DAVID SHOBIN Embrion The Unborn Przekład Marek Mastalerz Wydanie oryginalne: 1981 Wydanie polskie: 1999 Mózg ludzkiego płodu wykazuje dającą się zarejestrować aktywność elektryczną już w ósmym tygodniu rozwoju. Allan C. Bames Rozwój wewnątrzmaciczny ROZDZIAŁ 1 Omega. Na konsoli programisty zamigotało czerwone światełko oznajmiające zakończenie czynności – w tym wypadku drukowania. Pattner zadał komputerowi pytanie, co oznaczały poprzednio przerabiane dane. Odpowiedź urządzenia powinna być jasna: najnowsze osiągnięcia technologii umożliwiały przedstawienie za pomocą oprogramowania wszystkich parametrów wydruku. Jeżeli wydruk był niekompletny i nie poddawał się logicznej interpretacji, komputer zwykle wyświetlał komunikat: „dane niewystarczające”. Tym razem jednak na ekranie pojawiło się słowo „omega”, którego nie można było uznać za jasną odpowiedź. – Znowu „omega” – powiedział Pattner. – Co to ma znaczyć, do cholery? – Nie mam pojęcia. – Zapytaj go jeszcze raz. – Próbowałem już dwukrotnie. – Sądzisz, że staruszek znowu zaczął myśleć? – Możliwe. – No dobrze. Zapisz wszystko i kończ. Pattner uruchomił zapamiętywanie i spróbował zastanowić się logicznie. W ciągu ostatnich kilku miesięcy komputer zaczął wykazywać objawy niemal ludzkiej irracjonalności. Technologia, pozwalająca urządzeniu na analizowanie własnych operacji, najwidoczniej obdarzyła je również zdolnością tworzenia swobodnych asocjacji w bankach pamięci. W procesie przeglądania zawartości pamięci przy wyszukiwaniu danych komputer unifikował pozornie nie powiązane zdarzenia tak, że powstawały między nimi prawdopodobne związki przyczynowo-skutkowe. Hipotezy te jednak zbyt często wyrażał w niemal ludzkiej terminologii. Na dodatek ostatnio zachowywał się rzeczywiście irracjonalnie, jak gdyby drażliwie lub też sarkastycznie. Pod względem wielkości komputerowa sieć szpitala była druga na świecie, przewyższał ją tylko system NASA. Szpitalny komputer miał jednak sprostać o wiele bardziej skomplikowanym zadaniom. Jego konstruktorom zależało, by w bankach pamięci znalazły się wszystkie znane fakty z dziedziny medycyny. W razie potrzeby komputer udzielał informacji dotyczących najbardziej banalnych problemów medycznych i integrował wiążące się ze sobą cząstkowe odpowiedzi w zunifikowane, precyzyjne wydruki. Oficjalnie nadano mu nazwę Medical Integrative Computer – Medyczny Komputer Integrujący, a powszechnie określano skrótem MEDIC. Do najcenniejszych umiejętności MEDIC-a zaliczano zdolność kompilowania i oceny danych z setek prowadzonych na bieżąco programów badawczych w szpitalu i na współpracującym z nim uniwersytecie. Uzyskane podczas testów wyniki przetwarzano na postać cyfrową i przesyłano do MEDIC-a, który co wieczór przeglądał i oceniał informacje, aby naukowcy mogli dokonywać niezbędnych korekt. Spektakularne sukcesy MEDIC-a w początkowym okresie sprawiły, że teraz trudniej było pogodzić się z jego chaotycznym zachowaniem. Programiści określali formułowane przez komputer hipotezy mianem „myślenia”, chociaż mieli poważne wątpliwości, czy można wobec niego używać terminologii tak charakterystycznej dla człowieka. Jednak MEDIC kojarzył fakty w sekwencje bardziej logicznie, niż tego oczekiwano, więc nikt nie wątpił, że dokonuje się jakaś pomniejsza postać mechanicznej ewolucji. Najbardziej wszystkich intrygowało, dlaczego MEDIC zaczął „myśleć” właśnie teraz. Po całych tygodniach ślęczenia nad matematycznymi modelami zespół informatyków opracował program, którego nazwa nieustannie prowokowała do kiepskich dowcipów i ironicznych kalamburów. Brzmiała ona: Freely Relating Event Union Detection – Jednostka Wyszukiwania Swobodnych Asocjacji Zdarzeń – na co dzień jednak posługiwano się akronimem „Freud”. Freud sprawdził się w działaniu, w pełni usprawiedliwiając swoją nazwę. Zgodnie z zamierzeniami, program kompilował wszystkie serie zdarzeń, obejmujące swobodne skojarzenia, oraz ustalał powiązania między tymi ciągami, eliminując po kolei nieistotne zmienne. Okazało się, że przyczyna zagadkowego zachowania komputera tkwiła we wprowadzanych do niego danych wejściowych. Wszystkie przedstawiane MEDIC-owi informacje miały jedną cechę wspólną: stanowiły dane medyczne izolowane z przeszłości lub z aktualnie prowadzonych badań. Od tej zasady istniał pewien wyjątek. W odległym zakątku szpitala znajdowało się laboratorium, z którego dane wprowadzano do komputera na bieżąco. Przeprowadzano tam na ochotnikach badania nad snem. Uzyskiwane od nich zapisy fal mózgowych automatycznie przekazywano MEDIC-owi do analizy. Program Freud pozwolił na ostateczne ustalenie, że osobliwe, przypominające ludzkie reakcje MEDIC-a wykazywały zbieżność z czynnością mózgów badanych ochotników. – Ten cholerny komputer nauczył się śnić – powiedział Pattner. – MEDIC nie śni – poprawił go starszy od niego rangą kontroler. – Tworzy swobodne skojarzenia podczas snu ochotników. – Co to za różnica? – odparł Pattner. – Najpierw maszynka nauczyła się myśleć, a teraz – śnić. Strach pomyśleć, co będzie dalej. Jak na zawołanie, na konsoli zamigotała jaskrawopomarańczowa dioda – doszło do awarii komputera. Pattner szybko zgasił papierosa i nacisnął guzik stopujący pracę wszystkich układów. Rozległ się cichy szum o wysokiej tonacji – ustawało działanie mechanizmów. Stojący po prawej stronie Pattnera kontroler sprawdzał funkcjonowanie poszczególnych układów. Pobieżny przegląd wykazał, że wszystkie powinny działać prawidłowo, choć stało się inaczej. Kontroler popatrzył na Pattnera. – Nigdy jeszcze coś takiego się nie zdarzyło – powiedział. – Daj sterowanie ręczne! – wyrzucił z siebie nagle. Pattner nacisnął guzik. Powoli zaczęły się obracać taśmy jednej z podjednostek komputera. Równocześnie rozległo się niespodziewane postukiwanie drukarki, a na arkuszu pojawiły się dwa słowa: Unoszę się. Kontroler popatrzył na Pattnera. – Jezu Chryste, a to co ma znaczyć? Pattner nacisnął po kolei kilka klawiszy i następne podjednostki podjęły pracę z mechanicznym szmerem. Przez chwilę szpule obracały się jednocześnie, po czym znieruchomiały. Pojawił się kolejny wydruk: Nawiązać kontakt. Pattner i kontroler utkwili wzrok w wydrukowanych literach. Nagle wszystkie podjednostki komputera zaczęły działać równocześnie. Ich szpule obracały się coraz szybciej. W sali panował coraz większy hałas. Wkrótce stał się ogłuszający jak kakofonia kół hamującej lokomotywy. – Nacisnąłeś „reset”?! – zawołał kontroler. – Niczego nie dotykałem, do cholery! – odkrzyknął Pattner. – Na miłość boską, nie mógł się przecież sam uruchomić! Dwaj oszołomieni informatycy w milczeniu przyglądali się rozgrywającej się przed nimi scenie. Głęboko we wnętrzu maszyny ożył mózg MEDIC-a. ROZDZIAŁ 2 Wąskie pasma słonecznego światła sączyły się przez szpary w żaluzjach, ogrzewając welurową narzutę. Po nagłym rozgarnięciu pościeli, unoszące się leniwie w strugach cieplejszego powietrza drobiny pyłu, zawirowały jak śnieżyca. – Dokąd idziesz? – zapytał, gdy wstała i zaczęła się ubierać. – Wychodzę. – Dokąd? – Po prostu wychodzę. Usiadł ze zwieszonymi z łóżka nogami. Na łydkach pojawiła się gęsia skórka. – Zimno na dworze. – Nie odpowiedziała. – Wracaj do łóżka, chcę z tobą porozmawiać – dodał. Nadal nie odpowiadała. Włożyła stanik tyłem do przodu, zapięła haftki, odwróciła go i wsunęła ręce pod ramiączka. Gdy sięgnęła po spodnie wiszące na oparciu krzesła, podszedł do niej. – Może pozwolisz mi włożyć spodnie, dobrze? – Nie przeszkadzaj sobie. Nie zatrzymuję cię. – Świetnie. Ponownie sięgnęła po spodnie, ale tym razem chwycił ją za nadgarstek. – Samantha... – Prosiłam cię milion razy, żebyś się do mnie tak nie zwracał. – No dobrze, jak sobie życzysz, Sam. Co ci się stało? Chcesz ot tak sobie pójść? – Dlaczego nie? Chyba zgodziliśmy się, że tak będzie najlepiej. – Może, ale musimy przedtem porozmawiać. – Puść moją rękę. Rozluźnił uchwyt. Do pokoju wpadł ciepły powiew, burząc jej płowe włosy. Zerknęła na nagiego mężczyznę. – Przyniosę ci spodnie. – O co ci chodzi? Wstydzisz się, że jestem goły? Nie, pomyślała. Wcale nie czuła zawstydzenia. Zawsze podobało się jej jego szczupłe ciało. Był przystojny, lecz kłopot polegał na tym, że świadomość tego czyniła z niego skrajnego egoistę, a Sam nie miała ochoty znosić chłodnej, czujnej wyniosłości. Nie miała już z nim o czym rozmawiać, chciała jedynie odejść. – Lepiej nie roztrząsajmy wszystkiego jeszcze raz, dobrze? – Jak sobie życzysz. – Doskonale. I tak nie czuję się najlepiej. – Przestań! Nie wszystkie kobiety mają poranne mdłości. Boże, nie musisz traktować tego tak poważnie, to do ciebie w ogóle nie pasuje. – Bo ja wiem? – odparła, marszcząc brwi. – Pewnie nie byłam tak poważna, zanim nie zaszłam w ciążę. – Czy ma mi być z tego powodu przykro? – Dlaczego miałoby ci być przykro? – Wzruszyła ramionami. – Powiedziałam przecież, że to nie twoja wina. – Nie, ale to właśnie sugerowałaś. Czułem się przez ciebie jak ostatni matoł. Jakbyś chciała mi powiedzieć: „Rany, Jerry, zapomniałam założyć kapturek”, albo „Och, rety, ostatnią pigułkę połknęłam trzy dni temu”, albo... – Przestań. – Mam przestać? – zapytał, siadając. – Nie jest na to trochę za późno? O nie, szanowna pani. Nie jesteśmy matołkami. Zwłaszcza ty, z maturą z czerwonym paskiem i członkostwem w stowarzyszeniu najlepszych uczennic. Byliśmy parą intelektualistów, a nie idiotów, popełniających najprymitywniejsze omyłki. Cholera, przecież, o ile dokładnie pamiętam, sama wołałaś: „Och, Jerry, jest mi tak dobrze! Proszę, nie przestawaj! Och, Boże, Jeny, pieprz mnie jeszcze silniej! Chcę, żebyś został wewnątrz mnie!” Byłaś zdumiewająca! Samantha powoli pokręciła głową, czując obrzydzenie z powodu jego łatwo dającej się przewidzieć reakcji. Dzielący ich dystans stał się jeszcze większy, a punktów widzenia nic już nie mogło pogodzić. Jej elastyczność ostro kontrastowała ze skamieniałymi poglądami Jerry’ego na życie. Nadszedł czas rozstania. – Nic dziwnego, skoro przeleciał mnie ósmy cud świata – rzuciła ironicznie. Skończyła się ubierać i zaczęła zbierać swoje rzeczy. – Wybrałaś sobie cholernie odpowiednią porę, żeby mi o tym powiedzieć: zaraz po kochaniu się ze mną – powiedział. – Manipulantka. – Nie kochaliśmy się, ale – jak sam to określiłeś – pieprzyliśmy. – Nazywaj to jak chcesz, żadna różnica. Naprawdę myślałaś, że nie będę się przez to czuł inaczej niż przedtem? – Nie wiedziałam, jak to odbierzesz. Może po prostu miałam na ciebie ochotę? Tak dzieje się ze wszystkimi kobietami w ciąży. Najpierw rzygamy z rana, potem pieprzymy się, aż nam dym idzie uszami. – Ale śmieszne. Umyślnie czekałaś, aż skończymy. – Mistrzowsko dozujesz napięcie – zdobyła się na ironię, tracąc cierpliwość. – No dobrze, powiedz mi, co chciałam przez to osiągnąć? – Po prostu chcesz, żebym się z tobą ożenił. Omal się nie roześmiała, rozbawiona jego odpowiedzią. Powstrzymała się jednak, tylko skrzywiła usta w pełnym politowania uśmieszku. Nic nie rozumiał. – Nie masz pojęcia, jaki jesteś żałosny. Pod wieloma względami przypominasz godnego pogardy, zarozumiałego dzieciaka. Za nic nie chciałabym wyjść za ciebie, bo nikt nie potrafiłby znieść idealnego wyobrażenia, jakie masz o sobie. – W takim razie, dlaczego mi powiedziałaś, że zaszłaś w ciążę? – Dlaczego? Może wydawało mi się, że jako przyszły ojciec ucieszysz się, wiedząc o istnieniu tego dziecka? – Dlaczego sądzisz, że jestem gotów zostać ojcem twojego czy czyjegokolwiek dziecka? – Zarumienił się z gniewu. – Minie jeszcze wiele lat, zanim do tego dojdzie... Może nigdy się to nie stanie. – Słuchaj, to niczyja wina – powiedziała, czując ustępujący nieco gniew. – Po prostu, stało się. Proste równanie: jeden plemnik plus jedno jajo równa się jedno dziecko. – Pewnie chcesz mi jeszcze powiedzieć, że jesteś gotowa to urodzić? – To nie jest rzecz, tylko dziecko. Moje dziecko. Twoje też, ale widzę, że będę musiała sama sobie poradzić. Nikt nie musi wiedzieć, kto jest ojcem. – Nie obchodzą mnie tajemnice, lecz kariery. Nasze kariery. Wiesz cholernie dobrze, że został mi jeszcze rok medycyny, a ty zrobisz doktorat najwcześniej za dwa lata. Jesteś gotowa to wszystko zaprzepaścić? – Z niczego nie rezygnuję. Matki mogą równocześnie uczyć się i nauczać. – Skończone bzdury! Wydaje ci się, że sobie z tym poradzisz, ale zaczekaj do chwili, gdy będziesz miała za sobą parę bezsennych nocy i ugrzęźniesz po kolana w pustych butelkach i pełnych pieluchach. – Nie mówiłam, że to będzie łatwe. – Raczej niemożliwe. Powiedz mi wreszcie, co cię napadło? Nie należysz do osób gotowych wychowywać dziecko bez ojca. Tak dobitnie opowiadałaś się za prawami kobiet, że nie przyszło mi do głowy, abyś była przeciwna aborcji. – Nie jestem – powinna być dostępna dla kobiet, które jej potrzebują. Ja jej nie chcę. Sfrustrowany, poczuł zakłopotanie i skrzyżował nogi, by ukryć genitalia. Sam wzięła sweter i skierowała się do wyjścia. – Robisz błąd, Sam. – Sama się będę o to martwić. – Jak wykarmisz dziecko? Będziesz zbierać kupony na żywność? – Jeśli będę zmuszona. – Powiedziałaś rodzicom? – Na razie nie wie nikt oprócz mnie, ciebie i lekarza. I tak zostanie. – Żegnajcie pieniążki z domu. – Słuchaj, nie miałam kieszonkowego, odkąd skończyłam trzynaście lat. Opiekowałam się dziećmi, sprzedawałam w supermarkecie, łapałam każdą pracę, jaką popadło. Zdobyłam wreszcie asystenturę, ale jeżeli będę musiała zbierać kupony żywnościowe, żeby sobie poradzić, niech i tak będzie. – Otworzyła drzwi, przystanęła i dokończyła: – Żałuję, że ci o tym powiedziałam, Jeny. Wiedziałam, że zechcesz, abym zrobiła skrobankę. – Więc po co mówiłaś? – Może wyobrażałam sobie, że każdy mężczyzna ma prawo dowiedzieć się, że zostanie ojcem. A może po prostu chciałam być z tobą. – Chyba masz trochę racji. Popytam tu i ówdzie, żebyś mogła trochę dorobić. Jej oczy wypełniły się łzami. – Zesraj się! – powiedziała i zatrzasnęła drzwi. ROZDZIAŁ 3 Droga numer pięćdziesiąt biegnie obszernymi zakolami na zachód przez bagienne niziny otaczające zatokę Chesapeake. Trasa bierze początek w Ocean City. Na początku maja wody Atlantyku wciąż były chłodne po minionej zimie, jednak szybko nagrzewały się wskutek trwającej od tygodnia fali ciepła. Droga zrazu odbija od wybrzeża w stronę Salisbury, a stamtąd kieruje się przez brunatnoszare bagna do Cambridge. Dwupasmowa asfaltowa jezdnia skręca dalej nagle na północ i wije się między płytkimi zatoczkami i pokrytymi rzęsą bagniskami, aż po paru milach rozszerza się w czteropasmową autostradę, od tego miejsca pokrytą twardym betonem. Następnie skręca na zachód przez lśniącą zatokę Chesapeake do Annapolis, aż ostatecznie zanurza się między łagodne pagórki Wirginii. Droga numer pięćdziesiąt nie jest otoczona zbyt efektownymi widokami; krajobraz przeważnie płaski lub w najlepszym wypadku nieco pofalowany, poprzetykany kępami nie dających żywicy sosen. Najbardziej charakterystyczną cechą tej okolicy jest jej monotonia. Dalej w głębi Wirginii uprawne, brunatne pola pokryła już pierwsza wiosenna zieleń. Z piaszczystego lessu wystawały w równych rzędach sadzonki, które wkrótce miały zamienić się w pnące się ku niebu delikatne łodygi, pokryte ciasno zwiniętymi w ochronnych liściach pąkami. Jest to kraina tytoniu, usiana zniszczonymi chatami i osiedlami z prefabrykatów, udzielającymi schronienia wędrownym robotnikom. Farmy ustępują miejsca posiadłościom, a te rezydencjom symbolizującym arystokrację, z dala od drogi w oazach zieleni kryją się stajnie dla rasowych koni i źrebiąt o patykowatych nogach. Płaskie tereny wokół zatoki przechodzą w pofalowane wzgórza. W powietrzu czuć już było świeże powiewy zapowiadające letni żar. Jonathan Bryson przejechał ostami odcinek jednego z takich wzniesień. Tą samą trasą jechał przed dwoma laty z Nowego Jorku. Oddychał głęboko, czując, jak nabiera wigoru pod wpływem porannego wilgotnego powietrza. Po pokonaniu szczytu wzniesienia roztoczył się przed nim wspaniały, stale fascynujący go widok na dolinę. W oddali majaczył olbrzymi kompleks ze stali i betonu – lśniący Feniks ku któremu zmierzały wszystkie drogi. Od położonego centralnie kompleksu budynków rozchodził się jak piasty koła labirynt krytych łączników, sięgających obwodu doliny. Szpital Jubilee General wydawał się dzięki temu pępkiem świata. Szpital stanowił wcielenie zasady rejonizacji medycyny i służył jako wzorzec dla innych instytucji leczniczych. Jego budowę rozpoczęto w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym siódmym roku, a cały kompleks powstał z państwowych funduszów. Położony między Waszyngtonem a Richmond był uwieńczeniem wielu lat intensywnych badań i planowania. Rejonizacja medycyny była jednym z głównych priorytetów rządu. W latach siedemdziesiątych Departament Zdrowia, Edukacji i Opieki Społecznej uznał, że sposobem na ograniczenie niebotycznie rosnących wydatków na lecznictwo jest zlikwidowanie kosztownego powielania dostępnych instytucji i placówek. Ministerstwo dowodziło, że istnienie dziesiątków identycznych, niewielkich szpitali lokalnych jest zbędne, skoro duży, centralnie zlokalizowany w regionie ośrodek byłby w stanie zapewnić znacznie lepszą opiekę medyczną. Znajdowałaby się w nim taka sama liczba łóżek szpitalnych oraz te same udogodnienia i zasoby, co poprzednio w niewielkich „opiekuńczych” szpitalach. Dziesięć oddziałów położniczych rozrzuconych w promieniu osiemdziesięciu kilometrów zastąpiłby jeden, liczący dziesięciokrotnie więcej miejsc. W centrum znalazłby się jeden aparat do tomografii komputerowej, zamiast dotychczasowych sześciu. Powstałby też jeden oddział do operacji na otwartym sercu, zastępując pięć mniejszych. Na tym właśnie polegało sedno idei rejonizacji medycyny. Wyeliminowanie lokalnych szpitali pozwoliłoby na uniknięcie kosztownej rywalizacji między nimi, zwłaszcza dotyczącej świadczenia usług w tych samych dziedzinach. Ponieważ wszyscy pacjenci byliby kierowani do jednej placówki, znikłoby niewykorzystywanie w pełni zasobów leczniczych. Sprawdziło się to w praktyce. W szpitalach lokalnych wykorzystanie miejsc wynosiło zwykle osiemdziesiąt pięć do dziewięćdziesięciu procent, co niezmiennie przynosiło straty i zwiększało koszty ponoszone przez pacjentów. W szpitalu Jubilee General wszystkie łóżka były stale zajęte. Szpitale lokalne podjęły z góry skazaną na niepowodzenie, krótkotrwałą walkę o przetrwanie; zastrzyki federalnych funduszów okazały się zbyt duże. Mniejsze placówki po kolei zamykały swoje podwoje, nie mogąc sprostać konkurencji ze strony Jubilee General. Spodziewano się tego. Nowy szpital stanowił bowiem nie tylko najnowocześniejsze centrum terapeutyczne, ale i mekkę akademików, pierwszorzędny ośrodek badań, wcielania nowych technik i nauczania. Mieściła się w nim własna akademia medyczna, szkoły fachowe, a nawet zaawansowane studia policealne. W murach Jubilee General zlokalizowane były najnowocześniejsze laboratoria, umożliwiające przeprowadzenie wszystkich zaaprobowanych, a także wielu eksperymentalnych testów. Oprócz zapewnienia opieki medycznej pacjentom z północnej części Wirginii, placówka ta przyjmowała również wielu pacjentów kierowanych z całego kraju. Zgodnie z zamierzeniami, ośrodek stał się wcieleniem zasady rejonizacji. Jubilee General był nie tylko szpitalem, ale i miastem samym w sobie. Rozmiary tej niezwykłej placówki sprawiały, że trudno było w niej zrazu odszukać poszczególne oddziały albo laboratoria, zwykłe czy eksperymentalne. Oprócz MEDIC-a – najbardziej wyrafinowanego komputera medycznego na świecie – kompleks Jubilee General obejmował akademię z wydziałem medycznym, stomatologicznym, farmaceutycznym i pielęgniarskim. Sam szpital liczył trzy tysiące sześćset łóżek, dwieście laboratoriów badawczych, dziesiątki laboratoriów klinicznych oraz całe piętra zajmowane przez służby dodatkowe. Trzydziestosiedmioletni Jonathan Bryson był kierownikiem laboratorium badań snu. Objął to stanowisko przed dwoma laty, zwabiony z ledwie utrzymującej się na powierzchni prywatnej praktyki neurologicznej na Manhattanie. Od pierwszego dnia w nowym ośrodku Bryson dysponował dostatecznym budżetem i wystarczająco liczną ekipą, by zrealizować zamierzone programy. Wstępnie przyznano mu dwadzieścia tysięcy dolarów pensji rocznie, sekretarkę na cały etat, asystenta i nieograniczony dostęp do zasobów szpitala oraz placówek naukowych. Bryson miał również wystarczająco dużo wolnego czasu na spotkania dwa razy w tygodniu ze specjalizującymi się lekarzami kliniki neurologicznej, uczestniczenie w wybranych konferencjach oraz udział w obchodach zarówno na tym oddziale, jak i na oddziałach ogólnych. Pozostawało mu tylko jak najlepsze zagospodarowanie swojego czasu i funduszów wydziałowych. Wydział nie narzucił Brysonowi konkretnych celów, spodziewano się po nim jednak wykorzystania wstępnych funduszów jako odskoczni do pozyskania dotacji na określone programy badawcze. Dotacje te tradycyjnie przyznawały agendy rządowe, firmy z sektora prywatnego oraz fundacje. Na największe kwoty można było liczyć ze strony prywatnych firm farmaceutycznych, które pod presją konkurencji pragnęły jak najszybciej wprowadzać na rynek swoje nowe wyroby. Droga od wynalezienia leku do jego powszechnej dostępności trwała jednak wiele lat, czasami nawet dziesięcioleci. FDA – Administracja Żywności i Leków – wydawała zgodę na badania na ludziach dopiero po intensywnych eksperymentach na zwierzętach. Badania te przeprowadzano zwykle w klinikach, w ściśle kontrolowanych warunkach. Stale pracowano nad nowymi lekami nasennymi i uspokajającymi. Celem było wynalezienie idealnej pigułki nasennej, wywołującej zaśnięcie w ciągu kilku minut, podtrzymującej normalny sen przez sześć do ośmiu godzin bez przebudzenia, nie powodującej oszołomienia w późniejszym okresie i nie prowadzącej do nadużywania, uzależnienia czy spadku siły działania po wielokrotnym przyjęciu – habituacji. Żaden z dziesiątków dostępnych dla pacjentów leków nie spełniał w całości tych kryteriów; wszystkie zawodziły pod tym lub innym względem. Było oczywiste, że pierwszy producent, który wprowadzi na rynek idealną tabletkę nasenną, zgarnie zyski sięgające setek milionów dolarów. Wstępne fazy badań nad nowymi lekami – opracowanie formuły, ustalenie dawkowania, badania toksykologiczne i większość testów na zwierzętach – wykonywały firmy farmaceutyczne. Po uzyskaniu zgody FDA, ostatnie stadium przed wprowadzeniem na rynek – badania z udziałem ludzi – musiały zostać przeprowadzone przez niezależnych, uznanych naukowców, takich jak doktor Bryson, ponieważ ich wnioski łatwiej akceptowano niż twierdzenia producentów. Dyrekcja szpitala Jubilee General i kierownictwo wydziału akademii medycznej nie traciły wobec tego czasu na zorganizowanie własnego laboratorium badań snu. Do końca wiosny Bryson załatwił rozpoczęcie dwóch programów badawczych oraz wyszukał jeszcze kilka, równie obiecujących. Pierwszy program dotyczył testów na zwierzętach i był finansowany przez Departament Zdrowia, Edukacji i Opieki Społecznej za pośrednictwem Narodowego Instytutu Zdrowia. Wbrew badaniom wydziału epidemiologii onkologicznej instytutu, liczne opisy przypadków dowodziły, że somnapar, trzeciorzędowa pochodna karbinolowa, powoduje wzrost częstości występowania raka macicy u myszy. Do realizacji programu badawczego wyznaczono laboratorium badań snu, jednak Bryson musiał podzielić się dotacją z doktorem z wydziału farmakologii. Do tego właśnie wydziału należało laboratorium zwierzęce, tam też miała odbywać się większość prac. Drugi program obejmował standardowe badanie wpływu nowej pochodnej benzodwuazepinowej na sen. Leki z tej grupy, takie jak valium (relanium), miały w zależności od budowy chemicznej działanie nasenne lub uspokajające. Fantastyczne zyski ze sprzedaży valium sprawiły, że firmy farmaceutyczne tłoczyły się, by uszczknąć jak najwięcej z mody na benzodwuazepiny. Liczono, że modyfikacje budowy chemicznej umożliwią zachowanie podstawowych właściwości tego leku, przy jednoczesnym zaoferowaniu klienteli bezpieczniejszej, o wiele wygodniejszej w użyciu jego odmiany. Badania snu polegały właśnie na tym, co sugerowała ich nazwa: na dokładnej obserwacji przebiegu snu u ochotników. W większości zgłaszali się do nich studenci, którym płacono od godziny. Były to rozchwytywane zajęcia. Niektórzy studenci opłacali całe czesne, śpiąc w laboratorium trzy dni w tygodniu. Jedyna niedogodność polegała na tym, że ochotnicy musieli spać w dzień, w oświetlonym, dźwiękoszczelnym pokoju, podłączeni do aparatu EEG, czyli elektroencefalografii. Zapis ich fal mózgowych stanowił materiał do późniejszej analizy. Elektroencefalogramy osób śpiących są do siebie bardzo podobne. Fale mózgowe podzielono na cztery grupy i nazwano greckimi literami alfa, beta, theta i delta. Każdy z rodzajów fal ma określony wygląd na zapisie; do ich klasyfikacji posłużono się częstością i amplitudą oscylacji. Fale alfa są związane z czuwaniem, natomiast fale delta stwierdza się podczas najgłębszego snu. Piąty rodzaj fal łączy się z tak zwaną czynnością REM – określoną od rapid eye movements, szybkich ruchów gałek ocznych, charakterystycznych dla marzeń sennych. Dekadę wcześniej naukowcy odkryli, że sen w ciągu nocy można podzielić na około dziewięćdziesięciominutowe stadia. Każdy okres, czyli cykl snu, rozpoczyna się stanem niemal zupełnego czuwania, po którym, przed powrotem do tego stanu, występuje coraz głębszy sen. Każdy etap cyklu trwa określony czas. Jeżeli badana osoba jest zmęczona, przed wystąpieniem kolejnych faz odpowiednio dłuższy okres mija wstępnie na głębokim śnie. Okresy między fazami snu zajmują marzenia senne – i czynność REM. Faza REM decyduje o tym, czy sen przynosi wypoczynek. Bez względu na to, ile czasu zajmują pozostałe fazy snu, w przypadku stłumienia czynności REM osoby badane zawsze czują się po obudzeniu wyczerpane lub rozdrażnione. Długość trwania wszystkich faz snu i okresu czynności REM można ustalić za pomocą elektroencefalografii. Ma to bardzo istotne znaczenie w badaniach nad nowymi lekami nasennymi: ich skuteczność maleje, jeśli tłumią one czynność REM lub skracają fazy głębokiego snu. Studentów przyjmowano na ochotników tylko wtedy, gdy spełniali pewne kryteria. Nie mogli mieć w wywiadzie – w przeszłości – schorzeń neurologicznych ani poddawać się leczeniu psychiatrycznemu. Nie przyjmowano kobiet w ciąży. Kryterium wyłączającym były też okresy bezsenności w wywiadzie. Odrzucano ochotników, którzy uprzednio regularnie przyjmowali inne leki nasenne albo przyznawali się do częstego spożywania alkoholu lub korzystania z innych substancji odurzających, włącznie z halucynogennymi. Musieli wykazać się również dobrym zdrowiem fizycznym. Po akceptacji, w ciągu pierwszego tygodnia badań uzyskiwano podstawowe zapisy EEG podczas snu bez wpływu leków. Po ustaleniu elektroencefalograficznych cech snu rozpoczynano podawanie badanego leku. Bryson prowadził badania, stosując metodę podwójnie ślepej próby. Polegała ona na tym, że ani badany, ani badający nie wiedzieli, czy dana osoba otrzymuje lek czy placebo. Tabletki miały identyczny wygląd i były rozdzielane według kodu. Dopiero po zakończeniu badań łamano kod i analizowano wyniki. Podobnie jak wszyscy badacze w szpitalu, Bryson posługiwał się komputerową analizą danych, jednak już na początku testów zastosował nową technikę. Zamiast wprowadzania gotowych wyników EEG do komputera, postanowił na bieżąco przesyłać do MEDIC-a zapisy czynności elektrycznej mózgu. Korzystając ze swojego doświadczenia, opracował program komputerowy, pozwalający na interpretację każdej iglicy i fali zapisu. Zakodowane w komputerowym języku fale mózgowe automatycznie wysyłano do procesorów MEDIC-a przez cały czas trwania cyklu snu. Komputer sporządzał do następnego ranka własną analizę wzorca snu osoby badanej, z takimi parametrami, jak czas trwania czynności REM i faz głębokiego snu, całkowity czas snu oraz wpływ – lub jego brak – leku albo placebo na jego jakość. Do tej pory poranne analizy okazywały się nie tylko wiarygodne, ale i pozwalały na oszczędność czasu. Przez parę miesięcy Bryson nie miał powodu podejrzewać, że jego przemyślność może stać się przyczyną kłopotów, aż do pewnego majowego poranka, kiedy zatelefonował Pattner z centrum komputerowego. – Doktorze, nie wiemy dokładnie, co się dzieje w pańskim laboratorium, ale płynące z niego dane powodują, że komputer zaczął śnić. – Śnić? – No, niezupełnie. Należałoby to raczej określić jako marzenia na jawie. Podejrzewamy, że MEDIC robi się nieco rozkojarzony. Zaczyna błądzić myślami za każdym razem, gdy prowadzi pan sesje snu. – Niech pan mi lepiej powie, co pan pił? – Niestety, nie w tym rzecz, doktorze. – Tak się składa, że wiem co nieco o komputerach. Jestem pewny, że nie potrafią one „błądzić myślami”. Kto tak twierdzi? – Freud. – Znów pan palił te podejrzane cygaretki? – Doktorze, proszę mi wierzyć, że to bardzo skomplikowane – powiedział z desperacją Pattner, zdając sobie sprawę, jak absurdalnie musi brzmieć jego hipoteza. – Musiałbym panu wszystko długo tłumaczyć, ale chciałem tylko przekazać, że pański program komputerowy doprowadza MEDIC-a do szaleństwa. – To co mam zrobić? Zarzucić badania? – Nic podobnego. Na razie te zakłócenia nie mają wpływu na żadne z istotnych funkcji komputera, lecz powinien pan zdawać sobie sprawę, że skoro MEDIC zaczyna działać nienormalnie, może pan spodziewać się absurdalnych wyników analizy danych. Musi pan przyjmować je cum grano salis. – Jak na razie, wszystkie analizy sprawiają wrażenie spójnych. – I doskonale. Chciałem tylko pana powiadomić, co się dzieje. – Dziękuję, doceniam pana uprzejmość. Aha, jeszcze jedno... – Słucham? – Pozdrowienia dla Freuda. Bryson odłożył słuchawkę, po raz pierwszy czując przypływ nieokreślonego niepokoju. ROZDZIAŁ 4 Samantha zmięła kartkę z wyliczeniami i wrzuciła do kosza. Bez względu na to, jak starała się poukładać wydatki, nie udawało się jej zmieścić w określonym budżecie. Aktywa: opłacana przez ojca połowa czesnego, stypendium z wydziału biologii, niewielkie kieszonkowe od matki i pięcioletni ford pinto. Pasywa: druga połowa czesnego, czynsz za wynajęcie mieszkania, koszty ubrania i żywności oraz zbliżające się opłaty za opiekę położniczą i pediatryczną. Usiłowała wymyślić najróżniejsze sposoby oszczędności, ale w końcu doszła do wniosku, że gdyby nawet sprzedała samochód, przeniosła się do tańszej kwatery i zbierała kupony żywnościowe, to i tak byłaby tysiąc dolarów na minusie. Musiała poszukać sobie innej pracy. Wizyta u szefa wydziału przyniosła rozczarowujące wyniki. Na dorywcze zajęcia w biologii eksperymentalnej nie było co liczyć. Budżet wydziału stanowił wąski wycinek funduszów całego uniwersytetu. Znamienici profesorowie zgarnęli dla siebie najsmakowitsze kąski, pozostawiając administracji jedynie marne resztki. Poza stypendium Samantha nie mogła się spodziewać, że uzyska fundusze na jakikolwiek program badawczy. Z tym samym problemem zetknęła się na innych wydziałach. Katedry nauk podstawowych otrzymywały znikomą część funduszów trafiających do uniwersytetu. Przytłaczającą część pieniędzy przeznaczano na szpital i liczne współpracujące z nim instytucje. Jako osoba kierująca się logiką, Samantha udała się do szpitala. W południe szpitalna kawiarenka zazwyczaj była zatłoczona, Samantha przedarła się przez morze białych fartuchów, aż wreszcie znalazła miejsce przy ladzie. Zamówiła kawę i zaczęła zastanawiać się nad kolejnym posunięciem. Wydawało się, że powinna zacząć od wizyty w biurze zatrudnienia, choć zapewne tam znajdowały się jedynie pełne etaty dla wykwalifikowanych i niewykwalifikowanych pracowników. Niewykluczone, że należało zgłosić się do któregoś z ordynatorów oddziałów klinicznych, gdzie być może znalazłoby się jakieś płatne zajęcie. Zaczęła przypominać sobie znajome oddziały. Należała do nich chirurgia, interna i oczywiście położnictwo, bo przecież jej lekarz również był zatrudniony w szpitalu. Odwróciła się do siedzącego obok nie ogolonego stażysty. – Przepraszam, czy wie pan, gdzie jest oddział położniczy? Stażysta popatrzył na nią, ocierając keczup z ust. Dziewczyna obok niego należała do najbardziej atrakcyjnych, z jakimi miał kontakt w ostatnich tygodniach. – Jeżeli zaczyna się u pani poród, to jest pani nadzwyczaj spokojna. – Będzie naturalny. Przyjrzał się jej talii. – Chyba to niepokalane poczęcie. Nie ma pani nawet brzucha. – Dziękuję. Szukam położnictwa, ale jeszcze nie szykuję się do rodzenia. Chodziło mi o sekretariat. – Dlaczego od razu pani tego nie powiedziała? – Dlaczego sam się pan nie domyślił? Mam wrażenie, że trudno uzyskać od pana konkretną odpowiedź. – Chyba ma pani rację. – No dobrze. Zacznijmy od początku. Gdzie się znajduje oddział położnictwa? – Która część? – Sekretariat kierownika kliniki – powiedziała Samantha, nakazując sobie w duchu zachowanie cierpliwości. – Kierownika kliniki czy ordynatora oddziału? – Poddaję się, wygrał pan. – Dokończyła jednym łykiem kawę i wzięła rachunek. – Dziękuję, choć nie ma za co. – Chwileczkę, mówiłem poważnie. – Stażysta uśmiechnął się. – Oddział położnictwa zajmuje pomieszczenia na czterech piętrach. Muszę wiedzieć, czego pani szuka, żeby panią właściwie pokierować. No więc, o co chodzi? Samantha odłożyła rachunek. – Prawdę mówiąc, szukam pracy. – Na oddziale położnictwa? Jest pani pielęgniarką? – Nie, robię doktorat z biologii. Szukam jakiejś pracy na niepełnym etacie, a szpital wydał mi się jedynym miejscem w miasteczku akademickim, gdzie można spodziewać się godziwej płacy. – Rozumiem. Dlaczego jednak wybrała pani właśnie położnictwo? – Bo na początek jest to chyba równie dobre miejsce, jak każde inne. – Przeglądała pani tablicę ogłoszeń? – Jaką tablicę? – Przed kawiarenką. Porusza się pani jak dziecko we mgle – tablica ma przecież z siedem metrów długości. Trudno ją przegapić, jest cała obwieszona ogłoszeniami. Pokoje do wynajęcia, wczasy na nartach, miejsca pracy. Jest duże zapotrzebowanie na dawców spermy. – Wielkie dzięki – powiedziała z przekąsem Samantha. – Nie ma za co. I tak chyba nie ma pani właściwych kwalifikacji. Niech pani jednak przejrzy tablicę, może znajdzie pani coś dla siebie. Samantha podziękowała stażyście, zapłaciła rachunek i wyszła na korytarz. Tablica ogłoszeń była gęsto obwieszona setkami plakatów i kartek. Rzeczywiście poszukiwano dawców spermy do kilku programów badawczych. Samantha przeglądała ogłoszenia przez dwadzieścia minut i znalazła parę anonsów, które mogły jej odpowiadać. Potrzebni byli pracownicy do nadzoru nad zwierzętarniami, szukano ochotników do sporządzania profilów psychologicznych, potrzebowano nawet kobiet, na których studenci mogliby uczyć się przeprowadzania badań ginekologicznych. Szybko wykluczyła tę propozycję i już miała zrezygnować, gdy jej uwagę zwróciło kolejne ogłoszenie. Jedno z laboratoriów badawczych szukało osób, które miałyby tylko spać. Ktoś był gotów zapłacić wybranym ochotnikom pięć dolarów za godzinę w ośmiogodzinnych zmianach zwyczajnego spania. Samantha szybko wyliczyła, że tego rodzaju praca przez trzy dni w tygodniu przyniosłaby jej w niecałe dwa miesiące ponad tysiąc dolarów. Nieźle. Potrafiła przecież spać równie dobrze jak każdy inny. Zanotowała wewnętrzny numer laboratorium. Zanim zdołałaby zmienić zdanie, znalazła telefon i wybrała numer laboratorium badania snu. Spodziewała się, że odbierze jakiś pośledni gryzipiórek, odezwała się jednak bardzo uprzejma kobieta. Z chęcią zgodziła się przyjąć Samanthę i podała jej zwięzłe, jasne wskazówki, jak znaleźć laboratorium. Samantha dotarła do celu osiem pięter wyżej, po przemierzeniu trzech korytarzy, w znajdującym się tuż obok gmachu szpitala budynku, mieszczącym laboratoria doświadczalne. Pulchna kobieta po pięćdziesiątce gestem zachęciła Samanthę do wejścia. – Pani Samantha Kirstin? Nazywam się Rutledge. – Sekretarka przywitała ją ciepłym, silnym uściskiem dłoni. – Doktor Bryson właśnie wyszedł do kliniki. Prosił mnie, żebym pokazała pani laboratorium i pomogła wypełnić wniosek o przyjęcie. – Doktor Bryson to pani szef, tak? – Kierownik laboratorium. Jest neurologiem i właśnie poszedł do kliniki neurologii. Wie pani cokolwiek o badaniach snu? – Nie, ale szybko się uczę. – Prawdę mówiąc, to bardzo proste i czasami wyjątkowo przyjemne – uśmiechnęła się starsza kobieta. – Studiuje pani medycynę na naszej akademii? – Robię doktorat z biologii. – Bardzo dobrze... Większość naszych ochotników to studenci medycyny. Niektórym z nich wydaje się, że pozjadali wszystkie rozumy i uważają, że słuchanie moich wyjaśnień to strata czasu. Słyszała pani o aparatach do EEG – elektroencefalografach? – Urządzeniach rejestrujących pracę mózgu? – Właśnie. EEG jest podstawowym narzędziem w badaniach snu. W programie, który właśnie prowadzi doktor Bryson, badamy wpływ nowego leku nasennego na zapis EEG u śpiących ochotników. Najwidoczniej wpływ tabletek na fale mózgowe ma wiele wspólnego z tym, czy lek odniesie sukces. O tej porze roku zbliżają się egzaminy, więc dwóch naszych ochotników wypadło z testów. Ma pani ochotę wziąć w nich udział? – Co miałabym robić? – Wystarczy, jeśli się pani odpręży i w miarę możliwości spróbuje spać z przylepionymi do czaszki elektrodami. Jedynym narzędziem, z którego poza tym korzystamy, jest łóżko z czystą pościelą w dźwiękoszczelnym, oświetlonym pomieszczeniu. – Tak samo, jak w filmach porno. – Moja droga, słuchając o tym, co śni się niektórym z naszych ochotników, sama mam czasem takie wrażenie – zaśmiała się pani Rutledge. – Chodźmy, właśnie trwa sesja. Chce pani zobaczyć, jak to wygląda? – Oczywiście. Pani Rutledge zaprowadziła Samanthę do dużej sali obok pokoju doświadczalnego. Rysiki trójkanałowego elektroencefalografu kreśliły zapis fal na przesuwającej się wstędze skalowanego papieru. Aparat był podłączony do terminalu komputera. Pani Rutledge wyjaśniła, że odczyty są przekazywane bezpośrednio do MEDIC-a – komputera szpitalnego. Najciekawszym elementem wnętrza było jednak szklane okno o wymiarach metr na dwa i pół metra. Samantha zorientowała się, że z drugiej strony wygląda ono jak lustro. W pomieszczeniu spostrzegła przewracającego się z boku na bok we śnie młodego mężczyznę. Pogrążony w nieświadomości, wyglądał jak powoli obracający się w macicy embrion. Skopał pod stopy białe prześcieradło i spoczął wreszcie na plecach. Miał na sobie jedynie niebieskie slipy. Przewody przylepionych do czaszki elektrod prowadziły do gniazdek w zagłówku. Pani Rutledge wskazała rysiki elektroencefalogramu, które właśnie skończyły kreślić łagodną falę, zastąpioną serią ostrych iglic. – Śni – powiedziała. – Niech się pani przyjrzy jego oczom. Policzki młodego mężczyzny ogarnął ciąg niewielkich, spazmatycznych skurczów. Zacisnął wargi, po chwili je rozluźnił. Napięcie znikło z twarzy, szczęka lekko się uchyliła. Samantha zorientowała się, że chłopak zaczął równocześnie szybciej oddychać. Wyraźnie było też widać, że jego gałki oczne powoli wędrują pod zamkniętymi powiekami, przypominając ryjące pod ziemią krety. Poruszał nimi bez celu, najpierw z boku na bok, potem z góry na dół. Czasami chłopak zaciskał powieki, przy czym drżały mu rzęsy. Poruszające się źrenice starały się przeniknąć ciemność, podążając szlakami wyobraźni. Samancie przypomniał się widok delikatnie poruszającego łapkami śpiącego szczeniaka. Mężczyzna nadal leżał na plecach z rozłożonymi nogami. Nagle materiał slipów zaczął się wybrzuszać. Samantha poczuła, że się rumieni na widok rosnącej erekcji. Obejrzała się na panią Rutledge i zorientowała się, że ona również to dostrzegła. – Na pewno śni mu się coś ciekawego. – Czuję się jak natręt – powiedziała zażenowana Samantha. – Nonsens. Powinna pani wiedzieć z zajęć z biologii, że to normalne u śpiących mężczyzn. Mimo to szkoda, że nie umiemy nagrać na wideo jego snów – dokończyła z przymrużeniem oka. Samantha zaśmiała się, zaskoczona frywolną uwagą pani Rutledge. Starsza kobieta nie sprawiała wrażenia skłonnej do tego rodzaju zachowań. Widok męskich erekcji był dla niej zapewne codziennością, więc radziła sobie z nim za pomocą humoru. – Czy też musiałabym się tak ubierać? – To już od pani zależy – odparła pani Rutledge. – Może pani spać naga, w staniku i majtkach, pidżamie, w czymkolwiek, co pani pasuje. Może pani nawet wkładać płaszcz przeciwdeszczowy. – Może on powinien to zrobić – rzekła Samantha, wskazując ochotnika za szybą. – Pozwolimy mu na odrobinę intymności? – uśmiechnęła się pani Rutledge. – Bo ja wiem? Zaczyna być ciekawie – odparła Samantha, lecz zaraz skinęła głową. Wróciły do sekretariatu. Pani Rutledge usiadła za biurkiem i poprosiła Samanthę, by zrobiła to samo. – I co pani o tym sądzi? Ma pani ochotę się do nas przyłączyć? Praca jest prosta, płaca dobra, a poza tym będzie pani stąd wychodzić wypoczęta. Wywiesiłam ogłoszenie na tablicy dopiero dzisiaj rano. Nie chcę na panią naciskać, ale z oczywistych powodów to jedno z najpopularniejszych zajęć. Nie wiem, czy do jutra pozostaną jeszcze wolne miejsca. – Kupiła mnie pani, chociaż w tej pracy oczy chyba mi się będą same kleić. – Doskonale – odpowiedziała pani Rutledge, uśmiechając się po kalamburze. – Czy jako doktorantka będzie mogła pani dopasować rozkład zajęć do naszych wymogów? – Chyba tak. Prowadzę zajęcia dwa ranki w tygodniu, a resztę czasu mam praktycznie do własnej dyspozycji. – Pozostaje w takim razie formalność wypełnienia wniosku. Jest pani zdrowa? – Tak. – Czy zażywa pani regularnie jakieś leki? – Nie. – Czy miała pani kiedyś kłopoty ze snem? – Śpię jak kłoda. – Doskonale. Niech pani wypełni pozostałą część kwestionariusza i podpisze się u dołu. Samantha rzuciła okiem na kartkę i zaczęła wpisywać wymagane dane osobiste. Zawahała się przy czternastym pytaniu. Wiązało się ono z wymogiem, że ochotniczki nie mogą być w ciąży, aby uchronić płody przed ewentualnymi szkodliwymi działaniami testowanych leków. Pytanie dotyczyło daty ostatniej miesiączki. Po chwili zastanowienia Samantha podała datę sprzed tygodnia. Odpowiedziała na pozostałe pytania, podpisała wniosek i wymagane oświadczenie o zgodzie na udział w badaniach, po czym oddała je sekretarce. Pani Rutledge popatrzyła pobieżnie na kartkę i włożyła ją do teczki. – Kiedy może pani zacząć? – Jutro mam zajęcia, więc chyba pojutrze. – Doskonale. Spotykamy się w takim razie pojutrze, dokładnie o dziewiątej. Doktor Bryson też przyjdzie – na pewno zechce z panią porozmawiać, zanim weźmie pani udział w testach. Ostatnia sprawa: niech pani nie śpi jutro w nocy za długo. Niektórzy ludzie mają trudności ze spaniem w dzień. Trochę zmęczona łatwiej się pani odpręży i będzie pani czuła mniejszy niepokój. – Co mam przynieść ze sobą? – Tylko to, w czym chce pani spać. Samantha pożegnała się i opuściła budynek z uczuciem ulgi. Była w ciąży niecałe dwa miesiące i wiedziała, że mimo szczupłej sylwetki zacznie to być widoczne dopiero po następnym kwartale. Do tego czasu, przy regularnych zarobkach, zrównoważyłaby roczny budżet. Poza tym, gdyby już została ochotniczką, może pozwolono by jej na dalszy udział w testach, jeśli podpisze oświadczenie o zrzeczeniu się wszelkich ewentualnych roszczeń. Kiedy szła przez miasteczko akademickie, nękał ją nieokreślony niepokój, dręczące, nie dające się dokładnie ująć w słowa uczucie. Zagłębiła się w myślach, aż zdołała dociec przyczyny trapiącego ją strachu. Martwiła się tym, że będzie musiała zażywać lekarstwo. Wiedziała, że niektórych preparatów nie wolno przyjmować w ciąży. Miała jednak nadzieję, że nie dotyczy to tabletek nasennych – przecież łykały je tysiące ciężarnych kobiet. Jej przyjaciółki zażywały w ciąży najprzeróżniejsze środki, a mimo to ich dzieci były zdrowe. Dlaczego w jej przypadku miałoby być inaczej? Nie znała odpowiedzi na to pytanie i wiedziała, że nigdy jej nie pozna. Zdawała sobie jednak sprawę, że po pierwszym zażyciu leku aż do narodzenia dziecka nie zazna spokoju. Nie było jednak sensu trapić się tym zawczasu. Zrobiła to, co musiała – po prostu zapewniła sobie przetrwanie. ROZDZIAŁ 5 Już na początku lata w mieszkaniu Samanthy robiło się gorąco jak w piecu. Gdy wróciła z laboratorium, powietrze było gęste, zastałe, wręcz duszące. Odsunęła firanki i z trudem otworzyła okno. Do pokoju wpadł chłodny powiew, jak gdyby na zewnątrz znajdowały się niewidoczne miechy. Fala chłodnego powietrza przewróciła zdjęcie na półce z książkami. Samantha postawiła je z powrotem i przyjrzała się fotografii, pogrążając się w zadumie nad rozbudzonymi wspomnieniami. Zdjęcie zostało zrobione dwa lata wcześniej, kiedy Samantha spędziła z przyjaciółką tydzień w Provincetown. Był to pierwszy wyjazd, na który pozwoliła sobie po trzech latach spędzonych w college’u. Dostawała wyłącznie najlepsze oceny, aż wreszcie doszła do wniosku, że nie musi się uczyć z tak bezwzględną sumiennością. Dobre stopnie osiągała z taką łatwością, z jaką magnes przyciąga stalowe opiłki. Nadszedł czas, żeby rozluźnić się i zdać rachunek ze swojego życia. Przyszła też pora budzącej się seksualności. Przez trzy lata nauka była dla Samanthy sposobem na ukierunkowanie popędu seksualnego; nie miała wielu okazji do romantycznych przeżyć. Chociaż nie brakowało zaproszeń od potencjalnych adoratorów, rzadko umawiała się na randki. Kiedy się nie uczyła, podejmowała różne prace na kampusie, by zarobić na czesne i drobne wydatki. W końcu zamknęła jednak książki, spakowała walizkę i wyjechała z koleżanką nad morze. Tydzień upłynął jak w marzeniach sybaryty. Samantha rozkoszowała się słońcem i wodą, a jej skóra przybierała odcień głębokiej opalenizny. Przepływała całe kilometry wśród fal przyboju. Jej wysoka sylwetka z łatwością umykała tłumowi zainteresowanych nią gapiów. Pożyczyła od przyjaciółki adidasy i nauczyła się joggingu. Pod koniec krótkich porannych biegów otaczał ją tłumek przepychających się mężczyzn, którzy chcieli zwrócić na siebie uwagę roześmianego, jasnowłosego, złotoskórego dziecka-kobiety. Jeden z nich od razu spodobał się Samancie. Zauważyła go, gdy grał w futbol z grupką przyjaciół na plaży. Był wśród nich zdecydowanie najprzystojniejszy, więc zgodziła się na spacer po plaży w jego towarzystwie. Craig studiował na uniwersytecie Yale i, o czym się szybko przekonała, był jednym z najbardziej zarozumiałych mężczyzn, jakich kiedykolwiek spotkała. Mimo to gotowa na wszystko Samantha zaprosiła go do swojego grajdołka. Tam właśnie sfotografowała ich przyjaciółka. Później Samantha poszła z Craigiem na obiad. Teraz, po upływie dwóch lat, uśmiechnęła się, patrząc na oprawione w ramkę barwne zdjęcie z dedykacją: „Dla SS – niech taka noc powtórzy się jeszcze wiele razy – Craig”. Przypomniała sobie, że tak właśnie ją nazwał: SS – Słoneczna Sam. Znów roześmiała się na widok enigmatycznej inskrypcji. Doszła do wniosku, że skrót oznaczał zapewne podświadome przeczucie przyszłości ze strony Craiga, ponieważ ich ostatni wieczór okazał się koszmarnym niewypałem. Uganiając za Craigiem, Samantha nie tylko okazywała bezczelność, ale chciała też coś udowodnić samej sobie. Nie była zainteresowana zdobyciem go w fizycznym sensie; prawdę mówiąc, ta myśl przyprawiała ją o niepokój. Miała nadzieję, że kilka spędzonych z Craigiem w Provincetown dni okaże się wstępem do namiętnego, podniecającego związku, dzięki któremu ujawni się ukryta dotychczas strona jej natury. Jednak podczas pierwszego wspólnie spędzonego wieczora Craig dał jasno do zrozumienia, że chodzi mu wyłącznie o seks. Tak bezwzględnie upierał się przy zaspokojeniu swoich zachcianek, że ledwie zdołała go od tego odwieść. Wreszcie ostatniego dnia nad morzem, zdecydowała się mu ulec, nie dlatego, że ją do tego przekonał, lecz z powodu autentycznej sympatii, jaką do niego czuła. Gdy zaczęli się kochać, rozpaczliwie starała się odprężyć, zamiast tego jednak stawała się coraz bardziej napięta. Craig okazywał bezsensowny pośpiech. Miała wrażenie, że dobiera się do niej jak futbolista, któremu zależy wyłącznie na dobiegnięciu do końcowej strefy, podczas gdy ona wciąż oczekiwała na pierwszy wykop. Lęk sprawił, że zaczęła idiotycznie chichotać, jak gdyby wypiła za dużo szampana. Kiedy Craig osiągnął wytrysk, zanim jeszcze w nią wszedł, natychmiast się rozluźniła i ze zdumieniem stwierdziła, że nie potrafi powstrzymać się od opętańczego śmiechu wywołanego groteskowością sytuacji. Zanim zdołała cokolwiek wytłumaczyć lub przeprosić, Craig pospiesznie uciekł. Samantha doszła do wniosku, że dedykacja Craiga symbolizuje jego niemożność przyznania się do porażki. Zdjęcie zatrzymała, bo ładnie na nim wyszła. Był to początek jej dorosłego życia, wstęp do umiejętności flirtowania. W kostiumie bikini prezentowała się bardzo dorośle. Proste blond włosy o rudawym