak to się zwy- kle działo, gdy zbyt długo wspierał się na nim. Powoli, uczepiony poręczy, piął się po schodach. W sypialni znalazł uśpioną Isobel. Ślady jej wieczornej finezji tworzyły na pod- łodze małą ścieżkę. Buty, trykoty, piękna ciemnoniebieska suknia porzucona na sofie stojącej u stóp łóżka. Biżuteria leżała na toaletce, torebka na krześle. Usiadł na krawędzi 486 i obserwował jej sen. Miała jeszcze tusz na rzęsach, 1 losy zmierzwione. Po chwili pochylił się i pocałował ją, l Tną nawet się nie poruszyła Zostawił ją śpiącą, wszedł do swej garderoby i zaczął po- li zdejmować ubranie. W łazience odkręcił kurki i gorąca woda wypełniła powietrze parą. Usiadł na pokrywie sedesu, odpiął wiązania i swą metalową nogę i położył nieporęczne urządzenie na macie. Potem z wykształconą w ciągu lat sprawnością wszedł do gorącej kąpieli. Moczył się długo, odkręcając kurek z gorącą wodą, ile- kroć kąpiel groziła stygnięciem. Wymył się, ogolił, umył 2łowę. Zamierzał pójść do łóżka, ale rozmyślił się. Jest no- wy dzień, można więc równie dobrze już nie spać. Ubrany w stare sztruksy i bardzo stary i gruby sweter z kołnierzem, zszedł do kuchni. Psy czekały nań gotowe do porannego wyjścia. Nastawił czajnik. Kiedy tu wróci, zrobi sobie herbatę. Poprowadził psy przez hali i fronto- we drzwi. Popędziły podjazdem na skwer, węsząc za króli- kami, które kręciły się tu nocą. Stał na szczycie schodów i obserwował biegające psy. Była siódma, słońce pięło się w górę nieba. Czysty poranek, tylko parę jasnych chmur pły- nęło na zachodzie. Śpiewały ptaki i było tak cicho, że sły- szał, jak gdzieś daleko w dolinie rusza samochód i jedzie przez wieś. Jeszcze inny dźwięk. Kroki po żwirze, od strony ogrodze- nia dla bydła. Spojrzał w tym kierunku i z pewnym zdzi- wieniem zobaczył jedyną w swoim rodzaju postać Willy'ego oddy, który ze swym kundlem u nogi zmierzał w jego s ronę. Willy, występny jak zwykle, w swym kaszkiecie, szaliku i starej marynarce o wypchanych kieszeniach kłu- sownika. J r j -- Willy — Archie szedł mu na spotkanie, zstępując po c odach. — Co ty tu robisz? — Śmieszne pytanie, bo dos- °nale wiedział, że o tej porze Willy Snoddy robi tylko jed- ą^ecz> i to wcale nie dobrą. jeo a- — Stary otworzył usta i zamknął je z powrotem. __*? oczy napotkały wzrok Archie'ego i uciekły w bok. a byłem... byłem nad jeziorem... ja i pies... ja... 487 Archie ^tó~.**«- eir —..^ i^eKaf. Willy włożył ręce do kieszeni i 2arg wyjął. Nagle jego pies, poczuwszy coś, zaczął skomleć. \\ ly przywołał go do porządku i pacnął w łeb, aJe Archie '< przebiegł dreszcz po grzbiecie i stężał cały w jakimś' raźliwym przeczuciu. — No, o co chod/i? • spytał ostro. mówiłeś.. aasSSftiaswSS go. "^j matJca. LuciJ] — Jestem nK„^_ lę" A rr Pr ko ŁSK^*-^ S-of^rS^głowęwpoduszk, r^ak , otwarła OC2yP Sbef7 !,' P°tem od^cŁ : dłorną na koszuice Luc l% ' S1Sdziah ™ ^rawedz, znanie. Obudź < Jestem obudzona' fagnęła się. Zarnr 2 niechęcią. mnie bu- mi. 488 _ Która godzina? __ pziesiąta. Dziesiąta. Och, mamusiu, chciałam spać do lunchu. ^ Wiem. Przykro mi. I ucilla powoli przychodziła do siebie. Zasłony były od- uni?te i poranne słońce zaglądało w przeciwległy kąt po- k iu Spojrzała na matkę zaspanym wzrokiem. Isobel była ubrana, miała na sobie pulower i spodnie, ale jej fryzura hvła w nieładzie, jak gdyby Isobel nie znalazła czasu na więcej niż przeciągnięcie grzebieniem po włosach. Wyraz jej twarzy wydawał się napięty. Jest pewnie zmęczona. Brak jej snu. Nikt z nich jednak nie położył się przed czwartą. Nie uśmiechała się jednak. To nie było dla niej typowe. — Czy coś nie w porządku? — zmarszczyła brwi Lucilla. — Kochanie, musiałam cię obudzić. Tak, coś nie w po- rządku. Coś się stało. Coś tragicznego. Muszę ci powiedzieć. Musisz być dzielna. — Oczy Lucilli rozszerzył lęk. — To Pandora... — Głos Isobel łamał się. — Och, Lucilla, Pan- dora nie żyje... Nie żyje. Pandora nie żyjel — Nie. — Instynktowną reakcją było zaprzeczenie. — Niemożliwe. — Tak, kochanie. Lucilla rozbudziła się zupełnie, wstrząs przepędził resztki senności. — Ale kiedy? — Noel Keeling odwiózł Pandorę z tańców do domu. — Jak? — Wyobraziła sobie Pandorę jak ducha, eżącą bez ruchu w swoim łóżku. Może atak serca. Ale nie martwa. Nie Pandora. ~~ Lucilla, ona się utopiła. Przypuszczamy, że się utopiła rozmyślnie. - Rozmyślnie? — Wizja była zbyt przerażająca, by ją pojąć. W wie jeziorze. Wzięła land rovera taty. Musiała pojechać górę. Obok domu Gordona Gillocka, ale Gillocko- nie słyszeli. Brama wjazdowa była zaryglowana, zamknąć ją za sobą. 17 W edSa°ra Ut0nęła- Lucilla przypmniała sobie Pandorę, jak We Francji płynie nago pod prąd jakiejś głębokiej 489 rzesień n ^> Pr ^ro mi. To —uia utonęła ?an , c wcnodzą ^amałe i^^sste r^^tri?-^r^r^ Kaprys. Ale nad ???»* Po^, do ,dtd° ^0^' -ceybr;^^^^es2tjcaw]najt p -a Idedy WeS2ji,m , "*' Jak ^atnią _- Opowiedz nri co° • Olcryła ni"i sobieraj Stely Źa' IsobeJ wzięła T "' .f0 się stało — nn„ ^ rai™ona. - Wnirr1 Luc'Ue za ręJcę. P°Wle^iała. złowić swoim ze ^rzucone pr2ez 'iel. J Potem A potem "V, że mo- -j cia- --iv. oiecmy wm —"-^CK.. sobie od^anaz;;;2uejejp^rotudo— była Usiała o 490 ro tatuś zrobił? — spytała. """ 'eszcze spałam. Obudził mnie. Poszliśmy do pokoju ~~~" a w zlewie w łazience był rozbity flakonik perfum. Pan .°, •': spaść. Zlew był pełen stłuczonego szkła, a pokój ^ełniał zapach, bardzo silny, jak narkotyk. Odsunęliśmy w^ zas}ony i otwarliśmy okna, a potem stwierdziliśmy, że trzeba szukać jakiejś odpowiedzi. Nie było wielkich poszu- kiwań, bo ona zostawiła na biurku kopertę z listem do tatu- sia w środku. — Co napisała? _ Niewiele. Tylko, że przeprasza. I... coś o pieniądzach. O domu na Majorce. Pisała, że jest zmęczona i że nie może już dalej walczyć. Ale nie podała żadnego powodu. Musiała być bardzo nieszczęśliwa, a nikt z nas o tym nie wiedział. Nikt nie miał najlżejszych podejrzeń, najmniejszego pojęcia, co się dzieje w jej duszy. Gdybym ja wiedziała. Powinnam była być bardziej spostrzegawcza, mieć więcej współczucia. Mogłam z nią porozmawiać... pomóc... — Jak mogłabyś to zrobić? W żadnym razie nie możesz siebie obwiniać. Oczywiście, że nie wiedziałaś, co Pandora myśli. Nikt nigdy nie wiedział, co ona myśli. — Sądziłam, że byliśmy sobie bliscy. Sądziłam, że ja by- łam jej bliska... — I bylaś. Tak jak tylko kobieta mogła być bliska Pan- dorze. Jestem pewna, że cię lubiła. Ale nie wydaje mi się, zęby ona kiedykolwiek pragnęła zbliżenia z ludźmi. To chy- ba była jej obrona. Nie wiem. — Isobel była najwyraźniej rozkojarzona ^oszołomiona. — Pewnie tak. — Jej uścisk dłoni Lucilli napędem