GARRY KILWORTH DOM OBIECANY Przełożyła Urszula Grabowska Książkę tę dedykuję pieśniarce Suzi Sutherland Serdeczne podziękowania kieruję do Bernarda Halla i Rega Masona, za dostarczenie mi znakomitego planu domu z lat trzydziestych, na tej podstawie powstała mapa mysiego te- rytorium; Barbarze Faithfull wyrażam wdzięczność za to, że wprowadziła mnie w tajniki owej mapy. Jak zawsze dziękuję Andrew, którego towarzystwo w czasie naszych regularnych copiątkowych obiadów działało na mnie inspirująco; a także Maggie Noach i Patrickowi Janson-Smith za ich nieocenione wsparcie podczas pisania tej książki. Dziękuję wreszcie mojej ukochanej Annette, która cierpliwie zgadzała się, by przez po- nad rok mysie sprawy zdominowały wszystkie nasze rozmowy przy śniadaniu, obiedzie i kolacji, i która wielokrotnie wspie- rała mnie swoją pomocą i radą. Do golca Bestio żarłoczna, podła, chciwa, Co gębą ruszasz nieustannie - Nie musisz żłopać tak zachłannie, Aż ślina toczy ci się z pyska! Ja, chociaż głód mi trzewia ściska, W takim wyścigu nie nadążę! Słowa w nagłym przypływie krasomówstwa wygłoszone przez wierszopisa Snurba, z plemienia Zjadaczy Ksiąg, po zjedzeniu tomu poezji szkockiej Ser i głód - przysłowie każe -jedno z drugim idą w parze. Stare przysłowie myszy domowych GŁÓWNI BOHATEROWIE MYSZY Z ZEWNĄTRZ HANDLARZ - mysz zaroślowa z Żywopłotu, wędrowiec, główny bohater powieści CYNKUŚ - kuzyn Handlarza, mieszkaniec Żywopłotu STARZEC - stary mędrzec z Żywopłotu, mysz zaroślowa GŁAZ - koszatka zamieszkała w ogrodzie przy wygódce, głosząca hasła powrotu do natury STRAŻNICZKA - ryjówka pospolita zamieszkała w labiryncie rozciągających się pod Domem tuneli; obdarzona podłym charakterem, bezlitosna w walce UŁUG BEG - prastara mysz nieznanego gatunku, samotnica mieszkająca w ogrodzie, w porzuconym domku na drzewie DZIKIE PLEMIĘ (MYSZY KUCHENNE) STARY GORM - mysz domowa, herszt Dzikiego Plemienia, zbir i barbarzyńca ASTRID - mysz domowa, najwyższa kapłanka Dzikiego Plemienia pozostająca w kontakcie z duchami HAKON - mysz domowa, brat Gorma i jego pierwszy sobowtór TOSTIG - mysz domowa, brat Gorma i jego drugi sobowtór TEREJ TRÓJNOGI - mysz domowa, inwalida o paskudnym usposobieniu GUNHILDA - mysz domowa, zwolenniczka wojskowej dyscypliny, dezerterka, przechodzi na stronę bandy Trzynastu JAROM WIDŁOWĄS - mysz domowa, morderca samouk Pozostali członkowie Dzikiego Plemienia: Gita Pięknowąsa, Skuli, Ketil, Elflna PLEMIĘ ZJADACZY KSIĄG (MYSZY BIBLIOTECZNE) FRYDA PIEGOWATA - mysz domowa przewodząca plemieniu Zjadaczy Ksiąg, za pan brat z czarami i magią JAGO - mysz domowa, książkowy smakosz, ekspert w dziedzinie jedzenia papieru GRUFIT ZIELONOZĘBY- mysz domowa, samozwańczy czarownik i magik IZYDOR - mysz domowa, młodzik, który odnajduje Małego Księcia Pozostali członkowie plemienia Zjadaczy Ksiąg: Owain, Zły Hywl, Łysa Etel, Cadwallon, Mefyn, Rodryg, Maruder, Nesta ŚMIERCIOGŁOWI (WOJOWNICY DUCHA) I-KUCHENG - mysz leśna, wędrowny sędzia, któremu bogini Unn powierzyła szczególne obowiązki SKRANG - mysz leśna, opiekunka I-Kuchenga IBAN - mysz leśna, wyznawca Yo ślubujący czystość i nie mogący tym ślubom sprostać NIEWIDZIALNI (MYSZY ZE STRYCHU) CICHOSZEPT - mysz leśna, hałaśliwy i energiczny przywódca swego plemienia LEKKOSTOPA - mysz zaroślowa o ciężkim chodzie, zostaje partnerką Handlarza SZYBKONADNO - mysz leśna, wyśmienity pływak i śmiertelny wróg Kelloga, szczura dachowego SPADAJĄCA - mysz leśna o znakomitym poczuciu równowagi, chodząca po linie w każdych okolicznościach BEZSENSOWNA - mysz leśna, partnerka Szybkonadno OKRUTNIE. - mysz leśna o łagodnym usposobieniu, przyjaciel Handlarza PIETRUS - mysz leśna, rywal i przeciwnik polityczny Szybkonadno WSZECHSŁYSZĄCA - głucha mysz leśna zaprzyjaźniona ze staruszkiem zegarem, pianistka BIEDACZEK- mysz leśna, brat Szybkonadno PLEMIĘ ŚMIERDZIELI (MYSZY PIWNICZNE) PFRUK - mysz domowa, zwana przywódcą tego dwuosobowego plemienia, zapchlony pijak, nikczemnik i łotr OSPALEC - mysz domowa, popychadło i cień Pfruka, mający te same wady BANDA TRZYNASTU (BUNTOWNICY Z DREWUTNI) ULF - mysz domowa, syn starego Gorma, zagorzały terrorysta i spiskowiec, przywódca bandy Trzynastu ULEWNA - mysz domowa, malkontentka, towarzyszka Ulfa WYŻYNNIK- mysz leśna, rywal Ulfa odczuwający silny lęk wysokości POZOSTALI MIESZKAŃCY DOMOSTWA GOLCY - istoty ludzkie, stworzenia duże i bezużyteczne, spożywające olbrzymie ilości jedzenia ŁOWCA GŁÓW - okrutny mały golec lubujący się w torturowaniu i mordowaniu myszy GAŁECZKA - niebieska kotka birmańska, czająca się w mroku, nieprawdopodobnie szybka PLUJ - stary rudy kocur, mniej łowny niż Gałeczka DRĘTWY - stary, zgrzybiały spaniel ŁASKAWA - osiadła na strychu sowa morderczyni, nazwana tak przez Niewidzialnych KELLOG - stary szczur śniady (albo okrętowy) mieszkający po drugiej stronie zbiornika wody, śmiertelny wróg Szybkonadno MAŁY KSIĄŻĘ - biała mysz, ulubieniec Łowcy Głów, myszożerca DUCHY - powiernicy i przyjaciele Astrid ZĘŚĆ PIERWSZA Od Żywopłotu do holu STILTON JVlyszy, podobnie jak ich odwieczni wrogowie, bywają zżera- ne przez ciekawość. Handlarz słyszał o Domu od chwili swych narodzin. Trzy pola dzieliły Dom od Żywopłotu, co stanowiło odległość zbyt wielką, by go stąd zobaczyć; jednak wieści o Domu docierały za pośrednictwem wędrowców. Wędrowne gryzonie opowiada- ły niestworzone historie, a mieszkańcy rowów i żywopłotów słu- chali ich z zapartym tchem. W Domu myszom przez cały rok żyło się ciepło i wygod- nie, a jedzenia miały pod dostatkiem bez względu na pogodę i na porę roku. Różne gatunki myszy robiły tam sobie gniazda ponad ziemią, a mimo to nie zagrażał im deszcz ani wiatr, lis ani łasica, gronostaj ani jastrząb. Kiedy jednak Handlarz zapytał swego kuzyna Cynkusia 0 Dom, usłyszał w odpowiedzi: - Lepiej się do niego nie zbliżaj, roi się tam od golców. To brudasy, podobno nigdy się nie myją, bo z trudem się zginają 1 języki mają za krótkie. Nie słyszałem jeszcze, żeby golec wyli- zywał sobie między palcami u nóg... jestem przekonany, że są całkiem zawszeni, na pewno. Śmieszne, nie umieć nawet iskać się po brzuchu... aż ciężko sobie wyobrazić, co? - Wcale nie myślałem o golcach, wszyscy wiedzą, że to py- szałkowate głupki; nie, zastanawiałem się raczej nad samym Domem. No wiesz, jak tam wygląda w środku. Hej, a może byś się ze mną zamienił? Dam ci owoc głogu za ten kawałek buraka. Cynkuś pogrążony był w myślach o Domu i z roztargnie- niem przystał na tę transakcję. -Jak może być w miejscu pełnym nie domytych golców? Słyszałem nawet, że organizują sobie konkursy w piciu. Do tego dochodzi ich głupota! Kto wyżłopie więcej farbowanej wody naraz. Jedzą też jak...jak golcy. Chociaż Cyrkuś golcami pogardzał, stanowili dla niego te- mat nie kończących się rozważań. - Nie rozumiem - ciągnął -jak oni mogą stać cały czas na tylnych nogach i nigdy się nie przewrócą. Nie wyglądają na przystosowanych do takiej pozycji, co? Zdawałoby się, że się zaraz wywalą na te swoje wystające nosy, prawda? Słyszałem, że mają tylko odrobinę futerka, coś jakby kępkę trawy sterczącą na czubku głowy. No a co z resztą? Może mieli pióra i ktoś ich oskubał? A może są jakimś gatunkiem żab, tylko nie mogą zna- leźć odpowiedniego stawu? Handlarza znudziła już rozmowa o golcach; interesował go Dom. Puścił mimo uszu gadaninę Cynkusia i pogrążył się w myślach. Mówiono, że domy są w rzeczywistości pustymi muszlami pozostałymi po jakimś wymarłym gatunku ślimaków olbrzymów. Wierzył, bo wnioskując z opisów, które do niego docierały, przypominały solidne, puste w środku skorupy. Najbardziej go intrygował kontrast pomiędzy Żywopłotem a wizją Domu, jaką stworzył sobie na podstawie rozmaitych re- lacji - pod wieloma względami Dom stanowił przeciwieństwo znanego mu świata i Handlarz czuł, że gdyby kiedykolwiek tam trafił, poddałby się sile przyciągania Domu, stałby się jego czę- ścią, podobnie jak teraz stanowił część Żywopłotu. Właściwie czuł się tu zakorzeniony, tak jak krzak głogu zakorzeniony jest w ziemi. Żywopłot krył w sobie jakąś siłę magnetyczną. Jego miesz- kańcy rzadko się zapuszczali gdzieś' dalej, a gdy się na to odwa- żyli - wracali pędem, z bijącym sercem, przejęci lękiem pu- stych przestrzeni. Handlarz wiedział jednak, że jeśli kiedyś, wyłącznie dzięki sile woli, uda mu się stąd wyrwać - dozna cze- goś niezwykłego, jakiegoś duchowego przebudzenia i otworzy się na nowe, nieznane światło. Jeszcze kiedy był małą myszką, matka powiedziała mu: - W Żywopłocie zdarza się czasem, że duchy myszy i sów przelotnie stykają się ze sobą. Łasice i gronostaje są naszymi wrogami, straszny jest ich język, a sama myśl o ich sposobie odżywiania przerażająca, drżymy na ich widok, a mimo wszyst- ko Żywopłot jednoczy nas ze sobą, jest naszym wspólnym do- mem. Zamieszkują go dusze zwierząt, które odeszły, i ptaków, które już nie pofruną, bo ich czas minął. Duchy tych stworzeń trwają tu nadal wplątane w tarninowe gałązki. Żywopłot nas łączy i wprowadza harmonię w dziki świat... Handlarz urodził się w Żywopłocie, a raczej, ściśle mówiąc, pod nim. I chociaż nie mniej czasu spędził wśród gałązek i cierni niż na ziemi, to przecież przyszedł na świat w gliniastej norce wychodzącej na porośnięte trawą zbocze rowu. Była tam skomplikowana sieć tuneli i nor, gdzie mieszkały pospołu my- szy leśne i zaroślowe. Tu znajdowało się przytulne i bezpieczne, wyścielone sia- nem rodzinne gniazdo Handlarza, jego braci i sióstr. To tutaj matka Handlarza powiedziała kiedyś sąsiadce: - W chwili kiedy go urodziłam, u wylotu nory pojawił się chrabąszcz i załopotał skrzydłami. - No to co? - zapytała sąsiadka, według której jej własne potomstwo znacznie bardziej zasługiwało na uwagę niż potom- stwo jakiejkolwiek innej myszy. - Nie rozumiesz?! - wykrzyknęła oburzona matka Handla- rza. - Przecież chrabąszcz zwiastuje sławę! Słyszałam od nornicy wędrowniczki, że mówiła tak sama Fryda Piegowata, wielka cza- rodziejka mieszkająca w Domu. Otrzymałam znak, że to dziec- ko wyrośnie na kogoś niezwykłego, wspomnisz moje słowa. - Chrabąszcze? Małe móżdżki. I do tego Fryda Piegowata! - parsknęła sąsiadka i wycofała się, śpiesząc do własnych, nad- zwyczajnych mysząt. -Uważaj! - wrzasnęła jeszcze za nią matka Handlarza. - Sama możesz się zamienić w chrabąszcza, jeśli będziesz wzywać imienia czarodziejki nadaremno! Handlarz wzrastał w cieniu Żywopłotu, godzina za go- dziną, aż stał się dojrzałą myszą zaroślową - przedstawicielem największych myszy w okolicy. Nazwano go tak, bo lubił wymie- niać co smakowitsze kąski, najpierw z braćmi i siostrami, póź- niej także z innymi. Było to dość niezwykłe, jako że na ogół myszy zjadały od razu, co miały do zjedzenia. Śmieszyło je, kiedy Handlarz zamieniał jagódkę na orze- cha, ale często godziły się na taką zamianę i z przyjemnością próbowały czegoś nowego. Dla wielu tutejszych mieszkańców świat zaczynał się i koń- czył na Żywopłocie. Handlarzowi parę razy w życiu zdarzyło się dotrzeć do wierzchu Żywopłotu i za każdym razem na nowo zdumiewała go jego długość. Wyprawom tym towarzyszyła jed- nak świadomość niebezpieczeństwa zagrażającego mu ze stro- ny pustułki i innych czyhających tam drapieżników. Z jednej strony Żywopłot wznosił się i opadał łagodnie, zgodnie z falistym ukształtowaniem brunatno-zielonych pól, z drugiej zaś ginął na stromym wapiennym brzegu, niczym wpełzający do nory wąż. Handlarz wzrok miał kiepski, jako że myszy kierują się głównie zmysłem węchu i dotyku, wiedział jednak, że Żywopłot to coś trwałego; że jest on tu równie dawno jak drzewa i bę- dzie zawsze. W świętym zaciszu Żywopłotu żyli i umierali prapradziado- wie Handlarza, ich przodkowie i przodkowie przodków, poczy- nając od czasów, gdy cały świat porastała trawa, a myszy na wła- sność posiadały życiodajną Ziemię. Pozostały po nich jeszcze pradawne zapachy, strzępki futra na kolcach i gałązkach i ten sam co niegdyś poszept traw. Zbrojny w kolce Żywopłot był także warownym bastionem chroniącym swych mieszkańców przed skrzydlatymi i czworo- nożnymi drapieżnikami. Sami drapieżcy też chronili się tu cza- sem w panicznej ucieczce przed golcami, którym towarzyszyły psy. A jednak to właśnie golcy dbali o Żywopłot i utrzymywali go w porządku; strzygli na wiosnę, sprzątali uschłe liście z bie- gnącego obok rowu. Dzięki ich zabiegom był dość mocny, by oprzeć się wichrom i burzom. Golcy pod kierunkiem najwyż- szego Stwórcy byli nawet niekiedy pożyteczni. Strzegli niena- ruszalności świata, w którym żył Handlarz. I tak Żywopłot trwał jako wspólnota. Bez znaczenia był fakt, że najrozmaitsze stworzenia posługiwały się tu różnymi językami; od motyla po jeża i od pająka po gronostaja. Był dru- gi, uniwersalny język -język alarmujących odgłosów i poru- szeń, a także zapachów, który w nagłych wypadkach służył ca- łej społeczności Żywopłotu. Kiedy więc nadchodziła burza, zwierzęta informowały się o tym nawzajem. - Idzie burza, idzie burza! - krzyczały kosy w swym oso- bliwym języku; wszyscy jednak, włącznie z Handlarzem, poj- mowali w lot, o co chodzi. On sam słyszał już ten okrzyk wie- lokrotnie. - Skryjmy się gdzieś - mówił wtedy jego kuzyn Cynkuś. - Nie, chcę zobaczyć, co się będzie działo - odparł raz na to Handlarz z pełną determinacją. - Zostaję na górze, scho- wam się w gałązkach tarniny. - Chyba oszalałeś, masz tak samo źle w głowie jak jakiś go- lec - wymamrotał Cynkuś. Handlarz chciał usłyszeć odgłosy burzy nie stłumione przez warstwy torfu i gliny nad jego gniazdem. Chciał usłyszeć dźwięki zawieruchy w całej ich groźbie i majestacie. Żywopłot szeptem zwierzał swe tajemnice, szelestem liści i skrzypieniem gałązek przekazując mu nauki przodków. Teraz Handlarz chciał być świadkiem narodzin gromu i błyskawicy, usłyszeć jęk wichru i deszcz grzechoczący o pień starego wypróchniałego dębu. - Cynkuś będzie żałował, że nie został tu ze mną - mru- czał, dodając sobie ducha. - Pozazdrości mi przygód. Zapach burzy się przybliżył; potoki deszczu widoczne na horyzoncie wsiąkały w ziemię i wydobywały z niej bogatą gamę nowych aromatów. Handlarz cierpliwie czekał. Potem zerwał się wiatr chłoszczący okazałe pokrzywy, szar- piący dzikie czosnki i wiotkie pędy powoju. Osa, co przycup- nęła na kolcu tarniny, w mgnieniu oka została porwana i unie- siona gdzieś w przestworza. Handlarz wzdrygnął się i mocniej uchwycił gałązkę, na której siedział. Polny szczaw i paprocie chyliły się ku ziemi; kwiaty pierwiosnka z powrotem zwijały się w pąki. Wicher jęczał i zawodził w tarninie. Żywopłot jakby na- gle ożył i niczym przerażone zwierzę starał się uciec gdzieś za góry i lasy. -A więc taki jest wiatr - powiedział Handlarz, przejęty jego siłą. Zastanawiał się, jak to było kiedyś, w pomroce dzie- jów, gdy nie było jeszcze drzew ani Żywopłotu, a wiatr przedzie- rał się wśród wysokich traw, do których jak zwykłe myszy po- lne tulili się jego przodkowie. Potem lunął deszcz i niebo zasnuło się ciemnością. Młodziutka nornica wychyliła się na chwilę z jamki w zie- mi, przekonana, że już po burzy; zaklęła i wycofała się pędem. Zalewany potokami deszczu Handlarz z trudem łapał po- wietrze, starając się tak oddychać, by nie napić się przy tym wody. Grzmoty i błyskawice omal nie zmiotły go z gałązki, aż oczy wyszły biedakowi na wierzch. Był przerażony. Gdy burza na chwilę przycichła, zlazł z krzaka tarniny i na brzegu rowu odnalazł wejście do nory. Tunel wznosił się tam najpierw w górę, dzięki czemu nie zalewała go woda, potem zaś opadał, prowadząc do licznych pomieszczeń, wśród któ- rych było też gniazdo Handlarza. Labirynt tuneli rozpościerał się pod przedziwnie poskręcaną, tworzącą liczne pętle gałęzią leszczyny - kudełką - co w mysiej tradycji stanowiło symbol wielki i potężny. Kudełka była spra- wiedliwa, nagradzała dobrych i karała złych. Ona chroniła mysie gniazda od łasic i gronostajów, w których budziła re- spekt. - No i co? Masz dość? - zapytał Cynkuś, kiedy Handlarz mijał jego gniazdo. - Na razie - prychnął w odpowiedzi Handlarz. • Przekroczywszy granicę swego terytorium, dokładnie wy- znaczoną zapachem moczu, znalazł się wreszcie we własnym gnieździe, na miękkim, ciepłym sianku. Dach z ziemi nad głową i ściany norki dawały mu teraz miłe poczucie bezpie- czeństwa. Z jednej ze ścian wystawał korzeń leszczynowy, który Handlarz z upodobaniem obgryzał, kiedy nie miał nic lepsze- go do roboty. Było to miłe zajęcie, a przy okazji ścierał sobie z?by. Teraz także się tym zajął, nasłuchując odległych grzmo- tów, które stąd zdawały się już tylko przytłumionym bębnie- niem. Znużony, zwinął się w kłębek i już po chwili drzemał, zasłoniwszy sobie oczy ogonem; wówczas to po raz pierwszy przyśnił mu się sen. We śnie odwiedzili go przodkowie i na- kazali udać się do Domu, gdyż tam miało się spełnić jego przeznaczenie. - Historia splecie się z mitem, tak jak orlik splata się z blusz- czem - powiedzieli. Ukazali mu się jako strzępki bagiennej mgły, a ich mowa była niczym szelest liści, której znaczenie nie pozostawiało jed- nak wątpliwości. Miał opuścić Żywopłot i udać się do Domu; tam pozna swą rolę w mających nastąpić wydarzeniach; stanie się Tym, który poprowadzi wielu. Zaraz po przebudzeniu, zdumiony i drżący, Handlarz udał się do Starca, myszy wiekowej i znanej z mądrości. Zasuszony staruszek miał już czterysta nocy z okładem, swą zgrzybiałością budził lęk w młodych myszach. Mieszkał nieco na uboczu, dzieląc jedno spore pomieszczenie z kilkoma samicami i sam- cami w podeszłym wieku; tu, z dala od gniazd, wybryki rozswa- wolonej młodzieży nie zakłócały mu spokoju. -Nie mam jedzenia na zamianę, młodzieńcze, nic nie mam, więc idź stąd i handluj gdzie indziej -jął zrzędzić Sta- rzec, gdy tylko Handlarz z bojaźnią przekroczył próg izby. - Nie przyszedłem tu, żeby się zamieniać, tylko by cię o coś zapytać - odparł z podnieceniem Handlarz. Opowiedział Starcowi swój sen, chcąc dowiedzieć się od mędrca, czy to prawda. - Co rozumiesz przez prawdę? - zapytał Starzec. - No, czy uważasz, że muszę wyruszyć w podróż do Domu? - Oczywiście, musisz. Nie każdemu śnią się sny. Usłuchaj wezwania przodków, młodzieńcze, albo będziesz tego żałował do końca swoich nocy. - Mędrzec obrzucił Handlarza spojrze- niem pełnym ciekawości, jakby widział go po raz pierwszy. - Czy myślisz, że mam wyruszyć już teraz? _ Usłyszałeś wezwanie. To oznacza, że masz przed sobą Wielki cel i sen przys'ni ci się znowu, a twoi przodkowie po- wiedzą ci, gdy nadejdzie czas, by opuścić rodzinne gniazdo - odparł Starzec. - A teraz odejdź, daj mi spokój, najwyższa pora na drzemkę. Handlarz opuścił mieszkanie Starca przejęty nabożnym lękiem na myśl, że on, zwykła skromna mysz, został wybrany na spadkobiercę mądrości przodków. Gdy jednak znowu znalazł się wśród rówieśników, a jego przyjaciele Tuptuś i Pikuś biega- li dookoła jak szaleni, trudno mu było uwierzyć, że spotkało go coś niezwykłego. I Sen wszakże przyśnił mu się znowu i powracał jeszcze wie- okrotnie, a za każdym razem wezwanie było bardziej naglące. Jesteś Tym, który poprowadzi wielu". Handlarz zaczął poj- mować, że jego przeznaczenie różni się od przeznaczenia in- nych myszy... .Kiedy wiosna przyszła na dobre, Handlarz zaczął wypuszczać się w pola, coraz dalej i dalej od Żywopłotu. Chciał się przeko- nać, jak daleko może odejść od znanych mu dźwięków, zapa- chów i widoków, nim poczuje się niespokojny i zagubiony. Pewnej nocy oddalił się tak bardzo, że nie czuł już nawet woni Żywopłotu, który w świetle księżyca stał się tylko jedną z ciem- nych linii nocnego pejzażu. W otwartej przestrzeni pól niewiele żyło zwierząt, a w Ży- wopłocie mieszkały setki i tysiące różnych stworzeń; Handlarz po raz pierwszy w życiu nie czuł ich zapachu. Należały do świa- ta, który zostawił za sobą. Dopiero tam, wśród pól, Handlarz zrozumiał w pełni, że życie w Żywopłocie przebiega w pewnym ustalonym rytmie, zgodnym z rytmami Ziemi. Teraz pojął, że właśnie ten rytm daje poczucie harmonii. Wprawdzie w Żywopłocie nie brako- wało konfliktów, znano tam rozpacz i straszną śmierć; nie na- ruszały one jednak harmonii całości. Żywopłot przylegał do Ziemi, wiernie powtarzając i przenosząc jej wibracje. Odkrycie to przeraziło Handlarza; patrząc na swój świat z dala, poczuł się nagle wygnańcem. Ze strachem łączyło się jednak poczucie miłego podniecenia. Czuł także, że Żywopłot z wielką mocą wzywa go z powro- tem, ale dopóki jedzenia wokół było w bród, mógł się temu oprzeć. - Buraki prosto z pola są znacznie smaczniejsze - rzekł niedbale do Cynkusia po powrocie. Pszczoły i osy bzyczały w gałązkach tarniny, robiąc wście- kły hałas. Cynkuś potrząsnął głową z niedowierzaniem. - Byłeś tam?! - wykrzyknął. - Chyba oszalałeś! Nie wiesz, że na otwartej przestrzeni pustułka wypatrzy cię nawet sponad chmur? Handlarz uznał, że kuzyn nieco przesadza. - To nie jest taka całkiem pusta przestrzeń, mnóstwo tam liści buraczanych, pod którymi można się schować. - Przerwał na chwilę i w zamyśleniu mówił dalej: - Ma się uczucie, że Żywopłot przyciąga cię z powrotem; to bardzo dziwne. Cieka- we, czy można to przezwyciężyć. Czy można się uwolnić spod wpływu Żywopłotu? JAiedy Handlarz osiągnął wiek stu czterdziestu dwóch nocy, sen nakazał mu pożegnać krewnych i przyjaciół i wyruszyć w drogę do Domu. Nadszedł czas, by zostawić za sobą rów i Żywopłot na skraju pól, znany i bezpieczny świat dzieciństwa; Handlarz miał udać się na poszukiwanie owych tajemniczych „wielu", by stanąć na ich czele i spełnić żądania przodków. Tra- wy zakwitły, liście dzikiego szczawiu uschły w piekącym słońcu i obwisły. Nogi same rwały się do drogi. Przed odejściem musiał odprawić pewne rytuały, sekretne i publiczne. Za dnia, gdy wszyscy pogrążeni byli we śnie, pod korze- niem pierwiosnka zakopał owoc dzikiej róży. Wymowa tego rytuału była potrójnie symboliczna; po pierwsze, wyrażał pra- gnienie powrotu, by móc spożywać: owoce ziemi; po drugie, składał ofiarę jedynemu Stwórcy, prosząc, by przyjął go tu z powrotem w chwili głodu; na koniec zaś owoc dzikiej róży symbolizował mysie serce, które Handlarz pozostawiał w swej ojczyźnie - u stóp Żywopłotu. Następny sekretny rytuał dotyczył wody, która jest dla my- szy płynem życiodajnym. Handlarz zaczerpnął jej z rowu do pyszczka i zwilżył miejsce, gdzie zakopany był owoc dzikiej róży. Rytuał publiczny miał miejsce wtedy, gdy przyszedł czas ruszać w drogę. Handlarz zawiadamiał o tym wszystkich, wyno- sząc na powierzchnię zawartość swego gniazda i powierzając wiatrowi cały dobytek; jego nora pozostała całkiem pusta. Przez godzinę spał tam na gołej ziemi; dostrzegły to inne my- szy i zebrały się tłumnie u wylotu tunelu. Kiedy Handlarz był już gotów, opuścił bez słowa swe mieszkanie i oddalił się kawa- łek od Żywopłotu; następnie wrócił, znowu odszedł - tym ra- zem dalej, posuwając się wzdłuż rowu. Wreszcie wrócił po raz ostatni, żeby powiedzieć do widzenia wszystkim zgromadzo- nym; teraz, za trzecim razem, odchodził już na dobre. Wśród odprowadzających go znalazł się także sędziwy Sta- rzec. - Nie myślcie, że złe warunki życia zmuszają mnie do odej- ścia z Żywopłotu - mówił Handlarz do krewnych i znajomych w swym przemówieniu pożegnalnym. - Teraz jest wiosna i tu, na obrzeżach krainy zbożowo-buraczanej, jedzenia mamy pod dostatkiem. Nie po to także odchodzę, by szukać samotności, chociaż uważacie mnie za samotnika, jako że zwykle przedkła- dam własne towarzystwo nad każde inne. Ani też nie kieruje mną ukryte pragnienie śmierci - ciągnął z przekonaniem - wiecie przecież, że jako mysz zaro- ślowa mogę dożyć nawet pięciuset nocy, połowy millenium! Podobnie jak większość myszy uważam się za szczęśliwca, ob- darzonego przez los długowiecznością. Jętka rodzi się i zaraz umiera, jej istnienie jest jak płomień, często nie trwa dłużej niż dzień; życie myszy zaś zdaje się nie mieć końca. - Prawda, prawda... - dały się słyszeć pomruki zgromadzo- nych. - Nie dlatego więc odchodzę. Usłyszałem głos przodków, którzy nakazali mi udać się w podróż do krainy zwanej Do- mem; tam oczekują mnie tłumy i dlatego muszę opuścić was i mój ukochany Żywopłot. Może pewnej nocy powrócę i zno- wu będę wśród was... - Mój kochany kuzynek! - rozczulił się Cynkuś. - ...ale wtedy mogę być już w wieku obecnego tutaj Star- ca, chociaż w mądrości na pewno mu nie dorównam, bo on jest jedyny i wyjątkowy... - Nie próbuj mnie tu cyganić pochlebstwami — mruknął z widocznym zadowoleniem Starzec. - Żegnajcie, przyjaciele, strzeżcie się sów, jastrzębi, łasic oraz innych drapieżców. I odważnie ruszył w drogę, chociaż nogi pętało mu prze- rażenie i serce tłukło się w piersi. - Pokaż tym domowym myszom! - krzyknął w ślad za nim młody Pikuś. - Pokaż im, pamiętaj! Było to trochę nieuprzejme, jako że wiele myszy domo- wych mieszkało w Żywopłocie i także odprowadzały Handlarza, postanowiły jednak puścić tę uwagę mimo uszu, uznawszy, że smarkacz miał na myśli nie tyle myszy domowe, co raczej my- szy z Domu. Handlarz przyjął ten okrzyk do wiadomości lekkim kiwnię- ciem ogona. Rozważając ewentualne niebezpieczeństwa wyprawy, po- wiedział sobie, że skoro ma dobry słuch, dobry węch i jest szyb- ki, ma taką samą szansę jak każde inne stworzenie że nie zo- stanie żywcem pożarty. Poza tym umiał wyskoczyć w górę na wysokość dzikiej marchwi, w ataku był równie szybki jak kąsa- jąca żmija; pomagając sobie ogonem, potrafił zachować rów- nowagę, chodząc po najbardziej niedosiężnych gałązkach i w niepojęty sposób umiał wtopić się w otoczenie. Miał uważ- nie nasłuchujące uszy, wrażliwe zmysły i piękne wąsy. Wyruszając w szeroki świat, obawiał się tylko jednego - że może mu zabraknąć jedzenia. Miał ambicję spełnić oczekiwa- nia przodków i, być może, zapisać się na trwałe w mysiej histo- rii. To prawda, jak większość myszy lubił sobie dobrze podjeść. No, ale czyż nie mógł wrócić? RIBBLESDALE Zagłębiwszy się w gęstą dżunglę na brzegu rowu, Handlarz torował sobie tunel wśród traw i chwastów z nadzieją, że nie natknie się na drapieżnika. Mijał tereny obficie znakowane moczem przez różne zwierzęta, ale jak długo się nie zatrzymy- wał, raczej nie groziło mu bezpośrednie niebezpieczeństwo. Początkowo posuwał się wzdłuż Żywopłotu, nie czuł się więc zagubiony, w końcu jednak musiał się z nim rozstać i pod- jąć wędrówkę przez pole porośnięte zbożem. Zagrzewał się do marszu, powtarzając pod nosem: „Poradzisz sobie, poradzisz sobie, poradzisz sobie..." I ku własnemu zdumieniu rzeczywi- ście sobie poradził. Wszedł w łan owsa; niestety jeszcze na wpół zielonego i niedojrzałego. Wiechy zwieszały się smutno, tworząc gęsty baldachim ponad lasem zbożowych łodyg. Co chwilę musiał przystawać i wdrapywać się na kolejne źdźbło, by zapytać życz- liwe bądź nieżyczliwe mu myszy o dalszą drogę. Spotykał po- dobne do niego myszy leśne, myszy polne i badylarki o dłu- gich chwytnych ogonach. Czasem kazały mu się odczepić, czasem zbywały go niczym i tylko czasem wskazywały mu drogę. - Przepraszam - pytał - którędy do Domu? - Idź tak, żebyś miał słońce z lewej strony, aż dojdziesz do szerokiego rowu - słyszał na przykład. - Wtedy zapytaj znowu. Łatwo było powiedzieć: „Miej słońce z lewej strony", tylko jak to sprawdzić, kiedy jest się w gęstwinie zbóż, potem zaś pod liśćmi czerwonej kapusty, skąd słońca w ogóle nie widać! Po dwóch dniach i nocach wędrówki czuł się już jak doświadczo- ny w boju weteran. Cały czas jednak pamiętał, że musi wystrze- gać się drapieżników, za dnia szczególnie jastrzębi, a sów w nocy, tak więc starał się trzymać bruzd i rowów, gdzie było mnóstwo nor, lub blisko korzeni drzew. Kiedy musiał odpo- cząć, zagrzebywał się w miękkim mchu, co było najprostszym sposobem zapewnienia sobie prowizorycznego schronienia. Pewnego razu zobaczył borsuka, olbrzyma prychającego i wygrzebującego żołędzie u stóp dębu. Omal nie doznał wów- czas ataku serca. Borsuki nie miały nic przeciwko schrupaniu myszy, jeśli tylko im się jakaś nawinęła. Na oczach Handlarza borsuk wyciągnął z norki dżdżownicę i zjadł ją z wielkim sma- kiem. W końcu znużony wędrówką, czując się, jakby przemierzył świat w tę i z powrotem, znalazł się Handlarz w nieznanej oko- licy, na poboczu szerokiej drogi. Pod stopami miał gładką, twardą powierzchnię. Wiedział, że jest na nowym terenie; od- tąd obowiązywać będą zupełnie nowe zasady. Pozbycie się drobnego żwiru spomiędzy palców zajęło mu dobrą chwilę, a potem podniósł głowę i rozejrzał się wokoło. Świtało. Niebo prawie całkiem przesłaniały trawy, które nawet pięciokrotnie przewyższałyjego wzrost. Ajednak ponad tym lasem wznosiło się coś wielkiego i kwadratowego, wynio- słego jak rosnący dąb. Dotarł do celu. To był Dom, do którego skierowały go głosy przodków. Coś drgnęło w pamięci Handlarza, przynosząc mu mgliste wspomnienia dawnych doświadczeń jego gatunku. Niektórzy z przodków mieszkali w potężnych budowlach z kamienia o grubych ścianach i kamiennych podłogach wyścielonych słomą oraz murach i wieżach z wykutymi w nich strzelnicami. Były to wspaniałe siedziby kryjące w sobie wiele mysich miesz- kań i tuneli. Co pewien czas golcy z tych wielkich domów ubie- rali się w odzienie z żelaza, chwytali w dłonie żelazne kije i szli do walki z innymi golcami, którzy tłukli w ich bramy kłodami drewna. Obrazy te ożywały w świadomości Handlarza, poma- gając mu lepiej rozumieć teraźniejszość. Dom rzucał ogromny widmowy cień, jego front rozświetla- ło wiele tajemniczych kwadratowych oczu, z których spływał oślepiający blask. Wyglądał groźnie i złowieszczo. Inna mysz mogłaby się zniechęcić i zawrócić, Handlarz jednak powtarzał sobie, że w Domu czeka na niego „wielu", których dokądś poprowadzi. Zdawał sobie sprawę, że będą to głównie myszy domowe - dzikie stworzenia, które najpierw gryzą, a dopiero potem pytają, o co chodzi. Niewątpliwie znają tu wszystkie zakamarki, mają więc przewagę nad każdym ob- cym, kto przychodzi z zewnątrz. Handlarz usłyszał głosy badylarek wśród wysokich traw za- rastających teren przed samym Domem; po śladach trafił do jednej z nich, która dyndała, uczepiwszy się ogonem źdźbła. Zwrócił się do niej w swym obcesowym dialekcie z Żywopłotu, pytając bez żadnych wstępów: - Kto mieszka w tej wielkiej krainie ponad trawami? Badylarka spojrzała na niego nieco zdziwiona, jako że z pewnością nie dosłyszała niczyich kroków. Ze źdźbła opuści- ła się na ziemię i przysiadła na tylnych łapkach, w przednich trzymając ziarno; była to pozycja „z nosem do góry", jak okre- ślały ją myszy - szczególnie przydatna przy jedzeniu nasion traw. Kiedy tylko zjadła, natychmiast opadła na cztery łapki, przyjmując pozycję „z nosem w dół"; kręcąc się i węsząc, pró- bowała ocenić, czy spotkanie to ma charakter przyjazny czy też nie, w końcu zdecydowała, że o wiele od niej większa mysz za- roślowa nie zamierza zrobić jej krzywdy. - Krainie? - powtórzyła z pełnym pyszczkiem. - Ach, cho- dzi ci o Dom? Lepiej trzymaj się od niego z daleka, pełno tam barbarzyńskich krwiożerczych plemion. A poza tym - ciągnę- ła dalej, wspiąwszy się znowu na tylne łapki i sięgając po na- stępne ziarenko - do Domu można się dostać tylko jedną drogą, labiryntem pod podłogą. Labiryntu strzeże złośliwa ry- jówka zwana Strażniczką; w okamgnieniu odgryzłaby ci głowę, możesz mi wierzyć. Handlarzowi zdarzało się już spotykać ryjówki i wiedział, że na ogół są to istoty o złym i gwałtownym usposobieniu. - Nie pozwoli mi przejść bez walki? - Przepuści cię za kawałek sera, jeśli masz. Handlarz nie był przygotowany na płacenie haraczu. Nie bardzo nawet wiedział, co to jest ser; nie chciał jednak zdra- dzić się ze swą ignorancją i skompromitować się jeszcze bar- dziej. Znał roślinę, którą nazywano „chleb z serem", nie była jednak szczególnie smaczna, więc raczej nie o nią chodziło. Odwrócił się i przyjął pozycję z nosem do góry, żeby się ro- zejrzeć. Dom robił wrażenie imponujące. Wznosił się pionowo w górę, a dwoma rogami sięgał nieba. Na dachu przysiadały z pewnością najśmiglejsze, mieszkające w chmurach sokoły. Spoglądając z ziemi na frontową ścianę Domu, Handlarz po- czuł się bardzo maleńki. Nic dziwnego, że Dom był tak sławny w Żywopłocie. Pierwsza kondygnacja wystawała nieco ponad parterem. Potężne belki konstrukcyjne z ciemnego drzewa tworzyły w murze trójkątne i kwadratowe wzory. Wielkie, nabijane ćwie- karni drzwi skryte były pod mrocznym nawisem ganku. Pnące róże i bluszcz wdzierały się we wszystkie szczeliny, oplątywały okna i dach ganku. Z jednej strony do Domu przylegała dre- wutnia. Granica między sferą wpływu Domu a jego otoczeniem nie była wyraźna, sfera ta sięgała nierównomiernie na różne strony, stopniowo ustępując miejsca Naturze. Ogród nie miał żadnych wyraźnych granic, jako że strzyżony trawnik ginął gdzieś wśród długich dzikich traw, a korzenie kwiatów ogrodo- wych splątane były z korzeniami ostu, dzikiej pietruszki i ru- mianku. Z pozycji nowo przybyłej myszy trudno było stwier- dzić, czy to Natura kroczy naprzód, by zagarnąć Dom w posia- danie, czy też ogród zdobywa sobie nowe tereny, stopniowo wypierając wszystko co dzikie. Handlarz czuł nieomylnie, że ściany Domu kryją jego przeznaczenie. Przyciągały go te mury. Był ciekaw, co za stwo- rzenia mieszkają w ograniczonej przestrzeni Domu, zadziwia- ła go ich powszechnie znana brutalność. Naturę miał docie- kliwą, kiedy więc raz się czymś zainteresował, musiał zaspoko- ić swą ciekawość. Czyścił wąsy, starając się jednocześnie wypatrzyć jakieś wej- ście do wnętrza. Na linii, wzdłuż której ściana Domu stykała się z ziemią, nie dostrzegł żadnej norki, żadnej szczeliny. Opadł znowu na cztery łapki, po czym zwrócił się do ba- dylarki: - Chyba będę musiał spróbować przejść przez labirynt, chociaż nie mam sera. Skinęła głową. - No, jeśli zdecydowałeś się tam wejść, może jakoś się prze- dostaniesz. Dawno temu, kiedy drewutnia była zbudowana z drewna, istniało jeszcze przejście przez nią; teraz jest z cegły i z betonu, w dodatku mieszka tam Trzynastu, pozostaje więc tylko droga pilnowana przez Strażniczkę. - Trzynastu? - To banda młodych łobuzów, hołota zebrana ze wszyst- kich plemion w Domu; przewodzi im Ulf, syn starego Gorma. Informacja ta była dla Handlarza mało zrozumiała i choć imiona wydały mu się niezwykłe, postanowił na razie nie drą- żyć tego tematu. Ulf, syn starego Gorma... Drewutnia, która była kryjówką bandy krwiożerczych hultajów, i labirynt koryta- rzy strzeżony przez nieokrzesaną ryjówkę... Handlarz zapytał, gdzie znajduje się wejście do labiryntu, a przed odejściem życzył jeszcze badylarce smacznego. Obszedłszy budynek dookoła, Handlarz stwierdził, że infor- macje były zgodne z prawdą. Odnalazł tylko jedno małe wej- ście, przy okienku do piwnicy; prowadziło pod fundamenty Domu. Może uda mu się wcale nie spotkać groźnej Strażnicz- ki? Gdyby jednak doszło do spotkania, spróbuje z nią poper- traktować. Wiedział, że ryjówki mają kiepski węch i wzrok, a do tego często muszą odpoczywać i coraz to zapadają w drzemkę nawet w czasie polowania na chrząszcze i dżdżownice. Może uda mu się jakoś przemknąć, kiedy Strażniczka uśnie. Objął jeszcze spojrzeniem bezkresny świat. Daleko, dale- ko bladobłękitne niebo stykało się z ziemią. Pola wznosiły się nieco ponad trawami na tyłach ogrodu. Po jednej stronie roz- ciągał się sad, po drugiej otwarta przestrzeń tworzyła jakby okno wśród trawy i drzew, przez które Handlarz widział w od- dali zamglony Żywopłot, swój rodzinny dom. Machnął ogonem. Poczuł, że serce wyrywa mu się do po- wrotu pomiędzy cierniste gałązki tarniny, do własnej zacisznej norki. Co robił tutaj, w miejscu obcym i pełnym niebezpie- czeństw, podczas gdy mógł wylegiwać się teraz między rozwi- dlonymi gałązkami leszczyny, jedząc głóg i popijając rosą? Wie- dział, że będzie tęsknił za Żywopłotem, jednak życie wygodne i pozbawione wrażeń byłoby nudne. Należało podjąć nowe wyzwania, zaznać przygód i poznać świat! Zakradł się do nory za beczką na deszczówkę. Natychmiast znalazł się w labiryncie biegnących na wszyst- kie strony tuneli. Niektóre były owalne w przekroju i należały do ryjówek, inne zaś okrągłe - te wydrążyły nornice. Rozpo- znał także tunele myszy leśnych, które i on potrafił kopać jako że z myszami leśnymi był dość blisko spokrewniony. Badał dro- gę koniuszkami wąsów i jak na razie czuł się bezpieczny. Był oszołomiony ciemnością, po chwili jednak przywykł do niej i starał się zbadać otoczenie, posługując się węchem i instynk- tem. Przenikliwa woń ziemi aż biła Handlarza w nozdrza, gdy drobnym kroczkiem przemierzał tunele. Biegnąc, znaczył dro- gę własnym zapachem i już wkrótce zauważył, że kręci się w kółko. Chyba się zgubił. Czasami w tunelu czuł świeżą zie- mię, kiedy indziej zaś własny zapach łechtał mu nos i wtedy wiedział, że w tym korytarzu już był. Ściany tunelu przenikała też woń innego stworzenia, ryjówki, i Handlarz domyślał się, że zaraz spotka Strażniczkę. Wkroczył w rejon labiryntu, gdzie korytarze były szersze. Nagle zamarł i zatrzymał się; w ciemnościach przed sobą wyczuł czyjąś obecność, a potem poczuł ostry zapach ryjówki. Głos, który go dobiegł, potwierdzał te podejrzenia - był napa- stliwy i groźny. - Kto tam? Odpowiadaj, zanim cię zabiję. Handlarzowi zależało, by w jego głosie nie było niepokoju. - Mysz zaroślowa, zwana Handlarzem, w drodze do krainy Domu. - Mysz zaroślowa?! - wrzasnęła z wściekłością ryjówka. - Co robisz w moim labiryncie? Precz stąd! Precz! Handlarz poczuł strach. Ryjówka była w walce przeciwni- kiem nie lada, on jednak był uparty; teraz do strachu dołączył się gniew. Czyż tej samicy zdawało się, że cały świat do niej na- leży? Miał takie samo prawo jak ona korzystać z tych tuneli. Sieć podziemnych korytarzy na pewno nie została wykopana przez jedną ryjówkę; cała armia zwierząt musiała być w to za- angażowana. Przypuszczał, że Strażniczka przejęła władzę nad labiryntem, kiedy myszy leśne i nornice przestały go używać. - Pozwól mi przejść - warknął Handlarz do odźwiernej u przejścia między dwoma światami. - Nie mam zamiaru się z tobą kłócić... - Okup! - wrzasnęła Strażniczka. - Daj mi coś do je- dzenia! Badylarka wyraźnie zaznaczyła, że chodziło o coś zwanego serem, inaczej Handlarz wziąłby ze sobą jakiś orzech czy słod- ki owoc. Teraz jednak wypowiedział brzemienne w skutkach słowa: -Nie mam nic do jedzenia. Strażniczka z przenikliwym wrzaskiem rzuciła się do ataku. Handlarz poczuł ostry ból w uchu i wiedział, że zatopiła w nim zęby; na szczęście, słabo widząc, chwyciła tylko za koniuszek, kiedy więc z wściekłością starał sieją strącić, brzeg ucha nade- rwał się i ryjówka poleciała gdzieś daleko. Nie dbając o ból, Handlarz usiłował odnaleźć Strażniczkę po jej rozmaitych zapachach; potrafił wyczuć ją w ciemności. Z wrażeń węchowych budował mapę otoczenia, czego nie po- trafiła wyposażona w słaby węch ryjówka. Handlarz zdawał so- bie sprawę, że kierowała się wyłącznie zmysłem dotyku; wędro- wała przez życie po omacku i to dawało mu pewną niewielką przewagę. Pozostawał nieruchomy. Nagle Strażniczka zaczęła rzucać się na wszystkie strony, chcąc zlokalizować przeciwnika; miotała się i skakała z przera- żającą wprost energią. Handlarz czynił rozpaczliwe wysiłki, by pozostać poza zasięgiem jej kłapiących szczęk. Dwa razy omal nie schwyciła go za gardło. Wiedział, że nie będzie już łapała za ucho, teraz chciała go ciężko zranić lub nawet zabić. Handlarz nie czekał na atak bezczynnie i też raz czy dwa złapał ją zębami. W pewnym momencie dość mocno wczepił się strażniczce w kark i zaczął drapać ją silnymi tylnymi noga- mi. Tarzali się po ziemi, bo ryjówka walczyła jak opętana, aż nie mógł utrzymać jej dłużej; uwolniona ugryzła go jeszcze w nos na odchodne. Nos jest wrażliwą częścią ciała, rana bo- lała więc piekielnie, a oczy Handlarza napełniły się łzami wściekłości. Na koniec obie, mysz i ryjówka, doskoćzyły do siebie i zwar- ły się w klinczu. Żadna nie chciała dać za wygraną. Tę patową sytuację przerwać mogło tylko obopólne porozumienie. Wycofać moż- na się było jedynie za zgodą przeciwnika i bez względu na to, jak bardzo by się szarpali, już po chwili stało się jasne, że zwy- cięzcy tym razem nie będzie, a zakończyć walkę mogą tylko jednocześnie. Po długich zmaganiach oba stworzenia usadowiły się na ziemi, nie rozluźniając chwytu. Często śmierć zastawała zwie- rzęta w takiej pozycji. Jeśli były zbyt uparte i zbyt dumne, by pogodzić się z remisem, trwały w bojowym uścisku i ginęły z głodu i pragnienia. Oni także trwali w tej pozycji, dopóki Handlarz nie poczuł się znudzony i rozgoryczony głupotą przeciwniczki. Powoli rozluźnił chwyt, a w odpowiedzi Strażniczka uczyniła to samo. Stopniowo i za obopólnym przyzwoleniem rozwarli szczęki i uwolnili się nawzajem; wymagało to oczywiście zaufania z obu stron, jako że po chwili każde z nich mogło rzucić się drugie- mu do gardła. Handlarz był myszą dumną i szlachetną; wolałby umrzeć, niż dopuścić się tak nikczemnego czynu. Ku swemu zdumie- niu zauważył, że ryjówka wyznawała te same zasady. Podchwy- tując jego propozycję rozejmu, dała milczące słowo honoru, że nie zaatakuje ponownie, i dotrzymała obietnicy. Odsunęli się od siebie, chcąc w spokoju odzyskać siły, i wkrótce dobiegł Handlarza głęboki, równy oddech. Straż- niczka zapadła w drzemkę. Nie mógł jej wyminąć, a że nie chciał też wracać na zewnątrz, położył się i odpoczywaj Trwa- ło to przez dłuższą chwilę. Zaczynał się właśnie zastanawiać, czyby nie obudzić ryjów- ki i nie zacząć walki od nowa, kiedy Strażniczka gwałtownie rzu- ciła się naprzód. Tak nagłego ataku wcale się nie spodziewał. Ryjówka zatrzymała się w pół drogi i chwyciła coś z ziemi, po czym nastąpiło trzepotanie kruchych skrzydełek i trzask. Serce zabiło Handlarzowi jak szalone, gdy usłyszał ostateczne chrupnięcie; potem znów zapanował spokój. - Co to było? - zapytał. -Piękny tłusty chrząszcz - odparła jego przeciwniczka i beknąwszy głośno, hałaśliwie się oblizała. - Przecież spałaś, prawda? - Handlarz nie mógł wyjść ze zdumienia. - Chrząszcze wyczuwam nawet przez sen. Nie mogłam do- puścić, żeby taka dorodna sztuka przeleciała mi koło nosa. - To co, pozwolisz mi przejść, czy mamy walczyć dalej? - zapytał znowu po chwili milczenia. - Mogłeś przecież odejść, kiedy drzemałam. - Z powrotem tak, aleja chcę iść naprzód. Muszę. Zapadła cisza, aż w końcu usłyszał: -Jeśli tak, to idź już. Nie będę walczyć z kimś tak upartym jak ty. Po co idziesz do Domu? Roi się tam od dzikich mysich ple- mion, są wśród nich myszy domowe, leśne i zaroślowe, takie jak ty; wszystkie mają dużo, a chciałyby jeszcze więcej. Szaleńcy. - Muszę tam iść - wyjaśnił jej Handlarz. - Moi przodkowie mówili, że w Domu odnajdę swe przeznaczenie, a we śnie mia- łem wizję... - Aha, wizjoner - mruknęła Strażniczka sarkastycznie. - No to nadawałbyś się do plemienia Zjadaczy Ksiąg; jeśli jesteś mistykiem, na pewno cię przyjmą. - Nie, nie jestem ani mistykiem, ani wizjonerem. Nie mia- łem żadnych objawień, za to we śnie otrzymałem bardzo wy- raźne polecenie, które muszę wypełnić zgodnie z radą Starca, myszy mądrej i doświadczonej. Dlatego tu jestem, przebyłem wiele pól, żeby tu dotrzeć, i nie mam zamiaru zawrócić teraz z drogi... Ale, ale, cóż to za plemię Zjadaczy Ksiąg? - Słuchaj, muszę się zdrzemnąć - powiedziała Strażniczka sennie. -Jesteś pierwszy, który mnie pokonał w walce... - To był remis - poprawił ją Handlarz. - Niech ci będzie, że remis - ziewnęła Strażniczka. - Nie będziemy się o to kłócić, w każdym razie odchodzisz; chociaż nie bez uszczerbku na ciele, za to z honorem. Nikt jeszcze tego nie dokonał, zawsze zwyciężam i wolałabym, żebyś się tym za bardzo nie chwalił. Masz mówić, że stoczyliśmy nie rozstrzy- gniętą walkę i rozstaliśmy się jako wrogowie. - Wrogowie? - Chyba nie myślisz, że uważam cię za przyjaciela, co? Ja- sne, że jako wrogowie; wrogowie, którzy podziwiają się nawza- jem, darzą się szacunkiem, a mimo to pozostają wrogami. Ja nie mam przyjaciół; nawet wobec innej ryjówki mogę być na- miętna, ale nie tkliwa. Nie lubię żadnych innych stworzeń, ni- kogo na świecie. Bo tak mi się podoba. Strażniczka mówiła coraz ciszej i ciszej, aż wreszcie usnę- ła. Na szczęście znajdowali się w szerokim korytarzu i Handlarz zdołał przejść obok. Przechodząc, musnął ją lekko i zdumiało go, jak jedwabiste miała futerko. Czemu kryła w sobie tyle wro- gości? Wydawała się tak miła i cieplutka, że chętnie zwinąłby się przy niej w kłębek, w samą porę przypomniał sobie jednak, że jest to istota nader wojownicza, i pośpieszył naprzód, a prąd powietrza wskazywał mu drogę do wyjścia. Powiew ten przyniósł także nowy, intensywny zapach mo- czu. Handlarz wiedział, że zbliża się do granic terytorium in- nej myszy. Woń ta ostrzegała intruzów, zejeszcze czas się wyco- fać, on jednak dzielnie wędrował dalej. ROKFOR W końcu Handlarz doszedł do miejsca, gdzie korytarze wio- dące do Domu zbiegały się z drogami labiryntu. Zdecydował się wejść w norę, w której poczuł silny prze- ciąg, spodziewając się, że będzie to tunel dość krótki. Nie zwa- żając na znaczone moczem mysie granice, doszedł do dużego pomieszczenia. Podłoga i ściany były tu kamienne, strop drew- niany, wsparty na grubych belkach. Handlarz rozejrzał się uważnie dookoła, pozostając na tyle blisko wyjścia, by w razie potrzeby móc natychmiast ratować się ucieczką. Znowu zaczął się zastanawiać, czemu właściwie porzucił Żywopłot i wyruszył w nieznane. Pragnienie powrotu aż go dła- wiło i chwytało za gardło; tęsknił za wonnymi polnymi kwiata- mi, za rozgrzanymi w słońcu liśćmi koniczyny i za zapachem świeżej ziemi; tęsknił za szorstką korą i za smakiem soku z mło- dych roślin, za kwiatami głogu, których płatki jak deszcz spadały mu na futerko. Matka Ziemia przyzywała mocnym gło- sem, a wspomnienia o towarzyszach żywopłotowej doli nie dawały mu spokoju. Nie było łatwo odrzucić to wezwanie, ale silniejszy nakaz popychał go naprzód. Po przeciwnej stronie pomieszczenia kilka drewnianych schodków prowadziło do drzwi, spod których wąską smugą są- czyło się światło. Dzięki niemu Handlarz mógł dojrzeć co nie- co w ciemności i zorientować się w sytuacji. - Wygląda na to, że jestem w Domu! - rzekł do siebie Pomieszczenie zdawało mu się olbrzymie; tysiąc razy więk- sze niż mysie mieszkanie, a może nawet jeszcze większe? Pra- wie wszystko wyłożone tu było kamieniem: i ściany, i podłoga; sufit zaś był drewniany, wysoko, wysoko w górze, co przyprawia- ło niemal o zawrót głowy. Strachem napawała bezkresna płasz- czyzna podłogi. A przecież było to tylko jedno pomieszczenie spośród wie- lu. Ponad nim znajdowało się następne, większe, nad nim jesz- cze większe, powyżej zaś jeszcze inne przestrzenie - rozległe i niezbadane. Handlarz z trudem uzmysławiał sobie ogrom Domu. Była to kraina wielkich dolin, przepastnych jaskiń i gór, na których widok kręciło mu się w głowie. Należał przecież do zupełnie innego świata, gdzie było dość miejsca dla całego mysiego na- rodu i nikt nikomu nie wchodził w drogę. Handlarzowi zda- wało się, że Stwórca mówi mu teraz: Spójrz, oto skrzynka, w której mieści się wszechświat! Zatrzymał się przy wyjściu z tunelu, starając się przezwycię- żyć strach, jakim napawał go roztaczający się wokół mroczny pejzaż; zanim ruszył dalej przed siebie, chciał upewnić się, że jest bezpieczny. Każdy mógłby go tu napaść, kot, łasica czy gro- nostaj. Handlarz zdawał sobie sprawę, że znajduje się na ob- cym terenie i jeśli ma przeżyć, musi być przygotowany na każdą niespodziankę. Zaszurał ogonem po podłodze, żeby sprawdzić, czy zwróci to czyjąś uwagę, gotów natychmiast rzu- cić się do dziury na pierwszy znak niebezpieczeństwa. W ogromnym pomieszczeniu znajdowało się wiele przed- miotów, z których jedne rozpoznawał, innych nie. Przy ścianie ujrzał dwie duże półki i stojące na nich butelki z jakimś pły- nem. Butelki zdarzało mu się już w życiu widzieć; golcy ciskali je czasem do rowu, podobnie jak skrzynki i pudełka. Były tu także dwie beczułki przypominające nieco beczki na deszczów- kę, leżały poziomo na specjalnej podstawie. Z beczułek wycie- kał płyn o zapachu zbliżonym do tego, jaki jesienią wydają fer- mentujące owoce. W pobliżu tych przedmiotów Handlarz do- strzegł dwie żywe istoty, które wyglądały na myszy; jedna była większa, druga mniejsza. Chyba zakłócił im odpoczynek; wpa- trywały się teraz w Handlarza uważnie. Nagle jedna z myszy chwiejnym krokiem ruszyła w jego stronę. - Stój w miejscu i mów, czego chcesz ode mnie - warknął Handlarz, gdy była o parę kroków od niego. Mysz zatrzymała się i zmrużyła oczy, po czym pazurkiem podłubała sobie w zębach. - Nie ma ...trzeby, się bać, ...sza wysokość - odezwała się, połykając sylaby, i stanęła słupka. - My tu wszyscyjesteśmy życz- liwi, ...wda, Ospalcu? - zwróciła się przez ramię do towarzysza. - Taa, ma się rozumieć, Pfruku - dobiegła go odpowiedź drugiej myszy, po czym nastąpiło głośne beknięcie i pokorne: - ...szę wybaczyć. Handlarz z uwagą przyglądał się Pfrukowi; jakkolwiek trudno było określić dokładnie gatunek, wyglądał na mysz domową. Futerko miał wyliniałe i matowe, skórę pokrytą eg- zemą, resztki sierści sterczały zmierzwione jak zesztywniałe na mrozie kępki trawy. Brakowało mu koniuszka ogona, lewe ucho miał naddarte, a trzy wąsy złamane; oczy przekrwione i łzawiące, policzki obwisłe; zuchwale zadzierał nosa. Mimo sporej tuszy zdawał się słaby i wymęczony, z brzucha zwisały mu fałdy skóry. Co gorsza, śmierdział zgnilizną i trudno było stwierdzić, czy źródłem tego zapachu był jego oddech, czy całe ciało. - A pan szanowny co robi na terytorium Śmierdzieli? - za- pytał butnym tonem Pfruk, nagle przejmując inicjatywę. -Ja tylko pytam, pan rozumie. - Śmierdzieli? -Tak ...żywa się tutejsze plemię, którego szczycę się być przywódcą. Pfruk wyprężył się na całą długość. Handlarz był od niego większy i prezentował się okazalej. Stanął słupka. - Ilu członków liczy sobie wasze plemię? - zapytał. - Ha, oto jest pytanie - zaśmiał się drwiąco Pfruk. - Nie- wielu, jeśli już pan o to pyta; ten oto Ospalec i ja, ...ński uniżo- ny sługa. Było nas więcej, ale jakoś się wykruszyli. Za to ja i Ospalec walczymy jak szaleni, co nie, Ospalcu? - Taa, jak szaleni - dobiegła odpowiedź przerywana sior- baniem. -Walczymy z każdym, kto ...taj wchodzi i szuka zaczepki, ...syłamy go tam, skąd przyszedł. Ale, ale, jak się tu ...stałeś? - Przez dziurę na tyłach tego pomieszczenia. -Piwnicy. To jest piwnica. Przez dziurę na tyłach, ...wia- dasz? Od strony labiryntu? - Zgadza się. - A więc nie spotkałeś Strażniczki? - zapytał Pfruk, znowu dłubiąc w zębach. - A jakże, spotkaliśmy się. -No i? - Nasza walka zakończyła się remisem. Pfruk zachwiał się nieco, podchodząc bliżej. - Walczyłeś ze Strażniczką? - zachrypiał szeptem. -Aż do remisu; rozstaliśmy się jako wrogowie. - Kurdemol! - odezwał się Ospalec ze swego stanowiska pod beczkami. Niechlujna mała mysz zakasłała i splunęła na podłogę, po czym zwróciła się do swego wodza: - Sprawił lanie Strażniczce, co? W takim razie może i ciebie sprać, Pfruku! - Zamknij gębę! - odkrzyknął ze złością przywódca ple- mienia Śmierdzieli. I nagle znalazł się tuż przy Handlarzu, zbliżywszy swój wstrętny pysk do jego wąsów i ziejąc mu prosto w nozdrza od- rażającym oddechem. - Posłuchaj, wasza wysokość, nie chcieliśmy cię skrzywdzić, chyba rozumiesz? - zaszeptał tonem konspiratora. - Musimy strzec naszej własności, nie? Mamy takie prawo. Ale ty jesteś tu mile widziany; witamy, witamy, wasza wysokość. Tak się cieszy- my, aż brak mi słów. Nasza piwnica jest do pańskiej dyspozycji; czy miałbyś ochotę się czegoś napić? Mamy mnóstwo czerwo- nego wina; sami skosztowaliśmy już trochę, ale prosimy do kompanii, parę łyczków nie zaszkodzi. - Czerwone wino? - Handlarz nagle poczuł pragnienie. - Chyba nie wiem, co to jest. Pfruk zaśmiał się półgębkiem. - ...szałeś, co on ...wiedział, Ospalcu? -Czemu więc nie spróbujesz, wasza wysokość?! - wy- krzyknął Ospalec. Podążyli do kałuży czerwonego płynu rozlanej na podło- dze piwnicy. Płyn ten w smaku przypominał gęsty sok jagodo- wy. Handlarz już po chwili chłeptał wino. Najpierw zachowy- wał pewną ostrożność, jednak wkrótce pił zapamiętale, tak jak obie tutejsze myszy. - On jest z zewnątrz; zapytaj go - zwrócił się Ospalec do Pfruka, wciąż chłepcząc wino. Pfruk spojrzał na Handlarza i odchrząknął. -Jesteś z zewnątrz, wasza wysokość? -Już mówiłem, że tak - odparł Handlarz. -Tak myślałem. ...dzisz, ja i Ospalec chcielibyśmy wie- dzieć, czy nie spotkałeś kiedy fioletowego grzyba w czerwone kropki? - Co? - Handlarz był zaskoczony. - Przecież pyta wyraźnie, nie? - warknął Ospalec. - Głuchy jesteś? - Spokojnie, Ospalcu, jego wysokość niezupełnie zrozu- miał, o czym mówię - odezwał się Pfruk, po czym znowu zwró- cił się do Handlarza. - No więc to jest tak, wasza wysokość- mia- łem wujka, ...zywali go Wątrobiarz, kiedyś ...szedł na zewnątrz i znalazł takie grzyby. Po ich zjedzeniu miał piękne wizje i róż- ne takie; zdawało mu się, że wędruje wśród mącznych obło- ków, rozumiesz, o co mi chodzi? - Chyba tak. - Handlarz powoli sam zaczynał się tak czuć. - No dobra, czy mógłbyś zabrać mnie i Ospalca na takie grzyby? Za to moglibyśmy... moglibyśmy przyjąć cię na hono- rowego członka plemienia Śmierdzieli. - Bardzo mi przykro, ale nie znam takich grzybów - po- wiedział Handlarz. - W każdym razie dziękuję za zaszczyt. - Zupełnie bezużyteczny - żachnął się Ospalec. Pfruk wpatrywał się w Handlarza przeciągle, aż w końcu zapytał: - Na pewno nic przed nami nie ukrywasz? - Nie wiem, o co ci chodzi - odparł Handlarz dobitnie - ale jeżeli nadal będziesz tak na mnie patrzył, odgryzę ci nos. - ...praszam, że żyję - mruknął Pfruk i wrócił do rozlane- go wina. Handlarz doszedł do wniosku, że poprzednio przesadzał z ostrożnością, teraz więc oddał się bez reszty przyjemności pi- cia. Po kilku łykach poczuł, że prysły troski, że z łatwością sta- wiłby czoło nawet całej armii łasic. Był odważny, silny i pełen dobrych myśli. -Ale to dobre! Du-dużo tego macie? - zapytał Śmier- dzieli. - Och, mnóstwo. Czerwone, białe, musujące, do wyboru, do koloru. ...wsze jestjakaś szczelina i trochę wycieka, a ...śliby nie było, zara ją zrobimy - parsknął śmiechem Pfruk. - Najlepsze jest butelkowane, tylko że butelki rzadko się tłuką, a szkoda - wtrącił Ospalec, trącając przyjaźnie Handla- rza, którego niespodziewanie rozzłościła taka poufałość. - Nie pchaj się na mnie - burknął. - Co? - Ospalec był najwyraźniej zdumiony, a przyjrzawszy się Handlarzowi dokładnie, wykrzyknął: - O kurczę! - Co się stało? - Pfruk oblizał wino z wąsów. - Ten gość po paru łykach już jest wstawiony! Handlarz chwiał się na nogach. - Ty-tylko się na mnie nie pchaj, mó-mówię. - Chyba masz rację Ospalcu - powiedział Pfruk. - Nieźle się zaprawił. - Nie pchaj mnie! - warknął znowu Handlarz, dziwiąc się, czemu podłoga usuwa mu się spod nóg. - Rozmowny szczyl - rzucił Ospalec. - Ma gadane, aż miło, a słownictwo dech zapiera. Obie myszy domowe zaczęły znowu siorbać wino, nie spuszczając jednak oczu ze swego nowego towarzysza, który właśnie wpatrywał się w sufit. Obserwowały z zainteresowa- niem, jak powoli przechyla się na bok i pada na podłogę. Leżał teraz w piwnicznym kurzu i ciężko dyszał, patrząc wokoło nie- przytomnie. Już po chwili powieki same mu się zamknęły. JNiedy po pewnym czasie Handlarz się przebudził, słońce świe- ciło mu prosto w oczy. Bolała go głowa, a żołądek ciążył jak kamień. Obie myszy piwniczne kuliły się pod ścianą. A po chwili dał się słyszeć odgłos ciężkich kroków na schodach, coś trza- snęło i smuga słońca znikła. Pfruk i Ospalec zaraz znaleźli się z powrotem koło Hand- larza. Mało brakowało i golec by cię rozdeptał - powiedział mu Ospalec nie bez pewnej satysfakcji. - Wielkie klapiące stopy minęły cię o wąs, bracie. Masz szczęście, że to był ten siwy z fu- trem na twarzy, ślepy jak kret. Handlarz usiadł z nosem do góry i tarł oczy łapkami. Gło- wa ćmiła go niemiłosiernie. - Otruliście mnie - zachrypiał. - Przez was jestem chory -Myśmy cię otruli! Ale dowcip! - krzyknął Pfruk. - A może raczej sam się otrułeś? Nikt ci nie kazał żłopać nasze- go wina. Piłeś, bo chciałeś, no nie? - Poczęstowaliście mnie trucizną! - To nie trucizna, to wino - zaprotestował Ospalec. -Jeśli wino ci szkodzi, lepiej pij piwo. - Piwo? - stęknął Handlarz, nie rozumiejąc, o czym mowa. - Mniejsza o to - odezwał się Pfruk. - W przyszłości daj so- bie z winem spokój. Przeraziłeś nas śmiertelnie, padłeś na zie- mię jak martwy. Aja cię miałem za twardziela. Przecież chwali- łeś się, że pokonałeś Strażniczkę! -Wcale się nie chwaliłem i wcale jej nie pokonałem. Mó- wiłem, że walczyliśmy aż do... - ...do remisu. Tak, tak, ...szeliśmyjuż to, bratku. Tylko że nikt jeszcze nigdy nie przechytrzył Strażniczki, więc jest co naj- mniej tak, jakbyś ją zwyciężył, nie? Handlarz nie miał ochoty sprzeczać się z obydwiema my- szami, poczłapał więc w inną stronę piwnicy. - Poszedł się wyrzygać - ogłosił Ospalec. Handlarz siedział w kącie na chłodnej posadzce, dopóki nie poczuł się trochę lepiej. Widział, jak tamtych dwóch wraca do kałuży wina i znowu zaczyna pić. Aż dziw, że na nich truci- zna nie działała; Handlarz uznał jednak, że po prostu już do niej przywykli i uodpornili się na napój, który dla myszy spoza piwnicy był szkodliwy. Zastanawiał się też nad światłem słonecznym, które tu wi- dział. W jednej chwili słońce stało w zenicie, a już za moment zrobiło się ciemno. I skąd wzięło się słońce wewnątrz Domu? Musiał poprosić Pfruka o wyjaśnienia. - Przecież to światło lampy, nie widziałeś nigdy lampy? - Masz na myśli coś w rodzaju gwiazd? - Nie - parsknął pogardliwie Pfruk. - Słuchaj, rozumiem, że wychowałeś się w innych warunkach, aleja też wiem co nie- co o życiu na zewnątrz, wujciu Wątrobiarz mi mówił. Wiem, że są latarnie uliczne i różne takie. No a jeżdżące pudełka gol- ców? Przecież musiałeś widzieć, jak po ciemku pędzą z zapalo- nymi reflektorami. Handlarzowi coś zaczynało świtać w głowie, przypomniał sobie bowiem traktor, który widywał na polu koło Żywopłotu. - W Domu spotkasz lampy na każdym kroku, czasami świecą, a czasami nie. Na ogół są zapalone, kiedy golec jest w pokoju; chyba że to sypialnia i golec śpi albo jest widny dzień. Pojmujesz? - Zdaje mi się, że tak - odparł Handlarz. - Czy można to jakoś przewidzieć? - Czasami - powiedział Ospalec. - Tutaj w piwnicy światło zapala się tylko wtedy, kiedy wchodzi golec. Najpierw otwierają się drzwi, a zaraz potem zapala się światło. Chyba że jest to go- lec, którego nazywamy Łowcą Głów, ten czasem wchodzi tu po ciemku. - Dlaczego? I kto to taki ten Łowca Głów? - Handlarz był wystraszony. - Golec o połowę mniejszy od pozostałych - orzekł Pfruk, po czym pierdnął i beknął jednocześnie. - Co ty na to, Ospal- cu? Strzał na obie strony! - Był wyraźnie z siebie dumny. Handlarz zignorował ten przejaw chamstwa i usiłował do- wiedzieć się czegoś więcej o Łowcy Głów. - Dlaczego on przychodzi tutaj po ciemku? - Żeby nas łapać - mruknął Ospalec ponuro. - Biada każ- demu stworzeniu, którego dopadnie. To potwór. W zeszłym tygodniu złapał Parszywca, też Śmierdziela. No i chyba żywcem biedaka ugotował. - Łowca Głów lubi się nad myszami znęcać? - Zadręcza nas, psy, koty, wszystkich. Sam widziałem, jak wyrywał nogi pająkowi, a potem rozgniótł go, aż pyknęło. Łowca Głów nosi mysią czaszkę, jakby to była jakaś odznaka, 0 tutaj - i Ospalec poklepał się po obojczyku. Golec miałby tu pewnie klapę marynarki. - Widywałem czasem, jak koty bawiły się martwymi mysza- mi w rowie koło Żywopłotu - zauważył Handlarz. - To prawda - przyznał Pfruk - tylko że koty nie są takie perfidne. Ten mały golec jest wyjątkowo sprytny, przebiegły 1 sto razy groźniejszy od każdego kota. Handlarz uznał, że obaj Śmierdziele przesadzają, chcąc zrobić na nim większe wrażenie. Liczyło się natomiast, że ro- zumiał już, jak to jest w Domu ze światłem. Bez ostrzeżenia za- palało się i gasło, ale czasem można było to przewidzieć, ob- serwując zachowanie golców. Handlarz nigdy jeszcze ich nie widział i podobno różnili się od wszystkich innych zwierząt. Cały czas stali słupka albo poruszali się na dwóch nogach, ni- gdy nie opuszczając się na cztery. Pozycja „z nosem do dołu" służyła im wyłącznie do snu. Cynkuś opowiadał, że kiedy śpią, rozciągają swe cielska na całą długość i zajmują miejsca tyle co tuzin kotów. - Chciałbym zobaczyć któregoś z golców - zwrócił się do plemienia Śmierdzieli. - Moglibyście mi to zorganizować? - Może tak, a może nie, wasza wysokość - odparł Pfruk, spojrzawszy przeciągle na Ospalca. - Co nam za to dasz? Powi- nieneś jakoś wesprzeć naszą plemienną spiżarnię. - Niby jak miałbym to zrobić? Wyjść stąd i poszukać dla was jedzenia? - O to mniej więcej chodzi - rzekł Pfruk. - Chociaż nie użyłbym tu słowa „poszukać", raczej „zdobyć", co, Ospalcu? - Bez dwóch zdań: „zdobyć", tak, tak - potwierdził skwa- pliwie adiutant. - Mam walczyć o jedzenie? A z kim? - Pomyślmy chwilę. - Pfruk stanął słupka i zaczął iskać się po brzuchu. - Może byś tak zaczął od plemienia Zjadaczy Ksiąg... ale nie warto, bo oni nie mają sera. Za to są najsłabsi. - Prawie tacy słabi jak my - wtrącił z dumą Ospalec, ale wódz uciszył go jednym groźnym spojrzeniem. - ...No i są jeszcze Niewidzialni, ale do nich trzeba się do- stać aż na strych. Zresztą oni też nie mają sera. Mógłbyś spró- bować z Trzynastoma. - Słyszałem już o nich - przypomniał sobie Handlarz. -1 jest wreszcie Dzikie Plemię, ale do nich nie radziłbym ci się zbliżać. Już łatwiej byłoby zabić kota, niż zaatakować Dzi- kich i wyjść z tego cało. Gorm bez wahania wydarłby ci serce i rzucił dzieciom na pożarcie. - Dlaczego nazywają się Dzikim Plemieniem? Rozumiem, że są dzicy, ale co sprawia, że są tak okrutni? - Mają czego bronić - westchnął Pfruk. - Na ich teryto- rium znajduje się niebiańska spiżarnia. Spiżarnia to magazyn jedzenia, zawsze pełen; tam właśnie jest ser, którego nigdy, ale to nigdy nie braknie. Jak by ci to powiedzieć? Dla ciebie, po- chodzącego z zewnątrz, to może coś jak żniwa trwające przez okrągły rok. - Nachylił się do Handlarza, zionąc mu prosto w nos smrodliwym oddechem. - Lepiej nie wchodzić Dzikim w drogę, wasza wysokość. Na twoim miejscu trzymałbym się od nich z daleka. Czasem można coś znaleźć w bibliotece czy w salonie; bywa, że któryś golec zostawia tam po sobie okru- chy ciasta, chleba, a nawet troszkę sera czy herbatnik. - Skoro już o tym mowa - podchwycił Handlarz, rozgląda- jąc się wokół - macie tu coś do jedzenia? Pfruk aż się cofnął. - Co, chciałbyś się załapać na nasze żarcie? Od razu po- znałem, jaki z ciebie złodziejaszek. Przyłazisz tu, żłopiesz na- sze wino i jeszcze chciałbyś się nażreć! No nie! A co ty na to, Ospalcu? - Nie chcemy tu złodziei - zawtórował wierny adiutant. Handlarz cały się wstrząsnął. Dość miał już kłótni z tymi nędznymi istotami, postanowił odejść i poszukać jedzenia. Był pewien, że w piwnicy uda mu się coś znaleźć, chociażby kilka ziaren. Zaczął biegać i węszyć po podłodze, aż poczuł coś inte- resującego - woń gnijących warzyw. Ciągle kierując się wę- chem, w kącie odnalazł worek i przez dziurę wszedł do środ- ka. Jakaż była jego radość, gdy odkrył tam kartofle, pożywie- nie smakowite i dobrze znane wiejskiej myszy! Zjadł do syta i od razu poczuł się lepiej, po czym tą samą dziurą wyszedł z worka. Natychmiast natknął się na Pfruka i Ospalca, którzy oczekiwali go ze zbolałymi minami. - Wstydu żadnego nie masz! Odbierasz nam żarcie od ust! - biadał Pfruk. - O co ci chodzi? Tych kartofli wystarczyłoby dla całej ar- mii myszy na długie miesiące - odparł Handlarz. - Nie zubo- żeliście, tylko trochę zjadłem. Zresztą tam, skąd pochodzę, je- dzenie jest twoje, dopiero kiedy już mocno trzymasz je w gar- ści. Kto pierwszy, ten lepszy. - Tutaj jest inaczej i wnet się tego nauczysz - rzekł Pfruk. - Zapasy należą do plemienia, na którego terytorium się znaj- dują. Jesteś w krainie Śmierdzieli i właśnie podwędziłeś nam żarcie. - No to weźcie je sobie z powrotem albo mnie ukarzcie - odezwał się Handlarz zmęczony tą całą gadaniną. - A może przyjmiemy go do Śmierdzieli, co? To by załatwi- ło sprawę - zaproponował Ospalec. - Nie chcę zostać Śmierdzielem! - Handlarz zaprotesto- wał gwałtownie. - Już wolałbym rzucić się w paszczę lisa, niż być takim parszywym Śmierdzielem jak wy. W tym momencie z sąsiedniego pomieszczenia dał się sły- szeć potworny huk. Handlarz wyskoczył prawie na metr w górę i spadł, gotów natychmiast rzucić się do ucieczki. Okropny hałas trwał jeszcze przez chwilę. Gdy umilkł, przez szparę pod drzwiami wnikały do piwnicy czarne kłęby pyłu. Wciąż jeszcze roztrzęsiony, Handlarz nie wiedział, czy ma uciec, czy zostać. Serce waliło mu jak oszalałe, a nagi drżały ze zdenerwowania. Pfruk i Ospalec przyglądali się temu z obojętnością. - Ej, spójrz tylko na niego, zaraz się posika ze strachu - za- chichotał Ospalec. Nagle znowu rozległ się grzmot, jeszcze głośniejszy niż po- przednio. I tym razem aż Handlarza podrzuciło, ale już nie tak wysoko. - No, no! - roześmiał się Pfruk. - Następnym razem wal- nie w sufit i rozbije żarówkę. Hałas ustał i znowu pojawiły się czarne kłęby pyłu. - Co to jest? -jęknął Handlarz. - Węgiel, zwalają go do pomieszczenia obok przez okien- ko. Golcy przygotowują się do zimy i robią zapasy opału. - Pfruk uśmiechnął się kpiąco. - Trochę cię to przeraziło, sza- nowny? -Już myślałem, że taki z niego twardziel, no nie, Pfruku? - rzucił Ospalec. - Taki twardziel, a boi się odrobinki węgla... Handlarz ruszył w stronę obu myszy. Gonił je przez całą piwnicę aż na schody; zdążyli wspiąć się prawie na samą górę, kiedy drzwi otworzyły się i rozbłysło światło. Dwie gigantyczne stopy schodziły po schodach do piwnicy. Nie podnosząc wzro- ku, Handlarz rzucił się naprzód, pędząc przed sobą Pfruka i Ospalca, aż wdrapali się wszyscy na najwyższy stopień i prze- biegli przez próg. A w następnej chwili drzwi zatrzasnęły się za nimi. Handlarz znalazł się w długim pomieszczeniu o podłodze tak lśniącej i gładkiej, że się na niej ślizgał. Nie gonił już teraz Śmierdzieli, lecz za ich przykładem rozglądał się w poszukiwaniu jakiegoś ciemnego kąta. Pfruk i Ospalec dobiegli do rogu i przycupnęli przy boazerii, bezpiecznie skryci w cieniu. Handlarzowi nie po- zostawało nic innego, jak zrzucić dumę z serca i przytulić się do zapchlonych towarzyszy. Wszyscy trzej z trudem łapali oddech; obaj Śmierdziele byli tak zziajani, że oczy wychodziły im na wierzch z wysiłku, a płuca mało nie pękły. - No, masz, czego chciałeś' - napadł Ospalec na Handla- rza, gdy już trochę odpoczęli i odzyskali oddech. -Jesteśmy w holu, daleko od Nory Gwenllian, w każdej chwili możemy tu spotkać kota, bandę Dzikich czy choćby strasznego Łowcę Głów z jakąś pułapką. Wszystko przez ciebie, parszywy gnojku! CHEDDAR Za szafą w szóstej sypialni znajdowało się wejście do Nory Ran- guna, nazwanej tak od imienia jej twórcy, Ranguna Pokój Czy- niącego, dawno zmarłego Smierciogłowego wojownika ducha. Nora Ranguna, podobnie jak wiele innych nor w Domu, zna- na była tylko Śmierciogłowym; została zaprojektowana tak prze- myślnie, że światło i cień skutecznie ją maskowały, z którejkol- wiek strony szafy by patrzeć. Mysz mogła dostrzec wejście, do- piero gdy miała je bezpośrednio przed sobą; normalnie kryło się ono w cieniu pod listwą boazerii i tylko drobne nacięcie li- stwy wskazywało, gdzie dokładnie znajduje się nora. Z małej wnęki wynurzyła się mysz o imieniu Skrang. Była . to Śmierciogłowa z gatunku myszy leśnych, wyznawczyni nauki bogini Unn i oddana opiekunka najstarszego ze Śmierciogło- wych, I-Kuchenga. I-Kucheng rozsądzał spory między mysza- mi, a że wyroki te często budziły sprzeciw, miał wielu wrogów, którzy nawet godzili na jego życie. Skrang wielokrotnie wyba- wiała go z opresji. Stary I-Kucheng potrafił jeszcze sam dać sobie radę. Gdy jakaś mysz zaatakowała go od przodu, mógł się obronić, stosu- jąc znaną tylko Śmierciogłowym sztukę walki ik-to. Ostatnimi czasy I-Kucheng był już jednak prawie głuchy, zdarzało się, że nie dosłyszał myszy podchodzącej od tyłu. Skrang była względ- nie młoda, liczyła sobie trzysta siedemdziesiąt nocy, i podjęła się go strzec. Teraz I-Kucheng odpoczywał bezpiecznie w głębi Nory Ranguna i Skrang mogła się przez chwilę odprężyć i rozpro- stować nogi. Doszedłszy do rogu olbrzymiej, wznoszącej się jak forteca szafy, rozejrzała się uważnie po pokoju. Ciężkie zasło- ny były zaciągnięte i w sypialni panował półmrok. Pokój ten należał do starej samicy golca, która późno wstawała z łóżka. Teraz spała jeszcze głębokim snem, a w jej stopach leżał zwi- nięty w kłębek, groźnie wyglądający, stary rudy kocur. Jedna jego łapa była wielkości Skrang. Kot miał na imię Pluj, jako że pluł na wszystko, co się ru- sza. Zwykle nocami włóczył się po ogrodzie, czasem jednak zdarzało mu się zostać w domu, tak jak teraz. Chociaż mniej groźny niż Gałeczka, niebieska kotka birmańska, Pluj mimo podeszłego wieku był nadal kimś, kogo nie należało lekce- ważyć. Skrang uważnie wsłuchiwała się w miarowe oddechy kota i golca, a upewniwszy się, że oboje śpią, wdrapała się na listwę przy boazerii i obiegła po niej pokój aż do uchylonych drzwi; za nimi na podeście nie groziło już żadne bezpośrednie nie- bezpieczeństwo. Biegnąc po śliskiej podłodze, musiała minąć otwarte drzwi sypialni numer pięć, należącej do straszliwego Łowcy Głów. Chociaż Śmierciogłowi uważani są za nieustraszonych, serce waliło Skrang nieprzytomnie, kiedy podpełzła do otwartych drzwi i zatrzymała się w ich cieniu. Po paru sekundach drwią- cy głos Małego Księcia zmroził jej krew w żyłach. -Wiem, że tam jesteś, moja słodka myszko, moje pyszno- ści. Czuję twój zapach, nędznico. Głos był słodki i przymilny, a jego właściciel wydawał się bardzo z siebie zadowolony. - Myślisz, że uda ci się nabrać Małego Księcia? Na dłuższą metę na pewno nie, ty brudasie o smakowitym mięsku. Mały Książę wyczuje zwykłą mysz domową nawet z drugiego poko- ju. Poznaję po zapachu, że tam jesteś, i mogę się założyć, że masz pyszne delikatne uszka. Jestem myszą leśną, a nie domową, ty myszożerco, pomy- ślała Skrang. Mały Książę mógł tylko grozić, bo nawet jeżeli golec był teraz w pokoju, i tak nie rozumiał tych popiskiwań. Zebrała się na odwagę i przebiegła obok otwartych drzwi. Bia- ła mysz o czerwonych oczach, różowym pyszczku i różowym ogonie obserwowała ją ze srebrnej klatki. - Ha! Wiedziałem! Wiedziałem! Nikt nie zdoła przechy- trzyć Małego Księcia! - wykrzykiwał Mały Książę uczepiony kurczowo srebrnych prętów. - Tuczę się na waszym mięsku, zajadam przepyszne wątróbki i języczki mysiaczków, które mój pan gotuje żywcem. Zębami wyłupię ci oczka; chodź do mnie, no chodź, mój słodziutki mysiaczku, wracaj do Małego Księcia... Skrang była już przy schodach. W Domu każda z myszy miał własny sposób pokonywania schodów w górę bądź w dół. Jedne zjeżdżały po poręczy, inne używały do tego celu poprzeczki biegnącej pod poręczą, nie- które zaś wędrowały po listwie od strony ściany. Skrang upodo- bała sobie tę ostatnią metodę; teraz wdrapała się na listwę i zje- chała po niej aż na parter. Na dole przystanęła u drzwi wejściowych, przypominając sobie, że od wielu, wielu godzin nie widziała już Głaza. Głaz, stary samiec koszatki, mieszkał przy drewnianej wygódce na końcu ogrodu. Ponieważ używano jej rzadko, przeważnie nic nie zakłócało mu spokoju. Ogród był tu całkiem dziki, pozo- stawiony samemu sobie. Głaz uwielbiał gąszcz wybujałych rc* ślin. Nienawidził sposobu, w jaki golcy traktowali naturę, for- mując ją i urabiając według własnego widzimisię. Głaz chciał, żeby wszystkie myszy z Domu i ze wszystkich innych domów powróciły do swojego naturalnego środowiska do lasów, rowów, pól i żywopłotów. Był zdania, że myszy nie powinny mieszkać w domach; domy, powiadał, jak wszystkim myszom wiadomo, to skorupy olbrzymich, dawno wymarłych prehistorycznych ślimaków. Z czasem w pustych skorupach za- mieszkały myszy, szczury, nietoperze i inne stworzenia, a póź- niej wprowadzili się tam oczywiście i golcy, ale dla nikogo z nich nie były naturalnym schronieniem. - Przeznaczeniem myszy jest żyć na swobodzie, wśród traw pod drzewami. Powinny spijać wodę z kwiatów i liści, jeść dzi- kie jabłuszka i stonogi, sypiać w legowiskach z siana. Na ten temat długo prawił z zapałem, jeśli tylko znalazł chętnych słuchaczy. Podczas gdy Skrang zastanawiała się, czy zdąży odwiedzić Głaza, zegar w holu wybił siódmą i wyrwał ją z zamyślenia. Nie mogła już wyjść na dwór; była siódma, a więc noc minęła i nad- chodził dzień. Skrang odwróciła się i zamarła. Z połowy wysokości scho- dów uważnie obserwował ją Pluj i powolutku, powolutku się do niej zbliżał. Zmrużone oczy błyszczały mu metalicznie, pysk stę- żał jak kamień. Kot pewnym krokiem zmierzał prosto do celu. Przekonawszy się, że został dostrzeżony, jednym susem pokonał resztę schodów. Skrang jednak była szybsza, stary kocur nie mógł się z nią mierzyć. Popędziła w lewo, wzdłuż holu, kierując się do salo- nu. Biegnąc, przeklinała swój pech. Najlepsza droga ucieczki, znana jako Nora Gwenllian, znajdowała się po drugiej stronie holu, na wprost schodów. Pluj złapałby Skrang, nim zdążyłaby tam dobiec; rzuciwszy się za nią ze schodów, z rozpędu poślizg- nął się prawie pod samą norę. Skrang dobiegła do ciemnego kąta pod schodami i o mało nie wpadła tam na trzy inne myszy, a już po chwili Pluj także zawrócił w tę stronę i teraz rozglądał się wściekle dookoła. Po- nieważ jednak i wzrok, i słuch już go zawodziły, prychał i pluł ze złości, nie mogąc ustalić, gdzie skryła się upatrzona przez niego zdobycz. Tymczasem Pfruk uspokajał rozhisteryzowanego Ospalca, który nigdy dotąd nie wystawił jeszcze nosa poza piwnicę. Tłu- maczył mu cierpliwie, że muszą tylko dobiec do Nory Gwen- llian. Przybycie Skrang przerwało tę rozmowę; jedyna droga ucieczki była odcięta przez olbrzymie rude kocisko, które naj- wyraźniej uparło się złowić choćby jedną mysz. - O raju! - szeptał Ospalec. - O raju, o raju, o raju!... - Zamknij się - syknęła Skrang. Pluj przemierzał hol w tę i z powrotem, plując i rozprysku- jąc przy tym ślinę, jakby to był tłuszcz na rozgrzanej patelni. Zaglądał w każdą szczelinę i w każdy kąt; zdawało się, że nie da za wygraną, dopóki nie spenetruje wszystkich zakamarków. Wiedział, że mysz musi być w pobliżu, i postanowił jej dopaść. Nagle uchylono klapkę w drzwiach, przez otwór na listy wpadły do środka poranne gazety i poczta. Klapka się zatrza- snęła. Z saloniku wynurzył się stary pies, przeszedł obok myszy, chwycił w zęby listy i poczłapał z powrotem. Pluj nie zwrócił na to żadnej uwagi, bez reszty pochłonię- ty polowaniem na mysz, która zdołała mu umknąć. Handlarz z podziwem obserwował ucieczkę Skrang przed kotem, teraz jednak czuł, że ich los jest przesądzony. W wyobraźni widział już, jak leży rozgnieciony przez ciężką, zbrojną w pazury łapę, a jego wnętrzności walają się po podłodze. Obraz ten był na tyle przerażający, że odbierał resztkę nadziei, skutecznie paraliżując każdą myśl o uciecz-> ce, choć przecież kot na pewno nie zdołałby złapać naraz wię-/ cej niż dwie myszy. O jakże Handlarz chciałby się znaleźć z powrotem w won- nym Żywopłocie i zapomnieć, że istnieje jakiś świat poza nim! Pluj nadal chodził po holu od ściany do ściany, mrucząc coś pod nosem i zamiatając podłogę ogonem. 1 nagle w drzwiach salonu pojawił się drugi kot, będący po- strachem wszystkich myszy w Domu. W tym momencie wszyst- kie cztery myszy wiedziały już, że śmierć jest blisko. Gałeczka, mniejsza, szybsza i silniejsza niż Pluj, wkroczyła do holu. Cudownym zbiegiem okoliczności miała już coś w pysku. Kiedy podeszła bliżej, zobaczyli wyraźnie jej zdobycz. Mysz zwi- sała bezwładnie z pyska kotki, oczy miała zamglone, lecz jesz- cze żyła. Była to jakaś głupia mysz domowa, która ośmieliła się zapuścić do salonu, gdzie królowała Gałeczka; teraz biedactwo płaciło za swoją lekkomyślność. Pluj przejawiał duże zainteresowanie zdobyczą i wyglądał przy tym na oburzonego. Skrang wiedziała, o co rudzielcowi chodzi: myślał, że Ga- łeczka złapała tę właśnie mysz, na którą on bezskutecznie po- lował już od paru minut. Kocica miała w zębach jego myszkę! Wcale mu się to nie podobało. Najeżył się i zaczął znowu pluć, miaucząc przy tym przejmująco. Gałeczka nawet go nie dostrzegła; upuściła swą zdobycz na chodnik w holu. Mysz momentalnie odzyskała wigor i rzuciła się do ucieczki. Kotka odczekała sekundę, po czym uderzyła łapą, aż jej ofiara przekoziołkowała dwa razy w powietrzu, spadła, przetur- lała się i zaczęła biec w drugą stronę. Gałeczka przez chwilę przy- glądała się temu niedbale, potem dopadła jej jednym skokiem i zaczęła przerzucać nieszczęsną z łapy do łapy jak piłkę, aż w koń- cu zagryzła ją z głośnym, przeraźliwym chrzęstem. Nie przestawa- ła się jednak bawić; podrzucała swą martwą już ofiarę, ciskała nią o ścianę, wreszcie wyrzuciła wysoko w górę i złapała prosto w otwarty pysk. Na koniec ułożyła się wygodnie, trzymając łup między łapami, jakby czekała, czy ktoś ośmieli się go odebrać. Handlarz obserwował tę scenę zmartwiały z przerażenia. Nie mógł pojąć, jak to się stało, że mysz, która jeszcze przed chwilą biegała, teraz jest martwa. Żyjesz sobie spokojnie, zasta- nawiając się, co by tu zjeść na następny posiłek, a zaraz sam sta- jesz się pożywieniem dla kogoś, kto ma ostre zęby i łapy uzbro- jone w pazury. Nie miał czasu, by dłużej roztrząsać ten problem, ponie- waż w holu zaczęło dziać się coś ciekawego. Rudy kocur uznał najwyraźniej, że młoda kotka - na której obecność w Domu, chcąc nie chcąc, był skazany - obrabowała go właśnie z łupu. Plując i sycząc, zbliżał się teraz do Gałeczki w niedwuznacznie wrogich zamiarach. Kotka w mgnieniu oka zerwała się na równe nogi, trzyma- jąc w pysku martwą mysz. Z gardła wydarł jej się ostrzegawczy dźwięk, zbliżony do psiego warczenia. Pluj zaatakował najeżo- ny, groźnie szczerząc zęby. Galeczkajednak była szybsza, z pręd- kością błyskawicy dopadła napastnika, z całej siły wczepiła mu się pazurami w ucho, szarpiąc je do krwi i wyrywając futro. Zakotłowało się; stary kot był dużo słabszy i wyszedł z wal- ki mocno poturbowany. Rozważnie wycofał się poza zasięg pa- zurów Gałeczki. Z ucha sączyła mu się krew. Dały się jeszcze sły- szeć odgłosy plucia i powarkiwanie, oboje jednak odsunęli się od siebie na bezpieczną odległość, starając się ocenić sytuację. - Que tu es une voleuse!