odcieniu opadały na ramiona, a w oczach, bardziej zielonych niż barwa leszczyny, kryła się świadomość własnej wartości i towarzyszącej dojrzałości swobody. Po kolejnych doświadczeniach tego samego lata doszła do wniosku, że ma niewiele wspólnego z chłopcami w jej wieku. Zachowywała się wobec nich przyjaźnie, nawet zawarła wiele pogodnych, beztroskich znajomości, ale jej niezależność przyprawiała ich czasem o niepokój lub zagrożenie. Niekiedy czuła się wśród nich jak starsza siostra. Zaczęła w końcu szukać towarzystwa starszych od siebie mężczyzn. Przez kolejne dwa lata rzadko umawiała się z kimkolwiek starszym od niej o mniej niż dziesięć lat – aż wreszcie zdarzył się wyjątek od tej reguły. Dwudziestosześcioletni Jeny był o trzy lata starszy od Samanthy. Od początku wiedziała, że łączy ich wyłącznie więź fizyczna. Po raz pierwszy w życiu ktoś wzbudził w niej pożądanie, którego się wstydziła. Rozumiała jak chimeryczny jest ich związek, oparty na czystym, nieskażonym zwierzęcym magnetyzmie. Kochali się tak, jak gdyby nie zdawali sobie sprawy z obecności tej drugiej osoby. Kopulowali z egoistyczną intensywnością, zapominając o całym bożym świecie. Ich miłość mogłaby na dobrą sprawę być masturbacją we dwójkę – wykorzystywali swe ciała wyłącznie dla zapewnienia sobie rozkoszy. Samantha wiedziała, że ten związek jest skazany na niepowodzenie, nie potrafiła jednak zrezygnować z kolejnych spotkań. Będąc z Jerrym, na przemian klęła i śmiała się, rozmyślając o tym dziwacznym uzależnieniu. Rumieniąc się, dochodziła do wniosku, że przywiera do przeklętego samca, jak gdyby był dwumetrowym, plastikowym wibratorem. Dopiero kiedy zorientowała się, że jest w ciąży, znalazła siłę, by wywikłać się z wzajemnych nienasyconych apetytów. Sama. Było to dla niej nowe odczucie. Łatwo mogłaby wrócić do któregokolwiek ze starszych mężczyzn, z którymi umawiała się parę miesięcy temu, ale nie chciała swoją ciążą komplikować żadnego związku. Postanowiła wytrwać w samotności, tak jak dawniej. Wiedziała, że jest do tego zdolna. Gdyby zaś się nie powiodło, mogła wezwać posiłki – Czerwony Krzyż lub Interpol. W najgorszym przypadku czekał ją wyjazd z miasta. Cztery lata temu, po pierwszym roku w college’u, Samantha zdystansowała się od rodziców. Drobna kłótnia zamieniła się w konflikt o dramatycznych rozmiarach. Przyczyną rozdźwięku stało się pragnienie Samanthy, żeby całkowicie uniezależnić się od hołubiącej ją rodziny. Nie potrafiła temu zaradzić – dławiła się opiekuńczością rodziców. Chcieli ukształtować jej przyszłość na podobieństwo wyszukanego, ochronnego sufletu, podczas gdy Samantha miała ochotę uszczknąć z tego najwyżej kawałeczek sera. Konflikt dałoby się łatwo zażegnać dzięki odrobinie wzajemnych kontaktów i obustronnych kompromisów, jednak Samantha unikała podjęcia jakichkolwiek rozmów. Jej ośli upór doprowadził do trwałego wyobcowania i sporadycznego podtrzymywania stosunków z rodzicami. Pod wieloma względami łączyły ich normalne więzy rodzinne, lecz nie zgadzała się na otrzymywanie pomocy finansowej i rzadko odwiedzała rodzinny dom. Z początku z trudem wiązała koniec z końcem, wreszcie uzyskała hojne stypendium i była zadowolona ze swojego położenia. Po podjęciu studiów niechęć Samanthy wobec rodziców nieco zmalała. Kiedy upewniła się, że sobie poradzi, z wdzięcznością przyjęła złożoną przez ojca ofertę opłacania połowy czesnego. Upierała się jednak, że będzie pracować w wolnym czasie, bardziej dla zaakcentowania swojej niezależności niż z finansowej potrzeby. Samantha nie miała problemów z podjęciem decyzji o urodzeniu dziecka. Ze zdumieniem stwierdziła, że świadomość zajścia w ciążę nie wytrąciła jej z równowagi, a nawet ją ucieszyła. Zdawała sobie sprawę, że jej pragnienie macierzyństwa może zrazić niektóre, bardziej feministycznie nastawione przyjaciółki, co w tym wypadku było całkowicie bez znaczenia. Zdumiewała ją łatwość pogodzenia się z myślą, że zostanie samotną matką, wychowującą dziecko bez niczyjej pomocy. Wierzyła, że jej się to powiedzie. Powiadomienie rodziców o ciąży stanowiłoby zbędną komplikację. Postanowiła, że poinformuje ich o tym później, a na razie będzie sobie radzić o własnych siłach. W kwestii finansów płacenie rachunków medycznych okazało się jednym z wielu problemów. Samantha zdążyła już ułożyć wspaniałe, precyzyjne plany przyszłości swojego dziecka. Tysiąc dolarów, które spodziewała się zarobić na badaniach snu, wystarczało na pokrycie najniezbędniejszych potrzeb. Po urodzeniu dziecka w grudniu zamierzała nie szczędzić pieniędzy, by zapewnić mu jak najlepsze warunki. Oznaczało to najprawdopodobniej podjęcie w kolejnym semestrze większej liczby zajęć dla pokrycia rachunków. Ofiara warta złożenia, bo dziecko potrzebowało ubrania, mebelków i zabawek, a w miarę dorastania, również wszelkich pomocy edukacyjnych rozwijających umysł. Potrzebowało również oddanej, dojrzałej opiekunki, żeby zajmowała się nim podczas nieobecności Samanthy, która zamierzała zresztą spędzać z nim każdą wolną chwilę. Chociaż dziecko było na razie zaledwie embrionem, Samantha nie mogła doczekać się chwili, gdy będzie mogła trzymać je w ramionach, dotykać, pielęgnować, patrzeć jak rośnie. Marzyła o macierzyństwie. Usiłowała wyobrazić sobie niemowlę, lecz przychodziło jej to z trudnością. Zaczęła też wybierać dla niego imię. Nie znosiła imion wybieranych przez jej zamężne przyjaciółki z powodu etnicznych czy religijnych mód, w rodzaju Ryan, Megan, Joseph czy Mary. Samantha chciała nadać swojemu dziecku imię z charakterem: silne i proste, na przykład Tom, Jim, Susan czy Joan. W głowie wirował jej galimatias najrozmaitszych myśli, planów, zmartwień i nakazów. Musiała jakoś uporać się z tym zamętem. Włożyła buty i luźny strój do biegania, zamknęła drzwi mieszkania i przeszła przez ulicę do parku. Miała nadzieję, że wysiłek fizyczny ją uspokoi. Lekarz zezwolił na uprawianie joggingu do połowy ciąży, pod warunkiem że będzie robiła to z rozwagą. Pobiegła wylaną asfaltem ścieżką, stanowiącą początek jej trzykilometrowej trasy. Starała się trzymać w cieniu drzew. Doznawała nowych, intrygujących wrażeń, na przykład ocierania się nieco pełniejszych, nie skrępowanych piersi o tkaninę. Mimowolnie zwalniała kroku, gdy kogoś mijała. Czuła się jak maszynista lokomotywy, świadom przewożonego ładunku. Bała się, że potknięcie lub zmylenie kroku narazi na wstrząsy drobniutkiego pasażera, choć ta pomniejsza troska nie powstrzymywała jej od biegu. Wiedziała, że musi dbać o zdrowie psychiczne i fizyczne. Pilnowanie swojego stanu było dla niej teraz najważniejszym nakazem. Wierzyła, że dzięki ćwiczeniom i odpowiedniej diecie utrzyma się w doskonałej formie. Zamierzała unikać szkodliwych substancji, skażenia, konserwantów w żywności... W tym momencie przypomniała sobie o leku. Boże, pomyślała, niech dadzą mi placebo! Ze zmartwienia przyspieszyła tempo biegu, powtarzając sobie, że być może utrzymanie idealnego stanu zdrowia i sprawności fizycznej pozwoli jej uniknąć wszelkich ujemnych następstw zażywania tabletek nasennych. Po pokonaniu wyznaczonej trasy, powróciła do domu w rekordowym czasie. ROZDZIAŁ 6 Brysona cechowała raczej surowa uroda niż typowa przystojność, mimo to był jednak bardzo pociągający. Samantha z niewiadomego powodu spodziewała się kogoś o wiele starszego – siwowłosego profesora w białym fartuchu. Doktor Bryson wyglądał zbyt młodo, by mogła się z nim spotykać na gruncie towarzyskim. Płowe dżinsy pasowały barwą do jego jasnobrązowych włosów, natomiast niebieska drelichowa koszula odpowiadała błękitowi oczu. Niezobowiązujący strój sprzyjał swobodnemu zachowaniu w jego towarzystwie, nic więc dziwnego, że Samantha poczuła przy nim zarówno ulgę, jak i zainteresowanie. Doktor Bryson omówił program badań bardziej szczegółowo niż pani Rutledge, tak że Samantha pogubiła się w tym wywodzie. Wpatrywała się w oczy doktora, martwiąc się, żeby nie zrobiła we śnie czegoś żenującego. Bryson wyczuł jej spojrzenie i przerwał wyjaśnienia. – Czy coś się stało? – Słucham? Och, nie. Nadążam za panem. – Doskonale. Cała rzecz sprowadza się w istocie do zbadania wpływu leku na jakość snu. Podczas pierwszych trzech sesji wykonamy zapisy, stanowiące źródło odniesienia. Lek – lub placebo – dostanie pani dopiero przed czwartą sesją. Potrzebujemy tylko trzech ośmiogodzinnych zapisów EEG. Jest pani gotowa zacząć? – Proszę prowadzić. Do laboratorium przylegała garderoba i łazienka. Samantha przebrała się w strój do snu, długą, flanelową pidżamę, pod którą pozostała w bieliźnie. Z przyzwyczajenia przed ułożeniem się do snu opróżniła pęcherz, umyła ręce i twarz. Popatrzyła na swoje odbicie w lustrze, westchnęła i otworzyła drzwi do laboratorium. Doktor Bryson siedział na krześle przy zagłówku, sprawdzając odprowadzenia elektrod. Samantha, nieco zakłopotana weszła do salki. Czuła się zażenowana, że musi położyć się w dziecinnej pidżamie w obecności pociągającego, nieznajomego mężczyzny. Postanowiła powtarzać sobie, że to tylko dla pieniędzy. Bryson zaprosił ją gestem, by się położyła, przykleił elektrody do czaszki i podłączył końce przewodów do gniazdek w zagłówku. – Gotowi do akcji – powiedział. – Czy to pańska sypialnia – co pan ma na myśli? – Kpi pani z mojego profesjonalizmu, panno Kirstin – uśmiechnął się do niej. – W tej chwili myślę wyłącznie o śnie. Pani śnie. Niech więc pani zamknie oczy i odpręży się. Bardzo dobrze, jeśli uda się pani zasnąć. Jeżeli nie, proszę po prostu zrelaksować się i myśleć o czymś przyjemnym. Może pani wiercić się do woli i nie przejmować się kablami, nie grożą uduszeniem. – Chce się pan założyć? – Byłaby pani pierwsza, której przypadłby w udziale ten zaszczyt. Gdyby pani potrzebowała pomocy, chociażby po to, żeby przejść do łazienki, proszę nacisnąć guzik na zagłówku, inaczej pani Rutledge zawiadomi panią dopiero wtedy, kiedy minie osiem godzin. Jakieś pytania? Samantha niespodziewanie pomyślała o dziecku i poczuła przelotny przypływ paniki. – Na pewno nic mi się nie stanie? – Oczywiście. Dlaczego pani pyta? – Och, sama nie wiem. To chyba wpływ nowego otoczenia. – Niech się pani nie martwi. Proszę pamiętać, że jesteśmy tuż obok, jeżeli będzie pani czegokolwiek potrzebowała. – Wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Samantha wyciągnęła się na materacu. Oddychaj głęboko, nakazała sobie w myśli. Wdech, wydech. Odpręż się, rozluźnij mięśnie. Zacznij od palców u nóg i posuwaj się ku górze. Usiłowała skoncentrować się na technikach medytacyjnych jogi, lecz przychodziło to z trudem. Nie mogła się skupić, bo z podświadomości wyłaniały się najprzeróżniejsze myśli, przypominające robaczki świętojańskie w letnią noc. Miała wrażenie, że Bryson się w nią wpatruje. W myślach odpowiedziała mu równie intensywnym spojrzeniem. Przemknęło jej przez głowę, że naukowiec ma zbyt niebieskie oczy. Budził w niej emocje, z którymi nie potrafiła się uporać. Czuła jak bardzo jest podatna na ciosy. Było to nowe doznanie, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczała. Nie najlepsza na to pora, pomyślała. Przekręciła się na bok i spróbowała pozbyć się wszystkich myśli. Kosztowało ją to sporo wysiłku; chociaż zdołała pogrążyć się w odrętwieniu, nadal raczej czuwała niż spała. Potrafiła jednak utrzymać się w tym stanie. Wreszcie przestała odczuwać potrzebę poruszania się. Z zadowoleniem leżała nieruchomo, czując, jak jej kończyny stopniowo stają się coraz cięższe. Gonitwa myśli ustąpiła miejsca powolnej utracie orientacji, a ta – drzemce. Strumień świadomości zaczął się rwać. Przed zapadnięciem w sen Samantha poczuła ciepło w podbrzuszu. Ulotny dreszcz, przywodzący na myśl trzepotanie skrzydeł motyla, rozmigotane promieniowanie spokoju ducha. Ogarnięta błogością, zasnęła. Bryson przypatrywał się jej przez szybę, zaintrygowany. Samantha różniła się od pozostałych ochotników. Większość studentów medycyny była wygadana i sarkastyczna, co uważał za niemal obraźliwe. Poczucie humoru dziewczyny tkwiło w tnącej ironii, a nie pozorowanej pewności siebie. Na pierwszy rzut oka wydawała się pociągającą, miłą, młodą kobietą. Jej nonszalancja była jednak podszyta nutą obawy. Czyżby ukrywała coś ważnego? Przejrzał wniosek o wzięcie udziału w badaniach. Samantha Kirstin, dwadzieścia trzy lata, panna. Studiowała biologię, zamierzała zrobić doktorat. Bardzo zwyczajna biografia, pozbawiona znaczących informacji. Bryson miał ochotę dowiedzieć się, jak tu właściwie trafiła. Przyglądał się, jak śpi. Zapis EEG wykazywał, że szybko minęła u niej faza REM i znajdowała się teraz na granicy głębokiego snu. Odkryła się nieświadomie. Leżała na plecach, jej pierś wznosiła się i opadała w rytm oddechu. Brysona bawiła flanelowa pidżama – dowód dziecięcej niepewności u dorosłej osoby. Zapis EEG wykazał wystąpienie fal delta, charakterystycznych dla głębokiego snu. Zauważył je, dopijając resztki kawy. Miał już nalać sobie kolejną porcję, gdy spostrzegł subtelną zmianę na ekranie oscyloskopu. Na końcu każdej fali delta pojawiało się niewielkie wybrzuszenie. Tak się przynajmniej Brysonowi wydawało, ponieważ nie mógł tego stwierdzić z całą pewnością. Zmrużył oczy i patrzył uważnie na monitor. Wybrzuszenia znikły. Podejrzewał, że może być to artefakt – wada zapisu, wynik krążących w obwodzie ładunków elektrycznych. Dostroił aparaturę, by uzyskać jak najlepszy obraz fal delta i stwierdził, że wyglądają zupełnie zwyczajnie. Przeniósł wzrok na Samanthę. Leżała w bezruchu, z całkowicie nieruchomymi gałkami ocznymi – to również dowodziło, że w tej chwili nie występowała u niej czynność REM. Neurolog popatrzył z powrotem na oscyloskop. Czyżby tylko wyobraził sobie osobliwy zapis? Potarł oczy grzbietem dłoni. Dolał sobie kawy i wrócił do elektroencefalografu. Niezwykłych iglic nadal nie było widać. U śpiącej dziewczyny powoli zanikły fale delta, zastąpione przez czynność theta i beta. Po zmianie wyglądu zapisu nie powróciły krótkie epizody czynności REM. Cykl snu wkrótce dobiegł końca i zaczął się następny. Pojawiła się pierwsza iglica, charakterystyczna dla czynności REM. Po niej nastąpiły kolejne, dzięki czemu Bryson zorientował się, że Samantha zaczęła śnić. Wpatrywał się w ekran, podczas gdy dziewczynie nierównomiernie podrygiwały kończyny, przewróciła się na bok, zacisnęła wargi i wepchnęła poduszkę pod głowę, cały czas pogrążona we śnie. Bryson był jeszcze bardziej zaintrygowany. Liczył się z możliwością wystąpienia interferencji lub pojawienia się w obwodach ładunków elektryczności statycznej. Na ekranie prezentowało się to tak, jak gdyby równocześnie rejestrowano zapisy od dwóch osób, co było przecież niemożliwe. Zadzwonił telefon. Okazało się, że to Pattner z centrum komputerowego. – Doktorze, co wy tam wyprawiacie? – Nic szczególnego. Dlaczego pan pyta? – Bo tutaj dzieje się coś dziwnego. Wszystkie komputery pogłupiały. O ile się orientuję, może być to skutek zakłóceń z obwodów uczestniczących w połączeniach z pańskim laboratorium. – Jakich konkretnie obwodów? – Nie jestem pewny, ale wygląda na to, że dochodzi do jakiegoś rodzaju interferencji między łączem z laboratorium a naszym komputerem. Trudno ustalić dlaczego tak się dzieje, zakłócenia są bardzo nieregularne, jak gdyby przypadkowe. Czy trwa jakaś sesja snu? – Prawdę mówiąc, tak. – Mógłby pan na jakiś czas z nich zrezygnować? – Dlaczego miałbym to zrobić? – Już panu tłumaczyłem: MEDIC wariuje, kiedy pańscy ochotnicy śnią. Nie ma w tym żadnego ładu ani składu, ale tak się właśnie dzieje. Nasze programy przestają funkcjonować, szpule się zatrzymują, a wszystkie obwody testujące wskazują, że źródłem zakłóceń jest właśnie pańskie laboratorium. W końcu MEDIC naprawdę daje nam popalić. Najlepiej mogę to opisać przez stwierdzenie, że zaczyna gadać sam do siebie. – Dlaczego go w takim razie nie wyłączycie? – O to właśnie chodzi, że nie możemy. Wygląda na to, że w tym czasie tracimy nad nim kontrolę. – Przykro mi z tego powodu, naprawdę. Czy mógłbym jakoś wam pomóc? – Nie zdołałby pan inaczej rozłożyć swoich badań? Jeżeli o mnie chodzi, nic by się nie stało, gdyby MEDIC śnił sobie w nocy, bo w dzień chrzani nam to cały rozkład zajęć. Wiem, że pańskie badania są ważne, ale na nas też ciąży odpowiedzialność. – Spróbuję, oczywiście, dlaczego nie? – Przy okazji, pozwoli pan, że o coś zapytam. MEDIC zaprezentował nam parę stwierdzeń. Chwileczkę, niech wezmę wydruk – powiedział Pattner. – Czy zwroty: „unoszę się” lub „nawiązać kontakt” cokolwiek panu mówią? – Raczej nie. Co to znaczy? – Sam chciałbym wiedzieć. Pojawiły się na wydruku z MEDIC-a, zanim do pana zadzwoniłem, może pięć minut temu. Pięć minut... Brysona znów ogarnął nieokreślony niepokój. Obejrzał się na Samanthę – spała w najlepsze. Popatrzył na oscyloskop – widniał na nim typowy dla snu zapis. Mimo to dokładnie pięć minut wcześniej na ekranie pojawiły się intrygujące Brysona niezwykłe iglice. – MEDIC ma bezpośrednie połączenie z moim terminalem, prawda? – zapytał Pattnera. – Tak. Jedynie z pańskiego laboratorium informacje są przekazywane na bieżąco. Bryson poczuł nie dający się wyrazić słowami lęk, starając się równocześnie rozpatrzyć swoje odczucia w racjonalnych kategoriach. – Pozwoli pan, że się trochę nad tym zastanowię. Spróbuję wymyślić jakiś dogodniejszy program badań. Jeżeli coś mi przyjdzie do głowy, dam panu znać. Pattner rozłączył się. Bryson odłożył słuchawkę. Zajrzał przez zwierciadlane szkło do laboratorium, czuł się zdezorientowany. Iglice, telefon z centrum komputerowego, niezwykły zapis EEG u Samanthy – czy między tymi faktami istniał związek? Czyżby iglice stanowiły tylko wytwór jego wyobraźni? Może był to przypadek, a może nie. Bryson postanowił w ciągu najbliższych paru dni odbyć poważną rozmowę z Samanthą Kirstin. ROZDZIAŁ 7 – Mleka lub cukru? – zapytał, sięgając po naczynia z nierdzewnej stali stojące na blacie. – Dziękuję, piję czarną – powiedziała Samantha, muskając grzbiet jego dłoni. Bryson popatrzył na jej palce, spoczywające na swoim nadgarstku. Zwykle unikał tego rodzaju kontaktów fizycznych – nie lubił przypadkowych dotknięć. Tym razem czuł się jednak... inaczej. Samantha wypiła pierwszą filiżankę i poprosiła o następną. – Pije pani kawę jak Brazylijka. – Mój jedyny nałóg – odparła. – Uwielbiam kawę. Jestem uzależniona od kofeiny. Nie sądzi pan, że to może zaszkodzić, prawda? – Czemu zaszkodzić? Zawahała się przed odpowiedzią i odwróciła głowę. – Mojemu zdrowiu... Czytał pan coś na ten temat? – Oczywiście. Kawa to doskonały środek na przeczyszczenie. Daje wypróżnienia regularne jak w zegarku. – Ale nie uważa pan, że nadmiar kofeiny może uszkodzić, powiedzmy, moje chromosomy? – Nic mi na ten temat nie wiadomo. Dlaczego pani pyta? – Po prostu z ciekawości. Znowu to samo, pomyślał. Intrygowała go tajemniczość Samanthy. Wydarzenia podczas sesji snu z poprzedniego dnia stały się dodatkowym powodem, dla którego zaprosił ją na kawę. Był zaskoczony, że wykrztusił zaproszenie z takim trudem, aż ubawiona pani Rutledge uniosła brwi i uśmiechnęła się poufale. Bryson z zasady nie utrzymywał z ochotnikami żadnych kontaktów poza laboratorium; zachowywał profesjonalną wyniosłość. Samanthę uznał jednak za osobę wyjątkową, bardziej dojrzałą i inteligentniejszą. Wpatrywała się w niego z takim natężeniem, że poczuł się zakłopotany i spróbował znaleźć jakiś błahy temat konwersacji. – Studiuje pani na drugim roku biologii? – Mam zajęcia przeważnie z zoologii – sprecyzowała. – Na czym polegają? – Przeważnie są to seminaria. Wykładam również biologię na kursach przygotowawczych. Miał pan taki kurs podstawowy? – Tak, w college’u medycznym. – Zgadza się; bodajże połowa moich uczniów, to kandydaci na medycynę. – Kiedy uzyska pani dyplom? – Powinnam skończyć wymagane do magisterium kursy w jesiennym semestrze. Potem zostanie mi jeszcze około półtora roku do zrobienia doktoratu. Słuchając szczegółów kariery akademickiej Samanthy, Bryson zorientował się, że jej spokojny, rzeczowy ton zmusza do wsłuchiwania się w to, co mówi. Właśnie zaczęła opowiadać o ostatnich zmianach w podstawowych koncepcjach zoologicznych i o tym, jak mogą one wpłynąć na kierunek jej kariery. Chociaż temat był ciekawy, Bryson żałował, że Samantha nie mówi więcej o sobie. Chciał się dowiedzieć, czy mieszka sama. Nie rozumiał, dlaczego zaczyna być zauroczony tą dziewczyną. Od rozwodu nie zaangażował się w życie osobiste żadnej z kobiet, z którymi się spotykał; ból po rozpadzie małżeństwa był zbyt świeży. Oddanie się medycynie uważał za lepsze leczenie ran emocjonalnych niż chodzenie do psychoanalityka. Badania stały się jego jedyną miłością; wypełniały mu dni i towarzyszyły po nocach. Jonathan Bryson nie żył jednak jak mnich. Umawiał się od czasu do czasu na randki, nie więcej niż dwa lub trzy razy z tą samą kobietą. Uznał, że tak jest bezpieczniej. Kobiety zaspokajały jego fizyczne potrzeby, on zaś zachowywał się wobec nich delikatnie i rozważnie. Unikał trwalszych związków. Nie miał na razie powodów do wyrzutów sumienia, że zranił czyjeś uczucia. W kompleksie Jubilee General pracowało tysiące samotnych kobiet. Jeśli któraś z partnerek Brysona zaczynała okazywać zaborczość, żegnał się z nią i znajdował następną. Tym razem jednak czuł się zupełnie inaczej... Zorientował się, że Samantha wpatruje się w niego nieruchomym wzrokiem, z uniesionymi brwiami. – Jest pan tu jeszcze, doktorze? – Przepraszam. O czym to pani mówiła? – Pytałam, kiedy zacznę dostawać lek – albo placebo. – Kiedy tylko zbierzemy dość zapisów, by służyły jako podstawa do porównań. Zabierze to trzy sesje, jak wcześniej mówiłem. No, czasami są potrzebne cztery. Samantha odgarnęła kosmyk włosów z czoła. – Jak pan myśli, zajmie to pewnie czas do połowy następnego tygodnia? Zmarszczyła czoło, a na twarzy pojawił się ten sam wyraz nieokreślonej troski, co poprzedniego dnia w laboratorium, gdy zapytała Brysona, czy nic jej nie grozi. Co ją martwiło? – Tak, tak sądzę. Do połowy następnego tygodnia. Spieszy się pani? – Nie, zastanawiałam się tylko na głos – odparła i znów musnęła jego dłoń. – Będzie pan w laboratorium, prawda? – Niestety, nie – wyjeżdżam pod koniec tygodnia na kilkudniową konferencję. Proszę się jednak nie martwić, pani Rutledge wszystko wytłumaczy. Chyba za długo panią przetrzymuję – powiedział, spoglądając na zegarek. – Pani Rutledge zastanawia się pewnie, gdzie się pani podziewa. Dziękuję za dotrzymanie mi towarzystwa. – Proszę mi mówić Sam, dobrze? – zaproponowała, dopijając resztę kawy. Uśmiechnęła się do Brysona i wstała od stolika. – Życzę miłego weekendu. Mam nadzieję, że konferencja będzie udana. – Dziękuję. Przyglądał się, jak odchodzi, zdezorientowany połączeniem profesjonalnego zainteresowania i osobistej ciekawości. Odegnał tę myśl, zadowalając się obserwowaniem jak wyprostowana, trzymająca wysoko głowę Samantha znika za rogiem. Sposób, w jaki się poruszała, nasuwał mu nieokreślone skojarzenia... Bryson wrócił w następny wtorek i zamiast do domu pojechał prosto do laboratorium. Chciał znaleźć się w nim jeszcze przed przebudzeniem Samanthy Kirstin. Sam był zdziwiony, jak często myślał o niej w trakcie konferencji. Od lat nie odczuwał takiego zainteresowania kobietą. Zdążył w sam raz, bo gdy pani Rutledge witała go, Samantha już poruszała się niespokojnie podczas kończącej się sesji snu. – Jak leci, Rosie? – Bardzo dobrze, naprawdę doskonale. Przyznam, że polubiłam naszego nowego śpiocha. Jest bardzo miła. – Nie było żadnych problemów? – Spodziewał się pan czegoś? – spytała, patrząc na niego wyczekująco. – Nie, chyba nie. – Ciekawe, że pan o to zapytał – powiedziała pani Rutledge. – Wszystko idzie jak po maśle. Pogawędziłam sobie parę razy z Samanthą. Jest bardzo zrównoważona i obdarzona wyjątkowym wdziękiem. Mimo to mam wrażenie, że ma jakieś kłopoty. – Kłopoty? – Tak, coś ją trapi. – Coś konkretnego? – Nie, o niczym nie mówiła. Poza tym nie chciałam ją na siłę wypytywać. Przez kilka chwil patrzyli na dziewczynę przez zwierciadlane szkło. Samantha była w ostatnim stadium REM. Bryson przyjrzał się ekranowi oscyloskopu. Zrazu wszystko wydawało się zupełnie normalne, lecz w pewnym momencie kształt fal zmienił się, nałożyły się nań niespodziewane uwypuklenia. Takie same iglice Bryson zauważył podczas pierwszej sesji snu Samanthy – o ile wówczas nie uległ złudzeniu. Tym razem jednak iglice były wyraźniejsze i zdecydowanie wyższe – można by powiedzieć, silniejsze. Przyglądał się im z natężeniem, aż wreszcie zwrócił na nie uwagę pani Rutledge. – Rosie, czy zauważyłaś podobny zapis na oscyloskopie podczas mojej nieobecności? – Jaki? – Te iglice, tutaj. W tej samej chwili, gdy zwrócił na nie uwagę sekretarki, uwypuklenia zaczęły zanikać, zanim zdołała się im dokładnie przyjrzeć. – Cholera. – Co pan zauważył? – Nie jestem pewny... Na oscyloskopie pojawił się zapis czynności mózgu charakterystycznej dla czuwania. W sąsiedniej sali Samantha otworzyła oczy. Pani Rutledge poszła do niej. Podczas gdy Samantha ubierała się w łazience, sekretarka sprzątała w laboratorium. Bryson usiadł na blacie biurka i pogrążył się w zadumie. Nie miał pojęcia, co oznaczają te przeklęte iglice. Natura badacza zmuszała go do zastanawiania się nad wyjaśnieniem tej zagadki, ale nie zdołał znaleźć jakiegokolwiek wytłumaczenia. Zaskoczyła go troska, jaką odczuwał w stosunku do dziewczyny. Nie powinno się to przydarzyć, przynajmniej nie jemu. Musiał zachować obiektywizm, właściwą perspektywę. Przez cały weekend rozważania o Samancie zakłócały tok jego myśli. Natychmiast po powrocie z konferencji przyjechał do laboratorium, żeby ją zobaczyć. Najbardziej jednak martwił się tym, że i pani Rutledge zauważyła, że Samanthę coś trapi. Rosie wyczuła u niej ten sam podskórny niepokój, co on. No trudno, pomyślał. Czas przyznać się, że jest nią zainteresowany. Kiedy zaprosił ją na kawę, złamał kardynalną zasadę nie bratania się ze studentami. Teraz trzeba wyciągnąć z tego konsekwencje. – Witam, panie doktorze! – przywitała go sennym tonem Samantha, ziewając i rozczesując włosy. – Jak się udała konferencja? – Świetnie, Sam. Skoro pozwoliłaś mi zwracać się do ciebie po imieniu, mów mi Jon. – Witaj po powrocie, Jon – odparła. Oparła biodra o skraj biurka i pochyliła się ku niemu. Choć uśmiechnęli się do siebie uprzejmie, w powietrzu czuło się napięcie. Żadne się nie odzywało. Wreszcie Samantha westchnęła, odwróciła głowę i zaczęła przeglądać papiery na blacie biurka. – Czego szukasz? – Przysięgłabym, że pani Rutledge położyła tu rano czekoladę. – Rosie uwielbia słodycze – roześmiał się. – Prawdopodobnie już ją zjadła. Mam pomysł; wytrzymasz na czczo jeszcze godzinę lub dwie? – Wątpię – odparła również ze śmiechem. – Nawet jeśli przyrzeknę ci wspaniałe jedzenie? – Czy to zaproszenie na kolację, doktorze? – Jon – nie zapominaj. Nie, to obietnica kulinarnych cudów u mnie w domu. – Bosko! To mi się podoba. – O siódmej? – Będę gotowa – obiecała, mrużąc oko, i wyszła. ROZDZIAŁ 8 Kopczyk posiekanych, świeżych ziół leżał w kąciku deski do krajania, obok niego zaś garść szalotki. Wokół wypełnionej do połowy butelki wermutu poniewierały się skorupki od jajek. – Gdzie się tego nauczyłeś? – zapytała Samantha. – Robić sos béarnaise? – Nie, rozbijać jajka jedną ręką. – Moja szkoła przetrwania – odpowiedział Bryson, zaczynając mieszać żółtka trzepaczką. – Życie kawalera na Manhattanie nie jest taką rozkoszą, jak się wydaje. Kuchnia w nowojorskich restauracjach sprawia rozkosz podniebieniu, lecz zbyt szybko wyrządza spustoszenie w portfelu, więc jako miłośnik dobrego jedzenia musiałem nauczyć się podstaw gotowania. – Nie sądzę, żeby filet w sosie béarnaise można było uznać za podstawę gotowania. – I owszem, wierz mi. Naprawdę skomplikowane dania przyrządza się godzinami. – Prawdziwa Julia Child. – Noszę inny rozmiar sukienek. Kończył przyrządzać sos, a ona w tym czasie zrobiła prostą sałatkę. Steki wkrótce miały być gotowe. Bryson otworzył butelkę st. emilion. Samantha zaniosła nakrycia na niewielki, szklany stolik na tarasie mieszkania, podczas gdy Bryson wyjmował z piekarnika ostatnie danie. Wyszedł z kuchni z koszykiem na pieczywo, nakrytym czerwoną lnianą serwetką. Nad ciepłym chlebem unosiła się para, zdmuchiwana chłodnym późnowiosennym powiewem. – Świeży? – zapytała, gdy nalewał wino. – Słowo daję, że świeży. – Nie wierzę. No dobrze, uzupełnij zdanie. – Jakie? – Wino, śpiew i... – Nie dzielisz skóry na nie upolowanym niedźwiedziu? – zaśmiał się. – Chyba nie. Co innego, jeśli mężczyzna zaprasza kobietę na kolację, a zupełnie co innego, jeśli ona to zaproszenie przyjmuje. – Co pani ma na myśli, panno Kirstin? – Do diaska, nie za dużo tego bon tonu? – Siła przyzwyczajenia. Czuję się trochę nieswojo, zapraszając kobietę do siebie, nawet jeśli mam jak najbardziej uczciwe zamiary. Spróbowała wina i popatrzyła mu prosto w oczy. – A więc jakie są dziś wieczorem zamiary dobrego doktora? – Zapewniam, że czysto zawodowe. – Cholera. – Lepiej spróbuj steku, zanim wystygnie. – Psujesz całą zabawę. Wiedziała, że jej zuchwałość jest w istocie formą obrony, sposobem rozładowania napiętej sytuacji. Podszyta ironią bezczelność pozwalała zmniejszyć lęk, i tak już osłabiony przez wino. Była zakłopotana swoją zaczepną pozą, ponieważ seksualna napastliwość nie leżała w jej charakterze. Stek, sałatka, chleb i wino: posiłek równie pyszny, jak prosty. Samantha poprosiła Brysona, by opowiedział o sobie. Zauważyła, że do tej pory unikał wszelkich wzmianek na temat przeszłości lub teraźniejszości. Zirytowany swoją gadatliwością Bryson beształ się w myślach, że nie przeszedł od razu do rzeczy. Bardziej chciał poznać Samanthę Kirstin jako ochotniczkę, uczestniczącą w prowadzonych przezeń badaniach niż od strony osobistej. Miał nadzieję, że formalnie zaproszona łatwiej się odpręży, a jemu pozwoli to poznać mechanizmy rządzące jej zachowaniem. Okazała się idealną partnerką do rozmowy, była bowiem bystrą słuchaczką, a każdą przerwę w dialogu wykorzystywała do wznowienia rozmowy o Brysonie. Zachęcony trafnymi pytaniami zaczął rozwodzić się na własny temat. Mimo swojej nie dającej się powstrzymać gadatliwości, nie miał najmniejszej ochoty przerywać tej dyskusji. Wykazała intuicyjne zrozumienie tajników jego charakteru, przez co stale miał ochotę jej przytakiwać: „właśnie, dokładnie o to chodzi...” – Nie jesteś ciekawa, dlaczego cię tu dzisiaj zaprosiłem? – Owszem, ale nie chcę pytać, żeby nie zniszczyć otaczającej to zaproszenie tajemnicy. – Nie taka to znowu tajemnica. Po prostu uważam, że masz bardzo niezwykłe EEG. – Och, Boże, będę żyć? – Rozwarła oczy z udawaną grozą. – Do stu lat – odparł z uśmiechem. – Wracając do twojego EEG, jeszcze nigdy nie widziałem takiego zapisu. Nie budzi jakichkolwiek zastrzeżeń, ale nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego właśnie tak wygląda. Pozwolisz – narysuję go. Bryson nakreślił na odwrotnej stronie papierowej serwetki typowe postaci EEG. Obok, dla porównania, odtworzył zapamiętany z popołudniowej sesji zapis fal mózgowych Samanthy. – Tak właśnie wyglądało to na oscyloskopie – powiedział i zaczął wskazywać poszczególne elementy. – Tu, tu i tu mamy fale typowe. Przyjrzyj się tym małym oscylacjom nieco dalej. To normalny zapis czynności REM, zarówno pod względem długości trwania, jaki pory wystąpienia. Porównaj go z tym fragmentem zapisu – rzekł, wskazując iglice, które wcześniej wzbudziły jego zdumienie. – Widzisz różnicę? – Dobrze, że nie zostałeś ginekologiem. – Samantha wsparła łokcie na stole, a podbródek na złożonych dłoniach. – Kobiety wstydziłyby się przy tobie rozbierać. – Daj spokój, mówię poważnie. – Przepraszam – powiedziała i przyjrzała się obydwóm fragmentom zapisu. – Popatrzmy... Dla mnie wyglądają tak samo, no, może te fale są niższe i bardziej zwichrowane niż pozostałe. – Bardzo dobrze. Właśnie o to mi chodziło. – Hm? To znaczy, o co? – Te zwichrowane, jak je określiłaś, fale różnią się od typowej czynności REM jeszcze jedną cechą. Normalna czynność REM występuje u ciebie w prawidłowej fazie snu – między poszczególnymi cyklami. Te drobne fale pojawiają się jednak podczas snu delta. Nie mogłaś wtedy śnić – tak przynajmniej sądzę. – Co to oznacza? – Sam chciałbym wiedzieć. – Wzruszył ramionami. – Widuje się czasami nieprawidłowy zapis EEG u osób ze schorzeniami neurologicznymi, na przykład padaczką czy po urazach czaszki. Nie wspomniałaś jednak o niczym podobnym w formularzu zgłoszenia. – Zawsze byłam zdrowa jak ryba – powiedziała i jak gdyby dla potwierdzenia swoich słów, wgryzła się w dwie kromki chleba. – I nie zażywasz żadnych leków ani narkotyków? – Och, daję sobie herę w kanał, ale poza tym nic poważnego. – Wiesz, co jest w tobie zdumiewające? – roześmiał się i odchylił na oparcie krzesła. – Wiem, lecz mimo to powiedz. – Gdybym powiedział komukolwiek o nieprawidłowościach w jego EEG, ten ktoś zamartwiałby się nimi na śmierć. Ty natomiast sprawiasz wrażenie, że w ogóle się tym nie przejmujesz. – Och, przejmuję się, ale skoro jesteś mózgiem tego laboratorium, zakładam, że znasz się na swoim fachu. Sądzę również, że powiedziałbyś mi, gdyby chodziło o coś rzeczywiście poważnego. – Powiedziałbym – przytaknął. – To bardziej intrygujące niż groźne. – Zastanowił się, czy nie powiedzieć jej o telefonie z centrum komputerowego, lecz zrezygnował z tego pomysłu. – Mam w środku dobrą brandy. Pomożesz mi zebrać talerze? Zmywał naczynia, a Samantha je wycierała. Zapadła noc, w wieczornym powietrzu czuło się chłód. Bryson zamknął rozsuwane drzwi na taras i zaprowadził Samanthę do salonu, w którym był kominek. Na żelazny ruszt położył kleszczami kilka bierwion. – Ostatnie trzy polana z sągu – powiedział. – Nigdy nie jest za późno na ogień, tak? – Do diabła z tym, czerwiec zaczyna się dopiero za tydzień. – Uwielbiam ogień. W moim rodzinnym domu kominki są praktycznie w każdym pokoju. Zawsze oglądałam kino nocne, grzejąc się przy ogniu, nawet w sierpniu. – W domu – to znaczy gdzie? – Na Long Island. W małej dziurze o nazwie Laurel Hollow, o której na pewno nigdy nie słyszałeś. – Znam to miejsce. – Podał jej kielich z courvoisierem. – Przejeżdżałem tamtędy, kiedy wybierałem się na żagle. Mój przyjaciel trzyma łódź w Cold Spring Harbor. – Bez żartów. – Naprawdę. Pewnie parę razy przejeżdżałem obok twojego domu. – Pomachałabym ci ręką, ale nie rozpoznałam twojego samochodu – odrzekła z uśmiechem. – Raczej nie mogłaś go dostrzec z okna. Chyba żaden z domów w Laurel Hollow nie ma mniej niż trzydzieści pokoi i nie stoi na działce mniejszej niż pięćdziesiąt akrów, szczelnie osłonięty od szosy. – Zadowolisz się osiemnastoma pokojami na dziesięciu akrach? – A więc mówiłaś poważnie? – Element dobrego wychowania, które z radością zostawiłam za sobą – przytaknęła. – Miałaś problemy w domu? – Raczej rzeczy, które mnie drażniły – odparła, podciągając pod siebie nogi na sofie. – Chyba były mi pisane, zważywszy na to, skąd pochodzę. – Nieszczęśliwa, bogata dziewczynka? – Mniej więcej. Mój ojciec wiecznie był poza domem. Latał po całym świecie, załatwiając jakieś interesy z nieruchomościami. Matka jest poczciwa i bardzo uprzejma, ale wyznaje zbyt sztywne zasady. Przypomina dobrze wytresowanego pieska pokojowego. Należy do odpowiednich klubów i zawsze się uśmiecha. Potrafi mówić tylko: „Ależ oczywiście, kochanie”. – Na pewno stara się jak może, mimo tego, jak ją przedstawiasz – odrzekł, śmiejąc się na głos. – Nie zrozum mnie żle: ma dobre intencje i w pewien sposób jest mi jej szkoda. Dam ci przykład. Mam osiemnastoletniego brata; było nas tyko dwoje. Szczeniak jest zepsuty do szpiku kości. Ojciec dał mu żółte sportowe porsche na urodziny. Nie upłynął jeszcze tydzień, kiedy skasował je po pijanemu. Dziw, że nic mu się nie stało. Ostatnim razem, gdy dzwoniłam do domu, okazało się, że kupili mu nowe porsche – tym razem niebieskie. Czyż to nie żałosne? – Więc wyprowadziłaś się z domu. – Nie od razu. Matka uczyła się w Vassar, więc mnie też tam posłano. Musiałam jednak przyjeżdżać do domu raz w miesiącu, na każde święta i wakacje. Czułam się tak, jak gdybym w ogóle nie opuszczała Long Island. Nadzór rodziców i świętoszkowata atmosfera w szkole powodowały, że czułam się jak w zakonie. Ochoty do życia dodał mi dopiero kurs biologii na pierwszym roku w college’u. Naprawdę czułam się w nim świetnie, chyba wszystkie wieczory przesiedziałam w laboratorium. – Kiedy przecięłaś pępowinę? – W tym samym roku. Nie mogłam już wytrzymać po pierwszym semestrze. Chciałam, żeby biologia była moim przedmiotem kierunkowym, więc skorzystałam z nieuwagi rodziców oraz doradcy pedagogicznego i wysłałam podania do pół tuzina szkół, gdzie biologia stoi na wysokim poziomie. Po pierwszym roku przeniosłam się do szkoły imienia George’a Washingtona. – Rodzice na pewno byli zachwyceni. – Zrobili wszystko, żebym wróciła na właściwe miejsce. Tego lata ojciec kupił mi katamaran, o którym marzyłam od czasów liceum. – Umiesz pływać na katamaranie? – Uwielbiam je. Powiedziałam ojcu, że chociaż był nieobecny przez większość czasu, nauczył mnie niezależności. Kiedy miałam trzynaście lat, zakochałam się w pływaniu na moim pierwszym, małym katamaranie. Chciałam go dostać na urodziny. Matka boi się wody. Dasz wiarę, że można bać się wody, mieszkając na North Shore, tuż za Cieśniną Long Island? Tak czy inaczej, przekonała ojca, żeby mi go nie kupował. Powiedział, że jeżeli mam na niego ochotę, sama muszę zdobyć pieniądze. To mną wstrząsnęło, bo do tamtej pory dostawałam wszystko, o co poprosiłam. Po tygodniu wynajęłam się jako opiekunka do dziecka. Matka omal nie umarła ze zgrozy. Ojca ogarnęła wściekłość, że zaczęłam pracować, ale był zbyt uparty, żeby się poddać. Od tej pory stale pracowałam. – Kupiłaś wreszcie katamaran? – Dwa. Ten, na który oszczędzałam, kupiłam, gdy miałam piętnaście lat. Tym, który był łapówką od ojca, żeglowałam przez całe lato, zanim zrozumiał, że naprawdę zamierzam przenieść się do szkoły George’a Washingtona. Sprzedał go następnego dnia. Przez niemal całą godzinę rozmawiali o żeglarstwie. Bryson zorientował się, że znowu dominuje w rozmowie, świadom równocześnie, że Samantha steruje nią tak zręcznie, jak gdyby wytyczała kurs łodzi. Był coraz bardziej pod jej urokiem. Podczas gdy wsłuchiwała się w jego słowa, bacznie ją obserwował. Czuł, że tworzy się między nimi coś głębszego: bliskość i wspólnota zainteresowań, zadowolenie z przebywania razem. Popijając brandy, Bryson zdał sobie sprawę, że Samancie udało się nakłonić go do długiej opowieści, w jaki sposób trafił do szpitala Jubilee General. Kiedy prowadził prywatną praktykę na Manhattanie, ledwie wiązał koniec z końcem. Podobnie zresztą układało się całe jego życie. Po skończeniu college’u ożenił się z sympatią z dzieciństwa. Okazało się jednak, że żona nie podzielała jego przekonań do monogamii. Po paru jej odstręczających romansach postanowił odzyskać wolność. Unieważnienie małżeństwa było szybkie, lecz upokarzające. Doszedł do wniosku, że jedynym sposobem wyrwania się z myślowego chaosu, który go wówczas ogarnął, będzie wybór właściwej kariery. Zdecydował się na informatykę, wrócił do college’u i zrobił w tej dziedzinie magisterium. Chociaż miał doskonałe osiągnięcia, wkrótce uświadomił sobie, że nawet najlepsze posady w branży komputerowej nie pobudzają zbytnio intelektu. Marzył o kontaktach z żywymi ludźmi. Medycyna wydawała się do tego stworzona, wiedział jednak, że ma małe szansę dostania się na akademię. Udało się mu jednak uzyskać na tyle dobry wynik na egzaminie wstępnym, że wciągnięto go na listę oczekujących w bostońskiej akademii medycznej. Szczęście przynajmniej raz uśmiechnęło się do niego i został przyjęty. Życie na akademii okazało się brutalne. Chociaż Bryson świetnie sobie radził ze znajomością zagadnień klinicznych i diagnostycznych, wyczerpywał go jednak ogrom materiału, który trzeba było zapamiętać. Co gorsza, wieczorami i w weekendy musiał pracować, żeby opłacić czesne. Pod koniec drugiego roku gotów był zrezygnować z dalszej nauki – podobnie jak dziesiątki innych studentów. Po zmniejszeniu liczebności rocznika Brysonowi przyznano niewielkie stypendium, które okazało się na tyle wystarczającym zastrzykiem gotówki, że od tej pory mógł pracować tylko w weekendy. To pozwoliło mu utrzymać się na studiach. Wówczas bez reszty poświęcił się nauce. Pod koniec studiów został wybrany do Alfa Omega Alfa – honorowego stowarzyszenia zrzeszającego najlepszych studentów z całego kraju. Na medycynie zafascynowała Brysona neuroanatomia – być może ze względu na jego wcześniejsze przygotowanie komputerowe. W pewnym sensie funkcjonowanie mózgu i układu nerwowego można uznać za odpowiednik komputera, chociaż niewiarygodnie bardziej złożonego od krzemowych podukładów. Podobnie jak w elektronicznym urządzeniu, zwarcie lub brak zasilania może doprowadzić do defektów w organizmie – bezsensownego wydruku z maszyny, a utykania, wady mowy lub paraliżu u człowieka. W obydwu przypadkach najważniejszym elementem diagnozy jest dokładne zlokalizowanie miejsca uszkodzenia. Staż odbył w Bostonie, lecz pociągał go miraż Nowego Jorku. Zdołał zaciągnąć się do jednego z bardziej prestiżowych programów dla specjalizujących się lekarzy i zaczął pracować jako neurolog na Manhattanie. Jego życie nabrało od tej pory rozpędu. Umiejętności, pewność siebie i energia przyniosły mu reputację młodego lwa na oddziale, wobec czego wkrótce został szefem wszystkich lekarzy podczas specjalizacji. Bryson zaczął snuć marzenia o prywatnej praktyce na Park Avenue – gdzie przyjmowali najwięksi luminarze. Ośmielony dotychczasowymi osiągnięciami i zapewnieniami o sukcesie ze strony swoich przełożonych, zaciągnął w banku Chase Manhattan pożyczkę w wysokości trzydziestu tysięcy dolarów. Pierwszego lipca tego samego roku, po uzyskaniu specjalizacji, wynajął pięciopokojowy gabinet na rogu Siedemdziesiątej Drugiej ulicy i Park Avenue. Wkrótce zatrudnił rejestratorkę i dwie pielęgniarki, kupił automatyczną sekretarkę oraz drogie ubezpieczenie przeciw pozwom z tytułu błędów w sztuce. Udekorował nawet gabinet w najnowocześniejszej odmianie stylu art deco. Szkopuł polegał na tym, że nikt nie kierował do niego pacjentów. Pierwsze pół roku okazało się katastrofalne. Bryson przyjął ze trzy tuziny chorych, w większości ze zwykłej ubezpieczalni, a do tego podrzucono mu parę konsultacji w szpitalach. Żeby zwiększyć dochody, łapał tu i tam podrzędne medyczne fuchy, ale i tak ledwie sobie radził. Pod koniec pierwszego roku praktykowania jego dług sięgał czterdziestu tysięcy dolarów. Drugi rok już był lepszy, a trzeci – dochodowy. Upór, krążące dobre opinie oraz stała dostępność sprawiły, że liczba pacjentów Brysona zaczęła się powoli zwiększać. Wreszcie zaczął żyć w prawie komfortowych warunkach. Jego renoma urosła na tyle, że chorzy musieli czekać cztery, a nawet sześć tygodni na wizytę. Chociaż nie odniósł jeszcze sukcesu, już zaznaczył swoją obecność na medycznej arenie. Razem z powodzeniem przyszły jednak obowiązki natury pozamedycznej: sterty papierkowej roboty, problemy administracyjne i nie kończące się posiedzenia szpitalnych komitetów. Przeszkadzały one Brysonowi stać się lekarzem doskonałym, uzdrowicielem bez reszty oddanym chorym. Pewnego dnia późnym wieczorem, po zażegnaniu kolejnej kłótni wśród personelu, Bryson doszedł do wniosku, że nie dla niego prywatna praktyka. Tęsknił za uprawianiem medycyny dla samej medycyny, za czystą nauką i badaniami. Jonathan Bryson zaczął marzyć. Przypominał sobie godziny spędzane na początku studiów w laboratoriach i radość z nieograniczonych odkryć. Gdy opukiwał kolana pacjentów młoteczkiem do badania odruchów, jego myśli błądziły ku probówkom i butlom destylacyjnym. Wpatrując się bez końca w źrenice, tracił sprzed oczu lśnienie siatkówki i dumał o szczepionkach lub świnkach morskich. Zdawał sobie sprawę z coraz częściej ogarniającej go nieuwagi, chociaż nie dostrzegali tego pacjenci, aż w końcu postanowił inaczej spożytkować swoją energię i obrać nowy kierunek kariery. Skoro marzył o badaniach naukowych, im właśnie powinien się poświęcić. Dwa i pół roku po uzyskaniu specjalizacji zabrał się do wertowania periodyków naukowych, poszukując wolnych miejsc w placówkach badawczych. Mijały miesiące, a Bryson nie znajdował interesujących propozycji. Zaczął odczuwać irytację; przyłapał się na tym, że z niecierpliwością wyczekuje na niedzielny „New York Times”, w którym zamieszczano anonse o wolnych etatach dla lekarzy. Nadal nie trafiał na nic odpowiedniego. Przeglądał również pisma medyczne i dwa razy zamieścił ogłoszenia o gotowości do podjęcia pracy w charakterze naukowca, ale nie doczekał się na nie odpowiedzi. Gdy dobiegał trzeci rok praktykowania, natrafił wreszcie w „Journal of American Medical Association” na ogłoszenie o wolnym miejscu w laboratorium badań snu w szpitalu Jubilee General. Następnego ranka wysłał tam swój życiorys. Zrobiło się późno. Zarówno Bryson, jak i Samantha odczuwali lekką euforię – częściowo wywołaną alkoholem, a częściowo dzieleniem się wspomnieniami. – Dlaczego zgłosiłaś się do laboratorium? – Interesuje mnie to – odparła Samantha po wyraźnym namyśle. – Na fizjologii uczono nas, jaki jest mechanizm snu. Usłyszałam od przyjaciół na akademii medycznej, że są wolne miejsca. Odwróciła wzrok, z czego Bryson bez trudu wywnioskował, że nie mówi prawdy. – Chodzi o pieniądze? – zapytał. – Wiem, że dobrze płacimy. – Każdemu przyda się trochę więcej grosza. – Nie jesteś każdym. Pochodzisz z bogatej rodziny i masz asystenturę. Po co ci potrzebne pieniądze? – Mam wydatki. – Jeszcze jeden katamaran? – spytał z uśmiechem. Nadal miała poważną minę. – Gdyby tylko o to chodziło – odparła wreszcie szeptem i podniosła się z sofy. – Robi się późno. Dziękuję za kolację, była przepyszna. – Słuchaj, nie chciałem cię przesłuchiwać. – Podszedł do niej. – Przepraszam, jeżeli wypytywałem o sprawy osobiste. Chodzi o to... – O co? – Sam nie wiem – potrząsnął głową. – Wyczuwam, że masz jakieś kłopoty... Patrzył na nią w taki sposób, że Samantha spojrzała mu głęboko w oczy, dotknęła policzka i miała wielką ochotę zwierzyć się. – Dziękuję. Może kiedy indziej... – Odwróciła się do wyjścia. – Kto to jest Jerry? – Skąd wiesz o Jerrym? – Drgnęła i znieruchomiała. – Mówiłaś przez sen. – Co powiedziałam? – Tylko jego imię. Kto to? Twój chłopak? – Ktoś, kogo kiedyś znałam. Podszedł bliżej, niemal się dotykali. Zanim odwróciła twarz, ujrzał smutek w jej zamglonych oczach. Delikatnie obrócił ją ku sobie. – Pomogę ci – powiedział. Wtedy stało się coś, co można przyrównać do rozbicia wiekowej porcelany. Twarz Samanthy pokryły setki drobniutkich linii, które równie nagle się rozeszły, jak się pojawiły, pozostawiając pustkę, próżnię. Natychmiast wypełnił je żal, znajdujący ujście w przeciągłym, wstrząsającym ciałem szlochu. Bryson otoczył ją ramionami. Przywarła do niego i rozpłakała się. Pogładził ją po włosach, musnął kark. Podniosła wzrok, popatrzyła na niego i otarła łzy. Pocałował ją delikatnie w czoło. Ta nagła bliskość przyniosła jej ulgę, doznała nieoczekiwanego ciepła i czułości. Powoli zetknęli się ustami, pozostając w bezruchu, czując jedynie ulotny, jedwabisty dotyk warg. Gdy wreszcie odsunęła się od niego, dojrzał, że smutek w jej oczach ustąpił miejsca pragnieniu. Tym razem ich pocałunek był pełen głodu i natarczywości. Przywarła do niego gwałtownie, przerażona natężeniem uczuć, lecz nie potrafiąca się od nich powstrzymać. Osunęli się na dywanik przed kominkiem. Objął ją w pasie i leżeli tak przytuleni, bok przy boku. Dotykał jej warg, nosa, policzków, delikatnie rzeźbiąc kontury twarzy. Przez długą chwilę szukali się wzrokiem w blasku płomieni. Znów przytuliła się namiętnie. Przetoczył się na plecy. Obydwoje nie mogli czekać dłużej. Wysunął bluzkę z jej spodni, ona w tym czasie rozpinała guziki jego koszuli. Wkrótce byli nadzy. Splatając nogi, przetaczali się z boku na bok, nie odrywając od siebie ust. W napięciu ścisnął w dłoni jej pierś silnie, niemal brutalnie, a kiedy się od niego odsunęła, zdał sobie sprawę, że sprawił jej ból, lecz powiedziała tylko, że ma wrażliwe piersi, żeby dotknął niżej, i powiodła jego dłoń ku wilgoci i ciepłu między udami. Westchnęła po chwili, pieszcząc palcami mięśnie jego brzucha, a później przesuwając je niżej, by śmiało, łapczywie wziąć go w dłoń. Wkrótce oboje byli gotowi, spiesznie, lecz bez zaskoczenia. Odwrócił się od niej, szepcząc coś o zabezpieczeniu. Nie wypuściła go jednak z objęć, wyginając ciało w łuk. Twierdziła, że nic jej nie grozi, bo lada dzień powinna mieć okres. Znów obrócił się ku niej, obejmując jej pośladki. Wprowadziła go w siebie, w gładko płynącą, falującą karuzelę miękkości, zlewania się i