na cztery koła. Przyjechał też jezioro... Kto zrnocnił się. — Muszę ci powiedzieć resztę. — Zaczerp- zad dla usP°k°Jenia- — Kiedy znaleźliśmy list, tatuś nościTdlłna P°licję d° Relkirk- Wyjaśnił, co się stało, trud- tvlko [ °Jazc*em. drogę nad jezioro. Przysłali nie ambulans, iii.. rovera z naoedem na c?.terv koła. Przviechał też Policyjny. Pojechał? WlHy. I Conrad Tucker. Conrad pojechał z ni- JUż wtedy i ofiarował się, że pojedzie z tatusiem. Jego strony, bardzo miły człowiek, bo Archie nie 491 A ro ty Pr; ko\ 482 chciał, żebym ja jechała, a ja nie mogłam znieść myśl; byłby sam. '! — A gdzie oni teraz są? — Nie wrócili jeszcze z Relkirk. Mieli ją zabrać, C\A do szpitala w Relkirk. Sądzę, że do kostnicy. — Czy będzie dochodzenie? — Tak. Zbadają okoliczności wypadku. — Kiedy tatuś i Conrad wrócą? — Może koło wpół do jedenastej albo dwunastej. BeA na pewno głodni, bo przed wyjazdem nie mieli czasu J śniadanie. Przygotuję im coś, kiedy wrócą. A na razie., j — wstała — pójdę i zacznę sprzątać jadalnię. Stół jest jesz- cze pełen resztek z wczorajszej kolacji. — Wydaje się to wieki temu, prawda? Daj spokój. Jefi i ja sprzątniemy później albo sprowadzimy Agnes z wioski.. — Nie, wolałabym coś robić. Kobiety są w szczęśliwszej sytuacji niż mężczyźni. W takich ponurych chwilach jak ta, zawsze znajdą jakieś zajęcie dla swoich rąk, choćby to byioj tylko mycie podłogi w kuchni. Mycie kieliszków i polero- wanie sreber też będzie odpowiednie... Lucilla była sama. Wstała z łóżka i ubrała się w -~...«.. dżinsy umyć i sweter. Uczesała szczotką włosy, weszła do łazienki umyć zęby i twarz. Flanela wchłonęła gorącą wodę, przyciśnięta do powiek i policzków. Ciepła woda oczyściła i odświeżyła jej twarz. Lucilla pobiegła schodami na dół. Jeff siedział przy kuchennym stole z kubkiem kawy i &' lerzem boczku i kiełbasek. Spojrzał na wchodzącą, przełknąi odłożył nóż i widelec i wstał. Podeszła do niego, a on objfl ją i stali tak przez chwilę. W jego silnych ramionach byf° , ciepło i bezpiecznie, a gruba owcza wełna jego swetra wy' dawała przyjazną i znajomą woń. Z pomieszczenia pr^ kuchni dobiegał odgłos płynącej wody, brzęk szkła. Isobe' była już w wirze pracy. Jeff milczał. Po chwili rozdzielili się. Przywołała uśrniecn wdzięczności za tę pociechę, przysunęła sobie krzesło i Ll" siadła z łokciami na wymytym do czysta stole. — Zjesz coś? — spytał. — Nie. 492 poczujesz się lepiej, kiedy coś wrzucisz. " Nie mogłabym jeść. ~~~,. to kawy. — Podszedł do pieca i napełnił kubek, ~~~ -Acł ffo i postawił przed nią. Potem usiadł znowu i wró- nr/yniosi c^ r L do swoich kiełbasek. Upiła nieco kawy. Powiedziała: — Cieszę się, że spędziliśmy z nią ten okres. — Taak. __ I że wróciła z nami do domu. — Tak, dobrze się stało. — Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń. _ Lucilla — powiedział — ja chyba wyjadę. _ Wyjedziesz? — Patrzyła nań z niedowierzaniem. — Dokąd? — Wiesz, dla twoich rodziców to nie jest najlepsza pora, zęby mieć obcego pod dachem... — Ale ty nie jesteś obcy... — Wiesz, co mam na myśli. Powinienem spakować ple- cak i ruszać w drogę... — Ależ ty nie możesz-.. — Sama myśl o tym przeraziła Lucille. — Nie możesz nas tak zostawić... — Mówiła pod- niesionym głosem, więc Jeff zaczął ją łagodnie uciszać, świadom obecności Isobel za otwartymi drzwiami. Nie chciał, żeby jego gospodyni słyszała tę rozmowę. Lucilla zniżyła głos do namiętnego szeptu. — Nie możesz mnie opuścić. Nie teraz. Jeff, jesteś mi potrzebny. Nie poradzę sobie z tym koszmarem, jeśli będę sama. ~~ Czuję się intruzem. Nie jesteś nim. Nie jesteś. Och, proszę cię, nie wyjeż- Uległ wobec jej błagalnego Sp0jrzenia. Ale r,u°krzf-.Jeśli będę mógł w czymś pomóc, to zostanę. bo 2 —--•'"* od wszystkiego nie mogę zostać na dłużej, __ Początkiem Października muszę wracać do Australii. ak. Wiem. Ale nie mów o wyjeździe od nas już dzi- siaj. esh chcesz, możesz się zabrać ze mną. Bucham? Mń To znan°W1^' Że Jeśli cncesz, to możesz się zabrać ze mną. "ciy, do Australii. 493 A ro ty ko\ 482 Palce Lucilli zacisnęły się wokół kubka. — Co ja bym tam robiła? — Bylibyśmy razem. Ciągle. W domu moich rodzicŁ jest mnóstwo miejsca. Jestem pewien, że byliby ci bar^ życzliwi. — Dlaczego proponujesz mi to teraz? — To chyba dobry pomysł. — A co będę robić w Australii? — Co zechcesz. Możesz pracować. Malować. Być % mną. Możemy sobie znaleźć jakieś osobne miejsce dla % — Jeff... nie bardzo wiem, czego ty ode mnie oczekuje^ — Niczego. Po prostu poszerzam zaproszenie. — Ale... to przecież nie tak. Ty i ja. Nie na zawsze. — Moglibyśmy spróbować. — Och, Jeff. — Czuła, jak jakaś kula rośnie jej w ganili, a oczy są po brzegi pełne łez, co było śmieszne, bo nie pi- kała z powodu Pandory, a teraz rozżaliła się, bo Jeff k taki kochany, chce ją zabrać z sobą do Australii, a ona nit pojedzie, bo go nie kocha, i wie, że on nie kocha jej. — No już, nie płacz. Sięgnęła po papierowy ręcznik i hałaśliwie wytarła nos, — Bo ty jesteś taki kochany. Chciałabym jechać. •Ali nie teraz. Teraz muszę być tutaj. Zresztą tak napr^ to ty nie chciałbyś, żebym si? plątała po twoim don I beze mnie będziesz miał dość spraw. Wrócisz do P* cy, do swojego życia, urządzisz się... — Ponownie w: nos i zdobyła się na blady uśmiech. — ...i w ogóle ja ba nie jestem odpowiednią osobą dla ciebie. Kiedy z kimś zwiążesz, co na pewno nastąpi, to będzie to j urocza Australijka. Opalona laska z pulchną pupą i •balonami... Pociągnął ją delikatnie za ucho. — To nie jest zabawne — powiedział. Uśmiechał się nak. — To najmilsze zaproszenie — powiedziała — jakie dykolwiek otrzymałam. A ty jesteś najbardziej kocha chłopcem, jakiego znam. Było nam wspaniale od chwili, ; się poznaliśmy w Paryżu. Kiedyś rzeczywiście przyjadą Australii i będę oczekiwała od ciebie wielkiego 494 nyonych dywanów, triumfalnej parady, wszelkich wygód. Teraz jednak... na stale... nie mogę pojechać. _ C5Ż, jeśli zmienisz zdanie, propozycja jest aktualna... Dokończył śniadanie, odłożył nóż i widelec na talerz i od- —ASJ wszystko do zlewu. Z jadalni dobiegał teraz dźwięk odkurzacza. Jeff przemierzył kuchnię i zamknął drzwi. Wró- cił do stołu i usiadł naprzeciw Lucilli. — Nie lubię się wtrącać — powiedział — i to nie mój interes, ale czy Pandora nie zostawiła jakiegoś listu? — Tak, zostawiła. Dla taty. Na biurku w swoim pokoju. _ Czy napisała, czemu zamierza popełnić samobójstwo? — Nie. Chyba nie. — A co sądzi twoja mama? — W tej chwili jest zbyt oszołomiona, żeby coś sądzić. — A więc nie ma widocznego powodu? — Żadnego. — A ty co myślisz? — Nie mam zdania, Jeff. — Jego milczenie zwróciło jej uwagę. — A co? Ty masz? — Zastanawiam się właśnie. Pamiętasz tego faceta, któ- rego spotkaliśmy pierwszego dnia w willi? Carlosa Macayę? — Carlosa? — Tego uprzejmego przystojnego pana o uroczych manierach i z efektownym zegarkiem. — Oczy- wiście. — Nie mogła zrozumieć, czemu nie pomyślała o nim wcześniej. — Jeff. Sądzisz, że on coś wie? — Zapewne nie. Ale to widać, że on był blisko z Pan- dorą. Może mu się zwierzyła. Powiedziała mu coś, czego my nie wiemy... Lucilla przypomniała sobie to zagadkowe zdanie, jakie 7na^|?s wYpowiedział do Pandory opuszczając willę... Daj mi """Jeśli zmienisz zdanie, powiedział. A ona na to: Nie \'f zdania. Lucilla i Jeff rozważali tę rozmowę i doszli 'e Carlos i Pandora mieli na myśli coś zupełnie odwołany mecz tenisa albo odrzucone zapro- *\^Masz rację. Sądzę, że byli sobie bardzo bliscy. sowie. Może on coś wie... Wet jeśli nie, a byli tak zaprzyjaźnieni, to trzeba mu -. ipći; co się stało. Powiedzieć. 