- splunął zbolały rudzielec w stro- nę kotki, przekonany, że to ona ukradła mu mysz. - Moi ? Menteur que tu es! Espece d 'imbecile! - wrzasnęła Gałeczka w odpowiedzi, znowu bawiąc się swą martwą zdo- byczą. Czterem myszom, ukrytym o parę kroków od nich, zdawa- ło się, że są świadkami walki bogów. Koty były przecież niepo- konane i wolne od strachu, co czyniło je absolutnymi panami wszechświata. Nikt nie mógł równać się z kotem, gdy chodziło o zimną krew, premedytację i zdecydowanie. Gdyby dwa słoń- ca wpadły na siebie, pędząc z dwóch przeciwnych krańców ga- laktyki, byłoby to dla myszy doświadczenie równej miary co walka tych dwóch potężnych istot, rozgrywająca się na ich oczach. Pfruk aż zesztywniał z przerażenia, wybałuszył oczy, szczę- ka mu opadła. W odróżnieniu od niego Skrang wyglądała na spokojną; siedziała skryta w najgłębszym cieniu pod ścianą. Myślała, roz- ważała szansę. Bywa pora, że trzeba się przyczaić, i pora, by rzucić się do ucieczki. Trzeba dokładnie wiedzieć, na co aku- rat przyszedł moment, bo to decyduje o życiu. Skrang nie mia- ła zamiaru umierać tylko dlatego, że stanie sparaliżowana stra- chem w chwili, gdy powinna biec co sił w nogach. I odwrotnie, wolała przylgnąć do boazerii i pozostać nie zauważona, niż dać się zabić przy próbie ucieczki. Wydawało się, że Ospalec może nie wytrzymać i wybiec z kryjówki w najmniej odpowiednim momencie; mięśnie miał twarde, ścięgna naprężone i aż drżał z napięcia. Handlarz był zdecydowany rzucić się na niego, bo Ospalec mógł wszystkich wydać. - Tu n 'es qu 'un clochard! - wrzasnęła Gałeczka do ru- dzielca. - Et toi, tu es une prostituee! - warknął stary kocur, na któ- rym to, że nazwała go włóczęgą, nie zrobiło specjalnego wra- żenia. Obrzuciwszy się nawzajem wyzwiskami, koty uznały sprawę za zakończoną i rozeszły się w swoje strony, pozostawiając my- sie zwłoki na podłodze. Dla Handlarza był to wyraz najwyższej pogardy dla całego jego gatunku. Nigdyjeszcze nie spotkał się z czymś podobnym. Walka toczyła się więc nie o pożywienie, lecz była demonstracją siły; mysz, rzekoma przyczyna całej awantury, leżała porzucona w zapomnieniu, żadnemu z kotów najwyraźniej do niczego niepotrzebna. Kiedy tylko koty znikły z pola widzenia, obydwaj Śmierdziele zerwali się z miejsca i popędzili prosto do Nory Gwenllian znajdującej się na drugim końcu holu. Handlarz i Skrang zostali sami. Handlarz słaniał się na nogach z wyczerpania. Gdyby był teraz w Żywopłocie, mógłby zaszyć się w norze lub skryć wśród cierni. Nigdy jeszcze nie przebywał tak blisko kotów i smród ich futra przyprawiał go 0 mdłości. Ogarnęła go niewypowiedziana ulga, że jest cały 1 zdrowy, ale serce wciąż waliło mu w piersi jak oszalałe. Skulił się pod ścianą, usiłując dojść jakoś do siebie i wyzbyć się stra- chu, od którego zaschło mu w gardle. - Nigdy cię jeszcze nie widziałam - odezwała się Skrang. -Jestem nowy w Domu - przyznał Handlarz. - Myszy, któ- re już zdążyłem tu poznać, nie zrobiły na mnie najlepszego wrażenia. Oczywiście nie mówię o tobie, wydajesz się dość roz- sądna. Na tamtych dwóch natknąłem się w piwnicy zaraz po wejściu do Domu. Jakie są pozostałe myszy? Bardziej podobne do nich czy do ciebie? Skrang wzruszyła ramionami. - Ani do mnie, ani do nich. A właściwie po coś ty tu przy- szedł? - Głosy przodków mi to nakazały, musiałem usłuchać ich wezwania i opuścić Żywopłot, potem zaś odkryłem, że Dom przyciąga mnie w pewien szczególny sposób. - Handlarz nie uważał za stosowne wtajemniczać ją w szczegóły tego prze- słania. - Głosy przodków? - Skrang kiwnęła głową. - Musiałeś zo- stać wybrany w jakimś ważnym celu; ciekawe w jakim. No, ale skoro już tu jesteś, powinieneś z tego skorzystać najlepiej, jak się da; przede wszystkim musisz znaleźć plemię, które cię przyjmie. Jesteś myszą zaroślową, podobną do mnie, więc nie. będzie ci łatwo dogadać się z myszami domowymi. W twoim> wieku chyba już trochę za późno rozpoczynać naukę u Śmier-/ ciogłowych, ale podejrzewam, że plemię Zjadaczy Ksiąg zgo- dziłoby się ciebie przyjąć. Oni nie mają uprzedzeń, chociaż to banda pomyleńców; jeżeli tylko ci to nie przeszkadza, mógłbyś do nich przystać. Handlarz zastanowił się i zapytał: - A czy nie mógłbym pozostać sam, tak jak ty? - Nie jestem wcale sama, należę do Śmierciogłowych; sta- nowimy na wpół religijną sektę. Zbyt wiele czasu zajęłoby mi tłumaczenie, kim jesteśmy i co robimy, mogę ci jednak z góry powiedzieć, że jako samotna mysz długo byś tu nie przetrwał. Potrzebujesz opieki i wsparcia ze strony plemienia. Jedyny problem polega na tym, że Zjadacze Ksiąg rzadko zdobywają ser. Handlarz z westchnieniem wzruszył ramionami. - Nie wiem, co to jest ser, pamiętam tylko, że w Żywopło- cie krążyły o nim różne opowieści, ale poza tym... W każdym razie nie mam nic przeciwko Zjadaczom Ksiąg. Porozmawiasz z nimi na mój temat? - Zrobię więcej, sama cię do nich zaprowadzę - powiedzia- ła wojowniczka ducha. - I nie musisz mi za to dziękować; od tego jestem, żeby pomagać innym myszom. Ale powiedz mi, jak się dostałeś do Domu. Przekupiłeś odźwierną? - Przeszedłem przez labirynt, nie mając ze sobą żadnego jedzenia. Musiałem walczyć ze Strażniczką. -1 ty wygrałeś? - Skrang szeroko otworzyła oczy ze zdu- mienia. - Walczyliśmy i wynik był remisowy. - No, to naprawdę robi wrażenie - rzekła Śmierciogłowa. - Chodź za mną. Poprowadziła go wzdłuż holu, do miejsca gdzie w jednej z desek podłogowych znajdowała się dziura po sęku, którą czę- ściowo zakrywał brzeg grubego chodnika. W tę właśnie dziurę wślizgnęła się teraz Skrang, a za nią Handlarz. Kiedy byli już w środku, w zagłębieniu między podłogą a sklepieniem piwni- cy, Skrang opowiedziała mu historię tej nory. - Dziura po sęku, przez którą tu weszliśmy, znana jest jako Nora Gwenllian, od imienia kapłanki z plemienia Zjadaczy Ksiąg. Jest w Domu wiele nor nazwanych imionami nieżyją- cych już myszy, jedne z nich są tajne, inne przeznaczone do publicznego użytku. Z każdego pokoju jedno przejście prowa- dzi do labiryntu i używane jest w nagłych wypadkach. Nora Gwenllian jest drogą publiczną i doprowadzi nas aż do biblio- teki. - Do biblioteki? - Do miejsca pełnego książek, gdzie włada plemię Zjada- czy Ksiąg. - Nie wiem, co to są książki, ale pewnie wkrótce się do- wiem. Czy jest gdzieś w pobliżu Dzikie Plemię? - Niedaleko - odparła Skrang. - Dzicy mieszkają w kuch- ni, sprawują rządy nad boską, zawsze pełną spiżarnią. - Dlaczego sieją taki postrach? - Są tęgimi wojownikami. Muszą się dzielnie bić, żeby sku- tecznie strzec swego wielkiego bogactwa. A ponieważ do nich należy spiżarnia, zawsze mają jedzenia pod dostatkiem, więc są rośli i silni. Jedno wynika z drugiego. - Nagle głos jej się zmie- nił. - Chwileczkę... Skrang stanęła jak wryta w miejscu, gdzie po belce biegły całe pęczki przewodów elektrycznych. Handlarz za jej przykła- dem zamarł w bezruchu, oczekując wyjaśnień. I już po chwili zrozumiał; poprzecznym korytarzem przed nimi przemknął niewyraźny cień. Był duży, znacznie większy od myszy i Han- dlarz poczuł nagle, że dreszcz przechodzi mu po plecach. Cień jednak zaraz znikł gdzieś wśród kurzu, między legarami podłogi. - Co to było? - zapytał Handlarz, kiedy uznał, że niebez- pieczeństwo minęło. - Kellog - odparła Skrang, ruszając znowu naprzód. -Wybacz mi moją głupotę, ale kim jest Kellog? - Hand- larz poczuł, że im dłużej przebywa w Domu, tym więcej tutej- szych mrocznych tajemnic nie daje mu spokoju. -Ach, przepraszam, zapomniałam, że jesteś tu nowy. Kel- log to szczur dachowy, zdaje się, że właśnie idzie odebrać okup od Plemienia Dzikich. Tylko oni są dość bogaci, żeby mu pła- cić. Mieszka na drugim strychu. Niewidzialni, myszy z pierw- szego strychu, bezustannie mają z nim kłopoty. W bibliotece raczej nie będziesz go spotykał. Nigdy nie chodzi po pokojach; woli korzystać z tuneli w ścianach czy pod podłogą, żeby nie rzucać się w oczy golcom. - Chyba nigdy jeszcze nie słyszałem o szczurze dachowym - zauważył Handlarz, usiłując nadążyć za swą towarzyszką. - U nas w rowach były zwykłe szczury i szczury wodne, czyli kar- czowniki, ale szczurów dachowych nie było. - Inaczej nazywają się szczurami okrętowymi; czasem same tak na siebie mówią. - Co to jest okręt? - Nie wiem. Zadajesz strasznie dużo pytań! Nie znam na wszystko odpowiedzi; jak słyszałam, okręt przypomina jeżdżą- ce pudełko golców, tyle że porusza się po wodzie. Tylko nie pytaj mnie dlaczego, bo nie mam pojęcia. No, jesteśmy u wej- ścia do biblioteki. Posłuchaj, przedstawię cię szefowej Zjadaczy Ksiąg i wracam, bo mój przyjaciel I-Kucheng wkrótce się obu- dzi. Powinnam być wtedy przy nim. Jeśli sam gdzieś się wypu- ści, nie będę mogła go znaleźć. - Czyżby był całkiem zdziecinniały? - zdziwił się Handlarz. -Jest wspaniałą starą myszą, a wie więcej niż ty i ja, i z tu- zin innych myszy razem wziętych - zareplikowała ostro Skrang. - Możesz mi wierzyć, że pod względem intelektu I-Kucheng zasługuje na szacunek i podziw; oczy i uszy odmawiają mu już posłuszeństwa, ale nie rozum. - Przepraszam, nie miałem nic złego na myśli; tak sobie tylko powiedziałem. Doszli do pionowej ściany i zaczęli się po niej wspinać, ko- rzystając z licznych drewnianych przęseł, podpórek i szczebli, tworzących tu konstrukcję gęstą niczym las. Skrang była dobrą przewodniczką i z łatwością odnajdywała drogę, wkrótce więc byli już przy wyjściu. - Hej tam! - krzyknęła głośno, nie wychodząc jednak na zewnątrz. - Kto woła! - odkrzyknął jakiś głos. - Mów, jak się nazywasz i o co ci chodzi. - To wartownik - szepnęła Skrang do Handlarza, po czym odpowiedziała: -Jestem Skrang, Śmierciogłowa; przyprowa- dziłam kogoś, kto chce się zobaczyć z Frydą Piegowatą. - Ilu ich jest? - Jeden. Mysz o imieniu Handlarz, pochodzi z daleka. Wartownik zamruczał coś do siebie, w końcu jednak uznał, że mogą wejść. Dopiero wtedy Skrang wyszła przez dziu- rę, a Handlarz za nią. Roztaczał się przed nim dziwny widok; z dużej wysokości spoglądał na pokój wyłożony dębową boazerią. On sam stał na jakichś dziwnych klockach, a poniżej znajdowało się biurko po- kryte grubą warstwą kurzu. Przy biurku siedział wielki stwór o zwiotczałej skórze, sięgający około połowy wysokości drzwi. Twarz i głowę pokryte miał białymi włosami i zdawał się całko- wicie zajętyjednym z owych podłużnych klocków. Handlarz nie miał wątpliwości, że widzi golca. Czuł się nawet dość rozczaro- wany, bo stwór nie zrobił na nim większego wrażenia. Golec przypominał duże głupie zwierzę. Trzy myszy igrały sobie o pa- rę kroków od niego, czego najwyraźniej nie zauważał. - Nie jest aż tak wielki, jak myślałem - zaszeptał Handlarz. - Co? - zapytał wartownik, mysz domowa z pogardliwą miną. - Golec. - Teraz się złożył - wyjaśniła Skrang. - Oni tak siedzą, zgi- nają się w dwóch miejscach, w pasie i w kolanach. Kiedy wstają i chodzą, są dwa razy więksi. -Ach! - Handlarz nie dał się do końca przekonać. - Mimo wszystko jestem rozczarowany. Spodziewałem się czegoś nadzwyczajnego. - Czasem oczekiwania przerastają rzeczywistość - prych- nął wartownik. - Ale nie ulega wątpliwości, że golcy bywają agresywni, jeśli akurat mają taki humor. Wnioskuję, że nigdy dotąd nie widziałeś golca? - Nie - odparł Handlarz, wciąż wpatrując się w rozczo- chraną postać o pomarszczonej skórze. - Pierwszy raz kogoś takiego widzę, chociaż już słyszałem, jaki potrafią robić hałas, a ostatnio nawet przebiegłem jednemu po nodze, ale mu się nie przyjrzałem, sytuacja była nie po temu. Ten ma trochę zbyt bladą głowę i łapy, prawda? Wygląda, jakby był martwy. -Jestjak najbardziej żywy - stwierdził wartownik z przeko- naniem - chociaż się nie rusza. Ale patrz! Troszkę się poruszył. Ta skóra, którą ma na plecach, wcale nie jest jego; oni skądś ją kradną. Wiemy, że noszą na sobie coś zrobionego z owczej weł- ny, a niektórzy używają futer z lisa i skór różnych innych zwie- rząt. Ich własna skóra to ta szarobiała, którą mają na twarzy i na szyi. Bywają biali, jak ten tutaj, ale jak twierdzą starzy Zja- dacze, zdarzają się i czarni; no i jestjeszcze cała gama pośred- nich odcieni. Różnią się też trochę rozmiarem. - Słyszałem, że jest wśród nich jakiś pokurcz, nazywa się Łowcą Głów. - Nie, Łowca Głów to małolat - odezwał się wartownik ze znajomością rzeczy. - Pewnego dnia Łowca Głów będzie taki duży jak ten. - Niech Bóg broni! - mruknęła Skrang. Handlarz nie był już zainteresowany golcem i rozglądał się teraz po bibliotece; przez chwilę wzrok zatrzymał na czymś, co leżało pod krzesłem i do złudzenia przypominało śpiącego psa. Gdy powędrował spojrzeniem dalej, przekonał się, że jest to miejsce niezwykłe, pełne interesujących przedmiotów. Meble, jakkolwiek nieliczne, były solidne i pięknie błysz- czały. Handlarz słyszał co nieco o meblach od podróżników, rozpoznawał więc takie sprzęty jak krzesła, stoły i łóżka, a tak- że przedmioty domowego użytku w rodzaju zasłon i dywanów. Pewnych rzeczy jednak nie znał; na przykład dziwnych i ogromnych kwiatów wyrastających z małych stoliczków; war- townik nazywał je lampami. Były źródłami sztucznego światła, takiego jak to, które rozbłysło nagle w piwnicy. Wszystkie ściany zasłonięte były niemal całkowicie klocka- mi, na jednym z nich Handlarz właśnie stał. Klocki były róż- nych rozmiarów i różnokolorowe, lecz w odcieniach dość po- nurych. Pachniały skórą i stęchlizną. Handlarz wyczuwał tu nikły ślad obecności ducha lasu, było w tym jednak coś niepo- kojąco posępnego. - To są książki - wyjaśniła Skrang. - Od nich pochodzi na- zwa plemienia. Zrobione są z cienkich arkusików papieru, któ- re smakują trochę jak drzewo i pokryte są czymś w rodzaju martwych robaczków poukładanych w rządki. Golcy często przychodzą do biblioteki i długo się w książki wpatrują. Wcale nie są tym podnieceni, nie chodzi więc o seks; i nie o jedze- nie, bo nie odżywiają się książkami tak jak my. Wydaje się, że mają z tego korzyść całkiem innej natury; wpatrywanie się w rządki czarnych robaczków jest dla nich rodzajem doświad- czenia mistycznego. Czasami widać, jak poruszają przy tym ustami, wydając jakieś dźwięki... coś niesamowitego. Handlarz rozglądał się dookoła ze zdumieniem. Warstwa kurzu pokrywała tu wszystko. Ślady łapek wskazywały, którędy przebiegła jakaś mysz. Drobne pyłki tańczyły nawet w promie- niu słońca, który wdzierał się tu przez brudne okno. Spokój i cisza działały usypiająco. Następna Zjadaczka Ksiąg przybyła, by eskortować ich w drodze na dół. Kiedy schodzili, bryła spoczywająca dotąd pod krzesłem poruszyła się i Handlarz z przerażeniem stwier- dził, że istotnie jest to pies. - Na dole jest pies - ostrzegł towarzyszy. Eskortujący rzucili mu spojrzenia pełne pogardy. - On jest tu od niedawna - wyjaśniła Skrang, po czym zwróciła się do Handlarza: - To spaniel, nazywa sie Drętwy. Odkąd jest w Domu, nigdy jeszcze nie zdarzyło mu sie złapać żadnej myszy, woli owady. Osy i muchy chwyta w locie, ale nas nawet nie próbuje gonić. - Właśnie widzę. Akurat w tym momencie jakaś mysz wolnym krokiem prze- szła obok psiska, ledwo co zerknąwszy w jego stronę. Kiedy byli w połowie drogi w dół po regale z książkami, za- częli zsuwać się dalej ciasną szczeliną między tapetą a rzędem gru- bych tomów. Tę właśnie przestrzeń, gdzie księgi nie dochodziły do ściany, plemię używało jako miejsce tajnych spotkań. Wszędzie tu były mysie bobki. W swym naturalnym otoczeniu Handlarz uważał za normalne, że odchody zostawiało się koło gniazda, tu- taj jednak cały czas trzeba było po nich chodzić. Mijał gniazda wymoszczone papierem, w których matki karmiły młode. Ogól- nie biorąc, plemię Zjadaczy Ksiąg robiło na nim wrażenie bandy wynędzniałych chuderlaków. Nabrał wątpliwości, czy rzeczywiście jest to odpowiednie dla niego miejsce. Czy Zjadacze są owymi „wieloma", o których przodkowie mówili mu we śnie? Na koniec dotarli do gniazda, gdzie jeszcze jedna mysz karmiła potomstwo. - Oto Fryda Piegowata stojąca na czele plemienia Zjada- czy Ksiąg - przedstawiła ją Skrang. - Cieszy się respektem wszystkich myszy w Domu, nawet Stary Gorm się jej boi. Mysz, o której była mowa, poruszyła wąsami i w milczeniu przyglądała się Handlarzowi. Zdawała się unosić nad kipiącą masą gołych, różowych ciałek, kłębiących się pod nią i dooko- ła, co najwyraźniej wcale jej nie przeszkadzało. Od czasu do czasu zmieniała tylko nieco pozycję, żeby mogły ssać wygodnie i do woli. - Słyszałem o tobie - rzekł z podnieceniem Handlarz. - Matka opowiadała mi o Frydzie Piegowatej, słynnej czarodziej- ce. Jesteś już pewnie dość wiekowa. Tu wtrąciła się Skrang, wyjaśniając, że Fryda jest ogólnie szanowana, podobnie jak przedtem były jej matka i babka. Ich czarnoksięskie zdolności stały się już legendą. - Kim jesteś, obca myszy? - zapytała Fryda. - Zdradź mi tyl- ko imię, a poznam sekrety twego serca. Pod świdrującym spojrzeniem czarodziejki Handlarz za- drżał. Zauważył, że na głowie miała futerko w jaśniejsze plam- ki, co było śladem jakiejś dawno przebytej choroby i stąd pew- nie wziął się drugi człon jej imienia. Silna, charyzmatyczna osobowość Frydy Piegowatej zrobiła na nim wielkie wrażenie. Był przekonany, że gdyby tylko chciała, mogłaby zmienić go w komara jednym kiwnięciem ogona. - Nazywam się Handlarz - powiedział zachrypniętym gło- sem. - Hand-larz - smakowała te sylaby, delektowała się, jakby miała je zaraz połknąć. - To dziwne imię - rzekła w końcu - imię z Żywopłotu. - Tak, tak. Właśnie stamtąd pochodzę. - Handlarz - powtórzyła, kiwając głową i głęboko patrząc mu w oczy. - Zostałeś przeznaczony do xieczy wielkich. - To samo mówiła moja matka, kiedy chrabąszcz załopo- tał nade mną skrzydłami! - wykrzyknął zdumiony Handlarz. - A więc przeleciał nad tobą chrabąszcz? W takim razie bez wątpienia dokonasz czegoś niezwykłego - powtórzyła ja- snowidząca. - Frydo, muszę już wracać do I-Kuchenga - przerwała jej Skrang. - Handlarz pochodzi z zewnątrz i jak widzisz, jest myszą zarośłową, ale chciałby przystać do twojego plemienia. Walczył ze Strażniczką aż do remisu. Przyjmiesz go? Fryda uniosła się nieco, żeby swym sześciu pociechom uła- twić ssanie, po czym spojrzała na Handlarza, zmrużywszy oczy. - Wygrałeś ze Strażniczką? Handlarz zaczynał żałować, że nie udało mu się położyć Strażniczki trupem; oszczędziłoby mu to wielu wyjaśnień. - Nie wygrałem, siły były wyrównane. - No to i tak nieźle, co? Dowiodłeś swego bohaterstwa. Komu uda się wyjść cało ze starcia z tą wściekłą ryjówką, jest niewątpliwie bohaterem. Witaj, Apodemus sylvaticus w niskich progach Mus musculus i rozgość się wśród naszych ksiąg. Wy- glądasz na dzielnego i krzepkiego wojownika. Istoty tobie po- dobne, przybywające pod sztandarami przyjaźni, są tu zawsze mile widziane, przeto z całą rozkoszą przekazuję ci pozdrowie- nie. - Co? - Handlarz niewiele zrozumiał. - To wszystko przez książki, które ona zjada - wyjaśniła Skrang po cichu. - Najadła się trudnych słów i skomplikowa- nych zwrotów, a połowy z tego sama nie pojmuje. Tak samo jest z innymi starszymi Zjadaczami. Tłumacząc z grubsza, spodobałeś jej się i chce, żebyś został. -Ach! - Handlarz nie wiedział, czy musi odpowiedzieć równie kwieciście. - Ach, bardzo serdeczne dzięki, Frydo Pie- gowata. -Jesteś tu nader miłym gościem. Cóż za światowe manie- ry i arystokratyczny sposób bycia! Skrang, pozostaw sylvaticus u nas i udaj się w swoją drogę. Przekaż wyrazy szacunku czci- godnemu I-Kuchengowi. Skrang pożegnała się i odeszła. Handlarz od razu znalazł sobie odpowiednią kryjówkę za książkami, gdzie mógł wreszcie pospać, bo po wędrówce i przy- godach był już bardzo zmęczony. Zapach książek milo kojarzył mu się ze znajomym zapachem krów. Kiedy obudził się po jakimś czasie, zaczął rozglądać się po okolicy. Spenetrował półki od strony ściany, poza rzędami ksią- żek, starając się zapamiętać dziury i przejścia, które mogły być przydatne w razie ucieczki. Przy okazji poznał mnóstwo myszy. Niektóre przemawiały tonem podniosłym jak Fryda Piegowa- ta; młodzież nie miała tak wyszukanego słownictwa. Był tam Gruflt Zielonozęby, Owain, Mefyn, Zły Hywl, Łysa Etel, Rodryg, Maruder, Nesta, Cadwallon i kilku innych. Od razu poczuł sympatię do Łysej Etel i Rodryga; oboje byli jego rówieśnikami ijeszcze się posługiwali zwyczajnym językiem, tyl- ko od czasu do czasu wymykały im się jakieś pretensjonalne, niezrozumiałe słowa, które ich samych zadziwiały. Wtedy to właśnie Handlarz po raz pierwszy poczuł smak książki. - Które byście mi polecili? - zapytał Etel i Rodryga. - Cóż - odparła Etel - stare są niewątpliwie miększe i łatwiejsze w konsumpcji... przepraszam, chciałam powie- dzieć, że łatwiej je żuć; ale nowe są o wiele smakowitsze. Sam musisz wybrać. Jeżeli masz mocne szczęki, proponowałabym ci raczej książki nowe. - Pokażcie mi, gdzie są. - Tędy - wskazał mu drogę Rodryg. - Wolisz zwykłe czy na błyszczącym papierze? - Myślę, że zacznę od zwykłych; może później spróbuję tych drugich. Zaprowadzili go do półki z nowiutkimi książkami, pachną- cymi jeszcze świeżą farbą drukarską. Nadgryzał je i próbował trochę nieufnie, ale już po chwili uznał, że są bardzo smacz- ne. Cóż, nie był to może pełnowartościowy posiłek, lecz zapeł- nił pusty żołądek i odpędził głód, który przedtem skręcał mu trzewia. Podczas gdy Handlarz się pożywiał, do biblioteki wkroczył ten sam golec, który był tu już rano; tym razem przyniósł szklankę mleka i parę biszkoptów. Potem widocznie książka • tak go pochłonęła, że zapomniał o jedzeniu i wypił tylko tro- chę mleka. Rodryg postanowił, że muszą pójść tam i zjeść bisz- kopty, kiedy tylko golec wyjdzie z pokoju. - Obawiam się, że wszystkie myszy zdążyły wpaść na ten po- mysł - powiedziała Etel. - Nie możemy spuścić z niego oka, bo jak się spóźnimy, nie zostawią nam nawet okruszka. Tak rzad- ko trafia nam się tu jakieś godziwe jedzenie, a książki po pew- nym czasie stają się przeraźliwie nudne. Czasami można zdo- być nawet kawałek sera - powiedziała z rozmarzeniem - cho- ciaż muszę przyznać, że zdarza się to bardzo rzadko. - Ciekawa sprawa z tym serem - powiedział Handlarz. - Dlaczego wszyscy aż tak za nim przepadacie? - Och, nie rozumiesz, że to pokarm bogów? Posłuchaj, zaraz ci opowiem... HERVE W poszukiwaniu sera nad serami W pewnym domu położonym niedaleko doków mieszkał raz wielki przywódca, Rigolet, mający na swe rozkazy licznych Towarzyszy. Nauczał ich, że są sobie równi i nie ma powodu, by któryś z nich uważał się za lepszego od innych, przeto wszel- kie narady i zgromadzenia odbywały się w kręgu i żadna mysz nie siedziała wyżej niż pozostałe. Rigolet, jako władca, zasiadał zawsze w środku. Dom był jak twierdza i żaden kot nie mógł się tam we- drzeć. Plemię Rigoleta rosło w siłę i mężniało, aż stało się naj- potężniejsze w całej okolicy; wódz powziął wtedy zamiar połą- czenia wszystkich mysich plemion, by uczynić z nich jeden wielki naród. Czarownik Figlarz Zapchlony przepowiedział, że przyjdzie godzina, gdy Rigolet zostanie przemieniony w groź- ne bóstwo, przed którym drżeć będą wszyscy śmiertelnicy. -Ale pamiętaj, tylko próbując cudownego sera, sera nad serami, możesz stać się żywym bogiem; innego sposobu nie ma - powiedział mu Figlarz. -Jak nazywa się ów cudowny ser? - zapytał Rigolet. - Nie ma on nazwy, ale jest dwa razy bardziej spleśniały niż rokfor, trzy razy bardziej lejący niż brie i jego zapach jest sied- miokroć gorszy od najgorszego smrodu, jaki kiedykolwiek miałeś okazję poczuć. - Więc jest aż tak znakomity?! - wykrzyknął Rigolet. - Ro- ześlę Towarzyszy w poszukiwaniu tego sera! Towarzysze wyruszyli więc, każdy oddzielnie, na poszuki- wanie cudownego sera. Otrzymali obietnicę, że ten, któremu uda się zdobyć ser nad serami, zostanie dopuszczony do wła- dzy i razem z Rigoletem będzie rządził wielkim mysim naro- dem. Ruszyli więc na północ i na południe, na wschód i na za- chód, rozbiegli się na wszystkie strony świata. Nie czas tu i miejsce, by opowiadać ich przygody; o tym, jak walczyli ze szczurami i wężami, z łasicami i gronostajami, z jastrzębiami i orłami. Przepływali rzeki, zdobywali góry, odkrywali nowe do- liny i dżungle; przemierzali jeziora i oceany, pustynie i bagna. Wracali jeden za drugim, utrudzeni i zniechęceni, nie chcąc pogodzić się z porażką. I tylko jedna Towarzyszka niezrażona kontynuowała poszu- kiwania sera nad serami; była to Desiree, prawa ręka Rigoleta. Raz, gdy sowa trwała w bezruchu, a łasica pogrążona była we śnie, Desiree natknęła się w swych wędrówkach na olbrzy- mi budynek, w którym przechowywano sery. Pozawijane w wil- gotny muślin i poukładane w stosy, sery były tu wszędzie, jak okiem sięgnąć. Desiree przecisnęła się przez małą dziurkę i spacerowała wśród tych nieogarnionych bogactw, napawając się ich cudownymi aromatami. Czyż mogło tu nie być sera nad serami? Desiree próbowała kolejno sera każdego rodzaju, a było ich mnóstwo, poczynając od pont l'eveque, poprzez sagę der- by, kończąc na pfeffer kranz. Spędziła w przechowalni serów siedemdziesiąt nocy i przez ten czas spróbowała siedemdziesię- ciu gatunków; aż wreszcie natrafiła na kamionkowy półmisek, na którym leżał malutki kawałek sera. Po zapachu i konsysten- cji mysz rozpoznała nieomylnie, że nadszedł kres jej długich i żmudnych poszukiwań; oto miała przed sobą niebiański ser, pokarm bogów. Uświadomiła sobie jednak ze zgrozą, że jest teraz zbyt gru- ba, by przez dziurę przecisnąć się na zewnątrz. Głodziła się więc przez kolejne siedem nocy. Była to cenajej wolności. Cały ten czas przesiedziała w pobliżu drogocennego sera nad sera- mi, delektując się przejmującą wonią. Kiedy udało jej się schudnąć na tyle, że przez dziurę mogła już wyjść na zewnątrz, delikatnie ujęła w zęby kawałek sera, żeby zanieść go Rigołetowi. Wydostała się na dwór w ciemność nocy i skierowała ku domowi, gdzie Rigolet i Towarzysze z niecierpli- wością oczekiwali powrotu najczcigodniejszej i najodważniejszej ze swego grona. Desiree nie miała zamiaru ani ochoty stać się żywym bóstwem, wystarczała jej obietnica wodza, że ktokolwiek powróci, przynosząc cudowny ser, zostanie dopuszczony do rzą- dów. A jednak była tak wygłodzona, a upragniony ser tak blisko jej pustego żołądka... Wystarczyłoby jedno kłapnięcie zębami, żeby... Desiree nie poddawała się pokusie, lecz i tak droga powrot- na była męką prawie nie do zniesienia. Miała też świadomość, że nawet przez przypadek kawałek sera może wpaść jej do gardła. Na koniec jednak szczęśliwie i bez przygód dotarła do domu i poprosiła o widzenie z Rigoletem. Wódz wybiegł na spotkanie dawno nie widzianej przyjaciółki; obsypał ją po- chwałami i wyrazami podziwu, ona zaś ofiarowała mu cudow- ny ser. Władca zjadł go z rozkoszą. W tym samym momencie Rigolet zamienił się w kota. Na- tychmiast schwytał i pożarł Desiree, a reszta myszy wraz z cza- rownikiem w popłochu rozbiegła się po domu. I tak wypełniła się przepowiednia. Rigolet stał się żywym bóstwem, a całe mysie plemię żyje odtąd w lęku przed nim. Desiree została dopuszczona do rządów, ponieważ stała się te- raz częścią kota. Nie powstał natomiast jeden mysi naród i pewnie nigdy nie powstanie, jest bowiem rzeczą naturalną, że myszy żyją w małych plemionach. To zapewnia im powodze- nie, żywotność i wyróżnia spośród innych ssaków. BRIE Etel miała rację, w chwili gdy golec o białych wąsach zbierał się do wyjścia, każda mysz myślała już tylko o sobie. Wielka sta- ra istota podniosła się zza biurka, przeciągnęła się, ziewnęła, po czym opuściła bibliotekę. Wtedy wśród myszy zapanował istny szał. Matki porzucały dzieci, wyrywając im sutki z pyszcz- ków, aż mleko pryskało na boki. Także odgłosy przeżuwania nagle zamilkły, a na wpół pogryziona książkowa papka była wypluwana z pogardą. Natychmiast ucichło skrobanie oraz wszelkie, nawet najgorętsze kłótnie i sprzeczki. Kopulujące pary się rozłączały, a ich namiętność rozpraszała się gdzieś po- nad warstwą kurzu. Myszy przepychały się, gramoliły, drapały i goniły, żeby tyl- ko dopaść mleka i biszkoptów, łudząc się nadzieją, że są to cia- steczka serowe, a może na tym samym talerzu leżała przedtem kanapka z serem i pozostały chociaż okruchy tego smakołyku. Na biurku dochodziło do starć. Walczyły całe rodziny i poje- dynczy osobnicy, wszyscy zdecydowani byli za wszelką cenę zdobyć choć odrobinę jedzenia. Myszy rozpychały się i spada- ły z blatu biurka na podłogę, tylko po to, by zaraz znowu wdra- pac się po szufladach w górę i z powrotem rzucić się w wir wal- ki. Fryda Piegowata walczyła zaciekle z Grufitem Zielonozę- bym o kęs biszkopta; Mefyn i Nesta odpierali atak Złego Hyw- la, który usiłował wcisnąć się między nich i wykraść jakiś okruch. Nawet Etel i Rodryg byli gdzieś wśród rozszalałego tłu- mu. Handlarz z dala obserwował kłębowisko ciał. Wolał być ostrożny. Nigdy jeszcze nie widział takiego zachowania i nie chciał brać udziału w burdzie, żeby nie dostać przy okazji po głowie. Nierozważny Cadwallon zeskoczył z górnej półki wprost do pozostawionej przez golca szklanki z mlekiem; rozległ się głośny plusk i kto był w pobliżu, nie uniknął mlecznego prysz- nica. Szklanka zakołysała się gwałtownie, a myszy zapiszczały z przerażenia. Nastąpiły chwile grozy. Zdawało się, że Cadwal- lon utonie, na szczęście w walce o życie tak rzucał się i miotał, że wywrócił szklankę, wypłynął razem z mlekiem i został zmyty z brzegu biurka na podłogę. Momentalnie zerwał się na rów- ne nogi i zaczął chłeptać mleko, które skapywało z biurka. Handlarz patrzył na to z niedowierzaniem. Nie mógł po- jąć, po co tyle zamieszania o tak niewiele jadła. Kiedy jedzenie znikło do reszty i znowu zapanował spokój, Handlarz zagadnął Etel. - Wyglądało to dosyć dziwnie - powiedział, nie chcąc zra- żać sobie nowych przyjaciół przez wyjawienie tego, co napraw- dę myślał: że był to obrzydliwy pokaz łakomstwa. - Och, to jeszcze nic! - odparła z dumą Etel. - Czasem golec przyniesie ciastka śmietankowe. Wtedy zobaczysz praw- dziwą masakrę! - Czy tak jest zawsze, gdy chodzi o jedzenie? Etel popatrzyła Handlarzowi prosto w oczy. - Posłuchaj, przyjacielu, gdybyś odżywiał się książkami tak długo jak my, rozumiałbyś z pewnością, że można mieć dość przeżuwania papieru. To stwierdzenie na razie nic dla Handlarza nie znaczyło, ale miał je sobie przypomnieć już po paru godzinach pobytu w bibliotece. Na razie znalazł sobie ładny stosik książek na pół- ce w kącie i zaczął nadgryzać strony, żeby zaspokoić głód. Nie- stety, chociaż udało mu się zapełnić żołądek, wciąż nie był na- jedzony. Ogólnie biorąc, plemię Zjadaczy Ksiąg było społecznością nastawioną pokojowo. Walczyli tylko zaatakowani przez inne plemiona lub o prawdziwe jedzenie. Usiłowali zachowywać się z godnością; przechadzali się po półkach, gestykulując i prze- mawiając tonem podniosłym, Handlarza jednak nigdy nie za- czepiali. Uznał ich za sympatyczną paczkę. Wieczorem oddawali się niezwykłym ceremoniom. Han- dlarz odkrył to, przecknąwszy się z drzemki po jedzeniu. Po- kój pogrążył się już prawie w ciemności. Był wieczór; Handla- rza obudził cichy śpiew, dochodzący chyba od drzwi balkono- wych. Poszedł w tamtą stronę po półkach i ujrzał sześć myszy zajętych osobliwym tańcem. W padającym przez szybę świetle księżyca kołysały się w rytm jakiejś niesłyszalnej melodii, prze- wracając oczami tak, że widać było tylko białka. Na skraju gru- py Handlarz dostrzegł Etel, która nie brała udziału w tańcu, lecz trwała w bezruchu jak zaczarowana. - Co tu się dzieje? - zapytał, podchodząc do niej. - Sza! - uciszyła go mysz stojąca obok Etel. - Przeszkadzasz w praktykach magicznych. - Usiłują wywołać ducha Giga-Giganta, myszy olbrzyma za- mieszkującej Dom, zanim nadeszli golcy - szepnęła Etel Hand- larzowi do ucha. Nigdy jeszcze nie słyszał o Giga-Gigancie. - Po co? - spytał cicho. - Umm, umm, umm, umm, umm, umm, umm - nucili tańczący, zakreślając w tańcu dziwne wzory na podłodze bi- blioteki. - Po to by w naszym imieniu unicestwił Dzikie Plemię; wte- dy moglibyśmy wprowadzić się do kuchni. - Czemu mysz olbrzym miałaby pomagać jednym myszom dziesiątkować inne? Rodryg, który dosłyszał to pytanie, spojrzał lekceważąco na Handlarza. -^Dziesiątkować? Cóż za książkę przeżuwałeś ostatnio? „Dziesiątkować" wcale nie znaczy unicestwić, to znaczy zabić tylko co dziesiątą mysz... Handlarz nie wiedział, co znaczy słowo „dziesiątkować", po prostu mu się wymknęło. - Umm, umm, umm, umm, umm - nucili tańczący. - Ty jeszcze nie wiesz, że znamy się na magii - powiedziała Etel. - Nawet jeżeli Giga-Gigant nie zechce niszczyć innych myszy, zrobi to, bo będzie musiał nas słuchać. Jego duch sta- nie się naszym niewolnikiem. Trafiłeś do jaskini czarów. Dzi- kie Plemię jest silne i wojownicze, my jednak znamy potężne zaklęcia. Jedna ze śpiewających tancerek odłączyła się od grupy, gwałtownie przewracając oczami, chwiejnie przeszła trzy kro- ki, po czym stanęła jak posąg w świetle księżyca. Pozostali tan- cerze umilkli, otaczając ją kręgiem. Upewniwszy się, że skupiła na sobie uwagę, mysz otworzy- ła oczy i wrzasnęła: - W godzinie pięciomilionowej dziesiątej Dom przestanie istnieć!!! - Proroctwo! Proroctwo! - krzyknęli zgromadzeni. - Och, nie! - Etel tylko jęknęła. - To już siódma przepo- wiednia na temat końca Domu w ciągu osiemnastu godzin. Miałam nadzieję, że one naprawdę coś wiedzą. Widzisz, zapa- dają w trans - tłumaczyła Handlarzowi - i wtedy doznają wizji. Tylko dobrze by było, gdyby udało im się zobaczyć coś orygi- nalniejszego niż upadek Domu. Dla Handlarza, który nigdy przedtem nie słyszał proroc- twa, było to wstrząsające przeżycie. Poczuł zimny dreszcz na grzbiecie. Zastanawiał się, czy miało to coś wspólnego z rolą, jaką sam miał odegrać. Wszak było mu przeznaczone popro- wadzić wielu. Słowa prorokującej wydawały mu się szczere i był skłonny uwierzyć, że istotnie w godzinie pięciomilionowej dziesiątej coś się wydarzy. Powiedział o tym Etel, która skrzywi- ła się i potrząsnęła głową. - Przede wszystkim nikt nie wie, kiedy nastąpi godzina pię- ciomilionowa dziesiąta, ponieważ wiek Domu nie jest dokład- nie znany. Jeżeli nic się nie wydarzy, zmienią po prostu prze- widywaną datę i powiedzą: „No cóż, Dom jest pewnie młodszy, niż myśleliśmy". Poczekaj trochę, to zobaczysz. Handlarz jednak był mocno poruszony tą sceną. Nigdy przedtem nie miał do czynienia z magią, która prawdopodob- nie odgrywała wielką rolę w życiu plemienia Zjadaczy Ksiąg. Chociaż w istocie nic się nie stało, nie było też żadnych nama- calnych dowodów, że odbywały się tu czary. Tylko że... w biblio- tece panowała szczególna atmosfera. Wiedza tajemna, wiedza zakazana czaiła się tu po kątach, wśród zakurzonych ksiąg, między pożółkłymi kartami oprawnych w skórę tomów. Dziw- ne, niezrozumiałe słowa unosiły się w powietrzu. Handlarz wcale nie był pewien, czy lubi książki, zarówno ze względu na ich walory smakowe, jak i treść. W bibliotece było wiele książek, które golcy wyjęli kiedyś z półki i otworzyli, a potem odłożyli zapomniane. Na ogół zawierały dziwne zna- ki przypominające ślady mysich pazurków, czasem jednak zda- rzały się i obrazki. W jednej z otwartych książek Handlarz ze zdumieniem zoba- czył rycinę przedstawiającą dwie myszy przebrane w stroje golców. Czy były to myszy, które chciały stać się golcami? Myślał o tym z przerażeniem. A może golcy zamienili się w myszy? Dreszcz prze- szedł Handlarzowi po grzbiecie i sierść się zjeżyła. Cudaczny obra- zek stanowił dla niego najlepszy dowód na to, że czary rzeczywi- ście tu się odbywają. W bibliotece działo się coś złowrogiego. Ceremonia tańca miała dramatyczne zakończenie. Jedna z myszy, zapamiętawszy się w szaleństwie, padła na podłogę i zaczęła bełkotać w jakimś niezrozumiałym języku. Handlarz odszedł, chcąc znaleźć coś do jedzenia»JDd czasu gdy przybył do biblioteki, ciągle czuł głód. Był myszą zaroślową, znacznie większą niż myszy domowe, z których składało się plemię Zja- daczy Ksiąg, miał też dłuższy i o wiele piękniejszy ogon. Jego organizm wymagał dużo lepszego pożywienia. Zaczynał prze- myśliwać nad opuszczeniem zacisza biblioteki i wyprawą w głąb Domu w poszukiwaniu lepszej strawy. Wyszedł przez jedną ze strzeżonych dziur w ścianie. Poin- formował, że najdalej za godzinę wróci, strażnik jednak chyba nie słuchał. Handlarz powędrował między ścianami i pod podłogą, aż przez Norę Gwenllian wydostał się do holu. Powoli zaczynał się orientować w topografii Domu i starał trzymać z dala od salo- nu, gdzie istniało duże prawdopodobieństwo spotkania kotów. Unikał też kuchni, bo zamieszkujące ją Dzikie Plemię mogło być co najmniej równie jak koty niebezpieczne. Postanowił zaj- rzeć na górę, do sypialni; słyszał bowiem, że golcy często zo- stawiają resztki jedzenia przy posłaniach. Po listwie u dołu boazerii wbiegł na podest schodów, a nie wiedząc, w którą pójść stronę, wybrał pierwszy pokój z otwar- tymi drzwiami. W środku zatrzymał się i pociągnął nosem; wy- czuł zapach stęchlizny. Było tu ciemnawo; przebiegł po dywa- nach aż do miejsca, gdzie wyrastały nogi olbrzymiego gniazda należącego do golców. Na podłodze znalazł porozrzucane ja- kieś nędzne okruszki i zjadł je czym prędzej, cały czas ze stra- chem obserwując wejście. Wcale się nie najadł. Podreptał pod gniazdo-łoże, poszukując dalej wśród kłę- bów kurzu. Znalazł tylko zdechłego pająka, kruszącego się już ze starości. Wyszedł z drugiej strony łóżka; łagodne, różowe światło wieczornej zorzy wpadało przez okno. Wdrapał się na rzeźbioną drewnianą komodę. Chciał spojrzeć na świat, za któ- rym już się stęsknił. Przysiadł na parapecie. Słońce zachodziło właśnie nad sta- wem, jaskółki zataczały kręgi w powietrzu. Zapuszczony ogród wydawał się teraz całkiem mały, poza nim rozciągały się brązo- we i zielone pola, które ginęły we mgle gdzieś na horyzoncie, a tam widać już było tylko kołyszące się drzewa. Za oknem świat był rozświergotany, kipiący życiem i radością natury, było tam miejsce i dla drapieżnika, i dla jego zdobyczy. A tu, w dusznym i pełnym kurzu Domu, gdzie nie dochodził orzeźwiający wiatr ani słodki deszczyk, gdzie nie wpadały ciepłe promienie słońca, żyło się tak śmiertelnie poważnie i bezlitośnie ciążyło serce. Handlarz westchnął z bólem, wspominając swe dawne gniazdo, wyścielone ciepłym sianem i suchymi liśćmi tarniny. Miał w nim już wygodnie wygnieciony dołek, każde źdźbło i każdy liść przepojone tam były jego zapachem. - Mam nadzieję, Starcze, że się nie myliłeś - szepnął. - Mam nadzieję, że się nie myliłeś. Potem przypomniał sobie Cynkusia z sąsiedniej izby, któ- ry tak się martwił głosami przodków w snach Handlarza. No i dokąd go te sny zaprowadziły! Wciąż nie odnalazł owych „wielu", którzy go jakoby potrzebowali. - Nic się nie martw, wasza wysokość, przyjdzie godzina, że będziesz mógł wrócić - dobiegł go chrapliwy głos zza zasłony. Handlarz omal nie wyskoczył ze skóry. Poczuł kwaśny od- dech, zapach wina i smród nie mytego futra; poruszył wąsami ze wstrętem. Uniósł pyszczkiem zasłonę i ujrzał zacierającego łapy Pfruka. - Miło cię widzieć, wasza wysokość. - Pfruk mrużył prze- krwione oczy. - Coś mi się obiło o uszy, że mieszkasz u Zjada- czy. Banda czubków, co? Ciągle bełkoczą dziwaczne słowa? - Wzdrygnął się lekko. - Jakby chcieli, mogliby cię zamienić w kocie gówno, wiesz? - Są dla mnie mili i uprzejmi, więc przestań się ich cze- piać. Pfruk stanął słupka i zrobił dumną minę. - Założę się, że tęsknisz za naszym żarciem, co? Te książki ujdą w ostateczności, jak nie ma nic innego, ale po pewnym czasie to tak jakbyś jadł kurz, chyba się ze mną zgodzisz. - Tu muszę przyznać ci rację - kiwnął głową Handlarz. - Właśnie tak sobie myślałem. - Pfruk jakby się rozmarzył. - Czy nie miałbyś przypadkiem ochoty na smakowity kawałek sera? Czy ty w ogóle jadłeś kiedyś ser? To jest żółte, zrobione z mleka. - Słyszałem, że jest bardzo pożywny. -Po... pożywny?! - wykrzyknął Pfruk i w zdumieniu aż opadł na cztery łapki. - To pokarm życiodajny całego mysiego narodu! Ser jest kruchy i przy tym gładki; jest też na tyle ostry, że drażni zmysły, aż się w głowie kręci. Ech, ser to... to po pro- stu ser. - Czy... czy nie wiesz przypadkiem, gdzie moglibyśmy tro- chę go znaleźć? - Handlarzowi ciekła ślinka. -Ja wszystko wiem. Najlepsze źródło informacji to ja i tyl- ko ja. Nie mówili ci o tym na zewnątrz? -Nie, ale co z tego? Mógłbyś zaprowadzić mnie do... do sera? Pfruk porozumiewawczo kiwnął głową, po czym zbliżył swój wyliniały pysk do pięknych wąsów Handlarza i zionął mu prosto w nos cuchnącym oddechem. - Tylko chodź za mną, wasza wysokość, a znajdziesz tyle sera, że przez dobre dwie godziny nie zaburczy ci w brzuchu. Poprowadził go z powrotem przez Norę Klaudyny, pod podłogą i między ścianami. Wódz plemienia Śmierdzieli poru- szał się teraz ostrożnie, jako że był już poza granicami swego terytorium, czyli piwnicy. Chwilami jego ostrożność zaczynała już złościć Handlarza, który uznał, że nawet do południa nie zdążą dotrzeć do sera. Znaleźli się w ciemnej, pustej okolicy, gdzie stąpali po jakimś miękkim podłożu. Nad nimi wznosiła się konstrukcja z drewnianych krokwi, a po plecach wiało chło- dem. Kiedy się wreszcie zatrzymali, Pfruk aż szczękał zębami. - Zimno ci? - zapytał Handlarz. - Zimno? Tak, zimno. Mniejsza o to, że gdzieś tutaj czai się sowa, i co mi tam, że Kellog ma tu gniazdo! - Aha, to znaczy, że się boisz. Gdzie my właściwie jesteśmy? - W krainie Niewidzialnych; to plemię myszy, co mieszkają na strychu. Ale nie zobaczysz ich, o ile same tego nie zechcą. Chodź, ser jest już niedaleko stąd. Pfruk prowadził dalej, wciąż jednak trząsł się ze strachu. Handlarz zrozumiał, że ser musi być czymś istotnie wyśmieni- tym, skoro by go zdobyć, warto podjąć tak wielkie ryzyko. Oczywiście też nie miał ochoty na spotkanie z sową; w Żywo- płocie sowy wzbudzały największy lęk. Puszczyki, płomykówki i groźne morderczynie sowy błotne. Wielkie, ciche zmory noc- ne, zabijające w milczeniu i bezlitośnie. Na szczęście, jak przy- puszczał, śmierć w szponach sowy następowała szybciej, niż ofiara zdołałaby się opamiętać. Wpatrując się w mroczną przestrzeń strychu, z trudem rozpoznawał różne kształty, okrągłe, kanciaste, spiczaste i pła- skie. Była to dziwna, górzysta kraina, gdzie zaledwie dochodzi- ło światło, a warstwa kurzu niczym płachta pokrywała całą oko- licę. Skradając się za Pfrukiem, nerwowo kręcił ogonem. Trze- ba było mieć na uwadze osławionego Kelloga; szczury miały wśród myszy opinię istot szczególnie złośliwych. Pospolite szczury wędrowne były już dostatecznie groźne, a mówiono, że szczur śniady, czyli okrętowy, w mig odgryza myszy głowę. Han- dlarz zastanawiał się, co tu właściwie robi, dając się prowadzić w nieznane komuś tak nieodpowiedzialnemu jak Pfruk. Tu rządziły sowy i szczury. Głupotą było wkraczać na ich teryto- rium. Nagle w ciemności pojawiło się coś, co kazało Handlarzo- wi się zatrzymać. Głęboko wciągnął powietrze i poruszył wą- sami. Co sygnalizował ten nadzwyczajny aromat? Pfruk także przystanął i w ciemności starał się dojrzeć minę Handlarza. -1 co, poczułeś? Niezłe, prawda? Aż cię mrówki prze- chodzą od wąsów do ogona. - Czy to jest ser? - wyszeptał ze czcią Handlarz. - Tak, to jest to. Sądząc po zapachu, pyszny kawałek blue- -vein. Spotyka się masę różnych gatunków; ten jest trochę sta- rawy i wilgotniejszy niż większość z nich. Nie jak ten lejący, ale jest bardziej miękki niż zwykły żółty ser. Aż się nogi trzęsą na sam zapach, co nie? Poszli dalej. Pfruk prowadził wśród pajęczyn i kłębów ku- rzu, wreszcie dotarli do jakichś pudełek. Kwadrat światła na podłodze wskazywał, że było tu jakieś wyjście, obok leżał pła- ski drewniany przedmiot z przymocowanym do niego drucia- nym urządzeniem. Tam właśnie znajdował się kawałek sera. Handlarz zbliżył się nieco do płaskiego przedmiotu, a wte- dy Pfruk cofnął się gwałtownie o parę kroków. - Nie chcesz sera? - zapytał Handlarz. - Co? - Pfruk drapał się po nosie, wyraźnie zdenerwowa- ny. - O tak, tak, za sekundę. Ty... ty bierz pierwszy. Przecież ni- gdy tego nie próbowałeś, cha, cha, cha! Zjem po tobie. - Co się z tobą dzieje? Może czujesz jakąś sowę w pobliżu? - Tak i nie. Wiesz ty co? Może złap po prostu ten ser i zwie- wamy stąd. Handlarz zbliżył się do drewnianej deseczki i popatrzył na kawałek sera leżący pośrodku. Widział, że ser jest na coś na- dziany, ale nie powinno być trudno go zdjąć. Drewienko pach- niało golcem, podobnie jednak pachniało wiele rzeczy w Domu: książki, meble, dywany. Wszystko miało zapach gol- ców. Pfruk miał rację, trzeba było złapać ser i zwiewać z tej szczurzo-sowiej okolicy. - No prędzej, prędzej, bierz go! Na co czekasz? - niecier- pliwił się Pfruk. - Bierz ten cholerny ser, ty, ty wiejska gnido... - Nie przezywaj mnie, myszy piwniczna! Łatwo się możesz przekonać, jak potrafię ugryźć, kiedy mnie ktoś doprowadzi do ostateczności. - Przepraszam, przepraszam! Aż się cały spociłem, chyba się rozchoruję. Nie zwracaj na mnie uwagi. Mówiąc to, rozglądał się cały czas dookoła, a oczy zrobiły mu się okrągłe. Znowu stał słupka, jakby poprzez belki wypa- trywał, czy nie zbliża się wróg. Handlarz zdecydował, że teraz albo nigdy. Przysunął się w stronę sera. - Dobra, dobra - mamrotał Pfruk. - Ślicznie... Handlarz ostrożnie nadepnął na deseczkę. Nic złego się nie stało. Powąchał ser. Na Boga, ależ to cudownie soczyste je- dzenie! Polizał. Znakomite! Pfruk biegał w tę i z powrotem, nie odrywając wzroku od Handlarza i od sera. Mruczał coś do siebie, ale zbyt cicho, żeby można to było zrozumieć. Handlarz szykował się właśnie, by pochwycić ser. I w tym momencie gdzieś z krokwi dachowych ktoś krzyknął ostrzegawczo: - Skacz! Handlarz odruchowo odskoczył na bok. Nastąpił straszny trzask i deseczka gwałtownie wyleciała w powietrze. Handlarz zmrużył oczy, nie rozumiejąc, co się sta- ło. Poczuł jakby szczypnięcie i zauważył, że nie ma już koniusz- ka ogona. Zdumiewające! Co się tu wydarzyło, do licha? Gdzie podział się Pfruk? Kto krzyknął, żeby go ostrzec? - Kto tam jest? Kto do mnie wołał? - zapytał, spoglądając w górę. Odpowiedział mu ktoś będący tuż obok, w mroku. - Nazywam się Cichoszept - rzekł głosem donośnym. - Po co się kręciłeś koło pułapki? Mogła cię zabić. Jesteś aż taki głodny? - Pułapka? - Handlarz czuł się głupio, rozmawiając z kimś, kogo nie widział. - Nigdy nie słyszałem o żadnych pułapkach. - Na jakim świecie ty żyjesz?! Golce nastawiają pułapki na myszy. Wkładają do nich kawałek sera, żeby cię zwabić, a jak ugryziesz... wtedy bęc! - druciana gilotyna łamie ci kark. Cza- sami łapie za nogę i wtedy musisz ją sobie odgryźć, żeby uciec. Coś strasznego! Całe szczęście, że nadszedłem, bo leżałbyś tu- taj zmasakrowany, zmiażdżony... - Tak, muszę ci za to bardzo podziękować - rzekł Han- dlarz, wpatrując się w mrok. - Pfruk pewnie nie zdawał sobie sprawy, że pułapka jest nastawiona... - Pfruk?! - krzyknął Cichoszept z gniewem. - Żeby piekło pochłonęło tego Pfruka! To zapchlone domowe straszydło cię tu przyprowadziło? Ale jesteś naiwny! Pfruk sam miał chrapkę na ten ser, a nie mógł go dostać, póki pułapka się nie zatrza- śnie. Trzeba ci wiedzieć, że one w każdej chwili mogą się za- trzasnąć; więc wybrał ciebie, głupcze, żebyś to za niego zała- twił. Przeszedłby po twoim drgającym ciele, zgarnął łup, a cie- bie zostawił na pewną śmierć. W pierwszej chwili Handlarz się zdumiał, potem poczuł wściekłość. - Chcesz powiedzieć, że ten opój zabiłby mnie za marny kawałek sera? - Pfruk otrułby własne dzieci za marny kawałek sera. Zjadł- by własną babkę, gdyby była zrobiona z sera. - Zabiję drania! - warknął Handlarz. - Odgryzę mu łeb! -Jeśli uda ci się go złapać! - wykrzyknął Cichoszept w ciemności. -Jest już pewnie w połowie drogi do piwnicy, bie- gnie co sił w nogach. Skoro jego knowania wyszły na jaw, na pewno nie będzie się tu kręcił. - Dlaczego tak krzyczysz? Nie boisz się, że ktoś na nas zwróci uwagę? - zapytał Handlarz, rozglądając się nerwowo po strychu. - Nic na to nie poradzę! Dlatego nazywam się Cichoszept, a zresztą nie mogę gawędzić tu z tobą przez całą noc, lecę. Po- wodzenia! -Jestem Handlarz - rzekł Handlarz. Odpowiedzi nie było. Handlarzowi zdawało się, że coś mi- gnęło w mroku, ale nie był pewien. Nie dobiegł go też żaden dźwięk. Cichoszept miał może donośny głos, krok za to lekki. Nie zaszurał nawet ogonem po zakurzonej podłodze, nie musnął wąsami o drewno. Tylko drobinki pyłu z powrotem osiadały teraz na krokwi, a rozedrgane powietrze świadczyło, że w tym zakątku świata przed chwilą ktoś był. Handlarz zaś znowu zainteresował się serem. Skoro pułap- ka już się zatrzasnęła, mógł przecież bezpiecznie zjeść przynę- tę. Podszedł do deseczki i zmusił się, by ponownie na nią wejść. Wcale nie było to łatwe, był przecież świadkiem, jak straszliwie zatrzaskuje się sprężyna. Instynkt podpowiadał mu, że lepiej trzymać się z dala od takich pułapek i nie nadepnąć na żadną z nich. A jednak ser był wyśmienity, po prostu wspaniały. Najadłszy się do syta, Handlarz napełnił sobie serem po- liczki, chcąc zanieść go do biblioteki, dla Etel i Rodryga. Zaledwie jednak przeszedł kilka kroków, światło zmieniło się raptownie. Podniósł wzrok i zobaczył wielkiego ptaka przela- tującego przez strych w stronę otworu w szczycie dachu. Ptak wylądował na jednej z belek; najwyraźniej miał zamiar wyfru- nąć na łowy. Sowa! Handlarz przełknął ślinę z przerażenia, przy okazji połyka- jąc ser. • Z winy sów stracił braci, siostry i kuzynów. Sowy wyposażo- ne były w potężną broń: mocne dzioby i ostre pazury; umiały też latać bezszelestnie i widziały w ciemności. Jeśli więc upa- trzyły już sobie ofiarę, nie pozostawało jej nic innego, jak wy- mienić serdeczności z najbliższymi, życzyć im wszystkiego do- brego i żegnać się z tym światem. Handlarz stanął, serce biło mu jak dzwon na trwogę. Sowa z wolna wędrowała po krokwi, a oczy błyszczały jej po- marańczowo w nikłym świetle padającym przez okienko w dachu. Była to mała sowa, z charakterystycznymi białymi plamkami na szyi układającymi się w kształt litery V. Przesuwała się w stronę otworu, a duża głowa kiwała jej się przy tym lekko. Potworne ptaszysko. Handlarz ani drgnął, ani nawet nie odetchnął. Dopiero kiedy wróg wreszcie wyfrunął na zewnątrz, od- ważył się ruszyć z miejsca, odpelzł po jednej z belek podłogo- wych, prześlizgując się pomiędzy zardzewiałymi gwoźdźmi, jakby nawijał na nie mięciutką wełnę. Ale dopiero gdy prze- dostał się przez dziurę i był już pomiędzy ścianami, odważył się odetchnąć. Wtedy też poczuł, jak bardzo wściekły jest na Pfruka. Był tak rozzłoszczony, że aż musiał wyładować się na zaku- rzonym pudełku od zapałek, rzuconym tu przez jakiegoś gol- ca. Wskoczył na nie i z furią połamał w drzazgi, rozrzucając resztki dookoła. Pudełko zupełnie nieźle zastępowało nieobec- nego przywódcę plemienia Śmierdzieli, było prawie dokładnie jego rozmiaru. Dokonawszy tego symbolicznego aktu zemsty, Handlarz nieco się uspokoił i poszedł dalej, starając się znaleźć wśród labiryntu przejść między ścianami drogę powrotną do biblioteki. Będąc z powrotem wśród książek, ze zdumieniem zauwa- żył, że nic się tu nie zmieniło. W bibliotece życie toczyło się zwykłym trybem, podczas gdy on już dwukrotnie był o wąs od śmierci. Dla rytmu życia Domu zupełnie nieważne było, czy Hand- larz znajduje się wśród jego mieszkańców, czy też nie. Etel w przelocie pozdrowiła gościa wesoło, jakby nigdy nic, jak gdy- by wcale nie opuszczał biblioteki! Rodryg natomiast wpatrywał się w ogon Handlarza. - Co się stało? - zagadnął. - Brałeś udział w bójce? - Właściwie to nie była bójka. - Handlarz z przerażeniem przypomniał sobie o brakującym koniuszku swego pięknego ogona. -Jak myślisz, czy on jeszcze odrośnie? - Czasami odrastają, a znacznie częściej nie - stwierdził Rodryg, który niestety był myszą wyjątkowo prawdomówną. - Dziękuję, bardzo mnie pocieszyłeś. - Gdybym był na twoim miejscu, zwróciłbym się o pomoc do Frydy Piegowatej i poprosiłbym, żeby mi go wyczarowała. Ona naprawdę zna się na czarach; umie znaleźć takie zaklęcie, że aż się popłaczesz. - Wcale nie chcę płakać - westchnął Handlarz. - Chciał- bym tylko odzyskać ogon. Niemniej poszedł do Frydy Piegowatej z pytaniem, czy mo- głaby coś zdziałać w sprawie koniuszka jego ogona, i dowiedział się, że w dużym stopniu zależeć to będzie od jego wiary w czaro- dziejską moc. Odbyła się dziwna ceremonia nad leżącym nieru- chomo Handlarzem; pląsom i podrygom towarzyszyły zaklęcia wypowiadane w jakimś niezrozumiałym, pradawnym języku. Handlarz był mocno zakłopotany, gdy Fryda Piegowata recytowa- ła wiersze nad jego ogonem, a przy tym z trudem hamował się, by nie wybuchnąć śmiechem. Byłoby to bardzo nietaktowne, jako że Fryda Piegowata traktowała swe praktyki magiczne ze śmiertelną powagą. Kiedy było już po wszystkim, zapytał, w jaki sposób może wyrazić jej swą wdzięczność. - Zanim przeminie epoka, będziesz miał okazję odwdzię- czyć się Frydzie. - Naprawdę? - upewnił się Handlarz. - No to dzięki. Przez następne parę godzin pilnie obserwował koniec swe- go ogona, z nadzieją oczekując jakiejś zmiany, w końcu jednak znudziło go to i zupełnie o wszystkim zapomniał. Tylko czasem czyjaś uwaga przypominała mu o wypadku. CAERPHILLY Assanduun! Assanduun! - przenikliwy okrzyk wojenny Dzi- kiego Plemienia rozniósł się po kuchni, zadźwięczał echem po posadzce. Myszy tłumnie wylęgały z nor. Chociaż była noc, światło księżyca przez duże okna wpadało do środka, wydobywając z mroku rzędy garnków i rondli, odświętną porcelanę w kre- densie i zwykłą zastawę przechowywaną na półkach. Odpowiadały im krzyki napastników, członków bandy Trzynastu: - Zniszczyć ich gniazda! Wykraść młode! Powodem tego najazdu, jak i wszystkich innych bitew roz- grywających się w Domu, był jedyny, nieporównywalny z niczym smakołyk - ser, ach, ser, tylko ser! Zawsze znaleźć można go było w kuchni. Ser był dla myszy solą, truflami, pieczonymi ptasimi skrzydełkami nurzanymi w miodzie, owczymi oczami, kaczymi języczkami i kawiorem. Jego smak był wyrafinowany, a zapach niemal mistyczny, znacznie wspanialszy niż mirra i kadzidło. Za- równo stare, jak i młode myszy potrafiły godzinami rozprawiać o jego konsystencji. Życie upływało im na sporach, w czym je- den gatunek sera przewyższa inny; wspólnie starały się dociec, który ser jest najlepszy z najlepszych. W zakamarkach i kątach za boazerią myszy śniły o niebiańskich serowych pastwiskach i o fontannach, z których wytryskał smakowity, lejący się ser. Pie- kło miało być jałową, pozbawioną sera krainą, gdzie tylko cza- sem zapach jakichś zgniłych resztek dodatkowo dręczy i drażni zgłodniałych. Mysz oddałaby życie za ser i za ser mogłaby zabić. Ser stanowił podstawowe pożywienie. Niezrównane sery tego świata, o rozmaitych konsystencjach, kolorach i smakach, obda- rzone własnym charakterem i osobowością, twarde i miękkie, z niebieskawą pleśnią lub czerwoną skórką, sery o podniecają- cym, ostrym zapachu; całe nieprzebrane bogactwo. Za ser myszy walczyły do ostatniej kropli krwi. Do potyczki doszło już u wejścia do kuchni od strony dre- wutni, jednak głównym celem najazdu była oczywiście spiżar- nia. Tam właśnie popędzili obrońcy z Dzikiego Plemienia. Sta- ry Gorm, skrzywiony w okropnym grymasie,- w pierwszej linii ruszył do ataku i zatopił zęby w kark wojownika Trzynastu, aż ten zajęczał w agonii. Po prawicy Gorma walczył Hakon, jego pierwszy sobowtór. Miał on za zadanie mylenie przeciwnika, bo wyglądał i zacho- wywał się jak sam wielki wódz. Hakon jak echo powtarzał sło- wa Gorma, naśladował jego ruchy, był niczym zwierciadlane odbicie u jego boku. Ci z wrogów, którzy zetknęli się z nimi pechowym zbiegiem okoliczności, byli zdezorientowani i wpa- dali w panikę. Przeważnie rzucali się do ucieczki, nie zastana- wiając się szczególnie, z kim właściwie mieli do czynienia. Co dzielniejsi, którzy mimo zdumienia pozostali na miejscu, na- tychmiast stawali się ofiarami podwójnego ataku, a bliźniacze pary siekaczy gryzły ich dotkliwie i boleśnie. Jeden z wojowników Trzynastu, który z impetem natarł na Gorma, natychmiast pochwycony został przez Hakona i ciśnięty o posadzkę. Hakon i jego bliźniak Tostig w obronie swego pana zawsze walczyli jak szaleni. Mieli po temu konkretne powody; je- żeli w bitwie raniono Gorma, zaraz potem im zadawano te same rany, jako wiernym sobowtórom, nie mającym prawa różnić się od pierwowzoru. I odwrotnie, sami za wszelką cenę starali się unikać obrażeń, Gorm bowiem bardzo nie lubił, kiedy kaleczo- no go tylko po to, żeby nie odbiegał od nich wyglądem. Tymczasem Tostig, drugi sobowtór Gorma, kierował akcją przeciwko grupce napastników, usiłujących dobrać się do garnka zawieszonego nad piecem kuchennym. Atak na piec odbywał się pod wodzą Ulewnej z bandy Trzy- nastu; jednemu z jej wojowników udało się właśnie wbiec na zimną teraz płytę paleniska i wskoczyć na ucho garnka. Nale- żało obiec garnek po krawędzi, zgarniając przy tym resztki gu- laszu przylepione do brzegu naczynia. Na nieszczęście ucho było śliskie od tłuszczu, a dzielny wojownik ześlizgnął się i spadł prosto do garnka. Rozległ się głośny okrzyk przeraże- nia i pojedynczy plusk gęstego sosu. Potem była już cisza. Po- mimo że ogień nie palił się pod płytą i zawartość garnka była zimna, to jednak śmierć przez utonięcie w gulaszu musiała być czymś wyjątkowo nieprzyjemnym. - Wygryźć im oczy! - zabrzmiał okrzyk Ulfa, wzywający do dalszej walki. Ulf był młodocianym przywódcą buntowników i wyklętym synem Gorma, stojącym na czele bandy Trzynastu. - Rozszarpać im gardła! - wrzasnął znowu. Otaczali go opiekunowie, Wybrani, najbardziej lojalni i oddani mu członkowie bandy, którzy odpierali ataki wojow- ników Dzikiego Plemienia, pragnących dosięgnąć ich ukocha- nego i pięknego przywódcy. Doświadczenia bitewne Trzynastu były ubogie, co rekompensowały im entuzjazm i niespożyta energia, nieodłączne walory młodości. Bili się nieustraszenie. Ulf z determinacją zagrzewał podkomendnych do walki i pro- wadził ich w stronę otwartych drzwi spiżarni; tam zdołali prze- łamać linię obrony. Wkroczyli do należącego do Dzikich przy- bytku wiecznej obfitości. Ci z Trzynastu, którym udało się wy- trwać przy boku Ulfa, mieli teraz do dyspozycji wszystkie zapa- sy niebiańskiej, zawsze pełnej spiżarni, jakkolwiek musieli to jeść, to walczyć na przemian. Stary Gorm z wściekłością przyjął chwilową przewagę wro- ga i choć Nieśmiertelni, jego osobista ochrona, otoczyli półko- lem jego i Hakona, to jednak nie był w stanie przebić się przez linię przeciwnika, by dopaść swego wyrodnego syna Ulfa. - Krew z mojej krwi i kość z mojej kości! - ryczał. - Mój własny syn mnie obrabował! Wyszarpię mu śledzionę, obedrę go ze skóry! Wypuszczę z niego całą krew! W tym czasie Ulewna zdążyła już odeprzeć atak sił Tosti- ga, który wycofał się aż do kuchennego stołu. Dwóm spośród jej myszy udało się wspiąć po nodze stołowej na sam blat i aż wrzasnęły z triumfem, odkrywszy tam chleb, ser i warzywa. Sporo jedzenia pozrzucały na podłogę dla wojowników Ulew- nej, którzy porywali je łapczywie i uciekali w stronę kuchen- nych drzwi. Wyżynnik, inny dowódca Trzynastu, osłaniał od- wrót myszy wycofujących się z łupami. Stojąca w kącie kuchni butelka z mlekiem została przewró- cona i ciężarna wojowniczka Trzynastu wcisnęła się do środka, żeby wychłeptać resztki. Kiedy napiła się do woli pysznego, tłu- stego mleka, z przerażeniem odkryła, że brzuch wydęty majak balon i nie może już wyjść z butelki. - Wytarzaj się w mleku, będziesz miała futro mokre i śli- skie! - wrzasnęła jedna z jej przyjaciółek. Oszalała ze strachu mysz posłuchała rady i z wielkim wysi- łkiem zdołała przecisnąć się przez szyjkę butelki; wydostała się z głośnym pyknięciem. Wstrząśnięta tą przygodą popędziła z powrotem do drewutni. -Assanduun! Assanduun! - wykrzykiwał wściekle wódz Dzikiego Plemienia, nierozważnie pędząc naprzód i zostawia- jąc za sobą chroniących go Nieśmiertelnych. Gonił rabusiów z bandy Trzynastu, którzy zbezcześcili i złupili jego umiłowaną spiżarnię. Widząc Gorma biegnącego bez ochrony, niektórzy z Trzy- nastu przystanęli. Mieli nadzieję, że spłynie na nich chwała wiekopomna, gdy uda im się pokonać wodza tego najgroźniej- szego ze wszystkich plemion. Hakon rzucił się na pomoc swe- mu panu, za wszelką cenę chcąc być przy nim, zanim przytło- czy go przeważająca siła przeciwnika. Także Gunhilda, dowód- ca Nieśmiertelnych, popędziła w stronę Gorma. Otaczający wyniosłą, samotną postać wojownicy Trzynastu podnieśli triumfalny wrzask. Nagle, gdy już się zdawało, że Gorm zostanie pokonany, świat zalało oślepiające światło, a pole walki zastygło w bezru- chu. Jeden z golców przebudził się i wszedł do kuchni. Myszy rozbiegły się na wszystkie strony, szukając schronienia; golcy byli głupi, lecz stanowili poważne zagrożenie. Żadna rozsądna mysz nie chciałaby golcowi wpaść w ręce. Najazd się zakończył. Członkowie bandy Trzynastu wpełza- li do dziur w boazerii i wędrowali z powrotem przejściami w ścianach. Myszy z Dzikiego Plemienia pochowały się w gniaz- dach, porozrzucanych w różnych zakamarkach kuchni. Ich ucieczka z pola bitwy nastąpiła tak błyskawicznie, że zaspany golec żadnej myszy nie zauważył. Później, kiedy intruz już poszedł, Stary Gorm zwołał radę swego plemienia, zgromadzenie najważniejszych członków kla- nu. Byli to: Gita Pięknowąsa, Gunhilda, Elfina, Ketil, Skuli, Astrid i Terej Trójnogi, jak również zaufani bracia bliźniacy, Hakon i Tostig. Na początku wielka kapłanka Astrid złożyła dzięki Władcy Cieni za to, że bogowie Assanduun w porę wkroczyli pomię- dzy walczących, a dzięki ich interwencji przywódca Dzikich uniknął ran lub nawet śmierci. Potem Gorm otworzył posie- dzenie - tego momentu myszy wprost nie znosiły. - Chcę się dowiedzieć - huknął - co stało się dziś wieczo- rem i dlaczego straże nie były w pogotowiu. Bandyci nie mieli prawa przekroczyć granicy naszego terytorium. Mam nadzie- ję, że znakowanie jest dość wyraźne na obrzeżach kuchni? Gorm miał tu na myśli metodę stosowaną wszędzie przez wszystkie mysie plemiona, dzięki której ostrzegano obcych, że wkraczają na cudzy teren. Była to granica zapachu, znaczona moczem. Zebrani potakująco kiwnęli głowami. - W takim razie ktoś musiał zasnąć. Elfina uważnie przyglądała się twarzy wodza; miał nos pokry- ty bliznami wyniesionymi z niezliczonych potyczek, ucho rozdar- te w pojedynku z poprzednim przywódcą plemienia, a lewy poli- czek po wielokrotnych ugryzieniach opadał mu niżej niż prawy. Brzydota Gorma stanowiła fakt ogólnie znany, podobniejakjego podły charakter. (Jedynie Terej Trójnogi, który złymi humorami nadrabiał brak swej przedniej kończyny, przewyższał go w tym względzie.) Wszyscy w Domu wiedzieli, że Gorm jest nieustraszo- ny w walce i mimo że stuknęło mu już czterysta nocy, jego siła i talent wojenny pozostawały niezmiennie godne podziwu. A wszystkie jego blizny były oczywiście powielone u sobowtórów, Hakona i Tostiga, którzy mieli ślady tych samych ran. - Kto wystawiał warty tego wieczora? Kto był dowódcą stra- ży? - zapytała Elfina. Wśród członków zgromadzenia nastąpiło pewne zamiesza- nie, po czym odezwał się Ketil. - Dziś wieczorem ja jestem dowódcą straży. Moi wartowni- cy nie byli dość czujni... - Nie dość czujni?! - zagrzmiał Gorm. - Spali słodko, zwi- nięci w kłębek, nazywając rzeczy po imieniu! Może mi powiesz, kto był za to odpowiedzialny? -Ja - wymamrotał Ketil, pojmując w tym momencie, że ciężko odpokutuje za ostatni napad. - Powinienem wyrwać ci wątrobę - warknął Gorm, pod- chodząc do Ketila i brutalnie trącając go nosem. Dowódca straży aż się zachwiał. Przez dłuższą chwilę panowała cisza, a Ketil stał, drżąc z przerażenia, i ciarki przechodziły mu po grzbiecie. - Trzy razy dodatkowa służba wartownicza, dwie godziny bez jedzenia i siedem godzin pozbawienia przywilejów dowód- cy. To powinno wystarczyć - rzekła spokojnie Astrid. Astrid była jedną z licznych kochanek Gorma, matką wie- lu jego dzieci (do których nie należał jednak znienawidzony i buntowniczy syn Ulf). Teraz nie mogła już rodzić, a jednak Gorm i tak przyzywał ją do swego gniazda. Zdarzało się, że Astrid interweniowała u niego, jeżeli któryś z dowódców aku- rat popadł w niełaskę i groziło mu, że zostanie stracony na miejscu. Gorm nadal świdrował Ketila wzrokiem, aż biedakowi nogi trzęsły się ze strachu. Na koniec stary wódz rzekł: - Masz szczęście, że ktoś się za tobą wstawił. Wyrok zapadł. Tereju, odliczając uderzenia wielkiego zegara w holu, dopilnu- jesz, by winny został odpowiednio ukarany. Dwie godziny bez jedzenia i siedem... nie, osiem godzin pozbawienia przywile- jów. - Gorm nie omieszkał zaznaczyć, że jednak on decyduje o wysokości wyroku. - Dziękuję - wykrztusił Ketil. - Dopilnuję, żeby wartowni- cy zostali ukarani tak, jak na to zasłużyli. - Powyrywaj im wąsy! - warknął Gorm, lecz lekkie skrzy- wienie jego dolnej wargi wskazywało, że nie traktował tej kary całkiem poważnie. Następnie zwrócił się do swych sobowtó- rów, Hakona i Tostiga, pokazując im ranę, jaką odniósł w ostatniej bitwie. Było to krwawe zadrapanie na prawej no- dze. Bliźniacy wyglądali na dość zmartwionych, lecz obejrzeli ranę dokładnie. Była zakrzywiona w środku i dziwnie rozdwo- jona na końcu. - Wjaki sposób chcecie to sobie zrobić? - zapytał Gorm, który przecież nie był całkiem pozbawiony uczuć. - Pomożemy sobie nawzajem - odpowiedział Tostig z przy- gnębieniem w głosie. - Tylko pamiętajcie, że blizny mają być identyczne jak moja. Kiedy następnym razem się spotkamy, chciałbym mieć wrażenie, że przeglądam się w dwóch zwierciadłach. Nieszczęśnicy kiwnęli głowami. Zawsze tak było po bitwie. Hakon i Tostig usiłowali wpłynąć na Gorma, by w czasie walki przebywał na tyłach, skąd mógłby bezpiecznie kierować swymi wojskami. -Jesteś dla nas kimś zbyt cennym, żeby ryzykować życie na linii frontu - tłumaczyli z nadzieją, że ich wysłucha. Lecz przy- wódcy Dzikiego Plemienia z natury swej byli zapalczywi i po- rywczy, uwielbiali bitwy i zawsze rzucali się w ogień walki. Była to przecież główna przyczyna, że właśnie oni zostawali przy- wódcami. Perswazje Hakona i Tostiga były jak rzucanie gro- chem o ścianę. Kiedy ogłoszono koniec zgromadzenia, wszyscy powstali. Władca i dowódcy odeszli każdy w swoją stronę. Terej Trójno- gi eskortował nieszczęsnego Ketila, chcąc dopilnować wykona- nia kary. - Gdyby to ode mnie zależało - zrzędził kuternoga - od- gryzłbym ci nogę i byłoby po kłopocie. - Gdyby to od ciebie zależało, każdemu odgryzłbyś nogę - powiedział Ketil. - Chciałbyś, żeby wszyscy cierpieli tak samo jak ty, parszywy zgniłku. - Uważaj, co mówisz, skazańcu - warknął na niego Terej, kuśtykający z zadziwiającą lekkością i wdziękiem. -Jeszcze sło- wo, a sam się z tobą rozprawię. - Kogo zawołasz do pomocy? - zakpił Ketil. - Lepiej mnie nie drażnij, bo mogę się pomylić przy licze- niu uderzeń zegara, i to nie na twoją korzyść. Na tę groźbę Ketil zamilkł. W najbliższej przyszłości był istotnie pod władzą Tercja, zwłaszcza że sam nie umiał liczyć. Zastanawiał się, czy Terej o tym wie... FOURME DAMBERT Jasnowidząca Astrid, prorokini Dzikiego Plemienia, odeszła na stronę, by porozmawiać z Cieniami. Nie lubiła innych my- szy, tylko z Gormem łączył ją potajemny romans. Ta samotnica nawiązała dziwną przyjaźń z Cieniami. Rozmawiała z nimi jak z istotami z krwi i kości. Odpowiedzi Cieni nie słyszała oczywi- ście żadna inna mysz, Astrid jednak wcale to nie peszyło, prze- ciwnie, czuła się kimś wyjątkowym, wybranką bogów. - O Cienie, dlaczego nie uprzedziłyście mnie o napadzie? - zapytała, a jej głos odbił się echem od garnków i rondli. Wjej głosie pobrzmiewało niezadowolenie, bo nie bała się owych ciemnych, niewyraźnych kształtów, z którymi miała kon- szachty. Astrid była zdania, że niewidzialni przyjaciele powin- ni byli dać jej znać o nadchodzącym niebezpieczeństwie. Gdy- by wiedziała, że banda Trzynastu zaatakuje zasobną, wiecznie pełną spiżarnię, mogłaby uprzedzić swoje plemię i zapobiega- jąc tragedii, okryć się chwałą. Cienie milczały. - Dlaczego? - nie ustępowała Astrid. Wreszcie otrzymała odpowiedź: - Zaniedbujesz nas. - Nie zaniedbuję, rozmawiałam z wami trzy godziny temu. -Ale myślami byłaś daleko; myślałaś o Gormie, nie o nas. Przeżywałaś jeszcze ostatnie spotkanie z nim, za skrzynią na wa- rzywa. Kapłanka powinna zachować czystość, nie zaś folgować swym cielesnym zachciankom. - Czemu mam zachowywać czystość? Nie mogę już mieć dzieci, jestem bezpłodna. - To po co zabawiasz się z tym brutalem? On nie ma dla cie- bie za grosz uczucia, wykorzystuje cię dla własnej przyjemności. -A ja wykorzystuję jego. Nic na to nie poradzę. A poza tym Gorm jedyny ma na mnie ochotę. Astrid była bliska płaczu. Cienie zawsze strofowały ją za stosunki z Gormem; wydawały się o niego zazdrosne, a prze- cież dawał jej to, czego one dać nie mogły. Potrzebowała tych spotkań, prócz nich niewiele już jej w życiu pozostało. - Łatwo wam mówić, Cienie; wy nie macie takich... takich uczuć. Zazdrościcie mi po prostu, bo nie wiecie, co to znaczy kochać kogoś... - Oczywiście, że są zazdrosne. Astrid zamrugała ze zdziwienia. Między miedzianymi garn- kami i rondlami nie widziała nikogo oprócz Cieni. A jednak ten głos brzmiał jak głos innej myszy. Ktoś tu podsłuchiwał, ktoś był świadkiem jej rozmowy z Cieniami. Świętokradztwo! Gorm musi się o tym dowiedzieć! - Kto to? - zapytała groźnie. - To ja, Iban! - Zza czajnika w promień księżycowego świa- tła wyszła mysz. Była to mysz leśna, większa od Astrid, myszy domowej. Intruz jednak zachowywał się pokornie. - Znam cię - przypomniała sobie Astrid -jesteś Smiercio- głowym. - Tak mówią - westchnął Iban. -Jestem bardzo niegodnym wyznawcą Yo, boga Ciemności. Jako jego uczeń, zobowiązany jestem wyrwać ze swej świadomości wszystko, co pamiętam, oraz wyrzec się siebie, lecz choć się staram, nie potrafię zapomnieć, kim jestem. Niezwykle mi trudno odrzucić swą wiedzę i osią- gnąć Wielką Nieświadomość. Nawet teraz zapach twoich per- fum jest tak zmysłowy i kuszący, że grozi mi złamanie ślubów. - Cóż za wstyd! - powiedziała Astrid, której to wyznanie bardzo pochlebiło. - Ale co miałeś na myśli, mówiąc, że moje Cienie są zazdrosne? - Myślałem o tym, że bogowie, a więc i ich wysłańcy Cie- nie, nie pochwalają tego, że doznajesz ekstazy w objęciach Gorma, bo to oni sami obiecują ekstazę - na innym świecie, w innym życiu, w Assanduun. To jest ich terytorium, jedyne co mają do zaoferowania. Nie chcą więc dopuścić, by samiec i sa- mica doznawali tych samych uniesień, kiedy się kochają. - Sprawiasz wrażenie dobrze zorientowanego w tych spra- wach. - Będąc Śmierciogłowym, oczywiście zachowałem czystość. - A więc uważasz, że moje Cienie są po prostu zazdrosne? - Wiem, że tak jest. A zresztą każdy byłby zazdrosny, jesteś przecież taka piękna. -Ja? - zdumiała się Astrid. - Wszyscy uważają, że jestem zwyczajna. - Tylko ci, którzy nie potrafią tak jak ja wejrzeć w twoją du- szę, piękną duszę. Na samą myśl, że mógłbym dzielić z tobą gniazdo... ach... no przecież wiesz. - Iban robił wrażenie bardzo nieszczęśliwego. - Nie jestem godzien miana Śmierciogłowego, myśli mam wciąż jeszcze dzikie i nieokiełznane. Muszę sam ogo- nem wymierzyć sobie karę chłosty, żeby oczyścić umysł i ducha... - Ach, nie rób tego! - przestraszyła się Astrid. - Muszę, muszę! Jestem tak niegodny. Odchodzę, zanim bezpowrotnie zaprzepaszczę swe śluby. - Tak, odejdź - szepnęła Astrid, na wpół odwracając się do niego tyłem. Taki ruch każdy inny samiec potraktowałby jako ponętną propozycję. Iban wydał tylko chrapliwy dźwięk. Jej zapach unosił się w powietrzu, był tak intensywny, że drażnił nozdrza. Iban aż jąkał się z przejęcia, przepełniała go głęboka czułość wobec Astrid, lecz uczucie to stanowiło dla niego owoc zakazany. Przebiegł go dreszcz; widział, że i ona drży bezbronna, zapragnął otoczyć ją opieką. Pragnął mieć ją już odtąd dla siebie, pragnął się o nią troszczyć. - Jesteś... tak piękna - wykrztusił. Po raz pierwszy w życiu Iban znalazł się tak blisko samicy, a miał już około czterystu nocy, obecne przeżycie zaliczał więc do rzędu niebiańskich. W głowie rozbłyskiwały mu jakieś świa- tełka, a zmysłowe zapachy sprawiały, że drżał ze zdumienia i zachwytu. Podziwiał miękkość jej futerka i delikatność, z jaką muskała go wąsami. Astrid zdawało się, że śni, tak nagle stała się obiektem czy- jejś namiętności. Kiedy była z Gormem, miała wrażenie, że dużo bardziej obchodzą go wartownicy na posterunkach niż ona. Teraz zaś była uwielbiana, niestety przez mysz, która ślu- bowała celibat. Iban usiadł na tylnych łapkach i wpatrując się w nią z za- chwytem, poprosił nieśmiało: - Czy... czy możemy jeszcze się spotkać? - Chciałabym - odparła Astrid, podziwiając w świetle księ- życa jego muskularną sylwetkę. - Naprawdę musisz już iść? - Odchodzę, kapłanko. - Żegnaj, Śmierciogłowy. - Przyprowadź swego pana z powrotem - wyszeptała Astrid do jego cienia, kiedy Iban znikał wśród kuchennych sprzętów. Wkrótce udała się na spoczynek i śniła piękne, słodkie sny. ROULE W obozie Trzynastu panowały radość i smutek. Z wyjątkiem myszy, która utonęła w gulaszu, wszyscy powrócili z wyprawy. Smutno im było z powodu śmierci towarzysza, myszy jednak nie są zdolne do głębszej żałoby. Niektóre miały nawet ochotę pójść na widowisko, kiedy golcy jutro wieczorem będą zajadać kolację. Ponieważ jednak ich terytorium ograniczało się do drewutni, a ta stanowiła przybudówkę do kuchni, raczej nie mieli szans na rozrywkę. Jedzenie zdobyte podczas wyprawy zostało rozdzielone, nie zawsze sprawiedliwie, lecz każdemu coś się dostało. Był pośród łupów pyszny, mięciutki kawałek sera; parę pierwszych gryzów przypadło w udziale Ulfowi i Ulewnej. Ucztowali, a za- razem czcili pamięć straconego towarzysza. Potem zmęczeni porozłazili się między stertami drewna, po wysiłkach wojen- nych zażywając chwil słodkiego lenistwa. Ulf stał słupka na najwyższej kłodzie i przemawiał: - A więc, moja droga bando wyrzutków, dziś wieczorem spisaliście się świetnie. Nareszcie możemy się porządnie na- jeść, zamiast chrupać uschłe pajęcze nogi czy zdechłe stonogi. Oto ser, godzien podniebień zwycięzców! Przemówienie przyjęte zostało z aplauzem przez młodo- cianych zwolenników Ulfa. Banda Trzynastu w całości składa- ła się z młokosów zbiegłych ze wszystkich plemion w Domu. Ulf pochodził oczywiście z Dzikiego Plemienia, Ulewna z ple- mienia Zjadaczy Ksiąg, Wyżynnik z mieszkającego wysoko na strychu plemienia Niewidzialnych i tak dalej, i tak dalej. Wszy- scy pełni byli zapału i energii, głęboko przeświadczeni o tym, że tylko oni potrafią rządzić światem właściwie. Wyznawali fi- lozofię wspólną całej zbuntowanej, niezadowolonej i pozba- wionej złudzeń młodzieży. Nie wątpili, że kiedy oni zawładną całym Domem, wszystko zmieni się na lepsze. - Starzy przywódcy powinni ustąpić nam miejsca - mawiał Ulf. - Mają przestarzałe poglądy, a mózgi zarosły im już paję- czyną. To my, spośród wszystkich myszy właśnie my wiemy naj- lepiej, co jest dobre dla świata. Członkowie bandy Trzynastu uwielbiali w grupkach snuć plany naprawy rzeczywistości i dyskutować o duchowym oświe- ceniu. Mówili, że pragną świata, w którym będzie panował po- kój, gdzie wszyscy żyć będą w miłości i zgodzie, nie będzie ty- ranów i despotów, a myszy, najrówniejsze z równych, rządzić będą mądrze i sprawiedliwie. Nauka, przekazywana w ustnych przekazach i tradycji, miała stanowić w tym świecie najwyższą wartość. Gawędziarz byłby cenionym członkiem plemienia. Historycy, matematycy, filozofowie - mądre myszy, przechowu- jące wiedzę i przekazujące ją innym, miały cieszyć się szczegól- nym szacunkiem i poważaniem. Aby stworzyć taki świat mądrości i miłości, członkowie bandy Trzynastu musieli, rzecz prosta, walczyć i zabijać. Ulf, podobnie jak wielu innych z jego bandy, bardzo chciałby być Śmierciogłowym, jednym z domowych wędrow- nych wojowników ducha, którzy wyzbyli się wszelkich potrzeb materialnych, wszystkich ziemskich pragnień i poświęcili się Unn, bogini Światła i Mądrości (jakkolwiek niektórzy spośród Śmierciogłowych, na przykład Iban, oddali się w służbę Yo, boga Ciemności i Niewiedzy). Pili oni tylko wodę deszczową, jedli zaś twarde jak kamień okruchy, od setek nocy leżące w kurzu. Wyznawcy Unn za główny cel uznawali wyrzeczenie się siebie; wyznawcy Yo chcieli za wszelką cenę wymazać własną pamięć. Smierciogłowi byli z konieczności bardzo nieliczni, w ich plemieniu często zdarzały się samobójstwa. Czystość cielesna i duchowa stanowiły najważniejsze cele dla tych wojowników ducha, wśród których najznamienitszy był I-Kucheng, pośrednik i rozjemca, lub też „ten piekielny, wścibski sędzia", jak nazywali go przeciwnicy. Ulf często wspominał Ulewnej, że przez jedną noc chciałby być Śmierciogłowym. Jednak ćwiczenia fizyczne i umysłowe pro- wadzące do duchowego oświecenia i tężyzny fizycznej były zarów- no mozolne, jak i długotrwałe. Adept całymi nocami medytował; czekały go godziny wyrzeczeń, postów i modlitw; musiał nauczyć się wielu pieśni i wierszy na pamięć, opanować sztukę wojenną, przełamać w sobie strach przed samotnością. Co więcej, powi- nien jeszcze odnaleźć radość w ascezie, celibacie i odosobnieniu. Nie było to wcale łatwe dla stworzeń zajmujących się głównie je- dzeniem, rozpustą i hulankami w gronie innych myszy. Dopiero po trzystu pięćdziesięciu nocach można było zo- stać Śmierciogłowym, a dla większości członków bandy Trzyna- stu stanowiło to całe życie. Jeżeli mieli być czyści i skromni, to chcieli doznać wtajemniczenia od razu, a nie kiedy będą zbyt starzy, by chwalić się swymi cnotami i pławić w podziwie. Ulf był równie niecierpliwy jak reszta jego bandy, jednak nieustan- nie deklarował chęć podjęcia nauk u Śmierciogłowych „do- słownie w każdej chwili". Nawet spożywając łupy, Ulf przemawiał do swych zwolen- ników. - Śmierciogłowy zmierza do prawdy, zgłębiając nauki Unn - stwierdził. - Właściwą drogę odnaleźć można dopiero, gdy wyrzekniemy się siebie. Prawdziwy Śmierciogłowy nie wie, kim jest; pozostaje w stanie pełnej nieświadomości. - Zdawało mi się, że do nieświadomości dochodzi się za pośrednictwem Yo, a nie Unn - wtrąciła kwaśno Ulewna, wyle- gująca się na kawałku drzewa do rozpałki. Ulf wbił wzrok w swą nieodłączną towarzyszkę, bywającą od czasu do czasu także jego partnerką seksualną. - Tak, oczywiście to prawda - rzekł - ale to już inny rodzaj nieświadomości. Wyznając boga Ciemności, po prostu nic nie wiesz, a wyznając Unn, świadomie uczysz się wszystko zapo- mnieć. - Na mój gust niczym się to nie różni - prychnęła Ulew- na, po raz kolejny przyciągając uwagę tłumu. - Masz pusto w głowie, całkiem pusto, prawda? Ulf aż zazgrzytał zębami, chociaż żuł właśnie kawałek wie- przowiny. - Liczy się droga do osiągnięcia pustki, ważna dla czysto- ści duszy. Ty, Ulewna, bierzesz pod uwagę tylko stan umysłu, a trzeba przecież pamiętać także o stanie ducha. Można pozo- stawać w nieświadomości i mieć duszę aż czarną od grzechów, a można też być nieświadomym i czystym. - Doszedłszy do tej konkluzji, Ulf robił wrażenie bardzo zadowolonego z siebie, zwłaszcza że wymyślał to wszystko ad hoc. - Rozumiesz, co mam na myśli? - Tak, rozumiem, że masz w głowie pełno mysich bobków. - To nie jest żadna rzeczowa dyskusja! - Ulf przybrał minę pełną wyższości, by rozwścieczyć partnerkę. - Guzik mnie to obchodzi, czy jest rzeczowa czy nie - warknęła Ulewna. - Znam ciebie i dobrze wiem, kiedy pleciesz tylko po to, żeby upajać się brzmieniem swojego głosu. Jeśli chcesz zostać Śmierciogłowym, to po prostu idź i przystań do nich, zamiast gadać o tym bez końca. - Zrobię to, kiedy przyjdzie czas, na razie jednak banda potrzebuje przywódcy - stwierdził Ulf wyniośle. Ulewna skwitowała to krótkim parsknięciem. Ulf, jak zwykle rozzłoszczony przez swoją towarzyszkę, uciekinierkę z plemienia Zjadaczy Ksiąg, odwrócił się do niej tyłem. Inni członkowie bandy wylegiwali się na pniakach i ka- wałkach drewna do rozpałki. Zazwyczaj nie zadawali sobie na- wet trudu, żeby wystawiać warty wokół drewutni. Nie mieli nic cennego, co mogłoby stanowić pokusę dla myszy domowych. Drewutnia była dość bezpiecznym schronieniem; golcy przy- chodzili tu od czasu do czasu po drewno, ale na przykład Ga- łeczka zdołała się tu wedrzeć tylko raz, i to wiele, wiele nocy temu. Do drewutni prowadziły dwa wejścia, jedno od strony kuch- ni, drugie zaś przez labirynt Strażniczki. Oznaczało to zarazem, że były stąd tylko dwa wyjścia, dwie drogi ucieczki -jedna przez terytorium wrogiego Dzikiego Plemienia, druga przez posia- dłość złośliwej ryjówki, która żądała jedzenia w zamian za pra- wo przejścia labiryntem. Sytuacja Trzynastu nie była idealna, mieszkali jednak w pobliżu kuchni i obficie zaopatrzonej spi- żarni, i to nadawało ich