rozdzielania, powolności oraz gwałtownego przyspieszenia, i uderzała swoimi biodrami o jego, jęcząc cicho, zaciskając dłonie na jego ciele, aż pozbawiony tchu, rozluźniony, poczuł ustępujące napięcie. Obejmował ją przez długi czas. Znikł jej smutek, ustępując miejsca nasyceniu. Rozłączyli się powoli. Samantha usiadła. Zauważył, że jest przeraźliwie blada. – Nic ci nie jest? – zapytał. – Za dużo wina – odparła, wstając i chwiejnie idąc do łazienki. Zamknęła za sobą drzwi, ale było wyraźnie słychać jak wymiotuje. Długo nie wychodziła, więc Bryson miał ochotę pójść za nią, lecz uznał, że ma prawo, by nikt nie oglądał jej w tym stanie. Przegarnął węgle na kominku. Gdy się w nie wpatrywał, znów wróciły nie dające mu spokoju myśli. Wyczuwał w Samancie niepewność, tajemnicę. Działo się coś, co nie zostało powiedziane. Żałował, że nie potrafi zrozumieć, o co chodzi. Starał się przypomnieć dokładnie jej słowa. Nagle pojął. Miał wrażenie, że światło zrozumienia stało się jaskrawsze nawet od ogni w kominku. Przed oczami stanął mu formularz zgłoszenia Samanthy do udziału w badaniach, każda jego linijka, również ta, w której napisała, że ostatnią miesiączkę miała dwa tygodnie temu. Jak w takim razie mogła spodziewać się kolejnego okresu? Może się pomyliła? Może zażywała tabletki antykoncepcyjne lub stosowała wkładkę wewnątrzmaciczną? Nie, kobiety w takich wypadkach dokładnie pamiętały datę ostatniej miesiączki. Samantha była zbyt inteligentna, by nie zabezpieczać się w niewłaściwej porze miesiąca, by ryzykować zajście w ciążę, chyba że... Uświadomienie sobie prawdy wstrząsnęło nim tak bardzo, że o mało nie oparzył dłoni w palenisku. Kłamstwo, dotyczące daty miesiączki, wrażliwość piersi na dotyk, wymioty... Idiota ze mnie, pomyślał. Nawet pierwszoroczny student postawiłby właściwą diagnozę. Złość na samego siebie ustąpiła miejsca refleksji. Przypomniał sobie wyraz jej twarzy. Miała prawo do smutku – znalazła się w prawdziwych kłopotach. Nic dziwnego, że potrzebowała pieniędzy. Przeszedł do sypialni, włożył szlafrok i przygotował koszulę z długimi rękawami dla Samanthy. Położył się na brzuchu przed kominkiem. Samantha wyszła wreszcie z łazienki i otulona w ręcznik kąpielowy usiadła obok niego. Podał jej koszulę. Zdjęła ręcznik, włożyła koszulę, na twarz wróciły rumieńce. – Mmm – wymruczała, przytulając się do niego. Pachniała płynem do płukania ust. Odprężyła się i przymknęła oczy. Wkrótce zapadła w drzemkę. Bryson zdawał sobie sprawę, że musi z nią porozmawiać, dać jej do zrozumienia, że wie. Miał ochotę ją pocieszyć, pomóc. Musnął jej policzek wargami. – Sam, jesteś w ciąży, prawda? Otworzyła oczy, wystraszona. Po tonie jego głosu zorientowała się, że nie ma sensu zaprzeczać. – Skąd wiesz? – Jestem lekarzem, czyż nie? – Wiedziałam, że jest z ciebie ginekolog amator. – To na pewno wczesna ciąża. – Niewiele ponad dwa miesiące. – Masz zatem dużo czasu. – Na co? – zapytała, patrząc mu prosto w oczy. Brzmiało to raczej jak oświadczenie niż pytanie. – Cóż, to wielki krok. – Bryson zacisnął usta. – Wiem. – Jesteś katoliczką? – Nie. Nie ma to nic wspólnego z tym, czy jestem za, czy przeciw aborcji. Nie jestem przeciwna, po prostu chcę urodzić to dziecko. – Na pewno była to trudna decyzja. Nie wątpię, że ją dokładnie przemyślałaś. – Owszem, ale nie aż tak trudna, jak sądzisz. – Ten Jerry, to ojciec? – To nikt. – Nikt, kto jest jednak sprawcą twojej ciąży. – Nie mogę go za to winić. Jeśliby szukać winnych, jestem równie odpowiedzialna jak on. Małżeństwo od początku nie wchodziło w grę – stracilibyśmy na tym obydwoje. Tak więc Jerry to już tylko wspomnienie. – A ty potrzebujesz pracy. – Urodzenie i wychowanie dziecka nie jest tanie. – Zaczerpnęła tchu. – Naprawdę potrzebuję pieniędzy. Wiedziałam, że robię źle kłamiąc, gdy zgłosiłam się do laboratorium, ale rozglądałam się za pracą po całym miasteczku akademickim i nigdzie niczego nie znalazłam. Miałam nadzieję, że... Sama nie wiem. W pewnym sensie cieszę się, że się domyśliłeś. Odchodziłam od zmysłów ze strachu, że to zaszkodzi dziecku, ale teraz to kwestia czysto akademicka. – Nie jesteś zainteresowana programem? – Jak mogłabym? Oszukiwałam się sądząc, że nie będę się martwiła. Na formularzu jest wyraźnie napisane, że ochotniczki nie mogą być w ciąży. Czuję ulgę, że już wiesz. – Może znajdzie się jakieś wyjście. – Dziękuję, ale nie chcę ryzykować. – Nie rozumiesz. Gdybym był bez reszty oddanym swojej pracy naukowcem – a za takiego się uważam – wykluczyłbym cię z programu badań. Istnieje jednak w pełni uprawniony, naukowy powód, byś nadal uczestniczyła w badaniach. Po prostu zbadam EEG u ciężarnej kobiety. Ponieważ twój zapis jest bardzo interesujący, zyskamy dzięki temu mnóstwo cennych informacji. Twoje „zwichrowane fale” mogą mieć coś wspólnego z ciążą. Jeśli chcesz pozostać w programie, dopilnuję, byś dostawała za każdym razem placebo. – Nie tabletki nasenne? – Nie, chyba że robisz się senna po cukrze pudrze. – I nikt się o tym nie dowie? – Nie przez najbliższych parę miesięcy, zanim ciąża nie stanie się widoczna. – Jesteś pewny, że to niczym nie grozi dziecku? – Jestem pewny – odparł z uśmiechem. Poczuł jak uspokojona Samantha odpręża się. Ponownie przymknęła oczy. – Doktorze, jest pan bardzo dobrym człowiekiem. Wtuliła się w jego bark i wkrótce głęboko zasnęła. Bryson nieruchomo wpatrywał się w ognie na kominku, nie chcąc obudzić jej przy poruszeniu. Nie dopuszczał współczucia dla niej: podjęła decyzję po przeanalizowaniu innych możliwości i potencjalnych konsekwencji. Mimo to doceniał wagę jej kłopotów i pragnął pomóc. Pocałował ją delikatnie w policzek i uśmiechnął się do siebie. Odezwało się jego szczęście: pierwsza kobieta, którą zainteresował się od lat, była w ciąży. ROZDZIAŁ 9 – Rozumiesz coś z tego, Mac? Joachim MacFerson przyjrzał się zapisowi EEG. Jako kierownik wydziału neurofizjologii znał się lepiej na funkcjonowaniu układu nerwowego niż ktokolwiek na uniwersytecie. Jego drugą specjalnością była neuroanatomia rozwojowa – dziedzina zajmująca się rozwojem i różnicowaniem się czynności dojrzewającego mózgu. Chociaż umiejętności MacFersona znano w całym kraju, to i dla niego zapis na liniowanym papierze okazał się zagadką. – Nie mam pojęcia. Jeszcze nigdy nie widziałem czegoś takiego. Uważasz, że te drobne oscylacje mogą pochodzić od płodu? – Miałem nadzieję, że właśnie ty mi to powiesz – odparł Bryson. – Nie wiem – potrząsnął głową. MacFerson. – Możliwe. Istnieje parę prac na temat zapisu EEG noworodków, ale nie płodów w tak wczesnym stadium rozwoju. – Kiedy dokonywano zapisów? – Zwykle podczas porodu. Większość badań dotyczyła przewidywania neurologicznych wad rozwojowych, ujawniających się w późniejszym wieku, powiedzmy, od roku życia, opartych na zapisie EEG przy urodzeniu. Porównywano w nich FEEG – czyli elektroencefalogram płodu – z zapisami uzyskanymi od jednorocznych dzieci, by ustalić, czy istnieje związek między obciążeniami przy porodzie a nieprawidłowościami czynności układu nerwowego. Niektórzy mądrale twierdzą, że na podstawie FEEG potrafią przewidywać uszkodzenia mózgu. – Badacze zbierający zapisy FEEG, interesują się więc długofalowymi konsekwencjami neurobehawioralnymi? – W zasadzie tak. – Jak wykonuje się EEG u dziecka jeszcze w łonie matki? – W sześćdziesiątym dziewiątym lub siedemdziesiątym roku skonstruowano nowego rodzaju elektrodę. Wprowadza się ją przez pochwę do macicy tak, by miała styczność z ciemieniem płodu. Dzięki temu udało się uzyskać dość rzetelne zapisy płodowego EEG. – Czego na nich szukano? – O ile sobie dokładnie przypominam – MacFerson podrapał się po głowie – badaczy interesowały zmiany w FEEG związane z przyjmowaniem nadmiernej ilości leków, niedoborem tlenu, deceleracją tętna płodu, porodami kleszczowymi – tego rodzaju zagadnienia. – Nowy typ elektrody pozwala więc na uzyskanie płodowego zapisu EEG i ustalenie, czy przejściowe zmiany zapisu wiążą się z ujawniającymi się w późniejszym okresie zaburzeniami neurologicznymi? – zadał kolejne pytanie Bryson. – Tak jest. – Czy FEEG odczytuje się w taki sam sposób jak u dorosłego? – Nie. Odczyt prowadzi się zgodnie ze standaryzowanymi zasadami, opracowanymi dla EEG noworodków. Sklasyfikowano charakterystyczne cechy zapisów od nowo narodzonych dzieci na podstawie takich zmiennych losowych, jak amplituda, częstotliwość i szerokość pasma sygnału. – Czy możesz na podstawie mojego zapisu ustalić, że iglice nie są wynikiem rejestracji czynności mózgu płodu, ponieważ nie korzystałem z elektrody wewnątrzmacicznej? – Oczywiście, że nie. Nie mam na to żadnych dowodów. Wiemy, że układ nerwowy płodu rozwija się już od ósmego tygodnia ciąży. Być może u twojej pacjentki występuje wysokie neuroprzewodnictwo, więc pierwsze sygnały pochodzące od płodu odbiły się na zapisie matki. – Zatem to możliwe? – Pewnie. Wiemy, że niemowlęta mają marzenia senne, nikt jednak nie ustalił, jak wcześnie podczas rozwoju płodowego się pojawiają. – Niemowlęta to co innego, ale mówimy przecież o nie narodzonym płodzie. – Niewielka różnica. Od płodów też można uzyskać zapis EEG. One również śnią. – Skąd jesteś tego taki pewny? – Parę lat temu grupa skandynawskich naukowców przeprowadziła badania na embrionach kurcząt – odparł MacFerson. – Z jajek zdjęto fragmenty skorupek i zastąpiono je szklanymi pokrywkami. Można było dzięki nim stwierdzić, że u nie wyklutych kurcząt występują sporadyczne szybkie ruchy gałek ocznych. Badacze doszli więc do wniosku, prawdopodobnie słusznego, że nie narodzone dzieci również mają marzenia senne. Na razie wiadomo, że śnią przynajmniej kurczaki. – Interesujące. Jeżeli więc w moim zapisie występuje rejestracja czynności mózgu płodu, wystarczy, żebym stale powtarzał EEG w ciągu kolejnego tygodnia lub dwóch, by ustalić, czy występują jakieś prawidłowości? – Po co masz marnować czas? Niech to zrobi MEDIC. – To możliwe? – W niektórych badaniach EEG płodów wykorzystywano komputery. Widzisz, przy tego rodzaju badaniach zbiera się olbrzymie ilości danych. Po paru tygodniach miałbyś tysiące arkuszy zapisu i byłoby ci bardzo ciężko ustalić znaczenie potencjalnych prawidłowości, opierając się wyłącznie na analizie wizualnej. Nie wyobrażam sobie, byś mógł rzetelnie ocenić taki ogrom informacji. – Komputer potrafił zinterpretować zapisy? – Tak. Przy analizie FEEG wykorzystano minikomputer tak skonfigurowany, by posługiwał się dyskiem. Dane przenoszono na taśmę magnetyczną i poddawano je analizie za pomocą nie działającej w czasie realnym wersji programu. Był to zwykły program do oceny takich parametrów EEG jak najwyższe i najniższe napięcie, obniżenie woltażu i tak dalej. Oszczędziło to mnóstwo czasu. – Może powinienem tak zrobić. Gdybym podzielił zapis mojej ochotniczki na jednogodzinne odcinki, zanalizowanie każdego z nich zabrałoby MEDIC-owi około dwóch sekund. – Po to właśnie są komputery. Mimo to, mówiąc o EEG dwumiesięcznego płodu, zapuszczasz się na nieznane wody. Możesz wycisnąć z tego interesującą pracę. – O wiele więcej, Mac, o wiele więcej. Mówimy na razie o przeczuciach, ale jeżeli okaże się, że rzeczywiście miałem rację, wpadłem pewnie na coś zupełnie nowego. Oczywiście, będę potrzebował dużo więcej danych, zanim potrafię sformułować w pełni uprawnione naukowe konkluzje. Wyświadcz mi jeszcze jedną przysługę, Mac: zatrzymaj na razie wszystko dla siebie. Nie chcę, by dowiedziano się o tym przedwcześnie, zanim będę mógł wykazać się konkretnymi wnioskami. MacFerson obiecał dochować tajemnicy. Bryson spędził pozostałą część przedpołudnia w bibliotece uniwersyteckiej, przeglądając mało znane artykuły traktujące o elektroencefalografii płodowej. Po kilku godzinach wertowania periodyków doszedł do wniosku, że MacFerson miał rację. O FEEG pisano rzadko, a większość prac dotyczyła zapisów uzyskanych w trakcie porodów. W ogóle nie wspominano o wykonywaniu elektroencefalogramów we wczesnym okresie rozwoju płodu. Pole do badań okazało się szeroko otwarte. Bryson czuł rosnący entuzjazm. Jeżeli u dziecka Samanthy, niemal jeszcze embriona, występowała dająca się zarejestrować elektroencefalograficznie czynność mózgu, było to niewiarygodnie ważne odkrycie. Gdyby udało mu się prześledzić kształtowanie się zapisu EEG w różnych stadiach ciąży, wówczas otwierały się przed nim całkowicie nowe możliwości porównywania wpływu leków. Mogło to zwiastować również dodatkowe źródła finansowania badań. Po opracowaniu terminologii EEG normalnie rozwijającego się płodu, Bryson mógł się pokusić o ustalenie standardu, do którego można by odnosić zapisy ze wszystkich ciąż. Stanowiłoby to znaczące dokonanie naukowe. Na pewno rzuciłyby się na nie również firmy farmaceutyczne, przez co Bryson miał szansę zyskać jeszcze większe możliwości do dalszych badań. Poczuł zawrót głowy od roztaczających się przed nim perspektyw. Czy właśnie tego szukał, odkąd zaczął pracować w Jubilee General? Od chwili porzucenia prywatnej praktyki i skoncentrowaniu się na badaniach naukowych, Bryson miał nadzieję, że pewnego dnia dokona – może przypadkiem, a może dzięki systematycznej pracy – jakiegoś fascynującego, pozornie niemożliwego do przewidzenia odkrycia, niosącego wielkie nadzieje ludzkości. Jak Pasteur, Koch czy Lister, wykorzystałby je jako kamień węgielny w dekadach intensywnej, niosącej satysfakcję pracy. Oszałamiała go perspektywa zostania autorem przełomowego osiągnięcia. Obietnicy danej każdemu naukowcowi, która dla wielu pozostawała marzeniem. Bryson nie potrafił powstrzymać się od uniesienia. Czuł, że najlepiej go zrozumie pani Rutledge, z którą od dwóch lat dzielił się swoimi aspiracjami. Zadzwonił do niej i opowiedział o rozmowie z MacFersonem. Pani Rutledge nie okazała zaskoczenia z powodu ciąży Samanthy, a raczej, o ile można to było wyczuć, zmartwiła się losem dziewczyny jako samotnej matki. Nie wdając się w szczegóły, Bryson opowiedział, co spodziewał się ustalić. Oświadczył również, że postara się, by Samantha otrzymywała placebo z czego pani Rutledge była niezmiernie zadowolona. Następnie obiecał, że opowie więcej o swoich zamierzeniach, kiedy wróci do laboratorium. Na pożegnanie pani Rutledge śmiejąc się zapytała, czy w naukowej ciekawości Brysona nie kryje się również ziarno osobistej troski, bo ona wie, kiedy ma do czynienia z zakochanym mężczyzną. Bryson odłożył słuchawkę i pokręcił głową – czyżby aż tak wyraźnie było po nim widać, że zależy mu na Samancie? Tego samego dnia po południu zadzwonił do centrum komputerowego. Znów odebrał Pattner. Bryson zapowiedział, że następnego popołudnia przeprowadzi kolejną sesję snu z osobą, której EEG sprowokowało poprzedni telefon Pattnera. Neurolog zamierzał rozpocząć sesję pod koniec godzin pracy, by nie utrudniać funkcjonowania komputera w wypadku powtórzenia się nieprawidłowości. Pattner przystał na to bez większych oporów. Następnie Bryson zadzwonił do Samanthy i poprosił, żeby przyszła do laboratorium nie rano, ale o czwartej po południu, wówczas wytłumaczy jej przyczyny zmiany rozkładu badań. Samantha przyszła do laboratorium przed wyznaczoną porą i korzystając z tego, że pani Rutledge była w drugim pokoju, pocałowała Brysona w policzek. – Mieszamy interes z przyjemnością? – zapytał. – W porządku, mogę zachowywać się równie profesjonalnie jak ty. – Usiadła sztywno na krześle. – Jest mi pan winien trzydzieści pięć dolarów. – Za co? – Za siedem godzin, które powinnam przepracować dziś od rana. – Coś ci powiem: mogę płacić ci dwadzieścia dolarów za godzinę pracy – o ile można to nazwać pracą – po dwie godziny dziennie, jeżeli możesz być tu codziennie od czwartej do szóstej. – Skąd ta hojność? – Ponieważ jesteś w ciąży. – Trochę za wcześnie na pępkowe. – Wczoraj pogrzebałem trochę w literaturze. – Uśmiechnął się. – Jest coraz bardziej prawdopodobne, że twój unikalny zapis EEG jest spowodowany impulsami pochodzącymi od płodu. Jeżeli okaże się to prawdą, będziesz warta swojej wagi w złocie – tyle dzięki tobie dostanę dotacji na badania. – Może w takim razie powinnam sobie zażyczyć wyższego wynagrodzenia. – Sugerujesz przeprowadzenie licytacji? – Nie, jeśli będę musiała poddać się inspekcji. – W takim razie wygrywam z dwóch powodów: byłem ostatnim oglądającym i zaoferowałem najlepszą cenę. Chcę po prostu prowadzić zwyczajne, dwugodzinne zapisy, Sam. Zrobimy to tak samo, jak podczas zwykłych sesji snu, tyle że jedna z elektrod ciemieniowych znajdzie się na twoim brzuchu, tuż nad kością łonową. – A więc poważnie sądzisz, że na zapisie wyszły fale mózgowe mojego dziecka? – Jak najpoważniej. Być może mamy do czynienia z przełomem w medycynie. – Nic już nie rozumiem. Tłumaczyłeś mi wczoraj, że śnię, gdy występuje u mnie czynność REM. No dobrze, to jeszcze pojmuję. Widziałam jak to wygląda u jednego z ochotników. Załóżmy jednak, że zdołasz udowodnić, że impulsy rzeczywiście pochodzą od dziecka. Czy znaczy to, że u niego również występuje sen REM? – Prawdopodobnie. – Jeśli czynność REM wiąże się z marzeniami sennymi, to o czym, na miłość boską, może śnić dwumiesięczna, parocentymetrowa, nie narodzona istotka? – Dobre pytanie. – Bryson zmarszczył brwi. Nabrał powietrza i wypuścił je, zastanawiając się nad odpowiedzią. – Nie mam najmniejszego pojęcia. – Ale jesteś pewien, że ono śni? – Tego właśnie chcę się dowiedzieć. Jeżeli nawet nie śni w dokładnym znaczeniu tego słowa, nie będę zaskoczony, gdy okaże się, że jego system nerwowy wykazuje jakąś czynność elektryczną. Odnosi się to przecież do wszystkich komórek nerwowych, bez względu na stopień rozwoju. – Opowiedział o eksperymencie z nie wyklutymi kurczętami, opisanym przez MacFersona. – Płód niewątpliwie ma do czynienia z wystarczającą liczbą bodźców, by na ich podstawie mogły powstać marzenia senne – kontynuował. – Inni badacze obserwowali czteromiesięczne płody za pomocą wprowadzanych do macicy miniaturowych teleskopów. Nie interesowali się konkretnie szybkimi ruchami gałek ocznych, ale wiemy z tych obserwacji, że płody poruszają rękami i nogami, reagują na bodźce i oddychają, chociaż ich płuca są wypełnione płynem owodniowym. Jeżeli centralny układ nerwowy potrafi już w tym stadium przetwarzać informacje, kto wie, co się naprawdę dzieje w mózgu płodu. – No dobrze, panie mecenasie, przekonał mnie pan. Nie będę robiła trudności, skoro tak zależy panu na Nagrodzie Nobla. Kiedy zaczynamy? – Gdy tylko pani Rutledge przygotuje salę badań. – Jon, jesteś pewny, naprawdę stuprocentowo pewny, że to nie zaszkodzi dziecku? – Przysięgam, że jestem pewny. Samantha wkrótce znalazła się w sali badań. Zsunęła spodnie do granicy owłosienia łonowego, gdzie przyczepiono jedną z wielu elektrod, połączonych luźnymi przewodami z konsolą. – Kiedy otrzymamy wyniki? – zapytała. – Niedługo. Komputer dokona analizy EEG do jutra rana. Zamierzam poprosić programistów, by zwracali uwagę na wszelkie odbiegające od normy zapisy czynności REM. Po tygodniu analiz będzie wiadomo, czy pojawiło się cokolwiek niezwykłego. Słodkich snów. Zgasił światło i jeszcze raz poprosił Samanthę, by starała się zasnąć na plecach i nie uszkodzić elektrody. Wspólnie z panią Rutledge przyglądali się przez szybę, jak Samantha szuka najwygodniejszej pozycji. Tym razem również szybko zasnęła. Przed objęciem laboratorium, zanim Bryson zaczął polegać wyłącznie na oscyloskopie i komputerowych analizach MEDIC-a, posługiwał się standardowym, sześciokanałowym elektroencefalografem. Potem przez pewien czas nadal korzystał ze zminiaturyzowanej, trzykanałowej odmiany urządzenia. Konwencjonalny model wkrótce okazał się nieprzydatny. Oprogramowanie MEDIC-a sprawiło, że atramentowe rysiki i liniowany papier stały się przestarzałe. Teraz wyciągnął jednak aparat z magazynku, odkurzył go i podłączył do konsoli. W ten sposób zyskiwał namacalny, trwały ślad badania, na którym mu właśnie zależało. Gdyby uzyskał spodziewane rezultaty, nikt nie musiałby polegać wyłącznie na jego słowie. Bryson przyglądał się zapisowi. Zielona dioda na obudowie wskazywała, że informacje są przekazywane także bezpośrednio do MEDIC-a. Po paru minutach pod rysikami pojawił się charakterystyczny zapis czynności REM. Bryson obejrzał się na Samanthę. Ruchy gałek ocznych pod powiekami świadczyły, że rzeczywiście śniła. Zapis zmienił się, gdy wkrótce pogrążyła się w głębszej fazie snu. Znowu pojawiły się obce iglice. Od rozpoczęcia sesji minęło niewiele czasu. Bryson zwrócił na nie uwagę pani Rutledge, która potwierdziła to, czego nie dostrzegła wcześniej. Zaledwie u Samanthy skończyła się faza REM, gdy na wykresie uwidoczniły się osobliwe zygzaki. Pani Rutledge przyglądała się im w oszołomieniu. Iglice wyglądały jednak inaczej, niż za pierwszym razem. Rysik ochoczo i znacznie szybciej kreślił ciemniejsze, jak gdyby bardziej zdecydowane krzywe. Energicznie rysowane iglice wyraźnie odróżniały się od tła fal theta. Za pierwszym razem występowały one na oscyloskopie tuż za falami delta, natomiast obecnie pojawiały się w zagadkowy sposób w najrozmaitszych miejscach, jak gdyby rządziły się własną wolą. Dzwonienie telefonu zaskoczyło Brysona. – Kiedy pan zaczął? – zapytał Pattner. – Około dwudziestu minut temu. Jakieś problemy? – Nie, jest za późno, żebyśmy mieli poważniejsze kłopoty. Doszło do przejściowego spadku mocy, zapewne zaraz po tym, kiedy zaczęliście. W tej chwili wszystko już jest w porządku. Wytrzymamy, jeżeli zakłócenia z pańskiego laboratorium będą utrzymywać się na takim poziomie. Bryson poczuł się z lekka rozbawiony. Słuchając wyjaśnienia Pattnera, zastanawiał się, czy programiści kiedykolwiek pogodzą się z tym, co w jego przekonaniu było drobnymi niedogodnościami. Odłożył słuchawkę i wrócił przed zwierciadlaną szybę. Samantha leżała w bezruchu, wydawało się, że jest pogrążona w absolutnym spokoju. Bryson długo się jej przyglądał. Niespodziewanie powoli przekręciła się na bok i przybrała pozycję płodową. Bryson i pani Rutledge spojrzeli na siebie. Może pozycja Samanthy nie byłaby tak dziwna, gdyby nie przytulała dłoni do brzucha, przypadkowo dociskając do skóry elektrodę. Na oczach Brysona działo się coś, czego nie pojmował. Dłonie miał lepkie od potu. Gdzieś z podświadomości wypłynęło pytanie Pattnera, czy mówią mu coś zwroty: „unoszę się” lub „nawiązać kontakt”. Brysona zaskoczył nagły skrzyp rysika EEG. Na wykresie znów pojawił się powolny zapis REM. Śpiąca Samantha rozluźniła dłonie, odwróciła się na plecy i przeciągnęła. Po paru chwilach otworzyła oczy. Bryson przeszedł do sali badań i usiadł na łóżku. – Nic ci nie jest, Sam? – Popatrzyła na niego nieobecnym spojrzeniem zamglonych oczu. Potrząsnął ją delikatnie za ramiona. – Sam? Jej źrenice powoli zwęziły się. Po chwili zorientowała się, że siedzi przy niej. – Co się dzieje? – Nie wiem. Chciałem cię zapytać o to samo. – Chyba nic mi nie jest. Masz lodowate ręce. – Odwróciła się od niego, wyciągnęła na materacu i ziewnęła. – Ile czasu spałam? – Niedługo. – Dziwne. Miałam wrażenie, że śpię bez końca. Czułam, że chcę ci coś powiedzieć, ale nie pamiętam co. Do diabła, dlaczego nie pozwoliliście mi spać dłużej? Bryson uśmiechnął się do niej, czując nieznaczną ulgę. ROZDZIAŁ 10 – Natura zaakceptowała kolejny gigantyczny postęp w zoologicznej hierarchii. Pociągnęło to za sobą nieuniknione konsekwencje ewolucyjne – wyjaśniała Samantha grupie uczniów. Jej wykład w ostatnim tygodniu wiosennego semestru dotyczył zmiany trybu życia niektórych kręgowców z morskiego na lądowy. Najnowsze odkrycia zoologiczne rzuciły nieco światła na to, w jaki sposób przodkowie człowieka wyłonili się z głębin, by wieść egzystencję na stałym lądzie. Był to pulsujący życiem, wiecznie zmieniający się dział biologii, pełen nowych pomysłów i zarzuconych idei. Mimo jego niestałości, Samantha czuła się swobodnie, tłumacząc zawiłości, wierzyła bowiem uporczywie w skłonność życia do przybierania nowych form, której nie mogły zaprzeczyć jakiekolwiek nowo odkryte teorie dotyczące przeszłości. Planowała, że właśnie to zagadnienie będzie tematem jej pracy doktorskiej. Jako utalentowana mówczyni, doskonale znająca omawiany temat, Samantha bez trudu przykuwała uwagę słuchaczy. Studenci chłonęli z zapamiętaniem każde słowo. Można ją było nazwać nauczycielką perypatetyczną – lubiła się przechadzać podczas wykładu dookoła mównicy, uniesieniem palca podkreślając najważniejsze punkty. Chociaż jej wykład mógłby służyć za przykład zwięzłości, nigdy nie mówiła zbyt szybko, żeby słuchacze nadążali za tokiem rozumowania. Przemawiała płynnie, co świadczyło o dogłębnej znajomości tematu. – Pierwotne gatunki życia na ziemi uległy podziałowi na trzy grupy. Był to wynik wpływów klimatu i geografii. Z tych trzech... Nagle przerwała. W połowie zdania w jej umyśle zapanowała całkowita pustka. Ściągnęła brwi i odwróciła się tyłem do studentów, w stronę tablicy. Niemożliwe, by zapomniała materiał, znała przecież to zagadnienie na wylot. W istocie wiedziała dokładnie, co chce powiedzieć, miała jedynie... no, pewne kłopoty ze sformułowaniem zdania. Przez głowę przemykały oderwane myśli, błyskające jak światła fleszy i uniemożliwiające koncentrację. Wreszcie zdołała wziąć się w garść. W myślach zapanował porządek równie nagle, jak wcześniej ogarnął je chaos. Odwróciła się z powrotem do studentów. – Przepraszam – rzekła z uśmiechem. – Z moimi myślami jest jak z koleją – czasami dochodzi do zatorów. Jak mówiłam, najważniejszym gatunkiem, który rozwinął się w wyniku... w wyniku wspomnianego podziału na trzy grupy... był... Samantha powtórnie straciła dar wymowy. W duchu wściekała się na siebie. Stukała gniewnie obcasem o drewnianą podłogę, czego na szczęście nie było widać zza mównicy. W głowie znów miała zupełną pustkę, przerywaną jedynie dziwacznym, przypominającym popiskiwanie odgłosem i oderwanymi słowami oraz pozbawionymi sensu frazami. Nie wiedziała, co się z nią dzieje. Popatrzyła na grupę uczniów – morze przenikliwych oczu, wpatrujących się w nią z zaskoczeniem i zaciekawieniem. Studenci byli równie stropieni dziwacznym zachowaniem asystentki jak ona sama. Czuła, że się czerwieni. Nigdy jeszcze coś podobnego się jej nie przydarzyło. Stała zakłopotana i zażenowana tak samo, jak na pierwszej szkolnej potańcówce. Po chwili gdzieś z tyłu sali rozległ się chichot, który wkrótce przerodził się w chór stłumionych komentarzy. – Przepraszam. Koniec zajęć – powiedziała, nie wdając się w dalsze wyjaśnienia. Nie potrafiła znaleźć żadnego rozsądnego wytłumaczenia tego, co się z nią działo. Czuła się kompletnie zdezorientowana. Gdy szurający nogami studenci opuszczali salę, Samantha rozmyślnie wbiła wzrok w notatki, by nie napotkać ich spojrzeń. Wiedziała jednak, że nadal trwają szeptane spekulacje, co przydarzyło się pani Kirstin. Cholera, pomyślała. Mam dopiero dwadzieścia trzy lata. Trochę za wcześnie na otępienie. Chwilowe zaniki świadomości powtarzały się u niej już od paru dni, żaden jednak nie trwał tak długo, jak ten, który przytrafił się podczas zajęć. Słyszała o depresji w ciąży i po porodzie, ale zdawała sobie sprawę, że dzieje się z nią coś zupełnie odmiennego, niepojętego. Zebrała swoje rzeczy i pospieszyła na drugą stronę miasteczka do biblioteki akademii medycznej. Wyszukała na półkach dwa podręczniki położnictwa i opasły tom psychiatrii. Spędziła następną godzinę w cichym zakątku czytelni, zapoznając się z psychologicznymi zmianami, jakim podlegają kobiety w ciąży. Tak jak się spodziewała, okazało się, że ciąża prowadzi do licznych zaburzeń intelektualnych i emocjonalnych, sięgających od mało istotnych odchyleń od normy po poważne choroby psychiczne. Zmiany nastroju, poglądów życiowych i stosunku wobec otoczenia są w niej typowe. Kilkakrotnie donoszono o czynnościowych zaburzeniach funkcji psychicznych, na przykład procesów myślowych, które autorzy przypisywali na przykład subtelnemu obrzękowi mózgu lub odchyleniom biochemicznym. Pospolitym zjawiskiem w ciąży są też dziwaczne sny. Lektura uspokoiła Samanthę. Doszła do wniosku, że może mimo wszystko nie dostaje kręćka. Zaburzenia koncentracji uwagi zdarzały się zapewne wielu kobietom w ciąży. Mimo to czuła, że powinna wspomnieć o tym Jonowi. Była ciekawa, co powie o jej śnie. Zadzwoniła do Brysona i umówili się na obiad. Samantha opuściła bibliotekę znacznie pewniejszym krokiem. Mijając krążące po miasteczku akademickim w południe tłumy, wkrótce dotarła do szpitala. Gdy weszła do kawiarenki, Bryson przywołał ją gestem do niszy, w której siedział. Zamówili jedzenie. Samantha nie chciała od razu wspominać o tym, co stało się na zajęciach, zadowolona, że zapewne było to zjawisko powszechnie spotykane w ciąży. Bryson przyjął na siebie ciężar prowadzenia konwersacji. Tłumaczył kolejne szczegóły elektroencefalografii, a zwłaszcza detale zapisu EEG Samanthy. – Wciąż nie wiem, czy kupuję to, co mi wczoraj powiedziałeś – stwierdziła Samantha, dziobiąc jedzenie widelcem. Zdawało się, że toczy z obiadem szermierski pojedynek: tu nabrała kawałek siekanego befsztyka, tam szparagów. – Trudno uwierzyć, że w bezkształtnej bryle komórek może mieścić się działający układ nerwowy. – Wcale nie bezkształtnej – odparł Bryson. – Na początku trzeciego miesiąca wszystkie organy płodu są już uformowane, chociaż jeszcze nie do końca. Prawdę mówiąc, mózg w tym stadium jest zapewne lepiej ukształtowany niż wszystkie pozostałe narządy. Nie powiedziałem poza tym, że mózg płodu funkcjonuje już w tym okresie, a tylko, że tak mi się wydaje. – Wyrzuć to z siebie wreszcie: sądzisz, że śni, tak? – Uważam, że niewątpliwie wykazuje aktywność neuroelektryczną. – Bardzo mi to pomaga. – Jestem naukowcem, nie prorokiem. Wstępne oznaki wskazują na czynność elektryczną przypominającą sen, ale dopiero za dwa lub trzy tygodnie, po zebraniu większej liczby danych, będę mógł sformułować jakieś wnioski. Dzisiejsza analiza komputerowa sugeruje, że zarejestrowała się czynność REM, lecz nic więcej. Teraz twoja kolej. Opowiedz o swoim śnie. – Był niesamowity – zaczęła Samantha. – Kiedy się rano obudziłam, miałam wrażenie, że przyśnił mi się w środku nocy, ale im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym bardziej byłam pewna, że wystąpił również podczas ostatniej sesji. – Co ci się śniło? – Że jestem w głębokim wąwozie i patrzę w górę zbocza. Znajdowałam się u podstawy wodospadu, który na początku snu był zupełnie wyschnięty. Wreszcie ze szczytu urwiska zalała mnie kaskada wody – chociaż okazało się, że wcale nie była to woda. Zasypywały mnie litery i cyfry, miliony słów i liczb. Spadały mi na głowę, a ja patrzyłam w górę na tę alfabetyczną zupę. Potem się obudziłam. – Zdecydowanie sen o podłożu seksualnym. – Dlaczego tak sądzisz? – Stary sen o wodzie w kanionie, bardzo freudowski. Wąwozu nie otaczały przypadkiem przypominające włosy drzewa? – Jesteś niemożliwy – powiedziała Samantha, czując niewymowną ulgę. – Wcale nie twierdziłem, że jestem psychiatrą – odparł Bryson, spoglądając na zegarek. – Słuchaj, spóźnisz się na zastępstwo z drugą grupą. – Do zobaczenia później! Czując nagły głód, Samantha zabrała resztki hamburgera. Bryson przyglądał się jak pchnięciem otwiera drzwi kawiarenki. Szła krokiem sprężystym, świadczącym o doskonałym samopoczuciu i pewności siebie. Nie śmiał zakłócać tego spokoju wspominaniem o swoich niejasnych przeczuciach. I tak nie miał pojęcia, czy nie martwi się na wyrost. Pilnie uważał, czy z badań nad snem Samanthy nie wyłoni się cokolwiek niepokojącego. Gdyby do tego doszło, miałby dość czasu, by jej o tym powiedzieć i poszukać logicznego, w pełni zadowalającego wyjaśnienia. Podczas dwóch kolejnych, gorączkowych tygodni kontynuował codzienne popołudniowe eksperymenty z udziałem Samanthy. Pozbyła się początkowych oporów, zaczęła uczestniczyć w sesjach z większą ochotą. Przystępowała do nich z taką gorliwością, że nieco dziwiło to Brysona. Samantha metodycznie zorganizowała wszelkie zależne od niej detale badań. Każdego dnia zjawiała się dokładnie o trzeciej czterdzieści pięć, bo od rozpoczęcia wakacji miała więcej czasu. Po pogawędce z Brysonem i panią Rutledge dokładnie o czwartej wkraczała do sali badań i budziła się punktualnie o szóstej. Czasami wstawała chwiejnie i sprawiała wrażenie lekko zdezorientowanej, wkrótce jednak dochodziła do siebie i wracała do domu. Kilka razy w tygodniu spędzała wieczory z Brysonem. Ich intymność utrzymywała się, a nawet przybrała cieplejszą, bardziej osobistą nutę. Bryson coraz bardziej zdawał sobie sprawę, jak bardzo zależy mu na Sam. Ona natomiast w jego obecności tryskała energią i dobrym humorem, co pozwalało mu domyślać się, że z nią jest podobnie. Łączył ich złożony związek: na prostotę miłości nakładał się cień relacji szefa i podwładnej, nauczyciela i uczennicy, komplikowany jeszcze bardziej przez jej ciążę. Zawarli milczącą ugodę, że będą żyć teraźniejszością, nie zamartwiając się przyszłością – nadchodzącym macierzyństwem o niepewnym, lecz niezaprzeczalnym wpływie na ich stosunki. Ciemne, frenetyczne iglice na zapisie EEG zamieniły się tymczasem w wydające się żyć własnym życiem oscylacje, niekiedy zaćmiewające tło fal mózgowych Samanthy. Coraz wyraźniej dominowały w elektroencefalogramach; początkowo występowały po parę minut, ale po kilku dniach utrzymywały się już przez pół godziny i dłużej. Samantha w tym czasie zwijała się w kłębek, ściskając brzuch. Bryson zauważył, że rysiki urządzenia przestawały kreślić zwykły zapis za każdym razem, gdy Samantha przyjmowała tę pozycję. Nie miał pojęcia, jak to wytłumaczyć, co również go martwiło. Doznawał koszmarnego wrażenia, że dokonuje się jakiś przepływ w odwrotnym od naturalnego kierunku; nawet nie potrafiłby wytłumaczyć tego uczucia pani Rutledge. Poranne analizy MEDIC-a okazały się niezbyt pomocne. Stanowiły one zaledwie potwierdzenie, że płód może istotnie śnić. Osobliwy zapis był w nich określany jedynie jako „czynność REM, atypowa, nie sklasyfikowana”. Bryson liczył na coś więcej, zrozumiał jednak, że na tym kończyły się możliwości oprogramowania MEDIC-a. Terminal komputera w laboratorium snu uruchomiono tylko po to, by oceniać zmiany zapisu elektroencefalograficznego pod wpływem nowych leków nasennych. Oczekiwanie, że urządzenie powie coś ponad to, okazało się przecenianiem jego możliwości. Mimo to Pattner opowiadał o wyjątkowych zdolnościach MEDIC-a w sposób, który pozwalał Brysonowi spodziewać się czegoś więcej. Pod koniec tygodnia sesji Bryson zadzwonił do centrum komputerowego i ponownie porozmawiał z Pattnerem. Chciał zebrać więcej wiadomości o tym, co programista i jego koledzy określali mianem „myślenia” MEDIC-a. Informatyk dołożył wszelkich starań, by wytłumaczyć, w jaki sposób komputer może być zdolny do swobodnego kojarzenia pozornie nie powiązanych zdarzeń w spójne ciągi. Zaczął opisywać opracowanie programu Freud, który umożliwił powiązanie nieprawidłowości funkcjonowania komputera z sygnałami pochodzącymi z laboratorium badań snu. Do niedawna większość skojarzeń dokonywała się podczas sesji snu i chociaż były intrygujące, nie zaburzały w poważny sposób pracy MEDIC-a. Potem jednak doszło do wyłączenia zasilania i od tej pory w centrum komputerowym codziennie odbywały się nieformalne odprawy dotyczące działania maszyny. – Zdobył pan może więcej informacji, co mogą oznaczać drukowane przez komputer zwroty, na przykład „unoszę się”? – zapytał Bryson. – Nic a nic. Niech mi pan jednak powie, czy zastanawiał się pan, dlaczego MEDIC zaczął zachowywać się tak dziwacznie? Może wprowadził pan jakiś nowy element w badaniach? – Nie – skłamał Bryson. – Miałem nadzieję, że tak właśnie jest. Zakłócenia w funkcjonowaniu MEDIC-a sprawiają, że mój szef cały czas chodzi wkurzony. Obawiam się, że jeśli powtórzą się takie nawalanki, jak parę tygodni temu, zażąda od przetwarzania danych, żeby odcięto pańskie laboratorium od komputera. – Jak się nazywa pana szef? – Roberts. – Porozmawiam z nim. Rozmowa z kontrolerem okazała się mało przyjemna. Roberts oświadczył jednoznacznie, że nie będzie tolerował żadnych zakłóceń w funkcjonowaniu komputera, spowodowanych połączeniem z laboratorium badań snu. Doszło już do poważnej, na szczęście dającej się opanować awarii, a niektóre z podjednostek MEDIC-a w dalszym ciągu nie funkcjonowały prawidłowo. Gdy Bryson zasugerował, by jego wydruki przeanalizować za pomocą programu Freud, Roberts oświadczył, że nie zamierza tracić cennego czasu i środków na bezsensowną psychoanalizę maszyny. Bryson pomyślał, że na pewno istnieje sensowne wyjaśnienie, nie ma co jednak liczyć na pomoc ze strony centrum komputerowego. Przyglądał się, jak Rosemary Rutledge przygotowuje południowy dzbanek kawy. Była idealną współpracowniczką – efektywną, uprzejmą i nie wtrącającą się w nie swoje sprawy. Podzielił się z nią zagadką niezwykłych iglic w zapisie EEG, a Rosie nie nagabywała go później o dodatkowe wyjaśnienia. Nadszedł czas, by opowiedzieć jej o tym, czego zdołał się do tej pory dowiedzieć. Poprosił sekretarkę, by usiadła i w trakcie picia kawy zrelacjonował, co działo się w ciągu ubiegłych tygodni. Pani Rutledge orientowała się z grubsza, o co chodziło, Brysonowi pozostawało jedynie uzupełnienie szczegółów. Powiedział, w jaki sposób może się odnosić do jego badań to, czego dowiedział się w bibliotece i od MacFersona. Ponownie poczuł, że na myśl o perspektywie wielkiego odkrycia ogarnia go podniecenie. Na tyle spokojnie, na ile potrafił, zabrał się do tłumaczenia, co sądzi o osobliwościach zapisu Samanthy i możliwych rezultatach badań nad EEG płodu. Opowiedział Rosie również o tajemniczych awariach MEDIC-a, komputerowych analizach i niepokojącym go zachowaniu Samanthy: niewytłumaczalnej płodowej pozycji, jaką przybierała właśnie wtedy, gdy rysiki elektroencefalogramu przestawały kreślić zwykły zapis. – Mam wrażenie, że właśnie dowiódł pan tego, co zamierzał – powiedziała pani Rutledge. – Chyba zyskał pan pewność, że płód śni, chociaż Bóg jeden wie, o czym. – Rosie, prawdopodobnie nigdy nie dowiem się, czego dotyczą te sny. Zakładam, że w ciągu paru miesięcy zdołam opracować standaryzowaną terminologię do opisu EEG rozwijającego się płodu. Martwię się jednak, dlaczego Samantha zwija się we śnie w kłębek. Nie mam pojęcia, co się dzieje i dlaczego. Uważam jednak, że ta niezwykła pozycja i urywanie się w tym czasie normalnego zapisu EEG świadczą, że organizm Samanthy ulega jakiemuś wpływowi. Kiedy się budzi, nie wie, co się z nią dzieje. Nie chcę, by jej lub dziecku stała się krzywda. – Czyżbym wyczuwała coś więcej niż tylko zawodowe zainteresowanie? – To dobra dziewczyna, Rosie – uśmiechnął się Bryson. – Powiedział jej pan, że zwija się w kłębek podczas sesji snu? – Jeszcze nie, bo tylko by się tym martwiła. – Nie docenia jej pan. Uważam, że to bardzo niezależna osóbka i jestem pewna, że doskonale by sobie z tym poradziła. – Poradziła? Z czym? Wiem przecież tylko tyle, że od płodu płyną do komputera silne impulsy, które najprawdopodobniej zakłócają jego funkcjonowanie. Nie domyślam się, co oznacza embrionalna pozycja Samanthy, a martwię się nią nie tylko z powodu, w jaki się później zachowuje. Podejrzewam, że dzieje się coś jeszcze, o czym w ogóle nie mam pojęcia. – Niech jej pan jednak powie – odparła pani Rutledge z uśmiechem, który miał dodać mu otuchy. – Może ona domyśli się, o co chodzi. Tego popołudnia Samantha przyszła do laboratorium w butach do biegania i luźnym dresie. Choć spocona, nie wyglądała na zmęczoną. Jej cera wprost tryskała zdrowiem. – Nie wiedziałam, że uprawiasz jogging – powiedziała pani Rutledge. – Biegałam od dawna, ale ostatnio złapałam lepszą kondycję. Czuję się dzięki temu fantastycznie. – Jak daleko biegasz? – Z laboratorium biologicznego do szpitala – około ośmiu kilometrów. – Bardzo daleko. – To nie takie trudne, jak się wydaje. Bardzo łatwo osiągnąć dużą szybkość i dystans. Bryson właśnie wrócił do laboratorium z kliniki. Rzucił okiem na strój Samanthy i uśmiechnął się sceptycznie. – Szykujesz się do olimpiady? – Nie naśmiewaj się ze mnie. Założę się, że pokonam cię na każdym dystansie. – Samantha uprawia jogging – wtrąciła się pani Rutledge. – Lekarz ci na to pozwolił? – Powiedział, że mogę ćwiczyć w rozsądnych granicach. – Samantha wstała, ziewnęła i otworzyła drzwi do sali badań. – Nie ma to jak dobra drzemka po długim biegu. – Skąd masz pewność, że to nie zaszkodzi dziecku? – zapytał Bryson. – Wszystkim ciężarnym kobietom, które znam, zalecano oszczędzanie się. – Idiotyzm. Ile ich zresztą znasz? W literaturze położniczej nie ma żadnego udokumentowanego badania, dowodzącego, że odpowiednio dobrane ćwiczenia wywierają ujemny wpływ na rozwój płodu. Zapewne jest dokładnie odwrotnie. Przez zwiększenie wydajności układu sercowo-naczyniowego ćwiczenia mogą poprawiać krążenie krwi w łożysku i sprzyjać rozwojowi płodu. Widzimy się o szóstej – dodała, zamykając drzwi. Bryson i pani Rutledge popatrzyli na siebie z zaskoczeniem i troską. Samantha rozebrała się, przyczepiła sobie elektrody, ochoczo wyciągnęła się na materacu i wkrótce zasnęła. – Kiedy moja siostra była trzykrotnie w ciąży, lekarz nie pozwalał jej nawet pływać – powiedziała pani Rutledge. – Jak wszystko się pozmieniało! – Nie tak bardzo. – Ciekawe, skąd Samantha wie tak dużo o ćwiczeniach w ciąży. Bryson zadawał sobie dokładnie to samo pytanie. ROZDZIAŁ 11 Była sama w sypialni, gdy zaczęły się skurcze. Z początku występowały nieregularnie i łagodnie, przypominając bóle menstruacyjne. Samantha utkwiła wzrok w gołej białej ścianie, pośrodku której pojawiła się czerwona, szybko rozszerzająca się plama. Powtarzające się skurcze wkrótce stały się tak silne, że zgięła się wpół. Przetoczyła się na skraj łóżka i niepewnie opuściła stopy na podłogę. Nogi przypominały ołowiane balasty, w udach straciła zupełnie siłę. Wtedy zaczęła płynąć krew. Ściekała czerwonymi strumykami zmierzającymi w stronę kolan. Jon był w drugim pokoju. Otworzyła usta, by zawołać o pomoc, ale nie mogła wydobyć głosu. Raz po raz starała się wykrzyczeć jego imię, lecz kończyło się na bezdźwięcznych wysiłkach. Usiłowała ruszyć się z miejsca. Brnęła niezgrabnie, ciężkim krokiem, niemal całkowicie sparaliżowana. Za nią po podłodze ciągnęła się smuga szkarłatnej krwi. Przeszył ją ostry, miażdżący ból, ogarniający całą jamę brzuszną. Buchnęła jeszcze większa struga krwi, wypełniona wielkimi skrzepami, przypominającymi posiekaną na kawałki wątrobę. Poczuła narastający ucisk w pochwie i coś zaczęło się wyłaniać z jej wnętrza. Nagle wypadło na zewnątrz – wielki, purpurowo zabarwiony wór, który spadł z głuchym łoskotem na podłogę. Jej dziecko. Zapłakała bezgłośnie. Dziecko szarpało się w wodnistej kuli, starając się rozedrzeć pajęczynowate ściany. Gdy mu się wreszcie udało, worek zapadł się, a wokół niego rozlała się kałuża cuchnącej, brunatnej cieczy. Próbowała dosięgnąć dziecka, lecz była na to za słaba. Zaczęło pełznąć w jej stronę i wówczas oczy Samanthy rozszerzyły się ze zgrozy wywołanej widokiem obrzmiałego, groteskowo zdeformowanego płodu. Sięgnęło palców jej stóp. Usiłowała podciągnąć je pod siebie, ale nie mogła ruszyć się z miejsca. Śmierdzący, miniaturowy maszkaron wpełzł jej na nogi, zaczął posuwać się w stronę kolan. Wbił przypominające kleszcze kraba palce w ciało Samanthy niemal do kości. Zaczął ją gryźć; zrazu bezsilnie zaciskał szczęki, jednak wkrótce począł wydzierać zębami wielkie kawałki mięśni i skóry. Przeszywał ją ból tak wielki, że miała wrażenie, iż jej oddech płonie. Wreszcie odzyskała głos i wydała z siebie przeciągłe, przeszywające wycie... – Sam! Sam! – Jon potrząsał nią za ramiona. Patrzyła na niego niewidzącym spojrzeniem, nie poznając go. Wymierzył jej lekki policzek. – Na miłość boską, obudź się, Sam! Skupiła wzrok, rozpoznając Jonathana, zarzuciła mu ramiona na szyję i przywarła do niego, cała rozdygotana. Wreszcie zdołała się rozpłakać, z ulgą szlochała mu na piersiach. – Już wszystko w porządku. – Pogładził ją uspokajająco po plecach. – To tylko zły sen, nic więcej. Po paru chwilach przestała płakać i odsunęła się od niego. Na nocnym stoliku leżało opakowanie chusteczek higienicznych. Samantha wytarła nos i z westchnieniem położyła się na plecach. – Okropny sen. Od dziecka nie przeżywałam takiego koszmaru. – Co ci się śniło? Pomacała się po brzuchu – niewielkim, dopiero zaczynającym rosnąć uwypukleniu nad kością łonową. – Że straciłam dziecko... Krwawiłam, miałam poronienie. To wcale nie było dziecko, ale... Sama nie wiem. Muszę się stąd wydostać. Zrzuciła z siebie pościel i wstała. – Dokąd się wybierasz? – zapytał Bryson. – Potrzebuję powietrza. – Dochodzi druga w nocy – powiedział, spoglądając na zegarek. – Nic mnie to nie obchodzi. Potrzebuję świeżego powietrza, żeby dojść do siebie. – Idę z tobą. Ubrali się lekko. Bryson zamknął drzwi wynajętego na urlop domku. Zeszli boso na plażę. Letni księżyc oświetlał biały piasek. Był środek sezonu, ale w dni robocze letniskowa miejscowość niemal zupełnie pustoszała. Na plaży nie było nikogo. Samantha podeszła do brzegu. Fala potoczyła się w jej stronę, woda zawirowała wokół kostek, stopy zapadły się w mokry piach. – Pożerało mnie żywcem. – Dziecko we śnie? Nie odpowiedziała. Patrzyła na ocean. Objął ją ramieniem. Łoskot fal o brzeg działał usypiająco. Rozluźniła się nieco. – Co jest po drugiej stronie? – Nie wiem. Hiszpania, północna Afryka? – Popływam. – Woda jest zimna. – Nie obchodzi mnie to. Popływasz ze mną? – Dziękuję, raczej pofruwam. Przypominasz sobie „Szczęki”? W odpowiedzi uśmiechnęła się, rozebrała i weszła do wody. Gdy sięgnęła jej bioder, zanurkowała i po chwili wynurzyła się na powierzchnię, pokonując fale długimi, wdzięcznymi wymachami ramion. Bryson włożył ręce w kieszenie i przyglądał się, jak pływa. Była tak silna, że bez trudu pokonywała w wolnym stylu grzbiety fal. Gładkie ramiona połyskiwały w blasku księżyca. Po piętnastu minutach zawróciła do brzegu. Tam gdzie woda sięgała pasa stanęła i brnęła przez nią w stronę Brysona. Podziwiał jej gibkie ciało. Po upływie niemal czterech miesięcy ciąży jej szczupła sylwetka stała się nieco bardziej zaokrąglona i proporcjonalna. Teraz wyraźnie było widać, że Samantha jest w ciąży. Pasja do uprawiania ćwiczeń pomogła jej rozwinąć mięśnie i zachować szczupłą figurę. Miała jędrne, sterczące piersi, z każdym tygodniem pełniejsze, a w tej chwili, pod wpływem chłodnego nocnego powietrza, uwydatniające się sutki. Zatrzymała się tuż przed Jonathanem, niemal go dotykając. Zajrzała mu w oczy, wyjęła ręce z kieszeni i położyła sobie na piersiach. Naparła na jego dłonie, a z gardła wydobyte świszczący szept: – Chcę ciebie. Pocałował ją w szyję i przygniótł dłońmi piersi do żeber. Rozpięła mu spodnie i ściągnęła je z bioder. Osunęła się na kolana i językiem doprowadziła go do stanu gotowości, łagodnie naciskając wargami spodnią stronę prącia. Pociągnęła go ku sobie i przewróciła na plecy. Poczuł na barkach wciąż nagrzany piasek. Sam wspięła się na niego. Chłodne, słone krople spadały ze lśniących włosów na jego pierś. Gładka, śliska i giętka, wprowadziła go w siebie. Pochyliła się nad nim, kołysząc tułowiem tak, że sutki niemal dotykały jego ust. Całował je po kolei i ściskał piersi od dołu, aż rozszerzyły się na nich żyły. Przycisnął do nich wargi, na przemian dotykając językiem i głęboko wciągając je w usta. Mój Boże, nadal marzę o karmieniu piersią, pomyślał. Wtulił twarz, przyciskając dłońmi piersi do policzków. W głowie czuł coraz większy zamęt, i pozwolił się ujeżdżać. Wyprężyła się w końcu w serii niewielkich spazmów, za każdym razem z ulgą wołając po cichu „och”. Zaspokojeni, położyli się obok siebie na plecach. – Kiedy byłam małą dziewczynką i śniły mi się koszmary, matka robiła mi ciepłą czekoladę – powiedziała. Zaczął się śmiać – z początku chichotał cicho, lecz już po chwili zanosił się śmiechem. Okazało się to zaraźliwe: Sam natychmiast też zaczęła się śmiać, aż łzy pociekły jej po policzkach. Obrócili się ku sobie i objęli w serdecznym uścisku. Kiedy rozbawienie minęło, dalej leżeli obok siebie. – Przytul mnie, Jon. Objął ją silniej i potarł brodą czoło. Zaczęła drżeć. – Zimno ci? – Nie. Boję się. – Snu? – Wracajmy już. Brnąc przez piach, dotarli do domku. – Myślisz, że słusznie postępuję? – zapytała. – Pracując przez lato w laboratorium? – Nie, co do tego wiem, że robię dobrze. Decydując się na dziecko. – Dziwne, ale nigdy mnie o to nie pytałaś. – Do tej pory nie miałam wątpliwości. – Niepotrzebnie – powiedział uspokajającym tonem. – Czym się przejmujesz? – Niczym. Wszystkim. Czuję zamęt, wszystko dzieje się za szybko. Czasami mam wrażenie, że coś tu się psuje – stwierdziła, przytykając palec do skroni. – W moim mózgu. Zapominam, o czym właśnie myślałam. Potem mam gonitwę myśli, przychodzą mi do głowy najrozmaitsze rzeczy. – Na