495 ro| fy Pn A ko\ 482 rrta- — Tak. — Było to w pełni uzasadnione. — Ale jak my mu powiedzieć? — Zadzwonić do niego. — Nie znamy numeru. — Pandora musiała go mieć w notatniku... założę się, ie znajdziemy tam jego numer. — Tak. Masz rację. Oczywiście. — Jeśli mamy dzwonić, to lepiej teraz, nim wróci twój ojciec i Conrad i kiedy twoja matka jest zajęta. Czy jest jakiś aparat, z którego można swobodnie rozmawiać? — Nie ma. Chyba że z sypialni mamy. Skorzystamy z te- lefonu przy jej łóżku... — No to chodź. — Wstał. — Zróbmy to zaraz. Isobel nadal odkurzała. Wyszli z kuchni i przedostali się cicho po wyłożonych dywanem schodach. Lucilla poprowa- dziła ich korytarzem do sypialni Pandory. Weszli do środka i zamknęli drzwi. Pokój, z nieposłanym łóżkiem i sporą ilością kobiecych przedmiotów, był wyziębiony. Wszystkie okna były otwarte, wiatr wydymał zasłony. Zapach perfum jednakże, zapach Poison, nadal pokrywał wszystko całunem. — Nigdy nie wiedziałam — powiedziała Lucilla — i nie mogłam rozstrzygnąć, czy lubię te perfumy, czy ich nie znoszę. — Skąd taka silna woń? — Rozbiła flakonik w zlewie. — Rozejrzała się, dostrzeg- ła cienki szlafrok rzucony na łóżko, torebkę Pandory, szaf? pełną jej strojów, pełny kosz na śmieci, zapełniony blat to- aletki, dziwne buty na dywanie. Te buty z drogiej hiszpańskiej skóry, na wysokich obca- sach, niepraktyczne, były w pewien sposób najbardziej oso- •biste i uderzające wśród tego, co tu pozostało, nie mogłyby bowiem należeć do nikogo innego prócz Pandory. Lucilla zastanawiała sią nad czymś. — Jej kalendarzyk — powiedziała. — Gdzk znajdziemy jej kalendarzyk? Znaleźli go na biurku obok bibularza. Był duży, w skó- rzanej oprawce, miał złote inicjały Pandory i początkowa i końcową kartkę z florenckiego papieru. Lucilla usiadła, przesunęła palcem po indeksie i otwarła na literze M. 496 jyfadernoiselle, sklep odzieżowy. Maitland, lady Letitia. Mendoza, Philip i Lucia. Macaya... Carlos Macaya. Siedziała nieruchomo, patrząc w kartkę. Milczała. _ Znalazłaś? — spytał Jeff po chwili. — Tak. — Coś nie w porządku? _ jeff — spojrzała na niego. — Jeff, to lekarz. _ Lekarz? — Zmarszczył brwi. — Pokaż. _ Tu — wskazała. — „Macaya, dr Carlos i Lisa". Lisa to pewnie żona. Jeff, czy to był lekarz Pandory? — Zapewne. Zobaczymy. — Spojrzał na zegarek. — Jest wpół do jedenastej. Na Majorce będzie wpół do dziewiątej. Zastaniemy go w domu. Jest sobota rano. Najprawdopodob- niej złapiemy go w domu. Lucilla wstała z kalendarzykiem w dłoni. Opuścili pokój Pandory i przeszli do sypialni rodziców Lucilli; w ten nie- rzeczywisty poranek zamętu również tu łóżko nie było jesz- cze posłane. Telefon stał na stoliku nocnym. Jeff znalazł książkę telefoniczną i wyszukał kierunkowy do Hiszpanii, a Lucilla cyfra za cyfrą wykręciła uważnie długi i złożony numer. Czekali. Różne brzęczące odgłosy. A potem sygnał. Lucil- la wspomniała poranek na Majorce, śródziemnomorskie słoń- ce silne już o tej porze, niebo jasne, obiecujące kolejny go- r3cy i bezchmurny dzień. — Hola? — Kobiecy głos. Odch Pani... — z gardłem Lucilli było coś nie w porządku. zaczęła jeszcze raz. — Pani Macaya? Senora Macaya1? — ~Sf? ~- fzepraszam, czy mówi pani po angielsku? __ ^ak< trochę. Kto to? świadomZyWam si? Lucilla Blair. — Chciała być spokojna, ej, Ch™V<: powiła powoli i wyraźnie. — Dzwonię ze Szko- mu? ałabym rozmawiać z pani mężem. Czy jest w do- 497 pr.1 482 — Tak, jest. Uno momento... Położyła słuchawkę. Kroki oddalały się, stukając na kafel- kach podłogi. Lucilla usłyszała z daleka wołanie kobiety „Carlos!". A potem kilka niezrozumiałych zdań po hisz- pańsku. Czekała. Wyciągnęła rękę i Jeff ujął jej dłoń w swoją. Podszedł. — Doktor Macaya. — Och, Carlos, tu Lucilla Blair. Siostrzenica Pandory Blair. Poznaliśmy się w jej domu w sierpniu. Przyjechałam z Palmy ze swoim przyjacielem, a ty byłeś tam na herbacie. Pamiętasz? — Ależ oczywiście, że cię pamiętam. Jak się masz? — W porządku. Dzwonie z domu ze Szkocji. Carlos, przepraszam za pytanie, ale czy ty byłeś lekarzem Pandory? — Tak. A o co chodzi? — Bo... bardzo mi przykro, ale obawiam się, że mam bar- dzo smutne wieści. Bo ona nie żyje. Przez chwilę milczał. Potem zapytał: — Jak umarła? — Utonęła. Utopiła się. Wzięła wszystkie tabletki nasen- ne, a potem weszła do wody i utonęła. Dziś w nocy... Znów cisza. Potem Carlos Macaya powiedział: — Rozumiem. Czy to wszystko, co miał do powiedzenia? — Nie wydajesz się zaskoczony. — Lucilla, jestem wstrząśnięty tą wiadomością. Ale nie- zupełnie mnie ona zaskoczyła. Obawiałem się bardzo, że coś takiego może się zdarzyć. — Dlaczego? Wyjaśnił jej. Przez hałas odkurzacza Isobel usłyszała, że land rover Ar- chie'ego wraca z Relkirk, znany warkot starej maszyny do- biegał od wioski, a potem z alei. Wyłączyła odkurzacz; jego hałas zamierał z wolna. Wyjrzawszy przez okno, zobaczył^ jak land rover przejeżdża obok z Conradem za kierownicą. Zostawiła odkurzacz na środku podłogi i wyszła im na spotkanie. Przez frontowe drzwi i schodkami w dół na pod- 498 , gbąj mężczyźni wysiadali już z land rovera, Archie J no utykał, co nigdy nie było dobrym objawem. Podeszła T ' objęła go i ucałowała. Twarz miał trupio bladą, szarą ze zmęczenia i bardzo zimną. __ Wróciliście — powiedziała. — Chodźmy. Wzięła go pod ramię, Conrad podążył za nimi, wspięli się na schody i weszli do domu. Spojrzawszy na Amerykanina Isobel dostrzegła także u niego oznaki znużenia. Odłożyła na później pytania i zajęła się sprawami praktycznymi. — Na pewno jesteście wyczerpani i głodni. Nic jeszcze nie przygotowałam, bo czekałam na wasz przyjazd, ale to nie po- trwa długo. Po zjedzeniu czegoś poczujecie się obaj lepiej. — To brzmi roztropnie — powiedział Conrad, ale Archie potrząsnął głową. — Isobel, za chwilę. Muszę najpierw zadzwonić. Muszę zawiadomić Edmunda Airda, ich telefon jest już chyba sprawny. — Kochanie, to przecież może poczekać... — Nie. — Podniósł dłoń. — Wolę mieć to za sobą. Wy idźcie. Przyjdę za chwilę. Isobel otwarła usta, żeby protestować, ale zreflektowała się i nic nie powiedziała. Archie odwrócił się i powoli, z wysiłkiem poszedł przez hali w kierunku swojego gabine- tu. Conrad i Isobel patrzyli nań w milczeniu. Usłyszeli, jak zamykają się za nim drzwi. Spojrzeli po sobie. Isobel powiedziała: — Chyba chce być przez chwilę sam. — To zrozumiałe. — Conrad miał na nogach parę poży- czonych zielonych kaloszy i starą marynarkę Archie'ego. °wę miał odsłoniętą, oczy za ciężkimi okularami pełne współczucia. 