życiu sens. Gdyby natomiast do drewut- ni dostał się kot, ich szansę ucieczki byłyby znikome. To prawda, że kiedy wpadła tu Gałeczka, w jednym mo- mencie zdołała zabić czworo z bandy Trzynastu, ale Ulf zdawał sobie sprawę, że nie sposób trwać w pogotowiu codziennie i przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, tylko dlatego że jakiemuś kotu udało się tu kiedyś wedrzeć. Gałeczka była na- rzędziem przeznaczenia, czymś w rodzaju zesłanej nieoczeki- wanie plagi. Przecież nie można spędzić życia, wyczekując, czy plaga przyjdzie, czy też nie. Zapomina się o niej, aż do czasu kiedy nastanie; martwić się można potem. Zresztą na Gałecz- kę i tak nie było rady; działała błyskawicznie, szybciej niż jaki- kolwiek inny czworonóg na świecie. Kocica lubiła kryć się w miejscach zacienionych, skąd atakowała tak nagle, że jej ofiara widziała już tylko wielkie kocie oczy i ginęła. Przechadzając się między swymi wojownikami i z lubością wciągając w nozdrza zapach schnących jabłoniowych bier- wion, Ulf przypomniał sobie, co trzeba zrobić w niedalekiej przyszłości. Nadchodził czas, by wysłać ekspedycję do drugie- go kredensu na półpiętrze. Kredens ten był terenem zdoby- tym przez bandę. Wszystkie kredensy i szuflady w Domu nale- żały do różnych plemion, bez względu na to, czy znajdowały się na ich terytorium, czy też nie. Raz na jakiś czas należało wysłać ekspedycję, by sprawdzić, czy dany przyczółek impe- rium nie został zajęty przez wroga. Winowajców karano, napa- dając na ich macierzyste plemię. Na ogół w kredensach i szufladach nie było nic interesu- jącego, były one jednak potrzebne jako schronienia w razie wyprawy w dalsze rejony Domu. Członkowie bandy Trzynastu wiedzieli, że gdyby nagle trzeba było uciekać przed Gałeczka albo golcem, mogą zawsze wsmyknąć się do kredensu czy też szuflady, należących do ich plemienia. Podobnie było z Dziki- mi, Niewidzialnymi, Śmierdzielami i Zjadaczami; wszyscy mie- li własne bezpieczne schronienia i tylko Śmierciogłowi wcho- dzili wszędzie, gdzie im się podobało. Ulf wezwał dwie młode myszy, które niedawno przystały do bandy; były to uciekinierki z grona badylarek gnieżdżących się w trawie na zewnątrz drewutni. Przywódca wyjaśnił im wszyst- ko szczegółowo, na sam koniec zostawiając zaskakującą wiado- mość, że właśnie one miały podjąć się najbliższej wyprawy. - A-a-ale... nie znamy przecież dro-drogi do kredensu - wyjąkała przerażona dwójka. - Och, nie wyślę was samych, pójdziecie z przewodniczką - roześmiał się Ulf. - Mysia zaprowadzi was aż do szczytu scho- dów i pokaże, który to kredens. Będziecie musiały tylko prze- biec przez podest i pod drzwiami kredensu wcisnąć się do środka. To wszystko. - To wszystko - powtórzyła głucho jedna badylarka. - Aha, i jeszcze coś - dodał Ulf z zamyśleniem. - Gdyby- ście spotkały Gałeczkę... a zresztą nic, nic... mniejsza o to. - Ach, co, co? Powiedz nam! - wykrzyknęła druga mysz, stając słupka. - Nie, to nie takie ważne - wycofywał się Ulf. - Powodze- nia. Mam nadzieję, że zobaczymy się znowu za jakąś godzinę. Zaraz przyślę do was Mysie. Obie badylarki wyglądały, jakby właśnie wydano na nie wy- rok śmierci. Bez wątpienia żałowały, że kiedykolwiek przekro- czyły próg Domu, teraz jednak praktycznie straciły już szansę powrotu tam, skąd przyszły; nie miały czym przekupić Straż- niczki, bo jeśli nawet trafił im się jakiś kąsek, zjadały go od razu, inaczej chodziłyby głodne. No cóż, badylarki nie mają może zbyt wielkich móżdżków. Są to istoty prostoduszne, odżywiające się nasionami i owada- mi, ale w mysiej mitologii zajmują szczególne miejsce. Podob- no w pradawnych czasach, kiedy nie było jeszcze drzew, a tra- wy wyrastały wyższe niż dzisiaj dęby, pewnego razu badylarka wspięła się na sam wierzchołek kukurydzy i z bliska przyjrzała się słońcu. Kiedy zeszła na dół, zebrała złociste źdźbła pszenicy, owsa oraz jęczmienia i zwinęła je w kulę na podobieństwo słońc^, po- zostawiając w środku mały otwór, przez który można było wejść. I taki jest dzisiaj dom badylarki; złocista kula, wiernie imitują- ca tę olbrzymią, gorącą, wiszącą na niebie ponad polami. Badylarka jest więc artystką, a nie wielką myślicielką. Dwie przedstawicielki tego gatunku trafiły do Domu, nie miały jed- nak pojęcia, jak się stamtąd wydostać. Tylko cud mógł im w tym pomóc. W chwilę później, gdy zaczynało świtać, obie badylarki ra- zem z Mysią przekradały się przez niedawne pole bitwy, podło- gę kuchenną. Tylko tędy mogły dotrzeć w dalsze rejony Domu. Obie nowo przybyłe spodziewały się, że lada moment może wybuchnąć alarm, a co najmniej tuzin Dzikich wpadnie i roz- szarpie je na kawałki. Jedna z myszek tak się trzęsła, że ledwie trzymała się na nogach. Wejść do Domu to zupełnie co innego niż wejść do drewutni. Z miejsca, na które padał cień stołowej nogi, skoczy- ła tam, gdzie kładł się cień nogi od krzesła, a stąd aż pod kre- dens kuchenny; i cały czas serce waliło jej jak oszalałe, a oczy niemal wychodziły z orbit. Wreszcie - a czas rozciągał się w nieskończoność - dotarły do holu i po poręczy wzdłuż schodów wbiegły na górę. Poru- szały się teraz po terenie ogólnie uznawanym za neutralny, jak- kolwiek ani obydwa koty, ani też pies nie respektowały w tym względzie żadnych zasad. Kiedy wspinały się, wielki zegar wybił właśnie półgodzinę i bardziej bojaźliwa z myszy była tak zasko- czona, że spadła z poręczy i wylądowała na schodach. Co wię- cej, zza drzwi frontowych dał się słyszeć brzęk butelek z mle- kiem, które stawiał tam właśnie golec mleczarz, i to dodatko- wo zaniepokoiło nieszczęsną mysz. Dopiero po jakichś dwóch minutach doszła na tyle do siebie, by móc znowu wdrapać się na poręcz, gdzie czekały towarzyszki. Kiedy we trzy dotarły do szczytu schodów, po słupku ba- rierki zsunęły się na podłogę. -Jajuż dalej nie idę - rzekła Mysia, wskazując im kredens. Obie badylarki rozejrzały się po półpiętrze, które zdawało się nie mieć końca; wytężały wzrok, chcąc zobaczyć wskazane drzwi. - Co mamy zrobić, jak już wejdziemy do środka? - zapyta- ła jedna z nich. - Będziecie musiały sprawdzić, czy są bobki - tłumaczyła im Mysia. -Jeżeli coś znajdziecie, najpierw przyjrzyjcie się, czy są świeże, potem starajcie się ustalić, kto je tam zostawił. Resztki pa- pieru w bobkach wskazują, że to plemię Zjadaczy naruszyło na- sze terytorium; bobki kolorowe, o bogatym zapachu, oznaczają Dzikie Plemię, rozumiecie, oni zawsze jedzą placek owocowy. - Rozumiem - rzekła jedna z badylarek. - A co będzie, je- śli się okaże, że macie... to znaczy mamy winnych? - Wtedy napadniemy na plemię, które jest za to odpowie- dzialne, i spotka je kara. Słuchajcie, muszę już iść. - Mysia roz- glądała się nerwowo dookoła. - Do zobaczenia w drewutni. Dwie nowo przybyłe myszki zostały same w szarości budzą- cego się dnia. Przez dłuższy czas pozostawały przytulone do słupka, na którym wspierała się poręcz schodów, i w półmro- ku wpatrywały się w odległe drzwi kredensu. Najdrobniejszy odgłos, skrzypnięcie czy pomruk starego Domu sprawiały, że jeszcze bardziej kurczowo czepiały się słupka. - Chodźcie do mnie, no, chodźcie, słodziutkie, miłe mysz- ki - dobiegał je pieszczotliwy głos Małego Księcia.. Coś głośno klapnęło przy drzwiach wejściowych, a obie my- szy aż podskoczyły z przerażenia. W szczelinie na listy ukazała się gazeta, ale nie wpadła do środka, tylko utknęła w otworze. Po- wiew świeżego powietrza przeleciał po Domu, dostał się na górę. Myszy czuły, jak targa im futerka. Wciągały w nozdrza zapach drzew i trawy, aromat ziemi i woń kwiatów. Przypomniało im to normalne życie w ogrodzie, który rozciągał się tuż za wejściowy- mi drzwiami; w końcu były przecież myszami z zewnątrz. Tam po- zostały inne myszy, które w wysokich trawach budowały słonecz- ne gniazda i na wielkich polanach figlowały w kępkach mchu. Zdarzył się cud! Otwór na listy zaopatrzony był w klapkę, która zwykle gło- śno się zatrzaskiwała, kiedy listy lub gazeta spadały na podło- gę, skąd zabierał je Drętwy. Najwyraźniej młodym buntowni- kom pisane było uciec. Wyglądało to, jakby bóg badylarek i złocistych ziaren wetknął palec w wielkie drzwi Domu, otwie- rając w ten sposób drogę ucieczki. -Jak ci się zdaje, czy nasi współplemieńcy przyjęliby nas teraz z powrotem? - zapytała jedna z nich. - Nieważne, ja i tak wracam. A ty? Jej towarzyszka kiwnęła głową twierdząco, po czym obie pę- dem wspięły się na balustradę schodów i zsunęły po poręczy w dół, a następnie po obiciu drzwi wdrapały się do otworu na li- sty, z którego sterczała gazeta; tędy zaś na dwór. Kiedy były już na zewnątrz, przystanęły na chwilę na słomiance, żeby złapać od- dech. Na niebie bladły gwiazdy, świtało. Myszy wciąż jeszcze się trzęsły; wtedy właśnie uczyniły ślub, że już nigdy i pod żadnym pozorem nie wejdą do Domu, chyba że ktoś wciągnie je tam siłą. - Oni wszyscy są zwariowani - powiedziała jedna. - To jest w ogóle zwariowany Dom i dobrze, żeśmy się stamtąd wydostały - odrzekła druga. Obie badylarki były przeświadczone, że miały szczęście, uciekając z Domu, choć Cienie Astrid pouczyłyby je, że to Dom nie chciał ich przygarnąć i nie życzył sobie takich loka- torek. Dom sam decydował o tym, kto mógł, a kto nie mógł w nim mieszkać. Ostatnio przyjął w swe mury jednego przybysza, to jednak działo się za sprawą przeznaczenia. Przybyszem tym był Hand- larz, a Dom przygotowywał się do wydarzeń, które miały nie- bawem nastąpić. EDAMSKI Banda Trzynastu musiała zostać ukarana za napad na kuch- nię, więc w ramach odwetu Stary Gorm poprowadził wyprawę na drewutnię. Towarzyszyli mu oczywiście obaj sobowtórzy Ha- kon i Tostig, obnoszący się dumnie ze swymi nowymi blizna- mi. Kapitan Gunhilda razem z grupą Nieśmiertelnych jak zwy- kle usiłowała osłonić Gorma od tyłu i po bokach. -Assanduun! Assanduun! Dzikie plemię wzniosło okrzyk, zwracając się do bogów Tamtego Świata, dokąd odchodzili wszyscy wojownicy, pod wa- runkiem że zginęli z zębami zatopionymi w ciele wroga. W pewnym momencie Nieśmiertelni Gorma starli się z Wybrańcami Ulfa, byli jednak osobistą gwardią przywódców i gdy tylko rozpoznali się nawzajem, zaniechali walki. Nie wy- padało, żeby najlepsi wojownicy obu plemion marnowali swe wybitne talenty w potyczce, gdzie siły były wyrównane. W czasie napadu z wizytą w drewutni bawił właśnie Iban, Śmierciogłowy duchowny, kapłan i wojownik. Śmierciogłowym wolno było wkraczać na teren wszystkich plemion, ponieważ nie jedli nic oprócz twardych i stęchłych okruchów i nie zgła- szali żadnych roszczeń terytorialnych. Mieli za to troszczyć się o potrzeby duchowe całej społeczności; stanowili sumienie mysiego narodu. Iban cierpliwie usiłował zaciemnić umysły młodzikom z bandy Trzynastu naukami Yo. Tłumaczył im, że chociaż Yo jest Ciemnością, przeciwieństwem Światłości Unn, to wcale nie jest on bogiem złym. Odwrotnie, mówił Iban, bogini Unn uwa- ża Yo za swe dopełnienie. Yo jest jej partnerem. A jednak kiedy Gorm na czele swej bojówki przedarł się przez posterunki straży, Iban rzucił się do ucieczki, zamiast stać w miejscu, deklarując neutralność. Nie chciał znowu spo- tkać się z Astrid, ponieważ wciąż jeszcze był w stanie grzechu po ostatniej schadzce. Poza tym chodziło o Gorma; jakkolwiek Astrid była tylko jedną z jego licznego haremu, Gorm nie od- niósłby się przyjaźnie do kapłana-wojownika, zadającego się z jego ulubienicą. Iban szybko pobiegł w stronę Nory Strażniczki, zatrzymu- jąc się tylko na chwilę, żeby zaaplikować ugryzienie ik-to jakie- muś szaleńcowi, na tyle zaślepionemu żądzą walki, że nie pa- trzył, kogo atakuje. Nagle Iban stanął oko w oko z Astrid. „Wojenne oblicze" Astrid nie było piękne. Z wielkim talen- tem potrafiła wykrzywić się, przybierając minę tak wściekłą, że przerażała przeciwników. I o to właśnie chodziło. Iban po raz pierwszy był świadkiem czegoś tak straszliwego; wyszczerzyła zęby, odsłaniając je aż po dziąsła, wzrok jej pałał nienawiścią, nozdrza miała rozdęte i czerwone. -A... Astrid...ja... -wyjąkał. Astrid natychmiast przybrała wyraz uwielbienia, przeraźli- wa maska znikła z jej oblicza. - Iban! Och, Iban! - Rozejrzała się dokoła i syknęła na- miętnie: - Spotkajmy się o północy koło garnków. I znikła, zanim zdążył jej wyjaśnić, że Yo nie życzy sobie, by jego sługa znowu doznał oświecenia dzięki towarzystwu uro- dziwej samiczki, tak jak ostatnim razem. Iban pędem wybiegł na dwór; w ogrodzie badylarki zwie- szały się z pochylonych pod ich ciężarem ździebeł trawy i huś- tały się na własnych ogonach. Przez szpary w ścianie drewutni pilnie śledziły przebieg walki. Do uszu Ibana dobiegł świdru- jący pisk Ulewnej, towarzyszki Ulfa, która żądała posiłków do walki z okrutnym Terejem Trójnogim. - Co za krwiożercza banda! - mruknął Iban, potrącając źdźbło trawy, tak że zwisająca z niego mysz z całej siły musiała się trzymać, by nie spaść. Iban z trudem przedzierał się przez zarośnięty ogród na tyłach Domu, który był dla niego jak dżungla. Po obu stronach rosły tu gigantyczne osty, kolczaste olbrzymy z fioletowymi gło- wami sięgającymi chmur. Iban nie był przyzwyczajony do prze- bywania na dworze, mimo że podobnie jak inni Smierciogło- wi pielgrzymował czasem do domu koszatki zwanej Głazem. Pod gołym niebem czuł się nieswojo, bliższe mu były ciemne zakamarki małych pokoi. Ten świat, zalany oślepiającym świa- tłem, wcale mu się nie podobał. W końcu dotarł do gniazda pod wygódką, gdzie mieszka- ła koszatka. Ostry zapach poinformował go, że przekracza gra- nicę terytorium Głaza; gospodarz właśnie pracowicie znaczył je moczem i był bardzo pochłonięty tą czynnością. - Rozgość się, rozgość, bardzo proszę, już przychodzę! - wykrzyknęła koszatka. Iban znalazł sobie miejsce w cieniu wygódki, gdzie czuł się w miarę bezpiecznie; miał nadzieję, że nic nie spadnie z nieba i nie wyprawi go na tamten świat. Po chwili przyszedł Głaz i podwinąwszy pod siebie puszysty ogon, zasiadł obok. - Cudowny świat, nieprawdaż? - westchnął błogo, z wyra- zem zadowolenia. - Wy, myszy domowe, nie wiecie oczywi- ście... -Jajestem myszą leśną - poprawił go Iban. - Mysz leśna czy mysz domowa, co za różnica, skoro wszyst- kie tkwicie w tym starym pudle, po uszy w kurzu? Powinniście być tutaj, na wolności, i prawidłowo się odżywiać, a nie jeść rozmaite świństwa. Zdrowa dieta to jest to! Owoc kaliny, głogu i dzikiej róży, orzechy laskowe! Czy może być coś lepszego? - Pewnie masz rację - odparł Iban bez przekonania. - Wiesz, Głaz, moim zdaniem na dworze jest przerażająco. Wszystkiego się tutaj boję, godzina takiego stresu mogłaby mnie wykończyć. -Bzdury, bzdury, powinieneś tu pobyć dłużej, nim za- czniesz wygłaszać takie sądy. Na pewno szybko byś się przyzwy- czaił. Myszy muszą wrócić do natury, pokazać wszystkim innym stworzeniom, jak mają żyć. Poczuć pod pazurkami pień drze- wa! Unurzać się w pyle ziemi! Przed tysiącami nocy, zanim jesz- cze pojawili się golcy i zawiedli nas na manowce, myszy żyły wśród bezkresnych, trawiastych przestrzeni... czemu nie mo- gło tak zostać na zawsze? - Zatopiony w myślach Głaz patrzył przed siebie nie widzącym wzrokiem. -Jak okiem sięgnąć, wi- dać było tylko falujące trawy; tyle przeróżnych gatunków, dzie- siątki odmian, nie tak jak teraz. Dziesiątki, dziesiątki gatun- ków. Pradawne łąki; tyle tam wtedy było najrozmaitszych na- sion, a dziś nic już z tego nie zostało. - No cóż, to z pewnością przykre, że tych traw już nie ma, ale... - Iban wiedział tylko, że sam urodził się i wychował w Domu i do czasu gdy postanowił zostać Śmierciogłowym, Dom był dla niego całym światem. Od Smierciogłowych, w tym także od wyznawców Yo, wymagano, by posiedli wszelką do- stępną wiedzę i zaznali wszystkiego (oprócz towarzystwa płci przeciwnej). Dopiero potem, jeżeli byli sługami boga Niewie- dzy i Ciemności, mieli o tym zapomnieć. Do doświadczeń istotnych dla Smierciogłowych zaliczały się wyprawy na zewnątrz. Iban wypełniał ten obowiązek skru- pulatnie, wcale go to jednak nie uszczęśliwiało. A jednak pew- ne myszy, tak jak Głaz, reprezentowały pogląd przeciwny. Głaz raz tylko odwiedził Dom i zapowiedział kategorycznie, że jego noga więcej tam nie postanie. - Oddychaj świeżym powietrzem! - namawiał teraz i sam głęboko wciągnął w płuca zapach ogrodu. Iban, który ani na chwilę nie zapomniał, że przebywa w pobliżu wygódki, w żadnym razie nie uważał tego powietrza za świeże; ubikacji od dawna nie opróżniano, bo golcy używali jej na tyle rzadko, że o tym zapominali. - No a ten smród? - zapytał. - Wiejskie zapachy, wiejskie zapachy - odparł Głaz zupełnie nie zrażony. - Mieszkając poza domem, czuje się czasem to i owo. Iban uznał ten temat za wyczerpany. - Przyszedłem z prywatną sprawą, potrzebuję twojej rady. - Doprawdy? - koszatka pogładziła sobie wąsy. - Wojownik ducha prosi mnie o radę? -No, to jest sprawa raczej ziemskiej natury, rozumiesz. - Iban był bardzo zakłopotany. - W porządku, mów już, mów. Sprawy ziemskie to moja mocna strona. Rozumiesz chyba, że o sprawach domowych wiem bardzo mało, w sprawach światowych natomiast jestem ekspertem. -A więc chodzi o to - ciągnął Iban, gryząc w roztargnie- niu jakąś łodyżkę - że jak pewnie wiesz, poświęciłem się służ- bie Yo i wybrałem drogę niewiedzy i ciemności. - Przykro mi - rzekła koszatka z pewnym zażenowaniem - ale niestety nie możesz żuć tej lepnicy, tak rzadko występuje te- raz w ogrodzie; jeśli jesteś głodny, proszę, nie żałuj sobie bo- dziszka, tego mamy pod dostatkiem. No więc, na czym to sta- nęliśmy? Ach tak, więc nie jesteś w stanie zapomnieć tego, co wiesz, kim jesteś i po co jesteś... Nic się nie martw, Ibanie, to przyjdzie z czasem. Yo na pewno widzi, jak bardzo się starasz. - Zakochałem się w pewnej myszy - z westchnieniem wy- rzucił z siebie Iban. - Nie mogę powiedzieć, kto to jest. - Zakochałeś się? To zupełnie normalne - zauważył Głaz, mrużąc oczy, po czym ciągnął dalej, tonem mądrego, doświad- czonego starca: - Nie jest to wcale powód do wstydu. Ja osobi- ście nie potrzebuję samicy, rzecz jasna, ale dlaczego inne my- szy nie miałyby się popieścić w zaciszu swoich gniazd? Natura wymaga, by rozmnażać się, kiedy nadchodzi na to pora. Zie- mia stanowi jedność, rozkwita dzięki nowemu życiu, oczywiście jeśli jest to życie organiczne i naturalne. - Nie, nie, nic nie rozumiesz! - wykrzyknął Iban. -Jestem przecież Śmierciogłowym i złożyłem ślub czystości. - Aha - pokiwała głową koszatka. - No tak, jasne. Podej- rzewam, że nie potrafisz się oprzeć tej małej kusicielce. Mam rację? - Niestety tak - westchnął Śmierciogłowy. - Moja nieśmier- telna dusza cierpi męki agonii. - Hm, hm, hm - pomrukiwał Głaz, zastanawiając się głę- boko. - Myślę, że jedynym sposobem, by pozbyć się obsesji, jest zastąpienie jej inną, mniej szkodliwą. - Na przykład jaką? - Według mnie ta, która cię prześladuje, jest właśnie naj- mniej zgubna. Przypuśćmy, że miałbyś obsesję choroby lub śmierci albo opilstwa i obżarstwa, jak te koszmarne myszy piw- niczne. - Tu Głaz w geście przyjaźni owinął Ibana puszystym ogonem. - Zapomnij na chwilę o stanie swojej duszy; o ile znam Śmierciogłowych, parę grzeszków wcale ci nie zaszkodzi. Wiesz, istnieje coś takiego jak nadmierna czystość... co, już idziesz?! - krzyknął, bo Iban szybkim krokiem oddalał się w stronę Domu. - Uważaj, żebyś przypadkiem nie podeptał gwiazdnicy. Jest taka rzadka i piękna... Tej nocy Iban stoczył ze sobą ciężką walkę... i przegrał. Kie- dy wielki zegar w holu wybijał północ, był już na umówionym miejscu koło garnków i czekał na Astrid. BOURSIN Stary i szacowny I-Kucheng, który zgodnie z hierarchią mógł- by być uznany za przywódcę Śmierciogłowych, powłócząc no- gami, sunął przez hol i mijał właśnie wielki zegar. Gdyby pod- niósł wzrok i spojrzał na cyferblat, w otworze na klucz zauważył- by może oko Wszechsłyszącej, jednej z Niewidzialnych, która zerkała tamtędy na zewnątrz. Mimo że głucha była jak pień, Wszechsłysząca wiele potrafiła dostrzec i często była milczącym świadkiem ważnych wydarzeń rozgrywających się w holu. W tej właśnie chwili obserwowała wymarsz misji pokojowej. Parę kroków za I-Kuchengiem skradała się Skrang, uważ- nie badając wzrokiem każdy mijany kąt. Nagle z wnęki pod schodami wybiegła jakaś postać. Skrang rzuciła się naprzód i zwaliła intruza z nóg za pomocą pchnięcia ik-to w bok. A potem, gdy mysz leżała już na ple- cach, złapała ją za gardło, groźnie szczerząc przy tym zęby. - Nie... nie gryź mnie - wyszeptała pokonana mysz. Tymczasem I-Kucheng kuśtykał naprzód, jak zwykle nie za- uważywszy nawet niebezpieczeństwa. Przez ramię mówił do swej towarzyszki: - Chodź, Skrang, musimy porozmawiać z Gormem, nim minie ta godzina... - Dlaczego napadasz mego przyjaciela? - syknęła Skrang do rozciągniętego na podłodze osobnika. - Nienawidzę tego wścibskiego sędziego - rzekła mysz - przez niego zerwałem z rodziną. -Jest zawsze rozważny w swych sądach i bierze pod uwagę wszystkie aspekty sprawy. -Jest trzęsącym się ze starości głupcem i powinno się go gdzieś zamknąć! - warknęła mysz. Skrang wiele razy słyszała takie opinie i nie miała ochoty spierać się dłużej. - Następnym razem rozszarpię ci gardło, słyszysz? - zagro- ziła jeszcze na odchodnym. - Słyszę - odparła mysz ponuro. - Prędzej, prędzej, spóźnimy się. Pośpieszże się, Skrang! - pokrzykiwał I-Kucheng. Skrang wypuściła mysz i rzuciła się za nim w głąb ciemne- go holu. -Już idę - rzekła ze znużeniem. - Podążam za tobą jak zawsze. - Co za nietowarzyska mysz, nigdy nie idzie razem ze mną, jak należy. Zawsze marudzi gdzieś z tyłu... - gderał I-Kucheng. - Przestań mruczeć sam do siebie - powiedziała Skrang. - Myszy pomyślą, że się starzejesz. Żeby dostać się do kuchni, która była celem ich wędrów- ki, musieli szybko przebiec róg salonu, gdzie rezydowała Ga- łeczka. Skrang widziała, jak tego ranka kotkę zabierano stąd w koszyku. Nie było wątpliwości, że wróci, woniejąc jak ap- teczka w łazience. Na razie salon był miejscem względnie bez- piecznym. Pluj drzemał w drugim pokoju i nie ośmieliłby się wkroczyć na terytorium Gałeczki, nawet pod jej nieobecność. Jeszcze mu życie było miłe. Tylko dwóch golców siedziało przy kawie, dzwoniąc filiżan- kami. Trajkotali głośno, kłapali zębami i gestykulowali z ożywie- niem. Otaczał ich obłok smrodu i choć w istocie była to słodka woń kwiatowa, Skrang wstrząsnęła się z obrzydzeniem. Jeden z golców miał na głowie coś, co przypominało spłaszczony kosz na śmieci; drugi miał wokół szyi wianuszek kolorowych kostek; obaj byli zawinięci w jaskrawe zasłony. Dwoje Śmierciogłowych przez szparę pod drzwiami prze- cisnęło się do kuchni. Golec w grubych okularach na nosie zajęty był czymś przy kuchennym zlewie. Od czasu do czasu gonił myszy, jeśli je zauważył, dlatego też teraz ambasadorowie pokoju starali się jak najszybciej zejść mu z drogi. Szybko wślizgnęli się za piec, gdzie było ciepło. Natychmiast wybiegli strażnicy z Dzikiego Plemienia, gotowi bronić swego teryto- rium. - To ja, I-Kucheng, i moja towarzyszka Skrang. Wartownik przyjrzał im się uważnie w przyćmionym świe- tle, po czym zamachał łapkami do nadbiegającego oddziału straży. - W porządku. Fałszywy alarm, to Smierciogłowi. Strażnicy wycofali się, pomrukując, i wrócili do swych cie- płych gniazd; I-Kucheng i Skrang mogli wejść do kuchni. Ru- szyli prosto w stronę gniazda Gorma, który usłyszał już krzyk wartownika, wiedział więc o ich przybyciu. Zanim przewędro- wali od zlewu aż do znajdującej się za kuchnią kotłowni, gdzie rezydował Gorm, ten zdążył już wezwać oficerów i zwołać zgro- madzenie. - Czemuż zawdzięczamy tę nadzwyczajną wizytę? - warknął. - Czy szacowny I-Kucheng przybywa, by pochwalić nas za zwycięstwo w ostatniej bitwie? - Z pewnością nie dlatego - odparł I-Kucheng, zasiadając przed zebranymi. - Wiecie, że nie pochwalam wojny. - Żartowałem - prychnął Gorm. -Ach, szkoda fatygi, Gorm - odparł I-Kucheng - zacho- waj żarty dla tych, którzy się na nich znają. - Może więc powiedz nam, z czym przychodzisz. Czekamy z zapartym tchem. Nie zwracając uwagi na ironiczny ton Gorma, I-Kucheng rozpoczął swą przemowę z takim spokojem, że obudził wście- kłość słuchaczy. - Powodem, dla którego tu przybyłem, są ostatnie zatargi pomiędzy Dzikim Plemieniem i bandą Trzynastu. To się musi skończyć; zdajecie sobie sprawę, że w Domu dochodzi do zbyt wielu aktów przemocy; niszczymy się nawzajem. Zupełnie wy- starczy, że musimy znosić tu obecność dwóch kotów, sowy, de- spotycznego szczura i Łowcy Głów. - Zawsze walczyliśmy - obruszył się Gorm. - Musimy się bronić, inaczej będziemy głodowali. - Gorm ma rację - potwierdziła siedząca po jego lewicy El- fina. - Do nas należy spiżarnia z zapasami, którą pragną za- władnąć wszyscy w całym Domu. Ponieważ nie mają do niej dostępu, starają sieją zdobyć, my zaś musimy napadać na nich, żeby się zemścić; gdybyśmy tego nie robili, czuliby się bezkar- ni i napadali na nas jeszcze częściej. To jest błędne koło, zga- dzam się, I-Kuchengu, ale nie widzę żadnego wyjścia. Musimy trwać w stanie ciągłej wojny. Skrang ze złością uderzała ogonem o podłogę i tupała no- gami. - Moglibyście przecież podzielić się z resztą Domu tym, co macie w swej wiecznie pełnej spiżarni, wtedy wszyscy byliby za- dowoleni. Terej Trójnogi prychnął. W obecności obcych nigdy nie stawał na dwóch łapkach, gdyż w tej pozycji szczególnie rzucał się w oczy fakt, że brakowało mu przedniej kończyny. Miał na- tomiast zwyczaj przysiadać w pozycji bojowej, co odstraszało większość myszy, ale nie Skrang. - Czemu prychasz? Czyżbyś miał coś przeciwko dzieleniu się z innymi? - zapytała. - Diabelnie głupi pomysł, zupełny idiotyzm! - krzyknął Terej. - On chciał powiedzieć - wtrącił Gorm - że w spiżarni nie ma dość jedzenia dla wszystkich. Wiemy, jest go dużo i boska spiżarnia nigdy nie bywa pusta, ale golcy zjadają większość za- pasów. A jeśli coś im zostaje, oddają tym przeklętym kotom albo psu. Mamy tu sporo jedzenia, ale nie wystarczy go, żeby obdzielić cały Dom, i taka jest ponura prawda, czy się to komu podoba, czy nie. - Tak, gdybyśmy tylko mogli pozbyć się golców, i pies, i koty też by się stąd wyniosły, a nieogarnione zasoby spiżarni byłyby do naszej wyłącznej dyspozycji - westchnął Ketil. Nawet wśród Dzikiego Plemienia, które znane było z waleczności, nie grzeszyło jednak nadmiarem szarych komórek, uważany był za niezbyt bystrego. Teraz jednak oczy wszystkich zgromadzo- nych obróciły się na Ketila. On także przyglądał się po kolei wszystkim zebranym, po czym w zdumieniu zapytał: - Co? Co ja takiego powiedziałem? - Powiedziałeś - odparł Gorm - „gdybyśmy tylko mogli pozbyć się golców, i pies, i koty też by się wyniosły". - No to co? - pisnął Ketil. Zastanawiał się, jaką bzdurę palnął tym razem i czy przydzielą mu za to dodatkową wartę. - To jest genialne! - wykrzyknęła Elfina. - Naprawdę? - zdumiał się Ketil, podejrzewając, że kpią sobie z niego. - Nie tylko pies i koty, ale i Mały Książę ze swym panem Łowcą Głów. Będą musieli odejść, jeśli odejdą dorośli golcy - dodała z nabożnym lękiem Gita Pięknowąsa. - O czym my właściwie mówimy? - Gorm wziął głęboki od- dech. - Przyjrzyjmy się raczej liczbom i faktom. Na stałe mamy w Domu pięciu golców, zgadza się? Jest jeszcze ten ze szkłami na twarzy, który przychodzi do kuchni tylko na dzień... - I nie zapomnij, że co parę dni przychodzi jeszcze jeden, który używa ssącej maszyny i ściera kurze na półkach - dodał Skuli. - To razem mamy siedmiu, prawda? Astrid, czy to jest ra- zem siedem...? - upewniał się Gorm. - Nie ma tu Astrid - przerwała Elfina. -Widziałam ją nie- dawno przy półce, gdzie stoją garnki i rondle. - Ostatnio nigdy jej nie ma, kiedy jest potrzebna - mruknął Gorm. - Czy ona nie wie, że zwołałem zgromadze- nie? Wszyscy powinni tu być. - Oblicze Gorma ściągnięte było z wysiłku, podczas gdy jeszcze raz usiłował policzyć golców. - No więc, wydaje mi się, że siedmiu. W każdym razie coś koło tego. -To niepodobieństwo! - I-Kucheng potrząsnął głową. - Jeszcze nigdy, jak żyję tyle godzin, nie słyszałem, żeby któremu- kolwiek z mysich plemion udało się pozbyć golców. Są zbyt duzi i zbyt głupi. Chcę przez to powiedzieć, że to jakby warzy- wa na dwóch nogach. Co można zrobić z istotą tej wielkości, o móżdżku mniejszym niż brukselka? Oni po prostu... są. - Łowca Głów wcale nie jest głupi - powiedział Terej. - Ten mały sadysta dobrze wie, co robi. - Mali jeszcze trochę myślą, ale później z tego wyrastają - wyjaśniła Skrang. - Nigdy o czymś podobnym nie słyszałem - powtórzył I-Kucheng. - Nigdy, odkąd żyję. Golcy byli tu zawsze, jak wiel- kie bryły albo chodzące meble. Ich liczba zmniejsza się lub ro- śnie, choć nie wygląda na to, żeby się rozmnażali, zawsze jed- nak tutaj byli. - I-Kucheng ma rację. Jak moglibyśmy pozbyć się golców? To próżne marzenie - zawtórowała mu Skrang. - Utrapienie z nimi tylko - burknął Gorm. - Nic pożytecz- nego nie robią, pochłaniają całe fury jedzenia, a potem przez godzinę leżą i aż im się odbija. - Czasami zapalają sobie chwasty i dymią - wtrącił Ketil. - W pudełku po ich chwastach zrobiłem sobie wygodne gniazdo. - Czy oni kiedykolwiek robią coś sensownego? - zapytał Gorm z niecierpliwością w głosie. - Nie zachowują się jak nor- malne zwierzęta. Nie mają nawet dość rozumu, żeby w jakikol- wiek sposób zaznaczyć granice swojego terytorium. Chodzą do tego pokoiku obok dużej sypialni i sikają. Co za marnotraw- stwo substancji zapachowej! Żeby tyle dobrych siuśków wylać do białej miski...! - Cóż, golcy to głupcy - westchnęła Elfina. - Rozchlapują wodę po kuchennej podłodze i zmywają z niej wszystkie cen- ne okruchy, nic nie dając w zamian. Po prostu szkodniki! Gormowi oczy lśniły już z przejęcia. - Czy nie byłoby wspaniale - zaczął - gdybyśmy jednak zdołali wygnać ich z Domu? Gdybyśmy zjednoczyli swe siły, by dręczyć golców, zamiast walczyć ze sobą nawzajem? Musimy 0 tym pomyśleć, na pewno znajdzie się jakiś sposób. - To ja wpadłem na ten pomysł! - radośnie wykrzyknął Ketil. - Przypadkiem - mruknęła Elfina w odpowiedzi. - Tak, a jednak to moja zasługa. - Dostaniesz za to dodatkowe racje żywności - obiecał wielkodusznie Gorm. - Sam tego dopilnuję. Jeśli któraś mysz przeskrobie coś nieumyślnie, zostaje mimo to ukarana. Dla- czego więc Ketil nie miałby zostać nagrodzony, skoro niechcą- cy udało mu się zrobić coś dobrego? Chyba nie macie nic prze- ciwko temu? Zgromadzeni przystali na to jednogłośnie. Następnie głos zabrał I-Kucheng. Przybył tu z misją po- kojową, a wyglądało na to, że rozpętał rewolucję, i to w ciągu kilku minut. Gdyby jednak rewolucja miała ostatecznie do- prowadzić do pokoju, osiągnąłby zamierzony cel. W tej chwi- li chodziło mu głównie o to, aby odpowiednio ukierunkować tę energię, którą jego inicjatywa pokojowa wyzwoliła w my- szach. - Teraz, Gorm, należałoby zwołać zgromadzenie między- plemienne. Trzeba porozumieć się z twym synem Ulfem. 1 z Frydą Piegowatą. I może z Cichoszeptem z Niewidzialnych. Na czas rokowań musicie zawrzeć zawieszenie broni. - Zawieszenie broni, w porządku - warknął Gorm. - Ale jeśli tylko któreś plemię zacznie coś kombinować, odgryzie- my im... - Myśl pozytywnie! - syknęła Skrang. - Musisz z pozytyw- nym nastawieniem przystąpić do rzeczy. - Dobrze - mruknął Gorm. - I-Kuchengu, zacznij to orga- nizować. W tym momencie nadeszła wielka kapłanka Astrid z głu- pawym uśmieszkiem na twarzy. Mina zmieniła jej się natych- miast na widok tłumu myszy zgromadzonych w kotłowni. - Czy nie słyszałaś, że zwołuję zgromadzenie? - warknął na nią Gorm. - Gdzie się podziewałaś? -Ja... no tak... byłam niedaleko. - Niedaleko, to znaczy gdzie? - Na półce z garnkami - wyjaśniła Astrid. - Wezwałam Cie- nie na rozmowę. - Ciągle przesiadujesz na tej półce. Cóż to za nagła fascy- nacja garnkami i rondlami? Nie możesz rozmawiać z Cienia- mi gdzie indziej? Jeśli golcy znajdą tam twoje bobki, znowu zaczną rozsypywać zatruty proszek. Chcesz narazić naszą mło- dzież na niebezpieczeństwo? Astrid gwałtownie potrząsnęła głową w odpowiedzi i mach- nęła ogonem w sposób zdradzający zakłopotanie. - Oczywiście, że nie chcę, nie pomyślałam o tym. Przepra- szam. -Na drugi raz lepiej pomyśl, do cholery! - poradził jej Gorm. - W dodatku przegapiłaś coś wyjątkowego. Rozmawia- liśmy o tym, jak pozbyć się z Domu szkodników. I co ty na to? - Szkodników? - powtórzyła Astrid bezradnie. - Golców - warknął Terej. - Kogóż by innego? - Pozbyć się golców? Muszę nad tym pomedytować. - Mo- mentalnie, na ich oczach, Astrid wpadła w trans. W odróżnie- niu od myszy bibliotecznych była prawdziwą mistyczką, obda- rzoną różnymi dziwnymi zdolnościami. Umiała przepowiadać przyszłość, jakkolwiek jej wizje nie były ani szczególnie głębo- kie, ani też wyraźne. Na ogół nie zadowalało to Gorma, który miał kłopoty ze zrozumieniem jej proroctw; wolałby przepo- wiednie jasne i niedwuznaczne. - No i co?! - wrzasnął, wyrywając ją z transu. - Nie róbcie tego - powiedziała, a oczy wciąż miała mrocz- ne i wzrok nieobecny. - Nie wyganiajcie golców. To się skoń- czy katastrofą. - Nonsens! - wykrzyknął Gorm. Zupełnie nie takiej odpo- wiedzi oczekiwał. - Nastąpi wielki głód, na Dom spadnie klęska - szeptała Astrid. - Bzdura nad bzdurami! - Wielu umrze, nieliczni przeżyją - dokończyła Astrid. - Co za stek idiotyzmów! - grzmiał Gorm. - Prosi się jasno- widza, żeby uczciwie i rozsądnie przepowiadał przyszłość, a tu tylko wizje zguby i zagłady. Podejmiemy realizację naszego pla- nu, nie słuchając bredni tej religijnej maniaczki. - Naprawdę tak uważasz? - wtrąciła Skrang. - Pamiętasz podanie o serze nad serami? Astrid może mieć rację; na ogół jej przepowiednie się sprawdzają. - Ale tym razem się myli - odburknął Gorm. - A tamta hi- storia jest głupią bajką. Czy kto kiedyś widział, żeby mysz za- mieniła się w kota? - Nie podoba mi się to - rzekł I-Kucheng. - Widzieliście jej oczy? - Po raz któryś z kolei zaczął się zastanawiać, do cze- go może doprowadzić ferment, który sam niechcący wywołał. - Wcale nie musi ci się podobać, decyzja zależy od Gorma - rzucił niegrzecznie Terej. Gorm najwyraźniej już podjął decyzję. - Realizujemy nasz plan - rzekł z mocą. Stary Gorm zdążył już stać się legendą, a opowieść o tym, jak doszedł do władzy, opowiadano wszystkim niemowlętom z Dzikiego Plemienia. Dalszy ciąg legendy miał właśnie nastąpić. GIETOST Gorm przyszedł na świat jako jeden z siedmiorga rodzeń- stwa, ale już wkrótce jego nieposkromiona żarłoczność spra- wiła, że z miotu zostało ich trzech. Tylko dwaj jego bracia, Hakon i Tostig, nie dali się pokonać w walce o miejsce przy matczynym cycku. Początkowo nie różnili się między sobą wagą ani wielkością, lecz jeszcze zanim przestali się odżywiać mlekiem matki, Gorm zdążył już stać się najdokuczliwszym, najbardziej brutalnym i bezlitosnym z całej trójki. Pozostali dwaj uznali jego przewagę i we wszystkim naśladowali silniej- szego brata. Dla Gorma liczyły się w życiu tylko dwie rzeczy: własna bez- graniczna ambicja oraz dobro matki. Zanim dorósł, zabił wła- snego ojca, bo ośmielił się walczyć z matką o kawałek sera. Gorm rozszarpał go na oczach braci, a sponiewierane ciało porzucił w kurzu. Takie barbarzyństwo nie zdarzało się nawet wśród Dzikich. - Nikt nie będzie krzywdził mojej matki - powiedział wte- dy Gorm. Od tamtej pory chorobliwie ambitna matka podsycała w straszliwym synu marzenie o wielkości i władzy nad plemie- niem, nie zważając na to, że ojciec Gorma był tylko prostym wojownikiem bez rangi. Kiedy przyznał się do swych pragnień Olafowi Brzydkiemu, ówczesnemu przywódcy plemienia, ten zaśmiał się i nazwał go „starym malutkim". Odtąd też Gorm zyskał przydomek „Stary" i się nim szczycił. Notowania Gorma gwałtownie wzrosły, gdy jego odwaga i waleczność w boju stały się przykładem dla całego Dzikiego Plemienia. Zdawał się niezwyciężony. Zawsze na pierwszej linii, w walce kładł wrogów pokotem, tak że już wkrótce drżeli na sam dźwięk jego imienia. Po śmierci Olafa Brzydkiego stał się jego naturalnym następcą. Niektórzy krewni Olafa rozpuszcza- ła - ] 29 li pogłoski, że stary wódz został skrytobójczo zamordowany przez popleczników Gorma; opozycja wolała uznać władzę Haralda Mniej Brzydkiego, syna Olafa. Gorm ze swymi wojow- nikami zdławił opór wrogiego obozu. Z Haraldem rozprawił się osobiście w krwawym pojedynku, a niedobitki przeciwnika przeszły wtedy na jego stronę. Odtąd jednak zawsze w obrębie Dzikiego Plemienia istniała pewna opozycja, tłumiona przez bezwzględne rządy Gorma. Nowy przywódca już od początku umacniał swą władzę, wynosząc matkę do godności najwyższej kapłanki, a braciom przyznając najwyższe stanowiska w armii. Po śmierci matki Gorm zniósł funkcję najwyższej kapłanki, a główną rolę w du- chowym domu wielkiego bóstwa Assanduun przyznał odtąd stojącej nieco niżej w hierarchii wielkiej kapłance. Była nią Astrid. Stary Gorm za życia stał się legendą i dzięki temu doszedł do władzy. Jak zapisano później w mysiej historii, jego rządy musiały przypaść właśnie wtedy, aby zbiegły się w czasie z przybyciem po- słańca. Posłaniec pochodzący z zewnątrz miał przewodzić wszyst- kim w godzinie przemian; tak chciało przeznaczenie. Wraz z no- wą władzą, jaka zapanowała w Dzikim Plemieniu, przestały funk- cjonować dawne tradycje myszy kuchennych. Wyczekiwano na- dejścia nowej epoki. WENSLEYDALE Rytm życia w Żywopłocie zgodny był z rytmem natury, nato- miast życie w Domu toczyło się w sposób zupełnie od niej nie- zależny. Dom miał swe własne nie współbrzmiące z naturą tęt- no. Handlarz wyczuł je, spędzając czas na medytacjach w bi- bliotece. Myślał o tym z niepokojem. Życie w oderwaniu od reszty świata groziło dysharmonią i samo w sobie stanowiło niebezpieczeństwo. Handlarz nie był całkiem zadowolony, mieszkając w biblio- tece; książkowa dieta zdecydowanie mu nie wystarczała. Prowa- dził na ten temat długie rozmowy z Jago, największym smako- szem spośród Zjadaczy, a Jago tłumaczył mu cierpliwie, które książki są najsmaczniejsze i najbardziej pożywne. - Ostrożnie próbuj błyszczącego papieru. Chociaż jest ko- lorowy i przyciąga oko, nie należy go jeść dużo, bo zamula kisz- ki. Trzeba też uważać z papierem kruchym, pokrytym rządka- mi bardzo czarnych robaczków. Jest niejadalny, wiele myszyjuz się nim otruło. Trzymaj się z daleka od książek, w których są obrazki przedstawiające sery; znałem myszy, które oglądając to, wariowały. Zazwyczaj skutek jest taki, że rzucają się na pa- pier bez opamiętania, w nadziei że ma on coś wspólnego z prawdziwym serem, i w końcu umierają z przejedzenia. Gdy- byś trafił na taką książkę, najlepiej wcale na nią nie patrz. Słu- chaj dalej. Porządna okładka ze skóry zaspokaja głód znacznie lepiej niż tekturowa. Zapamiętaj moje powiedzenie: „Lepsze stare i miękkie niż sztywne i świeże". Kartki o konsystencji bi- buły nie mają sobie równych, ale kiedy ich nie masz, szukaj książek z takimi czarnymi robaczkami jak szczypawki z przodu czy na grzbiecie... Jago narysował pazurkiem w kurzu takie znaczki: KLASYKA. - Książki oznaczone takimi pogniecionymi pająkami są łatwo strawne, lecz o niewielkiej wartości odżywczej i mogą powodować dyzenterię... I narysował pazurkiem w kurzu: BESTSELLER. -Jeżeli bardziej chodzi ci o ilość niż o jakość, powinieneś szukać książek oznaczonych w ten sposób, uważaj jednak, bo mogą powodować obstrukcję. I narysował pazurkiem w kurzu: PAMIĘTNIKI. - Są też takie ze spiczastymi owadami grzęznącymi ci w gardle i z tasiemcowymi rządkami robaczków, od których sam dostajesz tasiemca, albo z wielkimi okrągłymi pająkami pustymi w środku i z małymi ciemnymi mróweczkami o zbyt dużej zawartości kwasu, a wszystko to zmieszane według prze- pisu, który w praktyce zupełnie się nie sprawdza; od razu prze- kona cię o tym własne podniebienie. Te dzieła mają na swych niesmacznych, zakurzonych okładkach taką kombinację owa- dów... I narysował pazurkiem w kurzu: POWIEŚĆ. - Naprawdę dobre są pięknie ukształtowane owady, ze wszystkimi nogami, owady, które wyglądają na świeżo zgniecio- ne, a smakują, jakby dojrzewały pomiędzy okładkami książki równie długo jak dobry ser. Marzę o książce z dobrego, straw- nego papieru, zawierającej kombinacje takich właśnie owa- dów, nie udającej niczego, będącej po prostu porządnym i smacznym posiłkiem; ale niestety - zakończył z westchnie- niem -jeszcze jej nie znalazłem. Tak więc Handlarz nadal nie był zadowolony, bez względu na to, który papier akurat jadł. To prawda, od czasu do czasu któryś golec przychodził do biblioteki zjedzeniem, o resztki toczyły się jednak zacięte bi- twy. Całe plemię żyło na granicy głodu. Zjadacze Ksiąg sprawiali też wrażenie bliskich obłędu. Cały czas u progu śmierci głodowej, miewali halucynacje i po- padali w gorączkowe majaki, uważali to jednak za czary. Wiele czasu spędzali w stanie nieświadomości, nucąc i zawodząc lita- nie o znaczeniu co najmniej niejasnym. Niejednokrotnie Han- dlarz był wyrywany z głębokiego snu krzykiem mrożącym krew w żyłach, a kiedy pędził na brzeg swej półki, przerażony, że wy- pruwają z kogoś wnętrzności, okazywało się, że to tylko jakaś mysz o szklistym wzroku kręci się w kółko, wykrzykując: „Wi- zja! Wizja!" Fryda Piegowata miała zwyczaj przemawiać do plemienia w sprawach ważnych i doniosłych, często robiła to, nawet nie przerywając karmienia swych młodych. - Zjadacze - zwróciła się do nich tego ranka - zgromadzi- łam was tu en masse, bo zbliżają się wiekopomne chwile. Stary Gorm wyraził pragnienie pertraktacji z nominowanym przez nas przywódcą. Wszyscy jesteśmy świadomi, że Dzikiemu Ple- mieniu brak kultury, zwłaszcza jego wodzowi, którego sposób bycia jest do przesady niewyrafinowany. Ajednak moje wyczu- lone filtry osobowościowe są w stanie zneutralizować tę wulgar- ność, dlatego spotkam się z Gormem i wysłucham jego propo- zycji, gdyż istotą jego planu jest zdobycie nieograniczonego dostępu do sera. Na dźwięk słowa „ser", które działało na myszy jak zaklę- cie, w bibliotece dał się słyszeć pomruk podniecenia. - O czym ona mówi? - zapytał Handlarz szeptem Owaina i Mefyna, siedzących obok niego na półce. Owain zrobił minę, jakby chciał go uciszyć, ale Mefyn od- powiedział: - Stary Gorm chce rozmawiać z Frydą. -1 to wszystko? - zdumiał się Handlarz. - No cóż, ktoś z zewnątrz może mówić o tym z lekceważe- niem - prychnął Owain, podejmując dyskusję, jako że Fryda zakończyła właśnie przemowę - ale wiedz, że nieczęsto przy- wódcy plemion odwiedzają się nawzajem. - Niezupełnie to miałem na myśli, chociaż mnie zacieka- wiłeś - rzekł Handlarz. - Pytałem tylko, czy wszystko, co mówi- ła Fryda, dotyczyło tej jednej sprawy? Mówiła tak długo i zawi- le, że przez ten czas zdążyłaby przekazać znacznie więcej. - Nie - odparł Mefyn - tylko do tego sprowadzało się jej przemówienie. - Aha. W każdym razie Dzikie Plemię i Zjadacze Ksiąg mają o czymś rozmawiać, tak? - Tak jest. - Ciekawe o czym. - Obawiam się, że powiedzą nam dopiero wtedy, kiedy sami uznają to za stosowne - prychnął znowu Owain. -A wy ufacie swoim przywódcom, co? - Handlarz nie mógł ukryć zwątpienia. - Oczywiście, że ufamy! - Mefyn wyglądał na zdumionego. - Zostali przecież przywódcami ze względu na swą przewagę intelektualną, prawda? Rozumieją to, czego zwykłe myszy nie są w stanie pojąć. - Nasi przywódcy posiadają o wiele większą niż my głębię duchową - dodał Owain. - Potrafią wyjaśnić zawiłości mysiej logiki. Dlatego piastują swój urząd. Handlarz zastanawiał się, czy swą opinię ma zachować dla siebie, ale nie wytrzymał. - Jak wiecie, przebywam tu od niedawna, ale zdaje mi się, że Gorm został przywódcą Dzikiego Plemienia, ponieważ jest bezlitosnym i żądnym władzy despotą... - No tak, charakteryzuje go pewien brak litości, w tym się z tobą zgodzę - przyznał Mefyn. - ...a Fryda Piegowata stoi na czele Zjadaczy Ksiąg, bo za- groziła, że każdy opór zniszczy swą mocą czarnoksięską? - Święta prawda, Fryda potrafi sparaliżować mysz samym spojrzeniem - zgodził się Owain. - A więc gdzie ich wyższość intelektualna, głębia duchowa i wiedza wewnętrzna, pozwalająca przeniknąć tajemnice wszechświata? - podsumował Handlarz. Mefyn miał minę bardzo nieszczęśliwą. - Przecież chyba trzeba wierzyć, że oni są lepsi niż taka so- bie przeciętna myszi prawda? W przeciwnym razie okazałoby się, że tylko brutalna siła i ignorancja wiodą nas ku przezna- czeniu. Handlarz nie rzekł już nic więcej; widział, jak bardzo zmar- twione były obie myszy. Wcale nie chciały, żeby skomplikowa- na konstrukcja systemu politycznego mysich społeczności roz- padła się na ich oczach. I Handlarz musiał przyznać tu rację Mefynowi; trzeba wierzyć, że kierują nami dobro i uczciwość, inteligencja i mądrość, inaczej ma się poczucie, że świat nie wspiera się na żadnych solidnych podstawach, lecz pogrążony jest w chaosie. Kto doszedłby do podobnego wniosku i nie miał praktycznie żadnego na to wpływu, straciłby sens życia. Mieszkając w Żywopłocie, Handlarz na ogół kierował się własnym rozumem i przemyślnością. Teraz musiał żyć na wzór innych myszy; co więcej, te myszy same naśladowały jeszcze inne myszy, które z kolei nie miały najmniejszego pojęcia, co jest grane i jak się zachować. Wiódł beznosy beznosego. Zda- wało się Handlarzowi, choć dobrze jeszcze nie wszedł w tutej- sze układy, że właśnie najgorsi kręcili tu wszystkim. Poznał już kilka przyzwoitych i zdolnych myszy. Na przykład Etel i Cad- wallon, oboje byli sympatyczni i mieli sporo zdrowego rozsąd- ku. Nie wyglądało jednak na to, żeby któreś z nich miało kie- dykolwiek zostać przywódcą plemienia, nie mieli bowiem ani dość ambicji, ani też bezczelności i brutalności koniecznych, by zdobyć posłuch. Zdawało się, że w mysim państwie tylko ktoś tępy i grubo- skórny mógł wspiąć się na najwyższy szczebel władzy. Handlarz westchnął. Jego to wszystko nie dotyczyło; wobec istniejącego stanu rzeczy był równie bezsilny jak reszta myszy. Od Mefyna i Owaina różniło go tylko to, że był świadom bała- ganu, w którym się znajdował, oni zaś wierzyli, że ktoś nad tym wszystkim panuje. Spędził godzinę, szwendając się bez celu po półkach, pró- bując od czasu do czasu jakiejś książki, a nawet nadgryzając gdzieniegdzie okładkę. Nie mógł oszukać głodu, który skręcał mu wnętrzności. Czuł, jakby miał w żołądku zwierzę, za wszelką cenę chcące wydostać się na wolność. Na trzeciej półce znowu spotkał się z Jago, który przeka- zał mu jeszcze parę dodatkowych wskazówek. Handlarz jednak doszedł nagle do wniosku, że chociaż Jago mówi dużo i facho- wo, z jego słów nie wynika nic konkretnego. Wędrował więc dalej po rzędach książek, pokonując wzniesienia i doliny, jako że książki były różnej wysokości. Atramentowe robaczki inte- resowały go tylko o tyle, o ile wyglądały na smaczne i świeże. Mijał czas. Do biblioteki przyszedł golec i cała mysia spo- łeczność cierpliwie czekała, czy razem z nim pojawi się też ja- kieś jedzenie. On jednak tylko siedział, przewracając strony książki i wpatrując się w rzędy robaczków. -Jestem tak głodny, że pożarłbym nawet psa - westchnął Handlarz. - Smakowałby okropnie - odparła siedząca obok niego na półce Gladys. - Pewnie masz rację. Spójrz no na tego golca, siedzi pra- wie bez ruchu, cały poskręcany. Dziwne z nich stworzenia, prawda? - To głupcy - powiedziała Gladys. - Mają wielkie ciało i kości, a móżdżek jak u mola. Zdumiewające, że dotąd nie wy- ginęli. -Jak mogliby wyginąć? - No, zdarza się, że gatunki wymierają, tak jak na przykład wyginęły wilki. , - Wilki? - Wielkie dzikie psy. Legendy mówią, że dawniej tu bywa- ły; teraz już się ich nie spotyka. Pochodzisz z zewnątrz, nie wi- działeś tam żadnych olbrzymich psów? Handlarz myślał intensywnie. - Nie widziałem żadnych zwierząt podobnych do psów; krowy i konie tak, też są bardzo duże. - To inna rodzina. Wilki należały do psów. - Tak, tak, wiem. Handlarz miał już dość tej rozmowy. Odszedł i udał się do swego nowego gniazda. Umościł je sobie w grzbiecie wiel- kiego, oprawnego w skórę tomu, leżącego na końcu najwyż- szej półki. Zdecydował się zamieszkać tak wysoko ze względu na bezpieczeństwo, a tunel oddzielający grzbiet księgi od stron niejasno przypominał mu dawne gniazdo w Żywo- płocie. Wymościł tunel miękkimi, przeżutymi kawałkami papieru oraz strzępkami waty, które znalazł pod krzesłem golca. W bi- bliotece nie musiał aż tak ocieplać gniazda, ale dzięki tym za- biegom czuł się tu trochę jak w dawnej norce. Wcisnął się do tunelu wejściem od strony ściany, a przed sobą miał otwór wy- chodzący na bibliotekę. Widział stąd jedynie oddalone półki z książkami, ale uspokajała go myśl, że ewentualne niebezpie- czeństwo może nadejść tylko z tej strony. Od tyłu nikt by go nie zaskoczył, usłyszałby bowiem, jak napastnik skrobie pazurka- mi, przeciskając się przez ciasne wejście. Lubił leżeć w swym miłym, zacisznym korytarzyku, który wszerz prawie szczelnie wypełniał sobą; rozmyślał wtedy o le- cie i o złocistych zbożach, o polach dorodnych warzyw, o orze- chach i innych przysmakach. Tak, Dom oferował wszelkie wygody, ale i na łonie natury można było żyć wygodnie. Były przecież mchy i porosty. Handlarz nie znał nic miększego niż legowisko z mchu i nic przyjemniej drapiącego niż wyschnięte na słońcu porosty. Och, jakże wciąż tęsknił za dawnym życiem! I o dziwo, tę- sknił też za głosami przodków, które słyszał nocami. To one doprowadziły go tutaj i pozostawiły samemu sobie. Wiedział, że jest wybrańcem, gdzie jednak byli ci, którzy mieli go tu oczekiwać? Z tą myślą Handlarz wygramolił się z gniazda. Miarka się przebrała, gdy przechodząc, usłyszał, jak dwie myszy dyskutują zawzięcie, nie mając nawet pojęcia, o czym mówią. Obie ogarnięte były pojedzeniowym słowotokiem. - Linka akceleratora, okładziny szczęk hamulcowych, drą- żek biegów, dyferencjał, świece, rozdzielacz, pierścienie tło- ków, układ wydechu i prądnica - wyrecytowała jedna. - Dodaj szczyptę soli, odrobinę tymianku i rozmarynu, a następnie gotuj przez dwie minuty - powiedziała na to dru- ga. - Potem przecedź przez durszlak, a wywar zachowaj; doda- ny do warzyw, poprawi ich smak. Handlarz przyglądał się przez chwilę obu myszom, objedzo- nym zupełnie różnymi książkami, po czym uznał, że najwyższy czas wybrać się znowu w inne strony Domu, mimo czyhających tam niebezpieczeństw. Opuścił bibliotekę drogą wiodącą przez kominek i przewód kominowy. Latem ognia nikt nie palił, lecz wszędzie pełno było sadzy. Myszy opowiadały, że w kominku paliło się tylko w naj- większe mrozy, a ciepło w Domu zapewniały żelazne kaloryfery połączone między sobą rurami. Późną jesienią rozpalano w wiel- kim piecu w kotłowni i zaraz potem kaloryfery i rury stawały się tak gorące, że trudno było po nich chodzić. W kominie nie znalazł Handlarz nic ciekawego i cały usmolony wynurzył się na piętrze. Na różowym dywanie zosta- wiał za sobą ślady sadzy. Przeszedł przez dziurę w boazerii, po czym znalazł się w chłodnym miejscu, które rozpoznał z opi- sów. Musiała to być któraś z łazienek lub ubikacji. Nie zauwa- żył tam nic godnego uwagi, więc pod drzwiami prześlizgnął się na podest. I tu szczęście się do niego uśmiechnęło. Wjednym z najciemniejszych kątów znalazł jedzenie. Zno- wu był to ser, Handlarz czuł smakowity zapach. Tym razem nie widać było żadnej pułapki, a ser znajdował się w środku dru- cianego pudełka. Handlarz obszedł pudełko dookoła, obwąchał je i upew- nił się, że nie ma w nim żadnych sprężyn ani gilotyn z grube- go drutu. Wyglądało całkiem niewinnie. Nie dostrzegł tu nic, co przypominałoby morderczy mechanizm do zgruchotania karku. Zdarzało mu się już bywać w pudełkach i nic mu się nie przytrafiło. W bibliotece stało tekturowe pudło, w którym ba- wiły się młode, a niektóre matki chroniły się tam na czas poro- du. Także w piwnicy była drewniana skrzynka, w niej Pfruk i Ospalec odsypiali popijawy. Zdawało się, że pudełka są zupeł- nie niegroźnymi przedmiotami, które golcy rozrzucają po ca- łym domu. Mimo to pudełko z drutu wciąż budziło wątpliwości. Handlarz chciał sprawdzić wszystko dokładnie, zanim wejdzie do środka. Zapach sera sprawiał, że ślinka mu leciała, lecz nie miał zamiaru dać się zaskoczyć. Raz ledwo uszedł z życiem i postanowił, że nie będzie tak ryzykować nigdy więcej. Nawet cudownie podniecająca woń sera nie była w stanie oszołomić go na tyle, by zapomniał o środkach ostrożności. Musiał być pewien, że zdoła uciec, gdyby na podeście pojawił się kot albo golec. Wejście do drucianego pudełka stało otworem. Skoro może wejść do środka i złapać smakołyk, dlaczego nie miałby wyjść z powrotem? Szaleństwem byłoby dopuścić, żeby kto inny zgarnął ser. W końcu zebrał się na odwagę i wkroczył do środka. Zrobił krok. I nic. Następny krok. Wciąż ani śladu szpikul- ców, które mogłyby go przygwoździć, ani pętli, które zacisnę- łyby mu się na gardle, ani szczęk stalowych, które zaraz by się zatrzasnęły. Nic, tylko otwarte pudełko z serem w środku. Był już przy serze, polizał go i odskoczył. Nic się nie wydarzyło. A ser był taki smakowity! Handlarz zawrócił i skubnął znowu, nerwowo rozglądając się dookoła w obawie przed morderczą gilotyną. Nic. Najlepszym rozwiązaniem było ściągnąć ser z podstawki i uciec z nim do gniazda w bibliotece. Handlarz porwał ser. W tym momencie rozległ się głośny trzask. Handlarz aż podskoczył i uderzył głową o górne pręty pudełka. Wciąż był jednak żywy. Podbiegł do wyjścia, znów o coś uderzył i odbił się od niespodziewanej przeszkody. Ogarnięty paniką spróbował znowu, z tym samym skut- kiem. Dopiero gdy powtórzył próbę jeszcze dwukrotnie, pojął, co się stało. Druciane drzwiczki zamknęły się, odcinając mu odwrót. Szaleńczo gryzł zawiasy i mały zameczek, lecz próżne były jego wysiłki. Potem zbadał dokładnie wszystkie kąty pudełka, chcąc sprawdzić, czy nie ma gdzieś drugiego wyjścia. Nie było. Drucia- na konstrukcja stanowiła mały, ciasny światek; uciec stąd moż- na było tylko przez drzwi, które jednak były teraz zamknięte. Katastrofa. Handlarz przycupnął skulony pośrodku pudełka, zastana- wiając się, jaki też los go czeka. No i jak teraz zdoła wypełnić wolę przodków? Był przerażony. A co będzie, jak napatoczą się Pluj i Gałeczka? Czy potrafią go dosięgnąć? I do czego służy to pudełko? Co za pomysł, żeby zostawiać je w takim dziwnym miejscu, gdzie myszy przypadkiem mogą się w nim zatrzasnąć! Podczas gdy Handlarz pogrążony był w niewesołych roz- ważaniach, ktoś ostrożnie wynurzył się z cienia. Jakaś mysz! Zanim ją zobaczył, rozpoznał po zapachu. To był Pfruk. Przywódca Śmierdzieli siedział na dwóch łapkach i zerka- jąc na uwięzionego Handlarza, iskał się i zdrapywał sobie strupki. - No to się urządziłeś, wasza wysokość; jakim sposobem za- mknąłeś się w tej klatce? -W klatce?! Więc to jest klatka?! -wykrzyknął Handlarz, chwytając się drucianych prętów. - ...czywiście, że klatka, głupku! - zaśmiała się szyderczo mysz piwniczna, porzucając dotychczasową uprzejmość. - Gdzieżeś ty się uchował? Mój dziadek, Smark Wielki i Szacow- ny, złapał się do czegoś takiego. Jasne, że mógł być ostrożniej- szy, ale wtedy był na rauszu. Różne rzeczy zdarzają się myszom pod wpływem alkoholu, ale ty nie masz żadnej wymówki. Handlarz szarpał za pręt, wciąż mając nadzieję, że ustąpi. Potem zaczął gryźć go zaciekle. Pfruk tylko trząsł głową z poli- towaniem. - Tak się nie wydostaniesz, bracie. Co ty myślisz? Że to pa- pier? To jest cholernie mocny stalowy drut. Nie przegryzłbyś go nawet, gdybyś był Gałeczka. Daj sobie spokój. - Muszę jakoś uciec, Pfruku, inaczej zostanę tu na za- wsze. Ja... ja mam coś do zrobienia... - zamilkł bezradnie. Jak mógł oczekiwać, że ta mysz piwniczna zrozumie jego misję dziejową? - Wcale nie na zawsze, wasza wysokość - parsknął Pfruk. - Urządzenia te rozstawia Łowca Głów. Zaraz tu będzie, żeby sprawdzić, czy coś się nie złapało. Handlarz wpadł w szał; biegał w kółko po klatce, rzucał się na druciane ściany, drapał pręty, gryzł, ciągnął i szarpał. Nic mu z tego nie przyszło, tylko całkiem zmordowany padł na podłogę. Pfruk z zainteresowaniem śledził tę eksplozję ener- gii, która poszła na marne. - No popatrz, popatrz, wy, wiejskie myszy, jesteście w ca- łkiem niezłej formie, co? Jeszcze nigdy nie widziałem takich akrobacji. Ja też czasami myślę o uprawianiu sportu, tylko że tu nic ci z tego, co? -Jesteś podłą świnią, Pfruku! -Handlarz ciężko dyszał. - Przyjdzie dzień, że dostaniesz za swoje. Żałuję tylko, że mnie przy tym nie będzie. Pfruk podszedł do klatki i przycisnął pysk do prętów, zio- nąc cuchnącym oddechem prosto w nos Handlarza. - Ach, a przecież mógłbyś, wasza wysokość - podjął temat, z powrotem przybierając uprzejmiejszy ton. - Mógłbyś w do- brym zdrowiu dożyć chwili, gdy ja będę się smażył w gorącym tłuszczu. Mógłbyś dożyć czasu, gdy twoje piękne dziatki do- rosną i będą dużymi, tłustymi myszami, a może nawet docze- kałbyś chwili, gdy Gałeczkę wyniosą stąd któregoś ranka zimną i sztywną. Gdybyś tylko był dość sprytny, a wiem, że stać cię na to, wasza wysokość... przecież nie drażniłbym cię na próżno, nie? W sercu Handlarza znowu obudziła się nadzieja. Zerwał się na nogi i przysiadł naprzeciw odrażającego indywiduum, nie zważając na jego zgniły oddech i smród wilgotnego futra. - Co mam zrobić, Pfruku? Powiedz mi tylko. Wybaczę ci, żeś mnie wczoraj zwabił do pułapki. Powiedz mi tylko, jak mam użyć swego sprytu. No powiedz, Pfruku. - Najpierw, wasza wysokość, przynieś mi kawałek sera... Handlarz obejrzał się i po raz pierwszy, odkąd zatrzasnęły się za nim drzwi klatki, przypomniał sobie o serze. To była przy- nęta! Leżała tu, by zwabić go do klatki. Sam dopuścił, żeby rzą- dziły nim oczy, nos i żołądek, a nie głowa. Wszystko przez ser. - Co chcesz z nim zrobić? - zapytał. - Co z nim zrobić? Zjeść to cholerstwo, a cóż by innego? - Słuchaj, Pfruk - warknął Handlarz - albo mnie stąd wy- ciągniesz, albo... - Zaraz, zaraz, wasza wysokość - zagadywał Pfruk tonem doprowadzającym Handlarza do szału. - Najpierw weź ten ser, po kawałku daj mi go przez kratki, a potem cię wydostanę. To chyba niezły układ, co? Będę musiał mocno popracować głową, więc potrzebuję sera, żeby się pokrzepić. Handlarz zrozumiał, że nic nie osiągnie, jeśli nie spełni żądania Śmierdziela. - Skąd mam wiedzieć, że potem mnie stąd wydostaniesz? - zapytał. - Nie masz innego wyjścia, musisz mi zaufać, wasza wyso- kość. Ale pamiętaj, że uwolniłem mojego dziadka... - ...Smarka Wielkiego i Szacownego - dokończył zdener- wowany Handlarz. - Zgadza się - potwierdził z uśmieszkiem Pfruk. Handlarz uświadomił sobie, że czas mija. Wkrótce nadej- dzie golec, który zastawił tę pułapkę. A jeśli okaże się nim Łowca Głów?... Handlarz drętwiał na samą myśl o nim. Tak, musiał zdać się na Pfruka. Zaczął kursować tam i z powrotem po klatce, odłamując kawałki sera i przepychając je między prętami klatki na ze- wnątrz. Pfruk jadł łapczywie, cały czas patrząc na podest. Krzą- tanina wokół sera trwała w najlepsze, gdy z dala dało się słyszeć szuranie stóp. Pfruk o mało się nie zadławił, usiłując połknąć naraz ol- brzymią bryłę sera. - Szybko! - syknął Handlarz. - Teraz mnie wypuść! - Nie mogę, nie wiem jak. - Pfruk kaszlnął, parskając ka- wałkami sera prosto na niego. Nadzieje Handlarza legły w gruzach. - Przecież mówiłeś, że uwolniłeś swego dziadka... Drzwi sypialni otworzyły się i buty gołca zatupały po po- dłodze. - Skłamałem - rzekł bezwstydnie Pfruk, a po chwili już go nie było, wtopił się w mrok, zapadł w mysią dziurę i skrył się w wolnej przestrzeni dzielącej sufit parteru od podłogi na pię- trze. -Ty... ty... ty... nędzny... - dyszał Handlarz, ale było już za późno. Na klatkę padł wielki cień. Handlarz ujrzał, że mały golec obserwuje go z uwagą. W twarzy połyskiwał mu złowrogo rząd zębów, a zmierzwiona kępa ciemnych włosów sterczała na czubku głowy. Oczy płonęły lodowatym blaskiem, dziurki od nosa przypominały dwie głębokie nory. Golec grubym palu- chem dłubał w nosie i ohydnie pomrukiwał z zadowolenia. Potem zgiął się w środku, wyciągnął rękę po klatkę. Han- dlarz został uniesiony w górę i poczuł, jak serce ucieka mu do żołądka. Niespodziewanie znalazł się tuż na wprost przeraźli- wej gęby golca. Widział jego tłusty jęzor, przewalający się w przepastnych ustach jak gigantyczny czerwony robak. Owionął go słodki oddech, w którym mieszała się woń dżemu i bulionu wołowego, przyprawiająca o mdłości. Popędził na sam koniec klatki. Wpadł w ręce Łowcy Głów! Najgłośniejszego w całym Domu mordercy i dręczyciela myszy! Był pewien, że nadeszła jego ostatnia chwila. Misja, do której został powołany, przypadnie te- raz jakiejś innej myszy, kto inny usłyszy wezwanie przodków. Golec, zgodnie z dawnymi opowieściami Ospalca, miał mysią czaszkę przypiętą do ubrania. Wydał z siebie głośny ryk, a potem, kołysząc klatką, zaniósł ją do sypialni i postawił na sto- le z takim impetem, że Handlarz zrobił fikołka. Kiedy podniósł głowę, natychmiast tego pożałował, zobaczył bowiem maka- bryczny widok. Na półce blisko niego, akurat na wysokości jego wzroku, leżały rządkiem pięknie poukładane czaszki i kości. Były to mysie szkielety. Handlarz omal nie połknął własnych zębów ze strachu. Widział tu nie tylko czaszki myszy, ale i ptaków. Kości skrzydeł rozpięte jak obrazki wisiały na ścianie, obok do korkowej płyty przyczepione były szpilkami martwe żuki. Czaszka królika, ogon wiewiórki, żebra łasicy... Półki i ściany stanowiły cmenta- rzysko zbielałych kości. Porozrzucane tu i tam strzępy futra i pojedyncze pióra także były śladami zbrodni. Na wyższej półce zgromadzone były zapieczętowane słoje z cieczą, w której coś pływało, jakieś nieokreślone szaro-czer- wone bryłki. Nagle Handlarz rozpoznał - były to martwe my- szy. Miały zamknięte oczy i wyglądały na spokojne. Spokojne... i zupełnie nieżywe. -Ach, jaka ładna myszka; śliczna, tłuściutka myszka. Niechże się przyjrzę, jakie masz pulchniutkie ciałko... Handlarz odwrócił się i zauważył, że obserwuje go para błyszczących czerwonych oczu. Obok niego na stole znajdowa- ła się tłusta biała mysz w srebrnej klatce. Miała różowy nos i krótki różowy ogonek. Siedziała na dwóch łapkach i przyglą- dała mu się z dziwną miną. - Czy ty też się złapałeś? - zapytał Handlarz. - Nie słyszałeś o Małym Księciu? - mysz uśmiechnęła się sztucznie. Mgliste wspomnienie jakiejś rozmowy przemknęło Han- dlarzowi przez myśl. Niestety, poznając otoczenie i zawierając tyle nowych znajomości, nie był w stanie wszystkiego spamię- tać. Wiele informacji po prostu wpuszczał jednym uchem, a wypuszczał drugim. Mniej ważne uchodziły jego uwagi. - Tak, tak, słyszałem o tobie, tylko nie pamiętam co - od- powiedział. - No to może ci przypomnę - rzekł śpiewnie Mały Książę. - Z czym ci się kojarzy... kanibalizm? Teraz już wiesz? Nie opo- wiadali ci przypadkiem, że lubię jeść myszy? - Ty... ty oczywiście żartujesz. - Handlarzowi dreszcz prze- szedł po plecach. Mały Książę zazgrzytał zębami obrzydliwie. - Bardzo lubię żarty, moje ty słodkie mięsko, ale nie na te- mat jedzenia. Na temat jedzenia nie żartuję nigdy. Handlarz z trudem przełknął ślinę i panicznie rozejrzał się wokoło. Golec gmerał przy czymś na jednej z półek, potem odwró- cił się i popatrzył na zamkniętego w klatce Handlarza, a na- stępnie wyszedł z pokoju, zatrzaskując drzwi za sobą. Handlarz skazany został na towarzystwo istoty, która lubiła mięso swych pobratymców. - Skąd pochodzisz? I dlaczego masz taki śmieszny kolor? - zagadnął. - Śmieszny kolor? To ty masz śmieszny kolor. Ja jestem myszą doskonale oswojoną, doskonałym okazem hodowla- nym, a moje futerko jest także doskonałe. Golcy mnie uwiel- biają. Mój pan lubi głaskać mnie palcem. Szczebiocze przy tym jak słowik; jestem jego ulubieńcem, jego pięknym Małym Księ- ciem, traktuje mnie z czułością i wyrozumiałością. - Ale innych myszy nie? - Ani nędznych myszy domowych, ani niechlujnych myszy zaroślowych o brudnych futrach i okropnych nawykach... - Nie jesteśmy brudne ani niechlujne - zaprotestował Handlarz. -Jesteście wstrętne, niechlujne, brudne i zaniedbane, ale macie słodziutkie mięsko, słodziutkie jak miód. Kocham two- je nóżki, płucka i wątrobę, moja myszko. Uwielbiam twój brzuch, wzdycham do twoich policzków, aż drżę na myśl o two- im gardziołku. Twój mózg uważam za świętość, śledziona to najprawdziwszy przysmak, serce zostawię na deser, a... - Zamknij się!!! - wrzasnął Handlarz. Mały Książę zamrugał czerwonymi oczkami i krzyknął śpiewnym głosem: - Nie chcesz ze mną rozmawiać, smakowita myszko?! Czyż- byś czuł się dotknięty, kochanie? Czy mogę wyssać szpik z two- ich połamanych kości, gdy będziesz już martwy i ugotowany w posolonym wrzątku? Mogę? Mogę? Mogę wylizać do czysta twoją czaszkę i wygryźć ci mięsko spomiędzy paluszków? Mogę? -Jesteś obrzydliwy. - Handlarz z pogardą odwrócił się ty- łem do białej myszy. Kiedy Mały Książę przemówił ponownie, jego głos brzmiał nieco bardziej normalnie. -Jestem tu już bardzo długo. Całe życie. Pewnie się urodzi- łem w tej klatce. Nazywam się Mały Książę, ale jestem wielkim władcą moich włości. Rządzę więźniami we wszystkich klatkach; rozumiesz, musisz być mi posłuszny. I miły. Mój pan cię nie za- bije, póki nie zobaczy, jak oblizuję pyszczek na twój widok. Wte- dy wbije ci szpilki w oczy aż do mózgu i ugotuje cię w słonej wo- dzie. Bo będzie wiedział, że chcę cię zjeść. Dla niego to przyjem- ność patrzeć, jak pożeram ciała innych myszy. Taki już jest. - Czy nigdy cię nie męczy słuchanie tego, co mówisz? - zapytał Handlarz ze znużeniem. - Tak, cały czas. Dlatego chcę, żebyś ty słuchał. Jeśli bę- dziesz mnie słuchał, pozwolę ci pożyć jeszcze trochę. - Co takiego chciałbyś mi powiedzieć? - Handlarz z wes- tchnieniem odwrócił się w jego stronę. -Wszystko i cokolwiek! - krzyknął radośnie Mały Książę. - Zabawmy się w coś. Ja pomyślę o czymś dobrym do jedzenia, a ty będziesz musiał zgadnąć, co to jest. Zgoda? Zaczynaj. - Ser - strzelił Handlarz. - Nie! - Ciastko. - Nieee! Troszkę ci podpowiem, to jest najpyszniejsze, naj- pyszniejsze mięsko na świecie. - Mysz - warknął Handlarz. - Powiedz dokładniej. - Mysie serce. - Tak, tak! - wykrzyknął Mały Książę zachwycony. - Jak ci się udało tak szybko zgadnąć? Naprawdę jesteś sprytną myszką, ty brudasku. Serce zawsze zostawiam sobie na koniec, bo jest mięciutkie i słodkie, wiesz? Zagramy jeszcze raz? - Nie, im szybciej umrę, tym lepiej dla mnie - odburknął Handlarz. -Wszystko, nawet powolna śmierć byłaby lepsza niż słuchanie tych bredni. To najgorsza z tortur, jakie sobie mogę wyobrazić. - Sprawiłeś mi przykrość - rzekł Mały Książę karcącym to- nem. - Nie wstydzisz się, ty podłe stworzenie? Ja na twoim miejscu spaliłbym się ze wstydu. Mam śliczny głos, mówię pra- wie tak, jakbym śpiewał. Powinieneś być szczęśliwy, że uprzy- jemniam ci ostatnie chwile. Jak śmiesz jeszcze narzekać, ty moje pyszne mysie mięsko? Handlarz jęknął i z powrotem odwrócił się do ściany. Je- steś Tym, który poprowadzi wielu" - przypomniał sobie. Czy o to chodziło? Ze jest on tym, który powiększy liczbę myszy po- żartych przez Małego Księcia? Wzywające go i ponaglające gło- sy przodków przygotowały mu straszną śmierć. PFEFFER KRANZ Coś poruszyło się przy krokwi, czy to ty, Okrutniku? - Tak. A ty kto? - To ja, Spadająca. Właśnie idę na drugą stronę strychu. - Gdzie jesteś, przy starym wyściełanym krześle? - Nie, koło zepsutego zegara. -1 tak cię nie widzę. Mniejsza z tym, Spadająca, zobaczy- my się później. Idę szukać jedzenia. - Życzę szczęścia. I dwie myszy, członkowie plemienia Niewidzialnych, roze- szły się w swoje strony, nie zobaczywszy się nawet nawzajem. Niewidzialni należeli w większości do gatunku myszy le- śnych, o dużych zaokrąglonych uszach i dużych oczach. Byli okazalsi niż myszy domowe. Lubili ciemność, strychy stanowi- ły więc dla nich idealne miejsce. Posługiwali się głównie słu- chem i węchem, lecz potrafili także rozróżniać w ciemności kształty, których pozostałe myszy nawet by nie dostrzegły. Przez Stwórcę obdarzone zostały zdolnością znikania; chociaż wia- domo było, gdzie są, zdawały się niematerialnymi strzępkami ciemności, poruszającymi się bezszelestnie zjawami. Nawet Sta- ry Gorm żywił dla nich podziw. Podobnie jak Handlarz, myszy leśne żyły zwykle w lasach i żywopłotach, w ogrodach i na polach. Nazywano je również długoogoniastymi myszami polnymi. Czasami wprowadzały się do gigantycznych muszli za- mieszkanych przez golców. I tak właśnie prapradziadowie Nie- widzialnych wprowadzili się do Domu, uciekając przed szcze- gólnie mroźną zimą, najostrzejszą od wielu, wielu nocy. Oni to dali początek plemieniu. Kiedy nadeszła wiosna, wielu z tych, którzy urodzili się już na strychu, nie chciało wracać na łono natury. Istniały właściwie trzy strychy, przestrzeń pod dachem po- dzielona była na trzy części. Myszy zamieszkiwały głównie strych środkowy, zdarzało się jednak, gdy było ich więcej, że przenikały także na strych należący do Łaskawej i na położony po drugiej stronie strych Kelloga. Strych środkowy stanowił rupieciarnię. Były tam kufry i pudła pełne starych ubrań, przedmioty przeróżnego prze- znaczenia, od krawieckiego manekina poczynając, poprzez al- bumy z fotografiami, walizki, połamane meble, butelki, na za- bawkach kończąc. Cieszyło to Niewidzialnych, którzy mieli wśród rupieci mnóstwo kryjówek. Zgodnie z tym, co podawała mysia tradycja, wielki Stwór- ca najpierw stworzył rupiecie, które dopiero stopniowo nisz- czone były przez golców, zamieniających je na przedmioty użytkowe. Strych jednak krył w swoim wnętrzu graty nieskażo- ne, jakby wyszły prosto z rąk Stwórcy. Wspaniale robiło się w nich gniazda. Cichoszept mieszkał wewnątrz wiszącego u krokwi zgnie- cionego puzonu; Pietrus miał gniazdo w głębi starej komody; wygięta rakieta tenisowa była osnową, na której zrobił sobie gniazdo Biedaczek. Spadająca, wspaniała akrobatka, przedo- stała się do środka hełmu płetwonurka i miała dzięki temu je- dyny w swoim rodzaju mysi dom z oknem. Tak, niezwykła i cudowna była kraina, gdzie żyli i umierali Niewidzialni. Tworzyli oni plemię, chociaż zwykle mówiono o nich po prostu „Niewidzialni". Poruszali się sekretnymi szlakami, a bez- szelestny, tajemniczy sposób, w jaki pojawiali się i znikali, słyn- ny był w całym Domu. W historii tego plemienia nie zdarzyło się jeszcze, by Pluj albo Gałeczka złapali któregoś z nich. Tyl- ko sowa Łaskawa pożerała niekiedy dorosłych Niewidzialnych, a Kellog często wykradał młode z gniazd. Sowy znane są z tego, że zabijają w milczeniu, tak więc cisza ścierała się z ciszą, lecz jedna z nich zbrojna była w potężny dziób i szpony. Łaskawa napadała, nie czyniąc przy tym najmniejszego szmeru; jej grube, miękkie upierzenie zapewniało bezszelest- ny lot. Była łowczynią niezrównaną i bezlitosną, o morderczo bystrym wzroku. Los upatrzonej ofiary był przesądzony, chyba że kryjówka znajdowała się tuż obok. Łaskawa umiała rozszar- pać mysz w mgnieniu oka; nawet Kellog drżał przed nią ze strachu. Na szczęście Łaskawa nie tylko tutaj zdobywała po- karm; nocami wyfruwała na łowy na zewnątrz. Mimo to wciąż była głodna i tylko najsprytniejszym myszom na jej terytorium udawało się dożyć wieku dojrzałego. Niewidzialni mieli dziwny zwyczaj nadawania imion prze- ciwnych do cech i charakterów ich posiadaczy, sami zresztą nie wiedzieli dlaczego. I tak mysz, która głośno mówiła, nazywała się Cichoszept, wyśmienity pływak znany był jako Szybkona- dno, zdolna akrobatka nosiła imię Spadającej, najłagodniejszy z nich wszystkich był Okrutnik, a najbardziej hałaśliwa (choć i tak cicha w porównaniu z myszami z innych plemion) była mysz, której nadano imię Lekkostopej. Łaskawa nazwana tak została przez Niewidzialnych, kiedy po raz pierwszy pojawiła się na strychu; byli zwolennicy imie- nia Litościwa, a także Łagodna, ostatecznie jednak zwyciężyło imię Łaskawa. Kellog był oczywiście gryzoniem i mówił języ- kiem gryzoni, zaraz więc poinformował wszystkich, że ma już imię i niech nikt nie waży się nadawać mu innego. Kellog z całą pewnością należał do stworzeń, z którymi lepiej było nie zadzierać. Wśród Niewidzialnych głównym przeciwnikiem Kelloga był Szybkonadno. Gniazdo Kelloga znajdowało się pomiędzy szczytową ścianą domu a zbiornikiem na wodę, Szybkonadno zaś lubił popływać sobie w tę i z powrotem w poprzek zbiorni- ka, gdy jego strażnik był nieobecny. Kellog poprzysiągł, że za- bije tę dzielną mysz, ale jak dotąd nie udało mu się jej złapać. Kellog, potomek dzielnych szczurów okrętowych, miał wielki sentyment do wody, dlatego osiedlił się na skraju zbior- nika. Dręczył wszystkich mieszkańców strychu. Ktokolwiek chciał się napić, musiał to robić pod okiem Kelloga, jeżeli szczur był u siebie. Ci, którzy mieli z nim na pieńku, mogli za- spokoić pragnienie dopiero wtedy, gdy szczur wyruszał na wy- prawę po Domu. Myszy piją dość rzadko, ale drażniło je, że czyjś kaprys ma o tym decydować. Szybkonadno nigdy nie mógł się napić, kiedy Kellog był w domu, i to rozwścieczało pływaka niepomiernie. W tym samym czasie, gdy Mały Książę, przemawiając swym słodkim głosikiem, zadręczał Handlarza, Szybkonadno przepły- wał właśnie w poprzek zbiornika, oczy miał tuż nad poziomem wody, oddychał nosem miarowo. Pod wodą zaciekle przebierał nogami, dzięki czemu sprawnie posuwał się naprzód. Zwykle zostawiał wokół gniazda Kelloga ślady swej obecno- ści; chciał rozzłościć bandytę, udowadniając mu, że nie jest niepokonany. Strzępek waty, guzik umieszczony w samym środku legowiska, takie sprawki. Ostatnio jednak Kellog znisz- czył gniazdo należące do Szybkonadno i jego partnerki, Bez- sensownej, i Szybkonadno pragnął się zemścić. Zdawał sobie sprawę, że miejsce nowego gniazda będzie musiał trzymać w tajemnicy, bo Kellog po powrocie wpadnie w straszny gniew. Panowała ciemność i spokój, ruchy pływaka wywoływały tylko lekkie zmarszczki na przykurzonej powierzchni wody. Jego duże, uważne oczy dostrzegały każdy, najmniejszy ruch przy brzegu zbiornika: widział pająki i rozmaite owady, a na- wet pływające pyłki kurzu. Nie chciał wpaść w łapy wroga na jego własnym terenie. Jako szczur okrętowy Kellog był znako- mitym pływakiem. Mysz przepłynęła na drugą stronę i wyszła na brzeg. Poczu- ła smród szczurzego gniazda. Odór zbliżony do stęchlizny słał się wokoło i drażnił nozdrza. Szybkonadno zmarszczył nos i poruszył wąsami, strząsając z futra krople wody, potem do- kładnie łapkami wytarł pyszczek i dopiero wtedy obejrzał gniazdo dokładnie. Czy Kellogowi zdawało się, że wolno mu bezkarnie spusto- szyć mieszkanie Niewidzialnego?! Gniazdo szczura zbudowane było podobnie jak gniazdo wiewiórki: miało kulisty kształt i jedno wejście. Była to wielka pusta kula, zrobiona z kawałków tektury, gumy, przewodów elektrycznych, sznurka, filcu, papieru, szmat i drewienek. Było tu właściwie wszystko, co Kellogowi udało się zgromadzić. I tyl- ko piękna, czerwona jedwabna wstążka, zdobiąca gniazdo od strony południowej, kontrastowała z ponurym wyglądem tej warowni. W warunkach naturalnych Kellog miałby gniazdo zrobione z trawy i gałązek, ale tam nie było takiego budulca jak na strychu. Szybkonadno z drżeniem wpatrywał się w ciemne wejście, rano widział jednak szczura opuszczającego gniazdo i to doda- wało mu teraz ducha. Spotkanie z gospodarzem tego domo- stwa miałoby dla niego fatalne konsekwencje. Już na samą myśl o tym przechodziły go ciarki. Nic to, szybko do roboty! Zaczął wyrywać druty i sznurki wiążące gniazdo w całość. Była to ciężka praca, gdyż Kellog był dobrym tkaczem i budu- jąc swój dom, poprzeplatał je ciasno i dokładnie. Mimo to wkrótce Szybkonadno zaczął odrywać z gniazda kawałki papie- ru, także paski tektury odchodziły po kilku mocniejszych po- ciągnięciach. Ku jego zadowoleniu gniazdo zaczęło się podda- wać niszczycielskim działaniom; kula spłaszczyła się, aż w koń- cu zapadła całkiem. Ciężko dysząc z wysiłku, Szybkonadno cofnął się o parę kroków i podziwiał własne dzieło. „Sabotażysta!" - pomyślał o sobie z dumą Dowiódł swego mistrzostwa w walce partyzanckiej, potra- fił napadać i uciekać równie dobrze jak szczur. Zakraść się, zniszczyć i uciec. I o to właśnie chodziło; należało działać po cichu, a skutecznie. Wykonawszy swe zadanie, Szybkonadno złapał w zęby czer- woną wstążkę, która stanowiła trofeum, i zanurzył się w chłod- nych, przykurzonych wodach zbiornika. Płynął cicho, tak ci- cho, że nawet poszept pająków czy mruczando chrząszczy zda- wałyby się przy tym hałasem. Przepłynął zbiornik i otrzepując wodę z futra, wdrapał się na brzeg. Jeszcze raz otrząsnął się i już go nie było, jak czarny cień przemknął po belkach podło- gi, roztopił się w mroku. Jego nowiutkie gniazdo umoszczone było w szoferce za- bawkowej blaszanej ciężarówki. Kiedy tam dotarł, przede wszystkim ukrył pod samochodem jedwabne trofeum; dopie- ro potem wszedł do środka, gdzie oczekiwała go Bezsensowna. - Udało się? - zapytała. - Poszło jak z płatka - odparł i cały mokry ułożył się koło niej. - Szkoda, że cię tam nie było. - Wybrałabym się z tobą, gdybym też umiała tak dobrze pływać. - I dodała z dumą: -Jesteś najlepszym pływakiem w całym plemieniu. - Ach, po prostu tak się szczęśliwie składa, że mam ten dar - rzekł skromnie. W gnieździe było ciepło i pachniało przyjemnie. Ogarnę- ło go miłe uczucie senności i zadowolenia. Miał za sobą godzi- nę ciężkiej pracy, godzinę, która przejdzie do historii plemie- nia i o której długo jeszcze krążyć będą legendy. „Czy opowia- dałam już wam, dzieciaki, jak w dawnych czasach, wiele, wiele godzin temu, pewna dzielna mysz o imieniu Szybkonadno zniszczyła gniazdo złego szczura? No więc, to było tak..." MASCARPONE Kellog przysiadł na belce, czarny grzbiet wygiął w łuk nieomal doskonały. Właśnie podjadł sobie jabłek, które przechowywa- no w ogrodowej szopie. Haracz, jaki ściągał z Dzikiego Plemie- nia, nie zaspokajał w pełni jego apetytu, chociaż pozwalał prze- żyć, jeśli nic innego akurat nie było. Kellog i Strażniczka podzielili Dom między siebie i każde z nich miało swoją strefę wpływów; do Kelloga należała górna część Domu, gdzie czuł się u siebie, do Strażniczki zaś sam dół. Ponieważ oboje pobierali od myszy okup, szczur twierdził, że są do siebie podobni, myszy jednak były nieco innego zdania - Strażniczka w zamian za okup pozwalała im przecież przejść przez labirynt. Kellog uważał, że i od niego coś otrzymują: w zamian za jedzenie dawał im prawo do życia. Jedynie Dzikie Plemię płaciło mu haracz, gdyż tylko Dzicy posiadali jedzenie. Wszyscy inni byli biedni jak myszy kościelne i Kellog nie zawracał sobie głowy ściąganiem z nich daniny w postaci zeschłych okruchów lub przeżutych skrawków książek. Miał teraz za sobą jak zawsze ryzykowną wyprawę ze stry- chu do ogrodu; wychodził i wchodził tym samym otworem co Łaskawa, a potem w dół po szorstkim tynku ściany i tą samą drogą z powrotem. Czuł, że należy mu się odpoczynek. Mimo że pora nocna była bezpieczniejsza, wiedział, na co się naraża, chadzając szlakami sowy: Łaskawa rozszarpałaby go w mig, gdy- by dał się złapać. Kellog jednak im był starszy, tym bardziej zu- chwały. Miał w Domu mocną pozycję, bo uważano go za nie- pokonanego, a jego wielkie ponure gniazdo wszystkie myszy napełniało strachem. Wśród przebogatej rupieciarni strychu żył sobie jak władca, przed którym z przerażenia drżeli wszy- scy, od przywódców plemion aż po nagie jeszcze myszęta. Kellog zaś lękał się mało czego. To prawda, obawiał się sowy, lecz przy zachowaniu ostrożności o zmierzchu i o świcie, w porach najbardziej zdradliwego półmroku, nic mu z jej stro- ny nie groziło. Przejmował się oczywiście golcami, ale nie wchodził im w drogę, poruszając się tylko pod podłogą i w przestrzeniach między ścianami. Także koty napełniały go niepokojem, lecz