przykład? – Chociażby... zaczekaj chwilę. – Przystanęła i dotknęła powiek czubkami palców. – Na przykład, czy wiesz, że przeciętne wysycenie tlenem przestrzeni międzykosmkowej w łożysku wynosi szacunkowo od sześćdziesięciu pięciu do siedemdziesięciu procent, można je jednak zwiększyć dzięki ćwiczeniom fizycznym, odpowiedniej pozycji ciała, modyfikacji diety lub przez znalezienie się na dużej wysokości nad poziomem morza? – Oczywiście, uczyłem się o tym w jedenastej klasie. – Daj spokój! – No dobrze, na pewno zapamiętałaś to z któregoś ze swoich kursów. Ludzki mózg ma nieprawdopodobną zdolność gromadzenia faktów. – Maksymalny rozwój neuronów i synaps w mózgu płodu następuje około osiemnastego tygodnia – powiedziała z drżącym podbródkiem, unosząc głos. – Chińscy naukowcy wykazali na modelach zwierzęcych, że proces ten można przyspieszyć przez dodawanie do diety kwasów rybonukleinowych. Bryson przestał się uśmiechać. Dotarli na próg domku, Jonathan otworzył drzwi. – Chińczycy robią też doskonałe lo mein – powiedział, obejmując ją ramieniem. – Posłuchaj, Sam, nie mam pojęcia, skąd się tego dowiedziałaś. Nie wiem też, dlaczego myślisz właśnie o tym. Może wcale nie chodzi o pamięć. Może to zdarza się wszystkim kobietom w ciąży. Dopóty, dopóki postępujesz właściwie, nie mnie to oceniać. – Nie chodzi tylko o te myśli. – Odsunęła się od niego. – Dzieją się i inne rzeczy. Czasami się zapominam. Właśnie miałam wariacki sen. Do tego dochodzi to, czego dowiedziałam się w zeszłym tygodniu od lekarza. – Co ci powiedział? – Że wielkość mojej macicy odpowiada piątemu miesiącowi ciąży. – Co?! – Powiedział, że rozmiar mojej macicy wskazuje na piąty miesiąc ciąży. – To możliwe? – Absolutnie nie – odparła, kręcąc zdecydowanie głową. – Jestem pewna, kiedy miałam ostami okres. Miesiączkuję regularnie jak w zegarku. – W takim razie nie rozumiem. – Lekarz zrobił mi w swoim gabinecie ultrasonogram – wiesz, badanie, na którym można zobaczyć, jak wygląda płód. – Rozumiem – przytaknął. – Z początku myślał, że mam bliźniaki, lecz na monitorze był tylko jeden płód. Dziecko ma główkę wielkości pięciomiesięcznego płodu. – No dobrze, masz więc dużego dzieciaka, i co z tego? – Nic nie rozumiesz! Reszta ciała płodu jest taka, jaka powinna być w czwartym miesiącu. Ma tylko za dużą główkę! Znaczenie jej słów dotarło do niego tej pogodnej, letniej nocy z taką mocą, jak gdyby właśnie rozpętała się potężna burza. Wreszcie zdołała zasnąć, umościwszy głowę w zagłębieniu jego ramienia. Bryson leżał i zastanawiał się nad ostatnimi wydarzeniami. Znał Sam od niecałych dwóch miesięcy, ale łączył ich czuły, a zarazem złożony związek. Istotnie, wydarzenia toczyły się zbyt szybko. Czuł przemożną chęć, by chronić Samanthę. Niepokoiły go też spostrzeżenia lekarza, nie zamierzał jednak w jakikolwiek sposób wpływać na jej decyzję. Nie chodziło o dobro czy zło, lecz jedynie o to, co jest dla niej najlepsze. Tylko ona miała prawo do dokonania wyboru. Gdyby powiedziała mu jutro, że nie chce tej ciąży, nie wtrącałby się. Po ośmiu tygodniach badań zgromadził dość danych, by móc sporządzić porządny artykuł naukowy zawierający pełnoprawne wnioski. Nie opowiedział Sam o „zakłóceniach” w funkcjonowaniu MEDIC-a, ponieważ wiedział, że wytrąciłoby to ją jeszcze bardziej z równowagi. Niewytłumaczone anomalie pracy komputera nie wyrządzały jej przecież najprawdopodobniej żadnej szkody. Samantha zaczęła pomagać Brysonowi wkrótce po zakończeniu zajęć ze studentami. Budżet pozwalał mu na przyjęcie asystentki na studiach doktoranckich, Sam okazała się jednak znacznie bardziej przydatna. Była zdolną administratorką i potrafiła podejmować decyzje. Prowadziła rutynowe sesje snu z innymi ochotnikami, co umożliwiało pani Rutledge uporać się z nawałem papierkowej roboty. Pomoc Sam okazała się również nieoceniona, gdy nauczyła się sporządzać i odczytywać zapisy EEG. Podczas porannej pracy nie oglądała jedynie swoich wyników, gdyż tego wymagały reguły. Zdążyła się nauczyć więcej, niż wiedział niejeden z lekarzy. Bryson zaczął się o nią poważnie martwić. Zdumiewał go upór, z jakim obstawała przy ćwiczeniach oraz diecie, składającej się niemal wyłącznie z białka. Cytaty z mało znanych źródeł, na które się powoływała, brzmiały w wymuszony, mechaniczny sposób, jak gdyby upierała się przy swoich twierdzeniach bez wewnętrznego przekonania. Brysona przeraziła również informacja, że jej dziecko rośnie nieproporcjonalnie szybko – bardziej, niż śmiałby przed nią przyznać. Zamknął oczy, pogrążając się w zadumie. Po powrocie z plaży starał się zachować spokój, ponieważ Sam niemal popadła w histerię. Musiał udzielić pociechy, skoro tak bardzo jej potrzebowała. – W tym stadium główka dziecka jest zawsze nieproporcjonalnie duża w porównaniu z resztą ciała – zapewnił ją. – Nie aż tak! Wiem, że dzieje się coś złego. Proszę, nie traktuj mnie protekcjonalnie. Tak się zamartwiam, że sama nie wiem, co mam począć. Dlaczego lekarz nie powie mi prawdy? Była bliska łez. Bryson znów zacisnął dłonie na jej ramionach, przyciągnął do siebie i pogładził po włosach. – Sam, kochanie, nie daj się ponieść wyobraźni. Budujesz z ziarnka informacji nawiedzony zamek na piasku. – Przypuśćmy, że dziecko ma uszkodzony mózg i dlatego za dużą głowę. Co wtedy? Może ma wodogłowie? Jestem pewna, że lekarz wie o czymś, co nie jest w porządku i nie chce mi o tym powiedzieć, bo boi się mojego załamania i płaczu. I bardzo dobrze, bo mam ochotę się rozryczeć! – powiedziała, zaczynając na powrót szlochać. – Nic na to nie poradzę, Jon. Tak się boję! Tulił ją do siebie, aż się uspokoiła. – Cholera, Sam, jak będziesz się tak zadręczać, zamienisz się w kłębek nerwów. Słuchaj, na neurologii też mamy ultrasonograf. W każdym z pomiarów kryje się margines błędu. Może nawaliła kalibracja tamtego przeklętego aparatu? – To co mam zrobić? – Po pierwsze, przestać się zamartwiać. Twoja ciąża przebiega całkowicie prawidłowo. Możesz powtórzyć to cholerne badanie albo zgłosić się do innego lekarza. Każdy może się przecież pomylić. Położyła dłoń na wypukłości swojego brzucha. – Powiedz mi prawdę: czy to wygląda na czwarty miesiąc ciąży czy piąty? – Położnictwo miałem przez dwa miesiące ponad dziesięć lat temu. Nie potrafiłbym nawet stwierdzić, czy w ogóle jesteś w ciąży. – A co tam niby siedzi w środku? Dynia? – Ogrodnikiem też nie jestem. – Niezły mi lekarz. – Najlepszy, jakiego miałaś – powiedział, znów ją obejmując. Starania, by odgadnąć, co dzieje się z Samanthą, poczęły wywierać piętno na Brysonie. Zatracał obiektywizm. Rosie miała rację: udowodnił to, o co mu chodziło, gdy ustalił, że płód może śnić. Praktycznie rzecz biorąc, mógł już wówczas przerwać badania z udziałem Samanthy. Zebrał dość danych, by napisać obszerną, ważką pracę na poparcie swoich tez, która zapewniłaby mu dotacje na badania przez następnych dziesięć lat. Nie mógł jednak nie przejmować się tym, co działo się z Samanthą. Nie miał powodów podejrzewać, że kontynuacja sesji snu wywiera na nią jakikolwiek niekorzystny wpływ i przyczynia się do jej niezwykłego zachowania. Być może kolejne badania przyniosłyby wreszcie odwrotny skutek, a przynajmniej sprawiły, że zacząłby formułować właściwe pytania, co złego się z nią dzieje, choćby nawet nie uzyskał na nie odpowiedzi. Wysunął rękę spod karku Samanthy. Czas spać; dość się martwił jak na jedną noc. Popatrzył na nią ostami raz przed zamknięciem oczu. Nieprzezwyciężone pragnienie, by ją chronić, przekraczało granice logiki i nauki. Czuł wobec niej niemal rodzicielską opiekuńczość. Gdzie podział się bezstronny naukowiec? – zadał sobie w myśli pytanie. Samantha wymagała od niego wsparcia i pociechy, nie suchych spekulacji. Postanowił być przy niej, gdy będzie go potrzebowała, by wesprzeć ją nie tylko ramieniem, ale i sercem. Powoli zaczął pogrążać się we śnie. Do diabła z troskami, pomyślał. Zostało mu dwa dni urlopu z Samanthą i zamierzał zadbać, żeby okazały się najlepsze w ich życiu. ROZDZIAŁ 12 Po pobycie nad morzem skóra Brysona bez trudu przybrała brązowy odcień, co było dla niego rzeczą naturalną, jak dobrze dopasowany do garnituru krawat. Kiedy wszedł do laboratorium, pani Rutledge uśmiechnęła się ciepło na widok jego zdrowej cery, jak dumna z syna matka. Pogawędzili o niczym, popijając kawę. Pani Rutledge wypytała go o spędzony nad morzem tydzień, Bryson dowiedział się, co działo się w laboratorium podczas jego nieobecności. Odniósł przy tym wrażenie, że sekretarka coś ukrywa, więc bez zdziwienia wysłuchał dalszych tłumaczeń, gdy skończyli kawę i zabrali się do pracy. – Nie mógł pan wyjechać w dogodniejszej dla siebie i gorszej dla mnie chwili – pożaliła się. – Tego samego dnia, kiedy wziął pan urlop, rozpętało się tu istne piekło. – Coś poważnego? – Dość. Nie minęło nawet dziesięć minut, gdy zadzwonił kontroler z centrum komputerowego, ten cały Roberts. Był mocno wkurzony. Powiedział, że tym razem posunął się pan za daleko i zażądał rozmowy z panem. Chyba mi nie uwierzył, kiedy powiedziałam, że wziął pan urlop do końca tygodnia. Wydzwaniał codziennie, aż wreszcie zdołałam go przekonać, że porozumie się pan z nim natychmiast po powrocie. – Powiedział, o co mu chodziło? – Nic konkretnego. Rzucał mętne aluzje, że komputer znów nawalał. Odniosłam wrażenie, że nie darzy sympatią nas, ani naszego laboratorium. – By ująć rzecz oględnie. Co za powitanie – odparł Bryson, podnosząc słuchawkę. – Zobaczymy, czego chciał. Robertsa nie zastał w centrum, więc porozmawiał z Pattnerem. – Chce pan, żeby wyrzucono mnie z pracy, doktorze? – Niech pan po prostu powie, co tu się działo, Pattner. Co się stało w zeszły poniedziałek? – Tydzień temu trafiliśmy na pierwszy ślad przyczyny zakłóceń, o których panu opowiadałem. – No i? – Większość z nich występowała w tym samym czasie, co popołudniowe sesje snu w pańskim laboratorium – o czwartej. W przedostatni piątek – chyba zanim jeszcze wyjechał pan na urlop – wyglądało to tak, jak gdyby wszystkie podjednostki komputera zaczęły przerzucać zawartość obwodów poza nasze centrum. – Już raz pan wspominał o obwodach. Do czego pan zmierza? – Prawdę mówiąc, nie jestem pewny. Wygląda na to, że MEDIC przekazuje luźne pakiety informacji do zewnętrznego odbiorcy. Sprawia to wrażenie celowej transmisji danych. Ustaliliśmy, że właśnie te transmisje powodują zakłócenia. Przekaz danych ma najprawdopodobniej charakter losowy, ale wygląda na to, że niektóre podjednostki wysyłają całą zawartość swoich banków pamięci. Dziwne, pomyślał Bryson. Komputery – bez względu na to, jak bardzo złożone – nie popełniają tego rodzaju błędów w funkcjonowaniu. – Nadal nie rozumiem, co to ma wspólnego z nami. – Cóż, spędziliśmy cały weekend na ustalaniu, dokąd trafiają transmisje. Zdołaliśmy się tego dowiedzieć w ubiegły poniedziałek. Okazuje się, że MEDIC przekazuje zawartość swoich obwodów i banków pamięci prosto do pańskiego laboratorium. – Nie mówi pan chyba poważnie – roześmiał się Bryson, czując jednak niepokój. – Ależ tak. Roberts o mało nie toczył piany. Chciał złożyć na pana skargę do przetwarzania danych. Zrezygnował tylko dlatego, że zakłócenia nie powtórzyły się przez cały ubiegły tydzień, podczas pana nieobecności. Szkoda, że nie potrafię wytłumaczyć tego dokładniej, ale wygląda na to, że pańskie laboratorium podkrada nam moc wejściową. Potrafi pan to jakoś wyjaśnić, doktorze? – Jaką znowu moc? – Zasilanie. – Niemożliwe. Nie mam takiego sprzętu, który mógłby pobierać znaczącą ilość mocy. – Niech pan to w takim razie wytłumaczy moim wskaźnikom. Dowodzą one jednoznacznie, że MEDIC dzieli się zasilaniem z laboratorium. Dureń, pomyślał Bryson. Nie miał ochoty tłumaczyć Pattnerowi tego, na czym powinien sam się znać. – Niech pan posłucha, zajmowałem się komputerami, zanim zostałem lekarzem. Proces wyglądał bardzo prosto. Ci, którzy pragnęli uzyskać odpowiedzi na swoje pytania, podawali wstępne dane programistom. Informatycy opracowywali na ich podstawie odpowiednie programy. Wprowadzano je do komputerów, te analizowały dane i udzielały odpowiedzi. Wszystko działo się w logiczny, uporządkowany sposób, jak ruch na odrębnych jednokierunkowych ulicach. Nie było równoczesnego przepływu informacji w obydwie strony. Nie zdarzało się, żeby moc przesyłano z jednego miejsca w drugie. Chce mi pan wmówić, że przez ubiegłe trzynaście lat rzeczy uległy tak drastycznym zmianom? – Oczywiście, doktorze. Może nie wszędzie w tym kraju, ale MEDIC to wyjątkowa maszyna. Zaprojektowano go właśnie tak, żeby umożliwiał dwustronną wymianę. – Jak? – Przez sposób konstrukcji. Komputery, z którymi miał pan do czynienia, miały pojedyncze wejścia i wyjścia. MEDIC różni się od nich chociażby tym, że jego sieć rozciąga się na całą okolicę. Ma tysiące terminali, zarówno w szpitalu, jak i na uniwersytecie. Z każdego z nich – na przykład z tego, który ma pan u siebie – można przekazywać MEDIC-owi dane. – Ale nie można przez nie podbierać MEDIC-owi mocy, na miłość boską! – Przykro mi, doktorze, lecz myli się pan. MEDIC został skonstruowany w ten sposób, by docelowo każdy terminal mógł stać się odrębną podstacją systemu. Nastąpi to dopiero za kilka lat, ale odpowiednie obwody są już na miejscu. Kiedy do tego dojdzie, MEDIC będzie mógł nie tylko odbierać, ale i wysyłać. – Chce pan powiedzieć, że uzyska zdolność transmisji? – Jak powiedziałem, odpowiednie obwody są już zainstalowane. Moduł wejściowy, przez który łączy się pan z komputerem, może równie dobrze pełnić rolę modułu wyjściowego. Skoro więc mierniki twierdzą, że pański sektor pobiera od nas zasilanie, tak właśnie się dzieje. – Mimo wszystko, to bez sensu. Nie mam żadnego sprzętu, który mógłby zużywać aż tyle elektryczności. – Może nie chodzi konkretnie o elektryczność. – Przecież sam pan tak powiedział. – Wiem, ale mierniki pozwalają ustalić tylko to, że MEDIC zużywa prąd, by przesyłać coś do pańskiego laboratorium. Zakładam, że chodzi o impulsy elektryczne, choć równie dobrze może być to co innego. – Na przykład? – Niestety, nie mam pojęcia. Przypomina pan sobie naszą rozmowę tamtego dnia, kiedy komputer przestał działać? Już wtedy przyszło nam do głowy, że coś może dziać się z bankami pamięci. – Niech pan mówi dalej. – Może właśnie o to chodzi. – Ma pan bujną wyobraźnię, Pattner. – Możliwe. Kiedy wreszcie ustaliliśmy, co się dzieje, mierniki dowiodły, że podjednostka dziewiąta uruchomiła swoje banki pamięci i zaczęła przekazywać ich zawartość prosto do waszego laboratorium. – Podjednostka dziewiąta? Co to takiego? – AdoD. – Może pan powtórzyć? – W podjednostce dziewiątej zawarte są hasła od A do D. Wie pan przecież, że MEDIC pełni także funkcję biblioteki, w której zebrano alfabetycznie wszystkie dostępne informacje z zakresu medycyny. Tak więc bez względu na to, czy panu na tym zależało czy nie, wszystkie hasła na litery A, B, C i D zostały przekazane przez komputerowe łącze do pańskiego ośrodka. Nareszcie zaczął klarować się obraz sytuacji; ciemne dotychczas pola stawały się coraz wyraźniejsze. – Niech pan posłucha – powiedział Bryson. – Czy mógłby pan ustalić, o co chodzi w tych transmisjach, kiedy przystąpię do kolejnej sesji snu? – To znaczy? – Potrafi pan ustalić, co konkretnie jest przekazywane? – Nie. Moglibyśmy się tego dowiedzieć tylko wtedy, gdyby informacje były równocześnie drukowane, ale to, niestety, niemożliwe. – Nie moglibyście podłączyć się do przewodów łączących MEDIC-a z moim laboratorium? – Tylko wtedy, gdybyśmy chcieli zginąć w wyniku porażenia prądem. Mogę panu jedynie zaproponować, żeby spróbował pan tego, o czym wspominałem przy okazji wydrukowanych u nas pojedynczych słów: Freud powinien je przeanalizować. – Pan nie może tego zrobić, bo Roberts się nie zgadza? – Trafił pan w dziesiątkę, doktorze. Pani Rutledge przyglądała się Brysonowi, gdy podziękował Pattnerowi za rozmowę i odłożył słuchawkę. – Stało się coś złego? – zapytała. – Tak mówiłem? Złożył ręce na piersiach i spróbował ująć w słowa krążące mu po głowie myśli. Niepokojące informacje od programisty zdawały się współgrać z tym, co działo się z Samanthą. Bryson miał nadzieję, że pomoże mu to wyrazić swoje podejrzenia. – Rosie, usiądź na chwilę. Wybacz, że będę się kręcił po gabinecie. Pattner nie zdaje sobie z tego sprawy, ale właśnie wyjaśnił mi coś, co ma związek z Samanthą. Zanim wziąłem urlop, wiedzieliśmy tylko, że płód prawdopodobnie śni. Wysyłał również jakiegoś rodzaju bodźce do MEDIC-a, co powodowało zakłócenia w funkcjonowaniu komputera. Wydaje mi się, że Samantha dlatego przybiera płodową pozycję wtedy, kiedy elektroencefalograf przestaje kreślić zapis, bo wówczas komputer jej przekazuje dane. Pani Rutledge wysłuchała uważnie relacji Brysona z tego, co dowiedział się od Pattnera o zdolności MEDIC-a do dwukierunkowej wymiany informacji, przekazywaniu mocy i dziwacznym opróżnianiu zawartości banków pamięci. – Wygląda więc na to, że te tak zwane zakłócenia następują podczas jakiegoś rodzaju transmisji danych – podsumował. – Nie umiem wyjaśnić, jaki to ma związek z bankami pamięci, o ile on w ogóle istnieje. Oczywiście, mogę spekulować do woli. – Niech pan powie, co podejrzewa. – No dobrze. Może odczytanie taśm banków pamięci w jakiś sposób podnosi stan energetyczny komputera i wzmacnia siłę sygnałów mózgu płodu, dzięki czemu łatwiej jest je zinterpretować. – Nie tłumaczy to transmisji. – Zgadza się – westchnął Bryson. – Po prostu zastanawiam się na głos. Druga koncepcja: transmisja zawartości banków pamięci do mojego terminalu powoduje wzrost nasilenia sygnałów mózgu płodu. – A trzecia koncepcja? – spytała pani Rutledge z napięciem w głosie. – Trzecia? – Komputer przekazuje Samancie zawartość banków pamięci, co powoduje fizyczne zmiany w jej organizmie. – Od kiedy się znamy, Rosie? – odparł Bryson, kręcąc głową. – Dwa lata? – Miną dokładnie pierwszego lipca. – Cholera. Aż się boję, że po tak krótkim czasie nauczyłaś się czytać w moich myślach. – Po prostu instynkt. – Tak czy inaczej, masz rację. Podejrzewam, że dzieje się właśnie to, co powiedziałaś. Wówczas nasza hipoteza opiera się na dwóch założeniach. Po pierwsze, komputer musi mieć zdolność przekształcenia zwykłych elektrod i kabli elektroencefalogramu w miniaturowe przekaźniki. Po drugie, istnieje określony powód, dla którego MEDIC transmituje te dane. Domyślasz się, dlaczego? – Przypisywanie motywów działania maszynie, to chyba zbyt daleko posunięte rozumowanie? – Tak by było w odniesieniu do zwykłego komputera, ale nie zapominaj, że programiści twierdzą, że MEDIC umie niemal myśleć. – No dobrze. Może zakochał się i mamy do czynienia z trzymaniem się za ręce w jego wydaniu. – Chryste, Rosie, nie wygłupiaj się, mówiłem poważnie. – Ja też. Samantha jest atrakcyjną dziewczyną. – Skąd MEDIC miałby o tym wiedzieć? – Skoro jest pan gotów przyjąć moje spekulacje, może komputer umie uzyskiwać z zapisów fal mózgowych badanych osób dane, jakich byśmy nie podejrzewali – na przykład informacje o ich wyglądzie. Albo to, że Samantha jest w ciąży. – O tym nie pomyślałem – rzekł z namysłem Bryson. – Nie kupuję jednak pomysłu, że MEDIC się zakochał. Jeżeli masz rację, znaczy to, że komputer rzeczywiście nauczył się myśleć. A może nawet mówić, dodał w duchu. – W jaki sposób moglibyśmy przekonać Robertsa, żeby pozwolił użyć programu Freud? – Myślę, że prędzej w ogóle odmówiłby mi dostępu do komputera. Uważa, że tylko utrudniamy mu życie. Pani Rutledge umyła filiżanki, zastanawiając się nad jego odpowiedzią. – Może sam pan napisze program analityczny? – zaproponowała. – Mam dostęp do MEDIC-a tylko przez terminal w naszym laboratorium. – Wie pan jednak, jak układać takie programy. Jeżeli tak jak powiedział Pattner, każdy terminal może pełnić funkcję podstacji, a moduły wejściowe mogą pracować także jako wyjściowe, nie musi się pan tym martwić. Ma pan przecież przyjaciół w branży komputerowej. Co panu przeszkadza napisać program do analizowania danych, skombinować własny komputer i podłączyć go poprzez nasz terminal? Pani Rutledge miała rację. Nic nie przeszkadzało Brysonowi tego zrobić. Mógł bez trudu zaopatrzyć się w któryś z bardziej zaawansowanych przenośnych modeli komputerów, podłączyć się do MEDIC-a i przeanalizować treść dwukierunkowych transmisji. Musiałby to zrobić z pominięciem centrum komputerowego, które niewątpliwie zareagowałoby nieprzychylnie na tego rodzaju wtargnięcie w jego domenę. Z technicznego punktu widzenia samo zamierzenie było jednak proste jak drut. ROZDZIAŁ 13 Minikomputer stanowił cudo elektronicznego czarnoksięstwa i mechanicznej miniaturyzacji, a równocześnie zachwycał swoją prostotą. Powstał w wyniku postępu w wytwarzaniu mikroobwodów z kwarcu i złota, mierzył w całości dwadzieścia pięć centymetrów wysokości i trzydzieści szerokości oraz był zaopatrzony w oddzielną konsolę do programowania i drukowania. Minikomputer dotarł do Brysona w czwartkowe popołudnie, niedługo po tym, gdy skontaktował się ze swoim starym przyjacielem w IBM. Pani Rutledge wypakowała urządzenie i włożyła je do schowka na narzędzia obok sali z aparatem EEG. Minikomputer przybył w idealnej chwili. Samanthę poproszono o prowadzenie w zastępstwie zajęć na letnim kursie biologii. Ucieszyła się, że pozwoli jej to zarobić jeszcze więcej pieniędzy. Następnego ranka Bryson zabrał się do podłączania minikomputera do linii łączącej MEDIC-a i podstację. Po nacięciu głównego kabla odsłonił kryjące się w jego wnętrzu różnobarwne przewody. Trudno było się w nich połapać, lecz po kilku godzinach neurolog zdołał uzyskać zadowalające połączenie. Wyciął otwór w obudowie aparatu do EEG i zainstalował w nim złącze minikomputera. Wystarczało wetknąć wtyczkę, żeby monitorował przepływające łączem impulsy. Samantha nie miała powodów szukać czegokolwiek w schowku. Przechowywano w nim zapasy papieru i artykuły biurowe, którymi zajmowała się pani Rutledge. Mimo to Bryson ukrył komputer na metalowym wózku pod kilkoma kartonami papieru do EEG, by obecność urządzenia nie rzucała się w oczy. Późnym popołudniem, gdy Samantha ukończyła kolejną sesję snu, Bryson pogasił światła i zamknął laboratorium na weekend. Zamierzał do poniedziałku opracować prosty program komputerowy i obmyślić ostatnie udoskonalenia dotyczące jego funkcjonowania. W poniedziałek rano Samantha kontynuowała program badań snu. Po dziewięciu miesiącach testów, badania nad somnaparem – drugi program, w którym uczestniczyła – zbliżały się ku końcowi. Uzyskano dwieście ośmiogodzinnych zapisów EEG, przeanalizowanych w całości przez MEDIC-a. W stu przypadkach ochotnikom podawano placebo, pozostałej połowie – somnapar. Ponieważ badania prowadzono metodą podwójnie ślepej próby, przed ich ukończeniem nie było wiadomo, czy dana osoba dostaje lek czy placebo. Dopiero wówczas łamano kod badania i opracowywano rezultaty. Samantha zamierzała poświęcić następnych kilka tygodni na podsumowanie wyników. Bryson spędził popołudnie w szpitalnej bibliotece. Do trzeciej opracował podstawy komputerowego programu, z którego zamierzał korzystać podczas kolejnej sesji snu Samanthy. Program był prosty: zawierał instrukcje dla komputera, by śledzić zarówno wychodzące z laboratorium impulsy elektroencefalograficzne, jak i wszystkie sygnały, które mogły pochodzić z innych źródeł. Bryson zawarł w nim również filtr, eliminujący zapis fal mózgowych Samanthy tak, by rejestrowała się wyłącznie czynność mózgu płodu. Wprowadzone do pamięci w cyfrowej postaci znane wzorce zapisu EEG miały służyć jako źródło porównania z sygnałami płodu. Brysona interesował nie tyle sam fakt, że mózg płodu wykazuje czynność elektryczną – co zostało już udowodnione – lecz to, czym zapis ten różnił się od zapisu standardowego. Chciał też ustalić, czy za pozornie przypadkowymi oscylacjami kryją się jakieś prawidłowości albo zależności. Instrukcje dla minikomputera, dotyczące transmisji z MEDIC-a, miały czysto analityczny charakter. Urządzenie powinno przede wszystkim określić jakość sygnałów płynących z MEDIC-a: czy transmisje zawierają wyłącznie impulsy elektryczne, a jeżeli tak, czy występują w nich jakiekolwiek prawidłowości. Bryson wrócił do laboratorium krótko przed czwartą. Samantha właśnie przygotowywała się do kolejnej sesji snu. Powitała lekarza krótko, zdawkowo. Ostatnio ogarnęła ją obsesja, by łapać parę chwil drzemki przy każdej nadarzającej się okazji. Nawet podczas urlopu nad morzem codziennie zażywała sjesty. Tydzień wolnego okazał się idyllą, jednak popołudniami Samantha bywała rozdrażniona, choć nie potrafiła powiedzieć, dlaczego. Obecnie jej niepokój ustąpił. Z zadowoleniem powróciła do sesji snu i codziennej popołudniowej symbiozy z aparatem do EEG. Jak zwykle Samantha zasnęła w ciągu paru minut. Bryson wytoczył minikomputer ze schowka i podłączył go do konsoli. – No to jedziemy, Rosie. Rysiki elektroencefalografu nagle znieruchomiały. Samantha była nadal pogrążona w niezmąconym śnie w sali badań. Pani Rutledge i Bryson popatrzyli na siebie, a następnie na urządzenia. Po paru minutach aparat do EEG zadziałał ponownie. Na zapisie pojawiła się najpierw niewielka iglica, podobna do tych, które jako pierwsze zwróciły uwagę Brysona. Powolny początek zapisu po przerwie sprawiał wrażenie ostrożności, jak gdyby chodziło o boksera oceniającego przeciwnika przed walką. Stopniowo krzywe na arkuszach stały się wyraźniejsze i ciemniejsze. Wkrótce Bryson i jego sekretarka ujrzeli gorączkowe oscylacje, pochodzące od płodu, do których zdążyli się już przyzwyczaić. – Jak myślisz, dlaczego doszło do tej przerwy? – zapytał Bryson. – Może wie, że podłączyliśmy się do linii? Orientuje się, że jest na podsłuchu? – Daj spokój, to przecież maszyna. Nie wierzę, żeby potrafiła być aż tak zmyślna. Poczekamy, co z tego wyjdzie. Minikomputer zachowywał dziwaczną bierność. Transmisje do i od MEDIC-a przebiegały w zwykłym tempie, jednak poza miganiem diod, dowodzących gotowości minikomputera do działania, żaden dźwięk ani światło nie pozwalało zorientować się, co się działo. Rozlegało się jedynie sporadyczne szczękanie i szmer przesuwających się mechanicznych części. Dwugodzinna sesja snu Samanthy zbliżała się do końca. Bryson zaczął tracić pewność, że minikomputer w ogóle funkcjonuje. Nacisnął klawisz z opisem „analiza danych”. Z drukarki wysunął się arkusz z paroma wierszami tekstu. Bryson oddarł go i przeczytał odpowiedź pani Rutledge: – „Przekaz prawdopodobnie kodowany. Dane niewystarczające.” Cholera! – Jakiś znowu kodowany przekaz? – Nie mam pojęcia – odparł, patrząc przez zwierciadlane szkło na Samanthę. – Wstaje. Wrócimy do tego jutro. Następnego popołudnia podjęli ponowną próbę rozszyfrowania tajemnicy transmisji. Tym razem po podłączeniu komputera do konsoli zapis nie ustał. Układy scalone zdawały się przejawiać nieco większą aktywność, jednak zaprezentowany po dwóch godzinach analizy wydruk brzmiał identycznie jak poprzedniego dnia. – Może komputer potrzebuje czegoś więcej, żeby opracować odpowiedź? – spytała pani Rutledge. – Na przykład czego? – Rozbudowania programu. Być może ten, który pan sporządził, nie zawiera dość parametrów do porównania transmisji. – Nie mam pojęcia, co jeszcze mógłbym dorzucić. Zaprogramowałem już wykrywanie wszystkich sygnałów o fizycznej naturze: promieniowania, elektryczności, fal radiowych, drgań akustycznych i wibracji. Spodziewałem się, że dowiem się przynajmniej, jaką naturę mają te transmisje. – Powiedział pan, że to zaawansowany, eksperymentalny model. Być może posunął się jeszcze dalej i po ustaleniu, w jaki sposób są przekazywane sygnały, stara się już je rozszyfrować? – Myślisz, że chce odpowiedzieć na pytanie, którego jeszcze nie zadałem? – Tak. Może mamy do czynienia z jakimś kodem? Bryson poszedł tego popołudnia jeszcze raz do biblioteki. Dowiedział się, że istnieją tysiące kodów opartych na najrozmaitszych podstawach. Jeden z nich wydawał się jednak być uniwersalny. Wykorzystywany przez NASA do wysyłanych w głąb wszechświata przekazów kod opierał się na prostych ciągach liczbowych i zawierał informacje o położeniu Ziemi oraz posłanie dobrej woli dla wszystkich istot, które mogły je odebrać. Uzupełnił więc swój komputerowy program o matematyczne podstawy kodu NASA, co przyniosło natychmiastowe rezultaty. Następnego dnia od razu po podłączeniu komputera do konsoli pojawił się wydruk. Bryson rozpromienił się i zatarł z podnieceniem ręce. – Strzał w dziesiątkę – powiedział i zaczął przyglądać się wysuwającej się z drukarki wstędze papieru. Pani Rutledge patrzyła mu przez ramię. Wydruk przypominał taśmę dalekopisu. Komputer produkował nie kończący się ciąg cyfr. Numeryczna frazeologia stanowiła odbicie zapisu EEG płodu: sygnały pojawiały się z większą szybkością, gdy rosła aktywność mózgu płodu i stawały się rzadsze, gdy embrionalne impulsy zamierały. Dla Brysona równie istotny był fakt, że komputer drukował szereg cyfr nawet w chwili, kiedy rysiki EEG znieruchomiały. Była to niewątpliwie zwrotna transmisja MEDIC-a. – Jesteś genialna, Rosie – powiedział neurolog. – Alfabetyczny potop Samanthy to w istocie kod liczbowy. – Skoro jestem taka cwana, to dlaczego nie potrafię dostrzec żadnego sensu w tym bełkocie? – Pani Rutledge patrzyła zdezorientowanym wzrokiem na Brysona. – Ponieważ to kod. Każda cyfra czemuś odpowiada, na przykład literze, słowu lub całemu zdaniu. Po twojej sugestii poleciłem komputerowi ustalić, czy transmisje zawierają kod. Komputer wykonał polecenie, a te cyfry stanowią zapis kodu. Pozostaje mi tylko kazać go komputerowi rozszyfrować, przekształcić cyfry w litery i słowa. Jeszcze dziś wieczorem dołączę do programu odpowiednie polecenia. Ostatnie modyfikacje powinny być proste. Najtrudniejsza część polegała na udowodnieniu, że rzeczywiście następuje wymiana informacji. Po potwierdzeniu tego, reszta prawdopodobnie okaże się dziecinnie łatwa i wprowadzenie pozostałych poleceń zajmie mniej niż godzinę. – Wiesz, Rosie, czasami mam wrażenie, że jesteś telepatką – uśmiechnął się zadowolony, że tak dobrze rozumie się z sekretarką. – Założę się, że czytasz w moich myślach. Pani Rutledge nie odpowiedziała. Zastanawiała się w duchu, czy lekarz jest równie zatroskany jak ona. Zapatrzyła się przez zwierciadlane szkło na śpiącą, zwiniętą w kłębek Samanthę, silniej niż kiedykolwiek przyciskającą przytwierdzoną do brzucha elektrodę. Brysonowi nie chciało się spać. Pewnie powinien liczyć owce, ale przetrawiał w duchu zebrane w ciągu dnia informacje. Wstał i przeszedł nagi przez pogrążone w ciemności mieszkanie. Potrzebował czegoś, co odwróciłoby jego uwagę. Zasunął żaluzje i włączył lampę na biurku. Zaczął wertować stertę pism naukowych, wreszcie odepchnął je na bok. Nie był w stanie zmusić się do skupienia. Wyszukał dreszczowiec w kieszonkowym wydaniu i położył się na sofie. Od lat pasjonował się fantastyką naukową, ale po paru stronach wędrówki z nadświetlną szybkością przez odległe mgławice zdał sobie sprawę, że i nad tym nie potrafi się skupić. Z westchnieniem upuścił książkę na dywan i zabębnił palcami o pierś. Potrzebował czegoś lekkiego, nie zmuszającego do wysiłku, co pozwoliłoby jego umysłowi oderwać się od ostatnich wydarzeń. Odkorkował butelkę kalifornijskiego zinfandela i usiadł przed telewizorem, pełniącym równocześnie funkcję monitora domowego komputera. Urządzenie było drogie, ale kupił je wyłącznie w celu wykorzystywania jednego interesującego go programu na kasecie: gry w trik-traka. Popijając wino o delikatnym smaku, rozgrywał partie za pomocą dżojstika. W niecałą godzinę wygrał cztery partie z pięciu i wypił niemal całą butelkę. Ziewnął, po czym wyłączył monitor; zinfandel i gra wideo okazały się idealnym lekarstwem. Zgasił lampę i wrócił do łóżka. Czując wreszcie znużenie, mimo woli jeszcze raz podsumował w myślach wydarzenia dwóch miesięcy, które minęły, odkąd Samantha po raz pierwszy pojawiła się w laboratorium badań snu. Od początku miał wrażenie, że dzieje się coś osobliwego, niewytłumaczalnego. Nie potrafił określić tego dokładnie. Chodziło o drobne niuanse, irytujące sygnały, że dokonuje się coś niepojętego, które kazały mu kopać głębiej. Największe odkrycie Brysona polegało najpierw na wysunięciu hipotezy, a później na udowodnieniu, że płód śni. Bez tego nie zdołałby powiązać ze sobą pozostałych wydarzeń. Zakłócenia w pracy komputera, niezwykłe zachowanie Samanthy i jej nowe, osobliwe nawyki oraz wciąż nie wyjaśnione transmisje MEDIC-a łączyły się ze sobą i powinny wkrótce stać się dowodami na poparcie niezwykłej tezy, że maleńkie, nie narodzone dziecko jest w stanie śnić. Po powrocie znad morza Bryson miał mało wolnego czasu, który mógłby poświęcić Samancie. Chciała przebywać w jego towarzystwie, ale musiał wymawiać się obowiązkami w klinice. W istocie on również za nią tęsknił. Opowiedzenie jej o transmisjach wydawało się zrazu bezcelowe, skoro sam nie znał ich treści ani przyczyny. Mimo troski zaczął odczuwać ostrożny optymizm. Możliwość dokonania naukowego odkrycia stawała się coraz realniejsza. Jednak do chwili, gdy minikomputer rozwikła ostatnie nici tajemnicy, Bryson musiał kontynuować inne prace. Do tego czasu nie miał szans przebywać dłużej w towarzystwie Samanthy. Pocieszony rozmyślaniem o niej, w końcu zapadł w sen. Następnego dnia Bryson i pani Rutledge nerwowo sterczeli nad aparaturą, podczas gdy Samantha przystąpiła do kolejnej sesji snu. Neurolog zadawał sobie pytanie, czy nie wiąże z minikomputerem zbyt wielkich nadziei. Było to przecież jedynie urządzenie elektroniczne, choćby nie wiedzieć jak wyrafinowane. Przyglądał się z sekretarką, jak na zapisie rejestruje się EEG Samanthy, na które nagle nakładają się impulsy pochodzące od płodu. Natychmiast uruchomiła się drukarka minikomputera, a wstęga papieru zaczęła układać się fałdami na podłodze. Bryson ujął jej koniec i w miarę czytania przesuwał ją między palcami. Oczy rozszerzyły się mu ze zdumienia. Cyfry znikły, ich miejsce zajęły drukowane bez żadnych odstępów litery, zamieniające tekst w nie kończące się zdanie: literawpoczątekobliczstęienieglukozywtętnicymacicznejwzależnościodobciqżeniaorganizmumaikiwęglowodanamiwyjaśnijprzemianębarwnikówżółciowychupłduwwarunkachstresuumatkiczyułtrasonografiamożewywieraćwpływmutagenny... Litery były drukowane w precyzyjnym porządku, szybciej, kiedy impulsy EEG stawały się najsilniejsze i wolniej, gdy ich amplituda spadała. Druk nie ustawał jednak ani na chwilę. Bryson zdołał przeczytać parę tysięcy słów nie kończącego się zdania, zanim oniemiały ze zdumienia podniósł wzrok. Osunął się na krzesło, potrząsając powoli głową z pełnym niedowierzania i wyczekiwania wyrazem twarzy, jak gdyby miał otworzyć kopertę z czekiem na wielką sumę wypisanym na jego nazwisko. – To wcale nie sen – powiedział śpiewnym, przeciągłym tonem. – Cholera, płód komunikuje się z komputerem! Słowa Brysona prawie zahipnotyzowały panią Rutledge. Stała nieruchomo, bojąc się nawet głębiej odetchnąć. Czuła, że się czerwieni, na czoło wystąpiły krople potu. Powoli odważyła się zaczerpnąć tchu i popatrzeć na Brysona, również zlanego potem. Utkwili w sobie oszołomione spojrzenia, obydwoje przejęci zdumieniem i fascynacją. – MEDIC rozmawia z dzieckiem? – zapytała. – Sama zobacz – powiedział, wskazując drżącą dłonią zwały papieru na podłodze. – Płód zadaje mu pytania jak nauczycielowi: „oblicz”, „wyjaśnij”... – Mój Boże, to niemożliwe. – To nie tylko możliwe, ale dzieje się tu, na naszych oczach! – powiedział przeciągle, ściszonym tonem. Wydawało się, że niedowierzanie odbiera mu siły, zachowywał się tak, jak gdyby istotnie otworzył kopertę, w której był milion dolarów. Obydwoje w bezruchu przyglądali się rosnącej na podłodze stercie papieru. Trwało to jeszcze parę minut, po czym wstęga przestała wysuwać się z drukarki. Równocześnie znieruchomiały rysiki aparatu do EEG. Bryson i pani Rutledge czekali, co dalej. – Czas na odpowiedź MEDIC-a? – szepnęła sekretarka. Bryson przytaknął. Drukarka nagle ruszyła ponownie. W tej samej chwili Samantha w sali snu zwinęła się w kłębek. Papier wysuwał się z terminala w szalonym, trzykrotnie szybszym niż poprzednio tempie. Bryson przyglądał się przez chwilę zsuwającej się na podłogę wstędze, po czym ujął ją w dłoń, rozpostarł palcami, i zaczął czytać wyrywkowo może co setne słowo: „wacik... wagotomia... wakuola... walina... wapnica... wassermann” – Niewiarygodne – powiedział. Po każdym podanym w alfabetycznym porządku słowie, zaczynającym się na literę „w”, następowało wyjaśnienie jego znaczenia. Bryson szybko przesunął wydruk między palcami, aż dotarł do końca haseł na „w”. Nie kończące się zdanie ciągnęło się dalej: stężenieglukozywtętnicymacicznejjestwprostproporcjonałnedoilościspożywanychwlowodanówstężeniewahasięwzależnościodobwodowejsekrecjiinsulinyrozwójpłodunastępujeoptymalnieprzyspożyciuilościwynoszącej... Wtedy upuścił wydruk na podłogę i trzepnął się w czoło. Nagle ogarnęło go ożywienie, jak w budzącym się do życia silniku. – Bałwan ze mnie! Cały czas myślałem, że MEDIC komunikuje się z Samanthą. Jak mogłem na to nie wpaść? Przecież to było oczywiste! „Unoszę się”, „rozpocząć dialog” – jaśniejszej wskazówki już być nie mogło. Właśnie od tego zaczął się kontakt MEDIC-a z płodem. Rozumiesz, Rosie? – Nie jestem pewna – odpowiedziała z wahaniem. – Dziecko rozmawia z komputerem! Prowadzą systematyczny dialog w pełnym sensie tego słowa! Cholera! MEDIC przekazuje przez ciało Samanthy informacje płodowi. Niesamowite! – Nie przypomina mi to zwykłej rozmowy. – Nie, to o wiele więcej. Przypominasz sobie, że MEDIC podobno przekazywał zawartość banków pamięci? – Oczywiście. Mówił pan, że nie ma pojęcia, o co może chodzić. – Właśnie o to, co dzieje się w tej chwili! Komputer z jakiegoś powodu przekazuje płodowi całą zapisaną w nim wiedzę. Dziecko zażyczyło sobie dzisiaj zawartości banku z hasłami na literę „w” – powiedział Bryson, wskazując wydruk, po czym przesunął palec do kolejnego fragmentu. – Proszę, MEDIC podał wszystkie po kolei: „wacik”, „wagotomia”, i tak dalej. Co więcej, jeżeli dziecko czegoś nie rozumie, zadaje komputerowi pytania: „wyjaśnij”, „oblicz”, i tym podobne. Niewiarygodne! – Wstał i w podnieceniu zaczął krążyć po pokoju, uśmiechając się z zadowoleniem. Wstrząs zastąpił entuzjazm, spowodowany odkryciem przekraczającym najśmielsze wyobrażenia. – Nie widzisz, co tu się dzieje? – zapytał pani Rutledge. – Najbardziej zaawansowany komputer na świecie prowadzi dialog z nie narodzonym dzieckiem! Płód przyswaja sobie dostarczane przez komputer informacje. Rany, musi mieć nieograniczone zdolności chłonięcia wiedzy. Nie mogę doczekać się, by opowiedzieć o tym MacFersonowi. To dziecko wie pewnie więcej o medycynie niż tysiące najlepszych lekarzy i badaczy na świecie. Jesteśmy świadkami cudu! Samantha sprężystym biegiem dotarła z wzgórza w głębi parku do zagajnika chińskich wiązów. Wymijała drzewa w ciszy, jak krążące tędy nocne zwierzęta. Czuła się zjednoczona z ziemią. Podczas biegania w ciepły, letni dzień stawała się równocześnie wchłaniającymi pożywienie z żyznej ziemi korzonkami świeżo zasadzonego drzewa i najbardziej dojrzałym owocem, spęczniałym od grzejących promieni słońca. Wszystko układało się jak najlepiej. Odrzuciła głowę do tyłu i wystawiła twarz ku słońcu, które przenikało przez szczeliny w listowiu i rzucało na nią przelotne odblaski. Była tak odprężona, że biegła z pół przymkniętymi oczami. Rozpostarte dłonie przyciskała do brzucha. Rośnij silne, moje dziecko. Zaopiekuję się tobą i będę cię chronić. Jesteś owocem mego ciała, najsłodszym nektarem mojego kwiatu. Wynurzyła się z gąszczu ścieżką docierającą do asfaltowej dróżki. Otworzyła oczy i pobiegła w stronę domu, skupiając wzrok na odległej wieżyczce kościoła. Tylko przyjemne myśli, powtórzyła sobie w duchu. Nie pozwól im błądzić. Jeżeli zdołam się skoncentrować i zapanuję nad nimi, nie będę miała powodów do troski. Nie dopuszczę do tego! Nie myśl. Nie myśl! Moje dziecko jest zdrowe. Na miłość boską, opanuj się, Samantha! Weź się w garść. Musisz z tym walczyć. Skup się! Odliczała każdy krok, wyobrażając sobie każdą cyfrę w graficznej postaci, by działało to na nią równie otępiająco jak liczenie owiec przy bezsenności. Zmrużyła oczy, zapatrzona stale w ten sam punkt. Tysiąc jeden, tysiąc dwa... Nagle się zatrzymała. Zaczęła rozglądać się na boki, szukając wieży kościoła, która znikła z horyzontu. Gdzież się podziała? Samantha obejrzała się za siebie i dostrzegła ją w odległości ponad półtora kilometra. Proszę, tylko nie to, jęknęła w duchu. Nie mogę tracić kontaktu z rzeczywistością. Jak mogłam przebiec prawie dwa kilometry, nie zdając sobie z tego sprawy? Czy ktoś może mi to wytłumaczyć? Umysłowa mgła, w której pogrążona była jeszcze przed chwilą, zamieniła się w gonitwę myśli, zapalających się pod jej czaszką jak świeży chrust: „łożysko tarczowate przypomina pod względem rozwojowym... maksymalny wyrzut serca u płodu następuje wówczas... wysycenie hemoglobiny F tlenem rośnie wtedy...” Zgiełk w głowie stał się ogłuszającą kakofonią. Samantha zamknęła oczy, zatkała uszy i krzyknęła: – Przestań! Nie pozwalam! W tej samej chwili zerwała się z miejsca – i pobiegła opętańczym sprintem. Zaciskała dłońmi uszy jak nausznikami. Pierwsza łza powoli spłynęła w stronę nosa, podbródek dygotał, a gdy zaczęła płakać, twarz wykrzywiła się od szlochania w sztywny grymas. Mimo łez powtarzała sobie w duchu litanię, mającą ułatwić przyjście do siebie: – Nie dopuszczę do tego! – jęczała. – Mojemu dziecku nic nie jest!... Nie poddam się! Potknęła się o kamień i upadła, ocierając sobie kolano. Natychmiast zerwała się na równe nogi, walcząc z płaczem. Splotła na brzuchu dłonie i popatrzyła w niebo. – Co ja zrobiłam? Dlaczego mnie to spotkało? – zaszlochała. – Boże, pomóż mi! Tak bardzo się boję! ROZDZIAŁ 14 Bryson i pani Rutledge jedli obiad w szpitalnej kawiarence. – Zeszłej nocy nawet nie zmrużyłem oka – powiedział neurolog. – Tak jak ja. Spałam najwyżej godzinę – odparła pani Rutledge. – Po pańskim telefonie w ogóle straciłam nadzieję na zaśnięcie. – Wiem, że to trudne, ale sama musisz przyznać, że mamy do czynienia z cudem. – Tak... chyba tak. Wyjątkowe osiągnięcie, jeśli ujmować to w kategoriach czystej nauki, lecz martwię się o dziewczynę – odrzekła. – Niech pan nie udaje, że z panem jest inaczej. Sam pan mi powiedział, że się o nią troszczy. Co więcej, może się starzeję, ale nie jestem ślepa i wiem, że zależy panu na niej, a jej na panu bardziej, niż byłby pan gotów przyznać. – Zaczekaj chwilę. Bierzesz to o wiele za poważnie. Samantha jest zdrową kobietą w ciąży. Może mi nawet na niej zależy, i co z tego? Nie o to chodzi. Sedno sprawy tkwi w tym, że jeśli uda się nam prześledzić rozwój tego wyjątkowego dziecka, może na tym skorzystać cały świat. Martwię się o Samanthę tak samo jak ty. Nie dopuszczę, by spotkała ją krzywda. – W takim razie dlaczego zwija się w kłębek podczas transmisji, mądry panie doktorze? – Pani Rutledge czule dotknęła ramienia Brysona. – Co oznacza obłędny medyczny bełkot na temat spraw, o których nie ma pojęcia? Co znaczą te sny? Z początku wierzyłam w jej wyjaśnienia, ale w tej chwili wiemy o wiele więcej. Zamierza jej pan o tym powiedzieć? – Tak, ale najpierw muszę się dowiedzieć, o co chodzi komputerowi – stwierdził. – MEDIC to wyjątkowe urządzenie, według Pattnera i Robertsa, niemal zdolne do myślenia, odnajdywania w szaleństwie słusznej metody, przetwarzania na logiczne rozumowanie tego, co niezrozumiałe. Kilka miesięcy temu, kiedy zaczynaliśmy badania nad snem i zanim jeszcze wzięła w nich udział Samantha, komputer zaczął interesować się falami mózgowymi ochotników. Nie doceniliśmy jednak, jaki wpływ miały te fale na MEDIC-a. Maszyna o niemal ludzkiej naturze nagle zaczęła być bombardowana stuprocentowo ludzkimi impulsami i na pewno starała się zrozumieć, co się dzieje. Zaczęła tworzyć hipotezy, które programiści nazywają swobodnymi asocjacjami między wydarzeniami. Tak bardzo zainteresowała się ochotnikami, że zaczęła wadliwie funkcjonować, dlatego też opracowano program Freud. Dzięki niemu potwierdzono występowanie nieprawidłowości oraz ustalono, że zbiegają się one w czasie z naszymi eksperymentami. Nadążasz za mną? – Na razie tak. – Dobrze. Na scenę wkracza Samantha. Początkowo nie wiedzieliśmy, że jest w ciąży, MEDIC szybko jednak to odgadł. Stymulowały go impulsy zupełnie nowego rodzaju – fale mózgowe płodu. Zafascynowały go te sygnały tak bardzo, że chyba należałoby użyć określenia – popadł w obsesję. Skupił na nich całą uwagę i – może już od pierwszego dnia – podjął wstępne próby nawiązania kontaktu. – Po czym rzeczywiście rozpoczął dialog z płodem. – Tak. Trwa on już bardzo długo. Określenia „unoszę się” i „rozpocząć dialog” pochodzą albo od płodu, albo od komputera. Był to pierwszy dowód, że są świadomi swego istnienia. – Sugeruje więc pan, że przyczyną tego dialogu była swego rodzaju mechaniczna ewolucja, próba zawładnięcia nie skażonym ludzkim umysłem nie narodzonej istoty, któremu... – pani Rutledge urwała i po chwili namysłu dokończyła: – ...któremu MEDIC mógłby nadać dowolny, zamierzony przez siebie kształt? I to pana nie martwi? – Ponosi cię wyobraźnia. MEDIC nie stara się przemienić płód w jakiegoś potwora, nie ma w tym żadnego szatańskiego zamysłu. To czysta wymiana informacji. – Sam pan powiedział, że dziecko już teraz jest mądrzejsze od tysiąca lekarzy. Nie uważa pan tego za potworne? Nie sądzi pan, że płód staje się jakimś monstrualnym wunderkindem, cudownym dzieckiem? – Tylko wówczas, gdyby działo się to rozmyślnie, a jest inaczej. Podczas przekazywania płodowi zawartości banków pamięci, MEDIC komunikuje się z nim w jedyny znany sobie sposób. Inaczej nie umie. Wyjątkowy rozwój umysłowy dziecka to produkt uboczny, a nie cel tego procesu. Nadszedł czas wracać do laboratorium. Postanowili, że dotrą tam piechotą. Było wilgotno, więc Bryson zaproponował, by przespacerowali się pod betonowymi markizami szpitala. Pani Rutledge pozwoliła Brysonowi ująć się pod ramię i poprowadzić w obranym przez niego kierunku, przez cały czas przyglądając się twarzy naukowca, na której malował się wyraz płomiennego entuzjazmu i determinacji. Na ten widok nie zdołała powstrzymać się od uśmiechu. Dwa lata wcześniej, gdy podjęła pracę w laboratorium, uznała Brysona za młodego, wielce obiecującego, bystrego i utalentowanego badacza. Stale poszukujący, nigdy nie spoczywający na laurach neurolog każdy program badań kończył z wyraźnym uczuciem zawodu. Podczas oszacowywania wyników pogrążał się w milczących rozmyślaniach, mimo że rezultaty zwykle przyjmowano z uznaniem, chociażby ze względu na jakość prowadzenia testów. Pani Rutledge miała jednak wrażenie, że za każdym razem neurolog czuł pustkę, która skłaniała go do zadawania sobie pytania: „Czy to już wszystko? Czy tylko o to chodziło?” Tym razem jednak przeczuwała, że poszukiwania Brysona wreszcie dobiegły kresu. Natrafił na tak fascynujące badania, że jego zainteresowanie nimi graniczyło z fizycznym pożądaniem. – No cóż, brzmi to chyba dość logicznie – stwierdziła – lecz nie rozumiem dwóch rzeczy. Po pierwsze, dlaczego płód zadaje komputerowi pytania? I po drugie, co stanie się z Samanthą? Zatrzymali się na chwilę pod betonowym okapem, przyglądając się perspektywie miasteczka akademickiego. – Chyba potrafię odpowiedzieć na pierwsze pytanie. W momencie nawiązania kontaktu mózg dziecka był czystą tablicą – tabula rasa. Wchłaniał i utrwalał wszystkie informacje, jakie uzyskał od MEDIC-a. Mózg płodu zamienił się w encyklopedię wiedzy medycznej, lecz w pewnym momencie pojawiły się w nim ludzkie myśli. Płód zaczął korzystać ze swojego umysłu. W odróżnieniu od nas, polegających tylko na zgromadzonych w ciągu życia okruchach wiedzy, dziecko może czerpać z nieograniczonych rezerw, stanowiących podstawę dalszych rozmyślań. Znasz stare powiedzenie, że bogaci automatycznie stają się jeszcze bogatsi? Myślę, że mamy do czynienia z czymś podobnym. Dziecko zgromadziło już encyklopedyczną wiedzę; ale chce zrozumieć jeszcze więcej. Dowiedziało się o sobie bardzo dużo, ale chce wiedzieć wszystko. Dlatego zadaje pytania. Kiedy chcemy się czegoś dowiedzieć, dodajemy dwa do dwóch i wychodzi nam cztery. Płód dodaje dwa miliony do dwóch milionów i otrzymuje cztery miliony. – Uważa pan, że tłumaczy to nonsensy wygadywane przez Samanthę, powtarzanie wszystkiego, co przychodzi jej do głowy? Może trafia do niej część przekazywanych przez MEDIC-a informacji? – Właśnie. Przyswojenie sobie przez nią części danych było nieuniknione. I chociaż informacje te są dla niej bez znaczenia – jak na przykład wiedza o maksymalizowaniu przepływu krwi przez macicę, co sprzyja rozwojowi płodu – dla dziecka są bardzo istotne. Pamiętasz sen o potoku liter, o