32 SZy to by*° bardzo okropne? — spytała. przvk — P°wiedział łagodnym tonem. — Tak. Bardzo 23 ^dzie ją znaleźliście? . ' ___ ^m gdzie ją zobaczył Willy. Koło śluzy. * jak clłuo °na"- ~ Spróbowała jeszcze raz: — To znaczy, "go tam była? P^ godzin. — Tylko 499 — Tak. — Tylko parę godzin. Nie na tyle długo, by Wv stąpiły zmiany, przykra woń, gnicie. — Dobrze, że \Viliv ją tak szybko znalazł i że pojechałeś z Archiem i przywio? łeś go z powrotem. Nie potrafię powiedzieć, jaka jestem ci wdzięczna... — Przynajmniej tyle mogłem zrobić. — Tak. Niewiele można tu zrobić, prawda? — Niezbyt wiele. — No, cóż... — Temat jak na razie był wyczerpany. Śnia- danie. — Na pewno jesteś strasznie głodny. — Owszem. Najpierw jednak, jeśli można, zrzucę te buty i umyję ręce. — Oczywiście. Będę w kuchni. Lucilla i Jeff zniknęli, poszli dokądś. Isobel wyjęła patel- nię, kiełbaski, boczek, pomidory i jaja. Włożyła grzanki do opiekacza, zaparzyła kawę, nakryła do stołu dla dwóch osób. Gdy przyszedł Conrad, śniadanie było prawie gotowe. Na- pełniła filiżankę kawą i postawiła przed nim. — Wypij, póki gorąca. Muszę jeszcze tylko usmażyć ci jajko. Jakie ma być? Słoneczną stroną do góry? Tak to się mówi w Ameryce? — Tak się mówi. Isobel... Odwróciła się od pieca. — Tak? — Chyba wyjadę dziś po południu. Masz dość problemów i bez zagranicznych gości w domu. Była przerażona. — Ależ ja myślałam, że wyjedziesz dopiero jutro! — Wezmę taksówkę, pojadę do Turnhouse... — Och, Conrad, proszę cię, nie miej poczucia, że musisz Wyjechać... — Nie czas teraz na gości... — Nie uważam cię za zwykłego gościa. Uważam ci? za przyjaciela. I będzie mi bardzo przykro, jeśli będziesz uwa- żał, że musisz nas opuścić dzień wcześniej. Ale jeśli ty wo- lisz wyjechać, potrafię to zrozumieć. — Nie chodzi o to, że wolę... — Rozumiem. Masz na względzie nas. Ale widzisz, w tej chwili nam jest raźniej z przyjaciółmi. Na przykład dziś ra- 500 Cóż my byśmy zrobili bez ciebie? I jestem pewna, ż;e Archie będzie chciał cię zatrzymać. Przynajmniej na jeszcze iedna n°c- _ Jeśli naprawdę tak uważasz, to chętnie zostanę. _- Naprawdę tak uważam. A kiedy mówię, że uważatn cię za przyjaciela, to też naprawdę tak myślę. Przyjechały do Croy jako obcy, nikt z nas cię nie znał ani nic o tobie nie wiedział. Ale teraz, ledwie po kilku dniach, mam poczę- cie, jakbyśmy się znali całe życie. Mam nadzieję, że przy- jedziesz jeszcze kiedyś nas odwiedzić. — Chciałbym. Dziękuję. _ I możesz przywieźć — uśmiechnęła się Isobel — SWQ- ją córeczkę. To dobre miejce dla dzieci. — No, ostrożnie. Wezmę cię za słowo. Isobel fachowym ruchem rozbiła jajko nad patelnią. — Kiedy wracasz do swojej córeczki? — W czwartek. — A Yirginia leci z tobą? — Nie. Teraz ma z powrotem Henry'ego. Odwołuje re- zerwację i zadzwoni do swoich dziadków, żeby im wszystko wyjaśnić. Być może wiosną wybierze się z Edmundem, to wtedy się wszyscy spotkamy. — To dla niej zawód. Ale może właśnie lepiej. Przyjem- niej spędzić wakacje z mężem. — Pochyliła się, by wziąć J?go talerz z niskiego pieca, dodała jajko do pagórka jad}a> które już tam leżało, i postawiła talerz przed Conradem. —; No, a teraz zwijaj się przy tym, jak mawia mój syn Ha- Ch ~~ SP°Jrzala na zegar. — Co ten Archie tam robi? yba zaniosę mu kawę. Nie pogniewasz się, jeśli zosta- niesz sam? — Nie, jest mi tu świetnie. Wygląda to na najlepsze śtiia- fla«ie, jakie w życiu jadłem. Zasłużyłeś na nie — powiedziała Isobel. Jowi, siedział przy swoim biurku w fotelu swego ojca, 2go rzeczy. Pokój był zwrócony ku zacho- w ten jasny poranek słońce tu nie zaglądało, wyczerpany zmęczeniem i rozpaczą czekał ptzez czas na przypływ odwagi, by podnieść słucha^]^ 501 N> rc fy^: Pr| ioi 482 wykręcić numer Balnaid i porozmawiać z Edmundem Ąlr. dem. Od chwili, gdy Willy Snoddy zdołał wreszcie znaleźć sfo. wa do wypowiedzenia swych strasznych wieści, Archie do- świadczał umysłowego paraliżu, który wykluczał jakiekol- wiek żywe działanie. Niczym lunatyk pod wpływem kosz- maru wykonywał pewne ruchy, o których wiedział, że trzeba je robić. Obudzenie Isobel, żeby była przy nim, stanowiło naj- pilniejszą sprawę. Tylko z Isobel mógł dzielić swą roz- pacz. Poszli razem do sypialni Pandory; panował tam cha- rakterystyczny bałagan, jak gdyby ona dopiero co wyszła z pokoju. To Isobel rozsunęła ciężkie zasłony i otwarła ok- na, by uwolnić pokój od duszącej woni roztrwonionych per- fum. To Isobel odkryła kopertę na biurku i podała ją Ar- chie'emu. Razem też przeczytali ostatni list Pandory. Potem nieunikniona, bolesna procedura. Telefon na policję i nieskończone zdawało się czekanie, aż zjawi się urzędowy pojazd z lekarzem policyjnym. Długa jazda nad jezioro, nie- znośnie wolna wspinaczka stromą i wyboistą drogą. Okrop- na, ponura operacja wydobycia z jeziora martwego ciała siostry. Ironią sytuacji "była jego bezradność. Ledwie uporał się ze wspomnieniami z Irlandii, a już los przytłaczał go nowym koszmarem. Widokiem Pandory, którą jak przemoczoną lalkę prąd wyrzucił pod śluzą. Twarz bez- krwista, mokre włosy owinięte wokół szyi jak srebrne nici. Białe ramiona, szczupłe i dryfujące jak pobielone gałązki, suknia wplątana w połamane gałęzie i sitowie. * Jakże wspaniale byłoby, gdyby niemożliwe stało się moż- liwe, a on mógłby na zawsze wymazać ten widok z pamięci. Westchnął i przysunął do siebie jej list. Gruby niebieski papier z adresem Croy i niezgrabnym pismem Pandory, koś- lawym jak u dziecka. Cień uśmiechu dotknął jego ust, bo przypomniał sobie, że ona nigdy nie troszczyła się o właś- ciwe wyuczenie się danej rzeczy i w rezultacie ledwie umia- ła pisać. 