nigdy nie zapuszczał się na ich terytorium. Tak naprawdę przerażało Kelloga tylko jedno: że mógłby zostać zarymowany na śmierć. Wszystkie szczury na świecie boją się, że je zarymuje jakiś zręczny wierszokleta. Nawet szczur ko- listy, utworzony z dwunastu zwykłych szczurów związanych ze sobą ogonami, ten niepokonany szczurzy krąg o dwunastu ser- cach i dwunastu głowach także bał się wierszoklety. Kellog wiedział, co może spotkać szczura, który usłyszy bezlitosną rymowankę na swój temat; taki szczur sztywnieje i zastyga w bezruchu, wzrok mu mętnieje, a serce przestaje bić. Nie miał wątpliwości, że to prawda. Hejże, szczurze, fiku-fik, Obyś sczezł i obyś znikł. Sztywny, martwy, zimny, ślepy, Nie odzyskasz dawnej krzepy. Gdzież jest serca piku-pik ? Nie ma szczura, sczezł i znikł! Taki wierszyk wypowiedziany głośno w obecności szczura położyłby go trupem na miejscu. Kellog nie miał jednak po- wodów do obaw, jako że myszy nie wiedziały o tej szczurzej sła- bości, a gdyby nawet wiedziały, to i tak nie było na strychu ni- kogo dość zdolnego, by układać mordercze rymowanki. Nie miały wyczucia rymu ani rytmu. Nic nie wiedziały o miarach wierszowych i nie potrafiły recytować. Rzec by można, że są zupełnie głuche na poezję. Myszy biblioteczne były, oczywiście, o wiele zdolniejsze i dlatego Kellog trzymał się z dala od biblioteki. Przebywał kie- dyś w ich gronie znakomity rymotwórca, wierszopis Snurb, lecz pewnej pięknej nocy uległ pragnieniu, by stać się prawdziwym poetą. Opuścił zaciszne gniazdo i za głosem natchnienia powę- drował w siną dal. Kellog wtedy nie posiadał się z radości. Miał zamiar pewnej nocy przegonić Zjadaczy Ksiąg z Domu, bojąc się, że przypadkiem mogliby odkryć jego ta- jemną słabość. Na razie pocieszał się, że jeśli tylko dojdą go słuchy o jakiejś rymującej myszy, wytropi ją bez zwłoki i zabije. Widział już oczami wyobraźni ów akt odwagi, czasem jed- nak budził się z głębokiego snu przerażony i zlany potem, bo śniło mu się, że mysz mówi nieprzerwanie, składając zgrabne, śmiercionośne rymy, nawet gdy ma przetrącony kark. Golcy, do których Kellog odnosił się z dużo większym re- spektem niż myszy, nie zdawali sobie sprawy z jego obecności. Byłaby piekielna awantura, gdyby ktoś go zobaczył. Kellog wie- dział z doświadczenia, jak strasznie golce boją się szczurów. Gdyby odkryli, że tu jest, już by mu nie darowali. Golcy nie lu- bili myszy, natomiast szczury budziły w nich nienawiść i obrzy- dzenie. Myszy uważały golców za istoty głupie, ale Kellog miał na ich temat inne zdanie. Jeśli chodziło o tępienie i zabijanie szczurów, wykazywali niezwykłą pomysłowość i bezwzględność. Jakaś mysz biblioteczna wyraziłaby to może w formie kalambu- ru: że wobec szczurów z dusznego strychu golcy byli całkiem bezduszni. Kellog dobrze czuł się między belkami. W podświadomo- ści przechował wspomnienia i tęsknoty swych przodków, mgli- ste obrazy drewnianych kadłubów okrętowych. Zapach smoły i dziegciu, prochu i żelaza, lin konopnych i płóciennych żagli zakodowane miał w mózgu jako coś znajomego i bliskiego. Dzięki zbiorowej pamięci swego gatunku znał dźwięk drzewa ocierającego się o drzewo, słony od morskiej wody smak sera, mąki i jabłek w beczułkach. W swym szczurzym mózgu wyryty miał wzór rei na masztach i sieć lin biegnących od zaczepów do bomów, obraz żagli na wantach; znał także wszystkie ścież- ki i przejścia na statku, które w razie potrzeby służyły szczuro- wi do ucieczki. Sam Kellog nie był marynarzem, ale jego dzia- dek żeglował po morzach na statku golców. W odróżnieniu od swych pospolitych kuzynów, którzy chętnie żyją nawet w sa- dach, szczury okrętowe nie znoszą zimna; ostatecznie więc osiedliły się na strychu Domu, zakładając tu kolonię szczurów dachowych. Golcy natychmiast wypowiedzieli im wojnę, a członkowie rodziny Kelloga stali się ofiarami okrutnej rzezi. Większość szczurów zginęła w męczarniach; wierzgały wstrząsane drgawkami, a na koniec, sztywniejąc, zwijały się w kłębek. Zabijała je trucizna, śmiercionośny proszek rozsypy- wany w różnych miejscach Domu. Ci, którzy ocaleli, stopnio- wo uodpornili się na truciznę, a nawet jedli ją ze smakiem, nie doznając przy tym żadnego uszczerbku na zdrowiu. I tak po- zostały w Domu tylko trzy szczury, wśród nich Kellog. Jeden z trójki zmarł ze starości, drugi zginął z rąk kuchennego golca - gdy pewnego wiosennego poranka podkradał ciasto, został przerąbany na pół tasakiem. Kellog pozostał całkiem sam i polubił życie w odosobnie- niu. Szczury są istotami towarzyskimi i inny na jego miejscu zginąłby z samotności, Kellog jednak to był Kellog, a nie żaden inny szczur. Przeciągnął się i ziewnął, odsłaniając straszliwe zęby, po czym opadł z belki na podłogę i powędrował w stronę gniaz- da. Z niecierpliwością myślał o tym, jak wpełznie do swego przytulnego mieszkania, gdzie zwinięty w kłębek śnić będzie szczurze sny. Przepłynął zbiornik z wodą, kąpiąc jednocześnie siebie i swoje pchły, i koło gniazda wylazł na brzeg. Koło gniazda! Najpierw ze zdumieniem, a potem z coraz większym gnie- wem wpatrywał się w rumowisko. Największy smutek ogarnął go na sam koniec, gdy pojął, że znikła czerwona jedwabna wstążka. Wstążka, skarb i talizman, jedyny przedmiot zbytku, na jaki sobie pozwalał. Kellog był oszołomiony i aż chory z wściekłości; tłukł ogonem o pokrytą kurzem podłogę, oczy mu płonęły, a zęby szczękały. Powiedział tylko jedno słowo: - Szybkonadno! SAINT PAULIN Cichoszept zwołał radę plemienia, w której uczestniczyli wszy- scy Niewidzialni w wieku powyżej sześćdziesięciu nocy. Każdy z nich na moment występował z mroku, meldując swą obec- ność, aby zaraz znowu zniknąć w ciemności. Upewniwszy się, że wszyscy są na miejscu, wódz donośnym głosem przemówił: - Musicie wiedzieć, że przed godziną odwiedził nas Tostig z Dzikiego Plemienia... - Wcale nam tu nie był potrzebny do szczęścia - odezwała się Spadająca. - Łaził tu jak golec i próbował rozmawiać ze szmacianą lalką. Wszyscy się roześmieli. - Cóż, inne myszy nie umieją poruszać się tak bezszelest- nie jak my - przyznał Cichoszept. - Mniejsza z tym, pewien je- stem, że we własnym mniemaniu Tostig skradał się niepostrze- żenie. Znowu rozległ się śmiech. Jedyną wadą Niewidzialnych była pewna zarozumiałość, gdy chodziło o własne talenty. - Tostig przyniósł mi wiadomość od swego wodza, Starego Gorma, który koniecznie chce się ze mną spotkać, by omówić sprawy wielkiej wagi, dotyczące wszystkich myszy w Domu. Pietrus, stojący z brzegu w cieniu krokwi, chrząknął do- nośnie. - Masz coś do powiedzenia, Pietrusie? - zwrócił się Cicho- szept do myszy bezustannie rywalizującej z nim o władzę w ple- mieniu. - Nie wątpiłem, że coś ci się nie spodoba. - Słuchaj, Cichoszepcie - rzekł Pietrus, który był gwał- towną i prymitywną myszą o zimnym spojrzeniu. - Kłócę się z tobą o wszystko, co mówisz, ale to już normalne, bo przeważ- nie gadasz bzdury. Tylko że teraz już przeszedłeś wszelkie gra- nice. Gorm to barbarzyńca... - I kto to mówi! - wykrzyknął Cichoszept, a stojący najda- lej od Pietrusa odważyli się zaśmiać. - Niech ci będzie, Cichoszepcie - warknął Pietrus gardło- wo - ale musisz zrozumieć, że im nie wolno ufać. Nie wolno ufać nikomu z Dzikich, są przebiegli i zdradliwi. Posłuchaj, wiesz równie dobrze jakja, że już w przeszłości mieliśmy z nimi kłopoty. Cichoszept kiwnął głową powoli. - Owszem, z Dzikim Plemieniem bywały problemy od cza- su do czasu. A jednak uważam, że tym razem należy z nimi po- rozmawiać. Ktoś z naszego grona został zaproszony do udzia- łu w międzyplemiennym zgromadzeniu. Słyszałem, że ktoś rzucił pomysł, by wypędzić z Domu golców i zbudować Utopię, gdzie myszy żyć będą razem w zgodzie i pokoju. Gdy pozbę- dziemy się golców, jedzenia będzie dla wszystkich pod dostat- kiem... - Ach, dla wszystkich... Chyba nie wierzysz w tę gadaninę, co?! - wykrzyknął Pietrus. Jemu coś takiego nie mieściło się w głowie. -Jeśli któryś z Niewidzialnych weźmie udział w ich zgromadzeniu, już go tu nie zobaczymy, mogę się założyć o własny ogon. To tylko podstęp, żeby zwabić jedno z nas do kuchni, gdzie dokona się jakiś mord rytualny. - Zjadacze Ksiąg też tam będą! - wrzasnął Cichoszept. - Tylko potwierdzasz to, co powiedziałem - odparł Pie- trus. - Magia. Czary. Potrzebny jest im Niewidzialny, żeby go poddać torturom, potem przegryźć mu gardło, a krew wyko- rzystać do haniebnych ceremonii. Może wyślij im jakiegoś mło- dzika, co przeżył nie więcej niż trzydzieści nocy. Niech mają prawdziwie niewinną ofiarę dla swoich diabelskich rytuałów. Lekkostopa odchrząknęła i rzekła: - To prawda, Cichoszepcie, że Zjadacze mordują przy księ- życu zdrowe niemowlęta i chłepczą ich krew... Cichoszept tupnął nogą i uderzył ogonem. - Tak nam mówiono, ale tylko mówiono. Czy ktokolwiek widział to na własne oczy? - Mój wujek słyszał kiedyś... - zaczęła Lekkostopa, ale za- raz przerwała jej Bezsensowna. - Uprzedzenia i fanatyzm! - warknęła. - To wszystko po- głoski; nie wiemy, co naprawdę dzieje się w bibliotece. Dopó- ki ktoś z nas nie będzie sam świadkiem podłych czynów, nie powinniśmy zważać na dziecinne bajdy. Prawdopodobnie Zja- dacze opowiadają swoim dzieciom podobne historie na nasz temat. Ciemnota musi zostać wreszcie wykorzeniona. -Jeśli oni opowiadają historie na nasz temat, też mamy prawo robić to samo - rzekł Pietrus. - Bzdura! - warknęła znowu Bezsensowna. - Dajmy innym dobry przykład, w przeciwnym razie nigdy nie wydostaniemy się z zaklętego kręgu nieufności i nienawiści. Mówię poważnie. Teraz nadarza się okazja, by plemiona zebrały się razem, i mo- żerny przekonać się sami, że Dzicy to nie tylko krwiożerczy niszczyciele, którym jedynie gwałty i grabieże w głowie. Być może, odkryjemy też, że Zjadacze Ksiąg są do nas bardzo po- dobni, tylko nieco bardziej uduchowieni i bardziej uczeni... - W takim razie proponuję - rzekł chytrze Pietrus - żeby Bezsensowna została naszym posłem, skoro tak bardzo jej za- leży na poprawie stosunków międzyplemiennych. Co ty na to, Okrutniku? - Och, tak, tak - wyszeptał zastraszony malutki Okrutnik, który bał się nawet własnego ogona i którego Pietrus niewąt- pliwie przerażał. - Nie! - krzyknął Szybkonadno, wychodząc z cienia. - Ona jest w ciąży i nigdzie nie pójdzie. Ale Bezsensowna sama zabrała głos. - Tak, pójdę. Podejmę się tej misji. Bez względu na to, czy jestem w ciąży, czy nie... Wiem, to niebezpieczna wyprawa, ale dam sobie radę. Chciałabym, żeby mnie przypadła w udziale rola posła, Cichoszepcie. Teraz już wszyscy uważali za stosowne dorzucić własne zda- nie na ten temat. - Bezsensowna nie daje się łatwo ponieść emocjom. - Słucha uważnie wszystkich argumentów, po czym wyciąga wnioski, kierując się zdrowym rozsądkiem. Jest doskonała. - Zdecydowane! - podsumowała Bezsensowna. - A więc, Cichoszepcie, mówiłeś nam, co jest przyczyną tego spotkania? - Tak, mówiłem już, że zanosi się na rewolucję i my, Nie- widzialni, nie chcemy stać na uboczu. Może pożegnamy gol- ców! Słyszałem od Tostiga, że Zjadacze Ksiąg są bardzo przeję- ci, no i oczywiście Dzikie Plemię też jest za. - A co... co z Ulfem i jego Trzynastoma? - zapytał Okrutnik. -Ach, zdaje mi się, że to jest jedyna trudność, jaka się do- tąd pojawiła. Ulf i Ulewna stwierdzili kategorycznie, że nie przyłączą się do żadnej akcji, w której bierze udział Gorm. No, ale nigdy nic nie wiadomo, może w końcu dadzą się przeko- nać. Albo poradzimy sobie bez nich. Tylko pomyślcie, jak żyło- by się w Domu bez golców! Zwłaszcza gdyby między plemiona- mi zapanował pokój. Golcy zabraliby ze sobą psa i koty, a my bez strachu moglibyśmy chodzić gdzie dusza zapragnie... Wiele myszy aż zamilkło z wrażenia na myśl o takiej anar- chii. - Nie myślicie chyba, że Kellog i Łaskawa też się wyniosą, co? - spytał Pietrus. - Mam już plan, jak rozprawić się z Łaskawą - zagrzmiał Cichoszept. Pomruk rozszedł się wśród Niewidzialnych. Jak to możli- we? Czy myszy uda się porwać sowę? - Na razie nie mogę wszystkiego ujawnić - powiedział Ci- choszept z godnością. - Na me ucho! - warknął Pietrus. - Ty? Ty masz walczyć z Łaskawą? Co za żałosny pomysł! Kiedy wystąpisz z planem za- bicia Łaskawej, ja wynoszę się z Domu, daję słowo! No a co z Kellogiem? Co do niego też masz już jakieś plany? - Mój pomysł, jak pozbyć sie Łaskawej, dotyczy także Kel- loga - odparł z pewnością siebie Cichoszept. - To mogę ci zdradzić już teraz. - Ciekawe, czy Kellog o tym wie - mruknął Pietrus, ale my- szy były tak podniecone, że nikt nie zwracał na niego uwagi z wyjątkiem Okrutnika, który kiwał głową i powtarzał cichutko: - Popieram cię, Pietrusie. - No to masz szczęście, robaczku, bo inaczej odgryzłbym ci nos. - Pietrus popatrzył na niego z obrzydzeniem. Nagle pojawiła się przy nim jeszcze jedna postać i syknęła mu prosto w ucho: -Jeśli coś złego przydarzy się Bezsensownej, już ja cię znaj- dę, Pietrusie. - Będę czekał, Szybkonadno. - Groźba nie zrobiła na Pie- trusie większego wrażenia. - Przynieś ze sobą komplet zapaso- wych zębów, bo mogą ci być potrzebne. - Zapamiętaj moje słowa. - Szybkonadno wbił w niego przenikliwy wzrok. - To będzie walka na śmierć i życie, tylko jeden z nas wróci potem do swego gniazda. - Spadaj, ty kijanko - warknął Pietrus. - Nie mam już dla ciebie czasu, przyjdź, jak dojrzejesz do tego, żeby użyć zębów zamiast słów. - Przyjdę, możesz być pewien. I Szybkonadno znikł, rozpłynął się jak mgła na wietrze. Na miejscu pozostał Okrutnik, który szczękając zębami, zastana- wiał się, czy on także zostanie uwikłany w konflikt między swym przyjacielem Pietrusem a zdecydowanym na wszystko Szybko- nadno. Nie chciał mieć nic wspólnego z tym pojedynkiem, który stanowiłby wykroczenie przeciw prawom plemiennym, a zwycięzca skazany zostałby na banicję. W każdym razie wy- glądało na to, że wszystkich czeka konflikt znacznie poważniej- szy i na nim raczej należało się skoncentrować. Okrutnik opuścił zebranie zupełnie skołowany. Cała ta afera z pozbyciem się golców była dla niego przerażająca. To prawda, przerażało go niejedno, jako że był tchórzem i zdawał sobie z tego sprawę, tym razem jednak nie bał się o siebie, ale 0 wiele plemion, o cały mysi ród, o istniejący porządek rzeczy. Miał poczucie, że cały Dom zmierza do katastrofy. Przeczucia miewał już dawniej i życie zawsze je potwierdzało. Ale cóż mógł na to poradzić? Może pójść do Cichoszepta 1 powiedzieć: „Słuchaj, stary, mam takie dziwne przeczucie co do akcji przeciwko golcom. Nie powinniśmy ich stąd wyga- niać". Okrutnik dobrze wiedział, jaki byłby skutek. Cichoszept by nim zakręcił, chwyciwszy za ogon, i cisnął biedaka do zbiorni- ka z wodą, żeby otrzeźwiał. Nie było w życiu łatwo istocie tak wrażliwej jak on. Nikt nie traktował go poważnie, nikt nie do- strzegał, jakie ma dobre serce. Uważali, że do przesady boi się o siebie, co, wstyd powiedzieć, też było prawdą. Zupełnie nie rozumieli, że mógłby martwić się również o nich. Był zbyt wrażliwy i odkąd sięgał pamięcią, dostawał za to po głowie. W dzieciństwie inne myszy nie chciały się z nim bawić, wyszydzały go i przezywały, ogólnie biorąc, zatruwały Okrutniko- wi życie. Jak zwykle bywa w takich wypadkach, Okrutnik za- mknął się w sobie, najczęściej przebywał sam i w efekcie przeży- wał wszystko znacznie głębiej niż pozostałe myszy. Był także 0 wiele bardziej wyczulony na ewentualne zagrożenia. Teraz także dręczyła go świadomość zagrożenia wynikają- cego z planów Starego Gorma, ale nie mógł przeciwdziałać. Gorm miał w sobie tyle wrażliwości co, nie przymierzając, ce- gła. Łatwiej byłoby dogadać się z Gałeczką, niż oczekiwać zro- zumienia od Gorma. Nie należało drażnić przywódcy Dzikie- go Plemienia, więc Okrutnik zgnębionym tonem wypowie- dział swe wątpliwości sam do siebie: - Gdzież jest ten, który byłby zdolny przeprowadzić nas od rewolucji ku wolności? Pogrążony w rozmyślaniach, wędrował po wszystkich trzech strychach wśród tekturowych pudełek pełnych najprzeróżniej- szych rupieci należących do golców. Poruszał się jak zjawa pod osłoną ciemności. Ghoć tchórz, był przecież Niewidzialnym 1 umiał kryć się spowity w najgłębsze cienie. Kto żył w zasięgu wzroku Łaskawej, albo był cichy i niedostrzegalny jak duch, albo ginął straszliwą śmiercią. Wreszcie Okrutnik ułożył się do odpo- czynku w pudełku z watą, obok jakichś tanich błyskotek. W wa- cie było cieplutko i zacisznie, więc wkrótce zapadł w sen. Obudziwszy się, poczuł pragnienie. Ruszył w stronę zbior- nika z wodą, mając nadzieję, że Kellog będzie akurat nieobec- ny. Kelloga bał się panicznie, dlatego wodę chłeptał tak szyb- ko, że często się krztusił. Wprawdzie szczur nigdy nie zrobił mu żadnej krzywdy, gdyż był wybredny w doborze wrogów i zdawało się, że przedstawiają dla niego szczególną wartość. Ktoś, kto nie był wrogiem, zupełnie się nie liczył. Nieprawdą byłoby stwierdzenie, że lubił myszy w rodzaju Okrutnika; po prostu takich słabeuszy darzył zupełną obojętnością. Okrutnik dotarł do zbiornika i z przestrachem zauważył leżącego na przeciwległym brzegu Kelloga. Był jednak tak wściekle spragniony, że musiał się napić, inaczej chybaby umarł. Ostrożnie podpełzł aż na sam skraj zbiornika, gdzie niestety zobaczył, że woda opadła zbyt nisko, by mógł jej do- sięgnąć. Po dłuższym wahaniu zdecydował się skoczyć do wody, czy- niąc przy tym cichy plusk. Zanurzył się, po czym wypłynął na powierzchnię, zagarniając łapkami wodę i z niepokojem zer- kając w stronę Kelloga. Wielki szczur nawet nie mrugnął; Okrutnik pił szybko. Zaspokoiwszy pragnienie, wypełzł na brzeg zbiornika i otrząsnął futerko z wody. Ciemna sylwetka szczura nawet nie drgnęła od czasu, gdy Okrutnik się tu pojawił. Nagle Kellog odwrócił olbrzymią głowę i ponad czarną jak smoła taflą wody wbił w przestrzeń swój świdrujący wzrok. Okrutnik zadrżał. Te straszne oczy przewiercały go na wskroś. Czyż mógł się jednak odwrócić? Stał nieruchomo jak kamienny posąg i wpatrywał się w potwora po drugiej stronie zbiornika. Potwór, to było właściwe słowo. Kellog był ogromny, o zwa- listym, ołowianoszarym cielsku i mięśniach twardych jak stal. Słynął ze swych straszliwych szczęk, którymi mógł zgruchotać kości najsilniejszej nawet myszy. Kellog ranił i zabijał nie bez- myślnie, lecz z premedytacją. Dorosłych myszy nie jadał, ale polował na nie bez najmniejszych wyrzutów sumienia. Okrutnik stał cały drżący pod strasznym spojrzeniem. - No i czemu się przyglądasz, mróweczko? - zagadnął szczur tak szorstkim tonem, że zdawało się, jakby dopiero co jadł papier ścierny i gardło miał od tego chropawe. - Ni-niczemu, Kellogu - myszy dzwoniły zęby. - No to idź stąd, bo zaraz możesz się przyjrzeć własnym wy- prutym flakom, co? -Już od-odchodzę, Kellogu. Przerażony sytuacją Okrutnik nadal stał jak przykuty do miejsca. Zdawało mu się już przesądzone, że lada chwila Kel- log wskoczy do zbiornika i go złapie. Wiedział o tym, a jednak nie był w stanie się poruszyć, nogi odmawiały mu posłuszeń- stwa, chociaż w głowie kołatało się gorączkowe: „Uciekaj, ucie- kaj, uciekaj". Kellog podniósł się nieco i zawołał ochryple: - A powiedz no ode mnie Szybkonadno, że może się już uważać za martwego. Zabiję go, nim nastanie jesień; powyry- wam mu nogi, odgryzę głowę, pozostałe części ciała porozrzu- cam po strychu. Powtórz mu to od Kelloga. Dopiero wtedy doprowadzony do ostateczności Okrutnik zdołał odwrócić się i szmyrgnąć po belkach podłogi, zastana- wiając się jednocześnie, w czym mała myszka mogła tak bardzo zawinić wielkiemu szczurowi. Cieszył się przy tym, oj, jeszcze jak się cieszył, że nazywa się Okrutnik, a nie Szybkonadno. CAMEMBERT Pfruk i Ospalec zetknęli się oko w oko ze Strażniczką. Ospa- lec bełkotał coś przerażony. Pfruk stanowił wytrzymalszą poło- wę plemienia, więc tylko drżał. Stał słupka, trzymając w pazu- rach jakiś nieokreślony strzęp jedzenia, i węchem wyczuwał w ciemności strzałkowa ty kształt ciała ryjówki. Mówiąc, poru- szał wąsami, by dodać sobie odwagi. - Przynieśliśmy ci trochę mięsa, musisz nas teraz prze- puścić. - Muszę?! - wykrzyknęła ryjówka, groźnie sprężając się do skoku. -Muszę?! - No więc dobrze - rzekł z głupawym uśmieszkiem Pfruk - czy będziesz tak uprzejma i pozwolisz nam przejść do ogrodu? - Tak, do ogrodu - zapiszczał Ospalec - prosimy bardzo! Strażniczka parsknęła z pogardą, kwitując w ten sposób fakt, że jakieś dwie myszy domowe ośmielały się kalać jej pięk- ny labirynt samą swą obecnością. Śmierdziały i zostawiały po sobie tyle bobków, że długo będzie musiała po nich sprzątać. Przebiegły już wszystkie ślepe korytarze w labiryncie, gubiły się w fałszywych przejściach, aż w końcu postanowiła przyjść im z pomocą. Zdecydowała, że przyjmie od nich okup z gotowa- nego mięsa i jak najszybciej pozbędzie się ich ze swych pięk- nych, szeroko rozgałęzionych tuneli. - Dawajcie okup! - warknęła. Pfruk upuścił natychmiast kawałek mięsa, który trzymał w łapkach. Ospalec zaopatrzony był podobnie, ale tę porcję przeznaczyli na drogę powrotną. Musieli przecież jeszcze raz za- płacić okup, chcąc wrócić do Domu po zakończeniu wyprawy. - Więc teraz przejdźcie tędy - rzuciła ryjówka ostro - i cały czas skręcajcie na prawo. Wiecie chyba, która strona jest pra- wa, co? - Hmm - mruknął Ospalec, podnosząc lewą przednią łapę. - Druga jest prawa, ty głupku - pouczył go z wyższością Pfruk i ruszył ku wyjściu z labiryntu. -A nie zgubcie się! - krzyknęła jeszcze za nimi Strażnicz- ka. - Zdechniecie z głodu i zgnijecie, bo ja już po was nie przyjdę. - Tak, tak, dziękujemy ci bardzo! - odkrzyknął Ospalec bez cienia ironii. A do siebie mamrotał: - W prawo, w prawo, no, druga jest prawa... Na koniec obie myszy piwniczne poczuły w tunelu powiew świeżego powietrza z zewnątrz i odnajdywały właściwą drogę, idąc w ślad za upragnionym zapachem. W pewnej chwili ciem- ność podziemnych korytarzy ustąpiła i do labiryntu zaczęło przenikać łagodne przedwieczorne światło. Obaj bardzo wcze- śnie wygrzebali się dziś ze swych zatęchłych legowisk, chcąc wrócić z ogrodu, zanim Łaskawa i inne sowy wyfruną w mrok na polowanie. Myszy drętwiały z przerażenia na myśl o spotka- niu z Łaskawą. Ostrożnie wyszli z labiryntu i znaleźli się w tra- wie przy beczce na deszczówkę. Celem ich wielkiej wyprawy były odwiedziny u Głaza, ko- szatki, o której tyle się już nasłuchali. Wiedział on podobno wszystko o świecie przyrody, dbał o swe naturalne otoczenie i kochał je tak, jak matka kocha dziecko. Dlatego też Pfruk i Ospalec do niego postanowili zwrócić się ze swym ważnym pytaniem. Ospalec szczękał zębami i nie odstępował Pfruka. Dzień wcale nie był zimny, przeciwnie, świeciło słońce, ziemia była nagrzana, nieruchome powietrze przepełniało leniwe brzęcze- nie pszczół, os i much. Ospalca ogarnął lęk. - Może byśmy już wrócili? - zajęczał. - Mnie się tu nie po- doba. Tak cholernie dużo miejsca... ohyda! Ojej, co to jest?!! Pfruk wyskoczył gwałtownie w górę, ze zdumieniem roz- glądając się wokoło. Nieopodal w niskiej trawie coś się wiło. - To chyba wąż - wyszeptał Pfruk. - Kto taki? Czy węże są groźne? - Zjadają myszy - odparł Pfruk, pośpiesznie kryjąc się w wyższej trawie. Ospalec popędził za swym druhem i przewodnikiem, z tru- dem łapiąc oddech. Wyprawa przez ogród do wygódki ciągnęła się bez końca, po drodze spotykali najróżniejsze potwory, przeraźliwe sroki i napastliwego gila. Pfruk orzekł, że bez żadnych wątpliwości czuje zapach łasicy, mimo że nigdy dotąd żadnej łasicy nie wi- dział ani nie rozpoznawał jej zapachu i miał tylko mgliste wy- obrażenie, jak mogłaby wyglądać. Ospalec dotknął, dosłownie dotknął „czegoś gigantycznego i ropuchowatego", co przera- ziło go prawie na śmierć. Kiedy wreszcie udało im się dotrzeć do wygódki i wychy- nęli z gęstwiny wysokich traw, mieli już zupełnie dość przygód. W tej samej chwili trawy się rozchyliły i zobaczyli jakąś po- stać o wyglądzie mocno zaniedbanym. Sądząc z relacji wujka Wątrobiarza, który bywał na zewnątrz, przypominało to skar- lałą wiewiórkę. - Kim jesteś? - zapytał Pfruk, ponieważ zwierzątko nie było większe od niego. -Jestem koszatką, ty ignorancie - stworzenie pogardliwie zmierzyło go wzrokiem. - Sądząc po wyglądzie i zapachu, przy- puszczam, że mam do czynienia z Pfrukiem i Ospalcem. A pfuj! Obrzydliwość. Serce rozbolało Pfruka, gdy pojął, że rozmawia z samym gospodarzem ogrodu. Wysunął się naprzód i stanął słupka. - Pan Głaz, ma się rozumieć? - A że Głaz nie odpowiadał, dodał jeszcze tonem usprawiedliwienia: - Przepraszam, wzięli- śmy pana za kogo innego. Myślałem, że mam przed sobą wie- wiórkę, no, takie coś z dużym ogonem, wie pan? Głaz spojrzał na swój kosmaty ogon, po czym kiwnął głową w stronę pobliskiego dębu, który swymi potężnymi konarami zdawał się sięgać nieba. - Tam jest wiewiórka - poinformował Pfruka, wskazując mu rdzawego olbrzyma siedzącego na gałęzi dębu. - A niech mnie pokręci! - zdumiała się mysz. - No to do- brze, że pan nie jest wiewiórką, wasza wysokość. - Nie ma powodu do obaw, bo o ile wiem, wiewiórki nie jedzą myszy. Ta zajada właśnie żołędzie i na pewno woli je od mięsa... - Żołędzie? - powtórzył Ospalec zaciekawiony. - Tak, to coś w rodzaju orzechów - pouczył go Głaz. -Ach, orzechy. - Pfruk kiwnął głową ze zrozumieniem. - Przywozi sieje w workach, prawda? Takie twarde kulki. - Orzechy rosną na drzewach i mają skorupki - warknął Głaz. - No, czy to nie rewelacja? - zauważył Ospalec. - Też my- ślałem tak jak ty, Pfruku. Do Domu zawsze dostarczali je w wor- kach, nie? -Jesteście wyjątkowo nierozgarnięci, jak większość myszy domowych - stwierdził Głaz. - Co takiego?! - warknął Pfruk, ale przypomniawszy sobie, po co tu przyszedł, natychmiast zmienił ton. Chciał przecież zdobyć grzyby czarodziejskie, grzyby, po których myszy dostają zupełnego hopla, więc z pokorą w głosie powiedział: - Ach, nierozgarnięci. Oczywiście, że jesteśmy nierozgarnięci; nie mamy przecież wykształcenia i dlatego tu przyszliśmy, żeby z pana pomocą rozjaśnić sobie trochę w głowach. Sami nie od- różnimy nawet komara od jaskółki, co, Ospalcu? - Tak, tak - potwierdził jego towarzysz. - No więc, wie pan coś o grzybach? - Nie tak szybko - syknął Pfruk, trącając Ospalca w bok. - On dba o konwenanse. -To znaczy, chciałem powiedzieć... może pójdziemy do pańskiego gniazda? - sprostował Ospalec. - Chcemy chwilkę pogadać, dowiedzieć się tego i owego o przyrodzie i innych duperelach. Głaz skrzywił się trochę, przystał jednak na propozycję i po- prowadził obie myszy w stronę wygódki. - To jest mój dom - powiedział, gdy doszli na miejsce. - Słyszałem od innych, że mocno tu śmierdzi, aleja w ogóle tego nie czuję. - Nie czuję tu nic nadzwyczajnego - orzekł zgodnie z praw- dą Pfruk, jako że smród, który wciągał w nozdrza, nie odbiegał bardzo od jego własnego zapachu. - Nic a nic - przytaknął jego towarzysz. - To bardzo pocieszające - rzekła koszatka. - Jesteście moimi pierwszymi gośćmi, którzy się na to nie skarżą. - Tu zmierzył ich wzrokiem od stóp do głów. - Rozumiem, że przy- szliście do mnie, żeby się trochę podreperować? Nie martwcie się, niedługo wasze futerka nabiorą połysku, a skaleczenia wy- goją się na świeżym powietrzu. Obawiam się tylko, że niewiele będę mógł pomóc na te łysiny... Pfruk uznał, że najwyższy czas mu przerwać. - Nie, nie, ty stary... wasza wysokość. Nie. Zostaliśmy tu przysłani z misją. Prosili nas, hm, hm, Zjadacze Ksiąg, byśmy znaleźli dla nich specjalny grzyb. W bibliotece pochorowały się młode i potrzebują grzybowej kuracji. - Rozumiem. - Głaz spoważniał. - Mam wielki szacunek dla Frydy i jej wiedzy w dziedzinie medycyny naturalnej. Przy- puszczam, że czerpie ją z książek, które zjada. Cóż, papier jest ciężkostrawny i to pewnie przyczyna jej dolegliwości skórnych. Papier zamula kiszki, prawda? No i w papierze nie ma tych zie- lonych drobinek, wiecie. Ani trochę. - Zielonych drobinek?! - wykrzyknął Ospalec. - Zielonych drobinek - powtórzył Głaz i wyjaśnił: - Nie widać ich, ale bardzo dobrze robią. Wzrok nabiera od nich blasku, krok sprężystości. Muszą być zawarte w diecie, inaczej bowiem traci się kondycję, podupada na zdrowiu, aż w koń- cu wygląda się... no, na przykład tak jak wy. Bez tych zielo- nych drobinek ciało narażone jest na wszelkiego rodzaju cho- roby. Ospalec spojrzał na Pfruka i przewrócił oczami. - Zielone drobinki - powiedział bezgłośnie. Pfruk mrugnął do niego porozumiewawczo, po czym zwrócił się do Głaza, udając, że zgadza się z każdym jego sło- wem, jakkolwiek w innych okolicznościach czułby się obrażo- ny najdrobniejszą krytyką swej powierzchowności. - Proszę posłuchać, wasza wysokość - postanowił wrócić do tematu. - Pewien jestem, że świeża kapusta ma wielką war- tość, naprawdę wielką wartość, ale nam chodzi o coś, co po- może tym maluchom, rozumie pan. - W porządku, w porządku. O co więc dokładnie...? Pfruk przybrał ton bardziej rzeczowy. - A więc, wasza wysokość, chodzi o to, że potrzebujemy tego grzyba, takiego fioletowego w czerwone kropki. To jest dobre lekarstwo dla chorych myszy i w ogóle. Wydawało nam się, że będzie pan wiedział, gdzie go szukać, skoro natura nie ma przed panem tajemnic. Głaz zamyślił się głęboko. - No tak - mruknął -jest więc gąsówka naga, błękitnofio- letowa, ale bez kropek; a może lakówka pospolita? Nie. Czar- ka szkarłatna? Nie, nie. Chwileczkę...! - No, no?! - wykrzyknął Pfruk. - Chyba wiem, o który grzyb wam chodzi - oświadczył Głaz z triumfem. - Poza tym jest ich sporo, więc będziecie mogli sobie trochę wziąć. - Prowadź, wasza wysokość! - zawołał Ospalec. - To tam - rzekł Głaz, machnąwszy ogonem w stronę la- sku. -Wróćcie tu na jesieni, to was zaprowadzę. Ospalec spojrzał najpierw na Głaza, potem na Pfruka i za- pytał: - Co to jest jesień? - Pora roku, ty durniu - odrzekł Pfruk, po czym ze złością zwrócił się do Głaza: - Czy chcesz przez to powiedzieć, że ten grzyb rośnie tylko jesienią? - Właśnie tak. - A co będzie ze śmiertelnie chorymi myszami bibliotecz- nymi? - Moja miła piwniczna myszko - odparł Głaz wyniośle - przecież nie zmuszę grzybów, żeby wyrosły, zanim nadejdzie ich pora. Przyjdź tu jesienią, skoro jak widać, tak ci strasznie na tym grzybie zależy, i wtedy zobaczymy, co się da zrobić. Z pewnością zdajesz sobie sprawę, że z grzybem, o którym mówisz, trzeba być bardzo ostrożnym. Działa pobudzająco na mózg i w pew- nym sensie odurza. - Naprawdę? Nic o tym nie wiedziałem - powiedział z przekąsem Pfruk. Jesień, gnijące jabłka. Jesień. Pfruk wes- tchnął. Myszy piwniczne zostawiły koszatkę siedzącą przed swym domkiem i udały się w drogę powrotną poprzez gąszcz wyso- kich traw. - Pewien jestem, że pieprzony mądrala wiedział, po co nam to było potrzebne - zaczął narzekać Ospalec, gdy tylko odeszli dość daleko, by nie było ich słychać. -Jasne, że wiedział - odparł wódz Śmierdzieli urażony, żałując, że w ogóle opuszczał wygodny worek w piwnicy, gdzie kartofli miał pod dostatkiem i wina w nieograniczonej ilości. Gdy dotarli wreszcie do beczki z deszczówką, odetchnął z ulgą i zwrócił się do Ospalca: - Gdzie jest okup dla Strażniczki? Musimy wracać, zanim się ściemni. - Okup? - zdziwił się Ospalec. Pfruk spojrzał na swoje plemię. - Tak, okup. Ty niesiesz okup, żeby wejść, a ja niosłem okup, żeby wyjść. Czy zawsze muszę myśleć o wszystkim? Ospalec stanął jak osłupiały. -Ja... ja chyba przypadkiem go zjadłem. Pfruk zawarczał straszliwie. - Będziemy musieli wrócić jakąś inną drogą - potulnie rzekł Ospalec. - Nie ma żadnej innej drogi! - wściekał się Pfruk, który cał- kiem stracił panowanie nad sobą. - Przez ciebie śmierć nas te- raz czeka, ty zgniłku! Dopiero gdy się trochę uspokoił, poinformował łobuza, że jedyną nadzieją, jaka im została, było wejście do Domu po ryn- nie i przez strych - królestwo Łaskawej i Kelloga. Niepopraw- ny Śmierdziel wolałby chyba umrzeć, niż ryzykować okropne przygody, które na nich czyhały u szczytu rynny. GORGONZOLA Podczas gdy Pfruk i Ospalec zbierali odwagę przed wspi- naczką po rynnie, wysoko nad nimi Handlarz przeżywał wła- śnie wyjątkowe męki psychiczne. Ocknąwszy się z niespokojnej drzemki, zobaczył Łowcę Głów, który właśnie zapalał zapałką palnik bunsenowski. Niebieski, syczący płomień pojawił się z cichym pyknięciem. Łowca Głów miał pod ręką rondelek z jakimś płynem i teraz zaczął podgrzewać go nad ogniem. Bez względu na okoliczności Handlarz patrzył w błękitny płomień jak oczarowany. Wydawał mu się czymś wiecznym, chociaż kojarzył się raczej z wiecznym potępieniem. Niczym jęzor diabelski lizał dno rondelka i woda wkrótce zaczęła bul- gotać. Mały Książę biegał po klatce tam i z powrotem jak szalony, chichocząc z zachwytu. - Miesko jak miodek, jak marmoladka, rozkosznie sło- dziutkie mysie mięsko! - Ty gnido ohydna! - Handlarz oderwał wzrok od piekiel- nego płomienia. Biała mysz zatrzymała się urażona. - Jak możesz tak mówić? Jestem przecież piękny. Jestem tak oszałamiająco piękny, że aż oczy bolą. Ach, ach, jaka to ze mnie mysz! Golcy głaszczą swoją małą białą myszkę i aż piszczą z zachwytu; biorą mnie w dłonie i cmokają głośno! -Fuj! Ohyda! - wykrzyknął Handlarz tonem nadzwyczaj zbliżonym do tego, jakim Głaz powitał Pfruka i Ospalca. Znów odwrócił się tyłem do Małego Księcia. Łowca Głów gotował coś w rondelku. Kiedy w końcu szczypczykami wyjął to z garnka, Handlarz rozpoznał ciało nornicy. Klatka stała tuż pod ręką golca, trochę wrzątku kapnęło przez pręty Handla- rzowi na grzbiet, aż podskoczył i zawył z bólu. Zauważył to Łowca Głów i wyszczerzył do niego rząd rów- nych, białych zębów, po czym rozdziawił usta szeroko, jakby chciał ryknąć. Trupie oblicza czaszek o pustych oczodołach, poustawiane na półkach, miały podobnie szeroko rozwarte szczęki, jakby szykowały się właśnie odgryźć komuś głowę. Nie robiło to przyjemnego wrażenia, wyszczerzone ząbki ostre były jak igiełki. I w tejże chwili Mały Książę zapiszczał przeraźliwie: - Panie! Panie! Panie! Handlarz zerknął na białą mysz skuloną w kącie klatki, najwyraźniej przerażoną. Spojrzał w tę samą stronę co pupilek golca i zobaczył Gałeczkę. Początkowo zdawała się zaintereso- wana nornicą, którą Łowca Głów miał w ręku. Kocica przyszła tu pewnie zwabiona zapachem gotowanego mięsa. Skradała się powoli, ledwo spojrzawszy na klatki z obydwiema myszami, gdy nagle Mały Książę znowu zapiszczał. Łowca Głów nie zwracał uwagi na te wrzaski. Trzymał te- raz głowę ugotowanej nornicy w małym drewnianym uchwycie i za pomocą jakiegoś narzędzia starał się rozewrzeć jej szczęki. Kiedy tego dokonał, jednym śmiałym pociągnięciem scyzory- ka rozpłatał ciało martwego stworzenia od zębów aż po ogon. Potem zaczął ściągać skórę, spod której wyłoniła się miękka szaro-różowa masa, a zapach gotowanego mięsa wypełnił cały pokój. Gałeczka zatrzymała się u drzwi i zmrużywszy oczy, usiadła w cieniu łóżka. Plamy światła i cienia maskowały ją skutecznie, niebieska kotka birmańska była w tym otoczeniu prawie nie- zauważalna. Siedziała cierpliwie i z godnością. - Ratunku, umieram! - wykrzykiwał Mały Książę. - Dlacze- go mój pan jej nie widzi? Za chwilę będzie miała w pysku moje śliczne ciałko... - Po co tak jęczysz? - zdziwił się Handlarz. - Przecież ona i tak nie dosięgnie nas w klatkach, bądź spokojny. Nie możesz się pohamować? - Wcale, ale to wcale - stwierdził z mocą Mały Książę. - Nie chcę umierać, jestem na to zbyt piękny. Łowca Głów był jednak całkowicie pochłonięty obdziera- niem nornicy ze skóry, co wyglądało na czynność wymagającą precyzji i wielkiej delikatności. Grzebał w brzuchu zwierzęcia scyzorykiem. Na gazetę zaczęły wypadać kawałki różnych trud- nych do rozpoznania organów. Czasem ostrze natrafiało na chrząstkę lub kość i wtedy słychać było przeraźliwy zgrzyt. W końcu skóra została zdjęta, trzymała się przy niej jesz- cze tylko makabryczna głowa nieszczęsnego stworzenia. Łowca Głów podniósł wzrok i znowu pokazał Handlarzowi zęby. Po- tem założył sobie oślizgłą skórę na palec i zaczął nią poruszać, jak gdyby nornica wciąż jeszcze żyła. Wykonał tą pacynką kilka udawanych ataków na klatkę Handlarza, wydając przy tym róż- ne odgłosy. Ten potworny rytuał raczej wytrącił Handlarza z równowa- gi, niż go przeraził. Było to dziwne i straszliwe przeżycie, przy- pominające koszmarny sen. Mysz nie mogła pojąć, po co golec urządzał to przedstawienie, a jednak miał on w twarzy wyraz dzikiej radości, kiedy szorował zębami nornicy po prętach klat- ki. Pod wpływem tak potwornych tortur psychicznych Handlarz zaczynał już tracić rozum i bełkotał bez sensu do rzucającej się na klatkę kukły, jakby była żywym zwierzęciem i naprawdę usi- łowała dostać się do środka. Łowca Głów wkrótce znudził sią zabawą i zajął się okraja- niem mięsa z obdartego ze skóry trupa. Kawałki podawał bia- łej myszy do klatki. Mały Książę, choć wciąż z lękiem zerkał ku Gałeczce, rzu- cał się na skrawki gotowanego mięsa z chorobliwą żarłoczno- ścią. W przerwach zawodził wysokim, nieziemskim tonem, co jeszcze bardziej dobijało Handlarza. Nagle jakiś ptak usiadł na parapecie za oknem i przy- ciągnął uwagę Łowcy Głów. Był to gil, którego zwabił tu chyba widoczny przez szybę błękitny, skaczący płomień palnika. W tym momencie Gałeczka błyskawicznie wskoczyła na stół, porwała resztki gotowanej nornicy i prysnęła z powro- tem; w mgnieniu oka była już w drzwiach. Łowca Głów wrzasnął przeraźliwie. Złapał kij i cisnął w uciekającego kota. Kij trafił w klatkę Handlarza, która z trzaskiem spadła na podłogę, a drzwiczki rozwarły się na oścież. Pomimo wstrząsu Handlarz wyskoczył z pułapki i popędził pod łóżko. Tam przycupnął w bezpiecznym cieniu, starając się dojść do siebie. Już w chwilę później zaglądał tam Łowca Głów. Handlarz odzyskał przytomność umysłu i śmignął tuż obok wielkiej twarzy golca, a potem przez otwarte drzwi na podest. Gdyby mieszkał w Domu od dawna, wiedziałby natych- miast, że musi uciec w jakąś dziurę. Był tu jednak nowy i nie miał pojęcia, w którą stronę się obrócić. Tymczasem Łowca Głów wypadł z sypialni i z tupotem biegł już po korytarzu. - Szybko, tędy! Handlarz usłyszał krzyk, ale nie wiedział, skąd dochodzi. - Tędy, tędy! Wreszcie udało mu się dojrzeć, kto i skąd woła - mysz le- śna przy dziurze prowadzącej do łazienki. Zdążył tylko śmi- gnąć, kiedy stopa w ciężkim buciorze stanęła na miejscu, gdzie przed chwilą siedział i dygotał. W sekundę był już w norze, podążając za swą przewodniczką. Gdy zagłębili się w zawiły labirynt przejść pomiędzy ścia- nami, mysz się zatrzymała. - Nic ci nie jest? Łowca Głów o mało cię nie złapał. - O mało? - Handlarz z trudem łapał oddech. -Już mnie złapał, tylko mu uciekłem. Nieznajoma szeroko otworzyła oczy w zdumieniu. - Złapał cię i uciekłeś? No, jesteś pierwszy. Jak ci się udało? Handlarz siedział na dwóch łapkach, zbierając myśli. - Śmieszne, ale pomogła mi się uratować Gałeczka. Po- rwała... taką rzecz, którą golec gotował w rondelku, a on w nią czymś rzucił. To uderzyło w klatkę i drzwiczki się otworzyły. No i tak się wydostałem. - Naprawdę miałeś szczęście, przyjacielu. Do tej pory był- byś już mięsem dla Księcia. - Myślisz, że o tym nie wiem? - westchnął Handlarz. - Chy- ba czuwa nade mną jakiś dobry duch. Drżał, ciągle nie mogąc dojść do siebie. Czuł, że jeszcze długo się nie uspokoi. „Koszmar" to było za mało, musiało ist- nieć słowo trafniej oddające piekło, przez które przeszedł, ale jakoś słowo to nie przychodziło mu na myśl. „Cierpienie", „męczarnia", „potworność" - żadne nie było wystarczające. - Wyglądasz na wstrząśniętego - zauważyła nieznajoma. - Czy masz dokąd pójść? Handlarz potrząsnął głową przecząco. - Mieszkałem u Zjadaczy Ksiąg, ale mam już dość takiego życia. Nigdy tam nie mogłem się najeść do syta. A kim ty jesteś? Skąd pochodzisz? - Nazywam się Bezsensowna i jestem Niewidzialną, do Nie- widzialnych należy strych. Jeśli chcesz, możesz iść ze mną, ale przedtem muszę iść na spotkanie wszystkich plemion w szafce pod schodami. Ja jestem przedstawicielką Niewidzialnych. - Ostatnie zdanie wypowiedziała z pewną dumą. - Spotkanie wszystkich plemion? Po co się spotykacie? Bezsensowna była bardzo przejęta. - Zdaje się, że powstał plan wypędzenia golców z Domu, a wtedy myszy będą miały jedzenia w bród. Przyjdą przedstawi- ciele prawie wszystkich plemion. - Miała na myśli wszystkich z wyjątkiem Śmierdzieli, których omijano z daleka i nawet o nich nie wspominano, oraz buntowników z bandy Trzynastu. Wtem jakby otworzyła się klapka w świadomości Handla- rza. W nagłym przebłysku przypomniał sobie, jak siedział kie- dyś w leszczynowej kudełce. Zdawało mu się, że wszystko to już słyszał dawno temu i że przeznaczone mu było znaleźć się tu- taj w tym właśnie czasie. To, co planowały myszy, w pewnym sensie dotyczyło i jego; czuł, że wkrótce w jego życiu nastąpi przełom. Wjaki sposób? Kiedy? I dlaczego? Handlarz nie miał pojęcia. Wszystkiego musiał się dopiero dowiedzieć. - Czy mogę pójść z tobą? - zapytał. - To jest spotkanie przedstawicieli plemion... - Bezsensow- na miała wątpliwości. - Nazywam się Handlarz i pochodzę z zewnątrz - przedsta- wił się Handlarz. - Mógłbym reprezentować myszy z zewnątrz. - Hm... - Bezsensowna nie wyglądała na przekonaną. - W każdym razie dziękuję ci, że uratowałaś mi życie. Gdy- by cię tam nie było... - Doprawdy nie ma za co. A co do międzyplemiennego zgromadzenia, to dobrze, chodź ze mną, ale jak już będziemy na miejscu, musisz przekonać Gorma, żeby ci pozwolił zostać. Zrozum, nie ja o tym decyduję. - Och, nie martw się o mnie. Dam sobie radę. Podążał za Bezsensowną mysimi szlakami w ścianach Domu, aż wyszli przez Norę Gwenllian. Stąd przesmyknęli się szybko do szafki pod schodami, będącej jakby mysim centrum dyspozycyjnym na cały Dom. Tu właśnie odbywało się między- plemienne zgromadzenie. Przez szczelinę pod drzwiczkami wci- snęli się do środka. Wewnątrz było ciemno, ale już po chwili Handlarz oswoił się z ciemnością na tyle, że rozpoznawał otacza- jące go myszy. Były tu małe, krzepkie myszy domowe, jedna czy dwie myszy polne i kilka podobnych do niego myszy leśnych. Bezsensowna przycupnęła na czterech łapkach przy brzegu krę- gu, a Handlarz tuż koło niej. - Spóźniłaś się, Niewidzialna - rzekła szorstko mysz domo- wa siedząca na liczniku gazowym razem ze swymi dwoma so- bowtórami. - Kogo tu przyprowadziłaś? Handlarz potrząsnął głową. Czy miał przywidzenia? Spoj- rzał znowu, ale trzy identyczne myszy nadal siedziały w tym sa- mym miejscu. Były identyczne, nawet blizny na ciele miały ta- kie same. Wydawało się, że u boków mówcy stoją dwa lustra. - Nazywa się Handlarz i pochodzi z zewnątrz - przedsta- wiła gościa Bezsensowna. - W takim razie co on tu robi? - warknęło zgodnie mysie trio. - Chyba i bez niego dość mamy w Domu myszy, prawda? Bezsensowna puściła to mimo uszu i mówiła dalej: - Spóźniłam się tu z powodu Handlarza. Uciekł Łowcy Głów i musiałam pokazać mu drogę do nory. Rozumiecie, że jako mysz z zewnątrz... - Uciekł Łowcy Głów?! - wykrzyknęła mysz leśna w pode- szłym wieku. - To chyba niemożliwe? - Możliwe, skoro jak widzicie, jestem tu z wami - odezwał się Handlarz, uważając, że najwyższy czas, by mówił sam za sie- bie. -Jeszcze niedawno byłem w klatce, która zatrzasnęła się, jak wszedłem. - To jedna z pułapek zastawianych przez Łowcę Głów! - powiedziała mysz domowa. - Przypuszczam, że tak - zgodził się Handlarz i opowie- dział im historię swej ucieczki. - Chyba trochę przesadzasz - burknął środkowy z trzech identycznych. Handlarz aż się zjeżył. -Posłuchaj no ty! Nie wiem, kim jesteś, i mało mnie to obchodzi; ani ty, ani twoi... bracia nie interesujecie mnie szczególnie, ale nie pozwolę, żeby ktokolwiek nazywał mnie kłamcą. - Nazywam się Stary Gorm - warknęła mysz domowa - i je- śli nie pohamujesz trochę swojego języka, to ci go odgryzę. Handlarz na chwilę oniemiał. Gorm! Przywódca Dzikich. Przeciwnik straszny, ale czy niepokonany? Z pewnością, jeśli sobowtóry przyłączą się do walki. - Pochodzę z Żywopłotu, a tam nie uznaje się tyranów - przemówił wreszcie. - Żywopłot! - Gorm zaśmiał się szyderczo. - Ojczyzna głupków i tępych wieśniaków, odżywiających się owocami gło- gu i dzikiej róży. -Uważaj, co mówisz o moich rodzinnych stronach! - Handlarz poruszał nerwowo wąsami. - Żywopłot jest piękną krainą i ojczyzną wielu znakomitych myszy. - Tak, rzepojadów i podgryzaczy orzechów - zakpił Gorm. - Ech, ty... - Handlarz przyjął już postawę bojową, kiedy poczuł na ramieniu dotyk ogona Bezsensownej. W tym momencie odezwała się inna mysz. Handlarz roz- poznał jej spokojny, cichy sposób mówienia; była to Skrang, Śmierciogłowa kapłanka, wojowniczka ducha. - Nie bądź taki prędki, Gorm - powiedziała. - Handlarz walczył ze Strażniczką i nie dał jej się pokonać, osiągnęli remis. To niewątpliwie zrobiło wrażenie na Gormie, spojrzał więc jeszcze raz na Handlarza i mruknął: - Może i walczył, coś o tym słyszałem i mało mnie to ob- chodzi. Jeśli szuka zaczepki, to ją znajdzie. W swoim czasie zda- rzyło mi się już pokonać paru zjadaczy tarniny. - Nie chcę bójki, ale nie pozwolę, żeby mnie traktowano jak jakąś mysz piwniczną - odparł Handlarz. -Ej, uspokójta się! - krzyknął jakiś żartowniś, naśladując Pfruka, co wywołało ciche śmiechy na obrzeżach kręgu. Napięcie prysło i konflikt został na razie zażegnany. -Jeżeli nie podoba ci się, że tu jestem, chociaż nie należę do żadnego plemienia, to może się zgodzisz, bym reprezento- wał myszy z zewnątrz? - To nawet nieźle brzmi: plemię Myszy z Zewnątrz - wtrą- ciła szybko Skrang. - Według mnie brzmi to raczej głupawo, ale nie chce mi się kłócić - mruknął Gorm. - Niech już tak będzie. Zebranie potoczyło się dalej w jakim takim porządku; przemawiał głównie Gorm. Wyglądało na to, że przywódca Dzikiego Plemienia upaja się dźwiękiem własnego głosu i tyl- ko od czasu do czasu pozwalał komuś wtrącić słowo. - A więc - mówił - obecni są przedstawiciele wszystkich plemion. Zdaje się - tu spojrzał na Handlarza - że reprezen- towane są nawet myszy z zewnątrz. Są wszyscy z wyjątkiem ban- dy Trzynastu. - A Śmierdziele? - zapytał Handlarz. - Nie widzę ich tutaj. - Śmierdziele? - warknął Gorm. - To degeneraci, a nie żadne plemię. - Pewnie masz rację - zgodził się Handlarz - ale jeżeli mamy podjąć zorganizowany atak na golców, potrzebna bę- dzie współpraca wszystkich myszy w Domu, nawet moja, i w tej sytuacji nie ma sensu pomijać Śmierdzieli. - Słusznie mówi Handlarz - wtrącił się I-Kucheng. - Nie- mądrze byłoby ich pominąć, choć są nic niewarci. Sam później porozmawiam ze Śmierdzielami. -Jeżeli jeszcze żyją - zachichotał Tostig. - Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał I-Kucheng. - Słyszałem, że byli z wizytą u Głaza i nie mogli wrócić. Strażniczka pewnie już ich pozagryzała albo w ogrodzie coś ich pożarło. - Tobie wydaje się to zabawne? - I-Kucheng spojrzał na Tostiga z powagą. Tostig aż ugiął się pod spojrzeniem szacownej myszy. W tym momencie z kuchni rozległ się wrzask golca. Gorm, Hakon i Tostig zdumiewająco żwawo zeskoczyli z licznika gazowego, reszta myszy rozproszyła się po odle- głych kątach szafki, wśród nich Handlarz, któremu instynkt nakazywał tym razem pójść za przykładem innych. W Domu coś się zdarzyło i chociaż nie miał pojęcia co, wiedział, że myszy oczekują gwałtownego rozwoju wypadków. I rzeczywiście, ledwie każdy zdążył przycupnąć w jak naj- dalszym zakamarku szafki, drzwiczki otworzyły się i pochylony golec zaświecił latarką do środka, oświetlając licznik. Do szaf- ki wsunęła się dłoń trzymająca okrągły, błyszczący przedmiot, który następnie wepchnęła w szczelinę licznika. Wielkie palu- chy przekręciły uchwyt, dało się słyszeć pstryknięcie, a z kuch- ni znowu dobiegł wrzask. Ręka znikła, drzwiczki zamknęły się z trzaskiem. Gorm zajął swe poprzednie miejsce na liczniku i bez dal- szych ceregieli kontynuował zebranie, jakby nic się nie stało. - ...A więc, przechodzimy do następnej sprawy. Handlarz nie słuchał. Serce wciąż waliło mu w piersi jak oszalałe. - Co to było? - zwrócił się cicho do Skrang. - Co? Ach, czasami się to zdarza, niezbyt często, ale wia- domo, kiedy się zbliża. To ma związek z piecem kuchennym. - Aha - mruknął Handlarz, niewiele mądrzejszy dzięki tej informacji. W Żywopłocie nic takiego się nie zdarzało. Pomy- ślał sobie jednak, że myszy z Domu mogłyby czuć się tam rów- nie nieswojo jak on tutaj. Choć wydawały się takie wykształco- ne, wyobrażał sobie ich przestrach, gdyby pierwszy raz zoba- czyły węża. Byłyby równie zdeprymowane jak on na widok tej szarej skrzynki. Następnie Gorm przedstawił sprawę nie reprezentowanej na międzyplemiennym zgromadzeniu bandy Trzynastu. -Wygląda na to, że Trzynastu nie chce brać udziału we wspólnym dziele oczyszczania naszego świata z golców. Wczo- raj mój wysłannik zmuszony został przez nich do jedzenia zie- mi. Przyjdzie czas, że Ulf zostanie ukarany za tę obelgę, a te- raz musimy realizować nasz plan bez nich. Wielki zegar w holu wybił trzecią, przerywając na chwilę rozmowę. Miał piękny dźwięk, rozlegający się w Domu echem jak w pustej świątyni. Na odgłos uderzeń zegara wszyscy prze- rywali swe czynności. Czas upływał odmierzany mosiężnym wahadłem, co napełniało myszy szacunkiem i podziwem. Do- piero gdy ostatnia nuta przebrzmiała, zebranie mogło toczyć się dalej. -A może ja z nimi porozmawiam? - zaproponowała Skrang. - Myślę, że umiałabym przemówić im do rozsądku. Niechby tylko spróbowali mnie zmusić do jedzenia ziemi. Stary Gorm wzruszył ramionami, połamane wąsy zwisały mu smutno. Przytłaczało go brzemię trosk wynikające z kierowania plemieniem, widoczne szczególnie, gdy mówił o swym synu i buntowniczych młodzikach z bandy Trzynastu. Syn nie tylko go nie słuchał, ale uciekł i w czynny sposób mu się przeciwstawił. Gorm miał oczywiście wiele, wiele dzieci, lecz bardzo chciał, by Ulf powrócił na łono rodziny skruszony i pełen synowskiej miło- ści. Jak powiedziała kiedyś Astrid, gdyby Ulf nie odwrócił się od Gorma, wciąż byłby tylko szeregowcem jakiegoś podrzędnego oddziału w plemiennym wojsku. Gdyby nie uciekł, ojciec na pew- no by się nim nie zainteresował. Gorm był dumny i zaborczy; sza- nował tylko tych, którzy potrafili mu się przeciwstawić. - A może zasięgniemy rady Uług Bega? - zaproponowała Skrang. - Dużą cenę się płaci, korzystając z rad tego starego mędr- ca, ale może to najlepsze rozwiązanie - rzekł I-Kucheng. Gorm potrząsnął głową. -Ja zwróciłbym się do niego tylko w razie absolutnej ko- nieczności. Nie wiemy nawet, czy jeszcze żyje. - On zawsze jeszcze żyje - wymamrotał I-Kucheng. Handlarz przysłuchiwał się tej zagadkowej rozmowie z za- interesowaniem i żałował, że się urwała. Chciał dowiedzieć się czegoś więcej o Uług Begu. Wyglądało jednak na to, że dysku- sja na temat „starego mędrca" już się skończyła. Teraz zabrała głos Niewidzialna zwana Bezsensowną, nowo poznana przyjaciółka Handlarza. - Chciałabym zwrócić się z pytaniem do zgromadzenia, czy może raczej do Gorma w szczególności, co Astrid myśli o pla- nie oczyszczenia Domu z golców. Gorm skrzywił się i wyglądał na rozdrażnionego. - Astrid ostatnio się zmieniła - powiedział. - Chyba traci swój dar. - Domyślam się więc, że nie popiera tego planu - stwier- dziła Bezsensowna. Gorm poczuł się niezręcznie. - No, może nie aż tak, ale wiesz, zauważyłem, że Astrid nie jestjuż taką mistyczkąjak kiedyś. Wydaje mi się, że jej zdolność jasnowidzenia znacznie się wyczerpała. - Zdolność jasnowidzenia się nie wyczerpuje - przerwała mu Skrang. - Wiesz tak samo dobrze jak ja, że Astrid jest wyjąt- kowa. Pomaga ci w sposób spokojny i zdecydowany, bez żadnych jęków przy księżycu i chóralnych zaklęć. I jeszcze nie słyszałam, żeby któraś z przepowiedni Astrid się nie sprawdziła. Jeżeli Astrid jest temu przeciwna, nie należy jej zdania lekceważyć. Skrang nie dodała już: „w odróżnieniu od myszy biblio- tecznych, które są bandą oszustów i szarlatanów", bo na zebra- niu obecni byli Fryda Piegowata, Owain i Jago. - Dopóki nie dowiemy się dokładnie, o co tu chodzi - cią- gnęła - Niewidzialni powstrzymają się przed przystąpieniem do tego przedsięwzięcia. Astrid darzymy wielkim szacunkiem. - Czy mogę coś powiedzieć? - zapytał Hakon. - Przygląda- łem się Astrid ostatnio i myślę, że... jak by to powiedzieć, zna- lazła sobie towarzysza. Samca. Gorm wbił wzrok w swego pierwszego sobowtóra. - Samca?! Ja jestem jej samcem. Hakon poruszył się niechętnie i na chwilę zmienił pozycję, ale niemal natychmiast powrócił do poprzedniej. Zdziwiło Handlarza, że myszy po obu stronach Gorma naśladują nawet jego sposób siedzenia. Wyglądały dokładnie jakjego lustrzane odbicia. - Tak, Gormie, wiemy o tym, ale ona ma kochanka, z któ- rym spotyka się na półce z rondlami. - Hakon odchrząknął. - Obawiam się, że oprócz ciebie wszyscy o tym wiedzą. - Dlaczego nikt mi o tym wcześniej nie powiedział?! - za- grzmiał Gorm. - Wyrwę mu wątrobę! Kto to taki?! - Tego nikt nie wie - odparł Hakon. - Nikt go tak napraw- dę nie widział, ale z jej zachowania można się domyślać... - Zabiję ją! Jego też zabiję! - Nie czas tu ani miejsce na załatwianie swoich domowych porachunków, Gormie - przerwał mu stanowczo I-Kucheng. - Zaprosiłeś nas tutaj, żeby omawiać plan Wielkiego Wygnania Golców, nie będziemy więc tracić cennego czasu na twoje spra- wy osobiste. Po raz pierwszy ich plan nazwany został Wielkim Wygna- niem Golców, a ponieważ nieźle to brzmiało, odtąd zaczęto posługiwać się tą nazwą; stała się ona terminem historycznym. Nigdy nie mówiono „wojna", nie można bowiem prowadzić wojny z istotami tak tępymi jak golcy; równałoby się to wypo- wiedzeniu wojny krowom czy owcom. Stali się zbyt uprzykrze- ni, więc trzeba ich było po prostu wygnać, wypędzić w świat i uwolnić Dom od tej zarazy. Nikogo nie interesowało, gdzie się potem podzieją; mogli paść się na polach za Domem, mo- gli zamieszkać w lasach i żywić się mchem i grzybami. Myszy to już nie obchodziło; myszy prowadziły wojny z myszami, innych się wypędzało. I-Kucheng usiłował przywołać zgromadzonych do po- rządku, ale Gorm był zbyt rozwścieczony obrazą, nie mógł się opanować. Zraniona duma była dla niego ważniejsza niż wy- jątkowe i bezprecedensowe spotkanie plemion. Doznał ujmy na honorze i ktoś musiał za to zapłacić, aby sprawiedliwości stało się zadość. Ukaranie winnych liczyło się bardziej niż po- kój w Domu. - Kapłanka była wobec mnie nielojalna! - wykrzyknął. - Czy nikogo to nie obchodzi? Jestem największym wodzem, ja- kiego Dzikie Plemię kiedykolwiek oglądało. Jestem niezrów- nany w boju i potrafię walczyć do ostatniej kropli krwi. No i przecież... nie jestem brzydki. Dlaczego więc odwróciła się od swego pana? Czy nadeszły godziny, kiedy lojalność nic nie jest warta? - Dajmy spokój dygresjom, Gormie - rzekła Fryda Piego- wata, włączając się do rozmowy. -Jeżeli Astrid dała się opętać namiętności do innego gryzonia, jej sądy są nie tylko upośle- dzone, ale wręcz niewiarygodne w danym przedziale czaso- wym. Ogólnie wiadomo, że u myszy przeżywających męki na- rodzin nowego i głębokiego związku kości czaszkowe aż dud- nią od wewnętrznych eksplozji. Nie można oczekiwać od Astrid, że będzie zachowywać sie w sposób właściwy jasnowi- dzącej, skoro ostatnio znalazła przedstawiciela Muridae, skłon- nego podziwiać jej wdzięki w otoczeniu sprzętów kuchennych. Nieprawdaż? - Czy ktoś mógłby mi powiedzieć, co oznacza ten bełkot? - warknął Gorm, spoglądając na Tostiga. - Ona mówi, że jeżeli Astrid migdali się z kimś między garnkami i rondlami, to znaczy, że pewnie zbzikowała - wyja- śnił Tostig. - Dobrze, mniejsza o to, nie chodzi teraz ojej sądy. Dopu- ściła sie wobec mnie zdrady i tego jej nie daruję. - Mówisz o wierności i lojalności, jakbyś sam był uosobie- niem cnoty! - odezwała się Skrang. - I to ty, który zmieniasz partnerki, ile razy przyjdzie ci na to ochota! Gorm opadł na cztery łapy i groźnie rozglądał się dookoła. - Sami się prosicie! Nie pozwolę się bezkarnie obrażać. No, Frydo, stawaj do walki! I ty też, Skrang! Zobaczymy, czy nie poradzę sobie z twoimi chwytami ik-to. Nikt nie będzie się do mnie w ten sposób odzywał. Handlarz czuł, że potrzebna jest czyjaś spokojna interwen- cja, zanim rozpęta się regularna bitwa, co trwale zapisze się w his- torii mysich zgromadzeń. Dlatego zwrócił się do zebranych, po raz pierwszy czując się jednym z nich, a nie kimś z zewnątrz. - Czyż nie powinniśmy przestrzegać zawieszenia broni? - zapytał. - Mamy przecież omawiać nasze wspólne sprawy, prawda? - Nie wpychaj w to swoich wąsów, myszy zaroślowa, bo i ty pożałujesz! - warknął Gorm. Następny mówił I-Kucheng, z właściwym sobie opanowa- niem i godnością. - Mysz z zewnątrz ma rację. Zamilknijmy na chwilę, żeby odzyskać spokój i równowagę, a potem kontynuujmy obrady, już bez sprzeczek. Przez chwilę panowała cisza, którą przerwał Gorm. - No dobra - mruknął, zwracając się do Bezsensownej - czy wobec tego, co zostało powiedziane o Astrid, nadal uwa- żasz, że twoje plemię potrzebuje jej zachęty do działania? Bezsensowna potrząsnęła głową przecząco. - Nie, uważam, że chyba Skrang ma rację. Jeżeli Astrid znalazła sobie partnera, to jej sądy mogą nie być wiarygodne. Zakochany nie jest dobrym jasnowidzem, bo silne uczucia za- głuszają moce psychiczne. Sądzę, że biorąc pod uwagę obec- ny stan Astrid, Niewidzialni nie będą słuchać jej przestróg. - To dobrze - zamruczał stary wódz. - A więc rozważmy korzyści. Są niewątpliwe. Jeśli odejdą golcy, odejdą też psy, koty, no i Łowca Głów. Całe jedzenie będzie należało do nas... - A co z Kellogiem? - zapytała Bezsensowna. - Na pewno zauważy, że golców nie ma. - No, tak, tak - wymamrotał Gorm. - Szczur chyba nie bę- dzie dokuczał żadnej myszy, jeśli zadbamy, żeby był zawsze do- brze nakarmiony. Nawet dla niego wystarczy jedzenia. Jest jesz- cze sowa. No, tu już niewiele możemy zrobić, po prostu bę- dziemy schodzić jej z drogi. - Czy nie wydaje ci się, że kiedy Kellog poczuje się bez- pieczny, może zaprosić do Domu inne szczury? - zapytała Skrang. - Uzna, że wszystko mu wolno. Na razie składacie mu daninę z zapasów spiżarni, ale po Wielkim Wygnaniu Golców sam weźmie sobie, co zechce, i będzie nas dręczył bez litości. Będzie panem i władcą, bo kto mu zagrozi? - Cóż, przypuszczam, że Niewidzialni znają jego słabostki lepiej niż inni - rzekła Fryda Piegowata - ale ja byłabym zda- nia, że Kellog jest już zbyt stary i skostniały, by pragnąć towa- rzystwa. Nigdy nic nie stało na przeszkodzie, żeby zaprosił tu sobie jakąś samicę Rattus rattus, ale on chyba nie chce żyć w stadle małżeńskim. - Szczurzy naród nie jest zbyt liczny - dodała Bezsensow- na. -Jak Kellog by się porozumiał z innymi szczurami? Tyle czasu jest już sam. -W rowie na końcu ogrodu są jakieś szczury - rzekł Han- dlarz - w drodze do Domu czułem ich zapach, ale to są pospo- lite szczury, a nie dachowe. Czy jest między nimi jakaś różnica? - Całkiem zasadnicza - rzekł Gorm. Jego głos brzmiał znacznie łagodniej niż podczas pierwszej rozmowy z Handla- rzem. - To nie tak jak u nas. Szczur dachowy raczej wolałby umrzeć, niż mieszkać razem ze zwykłymi szczurami. Szczury dachowe mają się za coś znacznie lepszego od swych kuzynów. Czy można mieć o to do nich pretensję? Przecież pospolite szczury są rzeczywiście nędznymi stworzeniami. Tu wtrąciła się Bezsensowna: - Do tej pory Kelloga żywiło Dzikie Plemię, najbogatsze w całym Domu, lecz śledzeniem jego poczynań zajmowali się Niewidzialni. Uważamy to za swój obowiązek i także po odej- ściu golców będziemy szczura mieć na oku. -Wjaki sposób macie zamiar to robić? - zapytał Gorm. - To już nasza sprawa - rzekła Bezsensowna ostrożnie - i je- śli idzie o dzisiejsze zebranie, uważam ten temat za wyczerpany. Później możemy o tym porozmawiać w cztery oczy, Gorm. Władca Dzikiego Plemienia wzruszył ramionami, bo zde- cydowany ton Bezsensownej rozproszył jego wątpliwości. - Niech to już będzie na waszych głowach. O szczegółach porozmawiamy w późniejszym terminie. No, a teraz trzeba uło- żyć właściwy plan Wielkiego Wygnania Golców... Pomysły zaczęły się sypać jak z rękawa. Zdecydowano, że najlepszym sposobem pozbycia się golców będzie masowa ak- cja sabotażowa. Każde plemię przejmie odpowiedzialność za inny front działania. Zjadacze Ksiąg przegryzą przewody elek- tryczne,'bo mając stale do czynienia ze skórą i papierem, wy- ostrzyli zęby lepiej niż inne myszy. Dzikie Plemię zaatakuje worki z mąką, ziarnem i inne kuchenne zapasy. Śmierciogłowi spróbują uszkodzić rurę z gazem... - A Śmierdziele - dodał Gorm z zadowoleniem - mogą wy- gryźć dziury w zasłonach, poduszkach i obiciach mebli w salo- niku i w salonie. - Śmierdziele mają tak ryzykować? - zdziwił się Handlarz. - Przecież salon i salonik to terytoria kotów. - Owszem - przytaknął ze spokojem Gorm. - Jeżeli pierwszy plan zawiedzie, jaki będzie drugi? - spy- tała zawsze praktyczna Skrang. - Musimy mieć inny plan w re- zerwie. -Jeżeli akty sabotażu nie wystarczą do wypędzenia golców, wtedy Zjadacze Ksiąg będą musieli spróbować pozbyć się ich za pomocą swych praktyk magicznych. Fryda Piegowata kiwnęła głową. - Magia jest czymś nieprzewidywalnym, a jej skutki często wcale nie są zgodne z oczekiwaniami. Ponieważ jest to wiedza nieprecyzyjna, uważam, że na razie lepiej trzymać ją w rezer- wie. Gorm nie miał ochoty ani chwili dłużej zajmować się ma- gią- -Jaka pora jest teraz na zewnątrz? - zapytał. I-Kucheng spojrzał na Skrang, która niedawno była w ogro- dzie, gdzie odwiedziła Głaza. - No, kiedy ostatnio tam byłam, powojnik jeszcze nie prze- kwitł. - Proponuję, żebyśmy uderzyli, kiedy przekwitnie - rzekł Gorm. - Na zewnątrz będzie już zimno i kiedy ich stąd wyrzu- cimy, golcy będą musieli gdzieś daleko szukać nowego domu. Nie będą przecież na zimnie pętać się po ogrodzie. Z nadej- ściem chłodów golcy zawsze stają się powolniejsi i bardziej ociężali. -A więc termin ustalamy na koniec lata - powiedziała Bezsensowna. - W Domu oznacza to porę, kiedy zaczynają pa- lić w piecu. Będziemy musieli się przygotować, zaplanować wszystko dokładnie, ale proponuję, żebyśmy zaatakowali tej samej nocy, kiedy rozpalą w piecu i kaloryfery zaczną grzać. Liczę, że nastąpi to już niedługo, dlatego wszyscy, którzy mają gniazda przylegające do grzejników albo między ścianą a ru- rami, powinni je jak najszybciej przenieść. Uprzedźcie o tym swoje plemiona. Zimą żelazo robi się gorące jak diabli. - Dobrze sobie przypominam te grzejniki - odezwała się Fryda. - Wydaje się, jakby minęła cała epoka od czasu, kiedy działały. - Minęło już sto osiemdziesiąt nocy od ostatniego razu, kiedy paliło się w piecu - potwierdziła Skrang. - Nie do wiary! - zwrócił się Hakon do Tostiga za plecami Gorma. -Jak ten czas leci... - Bądźcie cicho! - ofuknął ich Gorm. - Pogadacie sobie po zakończeniu obrad. - Tak, panie - zamruczeli jednogłośnie Hakon i Tostig. Obaj byli mocno wstrząśnięci wizją nadciągającej rewolucji i nie chcąc myśleć na ten temat, zajmowali się drobiazgami. Tak zakończyło się historyczne międzyplemienne zgroma- dzenie. Myszy rozchodziły się pojedynczo lub parami. Fakt, że milczały w sposób dość dla siebie nietypowy, świadczył o wadze wydarzenia, w którym właśnie brały udział. Już wkrótce miały zostać wezwane pod broń i każda z myszy martwiła się, jaką rolę przypadnie jej odegrać w Wielkim Wygnaniu Golców. Handlarz szedł razem z Bezsensowną i mówił: -Jestem naprawdę pod wrażeniem. Gorm pewnie nigdy nie był poza Domem, a o jesieni wie wszystko. Ja sam nie pa- miętam jesieni, urodziłem się na wiosnę, ale zastanawia mnie, skąd mysz domowa może mieć tak rozległą wiedzę na temat świata zewnętrznego. - On wcale nie wie dużo - rzekła Bezsensowna, śpiesząc w stronę Nory Gwenllian. - Ale nawet tutaj słyszy się różne rzeczy. Śmierciogłowi odwiedzają Głaza w ogrodzie i uczą innych tego, czego sami się dowiedzą. Jest to tylko kwestia przekazania wiedzy. Przecież nie wszystkiego trzeba doświadczyć osobiście, prawda? -Może i tak... Słuchaj, czy jesteś pewna, że twoje plemię nie będzie miało nic przeciwko temu, że mnie przyprowa- dzisz? Jeżeli miałbym sprawić kłopot, to pójdę poszukać sobie innego miejsca. - Oczywiście, że nie będą mieć nic przeciwko temu - od- parła Bezsensowna. POLDAR Astrid opuściła Ibana i wdała się w rozmowę z Cieniami. Była pełnia księżyca, padające przez okna światło obudziło jej sta- rych przyjaciół z uśpienia. Wyłaniali się z mebli, z balustrady schodów, ze wszystkich kątów. Gromadzili się w niesamowitej ciszy, która przestraszyłaby każdego z wyjątkiem Astrid. Były to łagodne, mgliste Cienie, nie przypominające wcale kancia- stych, ostrych istot pojawiających się przy sztucznym świetle. To były jej Cienie. - O Cienie - odezwała się -jesteście moimi przyjaciółmi i pragnę porozmawiać z wami o bardzo ważnych sprawach. Sta- ry Gorm zaproponował, żeby wypędzić z Domu golców; wtedy nie będą mogli pożerać takich bezmiarów jedzenia z boskiej spiżarni. Obiecuje, że kiedy Dom przejdzie pod władzę myszy, sera wystarczy dla wszystkich, i muszę stwierdzić, że dla większo- ści plemion brzmi to zachęcająco. Aż się zataczają na sam dźwięk słowa „ser", a oczy im błyszczą. Obiecać ser to tyle, co obiecać niewypowiedziane bogactwo. Co wy sądzicie o tym pla- nie, Cienie? - Że śmierdzi. - Dlaczego? - Każdy plan proponowany przez Gorma musi śmierdzieć. - No a poza tym? - nie ustępowała Astrid, głęboko poru- szona intuicją Cieni. - Poza tym istnieje ścisły związek pomiędzy pełną spiżar- nią a obecnością golców. - Wiecie, na czym on polega? Możecie mi to zdradzić? - Nie możemy, wiemy tylko, że taki związek istnieje. Astrid westchnęła, jeszcze bardziej poruszona. - Do licha, jak więc przekonam inne myszy, że Gorm nie ma racji? Mogę posłużyć się tylko swym tajemnym autorytetem wielkiej kapłanki. Czasami to skutkuje. W każdym razie powin- nam już wracać do kuchni. Jeśli nie będzie mnie zbyt długo, mogą mi zarzucić, że spotykam się z kimś na półce z rondla- mi. Myszy potrafią być takie podłe! - Ale ty przecież romansujesz na półce z rondlami. - Nie o to chodzi! - burknęła. - One nie mają dowodów, a poza tym nie romansuję ciągle. - Ale często. - Od czasu do czasu. No, dobranoc, Cienie. - Dobranoc, Astrid. DOUBLE GLOUGESTER Bezsensowna odnosiła się do sekretów Domu ze znacznie mniejszą powściągliwością niż reszta myszy, z którymi Hand- larz zdążył już zawrzeć znajomość. Skwapliwie odpowiadała na wszystkie pytania, a nawet informowała go w sprawach, 0 które nie pytał. Tunelami i pustymi przestrzeniami w ścia- nach szli na strych, a w drodze Bezsensowna pokazywała mu wiele nowych nor i mówiła, jak się nazywają. - Nora Thary, która zrobiła ją po to, żeby móc w tajemni- cy odwiedzać kochanka, Svena Krętoogonowego. Pewnego razu złapał ich Synan Paskudny, jeden z przywódców Dzikiego Plemienia. Ugryzł Svena tak perfidnie, że ten uciekł z Domu 1 nigdy go tu już nie widziano. Thara dokonała swego żywota, siedząc z nosem do góry i wyczekując... ...To Nora Skulego... to Idwallona... no a teraz jest Nora Tanecznika. Tanecznik był prawdziwym zawadiaką, jednym ze Zjadaczy Ksiąg, ale w niczym nie przypominał większości na- dętych i przemądrzałych członków swego plemienia. Cieszył się ogólną sympatią i znany był z tego, że świetnie biegał. No i pewnej nocy wpadł na pomysł, że pokona Gałeczkę w biegu na długi dystans, przez cały podest. Wygryzł tę dziurę, żeby mieć się gdzie schronić po udanym wyścigu. Próżne nadzieje, Gałeczka dopadła go w pół drogi i... cóż, zakończenie było tak krwawe, że lepiej nie mówić. ...Aha, Nora Samotnika! Samotnik też był Zjadaczem Ksiąg, ale o całkiem innym usposobieniu niż Tanecznik. Ten wygryzł norę, szukając odosobnienia, prowadzi ona donikąd i kończy się jamą w głębi ściany. Takie nory nazywamy pustel- niami, jest ich kilka w różnych punktach Domu, najczęściej zrobione są przez Śmierciogłowych, którzy ich położenie trzy- mają w tajemnicy... Nory i związane z nimi historie zrobiły na Handlarzu duże wrażenie. W Żywopłocie drążono nory tylko na mieszkania; nikt nie planował, nie zabezpieczał się na przyszłość, wszyscy żyli chwilą bieżącą. Czasem ktoś wykopał norę w rowie, ale gdy była opuszczo- na, zajmował ją ktoś drugi, zdarzało się, że zwierzę innego ga- tunku; na przykład kaczki często gnieździły się w porzuconych norach króliczych. Deszcze i wiatry niszczyły te schronienia, zasypując je znowu ziemią, gałązkami i uschłymi liśćmi. Żywo- płot przycinano, przekopywano rowy, orano pola; wszystko odbywało się w ustalonym rytmie. Zmienność była istotą życia natury, nie było wydarzeń, do których wracałoby się pamięcią. Cykl przemian dyktowały pory roku: rosły trawy, liście głogu schły i więdły, jagody opadały na ziemię i stawały się czyimś pożywieniem. Stare odchodziło, budziło się nowe życie. A przyszłość zbyt była niepewna, żeby się nią martwić. Żyło tam znacznie więcej drapieżników i małe stworzonka znajdo- wały mniej dróg ucieczki niż w Domu, nie wystarczyło wpaść do nory, żeby czuć się bezpiecznym, bo prześladowca bez tru- du mógł ją rozkopać! Trzeba było umieć przetrwać burze i ostre zimy, kiedy mróz przejmował do szpiku kości, i unikać trucizn rozsiewanych przez maszyny golców. Niebezpieczeństw było bez liku. Tutaj, w Domu, czas traktowany był z szacunkiem, jak coś konkretnego i trwałego. Miał on swój majestat i dostojeństwo; odmierzany był biciem wielkiego zegara. Czas miał swą okre- śloną konstrukcję, podobnie jak tutejsza mysia społeczność, która żyła w ustalonym porządku, gromadząc się i dzieląc na plemiona. W Domu istniało swego rodzaju społeczeństwo, nie zaś przypadkowa zbieranina myszy w chaotycznie budowanych gniazdach. Uświadomiwszy to sobie, Handlarz odczuł nabożną cześć wobec sił, które go tu przywiodły. Szczególne wrażenie wywarło na nim to, że tutejsze myszy miały poczucie przemijania czasu. Godzina mijała za godziną, a myszy żyły i umierały w otoczeniu duchów swych przodków. In- teresowały się nie tylko przeszłością, ale i przyszłością, w pew- nym stopniu kształtując ją zgodnie ze swymi zamierzeniami. Dzięki temu mógł narodzić się plan wygnania z Domu golców. W Żywopłocie nigdy nie udałoby się zorganizować żadnej wspól- nej akcji, mającej na celu stworzenie sobie lepszej przyszłości. - Tyle sławnych myszy! - rzekł do Bezsensownej. -Jeszcze nigdy nie spotkałem nikogo sławnego. A przy okazji, kto to jest Uług Beg? Wszyscy mówią o nim z wielkim szacunkiem. Czy to jakaś tajemnica? - Nie, nic podobnego. Uług Beg jest bardzo starą myszą, niektórzy twierdzą, że ma już prawie sześćset nocy. Mieszka w ogrodzie, w porzuconym domku na drzewie. Sama nigdy go nie widziałam, bo żeby tam dojść, trzeba przeskoczyć z para- petu na sznur do suszenia bielizny, której drugi koniec przy- wiązany jest do drzewa; idzie się więc po linie. * - Nie można wyjść do ogrodu i wspiąć się na drzewo? -To nie takie proste. Domek zbudowany jest dookoła pnia, kiedy więc wspiąłbyś się po drzewie, miałbyś nad sobą tyl- ko płaską powierzchnię podłogi. To jakbyś chciał chodzić po suficie do góry nogami. Powierzchnia jest tak gładka, że żadna mysz nie potrafi tego dokonać. - A więc ktoś musi przejść po linie - kiwnął głową Han- dlarz. - Czy to nie jest równie trudne? - Tak, dla większości z nas, toteż zwykle prosimy o to Spa- dającą, wspaniałą akrobatkę. - A Uług Beg jest bardzo mądry, prawda? - On wie wszystko - przyznała Bezsensowna. -Takie sławne myszy o tak niezwykłych talentach! - wes- tchnął Handlarz z poczuciem własnej niedoskonałości. - A skąd ty właściwie jesteś? - zapytała Bezsensowna w biegu. Handlarz wzruszył ramionami. - Z Żywopłotu. To krzaki rosnące wzdłuż rowu. Tęsknię za nimi. - Handlarz nie miał ochoty opowiadać o głosach przod- ków, które przywiodły go do Domu, a już na pewno nie o swo- jej roli jako „Tego, który poprowadzi wielu". - Ale zawsze lubi- łem urozmaicać sobie życie i stąd pochodzi moje imię. Dość miałem jedzenia owoców głogu i próbowałem wymieniać je na jeżyny u myszy mieszkających w rowie; dlatego nazwano mnie Handlarzem. - To ciekawa historia - zauważyła Bezsensowna. - Widzisz, więc jednak znasz jakąś sławną mysz. Sam nią jesteś. Ja nie znam nikogo, kto tak jak ty odbyłby wyprawę w nieznane, a ty po prostu machnąłeś ogonem i wyruszyłeś. Być poszukiwa- czem przygód to już jest powód do dumy. - Może i tak - zgodził się Handlarz, przez chwilę pełen podziwu dla siebie. -Ja też nie znam nikogo, kto by tego do- konał. Kiedy dotarli na strych, Handlarz uświadomił sobie nagle, że otacza ich gęsta ciemność. Czuł zapach moczu, którym Niewi- dzialni znaczyli swoje terytorium, i woń schnących mysich bob- ków, były to jedyne ślady zdradzające obecność myszy. Pano- wała głucha cisza, nikogo nie było widać. - Tam jest zbiornik wody - mruknęła Bezsensowna. - W gnieździe po drugiej stronie mieszka szczur Kellog. Po- przysiągł, że zabije mojego przyjaciela Szybkonadno. Handlarz zadrżał. Szczur był strasznym wrogiem. Bezsensowna zdawała się sunąć jak cień po ścieżkach stry- chu. Mimo że była blisko, Handlarz z trudem ją dostrzegał. Miał wyostrzone zmysły, zwykle widział w ciemności, ale teraz miał wrażenie, że Bezsensowna unosi się jak dym. Poruszała się bezgłośnie, a jej łapki były miękkie i delikatne jak puch. Handlarz starał się iść jej śladem. Nie potrafił stąpać rów- nie cicho i nawet nie próbował, czuł się przy niej ciężki i nie- zgrabny, niedołężny prawie jak golec. W końcu doszli do gniazda i Bezsensowna cicho zawołała kogoś po imieniu. Potem weszła, nakazując Handlarzowi, żeby szedł za nią. W gnieździe był samiec, gospodarz gniazda, który na wi- dok Handlarza poderwał się gwałtownie. - Co tu się dzieje? - zapytał zaniepokojony. - Kogoś mi przyprowadziła? - To jest Handlarz - odparła Bezsensowna. - Właśnie uciekł z rąk Łowcy Głów; walczył też ze Strażniczką aż do re- misu, więc lepiej go nie zaczepiaj, Szybkonadno. -I co, zajmuje moje gniazdo? Jeszcze zobaczymy, czy mu się to uda, nawet jeżeli zdołał pokonać Strażniczkę. - I uciekł Łowcy Głów - dodała Bezsensowna - ale nie ma zamiaru z tobą walczyć, nie wprowadza się tu, żeby ze mną mieszkać. Pragnie tylko zamieszkać na strychu. Chcę zapytać Cichoszepta, czy się na to zgodzi, bo wydaje mi się, że Handlarz byłby cennym członkiem plemienia, gdyby do nas przystał. - Nie jest nawet myszą leśną! - krzyknął rozżalony Szybko- nadno. Handlarz wiedział, dlaczego tamten jest tak zaniepokojo- ny. Normalnie nie zdarzało się, żeby samica sprowadzała do gniazda innego samca, podobnie jak samcy nie sprowadzali do gniazda innych samic. W Żywopłocie byłoby to nie do pomy- ślenia i najwidoczniej te same prawa obowiązywały na strychu, zachowanie Szybkonadno było tego niezbitym dowodem. - Słuchajcie - rzekł - nie chcę nikomu robić przykrości. Może po prostu już sobie... - Po prostu nic takiego nie zrobisz - powiedziała surowo Bezsensowna. - Będziesz naszym gościem, i tyle. Jeżeli Szybko- nadno ma zamiar dalej stroić fochy, to już jego sprawa. Jeste- śmy za bardzo podejrzliwi i nieufni, najwyższy czas na większą szczerość i wzajemną otwartość; będziemy musieli się na to zdo- być, jeżeli plemiona mają zjednoczyć się przeciwko golcom. W tym momencie Szybkonadno szeroko otworzył oczy ze zdumienia. - Czy na to się zanosi? Z miną zwiastunki wiadomości wielkiej wagi jego towa- rzyszka rzekła: -Wielkie Wygnanie Golców zostało postanowione. Dziś wieczorem omówię to z całym plemieniem, żeby poznać zda- nie każdego Niewidzialnego na ten temat. - Twoja towarzyszka bardzo mądrze przemawiała w czasie obrad - powiedział Handlarz. - Na twoim miejscu byłbym z niej dumny. -Jestem z niej dumny - odparł Szybkonadno, bijąc wokół siebie ogonem z taką zaciekłością, że uderzył Handlarza po nogach. - Nie musisz mnie pouczać, kiedy mam być z niej dumny. - Z pewnością nie muszę - rzekł Handlarz pojednawczo. - Przepraszam, że o tym wspomniałem, aleja tam byłem, a ty nie, więc myślałem, że może chciałbyś wiedzieć. - No dobra, więc już mi powiedziałeś. - A ponieważ wróciłam cała i zdrowa, więc nie będziesz już musiał zabić Pietrusa? - zapytała słodko Bezsensowna. - Nie - warknął Szybkonadno. I nadąsany zaszył się w kącie, jakby był zły o to, że odebra- no mu nawet pretekst do zabicia współplemieńca. Handlarz pojął, że wchodzą tu w grę jakieś niezrozumiałe dla niego ple- mienne układy i porachunki, nie zapytał więc, dlaczego Szyb- konadno chce zabić Pietrusa. Bezsensowna wyszła z gniazda, żeby zdać Cichoszeptowi relację z obrad międzyplemiennego zgromadzenia. Podczas jej nieobecności Szybkonadno nie powiedział do Handlarza ani słowa, a i Handlarz nie miał ochoty wdawać się z nim w rozmowę. Na szczęście wkrótce wróciła, prowadząc jakąś mysz. Był to osobnik nerwowy, który zwrócił się do Hand- larza: - Słuchaj, ech, Bezsensowna mówiła, że chciałbyś tu z kimś zamieszkać, więc, ech, może byś... to znaczy, możesz sypiać w moim gnieździe, jeżeli, ech, chcesz. Bezsensowna dokonała prezentacji: - Handlarzu, to jest Okrutnik. Nie ma partnerki, ma za to duże gniazdo i skłonny jest dzielić je z tobą, jak długo tu bę- dziesz. Niektórzy z Niewidzialnych potrafią zrozumieć twoją sytuację i zdobyć się na gościnność. - Ostatnie zdanie skiero- wane było wyraźnie pod adresem Szybkonadno, który zdawał się bez reszty pochłonięty oglądaniem swoich pazurków. - To bardzo uprzejme z twojej strony, Okrutniku. -Dobrze, dobrze - wymamrotał Okrutnik. - A więc... chodź ze mną, pokażę ci, gdzie to jest. - Dzięki za pomoc - zwrócił się Handlarz do Bezsen- sownej . - Nie ma za co, to drobiazg - odpowiedziała. Handlarz znowu znalazł się na strychu. I znowu się zdu- miewał, jak świetnie tutejsza mysz potrafi się maskować. Postać Okrutnika równie niewyraźnie majaczyła w półmroku strychu, jak przedtem postać Bezsensownej. Handlarz musiał wytężać całą uwagę, żeby za nim nadążyć. Wtem, kiedy przechodzili po krokwi, coś się stało. Na strychu nagle zapadł jeszcze gęściejszy mrok. Coś zasło- niło otwór pod dachem. Okrutnik zamarł w bezruchu, jakby się wtapiał w belkowanie i kawałki papy. Handlarz instynktownie również znieruchomiał. Po chwili znowu zrobiło się jaśniej, a promienie światła wpadały do środka przez dziury w papie. Handlarz zdał sobie sprawę, że jakiś ptak szybuje pod da- chem, przesłaniając nieliczne tu promienie słońca. Wygląda- ło to, jakby niewidzialna ręka coraz to odrywała jakiś kawałek ciemności. Ptak szybko zatrzepotał skrzydłami i już po chwili w dusz- nej, przesyconej kurzem atmosferze strychu znowu zapanował bezruch. - Co to było? - wyszeptał Handlarz, kiedy tylko odzyskał mowę. - To sowa Łaskawa - powiedział Okrutnik. - Ona... ona tu jeszcze jest, siedzi na belce. Lepiej... lepiej się nie ruszaj. Handlarz wcale nie miał zamiaru się ruszać, dopóki jego przewodnik siedział nieruchomo. Myśl, że tuż obok znajdował się straszny, milczący morderca, wystarczyła, by zmrozić mu krew w żyłach. Był to taki moment, kiedy mysz musi cierpliwie wyczekiwać najlepszej okazji do ucieczki. Po dłuższej chwili Handlarz zauważył, że Okrutnik powo- lusieńku jak cień sunie wzdłuż belki. Poszedł więc za nim, wstępując w jego ciepłe jeszcze ślady. Tym sposobem udało im się dojść do gniazda, uwitego w turniurze starej sukni na kra- wieckim manekinie. Handlarz ucieszył się jak nigdy dotąd na widok bezpiecznego schronienia. - Tutaj nas nie dopadnie - rzekł Okrutnik. - Ona fruwa ponad tą rupieciarnią, ale nigdy się w nią nie zagłębia. - Całe szczęście - odetchnął z ulgą Handlarz, pod którym jeszcze ciągle nogi się trzęsły. - Możemy teraz trochę odpocząć. Tego nie trzeba było Handlarzowi dwa razy powtarzać, zmordowany swoimi przygodami natychmiast zwinął się w kłębek. W gnieździe czuł się bezpieczny, nawet jeżeli było to cudze gniazdo. Otaczały go znajome mysie zapachy, otula- ła dobroczynna ciemność. Świat zewnętrzny