którym ci mówiłem? – Tak. – Zapamiętany przez Sam alfabetyczny wodospad składał się z liter i cyfr, informacji, które MEDIC przekazał płodowi za pośrednictwem jej ciała. Właśnie te dane przepływały przez nią jak rwący potok. Zrobiło się im chłodno. Bryson doprowadził panią Rutledge przed wejście do budynku. – Uważa pan, że płód chce osiągnąć to, co pan sugeruje? – Przyspieszyć swój rozwój? – Właśnie – odrzekła pani Rutledge. – Nie wiem – potrząsnął głową Bryson. – Przyznaję, że przyszło mi to do głowy. Na pewno chce się dowiedzieć, czy leży to w zasięgu jego możliwości, dlatego zadaje pytania. Martwi mnie jednak, że być może to mu się udało. – Żartuje pan! – zawołała pani Rutledge i znieruchomiała, tłumiąc przebiegający po plecach dreszcz. – Nigdy w życiu nie byłem bardziej poważny. Wiąże się to z drugim pytaniem, jakie zadałaś: o wpływ na Sam. Jeżeli płód nauczył się przyspieszać swój rozwój, mogłoby to tłumaczyć osobliwe zachowanie Samanthy. Oznaczałoby to, że dieta, ćwiczenia i okresy wypoczynku nie są jej pomysłami, lecz płodu, który wykorzystuje ciało matki, żeby rozwijać się w jak najbardziej sprzyjających warunkach. – I według pana to nie ohydne? – Och, Rosie, nie mamy na to żadnych dowodów, to tylko spekulacje. Możemy się całkowicie mylić. Jeżeli jednak mamy rację – chociaż nie uważam, żeby to było możliwe – powinniśmy zastanowić się nad czymś, o czym wolę nawet nie myśleć. Zatrzymali się przed windą. Drzwi otworzyły się, lecz pani Rutledge nie weszła do środka. Wiedziała, o co chodzi Brysonowi i przyglądała się mu bez zmrużenia powiek. – Mamy do czynienia z nie narodzonym medycznym geniuszem, który nauczył się kontrolować rozwój własnego organizmu i wpływać na zachowanie swojej matki... – rzekła, zniżając pod koniec głos do szeptu. – W takim razie trzeba położyć temu kres. Strach pomyśleć, co może być dalej! – Rosie, dziecko nie ma żadnych złych zamiarów. Bieganie, odpoczynek, a nawet zmiana diety prawdopodobnie służą również Samancie. Szkodząc matce, płód wyrządzałby szkodę sobie samemu. – Drzwi windy zaczęły się zamykać. Bryson otworzył je ponownie, wprowadził panią Rutledge do kabiny i nacisnął guzik ich piętra. – Daj spokój, Rosie – kontynuował. – Nie wiemy, czy płód rzeczywiście kontroluje poczynania Samanthy. Powiedziałem ci, że uważam to za niemożliwe. Oczywiście, gdyby okazało się to prawdą, musielibyśmy położyć temu kres. Myślę jednak, że ponosi nas wyobraźnia. Rozpoczęliśmy od prostej hipotezy i raz dwa przeskoczyliśmy do teoryjek z filmów fantastycznych. Potrzebuję twojej pomocy. Dojechali na właściwe piętro i wyszli na korytarz. – Co mam dla pana zrobić? – spytała pani Rutledge, sznurując usta. – Pomóż mi dokończyć badania. Przyglądaj się bacznie zachowaniu Samanthy i pomóż mi przy minikomputerze. – Jak długo? – Dopóki nie potwierdzę lub nie wykluczę naszej hipotezy. Nie powinno to trwać długo. Jeżeli okaże się, że zmierzamy donikąd, zaprzestanę badań, odwołamy sesje snu i oddamy minikomputer – koniec, kropka. – Może powinniśmy poszukać pomocy? Już dokonaliśmy tak zdumiewających odkryć, że w niczym to nie umniejszy pańskiej sławy. Czy nie powinien pan powiadomić medycznej i naukowej społeczności o tym niewiarygodnym zjawisku? – Już niedługo – potrzebuję jeszcze trochę danych. Niezbędne są solidne podstawy, jeżeli mam zaprezentować swoje odkrycia. Moje wnioski muszą być nie do podważenia. Pani Rutledge weszła do laboratorium, włożyła fartuch i głęboko westchnęła. Podjęła decyzję. – No dobrze, ale pod jednym warunkiem. – Jakim? – Że powie pan Samancie. – Daj mi jeszcze tydzień – odparł, marszcząc brwi. – Dopiero odkryliśmy, co właściwie dzieje się podczas transmisji. Potrzeba mi jeszcze paru dni, żeby zbadać to dokładniej. Wtedy jej powiem – obiecuję. Pani Rutledge pokręciła wolno głową, po czym odprężyła się i uśmiechnęła. – Zawsze miałam słabość do młodych, przystojnych facetów. – Jaka byłaś dwadzieścia lat temu, Rosie? – Bryson poklepał ją po dłoni. – Tak gorąca, że pan by sobie ze mną nie poradził, szanowny panie doktorze. No dobrze, niech będzie, jak pan sobie życzy, ale proszę pamiętać – tylko tydzień. Eksperymenty potoczyły się dalej. Podczas każdej sesji snu Bryson i pani Rutledge tkwili zafascynowani przy minikomputerze jak analitycy z Wall Street. Jednak nie potrzeba było aż tygodnia, by Bryson zorientował się, że to, co uznawał zrazu za wytwór wybujałej wyobraźni pani Rutledge, może dziać się naprawdę. Każda sesja dostarczała informacji pełniejszych niż poprzednia. MEDIC wkrótce wyczerpał zawartość swoich banków pamięci i dialog między komputerem a płodem zamienił się w wymianę pytań i odpowiedzi prowadzoną w oszołamiającym tempie. Była ona tak intensywna, że minikomputer ulegał przeciążeniu i nie mógł prześledzić całości dialogu, wobec czego automatycznie zaczął wyświetlać tylko najważniejsze kwestie. Płód wypytywał MEDIC-a o mało znane przypadki, opisywane w niskonakładowych czasopismach naukowych oraz o postępy w wybranych dziedzinach badań prowadzonych w odległych zakątkach świata. Ogólna intencja zadawanych pytań była jednak stale taka sama: dziecko nie przegapiało żadnego aspektu procesu rozwoju płodu. Po paru dniach śledzenia treści dialogu, Bryson zyskał co do tego absolutną pewność. Płód wykazywał skrajny egoizm. Był gotów na wszystko, byle tylko przyspieszyć tempo swojego fizycznego i psychicznego rozwoju. Nawet wykorzystać organizm matki. Ciało Samanthy było dla rosnącego dziecka rogiem obfitości, schronieniem do czasu, kiedy będzie w stanie podjąć samodzielną egzystencją. Trzeciego dnia kontrolowania treści dialogu przekazane zostało podsumowanie południowoafrykańskich badań dowodzących, że amygdalina, czyli laetril poprawia ostrość wzroku u noworodków. Następnego dnia Samantha przyszła do laboratorium z torbą pełną pestek brzoskwiń. Żuła je cały ranek podczas przeglądania danych z badań nad somnaparem. Przypominała wiewiórkę rozgryzającą żołędzie: trzymała pestkę w palcach, dostawała się do jej miąższu i wypluwała nie nadające się do przełknięcia resztki. Wiedziony przeczuciem, Bryson po wyjściu Samanthy sprawdził, co zawierają pestki brzoskwiń. Okazało się, że są one jednym z największych naturalnych źródeł amygdaliny. Nadszedł czas powiedzieć Samancie prawdę. Był początek sierpnia. Bryson i Samantha pojechali do Richmond odkrytym samochodem. Ciepłe powietrze wpadało do wnętrza sportowego wozu, rozwiewając włosy Samanthy. Wyszli z laboratorium natychmiast po sesji snu, mając nadzieję, że dotrą do restauracji „Charlie’s Place” na ósmą, bo na tę godzinę zarezerwowali stolik. Był to ich pierwszy wspólny wieczór po tygodniu spędzonym nad morzem. Milczeli przez całą drogę, gdyż szum wiatru i warkot silnika zniechęcały do rozmowy. Zamówili kraby na parze i piwo. „Charlie’s Place” było jedyną znaną im restauracją poza rejonem zatoki Chesapeake, gdzie potrafiono dobrze przyrządzać skorupiaki. Po wypiciu pierwszych kufli piwa zamówili następną kolejkę. – Nie powinnam więcej pić – stwierdziła Samantha. – Częstość występowania wad wrodzonych jest wprost proporcjonalna do ilości spożywanego alkoholu. – Wiesz, co mówisz, Sam? – Oczywiście. – Popatrzyła na Brysona nic nie mówiącym wzrokiem. – Przecież to prawda. – Tak, to prawda, ale skąd o tym wiesz? – Czytałam w pismach naukowych. Bryson czuł się niepewnie, więc zamilkł na chwilę i zajął się odłamywaniem kleszczy kraba. Szukał najlepszego sposobu rozpoczęcia rozmowy. Po namyśle poprosił Samanthę, żeby przestała jeść i wysłuchała go. – Chcę ci powiedzieć o czymś bardzo skomplikowanym – rozpoczął. – Pod wieloma względami może ci się to wydać niewiarygodne, ale wszystko, co powiem, jest szczerą prawdą. – Cóż to za wielka tajemnica? – Chodzi o wyniki badań nad snem z twoim udziałem. Oceniam je od dwóch miesięcy i wreszcie uzyskałem pewne rezultaty. Byłaś na tyle uprzejma, że nie naciskałaś mnie o podanie jakichkolwiek informacji, ale skoro wreszcie dowiedziałem się, co się właściwie dzieje, jestem ci winien wyjaśnienie. – No dobrze, mów, o co chodzi. – Kiedy wraz z panią Rutledge zaczęliśmy opisywać twoje EEG, chcieliśmy przede wszystkim ustalić, czy u dziecka występuje czynność REM – mówiłem ci już o tym. Byłaś nastawiona sceptycznie, ale zgodziłaś się na kontynuowanie badań. Przypominasz sobie zapewne, że chodziło mi przede wszystkim o opracowanie standaryzowanej terminologii dla zapisów elektroencefalograficznych od płodów we wczesnych stadiach rozwoju, które posłużyłyby jako podstawa do porównań przy testach nowych leków. – Pamiętam. – Stwierdziliśmy niemal od razu, że u twojego dziecka rzeczywiście występuje czynność REM, i to o niezwykłym charakterze. Po paru tygodniach oceny komputer odkrył u płodu liczne nietypowe, nie poddające się klasyfikacji rodzaje fal REM. Zdołaliśmy więc dowieść, że mózg płodu wykazuje dużą aktywność, ale nie umieliśmy jej uporządkować, żeby mogła posłużyć jako podstawa do klasyfikacji. Poza tym zaczęło się dziać jeszcze coś nader osobliwego. – Zaczynam się bać. – Przepraszam, Sam, nie chciałem cię przestraszyć. Wysłuchaj, co mam do powiedzenia. Mam nadzieję, że mnie zrozumiesz. Niemal na samym początku ustaliliśmy, że podczas twoich sesji snu następuje pewnego rodzaju obustronna transmisja między komputerem a laboratorium. Pamiętaj, chodzi o dwukierunkową wymianę informacji. MEDIC-owi były przekazywane niezwykłe zapisy EEG, komputer zaś w zamian przekazywał jakieś impulsy. Z początku myśleliśmy, że to ty jesteś celem tych transmisji, ponieważ podczas ich trwania dziwnie się zachowywałaś – przybierałaś pozycję embrionalną. Później jednak doszliśmy do wniosku, że zachowanie to stanowi swego rodzaju odruch obronny, zaś odbiorcą informacji jest dziecko. – Jakich informacji? – Poczekaj, jeszcze do tego dojdę – machnął niecierpliwie dłonią. – Kiedy byliśmy nad morzem, opowiedziałaś mi o myślach, które przychodzą ci ni z tego, ni z owego do głowy. Zdawałaś sobie sprawę z rzeczy, o których w ogóle nie powinnaś wiedzieć. Miałaś rację. Z początku to zlekceważyłem, ale rzeczywiście znałaś fakty, o których nie miałaś szans dowiedzieć się w normalnych warunkach. – A ty ustaliłeś, jak do tego doszło? – Tak. – Zaczerpnął głęboko tchu, po czym kontynuował: – Może zabrzmi to jak bredzenie szaleńca, ale twoje dziecko i komputer prowadzą dialog. Samantha popatrzyła na Brysona tak, jak gdyby istotnie zwariował. Zachichotała, jednak na widok jego poważnej miny przestała się śmiać. – Jon, powiedz, że mnie nabierasz. – Niestety, nie. Podczas każdej z twoich sesji snu płód i komputer nawiązują dialog. Płód głównie zadaje MEDIC-owi pytania, a komputer udziela na nie odpowiedzi. Nie tylko to. O ile zdołaliśmy ustalić, twoje dziecko stało się kopalnią wiedzy medycznej. Zna się na wszystkim od fizjologii po terapię. Chce jednak przede wszystkim wiedzieć, jak szybciej rosnąć, stać się większy i silniejszy. Większość z zadawanych komputerowi pytań dotyczy wzrostu i rozwoju płodu. Pośrednio tłumaczy to twoje niezwykłe zachowanie. Oszołomiona Samantha odchyliła się w krześle i rzekła głucho: – Nie mam pojęcia, o czym mówisz. – Właśnie o tym, że wtedy, kiedy przychodzą ci do głowy niezwykłe myśli, kiedy uprawiasz ćwiczenia lub zmieniasz dietę, czynisz to, co nakazuje ci dziecko. Najwidoczniej w ten sposób dba o jak najlepsze warunki dla swojego rozwoju. – Bzdura. Robię tylko to na co sama mam ochotę, ponieważ dzięki temu ja i moje dziecko jesteśmy zdrowsi. – Wskazała swój brzuch i dodała: – Nie odzywa się stąd żaden głosik: „Hej, mamo, a teraz sprint na czterysta metrów!” Robię tylko to, co jest dla mnie najlepsze. – Skąd o tym wiesz? – Nie mam pojęcia, ale tak właśnie jest – odparła po chwili zastanowienia. – Sam powiedziałeś, że zapewne zapamiętałam to podczas któregoś kursu. – Dlaczego teraz zjadłaś tylko mięso z odnóży, a nie z grzbietu kraba? – Ponieważ stosunek DNA do RNA w mięsie kraba błękitka jest najwyższy w... – Zdała sobie sprawę z tego, co mówi, urwała w pół słowa ten automatyczny katechizm i w zdumieniu przycisnęła do ust dłoń, którą Bryson przykrył swoją ręką. – Nie nauczyłaś się tego na żadnym z kursów na uniwersytecie, Sam. MEDIC przekazuje dziecku właśnie tego rodzaju informacje. To płód jest zainteresowany rodzajem twojej diety, nie ty sama. To on dyktuje ci, kiedy masz biegać, a kiedy uciąć sobie drzemkę. Jeszcze przed chwilą Samantha była tylko trochę przestraszona, teraz ogarnęła ją zgroza. – To znaczy, że nie mam żadnej wolności wyboru, żadnej niezależności? Zachowuję się tak, jak mi każe to coś w moim brzuchu? – W pewnym stopniu. Przechwytujesz pośrednio część informacji, ponieważ przekazywane są za pośrednictwem twojego ciała. Podczas snu twój mózg automatycznie przyswaja oderwane fragmenty informacji i właśnie te myśli mimowolnie przychodzą ci później do głowy. Ponadto w dużym stopniu zachowujesz się tak a nie inaczej dlatego, że dyktuje ci to płód. – Nie wierzę. Jak się tego wszystkiego dowiedziałeś? – To nieistotne, ale to prawda. Nie zmyśliłbym przecież tego wszystkiego. Niemal w ogóle nie mamy pojęcia o emocjach noworodków, o psychologicznych oddziaływaniach między matką a dzieckiem. Wiem jednak, o czym już ci mówiłem, że płód reaguje na bodźce fizyczne, którymi mogą być głośne hałasy czy kojąca muzyka. Prawdopodobnie reaguje również na stany emocjonalne matki. Istnieje na przykład związek między dobrym samopoczuciem psychicznym matki podczas ciąży a poziomem ogólnego niepokoju noworodka. Dzieci matek doznających silnego lęku, częściej płaczą podczas pierwszych tygodni życia, zwłaszcza przed karmieniem. Biorąc pod uwagę ten fakt, dlaczego by nie uznać, że stan emocjonalny płodu może oddziaływać na matkę? Skąd wiadomo, że uczucia płodu nie wpływają na jej reakcje? – Istnieje kolosalna różnica między reakcjami a działaniem. Załóżmy, że uznam twoją koncepcję, iż stan emocjonalny płodu – o ile jest to właściwe określenie – może wpływać na moje zachowanie. Daleko stąd do uznania, że płód może zmusić matkę do zachowywania się zgodnie z jego wolą. – Nie byłbym tego taki pewien, Sam. Samanthę ogarnęła jeszcze większa trwoga. Zacisnęła drżące palce na widelcu, by nie wypadł jej z dłoni. – Twierdzisz, że dziecko mogłoby mnie zmusić do podcięcia sobie nadgarstków albo skoku w przepaść? Na miłość boską, czy zdajesz sobie sprawę, jak okropne jest to, co mówisz? – Nie denerwuj się, Sam. – Mam się nie denerwować? – zapytała podniesionym, przenikliwym głosem. Ludzie przy sąsiednich stolikach zaczęli odwracać głowy w ich stronę. – Myślisz, że po tych wiadomościach powinnam poczuć się szczęśliwa? – Nic w dialogu płodu z komputerem nie wskazuje, że dziecko chce ci wyrządzić jakąkolwiek krzywdę. Byłoby to bez sensu: szkodząc ci, płód zaszkodziłby sobie samemu. Nie można go podejrzewać o skłonność do autodestrukcji. Samantha uważnie słuchała słów Brysona, przegarniając dłonią włosy. – Czy zdajesz sobie sprawę, jak się przez to czuję, Jon? Jak w ogóle moje dziecko mogłoby być do tego zdolne? Nie jestem przecież marionetką, która podskakuje wtedy, kiedy się pociągnie za sznurki. – Zawsze trudniej wytłumaczyć, dlaczego się coś dzieje, niż po prostu to stwierdzić – odparł. – Płód najwyraźniej nie komunikuje się z tobą na poziomie świadomości. Zdawałabyś sobie z tego sprawę, gdyby tak było. Kontroluje twoje zachowanie na poziomie podświadomości, zapewne przez autonomiczny system nerwowy – przez tę jego część, która nie podlega sterowaniu siłą woli. Może czyni to przez układ hormonalny? Wiesz, co to jest autoregulacja? Znasz mechanizm działania hormonów? – W tej chwili już niczego nie rozumiem. – Jeśli płód jest medycznym geniuszem, za jakiego go uważam, wie wszystko o działaniu hormonów. Zna wpływ każdego z nich i reakcję, jaką on wywoła w twoim organizmie. Podczas ciąży płód, błony płodowe i łożysko wydzielają w dużej ilości najprzeróżniejsze substancje hormonalne: steroidy, katecholaminy i prostaglandyny. Jeżeli płód postanowi wydzielać wybiórczo niektóre z nich do twojego krwiobiegu, może regulować niemal wszystkie funkcje organizmu, nawet zmieniać sposób, w jaki myślisz. Może podnosić i obniżać u ciebie ciśnienie śródczaszkowe, całkowicie zmienić wyrzut krwi przez serce, zmodyfikować czynność mięśni czy... Samantha wybuchnęła płaczem. Wyszarpnęła dłonie z rąk Brysona, strącając nakrycia na podłogę. Siedziała odwrócona od niego, ze spuszczonymi ramionami, i szlochała wpatrzona w ścianę. Podniecony przekazywanymi wiadomościami neurolog nie spostrzegł, jaki mają one wpływ na dziewczynę. Gapili się na nich wszyscy w restauracji. – Pewnie to nie są prawdziwe łzy – odezwała się Samantha, nie przestając płakać. – To tylko płód sprawił, że zwilgotniały mi oczy. Zachowujesz się, jak gdyby to było wyjątkowe osiągnięcie nauki! – zawołała. – Jak myślisz, jak się czuję?! Kurewsko, właśnie tak! Masz pojęcie, co to dla mnie oznacza? To, że moje dziecko jest wybrykiem natury. A może to ja jestem dziwem – jakimś przeklętym, tandetnym robotem. Nie mam żadnego wpływu na to, co się ze mną dzieje, ale tym się nie przejmujesz! Czy ciebie to w ogóle nie martwi? – Oczywiście, że martwi. Inaczej bym o tym w ogóle nie wspominał. – Martwisz się? – wyjąkała pomiędzy szlochnięciami. – Spędziliśmy cudowny tydzień nad morzem, a po powrocie nawet nie raczyłeś się do mnie odzywać. Zachowywałeś się jak... Siedziałam co wieczór w mieszkaniu i zastanawiałam się, czym zawiniłam, że mnie znienawidziłeś. Kocham cię, nie widzisz tego? Wreszcie zaprosiłeś mnie na kolację... poczułam, że znowu możemy być razem. I co mi mówisz? Zamiast: „Przepraszam, że nie mogliśmy się spotykać, bo byłem bardzo zapracowany” – bo tego się właśnie spodziewałam – oświadczasz mi: „Wspaniałe wieści! Odkryłem, że jesteś robotem, żywym trupem!” – Szlochała tak głośno, że zwracała uwagę gości przy sąsiednich stolikach. – Sam... – Bryson znów chciał ująć jej rękę, ale mu ją wyrwała. – Nie dotykaj mnie! Przecież jestem wybrykiem natury! – Nie jesteś. Nic nie rozumiesz. Gdybyś tylko... – Idź do diabła! – krzyknęła i zerwała się od stolika. Bryson rzucił na blat dwie dwudziestodolarówki i wybiegł za Sam na parking. Siedziała zgarbiona na przednim zderzaku i ocierała łzy. – Chodźmy, Sam. – Nigdzie nie jadę. – Proszę, wsiądź do samochodu. – I co zrobisz, supersamcu, wepchniesz mnie do niego siłą? – Jesteśmy daleko od domu. Wsiądziesz, jeżeli obiecam się nie odzywać? Sam wsiadła. Jechali w milczeniu przez godzinę. Płacz Samanthy ustał. Zaczerwienionymi oczami wpatrywała się w mijany krajobraz. – Wyrzuć mnie pod domem. – Na pewno tego chcesz? – Właśnie tego. – Chciałbym dziś z tobą zostać, Sam. – Nie odpowiedziała, więc kontynuował: – Nie zabrałem cię aż do Richmond tylko po to, żeby o tym powiedzieć. Mogłem podać ci wyniki badań w szpitalu, pomyślałem jednak, że wspólny wieczór obydwojgu nam sprawi przyjemność. Ostatnie tygodnie nie były łatwe również i dla mnie. – Daj spokój z tą udawaną szczerością. Masz porąbane we łbie. – Może, ale powiedziałem prawdę. Od dawna chciałem ci powiedzieć, co się dzieje, ale aż do tej chwili nie mogłem. – Nikt cię nie powstrzymywał. – Nikt, z wyjątkiem mnie samego. Nie chodzi o to, że jestem zarozumiały i zafascynowany naukowymi osiągnięciami. Nie wykorzystywałem cię jako świnki doświadczalnej do badań. Po prostu nie mogłem przekazać wyników, zanim nie byłem ich pewny. Ponieważ uzyskałem tę pewność, więc powiedziałem ci o wszystkim, ale tydzień czy miesiąc temu było inaczej. Jak byś się czuła, gdybym poinformował cię, że uważam, iż twoje dziecko ma marzenia senne albo że komunikuje się z komputerem i może wpływać na twoje zachowanie, ale nie jestem tego pewny? – O wiele lepiej niż teraz. – Wątpię. Czułabyś taką samą niepewność jak ja, i tak samo jak mnie zależałoby ci na rozwiązaniu tej zagadki, zwłaszcza dlatego, że dotyczy ciebie i twojego dziecka. Nie rozumiesz, że właśnie z tego powodu się wstrzymywałem? Przedwczesne przekazanie połowicznej prawdy byłoby niesprawiedliwe. – Proszę, oto serce na dłoni. I jak mam się według ciebie teraz czuć? Zupełnie jakby trawiła mnie jakaś choroba. Mówisz, że noszę cudowne dziecko, które przypadkiem dyktuje mi, co powinnam robić i jak się czuć. I co, mam wpaść w zachwyt? Nie zdziwiłabym się, gdybyś chciał, żebym nadal przychodziła codziennie do laboratorium, żeby MEDIC mógł pompować w tego malucha swoje megamyśli. – Pozostawiam decyzję tobie. – Chyba oszalałeś! Jak dzieciak dostanie jeszcze trochę pokarmu dla myśli, pewnie cholerny móżdżek rozsadzi mu czaszkę, nie wspominając o tym, że będę codziennie zaliczała maraton i jeszcze fikała koziołki. Tak odmalowałeś, co się dzieje z moim dzieckiem, że nie zdziwiłabym się, gdyby lada dzień zlazło mi po nodze na ziemię i powiedziało: „Dzięki za podwózkę, mamo, masz bajerancką macicę!” – Bryson mimowolnie się roześmiał. – To wcale nie jest śmieszne! – zawołała, po chwili jednak i ona się uśmiechnęła. – No, może istotnie powiedziałam coś zabawnego, ale nie myśl nawet przez chwilę, że zgodzę się na kolejną sesję snu. – Mówiąc szczerze, uważałem, że i tak nie zechcesz. – W takim razie, dlaczego powiedziałeś, że sama mam zadecydować? – Ponieważ nie sądzę, żeby badania ci zaszkodziły, jeżeli zgodzisz się je kontynuować. Przynajmniej nie fizycznie. Zważywszy na tempo, w jakim rozwija się dziecko, będziesz jedyną matką w historii, która urodzi gotowego absolwenta wyższej uczelni, chociaż założę się, że niczym nie będzie się odróżniał od zwykłego noworodka. Od strony psychologicznej to jednak zupełnie inna para kaloszy. – Masz rację, do cholery. Może jestem zdrowa na ciele, ale psychicznie czuję się jak trędowata. Jeżeli się zgadzasz, to będę kontynuowała badania somnaparu. Nadal ciekawi mnie też neurofizjologia. Poza tym, odpowiedź na twoje pytanie brzmi: tak. – Jakie pytanie? – Czy zgadzam się, byś został u mnie na noc, ale rano od razu idę do swojego ginekologa. – Zmieniłaś zdanie? – Nie. Podjęłam decyzję. Fosforyzująca tarcza zegarka przy łóżku Brysona wskazywała wpół do pierwszej w nocy. Jon spał na brzuchu, oddychając bezgłośnie. Jedynym dźwiękiem w sypialni był szum aparatu do klimatyzacji w oknie. Samantha odsunęła się od Brysona i wstała, owinąwszy się do pasa białym prześcieradłem. Popatrzyła bez śladu uczucia na śpiącego mężczyznę. Co za drań, pomyślała. Najbardziej liczyły się dla niego badania. Okłamał ją i był gotów uczynić to znowu. Nie miała żadnych powodów, by mu wierzyć. Historia o sterującym jej zachowaniem płodzie była czystym wymysłem, wierutną brednią. Chciał w ten sposób wbić klin pomiędzy nią a dziecko, zasiać w niej ziarno wątpliwości. Omylił się jednak – pragnęła dziecka bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Wytworzyła się pomiędzy nimi nierozerwalna więź, której nie mógł zniszczyć swoimi kłamstwami i dwulicowością. Oddała się mu tego wieczoru nie z własnej woli, nie z namiętności ani pożądania. Posiadł ją siłą. Był brutalny, nie liczył się z nią. Czuła ból i gdy raz za razem przeszywał ją swoimi pchnięciami, wpatrywała się w sufit. Bała się, że przez swoją brutalność może wyrządzić dziecku krzywdę. Wzbierały w niej gwałtowne emocje: uważała go za odrażającego, ohydnego. Zdawało się, że minęła wieczność, nim stoczył się z niej, zlany śmierdzącym potem. Leżała nieruchomo i czekała, aż mężczyzna zapadnie w sen. Na szczęście stało się to szybko. Odczekała w bezruchu godzinę. Bryson przewracał się we śnie parę razy, aż znalazł wygodną pozycję na brzuchu. Dopiero wówczas odważyła się wstać z łóżka. Bolała ją głowa, jak gdyby skronie przeszywał rozpalony do czerwoności pogrzebacz. Wszystko przez niego. Czuła do niego odrazę, miała ochotę wymiotować. Ból nasilił się jeszcze bardziej, w głowie koszmarnie pulsowało. To mężczyzna powinien cierpieć, nie ona. Przeszła po cichu do saloniku i usiadła przed kominkiem, podtrzymując rękami bolącą głowę. Na obramowaniu obok szufelki do wygarniania węgli leżał żelazny pogrzebacz. Ból był tak silny, że Samantha niemal nic nie widziała. To wina tego łotra. Wzięła pogrzebacz do ręki. Prawie nie widziała drogi przed sobą, a stąpanie na palcach przyprawiało ją o jeszcze większe cierpienie. Tak cicho, jak tylko mogła, wróciła z pogrzebaczem do sypialni. Podkradła się do łóżka. Mężczyzna zaczął głośno chrapać. Świnia. Uniosła pogrzebacz nad głowę, zaciskając go mocno w obydwu dłoniach. Czuła wściekły ból pomiędzy oczami. Zabijasz mnie, pomyślała. Musiała z tym skończyć. Natychmiast. Z całej siły rąbnęła go pogrzebaczem w czaszkę. Szpic wbił się w kość za prawym uchem, w powietrze pofrunęły włosy i kawałki skóry. Poruszył się. Krzyknął. Znów uniosła pogrzebacz. Mężczyzna usiłował dźwignąć się na czworaka na materacu, wydmuchując nosem krew zalewającą mu twarz. Wrzasnęła z wściekłości i uderzyła ponownie. Zaczął pełznąć w jej stronę. Poczuła nerwowy tik na policzku. Uderzyła jeszcze raz, i jeszcze raz. Sięgnął dłońmi jej gardła. Tik w policzku stawał się coraz szybszy i silniejszy. Dławiła się, nie mogła oddychać. Proszę, już dosyć... – Dość... dość! – jęknęła. Bryson klepał ją po policzkach, starając się dobudzić. Samantha przestała krzyczeć i uchyliła z drżeniem powieki. Utkwiła w nim wzrok, widziała go jak przez mgłę. Gdy zorientowała się wreszcie, że to on, rozwarła szeroko oczy ze zdumienia. Ponownie poklepał japo policzku. – To tylko sen! Już się obudziłaś, Sam! – Och, nie! – wyrwało się jej stłumionym, gwałtownym szeptem, piskliwym jak u potrąconego kota. Poczuła drganie podbródka, w oczach pojawiły się łzy. – Dlaczego? – zapytała zdławionym głosem. Odwróciła się od Brysona i ukryła twarz w poduszce. Tkanina błyskawicznie przesiąkła łzami. Poczuła na ramieniu ciepły, delikatny dotyk jego dłoni. – Boże, dlaczego mnie to spotkało?! – zawołała. ROZDZIAŁ 15 Samantha zgłosiła się do swojego ginekologa następnego dnia – w poniedziałek rano. Powiedziała rejestratorce, że sprawa jest pilna i udało się jej zamówić wizytę na wczesne popołudnie. Po wejściu do gabinetu oświadczyła położnikowi, że życzy sobie aborcji. Stwierdziła, że nie jest to pochopna decyzja i woli nie dyskutować o jej przyczynach, jeżeli lekarzowi nie sprawia to różnicy. Chciała też, żeby zabieg odbył się najszybciej, jak to możliwe. Ginekolog był zaskoczony. Miłemu, łysiejącemu, tęgiemu mężczyźnie po czterdziestce udzielił się entuzjazm wykazywany przez Samanthę na początku ciąży. Wydawało się, że szczerze pragnie zostać pracującą matką. Ginekolog wiedział, że Sam nie ma męża. Był pod wrażeniem jej szczerości, pragnienia zapewnienia dziecku jak najlepszych warunków i zdecydowania, by nie komplikować sobie życia niepotrzebnym małżeństwem. Pacjentka nie należała do osób bez grosza przy duszy: natychmiast uregulowała miesięczne honorarium lekarza. Nagła decyzja pozbycia się ciąży zaskoczyła położnika. Skoro jednak tego sobie życzyła, nie zamierzał się sprzeciwiać. Aborcja w tym stadium ciąży, niemal po pięciu miesiącach, była nieprzyjemna, lecz lekarz już dawno przestał narzucać pacjentkom swoje poglądy, kodeks etyczny i moralny. Obowiązujące prawo pozwalało mu nie przejmować się tymi sprawami i po prostu spełniać zachcianki klientek. Stawiał jedynie warunek, żeby przemyślały swoje decyzje i nie podejmowały działań pod wpływem impulsu lub zachwiań emocjonalnych. Pod tym względem Samantha sprawiała wrażenie idealnie zrównoważonej. Podczas badania ginekologa ogarnęło jeszcze większe zdumienie. Samantha musiała pomylić się co do daty ostatniej miesiączki. Rozmiary płodu również tym razem sugerowały, że jest on starszy, niż wskazywały badania ultrasonograficzne. Wielkością zbliżał się do prawnie określonego limitu dopuszczalnej aborcji, wobec czego zabieg należało wykonać jak najszybciej. Samantha ubrała się i wróciła do gabinetu. Ginekolog przedstawił jej różne metody usunięcia zaawansowanej ciąży. Każda cechowała się określonym ryzykiem i zaletami. Za najbardziej odpowiedni dla Sam lekarz uznał krótki pobyt w szpitalu, podczas którego przez ścianę macicy do worka owodniowego zostałaby wstrzyknięta substancja wywołująca poronienie. Do poronienia martwego płodu dochodziło w ciągu dwunastu godzin. W tym czasie Samanthę poddano by sedacji, czyli znajdowałaby się pod działaniem środków uspokajających. W idealnych warunkach cały zabieg potrwałby najdłużej dobę, Sam zaś zostałaby wypisana po ustąpieniu efektów działania leków. Ginekolog miał na następny dzień zaplanowaną operację, jednak na życzenie Samanthy mógłby jej wstrzyknąć prowokujący poronienie preparat rano przed rozpoczęciem przyjmowania pacjentek. Zapytał, czy Sam zdoła przygotować się do zabiegu w tak krótkim czasie. Odpowiedziała zdecydowanie, że tak. Lekarz polecił rejestratorce uzgodnić przyjęcie i pożegnał dziewczynę do następnego rana. Po wyjściu z gabinetu rejestratorka wręczyła Samancie kilka formularzy, po czym zadzwoniła do szpitala i uzgodniła przyjęcie jej na oddział. Następnie omówiła z nią kwestie finansowe. Okazało się, że Samantha już wcześniej wpłaciła większość wymaganej kwoty, ponieważ opłata za aborcję była niższa niż za poród. Pozostało do zapłacenia jeszcze sto dolarów – i tyle właśnie miała na rachunku. Od ginekologa Samantha pojechała prosto do izby przyjęć. Podpisała wymaganą zgodę na zabieg i formularze rejestracyjne oraz kilka dokumentów ubezpieczeniowych, zapewniających, że szpitalowi zostaną zwrócone koszty opieki. Następnie skierowano ją do laboratorium. Pobrano od niej próbki krwi i moczu, wykonano prześwietlenie klatki piersiowej. Po upomnieniu, by niczego nie piła ani nie jadła po dziewiątej wieczorem, Samanthę poinstruowano, żeby wróciła do izby przyjęć następnego ranka o szóstej. Zdecydowała się wrócić do domu na piechotę. Było parne popołudnie w pełni lata. Pod wpływem impulsu chciała przebiec kilka ostatnich kilometrów, lecz zdała sobie sprawę, że to niedorzeczność. Nie potrzebowała już dietetycznych umartwień i wyczerpujących ćwiczeń. Była pewna, że przestaną jej przychodzić do głowy dziwaczne myśli i wkrótce skończy się wszystko, co złe. Jej życie zatoczyło pełny krąg. Byłoby lepiej, gdyby w ogóle nie zachodziła w ciążę. Wówczas jednak najprawdopodobniej nie spotkałaby Jonathana Brysona. Nie miałaby szansy dojrzeć uczuciowo i tak silnie związać się emocjonalnie z drugim człowiekiem. Kochała Jona. W ich związku kryła się nie wypowiedziana zapowiedź spędzenia razem życia, dzielenia się celami i ambicjami, podejmowania wspólnych trudów, połączenia wykonywanych zawodów we wspaniałą, dopełniającą wysiłki partnera współpracę. Wszystko to scementowane wzajemnym zaufaniem i solidnymi podstawami emocjonalnymi, bez przeszkody w postaci obecności cudzego dziecka. Samantha dziwiła się, że niczego nie żałuje. Nie czuła wyrzutów sumienia ani przygnębienia. Po obudzeniu się z koszmaru starała się dojść do ładu ze swoimi uczuciami. To, co w początkach ciąży było gorącą nadzieją, zamieniło się w koszmarny żart. Dawno przestała snuć plany dla dziecka. Już wówczas powinna się zorientować, że coś jest nie w porządku. Zamiast nadziei, stale przepełniał ją strach. Bała się, że jej macica przybiera zbyt duże rozmiary, lękała się, że może urodzić dziecko z genetycznymi wadami. Przejmowała się wymaganiami dietetycznymi, obliczaniem wydatkowanych kalorii, wykonywaniem odpowiedniej liczby ćwiczeń. W jej podświadomości kłębiło się rojowisko nie poddających się korekcie obsesji, dziwacznych myśli i przymusowych czynności, którymi była doszczętnie przytłoczona. Usiadła na ławce i radowała się grzejącymi skórę promieniami słońca. Wierzyła, że trapiące ją przez ostatnie miesiące problemy wkrótce się rozwieją. Jerry zniknął z jej życia, i bardzo dobrze. Zakrawało na ironię, że gdyby wiedział, jaką podjęła decyzję, prawdopodobnie sam zaoferowałby odwiezienie jej ze szpitala do domu. Od chwili, kiedy dowiedział się o ciąży, nie miała jednak od niego żadnych wiadomości: nie zadzwonił, nie napisał choćby słowa. Nic nie szkodzi. Od czasu, gdy w jej życiu pojawił się Bryson, zapomniała o Jerrym prawie zupełnie. Koszmary już wcześniej prawie skłoniły ją do wizyty u lekarza. Niezrozumiałe, niemożliwe do opanowania, napawały odrazą i uczuciem przemożnego zła. Starała się je ignorować i liczyła, że są stadium przejściowym, po ustąpieniu którego już nigdy nie powrócą. Nic nie zapowiadało jednak, by miały ustąpić. Kroplą, która przepełniła czarę, stały się rewelacje Brysona dotyczące dialogu płodu z komputerem. Sam stanowiła skorupę, w której rozwijała się niepojęta istota. Nie było to już jej dziecko, ale pan i władca. Samantha przeciągnęła się, westchnęła i ruszyła dalej, upajając się słonecznym ciepłem. Wszystko miała już niemal za sobą. Czekała ją drobna niewygoda, ale nic takiego, czego nie potrafiłaby znieść. Wierzyła, że nie potrwa to długo. Chciała uwolnić się od swojego brzemienia. W ostatecznym rozrachunku wszystko kończyło się dobrze. Była zdrowa, silna – i zakochana. Do mieszkania dotarła o czwartej i zadzwoniła do Brysona. – Byłam u lekarza i umówiłam się na zabieg – powiedziała. – Jutro rano zostanę przyjęta do szpitala. – Zatem jesteś zdecydowana? – Tak. – Na pewno? – zapytał po chwili wahania. – Na pewno. – Jak długo to potrwa? – Dostanę zastrzyk przed ósmą rano – wyjaśniała technikę zabiegu – potem trzeba czekać. Może będę musiała zostać do następnego dnia, ale wrócę do domu najpóźniej po południu. – Nic ci nie będzie? – Chyba tak. Powinieneś to wiedzieć lepiej ode mnie. – To niezupełnie moja specjalność. Chodzi mi o to, czy nic ci nie grozi, jeżeli wypiszesz się tak szybko. – Jon, chcę mieć to wreszcie za sobą. Zgodziłabym się na zabieg jeszcze dzisiaj, gdyby to było możliwe. Wierz mi, wypiszę się, kiedy tylko ustąpi znieczulenie. – Poprosisz, żeby pielęgniarki zadzwoniły do mnie, jak będzie po wszystkim? Przywiozę cię do domu. – Dobrze. I tak już podałam twoje nazwisko jako osoby, którą w razie czego należy zawiadomić. – Na miłość boską, to nie koniec świata. Kobiety codziennie poddają się aborcji, to prosty zabieg. – Może dla ciebie. Nie chciałam, żeby kontaktowano się z moimi rodzicami. – Och. – Urwał na chwilę. – Sam? – Tak? – Boisz się? – Tak, troszeczkę. – Nie łam się, będę ciągle się o ciebie dowiadywał. I jeszcze jedno. – Co znowu? – zapytała, nieco zirytowana. – Kocham cię. Rozłączył się. Samantha trzymała słuchawkę w dłoniach, odtwarzając w myślach jego słowa, aż przenikliwy sygnał uświadomił jej, że powinna ją odłożyć. Czuła przepełniające ją ciepłe, błogie uczucie, niosące spokój i zadowolenie, jakiego jeszcze nie zaznała. Następnego ranka przyjechała do szpitala krótko przed szóstą i weszła wprost do izby przyjęć. Mimo wczesnej pory ruch był już duży. W izbie tłoczyli się oczekujący na przyjęcie pacjenci, po korytarzach przetaczano nosze. Samantha podeszła do rejestracji i poinformowała, że zgłasza się na zabieg. Urzędniczka zapięła jej na nadgarstku plastikową bransoletkę identyfikacyjną i poprosiła o poczekanie, aż przygotują salę. Po niedługim czasie sekretarka medyczna z oddziału ginekologii wywołała nazwisko Samanthy. Wjechały razem na trzecie piętro. Sekretarka zaprowadziła Sam do sali, w której znajdowały się dwa łóżka, ciasna łazienka z miniaturową umywalką i kabiną prysznicową oraz mała szafa. Sekretarka zaciągnęła oddzielający łóżka parawan. Podała Samancie leżącą na poduszce białą, nakrochmaloną szpitalną koszulę, kazała ją włożyć, po czym pomogła zawiązać tasiemki na plecach. Następnie poleciła dziewczynie schować własne ubrania do szafy i czekać na pielęgniarkę. Po pięciu minutach przyszła pielęgniarka z ciśnieniomierzem, przywitała się z Samantha i poprosiła, żeby ułożyła się wygodnie. Sam wyciągnęła się w pościeli, pielęgniarka zaś zadając pytania wypełniała formularz przyjęcia. Jaka jest przyczyna hospitalizacji? Nie przestając się uśmiechać, wyjaśniła Samancie, że i tak wie, ale pacjentka musi odpowiedzieć na to pytanie własnymi słowami. Zapowiedziała, że wywiad potrwa najwyżej parę minut. Czy Samantha jest na cokolwiek uczulona? Czy była uprzednio leczona w szpitalu, czy przechodziła poważne schorzenia, czy nie cierpi na żadne schorzenia żołądkowo-jelitowe? Po zebraniu potrzebnych informacji zmierzyła Samancie ciśnienie, tętno i temperaturę. Stwierdziła, że nie ma żadnych odchyleń od normy i wyszła, polecając pacjentce czekać spokojnie na przyjście lekarza. Samantha poprawiła poduszkę, położyła się na niej i spojrzała przez okno. Był pogodny, letni poranek. W oddali dostrzegła młodą matkę, pchającą po alejkach miasteczka akademickiego wózek z dzieckiem. Niemowlę najwidoczniej zaczęło płakać. Samantha wytężyła wzrok. Poczuła narastający ucisk pod potylicą. Matka wyjęła dziecko z wózka i kołysała je gładząc po buzi – pełna czułości scenka. Samanthę ogarnęło uczucie ulgi. Odwróciła wzrok. Poczuła drżenie w podbrzuszu – trzepot życia. Złożyła dłonie na koszuli tuż nad pępkiem. Wyczuła pod palcami delikatne kopanie – błogie, napawające czułością doznanie. Ucisk w karku ustąpił. Samantha uśmiechnęła się i przymknęła oczy. Zaczęła nucić kołysankę – cichą, spokojną melodię. Po paru chwilach otworzyła oczy i ponownie wyjrzała przez okno. Nie widziała zbyt dobrze, bo pole widzenia przesłoniła mgła. Zastanawiała się, czy młoda matka jest jeszcze pod szpitalem. Nieważne. Tam właśnie – na zewnątrz powinna być ona, Samantha. Głowę wypełniły jej obrazy kołysek. Wyobraziła sobie, że jest w parku i delikatnie kołysze dziecko, mrucząc tę samą kołysankę co jej matka. Rozwiązała tasiemki koszuli i złożyła ją równo na łóżku, włożyła własne ubranie i wyśliznęła się z sali. Szpitalny korytarz był pełen krzątających się ludzi, nikt jednak nie zwrócił uwagi, gdy szła w stronę windy. Drzwi rozsunęły się przed nią, weszła do środka i nacisnęła guzik parteru. Po dwóch minutach opuściła szpital głównym wyjściem. Na wszystkie świętości, skąd się tu wzięłam? – zadawała sobie retoryczne, nie wymagające odpowiedzi pytanie. Niezależnie od tego, co ją opętało, by zgłosić się do szpitala, najważniejsze było, że zdołała wyrwać się z powrotem na wolność. Wróciła do swojego mieszkania, biegnąc prawie całą drogę. Gdy tylko znalazła się w środku, włożyła strój do joggingu. Po paru minutach wróciła do parku i pokonywała pierwszy etap osiemnastokilometrowej trasy. Kilka godzin później, kiedy Bryson wracał z kliniki neurologicznej, pod drzwiami laboratorium badań snu podeszła do niego Samantha. Uśmiechnął się, objął ją i pocałował w policzek. – Nie zajęło ci to wiele czasu – powiedział. – Nie myślałem, że uwiniesz się tak szybko. Dlaczego do mnie nie zadzwoniłaś? Wysunęła się z jego objęć i weszła do laboratorium. Bryson zmarszczył brwi. Wszedł za nią do środka i uśmiech zniknął mu z twarzy. – Czy coś się stało, Sam? – zapytał. – Wszystko w porządku? – Nie miałam zabiegu. – Co?! – zawołał zdziwiony, po raz pierwszy spoglądając na jej brzuch. – Nie potrafiłam się na to zdobyć. – Samantha zaczęła grzebać w papierach na biurku. Bryson był niebotycznie zdumiony. Ze wszystkich możliwości rozwoju wypadków tego dnia, nie przewidział tej jednej. – Co się stało? Przecież byłaś zupełnie pewna. – Ostatecznie okazało się, że jest inaczej. Zmieniłam zdanie. – Nic nie rozumiem. Wczoraj sprawiałaś wrażenie gotowej na wszystko. – To było wczoraj. Dzisiaj zdałam sobie sprawę, że postąpiłabym źle. – Nie zgłosiłaś się w ogóle do szpitala? – Zgłosiłam się, ale po przyjęciu nagle uprzytomniłam sobie, co właściwie robię. Przecież chciałam zabić swoje dziecko! Potrafisz w to uwierzyć? Co we mnie wstąpiło? – Sam... myślałem... Urwał, nie potrafiąc znaleźć właściwych słów. Zdecydowanie coś było nie w porządku. Poczuł się tak, jak gdyby słuchał granej przez amatorów symfonii: wszystkie nuty brzmiały fałszywie. Podeszła do niego pani Rutledge. Spojrzeli na siebie zmartwieni. – Samantha, nie boisz się już tego dziecka? – zapytała pani Rutledge. – Z moim dzieckiem jest wszystko w porządku. – Samantha uniosła głowę i uśmiechnęła się. – To normalne, zdrowe dziecko. Ktokolwiek twierdzi inaczej, jest w błędzie. – Przecież rozmawialiśmy... – Moje dziecko jest zupełnie normalne. Bryson przyciągnął krzesło i usiadł obok Samanthy. Ujął jej dłonie i pomasował je delikatnie. – Może nie potrafię ująć tego właściwie, ale czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć? Może sama chcesz mi coś powiedzieć? – Uniosła brwi i popatrzyła na niego w milczeniu. Wreszcie wzruszyła ramionami i na powrót zajęła się papierami. Bryson denerwował się coraz bardziej. – Sam, popatrz na mnie, do diabła! Staram się ci pomóc. Martwię się o ciebie. Przedwczoraj, w Richmond, odchodziłaś od zmysłów ze zmartwienia. Nie chciałaś uwierzyć, że płód jest w stanie kontrolować twoje zachowanie. Mówiłaś, że czujesz się jak marionetka, że to ohydne uczucie. W porządku, przyznaję, że niewłaściwie cię zrozumiałem. Nie zdawałem sobie sprawy, że tak zareagujesz. Chyba do przedwczoraj nie doceniałem, jaki wpływ wywierają na ciebie koszmary, ćwiczenia, zalew informacji znikąd. Jeżeli jednak podjęłaś stanowczą decyzję, że poddasz się aborcji, dlaczego tego nie zrobiłaś? – Czy to ważne? – Ważne, do cholery! Długo zastanawiała się nad odpowiedzią. Podniosła wzrok znad dokumentacji i uśmiechnęła się do Brysona. – Przecież sam odwiodłeś mnie od tego zamiaru, Jon. – Co?! – wykrzyknął zaskoczony. – Przyszło mi to do głowy w szpitalu, gdy czekałam na pielęgniarkę. Wszystko, co powiedziałeś, jest prawdą. Z moim dzieckiem nigdy nie działo się nic niezwykłego, to wszystko rozgrywało się wyłącznie w mojej wyobraźni. Sny się nie liczą, a informacje, które przychodziły mi do głowy, na pewno musiałam poznać na zajęciach podczas studiów. Przecież sam tak powiedziałeś. Zmiany emocjonalne są u ciężarnych kobiet czymś całkowicie normalnym. Co najważniejsze, sam mnie przekonałeś, że dziecko nie mogłoby mnie skrzywdzić. Powiedziałeś przecież, że w ten sposób szkodziłoby samemu sobie, czyż nie? Przytaczała te argumenty z pełną samozadowolenia miną. Bryson zdał sobie sprawę, że ona wierzy w każde wypowiadane słowo. Znikły dotychczasowe obawy i przygnębienie albo zostały skrzętnie ukryte. Wypuścił z rąk jej dłonie i cofnął się w kąt laboratorium, gdzie czekała na niego pani Rutledge. – Nie do wiary – wyszeptał. – Powtarza jak papuga to, co jej powiedziałem. Naśladuje mnie doskonale, tylko wywróciła wszystko do góry nogami. Nie podoba mi się to, Rosie. Naprawdę się rozmyśliła. – I co pan zrobi? – Zadzwonię do jej ginekologa i dowiem się, co się stało. Po wyjściu Samanthy Bryson skontaktował się z doktorem Pritchardem. Ginekolog zachowywał się z uwagą i szacunkiem. Poinformował Brysona, że Samantha została przyjęta do szpitala z dopełnieniem wszelkich formalności. Podczas gdy salowy przygotowywał wózek noszowy, pacjentka najwidoczniej ubrała się i wymknęła niepostrzeżenie z budynku. Ginekolog zakładał, że po prostu się rozmyśliła; widział podobne zachowanie już wiele razy. Nie próbowano jej odszukać, by nakłonić do ostatecznego poddania się zabiegowi. Taka próba zawierałaby element przymusu, niedopuszczalny z medycznego i moralnego punktu widzenia. Niektóre pacjentki wracały, inne donaszały ciąże. Stopień wykazanej przez Samanthę ambiwalencji mógł w opinii położnika świadczyć o ukrytych problemach psychologicznych. Bryson podziękował doktorowi Pritchardowi i powtórzył rozmowę pani Rutledge. – Chyba doszedłbym do takich samych wniosków: że Samantha ma niezbyt dobrze poukładane w głowie – stwierdził. – Nie zastanawiał się pan, czy nie powiedzieć mu o dialogu z komputerem? – Nie. Wystarczy, że Pritchard uważa Sam za nieco niezrównoważoną. Nie chciałbym, żeby pomyślał to samo o mnie. Poza tym na pewno zna się na badaniach snu tak samo, jak ja na rozmazie Papanicolau. Na dodatek cały problem stał się nieco akademicki, nie uważasz? – Dlaczego? Co może ją powstrzymywać... – Pani Rutledge urwała w pół zdania, domyśliwszy się odpowiedzi na swoje pytanie. – Właśnie, Rosie. Sesje snu Samanthy muszą się skończyć. Jeżeli przerwiemy badania, ustanie komunikacja pomiędzy komputerem a płodem, i w rezultacie pewnie szybko zaniknie również wpływ dziecka na zachowanie Samanthy – o ile rzeczywiście istnieje. – Nie martwi się pan niedokończeniem badań? – Och, może trochę. I tak mogę przedstawić wnioski podczas jesiennej konferencji. Sam znaczy jednak dla mnie o wiele więcej niż końcowe wyniki badań. Nadal obstaję przy twierdzeniu, że nie grozi jej żadne fizyczne niebezpieczeństwo, ale sposób, w jaki dziecko kontroluje jej postępowanie, może pociągnąć za sobą rozchwianie emocjonalne, i to mi wystarcza do podjęcia decyzji. Gdy Samantha przyszła do laboratorium następnego ranka, by kontynuować opracowywanie wyników badań z innymi ochotnikami, sprawiała wrażenie zupełnie spokojnej. Zachowywała się prawie normalnie, tylko w jej ruchach dawało się zauważyć ślady niepokoju. O czwartej po południu zapytała Brysona, czy może przystąpić do kolejnej sesji snu. – Po co, Sam? Badania się skończyły. – Dzięki nim się uspokajam i czuję się bardziej odprężona. Tak uprzejmie, jak tylko potrafił, Bryson odmówił. Samantha nieco się zirytowała, lecz on wiedział, że dni po przerwaniu sesji snu okażą się dla niej ciężkim okresem przejściowym. Aby ułatwić Samancie powrót do normalnego stanu, Bryson i pani Rutledge umówili się, że będą spędzać z nią jak najwięcej czasu. Nie chcieli dopuścić, by zamykała się w sobie, pragnęli pomóc jej wyrazić własne uczucia. Zabierali ją na śniadania i obiady, szczegółowo dyskutowali o innych prowadzonych w laboratorium programach badawczych. Bryson spędzał u niej większość wieczorów i niektóre noce. Dopiero gdy zostawali sami, zauważał w niej zdecydowaną zmianę. Samantha unikała mówienia o sobie, wobec czego mniej ze sobą rozmawiali. Brysonowi przypadała rola rozpoczynania każdej wymiany zdań. W odróżnieniu od wcześniejszych spotkań, kiedy przez długie godziny gawędzili o tym i owym, teraz odpowiedzi Samanthy stały się zwięzłe, pełne uników. Najwyraźniejsza zmiana zaszła jednak w sposobie kochania się z nim. Wcześniej była beztroska, czuła i hojna. Obecnie w ich stosunkach seksualnych pojawiła się pewna sztuczność. Odnosił wrażenie, że Samantha wykonuje przykry obowiązek. Podejrzewał, że jego partnerka przestała mieć ochotę na fizyczną miłość, więc przestał się jej narzucać. Ale Samancie najwyraźniej nie o to chodziło. Kiedy Jon przestał inicjować zbliżenia, przejęła tą rolę na siebie. Romantyczne interludia zamieniły się w zwykłą kopulację. Na czułości Brysona Samantha odpowiadała mechanicznymi pocałunkami i zdawkowymi objęciami. Miał wrażenie, że interesuje ją spółkowanie, a nie miłość. Pani Rutledge zauważyła też zmiany w zachowaniu Samanthy w laboratorium. Dziewczyna jak gdyby coraz bardziej zamykała się w sobie. Próby rozerwania jej nie przynosiły żadnych efektów. Każdego popołudnia Samantha prosiła o sesję snu i po odmowach Brysona popadała w coraz większą irytację. Pod koniec tygodnia prezentowała otwartą wrogość. Chociaż Bryson i Rosie ze wszech sił starali się złagodzić napięcia, ich starania napotykały mur milczenia. Samantha znajdowała się w coraz gorszym stanie. Bryson i pani Rutledge nie mieli pojęcia, co wobec tego począć. Jon spędził z Samanthą cały weekend. Wielokrotnie starał się zaapelować do logiki i wrażliwości Sam. Uzmysławiał jej każde z nietypowych zachowań natychmiast, gdy tylko zaczynała przytaczać nie znane dotąd naukowe fakty, używała niezwykłych sformułowań albo obstawała przy dietetycznych kaprysach i rygorystycznych ćwiczeniach. Tłumaczył, że to manifestacje woli płodu, nie jej samej. – Przyglądałem się ci przez pięć minut – powiedział, oparłszy się o ścianę. – Liczyłem częstość oddechów. Zazwyczaj kobiety ciężarne oddychają częściej niż nie będące w ciąży. Z tobą jest inaczej. Oddychasz głęboko, pięć-sześć razy na minutę. To płód jest za to odpowiedzialny, Sam. Z jakiegoś powodu zależy mu, żebyś tak właśnie oddychała, chociaż nie robią tego nawet wyćwiczeni atleci. – W takim razie chyba jestem zdrowsza niż oni – odparła beztrosko. – Optymalne ciśnienie parcjalne tlenu i dwutlenku węgla osiąga się łatwiej przy kontrolowanym, głębokim oddychaniu niż przy typowej dla ciąży hiperwentylacji. – Widzisz?! – Bryson bezradnie machnął ręką. – Tego rodzaju gadki podsuwa ci płód. Sama byś na to nie wpadła! Nie zwracając na niego uwagi, skierowała się do lodówki. Bryson odebrał to jako zachętę – teraz Sam przynajmniej nie odgryzła się z otwartą wrogością, jak to się jej coraz częściej zdarzało. Ruszył za nią do kuchni, kontynuując wyjaśnienia. Samantha otwarła drzwi lodówki. – Co by tu zjeść? – powiedziała, jak gdyby nie zdawała sobie sprawy z jego obecności. Niekiedy zdarzało się, że słuchała go cierpliwie. Bryson miał wrażenie, że waga precyzyjnych, logicznych argumentów lada chwila przełamie