502 Piątek wieczorem. .,• drogi Archie. Poszłam kiedyś na pogrzeb i tam pe- •en człowiek wstał i odczytał coś miłego o zmarłych, którzy po prostu wymykają się do sąsiedniego pokoju i że- by nie smucić się ani ich nie żałować, tylko dalej śmiać się z tych samych starych dowcipów. Jeśli przypadkiem urządzisz mi przyjemny chrześcijański pogrzeb (kto wie, możesz się tak rozzłościć, że rzucisz mnie po prostu na stertę kompostu Isobel), to byłoby miło, gdyby ktoś prze- czytał to o mnie. Odłożył list i niewidzącym wzrokiem patrzył znad oku- larów na przeciwległą ścianę. Osobliwe, że znał fragment, który Pandora miała na myśli. Znał go, bo czytał go na głos w kościele na pogrzebie własnego ojca. (Pandora o tym nie wiedziała, bo nie było jej tam wtedy). A nawet, chcąc zrobić to bezbłędnie i nie spartaczyć swej uczuciowej powinności, przeczytał sobie wcześniej ten fragment szereg razy i w e- fekcie nauczył się go na pamięć. Śmierć jest niczym. Nie liczy się. Ja się tylko wymknęłam do sąsiedniego pokoju. Nic się nie stało. Wszystko zostaje tak, jak było. Ja jestem ja, ty jesteś ty i dawne życie, któ- rym tak chętnie razem żyliśmy, pozostaje nietknięte, nie- zmienione. Czymkolwiek byliśmy dla siebie nawzajem, je- steśmy tym nadal. Nazywaj mnie moim dawnym imie- niem. Mów o mnie lekko, jak to zawsze robiłeś. Nie zmie- maj tonu. Nie zmuszaj się do uroczystej albo smutnej po- stawy. Śmiej się tak, jak śmialiśmy się zawsze z żarcików, które się nam obojgu podobały. Baw się, uśmiechaj, myśl 0 mnie, módl się za mnie. Niech moje imię będzie w do- mowym obiegu jak dotychczas. Niech będzie wymawiane z wysiłku, bez widma cienia na nim. Życie znaczy Wszystko to, co zawsze znaczyło. Jest w nim absolutna 1 nieprzerwana ciągłość. Czymże jest ta śmierć, jeśli nie znikomym zdarzeniem? Dlaczego mam znikać z pamięci, ? znikam z oczu? Ja tylko czekam na was przez pewien okres, gdzieś bardzo blisko, tuż za rogiem. Wszystko dob- 503 1 A i) r<\ s fy] 482 r Wszystko dobrze. Tylko że stary lord Balmerino nie odebrał sobie życia. Archie, okazałam się bardzo praktyczna i rozsądna i spo. rządziłam testament. Wszystkie swoje doczesne dobra zo- stawiłam tobie. Skontaktuj się z moim nowojorskim adwo- katem. Nazywa się Ryan Tyndall, znajdziesz jego adres i numer telefonu w moim kalendarzyku. (Ryan jest szale- nie miły). Wiem, że pieniądze wypływały mi jak woda, ale w banku powinno być jeszcze sporo, oprócz tego tro- chę akcji, a nawet mała posiadłość w Kaliforni. No i oczy- wiście dom na Majorce. Możesz z nim zrobić, co ze- chcesz, sprzedać albo zatrzymać. (Urocze wakacje dla cie- . bie i Isobel). Cokolwiek jednak zrobisz, wierz mi, że dro- ga Serafina i Mario to przyzwoici ludzie. Mam nadzieję, że przeznaczysz część tych pieniędzy na przebudowę stajni lub stodoły na warsztaty i zaczniesz produkować te swoje udatne drewniane ludziki i sprzeda- wać je z niezłym zyskiem po całym świecie. Wiem, że to potrafisz. Trzeba się tylko zmobilizować. A jeśli przeraża cię organizacyjna strona tej sprawy, to Edmund na pewno ci pomoże i poradzi. Kochany, tak mi strasznie przykro. Po prostu wszystko nagle tak się skomplikowało i wymaga tyle wysiłku, że ja nie mam już sił, by walczyć. Nigdy nie byłam zbyt wy- trwała ani odważna. To było dziwne życie. Uwielbiam was oboje i pozdrawiam was. Pandora f Edmund na pewno ci pomoże i poradzi. Znów Edmund. Pomyślał o tym innym liście, który leżał w szufladzie je- go biurka. Wziął kluczyk, otworzył ją i wydobył list. Koper- ta poczty lotniczej, obdarta i pomięta, zaadresowana do nie- go w Berlinie, stempel z 1967 roku. Rozłożył dwie cienkie kartki zabazgrane tym samym nie- zgrabnym pismem. Rozwinął je. 504 Kochany Archie. Wesele było urocze i mam nadzieję, że ty i Isobel jesteście szczęśliwi, spędziliście miły miesiąc miodowy i jesteście szczęśliwi w Berlinie, ale, och, tak 0ii was brak. Wszystko jest okropne, bo ci, których ko- cham, wyjechali. Nie mam z kim porozmawiać. Z mamą i tatusiem nie mogę, bo to chodzi o Edmunda. Nie dziwi cię to na pewno, bo musiałeś wiedzieć. Nie wiem, jak mo- głam nie zdawać sobie z tego sprawy, ale musiałam go kochać od zawsze, bo kiedy go znowu zobaczyłam parę dni przed weselem, uświadomiłam sobie, że nie było i nie będzie nikogo innego. A koszmarne, tragiczne, nieznośne jest to, że on ma już żonę. Ale my się kochamy. Mogę to napisać dużymi literami. MY SIĘ KOCHAMY. Nie wolno mi jednak nikomu o tym mówić, bo on jest żonaty z Caro- line, ma dziecko i w ogóle. Wrócił do niej, ale jej nie kocha. Archie, on kocha mnie, a ja tkwię tu bez niego, no i ty jesteś mi taki potrzebny, ale jesteś w Berlinie. Po- wiedział, że będzie pisał, ale wyjechał miesiąc temu, a ja nie dostałam od niego ani słowa, nie mogę sobie z tym poradzić i nie wiem, co robić. Wiem, że to niedobrze bu- rzyć małżeństwo, ale ja tego nie robię, bo miałam Edmun- da na długo przed nią. Wiem, że nie możesz mi pomóc, ale musiałam o tym komuś powiedzieć. Nigdy nie przy- puszczałam, że w Croy można być tak samotną, jestem okropna dla mamy i taty, ale nie mogę się powstrzymać. Nie zostanę tutaj. Boję się, że zwariuję. Tylko tobie mogę powiedzieć. Pozdrowienia i łzy, Pandora. Dotychczas uważał tę młodzieńczą rozpacz za niezmiernie przejmującą. Teraz, w świetle porannej tragedii, nabrała jesz- cze większej wagi. Zakrył oczy dłonią. Drzwi za nim otwar- ty się _~~ Archie. — To Isobel. — Przyniosłam ci trochę kawy. ~~ Nie odwrócił się. Zza jego ramion postawiła przed nim biurku parującą, wonną filiżankę, a potem objęła go za W? i pochyliła się, by przycisnąć swój ciepły policzek do Jggo policzka. — Czemu tak długo? Co robisz? Czytam. — Odłożył list. 505 — To ten list — powiedziała z wahaniem — który Pa dora ci przysłała po naszym ślubie. n~ — Tak. ' — Nie wiedziałam, że go zachowałeś. Archie, po co? — Nie miałem serca podrzeć go i wyrzucić. — Co za smutek. Biedne dziewczątko. Dzwoniłeś już dn Edmunda? J ao — Nie. Jeszcze nie. — Nie wiesz, co powiedzieć? — Nie wiem, co myśleć. — Może ona nadal go kochała. Może dlatego wróciła do domu. A potem zobaczyła go z Yirginią, Aleksą i Henrym i uświadomiła sobie, że to daremne. Wypowiadała jego własne obawy, jego własne ukryte lęki On me mógł ich wypowiedzieć i słysząc Isobel, jak mówi to wszystko na głos, wydobywa na światło dzienne ich wspólne podejrzenia, czuł wdzięczność i uwielbienie wobec jej nieustraszonego zdrowego rozsądku. Teraz bowiem mogli o tym mówić. — Tak — przyznał. — Tego się obawiam. — Ona była taką czarodziejką. Zawsze urocza Hojna i zabawna. Ale, Archie, potrafiła być bezwzględna Jeśli czegoś chciała, była bezwzględna w drodze do tego. Jeśli oddała czemuś swoje serce, inni ludzie przestawali się li- czyć. v — Wiem. To była nasza wina. My ją zepsuliśmy, pobła- żaliśmy jej... F — Chyba nie sposób było inaczej... — Miała dopiero osiemnaście lat, kiedy zdarzył im się ten romans. Edmund miał dwadzieścia dziewięć. Był żonaty i,był ojcem. Wiem, że to Pandora się na niego rzuciła, ale on zamiast się wycofać, zapomniał o swoich obowiązkach, wyrzucił je na wiatr. Ona była jak ogień, a on jeszcze go podsycił; w efekcie nastąpił wybuch. — Rozmawiałeś o tym z Edmundem? — Nie. Kiedyś mogłem. Ale nie po tym. To przez niego uciekła. Przez niego nie wróciła. — Archie, ty mu nigdy nie wybaczyłeś, prawda? — Nie. Nigdy — przyznał ponuro. 