pełen był sów, szczurów i golców, ale tu miał zaciszne schronienie. Zapadł w mocny sen. PIPO CREM' W drewutni także odbywało się zebranie, brały w nim udział dwie myszy i przywódca bandy. Kłócili się już ponad godzinę, dwoje przeciw jednej. Tą trójką byli Ulf, Ulewna i Gunhilda. Gunhilda miała dość Dzikiego Plemienia. Uciekła i przy- stała do bandy Trzynastu pod warunkiem, że będzie odpowie- dzialna za musztrę i dyscyplinę, bo to najbardziej w życiu uwielbiała. Dowiedziawszy się ojej ucieczce, Gorm wydał roz- kaz, że ktokolwiek odnajdzie zdrajczynię, ma powyrywać jej nogi, a pozbawione kończyn ciało dostarczyć jemu, żeby mógł sam dokończyć dzieła zemsty. Gorm nienawidził zdrajców pra- wie tak samo, jak nienawidził swego syna. Gunhilda została członkiem bandy Ulfa. Właśnie Ulf wyjaśniał jej i Ulewnej, dlaczego zdecydował nie przyłączać się do innych myszy, które jednoczą siły przeciw- ko golcom. - Nie darzę golców szczególną miłością - mówił do swych słuchaczek, rozwalony jak zwykle na kawałku drzewa - ale ta rewolucja godzi we wszystko, co jest nam drogie. - A co jest nam drogie, jeśli nie rewolucja? - zapytała jego partnerka Ulewna, której wojownicza postawa świadczyła o tym, że zamiast wdawać się z Ulfem w rozmowy, chętnie raczej od- gryzłaby mu uszy. - Jesteśmy buntownikami - stwierdził z mocą Ulf. - Wła- śnie dlatego pierwszych trzynastu z nas opuściło macierzyste plemiona, by założyć tę bandę. Nie zgadzamy się z siwowąsymi starcami; odeszliśmy, bo głosimy nowe idee, szukamy nowych dróg w przyszłość. Jeżeli przystaniemy do nich, to przeciwko czemu będziemy protestować? Jak możemy być rewolucjoni- stami, powracając do społeczeństwa, którym gardzimy? - Ale Wielkie Wygnanie Golców jest właśnie nową ideą, ty durniu! - warknęła Ulewna. -Jeśli rzeczywiście mamy głosić nowe idee, powinniśmy umieć je rozpoznawać i popierać. - Nie rozumiesz, o co chodzi, Ulewna - powiedziała Gun- hilda. - To musi być nasza nowa idea, a nie Gorma. Gorm to już stara wiara, wyznawca przestarzałych taktyk i strategii. Bez względu na to, co by zaproponował, musimy wyszczerzyć na niego zęby. Gunhilda patrzyła na wszystko z wojskowego punktu widze- nia. Dzikie Plemię porzuciła dlatego, że stanowiło motłoch, hordę, a nie dobrze zorganizowaną armię. Niestety, chociaż członkowie bandy Trzynastu nie byli aż tak barbarzyńskimi wo- jownikami, również im brakowało karności i dyscypliny; cecho- wały ich typowe dla młodości bezmyślność i lenistwo. Gdyby to od niej zależało, banda Trzynastu składałaby się z pułków i ba- talionów, wszyscy siedzieliby na baczność, chyba że podałaby komendę: spocznij. Była zwolenniczką surowej dyscypliny i nie mogła znieść niechlujstwa Ulewnej, mającej wręcz przeciwne usposobienie. Ulewna sama nie potrafiła się zorganizować, nie mówiąc już o wzięciu w karby plemienia. Miała jednak zalety - była bystra, umiała kojarzyć fakty i myśleć twórczo, kiedy sytuacja tego wymagała. - Możemy wziąć w tym udział - powiedziała. - W ramach planu Gorma wystąpimy z Nową Ideą. Chodzi mi o to, że mo- żemy uznać jego plan za wyraz starych idei, ale kiedy dojdzie do ustalania rozwiązań szczegółowych dotyczących wypędze- nia golców, zgłosimy własny projekt i nazwiemy go Nową Ideą. Wtedy będziemy nie tylko buntownikami, lecz kontrbuntow- nikami. Ulf z podziwem popatrzył na swą towarzyszkę. - Wspaniały pomysł, Ulewna! Podoba mi się. Ulfowi przypadał do gustu każdy pomysł, który nie wyma- gał natychmiastowego działania ani łamania sobie nad nim głowy. Projekt Ulewnej był wart wzięcia go pod uwagę. Należa- ło odczekać, aż plan Gorma znajdzie podatny grunt, a kiedy napotka przeszkodę, wkroczyć z nowym, świetnym pomysłem, ratując sytuację i otaczając się chwałą. - To cholernie dobry pomysł, Ulewna; wiesz, zdarzają ci się czasem przebłyski geniuszu! - Cóż... - Gunhilda wyprostowała się sztywno. - Nie będę już potrzebna, generale? Ulf podniósł wzrok, jakby dopiero dotarło do niego, że Gunhilda wciąż tu jest. - Co? Ach, dzięki, Gunhildo. Jeszcze coś przy okazji; po- myślałem sobie, że Wybrańcy świetnie spisali się w tej ostatniej bójce z Dzikimi, nie uważasz? Oczywiście wyłącznie dzięki to- bie i twojemu instruktażowi. Nie mam pojęcia, jak byśmy so- bie dali radę bez ciebie. Ty tak poważnie traktujesz swe obo- wiązki. Nie wiem, co o tym sądzisz, ale myślałem, że można by dokonać pewnej reorganizacji wśród Wybrańców. Oddział roz- rósł się trochę za bardzo i jako osobista ochrona zaczyna być nie dość sprawny; a gdybyśmy tak kilku z nich wycofali? Tych najlepszych? Mogłabyś stworzyć swoją gwardię przyboczną, na przykład sześcioosobową. Nazwałabyś ich, przypuśćmy, „Towa- rzyszami". Ja w dalszym ciągu byłbym chroniony przez oddział Wybrańców, ale sześciu Towarzyszy należałoby wyłącznie do ciebie. Co ty na to? Ulf powiedział to właśnie w chwili, gdy Gunhilda gotowa już była cisnąć wszystko ze wstrętem; teraz oczy napełnilyjej się łzami wdzięczności. Zaczęła pociągać nosem, co bardziej pa- sowałoby chyba do Ulewnej. Cudowny wódz! Okazał jej swoje uznanie, dał do zrozumienia, że jest użyteczna i potrzebna bandzie Trzynastu. Bandzie. Jakżeż nienawidziła tego słowa. Może w jakiejś sprzyjającej chwili zaproponowałaby zmianę tej nazwy na „siły" albo „legion"? Ale nie teraz, przy Ulewnej, któ- ra wygląda jak szmata przewieszona przez krawędź wiadra. Kie- dy indziej. - Dziękuję, mój generale - powiedziała cicho. - Twoje roz- kazy zostaną wykonane. Kiedy Gunhilda odeszła, Ulewna powtórzyła wysokim, ję- kliwym głosem: - Dziękuję, mój generale. Może założyłbyś ze mną gniaz- do, mój generale? Byłabym znacznie lepszą partnerką niż Ulewna, panie. Maszerowałabym, jak mi zagrasz, panie. - Nie bądź niemiła, Ulewna. Wiesz przecież, że jest dzi- waczką, ale co nam szkodzi dać jej trochę przyjemności. - Dobrze wiem, o co jej chodzi, nawet jeżeli ona sama tego nie wie! - prychnęła Ulewna. - Chce mi ciebie odebrać i zacią- gnąć do swego gniazda; nie, nie zaciągnąć; chce, żebyś tam po- maszerował z prawdziwym wojskowym fasonem, a u wejścia poda ci komendę: „Ładuj, pal!" - No, no, Ulewna, to już naprawdę nieładnie - zaprotesto- wał Ulf. Ale przywódca bandy Trzynastu myślał o tym, co powie- działa. Czy rzeczywiście Gunhilda chce założyć z nim gniazdo? Nigdy przedtem nie przyszło mu to do głowy. Może kiedyś? Ulewna chybaby go zabiła, potraktowałaby to jako osobistą zniewagę; tolerowałaby każdą inną samicę z bandy, ale nię Gunhildę. Zastanawiając się tak, doszedł do wniosku, że Gun- hilda była jedyną samicą, która go naprawdę podniecała. Mia- ła taki... taki wojskowy sposób bycia. Z nią na pewno wygląda- łoby to całkiem inaczej... Nie, Ulewna nigdy by mu nie darowała. - Życie, psiakość, nie jest łatwe - westchnął Ulf, przewra- cając się na plecy i gapiąc na nierówne deski w stropie dre- wutni. -Jakie psy? Mówiłeś coś o psach? - zapytała Ulewna nie- przytomnie, zapadając w senne otępienie. - Nie, nie, ależ skąd. FETA Handlarz spał wtulony w najciemniejszy kąt gniazda. Nagle obudziło go głośne beknięcie. W powietrzu czuć było smród gnojówki. Słyszał też głosy, które wydały mu się znajome. - O kurczę - odezwał się ktoś z ulgą. -Jeszcze chwila, a by- łoby już po nas. Prawda, Pfruku? Szkoda, żeś nas nie widział, Okrutniku, jak się wspinaliśmy w tej pieprzonej rynnie! Naj- gorsza wyprawa mojego życia. Czarno tam jak u diabła... Handlarz coraz szerzej otwierał oczy, kiedy stopniowo do- cierało do niego, kto zawitał do gniazda. - Tak było - mówił Pfruk. - Rura prowadziła do samego nieba, ale najpierw trzeba było przejść przez piekło, rozu- miesz, Okrutniku? Nawet nie wiesz, co jest w tych rurach; bru- dy, robaki, wszystko. Potem wyleźliśmy do poprzecznej rynny i akurat w tym momencie coś wynurzyło się z otworu... - To była Łaskawa - teraz znowu pełnym podniecenia gło- sem mówił Ospalec. - Mówię ci, Okrutnik, żem się posikał. Posikałem się i wcale mi nie wstyd. Ospalec załamał się i zaczął pochlipywać. - W każdym razie - ciągnął Pfruk, z naganą spojrzawszy na cherlawego towarzysza - skuliliśmy się na końcu rynny i jakoś nas nie zobaczyła. Musieliśmy czekać, aż odleci; jak już byliśmy pewni, że nie wróci, szybko wskoczyliśmy do tego otworu! Handlarz patrzył na stworzenie, które było sprawcą jego nieszczęścia; Pfruk nie wyczuł jeszcze jego obecności, najwy- raźniej nozdrza miał wciąż pełne wyziewów z rynny. - No, tośmy się tu dostali - łkał z ulgą Ospalec. -Jestem tak głodny, że zjadłbym nawet zdechłego pająka. Pfruk rozejrzał się dookoła. - Nie masz tu nic do żarcia? Ani kawałeczka sera dla dwóch dzielnych wędrowców, którzy właśnie wrócili z wyprawy w nieznane, Okrutniku? Jużem nie jadł sera od... - urwał. - Od kiedy? - podchwycił Ospalec. Pfruk nagle zachichotał. - Od czasu jak wyłudziłem kawałek od jednego zamk- niętego w klatce głupka. Niektóre myszy nie mają za grosz ro- zumu. - Nie, ale za to mają zęby! - wrzasnął Handlarz, wyskaku- jąc ze swojego skrytego w ciemnym kącie legowiska. I ugryzł Pfruka za uchem, niezbyt głęboko, ale za to w bardzo wrażli- we miejsce. Ospalec przestał łkać, ale oczekując, że zaraz też zostanie zaatakowany, przewrócił się na plecy i wierzgał nogami w po- wietrzu. - Odejdź ode mnie! - wrzeszczał. - Nie zbliżaj się! - Wcale się do ciebie nie zbliżam - odparł Handlarz z po- gardą. Okrutnik obserwował to wszystko bardzo wystraszony, a kiedy w gnieździe zapanował jaki taki spokój, zwrócił się do Handlarza: - Nieładnie postąpiłeś. Pfruk i Ospalec są tu gośćmi, tak samo jak ty. Nie pozwolę... nie pozwolę napadać w ten sposób na moich gości. - Pfruk zasłużył sobie na to, a nawet na znacznie więcej - tłumaczył Handlarz. - Nie jestem nerwowy, ale on niedawno o mało nie doprowadził do mojej śmierci, a na dokładkę, kie- dy byłem w niebezpieczeństwie, oszukał mnie podstępnie tyl- ko po to, by zdobyć trochę sera. Jeśli on tu zostanie, ja muszę sobie pójść; w stosunku do tego pętaka nie odpowiadam za swoje czyny. - Czy... czy to prawda, Pfruku? - zapytał niepewnie Okrutnik. Pfruk tarł głową o ścianę gniazda, a krew ciurkiem leciała mu zza ucha. - Spokojnie, już spadam - zaśmiał się drwiąco. - Nie zo- stałbym w jednym gnieździe z tym szaleńcem, nawet gdybyś mi dawał żarcie... - Właśnie miałem ten zamiar - powiedział Okrutnik. Pfruk przybrał poważną minę. - A gdybym tak cię, Handlarzu, przeprosił? Handlarz zazgrzytał zębami. -Wynoś się stąd, Pfruku, zanim naprawdę zrobię ci coś złego. Wynoś się i ani słowa więcej! Pfruk wpatrywał się w niego przez chwilę, po czym wy- mknął się z gniazda. Oddaliwszy się nieco, krzyknął coś za sie- bie, ale myszy w gnieździe nie dosłyszały. - Mogę się założyć, że nie żegnał cię uprzejmie - mruknął Handlarz. W kącie coś zaszurało. Handlarz zobaczył, że Ospalec wciąż tam jest. -Ja jestem niewinny! - zaklinał się. - Nawet żem nie wie- dział, co on zrobił z tym serem. - Kto zrobił? Co zrobił? - pytał Handlarz podejrzliwie. - To nie moja wina - mówił Ospalec. - Nic z tym nie mia- łem wspólnego. Szukałem tylko grzybów czarodziejskich, a po- tem musiałem wspinać się w górę po rynnie w ciemności i gów- nie, no a potem Łaskawa mnie napadła. - Wcale cię nie napadła - przerwał mu Okrutnik. - Gdy- by cię napadła, to teraz by cię tu nie było. - Prawie napadła - poprawił się Ospalec. - Mówię ci, że była o wąs od nas. Może nawet bliżej. Ja... - Ospalcu! - rozległo się wołanie ze strychu. - Idziesz czy nie?! - Spadaj, parszywy łajdaku! - krzyknął Ospalec, podcho- dząc do wyjścia z gniazda. Wrócił i powiedział do obu myszy: - Teraz musicie mi pozwolić tu zostać; jeśli tylko wyjdę, on mnie zatłucze. Tym sposobem Ospalec pozostał w gnieździe, choć Handlarz nie marzył o towarzystwie którejkolwiek z myszy piwnicznych. Okrutnik coraz bardziej fascynował Handlarza. Gospoda- rza niepokoiło zamieszanie w gnieździe, ale w sposób zdecydo- wany i stanowczy demonstrował swe prawa właściciela. Han- dlarz zastanawiał się, czy Okrutnik rzeczywiście jest takim tchó- rzem, na jakiego wygląda. Poza tym było niezwykłe, że mysz dzieli się z kimś swymi zapasami. Większość myszy, z Handla- rzem włącznie, zjadała to, co znalazła, nie myśląc o nikim, wy- jąwszy oczywiście najbliższą rodzinę; albo gromadziła jedzenie w różnych skrytkach, nie mając zamiaru z nikim się dzielić. Handlarz zaczynał podejrzewać, że Okrutnik jest kimś zu- pełnie innym, niż myszom się zdaje. Podczas gdy Ospalec pożywiał się jego zapasami, gospo- darz zagadnął Handlarza: - Co sądzisz o wypędzaniu golców? Handlarza podniecała myśl o mysich rządach, .starał się jednak odpowiedzieć rozsądnie i rzeczowo. - Cóż - rzekł - całe jedzenie w spiżarni byłoby nasze. Wiem, że niektóre myszy mają pewne opory, na przykład jakaś kapłanka Astrid, która przepowiada głód, no i jeszcze kilka myszy, które są tym zaniepokojone, ale większość uważa to za dobry pomysł. - Aha... no wiesz... ja należę jednak do tych kilku zaniepo- kojonych. Boję się gwałtownych zmian. Nigdy nie wiadomo, co będzie potem... - Masa żarcia, to będzie, cholera! - wtrącił się Ospalec, mówiąc z pełnym pyskiem i opluwając przy tym obie myszy. - Ja zjem tyle sera, aż się pochoruję. - A co się stanie, gdy spiżarnia się opróżni? Czy ktokolwiek o tym pomyślał? - zapytał Handlarz. - Nigdy nie jest pusta - odrzekł Okrutnik. - Nie wiem, jak to się dzieje, ale z powrotem się zapełnia. - To trochę jak z warzywami - powiedział Ospalec. - Kapu- sta, marchew i inne takie co roku wyrastają w ogrodzie, a cza- sem i dwa razy. Tak samo w wielkiej spiżarni, wszystko ciągle odrasta. Handlarz, obeznany z rolnictwem, zapytał: - No a co w zimie? Ja byłem tu tylko latem, ale czy w zimie ta szczodra spiżarnia też rodzi jedzenie? - Tak, cały czas - odpowiedział Ospalec. - W Domu jest cie- pło przez ten piec i grzejniki. Na zewnątrz nic wtedy nie rośnie, bo zimno, lód i w ogóle, ale w Domu jest cieplutko jak w uchu. -Jestem skłonny zgodzić się z Ospalcem - pokiwał głową Okrutnik. - Zimą warunki w Domu są zupełnie inne niż na ze- wnątrz. Tu jest zawsze ciepło i dlatego zasobna spiżarnia wciąż na nowo się napełnia. - Wygląda na to, że od planu Gorma nie ma już odwrotu - rzekł Handlarz - więc za jakiś czas się przekonamy. Kiedy Ospalec skończył się wreszcie obżerać, Okrutnik wysłał go z powrotem do piwnicy, sam zaś udał się z Handla- rzem na zebranie myszy strychowych, by posłuchać Bezsensow- nej. Zdała ona relację z obrad międzyplemiennego zgroma- dzenia, po czym wymieniano opinie. Korzystając z tego, że myszy zajęte były ożywioną dyskusją, Handlarz rozglądał się wokoło i uważnie obserwował. Był tam więc Cichoszept, przywódca plemienia; rzeczowy i konkretny, jakby męska wersja Bezsensownej. Handlarz rozpoznał w nim mysz, która uwolniła go z pułapki. Następny był Pietrus - wy- glądał na głównego oponenta i chociaż nie mówił aż tak gło- śno jak Cichoszept, perorował równie długo i z wielką pasją. Także Szybkonadno od razu rzucał się w oczy, bo przeważnie kłócił się z kimś zaciekle. Obecne były też dwie samice, sprawiające wrażenie, że są tu razem; Okrutnik przedstawił je jako Spadającą i Lekko- stopa. Lekkostopa była jedną z niewielu myszy zaroślowych wśród Niewidzialnych. Obydwie stały dość blisko i Lekkostopa cały czas przyglądała się przybyszowi będącemu także myszą zaroślową; odwracała wzrok tylko, kiedy Handlarz na nią pa- trzył. Świetnie wiedzieli, że się nawzajem obserwują. Skrang i I-Kucheng także byli obecni - oboje Smierciogło- wi zdawali się mocno zaangażowani w rozmowy. Szybkonadno bezustannie sprzeczał się z Pietrusem. Wy- glądało na to, że ci dwaj Niewidzialni pałają do siebie jawną nienawiścią, tak ciągle kłócili się i robili wściekłe awantury, nawet o całkiem błahe sprawy. Doszło do tego, że Cichoszept jako przywódca musiał kilkakrotnie interweniować, żeby przy- wrócić spokój. Pozostałe myszy były już najwyraźniej zmęczo- ne wojną między dwoma samcami, szczególnie Bezsensowna, która usiłowała zająć czymś swego partnera, żeby przestał się już ośmieszać. Sytuacja była kłopotliwa i Handlarz uświadomił sobie, że konflikt z pewnością trwa już od pewnego czasu. - Zbliża się godzina, kiedy zobaczę twojego trupa! - mruknął Pietrus w pewnej chwili. Wywołało to okrzyki oburzenia, a przywódca udzielił mu publicznej nagany. Zebranie trwało nadal. Handlarz zastanawiał się, jakim cudem myszy przeprowadzą rewolucję, skoro nawet przez pięć minut nie potrafią wytrzymać bez sprzeczki. Nie mając nic lep- szego do roboty, zaczął się myć, wylizując sobie futro wszędzie, gdzie tylko mógł dosięgnąć; jego toaleta obejmowała też wyła- panie kilku pcheł. W żadnym razie nie naruszało to zasad do- brego wychowania; wiele myszy robiło właśnie to samo. Moż- na przecież słuchać i brać udział w zebraniu, nie marnując przy tym czasu. A po spotkaniu, nawet w atmosferze nadciąga- jącej rewolucji, nadal trzeba będzie przecież budować gniaz- da i zdobywać pożywienie. Myszy obarczone rodziną miały młode do nakarmienia i dużo innej krzątaniny. Godziny mi- jają szybko, a myszy są istotami aktywnymi i nie ustają w wysił- kach, by jak najwygodniej się urządzić. - Może wylizać cię tam, gdzie sam nie dosięgniesz? - zapy- tał ktoś. Handlarz odwrócił łebek i zobaczył Lekkostopą. - Lekkostopą! - Spadająca prawie zachłystywała się z obu- rzenia. - Przecież to obcy! Jak możesz!? Lekkostopą nie zwracała uwagi na przyjaciółkę, nie czeka- ła też na odpowiedź, tylko od razu zabrała się do wylizywania i iskania futra Handlarza, tam gdzie nie mógł sam dosięgnąć językiem ani zębami. Robiła to bardzo sprawnie, więc co z tego, że była może trochę zbyt bezceremonialna? - No, nie lepiej? - odezwała się, kiedy toaleta była zakoń- czona. - A co stało się z twoim ogonem? Handlarz szurnął ogonem i obejrzał się na jego koniec. - Ach, o to ci chodzi? Przytrzasnąłem sobie w pułapce. - Taki piękny ogon! My, myszy zaroślowe, mamy najwspa- nialsze ogony, zaraz po badylarkach oczywiście. W kwestii ogo- na nikt nie jest w stanie ich przewyższyć, prawda? - To zdumiewające, jak badylarki potrafią na nich zwisać - zgodził się Handlarz. Prześcigali się nawzajem w uprzejmościach. Spadająca co chwila trącała Lekkostopą w bok, zwłaszcza kiedy Handlarz zapro- ponował, że chętnie się odwdzięczy, czyszcząc z kolei jej futro. Po- dziękowała, bo przyjaciółka niedawno jej w tym pomogła. Zebranie zakończono, gdy udało się uchwalić, że Niewi- dzialni przyłączą się do planu Gorma. Po raz pierwszy od wie- lu nocy między plemionami miał zapanować pokój. Kiedy przekwitnie powojnik, a w piecu za kuchnią zapłonie ogień, rozpocznie się akcja Wielkiego Wygnania Golców. Do tego czasu myszy będą żyć normalnie, nie szkodząc sobie nawzajem, a każde z plemion na swój sposób przygotowywać się będzie do mającej nadejść wolności. - Dziwnie będzie bez okrzyków „Assanduun" rozbrzmie- wających po Domu - zauważył Okrutnik. - A co to właściwie znaczy? - zapytał Handlarz. -To jest... to oznacza Tamten Świat Dzikiego Plemienia, miejsce dokąd odchodzą po śmierci. Używają nazwy Assanduun jako okrzyku bojowego, ale do tej krainy wcale nie każdy może się dostać. Idą tam tylko ci, którzy zginą w walce, z zębami zaci- śniętymi w ciele wroga. - Udaje się to pewnie bardzo nielicznym? - Byłbyś zdumiony jak wielu - mruknął Okrutnik. - Dzi- kie Plemię to horda barbarzyńców. Aż się dziwię, że zgodzili się na ten pokój czy zawieszenie broni, czy jak to tam nazwać. Gorm i jego pobratymcy uważają, że nie ma większej przyjem- ności niż zatapianie zębów w ciałach innych myszy. Tłum się rozproszył, Lekkostopa odeszła z przyjaciółką, rzu- ciwszyjeszcze Handlarzowi pożegnalne spojrzenie przez ramię. Patrzył za nią, nie przerywając przy tym rozmowy. - Skąd bierze się zainteresowanie Smierciogłowych tą sprawą? - zapytał. - Słyszałem, że oni jadają tylko suche okruchy. - To prawda, ale biorą udział we wszystkich wydarzeniach w Domu. Nie uzurpują sobie roli przywódców, chcą tylko być zaangażowani w naturalny bieg życia i służyć nam pomocą. I-Kucheng nigdy by nie powiedział: „Musisz zrobić to" czy „Musisz zrobić tamto", jak na przykład Głaz. On wskazuje tyl- ko, że pewien sposób dojścia do celu może być skuteczniejszy i lepszy niż inny. Smierciogłowi są naszymi duchowymi sterni- kami, opiekunami i doradcami. Pod ich kierunkiem żegluje- my po rzekach moralności, prowadzą nas, kiedy zbłądzimy. -Według mnie bardzo przypomina to przywództwo, no aleja nie jestem przecież jednym z was - rzekł Handlarz z po- wątpiewaniem. -Tak - uprzejmie przyznał Okrutnik. - Ty jesteś z ze- wnątrz, komuś z zewnątrz trudno jest to zrozumieć. - A przy okazji - rzucił Handlarz niedbale - czy ta samica, Lekkostopa... czy ona... ma swojego samca? - Nasza niezdarna Lekkostopa? Nie, chyba nie ma. Ona jest myszą zaroślową; nie chciała być Śmierciogłową, dlatego mieszka z nami. Cichoszept ma najwięcej partnerek i jako przywódca plemienia ma prawo wyboru, ale chyba nie... a dla- czego pytasz? O co chodzi? - O nic, o nic. Po prostu byłem ciekawy. Zauważyłem ją obok Spadającej i tak sobie tylko myślałem. Wyglądały na bar- dzo zaprzyjaźnione. -Bo rzeczywiście są przyjaciółkami. Czy... czy może, hm, chciałbyś, żebym porozmawiał z Lekkostopa, hm, o czymś? Handlarz pochwycił swój ogon i zaczął mu się przyglądać tak uważnie, jakby nic go w tej chwili bardziej nie interesowało. - Nie, nie. Tylko tak sobie... tak sobie pytałem... po prostu byłem ciekawy, nic więcej. Byłem ciekawy, i tyle. - No, to już znasz odpowiedź - rzekł Okrutnik. - Tak, tak sobie pytałem. Z ciekawości. - Świetnie, nie ma sprawy. Potem Handlarz przyglądał się, jak jedna z myszy wpełza do rury mosiężnego teleskopu z wybitym szkłem, podczas gdy inna skacze z krokwi do zardzewiałego wiadra na węgiel. Gniazda mieściły się tu w każdym zagłębieniu i na każdym pa- górku. Strych był istotnie miejscem niezwykłym; przedziwnie ukształtowaną mroczną krainą, przekłutą gdzieniegdzie pro- mieniami słońca, w których wirował kurz. Prawdziwy górzysty pejzaż ze lśniącą nieruchomo taflą jeziora. TALEGGIO W parę godzin po spotkaniu, na którym omawiano Wielkie Wygnanie Golców, Kellog zaatakował. Od chwili kiedy poprzy- siągł zabić Szybkonadno, czekał tylko na dogodny moment i obmyślał plan akcji. Mimo że był cierpliwy, nie zamierzał od- kładać zemsty do sądnego dnia; śledził poruszenie wśród Nie- widzialnych, zachowując przy tym jednak ostrożność. Już daw- no się przekonał, że nie można zbytnio ulegać ciekawości, bo ryzykuje się obrażenia cielesne albo śmierć, a on pragnął żyć bez końca. t Przepełniała go nienawiść do bezczelnych, zarozumiałych myszy. Nie był już w pełni sił umysłowych, kierował się głównie instynktem samozachowawczym. Duszę ożywiała mu jedynie gorąca żądza zemsty. -Już ja go dopadnę! - powtarzał sobie po kilka razy każ- dej nocy. - Wygryzę mu mózg! Po zakończeniu zebrania, na którym zapadła decyzja o hi- storycznym znaczeniu, myszy rozeszły się w poszukiwaniu je- dzenia i właśnie wtedy Kellog przystąpił do akcji. Wypatrzył ofiarę i ostrożnie szedł jej śladem. Niełatwo było śledzić Nie- widzialnych, nawet jeśli się już któregoś upatrzyło; Kellog mu- siał obserwować zmienne plamy światła i chwytać w nozdrza zapach kurzu, żeby nie zgubić tropu. Strażnik jeziora pochodził z rodu znakomitych tropicieli, którzy musieli umieć przetrwać długie podróże morskie w wa- runkach wielkiego zagęszczenia. Jego prapradziadowie żyjący na statkach zabijali myszy, żeby je jeść, a nie z zemsty. Odzie- dziczył te zdolności jako spuściznę swej rasy; instynkt łowcy miał we krwi, w pełni z niego teraz korzystał. Co więcej, on także potrafił kryć się w plamach światła i cie- nia, maskować swój zapach, stąpać z lekkością pająka sunące- go po pajęczynie; on także poruszał się bezszelestnie i umiał być niewidzialny. W chwili kiedy nie spodziewająca się niczego mysz wcho- dziła właśnie do nory w podłodze, Kellog zatopił zęby w jej gar- dle. Mimo że natychmiast złamał ofierze kark, dalej dziko szar- pał trupa, żądny krwi i opętany słodką wizją zemsty. Głowa myszy obijała się o podłogę, zęby grzechotały. Kellog dawał upust swej wściekłości. Potem podrzucił ciało wysoko w górę, aż stuknęło, spada- jąc na deski. Z triumfem wpatrywał się w zwłoki Szybkonadno, który jeszcze niedawno był uosobieniem bezczelności i zaro- zumialstwa, teraz zaś poniewierał się w kurzu. Tylko że nie był to Szybkonadno. Mysz zabita przez Kelloga istotnie do złudzenia przypomi- nała Szybkonadno, był to jednak jego brat - Biedaczek. Nie tylko wyglądali podobnie, ale poruszali się tak samo i chodzili w ten sam sposób. Kellog zabił niewłaściwą mysz. Szczur kilkakrotnie przewracał trupa w nadziei, że się myli; poczucie gorzkiego rozczarowania dławiło go w gardle. Niestety, na pewno było to ciało Biedaczka. Kellog jeszcze raz wściekle ugryzł mysz w pierś, nie bacząc, że i tak już nie żyła. Potem chyłkiem wycofał się do swego gniazda, by tam układać nowe plany. SAMSOE Niewidzialni mieli bezbłędne wyczucie światła i cienia i tylko dzięki temu mogli przetrwać na strychu, gdzie schronienie znalazła też sowa. Łaskawa była istotą o stałych nawykach; od- poczywała w ciągu dnia, a polowała nocą. Odlatywała o wieczo- rze, przylatywała o świcie. Gdy niebo zasnute było chmurami, opuszczała strych wcześniej niż zwykle albo wracała później. Fruwała tylko, kiedy mrok był dość gęsty. Niewidzialni przewidywali pory lotów Łaskawej, obserwu- jąc gęstość cieni i jasność światła. Nastrojeni byli dokładnie na tę sama nutę co ona. Gdyby jak Łaskawa mieli skrzydła, byliby też ptakami drapieżnymi. Przejęli jej rozkład dnia, wracali do gniazd, kiedy ona wra- cała na strych. Znali sztuczki sowy, niczym nie potrafiła ich za- skoczyć. Żyli własnym życiem mimo tak groźnego sąsiedztwa. Biedaczek zginął tuż przed świtem, a więc tuż przed po- wrotem Łaskawej, dlatego jego ciało znaleziono dopiero w kil- ka godzin później. Mysz, która zobaczyła szczątki brata Szyb- konadno, nie musiała być detektywem, by domyślić się, kto dokonał zbrodni. Na zwłokach pozostały grube szorstkie wło- sy - szczurza sierść, a rany na gardle Biedaczka były zbyt duże, aby mogła zadać je mysz. Dowiedziawszy się o śmierci brata, Szybkonadno zoriento- wał się od razu, że zaszła pomyłka. Ciężko mu było na sercu, wiedział bowiem, że to on miał leżeć sponiewierany w kurzu. Nikt oczywiście nie usunął ciała, myszy bowiem nie grze- bią swoich zmarłych jak niektóre inne stworzenia. Kiedy duch ulatuje, ciało pozostaje i wysycha na proch albo jest zjadane przez drapieżnika. Mysz żyje nadal w pamięci innych i wspo- mina się ją z szacunkiem. Coraz to któryś z Niewidzialnych westchnie: „Biedaczek zwykł powiadać tak..." albo „Właśnie tak Biedaczek strzygł uszami". - No, Kellog - powiedział do siebie Szybkonadno. - Teraz dopiero zobaczysz. Czy Wielkie Wygnanie Golców dojdzie do skutku czy nie, najpierw my się policzymy. Rachunek musiał zostać wyrównany. BUCHE DE CHEVRE Cień sunął po belce, kierując się w stronę zbiornika z wodą. Kellog zauważył drobną zmianę w natężeniu światła i poznał, że ktoś się zbliża; przez dziurę w gnieździe obserwował i cze- kał. Niewidzialni wiedzieli, że zawsze jest w domu o tej porze, i na pewno nie zakłócaliby mu odpoczynku; cenili sobie wła- sne życie. Chyba że... Kellog wbił wzrok w ciemność. Chyba że była to mysz, która chciała zrobić mu krzywdę. Przyszła, by pomścić śmierć brata. Czyżby Szybkonadno ośmielił się napaść szczura w jego własnym gnieździe? Mysz zbliżającą się do zbiornika było już dobrze widać. Kellog czuł zapach, słyszał drapanie pazurków o drewno - to nie Szybkonadno, to jego wróg Pietrus. Kellog już się szykował, by za moment wskoczyć do wody. -Jeśli ośmielisz się pić, kiedy ja jestem w domu, zrobisz to na własne ryzyko i sam będziesz sobie winien! - zawołał do myszy. Pietrus zatrzymał się przy krawędzi zbiornika, po drugiej stronie wody. - Nie przyszedłem tu pić, tylko porozmawiać - odparł, oglądając się nerwowo za siebie. - Dlaczego się oglądasz? Czy ktoś jest tu z tobą? - Nie, chcę się tylko upewnić, że nikt mnie nie śledził. To brzmiało interesująco. Kellog prowadził życie raczej monotonne; jadł, spał, grasował po Domu, ale rzadko zdarza- ło się coś, co wykraczałoby poza codzienną rutynę. No, oczy- wiście pomijając fakt, że jedna tchórzliwa mysz zniszczyła mu gniazdo, kiedy zajęty był swymi sprawami. Tymczasem teraz zanosiło się na coś interesującego, jakaś mysz chciała poroz- mawiać z nim na osobności i bała się, że ktoś może to podsłu- chać. - Przepłyń na tę stronę zbiornika - powiedział - wolę, żebyś był bliżej. Pietrus zawahał się, najwyraźniej przestraszony. - Nie bój się - uspokajał go szczur. - Nie zrobię ci krzywdy. - Przyrzekasz? - Przyrzekam - odparł Kellog, dodając pod nosem: - ale nie gwarantuję, że dotrzymam słowa. Po chwili wahania Pietrus odważył się w końcu wejść do wody. Przepłynąwszy zbiornik, wynurzył się po drugiej stronie i podszedł do Kelloga. Poczuł się przytłoczony jego ogromem. Szczur miał wiel- ki, przygarbiony grzbiet pokryty ciemną szorstką sierścią, gru- by, wijący się ogon, olbrzymią głowę o świdrujących oczach i pysk pełen dużych zębów. Mysz drżała od stóp do głów na wspomnienie okropności, których dopuszczał się ten ol- brzym. - Cześć, Kellog. - Co jeszcze masz do powiedzenia? Mów szybko, zanim cię zabiję - warknął szczur. - Przecież... przecież przyrzekłeś! - przeraził się Pietrus. - Przyrzekłem? - Kellogowi zaświeciły się oczy. - Wydaje ci się, że taka obietnica zobowiązuje mnie do czegoś? Jestem szczurem, a ty myszą. Czy szczury przejmują się myszami? - Raczej nie - sapnął Pietrus - ale kiedy mysz przybywa z czymś godnym uwagi, sytuacja się zmienia. - No więc, co takiego przyniosłeś? I tak ci to zabiorę. - Nie możesz, boja mam to w głowie - odparł szybko Pie- trus. - Mogę rozwalić ci czaszkę i to wyssać! - To jest plan. „W głowie" - to znaczy w moich myślach. Nie poznasz tego planu, jeżeli ja ci nie powiem. Posłuchaj: „Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem". Rozumiesz? To stare powiedzenie. Ja jestem wrogiem twojego wroga, przeto winienem być twym przyjacielem... Ostatnie zdanie zabrzmiało trochę zbyt poetycko dla ucha Kelloga, ale na szczęście się nie rymowało. Poezja mogła być za- bójcza, gdy ktoś niepowołany robił z niej użytek, ale ta mysz wy- glądała, jakby do trzech nie potrafiła zliczyć, tym bardziej więc nie umiałaby zarymować szczura na śmierć. Kellog zdecydował, że to niespodziewane spotkanie niczym mu nie groziło. - Co to ma być? Wykład? - Nie, nie wykład. - Pietrus uniósł się i przysiadł na tylnych łapkach. - To prezent, prezent w postaci wyśmienitego planu, jak złapać Szybkonadno. Plan jak złapać Szybkonadno? To zupełnie zmieniało po- stać rzeczy. Teraz dopiero Kellog naprawdę się zainteresował; ze zdziwieniem pokręcił wielką głową. - Chcesz powiedzieć, że jesteś zdrajcą? - zapytał. - Zdra- dzasz swój własny gatunek? - Nie jestem zdrajcą! - wykrzyknął Pietrus gwałtownie. - Zdradzić można tylko swoich przyjaciół. Ta... ta istota upoko- rzyła mnie już zbyt wiele razy, zabrała mi samicę, odebrała moje miejsce w plemieniu. Szybkonadno nie jest moim przy- jacielem. - Ach tak, ach tak. Mów dalej. Pietrus uspokoił się nieco. - Ty masz swoje powody, żeby go nienawidzić, podobnie jak on nienawidzi ciebie, ale nie możesz go złapać. Ja mogę ci to ułatwić. O określonej porze zwabię go w umówione miejsce, a ty będziesz tam czekał zaczajony i go zabijesz. Pozbądźmy się go, dopóki nie jest za późno. Uwolnimy się od tego nicponia. Wielki szczur zastanawiał się, obserwując jednocześnie małą myszkę. Sytuacja była tak niezwykła, że lepiej było zacho- wać ostrożność. Nigdy jeszcze mysz nie przyszła do niego z za- miarem zdradzenia współplemieńca, ale z drugiej strony, nie zdarzyło się jeszcze, żeby jakaś mysz nienawidziła drugiej tak bardzo, jak Pietrus wstrętnego Szybkonadno. Takiej nienawi- ści nie sposób byłoby udawać. Niewątpliwie panował między nimi głęboki konflikt. -Już ja się postaram, żebyś go złapał - powtórzył Pietrus nie bez zjadliwości. - Dobrze, dobrze, niech więc tak będzie, ale wygryzę ci serce, jak mnie zawiedziesz. - Nie zawiodę, nie zawiodę, do zwycięstwa cię powiodę - wygłosił Pietrus. - Co?! - Kellog aż się wzdrygnął. - Powiedziałem, że możesz się nie obawiać, bo dam sobie radę. - Mniejsza o to, idź już - odpowiedział szczur. Pietrus odszedł, a Kelloga przeszedł dreszcz. Mysz powie- działa coś do rymu, ale chyba tylko przez przypadek. Myszy nie miały na tyle dobrego słuchu, żeby rymować; potrafiły wychwy- cić dźwięki zwiastujące niebezpieczeństwo, natomiast obce im było poczucie harmonii. Kellog odetchnął z ulgą. Musiał to być tylko nieszczęśliwy zbieg okoliczności, przejęzyczenie, nic STRACCHINO Pfruk wezwany został przed oblicze dostojnego Gorma i był tym bardzo przejęty. Śmierdziele stanowili kiedyś znacznie większe plemię niż obecnie, ale pewnego razu samice zmówiły się i opuściły pija- nych samców. Nie miały żadnego pożytku z leni, zajmujących się wyłącznie piciem wina i piwa oraz jedzeniem kartofli. W efekcie samice Śmierdzieli wcielone zostały w kuchen- ne szeregi Dzikiego Plemienia. Plemię piwniczne stopniowo zmniejszało się liczebnie, w końcu pozostali tylko Pfruk i Ospa- lec. Pfruk przejął przywództwo, a Ospalec był z tego całkiem zadowolony. Teraz Pfruk wezwany został jako wódz plemienia. Z drże- niem serca udał się na umówione miejsce, przypominając so- bie po drodze wydarzenia ostatnich paru godzin i starając się dociec, czym mógł rozgniewać Gorma. Nic szczególnego nie przychodziło mu do głowy; nawet jeżeli coś przeskrobał, w tej chwili nie zdawał sobie z tego sprawy. -Jesteś pijany - warknął z obrzydzeniem Gorm na widok Pfruka, kiedy spotkali się za kuchennym piecem. Pfruk nie zaprotestował, mruknął tylko: - ...praszam, wasza wysokość. Gorm z westchnieniem potrząsnął wielką głową, najwyraź- niej gardząc tą żałosną postacią. - Pfruku, wezwałem cię tutaj, bo pełnisz funkcję wodza Śmierdzieli, a jesteście nam potrzebni. Tak się pechowo skła- da, że potrzebujemy każdej żywej duszy, i zaproponowano mi, bym i was wziął pod uwagę... Najwyraźniej był w świetnym nastroju, ale Pfruk na szczę- ście zdołał nie parsknąć śmiechem na ten dowcip. Gorm tłu- maczył dalej: - Zamierzamy wypędzić golców z Domu. Będziecie musie- li odegrać w tym pewną rolę, chociaż na razie nie wiem jesz- cze jaką. To brzmiało poważnie. - Wypędzić golców, wasza wysokość? A... a po co? To zna- czy dlaczego? - Nie twoja sprawa - odparł z wyższością Gorm. - Wystarczy, jeśli wiesz, że musicie w tym pomóc. Masz coś przeciwko temu? -Ja nie, wasza wysokość. Zawsze chętnie służę. - Dobrze. To tyle jak dotąd, wracaj do piwnicy. Ach, przy okazji... - Gorm udawał, że coś mu się nagle przypomniało - znasz może mysz zaroślową o imieniu Handlarz? - Tak - odparł ostrożnie Pfruk. - Hm. No i... co o nim myślisz? Pfruk wzruszył ramionami. Co należało na to odpowie- dzieć? Czy Gorm lubił, czy nie lubił Handlarza? Dopóki Pfruk tego nie wiedział, musiał owijać w bawełnę. - On pochodzi z zewnątrz, prawda? No wiesz przecież, jacy są ci z zewnątrz. - Nadęte durnie - kiwnął głową Gorm. - Złodzieje i szu- brawcy. Draństwo wszelkiego kalibru; uwodzą niewinne sami- ce, rabują jedzenie, wkradają się w łaski innych myszy. - Właśnie, o to chodzi - przytaknął Pfruk, wiedząc już, co w trawie piszczy. - Zarozumiałe pętaki, jeśli chcesz znać moje zdanie. Ten Handlarz wcale nie jest inny, a nawet powiedział- bym, gorszy. - Tak myślałem - przyznał Gorm zadowolony. - Świetnie. Nie stój jak gamoń. Wezwę cię ponownie, kiedy plany się skon- kretyzują. I... Pfruk? - Tak, wasza wysokość. - Cieszę się, że jesteście z nami, chciałem po prostu zebrać wszystkich maruderów. Potrzebujemy każdej myszy. Być może, niektórzy z nas padną w boju, ale naród dzięki bohaterskim czynom okryje się chwałą. - T-t-to niebezpieczne? - wymamrotał Pfruk, czując dreszcz przerażenia. -Wasza rola na pewno, jeśli ja będę o tym decydował. - Stary Gorm wyszczerzył zęby w paskudnym uśmiechu. Serce Pfruka skurczyło się do rozmiaru ziarnka maku. - No dobra, jeżeli nawet sam się nie nadam, to jest prze- cież reszta plemienia Śmierdzieli do pomocy. Na pewno będą gotowi wypełnić swą powinność. - Nadasz się, nadasz, spokojna głowa - rzekł twardo Gorm. Pfruk wrócił do piwnicy zupełnie ogłupiały. Jednak nie aż tak, by nie zauważyć, że podczas spotkania Gorm tylko jedną mysz wspomniał po imieniu; Handlarza, tego pieprzonego dupka z zewnątrz, który chciał pozbawić inne myszy słusznie im się należącego sera. Kończąc swe pijackie rozważania, Pfruk doszedł do wniosku, iż przed chwilą właśnie Gorm w za- szyfrowany sposób dał mu do zrozumienia, że trzeba intruza załatwić i właśnie jemu, Pfrukowi, powierzono to zadanie. Przywódca Śmierdzieli poczłapał na poszukiwanie swego druha Ospalca, chcąc omówić najbliższą przyszłość ich znako- mitego plemienia. CHAUMES W zapuszczonej części ogrodu, porośniętej gąszczem wyso- kich traw, Głaz przemawiał do kilku badylarek, uczepionych źdźbeł chwytnymi ogonami. Głaz lubił badylarki, bo rzadko wchodziły do domów. Wybierały się tam od czasu do czasu, nie- kiedy nawet zostawały, ale nie przypominały myszy domowych, które najlepiej czuły się w zamkniętych pomieszczeniach. Ba- dylarki znacznie rzadziej niż myszy leśne czy zaroślowe decydo- wały się mieszkać w zabudowaniach golców na stałe; chętnie odżywiały się owadami, o które w Domu byłoby trudno. Dobrze prezentowały się z daleka, z bliska było jednak widać, że są małe, kościste, o dużych łapkach. Futerko na grzbiecie mia- ły rudobrązowe z czarną pręgą, białe zaś na brzuchu. Były dobry- mi słuchaczami; kiedy jest się najmniejszym gryzoniem w okoli- cy, trzeba słuchać, co mówi większa mysz. Głaz uważał je za ma- łych ulubieńców matki natury, zdobiących źdźbła traw. - Szlaki myszy i golców przecinały się już przed tysiącami, tysiącami nocy, w pomroce dziejów, zanim jeszcze istniały drze- wa - mówił do dyndających przed nim stworzeń. - Golcy za- częli ścinać trawy i zbierać zboże, i myszy przylgnęły do nich. Teraz świat pełen jest zboża i warzyw, więc golcy nie są nam już potrzebni, najwyższy czas się na nich wypiąć. Jedna z badylarek huśtała się, uczepiona ogonem łodygi lwiej paszczy. - My i tak ich nie potrzebujemy - powiedziała z zadowole- niem. - Nie jemy ich jedzenia tak jak myszy domowe. -A jednak zdarza się, że jecie. Widziałem, jak wchodziły- ście do śmietnika. Nie brzydzicie się tam grzebać? Badylarka zaczęła oglądać sobie pazurki, chcąc uniknąć odpowiedzi na to pytanie. - W każdym razie - podjęła inna - słyszałam, że Stary Gorm nawołuje do powstania; golcy mają zostać wypędzeni z Domu. - Kto to powiedział? - zapytał Głaz, rozglądając się woko- ło. Do tej chwili nie zdawał sobie sprawy, że jego odczucia wo- bec golców zaczynają współbrzmieć z duchem czasu. -Ja - odpowiedziała mysz dyndająca na łodydze dzikiej marchwi. - Nie, nie... chciałem wiedzieć, od kogo pochodzi ta wia- domość. Skąd zdobyłaś takie informacje? - Oj, zdaje się, że zaczynasz mówić jak Zjadacze Ksiąg - prychnęła badylarka. - Wszyscy o tym wiedzą. Wszyscy wiedzą, że kiedy w Żywopłocie przekwitnie powojnik, wtedy nastąpi Wielkie Wygnanie Golców... Wygłosiwszy to historyczne zdanie, osłabła tak bardzo, że omal nie spadła z dzikiej marchwi; po raz pierwszy ktoś poza ścianami Domu wypowiedział te słowa na głos i zdawało się, jakby jakieś bóstwa przemawiały jej ustami, aby się wypełniły dzieje. W przyszłości miano wielokrotnie wspominać tę bady- larkę, jednak ku żalowi gawędziarzy historia nie przechowała dla potomnych jej imienia. On lub ona pozostał więc anoni- mowym bohaterem i nic już nie dało się na to poradzić. - Tak mówią? - Głazowi rozbłysły oczy. - Tak, tak, wiedzia- łem, że nadejdzie godzina, kiedy myszy upomną się o swe pra- wa! No, więc nareszcie do tego doszło! Golcy zostaną pokona- ni, Dom powróci do naturalnego stanu, a myszy odnajdą praw- dziwe przeznaczenie. - Co? - zapytała badylarka. - Jaki naturalny stan? Jakie prawdziwe przeznaczenie? Głaz dość już powiedział, więc tylko potrząsnął głową. - Mniejsza o to, smarkaczu - mruknął. Musiał w spokoju przemyśleć tę wspaniałą wiadomość. - W porządku, możecie się rozejść. - Możemy się rozejść? Za kogo ty nas masz?! Głaz już nie słuchał; podreptał z powrotem w okolice wy- gódki, gdzie mógł usiąść w słońcu i rozmyślać. Wiedział, na- wet jeśli nie wiedziały tego myszy domowe, że tutejsi golcy (z wyjątkiem jednego) byli starzy albo bardzo starzy. Mieli na czubku głowy szare albo białe włosy, a jeden wcale nie miał włosów, poza tym poruszali się sztywno i niezgrabnie, jeden w ogóle ledwo chodził. Meble w Domu, łóżka, chodniki, dy- wany i samych golców czuć było starością. Zwierzęta domo- we, koty i pies, nie były należycie zadbane, a Drętwego nigdy nie kąpano. Wszystko to dowodziło, że golcy są już mocno przejrzali. Wreszcie istniał jeszcze jeden, niezbity dowód: sam fakt, że Dom opanowany był przez myszy, że na strychu gnieździła się sowa i szczur, świadczył o tym, że golcy nie dostrzegają albo nie zwracają uwagi na to, co się dokoła nich dzieje. No a Łowca Głów, na wpół dorosły golec, tylko dlatego był całkowicie bezkarny, że pozostali golcy dawno już przekroczy- li wiek, kiedy mogliby zapanować nad jego samowolą. Łowca Głów przybył tu ubiegłej zimy i według Głaza nie zaliczał się do stałych mieszkańców Domu. Ponieważ mały był tu bez rodziców, Głaz podejrzewał, że coś musiało się z nimi stać. Może zabili ich golcy drapieżnicy? Nie wiedział, czy tacy drapieżnicy istnieją, ale domyślał się, że cze- goś jednak golcy się boją; inaczej nie zamykaliby się w tych ol- brzymich skorupach, skąd wychodzili tylko od czasu do czasu. Więc Gorm i jego rozhukana banda postanowili wygnać tych starych ze skorupy? Głaz nie słyszał, żeby kiedykolwiek przedtem coś takiego się zdarzyło, a rozmawiał przecież z naj- rozmaitszymi gryzoniami, ze szczurami różnych gatunków, z nornicami, ryjówkami, a nawet raz z wędrownym olbrzymem - nutrią. Ale przecież kiedyś mógł nastąpić ten pierwszy raz i to, że golcy byli starzy, działało na korzyść myszy. Od chwili kiedy usłyszał, co powiedziała badylarka, Głaz rozkoszował się jeszcze jedną myślą; że cały ten plan może nie- oczekiwanie zemścić się na myszach domowych. Nie życzył źle Gormowi i jego towarzyszom, ale istniało prawdopodobień- stwo, że nadchodząca rewolucja zmusi także i myszy do opusz- czenia Domu i do powrotu na łono natury. Myśl ta niezwykle ucieszyła Głaza i sprawiła, że tym bar- dziej zaczął wyczekiwać Wielkiego Wygnania Golców. GOUDA Lekkostopa dziwnym trafem zawsze znajdowała się blisko Handlarza, co na strychu już nikogo oprócz niego nie dziwi- ło. Handlarzowi zdawało się to dość niezwykłe, ale że towarzy- stwo samiczki sprawiało mu przyjemność, nic na ten temat nie mówił. Pewnego razu, gdy każde z nich zajęte było obgryza- niem skórki od chleba, wydarzyło się coś całkiem niesłychane- go. Jakaś nieznajoma mysz, przechodząc, ni z tego, ni z owego zaatakowała Handlarza; gdyby nie zareagował dość szybko, chwyciłaby go zębami za gardło. Zdążył wierzgnąć tylnymi nogami i odpędzić napastnika, był jednak dość wstrząśnięty. Lekkostopa natychmiast znalazła się przy nim. - Wszystko widziałam! - rzekła zaskoczona. - Ale o co cho- dziło? - Skrytobójca? - Złowieszcze słowo wypowiedziane zosta- ło przez Szybkonadno, który gryzł swoją skórkę niedaleko od nich. - Ktoś chce się ciebie pozbyć, Handlarzu. Komu się ostatnio naraziłeś? A mówiąc ściśle, komu z Dzikiego Plemie- nia wszedłeś w drogę? Boja wiem, kto to był; Jarom Widłowąs, jedna z myszy Gorma. - Musi im rzeczywiście bardzo zależeć na twojej śmierci, skoro zdecydowali się nasłać zabójcę teraz, kiedy należałoby zająć się przede wszystkim ostatecznym planem Wielkiego Wy- gnania Golców - powiedziała Lekkostopa. - Szkoda, że go nie przytrzymałeś - zauważył Szybkonadno. - Moglibyśmy go trochę potorturować i wszystko by wyśpiewał. Handlarz wiedział, dlaczego ma w Gormie wroga; bo to on był „Tym, który poprowadzi wielu". Niemniej uznał, że jedno tylko może w tej sytuacji zrobić: złożyć wizytę Gormowi i oso- biście z nim porozmawiać. Sprawy pomiędzy nim a przywódcą Dzikiego Plemienia musiały zostać wyjaśnione tak czy inaczej. Nie chciał być w każdej chwili narażony na atak skrytobójcpw czyhających w mroku i ostrzących sobie na niego zęby; nie chciał żyć w stanie ciągłego pogotowia. Dlatego też, powziąw- szy pewne środki ostrożności i poprosiwszy Skrang, żeby mu towarzyszyła, Handlarz udał się na spotkanie z Gormem. BEL PAESE Skrang z plemienia Śmierciogłowych pośredniczyła w spotka- niu. Była osobą ogólnie szanowaną, świetną towarzyszką wypra- wy i miała doświadczenie w postępowaniu ze skrytobójcami. Każdy, kto napadłby Handlarza znienacka, zaraz poczułby ugryzienie ik-to w jakieś czułe miejsce. Z sobie tylko wiadomych przyczyn Gorm zadecydował, że spotkanie odbędzie się w przewodzie kominowym nad salo- nem. Miało to mieć miejsce o północy, kiedy Gałeczka pogrą- żona będzie we śnie na jednym z łóżek golca w sypialni na pię- trze. Pluj zawsze spędzał noc na dworze i siał postrach wśród mieszkańców ogrodu. Gorm chętnie by widział krwawe zakoń- czenie tej rozmowy, lecz tylko pod warunkiem że nie byłaby to jego własna krew, ściekająca po pysku zabójcy o lodowatym spojrzeniu. W kominie było dość ciepło, chociaż trochę brudno od sadzy. W ciągu dnia na kominku palił się ogień, ale o północy pozostała z niego już tylko kupka nie wystygłego popiołu. My- szy mogły bez trudu obejść ruszt paleniska, a potem po ce- głach wspiąć się w górę, na wystającą wewnątrz komina półkę. Skrang z Handlarzem wędrowali wierzchem rur prowa- dzących do kaloryferów, następnie przeszli w poprzek przez salon i zagłębili się w gęstwinę nóg od mebli. Blat stołu i sie- dzenia krzeseł służyły im tu za osłonę i baldachim. W chwili gdy wielki zegar wydzwaniał północ, dotarli na występ w kominie, gdzie oczekiwał ich Gorm. - Sądziłem, że mieliśmy spotkać się sam na sam - zaśmiał się Gorm szyderczo. - Widzę jednak, że przybyłeś z ochroną. Zwróć uwagę, że ja dotrzymałem słowa i stawiłem się tu bez obstawy; no aleja nie jestem tchórzem. Handlarz puścił tę zniewagę mimo uszu i natychmiast przeszedł do rzeczy. - Dlaczego nasyłasz na mnie mordercę? - Ha! Po co się bawić w zbędne uprzejmości? Nie warto nawet tracić czasu na powitania czy inne konwenanse - wark- nął ironicznie Gorm. - Nie mam nastroju na takie subtelności. Ty zaatakowałeś; proszę, zdradź mi powód tego ataku. Gorm poruszył się na pokrytej sadzą półce, oczy zmrużył w cienkie szpareczki. - Pytasz o powód? Przejrzałem twoją grę, przybyszu z ze- wnątrz. Wiem, że utrzymujesz potajemnie romans z wielką ka- płanką Astrid, i dopilnuję, byś zapłacił za to głową. I oto zdarzył się moment wyjątkowy, kiedy niewinność mówi sama za siebie. Handlarz byl tak szczerze zdumiony, że Gorm jeszcze nie skończył mówić, a już wiedział, że zaszła po- myłka. Jego oskarżenia były coraz to słabsze. - Sama przyznała, że spotyka się z myszą niepokonaną w walce... Wywnioskowałem, że to ktoś obcy. Powiedziała, że nigdy bym nie zgadł, kto to taki, a więc nie znam tej myszy... - Albo jest to ktoś, kto rzadko dzieli gniazdo z innymi - wtrąciła Skrang. - Co wiesz o tym, Skrang? - zapytał Gorm. - Niezbyt wiele. Mam pewne podejrzenia, ale nie zamie- rzam ci się z nich zwierzać. Natomiast wiem na pewno, że nie chodzi o Handlarza. Którejś nocy wspomniałam o nim w obec- ności Astrid i nie zauważyłam żadnej reakcji. Tylko chciała się ode mnie dowiedzieć, czy mogłaby jeszcze zostać Śmiercio- głową. - Ha! - wykrzyknął Gorm. - Usiłowała cię zmylić! - Nie, na pewno nie. Jako wojowniczka ducha potrafię od- różnić, czy ktoś mówi prawdę, czy łże, poznaję to po oczach. Wiem na przykład, że wcale nie przyszedłeś tu dzisiaj sam, cho- ciaż tak twierdzisz. -Co?! - wrzasnął Gorm. - Nazywasz Starego Gorma kłamcą?! - Będziesz się dalej wypierał, czy mam zdemaskować przed Handlarzem twoje kłamstwo? Gorm znowu zakręcił się w sadzy, zamiatając ogonem na prawo i lewo; zmarszczył przy tym brew, jakby miał zaraz się na Skrang rzucić. Chyba jednak powstrzymała go myśl, że ma do czynienia ze Śmierciogłową, wojowniczką biegłą w mor- derczej sztuce wojennej. Mogła zastosować ugryzienie ik-to, zanim zdążyłby przypuścić atak. Jak na mysz domową, był duży i bardzo zapalczywy i to, a nie szybkość w działaniu, de- cydowało o jego sile. Handlarz widział, że przywódca powoli się uspokaja. - Dobra - powiedział wreszcie Gorm. - Nie pozwolę się dalej obrażać, ale skoro twierdzisz, Skrang, że ta mysz zaroślo- wa jest niewinna, przyjmuję to wyjaśnienie, mimo że sama je- steś myszą leśną, blisko z zaroślowymi spokrewnioną. Wy, Śmiercioglowi, powinniście przecież być całkowicie bezstron- ni i uczciwi. Ta mysz zaroślową może zatem odejść. -1 odwołasz swego skrytobójcę? - zapytała Skrang. - Zwolnię Jaroma Widłowąsa z jego zadania - odwarknął Gorm. Skrang odwróciła się do Handlarza i spojrzała na niego py- tająco. Przybysz z zewnątrz bez słowa dowiódł swej niewinno- ści, a teraz przyszła pora, żeby zabrał głos. -Jestem zadowolony, chociaż miło byłoby usłyszeć prze- prosiny za tę napaść; mogłem zostać zabity. -Ja nikogo nie przepraszam. Zaszła pomyłka, i tyle. A je- żeli chcesz przeprosin, to musisz mi je wydrzeć siłą... - rzekł Gorm zaczepnie. - Zapomnijmy o tym - powiedział Handlarz. - Wielkie Wy- gnanie Golców jest tuż, tuż i trzeba teraz pomyśleć o ważniejszych sprawach. Żadnych drobnych osobistych porachunków więcej! A jak już przy tym jesteśmy, to czy pogodziłeś się już z synem? - Trzynastu nie pogodziło się ze mną - odparł Gorm. - Cóż, ktoś powinien ich skłonić, by przyłączyli się do re- wolucji. - Na przykład ty? - zaskrzeczał Gorm, węsząc w tym oka- zję przyłapania tego zarozumiałego typka i udowodnienia mu, że jest tchórzem. Handlarz wpatrywał się w przywódcę bez zmrużenia oka. - Dobrze. Podejmę się tego zadania. Niedługo przyjdę do kuchni, żebyś zaprowadził mnie stamtąd do drewutni. - Zgoda! - warknął Gorm, znowu czując, że przegrał. - Chodźmy, pora już wracać - zwróciła się Skrang do Handlarza. Odeszli, a Gorm mruczał sam do siebie: -Jeśli nie ten z zewnątrz, to kto? Astrid wystrychnęła mnie na dudka, ale jeszcze tego pożałuje. .Dałeś dowód wielkiej odwagi - powiedziała Skrang do Han- dlarza, kiedy Gorm nie mógł ich już usłyszeć. - Ale czy aby na pewno chcesz się spotkać z Ulfem i jego rozpuszczoną bandą? Usiłowałam już ich namówić, lecz nic z tego nie wyszło. - Ktoś musi ich wciągnąć w nasz spisek, i to wszystkich bez wyjątku - odparł Handlarz poważnie. - Bardzo mi zależy, żeby byli z nami, kiedy powojnik w Żywopłocie przekwitnie. Byli jeszcze blisko kominka, niewidoczni jednak za nogą od stołu. Skrang zatrzymała się i nakazała Handlarzowi ciszę. Poleciła mu schować się za zgubioną przez golca szpulką nici. - Siedź tam i obserwuj - szepnęła, kiwnąwszy głową w kie- runku kominka. Handlarz ułożył się na podłodze za szpulką. Zerkając w bok, ujrzał Starego Gorma, który wpatrywał się w głąb po- koju. Nagle przywódca Dzikiego Plemienia odwrócił się za siebie i zawołał: - Poszli, możecie już wyjść! Z wnętrza komina wynurzyło się kilka bryłek sadzy kszta- łtem przypominających myszy. Krztusiły się, kasłały i wypluwa- ły popiół, którego zdążyły się sporo nałykać. Wydmuchiwały nosy i odchrząkiwały, błyskając przy tym białkami oczu. - Hakon, Tostig, Ketil i Skuli - mruknęła Skrang - ale nie widzę, kim jest ten piąty, poznajesz go? Jej ciekawość już wkrótce została zaspokojona, gdy piąta, utytłana w sadzy mysz przemówiła do Gorma cienkim, jękli- wym głosem. - Mogę już iść do domu, wasza wysokość? Sadzę mam już wszędzie: w nosie, w uszach, w pysku... - tu Pfruk niezgrabnie szurnął tylnymi nogami i machnął ogonem - i gdzie indziej też... - Tak, tak - warknął Gorm ze złością. - Zejdź mi z oczu, ty opoju. - Tylko żem przyszedł w gości! I do tego doszło, że teraz rzygam sadzą. A nawet nie jestem Dzikim, tylko Śmierdzielem. - Możesz być dumny, że przysłużyłeś się mysiemu rodowi - powiedział mu Skuli. - Nie dałbym za ród złamanego szeląga! - odkrzyknął Pfruk, który był już na środku salonu. Zostawiał za sobą czar- ne ślady na białym dywanie. Po chwili był już w Norze Magula i prawdopodobnie w drodze w dół, do piwnicy. Handlarz czuł dużą pokusę, by wyskoczyć z kryjówki i krzyk- nąć głośno, że ich widział; zdecydował jednak, że nie warto za- dzierać z wodzem Dzikich bez wyraźnej potrzeby. Gorm był, jaki był, i na pewno by się nie zmienił, prowokowanie go mijało się z celem. Wracając na strych, Skrang zabrała po drodze I-Kuchenga z Nory Ranguna. Handlarzowi nie wolno było iść z nią razem, ponieważ nora ta była tajemnicą Śmierciogłowych, został więc przed sypialnią golca. Wstrząsnął nim widok starca prowadzo- nego przez Skrang; I-Kucheng jakby nagle się postarzał i robił wrażenie niewidomego. Kurczowo trzymając Skrang za koniec ogona, szedł za nią sztywno i powoli. - Witaj, I-Kuchengu, jak się masz? - rzekł Handlarz. - Ach, całkiem nieźle, całkiem nieźle - starzec zwrócił gło- wę w stronę, skąd dochodził głos. - A kto pyta? - Handlarz, mysz z zewnątrz - odpowiedziała Skrang. -Ach, Handlarz. Tak, tak, oczywiście. - I-Kucheng za- milkł, jakby się zastanawiał. - Czyja go znam? Mniejsza o to, mam nadzieję, że nie jestem jeszcze za stary, żeby poznać kogoś nowego. Handlarz. Dziwne imię. Handlarz uznał za dość smutne, że sławna, wybitna mysz tak już zgrzybiała ze starości, i dyskretnie podzielił się tą ob- serwacją ze Skrang. -Jest coraz bardziej głuchy i coraz gorzej widzi, ale umy- słowo jest równie sprawny jak dawniej. Nie martw się o niego, przeżyje nas wszystkich, jeszcze się przekonasz. Handlarz nie rozwijał już tego tematu. Widział, że Skrang nie dopuszcza do siebie myśli, że I-Kucheng niedługo umrze. Po jego śmierci może się zupełnie załamać. Przecież poświęci- ła całe życie staremu wojownikowi ducha. Inna mysz także była bliska załamania; Iban cierpiał pra- wie do granic swej mysiej wytrzymałości. Wiedział, że Gorm za wszelką cenę będzie starał się wykryć, kto uwiódł jego wielką kapłankę Astrid, i groził, że zabije winowajcę. Iban nie bał się Gorma; był wojownikiem ducha, nie bał się nikogo. A jednak wiedział, że nie obroni się przed Starym Gormem, jako grzesz- nik bowiem zasłużył na karę. Po dłuższych rozważaniach Iban uznał, że jedynym hono- rowym dla niego rozwiązaniem pozostaje samobójstwo. Musiał odebrać sobie życie, a jako Śmierciogłowy chciał to zrobić raz a skutecznie, żeby nie zostać do końca swych godzin kaleką, jak choćby Terej Trójnogi. Wybrał śmierć od zębów i pazurów Gałeczki; tylko okrutna kocica mogła wjednej chwili przerwać jego nieszczęsne życie. Przez otwarte drzwi Iban wszedł do salonu. Na krześle przy kominku tkwił złożony wpół golec i przeglądał gazetę. Inny golec stał tuż przy palenisku i gmerał w węglach żela- znym prętem. Trzeci układał kwiaty w wazonie ustawionym wysoko na kredensie; była to samica, która coś sobie nuciła. Cicha muzyka dochodziła ze stojącego na małym stoliku pu- dełka, skoczna melodia nie nastrajała jednak Ibana do tań- ca, przywiodła mu raczej na myśl podrygi przerażonej myszy złapanej w pułapkę. Czwarty golec wszedł do pokoju i zatrzasnął drzwi za sobą, wywołując przy tym tak silny podmuch, że sierść zafalowała Ibanowi na grzbiecie. Zawsze go zadziwiało, kiedy golcy de- monstrowali swoją niesamowitą siłę. Żeby choć trochę przesu- nąć drzwi, ten potężny kawał drewna, trzeba by wspólnego wy- siłku co najmniej setki myszy. Nowo przybyły golec otworzył usta i huknął coś, inni gol- cy zahuczeli w odpowiedzi; wydawało się, że jest im to potrzeb- ne i jakby ich uspokaja. Iban nadal badawczo rozglądał się po pokoju. Na dywanie u stóp pierwszego golca leżał pogrążony w głę- bokim śnie Drętwy i chrapał, a na parapecie okiennym za ko- ronkową firanką przycupnęła Gałeczka. Ona także oczy miała zamknięte i wyglądała na śpiącą, ale Iban wiedział, że tak naprawdę koty nigdy nie sypiają. Najprze- różniejsze hałasy mogą puszczać mimo uszu, zdarzy się jednak jeden dźwięk na tysiąc, brzęknięcie kociej miski, drapnięcie my- szy, szelest opakowania od proszku przeciw pchłom, skrzypnię- cie kociego koszyka wnoszonego do pokoju - a kot błyskawicz- nie otwiera oczy, natychmiast gotów do biegu lub do skoku. Koty szybko decydują się na działanie. W jednej chwili sprawiają wra- żenie sennych lub rozmarzonych, a zaraz uderzają jak grom. Iban śmiało podbiegł do parapetu i przysiadł pod nim na podłodze, obserwując wroga. Gałeczka nie była duża, a jednak wzbudzała przerażenie. Pod jedwabistą sierścią biło serce jak z lodu, nie znające współ- czucia ni litości. Iban patrzył, jak jej futro wznosi się i opada łagodnie przy każdym oddechu, i dumał. Czemu wielki bóg Yo dał tej zimnej i nieczułej istocie takie puszyste opakowanie? Zbierając całą odwagę, Iban szurnął pazurkiem po lino- leum i rozległo się cichuteńkie drapnięcie. Kotka natychmiast uniosła powieki. Przez ułamek sekundy chyba nie mogła uwierzyć własnym oczom: na wprost niej na podłodze siedziała mysz i patrzyła wy- czekująco, jakby coś przeskrobała i teraz spodziewała się kary. - Mourir! - warknęła kocica i z wystawionymi pazurami rzuciła się na mysz. W tym momencie dla Ibana czas jakby się zatrzymał. Zda- wało mu się, że wielki, pokryty futrem potwór niezmiernie po- woli unosi się z parapetu. Pogodził się już z bogiem i był przy- gotowany na śmierć. Tak się jednak pechowo złożyło - i dla chcącej skończyć z sobą myszy, i dla żądnej krwi morderczyni - że los chciał ina- czej. Kotka zeskakiwała z parapetu gotowa wbić pazury w pierś Ibana, ale zaczepiła nimi o koronkową firankę. Zawisła na niej, a gdy koronka naprężyła się do granic wy- trzymałości, rozległ się trzask dartego materiału. Ostatecznie cała firanka zerwała się z okna i razem z kotką spadła na podłogę, powiewając na kształt zjawy, która przychodzi, by uwolnić skazaną na śmierć ofiarę. Kocica rzucała się i szarpała w coraz ciaśniejszym uścisku zjawy, a im zacieklej starała się wyswobodzić, tym bardziej omotana była w zwoje firanki; nic nie pomagało plucie i przeraźliwe miauczenie. - Un piege!- wrzasnęło bezsilne zwierzę. - Un piege! Przerażony i zbity z tropu Iban nic nie zrozumiał z bełko- tu schwytanego w pułapkę kota. Wtedy po drugiej stronie pokoju podniósł się rwetes; gol- cy, których małe móżdżki działały w zwolnionym tempie, nagle pojęli, że coś się stało. Rozległy się krzyki, wrzaski, piski i prze- kleństwa. Drętwy dostrzegł jednego ze swych śmiertelnych wro- gów schwytanego w pułapkę, bezbronnego, i natychmiast rzu- cił się w jego stronę. Jak na starego psa, skoczył nadzwyczaj zwinnie, szeroko otworzył obśliniony pysk i z radością ugryzł kotkę w tyłek. Golcy podnieśli jeszcze większy krzyk. Gałeczka wrzasnęła z wyraźną groźbą w głosie, ale Drętwy nie chciał mar- nować okazji, ugryzł jeszcze raz. Jeden z golców złapał szczotkę i zaczął okładać nią psa po głowie. Groźna broń świsnęła tuż koło Ibana. Drętwy sprytnie umknął zaraz po pierwszym uderzeniu i kolejne ciosy spadły już na grzbiet Gałeczki. Rozwścieczony kot wrzasnął rozdzie- rająco. Drugi golec usiłował uwolnić kotkę z koronkowych zawo- jów, w nagrodę został jednak pogryziony i podrapany. Krzyknął więc i wycofał się, a Drętwy, przekonany, że Gałeczka zdążyła zrazić sobie sprzymierzeńców, znowu podpełzł, by ją ugryźć, ale jeszcze raz oberwał po głowie. Do pokoju weszli inni golcy, wśród nich Łowca Głów. Za- panował denerwujący hałas i rozgardiasz, ranny golec wypro- wadzony został przez dwóch grubych golców kuchennych, któ- rzy starali się go pocieszyć. Łowcę Głów wyraźnie zaciekawił sposób spętania kota, przepchał się więc do przodu, żeby się przyjrzeć. Iban dostrzegł w oczach młodego golca pożądli- wość; domyślił się, że Łowca Głów chętnie by kota ugotował i nakarmił nim Małego Księcia. Drętwy poszczekiwał wesoło, od czasu do czasu wyskakując naprzód spoza nóg golców, miał jednak dość rozumu, by już nie atakować. Oczywiste było, że ten bałagan potrwajeszcze przez jakiś czas. Iban przerażony zamieszaniem, które spowodował, niepo- strzeżenie wymknął się przez drzwi. Prosto z salonu udał się do Nory Gwenllian, stamtąd zaś powędrował przejściem, które miało go zaprowadzić aż na te- rytorium Strażniczki. Miał zamiar wyjść do ogrodu i oddać się w szpony przelatującej pustułki albo poczekać, aż Łaskawa wy- nurzy się z otworu pod okapem. Po drodze natknął się na Kelloga śpieszącego do Dzikie- go Plemienia po odbiór codziennej daniny. - Zabij mnie! - zawołał Iban, zastępując szczurowi drogę. - Cholerne myszy! - burknął Kellog, potężnym ramie- niem przewracając Ibana. - Nie jestem w nastroju do żartów. I szczur znikł, wtapiając się w ciemność przestrzeni pod podłogą, a Iban stanął na nogi, cały w kurzu i pajęczynach. Wes- tchnął. Potem podjął wędrówkę do labiryntu. Bez trudu odnalazł drogę prowadzącą do samego środka, jako że wielokrotnie bywał tu już przedtem. Nieoczekiwanie zastąpiła mu drogę Strażniczka. - No i gdzie się wybierasz? - spytała. -Ja... hm... na zewnątrz. - Na pewno nie wyjdziesz, jak mi nie zapłacisz - powie- działa okrutna ryjówka. Iban wzdrygnął się; zupełnie zapomniał o okupie. Skoro nie ma przy sobie sera, Strażniczka go nie przepuści. Nie zda- rzyło się jeszcze, żeby odstąpiła od tej zasady. „Nie ma sera, nie ma przejścia" - powtarzała myszom z upodobaniem. - W takim razie będziesz musiała mnie zabić - rzucił z de- terminacją Iban. - Ajeśli tylko spiorę cię na kwaśne jabłko i odeślę z powro- tem, będziesz zadowolony? - Nie - westchnął. - A może bym ci obiecał, że dostaniesz ten ser później? - A może bym tak odgryzła ci ucho? - Pamiętaj, że znam ik-to - ostrzegł ją Iban. - Tylko spróbuj ze mną zacząć - warknęła Strażniczka, która nie znosiła, jak jej ktoś groził. Iban znowu westchnął. Ze swego miejsca czuł już zapachy zewnętrznego świata, woń nasturcji i liści drzew owocowych. Świeże powietrze, razem ze wszystkimi związanymi z nim niebezpieczeństwami, było już tylko o parę krętych korytarzy od niego, o ile oczywiście nie zgubiłby się w jakiejś ślepej od- nodze labiryntu. Strażniczka była jak skała zagradzająca mu drogę do samobójczej śmierci. Wydostanie się z Domu stano- wiło naprawdę wielką trudność dla każdego, kto nie był bar- dzo bogatą myszą kuchenną. W końcu Iban uznał, że nic z tego nie będzie, i zawrócił do Domu, z żalem przyznając się przed sobą do porażki. Właśnie gdy wynurzał się z Nory Gwenllian, z salonu wy- szedł golec i poczłapał korytarzem. Iban widział, jak golec otwiera drzwi wyjściowe jednym szybkim ruchem, wychodzi i zamyka je za sobą. Zrobił to wszystko tak szybko i bez żadne- go wysiłku, że Iban nie mógł opanować uczucia bezsilnej za- zdrości. Dla myszy wyprawa w świat była czymś nieskończenie trudnym! Coś tu było nie w porządku. TOMME AU RAISIN Kiedy Handlarz wybierał się z misją do drewutni, pozwolono mu oczywiście przejść przez terytorium Dzikiego Plemienia. Niektóre myszy kuchenne stały nawet i przyglądały się, jak szedł do nory, która miała go zaprowadzić do bandy Trzyna- stu. Pewne były, że nie uda mu się stamtąd wrócić. Handlarz zauważył, jakie są pulchne i dobrze odżywione. „Niedługo wszyscy będziemy tak wyglądać" - pomyślał. Tłum zafalował i myszy ciasnym kręgiem otoczyły norę, skąd miał wyruszyć. Zapanował wśród nich nastrój wyczekiwa- nia. Ulf zapowiedział, że osobiście zaatakuje każdą mysz spoza bandy Trzynastu, która nie proszona ośmieli się pojawić w dre- wutni. Nie mogły być świadkami tego widowiska, mogły jednak coś usłyszeć, o ile będą trzymać się dość blisko wejścia do nory. „Przewrotna banda, czekają, żeby usłyszeć moje jęki" - pomy- ślał Handlarz. Zatrzymał się przy wejściu i zawołał w głąb nory, do stojącego po drugiej stronie wartownika: - Hej, tam po drugiej stronie! Tu Handlarz, mysz z Żywo- płotu. Idę do was. Przy wyjściu z nory nastąpiło poruszenie, po czym ktoś krzyknął: -Ilu was jest?! - Tylko jeden - odparł Handlarz. -Jeden wejdzie, ale wielu wyjdzie - zaśmiał się wartownik szyderczo. Przez moment wspomniał Handlarz przepowiednię, którą we śnie przekazywały mu głosy przodków. - Co to znaczy? - zapytał stojącą w pobliżu mysz kuchenną Elfinę. - To znaczy, że wyjdziesz stamtąd w kawałkach - wytłuma- czyła mu Elfina. - Kiepski początek - mruknął do siebie Handlarz i krzyk- nął: - Trudno, i tak wchodzę! Szybko przemknął przez norę i wynurzył się po drugiej stronie, otoczony przez grupkę młodych myszy - przyczajo- nych przy ziemi, gotowych do ataku. Obrzuciwszy szybkim spojrzeniem drewutnię, Handlarz zauważył jeszcze inne myszy wylegujące się na stosach drewna i pomiędzy kłodami; oczeki- wały krwawego widowiska. Postąpił tak, jak jego zdaniem należało postąpić w tej sy- tuacji, przedstawił się więc: - Handlarz, mysz z zewnątrz. Przybyłem, by porozmawiać z Ulfem, przywódcą wielkiej bandy Trzynastu, w dalekim Żywo- płocie znanym także jako Ulf Oziębły. - Ulf Oziębły? - powtórzył Ulf, któremu to mile pochlebi- ło. - Więc słyszano o mnie nawet w dalekim Żywopłocie? -Tak cię tam nazywają, a twoja sława sięga jeszcze dalej, znają cię nawet polne myszy na dalekich łanach pszenicy. „Ulf Oziębły - mówią o tobie - najdzielniejszy partyzant, o jakim słyszano po tej stronie drogi". - Ulf Oziębły - powtórzył Ulf. - To mi się podoba. Znacz- nie bardziej niż Ulf syn Gorma - dodał ponuro. - Może wresz- cie uda mi się przerosnąć sławą ojca? - Tak mi się zdaje - potwierdził Handlarz - chociaż nieste- ty podobnie jak on wykazujesz żałosny brak rozumu i to samo zacietrzewienie. - Co?! - krzyknął Ulf. -No bo co jest teraz dla nas wszystkich najważniejsze? Wielkie Wygnanie Golców! Wszyscy świetnie zdają sobie spra- wę, że przyniesie to korzyść całemu zamieszkałemu w Domu mysiemu rodowi, i tylko ty w ślepym uporze nie chcesz po- przeć tej akcji. A dlaczego? Dlatego że bierze w niej udział twój ojciec. - Zgadza się - warknął Ulf. - Pozwól więc, że cię o coś zapytam - rzekł Handlarz. - Czy chcielibyście mieć dostęp do wielkiej spiżarni? - No oczywiście! - krzyknęły chórem myszy, nie czekając na odpowiedź przywódcy. - Dlaczego więc walczycie z Gormem? Dlaczego sprzeci- wiacie się Wielkiemu Wygnaniu Golców? Przecież chcemy po- zbyć się z Domu golców razem z ich ulubieńcami, po to by wszystkie myszy mogły sprawiedliwie rozdzielić między siebie zapasy niebiańskiej spiżarni. Ulf wolno potrząsnął głową. -1 ty naprawdę wierzysz, że Gorm podzieli się z nami je- dzeniem? Myślisz, że kiedykolwiek da nam chociaż okruszek sera, ach, smakowitego, bezcennego sera? Wierzysz w to? Kie- dy tylko pozbędziemy się golców, on na nowo rozpocznie sta- re waśnie. Ma to we krwi. Stary podżegacz już się nie zmieni; znam go, jest moim ojcem. Jeśli nie umrze z zębami zatopio- nymi w ciele wroga, nie dostanie się do Assanduun, a bardzo mu na tym zależy. - Niewiele wiem na temat Starego Gorma - przyznał Han- dlarz - ale chyba masz rację. Tylko że teraz po raz pierwszy wszystkie plemiona występują wspólnie jako jeden domowy mysi naród i minęły już noce, kiedy Gorm mógł wykorzystywać niezgodę między różnymi grupami. Dzikim było w to graj, gdy plemiona pozostawały ze sobą w stanie wojny. Jeżeli przyłączy- cie się do nas, Gorm będzie musiał walczyć z wszystkimi plemio- nami Domu naraz i nie zdoła utrzymać dla siebie spiżarni. - Co wy na to? - zwrócił się Ulf do kapitanów bandy, Ulew- nej i Gunhildy. - Mówi sensownie - powiedziała Ulewna. - Moje wojska w każdej chwili są gotowe, teraz czy w przy- szłości - rzuciła Gunhilda. - Tak, myślę, że ta mysz zaroślowa ma głowę na karku. Przywódca bandy Trzynastu nie był do końca przekonany. - Posłuchaj - namawiał dalej Handlarz - nie chcesz brać udziału w Wielkim Wygnaniu Golców, bo nie ufasz Gormowi. No więc osobiście mogę ci przyrzec, że jak pozbędziemy się golców, Gorm nie będzie sprawiał żadnych kłopotów. Gdyby usiłował, wyzwę go do walki. - Ty będziesz walczył z Gormem? - Ulf nie wierzył własnym uszom. - Zdajesz sobie sprawę, że będziesz musiał jednocze- śnie walczyć też z dwoma jego sobowtórami, Hakonem i Tosti- giem? - Wiem o tym, ale daję ci słowo. Będę walczył z Gormem na śmierć i życie, jeśli zajdzie taka potrzeba. - Handlarz czuł, że nadzieja go opuszcza. - Czy to ci wystarczy? Ulf po przyjacielsku trącił go nosem. - Wystarczy mi, przyjacielu. Dziś wieczorem przyłączamy się do waszej wielkiej akcji. W tym momencie reszta bandy Trzynastu jakby ożyła, rzu- ciła się ze stosu drewna na dół, wiwatując na cześć Handlarza i Ulfa. Tak długo już wegetowali na granicy głodu, że otwie- rająca się przed nimi perspektywa lepszej przyszłości wydawa- ła się snem. Teraz czyścili wąsy, marszczyli nosy, wymachiwali ogonami w oczekiwaniu wspaniałego obżarstwa. -Myślę, że powinieneś spotkać się z Gormem... - zwrócił się Handlarz do Ulfa, gdy gwar trochę przycichł. - Chcesz, żebym poszedł do Gorma... sam? - Ulf zmrużył oczy z nagłą podejrzliwością. Handlarz potakująco skinął głową. - No przecież o to chodzi, prawda? Musicie zawrzeć pokój z myszami kuchennymi. Wtedy dopiero będziemy mogli ra- zem działać dalej. - To podstęp! - warknęła Gunhilda. - Wyślij mnie w swo- im imieniu, Ulf. Wybiorę trzy dobre myszy i pójdziemy... - Nie - odparł Handlarz. - To musi być Ulf, pójdę tylko ja z Ulfem. Jeżeli mi ufacie, nie powinniście się bać. Jeżeli nie, wrócę i powiem, że mi się nie udało. Przez dłuższą chwilę Ulf patrzył Handlarzowi w oczy, po czym wydał długie, pełne rezygnacji westchnienie. - Nie wiem dlaczego, ale wierzę ci, obca myszy. Mogę mieć tylko nadzieję, że nie jest to dla mnie równoznaczne ze śmier- cią. Chodź, idziemy. W każdym razie ciekaw jestem ich min, kiedy pojawimy się razem w kuchni - tu spojrzał krzywo w stro- nę swych towarzyszy. Banda Trzynastu wzniosła jeszcze jeden entuzjastyczny okrzyk, kiedy Handlarz z Ulfem wchodzili do nory. .Dzikie Plemię wciąż tłoczyło się wokół wyjścia z nory. Wszy- scy cofnęli się trochę, kiedy z otworu wyłonił się młody, do- rodny i przystojny samiec z bandy Trzynastu. Za nim szedł Handlarz. Na widok tłumu obaj przystanęli, a wtedy z tyłu ktoś gru- bym głosem ryknął: - Z drogi, z drogi! Zobaczyli Gorma, skrzywionego w wyrazie triumfu. Z bły- skiem w oczach wpatrywał się w swego zbuntowanego syna, a jego mina zdradzała żądzę zemsty. - Banda Trzynastu wyraziła zgodę - powiedział Handlarz. - Zapanuje pokój dla całego narodu. Ulf przybył, żeby ustalić warunki rozejmu. Gorm wcale nie słuchał słów Handlarza, odepchnął go i zbliżył się do syna. - Nareszcie! - warknął, szczerząc na niego zęby. - Bierzcie go. Bierzcie odszczepieńca! Nareszcie cię mam, szczeniaku! Tłum wojowników Dzikiego Plemienia zafalował, ale został powstrzymany przez Handlarza, który przemówił z mocą nie- zwykłą dla myszy zaroślowej. Odzwierciedlało to wielkie zmia- ny, jakie w nim zaszły od chwili, gdy usłyszał duchy przodków. - Przestań! - wykrzyknął. - Gormie, dałem za ciebie słowo. Jeśli to zrobisz, myszy z całego Domu zwrócą się przeciwko to- bie. Wszyscy słyszeli, jak poleciłeś mi pertraktować z twoim sy- nem w sprawie zawarcia pokoju. - Ale jeśli ciebie też zabijemy, nikt o tym nie będzie wie- dział, co? - powiedział Gorm. - My będziemy wiedzieć! - krzyknął ktoś. - I możesz być pewien, że nie pozwolimy zabić Handlarza! Wszyscy odwrócili głowy. Opodal stali I-Kucheng, Skrang oraz Iban. Troje Śmierciogłowych. Jeden Śmierciogłowy pora- dziłby sobie z tuzinem Dzikich. Kto ośmieliłby się wystąpić przeciw trojgu? Gorm spojrzał kwaśno na Śmierciogłowych, po czym zwró- cił się do Ulfa. -A więc, co masz mi do powiedzenia... synu? - Ostatnie słowo wypowiedziane zostało z wyraźną ironią. - Co mam do powiedzenia? Zaproponowałeś mi rozejm i oto jestem. Byłem pewien, że nie dotrzymasz słowa, nigdy nie dotrzymujesz. Handlarz wytłumaczył mi jednak, że trocnę się zmieniłeś, że teraz jesteś przywódcą, dla którego liczy się ho- nor. Byłem na tyle głupi, żeby w to uwierzyć, rozum przecież odziedziczyłem po tobie... - Och, przestań już - warknął Gorm. - Gadasz tylko i ga- dasz, aż głowa puchnie. Zawsze taki byłeś. No dobra, to mamy rozejm. - Świetnie - rzekł I-Kucheng. - Od dawna miałem nadzie- jcie Dzikie Plemię i banda Trzynastu dojdą do porozumie- nia... W tym momencie rozległ się odgłos ciężkich kroków i świa- tło zalało kuchnię. Myszy rozbiegły się na wszystkie strony. Ulf i Handlarz rzucili się w szczelinę pomiędzy szafką pod zlewem a ścianą, inni także w mgnieniu oka zdołali się ukryć. Golec w nocnym stroju człapał po kuchni i ziewał, poka- zując przepastną gębę. Doszedł do drzwi spiżarni, otworzył je i wszedł do środka; po chwili wynurzył się z wielkim kawałem ciasta i butelką mleka. Kilkoma haustami wyżłopał mleko, któ- rego wystarczyłoby dla dwóch tuzinów myszy, po czym w ol- brzymie usta wepchnął sobie ciasto. Potem coś zaszurało przy zlewie. Ze swej kryjówki Handlarz zobaczył potężną bosą stopę stojącą na podłodze, całkiem bli- sko jego nosa. Było to coś odrażającego, pod spodem miało skórę twardą i popękaną, na wierzchu zaś miękką i pomarsz- czoną; wydzielało specyficzną przykrą woń. Palce pokryte były od góry szorstkimi, kręconymi włoskami, więc sprawiały wraże- nie żywych stworzeń, schwytanych i uwięzionych przez tę wielką, obrzydliwą stopę. Paznokcie były brudne i połamane, skóra wokół nich zrogowatiała, z wstrętnymi odciskami. Handlarz czuł wielką pokusę, żeby doskoczyć, ugryźć tego potwora i uciec. Wstrząsał się z obrzydzenia. Słyszał od innych myszy, ale i sam się teraz przekonał, że z bliska golec wygląda, jakby nie stanowił całości. Wszystkie jego części były tak wiel- kie, że zdawały się tworzyć razem konglomerat kilku grotesko- wych istot, które połączyły się z sobie tylko wiadomych powo- dów i funkcjonowały jako jedno zwierzę. Po chwili stopa się odsunęła i bose kroki zaplaskały po po- sadzce. Wreszcie światło znowu zgasło. Myszy wynurzyły się z kryjówek. - Widzieliście? - burknął Gorm. - Zjadł tyle co całe woj- sko. Musimy się ich pozbyć. -1 ten smród! - wzdrygnął się Handlarz. - Wąchałeś tylko stopy - zaznaczył stojący koło niego Hakon. - Żebyś poczuł jego oddech! Kiedyś stałem sobie na półce i... Tego zdania Hakon już nie dokończył. Nagle wydał z sie- bie zduszony okrzyk i został uniesiony w górę przez jakąś po- tężną siłę, której Handlarz co prawda jeszcze nie widział, ale już zdążył rozpoznać po zapachu. Groteska zamieniła się w tra- gedię. Golec nie zamknął drzwi i bestia w puszystym futerku wślizgnęła się zwinnie, jednym błyskawicznym ruchem porywa- jąc Hakona z podłogi. Myszy rozbiegły się znowu, a w uszach dźwięczały im roz- paczliwe wrzaski Hakona: - Ratunku! Niech mi ktoś pomoże! Boli! Ale było już po nim. Jeszcze żył, jeszcze był cały, lecz najle- piej było już o nim zapomnieć, starać się nie słyszeć jego okrop- nych jęków, starać się nie dopuszczać do siebie myśli o jego męczarniach. Niektóre myszy rozprawiały nawet o swych co- dziennych sprawach, chcąc zagłuszyć straszne krzyki; dla Hako- na i tak już nic nie dało się zrobić. Gałeczka miała go w pysku; leżała na kuchennej posadz- ce, a oczy błyszczały jej w ciemności. Mysz wiła się, kotka jed- nak trzymała ją w zębach. Za jakiś czas, niezbyt szybko, zęby miały się zewrzeć i zgruchotać Hakona na śmierć. Może za chwilę Gałeczka zacznie się nim bawić, przerzucać przerażoną ofiarę z łapy do łapy, przygwoździ do podłogi pazurami ostry- mi jak szpileczki, ale na razie leżała nieruchomo, triumfalnie wpatrując się w ciemność. „Zabijam myszy - zdawały się mówić jej oczy. -Jestem nie- pokonana, nietykalna, wszechpotężna". I rzeczywiście taka była; w świecie myszy nie było siły po- tężniejszej niż ona. Kot oznaczał śmierć równie niewątpliwą jak w wyniku ataku serca czy obcięcia głowy. Zstępowała z nie- ba, czy też przybywała z piekła - była nietykalna. .Jestem bogiem strasznym i wszechmocnym, pozbawio- nym litości i współczucia. Patrzcie na mnie, nędzne gryzonie, i drzyjcie". Myszy jednak wcale nie drżały. Po prostu wyeliminowały kotkę ze swych myśli, rozważały inne sprawy, rozprawiały o zbli- żającej się rewolucji, bieżących nieporozumieniach, proble- mach plemiennych, o wszystkim, lecz nie o bezlitosnym kocie. Po chwili usłyszały chrzęst łamanych kości i wydały jedno chóralne westchnienie. Ziemskie troski Hakon miał już za sobą. Gorm stracił jednego ze swych braci sobowtórów; na składane mu kondolencje odpowiadał z właściwą sobie oschłością: - Cóż, teraz nie będzie wojen i nie będę już potrzebował sobowtórów, czyli niewielka strata... w każdym razie dziękuję za współczucie. I życie znów powróciło do normy, a śmierć Hakona stała się tylko tragiczną skazą w historii Domu. Hakon poszedł albo do nieba pełnego serów, albo w zgniłe opary piekła. Nad tym nikt się nie zastanawiał. CZĘŚĆ DRUGA Wielkie Wygnanie Golców MOZZARELLA W kuchni rozpalono w dużym piecu, a na dworze w Żywo- płocie przekwitł powój nik: myszy z ust do ust przekazywały so- bie wiadomość, że nadeszła nowa pora roku. Te z zewnątrz informowały te z wewnątrz, a te z wewnątrz informowały te z zewnątrz. Czas nadszedł. Rewolucja mogła już rozgorzeć i ogarnąć cały wielki Dom; szeptali o tym wszyscy, w każdym gnieździe, w każdym plemieniu. I plemiona powstały jako je- den naród, złączone wspólną sprawą dla prawdy i sprawiedli- wości. Myszy wyszły z nor, z ciemności ku światłu. Rozpoczęło się Wielkie Wygnanie Golców. Wiązało się to z krzątaniną i zamieszaniem, a myszy nara- żone były na znacznie większe ryzyko niż zwykle. Koty instynk- townie wyczuwały wzmożone poruszenie. Pluj był mniej czuj- ny w porównaniu z Gałeczką, oboje jednak cały czas mieli się na baczności. Każde z plemion wzięło się do dzieła zgodnie z rolą, jaka została mu przydzielona. Zjadacze Ksiąg zaczęli przegryzać przewody elektryczne bie- gnące pod podłogą i pomiędzy sufitem a pierwszym piętrem. Dzicy dziurawili worki z mąką, rozsypywali torby fasoli, otwierali beczułki z ziarnem. Śmierciogłowi nadgryzali rurki gazowe. Członkowie bandy Trzynastu wdzierali się do stojących na neutralnym gruncie szaf i szuflad, plądrując je i niszcząc ubrania. Niewidzialni zaatakowali rury prowadzące wodę ze zbior- nika na strychu, w nadziei że uda im się spowodować potop. Śmierdzieli Gorm wygnał, by działali w salonie i w saloni- ku. Drżący ze strachu, ukryli się pod szafką z porcelaną i cze- kali na moment, kiedy będą mogli wrócić do piwnicy. Nawet Kellog wyczuł sytuację i zatruł wodę w zbiorniku, wrzucając tam robaki, zdechłe ślimaki, chwasty, mysie bobki i inne obrzydliwości nieokreślonego pochodzenia. Lubił, jak coś śmierdziało i gniło, i sprawiało mu wielką satysfakcję, kie- dy mógł się do tego przyczynić. Z radością patrzył, jak woda w zbiorniku robi się wstrętnie żółtawa, a na dnie zaczynają ro- snąć szare polipy. Cieszył go bezruch i stagnacja, stanowiły one bowiem istotę szczurzej filozofii i przypominały mu miejsca, które jego gatunek zwykle zamieszkiwał: kanały i kloaki. Wraz z rozwojem akcji przeciwko golcom wzmagała się bezczelność Kelloga. Wyobrażał sobie własną przyszłą potęgę. Po rewolucji, po wygnaniu golców, jemu przypadnie niepo- dzielna władza w Domu. Zaczynał wierzyć swej dumie, pod- szeptującej, że on jest królem szczurów i wybrańcem bogów. Pewnej nocy złamał własne zasady i przecisnąwszy się przez Norę Klaudiusza, wszedł do wnętrza Domu; wszyscy oblężeni golcy spali, a oba koty, zgodnie z relacją myszy, były w ogrodzie. Myszy były oczywiście bardzo zajęte, przegryzając to rurkę, to kabel. Kellog przechadzał się po podeście, jakby już był tu pa- nem i władcą, a golcy dawno pouciekali gdzie pieprz rośnie. - Milutkie, słodkie myszki - dobiegł śpiewny głosik z któ- rejś