dzielącą ich barierę i Samantha przyzna: „Tak, rozumiem, o co ci chodzi”. Chyba jednak nie miał daru przekonywania, bo Samantha nadal zachowywała się po swojemu. Była niedziela w nocy. W oddali kościelny dzwon wybił dwunastą. Do powrotu do laboratorium pozostawało Brysonowi dziewięć godzin. Leżał obok Samanthy i nie potrafił zasnąć. Myślał, że ona śpi, lecz zaprzeczał temu szelest jej ręki pod pościelą. Przesunęła dłonią po jego udach, zacisnęła ją na prąciu. Przewrócił się na bok i wsunął ramię pod jej głowę i barki. Pocałował ją w szyję. Samantha rozchyliła nogi i uniosła jedną z nich w górę. Zwarli się jak nożyce. Wprowadziła go w siebie. Jaka jest wilgotna, pomyślał. Nawet bez gry wstępnej była całkowicie pobudzona i gotowa na przyjęcie go. Nagłe przejście od całkowitego spoczynku do pełnej erekcji bardzo Brysona podnieciło. Wślizgnął się w ciasną śliskość. Muskał ustami piersi i wodził rytmicznie opuszką kciuka po sutkach. Kochanie się z kobietą w ciąży było dla Brysona fascynującą lekcją przestrzennej geometrii: pełno kątów i krzywizn, wszędzie zaokrąglona, bujna dojrzałość. Wypukłość brzucha Samanthy falowała pod nim delikatnie, jak omiatane wiatrem pole pszenicy. Różowe obwódki sutków, coraz bardziej brunatne z każdym mijającym miesiącem, stały się szerokie i nieco nabrzmiałe. Najbardziej osobliwe było kołysanie się jej pełnych piersi. W miarę falujących ruchów ich ciał, piersi Samanthy odbijały się od boków jego torsu i natychmiast wracały na środek. Rytmiczne oddalanie się i zbliżanie mogło się kojarzyć z gestami dyrygenta podczas prowadzenia symfonii. Po osiągnięciu szczytu Samantha szybko zapadła w sen. Bryson przytulił się do niej i objął ją z całych sił. Zamknął oczy i po chwili również zasnął. Obudził go cichy odgłos szczękania. Odwrócił się w stronę Samanthy. Nadal spała, lecz wyraźnie dygotała. Dotknął jej skóry: była zimna jak lód. Samantha szczękała zębami. Był to osobliwy odgłos. W odróżnieniu od normalnej reakcji na zmarznięcie, dźwięk rozlegał się i cichł w dziwnym rytmie. Najpierw szczękała zębami, potem przestawała i po chwili zaczynała na nowo. Wstał z łóżka i poszukał w szafie grubego koca. Samantha leżała naga bez nocnej bielizny, którą zrzuciła przed kochaniem. Jon otulił ją pościelą i przykrył kocem. Przypadkowo musnął dłonią jej brzuch i odskoczył, zdumiony. Skóra nad macicą była rozpalona i zaczerwieniona, zdecydowanie kontrastująca z bladością i chłodem reszty ciała. Bryson okrył Samanthę jeszcze szczelniej. Usiadł na skraju łóżka, przyglądając się Sam ze zdumieniem. Jej krwiobieg uległ scentralizowaniu w macicy, przyspieszając dokonujący się we wnętrzu metabolizm. Żeby to skompensować, temperatura reszty ciała automatycznie spadła. Wydawało się to absolutnie niemożliwe. Na pewno nie miało to nic wspólnego ze świadomym działaniem Samanthy. Ciepłota ciała nie zależy przecież od naszej woli. Bryson wiedział, że Samantha nie miała na to żadnego wpływu. Był to wyraźny dowód działania płodu. Zmiana temperatury ciała Sam stanowiła kolejny objaw kontrolowania przez płód jej organizmu. Przerażony Bryson próbował ją obudzić. – Sam! Sam, kochanie, posłuchaj! Zacisnął palce na jej drgających policzkach, żeby unieruchomić głowę i zmusić do spojrzenia na niego. Drugą ręką chwycił jej dłoń i przyłożył do brzucha. – Posłuchaj mnie, Sam, proszę! Nie śpisz? Czujesz to, Sam? Zaczęła powoli odzyskiwać świadomość, a gdy wreszcie zdała sobie sprawę, co chce pokazać jej Jonathan, rozbudziła się do reszty. – Popatrz na siebie! – ciągnął Bryson. – Zobacz to, co ja widzę. Drżysz, jakbyś zamarzała na śmierć, ale brzuch masz gorący jak piec. Czujesz to, Sam? Rozumiesz, co do ciebie mówię? Rozumiała. Świadczył o tym wyraz jej twarzy. Nastąpił szok, na jaki liczył. Oderwała dłoń od brzucha i jęknęła – „ach!” – cichym, dobywającym się z głębi gardła głosem. Ogarnęło ją przerażenie, kiedy zrozumiała, co się dzieje. – To sprawka dziecka, Sam! Kontroluje temperaturę ciała i przepływ krwi przez macicę tak samo, jak rządzi twoim zachowaniem. To właśnie starałem się wytłumaczyć ci wraz z Rosie. To nie są typowe dla ciąży zmiany emocjonalne. Płód pokazuje ci bardziej dobitnie, niż jakiekolwiek moje tłumaczenia, że nie jesteś już sobą. Ma nad tobą władzę, Sam! Oczy miała pełne łez. Przestała dygotać, ustało uczucie lodowatego chłodu, brzuch stał się chłodniejszy, wkrótce ogrzała się reszta ciała. – Dlaczego mi to robi? – wyszeptała pokornym głosem. – Nie wiem. Wiem tylko, że kiedy płód obejmuje kontrolę nad twoim ciałem, ty ją tracisz. Tracisz kontakt z rzeczywistością. Samantha rozpłakała się, szlochając w poduszkę. – Powiedz mi, że to nieprawda, Jon! – zawołała. – Proszę, powiedz mi, że moje dziecko nie mogłoby mi tego zrobić! – Może i robi to. Widziałaś na własne oczy. Musisz mi uwierzyć. Przytulił ją mocno do siebie. Znów zaczęła dygotać, tym razem z przerażenia, nie z zimna. – Nie! – jęknęła. – Nie! Obiecałam, że do tego nie dopuszczę! Jak to możliwe? – Nie ty decydowałaś. Nie mogłaś. – Już nic nie wiem... Powinnam się go pozbyć, prawda? – Musiałaś najpierw sama do tego dojść, zrozumieć, co się naprawdę dzieje. – Och, Boże, potrzebuję cię, Jon. Proszę, obejmij mnie. Pomóż mi! – Pomogę ci, Sam, na pewno. Minęło wiele czasu, zanim przestała dygotać. Bryson przytulił ją jeszcze silniej i ze splecionymi rękami i nogami powoli zapadli w sen. ROZDZIAŁ 16 Tym razem jej decyzja była przemyślana i nieodwołalna. Powiedziała, że doktor Pritchard załatwił powtórne przyjęcie do szpitala następnego dnia rano. Ginekolog nie był zaskoczony telefonem od niej. Samantha miała wrażenie, że się tego spodziewał. Wyjaśnienia wywarły na nią oczyszczający wpływ. Gdy skończyła, poczuła się wyczerpana. Bryson był poruszony. Wziął ją w objęcia, by dodać otuchy, i powiedział, że postąpiła słusznie. Samantha odsunęła się od niego; nie miała ochoty, żeby się nad nią rozczulał. Pocałowała go jednak w policzek, zadowolona, że zrozumiał, iż podjęła nieodwołalną decyzję. Zaproponował, żeby została u niego, lecz odmówiła, tłumacząc, że chce się dobrze wyspać. Zapytał, czy na pewno wytrzyma. Odpowiedziała, że tak, całkowicie przekonana o konieczności usunięcia ciąży. Bryson chciał ją odwieźć rano do szpitala, ale odmówiła. Skoro sama podjęła decyzję, chciała również sama wprowadzić ją w życie. Zadowolona ruszyła piechotą do domu. Ustały złowieszcze sensacje w żołądku, poczuła nawet apetyt. Tydzień wcześniej jej postanowienie było skrajnie impulsywne, stanowiło czysty odruch na to, czego dowiedziała się o płodzie od Brysona. Obecnie starannie przemyślała swoją decyzję. Stoczyła ze sobą walkę i odniosła zwycięstwo. Kochała Brysona bardziej niż kiedykolwiek przedtem za to, że nie wtrącał się do jej wyboru. Była już niedaleko domu. Jon i ja, pomyślała. Wciąż ledwie potrafiła uwierzyć, że dzieje się to naprawdę. Żałowała, że nie ma go przy niej, pragnęła i potrzebowała go bardziej niż dawniej. Samantha wyjęła z drewnianej szafki na wina butelkę beaujolais i odkorkowała ją. Postanowiła uczcić swoją decyzję. Wpływ alkoholu na płód już jej nie obchodził. Nalała sobie kieliszek wina i wypiła spory łyk. Poczuła rozlewające się po ciele błogie ciepło. Mieszkanie było rozgrzane od słońca. Zasunęła żaluzje i włączyła klimatyzację. Rozpięła bluzkę i zdjęła dżinsy, pozostawiając ubranie na podłodze. Do diabła z praniem, na razie pragnęła nade wszystko odprężenia i odpoczynku. Dopiła pierwszy kieliszek wina i nalała kolejny. Wino sprawiło, że poczuła się ospała. Odkręciła kurki i przygotowała chłodną kąpiel. Podczas gdy wanna się napełniała, Samantha przyglądała się sobie w lustrze. Po spędzonym przed miesiącem tygodniu nad morzem pozostała jej słaba opalenizna. Samantha była dumna ze swojej figury. Miała sprężyste ciało, idealnie napięte mięśnie. Zważyła w dłoniach obydwie piersi. Daremnie byłoby doszukiwać się śladu obwisłości biustu; prężył się pewnie i dumnie. Samantha zadrżała z chłodu, zacisnęła usta i wciągnęła powietrze przez zęby. Położyła dłoń na wzgórku łonowym, pod wypukłością brzucha, i przegarnęła palcami kępkę włosów. Rozpostartą dłonią zataczała niewielkie kręgi po piersiach, przyduszając kciukiem sutki. Twój dotyk jest tak wspaniały, Jon, pomyślała. Zakręciła kran i weszła do wanny. Nalała balsamu do kąpieli i namydliła skórę, aż zrobiła się śliska. Odchyliła się na plecy, oparła głowę na skraju wanny i rozchyliła kolana. Woda sięgała jej po szyję. Stwardniałe, różowe sutki kołysały się na powierzchni jak boje na oleistym morzu. Samantha wzięła w dłoń kostkę mydła, rozchyliła jeszcze bardziej kolana, i zaczęła powoli pocierać mydłem w górę i w dół łechtaczkę. Przymknęła trzepoczące powieki. Boże, jak mi z tobą dobrze. Niespodziewanie ogarnęła ją fala mdłości. Pochyliła się do przodu, wypuściła mydło z dłoni i chwyciła brzegi wanny, żeby nie osunąć się pod powierzchnię wody. Zaczęły nią targać niepowstrzymane torsje. Po kolejnym, silnym skurczu żołądka poczuła, jak żółć podchodzi jej do gardła i wypełnia usta. Próbowała zatkać usta dłonią, było jednak za późno. Wymiociny pociekły między palcami i ściekając pomiędzy piersiami, chlupnęły w wodę. Z powodu skurczu krtani zaczęła krztusić się i dławić bez tchu, z pobielałą twarzą. Po kolejnym spazmie wymioty chlusnęły na białą glazurę. Woda w wannie przybrała mętny, brunatny odcień, podbarwiona mieszaniną wina i cuchnącej żółci. Zgarbiona, poszarzała na twarzy Samantha wymiotowała do całkowitego opróżnienia żołądka. Gdy żołądek uspokoił się, siedziała w stygnącej, kwaśnej mieszance wody z balsamem i treścią jelit. Po ustaniu torsji miała ledwie dość sił, by palcem stopy wyciągnąć korek z wanny. Śmierdząca ciecz powoli spłynęła do ścieku. Samantha płytkimi, zdyszanymi oddechami wciągała powietrze w płuca, wracając powoli do siebie. Reszta wody spłynęła przez otwór, pozostawiając osad z nie strawionego pokarmu. Dziewczynie szybko zrobiło się zimno, zaczęła dygotać. Osunęła się na spód wanny. Blada i drżąca, przekręciła się na bok. Powoli odzyskiwała siły. Minęło pół godziny, nim zdołała usiąść. Odkręciła kurki tak, by poleciał silny, gorący strumień wody. Poczuła, jak opływa jej kolana. Nie zatykając odpływu, zaczęła czyścić wannę wokół siebie, spłukując cuchnące resztki. Wreszcie dźwignęła się na chwiejnych nogach, przełączyła strumień wody na prysznic i zaczęła zmywać glazurę. Potem ciepłymi strugami wody obmyła głowę i spłukała całe ciało. Kiedy skończyła się wycierać, osunęła się ze zwieszoną głową na pokrywę sedesu. Przechyliła się w bok i otworzyła szafkę pod umywalką, szukając odświeżacza powietrza w aerozolu. Rozpylała go wokół siebie, aż do opróżnienia opakowania. W łazience rozeszła się woń zwiędłych róż. Samantha nie mogła odzyskać jasności myśli. Zgarbiona naciągnęła na siebie szlafrok i powłócząc stopami wyszła z łazienki. Położyła się na sofie, zakrywając oczy ramieniem. To wino, na pewno sfermentowało, pomyślała. Wyczerpana wskutek izometrycznych skurczów mięśni podczas wymiotów, ledwie mogła się poruszać. Czekała, aż odzyska nieco sił. Poczuła na skórze powiew klimatyzacji, błogi chłód na czole. Zdołała się odprężyć, błądziła myślami. Niemal zapadła w sen, gdy tył jej głowy ogarnął ból tak przenikliwy, jak gdyby walono weń młotem. Ból rozszerzył się do czubka głowy, wywołując wrażenie, że mózg paruje pod ciśnieniem. Usiadła prosto, z wytrzeszczonymi oczami. Odruchowo sięgnęła dłonią do skroni i wykrzywiła usta w grymasie cierpienia. Ucisk w głowie był tak koszmarny, jak gdyby puchła od wewnątrz. Zamknęła powieki i przycisnęła ręce do skroni. Wydawało się jej, że za chwilę czaszka eksploduje. Z gardła wydobyło się mimowolne, przenikliwe zawodzenie. Jęczała, nie wypuszczając głowy z rąk, sparaliżowana intensywnością bólu. Chcę się wreszcie obudzić, pomyślała. Wiedziała jednak, że to nie sen. Podniosła się chwiejnie i z jękiem ruszyła w stronę telefonu – po pomoc. Wyobrażała sobie, że jeśli odejmie ręce od głowy, mózg rozpadnie się na milion kawałków. Wszystko zlewało się jej przed oczami. Potworny ucisk z głębi czaszki rozprzestrzeniał się do przodu, wywołując wrażenie, że tęczówki wyskoczą przez twardówki, jak u wydobytej na powierzchnię głębinowej ryby. Usiłowała dosięgnąć telefonu, coś jednak spychało ją w dół, czuła na barkach przytłaczające brzemię. Ugięły się pod nią kolana, opuściła podbródek osunęła się na dywan, zataczając się szaleńczo z bólu, ucisku i hałasu w głowie. Wreszcie zemdlała. Gdy się obudziła, było już ciemno. Ból ustąpił. Usiadła chwiejnie i popatrzyła na zegar koło telefonu. Wskazywał drugą nad ranem. Mój Boże, pomyślała, urwał mi się film na dziesięć godzin. Po chwili dostrzegła na podłodze rozbitą lampkę. Wystraszona wstała i rozejrzała się po pokoju. Poszła w stronę wyłącznika, potykając się o przewrócone krzesło. Dosięgła wreszcie kontaktu i zapaliła światło. Pokój był doszczętnie zdemolowany. Fotografie w potłuczonych ramkach poniewierały się po podłodze, dywan zaścielały odłamki szkła. Biurko leżało wywrócone do góry nogami, a zawartość szuflad – porozrzucana na wszystkie strony. Wszędzie walały się książki i sprzęty. Samantha podeszła do drzwi. Były zamknięte i zaryglowane – tak, jak je wcześniej zostawiła. Szybko przeszukała mieszkanie. Okna też okazały się nie tknięte, nic nie wskazywało na to, by ktoś dostał się do środka siłą. Skąd w takim razie wziął się ten chaos? Samantha nagle poczuła bezmierny strach. Zapragnęła usłyszeć głos Jona. Pewnie spał, ale zdecydowała się go obudzić. Podchodząc do telefonu, stłukła sobie palec o popielniczkę. Pochyliła się, żeby ją podnieść i wtedy dostrzegła skrawki papieru i celuloidu – dookoła poniewierały się porwane zdjęcia i klisze. Uklękła, by się im przyjrzeć. Rozpoznała zdjęcia zrobione podczas spędzonego z Jonem tygodnia. Większość z nich została porwana na kawałki – strzępy utrwalonej na fotografiach przeszłości. Ciężka popielniczka leżała rozbita na dwie części, które przygniatały okruchy kalejdoskopowych barw Kodaka. Dywan dookoła upstrzyły krople zaschniętej krwi, jej plama zakrzepła również na szkle. Samantha zdecydowanie odepchnęła kawałki na bok i sięgnęła po słuchawkę. Gdy ujęła ją w dłoń, znieruchomiała ze zgrozy. Utkwiła wzrok w gładkim, biegnącym przez kłykcie skaleczeniu, od którego po kostki sięgały zaschnięte strumyczki krwi. Sam spojrzała błyskawicznie na popielniczkę i wróciła wzrokiem do dłoni. Zaczęły się trząść. Odłożyła słuchawkę. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę z ruchów dziecka. Z początku kopało łagodnie, wkrótce jednak zaczęło robić to coraz silniej, jak gdyby na znak protestu. Samantha osunęła się na dywan przed telefonem. Sięgnęła do brzucha, lecz natychmiast oderwała rękę, zbyt przerażona, by go dotknąć. Kolejne kopnięcie wstrząsnęło nią całą. Nie mogła się poruszyć. Ciało odmówiło funkcjonowania; działał jedynie umysł. Nie potrafiła uwierzyć w to, co się działo, ani pojąć tego, co zrobiła. Mieszkanie zamieniło się w ruinę, to, co posiadała, uległo zniszczeniu. Zdjęcia kochanego przez nią mężczyzny poniewierały się, pomięte i porwane na strzępy. Dziecko kopało nieustannie, jak gdyby chciało dowieść swojego triumfu. Samantha zrozumiała, że nie odpowiada za to, co się stało. Pojęła w pełni to, co Jon mówił o płodzie. Zaczęła płakać. – Dlaczego mi to robisz? – zawołała. – Dlaczego mnie tak karzesz?! Dziecko kopało dalej, z wigorem i złośliwą uciechą. Samantha płakała cicho, nie śmiejąc się poruszyć. Usiłowała nie myśleć o tym, co się działo, chciała pozbyć się wszelkich myśli. Po raz pierwszy w życiu przyglądała się wskazówce sekundnika obiegającej tarczę, żeby przez pogrążenie się w odliczaniu czasu wyeliminować wszystkie myśli. Jak zahipnotyzowana, wpatrywała się w fosforyzującą tarczę całymi godzinami. Leżała w bezruchu, starając się nie zwracać uwagi na ruchy płodu. Niejasno zdawała sobie sprawę, że wstaje dzień. Godzinowa wskazówka sięgnęła piątej. Zadzwonił telefon, co wytrąciło Samanthę z transu. Zastanawiała się, czy powinna odebrać. Trzy sygnały, cztery. Ruchy płodu zauważalnie osłabły. Siedem sygnałów. Kopanie ustało całkowicie. Z nieskończoną ulgą Samantha sięgnęła po słuchawkę. – Halo? – Sam? To ja. Muszę jechać do szpitala, ale przedtem chciałem upewnić się, że nie śpisz. Nie chciałbym, żebyś się spóźniła. – Och, Jon! Miałam straszną noc! – zawołała łamiącym się z napięcia głosem. – Nic dziwnego, Sam. Posłuchaj, muszę już jechać, było nagłe przyjęcie na oddział. Złapię cię później. Na razie! – Jon, zaczekaj! – zawołała, lecz Bryson już się rozłączył. Samantha odłożyła słuchawkę, czekając, aż ruchy płodu zaczną się na nowo. Popatrzyła na zegarek. Minęła minuta, po niej pięć następnych, ale płód nie dawał znaku życia. Położyła dłoń na brzuchu. Płód nie zareagował. Sam otrząsnęła się, wstała i rozsunęła żaluzje. Do pokoju wpadło poranne światło. Ubrała się pospiesznie w skromny strój. Nie zawracała sobie głowy sprzątaniem – mogło zaczekać. Wierzyła, że będzie bezpieczna, gdy dotrze do szpitala. Nawet ból ani wymioty nie mogły powstrzymać jej przed zabiegiem. Uprzedzono, żeby nie brała ze sobą wartościowych rzeczy. Zastanowiła się przez chwilę, czy nie spakować rzeczy do spania, ale zrezygnowała z tego pomysłu. Nie zamierzała zostać w szpitalu do następnego dnia. Wrzuciła do torebki szczoteczkę do zębów i parę dolarów. Odszukała klucze w kuchni pod zwałem książek. Spojrzała jeszcze raz rozżalonym wzrokiem na bałagan w mieszkaniu, zamknęła za sobą drzwi i wsunęła klucze do kieszeni. Procedura przyjęcia przebiegła identycznie jak tydzień wcześniej, jednak tym razem wydawała się wlec w nieskończoność. Znów po przydzieleniu jej sali została zaprowadzona na górę. Na łóżku obok drzwi, chrapiąc w najlepsze, leżała starsza, otyła kobieta. O siódmej piętnaście przyszła roznosząca leki pielęgniarka i powiadomiła Samanthę, że wszystko jest już przygotowane do zabiegu. Poleciła Sam opróżnić pęcherz, po czym dała jej zastrzyk ze środkiem nasennym. Salowy w zielonym fartuchu wtoczył na salę nosze i wspólnie z siostrą pomogli Samancie przesunąć się na nie bezpośrednio z łóżka. Pielęgniarka pożegnała Samanthę, po czym salowy błyskawicznie wytoczył nosze na korytarz. Zatrzymali się przed sporym gabinetem zabiegowym na końcu korytarza. Salowy wyjaśnił, że nie jest to sala operacyjna, lecz pomieszczenie zarezerwowane do takich zabiegów jak u niej. Otworzył wahadłowe drzwi i przekazał pacjentkę pod opiekę pielęgniarki. Samantha poczuła się jak paczka – przesyłka wielokrotnie przekazywana z rąk do rąk przed dotarciem do adresata. Pielęgniarka w zielonym kombinezonie chirurgicznym miała już na sobie czepek i maseczkę. Przywitała się z Samanthą i zapytała, jak się czuje. Sam odparła, że kręci się jej trochę w głowie i chce, żeby zabieg zaczął się jak najszybciej. Pielęgniarka wskazała skinieniem głowy szybę, przez którą widać było sąsiednie pomieszczenie. Mimo że wzrok Samanthy stawał się coraz bardziej zamglony, rozpoznała myjącego się do operacji lekarza. Zsunęła się z noszy na stół operacyjny o regulowanym ustawieniu. Pielęgniarka odtoczyła nosze, włączyła jaskrawy reflektor pod sufitem i ustawiła go tak, by jak najlepiej oświetlał brzuch Sam. Zabezpieczono pasami kolana dziewczyny. Przez drzwi w głębi wszedł młody lekarz, który niemiłym tonem poprosił Samanthę o wyciągnięcie lewej ręki. Zapytała, kim jest. Odpowiedział lakonicznie, że specjalizującym się anestezjologiem, który ma tylko założyć wkłucie do żyły. Zawiązał jej gumową opaskę na ramieniu i szybkimi, pewnymi ruchami wprowadził wenflon w zgięcie łokcia. Dokręcił plastikowy przewód, uregulował szybkość spływania kroplówki i odszedł w chwili, gdy otworzyły się drzwi do sali przedoperacyjnej. Ginekolog wszedł na salę tyłem, by uniknąć dotykania drzwi czystymi, wilgotnymi dłońmi. Wyciągał przed siebie ugięte ręce, woda ściekała mu z przedramion na posadzkę. – Jak się pani czuje? – zapytał, patrząc na Samanthę. Kiwnęła tylko głową na przywitanie, modląc się, żeby jak najszybciej przystąpił do zabiegu. – Dzień dobry, panie doktorze – powiedziała pielęgniarka do Pritcharda. Podała mu sterylny ręcznik. Ginekolog osuszył ręce i wdział fartuch, rozpostarty przed nim przez pielęgniarkę. Następnie podszedł do stojaka z tacką na narzędzia i włożył lateksowe rękawiczki. – Wyspała się pani w nocy? – Trochę. – Dobrze. Nie potrwa to długo. Najpierw siostra przygotuje pole zabiegu. Pielęgniarka zrolowała koszulę Samanthy pod piersi i przykryła dolną połowę ciała, aż po owłosienie łonowe, sterylną serwetą. Wypukłość brzucha Sam znalazła się pomiędzy dwiema lnianymi barierami. – Zimno ci, kochanie? – zapytała pielęgniarka. Wytarła antyseptycznym roztworem podbrzusze Samanthy, które pokryło się żółtymi bąbelkami. Po paru minutach dezynfekcji siostra otarła mydliny suchym, sterylnym ręcznikiem. Później spryskała pole zabiegu brunatnym roztworem jodyny z plastikowego pojemnika, wyglądającego jak zraszacz do kwiatów. – W porządku, jesteśmy gotowi – powiedział lekarz. – W miarę zabiegu będę wszystko tłumaczył, żeby niczym panią nie zaskoczyć. – Dobrze – powiedziała Samanthą. Zorientowała się, że znów zaczyna ją boleć głowa. – Mógłby się pan pospieszyć? Nie czuję się najlepiej. Ginekolog przyciągnął ku sobie tacę z narzędziami. – Najpierw obłożę panią serwetami. Rozłożył cztery kawałki tkaniny tak, że odsłonięty był jedynie prostokątny obszar skóry. Dziecko nagle ożyło. Samantha przymknęła oczy, żeby ochronić się przed spodziewanym uciskiem w głowie. Proszę, pospieszcie się, pomyślała. Lekarz zauważył ruchy płodu. – Żwawy maluch – powiedział. Przyłożył dłonie do brzucha Samanthy i obmacał macicę. – Oddała mocz? – zapytał pielęgniarkę. – Tak. – Hm. Macica porządnych rozmiarów. No dobrze. Proszę trochę dwuprocentowej lidokainy i igłę numer dwadzieścia pięć. – Są już na tacy, panie doktorze. – W porządku. Nabrała pani prostaglandyny? – Czterdzieści miligramów. – Dobrze. Teraz znieczulę pani brzuch – powiedział do Samanthy i nabrał do strzykawki środka do znieczulenia miejscowego. – Poczuje pani niewielkie ukłucie, w tym miejscu. Może pani poczuć ciepło – rzekł, wstrzykując zawartość pod skórę poniżej pępka. – Doskonale. No i jak? – Boli – odparła Samantha. Nie miała na myśli miejsca znieczulenia, ale swoją głowę. Przekręciła ją z boku na bok z zamkniętymi oczami, starając się pozbyć przenikliwego bólu między skroniami. Dostała silnych zawrotów, czuła jak jej świadomość zanika, przestała praktycznie słyszeć cokolwiek. Proszę, pospieszcie się. Szybciej! – Już niedługo – powiedział uspokajającym tonem lekarz. – Już prawie skończyliśmy. Może pani teraz poczuć ucisk – rzekł, biorąc z tacy grubszą, dziesięciocentymetrowej długości igłę. Wbił najpierw powoli koniec igły tuż pod skórę w wybrzuszenie powstałe po podaniu środka znieczulającego, po czym szybkim pchnięciem wprowadził ją do macicy. Wyjął mandryn – drut tkwiący we wnętrzu igły. Na jej wierzchołku pojawiła się wypukła kropla płynu owodniowego. Przejrzysta ciecz zaczęła skapywać na brzuch Samanthy. Ani lekarz, ani pielęgniarka nie zauważyli, że Samantha nagle otworzyła oczy, ponieważ skupiali uwagę na igle. Ściągnięte wargi Samanthy odsłoniły zęby, na twarzy pojawił się dziki wyraz. Trzymała głowę nieruchomo, wpatrując się szklanymi oczami w sufit. – Jeszcze parę sekund – powiedział lekarz. – Podam jeszcze jeden zastrzyk. Pielęgniarka przypominała sobie później, że z gardła Samanthy wydobyły się odgłosy przypominające warczenie. Zaczęły się z chwilą, gdy lekarz miał założyć strzykawkę na igłę. Odwrócił głowę w stronę źródła dziwnego dźwięku i znieruchomiał na widok obłędnego wyrazu twarzy Samanthy. – Pani Kirstin...? Sam wydała przeraźliwe, gardłowe wycie. Z szaleństwem w oczach zamachnęła się potężnie ramieniem i odtrąciła od siebie lekarza. Usiadła wyprostowana i powiodła po sali obłąkanym wzrokiem. – Nie! – wrzasnęła przeciągle jak wściekłe zwierzę. Wyszarpnęła sterczącą z brzucha igłę i cisnęła nią o ścianę. Pielęgniarka przysunęła się w jej stronę. – Niech pani posłucha, młoda damo... Nie dokończyła, ponieważ Samantha uderzyła ją grzbietem dłoni w twarz z taką siłą, że pielęgniarka runęła na podłogę. Sam wyrwała przewód do kroplówki, zdarła unieruchamiające kolana pasy i przerzuciła nogi przez brzeg stołu. Lekarz instynktownie cofnął się z otwartymi ze zdumienia ustami. Chwyciła oburącz tacę z narzędziami i rzuciła ją w drugi koniec sali. Zeskoczyła na posadzkę i wypadła przez wahadłowe drzwi, uderzywszy w nie z taką siłą, że jedna połowa spadła z zawiasów. Samantha pomknęła korytarzem w stronę swojej sali. Mijała w biegu pracowników szpitala, zbyt zaskoczonych, by cokolwiek powiedzieć. Patrzyli w niebotycznym zdumieniu na pędzącą obok nich bosą kobietę w koszuli z rozwianymi połami. Ktoś krzyknął z dala: „Łapać ją!”, ale nikt na to nie zareagował. Samantha wpadła do sali. Stara kobieta nadal chrapała w najlepsze, niepomna zamętu, jaki się wokół niej rozpętał. Samantha zrzuciła koszulę i pospiesznie się ubrała. Schwyciła torebkę i pomknęła w stronę windy. – Wezwać straż! – rozległo się za nią wołanie, więc natychmiast skręciła na klatkę schodową. Zbiegała po trzy-cztery stopnie naraz, zwinnie jak kozica. Po pół minucie dotarła na parter. Przemknęła przez hol i wybiegła przez główne wejście, wymijając nosze i roztrącając gapiących się na nią z zaciekawieniem ludzi. Znalazła się na zewnątrz. Poranne powietrze pachniało świeżością, grzało słońce. Samantha poczuła się wspaniale. Przepełniona energią, wciągnęła powietrze w płuca. Zsunęła pantofle z nóg i wzięła je do ręki – bieganie boso było zdrowsze. Od mieszkania dzieliło ją kilka kilometrów. Od paru dni nie uprawiała joggingu i potrzebowała treningu. Pobiegła w swobodnym tempie, czując szelest wiatru we włosach. Dziecko w podbrzuszu kopało radośnie. Liczyło się tylko jedno. Dziecko było bezpieczne. I biada każdemu, kto spróbuje mu zaszkodzić. ROZDZIAŁ 17 W południe Bryson wrócił do laboratorium z obiadu i przyniósł kanapkę pani Rutledge. Sekretarka wskazała telefon. – Do pana. – Kto to? – Nie wiem. Powiedział, że to sprawa osobista. – Lepiej, żeby tak było – odrzekł, sięgając po słuchawkę. – Halo? – Doktor Bryson? – Tak. – Nazywam się Pritchard, pracuję na oddziale położniczym tu, w szpitalu. Może pan sobie przypomina, że rozmawialiśmy w zeszłym tygodniu. Dzwonię w sprawie Samanthy Kirstin. – Urwał, oczekując odpowiedzi. – Co się stało? – To sprawa poufna, doktorze. Z jej historii choroby wynika, że w razie potrzeby możemy się kontaktować z panem. Przyznam, że nie wiem, czy mogę panu powiedzieć, o co chodzi. – Doceniani pana dyskrecję, doktorze, ale wiem o aborcji. Sam jest moją asystentką. Podała moje nazwisko, bo nie chciała, żeby jej rodzice dowiedzieli się o zabiegu. Wszystko przebiegło pomyślnie? – Niestety, nie. Pani Kirstin jest u pana? – Nie zgłosiła się do szpitala? Zadzwoniłem do niej dzisiaj rano, chcąc się upewnić, że nie zaśpi. – Zgłosiła się, i owszem. Można powiedzieć, że wszędzie tu zostawiła swoją wizytówkę. Prawdę mówiąc, wywołała spore zamieszanie. Brysona ogarnął niepokój. Odrzucił długopis na biurko. – Jeżeli coś się stało, byłbym wdzięczny, gdyby przeszedł pan do rzeczy. – Chodzi o to, że byliśmy już w trakcie zabiegu, gdy zerwała się ze stołu jak szalona i uciekła ze szpitala. Pana asystentka zaatakowała jedną z pielęgniarek, zdemolowała sprzęt o wartości kilkuset dolarów i zaburzyła rytm pracy w całym oddziale. Kiedy ją ostatnio widziano, wybiegała przez główne wejście. Nikt nie odbiera telefonów u niej w mieszkaniu. Wysłaliśmy tam nawet szpitalnych strażników. Nikt nie otwierał, więc poprosili o pomoc dozorcę. Otworzył im drzwi, ale mieszkanie okazało się puste. Dowiedziałem się od nich, że panował tam niewyobrażalny bałagan. Dzwonię do pana, bo miałem nadzieję, że pani Kirstin jest u pana, a może przynajmniej wie pan, gdzie jej szukać. – Niestety, nie mam pojęcia. Bardzo mnie martwi to, co pan powiedział, doktorze. Ciąża okazała się dla Sam ostatnio wyjątkowo ciężkim przeżyciem, ale, o ile się orientowałem, była zdecydowana poddać się aborcji. – Mnie też tak się wydawało. Może to, co powiem, nie zabrzmi fachowo, lecz uważam, że pana asystentka postradała zmysły. Według mnie potrzebne jest jej dobre leczenie. – Ponieważ zmieniła zdanie? – Nie, to wolno każdemu. Już raz to zrobiła, w zeszłym tygodniu. Musiałby pan być tutaj, żeby wiedzieć, o czym mówię. To wyglądało jak scena z filmu o doktorze Jekyllu i panu Hyde. W jednej chwili zupełnie spokojna, w następnej wpadła w ślepą furię. Zaszła w niej zmiana nie tylko emocjonalna, ale i fizyczna. Zachowywała się jak szalona. Najbardziej mi to przypominało psychozę maniakalną – widziałem coś podobnego podczas stażu. Gdybym wierzył w czary, powiedziałbym, że jest opętana. – Opętana? – Uważam, że ta młoda kobieta cierpi na poważne zaburzenia psychiczne i wymaga pomocy lekarskiej. Im szybciej, tym lepiej. Proszę do mnie zadzwonić, jeżeli będzie się pan z nią widział. Mówiąc między nami, powinien pan ją namówić do zgłoszenia się do psychiatry. I tak miałem dość kłopotów, żeby zapobiec wezwaniu policji. Pielęgniarka, którą uderzyła, chce wnieść skargę. Zdołałem ją jakoś uspokoić, ale w całym oddziale nadal panuje zamęt. Da mi pan znać, kiedy się czegoś dowie? – Tak. Dziękuję za telefon. – Bryson usiadł obok pani Rutledge. – Słyszałaś? – Piąte przez dziesiąte. Sam znowu uznała, że nie podda się aborcji? – Nie ona, Rosie. – Przeganiał dłonią włosy. – Ono. Płód. – Płód? – Głupiec ze mnie – potrząsnął głową Bryson. – Wiedzieliśmy, że jest zdolny kontrolować jej zachowanie. Powinienem się domyślić, że do tego dojdzie. – Niech pan się nie obwinia. Skąd miał pan wiedzieć, że zdarzy się to tak szybko? – Dlaczego sądziłem, że płód pozwoli się zabić? Dlatego, że do tej pory zachowywał się względnie spokojnie? Przecież sama mi powiedziała, co może się stać, a ja jej nie posłuchałem. Cholerny stwór, myśli i działa na własną rękę. – Skąd mógł wiedzieć, że Samantha podda się aborcji? – Nie zapominaj, że to medyczny geniusz. Jeżeli potrafi wpływać na jej myśli, prawdopodobnie umie je też odczytywać. Jestem pewien, że wie, kiedy Sam jest głodna albo zmęczona, a nawet kiedy zamierza puścić wiatry. Wiedział też na pewno cholernie dobrze, że Sam uznała, iż nie życzy go sobie dłużej na pokładzie. Wstał i skierował się do drzwi. – Co pan teraz zrobi? – Najpierw muszę odnaleźć Sam. Pojechał do jej mieszkania. Zaparkował, szybko wszedł po schodach i nacisnął dzwonek. Ku jego zaskoczeniu otworzyła natychmiast. Wyraz jej twarzy uświadomił Brysonowi, że stało się coś złego. Znikły niepewność, lęk, pełne udręki spojrzenie. Zastąpił je godny Madonny wyraz błogiego zadowolenia. Sam promieniowała wręcz namacalną aurą radości i pogody. Postronnemu obserwatorowi mogłaby się wydać szczęśliwą kobietą w ciąży. Pocałowała Brysona w policzek. – Witaj, kochanie – powiedziała, ujęła go za rękę i posadziła na kanapie. Bryson rozejrzał się po pokoju. Panował w nim idealny porządek, wszystko było na swoim miejscu. Czyżby ginekolog się pomylił? – Co się stało w szpitalu, Sam? – Nic – odparła, kładąc mu głowę na ramieniu. – Zadzwonił do mnie twój lekarz. Szukał cię. Powiedział, że narobiłaś kłopotów. – Nie było żadnych kłopotów. Nigdy. – A aborcja? – Byłam idiotką, prawda? – Uśmiechnęła się przepraszająco. – Nie wiem, co mnie napadło. Nie uważasz, że musiałam zwariować, żeby chcieć skrzywdzić własne dziecko? – Pogładziła się czule po brzuchu. – Leżałam na stole operacyjnym i nagle pomyślałam: co ja tutaj robię? Poprosiłam więc lekarza, żeby zaniechał robienia zabiegu. Zgodził się, i to wszystko. Doktor Pritchard to miły człowiek, bardzo go lubię. Przybiegłam do domu, wiesz? Tak długo mnie tu nie było. Czuję się wspaniale. Kiedy biegłam, doszłam do wniosku, że musiałam na jakiś czas postradać zmysły. To się zdarza, prawda? Po prostu coś w człowieku pęka. Rzeczywiście, chyba tak się stało, pomyślał, patrząc na nią z czułością. Starał się pozbyć ogarniającego go współczucia. Przyglądał się badawczo pełnemu zadowolenia spojrzeniu jej zamglonych, ukrywających prawdę oczu, przypominających ścięte lodem kałuże. Samantha, którą znał i kochał, kryła się gdzieś głęboko, zniewolona przez obcy wpływ. W miarę wzrostu płodu zanikała jej niezależność. – I co teraz, Sam? Co zamierzasz? – Nie ma powodu, żebyśmy przerwali testy, prawda? Możemy prowadzić je tak jak dawniej. Dokończę badania nad somnaparem i zacznę następne. Codziennie wieczorem możesz też prowadzić testy na mnie. – Już z nimi skończyłem. – Nie, nie skończyłeś! – uparła się. – Możemy dowiedzieć się o wiele więcej. – My? Już się dowiedziałem tego, na czym mi zależało. – Nic nie wiesz! – Zerwała się na równe nogi, zacisnęła pięści i rozgniewana zaczęła krzyczeć. – Jak śmiesz twierdzić, że możesz teraz przestać! – Odwróciła się do niego plecami. – Sam... Podeszła do drzwi, otworzyła je i kazała mu wyjść. – Będę w laboratorium o czwartej – powiedziała już bardziej zrównoważonym głosem. Tylko spokojnie, pomyślał. Dobrze rozegraj swoje karty. Uśmiechnął się i wstał. – Masz rację, Sam. Muszę się jeszcze wiele dowiedzieć, ale to nie jest najlepsza pora. Zróbmy tygodniową przerwę, a później podyskutujemy o tym znowu. – Niech szlag trafi te twoje dyskusje – wybuchła. – Przyjdę, kiedy będę miała ochotę. – Niemożliwe, Sam. Posłuchaj mnie uważnie: z badaniami koniec. Nie potrafisz tego zrozumieć? – Ty łajdaku! Rozgorzała pełna jadu kłótnia. Samantha upierała się, by wrócić do programu badań, Bryson równie stanowczo odmawiał, twierdząc, że cel został osiągnięty. Zebrał już potrzebne mu dane, i tyle. Zachowanie Samanthy stanowiło odbicie emocjonalnej karuzeli, na której się znalazła: zmieniała nastroje jak kameleon barwy. Wybuchała gniewem i wpadała w furię, prosiła i próbowała się przymilać. Jej błagania okazały się jednak bezskuteczne. Równie nagle przestała się złościć; ogarnął ją spokój tak samo głęboki, jak poprzednio wzburzenie. – No dobrze, Jon. Wygrałeś – powiedziała łagodnym tonem. Odwróciła się beztrosko do niego plecami, jak gdyby kłótnia w ogóle nie miała miejsca. Bryson był zupełnie zdezorientowany. ROZDZIAŁ 18 Usiadła wyprostowana na łóżku, wpatrując się w ciemność. W pokoju panował spokój i cisza, przerywana jedynie ulotnym, mechanicznym tykaniem budzika. Piętnaście sekund wcześniej minęła północ. Samantha w milczeniu sprawdziła godzinę; doskonale pasowała do jej celów. Zarządzający porą budzenia wewnętrzny zegar biologiczny, z góry nastawiony na przerwanie snu o północy, zadziałał idealnie. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Ściągnęła z siebie pościel i wstała. Jej ubranie wisiało nieporządnie na założonym na gałkę szafy wieszaku. W ciemności ledwie dojrzała marynarską bluzę i czarne szorty, wyłuskała je spośród warstw odzieży i włożyła na siebie. Czuła się w nich wygodnie – były luźne i przewiewne. Przeszła na palcach do salonu i skierowała się do wyjścia. Zdjęła łańcuch, uchyliła drzwi i wyjrzała na korytarz. Pustą klatkę schodową spowijały ciemności. Samantha cicho zamknęła za sobą drzwi i zeszła w dół po schodach. W poczekalni panował tłok. Kolejka sięgała poza otwarte drzwi, kilka ciężarnych kobiet opierało się o ściany korytarza. Bryson, przepraszając, z trudem przecisnął się między pacjentkami. Przed frontem kolejki, oddzielone szybami, stało biurko rejestratorki, przypominające kasę. Miniaturowy napis nad nim głosił: „Uiszczenie płatności jest wymagane przy każdej wizycie”. Bryson zastukał delikatnie w szkło. Rejestratorka popatrzyła na niego obojętnie. – Czy doktor mógłby mnie przyjąć na kilka minut? – Doktor Pritchard przyjmuje przedstawicieli firm farmaceutycznych co drugi czwartek – westchnęła rejestratorka, wracając znów do książki przyjęć. – Niech pan zostawi wizytówkę i zadzwoni po godzinach pracy, żeby się umówić na spotkanie. – Jestem doktor Bryson. – Och, przepraszam! – mruknęła rejestratorka, nie tracąc kontenansu. Nacisnęła klawisz interkomu, zamieniła cicho kilka słów i powiedziała: – Pan doktor przyjmie pana za chwilę. Bryson nie chciał rozmawiać z Pritchardem przez telefon. Liczył, że dyskusja w cztery oczy uwiarygodni jego twierdzenia. Zdecydował się pojechać do gabinetu ginekologa, zamiast spotkać się z nim na neutralnym gruncie, bo miał nadzieję, że na własnym terytorium Pritchard łatwiej obdarzy go zaufaniem i zgodzi się na współpracę. – Pan doktor prosi pana do siebie – powiedziała rejestratorka. Pogrążony w stonowanym świetle gabinet ginekologa był gustownie urządzony mahoniowymi i skórzanymi meblami. Lekarz wstał, uścisnął Brysonowi dłoń i poprosił, by usiadł. – Czym mogę służyć, doktorze? – Chodzi o moją asystentkę, pannę Kirstin. – Tak myślałem. Moim zdaniem, panna Kirstin pilnie potrzebuje pomocy psychiatrycznej. Bryson złożył dłonie jak do modlitwy, po czym zasłonił nimi twarz i zacisnął usta. – Proszę mnie wysłuchać, doktorze – powiedział, odmierzając słowa. – Zamierzam przekazać panu coś, co może wydać się niezwykłe, nawet fantastyczne, więc proszę o cierpliwość i zrozumienie. – Słucham. – Samantha podlegała ostatnio bardzo ciężkim stresom, nie z własnej winy. Może zdołam to najlepiej wyjaśnić przez informację, czym zajmowała się w moim laboratorium. W ciągu następnych dziesięciu minut Bryson pokrótce scharakteryzował prowadzone przez siebie badania snu oraz to, jaki był w nich udział Samanthy. Bez wnikania w szczegóły opowiedział o wykryciu u niej niezwykłego zapisu EEG, transmisjach z centrum informatycznego, dialogu z komputerem i o wpływie, jaki to miało na Samanthę. Skończył i czekał na reakcję Pritcharda, który słuchał go uważnie przez cały czas. – To właściwie wszystko – podsumował Bryson. – Sprawa jest o wiele bardziej złożona, niż zdołałem to ująć w tak krótkim czasie, ale osobliwe zachowanie Samanthy jest bezpośrednim skutkiem kontroli, jakiej poddaje ją dziecko. Jej stan pogarsza się w szybkim tempie. Potrzebuję pańskiej pomocy. Doktor Pritchard przyglądał się Brysonowi w milczeniu przez następne pół minuty. Na jego wargach najpierw pojawił się uśmieszek, następnie wydał stłumione parsknięcie, a potem uśmiech zamienił się w chichot, który wkrótce przeszedł w rechotanie na całe gardło. – To jedna z najbzdurniejszych historii, jaką kiedykolwiek słyszałem! – zawołał Pritchard, dławiąc się ze śmiechu. – Powinien pan występować na scenie, doktorze! Bryson ze wstydu był gotów zapaść się pod ziemię. Poczuł, że się rumieni. – Nie żartuję. Śmiech ginekologa ustał po serii coraz słabszych prychnięć, jego twarz spoważniała. – Chce mi pan wmówić, że to niby prawda? – Jeszcze nigdy w życiu nie mówiłem równie poważnie. – Co to za hochsztaplerstwo, do diabła? Przychodzi pan do mojego gabinetu w dniu, kiedy zwalił mi się na głowę tłum pacjentek, zawraca mi pan głowę niedorzecznymi bredniami o gadającym z komputerem płodzie i ośmiela się jeszcze twierdzić, że mówi poważnie? Zwariował pan?! – Proszę, musi mi pan uwierzyć, doktorze! Rozpaczliwie potrzebujemy pańskiej pomocy! – Pani Smith, proszę przygotować następną pacjentkę – powiedział ginekolog do interkomu, po czym zwrócił się do Brysona: – Wybaczy pan, ale jestem bardzo zajęty. – Niech pan zaczeka, doktorze! Proszę pozwolić mi wyjaśnić... Pritchard gwałtownie otworzył drzwi. – Proszę natychmiast wyjść z gabinetu! O tej porze nocy po głównych ulicach miasteczka akademickiego kręcili się jeszcze nieliczni studenci, którzy zasiedzieli się w bibliotece lub na imprezach. Gdzieniegdzie ręka w rękę chodziły pary zakochanych. Samantha trzymała się bocznych ulic i zarośniętych trawą ścieżek. Zaczęła biec powoli, wkrótce jednak nabrała szybszego tempa. Bezksiężycowa noc była ciemna i chłodna. Lekki nieregularny powiew rozwiewał włosy Sam. Unosiła wysoko kolana, biegała wokół ławek i drzew. Rozluźniała się coraz bardziej, aż pobiegła płynnie i gładko, bezgranicznie ufając swojemu ciału. Zdążyła już wyszczupleć; w ciągu tygodnia schudła dwa kilogramy. Przyczyniły się do tego rygorystyczne ćwiczenia i ciągłe ograniczenia dietetyczne. Jej szczupły tors wyglądał na bardzo wychudzony: tam, gdzie niedawno jeszcze rysowały się przyjemne dla oka zaokrąglenia, teraz sterczały kości. Jaka jestem silna, myślała. Same mięśnie i kości. Im bardziej chudnę, tym lepiej wyglądam i wspanialej się czuję. Mam moc lwa, jestem dumna i wolna. Jak młoda klacz galopowała z gracją w kierunku obranego celu. Po przeżytym upokorzeniu podczas rozmowy z Pritchardem, przez kilka dni Bryson rzadko opuszczał dające mu poczucie bezpieczeństwa laboratorium, gdzie mógł liczyć na wsparcie ze strony jedynej powierniczki, pani Rutledge. Sekretarka dodawała mu otuchy i nadziei. Pierwsza próba zapewnienia pomocy Samancie przebiegła tak katastrofalnie, że Bryson z początku zrezygnował z wszelkich rozważań o kolejnych próbach. Samantha zachowywała się jednak coraz dziwaczniej. Czasami sprawiała wrażenie zupełnie zrównoważonej psychicznie, w pełni panującej nad swoim zachowaniem. Kontynuowała z entuzjazmem prace nad różnymi badaniami snu, prowadziła logiczne, pogodne rozmowy z Brysonem i panią Rutledge. Nagle z niezrozumiałych powodów zaczynała bredzić bez związku, jej wypowiedzi traciły sens i przypominały raczej wyjątki z dialogów prowadzonych przez płód i komputer. Na Brysona i Rosie działało to przygnębiająco, tym bardziej że Samantha przerwała własne sesje snu. Wyglądem przypominała przemoczonego na deszczu człowieka, który nie chce wytrzeć się do sucha lub też atletę, który po zakończeniu ćwiczeń przebiera się bez wzięcia prysznicu. Bryson i pani Rutledge myśleli, że przerwanie sesji poprawi stan Samanthy, korzystnie wpłynie na odzyskanie przez nią równowagi psychicznej. Stało się jednak inaczej. Zatrwożony Bryson zapomniał o urażonej dumie i postanowił znów poszukać pomocy dla Sam. Zgłoszenie się na policję odpadało z oczywistych powodów. Nie została popełniona żadna zbrodnia. Jedynym sprawcą występków mógł być arcyskomplikowany komputer – lub sześciomiesięczny płód. Myśl o próbie zaangażowania policji w tę sprawę w jakimkolwiek charakterze była tak absurdalna, że Bryson i pani Rutledge od razu ją odrzucili. Doszli do wniosku, że dalsze starania powinni rozpocząć od zwrócenia się do centrum komputerowego. Bryson nawet uważał, że należało zrobić to o wiele wcześniej. Rozmowa z Robertsem okazała się krótka. Bez wnikania w szczegóły Bryson zasugerował, że odkrył coś o wyjątkowym znaczeniu dla funkcjonowania MEDIC-a. Po poprzedniej rozmowie z kontrolerem spodziewał się, że Roberts okaże irytację czy nawet gniew. Samo jednak wspomnienie o „odkryciu” wywarło magiczny skutek. Roberts poprosił Brysona o natychmiastowe spotkanie w centrum komputerowym. Neurolog wahał się czy zabrać wydruki z minikomputera, lecz Roberts poprosił o dostarczenie dowodów, więc mogły go przekonać jedynie konkretne, niepodważalne dane. Ponieważ zależało od tego zdrowie Samanthy, Bryson oderwał kilka wybranych arkuszy i wyszedł z laboratorium. W centrum komputerowym bardzo zwięźle objaśnił wyniki badań snu z udziałem ciężarnej ochotniczki. Odkrył, że między komputerem a płodem dokonuje się wzajemna wymiana informacji. Właśnie to powodowało osobliwości w funkcjonowaniu i sporadyczne awarie MEDIC-a. Roberts słuchał z większą cierpliwością, niż Bryson się spodziewał. Od czasu do czasu kontroler zadawał konkretne pytania. Kiedy zapytał Brysona, jakie ma dowody, neurolog podał mu plik wydruków. Roberts przewertował liniowane arkusze. – Interesujące, ale nader mało wiarygodne – powiedział w końcu. – Słucham? Przecież ma pan dowody przed sobą! – Nie ma tu nic konkretnego. Skąd pan wziął swój minikomputer? Bryson zaczął być czujny. Czyżby mówiąc Robertsowi prawdę, popełnił niewybaczalną omyłkę? – Pożyczyłem na krótko od przyjaciela przenośny model – odrzekł, bagatelizując znaczenie swojego postępowania. – Oddałem go po paru dniach – skłamał. – To znaczy, że uzyskał pan dostęp do dodatkowego komputera spoza źródeł uniwersyteckich, pomijając obowiązujące przepisy i nie informując odpowiednich władz, po czym wykorzystał pan to urządzenie do manipulowania przy programach, które powinny być dla pana święte? – zapytał podniesionym głosem zirytowany Roberts. Bryson zdał sobie natychmiast sprawę, że nietykalność MEDIC-a nie podlegała żadnej dyskusji. Komputer był tak ważny, że czyjeś zdrowie w ogóle się przy nim nie liczyło. Nie warto było silić się na wyjaśnienia; Roberts i tak by mu nie uwierzył. Teraz należało jak najoględniej ułagodzić kontrolera, inaczej bowiem programista mógłby nakazać kontrolę laboratorium, a to oznaczałoby wykrycie i odebranie minikomputera. Bryson roześmiał się z wymuszoną miną, jak kierowca zatrzymany na autostradzie za przekroczenie dozwolonej prędkości. Nie martw się, nie grzebałeś przecież poważnie w MEDIC-u, pomyślał. Na głos zaś powiedział, że rzeczywiście uważa, iż doszło do komunikacji między płodem a komputerem, chociaż to tylko spekulacje. – Mam taką nadzieję, dla pana dobra, doktorze – syknął nieco ułagodzony Roberts. – Pańska bajeczka o dialogu z komputerem jest tak absurdalna, że nie będę się nawet silił na dalsze komentarze. Przypominam jednak panu o zobowiązaniu podpisanym przez wszystkich pracowników uniwersytetu i szpitala, że nie uczynią niczego, co mogłoby odbić się niekorzystnie na funkcjonowaniu MEDIC-a. Jeżeli dowiem się kiedykolwiek, nawet w żartach, że pan lub pańscy współpracownicy grzebali przy komputerze, doniosę o tym najwyższym władzom ośrodka. Wie pan, jakie to pociągnie konsekwencje. Jest niedopuszczalne, żeby się to powtórzyło. Jeśli zaś chodzi o pańskie wnioski, to zgadzam się jeszcze raz przyjrzeć wydrukom. Dam panu znać, jeżeli zmienię zdanie o tych nonsensach. Po wyjściu Bryson czuł się jak więzień, któremu odroczono egzekucję. Kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi Roberts natychmiast zaczął uważnie przyglądać się wydrukom. Stwierdził, że są bardzo, bardzo interesujące. Po kwadransie jednak uznał, że Bryson i tak musi się mylić. Nie można było uwierzyć w jego twierdzenia. Wypożyczony przez niego komputer musiał działać wadliwie, bądź też dziewczyna cierpiała na psychozę. A może jedno i drugie. Roberts otworzył szufladę i wyjął z niej teczkę na sprawy do wyjaśnienia. Włożył do niej arkusze, schował teczkę i wkrótce o wszystkim zapomniał. W schowku na narzędzia panowała całkowita ciemność. Do sanktuarium minikomputera nie wpadał nawet promyk światła. Nagle rozległo się ciche szczęknięcie: mechanizm ruszył. W głębi elektronicznego serca zapaliło się bladożółte światełko, rzucające poświatę na sterty papieru. Mechanizm zareagował na wezwanie i przystąpił do działania. Impulsy z sali snu bombardowały komputerowy mózg; obecność żywej istoty w pobliżu uruchomiła obwody działające dotychczas tylko za dnia. Minikomputer integrował i analizował dane. Rozpoczęła się niczym nie skrępowana transmisja informacji między salą snu a superkomputerem ośrodka. Prowadzące do laboratorium i wychodzące z niego łącza wibrowały od bezgłośnej komunikacji. Kod, w jakim się odbywała, prowokował minikomputer do prób jego złamania. Urządzenie przesiewało treść dialogu, dokonywało podsumowań i utrwalało najistotniejsze fragmenty. Terminal zaczął produkować zwięzły wydruk. Minikomputer ustawiono skośnie do ściany, więc wysuwające się z drukarki arkusze papieru zsuwały się w niewidoczny od strony wejścia zakątek. Ponacinana taśma układała się w równy stos – powoli pęczniejący w miarę kontynuowania transmisji pakiet informacji. Dokładnie dwie godziny po rozpoczęciu dialogu na łączach zapanowała cisza. Światełko w minikomputerze zgasło. Wnętrze pakamery na narzędzia znów pogrążyło się w smolistej ciemności. – Virginia Ledger. – Proszę z redaktorem naukowym. – Chwileczkę. – Courtney, dział nauki. – Czy mogłabym prosić redaktora naukowego? – Kto mówi? – Jestem... Pracuję w szpitalu Jubilee General. Chciałabym opowiedzieć redaktorowi o odkryciu, jakiego tu dokonaliśmy. – Chwileczkę. – Po krótkiej pauzie w słuchawce rozległo się szczęknięcie. – Archer przy telefonie. – Halo? Dzwonię w imieniu lekarza z Jubilee General. Odkrył coś wyjątkowego i myśli, że to może was zainteresować. – Jak się nazywa ten lekarz? – W tej chwili wolałabym nie podawać nazwiska, chyba że zgodzi się pan skontaktować z nim osobiście. Odkrycie, o którym mówię, okazało się dość kontrowersyjne. – Czego dotyczy? – Na podstawie analizy fal mózgowych płodu ustalono, że u nie narodzonego dziecka występują marzenia senne. – Proszę kontynuować. – A gdybym stwierdziła, że ten sam płód komunikuje się z komputerem szpitala? – Odpowiedziałbym, że pani zwariowała. – Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale to prawda. Stało się coś... – Niech pani posłucha, muszę