506 Czv dlatego teraz się wahasz? Dlatego nie zadzwoniłeś do_^ jegii nasze domysły są słuszne, to nie chciałbym zrzu- cać takiego ciężaru winy na najgorszego swojego wroga. C __ Arenie, to nie jest twój... Przerwała nagle i uniosła głowę nasłuchując. Zza za- mkniętych drzwi dobiegł odgłos kroków w hallu. — Mamo! — To Lucilla. — Jesteśmy w gabinecie. Drzwi otwarły się gwałtownie. — Mogę wejść? Nie przeszkadzam? — Nie, kochanie, oczywiście że nie. Wejdź. Lucilla zamknęła drzwi za sobą. Wyglądała, jakby płaka- ła, ale osuszyła łzy. Archie wyciągnął do niej rękę, a ona ujęła jego dłoń i pochyliła się, żeby ucałować go w policzek. — Tak strasznie mi przykro — powiedziała. Usiadła na skraju biurka twarzą do rodziców. — Mam wam coś do po- wiedzenia. To bardzo przykre, mam nadzieję, że was nie przygnębi... — Coś o Pandorze? — Tak. Odkryłam, dlaczego to zrobiła. — Patrzyli na cór- kę wyczekująco. — Widzicie... ona miała nieuleczalnego ra- ka. Jej głos brzmiał cicho, ale spokojnie i pewnie. Isobel spoj- rzała w twarz Lucilli i przez młodzieńcze rysy dostrzegła wielką wewnętrzną siłę i zrozumiała, że jej córka w wieku dziewiętnastu lat nagle dojrzała. Dziecko odeszło na zawsze. Lucilla już nigdy nie będzie na powrót jej dzieckiem. — Raka? — Tak. — Skąd wiesz? me u ~7\Kiedy Jeff i ja pojechaliśmy na Majorkę pomieszkać nieJ, tego popołudnia, kiedy się zjawiliśmy, był tam u niej Q Wlek nazwiskiem Carlos Macaya. Opowiadałam ci, tato, że t"1' bardzo atrakcyjny i Jeff i ja byliśmy przekonani, 0 iei aktualny kochanek. Ale okazało się, że nie. Był jej • To Jeff sobie o nim przypomniał i zaproponował, do niego zadzwonili, bo może wie coś, czego my :mY- Znaleźliśmy jego nazwisko i numer telefonu 507 rc ty ko\ 482 w jej kalendarzyku i dopiero wtedy stwierdziliśmy, te to lekarz, a nie po prostu przyjaciel. Zadzwoniliśmy więc na Majorkę i porozmawialiśmy z nim. — Czy on się nią zajmował? — Tak. Ale on chyba uważał to za dość trudne i nie- wdzięczne zajęcie. Uświadomił sobie, że coś jest nie w po- rządku, kiedy ona zaczęła tak chudnąć, ale musiał długo przekonywać ją do zgody na badanie. Nawet wtedy nie przychodziła na umówione terminy. Kiedy w końcu udało mu się sprowadzić ją do jego gabinetu, była chora już od długiego czasu. Odkrył guz na piersi. Wziął próbkę i wysłał do szpitala w Palmie do diagnozy. Guz był złośliwy i mógł się rozprzestrzenić. Poszedł więc do Pandory i powiedział jej, że musi iść na operację, mastekotomię, a potem na che- moterapię. To właśnie powiedział jej, kiedy Jeff i ja zjawi- liśmy się. Ale ona po prostu odmówiła. Powiedziała, że nic nie zmusi jej do operacji i do późniejszego leczenia, do che- moterapii radiologicznej. Nie mógł dać jej gwarancji pełnego wyleczenia... choroba była chyba zbyt zaawansowana... ale powiedział jej, że jeśli będzie się upierać, to nie pożyje dłu- go- — Czy miała bóle? — Niewielkie. Brała leki. Dość silne środki odurzające. Dlatego ciągle była taka zmęczona. Nie cierpiała chyba zbytnio, ale oczywiście później byłoby bardzo źle. — Rak. — Archie wypowiedział to słowo i miało ono w sobie ton ostateczności. Koniec. Podwójna kreska pod ko- lumną liczb. — Nie wiedziałem. Nie miałem najlżejszych podejrzeń. Powinniśmy byli zauważyć. Nic z niej nie zosta- ło. Powinniśmy byli wiedzieć... » — Och, tatusiu... — Dlaczego nam nie powiedziała... Moglibyśmy pomóc... — Nie moglibyście pomóc. A ona nigdy by ci nie powie- działa. Czy ty nie rozumiesz, że ona tylko tego nie chciała, żeby ktoś z was się dowiedział. Po prostu chciała być znowu w Croy i żeby wszystko było jak dawniej. Wrzesień. Przy- jęcia, małe wyprawy na zakupy do Relkirk, ludzki ruch w domu pełnym gości. Żadnego smutku. Rozmów o umie- raniu. I to jej daliście. Tańce u Yereny były dla Pandory 508 konałym pretekstem do powrotu i zrobienia tego, co mo- j°Szdaniem zamierzała już od dawna. ___ czy doktor to wiedział? _- Nie na pewno. Ale powiedział, że nigdy by jej nie po- zwolił na tę podróż przez Hiszpanię i Francję, gdyby nie było z nią mnie i Jeffa. _ Ale przeczuwał, co ona zamierza? — Nie wiem. Nie mogłam o to pytać. Ale sądzę, że tak. Bardzo dobrze ją znał. I chyba bardzo ją lubił. _ jak on mógł jej pozwolić — odezwał się Archie — że- by tak po prostu wyjechała? _ Nie możesz obwiniać Carlosa. Zrobił wszystko, co mógł, żeby ją nakłonić do pójścia do szpitala, do skorzys- tania z jedynej szansy, choćby słabej. Ale ona się po prostu uparła. — A więc przyjechała do domu umrzeć? — Tak to nie. Przyjechała, żeby pobyć z wami, być w Croy. Zapewnić nam wszystkim trochę rozrywki i uro- czych prezentów i rozbawić nas. Wróciła do swojego dzie- ciństwa i miejsc, które pamiętała i uwielbiała. Dom, dolina, wzgórza, jezioro. Jeśli sobie to uświadomić, zrobiła coś bar- dzo odważnego. No ale to wam niczego nie ułatwia. Przykro mi. Nie chciałam wam mówić. Po prostu mam nadzieję, że to ułatwia trochę zrozumienie. — Lucilla umilkła i zamyśliła się. Potem powiedziała głosem, który wcześniej tak silny, teraz zaczął drżeć. — Tyle że zrozumienie nic tu nie daje. —- Isobel ujrzała, jak jej twarz kurczy się niczym u dziecka, |zy przepełniają jej oczy i spływają po policzkach. — Była aka dobra dla mnie i Jeffa... tak się świetnie razem bawiliś- y- a teraz to jakby z życia nas wszystkich uciekło świat- doniu. deszła°dh k°chanie ~~ Isobel nie m°Sła na to Patrzeć. Po- plecv -^ T llił obieła ramionami jej chude i zgarbione na., ale J^ dob™. Tak mi przykro. Byłaś bardzo dziel- e ni" jesteś sama, bo nam wszystkim będzie jej bra- T K ^C musimy dziękować Bogu, że wróciła do Przywiozą- -°by straszne. gdybyśmy już jej nie ujrzeli. ko.". s Ją nam z powrotem, nawet jeśli tylko na krót- 509 N ro fy kow 482 Po chwili Lucilla uspokoiła się i przestała płakać. Isobel podała jej chusteczkę, a Lucilla wytarła nos. — Już raz dziś beczałam — powiedziała — i miałam na- dzieję, że więcej nie będę. Bo Jeff prosił mnie, żebym z nim pojechała do Australii, ale ja nie pojadę. Z jakiegoś głupiego powodu rozpłakałam się... — Och, Lucilla... — Zostanę trochę w domu. Jeśli