sypialni. - Mały Książę chce waszego pysznego mięska. No, słodziutkie myszki... Kellog przysiadł w drzwiach, wpatrując się w klatkę, w któ- rej siedziała biała mysz. - ...Czy to śliczny... ojej... szczur? Kellog wyprężył grzbiet i wyszczerzył zęby. Biała mysz znieruchomiała na chwilę. - Czas na spatulki, Mały Książę - powiedziała sobie, ułoży- ła się w gnieździe z trocin i starała się usnąć. Kellog ruszył dalej. Ze schodka na schodek doszedł do holu. Miał zamiar skorzystać z Nory Gwenllian, by wrócić w bez- pieczne tunele pod podłogą i między ścianami; można być nie- ostrożnym, ale do pewnych granic. O jednym zdążył sam siebie przekonać - nie ma powodu obawiać się golców. Nagle z salonu wyłonił się stary, zreumatyzowany spaniel. Na chwilę zatrzymał się w drzwiach, mrużąc oczy i przygląda- jąc się Kellogowi z wyrazem zdziwienia na kosmatym pysku. Poruszył obwisłymi, jedwabistymi uszami, nastroszył siwo-złotą sierść. Pierwszym odruchem Kelloga było uciekać, zaraz jednak przypomniał sobie, że jest to tylko stary Drętwy, o którym nie- raz opowiadały myszy. Mówiły, że Drętwy jest najbardziej ospa- łym stworzeniem pod słońcem, że nigdy w życiu nie udało mu się złapać myszy i że zęby ma już całkiem bezużyteczne. - Idź i wsadź łeb w kubeł, kundlu - warknął Kellog. Te kilka słów wystarczyło, żeby napełnić psa niesamowitą siłą i energią. Drętwy poderwał się z chodnika jakby wystrzelo- ny z armaty. Otworzył pysk, a w oczach malował mu się wyraz absolutnego zachwytu. Patrzył wokół roziskrzonym wzrokiem; nie był już pokręcony przez reumatyzm; nozdrza drgały mu radośnie. Miał znowu dwa lata. Kellog natychmiast prysnął w górę po schodach, a Drętwy za nim, z nosem tuż przy jego piętach. Serce szczura waliło jak oszalałe, gdy śmigał po schodach, ledwo dotykając chodnika; oczy niemal wychodziły mu z orbit. Zdawał sobie sprawę, że popełnił fatalny błąd. Pies dysponował ukrytymi zasobami energii, które wyzwalał sam widok szczura. Wyglądał teraz jak z piekła rodem! Oczy mu lśniły, zęby kłapały, nogi miał moc- ne i prężne, a cud ten sprawił instynkt rasowego szczurołapa. Drętwy za młodu z zapałem polował na szczury i owym pięknym minionym chwilom zawdzięczał obecną zręczność i żywotność; złożyły się na to godziny biegania po rowach, gdy jego pan nieustannie kazał mu zabijać. W tamtych czasach za- gryzał szczury całymi tuzinami, był niewątpliwym mistrzem w tej dziedzinie. Kellog popędził przez hol, dobiegł w kąt, z którego nie było wyjścia, i w panice szmyrgnął z powrotem pomiędzy psi- mi łapami. Drętwy wykonał w powietrzu pięknego koziołka, którego nie powstydziłby się nawet szczeniak; szczeknął przej- mująco i kontynuował pościg, chociaż w biegu pazury ślizgały mu się po linoleum. Myszy nie darzył zainteresowaniem, a więc ich nie gonił; wystarczyło jednak, że zobaczył szczura, a natychmiast znikały wszystkie jego dolegliwości i troski, tryskał energią jak za daw- nych lat. Tresowano spaniela w sposób okrutny - razem ze szczu- rem zamknięto go w pustej beczce. Mógł albo wyjść z tej pró- by zwycięsko, albo dać się zagryźć. Wygrał tę pierwszą bitwę, lecz wolał jej nie wspominać. Z trudem łapiąc oddech, Kelłog pędził z powrotem po scho- dach, a Drętwy znów depta] mu po piętach. Ostatnie kilka stop- ni szczur pokonał jednym susem, lądując na dole z głośnym pla- śnięciem. Zdążył się pozbierać, nim pies skoczył na słomiankę; z sierścią zjeżoną ze strachu szczur śmignął przez hol do Nory Gwenllian i wpadł w nią jak strzała, choć postronny obserwator mógłby sądzić, że nora ta była dla niego o wiele za ciasna. Już pod podłogą Kellog odsapnął i leżąc na brzuchu, nad- słuchiwał, jak pies skomlę i drapie koło Nory Gwenllian. Wła- śnie przechodziła jakaś mysz. Pytającym spojrzeniem obrzuci- ła ledwie zipiącego Kelloga i popędziła dalej, zastanawiając się, co za stworzenie zdołało doprowadzić go do takiego stanu. Może któryś kot? Albo lis? Bo nie ulegało wątpliwości, że szczu- rowi przytrafiło się coś strasznego. Kellog podniósł się i powoli powędrował do gniazda, przy- sięgając sobie, że już nigdy, ale to nigdy nie wystawi nosa z bez- piecznej strefy pod podłogą i między ścianami, dopóki golcy nie opuszczą Domu na dobre, a ten pies z piekła rodem razem z nimi. Wizyta w Domu tym razem o mało go nie wykończyła. Wyglądało na to, że Dom współdziała z plemionami w ich wysiłkach. Niektóre myszy mówiły nawet, że Dom też chce wy- pędzić golców, skoro dopuszcza do różnych niszczących zabie- gów na sobie. Lał wodę ze swych skaleczeń, iskrzył elektrycz- nością z ponacinanych przewodów, syczał gazem z podziura- wionych rur. Niektóre partie Domu przez lata zdążyły już zgnić same z siebie i teraz bez żadnej ingerencji myszy rozsypywały się i zapadały, zagrażając każdemu choć trochę cięższemu niż średniej wielkości gryzoń. Dachówki odpadały, zatykały się rury kanalizacyjne, zbiorniki wody pełne były śmieci. - Przeznaczenie! Musiało do tego dojść! - krzyczała Fryda Piegowata. W pierwszych godzinach po wybuchu rewolucji zginęły dwie myszy; jedną z nich zamordowała Gałeczka, która tak dłu- go zabawiała się ciałem nieszczęśnicy, aż w końcu ukradł je Łowca Głów do swych własnych niecnych celów. Drugą ku- chenny golec przebił nożem od chleba, potem wyrzucił ciało do kubła na śmieci, skąd porwał je Pluj. Ku zgrozie obserwu- jących to z ukrycia świadków kocur połknął zwijającą się jesz- cze w konwulsjach mysz w całości, po czym zaraz zwymiotował na podłogę. Przyszedł Drętwy i z wyraźnym zainteresowaniem obwąchiwał mokry zewłok w mętnej kałuży, dopóki go ktoś nie odgonił. - Nikt nie mówił, że to będzie bezpieczne - warknął Gorm podczas nadzwyczajnego zgromadzenia zwołanego w szafce na licznik. - Nikt nie mówił, że nie będzie to wymagało odwagi. - Ale zginęły już dwie myszy - szepnął Tostig. -Ty bryło tłuszczu bez jaj! - wrzasnął na niego Gorm. - Kim ty jesteś? Nie pozwolę, żeby ktokolwiek z mojego plemie- nia lamentował nad liczbą ofiar. Jedna, dwie, trzy... cóż to zna- czy dla Dzikich? Lecz nie mam zamiaru was straszyć, pozosta- wiam to waszemu sumieniu. Będziemy głosować, czy kontynu- ujemy akcję. Wszyscy, którzy są za dalszą walką, opuszczą teraz miejsce narad... Nastąpiła krótka przerwa, szuranie nogami, potem zapa- dła cisza. -Jeszcze tu jesteś, Tostig? - zaskrzeczał Gorm. - Wynoś się, zanim cię pogryzę. -Ale mówiłeś... - Nieważne - warknął Gorm. - Zostaliśmy tylko my dwaj. Mam nadzieję, że zauważyłeś, jak szybko wszyscy wyszli. Tłoczy- li się już do wyjścia, nim zdążyłem skończyć zdanie. No i dla- czego, Tostig? Tylko dlatego że tak bardzo im zależy, by akcja trwała nadal? - Nie, Gorm... dlatego że się ciebie boją. - Zadziwiająco trafne spostrzeżenie, jak na kogoś o móżdż- ku wielkości drobiny kurzu. A ty się mnie wcale nie boisz? -Już idę - zaskamlał Tostig. - No, wiedziałem, że mogę na tobie polegać, braciszku - mruknął Gorm. Tego rodzaju sceny były powszechne w pierwszych godzi- nach po rozpoczęciu ataku, wkrótce jednak myszy znowu za- czynały gryźć przewody elektryczne, rozpruwały poduszki, przegryzały materace, niszczyły ubrania w szafach i szufladach, nadjadały kilimy i dywany, radziły sobie z drewnem i gipsem, tapicerką i wikliną, tekturą i materiałem. W całym Domu po- jawiały się nowe dziury i nory, a stare przywracano do użytku. W łazience zniszczono korkową wykładzinę; w salonie obrus zamieniono w strzępy; w sypialniach odgryziono zasłony od haczyków, na których były zawieszone. Dano przykłady niezwykłej odwagi i poświęcenia. Pewna Śmierciogłowa wypełniła misję samobójczą, wspinając się do wylotu rury odpływowej i zatykając ja własnym ciałem. Poświę- ciła się dla dobra sprawy; może w niebie Śmierciogłowych cze- kała ją za to nagroda. Prostooki, Niewidzialny, uwięziony został między sprężynami materaca i przesiedział tam całe osiem go- dzin, podczas gdy golec spał nad nim, robiąc przy tym niestwo- rzone rzeczy (tylko Pfruk i Ospalec nie wstydziliby się o tym mówić). Kiedy Prostooki wreszcie się stamtąd wydostał, potrze- bował następnych ośmiu godzin, żeby dojść do siebie. Jeden z wojowników Dzikiego Plemienia starał się zwabić Gałeczkę do paleniska w piecu, co stanowiło akt wielkiej od- wagi, mimo że działał na polecenie Starego Gorma. W rezul- tacie kotka przypaliła sobie futro. W drugą noc akcji śmierć poniósł Cadwallon, mysz biblio- teczna. Był on czwartą ofiarą Wielkiego Wygnania Golców. Cadwallon miał piękne, mocne zęby, dobrze wyostrzone przez długie noce spędzone najedzeniu książek; jako pierwszy prze- gryzł przewód elektryczny, przecinając go całkowicie. Świadkowie tego wydarzenia opowiadali, że błękitne pło- mienie buchnęły jaskrawo, sypnął się deszcz iskier, Cadwallon wyprężył nogi, które zesztywniały jak gałązki, futro zaczęło mu dymić i trzaskać, a zapach spalenizny rozchodził się po Domu jeszcze w długie godziny później. Na pamiątkę bohatera wygry- ziono natychmiast nową norę. Nikt nie wiedział na pewno, kto spowodował pożar, który zniszczył jedną z sypialni, sąsiednią łazienkę i część korytarza. Niektórzy mówili, że stało się to za sprawą Złego Hywla, który przeciął zębami kabel elektryczny, natomiast Jago sobie przy- pisywał tę zasługę - podobno przegryzał prześcieradła w łóżku z taką szybkością, że tarcie doprowadziło do samozapłonu i wy- buchu pożaru. Ogień był przerażający, a zarazem wspaniały. Płomienie jak oszalałe trzaskające potwory pożerały wszystko, co napotka- ły na drodze. Wszędzie był żar, dym i smród. Myszy musiały przyznać się same przed sobą, że drętwieją ze strachu. Woń dymu wyzwalała w nich głęboko zakorzeniony lęk. W podświadomość gatunku wpisane zostały wspomnienia niezliczonych pożarów, jakie wydarzyły się na przestrzeni my- sich dziejów, poczynając od pożarów równin, które niszczyły wielkie obszary traw razem z żyjącymi w nich myszami, do późniejszych pożarów lasów i całkiem niedawnych katastrof, w których ogień pochłaniał wiele domów - drewnianych sko- rup olbrzymich ślimaków - i całe miasta. Ukryte wspomnienia ujawniły się nagle, z całą wyrazisto- ścią opanowując mysie umysły. Obudziły się koszmary: wizje panicznie biegających myszy, oczu zaślepionych dymem, noz- drzy i płuc poparzonych gorącym powietrzem, przypalonego ciała i bezgranicznego, dzikiego bólu. Tylko że ten pożar, pożar Domu, wznieciły same myszy, biorąc odwet na golcach. Golcy, oczywiście, trzęśli się ze strachu. Poodkręcali krany, żeby nabrać wody do wiader, ale z kranów sączył się tylko zie- lonkawy cuchnący szlam. To była robota Kelloga. Cały Dom od parteru po strych wypełnił się smrodem. Pojawili się inni golcy; ci mieli błyszczące blaszane kape- lusze. Zagasili ogień, powodując przy tym ogromne zniszcze- nia. Sypialnia była czarna od spalenizny, a do tego zalana wodą i pianą. Ponieważ myszy nie robiły sobie gniazd w sy- pialniach, więc nie ucierpiały szczególnie od pożaru. Schody też były zalane i woda ściekła do szafki na licznik. Bezpośred- nio pod sypialnią znajdował się salon, więc woda przeciekła i tutaj, a z sufitu zaczął odpadać tynk. Myszy nie odczuły tych szkód bezpośrednio, bo tylko parę mysich przejść pod podłogą zostało zalanych. Handlarz przyjął akcję sabotażową z równym entuzja- zmem jak inni. Po części sam był odpowiedzialny za zniszcze- nie palmy w saloniku. Podgryzał jej liście i obsikiwał korzenie, aż uschła. Wszystkie myszy w całym Domu przepełniała nieopi- sana duma. Jak sięgnąć pamięcią, po raz pierwszy między ple- mionami panował pokój, łączyła je bowiem wspólna sprawa; brat życzliwie odnosił się do brata, a siostra do siostry; kuzyni witali się, pocierając nawzajem nosami. Nawet Śmierdziele traktowani byli z pewnym szacunkiem, zwłaszcza kiedy udało im się przegryźć szpunt w beczce i zalać winem piwnicę. - Prowadzim walkę na pierwszym froncie, nie, wasza wyso- kość? - zagadnął Gorma Pfruk. - Chyba mnie niedługo popro- sisz, żebym przystał do Dzikiego Plemienia? - Po moim trupie! - warknął Gorm, co Pfruk potraktował jako zachętę ze strony kogoś, kto i tak nie miał już chyba przed sobą długiego życia. - Dzięki, wodzu - odrzekł pokornie. - Wiem, żem się do- brze spisał. Wyglądało więc na to, że każdy wypełnia to, co do niego należy. Ze szczególnym entuzjazmem działali członkowie ban- dy Trzynastu, szczęśliwi, że przyjęto ich na powrót do mysiej społeczności i mogą brać udział w walce partyzanckiej. RUTLAND Handlarz przeleciał nad podłogą, boleśnie lądując na grzbie- cie. Przez chwilę leżał zdumiony, a serce waliło mu w piersi; wreszcie zdołał podnieść się na nogi. Wszędzie unosił się kurz, strych wypełniały całe tumany pyłu. Myszy wynurzały się z gniazd i nor, z różnych miejsc, gdzie podgryzały belki i kro- kwie. W przerażeniu poruszały wąsami i kręciły ogonami. - Co się dzieje?! - wykrzyknęła jedna. - Nie wiem, nie wiem - odpowiedziała druga. - Czy komuś coś się stało? Gdzie są moje młode? Handlarzowi wciąż jeszcze dzwoniło w uszach, ale kiedy tyl- ko trochę ochłonął, wyruszył na poszukiwanie Lekkostopej. Nie- widzialna była od pewnego czasu jego partnerką, sklecili sobie własne gniazdo w zacisznej miłej dziurce pod dachówką. Odna- lazł ją teraz leżącą koło zbiornika z wodą; w pierwszej chwili myślał, że nie żyje. Trącił ją lekko nosem i otworzyła oczy. - Gdzie jestem? - zapytała. - Byłaś nieprzytomna - odpowiedział. - Niczego sobie nie złamałaś? Przewróciła się na brzuch i leżała, drżąc na całym ciele. - Chyba nie - wymamrotała. - Zdaje się, że nikt nie wie, co się stało. Może ma to jakiś związek z akcją? Chociaż trudno mi sobie wyobrazić, żeby Gorm dysponował tak wielką siłą. To dopiero był brzęk! Zo- stań tu chwilę i odpocznij, pójdę się rozejrzeć. Handlarz popędził w stronę wyjścia ze strychu. Przebiegł kilka tuneli, aż poczuł silny przeciąg. Wyszedł przez Norę Gwenllian i zobaczył hol pełen gruzu, kawałków potrzaskane- go drewna i wszelkiego śmiecia. Pobladły golec stał, wpatrując się w dziurę, gdzie przedtem znajdowała się szafka pod scho- dami. W szafce na licznik brakowało trójkątnych drzwiczek. Nie- wątpliwie zostały rozbite w drzazgi, poniewierające się teraz po podłodze. W powietrzu unosił się ostry zapach gazu i któryś z golców otworzył drzwi wejściowe, żeby trochę wywietrzyć. Wy- glądało na to, że eksplodował licznik gazowy. Domowi golcy wpatrywali się w mysi punkt zborny i dygo- tali. Wkrótce potem przybyli golcy spoza Domu i skierowali się prosto w stronę szafki. W rękach mieli metalowe przedmioty. Handlarz posłuchał przez chwilę, jak hałasowali, naprawiając uszkodzoną rurkę, a potem wrócił na strych. Lekkostopą zastał już w całkiem dobrej formie; zaczął jej opowiadać, co widział na dole, i zaraz otoczyły go zaciekawio- ne myszy. Także Kellog przysłuchiwał się, siedząc po drugiej stronie zbiornika. Łaskawa wyfrunęła ze strychu w chwili, gdy nastąpił wybuch, i wszyscy obserwowali teraz otwór pod da- chem, przez który mogła niespodziewanie powrócić. Wysłu- chali opowiadania Handlarza, po czym porozchodzili się do swoich gniazd, aby dalej roztrząsać, co stało się na dole. Przez następne parę godzin cały Dom aż drżał z podnie- cenia; posłańcy biegali w tę i z powrotem od jednego plemie- nia do drugiego, przenosząc wiadomości. Gorm przepowiadał szybkie zwycięstwo, a Handlarz zastanawiał się, czy cena nie była zbyt wysoka - pokonanie golców w zamian za śmierć tylu myszy. Podczas gdy trwało Wielkie Wygnanie Golców, Łowca Głów i jego ulubieniec bawili się zwłokami mysich bohaterów. Ze środkowej sypialni często dochodził głosik Małego Księcia. - Pyszniutkie mięsko, cudowne, znakomite! Niech się go- tuje, aż będzie dobre, miękkie i słodziutkie! A jednak przewody elektryczne zostały mocno uszkodzo- ne, system rozprowadzający wodę przerwany w kilku miej- scach, co powodowało wycieki i bałagan; z gazem udało się świetnie, meble też bardzo ucierpiały. Jeden stary golec już wyniósł się z Domu - zabrało go duże białe pudełko na kół- kach. Pozostali golcy przeszli do kontrataku, sypiąc truciznę i rozstawiając pułapki, ale myszy nie były takie głupie; zdążyły się już przyzwyczaić i do pułapek, i do trucizny, czasem tylko trochę bolał po niej brzuch, rzadko okazywała się śmiertelna. Od czasu do czasu Kellog wykrzykiwał ponad wodami zbiornika wyrazy aprobaty dla postępów w przebiegu akcji. - Może wam się to uda, zwariowane myszy! - burczał. Pewien przebywający z wizytą na strychu Zjadacz Ksiąg stanął na rogu kufra i wygłosił w odpowiedzi: - Zwariowane? Doprawdy brzmi to paradnie w ustach nie- wątpliwego psychotyka paranoidalnego o silnych skłonno- ściach socjopatycznych. Kellog był bardzo zadowolony. Dobrze mu się teraz działo. Jedzenia miał zawsze pod dostatkiem, co wcale nie oznaczało, że nie chciałby mieć więcej. Wkrótce odejdą golcy razem z ich tresowanym na szczury spanielem, a wtedy on obejmie władzę nad całym Domem, będzie mógł chodzić, gdzie mu się podo- ba, zjadać mysie dzieci, nie martwiąc się o żaden haracz, w ra- zie potrzeby mordować tego lub owego... niczego mu nie zabraknie do szczęścia. Ponury władca zstąpi ze swego zamku, pustosząc terytoria ubogich nędznych kmiotków, i nie będzie już golców, którzy mogliby temu zapobiec. A Łaskawa? Któż mógł wiedzieć, co myślała na ten temat Łaskawa? Umysł sowy jest dla myszy całkiem niepojęty. Któż mógł wiedzieć, jakie bezkresne lodowate przestrzenie kryły w sobie tajemnicze oczy Łaskawej? Jaką wewnętrzną prawdę miał ktoś, kto spadał znikąd jak błyskawica i raził śmiertelnie ciosami zakrzywionego dzioba i straszliwych pazurów? Tak więc opinia Łaskawej na temat Wielkiego Wygnania Golców nie była znana i nikt nie był jej ciekaw. Czy sowa w ogó- le wiedziała, co się dzieje? Zachowywała się jak zwykle, spędza- jąc czas na odpoczynku lub polowaniu, nie pytając nikogo o zdanie, nie starając się zdobyć informacji. Handlarz pogrążony był w rozmyślaniach. Uznał właśnie, że jego rola w obecnych wydarzeniach w zupełności mu odpo- wiada. Dobrze jest być „wybranym", jeżeli nic więcej nie trze- ba robić. W tejże chwili na strych przybył posłaniec z dołu. - Coś się dzieje! - krzyknął z przejęciem Szybkonadno. - Wszyscy golcy wyszli z Domu, ale zatrzymali się na końcu ogro- du; są z nimi ich zwierzęta. Inny golec właśnie nadchodzi ścieżką w stronę Domu, wygląda złowrogo. Handlarz uchwycił nutę przerażenia w głosie Szybkona- dno. Przebiegł go dreszcz; co mogło oznaczać, że „golec wy- gląda złowrogo"? Szybkonadno w podnieceniu mówił dalej: - Ubrany jest na czarno, a na plecach niesie coś w rodzaju dużej puszki; z puszki wychodzi rura zakończona tępym ryj- kiem. Straszną ma twarz... oczy... - Straszną?! - Lekkostopej najwyraźniej zaczął się udzie- lać lęk. - Golec ma na sobie coś w rodzaju gumowej maski, ze szklanymi kółkami przykrywającymi oczy i z czymś, co pomaga mu oddychać. -Chwileczkę, chwileczkę - rzekł Handlarz. -Jajestem z Żywopłotu i nie rozumiem, co was przeraża. Widzieliście już kiedyś takiego stwora? Czy może słyszeliście jakieś opowieści na ten temat? Lekkostopa była wstrząśnięta. - Czy słyszeliśmy jakieś opowieści? Tak, słyszeliśmy! Szyb- konadno opisuje właśnie najgorszy koszmar, jaki możemy so- bie wyobrazić. Truciciela. Ta maska chroni przed gazem, któ- ry wypuszcza je go maszyna. Truciciel zagazuje nas na śmierć! W tym momencie do uszu Handlarza dobiegł lament, który ogarniał już cały Dom, bo ukryty dotąd w podświadomości my- szy obraz Truciciela objawił im się w całej grozie i wyrazistości. - Gaz! Zbliża się gaz! - Szybko! - nakazał Handlarz, jakby od dawna był już przy- gotowany na tę okoliczność. - Wszyscy musimy schronić się pod Domem, u Strażniczki w labiryncie; tym razem nic nam nie zrobi. - Tak! Uciekajmy jak najszybciej! - poparła go Lekko- stopa. Panika nie powodowała chaosu. Myszy zaczęły tłumnie wy- nurzać się z nor, gromadnie przemierzały pokoje, sunęły po krokwiach dachowych, po podłogach, za boazerią. Kellog tak- że pojął, że trzeba uciekać, i milczkiem popędził do labiryntu. Każde plemię miało dostęp do co najmniej jednego korytarza łączącego się z terytorium Strażniczki i myszy biegły do najbliż- szego prowadzącego tam przejścia. Handlarz i Lekkostopa należeli do tych, którzy ostatni schodzili przez norę w holu. Byli świadkami, jak straszny Tru- ciciel wkracza do Domu, zatrzaskując za sobą drzwi wejściowe. Handlarz zatrzymał się na chwilę, żeby przyjrzeć się olbrzymiej postaci o twarzy pokrytej gumą i szkłem. Szklane koła połyski- wały w świetle lampy, z wnętrza maski słychać było ciężki od- dech. Handlarz patrzył jak zahipnotyzowany na śmiercionośną broń przymocowaną na plecach golca i na czarną końcówkę rury, przez którą miał wylecieć gaz. Straszliwy widok sprawił, że Handlarz zamarł w bezruchu; dopiero Lekkostopa popchnęła go i wytrąciła z transu. Szybko zszedł za nią do piwnicy. Trudno byłoby to uznać za zorganizowaną ewakuację, lecz nie była to także histeryczna ucieczka. Panowała oczywiście at- mosfera strachu, myszy przepychały się do nor, zdarzało się, że wpadały na siebie nawzajem, poszturchiwały się, ale nie działo się nic, co mogłoby w poważny sposób zakłócić ten exodus. Wreszcie myszy wypełniły podziemne korytarze; wśród tłu- mu rozszedł się pomruk, gdy przemieszczano się ku środkowi labiryntu. Wyjście do ogrodu zostało zatkane przez Truciciela, który zbadał Dom z zewnątrz, zanim wszedł do środka; znał się na swej robocie. Zatyczkę można było oczywiście przegryźć i udrożnić dawne przejścia, wymagało to jednak czasu. Myszy nie zdążyłyby wydostać się do ogrodu, gdzie byłyby w pełni bezpieczne. Strażniczka schroniła się w głównym pomieszczeniu labi- ryntu. Tak samo jak wszyscy bała się gazu, siedziała nieruchomo, podczas gdy inne myszy tłoczyły się wokół. Innym razem wrzesz- czałaby na nie, groziła, że je obedrze ze skóry, jeśli się natych- miast nie wyniosą, dzisiaj jednak było inaczej; dziś była jak ogłu- piała. Czekała razem z innymi, kiedy zacznie się gazowanie. Kellog zaszył się w którymś z odgałęzień labiryntu. Z wolna zapanował spokój, myszy mówiły niewiele. Zasta- nawiały się, czy czeka je zagłada, czy też Giga-Gigant zatrosz- czy się tym razem o ich los. Przeważnie zgromadzone były plemionami: Zjadacze Ksiąg skupili się wokół Frydy Piegowa- tej; banda Trzynastu wokół Ulfa i Ulewnej; Dzicy w pobliżu Starego Gorma; Niewidzialni obok Cichoszepta; Śmiercio- głowi i Śmierdziele siedzieli osobno w kącie. W zupełnej ciszy Gorm zagadnął Strażniczkę: - Słyszałem, że Handlarz, mysz z zewnątrz, w równej walce nie dał ci się pokonać. - To prawda - wymamrotała Strażniczka. Gorm odchrząknął. Potem nikt już się nie odezwał. Wszyscy wiedzieli, kiedy Truciciel wszedł do piwnicy, po- czuli to instynktownie. Wyobrażali sobie ryjowatą końcówkę rury niuchającą po piwnicy, wykrztuszającą z siebie tumany gazu. Myśleli o tym, jak gaz wpełza do labiryntu, rozprzestrze- nia się w korytarzach, dosięga myszy. Ich przetrwanie zależało od tego, czy przewiew będzie wystarczająco silny; mimo że wyj- ście było zatkane, powietrze dostawało się tu z zewnątrz najroz- maitszymi szczelinami. Czekali. Czekali. Ukryci w najdalszych kątach poczuli lekki zapach gazu. Dało się słyszeć szuranie, kiedy to chyba Pfruk i Ospalec usiłowali się przepchać do środka, ale wkrótce znowu zapanował spokój. Czekali. Czekali. W końcu nadszedł moment, kiedy uznali, że niebezpie- czeństwo minęło. W labiryncie zaszumiało. Gaz do nich nie dotarł. Czuć go jeszcze było w niektórych korytarzach, ale Tru- ciciel na pewno już poszedł dalej i więcej gazu nie dostanie się do podziemi. Przeciąg w labiryncie wystarczył, by zapobiec masakrze. Lekkostopa wtuliła pysk w szyję Handlarza, a wszystkie myszy nagle zaczęły ze sobą rozmawiać, także te z wrogich daw- niej plemion. Zapanowała atmosfera radości i triumfu, nawet Gorm nie warczał i nie gderał, razem z innymi cieszył się z oca- lenia. Przez dłuższy czas jeszcze woleli nie ruszać się z miejsca. Usłyszeli, że golcy wrócili i znowu rozbijają się po Domu. My- szy odczekały dwie czy trzy długie godziny, aż gaz ulotni się z kątów i zakamarków. W tym czasie Ulf i Ulewna przegryźli za- tyczkę w wyjściu do ogrodu i chociaż otwór był za mały, by mysz mogła przejść, to wpuszczał świeży powiew, który przego- nił resztki trucizny. Wreszcie wszyscy zaczęli wychodzić przez dziurę do piwnicy. - Tędy, tędy proszę przez nasze włości! - pokrzykiwał Pfruk. - W takiej sytuacji możecie skorzystać z naszego teryto- rium, nie, Ospalec? Niech to będzie nasz dar dla całego my- siego narodu... - Zatkaj pysk! - warknął Gorm, przechodząc obok Śmier- dziela. Myszy nie mogły tłumnie wylec na schody tak jak przed- tem, ponieważ Dom był znowu pełen golców, nie mówiąc już o tym, że Pluj i Gałeczka też kręcili się w pobliżu. Musiały prze- mykać się z powrotem pojedynczo lub po dwie, z cienia w cień, dopóki nie znalazły się bezpiecznie w norze skrytej między ścianami. - Dobrze, że niebezpieczeństwo już minęło - powiedział Handlarz do Lekkostopej, kiedy byli w gnieździe. - Czy zdarza się, że wzywają Truciciela dwa razy z rzędu? - Nikt o tym nie słyszał. Oboje zdawali sobie sprawę, że byli uczestnikami wyda- rzenia, które miało się trwale zapisać w mysiej historii. Rela- cję o tym przekazywać się będzie z pokolenia na pokolenie, coraz to ją wzbogacając, kreując w wyobraźni postacie nigdy nie istniejących bohaterów i bohaterek, zmieniając rzeczywi- stość w fikcję, a prawdę historyczną w mit. SAGĘ DERBY To zgromadzenie, podobnie jak wszystkie inne zebrania mię- dzyplemienne, odbywało się w szafce na licznik, stanowiącej w Domu mysi punkt zborny. Przewodniczył oczywiście Stary Gorm; każde z plemion reprezentowane było przez co naj- mniej trzech członków. Handlarz, przybysz z zewnątrz, był zda- nia, że rewolucja przechodzi kryzys i należy wspólnie ustalić, co robić dalej. Gorm otworzył zebranie z właściwą sobie opry- skliwością. - Wydaje się, że jak dotąd nasze działania nie przynoszą oczekiwanych rezultatów - powiedział. - Pożar powinien był golców wypłoszyć, tak się jednak nie stało. I mimo że odnieśli- śmy wielkie zwycięstwo nad Trucicielem, cel nasz jest wciąż daleki. Oczekuję więc propozycji. - Tu przerwał i spojrzał na Śmierdzieli. - Rozumiem przez to wszelkie sensowne propo- zycje co do ewentualnych dalszych działań na rzecz rewolucji. Były już wybuchy gazu, pożary, powodzie i najprzeróżniejsze akcje podgryzania. Wszystko to okazało się niewystarczające, żeby przegnać golców z Domu na dobre. Co nam jeszcze po- zostało? - Magia - odparła Fryda Piegowata. - Nekromancja - wy- liczała dalej. - Czary mary, hokus-pokus, voodoo. Grufit Zielo- nozęby jest wybitnym specjalistą w dziedzinie szczególnie wy- rafinowanych praktyk magicznych i niewątpliwie mógłby wy- czarować cały arsenał czarodziejski, za pomocą którego ujarzmilibyśmy populację golców domowych. - Kto to przetłumaczy? - warknął Gorm. - W nocy różne rzeczy będą spadać na podłogę - wyjaśni- ła Skrang. - Zgoda, możemy spróbować, chociaż nigdy nie zawraca- łem sobie głowy czarami. A co jeszcze? Cichoszepcie, może Niewidzialni wykazaliby jakąś inicjatywę? - Robimy, co leży w naszej mocy - odparł swym grzmiącym głosem Cichoszept. - Moglibyśmy spowodować następny potop, przegryzając zatyczkę w zbiorniku wody, ale pewnie roz- drażnilibyśmy Kelloga. Zbiornik to jego prywatne jezioro, bądź- my zadowoleni, że szczur pozwala nam się tam kręcić; i tak już poprzysiągł śmierć Szybkonadno. - No więc pozostają tylko czary, prawda? - mruknął Gorm. - Niech tak będzie. Ale jeśli i to nie pomoże, będziemy musieli sprowadzić tu Uług Bega. Czy Spadająca podejmie się przejść po sznurze do bielizny i przynieść tu mędrca na grzbiecie? Spadająca była obecna na zebraniu, mogła więc osobiście wyrazić swe zdanie: - Przenosić kogoś na barana po sznurze do bielizny to rzecz niebezpieczna, ale zrobię to, jeśli nie będzie innego wyjścia. - Czy ktoś ma jeszcze jakieś propozycje? - zapytał Gorm. Zgłosiła się Astrid i Gorm westchnął ciężko. - Wiesz pewnie, co chcę powiedzieć, bo wszystko to już przedtem mówiłam, uważam jednak za swój obowiązek znowu was ostrzec - rzekła Astrid. -Jeśli nadal będziecie trwać w za- miarze przepędzenia golców, groza ogarnie mysi naród. Wi- dzę... widzę straszne czasy, które nas czekają. Ponure dni przed nami. Słyszę płacz i narzekanie zrozpaczonych myszy, ale nie ma nikogo, kto by przyszedł im z pomocą. Widzę wymizerowa- ne twarze, przygaszone spojrzenia, podkulone ogony. Słyszę, jak matki opłakują swoje dzieci. Widzę, jak myszy powstają przeciw sobie nawzajem. Nadejdą epidemie i nędza, strach i nienawiść, głód i śmierć. Z mysich gniazd podniesie się la- ment. Zapanuje smutek i udręka. - Dobra - ziewając, przerwał jej Gorm. - Ktoś jeszcze? Nie ma żadnych chętnych do zabrania głosu? W takim razie naj- pierw spróbujemy czarów, a jeśli one zawiodą, sprowadzimy tu Uług Bega. Zebranie się zakończyło i myszy powróciły do swoich ple- mion. Handlarz zainteresował się czarami planowanymi przez Zjadaczy, w drodze powrotnej na strych postanowił więc wstą- pić do biblioteki i powiedział o tym Lekkostopej. Ona jednak zdawała się nie podzielać jego zainteresowania. - Spotkamy się w gnieździe - odparła. - Tylko nie zapo- mnij, gdzie mieszkasz. - Nie zapomnę. Handlarz zagłębił się w Norę Gwenllian i przejściami pod podłogą i między ścianami powędrował do biblioteki. Odkąd zapanował rozejm, środki ostrożności zostały tu znacznie zła- godzone i wartownicy nie zatrzymywali już wchodzących i wy- chodzących. Nora, przez którą Handlarz dostał się do biblio- teki, w ogóle nie była strzeżona, strażnik odszedł bowiem wła- śnie w poszukiwaniu jakiejś smakowitej książki do zjedzenia. Za każdym razem, gdy Handlarz po dłuższej niebytności wracał do biblioteki, na nowo był pod wrażeniem tego miej- sca. Otaczały go tysiące książek, rozmaitej wielkości, kolorów i woni. Spacerując pomiędzy nimi, czuł się drobny i niepozorny, księgi zaś były niczym filary, na których wspiera się wszech- świat. Niektóre były tak potężne, że gdyby upadły, mogłyby przygnieść i sto myszy, ale ponieważ Handlarz przez pewien czas tu mieszkał, widział w nich również źródło pożywienia. Napięcie związane z rewolucją sprawiło, że życie myszy dalekie było od normalności, Handlarz ucieszył się więc, spo- tkawszy znajomych: Rodryga, Nestę i Etel, z którymi mógł sobie pogadać. W przelocie minął też Mefyna i Owaina, Ma- rudera i Złego Hywla. Cadwallon już nie żył, uznano go za męczennika, a jego szczątki otoczono czcią. Obecne były tu także myszy z innych plemion: Gita Pięknowąsa, jedna z Dzi- kich, i Pfruk z plemienia Śmierdzieli. Nawet Gunhilda przy- cupnęła z tyłu i przyglądała się w milczeniu, nie spuszczając jednak oka z Dzikich. Myszy przybyły licznie, chcąc ujrzeć wielki pokaz sztuki czarnoksięskiej. Grufit Zielonozęby siedział wyprostowany na półce z księ- gami oprawnymi w czarną skórę. Właśnie zjadł kilka stron z to- mu, który podobno cały poświęcony był magii. Przeżuwał papier na papkę, chcąc wchłonąć magiczne zaklęcia, żeby móc ich potem użyć. - Skąd on wie, którą książkę wybrać? - szepnął Handlarz do Nesty, stojącej obok niego w kręgu myszy otaczających cza- rownika. - Poznaje po obrazkach. Rysunki golców w spiczastych ka- peluszach oznaczają, że to jest książka o magii. Czasami na obrazkach są czaszki golców, kości, tego rodzaju rzeczy. Moż- na się zorientować. -Aha. Patrząc nieobecnym wzrokiem, Grufit Zielonozęby zaczął wyśpiewywać monotonnie: - Czar wywołujący ból w kiszkach i otłuszczonych czę- ściach brzucha - gdy ujrzysz żuka gnojownika, który rozgrze- buje ziemię, schwytaj go, zagarniając razem z ziemią, w obie dłonie, po czym trzy razy wypowiedz słowa: „ipso, skipso, fac- to, frum". Potem wyrzuć żuka, nazbieraj jednak tyle gnoju, ile tylko się da, włóż go do woreczka na tytoń i wsadź go sobie pod poduszkę. Czary te zrobiły na Handlarzu silne wrażenie, zwłaszcza że prawie nie rozumiał, co Grafit mówi. Nie zdążył jeszcze ochłonąć, kiedy Grufit rozpoczął następną, równie przejmującą pieśń. - Na gościec i przeciwko strasznym wzdęciom - weź krwi ślimaka, nasącz nią lniane płótno, z którego uczyń knot do lampy; podaj ją cierpiącemu i nakaż mu zapalić knot. Od tej chwili chodził będzie bez bólu i przestanie puszczać wiatry. Słysząc te słowa, Handlarz poczuł mrowienie; atmosfera czarów się zagęszczała. Zaklęcie, które przywołał Grufit, było przedziwne, okropne i jakby nie z tego świata. Jeśli nie prze- gna ono golców z Domu, to pewnie już nic nie będzie w sta- nie tego dokonać. Był pewien, że gdyby na niego padł ten czar, uciekałby do Żywopłotu co sił w nogach. Aby wesprzeć Grufita w jego strasznym dziele przepędza- nia golców za pomocą czarów, kilka młodych myszy pod kie- runkiem Frydy Piegowatej tańczyło wokół półek, tłukąc się na- wzajem ogonami i śpiewając cienkimi głosikami o nadejściu zimy. Niektóre z nich trochę przesadziły i upadły, bełkocząc coś w dziwnym, niezrozumiałym języku. Tego rodzaju przed- stawienia Handlarz już widywał, kiedy mieszkał w bibliotece. Wyglądało na to, że magia jest czymś zaraźliwym i wciąga każ- dego, kto tylko znajdzie się w pobliżu czarowników i ich asy- stentów. - Achtung! - wrzasnęła jakaś młoda mysz, która najwyraź- niej przeżuwała niewłaściwą książkę. - Marschieren! Stojąca niedaleko Handlarza Gunhilda była wyraźnie po- ruszona. - Achtung! - zamruczała sama do siebie. Podobał jej się chrapliwy dźwięk tego słowa, brzmiało pięknie i dosadnie, mimo woli prężyła się na baczność. Handlarz przyglądał się, jak butnie maszerowała u boku młodego rewolucjonisty, który krzyczał teraz: - Maszeruj albo giń, maszeruj albo giń! Niech żyje Fran- cuska Legia Cudzoziemska! - Co jeszcze? - zapytała Gunhilda. - Ładuj!!! -wrzasnęła mysz, zachęcona przez jednoosobo- we audytorium. Młodzik doprowadził Gunhildę aż do końca półki, gdzie nagle upadł i zaczął toczyć pianę z pyska. Handlarz pokiwał głową. Wróciwszy do gniazda, zdał Lekkostopej relację, musiał też odpowiedzieć, czyjego zdaniem sztuki magiczne podzia- łają na golców, czy też nie. - Sam nie wiem - wyznał szczerze - ale zrobiło to na mnie wielkie wrażenie. Zawsze mnie zadziwiają długie słowa, który- mi posługują się myszy biblioteczne, chciałbym je rozumieć. - I kiedy tak na głos rozmyślał, poczuł, że ogarnia go senność. Po chwili spał już jak suseł. Z Lekkostopą wtulili się w siebie nawzajem, zarzuciwszy ogon jedno na drugie, tak że uśpieni wyglądali jak dwa małe kosmate przecinki. Wtedy ktoś podpełzł do wejścia gniazda, zajrzał do środka i na widok przytulonej pary poczuł przypływ zazdrości; potem popędził dalej, w stronę zbiornika wody. Był to Pietrus, który szedł na kolejne spotkanie z Kello- giem między krokwiami. Kellog właśnie wrócił ze swej codziennej wyprawy po ha- racz od myszy kuchennych. Obżarta ciemna bestia leżała przed gniazdem, zwaliste cielsko wtapiało się w mrok. Szczur był władcą strychu i już wkrótce miał swobodnie włóczyć się po całym Domu, grabiąc i niszcząc do woli. Jako pierwszy punkt programu wybrał śmierć Szybkonadno. Pietrus zatrzymał się na drugim brzegu zbiornika i mimo to trząsł się ze strachu. Od bestii dzielił go tylko skrawek wod- nej przestrzeni. Kellog potrzebował wody jako ochrony przed swymi wyimaginowanymi wrogami, nie potrafił jednak pływać na tyle szybko, żeby złapać mysz będącą po drugiej stronie. - Kiedy wydasz mi Szybkonadno? - warknął do Pietrusa. - Niedługo - odparła mysz. - Już wkrótce będziesz go miał. Przedtem muszę odzyskać jego zaufanie, rozumiesz. Przez dłuższy czas byliśmy wrogami i teraz chcę na powrót wkraść się w jego łaski, żeby mi zaufał i zgodził się ze mną pójść. To wymaga czasu i cierpliwości... - Cierpliwość nie jest moją główną zaletą - mruknął Kel- log. - Chcę jego oczu i wątroby. Powiedz mi tylko, gdzie jest ukryte jego gniazdo; dalej sam już sobie poradzę. -On... on często zmienia miejsca. Nawet ja nie wiem, gdzie może znajdować się teraz. Zapewniam cię, Kellog, że mój plan jest najlepszy. Wywabimy go na otwartą przestrzeń, z dala od jakichkolwiek nor. Wtedy zaatakujesz. Powstrzymaj się jeszcze trochę, z każdą godziną jesteśmy bliżej celu. - Dobra, ale radzę ci, żebym nie musiał czekać długo, bo inaczej zadowolę się twoimi oczami i wątrobą. Pietrus wycofał się pośpiesznie, szczęśliwy, że może zna- leźć się poza zasięgiem wzroku i węchu straszliwego szczura. Atmosfera wokół zbiornika była ciężka od jego nieżyczliwo- ści, nie mówiąc już o smrodzie, który roztaczało zaniedbane futro. Pietrus skierował się w stronę gniazda Szybkonadno i Bez- sensownej. Było dobrze ukryte pomiędzy dwiema krokwiami, zamaskowane od zewnątrz starymi wiórami, tak że do złudze- nia przypominało kawałek drewna. -Szybkonadno, to ja, Pietrus! Przychodzę ci powiedzieć, jak bardzo żałuję, że tyle razy sprawiłem ci przykrość... słyszysz mnie, Szybkonadno? - O co ci chodzi?! - odkrzyknął Szybkonadno niezbyt przyjaznym tonem. - Czekaj, czekaj, posłuchajmy, co ma do powiedzenia - wtrąciła się w tym momencie Bezsensowna. - To nam nie za- szkodzi, prawda? - Po co on tu ciągle przyłazi? - warknął Szybkonadno. - Pewnie mu przykro. No chodź, Pietrus. Wejdź do środka! Pietrus skorzystał z zaproszenia Bezsensownej. Podczas gdy zajęty był przepraszaniem Szybkonadno za wszystkie przykrości, jakie mu kiedykolwiek sprawił, inna mysz przebiegła w pobliżu. Nie zauważyła gniazda, bo było dobrze zamaskowane, nic też nie usłyszała, była bowiem głu- cha. Nazywała się Wszechsłysząca i udawała się właśnie do ze- gara w holu. Wszechsłysząca była jedyną myszą w Domu, która lubiła przebywać we wnętrzu zegara. Tam się urodziła, bo jej matka skryła się w zegarze, uciekając przed Gałeczką. Kotka czekała przyczajona w cieniu szafki na licznik i rzuciła się na trzy my- szy, przebiegające wzdłuż holu. Jedynie matce Wszechsłyszą- cej udało się uciec i kiedy tylko zegar skończył wybijać pół- noc, wydała na świat ośmioro młodych. Tak się nieszczę- śliwie złożyło, że gdy przenosiła je na strych, zapomniała 0 Wszechsłyszącej. Kiedy wreszcie policzyła swoje dzieci i za- uważyła z przerażeniem, że jednego brakuje, oczywiście wró- ciła, ale Wszechsłysząca była już głucha jak pień, leżała bo- wiem tuż przy gongu. Teraz regularnie składała wizyty w zegarze. Weszła od tyłu 1 po łańcuchach wspięła się w głąb mechanizmu, delektując się zapachem oliwyjak najlepszymi perfumami. Tam, wśród kółek i trybów, dźwigni i sprężyn, ułożyła się na listwie przy gongu. Zegar zaczął wybijać południe. Nic nie usłyszała, wyczuła jed- nak drgania, drżała bowiem cała skrzynia zegarowa. Wszech- słysząca uwielbiała te wibracje, działały na nią jak narkotyk, żadne ryzyko nie było w stanie powstrzymać jej przed wyprawą do wnętrza zegara, kiedy czuła taką potrzebę. Do tej pory Wszechsłysząca nie odgrywała w akcji żadnej znaczącej roli. Ponieważ była głucha, przebywała jakby w in- nym świecie niż pozostałe myszy. Żyła otoczona ciszą, zaledwie ocierając się o rzeczywistość. Chociaż z ruchów pyska i gestów domyślała się, co mówią inni, to jednak ze względu na swe ka- lectwo była izolowana, myszy jej unikały. Mimo to miała wkrót- ce odegrać ważną rolę w Wielkim Wygnaniu Golców i okryć się chwałą bohaterki. GRUYERE Chociaż pokaz czarów zrobił na myszach wielkie wrażenie, nie przyniósł oczekiwanego skutku. Golcom nie zanikały uszy, głowy nie odwracały im się na karku tyłem do przodu i nadal bez zakłóceń wiedli w Domu swą beznadziejnie rozlazłą egzy- stencję. Myszy biblioteczne wyszukały inną książkę, z obrazkami golców podróżujących po wodzie w specjalnych pojemnikach; uznały, że musi to być księga magiczna o tym, jak wysyłać gol- ców w dalekie podróże w nieznane, skąd nigdy już nie wrócą. Jago zjadł kawałek tej książki i wygłosił takie grozę budzące za- klęcie: - Zdolność ustalenia linii pozycyjnej przez obserwację cia- ła niebieskiego opiera się na fundamentalnym fakcie, że w do- wolnie wybranym momencie wysokość i azymut ciała niebie- skiego w stosunku do horyzontu przy dowolnie przyjętej szero- kości geograficznej mogą być wyliczone przy użyciu wzorów i tablic astronomicznych dostępnych każdemu marynarzowi. Kiedy Jago zakończył swe wspaniałe przemówienie, myszy spodziewały się, że golcy znikną gdzieś za wspomnianym przez niego horyzontem. Czyż takie skomplikowane czary mogłyby przejść bez śladu? Jednak podobnie jak w wypadku czarów Grufita Zielonozębego nic szczególnego się nie wydarzyło. Wówczas podniósł się krzyk: - Trzeba sprowadzić Uług Bega! Znakomita akrobatka Spadająca podjęła intensywne ćwi- czenia mające za zadanie uczynić ją jeszcze bardziej giętką, sprężystą i wzmocnić jej mięśnie nóg. Inne myszy przystawały i patrzyły, jak Spadająca kręci głową w tę i z powrotem, chcąc uelastycznić kark, i jak ćwiczy ramiona, żeby móc przenieść Uług Bega, balansując na lince od bielizny ponad gąszczem ogrodu. Linka rozciągnięta pomiędzy ścianą Domu a opuszczo- nym domkiem na drzewie, stanowiącym mnisią pustelnię Uług Bega, dostępna była tylko przez wyjście Łaskawej. Myszy mu- siały więc poczekać do wieczora, aż sowa wyfrunie w purpuro- wiejące niebo na łowy. Gdy była już na zewnątrz, odczekały jeszcze dłuższy czas, żeby zdążyła dostatecznie oddalić się od Domu, jako że prze- chodząca po linie Spadająca byłaby całkowicie bezbronna. I tak zagrażało jej niebezpieczeństwo ze strony innych drapież- ników; kto mógł zagwarantować, że w czasie dokonywania nie- bezpiecznych akrobacji nie będzie akurat przelatywać jakiś puszczyk czy sowa płomykówka? Wreszcie nadeszła chwila, gdy dzielna mysz skłoniła się szybko publiczności i wyruszyła wyjściem Łaskawej. Myszy stło- czyły się przy tej ścianie strychu, od której biegła lina. Stąd wi- działy przez szpary w okapie, jak ich bohaterka w ciszy wieczo- ru balansuje na kawałku napiętego, cienkiego sznurka. Jedne śledziły wzrokiem każdy krok Spadającej, inne zaś wypatrywa- ły na niebie znaków nadciągającej skrzydlatej śmierci. Ponieważ szpar w okapie było niewiele, myszy zaś bardzo dużo, te, które coś widziały, opowiadały tym, które stały za nimi. -Właśnie idzie po linie... och, och, chwieje się... nie, już wszystko w porządku... teraz biegnie... ach, szkoda, że jej nie widzicie! Nooo, doszła! W tym momencie Spadająca zniknęła na drzewie w bu- dzie, której kiedyś używał jakiś mały golec, przez lata zdążyła jednak ulec zniszczeniu i zaniedbaniu. Spadająca spędziła tam dłuższy czas, po czym wyłoniła się sama i po rozkołysanej linie udała się w drogę powrotną do Domu. Posypały się domysły: - Uług Beg choruje. - Uług Beg jest umierający. - Uług Beg umarł i zżarły go muchy. - Nie przyjdzie - poinformowała Spadająca Gorma, z tru- dem łapiąc oddech. - Mówi, że jest za stary, żeby miał się po- niewierać po linkach od bielizny na grzbiecie jakiegoś pętaka. - Co za pętaka? - warknął Gorm. - Pewnie chodziło mu o mnie. Natychmiast na miejscu zwołano zgromadzenie wyjątkowe i zdecydowano, że ktoś powinien towarzyszyć Spadającej w wy- prawie do Uług Bega. - Najlepiej niech to będzie Gorm - stwierdziła Fryda Pie- gowata. - On znał Uług Bega w nocach swojej młodości, zanim jeszcze został przywódcą myszy kuchennych. -Jeśli on jest za stary, to ja, do cholery, też - odciął się Gorm. - A poza tym za ciężki jestem, żeby mnie nieść. -Wyślij Tereja Trójnogiego, on jest zwinny w nogach! - wrzasnął jakiś żartowniś spoza kręgu obradujących. Tę propozycję wszyscy puścili mimo uszu oprócz samego Tereja, który zapragnął urwać żartownisiowi głowę. Gorm za- proponował natomiast, by poszedł ktoś lepiej znający świat ze- wnętrzny i do kogo bardziej przemawiałby sposób myślenia Uług Bega. Czyli mysz mieszkająca do niedawna w Żywopłocie, stwierdził z pozorną obojętnością. -Jak mu tam? - burknął Gorm, jakby szperał w pamięci, chcąc przypomnieć sobie jego imię. - No, ten włóczęga. - Masz na myśli Handlarza? - huknął Cichoszept. - O właśnie! - odparł z niewinną miną Gorm. - Chodzi mi 0 tego gościa zwanego Handlarzem. Nieźle mu idzie bajero- wanie innych myszy, co? Przynajmniej tak słyszałem. Albo pod- gryzanie im najlepszych książek. Czy nie byłby świetny do tego zadania? Jeśli ktokolwiek jest w stanie przekonać Uług Bega, żeby tu przyszedł, to tylko on. Słyszałem, że potrafi namówić myszy do wszystkiego, szczególnie samice. - Uług Beg jest samcem - powiedziała Fryda. - Nic nie szkodzi - odburknął Gorm z zadowoleniem. - Zasada jest ta sama. Zobaczymy, czy ten Handlarz równie do- brze daje sobie radę z chodzeniem po linie, jak z pochleb- stwami. - A jeśli spadnie? - zapytała Fryda. - Nic straconego - odparł Gorm, dłubiąc sobie pazurem między zębami. - Wtedy pójdzie ktoś inny. Chciałem powie- dzieć, że to będzie oczywiście wielka strata, ale przecież liczy się przede wszystkim dobro sprawy. Obowiązek patriotyczny 1 tak dalej. Myślę, że nasz przyjaciel powinien z radością sko- rzystać z okazji. Handlarz nie wykazywał entuzjazmu wobec tej propozycji. Patrzył przez szparę w okapie, oczy robiły mu się coraz więk- sze i bardziej okrągłe. A jednak był myszą - i to myszą z Żywo- płotu - i w swoim czasie dokonywał tam przeróżnych akroba- cji. Zwykle poruszał się w plątaninie gałązek i łodyg, nie do- świadczając zawrotu głowy; nie ulegało jednak wątpliwości, że linka od bielizny rozpięta była naprawdę bardzo wysoko. Wy- tłumaczył jakoś sobie, że nie ma znaczenia, czy linka jest na wysokości dziesięciu, dwudziestu czy stu tysięcy myszy. Jak się spada, to się spada, i cześć pieśni. - W porządku, idę - powiedział Spadającej. - Ty prowadź. Słońce zdążyło zajść i wzeszedł księżyc. Spadająca przeszła przez wyjście Łaskawej i wgramoliła się do rynny; Handlarz za nią. Oboje przekopywali się przez zwały uschłych liści, ogony ślizgały im się po wilgotnym błocku. Kiedy dotarli do miejsca, w którym linka przywiązana była do rynny, serce zaczęło walić Handlarzowi jak nieprzytomne. - No to jesteśmy - westchnął. - Nie panikuj - odparła jego towarzyszka. - Myśl po pro- stu o czymś innym, przyjemnym, i zapomnij, że możesz spaść. Masz to w koniuszku ogona. To jest cała moja tajemnica, w rze- czywistości wcale nie jestem lepszą akrobatką niż którakolwiek inna mysz; to tylko koniec ogona. Machnęła ogonem, jakby był to czarodziejski bicz. -Ja nie mam koniuszka ogona -jęknął Handlarz. - Każdy ma koniuszek ogona, nawet stworzenia pozba- wione zupełnie ogonów, na przykład golcy; to kwestia umy- słu, a nie ciała. - Aha - mruknął niezbyt przekonany Handlarz. - Pamię- tać o końcu ogona i zapomnieć o upadku. -W ogóle zapomnij o jakiejkolwiek akrobacji, myśl po prostu o Lekkostopej; wyobraź sobie jej piękny pyszczek i dłu- gie jedwabiste wąsy. - Ale jeśli się nie skoncentruję, to spadnę. - Nie spadniesz, tylko rób, co ci mówię. Spadająca pierwsza weszła na linę. Handlarz po chwili wa- hania poszedł za nią. Linka zakołysała się niebezpiecznie, my- szy stłoczone za okapem wstrzymały oddech. - Nie patrz w górę ani w dół - odezwała się spokojnie Spa- dająca. - Patrz tylko na domek na drzewie i opowiedz mi, gdzie poznałeś Lekkostopą? Szli po linie i pod Handlarzem nogi zaczynały się trząść. - Co? Co powiedziałaś? - zapytał. - Cały czas posuwaj się do przodu, nie zatrzymuj się; pyta- łam, gdzie poznałeś Lekkostopą? Czy żako... hm, czy od razu przypadliście sobie do gustu? - Nie, nie, to znaczy tak, chyba tak. Była w towarzystwie twooooo... Linka była bez wątpienia mniej naprężona w środku niż na końcach, kiedy więc znajdowali się mniej więcej w połowie drogi, kołysanie stało się naprawdę groźne. - Cały czas posuwaj się do przodu! - krzyknęła ostro Spa- dająca. - No więc, czy to Lekkostopą zaczęła ci się narzucać? -Ależ nie! - odparł z oburzeniem Handlarz, prawie nie- świadom, że nogi ciągle niosą go naprzód. - Pociągałem ją oczywiście... no może nie oczywiście - poprawił się, bo nie za- brzmiało to skromnie. - Chciałem powiedzieć, że w naturalny sposób pasowaliśmy do siebie. Po prostu zależało mi na niej. Nie zdawałem sobie z tego sprawy, dopóki nie zostaliśmy kie- dyś sam na sam. Wielka, lśniąca tarcza księżyca prześwitywała między gałęzia- mi drzewa, jakby się w nie zaplątała, wędrując po niebie. Han- dlarz był zdziwiony, jak mało się zmieniła, od czasu gdy ją ostat- ni raz widział. Mieszkając w Żywopłocie, często wpatrywał się w to przyjazne i dobroczynne światło, zastanawiając się, dlacze- go i po co tak nieustannie się zmienia. Księżyc był jego starym przyjacielem. Zdecydowanie nie poddawał się wietrzykowi, któ- ry chciał go wyplątać z sieci gałęzi prawie już bezlistnego drze- wa. Dookoła słychać było najróżniejsze nocne odgłosy, czynio- ne przez lisy, ptaki i jeże, gronostaje i łasice, myszy i golców. -Jesteśmy na miejscu! - powiedziała Spadająca. - Udało się nam! Handlarz spojrzał w dół i zobaczył, że stoi na brzegu de- ski; była to platforma, na której wspierał się domek. Drewno zdążyło spróchnieć, pachniało starością i zniszczeniem, było jednak wystarczająco mocne, by mysz mogła stać na nim bez- piecznie. Domek na drzewie widziany z bliska nie budził zaufania Handlarza; był ciemny i ponury, otaczała go jakaś niezdrowa atmosfera. Normalnie ominąłby takie miejsce z daleka. Spadająca weszła do środka przez jedną z wielu dziur w ścianie. Handlarz podążył za nią. Od zewnątrz konstrukcja nie wyglądała zachęcająco, we- wnątrz było jeszcze gorzej. Sterty uschniętych liści zaścielały nadgniłe deski podłogi; z sufitu zwieszały się girlandy paję- czyn, a tłumy robaków pełzały i biegały wśród drobnych gałą- zek i wszelkiego innego śmiecia, wpadającego tu przez dziury w dachu. Handlarz stał w miejscu, chcąc przyzwyczaić oczy do pół- mroku. Zobaczył, że Spadająca stoi słupka w rogu pomieszcze- nia. Po chwili, kiedy padające na podłogę promienie księżyco- wego światła przestały go już rozpraszać, dostrzegł w kącie sku- loną postać. Gdyby był sam, pewnie by już stąd uciekł, przekonany, że spotkał jakąś piekielną istotę z tamtego świata. To, co zobaczył, właściwie nie przypominało myszy; skurczone, pomarszczone stworzenie, od pyska do ogona pokryte fałdami zwiotczałej skóry brudnoszarego koloru. Oczy miało nieco zaropiałe, pa- trzyło jednak przenikliwie i bystro; długie i obwisłe wąsy two- rzyły coś w rodzaju brody, jaką Handlarz widział kiedyś u sta- rego golca, który często przychodził do biblioteki. No i jeszcze ten ogon, cienki i gruzłowaty, ciągnący się za starą myszą w śmieciach i kurzu. - Oto Uług Beg - powiedziała Spadająca. -Jedna z najstar- szych żyjących myszy. - Najstarsza żyjąca mysz - poprawił ją gderliwie i szorstko. -Jeśli znasz jakąś inną, to powiedz. -Ja... ja chyba nigdy nie widziałem kogoś tak starego jak ty, nawet golca - przyznał Handlarz. - Ach, nie ma golców, którzy byliby starsi niż ja - powie- działa z kąta kupka kości obciągniętych futrem. - Na pewno wiesz masę rzeci^f i wiele w życiu widziałeś... - Wszystko wiem; to znaczy wszystko, co wiedzieć należy. Jeżeli przypadkiem czegoś nie wiem, oznacza to, że sprawa nie jest godna uwagi. Znam różnicę między prawdziwą wiedzą a błahostkami. Błahostki mnie nie interesują. -Jestem o tym przekonany - powiedział Handlarz. - No a wracając do rzeczy - zamruczał Uług Beg - to bar- dzo miło i w ogóle, że składacie mi wizytę, ale jak sami rozu- miecie, jestem samotnikiem i pustelnikiem, i tak mi jest do- brze. Coś słyszałem o wypędzaniu z Domu golców, ale jestem o wiele za stary, żeby się teraz włóczyć po lince od bielizny. - Wybacz, Uług Begu - powiedział Handlarz - ale wydaje mi się, że nie dostrzegasz wagi problemu. Wiesz, że myszy za- wsze toczyły ze sobą wojny... - W Domu toczą ją przez cały czas - burknął Uług Beg. - Tak, i właśnie z tym skończyliśmy. Teraz z kolei chcemy wy- pędzić golców razem z ich zwierzętami. Oni za dużo jedzą. Kie- dy ich przegnamy, jedzenia wystarczy dla wszystkich i nie trzeba będzie o nie walczyć. Ja sam właściwie nie pochodzę z Domu, przedtem mieszkałem w Żywopłocie i jestem tu od niedawna, ale to, co robią tutejsze myszy, uważam za sensowne. - Może i tak, może i tak. A jednak coś mi się w tym nie podoba, tak jakby nie zgadzała się jedna część równania. Po- zornie trzeba przyznać, wygląda to na dobry plan. Kto go wy- myślił? - Stary Gorm. - Ten smarkacz? W takim razie na pewno coś tu jest nie tak. Muszę to rozważyć. W każdym razie strasznie wam musi zależeć na tym, żeby pozbyć się golców, inaczej nie zawracali- byście mi głowy. Wiecie, że lubię mieć spokój. - Całkowicie to rozumiem - powiedział Handlarz. - Do- brze mi było w Żywopłocie, a od czasu gdy mieszkam w Do- mu... no, trochę mnie to męczy; myszy są tutaj wszędzie. Goście odczekali chwilkę, podczas gdy Uług Beg wpatry- wał się w przestrzeń, po czym Spadająca zapytała: - A więc, czy pójdzie pan teraz z nami? Uług Beg wyglądał, jak wyrwany z transu. - Co... co? Czy pójdę z wami? Oczywiście, że nie! Nie mogę już włóczyć się po linie na czyimś grzbiecie. Przyjrzyjcie mi się, sama skóra i kości; wystarczy mnie dotknąć, a rozsypię się w ka- wałki. Żyję jeszcze wyłącznie dlatego, że nie ruszam się z miej- sca, jem tylko żołędzie wpadające przez dziury w dachu. - Ale jak stąd przemówisz do zgromadzenia? - zapytała Spadająca bezradnie. - Nie przemówię - odparła stara mysz opryskliwie. Handlarz patrzył na Uług Bega. Wydawało się prawdopodob- ne, że rozsypie się w kawałeczki, kiedy tylko ruszyć go z kąta. - Coś mi przyszło do głowy - oświadczył. - Wtajemniczymy cię we wszystkie szczegóły, a ty przez nas przekażesz swe pomysły zgromadzeniu. Co ty na to? Wystąpimyjako posłańcy, przenoszą- cy wiadomości dla Gorma i przywódców innych plemion. - Nigdy jeszcze tego nie robiłem - rzekł Uług Beg. - Czego nigdy nie robiłeś? - Handlarz zmrużył oczy i ma- chnął ogonem. - Nigdy nie korzystałem z pośrednictwa posłańców. Nie za- mierzam teraz zaczynać. Handlarz spojrzał na Spadającą, która wzruszyła ramiona- mi, jakby chciała powiedzieć: „zrobiłam, co mogłam, teraz niech próbuje kto inny". Handlarz zagryzł zęby z rozpaczą. Co mógł jeszcze zrobić? Wrócić do Gorma i powiedzieć mu, żeby sam teraz przeszedł się po linie? Dla starego zarozumialca byłaby to nauczka - al- boby przeszedł, albo skompromitowałby się wobec plemienia. Handlarz też jednak miał swój honor i nie chciał wracać do Domu bez Ulug Bega lub choćby jego wskazówek, nie miał więc zamiaru przedwcześnie rezygnować. Odkrył, że stara mysz lubowała się we wspominkach na te- mat przeszłości i pięknych czasów, gdy była młoda. Teraźniej- szość raczej ją złościła, a przyszłość nie obchodziła jej wcale. Wolała pławić się we wspomnieniach przeszłości, grzać się w promieniach jej złocistych godzin. Może ta słabość sprawi, że dzień nie będzie stracony. - Dobrze więc - powiedział, kłaniając się uprzejmie Uług Begowi, chudemu i pomarszczonemu jak skórzany worek - w takim razie odchodzimy. Miło mi było pana poznać. - Spa- dająca rzuciła Handlarzowi zdumione spojrzenie, on jednak nie zwrócił na to uwagi. - Od czasu gdy usłyszałem, że zjadł pan Księgę Wiedzy, zawsze chciałem z panem porozmawiać. - Prawda - zamruczał Uług Beg. - Pogryzłem ją i przeżułem, i teraz wiem wszystko. Jeśli zdarzy się, że czegoś nie wiem... - ...okaże się to zupełnie bez znaczenia. Zgadzam się w zu- pełności. Ileż to ma pan lat? - Więcej niż Dom - kiwnął głową Uług Beg. - Jestem naj- starszą istotą, jaka żyje na tej planecie... albo prawie najstarszą. - Doprawdy? To nadzwyczajne! - wykrzyknął Handlarz. Spadająca prawie już zasypiała. - Swojego czasu musiał pan wie- le widzieć. Czy urodził się pan w tym domku na drzewie...? ...Wysłuchawszy wielu wspomnień, Handlarz dowiedział się wszystkiego, czego tylko mógł dowiedzieć się o siedzącym naprzeciw niego starcu. Uług Beg na koniec powiedział: -Wiesz, chyba tym razem złamię swą zasadę! Mimo wszyst- ko posłużę się tobą jako posłańcem, robisz na mnie wrażenie kogoś wyjątkowo rozumnego, dziś rzadko się już takich spotyka. Ty dasz sobie radę. Powiedz mi, na czym polega problem, a ja powiem ci, jak go rozwiązać; jeszcze nie zdarzyło się, żebym się pomylił, niechże więc dowiem się, o co chodzi. Mów, słucham! PONT L'EVEQJJE Wielkie Wygnanie Golców? Tak, to śmiałe przedsięwzięcie - mruknął Uług Beg, kiedy Handlarz zakończył swoją opowieść o ostatnich wydarzeniach w Domu; w tym czasie Spadająca po- chrapywała w kącie. -Wiem, oczywiście, dlaczego nie możecie ich pokonać - dodał gospodarz. - Wiesz? - Tak, to proste jak twoje wąsy. Wciągacie golców w rzeczy- wistą walkę, a tej walki nigdy nie uda wam się wygrać. W ten sposób nie pozbędziecie się ich z Domu. Na pewno! Handlarz wpatrywał się w kupkę pomarszczonej skóry przed sobą, zastanawiając się jednocześnie, czy Uług Beg sie- dzi, czy stoi słupka. - Więc co mamy robić? - Coś nadprzyrodzonego i niepojętego - kiwnął głową sta- ry mędrzec, a oczy zaświeciły mu w świetle księżyca. - Musicie doprowadzić do tego, że będą uważali Dom za nawiedzony. Wtedy uciekną w mgnieniu oka. - Może udałoby się namówić myszy biblioteczne, żeby przywołały Giga-Giganta. - Nie ma żadnego Giga-Giganta - stwierdził Uług Beg. - Skąd wiesz ? - Bo ja go wymyśliłem; ciągle wymyślam jakieś historie, a myszy uważają, że to najświętsza prawda. Giga-Gigant jest tylko wytworem mojej bogatej wyobraźni. Jeżeli nawet Handlarz poczuł przerażenie, gdy tak nagle rozpadł się wizerunek mysiego bóstwa, to udało mu się tego nie okazać; był tu w konkretnej sprawie i chciał załatwić ją jak najlepiej. - No to jak mamy wywołać ducha? Chyba nie uda się prze- konać golców, że któreś z nas jest duchem, jesteśmy za mali, żeby ich przestraszyć. Gdyby nawet jedna z myszy kuchennych unurzała się w mące i z głośnym zawodzeniem chodziła po Domu, najwyżej by ją rozdeptali albo zamknęli w klatce z Ma- łym Księciem, myśląc, że znaleźli samicę dla tej przebrzydłej bestii. Uług Beg westchnął. Zabrzmiało to, jakby wiatr zaszeleścił w gałęziach; było to westchnienie ciężkie i pełne zniecierpli- wienia. -Ach, wy dzisiejsze myszy! A już myślałem, Handlarzu, że jesteś kimś, na kogo od dawna czekałem. Dlaczego myślisz tyl- ko o rzeczach oczywistych? Sztuczki wzrokowe! Poza wzrokiem są przecież jeszcze inne zmysły. Posłuchaj, co ci powiem: jeśli zobaczą ducha, przestaną się go bać. Musicie przekonać ich, że duch istnieje, mimo że nie będą go widzieć. - Odgłosy i hałasy - pojął w lot Handlarz. - No właśnie! I dotknięcia, jeśli uda wam się to robić nie- postrzeżenie. - Odgłosy i dotknięcia. A zapachy? Uług Beg potrząsnął głową. - Czym może pachnieć duch? Zgniłą kapustą? Wtedy za- czną szukać zgniłej kapusty. Kocim gównem? Wtedy zwalą winę na koty. Nie, dźwiękjest najbardziej przekonywający. Spo- wodujecie trochę niewytłumaczalnych hałasów i będą szaleć ze strachu. Nareszcie Handlarz otrzymał odpowiedź, jak ostatecznie rozwiązać problem golców. - Dziękuję ci bardzo, Uług Begu. Było dla mnie zaszczy- tem móc pana poznać. Nigdy nie przypuszczałem, że będę roz- mawiał z twórcą Giga-Giganta. Skurczony, sędziwy mędrzec uniósł się nieco. - Może trochę za wolno myślisz, Handlarzu, ale masz za- datki na wyjątkowo rozgarniętą mysz. Handlarz przyglądał się dziwnej kupce wyliniałego futra i nad czymś się zastanawiał. Mysz leśna, mysz domowa, biała mysz, badylarka, mysz polna, a może zaroślowa? Wreszcie od- ważył się zapytać: - Hm... do... do jakiego gatunku myszy kiedyś należałeś? - Do tego samego co teraz; nie poznajesz? Handlarz nie próbował nawet ryzykować, że zgadnie; wy- glądał na dość zbitego z tropu. -Jestem myszą księżycową - rzekł Uług Beg, jakby stwier- dzał fakt oczywisty. - Ależ tak, ależ tak! Co za głupiec ze mnie! No, musimy już iść... - Handlarz trzepnął Spadającą ogonem, żeby ją obudzić. - Co?! - wykrzyknęła, stając na cztery łapki i szeroko otwie- rając oczy. - Pora wracać - rzekł Handlarz. - Dobrze, a co z naszą misją? - Wypełniona - ogłosił Handlarz z zadowoleniem. - Naprawdę? Świetnie! A więc udało się! Do widzenia, Uług Begu. - Tak, do widzenia - powtórzył Handlarz. - Nie przychodźcie do mnie więcej - mruknął gderliwie Uług Beg. - Następnym razem nie zastalibyście mnie przy życiu. -Wyglądasz, jakbyś już nie żył - rzuciła Spadająca, zanim zdążyła pomyśleć, co mówi. - Właśnie - zamruczał Uług Beg. - Powiedzcie im, że uma- rłem i rozmawialiście z moim duchem, cha, cha! Mrugnął do nich jeszcze na pożegnanie. Po zaściełających przegniłą podłogę wilgotnych liściach poszli do wyjścia i wydo- stali się na oświetloną przez księżyc platformę. Do niej przy- mocowana była linka od bielizny. Uważnie rozglądali się do- okoła, wypatrywali w ciemnościach nocy i pośród gałęzi; obo- je myśleli o sowach, ale tego tematu nie warto było omawiać. Sowa zawsze atakowała niespodziewanie. - O co mu chodziło? Całkiem już postradał zmysły? - za- pytała Spadająca. - Nie, to chyba miał być dowcip - odparł Handlarz. - W każdym razie wracajmy. Nie za bardzo chce mi się iść zno- wu po linie. Nocą w ogrodzie cały czas coś się działo; zabijano się i po- żerano nawzajem. Jeże polowały na dżdżownice, lis przyczajo- ny koło wygódki węszył, czy rzeczywiście ze smrodem zleżałych nieczystości miesza się zapach koszatki. A ponad wszystkim bezszelestnie krążyły sowy, obdarzone przenikliwym i nieza- wodnym wzrokiem. Życie natury na zewnątrz Domu przebie- gało normalnie, mimo że wewnątrz trwała bezpardonowa wal- ka i zapisywano kolejną ważną kartę mysiej historii. Tym razem Handlarz pierwszy wszedł na linę; czuł się nie- co pewniej, skoro raz już udało mu się przejść szczęśliwie. W tym momencie księżyc skrył się za chmurą i nagle zrobiło się całkiem ciemno. - Idź prędzej, ja chcę szybko przebiec - powiedziała Spa- dająca. Handlarz wiedział, o co jej chodzi; niebo stanowiło za- grożenie, Spadająca nie chciała narażać się na większe nie- bezpieczeństwo, niż to było konieczne. Ta myśl sprawiła, że zaczął poruszać się szybciej. Nagle księżyc wyszedł zza chmu- ry i w polu widzenia Handlarza pojawił się jakiś cień. Czyżby sowa? Zaczął przebierać łapkami jeszcze prędzej, poślizgnął się i zawisł na linie. Wisiał, dwiema nogami uczepiony linki, a po chwili spadł. Chociaż wylądował w miękkiej trawie i uschłych liściach, był ogłuszony. Obrócił się na brzuch, leżał, patrząc w górę, z tru- dem łapiąc oddech. Serce waliło mu jak szalone. Wysoko nad nim przebiegała właśnie Spadająca; udało jej się dotrzeć do Domu bezpiecznie i tak szybko, że Handlarz zastanawiał się, czy czas rządzi się tymi samymi prawami dla nich obojga. Wydawa- ło mu się, że on spędził na linie niemal wieczność! Kiedy tak leżał, zaczęły docierać do niego różne zapachy zdradzające obecność wielu stworzeń. W nocnych ciemno- ściach aż się od nich roiło; ogród, nawet tak zaniedbany, był bogatą, licznie zamieszkaną krainą. Handlarz zaczął rozmy- ślać, co ma robić dalej. Musiał, oczywiście, wracać do Domu i przekazać myszom wiadomość od Uług Bega. Aby dostać się do labiryntu, trzeba by przejść na drugą stronę budynku, a nocą, kiedy dookoła pełno było drapieżników, wędrówka taka mogła okazać się w skutkach fatalna. O ile nawet nie spotkałby kotów z Domu, to zagrażały mu jeszcze koty z są- siedztwa, lisy, gronostaje, łasice i sowy. Mogły zdarzyć się nawet borsuki, które nie pogardziłyby myszką, gdyby była na tyle głu- pia, żeby się tu kręcić. Obok w trawie coś zaszeleściło! Handlarz zesztywniał, po czym sprężył się, gotów do ucieczki. Zgodnie ze złotą zasadą: najpierw znieruchomieć, uciekać w ostateczności. Wtem uderzył go w nozdrza znajomy zapach; w pobliżu musiała być koszatka. W tym momencie ktoś wynurzył nos z trawy. Oczom Handlarza ukazała się postać o piaskowym fu- trze i puszystym ogonie. - Ach, ktoś nowy w naszych stronach, wybrałeś się na lisy, co? - Na lisy? - nie zrozumiał Handlarz. - To tylko żarcik - zachichotała koszatka. - Ale wiesz, le- piej byłoby zaszyć się w jakiejś norze. Tu naprawdę są lisy. Mu- sisz poszukać sobie jakiegoś bezpiecznego gniazda. - Muszę? No a ty? - Och, jestem właśnie w drodze do domu. Zapach wygód- ki jest silniejszy niż zapach mego gniazda i to chroni mnie przed drapieżnikami, dają się zmylić. Dobre, co? -Więc to ty jesteś Głaz! Słyszałem o tobie. Nazywam się Handlarz i... mieszkam w Domu... od pewnego czasu. - Ach, ten sławny Handlarz; ja też o tobie słyszałem. Cóż cię skłoniło, u diabła, aby porzucić piękne pola i żywopłoty dla tego obrzydlistwa? - Obrzydlistwa? - Mam na myśli Dom. Myszy nie potrzebują takich miesz- kań. Stanowimy przecież jedność z naturą i to jest nasze praw- dziwe i odpowiednie środowisko. Musisz się stamtąd wynieść i wrócić tu, gdzie są trawy, grzyby i świeże powietrze! Mamy wspa- niałą roślinność, jakby się kto pytał; stokrotki, mlecze, gwiezdni- ce i fioletki... tysiące i miliony gatunków. Oczywiście nie w tej chwili, ze względu na pogodę, ale przecież nadejdzie wiosna. Zdecydowanie musisz wynieść się z Domu na dobre. A zresztą przyjdzie godzina, że i Dom wróci do natury, zobaczysz. - Przybyłem tu, ponieważ przeznaczenie każe mi być w Domu... przynajmniej na razie... muszę więc tam wracać. Jak najlepiej dostać się do środka? - Przez labirynt albo w górę po rynnie; sam wybieraj. Niedaleko od miejsca, gdzie rozmawiali, rozległ się dźwięk przypominający krzyk pawia. Obaj nie mieli wątpliwo- ści, że to lis. - Które wejście jest najbliżej? - zapytał szybko Handlarz. - Po rynnie - odparła koszatka. - Do widzenia. Rozstali się i Handlarz podbiegi do ściany Domu, a potem wzdłuż muru, aż natknął się na rynnę. Zniknął w jej ciemnej czeluści. Wnętrze rynny wyścielały mchy i porosty, których Handlarz czepiał się, mozolnie brnąc w górę. Była to długa wspinaczka, w końcu jednak wydostał się do rynny ściekowej. Natychmiast pobiegł do znajdującego się za rogiem Domu wyjścia Łaskawej. Obejrzał się na nocne niebo, czy nie widać na nim sylwetek sów, po czym wkroczył na teren plemienia Niewidzialnych. Dopiero na strychu odetchnął głęboko z ulgą. Powędro- wał między belkami, ale nie uszedł daleko, kiedy ktoś zastąpił mu drogę. - Kto tam?! - wykrzyknął. - Kto to?! - Astrid - odpowiedziała dziwna postać. Handlarz popatrzył na nią; Astrid zastygła w dramatycznej pozie, do połowy skryta w cieniu. - Z kim jesteś? - zapytał. -Jestem sama - odparła Astrid. - Rozmawiałam z moimi przyjaciółmi i doradcami, Cieniami. Czy masz jakieś wiadomo- ści dla zgromadzenia? Spadająca powiedziała, że straciłeś rów- nowagę, idąc po linie. Wszyscy cię wypatrują zmartwieni. Nic ci się nie stało? -Nie, wszystko w porządku. Wydaje mi się, że Uług Beg znalazł sposób na nasze kłopoty. - Koniec pewnych kłopotów może być początkiem całego szeregu nowych. - Co chcesz przez to powiedzieć? - To, że rozwiązanie problemu wkrótce samo może stać się problemem. Jeśli wypędzimy golców, będziemy tego żałować; wnoszę to z ostrzeżeń, jakich w zakamuflowany sposób udzie- lają mi Cienie. Mówię ci, wracaj, skąd przyszedłeś, zabierz ze sobą swe wieści i wracaj do dalekiego Żywopłotu. W świadomości Handlarza pojawiło się wspomnienie jego dawnego domu; nagle poczuł zapach dzikiego czosnku i gwiezdnicy, usłyszał głosy wielu ptaków przelatujących nad Żywopłotem, ale należały one już do innego świata i innego czasu. Dom zdążył wziąć go w posiadanie. Handlarz potrząsnął głową i świsnął ogonem. - Nie mogę tego zrobić - powiedział poważnie. - Cóż, w takim razie przekaż te ważne nowiny zgromadze- niu, ale pamiętaj, ja ci to odradzałam. - Astrid stanęła słupka przed Handlarzem, w dramatycznym geście wznosząc przed- nie łapki, jakby błagała o coś swe bóstwa. - Zrobiłam, co mo- głam, żeby uchronić świat od zniszczenia. - Zawsze robisz, co możesz, Astrid - przyznał Handlarz uprzejmie. - Przykro mi, ale nie mogę teraz uciec, jesteśmy już tak blisko celu. A poza tym przecież możesz się mylić; może Cienie chciałyby zdobyć nad nami władzę? Powiedziawszy to, wycofał się pośpiesznie, zanim Astrid zdobyła się na jakąś odpowiedź. Kiedy był już w głębi strychu, z mroku zaczęły wyłaniać sie postacie Niewidzialnych, zama- skowanych tak doskonale, że dopiero teraz ich zauważył. - Zwołajcie zgromadzenie! - wykrzyknął. - Mam wiado- mości od Uług Bega! - Zwołać zgromadzenie! - podniósł się szum. - Zwołać zgromadzenie! Handlarz dostrzegł Lekkostopą i serdecznie uszczypnął ją zębami. Ona także trąciła go pyszczkiem i szła za nim, szep- cząc, z jaką ulgą widzi go całego i zdrowego, i że później wy- słucha jego opowieści. Teraz był ważną myszą, posłańcem od Uług Bega i wszyscy czekali, co powie. Obudzono z drzemki Starego Gorma i pośpiesznie zwoła- no zgromadzenie. Handlarz przekazał wiadomości. - Mamy udawać hałaśliwe duchy i wystraszyć golców z Do- mu - oświadczył. - Duchy! - wołały myszy. - Musimy wzbudzić w golcach lęk przed duchami! Uług Beg i tym razem nie zawiódł! Nastąpiła szybka, gorączkowa dyskusja pomiędzy przywód- cami plemion. Pomysł zgodnie uznali za znakomity, zwłaszcza gdy Handlarz wyjaśnił, że nie muszą sami udawać duchów, tyl- ko wywoływać hałasy świadczące o ich obecności. Wszystko więc wydawało się proste. - Nieźle - przyznał niechętnie Gorm. - Dobrze się spisał, ten jak mu tam... - Handlarz - podpowiedział Handlarz. - Niech i tak będzie - mruknął Gorm. - A teraz musimy coś postanowić w sprawie tych hałaśliwych duchów. Zrzucić parę ta- lerzy z kredensu... coś w tym rodzaju, hę? Późną nocą drapać w nogi od łóżka. Dobrze, dobrze. Zaraz się to rozkręci... EMENTALER Łowca Głów czyścił do połysku kolekcję mysich czaszek, szcze- rząc przy tym zęby z zadowolenia. Mały Książę niespokojnie biegał po klatce, rozpaczliwie usiłując powiedzieć coś swojemu panu. - Wiem, że oni coś knują, słyszę ich szepty. Robią coś bar- dzo, bardzo złego, czuję to przez me drogocenne futerko. Wstrętne domowe myszki, wstrętne słodziutkie mięsko. Snują plany, intrygują, jestem tego pewien... Łowca Głów przerwał polerowanie czaszek i grubymi brudnymi paluchami szarpnął klatkę. Mały Książę wywrócił się z hałasem. W ten sposób jego pan kazał mu się zamknąć. - Ty głupie stworzenie! - wykrzyknął Mały Książę. - Usiłu- ję cię ostrzec przed tymi strasznymi myszami... Łowca Głów znowu potrząsnął klatką, tym razem jeszcze brutalniej, a Mały Książę był na tyle mądry, że zamilkł. Jego pan zajęty był czyszczeniem czaszek i nie życzył sobie, żeby mu przeszkadzano. W skład kolekcji wchodziło około trzech tuzi- nów czaszek w doskonałym stanie i kilka z odpryskami i pęk- nięciami. Uszkodzenia spowodowane były prawdopodobnie przez pułapkę zatrzaśniętą na głowie ofiary. Łowca Głów bar- dzo nie lubił, kiedy mysz miała zgniecioną czaszkę, wolał, żeby zginęła przez przerwanie rdzenia kręgowego. Mały Książę znał wybuchy jego wściekłości, gdy okazywało się, że czaszka jest zniszczona. Siedząc w klatce, Mały Książę mógł patrzeć przez okno; spoglądał w dół, na ogród, i śledził poruszenia jego mieszkań- ców. Ubiegłej nocy widział dwie myszy przechodzące po lince od bielizny, niewątpliwie szły z wizytą do opuszczonego dom- ku na drzewie. Mały Książę wiedział, że w domku na drzewie mieszka sędziwa mysz zwana Uług Begiem; zadziwiające, jak wiele informacji można wyciągnąć od myszy poddawanych tor- turom; Uług Beg to mędrzec, który zjadł Księgę Wiedzy i wie- dział wszystko. Dla Małego Księcia był on jeszcze kimś więcej, z czego inne myszy w Domu zupełnie nie zdawały sobie sprawy. Stano- wiło to wspólny sekret Małego Księcia i bogów, a ci może na- wet zdążyli już o nim zapomnieć. Ważne było natomiast, że myszy odwiedzały Uług Bega tyl- ko wtedy, kiedy chciały się go poradzić wjakiejś ważnej sprawie. - Teraz należałoby złapać jakąś mysz i troszkę maleństwo potorturować - zamruczał Mały Książę. Zwykle było tak, że jego pan zaczynał znęcać się nad my- szą, używając igieł, wrzątku i palnika, a przerażona mysz, my- śląc, że ocali w ten sposób życie, wykrzykiwała wszystko, czego kiedykolwiek udało jej się dowiedzieć. Będąc w agonii, ofiary żywiły błędne przekonanie, że jeśli przekażą Małemu Księciu informacje, jakich żąda, on sprawi, że tortury ustaną. Mały Książę podsycał w myszach to przeświadczenie, gdyż w ten spo- sób poznawał ich tajemnice. - Problem polega na tym, jak przekazać zdobyte informa- cje temu głupiemu golcowi - mruczał do siebie Mały Książę. - Przecież on ma krowi mózg. Mały Książę podobnie jak inne myszy uważał, że im więk- sze stworzenie, tym mniejszy ma mózg. Mrówka była więc jedną z najinteligentniejszych istot na świecie, jakkolwiek ze względu na swe obsesyjne usposobienie i manię pracy otoczo- na była ogólną pogardą. Myszy zadowolone były z takiego móz- gu, jaki im przypadł w udziale; wszystkie większe stworzenia uważały za różnego kalibru tępaków. - Potem kochaneczki wróciły - zastanawiał się Mały Ksią- żę, patrząc uporczywie na linkę od bielizny. - Wróciły, ale bez tego wstrętnego, pomarszczonego i śmierdzącego Uług Bega. Może umarł? Wszystkie myszy kiedyś umierają; może została z niego tylko kupka kurzu. Mały Książę widział już kiedyś, jak Uług Beg szedł po linie z myszą, która najwyraźniej została po niego wysłana. Aż do wczoraj zawsze tylko jedna mysz występowała w roli posłańca i przewodnika sędziwego mędrca; a jednak ubiegłej nocy my- szy były dwie. Jedną z nich Mały Książę rozpoznał. To był ten, któremu udało się zbiec! Dopóki Handlarz nie wydostał się z potrzasku, żadna mysz nie zdołała uciec Łowcy Głów. Golec był bliski szału, z wściekłości omal nie wrzucił Małego Księcia do garnka z wrzątkiem. Przez tego nędznego Handlarza żyw- cem by go ugotował! A teraz ta mysz zaroślowa brała udział w jakimś spisku, w konspiracji, która ogarnęła już wszystkie myszy w Domu. - Nienawidzę tej myszki o słodziutkim pysku - powiedział pieszczotliwie Mały Książę. - Chcę, żeby jego oczy rozpuściły mi się w ustach, chcę lizać jego wątrobę, chcę schrupać jego jądra. To będą moje smakołyki... Klatka szczęknęła znowu i Mały Książę zorientował się, że mówi za głośno. To wszystko wina tej myszy zaroślowej, tego Handlarza, który był tylko źródłem kłopotów. Handlarz jak cierń zalazł mu za skórę; w nocy nie pozwalał spać, zmuszał do rozmyślania i snucia bezużytecznych planów. - Założę się, że jego łzy smakują jak nektar - mruknął Mały Książę. - Założę się, że krew ma słodką jak syrop; będzie jeszcze przeze mnie płakał krwawymi łzami. Mały Książę powtarzał to jak refren, podśpiewywał i mru- czał, dopóki nie zobaczył, że Łowca Głów znowu obrzucił go groźnym spojrzeniem. CAMBOZOLA Musimy wezwać duchy, zjawy, widma i cienie z najdalszych zakątków świata nadprzyrodzonego! - wykrzyknęła Fryda Pie- gowata. Cale to zamieszanie z duchami było bardzo po jej myśli. -Ja osobiście spróbuję nadgryźć w bibliotece każdą księgę, choć trochę sprawiającą wrażenie, że zawiera infor- macje na temat zjawisk pozazmyslowych i emanacji ektopla- zmy. W każdym kącie Domu musi straszyć! Zdarzały jej się chwile takiego podniecenia na myśl o wy- woływaniu nocnych duchów, że zrywała się na nogi i pędziła do książki, zapominając o młodych, które zwisały uczepione jej sutków. Gorm i jego ekipa woleli rozwiązania bardziej praktyczne; myszy miały powodować hałasy świadczące o obecności du- chów, a same pozostawać niewidoczne. Byłoby to coś, co Fry- da określała jako „duchy kołaczące". Pierwsza próba powiodła się nadzwyczajnie i polegała na tym, że gdy golec był w pobli- żu, mysz przebiegła wzdłuż całej górnej półki kredensu, zrzu- cając przy tym wszystkie ustawione na niej talerze. Ponieważ stały ukośnie, oparte tylko brzegiem, łatwo było je strącić. Po- spadały, potłukły się i roztrzaskały w kawałki tuż obok wystra- szonego golca. Myszy, które obserwowały to z ukrycia, widziały, że golec nie mógł dociec, co było przyczyną tego zjawiska, ponieważ stał, wpa- trywał się w potłuczone talerze i drapał się po głowie. Przyszli też inni golcy, trajkotali, jazgotali i wymachiwali rękami, depcząc po skorupach. W tym samym czasie za ich plecami któraś mysz strąciła z innej półki rondel, który z głośnym brzękiem spadł na posadzkę; znów nastąpił ogłuszający jazgot i nerwowe kroki golców. Potem szczotka do zamiatania upadła jak zwalone drze- wo, powodując wśród nich jeszcze większe zaniepokojenie. Wówczas myszy wycofały się w obawie, że któraś z nich mogłaby zostać dostrzeżona, a wtedy wszystko by się wydało. Golcy byli głupi, ale jakieś rozumki jednak mieli. W bibliotece plemię Zjadaczy Ksiąg odniosło wielki suk- ces, atakując Drętwego, sędziwego spaniela. Wybiegali, szarpa- li go za ogon i z powrotem chowali się w szczeliny. Potem Drę- twy zaczął wyszczekiwać obelżywie w stronę kąta biblioteki, gdzie chichotały niewidoczne myszy, aż zwrócił na to uwagę towarzyszący mu stary golec. Raz czy dwa golec podniósł się zza biurka, rozwijając się na całą wysokość; patrzył w pusty kąt, podszedł tam nawet, tylko po to by ze zdziwieniem stwierdzić, że nic tam nie ma. W końcu stare, białowłose stworzenie rozprostowało się raz jeszcze i zmierzało do wyjścia, obrzucając całe pomieszcze- nie spojrzeniem pełnym niepokoju. W ostatniej chwili kilka myszy zdążyło wspólnym wysiłkiem zepchnąć z półki książkę, tak że z trzaskiem spadła na podłogę. Na okładce miała obra- zek przedstawiający szkielet golca, czaszkę wyszczerzoną W uśmiechu i podobne okropieństwa. Drętwy powlókł się tam, pochwycił książkę w zęby i machając ogonem, zaniósł ją swe- mu panu, który na ten widok wybałuszył oczy; zabrał tom ze sobą i szybko zamknął za sobą drzwi biblioteki. Wśród Niewidzialnych bohaterką godziny obwołano Wszechsłyszącą, która wpadła na pomysł, że zegar powinien zacząć błędnie odmierzać czas. I tak, gdy nadeszła trzecia, Wszechsłyszącą dwukrotnie szarpnęła pazurkiem zapadkę koła zębatego i wielki zegar wybił piątą. Kiedy zdarzyło się, że o północy golcy jeszcze nie spali, sprawiła, że uderzył trzynaście razy, bo po dwunastym uderze- niu wskoczyła na wahadło, aż po całym Domu rozniósł się jesz- cze jeden, bardzo głośny gong. Golcy wypadli z salonu i wpa- trywali się w zegar oczami rozszerzonymi z przerażenia. Wtedy Wszechsłyszącą stanęła na zapadce, a wskazówki jak szalone kręciły się po cyferblacie. Potem znów nacisnęła dźwignię i ze- gar uderzył jeszcze pięć razy. Wreszcie na zakończenie znów wskoczyła na zapadkę. Zegar chrupnął, zajęczał i stanął. Po tym zdarzeniu golców ogarnął wielki niepokój; na pię- trze i w holu zostawiono zapalone światła. Łowca Głów u sie- bie w pokoju nie gasił lampy przez całą noc, a myszy cieszyły się na myśl, że Łowca Głów boi się duchów. Sprawiało im to prawdziwą radość. Zachęcona sukcesem, jeszcze tej samej nocy Spadająca zaczęła huśtać się na łańcuszku zwisającym od rezerwuaru w toalecie; brzęk i stukanie łańcucha o metalowe rury trwały przynajmniej godzinę. Myszy uznały za znaczące, że żaden z golców nie pojawił się, by zbadać przyczynę hałasów. SHROPSHIRE BLUE Z godziny na godzinę myszy wykazywały większą pomysło- wość, powodując różne dziwne odgłosy, a ponieważ mieszkają- cy w Domu golcy mieli przeważnie kłopoty ze słuchem, odgło- sy te musiały być odpowiednio donośne. Drapanie i chroboty pod boazerią okazały się całkiem bezużyteczne. Aby przycią- gnąć uwagę golca, należało spowodować bardzo głośny brzęk, dźwięk przypominający tupot albo całą serię niezrozumiałych hałasów. Łowca Głów oczywiście słyszał wszystko, on jednak wśród golców mało się liczył; wprawdzie dla myszy był postra- chem, ale współplemieńcy nie zwracali na niego szczególnej uwagi. Zły Hywl odkrył, że jeśli przylgnie do gałki radioodbiorni- ka i zacznie się wraz z nią okręcać, urządzenie samo się włączy. Obserwował z zachwytem, że gdy skrzynka zaczyna z powrotem po swojemu niezrozumiale ględzić, chociaż w saloniku nie ma żadnego golca, ogromne bestie przybiegają i wpatrują się w aparat, jakby nagle ożył. Miał szczególną satysfakcję, włączy- wszy odbiornik ponownie zaraz po tym, jak wyłączyli go golcy. Zbledli i uciekli z saloniku, wydając przy tym dźwięki przypo- minające skomlenie. Terej