zamknąć kolumnę za niecałe... – Niech pan się nie rozłącza! Jeśli pan chce, poproszę lekarza, żeby sam do pana zadzwonił. Chodzi o coś niezmiernie ważnego. Komunikacja z komputerem odbija się na zdrowiu matki płodu i... Rosemary Rutledge urwała i spojrzała na słuchawkę. Połączenie zostało przerwane. Sekretarka przeniosła spojrzenie na Brysona i potrząsnęła przepraszająco głową. – Czułem, że tak będzie – powiedział Bryson. – Cóż, dobrze, że sam nie zadzwoniłem. Nie wiedzieć czemu sądziłem, że kobieta okaże się bardziej przekonywająca. Przyznaj, Rosie, przegraliśmy na całej linii. – Wciąż nie mogę uwierzyć, że nikt nie chce nam pomóc. – Wobec tego musimy sobie pomóc sami. Było o wiele ciemniej i bardziej spokojnie, wiatr ustał zupełnie. Samantha minęła kościół. Gdyby ktokolwiek był w pobliżu, mógłby stwierdzić, że wskazówki na wieży pokazywały przed chwilą kwadrans po drugiej. W cieniu i mroku czas płynął niepostrzeżenie. Czuła się wspaniale. Odświeżona, odnowiona. Bieg z powrotem wprawił ją w jeszcze większą euforię. Zrealizowała cel swojej nocnej wyprawy. Gdy przebiegała pod latarnią dało się zauważyć, że wyraz jej twarzy nie odzwierciedlał stanu ducha. Przypadkowemu przechodniowi rzuciłby się w oczy woskowy odcień skóry i zamglone oczy, które zdawały się nie dostrzegać otoczenia. Samantha sprawiała wrażenie całkowicie zdezorientowanej. To, co się rozpoczęło, z pewnością będzie trwać. Wszelkie interwencje skazane były na niepowodzenie. Droga odwrotu została zamknięta; nie było szans na powstrzymanie wypadków. Perfekcyjny plan został opracowany całe miesiące wcześniej. Ziarno monumentalnej koncepcji wyrosło w pąk, wreszcie rozkwitło i wkrótce miało wydać owoce. Osiągnęło apogeum, jak bezbłędnie nakierowany pocisk balistyczny. Znalazło się w najwyższym punkcie trajektorii, by zacząć spadać z coraz większą prędkością według idealnie ustalonych współrzędnych i dosięgnąć celu z impetem, na zawsze odmieniającym bieg przeznaczenia. ROZDZIAŁ 19 Spędzane z Samanthą wieczory i noce były dla Brysona czasem największego zamętu w życiu. Od początku studiów medycznych nie czuł się tak przytłoczony i zagubiony. Poświęcił się całkowicie opiece nad Sam, jak troszczący się o jedyne dziecko czuły ojciec i stawał się wobec niej coraz bardziej wyrozumiały, tak samo jak ów rodzic, gdy dziecko zachoruje. Nie starali się utrzymywać jakichkolwiek kontaktów towarzyskich. Spędzali czas wspólnie, w odosobnieniu od reszty świata. Gdyby Samantha nie znajdowała się pod obcym wpływem, zapewne sama zmieniłaby ten styl życia. Przed wzięciem udziału w badaniach snu należała do osób towarzyskich, przyjacielsko nastawionych do ludzi i utrzymujących z nimi kontakty. Obecnie, gdy w coraz większym stopniu zamieniała się w niewolnicę własnego dziecka, trwała w stanie pewnego rodzaju połowicznej świadomości, udaremniającym wszelkie podświadome impulsy kierujące ją do ludzi. Bryson potrafił się z tym jeszcze pogodzić. Był samotnikiem z natury, chociaż uważał, że kontakty towarzyskie mogłyby wyrwać Samanthę z odrętwienia. Z uwagi na jej stan, szybko jednak zarzucił ten pomysł. Co więcej, przebywanie sam na sam z Samanthą umożliwiało mu sprawowanie pełniejszej opieki, czuwanie nad nią i prowadzenie rozmów, podczas których starał się ją zrozumieć. Nie oznaczało to, że spędzane wspólnie godziny mijały wyłącznie w zaciszu ich mieszkań. Jonathan przebywał z Samanthą również poza domem. Koniec lata w ich społeczności był okresem zabaw. Nie brakowało wesołych miasteczek, turniejów i festynów. W dni wolne Jon i Sam wybierali się na pikniki nad morzem lub w pobliskich parkach, często wyjeżdżali na wieś. Brysona zachęcało do tych wypraw zachowanie Samanthy, która stawała się wówczas radosną, pogodną dziewczyną, chichoczącą i rozszerzającą ze zdumienia oczy, cieszącą się doskonałymi zagraniami na meczach futbolu lub wpadającą w podziw na widok spektakularnych pokazów fajerwerków. Rozmawiała z Jonathanem wówczas normalnym, czasem może tylko zbyt podnieconym tonem; zdawało się, że odzyskiwała pełny kontakt z rzeczywistością. Bryson popadał jednak w rozpacz, gdy ni z tego, ni z owego w jej zachowaniu następowała całkowita zmiana i Samantha na powrót zaczynała mamrotać nonsensowne, nie kończące się medyczne passusy. W jednej chwili śmiała się, trzymając go za rękę, w następnej odsuwała się od niego, jej oczy stawały się posępne, zamglone i rozpoczynało się niezborne, nieustające bredzenie. Te dwie odrębne osobowości zapewne zafascynowałyby każdego psychiatrę, dla Brysona stanowiły tylko dowód utrzymujących się u Sam zaburzeń. Mimo przygnębiających nawrotów, nie popadał jednak w rozpacz. Wiedział, że dopóki powracają przebłyski jej prawdziwej natury, ma prawo do nadziei. Nadal utrzymywali intymne kontakty. Bryson nie przejmował się zbytnio, że sprawiały one wrażenie coraz bardziej wymuszonych; składał to na karb napięcia nerwowego, w jakim żyła Samantha. Zdumiewało go jednak, że mimo odmiennego stanu jej cielesne apetyty zdawały się coraz bardziej rosnąć. Daremne były rozmowy z nią na ten temat. Wielokrotnie starał się wytłumaczyć Samancie, co się z nią dzieje. Szczegółowo komentował jej wygląd. Upierał się, że staje się nie tyle szczupła, co wycieńczona, a stały ubytek wagi może odbić się niekorzystnie na jej zdrowiu. Przyniósł nawet chleb domowego wypieku – powiedziała mu niegdyś, że go uwielbia – ale nie chciała go jeść. Jonathan reagował natychmiast, gdy Sam zaczynała bredzić bez związku, lecz nie zwracała w ogóle uwagi na jego komentarze. Nie przejęła się również uwagami, że mimo zakochania dostrzega, że Samantha zrobiła się skończonym flejtuchem. Bryson za wszystko winił płód, który według niego miał zupełnie inne cele, niż dobro matki. Powtarzał, że chce pomóc Samancie zwalczać wpływ dziecka na jej zachowanie. Samantha przysłuchiwała się wszystkim jego wyjaśnieniom, napomnieniom i błaganiom z błogą obojętnością. Odpowiadała uprzejmie i lakonicznie, że Bryson się myli. Uważała, że nie dzieje się z nią nic złego. Dodawała, że czuje się wspaniale i może by tak Jonathan przestał powtarzać, że wygląda jak wyciągnięta ze śmietnika. Bryson nie zamierzał się poddawać, chociaż zdawał sobie sprawę, że przy obecnym stanie rzeczy jego starania nie przynoszą żadnego rezultatu. Niepewność jutra sprawiła, że zabrał się do gorączkowego studiowania materiałów naukowych. Brnął przez podręczniki, szperał po bibliotecznych półkach, porównywał dane, zbierał informacje. Liczne teorie, dotyczące kontroli nad zachowaniem, okazały się nader złożone. Bryson zaczął od starszych pism i artykułów, dotyczących prania mózgu, i stopniowo studiował koncepcje psychokinezy oraz najnowsze idee na temat modyfikacji behawioralnych. Uzyskał dzięki temu orientację, o co chodzi w psychologii kontroli zachowania, jednak nie znalazł dostatecznych wyjaśnień o rządzących nią mechanizmach. Interesowały go bardziej uwarunkowania fizjologiczne o prawdopodobnie biochemicznej naturze. Ta ścieżka poszukiwań prowadziła go na własne podwórko, bowiem w znacznej części dotyczyła neurologii. Dziedzina neurotransmiterów – substancji chemicznych, pełniących rolę przekaźników sygnałów w mózgu – znajdowała się w dalszym ciągu w stadium teorii. Bryson uzupełnił zapoznanie się z nią intensywnymi studiami na temat najnowszych postępów endokrynologii. Wertował najświeższe doniesienia z ginekologii i neuroendokrynologii oraz współczesne koncepcje działania hormonów. Wreszcie zagłębił się w najnowsze teorie, dotyczące metabolizmu w ciąży. Po trzech dniach poszukiwań nie dysponował żadnymi konkretnymi faktami, chociaż nie mógł narzekać na brak hipotez. Każda z dziedzin, w którą się zagłębiał, okazywała się wyjątkowo złożona, jednak pomiędzy nimi istniały liczne powiązania. Bryson doszedł do wniosku, że jego pierwotna hipoteza, oparta na studiach nad działaniem hormonów, wydaje się w przypadku Samanthy prawdopodobna. Wychodziła ona z założenia, że wydzielana w jednym miejscu organizmu substancja może wywierać działanie zupełnie gdzie indziej. Źródłem zmieniających zachowanie Samanthy związków było zapewne łożysko, a może sam płód, natomiast oddziaływały one na korę mózgową matki. Sterując ilością lub rodzajem wydzielanych substancji, płód mógł pośrednio wpływać na procesy myślowe Samanthy i funkcje jej organizmu. Jaka jednak była natura tych czynnych związków? Czy były to steroidy z kory nadnerczy płodu, łożyskowe laktogeny lub estrogeny, czy też prostaglandyny z płynu owodniowego? Nie wiedział też, na jakie konkretnie ośrodki w mózgu Samanthy oddziałują te związki: na samą korę, śródmózgowie, podwzgórze czy inne części mózgu? Jeżeli którakolwiek z hipotez Brysona miałaby być potwierdzona, odpowiedź mógł dać tylko minikomputer. Jonathan musiał pozwolić Samancie na jeszcze kilka sesji snu. Czuł odrazę na myśl, że umożliwi płodowi uzyskanie jeszcze większej kontroli nad Sam, lecz nie widział innego wyjścia. Następnego ranka Bryson wraz z panią Rutledge powiedzieli Samancie, że chcą, aby za parę dni podjęła na nowo sesje snu. Jonathan nie spodziewał się, że Samantha przystanie na tę propozycję z entuzjazmem czy niepohamowaną radością, liczył jednak, że będzie z niej zadowolona. Przecież to ona upierała się przy kontynuowaniu badań. Bez względu na oczekiwania, jej reakcja zaskoczyła neurologa. Samantha biernie i bez żadnych oznak emocji przystała na tę propozycję, jak uległa żona pytająca po stosunku natarczywego małżonka: „Już skończyłeś, kochanie?” Osobliwa reakcja Sam była dla sekretarki równie zaskakująca, jak dla Brysona. Rosie nie potrafiła pojąć przyczyn obojętności dziewczyny. Samantha paliła się do tego pomysłu mniej więcej tak, jak żaba do perspektywy dodatkowego pływania. Zamiast podjąć próbę rozszyfrowania niezrozumiałego zachowania Samanthy, Bryson poświecił energię na rozwinięcie oprogramowania minikomputera. Przez parę dni nie spotykał się z Sam. Spędzał wieczory samotnie w swoim mieszkaniu i opracowywał nowe parametry wejściowe, którymi zamierzał uzupełnić komputerowy program. Zależało mu na dalszym śledzeniu przebiegu dialogu MEDIC-a i płodu podczas sesji snu. Miał nadzieję, że rozszerzony program pozwoli również na wykrycie w zakodowanym żargonie podstaw, na których opierało się kontrolowanie przez płód zachowania Samanthy i sposobów, dzięki którym było realizowane. Liczył, że ich poznanie umożliwi jemu i pani Rutledge podjąć odpowiednie przeciwdziałania. Chciał wierzyć, że będzie w stanie zastosować leki, hipnozę, bezpośrednią konfrontację – cokolwiek, co dawało szansę powodzenia. Po czterech dniach nieprzerwanych studiów i analiz w piątek w południe Bryson skończył pisać dodatkowe oprogramowanie. Zamierzał wprowadzić je do minikomputera tego samego dnia po południu, przed sesją snu Samanthy. Ponieważ spędzał niewiele czasu w laboratorium, pani Rutledge informowała go przez ten czas o tym, jak zachowywała się Sam. Jej nie dające się przewidzieć postępowanie doprowadziło do tego, że Bryson zrezygnował z badań, w których brali udział inni ochotnicy i ograniczył się do zbierania danych źródłowych. Rankami Samantha wykańczała prace nad somnaparem, po których wkrótce powinna nastąpić ostateczna analiza komputerowa i weryfikacja wyników. W piątek o drugiej po południu Bryson przyszedł do laboratorium z nowym oprogramowaniem. Spodziewał się Samanthy o czwartej. Zamyślił się i wtedy przypomniał sobie, jak w początkowej fazie eksperymentów, gdy Samantha prosiła o sesje snu również w trakcie weekendów, pomyślał, że chce zarobić jak najwięcej pieniędzy. Teraz rozumiał, że to płodowi chodziło o nie skrępowany dostęp do MEDIC-a. Samantha co prawda nie upierała się przy tym, ponieważ dziecko nie chciało wzbudzać podejrzeń. Oprócz spotkań z Brysonem, Sam poświęcała soboty i niedziele na ćwiczenia kondycyjne. Jonathan zaczynał się zastanawiać, czy jego ukochana kiedykolwiek będzie taka, jak dawniej. Pani Rutledge otwierając korespondencję, która napłynęła tego dnia, zwróciła uwagę na jeden z listów i podała go Brysonowi. Była to notatka od Robertsa, zatytułowana: „Podsumowanie działań po rozmowie z ósmego września”. Dalsza analiza danych wykazała, że Pańskie wnioski są bezpodstawne. Wszystkie angażujące komputer operacje, poza badaniami snu, muszą zostać przerwane. Ze względu na kluczowe znaczenie MEDIC-a nie będą tolerowane jakiekolwiek działania, które mogą zakłócić jego funkcjonowanie. – Facet nie owija słów w bawełnę. – Cóż, przynajmniej pan próbował – westchnęła pani Rutledge. Poskładanie komputerowego programu we właściwej kolejności zabrało Brysonowi niemal godzinę. Zgarbiony na twardym krześle nad klawiaturą, trudził się w mętnie oświetlonym schowku i nie zauważył gromadzącego się za urządzeniem stosu wydruków. Skończył nanosić poprawki tuż przed przybyciem Samanthy. Pracowita jak zawsze pani Rutledge otworzyła schowek na narzędzia i odkurzyła minikomputer wraz z wózkiem, na którym go ustawiono. Musnęła dłonią obudowę urządzenia; okazała się dziwnie ciepła. Ponieważ w schowku było duszno pani Rutledge zlekceważyła to, skończyła odkurzać i zamknęła drzwi. O czwartej po południu wprowadziła Samanthę do sali testów. I znów poczuła przygnębienie. Dziewczyna prawie się nie odzywała, a wobec perspektywy podjęcia na nowo sesji snu, okazała zupełną obojętność. Pani Rutledge też się prawie nie odzywała. Przygotowania po paru minutach dobiegły końca, a parę sekund po zamknięciu drzwi do sali badań Samantha zaczęła zasypiać. Bryson zabrał się szybko do pracy. Czekał aż po zaśnięciu Samanthy pojawi się wydruk. Wkrótce minikomputer zaczął wypluwać zwały informacji. Z powodu rozmiarów transmisji, procesor ograniczał się do streszczania danych, swego rodzaju mechanicznej parafrazy. Bryson przeglądał wydruk, komentując go na bieżąco: – Chyba wie, czym jest aborcja... Zna rodzaje i techniki zabiegów, tego typu rzeczy... wpływ amniocentezy na dalszy przebieg ciąży... ryzyko uszkodzenia płodu. Jezu, jeżeli kiedykolwiek miałem wątpliwości, że ten płód jest obdarzony, świadomością, mogę się z nimi pożegnać. Minikomputer nadal wydawał mechaniczne odgłosy. Przed szóstą, nim dwugodzinna sesja snu Samanthy dobiegła końca, w zapisie zaczęły pojawiać się zwroty, których tematem był ból. Płód chciał wiedzieć dokładnie, jakie są jego; przyczyny. Bryson skoncentrował się na ostatnim wierszu wydruku. Ból, ból... Samantha zaczęła poruszać się niespokojnie – budziła się szybciej niż zwykle. Bryson szybko zamknął schowek z minikomputerem. Po zakończeniu sesji musiał czekać do poniedziałku na wyniki zastosowania nowego programu. Pani Rutledge niechętnie przyznała, że Samancie trzeba pozwolić na jeszcze jedną sesję, by uzyskać odpowiedzi na stawiane przez nich pytania. Samantha, zupełnie spokojna wyszła z sali badań i ziewnęła. – Zadzwonisz później, Jon? Będą w domu – powiedziała. – Pewnie, Sam, mniej więcej za godzinę – odparł z zachwytem. – Ciao, Rosie – rzekła Sam w drzwiach. – Do zobaczenia w poniedziałek. Bryson zadzwonił do Samanthy o siódmej. Zaprosiła go do siebie; okazało się, że przygotowała kolację. Gdy dojechał na miejsce, otworzyła mu drzwi i serdecznie go objęła. Odpowiedział równie namiętnym uściskiem. – Byłeś zajęty w tym tygodniu – powiedziała. – Tak – odparł lakonicznie. – Tęskniłam. – Ja też. Czuł wzbierającą w nim tkliwość. Czy mówił z prawdziwą Samanthą? Boże, jak bardzo pragnął jej właśnie takiej. – Co na kolację? – Strawa duchowa. – Żartujesz. – Naprawdę. Zobaczysz później, najpierw chodźmy na spacer. Wyszli do parku. Samantha stwierdziła, że niewielki wysiłek fizyczny przed posiłkiem poprawia wchłanianie żołądkowo-jelitowe. Zaczęli rozmawiać o jej przyszłości. Wakacje dobiegały końca, zbliżał się kolejny rok nauki i nauczania. Samantha mówiła o tym z wahaniem i ociąganiem. Na pewno zamierzała nadal przygotowywać się do napisania pracy, jednak data porodu zbliżała się coraz bardziej. Czy powinna zapisywać się na kolejne zajęcia, skoro najprawdopodobniej musiałaby je przerwać? Czy może powinna wziąć semestr urlopu dziekańskiego i pracować w laboratorium, żeby związać koniec z końcem? Jeszcze nie podjęła decyzji. Było już ciemno, gdy wróciła z Brysonem do mieszkania. Zdjęła z niego ubranie i ułożyła je w idealnym porządku, traktując to jak najnaturalniejszą rzecz na świecie. Potem rozebrała się sama i odkręciła kurki prysznicu. Powiedziała, że przy kolacji wyjaśni, dlaczego musiała się wykąpać. Chciała, żeby ją umył. Stwierdziła to rzeczowym tonem, ani prośby, ani polecenia, jak gdyby pewna jego reakcji. Namydlił ją mydłem o cytrynowym zapachu. Wsunęła barki pod strużki wody i odwróciła się, by spłukać twarz. Właśnie wtedy dostrzegł zadrapania. Miała poocierane całe plecy. Były to gojące się ślady, pozostawione przez paznokcie, najprawdopodobniej jej samej. – Co ci się stało? – Słucham? – Masz podrapane całe plecy. Tutaj, tutaj i tutaj – powiedział, dotykając delikatnie skóry. – Nie mam pojęcia – odparła, przekrzywiając szyję. – Umyj mi je, dobrze? – Bolą? – spytał, oczyszczając zadrapania. – Niczego nie czuję. Mój ręcznik jest na umywalce? Zakręciła wodę i stanęła na macie. Wytarła Brysona, on ją również, delikatnie osuszając szramy. Później wzięła go za rękę i zaprowadziła do łóżka. Ułożyli się obok siebie nadzy. Dłonią wzbudziła w nim podniecenie. Bryson przypatrywał się jej przymkniętym powiekom, gdy go pieściła. Mimo niezmordowanych ćwiczeń sprawiała wrażenie chorej. Miała nieco zapadnięte oczy, skórę miękką, lecz bladą, o żółtawym niezdrowym odcieniu. Co się z nią działo? Dotykała go niedelikatnie i mechanicznie. Bryson czuł się jak zabawka. Był coraz bardziej zdenerwowany lecz nie potrafi przeciwstawić się podnieceniu. Samantha przyciągnęła go do siebie. Chociaż dopiero zaczęła grę wstępną, była zdumiewająco śliska. Rzucała się pod nim jak dzikie zwierzę. Nie przypominało to miłości, lecz prymitywną kopulację. Ta sztuczność wzbudziła w Brysonie smutek; znikło podniecenie. – Kochanie, nie możemy... – Zamknij się – powiedziała, wciągając go w siebie jeszcze bardziej. – Nie umiem się tak kochać. – To cię zmuszę. Zwilżyła palec swoimi wydzielinami i rozchyliła mu pośladki. Odnalazła odbyt i wcisnęła palec przez zwieracz. Sondując odbytnicę, odnalazła prostatę i zaczęła ją energicznie masować. Bryson ponownie poczuł gwałtowną, niepowstrzymaną erekcję. Samantha utrzymywała go głęboko w swoim wnętrzu. Poczuł przypływ żaru w miednicy. Niemal natychmiast nastąpił raptowny orgazm; po chwili Sam również szczytowała. Zaraz potem odtoczyła się na bok. Bryson czuł upokorzenie. Równie dobrze mógłby być rozpłodowym bykiem, u którego orgazm wywołano elektrodą. Miał wrażenie, że stosunek został zaplanowany dla zrealizowania nieznanych mu celów. Po co jednak było to potrzebne płodowi? Jonathan położył dłoń na ramieniu Samanthy i przytulił się do niej. Może czułość zwyciężyłaby tam, gdzie zawodziła logika, może przełamałaby stworzoną przez płód barierę? Potarł podbródkiem policzek dziewczyny. – Przestań, na miłość boską. – Odepchnęła go od siebie. – Dlaczego, Sam? Coś nas kiedyś łączyło. Nie wierzę, żeby się to doszczętnie wypaliło. Nie uwierzę, dopóki nie powie mi tego ta Sam, którą znam i kocham. Ta dziewczyna została zamknięta w nieprzeniknionej skorupie. Leży obok mnie, ale jest tak, jak gdyby była wiele kilometrów stąd. Gdybym potrafił do niej dotrzeć, może zdołałbym jej pomóc. Zrozum, ja bardzo ją kocham. Jest zmuszana do robienia różnych rzeczy wbrew własnej woli. Nie tak dawno chodziło tylko o osobliwe myśli i zachcianki, ale teraz całkowicie uległa obcemu wpływowi, chociaż starała się temu oprzeć. – Przestań – powiedziała, ale w jej głosie pojawiła się nuta wahania, a w oczach ujrzał błysk świadczący o tym, że zdaje sobie sprawę z sensu jego słów. Zaczynały odnosić skutek. – Wiem, że mnie słyszysz – ciągnął. – Nie jesteś marionetką, Sam. Możesz z tym walczyć. Dziecko cię wykorzystuje. Krzywdzi cię i sprawia, że manipulujesz innymi ludźmi. Mną. Ale to się nie uda. Posłuchaj mnie, musisz przede wszystkim... Zaskoczyła go kopnięciem kolanami w krocze z taką siłą, że wskutek początkowej fali bólu niemal stracił przytomność. Zerwała się na równe nogi i z gorejącymi oczami stanęła nad nim na łóżku, wykrzykując z maniakalnym zapamiętaniem: – Ból jąder jest najintensywniejszym, jakiego może doznać człowiek. Jego mechanizm nie został do tej pory poznany, jednak uważa się, że za jego nasilenie odpowiadają rozległe sploty naczyniowo-nerwowe w gonadach. – Przyglądała się, jak z bólu wije się pod nią. Teraz mówiła wolniej: – Obecne badania w tej dziedzinie ograniczają się do... – Zaczęły jej drgać mięśnie na szyi, nerwowy tik wkrótce objął całe policzki – ...starań wyizolowania połączeń synaptycznych, różniących się... od... – recytowała coraz bardziej tępym tonem. – ...Charakterystyczne konfiguracje neuronalne... Urwała. Coś w niej jak gdyby pękło. Zarzuciła głową, twarz pokryły cieniutkie bruzdy, wzdłuż nosa popłynęła pierwsza łza. Sam otworzyła szeroko usta; opuszczone w dół kąciki warg i oczu świadczyły o niewymownym smutku. Zaczęła szlochać, zrazu cicho, potem coraz głośniej. Osunęła się na pierś Brysona i objęła go z całych sił. Przytulił ją do siebie. – Och, Jon! – wyszlochała. – Jon! Tak mi przykro! Nie umiem nic na to poradzić! Ból w kroczu zamienił się powoli w równe, nie ustające ćmienie. Bryson tulił Sam i gładził po włosach. Czuł spływające na piersi ciepłe łzy. – Wiem, Sam, wiem – szepnął. – Proszę, niech to się skończy! – jęknęła błagalnym tonem. – Dłużej tego nie wytrzymam! Ginę! Przytulił ją jeszcze mocniej. – Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Na pewno nam się uda – obiecał. Leżeli obok siebie, aż przestała szlochać. Uspokoiła się, zaczęła oddychać coraz wolniej, wreszcie zasnęła. Mimo bólu w pachwinie i przepełniającego go uczucia litości, Bryson po raz pierwszy od tygodni czuł otuchę. Udało mu się dotrzeć do Samanthy, przebić przez dzielącą ich otchłań. Otępiały z bólu, lecz natchniony optymizmem, sam również powoli zapadł w sen. Obudził go szelest pościeli. Samantha siedziała na łóżku ze skrzyżowanymi nogami, pogrążona w głębokiej koncentracji. Bryson przyglądał się temu w milczeniu. Sam westchnęła wreszcie głęboko i pokiwała głową. Nieoczekiwanie twarz jej złagodniała. Uśmiechnęła się do Jonathana. – Chodź, coś zjemy. Włożyła szlafrok i zaprowadziła Brysona do kuchni. Na stole stały salaterki z szarą, galaretowatą substancją. Wszystkie miały wygląd dotkniętego chorobą rybiego mięsa. – Co to? – Powiedziałam, że pokarm dla ducha.* – Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem. – A skąd miałbyś wiedzieć, jak wygląda? – Bywałem tu i ówdzie. Pod Richmond jest restauracyjka o nazwie „Wiejska Kuchnia Sambo”. Byłem tam dwa lata temu. Flaki w sosie, kasza i warzywa, ale nic o takiej barwie. Jak możesz nazywać tę breję jedzeniem? Dla mnie wygląda to jak surowa ryba. – W dziesiątkę! Odsunęła krzesło. Bryson usiadł przy stole i powąchał talerze. – I tak pachnie – dodał. – Teraz wiesz, dlaczego chciałam wziąć prysznic. Jeszcze nigdy nie jadłeś takiej ryby. – Nie wiem, czy mam ochotę. Może to jakaś japońska potrawa? – Gra słów, głuptasku. Znasz stare powiedzenie, że ryba to pokarm dla mózgu? No, oto właśnie pokarm dla duszy, czyli dla mózgu. Sola z cytryną.* – Ale ze mnie matoł – odparł Bryson, wskazując misę, wypełnioną czarnobiałymi guziczkami. – A to co, na miłość boską? – Rybie podroby. – Skąd to wzięłaś? – Z targu rybnego – odpowiedziała, zaskoczona, że zadaje tak oczywiste pytanie. – To można w sklepie kupić miskę rybich podrobów, tak jak się zamawia kilo ostryg? – Niestety, nie. Trzeba kupować odpady: głowy, ogony i płetwy. Niektórzy gotują z tego zupę. Oczywiście, nie potrzebowałam całego tego śmiecia, wyszukałam tylko najlepsze kąski. Musiałam sama je wyłuskać. Bryson przyglądał się, jak Samantha sięga do misy. Poczuł, że zbiera się mu na mdłości. – A konkretnie, co to za podroby? Samantha przyjrzała się z bliska malutkiej, śliskiej od tłuszczu gałce. – Świeże rybie oczy – powiedziała, wrzucając ją do ust. Wciągnęła policzki, jak gdyby ssała dropsa, po czym przełknęła oko w całości. – Nie wierzę, że naprawdę to połknęłaś. Samantha wzięła z misy kolejne oko i delikatnie włożyła je między zęby jak ustnik fajki. Ugryzła lekko. Na stół trysnęła strużka galaretowatej substancji, część natomiast trafiła Brysona w policzek. – Jezu, Sam! – zawołał, wycierając się szybko dłonią. – Co do ciebie wstąpiło? – Mówi się: „co w ciebie wstąpiło” – poprawiła go, beztrosko ssąc trzecie oko. Wzięła do ręki czwarte i podsunęła mu je pod nos. – Spróbujesz? – spytała wyzywającym tonem. – Obrzydlistwo. – Nie bądź takim snobem, jeśli chodzi o jedzenie. Są bardzo pożywne. No, ugryź choć raz. – Zabierz to ode mnie! – Przepełniony odrazą, odepchnął rękę Sam. – Twoja strata – westchnęła i wrzuciła oleistą kulkę do ust jak orzeszek. – Może nie smakują najlepiej, ale mają bardzo dużą wartość odżywczą. – Na pewno. – Wiedziałeś, że surowe oczy ryb niemal każdego gatunku morskiego to jedno z najbogatszych źródeł białek pokarmowych? Zawierają również ważne, unikalne mukopolisacharydy oraz naturalną witaminę A. W niedawnym doniesieniu z Izraela opisano prawdopodobną wartość odżywczą purpury wzrokowej, jednego z barwników siatkówki. Wepchnęła sobie do ust tyle rybich oczu, że niemal zaczęła się dławić. Z kącika ust pociekła jej strużka lepkiego śluzu. Otarła wargi. Tego było dla pobladłego Brysona za wiele. Samantha powoli obróciła misę, wybierając kolejne oko. Bryson przyglądał się jej uważnie, przepełniony mieszaniną klinicznej fascynacji i odrazy. Szkliste gałki pływały w lepkiej, galaretowatej cieczy. Wydawało się, że z podobnym natężeniem wpatrują się w Brysona. ROZDZIAŁ 20 Poniedziałek wlókł się w nieskończoność. Bryson czekał z niecierpliwością na wyniki działania swojego udoskonalonego programu komputerowego. Rano opowiedział pani Rutledge o tym, co stało się w mieszkaniu Samanthy. Ograniczył się jedynie do skrótowej relacji z rozmowy, zapewniając sekretarkę, że udało mu się nawiązać z Sam autentyczny kontakt na emocjonalnym poziomie. Dowodziło to, że można było do niej dotrzeć, że nie stała się absolutnym więźniem płodu. Ale jak długo jeszcze będzie tak reagować? Bryson potrzebował czasu, a tego właśnie mu brakowało. Płód stopniowo zyskiwał coraz większą kontrolę nad wolą Samanthy. Drobne zmiany w codziennym rozkładzie zajęć, wprowadzanie ćwiczeń i „właściwej” diety z początku uznawano za świadome decyzje jej samej. Starała się sprawiać wrażenie, że postępuje zupełnie normalnie, jednak dziwaczne sny, medyczne dywagacje oraz inne dowody wpływu płodu stawały się coraz wyraźniejsze. Wolność wyboru i niezależność woli Samanthy podlegały machinacjom rozwijającego się w niej dziecka. W niedługim czasie dziewczynie groziło podporządkowanie się tym manipulacjom i utrata własnej osobowości pod wpływem dominacji płodu. Bryson martwił się najbardziej zmianami w wyglądzie Sam. Kiedy poznał ją na początku ciąży i później, podczas urlopu nad morzem, Samantha wręcz tryskała zdrowiem. Oznaki niedomagania, które Bryson zauważył po raz pierwszy w piątek, w ciągu trzech kolejnych dni stały się jeszcze wyraźniejsze. Jeśli wziąć pod uwagę jej aktywność, osobliwą, ale rzeczywiście odżywczą dietę i nieustanne ćwiczenia, Samantha powinna nadal cieszyć się doskonałym zdrowiem. Jednak jej skóra, niegdyś sprężysta i jędrna, zaczęła wiotczeć. Nie zrobiła się jeszcze obwisła ani pofałdowana, ale stała się luźniejsza, jak gdyby przywiędła, podobna do marniejącej w letnie południe rośliny. Skórze brakowało napięcia; utrata życiodajnych płynów sprawiała, że u Samanthy występowały początkowe cechy odwodnienia. Bryson nie miał wątpliwości co do słuszności swoich obserwacji. Wiedział, że jeśli płód ukierunkował całą aktywność Samanthy na zapewnienie sobie optymalnych warunków do rozwoju, dla matki będzie to miało fatalne rezultaty. Chociaż organizm Sam najpierw odnosił korzyści z dodatkowych ćwiczeń i diety, na dłuższą metę kierowanie podstawowych składników odżywczych w jedno tylko miejsce zacznie być szkodliwe. Zdrowe, silne serce i płuca osłabną, gdy potrzebna im krew i tlen trafiać będą w nieproporcjonalnie dużej ilości do macicy. Bryson z rozpaczą zastanawiał się, ile czasu minie, zanim narządy te zaczną zawodzić Samanthę. Zaczęła się zmieniać sylwetka Sam. Na razie tylko nieco się garbiła Jednak był to kolejny dowód nadwątlenia sił organizmu. Ubranie przestało dobrze na niej leżeć. Chociaż teoretycznie rozmiar się zgadzał, szwy układały się krzywo, a fałdy materiału zwisały nieporządnie. Kiedy stan matki się pogarszał, płód najwyraźniej cieszył się doskonałą kondycją. Samantha była zaledwie pod koniec szóstego miesiąca ciąży, a wyglądała jak w ósmym. Dziecko rosło w niczym nie skrępowany sposób. Bryson zdawał sobie sprawę, że w obecnym tempie nie może to trwać długo, bo pod koniec ciąży płód ważyłby pewnie z osiem kilogramów. Nie miał pojęcia, jakiemu celowi służy przyspieszony rozwój płodu. Widok Samanthy był dla Jonathana torturą. Gdy zjawiła się tego ranka w laboratorium, powłóczyła nogami jak w transie. Nawet pani Rutledge ledwie powstrzymała się od bolesnego westchnienia na ten widok. Brysonowi zaś przypomniały się zadrapania na plecach Samanthy – rany, które niewątpliwie zadała sobie sama. Na pewno cierpiała z ich powodu. Dlaczego jednak to zrobiła? Jakie korzyści mógł odnieść płód z wyrządzania szkody ciału, w którym się rozwijał? Przez większość dnia Bryson włóczył się bez celu po miasteczku akademickim, pogrążony w ponurych rozmyślaniach. Kiedy wrócił do laboratorium, Samantha siedziała nad jakąś papierkową robotą. Jonathan opowiedział pani Rutledge o zagadkowych zadrapaniach, starając się, by Sam nie mogła tego usłyszeć. Sekretarka była równie zdezorientowana jak Bryson i nie potrafiła służyć mu żadną radą. Ściszonymi głosami zaczęli dyskutować o znaczeniu fragmentów piątkowych dialogów płodu z komputerem. – Nie rozumiem, co znaczyły te wzmianki o bólu – powiedział Bryson. – Martwi mnie to, zwłaszcza że nastąpiły tuż po próbie aborcji. – Uważa pan, że to coś znaczy? – Pani Rutledge popatrzyła na niego pytającym wzrokiem. – Sam nie wiem. A ty jak sądzisz? – Hm... Proszę pamiętać, że to tylko rozważania, ale może płód czuje ból przy aborcji. To możliwe, prawda? – Tak... chyba tak. – W takim razie może płód robił to, co zawsze: powiększał zasób swojej wiedzy medycznej, chociaż tym razem skorzystał z własnych doświadczeń. – Hm... – Ten pomruk oznacza, że nie aprobuje pan mojego tłumaczenia? – Nie wiem. Po prostu sam nie wiem. – Ale nie sądzi pan, by tak było? – Na razie myślę tylko o tym, co na pewno się zdarzyło: Samantha zgłosiła się na zabieg i zrezygnowała z niego, niedługo potem płód zaczął wypytywać MEDIC-a o ból, Sam podrapała sobie plecy do żywego i wygląda jak widmo. Powiedz mi, czy widzisz w tym jakiś logiczny związek, czy tylko ja go sobie wyobrażam? – Dla jej dobra mam nadzieję, że tylko pan go sobie wyobraża – odparła pani Rutledge, patrząc na salę badań. Tego samego popołudnia Bryson poprosił Samanthę o poddanie się kolejnej sesji snu. Wyraziła zgodę z pewną nonszalancją. Podczas sesji Bryson szukał w treści wydruku odpowiedzi na dwa luźno powiązane ze sobą pytania: jak minikomputer ocenia toczący się dialog, i jaki mechanizm może mieć sprawowana przez płód nad Samanthą kontrola. Z początku w transmisjach pojawiało się mało nowych wątków. Płód widocznie przyswoił sobie wszelkie dostępne informacje dotyczące bólu i na powrót interesował się głównie swoim rozwojem. Zaczął nawet po raz drugi przeglądać banki pamięci MEDIC-a. W połowie sesji minikomputer, jak gdyby wahając się nad postawionym mu nowym zadaniem, zaczął jednak odtwarzać długi, nieskładny tekst, zawierający odpowiedzi na stawiane przez Brysona pytania. Jonathan przeglądał dane przez kilka minut, po czym uśmiechnął się. – Jezu! – westchnął. – No i co, dowiedział się pan? – Chodziło o prostaglandyny. Płód majstruje przy prostaglandynach. – Brzmi jak brzydkie słowo. To jakieś hormony? – W pewnym sensie. Prostaglandyny to związki chemiczne z grupy kwasów tłuszczowych, znajdowane w rozmaitych tkankach. W okresie ciąży wydziela się ich bardzo dużo i syntetyzowane są w błonach płodowych oraz worku owodniowym. Mają one istotny wpływ na zainicjowanie akcji porodowej. – Chce pan powiedzieć, że płód chce wywołać u Samanthy poród? – Nie, chociaż mógłby. Gdyby prostaglandyny zostały wydzielone do jej krwiobiegu w dostatecznych ilościach, doszłoby do skurczów macicy. Nie sądzę, by płód był już do tego gotowy. Uważam, że syntetyzuje te związki w mniejszych ilościach – niewystarczających do wywołania porodu, ale działających w inny sposób. W tym przypadku na mózg. – I to zmienia jej zachowanie? – Tak. Jeżeli dość prostaglandyn zbiera się w określonych ośrodkach mózgu, stymuluje to uwalnianie innych substancji, określanych jako neurotransmitery. Są to również związki chemiczne występujące w dużych ilościach. W jednym z ośrodków może to być dopamina, w innym – serotonina. Każdy neurotransmiter może z kolei uwalniać szereg innych substancji wywierających określony wpływ behawioralny lub biologiczny. Komputer informuje nas, że w wyniku skupienia wystarczającej ilości prostaglandyn w określonej części mózgu dany neurotransmiter może ostatecznie zmienić zachowanie Samanthy. Widzieliśmy już, jak to wygląda w praktyce, w jaki sposób zmieniało się jej postępowanie. Problem w tym, że mamy do czynienia z takim mnóstwem fizycznych i psychologicznych możliwości, że nie wiadomo, czego można się dalej spodziewać. Być może zobaczyliśmy zaledwie wierzchołek góry lodowej. – W pana ustach brzmi to tak prosto, jak przewracające się kostki domina. – W pewnym sensie tak właśnie jest. W nauce nazywamy to sprzężeniem zwrotnym o krótkiej lub drugiej pętli, łukami odruchowymi. Praktycznie sprowadza się to – w przenośni – do wetknięcia odpowiedniej wtyczki w tablicę rozdzielczą, tyle że w tym przypadku liczba możliwych kombinacji sięga nieskończoności. – Czy nie można w jakiś sposób opanować wytwarzania tych prostaglandyn? – Na szczęście można. Musisz jednak wiedzieć o nich jeszcze parę rzeczy. Po pierwsze, prostaglandyny wykorzystuje się przy zabiegach aborcji. Właśnie tego środka zamierzał użyć Pritchard, chociaż nie zdołał go wstrzyknąć. – Jak to możliwe? Dlaczego płód miałby je wytwarzać, skoro są dla niego śmiercionośne? – Wszystko zależy od ilości, podobnie jak w przypadku arszeniku czy strychniny. W małych dawkach prostaglandyny mają wpływ leczniczy. W dużych są śmiertelne. Żeby wywołać aborcję, potrzeba znacznych ilości prostaglandyn, o wiele przewyższających zapasy fizjologiczne. – Ironia losu – szepnęła pani Rutledge. – Płód wykorzystuje do powolnego niszczenia Samanthy tę samą substancję, za pomocą której miał być zabity. – Nie wiemy, czy tak jest naprawdę. Możemy być tylko pewni, że prostaglandyny są środkiem, dzięki któremu płód kontroluje jej zachowanie. Może jednak masz rację. Powinnaś również wiedzieć, że prostaglandyny biorą udział w wielu procesach patologicznych, na przykład w odczuwaniu silnego bólu. Należą one do jednej z substancji pośredniczących – tak zwanych mediatorów – w procesach zapalnych, bólach głowy, mdłościach, biegunkach i wymiotach, zależnie od tego, gdzie są zgromadzone. Jeżeli występują w małych ilościach w całym organizmie, wywołują odczucie ogólnego rozbicia, jak przy grypie. Kiedy pani Rutledge zrozumiała tok myślenia Brysona, zadrżała. – Uważa pan, że wszystkie odniesienia do bólu w dialogu z komputerem mają coś wspólnego z tym, co dzieje się z Samanthą? – To pośredni efekt uboczny. Płód wykorzystuje prostaglandyny przede wszystkim do kontrolowania zachowania Sam. Wątpię jednak, czy dziecko jest niezadowolone z tego, że jego matka wygląda jak śmierć na chorągwi. – Niezadowolone? Czy to trochę nie za mocne słowo w odniesieniu do hipotetycznego stanu emocjonalnego nie narodzonego dziecka? Bryson odwrócił się. Zaczynał czuć gniew do siebie. – Do diabła, Rosie, najgorsze jest to, że w moich przypuszczeniach od początku nie posuwałem się wystarczająco daleko. W każdej kluczowej sprawie byłem o krok do tyłu. Nie sądziłem, że płód może śnić, a tym bardziej myśleć. Okazuje się, że prowadzi długie dyskusje z supernowoczesnym komputerem. Ta lista jest o wiele dłuższa. Nie podejrzewałem, że płód może mieć złe intencje. Nie sądziłem, że może kontrolować zachowanie Samanthy. Nie przyszło mi do głowy, że mógłby przeszkodzić jej w dokonaniu aborcji. Potąd mam swojej bezmyślności – oświadczył. – Tym razem mam dość domysłów. Mówię ci, jak jest. Dziecko w brzuchu Samanthy jest bardzo niezadowolone ze swojej mamusi. Jest bardzo wkurzone – sama byś była, gdyby próbowano cię zabić. Nazywaj to jak chcesz – urazą lub wrogością. Nie byłbym zaskoczony, gdyby ziarno tego niezadowolenia zostało zasiane na długo przed próbą aborcji, kiedy Samantha zaczęła się zastanawiać, czy nie lepiej pozbyć się dziecka. Dochodzę do wniosku, że już wtedy płód potrafił w biochemiczny sposób odczytać jej nastawienie. Nieważne. Najistotniejsze jest teraz, co planuje płód i co wobec tego poczniemy. Oczywiście miał rację. Pani Rutledge nie wiedziała, co odpowiedzieć. Zostali zepchnięci na pozycję biernych obserwatorów, świadków połączonych tajemnicą, w którą świat by nie uwierzył, i nie mogących przewidzieć rozwoju wypadków. Sekretarka zajrzała do sali badań. Po chwili przypomniała sobie wcześniejsze słowa Brysona. – Wspomniał pan, że istnieją sposoby opanowania produkcji prostaglandyn? – Bo ja wiem? – Bryson krążył nerwowo po sali. – Chyba to daremne, ale można spróbować. Aspiryna. – Słucham? – Pani Rutledge popatrzyła na niego zdezorientowana. – Zwykła aspiryna: kwas acetylosalicylowy. Jeden z najpotężniejszych znanych człowiekowi inhibitorów syntezy prostaglandyn. – To znaczy, że wystarczy połykanie paru tabletek aspiryny co kilka godzin, żeby Samantha wróciła do zdrowia? – Bryson przytaknął. – To na co pan czeka? Ma najpierw zwalić się z nóg? – To nie takie proste. – Co może być prostsze od aspiryny? – Zaczynasz zakładać, że aspiryna zadziała. Wcale nie mam takiej pewności. Nie wiem, czy to uniemożliwi płodowi dalszą kontrolą nad Samantha. Być może jest ona już zbyt głęboko zakorzeniona. – Możemy przynajmniej spróbować. – Oczywiście, tylko najpierw aspiryna musiałaby znaleźć się w organizmie Samanthy. Jak tego dokonamy? – Kto mówi, że musi pan dać jej tabletki do ręki? – Pani Rutledge rozpogodziła się. – Nie można przecież siłą wepchnąć ich do gardła. – Pamięta pan, co pana zdaniem jest najgorsze w mojej kawie? – Wiesz, że mogłoby się nam nawet udać? – Zrozumiał, o co chodziło sekretarce, i uśmiechnął się. – Zawsze powtarzam, że twoja kawa jest tak podła i gorzka, że mogłaby rozpuścić łyżeczkę. Na pewno nie dałoby się wyczuć w niej smaku aspiryny. – Dość tych pochlebstw. Pomoże mi pan, prawda? Sam wypija pięć-sześć filiżanek dziennie. – Oczywiście, sam przygotuję magiczny eliksir. Po drodze do domu tego popołudnia Bryson zaopatrzył się w kilkaset tabletek aspiryny i litr wody destylowanej. Przygotował roztwór, w którym na jedną łyżeczkę herbaty przypadało dziesięć granów* aspiryny, czyli w przybliżeniu odpowiednik dwóch tabletek. Następnego dnia przekazał mieszaninę pani Rutledge, która ukryła butelkę w schowku na narzędzia. Zwykle sama przygotowywała kawę dla Samanthy, a ponieważ ekspres do kawy stał przy drzwiach schowka, małe oszustwo powinno się udać. Utrzymujące się w czasie ciąży upodobanie Samanthy do kawy z początku dziwiło Brysona. Logika podpowiadała mu, że obsesja na punkcie zdrowej diety każe Sam z niej zrezygnować. W treści dialogów z komputerem zdążyły się jednak pojawić wzmianki o paru badaniach dotyczących wpływu kofeiny na płód. W jednych z nich stwierdzono, że alkaloid ten wpływa korzystnie na rozwój układu sercowo-naczyniowego. To najwidoczniej przesądziło o decyzji dziecka, bo od tamtej pory Samantha zwiększyła ilość wypijanej kawy z trzech do sześciu filiżanek. Po przybyciu Samanthy do laboratorium następnego dnia zasiedli do kawy we trójkę. Bryson celowo skrzywił się z niesmakiem. – Jezu, czym doprawiłaś dziś to błocko, Rosie? – Fuj! – przyłączyła się Samantha, spróbowawszy zawartości swojej filiżanki. – To specjalna mieszanka. – Pani Rutledge otarła usta serwetką, przybrawszy surową minę. – Albo chcecie dalej pić na sępa, albo przestańcie prawić złośliwe komentarze, dobrze? Samantha dopiła kawę i nalała sobie kolejną filiżankę. Potem zebrała dokumentację somnaparu i zabrała się do pracy w kącie laboratorium. Pani Rutledge mrugnęła do Brysona. – Dolewkę, panie doktorze? – Czemu nie? W ciągu tygodnia w Samancie dokonała się radykalna zmiana. Nagle ustało postępujące pogarszanie się stanu jej zdrowia. Cechujące ją ostatnio oznaki niezrównoważenia psychicznego zmniejszyły się, chociaż nie ustąpiły całkowicie. Pod wieloma względami Samantha Kirstin stała się znowu tą samą osobą, co wcześniej; tylko sporadycznie przydarzały się jej epizody dziwactwa i nieracjonalności. Zmniejszyły się też dietetyczne kaprysy, chociaż jej posiłki nadal trudno byłoby nazwać tradycyjnymi. Uprawiała ćwiczenia, lecz o wiele oszczędniej, bez cechującego ją przed paroma tygodniami fanatyzmu. Samantha sprawiała wrażenie najbardziej zrównoważonej pod koniec dnia pracy, po wypiciu pokaźnej porcji przesyconej aspiryną kawy. Z rana była posępna i zamknięta w sobie, dopóki pani Rutledge nie nalała jej pierwszej filiżanki. Wówczas Sam rozchmurzała się, stawała się ożywiona i pogodna. Pod koniec tygodnia Samantha skończyła prace nad somnaparem i podjęła opracowywanie z Brysonem programu testów kolejnego środka nasennego. Nie wracała do własnych sesji snu. Wystarczył zwykły zakaz Brysona, by Samantha obojętnie pogodziła się z faktem, że skończyły się popołudniowe drzemki. Jonathan był nawet zdziwiony, że przystała na to bez najmniejszych oporów. Od dawna żadne z nich nie kwestionowało potrzeby odbywania kolejnych sesji. Najwidoczniej całkowicie o nich zapomniała lub stłumiła w podświadomości tyrady na temat płynących z nich korzyści. Bryson spędził z Samanthą sobotę i niedzielę, upajając się zaszłą w niej przemianą. Co jakiś czas udawał zmęczenie i regularnie robił sobie kawę – twierdził, że potrzebuje kofeiny – po czym częstował nią Sam. Udał obrażonego, gdy Samantha stwierdziła, że kawa jest równie ohydna, jak ta parzona przez panią Rutledge, jednak w duchu nie posiadał się z radości. Najbardziej cieszył go wygląd Sam: wyprostowała się, jej cera nabrała zdrowego wyglądu. Wszystko zapowiadało, że Samantha wkrótce stanie się znowu zdrową kobietą w ciąży. Pierwsze oznaki niezadowolenia pojawiły się pod koniec drugiego tygodnia podawania Sam aspiryny. W odróżnieniu od jej wcześniejszych wypowiedzi – mechanicznego recytowania medycznych faktów – obecnie zaczęły u niej występować krótkie, przypominające napady okresy, podczas których zmieniała wyraz twarzy i sprawiała wrażenie pogrążonej w transie. Najpierw przymykała oczy i patrzyła wprost przed siebie przez utworzone w powiekach szczeliny. Miało się wrażenie, że jej oczy uciekają w głąb czaszki i wyzierają z głębokiego tunelu, jak u wyłaniającego się ze sztolni górnika z pełnymi węglowego pyłu oczodołami. Jeszcze bardziej osobliwa stała się jej mowa: gardłowa i chrapliwa, wychodząca gdzieś z okolic przepony, napawająca lękiem jak głos Lucyfera. Brysonowi przychodziły wówczas na myśl satanistyczne zaklęcia. Epizody te wkrótce mijały, mina Samanthy łagodniała, a dziewczyna wracała do pracy, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, co działo się z nią przed chwilą. Brysona nie tyle trapił zmieniony stan świadomości Sam, ile to, co w owych okresach mówiła. Mimo poprawy stanu fizycznego, treść wypowiedzi zdumiewająco przypominała dialogi płodu z komputerem. Skrzekliwie, błyskawicznie wyrzucane słowa przywodziły na myśl kogoś nieuważnie wertującego stare fakty, starającego się odnaleźć w nich coś, co umknęło za pierwszym razem. Paplanina ta przypominała treścią wydruk z zainstalowanego przez Brysona minikomputera. Czasami uwaga Samanthy zwracała się ku kwestiom metafizycznym. Majaczyła o modalnościach odporności psychicznej, mieszała ze sobą mało znane hipotezy i potwierdzone naukowe fakty. Sprawiała wrażenie, jeśliby wierzyć jej słowom, że czegoś poszukuje. Snuła rozważania o skutecznym opieraniu się torturom, o indukowaniu hipnotycznego transu, czyniącego człowieka niewrażliwym na fizyczne cierpienie, o naukowych podstawach jogi medytacyjnej, pozwalającej wyznawcom spać na nabijanych ćwiekami deskach. Brysona przeszywał wówczas dreszcz grozy. Jeżeli był to głos płodu, może zapowiadał to, co planował dla swojej matki. Minął kolejny tydzień. Samantha zagłębiła się na dobre w nowym programie badawczym. Brzuch miała tak wielki, iż wydawało się, że poród nastąpi lada chwila. O ile Bryson orientował się, nie zgłosiła się powtórnie do doktora Pritcharda na kontrolę położniczą, chociaż powinna to zrobić. Prawidłowe prowadzenie ciąży wiązało się z comiesięcznymi wizytami, a zważywszy na wielkość ciąży u Samanthy, mogły być wskazane nawet częstsze kontrole. Bryson wspomniał jej o tym, lecz Sam nie zareagowała. Od odzyskania przez nią zdrowia regularne wizyty nie wydawały się zresztą aż tak istotne. Najgorsze, co mogło się przytrafić, to nagły początek porodu. Spokój umysłu Brysona okazał się tymczasowy. W czasie transów Samantha zaczęła rozprawiać o toksykologii. Mówiła o skażeniach środkami chemicznymi, stężeniu związków chemicznych we wdychanym powietrzu, o chorobach lub zatruciach szerzących się przez systemy wentylacyjne. Bryson i pani Rutledge stali się nerwowi, bo cokolwiek zmuszało Samanthę do takich wypowiedzi, mogło doprowadzić ją do rozwikłania ich fortelu. Czy dziecko wyczuwało poprawę stanu zdrowia Sam? Czy domyślało się jego przyczyny? Jeżeli płód zaczął coś podejrzewać, jego domysły zmierzały we właściwym kierunku. Nie mógł wiedzieć o nafaszerowanej aspiryną kawie, ale Bryson czuł, że płód zaczyna podejrzewać spisek. Następnego dnia Samantha oznajmiła, że na to popołudnie umówiła się na wizytę u lekarza. Według niej Bryson miał rację: powinna zgłosić się na kontrolę. Bryson i pani Rutledge odbyli pospieszną naradę. – Dlaczego zmieniła zdanie? – Nie wiem, ale to mi się nie podoba. Kolejny tydzień minął bez znaczących wydarzeń. Zbliżał się koniec lata. Noce stały się chłodniejsze, zaczynała się pora noszenia cieplejszych ubrań. Bryson i Samantha wyjechali za miasto. Zdecydowali się na wypad w góry. Po obu stronach drogi roztaczały się łagodne wzgórza u podnóży Appalachów. Bujna letnia zieleń zaczynała przygasać; tu i ówdzie przez soczyste listowie przeświecały plamy żółci i czerwieni. W lesie zaczynało się robić chłodno, u podstawy sosen unosiła się sięgająca kostek warstewka mgły. Samantha i Jonathan zatrzymywali się co jakiś czas w punktach widokowych i popijali kawę, którą Bryson zabrał w termosie. Odprężona Sam składała głowę na ramieniu Brysona i w spokoju wpatrywała się w odległe granie. Wrócili do domu w niedzielę późno w nocy. Następnego ranka Jonathan i pani Rutledge przeglądali dane z najnowszych badań, gdy przybycie Samanthy przerwało ich pracę. Sam była zaniedbana i wymizerowana. Wyglądało na to, że nie spała w nocy. Splątane nie umyte włosy spadały na ramiona nierównymi, lepkimi kosmykami. Pani Rutledge natychmiast domyśliła się, że powinna przyrządzić kawę. Postawiła parującą filiżankę przed Samantha, zachęcając ją do picia. Sam powąchała kawę, popatrzyła podejrzliwie na panią Rutledge i popchnęła filiżankę w jej stronę. Brązowa ciecz chlapnęła na blat stołu. – A więc tak to robiłaś – powiedziała oskarżycielskim tonem. – Co, kochanie? – Pani Rutledge popatrzyła nerwowo na Brysona. – Jakbyś nie wiedziała, o co mi chodzi: trułaś mnie! Ty też pewnie maczałeś w tym palce – zwróciła się do Brysona. – Za kogo mnie bierzecie, za idiotkę? Za prostaczkę, która nie pozna smaku aspiryny, kiedy ją połyka? – O czym ty mówisz? – zapytała pani Rutledge drżącym głosem. – Jak śmiesz mnie w ten sposób traktować?! Jak możesz być tak bezczelna i protekcjonalna?! I tak wiem więcej niż wy oboje, niż dziesięcioro takich jak wy! Myśleliście, że długo będzie się to wam udawało? Wrzucanie aspiryny do mojej kawy, kiedy się odwracałam? Nie zdajecie sobie sprawy, że powariowaliście? Powariowaliście, do cholery! Mogliście mnie zabić! – Jakim cudem aspiryna mogła cię zabić? – zapytał Bryson. – Od tygodni zdawałam sobie sprawę, że coś jest nie w porządku – kontynuowała tyradę Samantha, nie zwracając uwagi na jego słowa. – Czułam się jakoś dziwnie, coś nie grało, coś było nie tak. Myślałam, że to woda