ty i tatuś pozwolicie mi plątać się wam pod nogami. — Niczego bardziej nie pragniemy. — Ani ja. Lucilla uśmiechnęła się blado do matki, zdecydowanym ruchem wytarła nos i wstała. — Zostawię was tutaj — powiedziała. — Ale, tatusiu, przyjdź, proszę, wkrótce zjeść śniadanie. Zaraz poczujesz się lepiej. — Przyjdę — obiecał jej. Skierowała się ku drzwiom. — Sprawdzę, czy tych dwóch głodomorów nie pożarło całego boczku. — Uśmiechnęła się. — Przyjdź szybko. — Przyjdę, moja droga. I dziękuję. Wyszła zostawiając Isobel sam na sam z Archiem. Po chwili Isobel odsunęła się od Archie'ego i podeszła do wysokiego okna. Widać było za nim ogród, teren do krykieta i starą wiszącą ławkę, która skrzypiała. Słońce nie dotarło jeszcze do trawnika, nadal wilgotnego od nocnej ro- sy. Ujrzała srebrne brzozy, których linie stały się złote. Wkrótce liście zaczną spadać, a gałęzie zostaną na zimę na- gie. — Biedna Pandora — powiedziała. — Chyba ją rozu- miem. Spojrzała na wzgórza, na niebo i dostrzegła, że zbierają się chmury na deszcz, ciągnąc od zachodu. Rano cudnie, deszcz w południe. Mijała najlepsza część dnia. — Archie. — Tak? — To oczyszcza Edmunda, prawda? — Tak. Odwróciła się od okna. Patrzył na nią. Uśmiechnęła się. 570 __ Chyba powinieneś już do niego zadzwonić. Już czas mu wybaczyć. Archie, to już skończone. Edie, bez tchu po wspinaczce na wzgórze, spieszyła drogą do Pennyburn. Dziwne, że w sobotę. Sobota to jeden z tych niewielu dni tygodnia, które Edie zachowuje dla siebie, zajmuje się swym domkiem, pracuje trochę w ogródku, jeśli jest pogoda, sprzą- ta w kredensach, piecze ciasto. Tego rana, ponieważ świeciło słońce, rozwiesiła długi sznur prania, a potem powędrowała ulicą do pani Ishak kupić parę rzeczy do jedzenia i gazetę. Kupiła też „Przyjaciela Ludu" i bombonierkę dla Lottie, bo zamierzała wsiąść po południu w autobus do Relkirk i po- jechać w odwiedziny do swej biednej kuzynki. Miała wy- rzuty sumienia z powodu Lottie, ale też była trochę zła, bo Lottie zwinęła jej nowy liliowy żakiet. Policja oczywiście nie wiedziała, że to nie jej, ale Edie była zdecydowana go odzyskać. Musi go porządnie wyprać, zanim go ponownie włoży. Biedna Lottie. Może oprócz czasopisma i bombo- nierki Edie przyniesie z ogródka parę michałków, żeby oży- wić bezosobowy oddział. Nie po to, żeby ktoś jej dziękował za trud, ale dla uspokojenia własnego sumienia. Nie można opuścić biednej duszyczki Lottie tylko dlatego, że tak jej się nie powiodło. Wszystko dobrze zorganizowane. Kiedy jednak gotowała zupę na obiad, wpadł Edmund. jzyjechał do Edie prosto z Pennyburn. Wcześniej był m r°y- Przywiózł straszne wieści, po których wszystkie paTsi ° ^ottie wyfrunęły Edie z głowy, a jej dzień rozsy- p0vu'5 na kawałki. Pozbierała te okruchy i poskładała na jąc\ ' a^e teraz miaty mny kształt. Dziwny. Przygnębia- rał> Slę5'Vała czasem w gazetach o rodzinach, które wybie- dzm\ d"13 n*ewuin3 przyjemną przejażdżkę, może w odwie- 3rą Zna-]0mycri. a może po prostu żeby się nacieszyć dutostrąjem' l icn życie ucinał nagle wypadek — kraksa na iazd\ Nvzle' martwi ludzie za kierownicą, potrzaskane po- to Dr7v^dłuz szosy. Czuła się teraz jeśli nie jak uczestnik, yrnniej jak świadek takiego nieszczęścia i stała tam 511 ro ty pa / kov 482 otoczona przez wraki, wiedząc tylko, że musi coś żeby pomóc. — Powiedziałem mojej matce — wyjaśnił Edmund — Ona jest teraz sama. Prosiłem ją, żeby przyszła do BaK naid zjeść z nami lunch i spędzić u nas dzień, ale odmówj}a Powiedziała, że chce być sama. — Pójdę do niej. — Byłbym wdzięczny. Jeśli jest ktoś na świecie, z kim chciałaby być, to tylko ty. Edie zdjęła więc z pieca garnek zupy, włożyła płaszcz i wyjściowe buty. W swej pojemnej torebce umieściła okulary i robótkę, potem zamknęła dom i ruszyła do Pen- nyburn. Teraz już tam była. Weszła do kuchni. Wszystko wy- sprzątane. Tego rana pani Aird sama umyła naczynia po śniadaniu i poustawiała je. Wysprzątała nawet podłogę. — Pani Aird! — Położyła torebkę na stole i, nadal w pła- szczu, przemierzyła przedpokój i otwarła drzwi do salonu. Była tam. Siedziała bez ruchu w fotelu przy zimnym kominku. Nie szydełkowała, nie robiła swego dywanika, nie czytała gazety — po prostu siedziała. W pokoju było zimno. Poranek, początkowo tak słoneczny, zachmurzył się i bez ciepła słońca płynącego przez okna było dziwnie niemiło. — Pani Aird. Yiolet odwróciła ku niej głowę, a Edie doznała wstrzą- su, bo po raz pierwszy w życiu ujrzała Vi starą, zagubioną, zdezorientowaną, nawet niepewną. Przez chwilę patrzyła w otępieniu, jakby nie poznawała Edie. Potem jej wzrok roz- jaśnił się i twarz przybrała wyraz bezmiernej ulgi. — O, Edie. — Tak, to ja. — Edie zamknęła drzwi za sobą. — Ale co ty tu robisz? — Edmund wpadł do mnie. Powiedzieć o Pandorze. Co za historia. Powiedział, że jest pani sama. I że przydałoby się jakieś towarzystwo... — Edie, tylko ty. Nikt inny. Chciał mnie zabrać do Bal- naid. To miło. Ale ja jakoś nie czułam się w nastroju. Nie czułam się na siłach. Wobec własnych dzieci trzeba zawsze robić dobrą minę i odgrywać rolę pocieszycielki. A ja mam 572 że straciłam energię do pocieszania kogokolwiek, "jutro będzie lepiej. Edle rozejrzała się w koło. __ Strasznie tu zimno. _ Rzeczywiście. Nie zauważyłam. — Yiolet spojrzała na _ Wcześnie dziś wstałam. Wszystko zrobiłam, popiół, ułożyłam drwa i wszystko. Tylko nie rozpaliłam. . _ — Jedną chwilkę. — Edie rozpięła płaszcz i położyła go na fotelu, potem uklękła na dywaniku, wspierając swe obfite kształty na pulchnych kolanach i sięgnęła po zapałki. Papier chwycił. Drwa, mały pagórek węgla. Zamigotały pło- myki. — Edie — powiedziała Yiolet — siedzę tu i wstydzę się. Powinnam była być bardziej spostrzegawcza. Powinniśmy byli zauważyć, że Pandora jest chora, może umierająca. Ona była tak strasznie chuda. Po prostu skóra i kości. Powinniś- my byli sami dostrzec, że coś jest nie w porządku. Ale ja byłam tak zaabsorbowana własną rodziną, że nawet nie myś- lałam o Pandorze, Może gdybym była mniej zajęta sobą, wyczułabym, że jest niedobrze. — Westchnęła i wzruszyła ramionami. — No ale ona była taka jak zawsze. Piękna, za- lotna, zabawna. Czarująca. — Zawsze miała charakter. Edie wzięła parę drew i ułożyła je na płonącym jasno węglu. Potem z pewnym wysiłkiem' uniosła się z kolan i usiadła w fotelu naprzeciw Yiolet. Miała na sobie swą naj- lepszą wełnianą spódnicę i żakiet z szetlandzkiej wełny \vv ałvyCh koloracn> a jej poczciwa twarz była różowa od a Edk Wędrówki P°d górę. Teraz, kiedy płonął ogień, ooc7nł S1? la obok P° drugiej stronie dywanika, Yiolet _zuta się ogrzana i już nie tak rozbita. jaceao n]S v m — Powiedziała Edie tonem kogoś powtarza- ' — Tak B'~~ ^ l° WUly Snoddy Ją znalazł? z>cm bedV y Willy- Jestem pewna, że po takim prze- " __ R!?Zle Plł P^ez wiele dni. — Edie potrStraSZna rzecz- Ale żeby odbierać sobie życie... ktoś robi cn/,ąS,nęła 8łowa- — Nie mogę zrozumieć, kiedy V-U!