Trójnogi, który dotychczas nie zdążył wykazać się żadnymi wybitnymi zdolnościami, teraz odkrył, że pewne wi- dzialne znaki mogą być dla golców równie przerażające jak zagadkowe dźwięki. Któregoś ranka do Domu dostarczono cztery listy, lecz zanim golcy zdążyli je zauważyć, Terej ułożył z nich na słomiance w holu równy rządek, podobnie jak usta- wione były talerze na kuchennej półce. Stary golec, który je znalazł, najpierw gapił się na listy, potem na otwór w drzwiach, przez który wpadły, potem znowu na listy. W końcu krzyknął przeraźliwie. Widocznie golcy nie lubili, kiedy nieporządne sterty same porządkowały się w równe rządki. - Wygląda na to, że wygrywamy - powiedział Handlarz do Lekkostopej pewnego razu, gdy siedzieli w gnieździe. - Golcy są zdenerwowani i gotowi do ucieczki, to widać. Panuje wśród nich atmosfera napięcia i przygnębienia. Już wkrótce Dom będzie nasz. - Zastanawiam się czasem, czy to nam wyjdzie na dobre - odparła Lekkostopa, krzywiąc się nieznacznie. Dla Handlarza Wielkie Wygnanie Golców było najwięk- szym i najbardziej emocjonującym przeżyciem, jakiego zdarzy- ło mu się dotąd doświadczyć, chciał więc, aby i Lekkostopa okazywała podobny entuzjazm dla sprawy. - Co masz na myśli? - zapytał. - Cóż, martwią mnie ostrzeżenia Astrid. Handlarz kiwnął na to głową. - Darzę Astrid ogromnym szacunkiem, mimo że niestwo- rzone rzeczy opowiadają o niej i Ibanie, ale przecież nawet wyrocznie czasami się mylą... - Co?! - wykrzyknęła Lekkostopa, wyzbywszy się nagle sen- ności. - Co takiego opowiadają o Astrid i Ibanie? Natychmiast stanęła słupka, uderzając przy tym głową o bel- kę, która stanowiła strop gniazda, wcale się tym jednak nie prze- jęła. Nie do> wiary, ale plotki interesowały ją znacznie bardziej niż dyskusje na temat Wielkiego Wygnania Golców. Handlarz spojrzał na swą partnerkę z zakłopotaniem; była dla niego godna uwielbienia i niezastąpiona, czasami jednak zastanawiał się nad jej poziomem umysłowym. W tej kwestii wykazywał nieco snobizmu. Przyjemność sprawiała mu myśl, że oboje mają zbyt dobrze w głowie, by powtarzać każde trzy po trzy. W Żywopłocie nie było czasu na rozpuszczanie niespraw- dzonych pogłosek i trudno mu było zrozumieć skwapliwość, z jaką myszy w Domu podchwytywały i przekazywały innym plotki i wszelką czczą paplaninę. Szczerze je to podniecało i je- go najdroższa nie stanowiła tu wyjątku. - Powiedz, powiedz, powiedz mi! - piszczała. Handlarz uznał, że nie zdoła zatrzymać tej wiadomości dla siebie. -A więc, jak wiesz, Iban i Astrid... no... spotykali się od czasu do czasu za plecami Gorma... - Och, mów dalej, mów! - niecierpliwiła się Lekkostopa. Westchnął. - Niektóre spośród myszy bibliotecznych odkryły, co się dzieje, i zagroziły Ibanowi, że go zdemaskują, jeśli nie będzie... - Co nie będzie? -Jeśli nie będzie tego robił z nimi też. Oczy Lekkostopej zrobiły się wielkie i okrągłe. - Chcesz powiedzieć, że Iban dmucha te wszystkie sfru- strowane stare dziwki z zakurzonych półek bibliotecznych? -Jeśli w ten sposób chcesz to ująć, istotnie tak jest - po- twierdził Handlarz sztywno i powściągliwie. -Wielkie nieba, biedny Iban! - wykrzyknęła Lekkostopa. - I biedna Astrid. Czy ona wie? - Nie, hm, wydaje mi się, że nie... pewnie podejrzewa, że coś jest nie w porządku, ale nie wie dokładnie co. I pozwo- lę sobie dodać, że moim zdaniem nie powinniśmy jej o tym mówić. - Co za głupiec z tego Ibana! - prychnęła Lekkostopa. - Gdyby miał choć trochę rozsądku, wyrzekłby się celibatu i przynależności do Smierciogłowych, zmierzył się z Gormem i wziął Astrid do swego gniazda. Tak postąpiłby każdy normal- ny samiec, prawda? -Ale ci dwoje nie są jak inne, zwyczajne myszy - wyjaśnił Handlarz. - Ona rozmawia z Cieniami i ma widzenia, on zaś służy bogu Ciemności i Niewiedzy i na każdym kroku łamie swoje śluby. Nie są przeciętnymi gryzoniami jak ty czyja. Przytuliła się do niego i oblizała mu wąsy. - Ty nie jesteś przeciętny; jesteś myszą nadzwyczajną - za- szeptała prosto w mysie ucho. -Ależ skąd, jestem zupełnie zwyczajny - zaprotestował skromnie Handlarz, któremu te przejawy czułości wyraźnie sprawiły przyjemność. Znowu wtuliła się w jego ciepłe futerko. -Jesteś mój, wcale, ale to wcale niezwyczajny - zaszeptała, pieszczotliwie skubiąc mu kosmaty policzek. LEICESTER Podczas gdy Handlarz i Lekkostopa tulili się do siebie w gnieździe, spośród wielu myszy zasłużonych dla sprawy wy- łoniła się główna bohaterka Wielkiego Wygnania Golców. Zu- pełnie przypadkowo udało jej się odkryć sposób, który sprawił, że te bezużyteczne stwory opuściły Dom definitywnie. Wielki zegar wybił właśnie trzecią, a Wszechsłysząca znajdowała się w jego wnętrzu, poddając się wibracjom i czerpiąc z tego naj- wyższą przyjemność. Kiedy kurant umilkł, przeciągnęła się i ze zrobionej z różanego drzewa skrzynki zegarowej wyszła do holu. Tu zatrzymała się na chwilę, chłonąc z lubością atmosfe- rę przedświtu; wszyscy golcy spali w swoich sypialniach, więk- szość myszy harcowała w najlepsze. Mimo że Wszechsłysząca wiele czasu spędzała w zegarze w holu, należała przecież do Niewidzialnych, skierowała się więc w stronę Nory Gwenllian, aby stamtąd mysimi korytarza- mi dojść na strych. Zanim jednak zdążyła schronić się w norze, na schodach pojawił się Pluj; wyczuła jego zapach i zaczęła biec, ale kot zobaczył ją lub usłyszał, bo natychmiast rzucił się w pogoń. Wszechsłysząca pędziła holem aż do lekko uchylonych drzwi saloniku. Wbiegła tam co sił w nogach i zaczęła rozpacz- liwie rozglądać się w poszukiwaniu kryjówki. Wszystkie szafki były pozamykane. Do pokoju wkroczył Pluj, a oczy płonęły mu żądzą krwi. Wszechsłysząca przebiegła po dywanie pod stołek od fortepianu; Pluj dał susa za nią, z głośnym hałasem wywra- cając przy tym stołek; Wszechsłysząca wskoczyła na pedały for- tepianu i jakimś cudem zdołała wcisnąć się pomiędzy lewy pedał i obudowę. Znalazła się wewnątrz instrumentu. Po jego wnętrznościach gramoliła się w górę, aż dotarła do pokrytych filcem młoteczków. Zupełnie ogłupiała zaczęła bie- gać w tę i z powrotem, wprawiając młoteczki w ruch. Uderza- ne struny wpadły w wibracje, które podziałały na mysz uspoka- jająco, bo biegając, zwolniła nieco tempo. Nie słyszała dźwię- ków, które wydawał instrument, ale czuła je i było to niemal równie przyjemne jak bicie zegara. Doszedłszy trochę do siebie, wdrapała się na górę, żeby wyjrzeć przez podniesioną pokrywę instrumentu. Chciała się zorientować, czy Pluj jest w pobliżu. Podobnie jak wszystkie myszy wzrok miała nie najlepszy, spodziewała się jednak, że za- uważy ruch w oświetlonym blaskiem księżyca pokoju. To, co zobaczyła, zdumiało ją niepomiernie. Pokój z fortepianem był teraz rzęsiście oświetlony, a wszy- scy golcy wybałuszyli oczy i rozdziawili gęby, otoczywszy instru- ment półkolem. Obejmowali się nawzajem i wyglądali na śmiertelnie przerażonych; wpatrywali się w fortepian, jakby był żywy i mógł w każdej chwili ich pożreć; wydawało im się, że to groźny potwór, który tylko na nich czyha. Dopiero wtedy zrozumiała, czego udało jej się dokonać. Dzięki niej zabrzmiał dźwięk, mimo że żaden golec nie sie- dział akurat przy klawiaturze. Wszystkie myszy w Domu wie- działy, że fortepian wydawał dźwięki, a kiedy zasiadał przy nim Łowca Głów i tłustymi paluchami walił w klawiaturę, brzmiały bardzo nieprzyjemnie. W każdym razie fortepian grał tylko wtedy, kiedy ktoś brzdąkał w biało-czarne klawisze. Teraz zaś Wszechsłysząca odkryła sposób, by instrument za- dźwięczał bez udziału golca, nic więc dziwnego, że wszyscy byli przerażeni. Myśleli może, że fortepian zagrał sam? Albo że to duch uderzał w klawisze? Wszechsłysząca była zachwycona; wró- ciła do młoteczków i podskakiwała na nich radośnie. Zaczęła od dźwięków niskich i skakała dalej, aż zabrzmiały nuty wysokie i wibrujące; potem lekko naciskała i jakby odzywały się dzwo- neczki; na środku zatupała ciężko, w stylu Lekkostopej. Poczu- ła się błogo. Wniosła znaczący wkład we wspólną sprawę, więk- szy nawet niż wtedy, gdy dzięki niej o północy zegar uderzył trzy- naście razy; teraz chciała się tym nacieszyć do syta, a w bastio- nie fortepianu czuła się zupełnie bezpieczna. Wszystkie myszy w Domu słyszały, że fortepian gra, i cho- ciaż według nich dźwięki nie układały się harmonijnie, nie sta- nowiły też dysonansu. Było w tej grze coś melodyjnego, jakby ktoś usiłował zagrać piosenkę i nie całkiem mu to wychodziło. Poczuły niewypowiedziany podziw, kiedy dowiedziały się, że było to zasługą myszy. Podobno nawet Gorm stwierdził, że Wszechsłysząca przewyższa go w zdolnościach muzycznych, na co niektórzy aż unieśli wąsy ze zdumienia. Nikt nigdy jeszcze nie słyszał od Gorma tego rodzaju pochwał, zwłaszcza jeżeli miałoby to być z uszczerbkiem dla jego własnych talentów. Przez cały tydzień o różnych porach Wszechsłysząca grała od środka na fortepianie. Drugiego wieczora w ogrodzie poja- wiła się duża, pokryta czerwonymi znakami tablica. Piątego wieczora zaczęło się gorączkowe pakowanie. Siódmego wie- czora golcy wyszli z Domu z walizkami, załadowali się do swe- go pojazdu i odjechali na dobre. Był z nimi Łowca Głów, a także koty i pies. Wielkie Wygnanie Golców zakończyło się szczęśliwie. Dom przeszedł we władanie myszy. JARLSBERG Pozbyliśmy się szkodników! Spiżarnia jest nasza! - rozniosło się po Domu. Natychmiast po odejściu golców zaczął się ruch i biegani- na, bo na tę radosną wieść wszystkie myszy rzuciły się w stronę prześwietnej spiżarni. Tłoczyły się na schodach, wychodziły z nor, niczym strumienie wypływały zza boazerii. Nadciągały do kuchni ze wszystkich stron, przez drzwi, przez dziury i z drewut- ni. Chciały dostać się do wyśnionej spiżarni, czy to przeciskając się pod drzwiami, czy też którymś z tajnych przejść, wygryzio- nych przez myszy kuchenne w czasach, gdy do nich należał ten przybytek. W Domu zapanowała wielka radość i zaczęło się ucztowanie. Myszy gramoliły się po jedzeniu i napychały brzuchy do woli; na- woływały się przy tym głośno, gratulowały jedne drugim, a Gorm i Wszechsłysząca gratulowali głównie sobie samym. Pfruk i Ospalec pożarli tyle miodu, że potem przez pomył- kę upili się octem, biorąc go za wino. Stary Gorm tak objadł się zimnymi gotowanymi kartofla- mi, że oczy wychodziły mu na wierzch. Klapnął ciężko i usnął w garnku, mamrocząc coś pod nosem. Fryda Piegowata łapczywie wychłeptała budyń śmietanko- wy, a stłoczone wokół niej potomstwo zlizywało to, co skapnę- ło z jej szacownych wąsów. Iban i Astrid wytarzali się w maśle, a potem wgryźli w po- tężny blok marmolady porzeczkowej, aż słodka masa zapadła się i omal nie zgniotła ich na śmierć. Cichoszept głośnym wrzaskiem informował każdego, kto się nawinął, że ciasteczka są znakomite, a przy okazji opluł okruchami połowę swego plemienia. Szybkonadno, chcąc dać pokaz swych pływackich umiejętności, o mało nie utonął w dzbanku z mlekiem. Ulf zjadł cały ząbek czosnku i odtąd ział straszliwie na każ- dego, kto pojawił się w zasięgu jego chuchnięcia. W powietrzu unosiły się tumany pieprzu, soli, mąki i ot- rąb; całe plemiona krztusiły się i kichały. Myszy obgryzały ja- błka, chrupały i rozdeptywały płatki kukurydziane, na chleb wcale nie zwracały uwagi. Byli jednak i tacy, którzy jedli skąpo i odnosili się z rezerwą do ogólnego obżarstwa i rozpasania. Należeli do nich I-Ku- cheng i jego wierna zwolenniczka Skrang. Najwyraźniej nie lubili ucztować; podobnie jak Lekkostopa, która nawet ukryła nieco jedzenia w pobliżu gniazda. Jago, Zjadacz Ksiąg i sma- kosz, także patrzył na to ze wstrętem, namawiając współple- mieńców, żeby spróbowali raczej nowych i apetycznych czaso- pism i gazet, których było pod dostatkiem w oswobodzonym od kotów salonie. Z pewnością przyniosłoby im to większy po- żytek niż opychanie się jedzeniem ciężkim i sycącym, którego jeszcze długo nie będą mogli strawić. Handlarz daleki był od stoickiej postawy Lekkostopej. Ku swemu bezgranicznemu wstydowi rzucił się na rozsypany cu- kier i pożarł słodki chrupiący smakołyk, zostawiając tylko reszt- ki. Zaraz tego pożałował, bo nie mogąc go strawić, przez go- dzinę jęczał, zwijając się z bólu. Jedzenie było dla wszystkich, każdego rodzaju i w wielkich ilościach. Jedną tylko rzecz traktowano ze szczególną czcią i spożywano dopiero wtedy, gdy I-Kucheng dokonał małej ce- remonii oczyszczenia i udzielił błogosławieństwa jedzącym. Zresztą i wtedy kosztowano go po kawałeczku. Była to mysia ambrozja, pokarm bogów wszystkich gryzo- ni, coś najbardziej wymarzonego: przepyszny, zachwycający i delikatny ser. Na koniec pojawił się Kellog; wynurzył się z dużej nory prowadzącej od kuchni, a mającej wyjście pod tacą z mięsem. Myszy natychmiast usunęły mu się z drogi. Bez słowa przeszedł po kartoflach i mięsie, wdepnął w ciasto i w budyń, zostawia- jąc za sobą ślady wielkich pazurów. Kiedy napotkał olbrzymią bryłę sera i miskę ze śmietaną, przysiadł i zabrał się do jedze- nia. Żadna mysz nie ośmieliłaby się przy nim skubnąć nawet ździebełka z tych smakołyków. Szybkonadno, który właśnie się suszył za bochenkiem chleba, wyprowadzony został pośpiesz- nie tajnym przejściem. Tymczasem Kellog wymówił z pełnym pyskiem tylko kilka słów: -Jak tylko znajdę, wiecie kogo, przetrącę mu kark. Dalej ucztowano już w ciszy i w niezbyt miłej atmosferze. TORTA SAN GAUDENZIO Po długich godzinach i nocach Kellog zmuszony był uznać obecność Łaskawej na strychu za nieuniknioną. Na początku miał nadzieję, że sowa znajdzie sobie inne schronienie, a on pozostanie panem strychu; kiedy jednak stało się jasne, że to nigdy nie nastąpi, przestał o tym myśleć. Kellog, oczywiście, wystrzegał się Łaskawej jeszcze bardziej niż wierszokletów, co było całkiem zrozumiałe, jako że sowy stanowią śmiertelne zagrożenie dla wszystkich gryzoni. Nor- malnie Łaskawa odżywiała się głównie owadami, nie gardziła też myszami i nornicami, ale Kellog zdawał sobie sprawę, że gdyby tylko nadarzyła się okazja, zabiłaby i szczura. Wielkością prawie się nie różnili, ona jednak była bez wątpienia bardziej okrutna, wyposażona w potężną broń, jaką stanowił dziób i pazury; gdyby doszło między nimi do walki, na pewno byłaby górą. Dlatego kiedy sowa przychodziła do zbiornika ochlapać się trochę w wodzie, Kellog zaszywał się głęboko w gnieździe i drżał ze strachu. Gardził za to sam sobą i wściekał się, że nie jest już władcą strychu. Dawno, dawno temu był postrachem wszystkich miejscowych myszy; odkąd jednak zamieszkała tu Łaskawa, zdecydowanie zajęła jego miejsce. Musiał usunąć się w cień. Gdy tylko usłyszał pluskanie wody, zerkał tylko raz, bardzo ostrożnie, i jeśli zobaczył sowie okrągłe oblicze i świdrujące oczy, natychmiast dawał nura w głąb gniazda, a serce waliło mu dwa razy szybciej niż normalnie. Ilekroć od strony zbiornika dobiegał hałas, zawsze spraw- dzał kto to, mimo że i bez tego rozpoznawał po odgłosach, czy to mysz pije wodę, czy sowa się pluska. Raz czy dwa zdarzyło się bowiem, że Szybkonadno naśladował odgłosy kąpiącej się sowy, aby przerazić Kelloga. Odtąd za każdym razem szczur z naraże- niem życia wyglądał z gniazda, żeby tylko się upewnić, czy przy- padkiem Szybkonadno znów sobie z niego nie zakpił. Z dwoj- ga złego wolałby chyba zostać zarymowany na śmierć, niż służyć znienawidzonej przez siebie myszy za obiekt żartów. Właśnie tego ranka Łaskawa przyszła do zbiornika zażyć kąpieli. Kellog wyjrzał, zobaczył postać pokrytą piórami, za- opatrzoną w cały arsenał broni kłującej, i zaszył się w głębi gniazda, dopóki nie zakończyła ablucji. Modlił się jak zwykle, żeby przy okazji utonęła; było bowiem faktem ogólnie zna- nym, że sowy lubią się kąpać i czasem topią się w zbiornikach z wodą. Kellog nie wiedział dokładnie, w jaki sposób do tego dochodziło, ale nie przestawał jej tego życzyć. Wielkie Wygna- nie Golców wypłoszyło z Domu istoty ludzkie i gdyby jeszcze coś podobnego mogło spotkać Łaskawą, nie posiadałby się ze szczęścia. Łaskawa wydawała przy kąpieli śmieszne, świergotliwe dźwięki, które dla przysłuchujących się golców brzmiałyby może sympatycznie, Kelloga jednak przejmowały dreszczem. Potem odwiedził go Pietrus, aby omówić szczegóły planu zabicia Szybkonadno. Miejsce, gdzie miało to nastąpić, zosta- ło już ustalone, pozostało jeszcze uzgodnić datę i porę zama- chu. - Zaatakujemy za trzy noce od dziś, gdy zmierzch zacznie gęstnieć - zaproponował Pietrus wspólnikowi zbrodni. - Zgoda - odparł na to Kellog, który chciał już mieć to raz na zawsze z głowy. I Pietrus odszedł, a szczur pogrążył się w marzeniach: o przepysznych zgniłych serach, pełnych tłustych robaczków; o workach mąki, w której wiją się wołki zbożowe; o smakowi- cie poobijanych jabłkach. KUMMEL Odkąd odeszli golcy, Pfruk i Ospalec nie byli już osamotnie- ni w pijatyce. Pijane myszy spotykało się w całym Domu; awan- turowały się o najgłupsze rzeczy, wyglądały odrażająco i anty- patycznie, nierzadko zasypiały w cudzym gnieździe. Trzeba przyznać, że były i myszy, które zachowały umiar i rozsądek, a zdarzały się też gdzieniegdzie i takie, które życzyłyby sobie powrotu golców. Te ostatnie nie łączyły się w żadne potężne ugrupowanie, lecz zbierały grupkami po kątach, narzekając na to, że wypędzo- no golców, i podważając słuszność tej decyzji. Obawiały się, że anarchia, której są świadkami, stanowi bezpośredni tego skutek. -Jak można by sprowadzić ich z powrotem? - zwróciła się jedna z myszy do Astrid, zdecydowanie opowiadającej się za powrotem starego porządku. - Nie możemy przecież tak po prostu wyjść, powiedzieć, że to pomyłka, i zagonić ich do Domu z powrotem. - Nie wiem, co można zrobić - odparła Astrid - ale jestem pewna, że jeśli wrócą i wszystko znów będzie po staremu, to nigdy już nie ośmielimy się działać wbrew prawom natury. Prawa natury. Ten zwrot wyrażał wszystko, za czym tęskni- ła stara gwardia i co sądziła o obecnej sytuacji. Golcy byli od tego, żeby zarządzać Domem, myszy zaś nie - prawda prosta jak drut. Myszy nie zostały stworzone na posiadaczy. Golcy byli plagą, a jednak tylko oni byli w stanie zapewnić porządek go- spodarstwa domowego. Nawet Handlarz zaczynał podejrzewać, że myszy niewłaści- wie korzystają z wolności, która przypadła im w udziale. Tam, w dalekim Żywopłocie, gdzie wolność trwała od setek nocy i była czymś naturalnym, istniał pewien ustalony porządek, a wszyscy intuicyjnie wyczuwali granice, których nie należało przekraczać. Panowała tam tolerancja i poczucie wspólnoty, których brako- wało w Domu rządzonym przez myszy. W Żywopłocie nikt tak wyraźnie nie zaznaczał: „To mój teren, to twój teren, jak prze- kroczysz tę linię, zginiesz", a mimo to niepisana, lecz ogólnie przestrzegana umowa regulowała zasady współżycia i zapewnia- ła harmonię. W Domu władzę sprawowały nadistoty, a gdy je obalono, zabrakło zwyczajów i nowych wzorców zachowań, którymi można by zastąpić dawny porządek. Kiedy wypędzono golców i jedzenia dla wszystkich było pod dostatkiem, zatarły się granice międzyplemienne. Kuchnia prze- stała być wyłącznym terytorium Dzikiego Plemienia, podobnie jak biblioteka nie byłajuż własnością Zjadaczy Ksiąg. Myszy zakła- dały gniazda, gdzie im się spodobało, nawet w salonie i w saloni- ku. Wszystko było dla wszystkich, a o najlepsze miejsca na gniaz- da toczyły się boje; miejsce w kanapie albo w łóżku trzeba było wywalczyć i nikt nie był pewien swych praw. Zapanował chaos. Handlarz dostrzegał niebezpieczeństwo, jakie kryła w so- bie taka sytuacja, nie wiedział jednak, co na to poradzić. Nie pragnął jak Astrid sprowadzić z powrotem golców, ale był zda- nia, że należałoby jakoś powstrzymać u myszy przejawy rozpa- sania i dzikości. - Chodźcie zobaczyć, co znalazłem! Chodźcie zobaczyć, co znalazłem! - wołała z podnieceniem młoda mysz. Grupa starszych, dorosłych myszy wylegiwała się właśnie na kuchennej podłodze, oddawszy się na pewien czas błogiej bezczynności, aby móc trawić w spokoju. Miały pełne, wydęte brzuchy i odczuwały boleści, co wprawiało je w rozdrażnienie; była to cena, jaką płaciły za swą żarłoczność. Uniosły głowy w stronę intruza, ale widać było, że zbyt są rozleniwione, by chciały ruszyć się z miejsca. - Co jest? - warknął nieokrzesany Stary Gorm. - Chodźcie zobaczyć! - krzyczał młodzik, w podnieceniu nie zauważając, że starszyzna plemienna leżała całkiem skap- caniała, niezdolna stanąć na nogi. -Ja pójdę - rzekł Handlarz. - Pójdę z tobą - ofiarowała się Lekkostopa. - I ja - dodał Okrutnik. Nikt inny nie zdradzał ochoty, żeby się ruszyć, poszli więc we troje za młodym przewodnikiem, który wyprowadził ich z kuchni, a potem po schodach na górę. Handlarz nie przyzwyczaił się jeszcze, że można tak bez obawy chodzić po całym Domu. Wydawało mu się, że Gałeczka wciąż czai się po kątach, a jej niebieskawe futro wtopione w mrok czyni ją prawie niedostrzegalną. Musiało upłynąć jesz- cze sporo czasu, aby myszy zaczęły poruszać się po Domu zupeł- nie swobodnie, nie rozglądając się wciąż trwożliwie na boki. Oczywiście istniałyjeszcze różne niebezpieczeństwa. Łaska- wa nadal królowała pod dachem i nie wolno było tego lekcewa- żyć. Parę godzin temu pewien młody Niewidzialny, ogłupiały z przejedzenia i przepicia, zaginął, wracając do gniazda; Cicho- szept był przekonany, że to sprawka Łaskawej, młodzik bowiem wyszedł nie w porę, zapominając o ostrożności. Pewne oznaki wskazywały też na to, że w Kellogu odżyła ambicja, by stać się władcą Domu. Przechadzał się dumnie i dręczył każdego, kto mu tylko wszedł w drogę; przyciągnął też do siebie kilku co bardziej zbuntowanych chłystków z bandy Trzynastu, którzy widzieli w nim nowego pana i władcę. Mimo że ich przerażał, liczyli na to, że gdy do niego przystaną, oni także zyskają respekt. Zaczynali tworzyć małe bandy, które już dawały się myszom we znaki. Jedna z nich, przyjąwszy nazwę Niszczycieli, starała się przypodobać Kellogowi, naigrawając się ze starych i bezbronnych i szukając w jego oczach aprobaty. Dom był teraz pusty i kto mógł zabronić dzikim kotom przychodzić tu, kiedy im się tylko spodoba? Na razie wszystko było bezpiecznie pozamykane, ale musiał nadejść czas, kiedy szyby powypadają z okien, drzwi pogniją i przybysze z zewnątrz wkroczą do środka. Już teraz w Domu robiło się zimno i wil- gotno, gdyż wraz z odejściem golców ogrzewanie przestało działać. Takie myśli przechodziły Handlarzowi przez głowę, pod- czas gdy młodzik prowadził ich po podeście do sypialni Łowcy Głów. Wszystkie dorosłe myszy zatrzymały się u wejścia do strasz- liwego pomieszczenia; tak długo służyło ono jako komora śmierci, że wciąż roztaczał się tu smród jak w rzeźni. W tym pokoju myszy poddawane były najokrutniejszym torturom, potem je mordowano, a szczątki rzucano Małemu Księciu na pożarcie. Do tej pory na półkach leżały rzędy czaszek o roz- dziawionych szczękach, a pobielałe kości walały się na toalet- ce; na korkowej tablicy porozpinane były ściągnięte z ofiar fu- terka. Niełatwo było przestąpić próg pokoju, w którym zawisła atmosfera grozy. Przewodnik, tak młody, że nie mógł pamiętać, co tu się dawniej działo, bez wahania wbiegł do środka. Handlarz poszedł za nim, tłumiąc w sobie przerażenie, a pozostali deptali mu po piętach. Weszli i stanęli jak wryci. Na podłodze stała klatka, drzwiczki miała otwarte, ale Mały Książę wciąż siedział w środku. Wyglądało na to, że Łowca Głów porzucił swego ulubieńca, zdając go na łaskę lub niełaskę plemion, jakkolwiek otworzył przed nim drogę ucieczki. - A więc zostawili cię. - Handlarz zbliżył się do otwartych drzwi klatki. - Zostawili cię, żebyś umarł. Mały Książę skulił się w głębi klatki i nie patrząc na nich, przemawiał do metalowych prętów. - No więc, rozumiecie, nie chcę stąd wychodzić. Po pierw- sze, pazurki mam nie przycięte i fatalnie dziś wyglądam. Mój Boże, ostatnio tak utyłem... tylko spójrzcie, jaki mam wielki, tłu- sty brzuch. I ciągle nie mogę spać, od czasu jak mój pan karmił mnie tymi okropieństwami. Ojej, ojej, na co mi przyszło... Brzmiało to żałośnie i Handlarz natychmiast poczuł dla niego litość, która przysłoniła pragnienie zemsty. - Słuchaj, Mały Książę - zagadnął. - Rzecz jasna, gdyby mój pan przed odejściem uczesał me śliczne bielutkie futerko szczoteczką do zębów, wyglądałbym znakomicie, może nie? I myszy musiałyby wtedy powiedzieć: „Hej, Mały Książę, dziś naprawdę jesteś zadbany; jesteś biały i czyściutki jak kwiat wiśni, nieskazitelny jak pierwszy śnieg". Tylko że on tego nie zrobił, prawda? Handlarz nie mógł zaprzeczyć, że Mały Książę dopuszczał się straszliwych czynów, ta biała mysz miała jednak w sobie coś, co budziło jego wielkie współczucie. Nie umiałby tego nazwać, ale intuicyjnie wyczuwał w tej żałosnej istocie coś więcej niż samo okrucieństwo i pragnienie mysiego mięsa. „Mały Książę znęcał się nad myszami, sam jednak też był ofiarą" - pomyślał z właściwą sobie wrażliwością. - Zrobiłeś wiele złego, Mały Książę - powiedział. - Bardzo, bardzo złego. Wyglądasz tak niewinnie i cnotliwie, ale byłeś prawdziwym potworem. Mały Książę wpatrywał się w niego nieruchomym wzro- kiem, zupełnie bez wyrazu. - Robiłem, co robiłem - rzucił zadziwiająco rozsądnie. - Nie ma tu nic do dodania, prawda? Z głębokim przekonaniem, że los Małego Księcia zależeć będzie od jego decyzji, Handlarz zwrócił się do pozostałych dwojga i dobrze się złożyło, że byli to Lekkostopa i Okrutnik. - Co z nim zrobimy? Nie możemy wydać go plemionom; rozszarpaliby potwora na kawałki, a co to da? I tak sytuacja sta- je się mało wesoła, jeszcze tylko brakuje nieokiełznanej żądzy krwi. Mogłoby to dać początek najprzeróżniejszym krwawym porachunkom, zdarzyłoby się niejedno, czego później trzeba by było żałować. - Powinniśmy powiedzieć o tym Gormowi - stwierdziła młoda mysz, która znalazła Małego Księcia. -Już Gorm będzie wiedział, co z nim zrobić. - Ojej! - wykrzyknął Mały Książę, z powrotem przybierając pozę małej, biednej, porzuconej myszki. - Moje wąsy z pewno- ścią nie są w najlepszym stanie. Jak myślicie, czy skażą mnie za to, że nie pielęgnowałem ich dość starannie i straciły jedwabi- stość? Ojej, ojej! Może je wylizać, żeby lepiej wyglądały? No a gdyby padało? Moje biedne wąsiki zmokną. -Bardziej prawdopodobne, że ci je powyrywają - stwier- dził młody. Lekkostopa podzielała pogląd Handlarza. - Nie sądzę, aby należało informować o tym Gorma ani też kogokolwiek innego. - Dlaczego nie? - zdumiał się wyrostek. - Czy chcesz zobaczyć na własne oczy, jak rozszarpują mysz na strzępy? -Wszystko mi jedno. Zabił tyle myszy; zjadał je. Zasłużył sobie na to! - Przede wszystkim nie wydaje mi się, żeby Mały Książę sam zabił choćby jedną mysz, chociaż prawdę mówisz, zjadał mysie mięso. Tak został nauczony. To jego pan zabijał myszy i dawał mu je do zjedzenia. Bardzo możliwe, że na początku Łowca Głów głodził Małego Księcia, by jadł wszystko, co mu będzie dawał. Ale odpowiedz, czy chcesz, żeby rozszarpali mysz na twoich oczach? Młodzik zadreptał niepewnie w miejscu. - Bo tak się na pewno stanie - powiedział Okrutnik. - Przyjdą tu i go rozszarpią. Będziesz musiał być tego świadkiem, bo to przecież twoja zasługa. Mam nadzieję, że widok krwi nie sprawia ci przykrości. W kilka sekund ta klatka spłynie krwią; wnętrzności zawisną na prętach, a oczy wyrwane z oczodołów turlać się będą po podłodze, kończyny powyrywane ze sta- wów... chciałbyś to wszystko zobaczyć? Chcesz być za coś takie- go odpowiedzialny? Wyglądało na to, że wyrostkowi robi się trochę niedobrze. - No... nie - wymamrotał. - To co z nim zrobimy? - Co zrobimy z biedną malusią myszką? - zawtórował jak echo Mały Książę. - Zamkniemy go w klatce? Wyślemy do ogrodu, żeby się pobawił? Ach, co zrobimy z Małym Księciem? To takie delikatne, wrażliwe stworzonko, syn kochający i sza- nujący swoich rodziców, mysz czysta, skromna i kulturalna. Czy ma gdzieś dom, w którym mógłby się schronić? Czy ma jakie- goś przyjaciela na tym świecie? Nieszczęsna istota o tragicznej przeszłości. - Zamknij się, bo muszę pomyśleć - uciszył go Handlarz i zwrócił się do młodzika: - Słuchaj no ty, jak masz na imię? - Elizeusz. - Zjadacz Ksiąg, co? No więc, Elizeuszu, myślę, że powinni- śmy utrzymać tę sprawę w ścisłej tajemnicy. Wyglądasz na to, że jesteś odpowiedzialny i dojrzały jak na swój wiek. My zajmiemy się Małym Księciem, a jeśli nas złapią, nie będziemy cię w to mieszać, zgoda? I bez tego w Domu dość już było przelewu krwi. Jeśli o nas chodzi, wcale cię tu nie widzieliśmy, zgoda? Zawieramy teraz ścisły pakt milczenia i nie odstąpimy od niego aż do śmierci... - Handlarz znaczącym gestem położył sobie pazur na pyszczku. - Osobiście uważam, że można ci zaufać. Wiesz, co to znaczy? To znaczy, że wierzę w twoją lojalność; nie wobec mnie albo Małego Księcia, ale wobec siebie samego. Są- dzę bowiem, że jesteś kimś głębszym, niż można by przypusz- czać: myszą, która wierzy w wyższą sprawiedliwość, określaną przez siły znacznie od nas potężniejsze. Elizeusz odchrząknął. - Rozumiem. Przy... przyrzekam utrzymać to w tajemnicy. - Dobrze - rzekł cicho Handlarz. - Doceniamy twoją szla- chetność i nigdy ci tego nie zapomnimy. Myślę, że postępujesz słusznie, Elizeuszu, a jeśli będziesz chciał z kimś o tym poroz- mawiać, jeśli coś cię zaniepokoi, to przyjdź i porozmawiaj ze mną, zgoda? - Zgoda. Już chyba pójdę - odparł Elizeusz. - Pamiętaj - powiedziała Lekkostopa. - Ani słowa. I Elizeusz odszedł. - Tego mamy z głowy. - Handlarz zwrócił się do Małego Księcia. - Co robimy z tą białą myszą? Przeszmuglujemy go do ogrodu i tam wypuścimy? Jastrząb czy łasica wypatrzyłyby go natychmiast. Równie dobrze mógłby stanąć na pagórku, wycią- gając przednie łapki, i krzyczeć: „Chodźcie i mnie złapcie!" - Ogrody są piękne - mówił Mały Książę do prętów klatki - śliczne, prześliczne. Jest tam dużo ładnych kwiatów, można je jeść i żuć ich mięciutkie płatki. Chodźmy do ogrodu, przy- jaciele, pokażę wam zieloniutkie trawy... Nie zwracali na niego uwagi. - Masz rację - powiedziała Lekkostopa. -Jeśli wypuścimy go do ogrodu, zginie. Nie przeżyje sam na wolności, jest myszą oswojoną. O ile zaraz pierwszego dnia nie naje się czegoś tru- jącego, to jego ktoś zje. Bez względu na to, co robił, nie może- my do tego dopuścić. Równie dobrze moglibyśmy wepchnąć go do gnojówki i poczekać, aż utonie. - A więc, co nam pozostaje? - Będziemy musieli na jakiś czas wziąć go do swego gniazda, dopóki nie wymyślimy czegoś lepszego - odparła Lekkostopa. - Do naszego gniazda?! - wykrzyknął Handlarz. - Chyba nie mówisz tego poważnie?! - Uważam, że to bardzo dobry pomysł - wtrącił szybko Okrutnik. - Bo nie chodzi o twoje gniazdo - odpalił ze złością Han- dlarz. - Pomyśl tylko, przecież mieszkasz sam... - No, załatwione, jajuż będę szedł - powiedział Okrutnik. - Dajcie mi znać, jak się sprawy mają. - I już go nie było; wy- biegł do holu i w dół po schodach. - Tak, tak - westchnął Handlarz - chyba nie mam innego wyjścia, jak robić dobrą minę do złej gry. Chodźmy, trzeba go do nas przeprowadzić, zanim w prześwietnej spiżarni skończ)' się ucztowanie. Ty! Idziesz z nami czy nie? Nie będziemy cię ciągnąć na siłę, ale pamiętaj, jeśli tu zostaniesz, prędzej czy później myszy cię znajdą i zostaną z ciebie krwawe strzępy. Mały Książę w paru susach przebiegł przez klatkę, zatrzy- mał się u wyjścia i wyskoczył na zewnątrz. Czerwonymi oczka- mi rozejrzał się trwożliwie dookoła i na trzęsących się nogach wskoczył znów do środka. - O co mu chodzi? - zdziwił się Handlarz. - Przypuszczam, że tak długo był w klatce, że boi się otwar- tych przestrzeni - odparła Lekkostopa. - Otwartych przestrzeni! - wykrzyknął Handlarz, dla któ- rego pokoje w Domu stanowiły ciasne, zamknięte pudełka. - Powinien wyjść na pola, tam pokazałbym mu otwarte prze- strzenie. - Mały Książę tego nie lubi - szepnęła biała mysz. - Mały Książę chce tu zostać. Handlarz wszedł do klatki i tak długo szczypał Małego Księ- cia zębami w siedzenie, aż wygnał na zewnątrz. Tym sposobem popędził oswojoną mysz na podest i do Nory Skaldona, znajdu- jącej się na końcu podestu. Kiedy byli już w ciasnym korytarzu prowadzącym między ścianami na strych, biała mysz przestała żałować, że wyszła z klatki; pokornie podążała za Handlarzem, a Lekkostopa zamykała pochód. Zanim wyszli na strych przy zbiorniku, Handlarz przystanął, chcąc zorientować się w sytuacji. - Będzie się rzucał w oczy jak nie ubrany golec - gderał. - Tu jest teren Niewidzialnych, a białą mysz każdy zobaczy z da- leka. Co z nim zrobić? Na pewno zauważy go Kellog, a czegoś tak dziwnego nie będzie przecież trzymał w tajemnicy. - Musimy go wytarzać w kurzu i pajęczynach - wymyśliła Lekkostopa. -Jeśli przedtem go oplujemy i obsikamy, to brud prędzej do niego przylgnie. Mały Książę drżał i wyglądał na przerażonego. - Brud?! Wolałbym chyba umrzeć. - Dobra - zgodził się Handlarz - umieraj. Łaskawa może nadlecieć w każdej chwili i szybko się z tobą załatwi. Nie zdą- żysz mrugnąć, a zostaną z ciebie tylko strzępki białego futra... -Już się tarzam, już się tarzam, patrzcie! - zawołał Mały Książę. Podczas gdy się tarzał, obsikali go i opluli, tak że kiedy się podniósł, trudno było poznać dawnego Małego Księcia; chy- ba tylko po czerwonych oczach, poza tym był bowiem całkiem bury. Teraz mieli poczucie, że nie zagraża im już takie niebez- pieczeństwo. - Śmierdzę -jęknął Mały Książę. -1 dobrze - mruknął Handlarz. - Twoje pachnące futer- ko Kellog wywęszyłby z drugiego końca strychu, a woń Lekko- stopej zna i nie zwróci na nią najmniejszej uwagi. Tak samo ze mną; jestem tu już dość długo i mnie też Kellog rozpoznaje po zapachu. - Na pewno nie mógłbyś być Niewidzialnym, ale w tej chwili nic więcej nie da się zrobić - stwierdziła Lekkostopa. Teraz do krokwi dachowych ona prowadziła, nakazawszy Małemu Księciu, by postępował krok w krok za nią. Groziło im, że będą zdemaskowani, jako że niektórzy Niewidzialni za- czynali właśnie wracać do gniazd. Ani Handlarz, ani Lekkosto- pa nie mieli pewności, jak postąpiłby Cichoszept, gdyby napo- tkał na swym terenie Małego Księcia, mogli sobie to jednak wyobrazić. Sława Małego Księcia docierała wszędzie i myszy ze strychu wcale nie kochały go bardziej niż myszy kuchenne czy biblioteczne. Cichoszept był rozumnym przywódcą, pewnie jednak poświęciłby go, aby zażegnać gniew plemienia. Mały Książę zjadał ich przodków i najbliższych krewnych; Niewi- dzialni bez wahania rozszarpaliby mu gardło. Wreszcie cała trójka dotarła do gniazda i Lekkostopa z ul- gą opadła na legowisko, umoszczone z wiórów i strzępów tek- tury. Handlarz ułożył się koło niej, pozwalając, aby Mały Ksią- żę sam sobie wyszukał miejsce w głębi gniazda. - Dlaczego się na to zdecydowałaś? - zapytał swą wybran- kę. -Ja wiem, że Mały Książę zjadłby mnie, gdybym nie umknął Łowcy Głów; kpił sobie ze mnie i urągał, ale właściwie nic mi złego nie zrobił. Z tobą jest inaczej. Na pewno pożarł ci kogoś z rodziny, braci, siostry, kuzynów... - Nie lubię o tym myśleć - odparła Lekkostopa - w dodat- ku nie uważam, że winę ponosi Mały Książę. To Łowca Głów zrobił z niego potwora. - Spoważniała. - Straszne, że sprawia- ło mu to tyle przyjemności; doznawał rozkoszy, dręcząc inne myszy. A kim ty byś się stał, gdybyś siedział zamknięty w klatce? Każdego doprowadziłoby to do szaleństwa. - Wiem, wiem - westchnął Handlarz. - Też sobie to powta- rzam. Musimy go tu przechować, dopóki czegoś lepszego nie wymyślimy. Jedzenie będziemy mu przynosić z niewyczerpanej spiżarni; całe szczęście, że jest już nasza... MUNSTER Pietrus wędrował po strychu w stronę gniazda Kelloga i trząsł się ze strachu. Przemykał pomiędzy wąskimi paskami światła, skradał się za belkami, wyszukiwał tajne ścieżki w gąszczu ru- pieci; szedł po stosie starych szmat, między zardzewiałymi kie- rownicami od rowerów, pod mostem dziecinnej kolejki. Im dłużej myślał, tym bardziej żałował swej decyzji i właściwie sam już nie wiedział, dlaczego podjął się zamordować inne żywe stworzenie. Cały spisek był ryzykowny i krył w sobie wielkie niebezpie- czeństwo, a Pietrus, mimo że lubił demonstrować postawę agresywną i nonszalancką, w istocie był równie wrażliwy jak każda inna mysz leśna. Odkrył w sobie coś, czym dotąd pogar- dzał u innych: strach. Wokół panował przedwieczorny półmrok. O tej porze na strychu było szczególnie cicho, o zachodzie słońca życie jakby tu zamierało; wtedy bowiem Łaskawa budziła się, strzepywała pióra i wyruszała na polowanie. Niewidzialni woleli schodzić z drogi skrzydlatej morderczyni, kiedy budziła się niespokoj- na i głodna, a jej oczy żółto jarzyły się w mroku. Przypominały zapalane automatycznie o zachodzie słońca lampy, których ja- skrawy blask budził grozę. Z przyczyn oczywistych była to jednak wymarzona pora na morderstwo; ewentualni świadkowie pochowali się głęboko, a wszędzie kładły się tajemnicze cienie. W pewnym miejscu na strychu Pietrus miał umówione spo- tkanie z Szybkonadno, teraz zaś śpieszył do straszliwego Kello- ga. Sprawa była delikatna, wymagała wielkiej zręczności i Pietrus nie był pewien, czy podoła. Z przerażenia drżał na całym ciele. Wreszcie doszedł do zbiornika i wślizgnął się do wody. Nie był dobrym pływakiem - gdzie mu się równać do Szybkonadno - ale jak wszystkie myszy potrafił pływać na tyle, aby móc prze- być zbiornik. Posuwając się w stronę drugiego brzegu,- czuł unoszącą się nad powierzchnią wody stęchłą, szczurzą woń. Wielki szczur dachowy siedział w gnieździe i czekał, bo usłyszał plusk, kiedy Pietrus wchodził do wody. Mysz wypełzła na brzeg, otrząsnęła się i cicho zapytała: -Jesteś tam, Kellog? W ciemnościach wielkiego gniazda coś się poruszyło. Pietrus znowu zadrżał. Wznoszące się jak twierdza na brze- gu zbiornika gniazdo Kelloga budziło grozę w myszach ze stry- chu. Mieszkał w nim bezwzględny olbrzym, który wykradał nie- mowlęta i zabijał dla przyjemności, bez żadnego powodu. Czarne pióro kruka wplecione w zewnętrzną ścianę gniazda symbolizowało dla Niewidzialnych czarne serce lokatora. Nowa fala smrodu uderzyła Pietrusa w nozdrza, gdy u wej- ścia do gniazda pojawił się Kellog. Szczur wpatrywał się w nie- go surowo; poruszał wielkimi wąsiskami; kręcił potężnym łysym ogonem. Pietrus przyglądał się jego długim żółtym zębom. - No i co? - zapytał olbrzymi szczur. - Przyszła pora. Pamiętasz? Obiecałem wydać ci Szybko- nadno - powiedział Pietrus trwożliwie. - Jasne, że pamiętam, ale się dziwię, że ty nie zapomnia- łeś. Przecież w prześwietnej spiżarni wszyscy ucztują. Sam mu- szę się tam znowu pofatygować, jak tylko skończymy z Szybko- nadno. Przyszła pora, żebym wam pokazał, kto tu rządzi; czas już, abyście wy, nędzne myszy, zaczęły mnie traktować z nale- żytym szacunkiem. Zrobię sobie gniazdo we wspaniałej spiżar- ni, nieźle, co? Na każdy okruszek będziecie musiały sobie za- służyć. Tyle jedzenia , ale na drodze Kellog. Wtedy będziecie mnie czcić i wielbić, prawda? Będziecie przede mną pełzać, skamlać o jedzenie i głośno wzywać mojego imienia: Kellog! Kellog! Stanę się bóstwem wszystkich gryzoni i żywą legendą, będę kochany, szanowany... i w ogóle. - Na pewno... wszyscy się na to zgodzą - wymamrotał Pie- trus. - Przecież, do cholery, będą musieli, co? - warknął Kellog. - Inaczej poodgryzałbym im głowy, może nie? - Tak, tak na pewno byś poodgryzał. - Władca całego Domu, hę? Tam na dole Łaskawa nie wchodziłaby mi już w drogę, prawda? A wy, myszy, będziecie powtarzać: „tak, panie, nie, panie, ugryź mnie w tyłek, panie". - Kellog wolno skinął wielkim łbem. - Ale a propos Łaskawej, czy rozsądnie jest teraz wychodzić tylko dla tego śmiecia Szyb- konadno? Robi się ciemno. - Właśnie dlatego wybrałem tę porę - wyjaśnił Pietrus. - W pobliżu nikogo nie ma, a przecież to nie będzie długo trwa- ło, prawda? Kilka razy kłapniesz zębami i wrócisz do gniazda. Trzeba będzie tylko wystrzegać się hałasów, które mogłyby zwrócić uwagę Łaskawej. Poradzisz sobie? - Załatwię go w mgnieniu oka. Nie będzie nawet wiedział, kto przegryzł mu gardło - odpowiedział Kellog. Pietrus wzdrygnął się, ale zaraz odzyskał panowanie nad sobą. - Chodźmy więc, zanim Szybkonadno znudzi się wyczekiwa- niem i wróci do gniazda. Umówiłem się z nim, żeby wyjaśnić na- sze nieporozumienia; tak mu powiedziałem, a on uwierzył. Po- wiedziałem, że nie chcę, żeby ktoś to widział, bo mi wstyd i nie będę go przepraszał publicznie, dlatego wybrałem tę porę. -Jesteś pewien, że przyjdzie? - Najzupełniej. Jego partnerce, Bezsensownej, bardzo za- leżało na tym, żebyśmy się pogodzili; już ona dopilnuje, żeby przyszedł. - Na twoim miejscu też miałbym taką nadzieję - mruknął Kellog, zanurzając się w wodzie. - Dziś wieczór chcę zabić mysz, dobrze byłoby, gdyby nazywała się Szybkonadno, ale je- śli to się nie powiedzie, zadowolę się inną. Zrozumiałeś mnie? - Tak, zrozumiałem - zaszeptał Pietrus. On także wskoczył do wody i u boku wielkiego szczura zaczął płynąć ku drugie- mu brzegowi. Potem wspólnie przemierzali rozległe przestrzenie stry- chu, przedzierając się przez gąszcze rupieci. Wreszcie Pietrus dał znak, że chce się zatrzymać. Nosem wskazał odległy cień pod belką i szepnął: -Jest tam, czeka na mnie. Jeśli podpełzniesz z drugiej strony belki, nie zobaczy cię ani nie wyczuje, że się zbliżasz; musisz tylko być cicho. - Będę cichy jak śmierć - mruknął Kellog, rozglądając się, czy nie widać sowy. Potem zorientował się, gdzie jest Szybkonadno, i wpełzł w ciemny trójkąt rzucanego przez krokiew cienia. Zbliżywszy się do ofiary, zwolnił tempo; poruszał się ledwo zauważalnie. Światło dnia zaczęło gwałtownie przygasać, słońce prawie już zaszło. Cienie wydłużały się, by już za chwilę roztopić się w mroku. Kellog przystanął. Po drugiej stronie belki był jego wróg, Szybkonadno; szczur czuł już zapach myszy. Szybkona- dno też mógł go wywęszyć i Kellog o tym wiedział; nasłuchiwał teraz, czy mysz nie ucieka. Zaraz może jej dopaść. Wyobrażał sobie, jak Szybkonadno, poczuwszy woń szczura i widząc bez- nadziejność swej sytuacji, trzęsie się ze strachu. „Leży tam cały drżący i żałuje, że zgodził się na spotkanie z Pietrusem" - myślał Kellog. Na strychu panowała absolutna cisza i bezruch. Cały świat jakby zamarł w oczekiwaniu chwili, kiedy szczur zaatakuje i za- kończy krwawy porachunek. Wszystkie uszy nasłuchiwały zdu- szonych okrzyków, wszystkie nosy węszyły już zapach śmierci. Mijały minuty. Nagle zrobił się ruch. - Hej, tutaj, sowo! Przyleć i złap mnie! Przyleć i złap mnie! Czekam na ciebie, sowo... Nie do wiary, ale Szybkonadno wskoczył na belkę i krzy- czał na cały głos. Co ten szaleniec robi? Woli zginąć w szponach sowy niż w szczękach szczura? Kellog czuł, że ogarnia go panika; nie wiedział, co robić: uciekać czy rzucić się na wroga. Pozostanie na miejscu łączyło się z wielkim ryzykiem - ale mysz była zaledwie o krok od nie- go, i to mysz tak bardzo przez niego znienawidzona. Podjął nagłą, rozpaczliwą decyzję: sam musi zabić Szybkonadno! Sprężył się do skoku, chcąc zakończyć rzecz jak najprędzej; tuż koło niego mysz balansowała na belce, wrzeszcząc jak opęta- na. Szczur rzucił szybkie spojrzenie za siebie i skoczył. Wtem ujrzał rozjarzone żółte oczy, pędzące w mroku z szyb- kością światła; oczy stokroć potężniejsze niż jego własne, zdol- ne o zmierzchu wypatrzyć owada. Pocisk o rozczapierzonych, ostrych jak brzytwa, spiczastych szponach i o masywnym roz- dziawionym dziobie, spadł z góry jak błyskawica. Kellog drasnął mysz do krwi, ale umknęła i atak trafił w próżnię, szczur nie zdołał zatopić zębów w ciele ofiary. Szyb- konadno skrył się za belkę i wtopił w mrok, Kellog był za nim o ułamek sekundy. Ciężko odbił się od podłoża, stanowiąc w skoku znakomity, dobrze widoczny cel. Usłyszał nad sobą ci- chy szelest piór, poczuł, jak pazury wbijają mu się w grzbiet i rozdzierają ciało aż po kręgosłup. I nagle pojął, co się naprawdę stało. - Zdrada! - zawył i upadł pod krokwie, brocząc krwią. Leżał na boku, unurzany w kurzu. Uchodziło z niego życie; wiedział, że umrze, i miał przy tym świadomość, że stał się ofiarą spisku. Te dwie cholerne myszy uknuły podstęp, wie- dząc, że z nienawiści gotów jest zaryzykować wszystko, aby tyl- ko zabić śmiertelnego wroga. Oczy mu mętniały, serce waliło szybko, ale wciąż wrzała w nim nienawiść. Dławiąc się własną żółcią, czekał, aż dosięgnie go morderczy cios. Łaskawa załopotała skrzydłami i zaatakowała znowu. Tym razem rozharatała szczurowi gardło. Kellog poczuł ból nie do wytrzymania, jego splątane myśli zalała fala czerwieni. Nagle wszystko ustało, zapadł w pustkę i zapomnienie. - Hejże, szczurze, fiku-fik, obyś szczezł i obyś znikł... - usły- szał jeszcze, lecz nie zdążył się już dowiedzieć, czy słowa te wy- powiedziała mysz, czy też wyłoniły się z zakamarków jego za- mierającego mózgu. Szybkonadno, skryty w cieniu, wciąż pozostawał niewi- doczny - był przecież Niewidzialnym; ale widział ze swej kry- jówki, jak Kellog skończył ziemską wędrówkę. Łaskawa dzioba- ła brzuch martwego szczura, chcąc dobrać się do wnętrzności. Upolowała tłusty kąsek i przepełniał ją triumf. Ucztowała przez chwilę, w powietrzu rozniósł się zapach świeżej krwi. Nasyco- na, porzuciła poszarpanego i skrwawionego trupa, aby muchy i robaki dokończyły dzieła; przez otwór pod dachem wyfrunę- ła w gęstniejącą ciemność wieczoru. Szybkonadno spotkał się z Pietrusem. - No i po szczurze - rzekł. - Powiódł się plan Cichoszepta. - Trudno było dokładnie zgrać to w czasie, ale rzeczywi- ście, wszystko się udało. Myszy rozmawiały ze sobą uprzejmie, acz ozięble. Nie łączyła ich przyjaźń, wydawało się to nawet niemożliwe. Miały całkiem inny sposób myślenia, a poza tym partnerka Szybko- nadno była obiektem pożądania Pietrusa; to w zupełności wy- starczało, aby pozostawali wrogami. A jednak szczur popełnił błąd, myśląc, że myszy mogłyby dopuścić się wobec siebie zdrady. Mogły się nawzajem niena- widzić, ale żadna nie sprzymierzyłaby się ze szczurem przeciw innej myszy; mysz to mysz, a szczur to ktoś obcy. Zgodnie z za- sadą „Mogę walczyć z krewniakiem, ale razem staniemy do wal- ki z intruzem". Szybkonadno i Pietrus zbliżyli się do siebie po tragicznej śmierci Biedaczka, brata Szybkonadno, połączeni wspólnym planem zamordowania szczura. Autorem koncepcji był Cichoszept, Gorm także dodał swoje trzy grosze. Plan, skrupulatnie wprowadzony w życie, okazał się skuteczny. Dzieło zostało wykonane; pozostawili więc ciało Kelloga i rozeszli się w swoje strony. Przed powrotem do gniazda Szyb- konadno wyciągnął czerwoną jedwabną wstążkę, którą zabrał ze sobą na akcję, i uroczyście udekorował nią trupa. Jej czer- wień zlewała się niemal ze szkarłatem krwi Kelloga. - Przy czerwieni czerwień - zaszeptał Szybkonadno do wy- dłużających się cieni. - Krew przy krwi. Tak więc pomścił śmierć Biedaczka. W gnieździe, miesz- czącym się teraz w sypialni domku dla lalek, oczekiwała go Bezsensowna. - No i...? - zapytała, oddychając z ulgą na jego widok. - Załatwione. -Jesteś ranny! - wykrzyknęła, widząc, że z boku leci mu krew. - Daj, wyliżę. - To głupstwo - odparł Szybkonadno, poddając się jednak jej zabiegom. - Szkoda, że nie widziałaś ran Kelloga. - A więc nie żyje? - Zimny trup. I więcej już na ten temat nie rozmawiali. Sprawa została zamknięta. FRIESCHE KAAS Po upływie siedmiu nocy jacyś samcy golców podjechali ol- brzymim pojazdem, wysiedli i ścieżką zbliżali się do Domu. Byli duzi i dobrze zbudowani. Wkroczyli do środka i zaczęli wy- nosić meble; myszy były świadkami, jak las drewnianych nóg, wśród których dotąd się poruszały, nagle przestał istnieć. Za- brano też dywany, znikły lampy, ze ścian zdjęto obrazy. Opróż- niono strychy. Gromadzone przez Łowcę Głów słoje wraz z ich ponurą zawartością porozbijano na ścieżce za Domem, a mar- twe myszy, pływające dotąd w cieczy, porzucono tam, aby gniły na deszczu. Zniknął też znajomy i szacowny obiekt, jakim był wielki zegar w holu, i wtedy myszy zupełnie straciły poczucie czasu. Wszystko jakby stanęło do góry nogami. Myszy rzucały się do okien, chcąc sprawdzić, czy na zewnątrz jest jasno czy ciemno, świeci słońce czy księżyc. Nie mogąc połapać się w porze dnia i nocy, były złe, kapryśne, rozdrażnione; zdarzało się, że dozna- wały gwałtownych zaburzeń osobowości. Dom ogołocono nie tylko z mebli. Zabrano także całe je- dzenie, które tu jeszcze zostało; trochę wyrzucono do kubła na śmieci, resztę załadowano do wielkiego pojazdu. Kiedy pod koniec dnia golcy wreszcie odjechali, Dom przypominał pustą skorupę gigantycznego ślimaka, którą niegdyś stanowił. Myszy były zaskoczone, ale szybko doszły do siebie, wie- dząc, że szczodra spiżarnia nie pozostanie długo pusta. Nie przejmowały się szczególnie brakiem mebli, chociaż wolałyby mieć gdzie się chować i po czym biegać. Na strychach wraz ze starymi rupieciami przepadło wiele gniazd, te jednak można było odbudować. Pejzaż strychu, który jednego dnia z górzystego zmienił się w równinny, straszył teraz nagością pu- stych przestrzeni. Myszy znosiły to z ciężkim sercem, ale wie- rzyły, że czas zrobi swoje. Rozstanie z wielkim zegarem stanowiło nieszczęście, ale przy pewnym wysiłku woli można się z tym było pogodzić. Utra- ta jedzenia byłaby katastrofą, o ile cudownie hojna spiżarnia pozostałaby pusta, ale to przecież wydawało się niemożliwe. Niektórzy w cichości ducha wątpili, czy zapasy odnowią się natychmiast; sądzili, że może to wymagać trochę czasu. - Może się zdarzyć, że po siedmiu dniach tłustych nastąpi siedem dni chudych - szeptali jedni drugim. Astrid głosiła wszem wobec, że dni dostatku minęły bez- powrotnie, a dni nędzy są blisko. - Zobaczysz - mówił optymistycznie Gorm - już wkrótce półki znowu się zapełnią. Przesiadywali w kuchni i wałęsali się z kąta w kąt, obserwu- jąc pustą spiżarnię i wypatrując, czy nie pojawia się jedzenie. My- szy zgromadzone wokół drzwi do spiżarni albo na półkach cze- kały na cud; zanosiły modły do bogów obfitości lub do najwyż- szego Stwórcy o cudowne wskrzeszenie błogosławionej spiżarni. GLUX Myszy leśne były największe ze wszystkich myszy mieszkających w Domu, dlatego też potrzebowały więcej jedzenia niż ich zaro- ślowe czy domowe kuzynki. A jednak, ogólnie biorąc, myszyle- śne są mniej wymagające; usposobienie mają pogodne, stanowią gatunek pozytywnie nastawiony do życia, spokojnie przyjmują- cy zmienne koleje losu. Kiedy sprawy przybierają zły obrót, wte- dy stroszą wąsy, kręcą ogonem i starają się nadrabiać miną. Pew- nie z tej przyczyny właśnie myszy leśne najlepiej nadawały się na Smierciogłowych; miały jasną i prostą filozofię życiową, którą mogły rozwijać, poświęciwszy się stanowi kapłańskiemu. I-Kucheng nie był wśród myszy szczególnie popularny; za- wdzięczał to wyrokom, jakie wydawał w różnych spornych spra- wach. Rzadko kiedy udawało mu się kogoś zadowolić. Jego wierną zwolenniczką była natomiast Skrang, a i pozostali Śmierciogłowi darzyli I-Kuchenga dużym szacunkiem. To on udoskonalił sztukę walki ik-to i uczynił z niej wyłącznie walkę obronną; jeżeli myszy stosowały się do rozwiniętych przez nie- go technik, nie odnosiły w starciu żadnych trwałych obrażeń. I-Kucheng osiągnął wyższy stopień świadomości, gdyż zdołał odrzucić własne ego. Niewypowiedzianie smucił mistrza fakt, że jego uczeń Iban poświecił się służbie Yo, boga Niewiedzy i Ciemności. Była to inna ścieżka duchowego rozwoju i wyma- gała wyrzeczenia się nie ego, lecz pamięci. Teraz I-Kucheng spoczywał na łożu śmierci w Norze Ran- guna, a jego wierna Skrang, Smierciogłowa wojowniczka i ka- płanka, zasmucona siedziała u wezgłowia konającego. Położe- nie Nory Ranguna przestało być tajemnicą, odkąd wyniesiono meble, i myszy czuwały na zewnątrz przy wejściu, chcąc upew- nić się, czy stary wojownik rzeczywiście wyzionął ducha. - Skrang, zrozum, teraz właśnie zwyciężam. Śmierć jest triumfem, a nie klęską. - I-Kucheng leżał na grzbiecie i wpa- trywał się w sufit. - Tak - szepnęła - wiem. Czy chciałbyś może coś wyznać? Jakiś grzech z czasów młodości? Wyrzuć to z siebie, zanim roz- poczniesz wędrówkę. Z pewnością nie popełnił żadnego grzechu, odkąd go zna- ła i sprawowała nad nim pieczę. - Nienawidzę tapety w tym pokoju. - Słucham? - Skrang była pewna, że się przesłyszała. - Nienawidzę tej tapety w drobne różyczki - wyznał I-Ku- cheng. - No, to mam już za sobą spowiedź przedśmiertną. - Tylko tyle? - Czyż nie jest to wystarczająco straszne? Nienawidzić cze- goś, co golcy uważają za piękne? Widziałem, jak ją kładli, gol- cy krzątali się, machali pędzlami, smarowali ściany klejem... wstrętny smak miał ten klej. Wolno mi to powiedzieć, bo wte- dy nie byłem jeszcze Śmierciogłowym. Zawsze nienawidziłem tej tapety, ale aż dotąd tłumiłem w sobie to uczucie... - Unn wybaczy ci twe przewinienia - wygłosiła Skrang. W tym momencie od strony tłumu zgromadzonego przed wejściem rozległy się krzyki. - Pośpiesz się i kończ już! - wrzasnął ktoś. - Czego on chciał? - wyszeptał I-Kucheng. - Czy to któryś z naszych? -Ktoś... hm... ktoś usłyszał, jak mówiłeś, że śmierć jest triumfem; krzyczą, by dodać ci odwagi. - Przecież to rzecz doniosła, po co te wrzaski... - skrzywił się I-Kucheng. - Masz rację, zaraz ich uciszę. Ale nie było już potrzeby, bo I-Kucheng wydał właśnie ostatnie tchnienie - odszedł ostatni prawdziwy Śmierciogłowy. Kiedy Skrang powiadomiła o tym tłum, myszy szybko przedefilowały przed ciałem, nie przejawiając jednak szcze- gólnego żalu. Tylko nieliczne zrozumiały, że wraz ze śmiercią I-Kuchenga skończyła się cała epoka. Skrang pocieszała się myślą, że umarłe myszy żyją nadal w innych, na których za życia wywierały wpływ. Wierzyła, że cząstkę siebie zostawiamy w każdym, z kim zdarzyło nam się zetknąć, choćby przelotnie; nawet jeśli tylko pytamy, gdzie by tu znaleźć kawałek sera. Ten nieokreślony ślad naszej osobo- wości pozostaje tutaj, kiedy sami jesteśmy już na tamtym świe- cie. Ślad pozostawiony na bliskich przyjaciołach i krewnych bywa wyraźny, kiedy indziej jest całkiem znikomy. Wszystko jedno, zmarły żyje w innych myszach nadal, nie przestaje być częścią wielkiej, nieogarnionej mysiej społeczności świata. VESTGOTAOST W Domu zapanował wielki głód. Były to najgorsze czasy w historii plemion. Słowo „plemię" przestało zresztą już cokolwiek znaczyć; zanikło poczucie wspólnoty, braterstwa i przynależności do określonej grupy. Wprawdzie istniały jeszcze pary, w których troszczono się o sie- bie nawzajem, ale przeważnie myszy pojedynczo, na własną rękę borykały się z głodem. Jak sięgnąć pamięcią, żadna z nich nie przeżyła jeszcze równie rozpaczliwej sytuacji. Sera nie tylko nie było już pod dostatkiem, ale nie było go wcale. Prawie wszystkie myszy zna- lazły się na granicy śmierci głodowej i szaleństwa. Rytm życia w Domu został zaburzony i myszy nie były już z nim w harmonii, a że Dom nigdy nie podlegał prawom na- tury, zdawało się, iż wciąga je lej coraz większego chaosu i nie ma już dla nich ratunku. Wypełniała się przepowiednia Astrid, ale nikt nie zamie- rzał jej z tego powodu gratulować, ona zaś, trzeba przyznać, oszczędziła im naturalnego w tej sytuacji: „A nie mówiłam?" Spiżarnia nie była już niebiańska ani boska, ani też zasob- na; opustoszała, nie było w niej czcigodnych półmisków z wę- dliną, tac z ciastem, koszyka pełnego skórek od chleba, misek i salaterek z galaretą. Nawet mrówki wyniosły się stąd, a od ścian echem odbijał się krzyk głodnych myszy. Spiżarnia była porzuconą świątynią, w której przestały dziać się cuda. Myszy popadły w nędzę, walczyły ze sobą o resztki jedze- nia. Niektóre wyszły do ogrodu (ku wielkiej radości Głaza) i tam poszukiwały żywności; miały jednak silną konkurencję w postaci badylarek, nornic, ryjówek i innych dzikich stwo- rzeń, ich sytuacja nie była więc dużo lepsza niż tych, które po- zostały w Domu. Jago, który przez całe życie był entuzjastą i smakoszem książek, teraz zaczął obgryzać przewody elektryczne, już nie w ramach akcji sabotażowej, lecz z głodu. - Wykończysz się - przestrzegał go Cichoszept. - Guma zatka ci kiszki i zginiesz w męczarniach. -Wpadłem już w nałóg - wyznał głucho Jago. - Tyle tego gryzłem podczas Wielkiego Wygnania Golców, że mi zasmako- wało, nic na to nie poradzę. Książek już nie ma; gdyby chociaż było coś w spiżarni, może zmieniłbym zwyczaje... W dwie godziny później Jago był w strasznym stanie, z bólu wił się po podłodze; jakimś cudem udało mu się jednak prze- żyć następną dobę, a wtedy poprzysiągł sobie, że już nigdy nie tknie przewodów elektrycznych. Po jakimś czasie znów przeżu- wał kawałeczki gumowej izolacji i co parę godzin niedomagał. Powoli zaczął przypominać widmo snujące się po kątach, był coraz bardziej ponury i nie reagował na próby obudzenia w nim dawnej wesołości i pogody ducha. Okrutnik odkrył przy wejściu do labiryntu zapas orzechów, które jakaś wiewiórka zmagazynowała tam kiedyś i zapomniała. Mimo że dotąd był zawsze najuczciwszą i najprzyzwoitszą z my- szy, nie podzielił się z nikim swoim odkryciem; dopiero Straż- niczka, otrzymawszy od niego haracz, wyjawiła swe podejrzenia innym i tajemnica się wydała. Natychmiast zrobiło się porusze- nie, wiadomość dotarła nawet do badylarek w ogrodzie, wszy- scy hurmem rzucili się najedzenie i tym sposobem skład orze- chów został w krótkim czasie gruntownie splądrowany. Okrut- nika pogryziono, mszcząc się na nim bezlitośnie. Te wydarzenia, jak i wiele podobnych, były zupełnie nor- malne dla anarchii, która nastała w wyniku Wielkiego Wygna- nia Golców. Dom przypominał teraz wielki grobowiec. Myszy nadgry- zały deski podłogi, zjadały własne gniazda, a jeżeli poradziły sobie z tym dość szybko, to zjadały i cudze. Miały miejsce czy- ny wręcz nie do opowiedzenia - związane z potłuczonymi sło- jami ze zbiorów Łowcy Głów i ich zakonserwowaną mysią za- wartością - zbyt straszliwe, by mogły przejść do historii. Ple- miona myszy zamieniły się w plemiona widm, zmarniałych i wychudłych, o wystających żebrach. Dom był nieczuły na ich nieszczęście; stał się zimny i martwy. Nagle przypomniano sobie dawne powitanie: „Osiem", za- rzucone przez zarozumiałe myszy biblioteczne. Nastąpiło to wtedy, gdy z powodu niedożywienia zaczynały linieć i tracić wąsy. Dumne myszy informowały w ten sposób, że wciąż jesz- cze mają wąsy w komplecie i że mimo swego ubóstwa są nadal godne szacunku. Tylko Ospalec i Pfruk zachowali okrągłe brzuszki, budząc tym nieufność i zdumienie pozostałych myszy. Szczególnie po- dejrzane zdawało się to, że wcale się nie skarżyli. Terej Trójno- gi zagadnął o to Pfruka. - Brzuchy nam się wzdęły, co nie? - odpowiedział Pfruk. - Tak samo jesteśmy głodni jak wszyscy, albo i gorzej. Tylko że my bierzem życie, jak leci; bez mazgajstwa i jęków. Dobre z nas stójki... - Stójki? Co to, u diabła, znaczy? - warknął Terej. - Sto-iki - wyjaśnił Ospalec. - Nie słyszałeś o stoikach? Zna- czy, że starcza nam tego, co mamy. - Czyżby? - mruknął Terej z powątpiewaniem. - Skoro nie macie już nawet marnych okruszków, to będziemy musieli zaj- rzeć do was do piwnicy i zobaczymy, jak by wam pomóc. Aż strach pomyśleć, że dwóch z nas niemal umiera z głodu. - Nie, nie, nie ma potrzeby! - zaprotestował szybko Pfruk. - Zniesiemy to jakoś, po stoicku, nie będziemy kłopotać in- nych myszy naszymi sprawami, no nie? - Ależ to żaden kłopot - stwierdził Terej Trójnogi. - Po prostu drobnostka. Dzicy oraz Trzynastu dokładnie przeszukali piwnicę i od- kryli worek kartofli schowany w pustej beczułce od wina. Pfruk i Ospalec zgodnie wypierali się wszystkiego, kiedy Gorm i jego kompania nacierali na nich groźnie: - Żarcie w naszej własnej piwnicy, a nam tu z głodu flaki przysychają do grzbietu! XTandlarz z przygnębieniem obserwował postępujący rozpad mysiej wspólnoty. Zaczął się zastanawiać nad opuszczeniem Domu i rozmawiał już o tym z Lekkostopą, która jednak oba- wiała się nadchodzącej zimy, jakkolwiek sama możliwość wyda- wała jej się dość kusząca. - Nie jestem przyzwyczajona do zimna - wyznała. - Uro- dziłam się na wiosnę, więc jeszcze nie przeżyłam zimy, ale już czuję chłód w powietrzu. Mimo że ogrzewanie nie działa, w Domu i tak jest cieplej niż na zewnątrz. Przepraszam, to wy- gląda, jakbym była rozpieszczona. Handlarz odparł, że nie szkodzi, że on i tak woli pozostać w Domu, co jednak nie było prawdą. W głębi ducha marzył o powrocie do Żywopłotu. Liczył już sobie dwieście dziewięć- dziesiąt nocy, był więc w średnim wieku i czuł, że chce wrócić do swych korzeni. Przeżywszy już prawie całą zimę w Żywopło- cie, byłby w stanie przetrwać i drugą, zwłaszcza że bogatszy był o doświadczenia z życia w wielkim świecie. Jednakże nawet myśl o tym, że miałby porzucić Lekkostopą i zostawić ją na pa- stwę losu, była nie do przyjęcia. Na pewno wiele myszy kpiłoby sobie z tego, jako że rzadko dochowywały wierności jednemu partnerowi; czasem jednak zdarzali się samcy w rodzaju Hand- larza, którzy byli stali w uczuciach. Nie było to zobowiązanie na całe życie, myszy bowiem w odróżnieniu od gołębi nie są wierne jednemu partnerowi aż do śmierci; po prostu niektóre wolą tryb życia bardziej ustabilizowany. Tak więc Handlarz pozostał w Domu, dzieląc z innymi głód 1 niedostatek, i za to go szanowano. Był i na zawsze miał pozostać przybyszem z zewnątrz, ale przybyszem uważanym za swego, bo zgodził się dzielić dobry i zły los z resztą mieszkańców Domu. W tym najgorszym okresie Handlarz i Lekkostopą prócz siebie mieli do wyżywienia jeszcze kogoś - stworzenie, które ukrywali. Stanowiło to nie lada kłopot. Mały Książę zaś nie tyl- ko nie okazywał szczególnej wdzięczności za przynoszone mu jedzenie, lecz nawet kaprysił i narzekał, że odżywiają go nędz- nie i nie do syta. Ani Handlarz, ani Lekkostopą nie podejmo- wali dyskusji na ten temat, nie mieli już tyle energii. Lekkosto- pą była zdania, że Mały Książę nigdy się nie zmieni, Handlarz jednak wciąż miał nadzieję, choć zasób subtelnych uczuć i do- brych manier u białej myszy wyczerpał się już po pierwszych kilku „dziękuję". Z upływem czasu Mały Książę stawał się coraz bardziej uparty, nadęty i zupełnie bezmyślny. Czasami zdawało się, że jego dekonspiracja jest już nie- unikniona. Pewnego razu Lekkostopą, Handlarz i Mały Książę ogry- zali kawałek dzikiego jabłuszka, a Mały Książę gderał przy tym jak zwykle. - Ohyda! Smakuje jak mokra tektura. I to po tym pysznym jedzonku, którym dawniej karmiono Małego Księcia. Nie mó- wię o mięsie, Mały Książę nie chce nikomu robić przykrości, ale o smakołykach, którymi mnie obdarowywano. Po coście mnie uratowali? Już lepiej byłoby stać się ofiarą plemion. - Nic straconego - rzekł Handlarz -już idę po Cichoszepta. Udał, że idzie do wyjścia. - Zrobiłbyś to, prawda?! Zawsze mnie nienawidziłeś! - wy- krzyknął Mały Książę i zajęczał: - Nikt nie wie, jak bardzo je- stem nieszczęśliwy... - Zaraz umrzesz z tego nieszczęścia - mruknęła Lekkosto- pa. - Chodź, Handlarz, zjedz jeszcze trochę jabłka, zanim ten żarłok wszystko pożre. Ale w tejże chwili ktoś pojawił się u wejścia; był to chudy i wynędzniały Ulf, syn Gorma. Wódz młodocianych buntowni- ków nie czekał nawet na zaproszenie, tylko po prostu włado- wał się do środka. Przysiadł na progu z nosem do góry, zasła- niając sobą światło, tak że w gnieździe pociemniało. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? - zapytał głosem głuchym i ponurym. Mały Książę skrył się w mrocznej głębi gniazda; udało mu się dotąd zachować ten sam niechlujny wygląd, jaki przybrał po przybyciu ze swymi gospodarzami na strych, mogły go zdra- dzić tylko czerwone oczka. Teraz był oczywiście chudszy, po- liczki mu obwisły, a wystające żebra podobne były do zmarsz- czek na powierzchni wody w zbiorniku. - Nie, nie - odparł Handlarz, chociaż serce zaczęło bić mu szybciej. - Skądże znowu, Ulf. Czym ci można służyć? -Miałem nadzieję, że powiecie mi, gdzie znaleźliście ja- błko i może przypadkiem trafię tam na jeszcze jedno. Dziś wie- czorem szukałem jedzenia, gdzie się tylko dało, nisko i wyso- ko; Ulewna tak samo. Nie znaleźliśmy nawet okruszka. - Słuchaj, pójdziesz w kierunku północnym od wygódki, aż dojdziesz do ogrodowego muru; tam zwieszają się gałęzie dzikiej jabłoni rosnącej po drugiej stronie. Jeśli trochę pogrze- biesz w trawie pod samym murem... - Hej! - wykrzyknął nagle Ulf. - Kto tam jest w głębi gniaz- da! Nie znam cię, prawda? Mały Książę skulił się w ciemnym kącie i nie odpowiadał; mil- czała też Lekkostopa. Handlarz chciał coś powiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle. Ulf czekał, spodziewając się, że nieznajoma mysz w końcu się odezwie. Minuty wlekły się, a kiedy cisza stała się nie do wytrzymania, Mały Książę zbliżył się odrobinkę i stanął słupka. Handlarz z trudem przełknął ślinę i zamknął oczy. Nagle Mały Książę zaczął mówić: - Koniszi wal Goszi-so-sama deszta, totemo oisz-kat-ta dess. Cziz keki, mmmmmm! - Słucham? - zdumiał się Ulf. - Haime-maszte, dozo joroszku! - zakrzyknął Mały Książę, na zakończenie wydając jeszcze z siebie chichot, jakby śmiał się z dowcipu, którym dopiero co uraczył go Ulf. Ulf skrzywił się i spojrzał na Handlarza. - Kto to jest? I co on mówi? To chyba język Canidae, co? Takim porozumiewają się psy i lisy? - Aha - wymamrotał Handlarz. - Wyglądało na to, że się zgubił, więc wzięliśmy go ze sobą. Znalazłem go... hm... w ogro- dzie. Przypuszczam, że musiał dostać się tu przypadkiem, w któ- rejś ze skrzyń na meble, kiedy golcy przyjechali zabrać rzeczy. Ta skrzynia przyjechała pewnie z bardzo daleka! Biedak nie zna ani słowa wjęzyku Rodentia. Wyobrażam sobie, że... hm... jadł jakieś dziwne książki. Ulf wpatrywał się w półmrok gniazda. - Musiały być naprawdę bardzo dziwne, skoro aż zapo- mniał ojczystego języka! - Tak - odparł Handlarz, ożywiając się nieco. - Ma nawet psie imię, nazywa się Hu-hau. - Hm, sugofi - zwrócił się Ulf do Małego Księcia, a Hand- larzowi wytłumaczył: - To jedyne psie słowo, jakie znam, zna- czy: „witaj" albo „dobrze", czy coś w tym rodzaju. - A-czi e it-te, Szukurim! - krzyknął Mały Książę, niby to w zachwycie. Ulf nie spuszczał wzroku z niezwykłej myszy. - Śmieszne z niego stworzenie, co? A co się stało z jego fu- terkiem? - Ma... eee... szkorbut - odparł Handlarz. - Z powodu bra- ku warzyw i owoców, wtedy sierść traci kolor. Źle się odżywiał, kiedy siedział w skrzyni. - Chyba już pójdę... - Ulfowi najwyraźniej nie śpieszyło się do odejścia. - Poszukam tych dzikich jabłek, żebym też nie dostał szkorbutu. To na razie, do zobaczenia. - Sajonara! - zakwilił Mały Książę. Kiedy zostali sami, Lekkostopa zwróciła się do obu sam- ców: - Wymyśliliście opowieść, która w godzinę ściągnie nam na głowę myszy z całego Domu! Powariowaliście, czy co? Mo- gliście przecież ułożyć jakąś nudną historyjkę, która nikogo nic by nie obchodziła. A zamiast tego mamy najbardziej nie- zwykłe wydarzenie, od czasu kiedy nornik przywędrował tu ze studni w ogrodzie i opowiadał wszem wobec, że jest karłowatą nutrią. - Nie gniewaj się na Małego Księcia, wpadł w panikę - tłu- maczył Mały Książę. - Ale co w ogóle znaczył ten cały bełkot? Czy to naprawdę był język Canidae? - zapytał Handlarz. - Tak, nauczyłem się od Drętwego, zanim jeszcze całkiem zgłupiał na starość. Jak Ulf powiedział: „Witaj", odpowiedzia- łem mu: „Spadaj, bałwanie!" - Bujasz?! - krzyknął Handlarz z zachwytem. - Nie bujam! - pisnął radośnie Mały Książę. - Mówisz, że znałeś Drętwego, zanim się zestarzał - prze- rwała im Lekkostopa. - No to ile ty sam masz nocy? - Mały Książę niedługo skończy tysiąc dwadzieścia pięć nocy. - Masz już więcej niż tysiąc nocy?! - wykrzyknął Handlarz. - Przecież to niemożliwe, myszy żyją tylko pięćset... no, w naj- lepszym razie sześćset nocy. A ty nawet na tyle nie wyglądasz. - Oswojone białe myszy żyją dłużej niż dzikie - odparł z du- mą Mały Książę. - Wy, dzikie, prymitywne stworzenia, giniecie jak jętki, ale myszy oswojone mogą żyć dwa i pół tysiąca nocy. Weźcie na przykład Uług Bega... - Uług Beg jest myszą oswojoną?! - wykrzyknęła Lekkosto- pa, zdumiona tymi niesamowitymi wiadomościami. - Uług Beg jest moją matką - wymamrotał Mały Książę. Na moment w gnieździe zapanowała głucha cisza, zanim Handlarz i Lekkostopa zdołali ochłonąć. - Myślałem, że on... ona... zdawało mi się, że Uług Begjest samcem - odezwał się Handlarz. - Lubi być otoczona pewną tajemnicą - odrzekł Mały Ksią- żę. - Moja matka uciekła z Domu jakieś półtora tysiąca nocy temu. -Ale przecież on... ona nie jest biała tak jak ty. Jest brud- noszarego koloru i do tego jeszcze w cętki. -Ja w tej chwili też - mruknął Mały Książę. Handlarz potrzebował paru chwil, by to do niego dotarło. Potem poruszył wąsami i machnął ogonem. - Rozumiem. Mieszka od dawna na dworze i gnieździ się w brudnych liściach, zdążyła więc na stałe obrosnąć brudem. To wiele wyjaśnia. Mały Książę, mam nadzieję, że nie kłamiesz. Mały Książę wyglądał na dotkniętego. - Proponuję, żebyśmy tę wiadomość zatrzymali dla siebie - powiedziała Lekkostopa. - Gorm dostałby szału, gdyby się dowiedział, że korzystał z rad oswojonej białej myszy, i do tego jeszcze samicy! - Masz rację - przyznał Handlarz. - Sama Uług Beg nie chciałaby, aby ta wiadomość rozeszła się po Domu; woli być uważana za istotę zagadkową, starszą niż Pan Wieczności. Pro- ponuję, abyśmy uszanowali jej wolę i utrzymali prawdę w ta- jemnicy. - Piękne słowa - zamruczał Mały Książę, wracając na swe legowisko, gdzie zaraz zwinął się w kłębek i zasnął. Handlarz miał poczucie, że od kiedy znaleźli Małego Księcia porzuconego samotnie w klatce, cały czas coś przeko- nywało go, że białą mysz należy utrzymać przy życiu. Zastana- wiał się, czy to możliwe, aby sekretne głosy przodków znowu chciały mu coś przekazać? Może chodziło o to, że Mały Ksią- żę będzie jeszcze myszom potrzebny i ma w przyszłości do odegrania jakąś ważną rolę? Handlarz wiedział tylko, że musi ustrzec Małego Księcia, aby nie dosięgły go zęby i pazury in- nych myszy. Lekkostopą ostrzegała, że kłopoty mogą pojawić się lada chwila. I rzeczywiście, nie minęła godzina i już koło gniazda krę- ciło się kilka myszy, wypytując o „cudzoziemca", o którym do- szły do nich słuchy. Chciały go zobaczyć, ale Lekkostopą od- prawiła je z kwitkiem. -Jest bardzo chory - wyjaśniła. - Ma... hm... szkorbut. To może być zaraźliwe, a przecież nie chcemy mieć tutaj zarazy, prawda? Po tej uwadze ciekawość tłumu jakby osłabła i myszy po- śpiesznie zaczęły odsuwać się od wejścia do gniazda. Już niedługo Lekkostopą pożałowała historii o zarazie, albowiem przywódcy plemion zwołali międzyplemienne zgro- madzenie i ogłosili, że jeśli cudzoziemiec przyniósł chorobę zakaźną, to należy go wypędzić z Domu, a z nim pewnie i Hand- larza z Lekkostopą, jako że prawdopodobnie też są już zaraże- ni. Handlarz dokazał szczytów oratorskiego kunsztu, starając się przekonać zebranych, że oboje byli po prostu niezwykle ostrożni i że z pewnością nie ma mowy o zarazie, ale nadmiar ostrożności nigdy nie zaszkodzi. Po dłuższych sporach przyjęto ten punkt widzenia, jakkol- wiek nie bez zastrzeżeń. Stary Gorm zarządził, że Handlarz, Lekkostopa oraz przybysz Hu-hau mają nie zbliżać się do mło- dych innych myszy, dopóki stan zdrowia cudzoziemca nie ule- gnie poprawie. - Ode mnie też go trzymajcie z daleka - warknął jeszcze Gorm. Handlarz z pełnym przekonaniem zapewnił Gorma, że Hu-hau nie będzie się do niego zbliżał. Zainteresowanie plemion cudzoziemcem stopniowo wyga- sło, a Handlarz i Lekkostopa nie byli już w swym gnieździe nie- pokojeni i dalej mogli żyć w spokoju. Życie w Domu stawało się jednak coraz trudniejsze. Myszy ogryzały tynk ze ścian, jadły klej spod wykładziny, strzępy sło- mianki czy worków, kawałki linoleum i resztki starego mydła z ła- zienek, jeśli tylko udało im sieje znaleźć.Jedzenie stało się ob- sesją, wywołującą przedziwne majaki; warzywa, które ożyły, wę- drujące kręgi sera, ślizgające się kiełbasy. Były przypadki śmierci głodowej, zwłaszcza wśród młodych. Nastał czas straszliwej zagła- dy, rzeczywistość okazała się gorsza od sennych koszmarów. My- szy zaczęły szukać winnych katastrofy, ale ich pretensje jakoś ni- gdy nie były skierowane pod właściwym adresem; przedmiotem awantur i ataków stawały się myszy przypadkowe i nie lubiane. Zdarzało się, że szukając kozłów ofiarnych, oskarżano na- wet członków własnego plemienia. - Dlaczegoś mnie nie powstrzymał? - huczał Gorm na Ke- tila. - Mogłeś powiedzieć, że ten plan nie ma sensu. - To wszystko wina Astrid - bronił się Ketil. - To ona po- winna cię była powstrzymać. Ona wiedziała, my nie. Chodzenie po domu w pojedynkę stało się niebezpieczne, myszy obawiały się ataku innych myszy. Szczęściarz, jeden ze starszych Niewidzialnych, skrobał pewnej nocy w pobliżu wyjścia Łaskawej i przez nieznanego napastnika wypchnięty został na zewnątrz. Miał szczęście, że wylądował w krzaku róży, przez co udało mu się uniknąć po- ważniejszych obrażeń. Zjadaczom Ksiąg, Mefynowi i Neście, jacyś starsi Dzicy za- rzucili, że są czcicielami kota. - Przyłapaliśmy ich w kącie, jak miauczeli! - krzyczała Elfina. - To pewnie za sprawą ich czarnej magii spiżarnia opusto- szała. Należałoby zagryźć ich na śmierć, należałoby... - mówiła Gita Pięknowąsa. - Tak! - wrzeszczał Wyżynnik z bandy Trzynastu. - Wywo- ływali koty pod postacią chrząszczy. Zauważyliście, jak zwiększy- ła się liczba chrząszczy? A to nie żadne chrząszcze, tylko koty! Zabić parszywych wyznawców kota! Zatłuc ich na śmierć! -Rozmawialiśmy tylko, gdzie jeszcze można by poszukać jedzenia, wcale nie miauczeliśmy - tłumaczyła żałośnie Nesta. - Kłamcy! - wrzeszczał motłoch, nacierając na nich. - Przestańcie! - wołał Handlarz, starając się zapanować nad sytuacją i przywrócić jakiś porządek. - Chrząszcze się roz- mnożyły, bo nie ma golców i nikt ich nie tępi... -Jemu też dać nauczkę! - krzyknął ktoś z tłumu. - Doło- żyć przybłędzie, żeby się nie wtrącał! Zdumiewające, lecz jedynie interwencja Hu-hau, niechluj- nego sublokatora Handlarza i Lekkostopej, uchroniła Mefyna i Nestę przed śmiercią z łap żądnego krwi motłochu. - Niech pierwszy ugryzie ten, kto nigdy nie pragnął być kotem! - zawołał czystym, donośnym głosem. To ich powstrzymało. Nie było wśród nich nikogo, kto choćby raz w życiu nie marzył, by być kotem i rządzić światem. W życiu każdej myszy były chwile, kiedy w skrytości ducha pra- gnęła być wielka i potężna, zbrojna w długie zęby i ostre, za- krzywione pazury. - Zdawało mi się, że mówisz tylko po psiemu! - zawołał Ulf, wskazując Małego Księcia. - Normalnie tak - wtrąciła się Lekkostopa. - Ale ma ta- kie... przebłyski... kiedy przypomina sobie język gryzoni. Wszyscy wpatrywali się w niechlujnego osobnika. Mały Książę wystąpił naprzód. -Ja nigdy nie pragnąłem być kotem - rzekł - dlatego ja ugryzę pierwszy. I lekko uszczypał winowajców w tyłki; Mefyn i Nesta pisnę- li, a tłum ryknął z zadowolenia. - Naprawdę nigdy nie chciałeś być kotem?! - krzyknął Ulf do myszy, którą znał pod imieniem Hu-hau. -Ach, chciałem być tylko małym kotkiem - odparł Mały Książę, przechylając wstydliwie głowę. Znów nastąpiło poruszenie i myszy zaczęły wymieniać ze sobą opinie na temat dziwnego przybysza i jego dowcipnych uwag. Handlarz tymczasem poradził Mefynowi i Neście, żeby wymknęli się niepostrzeżenie. Wkrótce potem Mały Książę też został zapędzony z powrotem do na wpół zjedzonego gniazda na strychu. - Spełniłeś naprawdę dobry uczynek - powiedział mu Handlarz. - Naraziłeś się na niebezpieczeństwo, żeby ratować innych. - Chyba byłem szalony - odparł Mały Książę. - Powtarza- łem po prostu jakąś starą przypowieść, którą opowiadała mi kiedyś moja matka, Uług Beg. - Szalony, ale dobry - kiwnął głową Handlarz. A jednak kłopoty trwały nadal, nie uniknęli ich nawet przywódcy. Pewnej nocy przy pełni księżyca podniósł się bunt; rozpoczął się gdzieś w drewutni, ale już wkrótce ogarnął kuch- nię, bibliotekę i stry^fe. Wynędzniałe myszy szalały, niszczyły gniazda, atakowały Każdego, kto nie chciał się do nich przyłą- czyć. Na środku kuchni napadły Starego Gorma i Skulego, tak że musieli walczyć o życie; mimo przeważającej liczby napast- ników obaj spisali się znakomicie, a kilku dotkliwie ranili. Zniszczenia były jednak olbrzymie, jedna czy dwie ofiary śmiertelne, a wiele myszy uciekło z Domu na dobre, wśród nich Tostig, brat i sobowtór Gorma. W czasie gdy zaczęły się rozru- chy, Handlarz, Lekkostopa i Mały Książę przebywali na szczę- ście poza Domem, szukając dzikich jabłek pod murem ogrodu. Po powrocie na strych zastali swe gniazdo w szczątkach i wtedy dowiedzieli się, co zaszło. Gniazdo zostało nie tylko zniszczone; zrabowano też część materiałów, z których było zrobione. Wy- ściełające podłogę trociny z jakiejś starej zabawki ktoś zjadł w przekonaniu, że to otręby. Już wkrótce rozgłoszono, że któ- raś z myszy dostała ostrych skurczów żołądka, i Handlarz uznał, że ma nauczkę. Wśród uczestników zamieszek wyróżniali się dwaj Śmier- dziele, Pfruk i Ospalec, którzy wkrótce stali się głównymi po- dżegaczami, inicjując akty gwałtu, przemocy i barbarzyńskie- go niszczycielstwa. Wywrzaskiwane przez nich brednie i fraze- sy szybko wzbudziły oddźwięk wśród wyrostków w drewutni. Zbuntowany tłum potężną falą przetoczył się po dolnej części Domu. - Ranić, zabijać, torturować! - wrzeszczał Pfruk. - Nisz- czyć, gwałcić, rabować! Później Pfruk wyparł się wszystkiego, utrzymując, że to ktoś z tłumu wznosił wywrotowe okrzyki, naśladując jego głos. Tak więc i tym razem dwaj obwiesie uniknęli kary. Zamieszki przeraziły wszystkich, włącznie z tymi, którzy brali w nich udział. Udowodniły, że spokojne i na ogół zdyscy- plinowane myszy mogą z głodu przemienić się w rozszalałe bestie. Kiedy emocje opadły i w Domu przycichło, niedawni buntownicy w większości wstydzili się sami za siebie. Zdawali sobie sprawę ze zniszczeń, jakich dokonali, a dotyczyło to tak- że ich własnych gniazd, i odczuwali skruchę. - To się już nigdy więcej nie powtórzy - zapewniali się na- wzajem. Handlarz, Lekkostopa i Mały Książę zabrali się do odbu- dowy swego gniazda na strychu, jakkolwiek Mały Książę cały czas jęczał i narzekał, że bolą go wszystkie mięśnie i że bez uzupełnienia zapasów energii nie jest w stanie tak ciężko pra- cować. Myszy łudziły się, że jeśli będą się dobrze zachowywać, to bogowie obfitości raz jeszcze wejrzą na opustoszałą spiżarnię i wysłuchają ich modlitw o pokarm. Próżne to jednak były nadzieje. WALNUT CREDIOUX Ogród nadal pozostawał, gdzie był, tylko dlatego że zbliżała się zima. Astrid uprzedziła plemiona, że gdy nadejdzie wiosna, ogród wkroczy do Domu. Odzyskała swą dawną wiarygodność jasnowidzącej, a że wiecznie pusta spiżarnia potwierdzała słusz- ność jej dawnych przepowiedni, myszy traktowały poważnie to, co mówiła. - Natura pragnie odzyskać Dom, a Dom pragnie powrócić do natury - głosiła. -Jest to nieunikniona kolej rzeczy. Cegły skruszeją, beton popęka pod straszliwym naporem chwastów, dzi- kie wino zniszczy nadgniłe drewno. Wnętrze Domu otworzy się na zewnątrz, a kiedy wichry zerwą dach, wkroczą tu myszy polne i zajmą nasze gniazda. Nie będzie tu już dla nas miejsca... - Nie będzie dla nas miejsca? - odezwał się Pfruk do Ospalca. - A może my sami mamy już dość tego Domu? Mnie się chce ciepła i wygody. Trudno, może i nie da się żyć bez gol- ców. Co nam po tej nędzy? Jesteśmy cywilizowane myszy domo- we, nie jakieś marne prymitywy. Pewnej nocy Stary Gorm zwołał międzyplemienne zgro- madzenie w szafce na licznik. Udział w nim miały wziąć wszyst- kie myszy, poczynając od tych najmniej znaczących, kończąc zaś na takich osobistościach, jak Fryda Piegowata, Cichoszept i Gorm we własnej osobie. Handlarz zjawił się tam na wyraźne życzenie Gorma - plemiona znajdowały się na skraju katastro- fy; stary wódz gotów był wysłuchać każdego i przyjąć każde sen- sowne rozwiązanie. Obecny był nawet Mały Książę, nadal występujący jako Hu- -hau. Nikogo nie pominięto, sprawa dotyczyła bowiem przy- szłości całego zamieszkałego w Domu mysiego narodu. Mimo że plemiona poniosły ostatnio spore straty liczebne, w szafce na licznik i tak zebrał się tłum. Myszy tłoczyły się, przepy- chały i nadeptywały sobie na ogony, oczekując na otwarcie obrad. - Wiecie wszyscy, dlaczego się tu zebraliśmy - zagrzmiał Gorm. - Najwyższy czas, by podjąć jakąś decyzję. Niedawno widziano, jak koło Domu kręcił się dziki kot, a gdzie jest jeden, tam będzie i więcej. Powtarzam więc, trzeba coś postanowić, i to natychmiast. A teraz oddaję głos Gunhildzie. Na środek wystąpiła Gunhilda. - Słuchajcie, towarzysze - zaczęła, nie bawiąc się w długie wstępy. -Jak powiedział Gorm, przyszedł czas, żeby podjąć de- cyzję. Tak, tak, decyzję prostą i jasną. Żadnej zbędnej gadani- ny, tylko krótkie „tak" lub „nie"... - No mów, mów - niecierpliwił się ktoś z tłumu. - Zgoda. Rozumiem. Trzeba szybkiej decyzji. Zaczęła, przechadzać się w tę i z powrotem, śmigając ogo- nem to centymetr w lewo, to centymetr w prawo. Równo przy- cięte wąsy sterczały jej sztywno jak igły, unurzane przedtem specjalnie w kleju do tapet, a przednie i tylne nogi poruszały się w tym samym rytmie, jakby dwóch małych golców masze- rowało jeden za drugim. - Chodzi o to, że otrzymałam rozkaz, to znaczy proszono mnie, żebym przygotowała was do długiego marszu. Napraw- dę długiego marszu. Musimy znaleźć nową kwaterę, bo nasza obecna siedziba zamieniła się w chlew; nie można tu nawet urządzić porządnej defilady, żeby się nie ślizgać po czymś gład- kim. Musimy więc trochę się oporządzić, zaprowadzić dyscypli- nę w naszych szeregach i podjąć zorganizowany odwrót. Oferm nie potrzebuję. Wyruszymy w zwartym szyku. Zrozumia- no? Są pytania? Przez chwilę panowała absolutna cisza, po czym chyba jakaś mysz biblioteczna wykrzyknęła: - Na Dickensa! Może ktoś by nam wyjaśnił, o co jej cho- dzi? Teraz na środek wystąpiła Skrang. - Musimy opuścić Dom, czy wszyscy się na to zgadzają? - Dlaczego nie powiedziała tego od razu? - odezwał się ten sam gderliwy głos. -Ja tam mogę iść, im szybciej, tym le- piej. - Zrozumcie, zaczyna się zima! - wykrzyknął Gorm. - Mu- simy znaleźć inny dom, a to nie będzie łatwe. Napotkamy wrogie plemiona, wielu z nas umrze w drodze, ale przyrze- kam wam, że znajdziemy jakieś nie zamieszkane miejsce: dom, w którym się na nowo osiedlimy. No i znów będziemy mogli toczyć ze sobą boje - dodał, uśmiechając się krzywo. - Będziemy na siebie napadać jak za dawnych dobrych czasów. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio krzyczałem „Assanduun", pędząc po holu. - Za to ja pamiętam, kiedy ostatni raz wbiłeś mi zęby w ty- łek! - wrzasnął ktoś z tłumu. - Nie zapomniałem i jeszcze ci się odwdzięczę. -Jeśli to ty, Ulf, to nie martw się, synu, na pewno będziesz miał okazję - warknął Gorm. -Jestem stary, ale jary i jeszcze się z tobą zmierzę. -A kto nas poprowadzi?! - wykrzyknął Rodryg. - Kto bę- dzie przewodnikiem? -Ja oczywiście! - huknął Gorm. - A któż by inny? Znowu zapadła cisza i wtedy wystąpiła Astrid. - Przykro mi, Gorm, ale nie ty. Jesteś dzielnym starym wo- jownikiem, temu nikt nie przeczy, ale nie masz żadnej orien- tacji w terenie i nie wiesz, jak jest na zewnątrz. Jeśli chcemy bezpiecznie dotrzeć do domu obiecanego, potrzebny nam będzie ktoś doświadczony. -Jak mówię, że poprowadzę, to poprowadzę, ty dziwko zmarnowana! - huknął Gorm. - Taka szmata nie będzie mnie uczyła, co mam robić! - Niestety to nie przejdzie, Gorm - rozległ się donośny głos Cichoszepta. - Ona ma rację. Tu włączyła się Fryda: - Sytuacja wzmiankowanej samicy przedstawia się następu- jąco: Jakkolwiek oddając się romansom w ciemnych kątach, ostatnio przekroczyła, być może, granice przyzwoitości, to jed- nak nadal pozostaje wielką kapłanką. Jej przepowiednie za- wsze się sprawdzają, a bogowie i Cienie darzą ją szczególną łaską. Dlatego też jej wypowiedzi traktować należy jak najpo- ważniej. Potrzebujemy przywódcy, który przez trudy i niebez- pieczeństwa poprowadzi nas ku nieznanemu przeznaczeniu. Proponuję Handlarza, mysz pochodzącą z zewnątrz. Astrid zamknęła na chwilę oczy, po czym je otworzyła. - Miałam widzenie! - wykrzyknęła. - Handlarz jest tym wy- branym! -Ty dziwko, gadająca z duchami! - wrzasnął Gorm. - Chciałabyś mnie tak po prostu odstawić?! Niedoczekanie! - Rzecz dotyczy całego mysiego narodu, a nie tylko Dzikich - odezwał się Ulf, który wystąpił z tłumu. - Raz możesz zrobić to, co ci każą, ojcze Gormie. Handlarz jest uczciwy i bezpośredni, odważny i pomysłowy. A przede wszystkim, co najważniejsze, wie, jak to jest na zewnątrz. Nie znajdziemy lepszego przywódcy. -Uprzedzam was... - warknął wściekle Gorm, aż stojące najbliżej niego myszy wycofały się w popłochu. - Chcesz walczyć sam przeciwko wszystkim? - zapytał Ulf. - Tak, jeśli zajdzie potrzeba! - krzyknął stary wojownik, żału- jąc poniewczasie, że zaprosił Handlarza do udziału w zebraniu. - Oddaj władzę! Robisz z siebie głupca! - odezwały się gło- sy z tłumu. - Czyżby?! - zagrzmiał Gorm. -Jajeszcze... Natychmiast otoczył go tuzin tęgich myszy z różnych ple- mion, nie wyłączając Dzikich. Zadziwiające, ale należał do nich także Pfruk. - Co się tak wściekasz?! - wykrzyknął. - Zdechniemy, jeśli pozostaniemy tutaj. Ty nie dasz rady nas poprowadzić, co in- nego Handlarz. Nienawidzę cholernika tak jak i ty, Gorm, ale tylko on się nadaje, czy ci to w smak, czy nie. Gorm rozejrzał się dookoła i zauważył, że myszy z jego ple- mienia, Elfina i Gita Pięknowąsa, zbliżają się z minami nie wró- żącymi nic dobrego. Zdawał sobie sprawę, że z nimi nie wygra. - Zapamiętam to sobie - warknął. - Zjem Handlarza na śniadanie, jak się już to wszystko kiedyś przewali. Handlarz wystąpił naprzód, podejmując rolę, którą zgoto- wało mu przeznaczenie: Jesteś Tym, który poprowadzi wielu". - Assanduun! - wrzasnął przeraźliwie Gorm i rzucił się na Handlarza, który na szczęście zdążył szybko odskoczyć. Tłum rozsunął się na boki, robiąc miejsce walczącym. Gorm nie krył gniewu, że jego pierwszy atak okazał się chybiony; teraz wygiął grzbiet w pałąk, mocno walnął ogonem o podłogę i zatupał tylnymi nogami. Demonstrował w ten spo- sób swą siłę i groził przeciwnikowi, a chcąc przerazić go już ostatecznie, wydał jeszcze parę świdrujących wrzasków. Handlarz nie pozostawał mu dłużny i odprawiał podobny rytuał, mający na celu zastraszenie wroga, zanim rozpocznie się właściwa walka. Teraz, kiedy odnalazł się już jako przewod- nik narodu, życie nabrało nowego, głębokiego sensu i nie miał zamiaru dać się go pozbawić. Zadał pierwszy cios; zaatakował natychmiast, gdy tylko Gorm zakończył swój popis; ugryzł przywódcę Dzikich w grzbiet. Gorm usiłował mu oddać, ale Handlarz i tym ra- zem się wymknął. To zadecydowało o dalszym przebiegu po- jedynku. Gorm okazał się wolniejszy od przeciwnika. Byli tacy, którzy twierdzili, że wódz Dzikich po prostu się starzeje, inni byli zdania, że długi czas spędzony na zewnątrz wykształ- cił w Handlarzu refleks i waleczność. Nie można powiedzieć, żeby wszystkie ataki Gorma były w tej walce chybione; kilkakrotnie udało mu się zatopić zęby w ciele znienawidzonego wroga i zadać rany dotkliwsze nawet niż te, które sam otrzymał. W takich pojedynkach jednak, inaczej niż w walkach o terytorium, nie chodziło o rozlew krwi, rzadko zdarza- ły się ofiary śmiertelne. Liczyło się zmęczenie przeciwnika. Stary wódz atakował coraz rzadziej i ze znacznie mniejszą energią, Handlarz zaś niestrudzenie zadawał mu kolejne ugry- zienia, aż wreszcie wycieńczony Gorm ograniczył się już tylko do obrony. Poruszał się coraz wolniej, nogi mu słabły, mrużył oczy z bólu. Wywiesiwszy język, z trudem łapał oddech. Obser- watorzy odwrócili wzrok, nie mogąc znieść tego widoku - oto mysz wielka i straszna oddawała władzę w upokorzeniu. Gun- hilda łkała, wcale się z tym nie kryjąc; Ulf opuścił głowę; Astrid wyglądała na bardzo przygnębioną. W końcu Gorm zaczął chwiać się na nogach, zipiąc ciężko. Nie starał się nawet od- wzajemniać ugryzień. Handlarz nie popuszczał. Czuł się już wybrańcem; wiedział jednak, że jeśli odstąpi, Gorm może odzyskać siły, zerwać się do ataku i zwyciężyć. Dlatego nie przerywał walki, mimo że przeciwnik leżał już rozciągnięty na grzbiecie i usiłował tylko osłonić się przed jego zębami. Gorm musiał głośno przyznać się do poniesionej klęski. Każda inna mysz do tej pory dawno by się poddała. Tym razem brutalny, tępy zawadiaka trafił na godnego siebie prze- ciwnika; nie miał już żadnych szans, dalsze przeciąganie walki groziło śmiercią, jako że Handlarz nie przestawał go gryźć. Potężny Gorm przeżywał swój upadek, a ci, których dotąd uci- skał, mieli teraz upomnieć się o swoje. Kiedy wreszcie wódz Dzikich zaczął przejawiać oczekiwaną w tej sytuacji pokorę, Handlarz zaprzestał ataków. Zwyciężył w pojedynku, a Gorm po raz pierwszy w życiu został pokonany. Zaledwie Handlarz przerwał walkę, a już myszy tłumnie rzuciły się z zębami na bezbronnego Gorma, zadając mu kolej- ne bolesne ugryzienia w głowę, boki i grzbiet. Musiał doznać najgłębszego poniżenia i spaść na najniższy szczebel w mysiej hierarchii; taką karę przewidywano dla pokonanego. Pozycję wodza mógł odzyskać tylko wtedy, kiedy znów uda mu się zmu- sić do posłuszeństwa wszystkich pozostałych członków plemie- nia. Gdyby choć w jednym przypadku mu się to nie udało, tra- cił swój tytuł na zawsze. - Wystarczy! - krzyknął Handlarz. - Dajcie mu spokój. Ugryźli go jeszcze kilka razy i zostawili żałosny, obśliniony zewłok, porzucony na podłodze w szafce na licznik. Gorm nie spływał krwią, ukłucia zębów były ostre i czyste, ale cierpiał tor- tury z powodu ran i sińców, a także bezmiaru upokorzenia. Pochyliła się nad nim Astrid. -Jak się czujesz, Gorm? - Zostaw mnie w spokoju! - syknął. - Po prostu zostaw mnie w spokoju. - Zrobiłeś wszystko, co mogłeś - powiedziała. - Był od cie- bie silniejszy. Stary Gorm milczał przez chwilę, po czym odwrócił wielką głowę w stronę swej dawnej konkubiny. - Nie to chciałbym teraz usłyszeć - rzekł cicho. - Powiedz mi raczej, że zasłabł i zdechł; skurczył się tak, że można go wsa- dzić w skorupkę orzecha i cisnąć do studni; powiedz, że wypa- dły mu oczy i oślepł. - Handlarz jest zdrów i cały - odparła Astrid. - W takim razie bogów nie ma, a moje modlitwy pozostały bez odpowiedzi. Dlaczego mówisz mi, że on jest zdrów? W ten sposób chciałaś mnie pocieszyć, ty dziwko? Astrid potrząsnęła głową ze smutkiem i odeszła. Zgromadzenie trwało nadal. Właśnie wybrano Handlarza na przewodnika wyprawy w poszukiwaniu domu obiecanego, jak umownie nazwano upragniony cel. Handlarz zobowiązał się traktować swe obowiązki poważnie, dokonać wyboru po- mocników i z honorem wypełnić zadanie. Astrid nie wątpiła, że wykona on wszystko, czego się podjął. Był myszą w pełni godną zaufania, a przy tym obda- rzoną charyzmą. A jednak nie był to już wielki Gorm. Gorm był naprawdę samcem na schwał. Gdy zagrzmiał, wszyscy drżeli, sam zaś nie bał się niczego. Nigdy już nie będzie kogoś takiego jak on; Gorm - lew i orzeł w jednej osobie. Astrid miała nadzieję, że wyprawie to nie zaszkodzi. Myszy potrzebowały teraz wiary i pogody ducha; na żadne wątpliwo- ści nie było już miejsca. Niestety upadek potężnego Gorma wywołał wielki wstrząs w mysim narodzie i mocno nadszarpnął ufność we własne siły. CZĘŚĆ TRZECIA W poszukiwaniu domu obiecanego SER TRAPISTÓW Wielka wyprawa wymagała odpowiedniego przygotowania psychicznego, bez którego nie można było wyruszyć. Myszy wolały posługiwać się pojęciem „wyprawa", a nie „exodus", sama myśl bowiem, że miałyby tu już nigdy nie wró- cić, była dla nich nie do zniesienia. Z wyjątkiem Handlarza wszystkie urodziły się w Domu, podobnie jak ich rodzice, dzia- dowie i pradziadowie, którzy tu przychodzili na świat i tu umie- rali. Ich dusze pozostawały w Domu na zawsze, tu była bowiem kraina przodków, ich bóstw i świątyń. Opuszczenie Domu bez nikłej nawet nadziei na powrót byłoby dla myszy czymś ponad siły; wolały więc się łudzić, a słowo „wyprawa" kryło w sobie wi- zję powrotu, jeśli już nie dla nich, to choć dla ich dzieci lub wnuków. Astrid miała być zastępcą dowódcy, Gunhilda natomiast obiecała zorganizować piechurów w mniejsze grupki. Na cze- le każdej z tych grup stać miała jedna mysz. Ponieważ pano- wała zima i od pewnego czasu nie było żadnych narodzin, nie trzeba było nikogo nieść, wszystkie młode były już dość duże, żeby maszerować samodzielnie. Przez całą noc i cały dzień, pełne dwadzieścia cztery godzi- ny, myszy przygotowywały się duchowo i psychicznie do odej- ścia. Dom odczuł to zapewne, jakby już odeszły, leżały bowiem cichutko w swoich ulubionych miejscach, wpatrzone w prze- szłość; widziały duchy figlujące na krokwiach, w holu i na po- deście. Żegnały przodków. Musiały także pożegnać w Domu różne kąty i zakamarki, zostawić tam swe ślady i wyryć sobie w pamięci wszelkie tajemne miejsca. Jeśli ktokolwiek żywił jeszcze wątpliwości co do konieczno- ści wymarszu, to stracił je w jednej chwili, gdy w ciągu dnia straszliwe hałasy brutalnie wyrwały wszystkie myszy ze snu. Z holu i podestu słychać było huki i trzaskanie. Jacyś młodzi golcy wdarli się do Domu, tupali podkutymi butami, tłukli szy- by w oknach. Intruzi nie tylko przerazili hałasami cały mysi naród, ale dokonali też straszliwych zniszczeń; wyłamywali deski podłogi, wyrywali drzwi z zawiasów, obrywali listwy od boazerii; w jed- nej z sypialni na podłodze rozpalili ogień, a żarówek używali jako pocisków. Młodzi golcy przez dwie godziny z wrzaskiem szaleli po Domu, po czym wreszcie wynieśli się i na rowerach odjechali alejką. Zima przenikała teraz do Domu przez wybite okna i otwar- te drzwi kuchenne. Mróz boleśnie szczypał myszy leżące w gniazdach. Wiatr nawiał do Domu zwiędłych liści - wnętrze stało się ponure i wilgotne, w niczym nie przypominając wy- godnego, suchego i ciepłego zacisza, do którego myszy były przyzwyczajone. Dom istotnie poddał się siłom natury. Astrid pożegnała swe Cienie, a te płakały, widząc, że od- chodzi. Była jedyną żywą istotą, która się nimi interesowała, teraz więc ogarnął je wielki smutek. Zapewniły, że bez niej stracą swą czerń i nawet księżycowe noce nie będą już miały tyle czaru, a ciemne kąty, gdzie się najczęściej spotykali, staną się puste i zimne. - Uważaj na siebie, Astrid - rzekły. - Wy też bądźcie ostrożne - odparła ze smutkiem. - Na pewno spotkasz inne Cienie, z którymi się zaprzyjaź- nisz. O nas wkrótce zapomnisz. - Nigdy nie zapomnę moich starych, dobrych Cieni - wy- mamrotała. - Będę was widzieć na każdym kroku, w każdym załamaniu światła. W innej części domu Pfruk i Ospalec starali się nawzajem dodać sobie odwagi. - Dasz sobie radę, stary. Nie będzie tak strasznie, jak my- ślisz. - Och, nie martwię się o siebie, brachu. Idzie mi o ciebie; taki z ciebie domator... - To co? Jak długo będziemy razem, nikomu nie damy się pokonać... W ten sposób dwie myszy piwniczne zagrzewały się nawza- jem do drogi i przygotowywały do wielkiego zadania. Fryda Piegowata zwołała całe swoje plemię. - Pożeracze Ksiąg! - wykrzyknęła. - To uroczyste zgroma- dzenie zwołane zostało w celu uświadomienia wam, ile nie- przewidzianych okoliczności zaistnieć może na szlaku wielkiej wędrówki. Trzeba będzie pokonać bezkresne pustynie; prze- być wielkie jeziora; sforsować łańcuchy górskie, gęste dżungle, żywopłoty i szerokie rowy. To nie będzie taka sobie wycieczka. Przepaszcie lędźwie i bądźcie gotowi! Zebrani wiedzieli, gdzie mają lędźwie; mogli nic nie zro- zumieć z przemowy Frydy, ale z pewnością wiedzieli, gdzie mają lędźwie. Całe audytorium skwapliwie podchwyciło to jedno zdanie. Wszystkie myszy opuściły głowy i w gąszczu nóg wypatrywały własnych lędźwi, dociekając, jak by przepasać ten ważny szczegół anatomiczny. Co za pożytek miał być z takie- go przepasania? Jakie skutki spowodowałoby nieprzepasanie? Niewątpliwie miało to pomóc w przebyciu pustyń, mórz, gór, dżungli i rowów, ale nikt, wyjąwszy może Frydę, nie wiedział, na czym ta pomoc miałaby polegać. Niemniej takich właśnie praktycznych wskazówek myszy w tym momencie potrzebo- wały. Fryda ujrzała, że wszyscy mają głowy wciśnięte między przednie nogi, i krzyknęła: - Wygłaszając wykład o sztuce przetrwania, można by ocze- kiwać trochę uwagi. Nie pora teraz podziwiać własny pępek... Na strychu podobne przemówienie wygłaszał Cichoszept; wychwalał swe plemię jako najlepsze w Domu i wyraził przeko- nanie, że i tym razem go nie zawiodą. - Możemy być dumni ze swego plemienia! - dudniło po strychu. - Są wśród nas tacy, którzy pokonali szczury dachowe, stawiali czoło sowom i z powodzeniem bronili strychu przed zakusami innych plemion. Teraz wzywa się nas do opuszczenia naszych siedzib i znalezienia nowych strychów, gdzie znów bę- dziemy mogli osiedlić się w spokoju, z dala od tych blaszanych wzgórz i pawiopiórych dolin. Jeden z nas, Handlarz, został wy- brany, by pokierować tym przedsięwzięciem. On to, mimo że zwany jest przez niektórych przybyszem z zewnątrz, zamieszkał z nami i wybrał jedną z Niewidzialnych na swą partnerkę... Wszyscy z uznaniem odwrócili się ku Handlarzowi, który skinął głową. Lekkostopa przytuliła się do niego, demonstru- jąc swe prawa. Wiedziała, że jej najmilszy odczuwa ciężar od- powiedzialności i w niedalekiej przyszłości będzie musiała go wspierać. W szafce na licznik, jako że w kuchni panowały teraz zbyt wielkie przeciągi, armia Dzikich słuchała swego nowego przy- wódcy - Gunhildy (która zresztą wolała być nazywana genera- łem). Dzięki jej musztrze wszystkie myszy stały teraz słupka, w równych rzędach jedna za drugą, a rzędy te oddalone były od siebie dokładnie o wąs. Tworzyły w ten sposób piękny mysi kwadrat, co bardzo cieszyło Gunhildę. W czterech rogach kwa- dratu ustawiła myszy o ciemniejszym futerku, potem jaśniejsze, najjaśniejsze w środku. „Wszystko polega na symetrii - tłuma- czyła im nieraz. - Nikt nie będzie szanował armii niechlujów. Porządek leży u podstawy sukcesu każdej wyprawy". - Maszeruj lub giń! To będzie nasze hasło -warknęła. - Ma- szeruj lub giń! Maruderów mi nie potrzeba. Chcę mieć z was dobrych, zdyscyplinowanych żołnierzy. Zanim wyruszymy, otrzy- macie stopnie wojskowe; będą kaprale, sierżanci, porucznicy, kapitanowie, majorzy, pułkownicy i brygadierzy, wystarczy dla każdego. Na te stopnie musicie jednak zasłużyć, dlatego odtąd będę was obserwować, sprawdzać wasze zdolności i oceniać, na co was stać. Na czas marszu Handlarz będzie marszałkiem pol- nym i on będzie wydawał mi rozkazy. Rozkazy będą podawane dalej, zgodnie z hierarchią wojskową, przez brygadierów puł- kownikom, przez pułkowników majorom i tak dalej. Istotne jest, aby wszyscy razem i każdy z osobna przestrzegali tego porząd- ku, gdyż inaczej wojsko się dezorganizuje... Myszy słuchały tej odprawy zupełnie ogłupiałe. Nie miały ochoty zostawać żołnierzami. Żałowały, że nie wybrały na przy- wódcę kogoś w rodzaju Giry Pięknowąsej; niezła z niej była se- kutnica, ale przynajmniej nie wprowadzałaby wojskowego dry- lu. Tu i tam zawiązywano spiski, chcąc obalić generała mania- ka, którego Stary Gorm wyznaczył na swego następcę. Gorm zaś z zadowoleniem słuchał słów Gunhildy, stojąc na końcu ostatniego rzędu, ponieważ futro miał w odcieniu gra- fitowym. Był przekonany, że nie minie wiele czasu, a zwrócą się do niego, by z powrotem objął przywództwo. Nadal był w sta- nie pokonać większość członków plemienia w walce wręcz, nie chciał jednak zdobywać władzy przemocą, bo nie uniknąłby wtedy następnych blizn. Wolał, by pocierpieli trochę pod ko- mendą generała Gunhildy, a za jakiś czas mógł doprowadzić do jej obalenia. Na razie chciał wypocząć i odczekać, aż rany mu się zabliźnią. W całym Domu, także wśród Śmierciogłowych i Trzynastu, panowało ożywienie i trwały przygotowania. - Przynajmniej tym razem mój stary nie będzie dowodził - mówił Ulf do swej zgrai, zgromadzonej w drewutni. - Jest zwykłym szeregowcem w oddziałach bojowych Gunhildy. Do- brze tak staremu! Tak powiedział, ale czuł gorycz. Ulf jak każdy łajdak zdol- ny był do zaakceptowania nagłych politycznych zwrotów i znaj- dował dla nich pełne usprawiedliwienie, lecz gdy jego ojciec popadł w niełaskę, odczuwał palącą potrzebę ukarania wszyst- kich odpowiedzialnych za upadek starego wodza; mimo wszystko z Gormem łączyły go więzy krwi. Ale teraz czekała ich wielka wędrówka. Dlatego kiedy za- kończono najróżniejsze zebrania, myszy rozeszły się po Domu, żegnając się z nim raz jeszcze i wszędzie zostawiając ślady. Nie- które pocieszały się faktem, że udało im się przechytrzyć gol- ców. Może i przy okazji napytały sobie biedy, ale golców wy- strychnęły na dudka. Golcy to tępaki; zawsze byli tępi i tępymi mieli pozostać, tylko wielkość czyniła ich godnymi uwagi. Byli duzi i tępi. Co innego myszy; są normalnych rozmiarów, wyjątkowej urody, a do tego to najdzielniejsze ssaki spośród wszystkich czworonogów. Cóż, golcy chodzą tylko na dwóch nogach; darujmy sobie dalsze komentarze... HALOUMI Ostatnie parę minut w Domu myszy spędziły na strychu, wrzeszcząc w stronę domku na drzewie, że właśnie wyruszają w nieznane. Nie miały jednak pewności, czy Uług Beg je usły- szał. Może gderliwa stara mysz już nie żyła? Myszy wolały o tym nie wiedzieć. Sędziwy Uług Beg był jedną z ich świętości i gdy- by rzeczywiście pożegnał się już ze światem, czułyby się jeszcze bardziej przygnębione. Większe zainteresowanie sprawą Uług Bega wykazywała jedynie zaniedbana obca mysz, mówiąca po psiemu i znana jako Hu-hau. Najwyraźniej zależało jej na tym, żeby Spadająca znów spróbowała przejść po linie do domku na drzewie, lecz strychowa akrobatka nie miała zamiaru podej- mować tego ryzyka dla kogoś obcego. Myszy zadecydowały, że wyjdą z Domu przez labirynt, nie przez drzwi. Była to czysta przewrotność z ich strony, chciały bowiem przemaszerować przez labirynt, manifestując w ten sposób, że Strażniczka nie ma już nad nimi władzy. Handlarz nie w pełni przychylał się do tego pomysłu, zgodził się jednak na wyjście tamtędy, chciał bowiem pożegnać ryjówkę, z którą osiągnął kiedyś remis w walce. I tak pod wodzą przybysza z zewnątrz myszy pożegnały swój dom rodzinny, siedzibę przodków, i wyruszyły w poszuki- waniu domu obiecanego. Ryjówka wiedziała już, że odchodzą, bo głośno o tym było w dzikim winie. Przycupnęła więc na podłodze labiryntu i obserwowała nadciągający pochód. Przemówił do niej Handlarz: -Do widzenia, Strażniczko... my... ehem... idziemy tędy, bo chcemy ci wyrazić wdzięczność za to, że udzieliłaś nam schronienia, kiedy był tu Truciciel. - Bzdura - odparła krótko. - No tak - rzekł Handlarz z zakłopotaniem. - Zwłaszcza ja osobiście chciałem się z tobą pożegnać. Walczyliśmy ze sobą tak długo, aż słońce skąpało się w czerwieni, i nigdy cię nie za- pomnę. - Do widzenia - rzuciła tylko trochę mniej zdawkowo. Handlarz skinął jej głową i poprowadził pochód ku wyjściu z labiryntu, gdzie przenikał już blask księżyca. Myszy sznurecz- kiem, jedna za drugą, mijały złośliwą Strażniczkę, niektóre uśmiechały się zgryźliwie, żadna jednak nie ośmieliła się ode- zwać. Nawet Śmierciogłowi, znając przewrotną i nieobliczalną naturę ryjówek, woleli zachować ostrożność. Ostatni szedł Gorm. - A niech was cholera weźmie - półgłosem zaklęła Straż- niczka, gdy ją mijał. - Ciebie też - odparł Gorm, nie spojrzawszy nawet na nią, i dodał jeszcze: - I niech cię pokręci. Tym sposobem ostatnie więzy z Domem zostały zerwane. Gdy byli już w ogrodzie, Handlarz powiódł swój naród w stro- nę drogi. Na dworze było zimno, na niebie blado migotały gwiazdy. Myszy wydychały białe obłoczki pary i kuliły się w so- bie. Miały nadzieję, że na postoje Handlarz wynajdzie im jakieś zaciszne, ciepłe nory. Ziemia była zmarznięta i pokryta szro- nem, a pobielałe od mrozu trawy sterczały sztywno najeżone; w trawie wyraźnie odznaczały się teraz ścieżki różnych zwierząt. Trasa prowadziła koło wygódki, gdzie mieszkał Głaz, ale przechodząc tamtędy, zauważyli ze zdumieniem, że wygódka już nie istnieje; młodzi golcy rozwalili ją, a kawałki desek roz- rzucili po sadzie. Spotkali natomiast Głaza, który robił wraże- nie trochę zagubionego. Powinien był już dawno zapaść w sen zimowy, ale z wrażenia nie mógł usnąć. - Nie mam już schronienia - mówił do Handlarza oszoło- miony. - Po prostu przyszli i je zniszczyli. Wygódka stała tu od tak dawna, że wrosła w krajobraz. Bez niej świat wyglądał całkiem inaczej; przestało też śmierdzieć, a bez smrodu siedziba Głaza również straciła swój dotychcza- sowy charakter. Koszatka wyglądała, jakby wyrwano ją z jej wła- ściwego podłoża i przesadzono w inne, obce miejsce. - Pójdź z nami - zaproponował Handlarz. - Wędrujemy szukać jakiejś lepszej krainy. Głaz przecząco potrząsnął głową. - Nie, nie, moje miejsce jest tu, w ogrodzie; a poza tym muszę przecież przespać zimę. - Wyglądało na to, że trochę oprzytomniał. - Cieszę się, że nareszcie odzyskaliście rozum. Wracacie do natury, co? Świetnie! Nie ma nic lepszego niż świeże powietrze; komu w drogę, temu czas, hę? - Przebiegł wzrokiem sznur myszy. - Nie do wiary, są tu prawie wszyscy, wszyscy, nawet stary siwy Gorm. - Nie taki znowu siwy, wypraszam sobie! - warknął Gorm. -1 Mały Książę - pokiwał głową Głaz. - Mały Książę tutaj, mojej wygódki nie ma... co się z tym światem dzieje... Myszy były zaskoczone i nagle wszystkie zaczęły się roz- glądać. - Mały Książę, gdzie? O czym on mówi? Gdzie jest Mały Książę? Mały Książę za ich przykładem też zaczął się rozglądać ze zdziwioną miną na swej brudnej mordce. - Co tam Mały Książę! Oteari wa doko des ka?~ powtarzał przy tym w kółko, co w języku lisów, psów i wilków znaczyło z grubsza: „Zostawcie Małego Księcia! Gdzie podziała się gówniana skrzynka Głaza?" Wreszcie myszy wzruszyły ramionami, a Pfruk powiedział: - Głupi stary grzyb, naprawdę już zdziadział. Rzeczywiście Głaz sprawiał takie wrażenie, już po chwili bowiem zapomniał zupełnie o myszach i zaczął podśpiewywać: - Witaj, trawo, witajcie, kwiaty i drzewa... wy szczęśliwe du- chy, bądźcie pozdrowione. Myszy ruszyły więc dalej, pozostawiając starą koszatkę po- grążoną w rozmowie z naturą. Doszły do drogi i przedostały się na drugą stronę bez żad- nych nieszczęśliwych wypadków, jako że nie nastał jeszcze świt. Zagłębiły się w rów i przez pewien czas posuwały się po jego dnie pokrytym lodem, aż Handlarz odbił na północ przez na- gie teraz pola. W obawie przed sowami wędrowały bruzdą. Po- suwały się powoli, bo na ziemi było sporo zamarzniętych zia- ren, przystawały więc, żeby je podnieść. W końcu udało im się dotrzeć na drugi koniec pola i tu zatrzymały się na odpoczy- nek. Zdawało się, że świat zamarł w bezruchu, myszy jednak wie- działy, że po oświetlonych księżycem szlakach snują się lisy i gronostaje, łasice i borsuki, które wyszły na żer, a w brzuchach im burczy z głodu. Nastały przecież chude noce, kiedy zwierzę- ta i ptaki wciąż są głodne. Drapieżniki miały wyostrzony wzrok, wyczulony słuch i szczególnie wrażliwy węch. Myszy musiały za- ufać bogom, że czuwać będą nad ich wędrówką i uchronią od morderców, inaczej mogłyby zginąć co do jednej. Przebiegał duży zając i popatrzył na nie z zaciekawieniem, zastanawiając się pewnie, dlaczego tyle myszy zgromadziło się w jednym miejscu. Myszy z kolei zazdrościły mu jego nóg; dał- by sobie radę mawet z lisem. Zające potrafią odstraszyć lisa. Stają na tylnych nogach i wpatrują się w niego, dając w ten spo- sób znać, że go widzą. Zupełnie jakby mówiły: „Cześć, lisku, chcę, żebyś wiedział, że ja wiem, że tam jesteś, więc nie zbliżaj się, bo szkoda fatygi". Ileż myszy dałyby za to, żeby umieć tak biegać jak zając! Astrid zwinęła się w kłębek przytulona do Ibana - w tych ciężkich chwilach przestali dbać o pozory. Nikt zresztą, włącz- nie ze Skrang, nie komentował ich jawnego już związku. Iban był w głębi ducha zadowolony, gdyż myszy biblioteczne nie miały go już czym szantażować. Noce, które mu jeszcze pozo- stały, chciał spędzić ze swą wybranką. - Przytul się do mnie - zachęcała go Astrid. - Zmarznięta ziemia jest zimna i wilgotna; utnijmy sobie krótką drzemkę póki czas. Ani ty, ani ja nie jesteśmy już dziarskimi młodzika- mi, do Trzynastu już byśmy się nie nadawali. - Członkowie bandy Trzynastu też nie są już tymi młody- mi buntownikami, którymi byli niegdyś, wkrótce będą w śred- nim wieku - odparł, układając się koło niej. - Niedługo któryś z synów Ulfa uzna, że ojciec ma zbyt konserwatywne poglądy, odłączy się od Trzynastu i założy nową bandę młodych rebe- liantów, która wystąpi przeciwko bandzie ojca. Astrid poruszyła wąsami rozbawiona. - Pewnie masz rację. Śmieszny stary świat, co? - Po prostu wszystko się powtarza. Wszyscy powstać! - zakrzyknął Handlarz po odpoczynku, któ- ry trwał krótko jak mgnienie oka. - Przed nami jest las i zanim wstanie dzień, musimy się tam znaleźć. W lesie są lisy, borsuki i gronostaje... sowy chyba też; za to raczej nie ma tam jastrzę- bi. Jastrzębie niechętnie latają między drzewami. - Świetnie, prawda? - warknął ironicznie Gorm. - W ta- kim razie nie musimy się martwić; zagraża nam tylko parę tu- zinów dzikich drapieżców, ale nie trzeba się przejmować ja- strzębiami. Jak cudownie! Pfruk ciężko dźwigał się na nogi. Przez ostatnie dwie go- dziny przeszedł większą odległość niż przez całe swoje dotych- czasowe życie. Był obolały i w złej formie. Nadwerężył sobie mięśnie, łamało go w kościach. Z głębokim jękiem podjął dalszą wędrówkę. A jednak nie o siebie martwił się przede wszystkim, lecz o swego towarzysza. Kiedy inni wstali i powlekli się za Handlarzem, Ospalec nie ruszył się z ziemi. - Chodź, bo zostaniemy w tyle - popędzał go Pfruk. - Nie mam siły iść dalej - sapał Ospalec. - To przez te wszystkie noce spędzone na pijatyce, Pfruku. Nie dam rady. - W kąciku oka pojawiła mu się łza. - Dasz radę, na pewno - pocieszał go Pfruk, czując jednak, że ogarnia go przerażenie. Kolumnę zamykał Stary Gorm, który właśnie zaczął po- krzykiwać: -No, ruszyć się tam, wy piwniczne pajace, dołączyć do grupy! Nie mam zamiaru za was odpowiadać. - Dobra, dobra! - odkrzyknął mu Pfruk, zadowolony, że ma wreszcie na kim wyładować złość. - Pilnuj własnego tyłka, już idziemy. Proszę cię, Ospalcu, musisz - zwrócił się znowu do rozciągniętego na zmarzniętej darni towarzysza. Z rozpaczą obserwował oddalającą się kolumnę myszy. - Nic nie muszę, będę leżeć, aż zamarznę na kość. - Słuchaj no! - krzyknął Pfruk w ostatniej rozpaczliwej próbie podniesienia kumpla na nogi. - Wstajesz zaraz albo wołam Ibana, żeby cię pogryzł w pięknym stylu ik-to. To sprawiło, że Ospalec z wysiłkiem dźwignął się na nogi, nie znosił bowiem bólu. Był w żałosnym stanie, Pfruk widział to wyraźnie. Kiedy wreszcie ruszył z miejsca, szedł tak chwiej- nie, jakby miał zaraz upaść. Na ten widok Pfruk poczuł ściska- nie w gardle. - Poradzisz sobie, bracie, zobaczysz. Niedługo poproszę Handlarza, żeby znów się zatrzymał, to sobie trochę odpocz- niesz. No chodź, musimy ich dogonić... Popatrzył przed siebie na ciemny, posępny las. Gorm zawrócił, nawymyślał im i biegiem dołączył do ko- lumny. Pfruk poganiał swoje plemię, by nie ustawało w marszu, patrzyło w odległy horyzont i wciąż posuwało się naprzód. - Posuwać się naprzód, łatwo powiedzieć, posuwać się na- przód - gderał Ospalec, zbliżając się do pierwszego drzewa. - Nie wiem, czy mógłbym teraz nawet... - Co? - zapytał, odwracając się, Pfruk. Nigdy jednak nie miał się już dowiedzieć, czego Ospalec nie mógłby, chociaż potem godzinami się nad tym zastanawiał. Tylko to go zajmowało i pomogło przetrwać godziny smutku i samotności. Kichnąć? Smarknąć? Chrząknąć? Krzyknąć? Ospalec bowiem znikł z powierzchni ziemi. - Co?! - zawołał znowu Pfruk, tym razem instynktownie wznosząc wzrok do nieba. Na tle księżyca bezszelestnie szybowała strzępiastoskrzydła sowa. W szponach trzymała coś małego i żałosnego, ze zwisają- cymi łapkami i ogonem. Jak na ironię, drapieżnik bardzo po- dobny był do Łaskawej. Pfruk w panice popędził na przód kolumny, mijając po drodze zdumione myszy, które wspinały się właśnie po stro- mym zboczu porośniętym macierzanką. - Handlarz! - wykrzyknął, z trudem łapiąc oddech. - Hand- larz, Handlarz! Sowa porwała Ospalca, trzeba wracać... Kolumna stanęła w miejscu, a Handlarz zbliżył się do wstrząśniętego Pfruka. - Stanąć? A co to pomoże, Pfruku? Jeśli sowa rzeczywiście porwała Ospalca, bardzo mi przykro, ale i tak musimy iść da- lej. Nic to już nie zmieni, jeśli nawet byśmy teraz zawrócili. - Ale... odleciała i zabrała Ospalca! - krzyczał Pfruk z roz- paczą. - Przecież trzeba... Stanął i błagalnie patrzył na Handlarza. - Co trzeba, Pfruku? - zapytał Handlarz uprzejmie. - No... trzeba... jemu... pomóc! - Pfruk załamał się już do reszty. - O co chodzi? - warknął Gorm, który nadszedł od tyłu kolumny. - Ospalca sowa zabrała - zawodził Pfruk. - Nie zdziwiłbym się, gdyby dostała potem skrętu kiszek - mruknął Gorm. - A po cośmy się zatrzymali? Nic chyba na to nie poradzimy, nie? Chodźmy stąd. I tak tu jest niebezpiecz- nie, nie musimy jeszcze stać i czekać, aż nas porwą sowy. No, hajda, ruszcie się. Handlarz, czy jak ci tam, zdaje się, że ty tu jesteś przewodnikiem, może byś coś zarządził. I tak z winy drapieżników przepadł pierwszy uczestnik wy- prawy. Kiedy kolumna ruszyła, Pfruk powlókł się razem ze wszystkimi, jednak nie był już taki jak przedtem. Stracił swą dawną pyszałkowatość, przycichł i zamknął się w sobie. Jego jedyny przyjaciel, najbliższa istota na świecie, przesuwał się te- raz powoli w przewodzie pokarmowym sowy. W końcu nastąpi czknięcie, kaszlnięcie i to, co pozostało z szacownego Ospal- ca, wystrzeli z gardła sowy w postaci zbitej bryłki kości i futra. Handlarz także doznał poczucia straty; nie żeby darzył Ospalca jakąś szczególną sympatią, ale czuł się odpowiedzial- ny za wszystkich członków wyprawy. Był przecież przewodni- kiem; czuł, że w jakiś sposób powinien był zapobiec tragedii. Tłumaczył sobie, że pewnie nie będzie to jedyna strata, nim dotrą do celu. Po tym wydarzeniu wyznaczył szóstkę zwia- dowców, po dwoje z przodu i z tyłu kolumny i po jednym na bokach. W lesie wędrować było znacznie łatwiej. Szło się po mchu, który miękko uginał się pod stopami. Po drodze można też było coś przekąsić, myszy zbierały z ziemi zeszłoroczne nasio- na i orzechy, znajdowały też resztki jesiennych grzybów i gdzie- niegdzie dzikie jabłka. W razie niebezpieczeństwa mogły skryć się w norach pośród korzeni drzew albo w dziuplach. Hand- larz dobrze czuł się w lesie. Jego stary Żywopłot stanowił naj- lepsze połączenie wielu środowisk; żyło się tam niby w długim, wąskim lesie, po którego jednej stronie biegł rów z wodą, po drugiej zaś rozciągały się rozległe pola obfitujące w jadło. - Rozbiec się! Lis w polu widzenia! - wrzasnął jeden ze zwiadowców. Na szczęście przechodzili akurat pod wielkim dębem; jego potężne korzenie rozciągały się na wszystkie strony, pod nimi zaś były liczne nory. Myszy rzuciły się do nor i natychmiast na- tknęły się na dzikie myszy, które tam mieszkały. Miejsca było wprawdzie dość i dzikie myszy leśne nie miały powodu odmó- wić wędrowcom gościny, dopóki niebezpieczeństwo nie minie. Stali lokatorzy zgłosili jednak zdecydowane weto. Rozmowa prowadzona była w ciemności. - Czego tu chcecie? Wynocha! - krzyczała duża mysz leśna. - Szukamy schronienia przed lisem, a raczej lisicą - od- parł Handlarz. - Wyniesiemy się, jak tylko odejdzie. - Wyniesiecie się natychmiast albo będzie awantura - rze- kła dzika mysz tonem obcesowym. Handlarz nieomal słyszał, jak stroszy wąsy. - Słuchajcie, jest nas co najmniej pięciokrotnie więcej! - krzyknęła Lekkostopa. - Myślę, że samo Dzikie Plemię świet- nie potrafi się z wami rozprawić. - Dzikie Plemię? - powtórzyła dzika mysz leśna, jakby ta nazwa trocheja zaniepokoiła. - Dzikie Plemię to my - warknęła Gunhilda - i jak będzie- cie się stawiać, to obedrzemy was ze skóry od wąsów po ogon. - Ach, czyżby?! - krzyknął inny lokator nory, ale w jego głosie dawała się wyczuć niepewność. - Tak - zagrzmiał Cichoszept - a jak Dzicy z wami skończą, Niewidzialni zjedzą to, co z was zostanie. - O ile Śmierciogłowi nie pogryzą was przedtem w stylu ik- -to - dodała Skrang. - A potem banda Trzynastu waszymi skórkami wyścielę so- bie gniazda! - wrzasnął Ulf. -Jeżeli Zjadacze Ksiąg nie wykorzystają ich do swych prak- tyk magicznych! - krzyknęła Fryda Piegowata. - To całkiem zbyteczne! - huknął Gorm. - My we dwóch z Pfrukiem potrafimy wdeptać ich w ziemię, co nie, Pfruk? -Jasne, bracie - potwierdził Pfruk. - Myślicie, że takie z was twardziele? Załatwiałem już twardszych niż wy, patałachy! Pfruk prawie odzyskał dawną formę; popierając silnych i wy- korzystując słabych, stał się antypatyczny jak za dobrych czasów. Po tej przemowie we wszystkich norach zapadła cisza. Wy- glądało na to, że mieszkańcy pogodzili się już z wizytą tymcza- sowych gości. Teraz raczej należało się martwić o lisa. Lisica widziała, jak myszy znikają w norach, zaczęła więc niuchać i dobierać się do wejść. Była potężna; wielka ruda ol- brzymka o pysku pełnym ostrych zębów, z których każdy mógł- by przebić mysz na wylot. Jej smród napełniał labirynt koryta- rzy, aż wszystkie myszy trzęsły się ze strachu, nie wyłączając Sta- rego Gorma. Żadna mysz z Domu nie miała przedtem do czy- nienia z innym przedstawicielem psowatych niż poczciwy sta- ry Drętwy, ale ten potwór w niczym go nie przypominał. Był przebiegły i zwinny, płonącym wzrokiem sięgał w głąb nory i miał pazury, pomocne w rozkopywaniu ziemi. - No, toście nas załatwiły - szepnęła jedna z dzikich myszy. - Teraz już nie odejdzie, póki kogoś nie dopadnie. Lisica zaczęła drapać u wejścia do jednej z nor, z łatwością wyszarpując mech. Wetknęła pysk w poszerzony otwór i węszy- ła głośno; niewielka odległość dzieliła Pfruka od jej czarnego nosa. - O kurczę! -jęknął. - Szkoda, że nie ma Ospalca, zde- chlibyśmy razem. - Czuję od niej zapach królika, to znaczy, że nie jest aż taka głodna - zaszeptała jedna z dzikich myszy. - Chyba uważa, że parę dodatkowych kąsków nie zaszko- dzi -jęknęła Fryda. Lis zaczął kopać ze zwiększonym zapałem, czując, że łup jest tuż, tuż. Wtem jedna z myszy krzyknęła: - Donata o oyobi dess ka ? Lis przerwał kopanie, zdumiony najwyraźniej, że ktoś spod ziemi zwraca się do niego w jego własnym języku, i odpo- wiedział: - Donata sama dess ka ? Myszy mieszkające w norze były nie mniej zaskoczone, że jed- na z nowo przybyłych potrafi porozumieć się z lisem. Kto zdołał- by przebywać z tymi strasznymi istotami dość długo, aby nauczyć się ich języka? Zaczęły gratulować sobie w myśli, że jednak nie rzu- ciły się na intruzów; lis do tej pory zdążyłby je już rozszarpać. - Co jej powiedziałeś? - zapytał Handlarz szeptem Małe- go Księcia. - Zapytałem, z kim chciałaby rozmawiać. - A co ona na to? - Pyta, kto rozmawia z nią w języku Canidae. Mały Książę powtórzył swoje poprzednie pytanie, a lis wy- mienił imię jednego ze swych przyjaciół. Mały Książę podszedł do głównego wyjścia z nory i naraża- jąc się na niebezpieczeństwo, pokazał się lisicy. - Przykro mi - powiedział - ale twój przyjaciel jest chwilo- wo nieobecny. Moszi-wake gozai-asen ga gai-szuts czu dess. Aszta mo ichido odenwas itadake-masen ka. Przyjdź jutro. Lisica wydała dłuższą serię parsknięć i warknięć. Jak się okazało, sama znała co nieco język gryzoni; z akcentu sądząc, musiała go podchwycić od nutrii. Teraz więc rzekła: - Bardzo śmieszna z ciebie mysz. Można pęknąć ze śmie- chu! Chyba ci daruję życie. Dobrze się składa, że nie jestem taka głodna, wpadnę jutro, bo gustuję w mysim mięsku. -Ja kiedyś też je lubiłem, ale teraz za to pokutuję - wy- mamrotał Mały Książę, zanim zdążył pomyśleć. Zdumiewające, ale na tym rozmowa się zakończyła i lisica odeszła. Najwyraźniej uznała, że dość się już najadła i szkoda zachodu dla paru myszy. W labiryncie dało się słyszeć potężne, zwielokrotnione westchnienie ulgi. - Proponowałbym, żebyście do jutra rana zmieniły adres, bo wygląda na to, że ona chce wam znowu złożyć wizytę - po- wiedział Handlarz stałym lokatorkom nory. -Ach wspaniale, wielkie dzięki! - z ironią odezwał się gderliwy gospodarz. -Jak to miło, żeście ją tu sprowadzili, pro- simy częściej! Handlarz przeprosił dzikie myszy za najście i wyprowadził kolumnę, chcąc jak najszybciej wydostać się z lasu. W drodze po cichu rozmawiał z Małym Księciem. - Słyszałem, jak mówiłeś coś na temat pokuty. Naprawdę tak uważasz? Odczuwasz skruchę? - Mam nadzieję, że nikt tego nie słyszał - odparł Mały Książę - ale rzeczywiście, czuję się dobry i to uczucie sprawia mi przyjemność. Dzięki tobie, Handlarzu, poznałem siebie od innej strony. Wstrętem napawa mnie myśl, kim kiedyś byłem. Nie mam co łudzić się nadzieją, że kiedykolwiek uda mi się być równie dobrym jak ty, ale przynajmniej będę się starał, możesz mi wierzyć. Handlarz przyjrzał się Małemu Księciu, chcąc przekonać się, czy mówi prawdę, i zdawało mu się, że widzi przed sobą skruszonego grzesznika. W oczach Małego Księcia widać było prawdziwy żal, nie były to puste słowa. - Nie sądzę, żebym i ja był kimś szczególnie dobrym, ale cieszę się, że czujesz to, co czujesz - powiedział Handlarz. - Cieszy mnie to znacznie bardziej, niż gdybym miał przy sobie samych bezgrzesznych i cnotliwych. W godzinę później dotarli do skraju lasu. Przed nimi rozcią- gała się teraz łąka ograniczona żywopłotem i instynkt podpo- wiedział Handlarzowi, że tam dobrze się będzie zatrzymać. Wszyscy musieli się trochę przespać; myszy, nie przyzwyczajone do chodzenia, były zmordowane długim marszem, a do domu obiecanego wiodła jeszcze daleka droga. Handlarz nie wiedział dokładnie, gdzie leży cel wędrówki, odkąd jednak zaczął wypeł- niać nakazy przodków, ich głosy prowadziły go i wskazywały wła- ściwy kierunek. Na szczęście łąka została jesienią skoszona, a w krótkiej tra- wie wydeptane były szlaki wielu zwierząt. Myszy szły przed siebie; znalazły się w pięknej okolicy, były jednak zbyt zmęczone, by to docenić. Wyobrażały sobie, jak rozgniewałoby to starego Głaza - ich przyjaciela koszatkę, zapamiętałego miłośnika przyrody. Te- raz jednak potrafiły myśleć tylko o jednym: łapa za łapą, łapa za łapą; na nic więcej nie starczało im siły. Ból mięśni był prawie nie do wytrzymania, nogi niepewne i jak z ołowiu, ogon ciążyłjak ko- twiczny łańcuch. Niektórym myszom oczy same się zamykały, ale szły jedna za drugą, w równym tempio i bez ustanku, bo następ- ne deptały im już po piętach. Pyski pospuszczały nisko, jakby wąsy ciągnęły je ku ziemi. Dały się słyszeć pomruki, że może Wiel- kie Wygnanie Golców było tylko snem i gdyby wróciły do Domu, okazałoby się, że to robactwo panoszy się tam jak dawniej. Gwiazdy znikły, niebo pokryło się chmurami. Mysi pochód był mniej więcej w połowie pola, kiedy zaczęło padać; zimny deszcz ze śniegiem raził dotkliwie i futro nie stanowiło przed nim osłony. Krople ciężkie i lodowate wbijały się w ciało jak gwoździe; były wielkości mysiego nosa, nic więc dziwnego, że sprawiały tyle bólu. Handlarz wiedział, że myszy muszą się gdzieś schronić, nie chciał jednak zatrzymywać się na środku łąki, w terenie odsło- niętym i niebezpiecznym. - Chowajcie się, gdzie możecie; ruszymy dalej w drogę, jak tylko przestanie padać - polecił myszom. Dziki szczaw i inne rośliny szerokolistne dawały pewne schronienie przed deszczem. Niektóre myszy rozglądały się, czy nie znajdą gdzieś tu rabarbaru o pięknych grubych balda- chimach, ale Handlarz powiedział im, że rabarbar nie rośnie na łąkach. - Dlaczego niby nie? Koło Domu rósł - wtrącił Gruflt Zie- lonozęby. - Widywałem go tylko w ogrodzie - odparł Handlarz. - Ale gdybyście znaleźli podbiał albo łopian, też byłoby nieźle. - Nie wiem, jak wyglądają, więc mało prawdopodobne, żebym je znalazł, nie? - gderał Grufit. - Szkoda, ze przed opuszczeniem biblioteki nie zjadłem książki o roślinach szero- kolistnych, byłbym teraz ekspertem. Dawniej myszy znały tylko deszcz walący o dach, wiadomo było, że jest mokry, ale na dachu były dachówki i deszcz nic nie mógł myszom zrobić. Jego plusk działał dość kojąco. Teraz jed- nak doświadczały deszczu bezpośrednio; z ciekawością, na jaką jeszcze było je stać, słuchały ze swych kryjówek, jak bębnił o liście, przygniatał je do dołu, tak że mokre i chropowate szorowały my- szom po plecach. Niektóre liście miały pod spodem drobne cze- pliwe kolce albo włoski, które drażniły skórę. Nie sposób było jed- nak wychylić się spod liścia, deszcz walił bowiem z całą siłą. Ulewa trwała pół godziny. Dla bezdomnych myszy czas ten ciągnął się w nieskończoność. Kiedy tylko przestało padać, Handlarz przywołał myszy do porządku. - Maszerować! - wykrzyknął. - Albo zginąć! - wrzasnęła groźnie Gunhilda. Wędrowali dalej, kiedy nagle rozległ się przeraźliwy wrzask Tereja Trójnogiego. - Mały Książę! Mały Książę jest z nami! Ukrywał się pod imieniem Hu-hau! Kolumna stanęła, rozsypała się i myszy zaczęły się groma- dzić wokół mamroczącego coś Małego Księcia. - Rozumiecie sami, moi drodzy, że padało; deszcz obmył waszego kochanego Małego Księcia z brudu. Nie martwcie się, nie zrobię wam krzywdy; jestem teraz miłą, dobrą myszką, prawda, Handlarz? Handlarz? Handlarz, gdzie jesteś? Handlarzowi bardzo zależało, żeby dopaść Małego Księcia, zanim myszy z*dążą zagryźć go na śmierć. - Nie zrobisz nam krzywdy? Jasne, że nie zrobisz! - zawo- łał Stary Gorm. -Ja pierwszy ugryzę tego potwora, zamawiam to sobie. -Ja po tobie! - krzyknął Pfruk. - Ojej, jak przykro! - zaszeptał Mały Książę. - Cóż, niech będzie, co ma być. Oto moje gardło, możecie je rozszarpać. Gorm wysunął się naprzód, gotów natychmiast skorzystać z tej propozycji. - Poczekajcie chwilę! Przestańcie! - wołał Handlarz, z tru- dem torując sobie drogę wśród tłumu. Kiedy znalazł się wresz- cie obok Małego Księcia, odezwał się, tak: - Ta mysz dopiero co ocaliła wam życie; gdyby nie Mały Książę, zostalibyśmy zje- dzeni przez lisa. Chcecie zabić kogoś, kto was uratował? Czy byłby to czyn godziwy? - Tak - warknął bez wahania Gorm. LIMBURGER Myszy otoczyły Małego Księcia zwartym kręgiem, a wyraz ich pysków nie wróżył nic dobrego. Wiele z nich już od dawna cze- kało, żeby wbić zęby w znienawidzonego pupilka golców, jego kanibalizm już od pokoleń wzbudzał oburzenie wszystkich ple- mion w Domu. I tak było niesprawiedliwością, że zdołał prze- żyć o wiele więcej nocy niż inne, porządne myszy. Chciały, żeby dokonał żywota tutaj i teraz, na mokrej darni i na obcym polu. -Jaka piękna nocna pora, co, kochaneczki? - nerwowo popiskiwał Mały Książę, podczas gdy myszy napierały na niego coraz mocniej. - Wyobraźcie sobie tylko, że jesteście znowu w przytulnej kuchni, na strychu w znajomej graciarni albo wśród książek w bibliotece... Ostrożnie, nie zbliżajcie się do mnie zanadto, w nerwach jestem gotów na wszystko... - Dość! - wrzasnął Handlarz, własnym ciałem zasłaniając Małego Księcia. - Nie pozwolę, by krew jednego z nas, przela- na w zemście, skalała tę wyprawę. -Jednego z nas?! - krzyknął Pfruk. - To kukła golców, wię- cej nic! - Mały Książę to mysz! - podkreślił Handlarz. - i bardzo niedługo będzie to martwa mysz - mruknął nie- nawistnie Terej Trójnogi. To, co w tym momencie uczynił Handlarz, było już całko- wicie jego zasługą, głosy przodków nie brały w tym żadnego udziału. - W takim razie bierzcie mnie najpierw - powiedział, czy- niąc gest, jakby im się poddawał. - Nie będę się bronił, zabij- cie mnie zamiast niego; niech biała mysz żyje, a zabijcie mnie. - Nie! - wykrzyknęła Lekkostopa. - Masz świra - powiedział Pfruk. - Zbzikowałeś - orzekł Szybkonadno. - Zupełnie niepoczytalny - potwierdził Maruder. - Całkowicie niezrównoważony - dodał Cichoszept. - Był to moment najlepszy, był to moment najgorszy... - zamruczał Jarom Widłowąs. - Hejże! - włączył się Owain - to było w książce. Zakradłeś się do biblioteki i jadłeś nasze książki! -Wasze książki! A to mi się podoba! - huknął Jarom. Kłótnię jednym spojrzeniem przerwał Gorm. - Tylko się rozejrzyjcie - warknął. - Tylko się rozejrzyjcie dookoła. Myszy popatrzyły w wielkie czarne sklepienie nieba nad sobą, nieogarnione i obce. Stanęły z nosami do góry, tak że akurat wystawiały głowy z krótko skoszonej trawy, i popatrzyły na pola, które zdawały się nie mieć końca. Widziały ocean czerni nad głową i morze traw dookoła, gdzieś w oddali małe światełka rozbłyskiwały w tym krajobrazie jak gwiazdy, zbyt da- leko jednak, by mogły stanowić jakąkolwiek pociechę. Gdzie- niegdzie na horyzoncie, tam gdzie ciemna ziemia dotykała ciemnego nieba, majaczyły kępki drzew. Myszy drżały z lęku. - Agorafobia - wymamrotał Mefyn. -Jak go zwał, tak go zwał, ale to dziwne - warknął Gorm. - I cholernie przerażające, nie boję się przyznać. Jak okiem sięgnąć żadnego domu. Nic, po prostu pustka. Nie mam poję- cia, gdzie jesteśmy, a wy? Nie umiałbym wrócić. Niewątpliwie ktoś z was, wy biblioteczne zarozumialce, zjadł kiedyś jakąś mapę, tylko czy akurat tę, co trzeba...? - Mongolia - mruknęła Fryda Piegowata. - A może Sa- rawak? - No i widzicie?! - krzyknął Gorm. - Czy ktoś słyszał kie- dykolwiek o domu, który by się tak nazywał? Obawiam się, że nie możemy zabić Handlarza, jest nam zbyt potrzebny. A z te- go wynika, jak przypuszczam, że nie możemy zabić też Małe- go Księcia, skoro Handlarz uparł się, by go za wszelką cenę uchronić. - Po prostu nie życzę sobie w drodze żadnych wypadków śmiertelnych ponad te, które są od nas niezależne - powie- dział Handlarz. - I tak będzie ich dość; zdążyliśmy już stracić Ospalca... Pfruk załkał dyskretnie. Gorm chrząknął, jakby chciał po- wiedzieć: „Niewielka strata". - ...Mały Książę już raz nam się przysłużył i mam przeczu- cie, że jeszcze go będziemy potrzebować. Zapomnijcie o jego wstrętnej przeszłości, która jest dla mnie równie bolesna jak dla was wszystkich. Jest sprytny, sprytniejszy niż ja czy ktokol- wiek z tu obecnych; a przy tym nie brakuje mu odwagi. Te jego cechy mogą zadecydować o naszym przetrwaniu; my, myszy, ogólnie biorąc, nie grzeszymy rozsądkiem. Jesteśmy zręczne i pomysłowe, ale niespecjalnie rozumne. Mały Książę zapewnił mnie, że rozpoczął nowe życie, i ja mu wierzę. Poza tym słu- chajcie, głosy moich przodków mówią, że biała mysz dokona wielkich czynów i otoczona będzie przez nas szacunkiem; nie znam żadnej innej białej myszy poza Małym Księciem. W tym momencie Mały Książę podniósł się i powiedział: - Zaprawdę powiadam wam, jeżeli jeszcze kiedykolwiek zdarzyłoby mi się skrzywdzić mysz, sam wymierzę sobie karę straszliwą i na własne oczy ujrzycie Małego Księcia martwego jak ptak dodo. Ajeśli jakaś mysz znajdzie się w opałach, ja jej pośpieszę z pomocą; gdy inną trapić będą ciężkie zmartwienia, jaja pocieszę; ktokolwiek z was będzie głodny, ja go nakarmię, choćbym miał sam głodować. Życie oddam za mysi naród. - Co on gada? - huknął Gorm. - Mówi, że jego postępki będą równie nieskazitelne, jak nieskazitelna jest biel jego futra - odparła Fryda. - No to niech się stara - burknął sędziwy Dziki. Handlarz z powrotem objął dowodzenie. - Ruszajmy, musimy dojść do żywopłotu przed świtem, ina- czej możemy mieć kłopoty. Naprzód! Maszerowali więc dalej i chociaż Jarom Widłowąs posztur- chiwał Małego Księcia, obiecując mu, że jeszcze go kiedyś do- padną, biały pupilek golców na razie uszedł z życiem. Zawdzię- czał to Handlarzowi. Tuż przed świtem doszli do żywopłotu i tam Lekkostopa wydała na świat piątkę młodych. Handlarzowi nawet przedtem nie powiedziała, że jest w ciąży, a przez ostatnie kilka nocy zbyt był zajęty, by zauważyć, że brzuch jej rośnie. - Dlaczego nic mi nie mówiłaś? - gniewał się Handlarz. - Nie chciałam ci zawracać głowy - mruknęła. - Najpierw był zamęt w Domu, później zaczęły się przygotowania do wy- prawy, zupełna gorączka. Musiałeś wtedy myśleć o całym naro- dzie, który opuszczał Dom. - Ale... dlaczego to się stało teraz? Przecież jest zima. - Myszy żyjące w domach nie zwracają uwagi na pory roku - odparła Lekkostopa. - Lepiej by było, gdyby jednak zwracały. Handlarz miał rację, bo z wyjątkiem jednego młode z tego miotu tej samej nocy umarły z zimna. Nawet w normalnych warunkach pewnie nie wszystkie by przeżyły, wysoka śmiertel- ność niemowląt była u myszy czymś zwyczajnym. Osiemdziesiąt procent śmiertelności w miocie to było dużo, ale Lekkostopa i Handlarz cieszyli się, że chociaż jednemu ich dziecku udało się przeżyć, biorąc pod uwagę, że matka przez większą część ciąży była niedożywiona i ponosiła trudy pieszej wędrówki. lo, które przeżyło, było samicą i nazwali ją Cyganeczką. Rodzi- ce zdecydowali nazwać ją zgodnie z tradycją panującą w rodzi- nie Handlarza, a nie Lekkostopej, jako że jedynym imieniem, które zadowoliłoby myszy strychowe byłoby w jej przypadku Zesłanadobrąporą, co nawet jak dla Niewidzialnej brzmiało zbyt zawile. Lekkostopa orzekła, że odpocznie parę godzin, a potem może nieść Cyganeczkę w pysku. Reszta narodu była tak zmęczona, że też przespała kilka godzin. Lekkostopa miała czas odzyskać siły. Fryda Piegowata, która już tyle razy zdążyła być matką, że stało się to dla niej nie- mal rutyną, kręciła głową nad Cyganeczką. Kiedy pomagała Lekkostopej lizać małą, wyglądało na to, że jej trochę zazdro- ści; i rzeczywiście, zaraz zaczęła namawiać Złego Hywla, żeby założył z nią gniazdo, jak tylko dojdą do domu. W skrytości ducha Handlarz cieszył się, że Cyganeczką przyszła na świat w żywopłocie. Żywopłot był krainą jego przod- ków i nawet jeśli jego córka miała później żyć w domu, co było całkiem prawdopodobne, to takie tchnienie tutejszej rzeczywi- stości mogło tylko dobrze jej zrobić. On sam w żywopłocie czuł się szczęśliwy, nawetjeśli nie były to jego rodzinne strony. Nie znał nikogo, ani zwierząt, ani ptaków w tych krzakach głogu, w nozdrza uderzyły go jednak znajome zapachy: dużych czarnych ślimaków, żuków grabarzy, pierwiosnków, króliczych bobków i cała masa innych, mniej lub bardziej intensywnych, zwierzęcych i roślinnych woni. Gdy zamknął oczy, zdawało mu się, że jest znowu razem z Cynkusiem i ze Starcem, który jed- nak pewnie zdążył już do tej pory umrzeć, i że siedzi w rozwi- dleniu leszczyny pod gniazdem drozda, czując głęboką jed- ność z każdym liściem i gałązką. A jednak wiedział, że prędzej czy później trzeba będzie otworzyć oczy i poprowadzić mysi naród dalej, nieznanymi ścieżkami, przez trudy i niewygody, na poszukiwanie nowe- go domu, gdzie mogłaby się odrodzić utracona społeczność plemion. TROÓ Wędrowali przez wiele, wiele godzin, robiąc coraz krótsze po- stoje. Wspinali się na pagórki i zagłębiali w rowy, przemierzali zmarznięte gole pola, aż dotarli w okolice skute lodem, gdzie brakowało jedzenia. Handlarz unikał dróg używanych przez golców i szedł własnym szlakiem. Tak przynajmniej wydawało się myszom, które nie słyszały przecież głosów przodków, wska- zujących przewodnikowi drogę. Trudy wędrówki coraz bardziej dawały im się we znaki. Wreszcie trzeciej nocy myszy dotarły do rozległej, krótko przy- strzyżonej łąki otoczonej wysokim ogrodzeniem, nie stanowią- cym jednak żadnej przeszkody dla małych gryzoni. Na łące wznosił się gigantyczny budynek - niczego podobnego nie wi- dzieli nawet Zjadacze Ksiąg. Był tak potężny, że zasłaniał pół nieba; jego ogrom napełnił myszy prawdziwym przerażeniem. - Co to?! - wykrzyknął Pfruk. - Chyba to nie dom, bo za duże, nie? - Nie wiem - odrzekł Handlarz zgodnie z prawdą - ale nie podoba mi się, bo nie ma okien, tylko dwie pary olbrzymich drzwi. Wygląda mało zachęcająco. -Jestem tak wykończony, że skorzystałbym z każdej okazji, żeby odpocząć - powiedział Iban. - Może poczekamy do rana i zobaczymy to coś w świetle dziennym? A nuż wtedy zrobi na nas lepsze wrażenie? Przystali na propozycję Ibana i zbili się w kupkę przy sa- mym ogrodzeniu, w obawie przed sowami. Kiedy się obudzili, ze zdumieniem ujrzeli wielki owalny szary kształt unoszący się w powietrzu obok dużego hangaru i umocowany do ziemi za pomocą przeróżnych lin i łańcu- chów. Od spodu do tego szamoczącego się na uwięzi olbrzy- ma przymocowane było coś, co w pewnym sensie mogło przy- pominać dom. Jakkolwiek śmieszne w kształcie, to jednak mia- ło drzwi i cały rząd okien. Z misją zbadania dziwacznego domu wysłano Spadającą, która zręcznie wspięła się po jednej z lin, by dostać się do środ- ka. Niebawem pojawiła się znowu, zbiegła po linie na ziemię. - Wewnątrz jest mnóstwo krzeseł, łóżka przymocowane do ściany i kuchnia pełna jedzenia. - A golcy? - zapytał Handlarz. - Nawet sporo, za to nie wywęszyłam tam kotów. Tylko banda głupich golców, napychających sobie gęby jak zwykle. Jedzenia krocie! Poczułam zapach sera. - Dla mnie wygląda to na dom - burknął Gorm. - Mam ochotę zaryzykować, zbrzydło mi już to całe maszerowanie. - Poczekaj, za mało wiemy - powstrzymywał go Handlarz. - Gdzie był ten dom w nocy, kiedy tu przyszliśmy? - Co za różnica? - warknął Terej Trójnogi, któremu bar- dziej niż innym dokuczał ból w mięśniach nóg i w stopach, mimo że miał ich mniej niż wszyscy. - Czy widziałaś tam jakieś myszy? Albo szczury? A może psa? - zwrócił się Handlarz do Spadającej. - Nie, nikogo takiego nie widziałam ani nie wywęszyłam, chociaż węszyłam bardzo starannie. Ani bobków, ani znakowa- nia moczem, nic z tych rzeczy. Było tam bardzo czysto. - Hm, czysto? - zastanowił się Handlarz. - No więc ja przede wszystkim nie ufam miejscom, gdzie jest czysto. - Zwołuję zgromadzenie! - zawołał Stary Gorm. - Nie masz prawa! - krzyknęła Gunhilda. -Jajestem teraz przywódcą plemienia. Gorm wystąpił o krok naprzód, pojmując, że nadszedł czas, by dokonać przewrotu. - Ci, co są za mną, niech wystąpią - warknął. - Dość mam wysłuchiwania rozkazów tej myszy z Żywopłotu i kaprala, który myśli, że jest generałem. No proszę, kto jest za Starym Gor- mem? Na chwilę wśród myszy zapanowała kłopotliwa cisza, po czym wystąpił Terej Trójnogi i stanął obok Gorma, a zaraz po nim Jarom Widłowąs. Wszyscy trzej stali dumnie z wyzywający- mi minami i miażdżyli wzrokiem pozostałych członków wypra- wy. Wreszcie truchcikiem dołączył do nich Elizeusz, młoda mysz biblioteczna, która znalazła porzuconego w klatce Małe- go Księcia. - Więcej was nie ma? - warknął Gorm. - No a ty, Elfino? Albo ty, Ulf? Pozwolicie temu pętakowi, żeby wami dalej rzą- dził? Elfina kiwnęła głową. -Jeśli chodzi ci o Handlarza, to myślę, że robi dla nas, ile tylko zdoła. - Mam mieszane uczucia - rzekł Ulf - ale wciąż jestem zdania, że powinniśmy ufać temu, pod którego wodzą wyruszy- liśmy. -Ja bym się do ciebie przyłączył, kochaneczku! - zawołał Mały Książę. -Jestem wykończony. - Ciebie nie chcemy, niech cię piekło pochłonie razem z nimi! - krzyknął do niego Terej. - Ha! Róbcie, jak chcecie - odburknął im Mały Książę. - I tak tylko żartowałem. - To by było tyle - rzekł Gorm. - Wy trzej, chodźcie ze mną; to jest dom dla nas. Tam będą sery! Smakowite, bezcen- ne sery! Już stąd czuję ich cudowny aromat! Czterej buntownicy ruszyli w stronę jednej z lin utrzymu- jącej dziwny dom na uwięzi, ale dogonił ich przenikliwy krzyk Astrid: - Nie róbcie tego! Widzę nową straszliwą zagładę! Wielka biel rozświetli ciemność, biel, która was pożre! Wracajcie! To proroctwo wielkiej kapłanki Dzikich najwyraźniej prze- raziło Elizeusza. Zawahał się. Z jednej strony był ser i strach, z drugiej zaś ani sera, ani strachu; ostatecznie jednak wybrał to drugie i biegiem wrócił do grupy. - Tchórz! -warknął Gorm. -Jeżeli wierzysz tej starej dziw- ce, uwierzyłbyś każdemu. - Do tej pory zawsze miała rację! - krzyknął Handlarz. - Poprzednim razem puściłeś jej ostrzeżenia mimo uszu i dlate- go jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. - To oszustka! - odkrzyknął mu Gorm. - Poprzednim ra- zem po prostu jej się udało, i tyle. Po tych słowach odwrócił się i poprowadził swych zwolen- ników do jednej z lin. Handlarz razem z resztą myszy obserwo- wał ich wspinaczkę. Pięli się, aż wreszcie wyglądali już tylko jak trzy punkciki na cienkiej czarnej kresce. W pewnej chwili wszystkim patrzącym zaparło dech z przerażenia, gdy Terej Trójnogi obsunął się na linie i zawisł, trzymając się tylko jed- nym pazurem. A jednak niezwykłym wysiłkiem zdołał uchwy- cić się liny jeszcze w dwóch miejscach i nie spaść. Wreszcie wszyscy trzej wspięli się na samą górę i znikli w na- powietrznym domu. Myszy, które pozostały na ziemi, widziały ich wtedy po raz ostatni. Handlarz i jego ekspedycja udali się w dalszą drogę wzdłuż ogrodzenia, nie chcąc iść przez tak wielką łąkę, gdzie rosła tyl- ko krótka trawa. Kiedy zbliżali się do rogu ogrodzenia, na ty- łach kolumny podniósł się nagle wielki krzyk. Wszystkie myszy zadarły głowy i ze zdumieniem patrzyły w górę. Liny i łańcu- chy trzymające dotąd dom na uwięzi odpadły i wielka szara konstrukcja, lekko chwiejąc się w powiewach wiatru, unosiła się w powietrze. Na ziemi uwijali się golcy, którzy kręcili wielkimi korbami i zabezpieczali liny. Z pewnością byli przygotowani na to, że dom odleci, bo nie dawało się wyczuć wśród nich paniki, a ich ruchy nie zdradzały przerażenia. Przeciwnie, niektórzy wyma- chiwali chusteczkami i kapeluszami na pożegnanie, wznosili też pełne przejęcia okrzyki. Gorm, Terej i Jarom wyruszyli w chmury. Handlarz prawie im zazdrościł, wyobrażając sobie, jak niezwykłe przygody mogą ich spotkać; szybowali teraz wśród ptaków, w swym wspaniałym i wielkim latającym domu. - Ciekawe, jak się teraz czują? - rzekł z pewnym żalem. -Pewnie jak bogowie! - wykrzyknął Elizeusz, myśląc, że jego samego o włos ominęła ta okazja. Tylko Mały Książę wymamrotał: - Podejrzewam, że od tego huśtania i kołysania raczej wy- miotują. Wielki szary pojazd stopniowo zwrócił się w kierunku, w któ- rym szedł też Handlarz na czele pochodu. Powoli sunął naprzód, napędzany jakąś niewidzialną siłą, zostawił za sobą w dole wędru- jące mysie plemiona, po czym zanurzył się w chmurach i zniknął z oczu. BLEU DE BRESSE Dopiero po całonocnym marszu wędrowcy doszli do osady złożonej z czterech czy pięciu domów. Z najlepszych wojowni- ków utworzono straż przednią, należeli do niej: Gunhilda, Wy- żynnik, Ulf, Ulewna, Cichoszept, Skuli, Grufit Zielonozęby i Rodryg. Tych ośmioro nieustraszonych wkraczało do domów przed innymi, korzystając z pierwszego lepszego wejścia, jakie udało im się znaleźć. Wszędzie jednak napotykali na zdecydo- wany opór miejscowych plemion. - Hej, wy tam! - wołała Gunhilda, nie bawiąc się w cere- giele. - Przyjmiecie do domu nowych towarzyszy? - Wynoście się! - wrzeszczano w odpowiedzi. -Jesteśmy silni i zdrowi, a ja w dodatku świetnie znam musztrę! - krzyczała Gunhilda. - Tak? No to idźcie szukać własnego domu... Usłyszawszy, jak wrogo potraktowały ich miejscowe ple- miona, Handlarz wiedział od razu, że dom obiecany wciąż jesz- cze na nich czeka, ale wiedział też, że jest już blisko. Zaraz za wsią zwołał zgromadzenie, by poinformować o tym myszy. I tak ci, którzy spośród plemion Domu zdołali jeszcze przetrwać, zebrali wszystkie siły i wyruszyli dalej przez bezdr I pozostawiając osadę w tyle. Nie zdążyli jednak odejść daleko' kiedy Gunhilda i reszta Dzikich (z wyjątkiem jednej Astrid) zde- cydowali się wracać. - Na pewno zdołamy się z nimi dogadać, kiedy powiemy, że jest nas mniej. A ty, Handlarzu, razem z innymi wędruj da- lej. Powodzenia! Tym sposobem Trzynastu, Zjadacze Ksiąg, Śmierciogłowi i Niewidzialni maszerowali dalej już bez Dzikich. Po siedmiu godzinach dotarli do celu, a ich oczom ukazał się dom obie- cany. Wznosił się nieopodal wyboistej drogi; była to stara, rozwala- jąca się budowla o dziwnych wieżyczkach, wysokich oknach i murowanych przyporach. Dach pokryty niebieską dachówką porośnięty był bluszczem. Na jednej z wieżyczek obracało się zardzewiałe śmigiełko z pogiętym blaszanym kogucikiem na czubku. Teren wokół domu był rozległy i stosunkowo dobrze utrzymany, jakkolwiek wypieszczonych klombów i rabatek nie było tam wiele; były natomiast wielkie inspekty, dwie szopy, al- tanka i liczne ścieżki między równo przyciętymi żywopłotami. Myszy uważnie przyjrzały się budowli i uznały, że wygląda za- chęcająco, Astrid też wypowiedziała się na jej temat pozytywnie. - Rozmawiałam właśnie z kilkoma tutejszymi Cieniami, które mówią, że golcy wprowadzili się tu całkiem niedawno, a przedtem dom długo stał pusty. -To brzmi obiecująco, bo oznacza •prawdopodobnie, że nie ma tam jeszcze żadnych osiadłych plemion - stwierdził Handlarz. Wysłany na zwiad Cichoszept wrócił po godzinie. - Nie jest źle - rzekł. - Może niewiele mebli czy dywanów, ale za to ogromna kuchnia. Wystarczy dla nas wszystkich. I pach- nie tam, jakby niedawno coś się gotowało, wyraźnie czułem za- pach blue-vein... - Żadnych wrogich plemion? - zapytał Handlarz. -Jest garstka myszy, ale jak na mój gust, dostały się tam po- jedynczo i nie są zorganizowane. Nawet sposób, w jaki znaczą swoje terytoria, wydaje się zupełnie przypadkowy; myślę, że bez kłopotu zdołamy je włączyć do naszych plemion. - Czy jest tam biblioteka? - zapytała Fryda Piegowata, po raz nie wiadomo który ciężarna za sprawą Złego Hywla. - Olbrzymia, jakby z nieba zesłana. - To dobrze, rokowania na przyszłość mamy korzystne... - A strych? - zapytał Pietrus. - Dziesiątki strychów; każda wieża ma oddzielny. - To brzmi cudownie. - A piwnica? - zachrypiał Pfruk. -Jak okiem sięgnąć zapełniona stojakami na wino. Za ty- dzień wykitujesz na wątrobę, Pfruk. - Na co jeszcze czekamy?! - wykrzyknęła tekkostopa. - Za- bierajmy naszą Cyganeczkę z tego zimna! - Tak, idźcie - powiedział Handlarz. - Ale co do mnie, to skoro zobaczyłem dom obiecany, nie będę już wchodził do środka. Doprowadziłem was na miejsce i w ten sposób moja rola przewodnika dobiegła końca, musicie wejść tam beze mnie. Ze swego grona wyłonicie nowego przywódcę. Ja wiem, kto to jest, i on sam pewnie o tym wie, ale może upłynąć jesz- cze trochę czasu, zanim wszyscy pogodzicie się z tym faktem. Myszy patrzyły na niego w zdumieniu. MYCELLA Chcesz nas porzucić? - rozpłakała się Lekkostopa. - Chyba nie mówisz poważnie - wymamrotał Mały Książę. - Musisz pójść z nami, jesteś nam potrzebny. - Mój czas z wami minął, Mały Książę, wiesz o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Ty i ja jesteśmyjedynymi myszami, którym zdarzyło się przebywać w klatce; ja byłem tam dość krótko, ale ty spędziłeś za kratkami niemal wieczność. Jednak właśnie dzięki temu, że tak długo przebywałeś wśród golców, dobrze poznałeś ich obyczaje; miałeś też dużo czasu na myślenie i wła- sny rozwój. Tak, ty jeden ze wszystkich myszy posiadasz dosta- teczną wiedzę i doświadczenie, by zapewnić przetrwanie tym nieborakom, którzyjeszcze zostali z dawnych plemion... Kilka myszy, wśród nich Lekkostopa, domyśliło się ze słów Handlarza, że wybrał on na swego następcę Małego Księcia. Jeśli nawet taka przemiana demona w wodza nie przypadła im szczególnie do gustu, nie dały tego po sobie poznać; szanowa- ły decyzję Handlarza i wiedziały, że będzie dość czasu, by Mały Książę pokazał, co jest wart. - No to życzę wam wszystkim powodzenia - rzekł Hand- larz. - Cichoszepcie, Frydo, Ulfie i wszyscy inni... - Czy jesteś tego pewien? - zapytał Ulf. - Zostań z nami. - Tak, jestem pewien - odparł Handlarz - ale nie chcę już tego tłumaczyć. Tylko Lekkostopej... Lekkostopa z bardzo smutną miną stała przy nim. - ...mam nadzieję, że mnie rozumiecie. - Oczywiście - powiedział Ulf. - Zrozumiano - rzekła Fryda. Skrang w zamyśleniu skinęła głową. - Zaszczyt było cię poznać - powiedział Iban. - Co?! - wrzasnęła Wszechsłysząca. Cichoszept, Bezsensowna, Szybkonadno, Spadająca, Okrutnik, Pietrus, Nesta, Mefyn i inni wymamrotali słowa po- żegnania. Pewnie martwiliby się bardziej, gdyby nie byli tak podnieceni perspektywą wejścia do domu obiecanego. - To cholernie nie w porządku iść tam bez ciebie - prychnął Pfruk, wpatrując się w dom. - Wzruszony jestem, Pfruku - odparł Handlarz. Pfruk odwrócił się i zmarszczył nos, ruszając przy tym szka- radnymi wąsami. - Nie chodzi mi o ciebie, mówiłem do Ospalca. Biedak jest już teraz pewnie tylko sowim gównem, ale tak sobie z nim czasem gadam, jakby tu ciągle był. - Och, przepraszam. - Nic to, szanowny - odpowiedział Pfruk, łagodniejąc. - Chlapnij se jednego za moje zdrowie, jak się znowu dorwiesz do beczki. - Obiecuję. Myszy jedna za drugą mijały Handlarza i przez porządnie wystrzyżone trawniki wędrowały do domu. W końcu została tyl- ko Lekkostopa niosąca w pysku Cyganeczkę; odłożyła dziecko i patrzyła na Handlarza bez słowa. - Muszę wracać do Żywopłotu - powiedział zdecydowanie. - Wiem. - Chciałbym widzieć, jak Cyganeczka dorasta, ale przecież dzieci zaraz się usamodzielniają, prawda? Młode myszy szybko dają sobie radę bez rodziców, tak już jest. - To prawda - zgodziła się Lekkostopa. - Chyba nie będzie za mną tęsknić, ma tu tyle towarzystwa. - Nie, chyba nie. - No a co najważniejsze, będzie miała ciebie - kiwnął głową Handlarz. -Tak. - Przyjdzie czas, że wrócę. - Nie, nie wrócisz. - Lekkostopa potrząsnęła głową. - Masz rację - westchnął - pewnie nie wrócę. Chciałbym cię zabrać ze sobą, ale w Żywopłocie nie przetrwałabyś nawet miesiąca. -Wiem. - Przepraszam. - Nie ma za co, przeżyliśmy przecież razem piękne chwi- le. Uważaj na siebie w Żywopłocie i pamiętaj o lisach. - Będę pamiętał. Do widzenia. - Do widzenia, Handlarzu. Lekkostopa wzięła w pysk Cyganeczkę i popędziła przez trawnik; raz jeszcze spojrzała za siebie i znikła w domu. Hand- larz westchnął głęboko, po czym ustawił się pyskiem na pół- noc, gdzie jak się spodziewał, znajdował się jego Żywopłot. Nie był do końca przekonany, że to właśnie tam, lecz miał nadzie- ję, że obserwując słońce, księżyc i kierunek wiatru, dotrze jakoś na miejsce. Smutne było rozstanie z Lekkostopa, ale nie mógł miesz- kać w następnym domu. Urodził się na łonie natury i musiał wrócić tam, skąd pochodził; wzywały go tarniny i głogi. Chciał budzić się, czując zapach traw i dzikich czosnków; chciał wi- dzieć nadejście wiosny, znów obserwować trzmiele o pomarań- czowych odwłokach, brzęczące osy i pracowite żuki. Chciał zrobić sobie gniazdo pod szerokim liściem szczawiu, obok lar- wy chrabąszcza i poczwarki motyla. Przez parę godzin potęskni za Lekkostopa, podobnie jak ona tęsknić będzie za nim, ale przecież myszy rzadko wiążą się ze sobą na całe życie. Może się zdarzyć, że nigdy się nawzajem nie zapomną, ale już wkrótce pochłoną ich własne sprawy; życie jest zbyt ciekawe, żeby tracić czas na próżne sentymenty. Lekkostopa na zawsze zapadła mu w serce, a on zapadł w ser- ce jej; i tak już miało pozostać. Zza chmury wyłonił się księżyc i Handlarz ruszył w drogę dnem rowu. QUARK Noc dobiegała końca. Stara mysz o imieniu Cynkuś zajęta była zbieraniem zeschłej trawy do gniazda. Niedawno była bu- rza i woda dostała się do norki. Nie sprawiła żadnych poważ- nych szkód, ale posłanie było wilgotne i należało je wymienić. Cynkuś nie znosił dodatkowej roboty, nie miał jednak innego wyjścia; był już tak pokręcony przez reumatyzm, że nie mógłby spać w mokrym gnieździe. Przebierał źdźbła, zastanawiając się, co by tu wziąć, a co nie, i sprawdzając, czy w kupce trawy nie ma przypadkiem kol- czastych liści ostu. Przykro obudzić się z poczuciem, że coś kłu- je w grzbiet. W starszym wieku Cynkuś dbał już o wygodę. Jako młodzik przewróciłby się tylko na drugi bok i zachrapał z po- wrotem, teraz jednak trudno było mu usnąć, jeśli się już raz przebudził. Wzrok miał już słabszy, ale znalazł odpowiednią trawkę i sta- rannie odgryzł ją przy samej ziemi, po czym zaciągnął do gniaz- da. Może mu się zdawało, ale odnosił wrażenie, że z każdą nocą źdźbła trawy robią się coraz cięższe. - No i gdzie się pchasz, stary? - zaczepiła go drwiąco duża mysz leśna, wylegująca się przy wejściu do nory. Cynkuś zatrzymał się z westchnieniem. W norze rozpano- szyła się ostatnio banda młodych zabijaków. Tych kilku krzep- kich wyrostków odrzucało mysią mądrość i tradycję. Uznali, że mają prawo przepróźnować całe życie, biorąc co się da i nie ofiarowując nic w zamian. Kradli jedzenie, zajmowali najlep- sze gniazda i stanowili spore utrapienie. - Robię sobie legowisko - odparł Cynkuś. - No to umość je miękko i wygodnie - zaśmiał się młodzik, do którego właśnie dołączyło paru najgorszych awanturników - niedługo może nam się zebrać na drzemkę. -Jak już się trochę zabawimy- zakpił jego kumpel. Rzeczywiście, młodzi chuligani rozbijali się prawie cały d/ień, nie dbając zupełnie o to, że hałasują i przeszkadzają in- nym spać. Sami bowiem przesypiali całą noc, kiedy wszystkie po- rządne myszy zajęte były gromadzeniem jedzenia i budowaniem gniazd; ich tryb życia wprowadzał w norze niepokój i zamęt. Cynkuś zostawił w gnieździe źdźbło trawy i wynurzył się znowu, narażając się przy tym na kolejne obelgi ze strony mło- dych zabijaków. Wracając znów do gniazda z kolejną trawką, spojrzał wzdłuż rowu i ujrzał samotne stworzenie nadchodzące od stro- ny ogromnych pokrzyw. Mysz, bo bez wątpienia była to mysz, przypominała mu kogoś znajomego; Cynkuś przysiągłby, że podobna była do jego kuzyna, który jakieś dwieście pięćdzie- siąt nocy temu opuścił Żywopłot i udał się do odległego Domu. Mysz, której chód zdradzał wiek zaawansowany, nieoczeki- wanie podniosła wzrok i spojrzała na Cynkusia. - Czy to ty? - zapytała. - Czy to Cynkuś, mój kuzyn? - Handlarz! - zawołał Cynkuś zdumiony. - Myślałem, że gdzieś przepadłeś albo już nie żyjesz. - Co do tego pierwszego chyba się nie pomyliłeś, a to dru- gie pewnie też tuż, tuż. - Wolnego, mnie to pewnie czeka najpierw, w końcu je- stem od ciebie trochę starszy - powiedział Cynkuś. - No tak - zgodził się Handlarz i znużony potoczył wzro- kiem dookoła. -Jak dobrze wrócić do rodzinnych stron! - Gdzie byłeś? Co się z tobą działo? Czy udało ci się do- trzeć do Domu? - podniecony Cynkuś zasypywał go pytania- mi. - Słyszałem, rzecz jasna, różne pogłoski i opowieści na ten temat. Wiadomości roznoszą się szybko w Żywopłocie, ale kto by tam w nie wierzył? Przecież mogły być rozpuszczane przez łasice. No, opowiadaj... - Ach, do Domu plemion dostałem się bez większych pro- blemów, to zresztą długa historia, ale najbardziej niesamowita była droga z powrotem tutaj, do Żywopłotu, po tym jak znala- złem dom obiecany. - Dom obiecany? - Teraz wydaje mi się, jakby to był całkiem inny świat - rzekł Handlarz. - Nie uwierzyłbyś we wszystkie przygody, jakie przeżyłem. To cud, że jestem cały; jestem cały, prawda? - Tu przyjrzał się sam sobie. -Wygląda na to, żeś cały. - Cynkuś też obejrzał go do- kładnie. - Masz dwa wąsy zgięte; nic ci chyba nie brakuje, może z wyjątkiem koniuszka ogona. Co się z nim stało? Mu- sisz mi wszyściuteńko opowiedzieć z najmniejszymi szczegó- łami. Zacznij od Domu plemion, jak tam było? Pełno brud- nych golców? - Czekaj, niech no trochę ochłonę, chodźmy najpierw do mojego starego gniazda... - Do twojego starego gniazda? - zaśmiał się Cynkuś. -Już go dawno nie ma! Najpierw zamieszkała tam samica, po niej samiec. Och, myślałeś, że pomieszczenie cały czas będzie stało puste, na wypadek gdybyś pewnej nocy pojawił się z powrotem? -Nie, pewnie nie - odparł Handlarz, trochę jednak roz- czarowany. - Chodźmy w takim razie do ciebie; przygarniesz mnie chyba na parę godzin, dopóki się jakoś nie urządzę. Ale najpierw muszę dopełnić rytuału. Cynkuś czekał przy wejściu do nory, podczas gdy Handlarz nabrał w pysk wody z rowu i poszedł szukać owocu dzikiej róży, który odchodząc stąd dawno temu, zakopał w ziemi. Najpierw nie mógł go znaleźć, potem jednak przypomniał sobie, że w pobliżu była kępka pierwiosnków, i po niej poznał to miejsce. Ku swej wielkiej radości zobaczył, że z owocu, który kie- dyś zasadził, wyrósł teraz młody pęd; był to znak, że jest mile widziany z powrotem. To było nowe życie, wkład Handlarza w świat, do którego należał, małe ogniwko nieśmiertelnego Żywopłotu. Pewnego dnia ten krzak dzikiej róży może stać się ważnym umocnieniem Żywopłotu koniecznym dla jego prze- trwania. Podlał młodą roślinę wodą, którą przyniósł w pysku, i po- wrócił do Cynkusia. Cynkuś czekał pod kudełką, przy wejściu do nory. Nieda- leko od niego wylegiwały się dwie opasłe młode myszy i bez- czelnie gapiły się na Handlarza. Nie ulegało wątpliwości, że przyglądały się, jak podlewał pęd dzikiej róży. - No i co sobie myślisz, podlewaczu? - warknęła większa z nich. - A jakbym tak poszedł i obgryzł ten soczysty pęd na kolację? Co ty na to? Handlarz spojrzał na Cynkusia, którego wyraz twarzy wska- zywał na to, że w norze nie dzieje się najlepiej. - Wydaje mi się, że bardzo by mnie to zmartwiło - rzekł Handlarz z przekąsem, wciąż patrząc na Cynkusia. - Ach tak? - odezwała się druga z myszy. - I jeszcze jedno; myślisz, że możesz ot tak sobie wtrynić się do naszej nory...? W tym momencie Handlarz skoczył, wyjątkowo zwinnie jak na swój wiek, i złapał większą mysz za gardło. Atak był tak niespodziewany, że obaj zabijacy z początku nie rozumieli, co się dzieje, a pojęli to, kiedy było już za późno. Napadnięta mysz natychmiast przewróciła się na grzbiet, demonstrując swą uległość i nie kryjąc przerażenia. Handlarz puścił ją i zaatako- wał drugą, chwytając ją u podstawy ogona, w miejscu szczegół-' nie wrażliwym. Potem jednym skokiem wrócił na swoje miej- sce koło Cynkusia i spod przymrużonych powiek obserwował obu wstrząśniętych bandziorów. Jeszcze dwie czy trzy młode i silne myszy, słysząc, że coś się dzieje, wynurzyły się z nory, ale tylko stanęły słupka i wytrzesz- czyły oczy. - Moje imię brzmi Handlarz - rzekł bohater, który powró- cił z tułaczki. - Dobrzeje sobie zapamiętajcie; na żadne inne nie reaguję. Jeśli usłyszę, że nazywacie mnie inaczej, mogę się zdenerwować, czego bardzo nie łubię. To, że się denerwuję, denerwuje mnie jeszcze bardziej. Myślę, że się rozumiemy. A ten pęd dzikiej róży jest święty. Wszyscy wiemy, co dzieje się' z myszami, które zjadają święte rośliny, prawda? Mają potem koszmarne sny. Śnią, co im się może przydarzyć, jak spotkają właściciela tej rośliny. Była to mowa godna Gorma. Żaden z przerażonych wyrostków już się nie odezwał, zda- wali sobie sprawę, że o wąs uniknęli śmierci. Zdążyli się prze- konać, że ta mysz zwana Handlarzem zupełnie się ich nie boi, a ponieważ ich władza w norze opierała się na strachu, ozna- czało to, że zostali pokonani. Pojawiła się mysz, z którą musie- li się liczyć. - Poszukaj sobie innej nory - powiedział Handlarz do głównego zabijaki. -Jeżeli cię tu znowu wywęszę, to będzie znaczyło, że życie ci zbrzydło. - Wzruszył swymi silnymi ramio- nami i odwracając się do nich tyłem, powiedział: - No, mieli- śmy iść do twojego gniazda, Cynkuś... - Skąd wiesz, że nie napadną cię niespodziewanie? - za- szeptał Cynkuś. - Bo im napędziłem porządnego pietra i nie bardzo wie- dzą, o co chodzi - mruknął Handlarz. - Nie wiedzą, kim jestem ani skąd przybywam, i dzięki temu mam nad nimi przewagę; nie siła o tym decyduje, tylko zagadkowość nieznajomego. Ten duży albo się wyniesie, albo przyjdzie mnie prosić o przebaczenie a tak czy owak dla swojej bandyjest już skończony. - Może chcieć się z tobą zmierzyć. - No to przegra i dobrze o tym wie - stwierdził z przeko- naniem Handlarz. -Jakiś ty dzielny! - Cynkuś był uszczęśliwiony. - Prawdzi- wy z ciebie bohater! - Tacy dranie to tylko pewna życiowa uciążliwość. Tak, Dom to jedna sprawa, dom obiecany - druga sprawa, na a dro- ga powrotna? To już cała odyseja! Tylko posłuchaj... nie, cze- kaj, najpierw coś zjem, nazbieram sobie siana na legowisko, trochę się urządzę. Wtedy ci opowiem... Skanowanie Skartaris Wrocław 2004