> takiego. 513 IV ro ty Pn 4 kov 482 — Edie, musimy zrozumieć, bo inaczej nigdy jej nie \w baczymy... — ...ale ci Balmerino. I mała Lucilla. Czy ona nie pomyś lała o nich? — Na pewno pomyślała. Ale w ogóle to niewiele myślała o innych, tylko o sobie. I była taka ładna, atrakcyjna dla mężczyzn. Drobne przygody zawsze były namiętnością jej życia. Żeby to zrozumieć, trzeba sobie wyobrazić jej przyszłość, tak jak ona ją widziała. Chora, okaleczona przez operację, walczy z chorobą, traci swoje piękne włosy, staje się nieatrakcyjna. — Ogień sięgał teraz wlotu kominka. Vio- let wyciągnęła ręce, żeby je ogrzać. — Nie. Edie, ona nie mogłaby się zmagać z tym wszystkim. Nie w takiej samot- ności. — A Edmund? — spytała Edie. Nie miały przed sobą tajemnic. Było to krzepiące uczucie. — Edie, to ty z nim rozmawiałaś. — Niewiele mówił. — Mnie powiedział sporo. Jest oczywiście wstrząśnięty sprawą Pandory tak jak my wszyscy, ale moim zdaniem nie bardziej niż reszta z nas. Sądzę, że da sobie radę, bo ma teraz Yirginię, Aleksę i Henry'ego. Kochany mały Henry. A kto wie, może nawet Noela Keelinga. Przeczuwam, że wkrótce Noel stanie się członkiem rodziny. — Naprawdę? — Edie, to tylko przeczucie. Poczekamy, zobaczymy. Edmund mówił mi też, że weźmie trochę urlopu. Chce spę- dzić nieco czasu z Yirginią i Henrym, no i oczywiście musi być w najbliższym czasie pod ręką, żeby wesprzeć Ar- chie'ego Balmerino. Będzie wiele spraw. Dochodzenie po- wypadkowe jest nieuniknione, a jak już to przejdzie, nastąp' pogrzeb i to całe smutne i rozdzierające serce załatwianie różnych spraw. A jak już będzie po wszystkim, Edmund i Archie planują wyjazd na ryby, może do Sutherland I wiesz, z tego jestem zadowolona. Zawsze kochałam Ed- munda, ale ostatnio stwierdziłam, że niezbyt go lubię. Teraz wszystko się zmieniło. Może on uświadomił sobie, że drob- ne sprawy są w życiu czasem nieskończenie ważniejsze niż wielkie. Pocieszająca jest świadomość, że z tej przeraźliweJ 514 zebnej tragedii wyszła przynajmniej jedna dobra T /e Archie i Edmund są znowu jak dawniej dob- rzecz. i°> L . . przyjaciółmi- l~Voii długo to trwało — zauważyła Edie, prozaiczna zwykle i nie obawiająca się mówić, co myśli. — Ponad dwadzieścia lat. __ Tak Ale Edmund zachował się bardzo źle. Chyba wie- my to obie. Edie milczała przez chwilę, a potem skomentowała tylko jedn>m zdaniem: — Matka Aleksy to była bardzo zimna lady. Niewiele to usprawiedliwiało, ale Yiolet była jej wdzięcz- na za tę lojalność wobec Edmunda. _ Cóż, Edie, ty to wiesz najlepiej. Mieszkałaś z nimi w Londynie. Znałaś ich życie lepiej niż ktokolwiek z nas. — Miła dziewczyna, ale zimna. Mały złocony zegar Yiolet na gzymsie kominka wybił go- dzinę. Pierwsza. Edie spojrzała nieco zaskoczona. Ależ ten czas leci. — No proszę — powiedziała. — Już pierwsza. Pewnie chce pani coś zjeść. Pójdę do kuchni i zobaczę, co tam jest. Wczoraj zostawiłam w spiżarni garnek z duszoną wołowiną. Odgrzeję ją. Dla nas dwu to aż za dużo. No, to jak? Może zjemy tutaj przy ogniu? — Chętnie _ isiaj Z największą ochotą. I może po kieliszku sherry na rozweselenie? — Edie cmoknęła z dezaprobatą, ale uśmiech- nęła się. Wstała i ruszyła w stronę drzwi. — Ale ty, Edie, zostaniesz u mnie( prawda? Spędzimy razem popołudnie o dawnych czasach. dz powiedziała Edie. — Nie mam ochoty być Przyniosłam sobie też robótkę. Póki n, QUv ° chwili Yiolet usłyszała brzęk naczyń w kuch- ^eranie i zamykanie drzwi spiżarni. Krzepiące, przy- .ztyu*!!^-'^51^3 trzymając się gzymsu kominka, do- nie opuściła jej kolan. Za zegarem ujrzała SI? ^>aiełv'-'viore stało tu Juz od wielu tygodni. Rogi trochę - y l Papier pokrył sadzą z kominka. 515 482 Yerena Steynton W domu Dla Kąty Wyjęła je zza zegara, przeczytała po raz ostatni, potem podarła na kawałki i rzuciła w ogień. Skrawki zapaliły się spłonęły, obróciły się w popiół, znikły. Podeszła do drzwi ogrodowych, otwarła je, zeszła n0 schodkach na pochyły trawnik. Słońce schowało się, po nie- bie żeglowały szare chmury i było bardzo zimno. Zimniej niż bywało jesienią. Wrzesień dobiegał końca, wkrótce za- czną się zimowe wichury. Zeszła na skraj ogrodu, stanęła nad przerwą w żywopło- cie, patrząc ku południu na niezrównany widok. Dolina, rze- ka, odległe wzgórza: dzień bez słońca, ponury, ale piękny. Jak zawsze. Nigdy nie znużą jej te dni. Nigdy nie znuży jej życie. Wspomniała Pandorę. I Geordie'ego. Geordie, gdziekol- wiek jest, będzie strzegł Pandory. Pomyślała o Edie i po raz pierwszy uświadomiła sobie okropną ewentualność, że jej najdroższa przyjaciółka umrze przed nią, a jej nie zosta- nie żadna rówieśnica, nikt, do kogo mogłaby się zwrócić po pociechę, nikt do rozmowy i wspólnych wspomnień mi- nionych dni. Zaczęła się modlić. „Wiem, że jestem okropną egoistką, ale pozwól mi odejść przed Edie, bo bez niej nie dam sobie rady z życiem. Nie poradzę sobie ze starością". Jakiś dźwięk dobiegł jej uszu. Gdzieś z wysoka, znad pły- nących chmur. Odległy krzyk i gęgot, złowrogi i zarazem znany. Powrót dzikich gęsi. Nie słyszała ich od czasu, gdy p"od koniec wiosny odleciały na północ. Spojrzała w niebo, wysilając wzrok, żeby je dostrzec. I wtedy chmury rozstąpiły się na chwilę, a ona ujrzała ptaki, pojedynczy klucz w dro- dze na południe, forpoczta tysięcy, które już były w podró- ży- Wcześnie przyleciały. Wyruszyły późno, a wracają wcześ- nie. Może będzie bardzo zimno. Może będzie ostra zima. Ona jednak przeżyła już wiele ostrych zim i ta nie będzi? gorsza. A nawet będzie lepsza, bo miała dziwne poczucie, 576 ze swoją rodzinę, i wiedziała, że razem ród Air- ic v»~j- . • j dość siły, by pokonać wszelkie przeszkody, dów będzie m .^ ^ drodze TQ bylo najważniejsze. jakie los po ^ nąjwiększa siła. jej rodzina, która WspólnotŁ ^ pJrzeszłość i nie zapomina nigdy o tym, że "rtQWia jest już w drodze. -iła się i ujrzała Edie stojącą w otwartych • Ch Zakryła swą porządną spódnicę jednym z fartu- nu J Yiolet, a wiatr rozwiewał jej siwe włosy. — Proszę przyjść na obiad. ^ Yiolet uśmiechnęła się, uniosła dłoń. _ Idę Edie. — Poszła... najpierw powoli, a potem żwa- wo trawnikiem pod górę do domu. — Już idę. N ro ty Pn 4 ko\ 482 l\ TREŚĆ Maj .............. ........... 5 Czerwiec ........... ........... 41 Sierpień ............ ........... 107 Wrzesień . . ........... 203 ?i