albo powietrze, ale nie podejrzewałam, że może chodzić o kawę! Nigdy w życiu nie przyszłoby mi to do głowy. Dlatego przy ostatniej wizycie u lekarza zażyczyłam sobie badań toksykologicznych. I wiecie, czego się dowiedziałam od doktora Pritcharda? Oczywiście, że wiecie, skoro sami to robiliście. Aspiryna! Mam w sobie od cholery aspiryny! Macie pojęcie, co pod wpływem aspiryny może stać się z ciężarną kobietą i jej dzieckiem? Nie? To wam powiem! Może dojść u płodu do krwotoku albo żółtaczki. Aspiryna może nawet doprowadzić u niego do zamknięcia komory serca, tak że umarłoby we mnie jeszcze przed urodzeniem! Jak gdybyście nie wiedzieli! Ale to i tak teraz nieważne. Już nigdy nie tknę waszej kawy. Możecie sobie ją wsadzić tam, gdzie słońce nie dochodzi! – Sam, nie wiesz, co mówisz. – Bryson wstał i ruszył w stroną dziewczyny. – Trzymaj się ode mnie z dala – ostrzegła. – Może tego nie zauważyłaś, ale w ciągu ostatniego miesiąca byłaś zupełnie inną osobą – odparł, zatrzymując się. – Stałaś się taka, jak dawniej: pogodna i błyskotliwa. Wyglądałaś i czułaś się lepiej. Po raz pierwszy od tygodni byłaś zdrowa – i normalna. Aspiryna uniemożliwiała płodowi sprawowanie nad tobą kontroli. Płód nie mógł wydawać ci rozkazów, kiedy ją zażywałaś, dlatego znowu stałaś się normalna. Nie przestrzegałaś obłędnej diety, nie rozdzierałaś sobie pleców, nie cierpiałaś jak potępiona. Proszę cię więc – nie, błagam – nie przestawaj brać aspiryny! – Prawdziwy z ciebie sukinsyn! – roześmiała się. – Cud, że w ogóle dano ci taką pracę. Jesteś niebezpieczny – powinnam złożyć na ciebie doniesienie. Odstawiłeś wzruszającą gadkę, ale nic z tego. Przejrzałam was obydwoje na wylot. W ten sposób chcecie zaapelować do mojej wrażliwości? Oszczędźcie sobie fatygi. Nie zdołacie więcej krzywdzić mnie ani mojego dziecka! – Odwróciła się do wyjścia. – Sam... Zatrzasnęła za sobą drzwi. Bryson zwrócił się do pani Rutledge. – Nie rób takiej ponurej miny. Przegraliśmy bitwę, ale nie wojnę. – Nic nie poradzę. Czuła się tak dobrze. Bez aspiryny... Sam pan widział. Już cofnęła się do pierwotnego stanu. W tym tempie... – urwała, niezdolna dokończyć zdania. – O to właśnie chodzi. Nie wiemy, co się zdarzy. Z logicznego punktu widzenia jest nie do pomyślenia, by płód dopuścił, aby matce stała się poważna krzywda, ponieważ zaszkodziłoby to jemu samemu. – W takim razie, o co mu chodzi? – zapytała histerycznie pani Rutledge. – Samantha ginie na naszych oczach. – Właśnie tego musimy się dowiedzieć: co planuje płód – odparł Bryson. – Jak długo jeszcze, panie doktorze? Kiedy wreszcie będziemy mogli jej pomóc? W odpowiedzi objął ją jak członek rodziny, który widzi, że z ukochanego dziecka powoli, lecz nieubłaganie uchodzi życie. – Znów tu jest. – Czego chce tym razem? – Dziesięć deka nerkówki. – Niech bierze. Porozmawiam z nią przed wyjściem – powiedział kierownik supermarketu, kończąc rozmowę z kasjerem. Kobieta w ciąży zjawiła się w sklepie po raz czwarty. Nosiła szary dres. Za każdym razem wyglądała na coraz bardziej zaniedbaną. Paru klientów już się skarżyło. Dziewczyna prawdopodobnie była chora psychicznie, pewnie uciekła z zakładu, pomyślał kierownik. Wyglądała jednak również na chorą fizycznie. Przypominała mu poszarzałe na twarzy, zlane potem ofiary zapalenia płuc, na które napatrzył się w Korei. Dlaczego wybrała sobie właśnie jego sklep, ubolewał. Wychodziła i wracała po pół godzinie. Za każdym razem kupowała jedną lub dwie rzeczy. Och, płaciła za zakupy, ale największy kłopot sprawiała tym, że zjadała je na miejscu – w sklepie. Przed godziną kierownik przyglądał się, jak wybierała palcami jogurt z kubka, jak sycący się poi Hawajczyk. Później kupiła blok żółtego sera pleśniowego i zjadła go na oczach Maxa przy kasie. Max wtedy właśnie zadzwonił do niego po raz pierwszy. Niektórzy klienci śmiali się, inni odwracali głowy z obrzydzeniem. Kierownik stanął przy wyjściu i przyglądał się, jak wariatka zbliża się w jego stronę. Dojadła batonik i rzuciła opakowanie na podłogę. Gdy go mijała, otwierała właśnie plastikowy pojemnik z nerkówką. – To nie chlew, szanowna pani – powiedział. – Śmieci należy wyrzucać do kosza. – Kobieta popatrzyła na niego martwym wzrokiem, po czym zanurzyła palce w opakowaniu i wyjęła płat surowego mięsa. – Co pani wyprawia, do cholery? – zapytał. Uniosła mięso do ust. – Jezu! – zawołał. Zanim zdążyła włożyć nerkówkę między zęby, mężczyzna z gniewu i obrzydzenia wytrącił jej opakowanie z ręki. Bladoróżowa zawartość wypadła na posadzkę z wilgotnym pacnięciem. – Proszę się stąd wynosić! – warknął, popychając kobietę w stronę wyjścia. – Jak jeszcze raz panią zobaczę, wezwę policję! Odwrócił się, mrucząc coś pod nosem i uważając, by nie wleźć w rozrzucone, wilgotne podroby. ROZDZIAŁ 21 Zgodzili się, że trzeba przeprowadzić jeszcze jedną sesję snu. Była to ostatnia szansa, gest rozpaczy. Wóz albo przewóz. Gdyby tylko ktoś mógł im uwierzyć! W tym momencie Bryson gotów był poświęcić swoje dobre imię i pozycję dla dobra Samanthy. Stała się mu droższa niż jakiekolwiek naukowe osiągnięcia. Chętnie sam wydrukowałby gazetę z wielkimi nagłówkami, oznajmiającymi o tym, co się stało – co wciąż się działo. Wiedział jednak, że na nic by się to nie zdało. Jego opowieść byłaby dla wszystkich równie niewiarygodna, jak dla Robertsa i doktora Pritcharda. Podczas kolejnych dni Bryson wracał do prac przy minikomputerze. Oprogramowanie wymagało doszlifowania, większej precyzji działania; Jonathanowi pozostała tylko jedna próba. Przystosował minikomputer również do nadawania informacji, jeśli kiedykolwiek zaszłaby taka potrzeba. Ponieważ urządzenie już podłączono do głównego łącza, wysyłanie impulsów było sprawą względnie prostą. Bryson zamierzał zaproponować Samancie jeszcze jedną sesję snu po upewnieniu się, że program jest udoskonalony w najlepszy ze znanych mu sposobów. Dokonał w nim jedynie niewielkich zmian, które polegały na przesunięciu akcentów. Sformułowania musiały być jednak precyzyjne. Po poznaniu mechanizmu kontroli płodu nad matką pozostawała do wyjaśnienia tylko jedna sprawa – kierujących płodem motywów. Mijały kolejne dni i tygodnie. Nadszedł październik. Bryson nie potrafił skupić się nad niczym poza ostateczną wersją programu. Ograniczył pracę w klinice neurologii, przekazał innym lekarzom swoje nie związane z badaniami obowiązki. Nowe programy badań zostały odłożone na czas nieokreślony, z wyjątkiem tych, którymi rankami zajmowała się Samantha. Bryson poinformował wydział, że chodzi jedynie o czasową zwłokę, ponieważ musi po raz kolejny przejrzeć dokładnie protokoły przed przyznaniem dotacji na badania. Rosemary Rutledge, jedyna sprzymierzeńczyni, była dla Brysona partnerem w dyskusjach i osobą oceniającą jego pomysły. Stale zadawała mu pytania, które zmuszały go do wielokrotnego zastanawiania się nad swoimi założeniami. Po każdej z sugestii, dotyczącej modyfikacji komputerowego programu, proponowała kontrsugestię, nową hipotezę lub teorię. Wkładała w to tyle samo serca, co Bryson. Odbijało się to jednak na pracy pani Rutledge. Sekretarka stała się nerwowa i podniecona. Gorzej sypiała, w oczach widoczne było wyczerpanie. W miarę jak obydwoje spali coraz mniej, rosła ich troska, zwłaszcza gdy widzieli Samanthę. Pogorszenie się jej stanu fizycznego było nie tylko łatwo zauważalne, stało się wręcz przerażające. Po złotej dziewczynie, z którą mieli wcześniej do czynienia, nie pozostało ani śladu. Przypominała zagłodzone dziecko z rozdętym brzuchem na patykowatych nogach. Gwałtownie traciła na wadze. Wyniszczenie i utrata sprawności upodobniły ją do ofiary obozów koncentracyjnych. Najtragiczniej wyglądały jej oczy. Zapadnięte w oczodołach, patrzyły jednak świadomie, z nieustającą uwagą; bez przerwy rozglądały się podejrzliwie na boki. Bryson nadal odwiedzał Samanthę. Za każdym razem działo się tak z jej woli, nie za zgodą obydwojga. Po prostu wydawała polecenie, żeby przyszedł do niej o określonej porze. Zgadzał się niechętnie. Chociaż potulność wzbudzała w nim uczucie upokorzenia, miał nadzieję, że podczas spędzanego wspólnie czasu jakoś zdoła do niej dotrzeć. Sam okazała się jednak odporna na jego błagania. Próby rozsądnej argumentacji trafiały na jałowy grunt, równie daremne stało się przemawianie do jej uczuć. Samantha wpatrywała się w usiłującego przekonać ją Brysona z władczym, abstrakcyjnym zainteresowaniem, jak drapieżca przygląda się ofierze tuż przed pożarciem. Po skończeniu przez Jona wywodów kiwała lekko głową, jak gdyby dawała sygnał, że dobiegła końca wyznaczona audiencja i nadszedł czas przystąpić do konkretów. Samantha nie dopuszczała w tym do żadnej zwłoki. Wizyty Brysona traktowała wyłącznie jako spotkania w celach seksualnych. Przyjmowała go u siebie jedynie po to, żeby z nim spółkować. Przez wiele godzin po wyjściu – po odprawieniu go przez Sam – Bryson zastanawiał się, dlaczego tak się dzieje. Wątpił, by chodziło o czysto fizyczną rozkosz. Zachowywała bowiem całkowitą, mechaniczną obojętność, jak odstawiająca kolejny numer prostytutka. Układała go płasko na grzbiecie. Wszelkie gesty, świadczące o uczuciach, chociażby pocałunek czy ujęcie za rękę, były zakazane. Samantha rozbierała się sama i korzystała ze środka zwilżającego z plastikowej butelki. Za każdym razem tłumaczyła, że to oliwka dla niemowląt. Stanowiło to dodatkową, niezamierzoną ironię; Bryson czuł się przez to jeszcze bardziej upokorzony. Potem następowała zawsze ta sama rutyna. Samantha najpierw wprowadzała nasmarowaną dłonią Brysona w stan podniecenia. Podtrzymując jego erekcję, rozprowadzała oliwkę w pochwie i onanizowała się drugą ręką. Gdy się dotykała, w oczach nie miała nawet śladu pasji czy pożądania. Bryson był pewien, że takie zachowanie dyktuje jej mechaniczny racjonalizm, a jedynym celem jest wywołanie stanu właściwej lubrykacji pochwy. Kiedy to następowało, Samantha dalej drażniła Brysona, aż osiągał stan bliski orgazmowi. Opóźniała wytrysk, ściskając prącie, dosiadała go i zaczynała wodzić biodrami w sposób doszczętnie pozbawiony zainteresowania, wpatrując się w makatkę na ścianie. Jonathan szybko osiągał wytrysk; Samantha zatrzymywała go głęboko w sobie przy każdym skurczu. Po wypłynięciu resztek nasienia staczała się z niego bez słowa. Był przygnębiony jej wyniosłością, unikaniem nawiązania po stosunku jakiejkolwiek rozmowy. Bez względu na upokorzenie, Bryson nigdy nie odmówił przyjęcia zaproszenia. Ze zdziwieniem stwierdził, że te pospieszne, techniczne akty kopulacji są osobliwie erotyczne. Stanowiły pełne intensywności, wysoce stymulujące doznania seksualne. Miał również nadzieję, że spędzony z nią czas wreszcie przyniesie wymarzone owoce. Okazywało się to jednak płonną nadzieją. Dodatkowym motywem postępowania Brysona była zazdrość. Podejrzewał, że gdyby odmówił seksualnych eskapad – jakikolwiek był ich cel – Samantha znalazłaby sobie innego mężczyznę. Sam przychodziła do laboratorium wyłącznie po to, by zajmować się programami, w których prowadzeniu brała udział. Gdy szła szpitalnymi korytarzami, ludzie oglądali się za nią. Każdego popołudnia zjawiała się w szpitalu w butach do joggingu i jedwabnych szortach. Gdyby nie chorobliwy wygląd, prezentowałaby się komicznie. Brzuch obwisł jej tak bardzo, że szorty zsuwały się z pasa. Biegała bez stanika. Ciąża powiększyła jej piersi do takich rozmiarów, że ich nieustanne podskakiwanie przy biegu musiało być bolesne. Co więcej, bodźce w postaci nieustannego ruchu, erekcji sutków i ocierania się o cienki materiał koszulki sprawiały, że z piersi płynęło mleko. Sam zjawiała się w laboratorium z wilgotnymi plamami na przylepionym do sutków materiale. Unikała wzroku Brysona i pani Rutledge. Oni robili to samo, chociaż z innych powodów. Samantha żyła we własnym świecie, nie zwracając uwagi na otoczenie. Jonathan i Rosie zdawali sobie jednak boleśnie sprawę z jej obecności; cierpieli, patrząc na postępujące wyniszczenie jej organizmu. Wreszcie pilne majstrowanie Brysona przy precyzyjnych komendach komputerowego programu przyniosło rezultaty. W czwartek Bryson zaproponował Samancie, żeby następnego dnia poddała się jeszcze jednej sesji snu. Mieli zacząć o czwartej po południu, bowiem praca mogła potrwać do późnego wieczoru. Samantha wyraziła zgodę niemym skinieniem głowy. Bryson nie sądził, żeby się sprzeciwiła. Wyglądała na tak słabą, że pewnie wystarczyłoby, aby otworzył drzwi sali badań i lekko ją popchnął, a sama osunęłaby się na łóżko. Następny dzień był ostatnim piątkiem przed Wszystkimi Świętymi. Bryson i pani Rutledge przybyli do laboratorium na długo przed pojawieniem się Samanthy. Rosie wytoczyła wózek z minikomputerem ze schowka na narzędzia. Spieszyli się, żeby Sam ich nie zaskoczyła, gdyby przyszła do laboratorium przed czasem. Po zakończeniu przygotowań schowali komputer w pakamerze i czekali. Ranek mijał powoli. Samantha bez zaangażowania zajmowała się swoim programem badań. Do jedenastej zarówno Bryson, jak i pani Rutledge wzdychali ze zdenerwowania i zniecierpliwienia. Samantha wreszcie odłożyła ołówek, zamknęła książki i bez słowa wyszła na obiad. Wróciła krótko przed czwartą. Pani Rutledge gorliwie asystowała jej przy przygotowaniach do sesji snu. Z zadowoleniem sprawdziła salę badań; chciała, żeby dziewczynie było jak najwygodniej, by jak najszybciej pogrążyła się w głębokim śnie, pozwalającym dokładnie śledzić EEG i wychodzące z laboratorium przekazy. Samantha wsunęła się do pokoju jak w transie. Zasnęła natychmiast ledwie przyłożyła głowę do poduszki. Bryson i Rosie wytoczyli minikomputer. Zostało im całe popołudnie i wieczór; mieli nadzieję, że Samantha nie obudzi się przed dziesiątą. Wydruk zaczął pojawiać się jednak ze znacznym opóźnieniem. Z początku dialog miał powierzchowny charakter. Chaotycznie poruszane wątki przywodziły na myśl dryfowanie kawałków drewna w rzecznym nurcie. Przekazy ze strony MEDIC-a dotyczyły niemal wyłącznie najnowszych wydarzeń. Pytania płodu sprawiały wrażenie przypadkowych, nie powiązanych ze sobą, pozbawionych znaczenia. Bryson był zirytowany i przygnębiony. Myślał, że benedyktyński trud włożony w precyzowanie programu dostarczy natychmiastowych rezultatów. Po pierwszej godzinie dialogu wiedzieli właściwie tyle samo, co przedtem. Jonathan i pani Rutledge zaczęli krążyć nerwowo po laboratorium. Mijając konsolę, spoglądali na zapis EEG – jak kucharki, przypatrujące się garnkowi z potrawą, która nie chce się zagotować. Ich przygnębienie sprawiło, że pierwsze ciekawsze fragmenty pracy minikomputera pozostały zrazu niezauważone. Występowały co prawda tak rzadko, że z łatwością można je było przeoczyć. Zauważono je około piątej. Najpierw pojawiły się sugestie połączone wspólnym tematem. Płód wypytywał MEDIC-a o schorzenia ciężarnych – nie konkretne jednostki, lecz raczej o ogólne kwestie związane z patologią ciąży. Pytania te zapewne nie zwróciłyby uwagi Brysona. Zaczął się nad nimi zastanawiać dopiero, gdy płód posunął się dalej w indagowaniu komputera. Dziecko chciało poznać przebieg kliniczny każdej choroby, objawy i oznaki oraz rokowanie dla matki. MEDIC przesyłał żądane informacje, dostarczając dziecku danych o wszystkich znanych ludzkości schorzeniach kobiet w ciąży. Płód skoncentrował się wreszcie na zagadnieniu, dla Brysona wyjątkowo złowieszczym. Dziecko chciało wiedzieć, jakie schorzenia w ciąży najczęściej prowadzą do zgonu. – Nie może pytać poważnie! – zawołała pani Rutledge. – Pyta absolutnie serio. Pani Rutledge straciła dech w piersiach, szyja i twarz pokryły się rumieńcem. – Niech pan coś zrobi! – wyjąkała. – Musimy jej pomóc, panie doktorze! Nie zostało nam wiele czasu. Jeżeli wydruk mówi prawdę, Samantha umrze! – Skinął głową na znak zgody. – Więc niech pan sprawi, żeby zamknięto ją w szpitalu i leczono! – kontynuowała pani Rutledge. – Do diabła, to nie takie proste. Najpierw trzeba by ją do tego zmusić, siłą doprowadzić do szpitala. To już byłoby sporym wyczynem. Załóżmy jednak, ta jakimś cudem nam się udało. I co dalej? Już ci tłumaczyłem, dlaczego psychoterapia ani leki nie poskutkowałyby w jej przypadku. Pozostawałoby uwięzienie jej, odebranie swobody. Nie wiem tylko, co by to dało. Jeżeli płód chce zabić Sam, zrobi to i w szpitalu. – Nie możemy przecież siedzieć z założonymi rękami. Co zrobimy? – Musimy zachować właściwą perspektywę – odparł Bryson, starannie dobierając słowa. – Zostało nam parę godzin, zanim Sam się obudzi. Zagłębili się w wyjątki z dialogów komputera i płodu. Był to wyścig z czasem. Jeśli dziecko ustali, w jaki sposób poradzić sobie z matką, pozostanie mu tylko czekać na odpowiedni moment do działania. Płód zawęził pole poszukiwań. Podczas gdy poprzednio pytał o liczne cechy rozmaitych schorzeń, obecnie niektóre tematy całkowicie zaniedbywał. Zrezygnował z indagowania o krwotoki i infekcje, skupił się natomiast wyłącznie na powikłaniach wynikających z nadciśnienia w ciąży. Był to temat obszerny, sięgający od genezy zatrucia ciążowego i leżącą u jego podstawy patologię naczyniową po najodleglejsze komplikacje nadciśnienia. Właśnie tym ostatnim płód poświęcał obecnie coraz więcej czasu. Bryson i pani Rutledge byli coraz bardziej rozgorączkowani. Prawdopodobnie ich stan zasługiwał na miano paniki. Garbili się nad wydrukami jak kontemplujący strategię gracze w szachy. Tematyka dialogu zawęziła się do niejasnych powiązań między nadciśnieniem a porodem. Wymiana zdań stała się jeszcze bardziej ożywiona. Płód zarzucał MEDIC-a pytaniami, a komputer błyskawicznie wysyłał mechaniczne odpowiedzi. Wydruk rósł w tak szybkim tempie, że Bryson i Rosie mieli kłopoty z prześledzeniem zawartych w nim zapisów. Mogło się wydawać, że perspektywa płodu stała się tak wąska, jak u wpatrującego się w lufę człowieka. Po ostatnich spiesznie formułowanych pytaniach i odpowiedziach, dziecko skoncentrowało się wreszcie na dwóch lub trzech odległych powikłaniach nadciśnienia. Potem dialog niespodziewanie ustał. Było wpół do szóstej. Bryson i pani Rutledge rozmawiali ściszonymi głosami. Koszmarne wieści, które tego dnia poznali, wywarły na Rosie przygnębiający wpływ. Zrozpaczona, przygryzała wargi. Musiała pogodzić się ze złowieszczymi zamiarami płodu, nie potrafiła jednak zrozumieć leżącej u ich podłoża motywacji. Został określony czas zamachu na życie Samanthy. Cokolwiek planował płód, miało to zdarzyć się podczas porodu. Jaką jednak komplikację wybrał dla swej matki? Najwyraźniej chciał, by u Samanthy rozpoczął się poród, a następnie wystąpiło ostre nadciśnienie, którego powikłanie stanie się przyczyną jej śmierci. Ale które? – Dla mnie najbardziej niewiarygodne jest, że dziecko może chcieć czegoś takiego dla własnej matki – powiedziała pani Rutledge. – Jeszcze bardziej niewiarygodne jest to, że odkryłem zaledwie dwie trzecie tego, czego chciałem się dowiedzieć – odparł Bryson. – Wiemy w ogólnym zarysie, co płód planuje dla Sam. Wiemy też, kiedy, ale nie wiemy dokładnie, jak? – Czy to teraz ważne? – Bardzo ważne. W tej chwili niczego nie pragnę bardziej niż móc zadzwonić do Pritcharda – do jakiegokolwiek położnika – i powiedzieć mu dokładnie, co stanie się z Sam, żeby rozstawił wokół niej zbrojną straż, aż do chwili, kiedy zacznie rodzić. Pritchard wiedziałby dokładnie, co robić – jeśliby mi uwierzył. – Dlaczego nie miałby uwierzyć? – Bo ja wiem? – skrzywił się ironicznie Bryson. – Przecież może mu pan powiedzieć wszystko, czego się dowiedzieliśmy: że u Samanthy po rozpoczęciu się porodu wystąpi nadciśnienie i prawdopodobnie jedno z towarzyszących mu powikłań. Wiemy nawet, czego się spodziewać: przedwczesnego oddzielenia się łożyska – sam pan stwierdził, że to coś wyjątkowo groźnego – koagulopatii, czyli skazy krwotocznej lub niewydolności nerek. Pan też powiedział, że wówczas w chwili rozpoczęcia porodu Pritchard wiedziałby już, jak sobie z tym poradzić. – Brzmi elegancko – przyznał Bryson. – Prosto i precyzyjnie. O ile jednak pamiętam z zajęć z położnictwa, właściwe postępowanie w wypadku tych powikłań jest całkowicie odmienne. Położnik musi wiedzieć dokładnie, z czym ma do czynienia, inaczej Sam może przestać oddychać, podczas gdy lekarz będzie działał po omacku. Nie, Rosie, mamy do wyboru tylko dwa wyjścia. Po pierwsze – to chyba najlepsza ewentualność – doprowadzić do porodu. Płód jest tak duży, że nawet jako wcześniak, miałby w tym stadium rozwoju spore szansę przeżycia. Co ważniejsze, po porodzie nie byłby w stanie kontrolować postępowania Samanthy. W normalnych warunkach szansę na przeżycie dziecka w siódmym miesiącu ciąży wynoszą zaledwie pięćdziesiąt procent. Nie wiedząc tego, co my, żaden położnik na świecie nie zdecyduje się wywołać porodu tak wcześnie. – A druga możliwość? – zapytała Rosie. – Brzytwa dla tonącego. Mój drugi pomysł, to wtrącenie się w dialog. Porozmawiajmy bezpośrednio z komputerem i płodem. – Po co? Jakie informacje moglibyśmy dzięki temu zyskać? – Płód działa w próżni. Wątpię, czy zdaje sobie sprawę, że ktokolwiek wie o jego planach. Nie ma pojęcia o istnieniu minikomputera. Być może sama wiedza, że jest obserwowany, skłoniłaby go do natychmiastowej rezygnacji z tych zapędów. – Dlaczego miałby to zrobić? Może nawet uznać to za prowokację i jeszcze szybciej zrealizować swoje plany wobec Samanthy, jakiekolwiek są. – O to właśnie chodzi, Rosie. Tego właśnie mi brakuje. „Jakiekolwiek są” – to jedyna rzecz, której nie wiem. Nie orientuję się, jakiemu konkretnie powikłaniu ma ulec Samantha. Jeżeli nie uzyskamy odpowiedzi w ciągu następnych dwóch godzin, pogawędzimy sobie z komputerem, Rosie. Pozostała część dialogu między komputerem a płodem okazała się bezwartościowa. Jeśli płód nawet wybrał określone powikłanie, nie zamierzał tego ujawnić. Dyskusja MEDIC-a i płodu zamieniła się znowu w ciąg oderwanych naukowych frazesów. O zmierzchu piątkowego dnia, który na zawsze miał pozostać Brysonowi w pamięci, neurolog wysłał pierwszy komunikat do MEDIC-a. Jego uwaga: „Nic z tego nie będzie”, gdy zaczął naciskać klawisze, nie mogła być bardziej mylna, a jednocześnie w pewnym sensie trafna. Bryson wydał MEDIC-owi proste polecenie: podać medyczne powikłanie planowane dla ochotniczki aktualnie odbywającej sesję snu. Gdy tylko nacisnął „enter”, komunikacja między komputerem a płodem natychmiast ustała. Reakcja komputera powinna nastąpić niezwłocznie, bez śladów wahania: złożone układy scalone powinny przetrawić treść pytania w milisekundy, wyszukać w bankach pamięci właściwą odpowiedź i natychmiast wysłać ją do odbiorcy. Tak się jednak nie stało. Przestało się natomiast dziać to, co do tej pory. Nietypowy zapis EEG natychmiast zniknął, przestał też płynąć strumień bitowych danych od MEDIC-a do laboratorium. Zamiast tego rozległo się elektroniczne brzęczenie, przypominające odgłos roju pszczół nad potrąconym ulem. Pani Rutledge popatrzyła na Brysona z niemym pytaniem. Jonathan wzruszył jedynie ramionami. Miał nadzieję, że to zwykłe zakłócenie systemu, więc wpisał jeszcze raz pytanie i powtórnie przesłał je do MEDIC-a. Przez pięć minut nic się nie działo. Elektroniczny poszum w tle stał się głośniejszy, aż wreszcie konsola minikomputera zaczęła wibrować. Można było odnieść wrażenie, że to odbiornik bezskutecznie dostrajany do odległego sygnału radiowego. Nagle jednak zapadła cisza i MEDIC wysłał przez łącze ostatnią wiadomość. Na wydruku pojawiło się jedno słowo: Omega. – Nie rozumiem – powiedziała pani Rutledge. – Ani ja. Mam jednak przeczucie, że niczego więcej się nie dowiemy. – Jak to możliwe? – Nie mam pojęcia. Teoretycznie to niemożliwe. MEDIC został tak zaprojektowany, żeby udzielać precyzyjnych odpowiedzi. W jego terminologii odpowiedź taka oznacza jednak koniec komunikatu. – A co z Samanthą? – Ja poniosę ten krzyż, Rosie – potrząsnął głową Bryson. – Mogę tylko przyglądać się jej czujnie jak jastrząb. Rosemary Rutledge wyszła wkrótce po Brysonie. Udała się prosto do domu, rezygnując z cotygodniowych zakupów. W piątkowe wieczory przeważnie gotowała sobie jakąś nieco bardziej wystawną kolację i kładła się do łóżka z dobrą książką. Tego wieczoru otworzyła po powrocie do domu puszkę z tuńczykiem i pozostawiła ją do odsączenia w zlewie. Nie czuła głodu. Popołudniowe wydarzenia przyprawiły ją o taki rozstrój nerwów, że nie była w stanie skupić się najedzeniu. Po drodze do domu postanowiła przez weekend czuwać nad Samanthą na zmianę z Brysonem. Po sprzątnięciu mieszkania i zrobieniu prania, Rosie położyła się do łóżka. Sen nie chciał nadejść. Niespokojnie rzucała się w łóżku. W głowie kłębiły się myśli o ostatnich latach. Była bezdzietna i pięć lat temu owdowiała. Laboratorium badań snu wypełniło pustkę w jej życiu. Tak poświęciła się codziennym obowiązkom w pracy, że bez niej laboratorium nie mogłoby prawidłowo funkcjonować. Stało się to dla niej sensem życia. Ochotników traktowała jak własne dzieci. Przejmowała się ich problemami, niepowodzeniami i sukcesami, jak gdyby byli jej rodzonymi córkami i synami. Troszczyła się też o Jonathana Brysona. Unikała otwartego ingerowania w jego życie osobiste, choć troszczyła się o niego, co ujawniało się w sposobie, w jaki nieustannie wciągała go do rozmowy, posługując się raczej zawoalowanymi sugestiami niż otwartą ciekawością, osiągając cel o wiele skuteczniej jednym uniesieniem brwi niż bezpośrednimi pytaniami. Gdy jego związek z Samanthą okazał się czymś więcej niż przypadkowym flirtem, przepełniła ją radość; dała się ponieść jego emocjom. Nie pozwalało jej zasnąć poczucie bezradności. Bryson obiecał co prawda, że przez weekend będzie czuwał nad Samanthą. Gdyby tylko mogła w czymś pomóc, dotrzeć do jakiegoś drobnego szczegółu, który przeoczyli... Popatrzyła na zegarek na nocnym stoliku: pierwsza czterdzieści. Do diabła z tym, pomyślała. Niepowodzenie w wyjaśnieniu ostatnich, najważniejszych części planu płodu tak wytrąciło ją z równowagi, że postanowiła jeszcze raz sama przejrzeć wydruki. Zrzuciła z siebie pościel i ubrała się. Zamierzała natychmiast po przyjściu do laboratorium wyciągnąć ze schowka ostatnie wydruki. Objętościowo był to pokaźny plik. Nawet najbardziej pobieżne przejrzenie treści dialogu zabrałoby pani Rutledge sporo czasu, być może do świtu. Dokładne przeanalizowanie potrwałoby zapewne cały weekend. Wątpiła, czy zdoła wyszukać coś, co umknęło Brysonowi, ale biorąc pod uwagę wysokość stawki, było to warte wysiłku. Poza tym nękało ją niejasne przeczucie, że przegapiła coś, na co powinna zwrócić uwagę. Na pogrążonym w półmroku korytarzu przed laboratorium popatrzyła na zegarek. Dochodziła druga w nocy. Gdy włożyła klucz do zamka, z zaskoczeniem stwierdziła, że drzwi są otwarte. Zbeształa się za roztargnienie. Zmartwienie i troska nie usprawiedliwiały zapominalstwa. Włączyła światło, pozostawiając lekko uchylone drzwi. Minęła pustą salę. Poszła prosto do schowka na narzędzia i zapaliła światło. Zatrzymała się na progu, wpatrując się z zaskoczeniem w minikomputer. Urządzenie było włączone! Położyła dłoń na konsoli, rozgrzanej tak, że niemal parzyła. To właśnie było źródłem jej przeczucia: ciepło, które już wcześniej wyczuła od minikomputera. Rozległ się cichy odgłos, z drukarki wysunął się arkusz wydruku i spadł w zakurzony kąt za koszem do śmieci. Pani Rutledge nachyliła się i wyciągnęła spod ściany używany pojemnik. Pomiędzy nim a cementową ścianą tkwił równy stosik pokrytych kurzem wydruków. Szybko podniosła je z podłogi i zaczęła wertować. Jęknęła w duchu, kiedy zdała sobie sprawę z ich treści. Wszystkie odpowiedzi znajdowały się w równych wierszach na liniowanym papierze. Jakim cudem?... Nieważne. Wiedziała już wszystko, musiała tylko przekazać to Jonathanowi. Cicho, lecz wyraźnie szczęknął rygiel drzwi wejściowych do laboratorium. Otwierano je czy zamykano? Rosie pomyślała, że to pewnie Bryson, który, podobnie jak ona nie mógł usnąć. Potarła skronie, odwrócona plecami do wejścia. Czekała na powitanie, ale nic nie przerywało ciszy. – Panie doktorze? – szepnęła, prostując się. Światło w laboratorium nagle zgasło. Po zbliżających się krokach Rosie poznała, że to na pewno nie Bryson. Wahała się, czy nie zamknąć za sobą drzwi do schowka. Przechyliła głowę, wytężając słuch. Cisza dudniła jej w uszach, jakby obok przejeżdżał rozpędzony pociąg towarowy. Sparaliżował ją strach. Po chwili zza jej pleców wyrósł cień. Obróciła się w jego stronę. W padającym ze schowka świetle rozpoznała przybyłą osobę. Opuściła z ulgą ramiona i gwałtownym gestem przyłożyła dłonie do piersi. – Bogu dzięki! – westchnęła. – Przez chwilę myślałam... Słowa uwięzły jej w gardle. Z rozszerzonymi ze zgrozy oczami instynktownie uniosła dłoń, by osłonić się przed ciosem. Spóźniła się jednak, a napastnik okazał się zbyt silny. Żelazny pręt zmiażdżył jej czaszkę. Chwilę przed śmiercią, gdy jej świadomość pogrążała się w ciemnościach, wszystko zrozumiała. Rosemary Rutledge wiedziała, czyją padła ofiarą. Runęła na podłogę w powiększającej się kałuży krwi. Napastnik przystąpił do powolnego, dokładnego demolowania laboratorium, najwyraźniej realizując z góry ułożony plan. Wyciągnięty ze schowka minikomputer został rozbity na okruchy szkła i metalu, klawiatura zgruchotana o posadzkę. Po skończeniu dzieła zniszczenia morderca wyszedł z laboratorium. Zwinięta na podłodze pośród kawałków porozbijanego sprzętu, który do niedawna był podstawą jej egzystencji, Rosemary Rutledge rozstała się ze światem żywych, niezdolna do przekazania dowodów, których tak rozpaczliwie poszukiwała z Brysonem. ROZDZIAŁ 22 Przeczucie, że stanie się coś nieuniknionego, doskwierało Brysonowi jak ściskający pierś, odcinający dopływ powietrza powróz. Od chwili pożegnania się z Rosemary poprzedniego wieczoru miał świadomość, że nadszedł czas na rozstrzygnięcie sytuacji Samanthy. Odgrywał wobec Sam wiele ról: kochanka, naukowca, pracodawcy i profesora. Nade wszystko był jednak lekarzem, a zdobyte w tym zawodzie doświadczenie podpowiadało mu, że Samantha może przeżyć jeszcze najwyżej kilka dni. A więc to już, myślał, kres drogi. Niczego bardziej nie zdarzyło mu się schrzanić w życiu. Cokolwiek uknuł płód z pomocą MEDIC-a, na pewno miało się to wkrótce zdarzyć. Bryson nie miał na to żadnego wpływu. Na pewno zrobił z panią Rutledge wszystko, co było w ich mocy. Mimo to nie mógł wyprzeć się odpowiedzialności za swoje błędy. Bryson nie miał także wyboru: musiał pozostać przy boku Samanthy, powiadomić jej lekarza i ostrzec wszystkie szpitale w okolicy. Zbierał się na odwagę przed zadzwonieniem do Pritcharda. Wątpił, czy ginekolog zechce go wysłuchać, nie widział jednak innej możliwości działania. Jedynie położnicza interwencja mogła ocalić Samanthę. Nie było ważne, czy Pritchard uwierzy Jonathanowi czy nie. Bryson zamierzał formalnie powiadomić go o wszystkim, czego się dowiedział. Mając do czynienia ze znajdującą się w śmiertelnym niebezpieczeństwie pacjentką, Pritchard musiałby oprzeć swoje postępowanie na informacjach Jonathana. Bryson miał jedynie nadzieję, że zebrał dość konkretnych faktów, by uratować Samanthę, gdy płód przystąpi do dzieła. Wybrał podany przez położnika numer. Zgłosiła się służba informacyjna lekarza. Tak, wyjaśnił, chodzi o nagły przypadek. Musi natychmiast porozmawiać z panem doktorem. Uzyskał odpowiedz, że doktora Pritcharda nie będzie do końca dnia. Czy wiadomo, gdzie można go znaleźć, zapytał Bryson. Nie. Udzielono mu zwykłej w takich razach instrukcji, że nagłe przypadki należy zgłaszać w szpitalu najstarszemu stażem lekarzowi, specjalizującemu się w ginekologii i położnictwie. Bryson podał swoje nazwisko, upierając się, by Pritchard oddzwonił do niego jak najszybciej, bo inaczej będzie telefonował co godzinę. Wiercił się na sofie, obracając w palcach sznur telefonu. Musiał się czymś zająć, bo czuł, że inaczej zwariuje. Wyszedł z domu. Kiedy zamykał za sobą drzwi, postanowił, że pojedzie do Samanthy. Mógł ją pilnować, bez względu na to, czy to się jej podobało czy nie. Podjechał pod jej dom i zaparkował. Okazało się, że mieszkanie jest otwarte i puste, wewnątrz zastał nieopisany bałagan. Na sofie poniewierał się brudny dres. Bryson odsunął zasłony i wyjrzał do parku. Nigdzie nie było widać Samanthy. Szybko zadzwonił do izby przyjęć i na trakt porodowy. Samantha nie pokazała się w żadnym z tych miejsc. Bryson wyszedł do parku naprzeciw domu. Kończyło się chłodne październikowe popołudnie. Otępiały usiadł na ławce, odchylił się na oparcie i skrzyżował nogi. Teraz wszystko zależało od Samanthy. Pozwolił odebrać sobie inicjatywę i obecnie mógł jedynie parować jej ruchy, reagować na działania. Czuł się bezradny. A jeśli wyjechała z miasta? Co kwadrans okrążał dom, żeby sprawdzić, czy nie nadchodzi z drugiej strony. Budynek stał w odosobnieniu, wokół roztaczał się widok na kilkaset metrów. Samantha się nie pojawiła. Brysona ogarniała coraz większa rozpacz. O czwartej ponownie wszedł do mieszkania i zadzwonił w te same miejsca, co przedtem. Nadal nie zdołał skontaktować się z Pritchardem, Samantha nie pokazała się też w szpitalu. Bryson wrócił na ławkę w parku. Podkradła się do niego z tyłu cicho jak cień, jak gdyby spłynęła na ziemię. Wreszcie zdał sobie sprawę z jej obecności. Włosy odruchowo zjeżyły mu się na karku. Ułamek sekundy później wyczuł tę woń: zatęchły odór potu i rozkładu, długo zamkniętego pomieszczenia, w którym umarła żywa istota. Sam miała ze sobą brązową, papierową torbę. Gestem wskazał jej miejsce obok siebie. Bał się, że nie zareaguje na to zaproszenie. Wyglądała na ostatecznie wyczerpaną. Obeszła ławkę i bezwładnie osunęła się na zielone deski. – Co masz w torbie? Przechyliła torbę w jego stronę. Sprawiała wrażenie zbyt znużonej, by się odezwać. W torbie znajdowały się opakowania soku pomarańczowego i rozmaitych słodyczy. – Deser? – spytał Bryson. – Nie jadłaś głównego dania? – Dla zaspokojenia głodu energetycznego. Sacharoza, glukoza, dekstroza. – Dlaczego tak zapamiętale ćwiczysz? Przyglądał się uważnie każdemu jej ruchowi. Nie wiedział, czego się po niej spodziewać. Chciał być przygotowany na każdą ewentualność. Mogła stracić przytomność lub zerwać się do ucieczki jak zranione zwierzę. Mogła ulec całkowitemu wyczerpaniu lub zebrać siły i zaatakować tego, kogo postrzegała jako swojego wroga. Samantha zachowała się jednak zupełnie inaczej. Zrobiła coś tak nieoczekiwanego i wzruszającego, że zaskoczyła tym Brysona. Nie zdarzyło się jej to od wielu tygodni. Powoli złożyła Jonathanowi głowę na ramieniu. Bryson objął ją. Miał uczucie, że trzyma szmacianą lalkę. Sam zamknęła ze znużeniem oczy. – Pamiętasz, jak w lecie byliśmy nad morzem? – wyszeptała. – Tak. – A ja opowiedziałam ci o myślach, jakie przychodziły mi do głowy? – Tak. – Długo sądziłam, że ustały. A może i były, ale po prostu o nich nie pamiętałam. Trudno mi myśleć, nie mam na to sił. Czuję się tak, jakbym żyła w nie kończącym się śnie: zaczynam się budzić, ale zaraz pogrążam się w nim jeszcze głębiej. Rozumiesz, o co mi chodzi? – Tak. – Jakbym była pod wpływem narkotyków. Jakby mój mózg zamienił się w papkę, w melasę. Ostatnie, co sobie przypominam, to noc spędzona z tobą. Zostałam u ciebie i przyśnił mi się koszmar. Pamiętasz? – Skinął głową. – Pamiętam jeszcze jeden wieczór, ale jak przez mgłę. Zjedliśmy kolację i wyszliśmy z domu. Potem się kochaliśmy. Później zaczęliśmy dyskutować albo się kłócić. Mam wrażenie, że od tamtej pory mój umysł się błąka. Miałam przebłyski rzeczywistości, ślady wspomnień, ale nic wyraźnego. Aż do dzisiejszego rana. – Co się stało? Otworzyła oczy i wyprostowała się; chciała patrzyć na Jonathana podczas dalszej rozmowy. – Czy kiedyś próbowałam poddać się aborcji? – Tak, kilka miesięcy temu. Skinęła głową, przyjmując do wiadomości jego stwierdzenie – bez oceniania, jedynie porządkując fakty. – Dziś rano miałam sesję snu – a może to było wczoraj? Nie pamiętam. Poddawałam się im przez cały czas? – Do niedawna. – Zabawne: nie pamiętam nic z żadnej z nich, z wyjątkiem tej jednej. Wiem, że to była ostatnia. – Skąd wiesz? – Po prostu wiem. Na pewno. Coś się stanie. Nie pytaj mnie, co ani jak. Wiem tylko, że dzisiaj stanie się coś ważnego. Jestem o tym całkowicie przekonana. Pamiętasz jak zginął prezydent Kennedy? Przypominam sobie, że czytałam o ludziach, którzy wiedzieli, że coś się stanie tamtego dnia. I mieli rację. Teraz wiem, o czym mówili: o niewytłumaczalnej pewności. Po prostu wiem, że coś się stanie. Tak jak wcześniej wiedziałam, że muszę biegać, a teraz muszę odpocząć, żeby odzyskać siły. Muszę też jeść, żeby podnieść poziom cukru we krwi i zgromadzić zapasy energii – dodała, unosząc torbę. – Czy to nie dziwne? – Nie odpowiedział; czekał, co powie dalej. Oczy Samanthy stały się szkliste. – Muszę wziąć prysznic. W jej głosie znowu zabrzmiała stanowczość. Odzyskała lodowaty spokój. Wrócili przez parking do mieszkania. Bryson próbował wciągnąć Sam do rozmowy. Wiedział to, z czego nie zdawała sobie sprawy. Chciał jej przekazać, że najprawdopodobniej wkrótce zacznie rodzić, że musi przebywać w pobliżu szpitala, a on będzie przy niej, by służyć pomocą i radą, gdy nadejdzie czas szukania lekarskiej pomocy. Jednak nic do niej nie docierało. Znów zamknęła się w sobie, głucha na wszelkie tłumaczenia. Płód odzyskał nad nią kontrolę. Przed wzięciem prysznica napiła się soku pomarańczowego. Był ciepły, ale jej to nie przeszkadzało. Wypiła cały litr prosto z opakowania. Potem wzięła kąpiel. Przypominało to rytuał przygotowania wojownika do walki, oczyszczenia i wzmocnienia ducha i ciała. Wreszcie wytarła się, usiadła na kanapie i zjadła dwa batony. – Chcę się przejechać – oświadczyła. – Dokąd? – Nad wodospad. Pamiętasz, gdzie? Chcę tam pojechać. – Robi się ciemno. Pojedziemy innym razem, dobrze? – Potrzebuję świeżego powietrza. Pojedźmy teraz. Tylko spokojnie, pomyślał Bryson. Skoro chce jechać, to ją tam zabierze. Jeśli tylko będzie przy niej, w razie potrzeby zdoła dowieźć ją do szpitala. Włożyła spodnie i luźną bluzę. Zabrała sweter. Pojechali na zachód, poza miasto. Nie rozmawiali. Bryson nie denerwował się; uznał wyjazd za gest pojednania. Był gotów na wszystko, byle być blisko Samanthy. Przypominał sobie ich poprzednią wycieczkę w to miejsce na początku czerwca, wkrótce po tym, jak Samantha dowiedziała się, że jest w ciąży. O tym idyllicznym, odosobnionym miejscu powiedzieli jej przyjaciele. Przez las przepływał tu strumień, który tworzył wodospad w wąskiej rozpadlinie. Mało kto odwiedzał miejsce oddalone od drogi, bez ławek i zakoli parkingowych. Dlatego nie znajdowało się tu potłuczonego szkła ani pogniecionych aluminiowych puszek. Pogrążone w chłodzie, porośnięte mchem brzegi lasu stwarzały romantyczny nastrój. Na okolicznych polach uprawiano dynie. Setki bujnych owoców zdobiły bruzdy pól. Przed stojącymi tu i ówdzie sklepikami urządzonymi w szopach pyszniły się jesienne zbiory, zalane złotym blaskiem wczesnego zmierzchu. Wszędzie stały kosze dojrzałych jabłek i gruszek. Najbardziej widoczne były jednak dynie, w których wycięto otwory w kształcie oczu, nosa i ust i jaskrawo oświetlono wetkniętymi do środka świeczkami. Szczerzyły zęby w złowieszczym uśmiechu. Zbliżała się noc przyjęć i świętowania – wigilia Święta Zmarłych. Bryson mijał po drodze samochody pełne poprzebieranych za duchy i chochliki dzieci, jadące w przeciwnym kierunku do miasta. Okna przydrożnych barów zdobiły świąteczne hasła reklamowe, do szyb poprzylepiano wykroje fosforyzujących kijów od mioteł i odzianych w czerń czarownic. W miarę oddalania się na zachód od cywilizowanych okolic jadłodajnie i stoiska z produktami rolnymi spotykali coraz rzadziej, aż znikły zupełnie, gdy Bryson zjechał z autostrady na wąską, wiodącą do lasu drogę. Przejechał wijącą się zakosami drogą trzy kilometry do miejsca, gdzie nagle kończyły się zarośnięte chwastami koleiny. Zaparkował i zamknął samochód, zabierając z bagażnika koc i latarkę. Chciał oświetlić Samancie drogę, lecz okazało się to niepotrzebne, ponieważ Sam poruszała się pomiędzy zaroślami i drzewami bez najmniejszego trudu. Z oddali rozlegał się coraz donośniejszy szum wody. Wydawało się, że dźwięk ten wabi Samanthę. Bryson szedł tuż za nią, stawiając stopy dokładnie tam, gdzie ona. Po kilkuset metrach dotarli do polanki. Ścieżka kończyła się na skraju szerokiej, granitowej płaszczyzny. W górze rozpościerały się korony klonów i świerków, w wieczornym powietrzu rozchodziła się woń wilgotnego humusu i sosnowej żywicy. Samantha przeszła przez siedmiometrową płaszczyznę skały i usiadła na jej skraju. Bryson stanął obok niej. Skała opadała stromo w dół. Potok o szybkim, chłodnym nurcie, miał szerokość co najmniej pięciu metrów. Około dwudziestu metrów dalej strumień wpadał między dwa wielkie głazy. Za skałami znajdowała się jeszcze ciaśniejsza kotlinka, skąd woda spadała dziesięć metrów niżej na kamienisty płaskowyż. Z powodu nagłego zwężenia koryta prąd przy głazach stawał się o wiele szybszy. Biała, lśniąca woda znajdowała naturalne ujście na szczycie wodospadu. Właśnie jego huk przywiódł tu Samanthę. Majestatyczny, bladożółty księżyc w pełni unosił się tuż nad horyzontem. Granit w jego blasku nabrał matowego, siwoniebieskiego odcienia. Bryson rozpostarł koc i usiadł obok Samanthy. Przyglądali się w milczeniu, jak księżyc wznosi się ponad szczyty drzew. Dlaczego chciała tu przyjechać? – zastanawiał się Jonathan. Przyglądał się Sam wpatrującej się w księżyc. Sprawiała wrażenie bardzo zadowolonej. Czyżby odezwała się jakaś ukryta potrzeba płodu, by matka oddychała świeżym, chłodnym powietrzem? Chciał, żeby było inaczej. Miał nadzieję, że z chwilą rozpoczęcia porodu skończy się kontrola płodu nad Samanthą, wróci jej wtedy pamięć i orientacja, przypomni sobie wspólnie spędzony czas, beztroskie chwile. Sam wyglądała na pogodzoną z losem. Czyżby to był pierwszy krok do odzyskania przez nią niezależności, do wzięcia się w garść? Jeżeli tak, czy można liczyć, że Samantha uniknie jakimś cudem poporodowej komplikacji, jaką w przekonaniu Brysona zaplanowało dla niej dziecko? Wątpił, aby tak się stało. Płód posunął się za daleko, żeby zrezygnować teraz ze sprawowania kontroli nad matką. Bryson musiał nadal grać na zwłokę. Najbardziej niepokoił go pozorny spokój Samanthy. Nie wiedział, czy za sprawą świadomości, że na nią patrzy, czy też wskutek emocji, Samantha odwróciła się ku niemu z czułym spojrzeniem znużonej Madonny. Mimo choroby wyglądała w tej chwili pociągająco. Musnęła palcami jego policzek i przyciągnęła twarz ku sobie. Ich usta zetknęły się delikatnie. Lekki jak piórko, długotrwały pocałunek przypominał muśnięcie matczynymi wargami policzka rozgorączkowanego dziecka. Samantha zamknęła oczy i złożyła głowę na ramieniu Brysona. Przytulił ją do siebie i zaczął gładzić włosy. Chociaż schudła, osunął się na plecy pod jej ciężarem. Obrócił się tak, by leżała obok niego. Wtuliła się jeszcze mocniej w jego ramiona. Ich głowy znajdowały się na mchu poza brzegiem koca. Znów dotknęła jego warg ustami, zaczęła wodzić nimi po twarzy. Nie mogę, pomyślał. Jest chora. Kocham ją i bardzo pożądam, ale nie mogę. Podczas gdy jej dotyk stawał się coraz bardziej natarczywy, w nim topniało dotychczasowe zdecydowanie. Stała się dawną Samantha – wymagającą, lecz czułą. Powoli rozebrali się nawzajem i ułożyli na kocu, tuląc się dla ochrony przed wieczornym chłodem. W blasku księżyca kochali się tak, jak dawniej – tak, jak obawiał się, że już nigdy nie będą się kochać: czule i powoli. Długo leżeli tak wtuleni w siebie, jak gdyby byli jednym ciałem. Zrobiło mu się zimno, więc przysunął się do niej bliżej i nakrył obydwoje brzegiem koca. Ale Samantha najwyraźniej nie czuła zimna. Odsunęła się od Jonathana, zrzuciła z siebie koc, położyła się na plecach i zapatrzyła w niebo. Wiedział, że znów ją traci. Dzieliły ich zaledwie centymetry, lecz dystans emocjonalny powiększał się z każdą chwilą. Nagła bliskość, a potem jeszcze rychlejsze rozdzielenie zupełnie zdezorientowały Brysona. Nie miało to dla niego żadnego sensu – ale ostatnio prawie w niczym nie widział sensu. Prawdziwa osobowość Samanthy pojawiała się i znikała jak tracący ostrość obraz. Bryson czuł się jak ktoś zbudzony po całonocnym śnie, kto musi przetrzeć oczy, zanim zdoła ujrzeć wszystko wyraźnie. Leżąca nago na plecach Samantha dotknęła dłonią brzucha, nacisnęła lekko i puściła. Powtórzyła ten sam ruch po trzech minutach i jeszcze raz po trzech kolejnych minutach. Za czwartym razem Bryson również dotknął jej brzucha. Poczuł stwardnienie mięśni pod skórą. Rozpoczęły się skurcze macicy. – Zaczyna się – powiedział i usiadł. – Chodź, zawiozę cię do szpitala. – Nie. Wciąż wpatrywała się w niebo. Co kilka minut pocierała delikatnie brzuch koniuszkami palców. Zaczęła masować sobie piersi, ściskając sutki. – Sam, musimy jechać. – Jeszcze czas. – Możesz mieć krótki poród. – Przeciętna długość porodów u pierworódek wynosi czternaście godzin. – Co robisz? – spytał, przyglądając się z zaciekawieniem, jak pociera piersi. – Masaż sutków. Stymuluje wyzwalanie endogennej oksytocyny, powodującej skurcze macicy. Podobnie jak twoje nasienie. – Co?! – Nasienie. Zawiera prostaglandyny. Co ona plotła?... Po chwili rozwarł szeroko oczy, bo zdał sobie sprawę, o co chodziło Sam. Oczywiście. Oksytocyna, nasienie, prostaglandyny. Do diabła, przez cały czas go wykorzystywała! Przypomniał sobie rozmowę z Rosemary, podczas której tłumaczył jej, że za pomocą prostaglandyn można wywołać poród. Jak wiadomo każdemu studentowi medycyny, ludzkie nasienie jest jednym z najbogatszych naturalnych źródeł prostaglandyn. Wszystko stało się jasne. Może od czasu do czasu Samantha wracała do własnej osobowości, ale to płód dyktował, kiedy ma mieć stosunki z Brysonem. To właśnie płód nakazywał jej zapraszać Jonathana do mieszkania w celu kopulowania. Dziecko wiedziało, że nasienie Brysona przez długie miesiące zapewni docieranie niewielkich ilości prostaglandyn do ujścia macicy. Tyle, ile potrzebne było do wywołania kilku skurczów sprzyjających procesowi tak zwanego dojrzewania szyjki. Teraz okazało się jej dość, żeby zainicjować u Samanthy akcję porodową. Bryson poczuł się jak skończony idiota. Jak mógł, mimo medycznego wykształcenia, nie zorientować się, co się dzieje? Nie zdawał sobie sprawy z celów płodu, tak jak nie pojął, że masaż piersi, który teraz robiła Samantha powoduje wyzwalanie jeszcze innego hormonu stymulującego postęp porodu. Co się stało, to się nie odstanie; teraz to nieważne, pomyślał. Nie było czasu do stracenia. Im szybciej zabierze ją do szpitala, tym szybciej zdoła zapobiec powikłaniom. Był gotów siłą zaciągnąć ją na porodówkę, gdyby został do tego zmuszony. – Zaczekaj. – Jedźmy już, do diabła! – Pamiętasz wodospad? – Sam... – Zaczynał tracić cierpliwość. – Chcę go jeszcze raz zobaczyć. Potem pojedziemy, obiecuję. – Do jasnej cholery, zwariowałaś? – Zawahał się. – No dobrze. Przejdziemy się do wodospadu i natychmiast wracamy do samochodu, zgoda? – Dobrze. Nie wierzył własnym uszom. Samantha rodziła, a mimo to chciała zobaczyć wodospad. Czy miało to jakieś znaczenie? Nieważne, jeszcze ten jeden raz jej posłucha. Podał jej dłoń i pomógł wstać. Nagi, poprowadził ją przez skalną półkę, wyszukując wygodnych oparć dla stóp. Samantha szła za nim potulna jak baranek. Ominęli bliższy ze sterczących głazów i znaleźli się na skraju kaskady. Kilkadziesiąt centymetrów poniżej brzegu półki woda wylewała się poza skraj urwiska i zwalała z łoskotem na skały w dole. Przyglądali się temu przez chwilę. – Wystarczy? – Możemy usiąść na chwilę? – Nie możemy, do cholery. To niebezpieczne. Chodź, wracamy. – Proszę! Chcę zmoczyć stopy w wodzie. – Och, Chryste! – westchnął, potrząsając głową. Głos Sam brzmiał bezradnie, jak zagubionego na plaży dziecka. – Dziesięć sekund. Tylko zmoczysz palce. – Ty pierwszy – pomożesz mi usiąść. Bryson kucnął, po czym usiadł na skraju urwiska. Wsunął stopy do lodowatej wody, na udach poczuł gęsią skórkę. Prąd był tak wartki, że Jonathan musiał oprzeć się obydwiema rękami o skałę. Odwrócił się w stronę Samanthy. Trzymała w rękach kamień. Przyglądał się temu i miał wrażenie, że wszystko rozgrywa się w zwolnionym tempie. Jej oczy gorzały. Później przypomniał sobie, że myślał spokojnie: ona chce mnie uderzyć tym kamieniem. Sparaliżował go brak wiary w taką możliwość. Samantha mierzyła w jego głowę. Uniósł ramię, lecz za późno. Przy okazji odruchowo uniósł również nogę i omywający go prąd nieznacznie obrócił jego ciałem, co wystarczyło, by kamień zamiast trafić w czubek głowy, ześlizgnął się po czole. Ogłuszony Bryson przewrócił się na bok. Wszystko rozpływało się mu przed oczami. Samantha coś krzyczała; jej głos dobywał się jak z tunelu. Krew zalała Jonathanowi oczy. Podniósł głowę, starając się zrozumieć wrzaski Sam. Wyrzucała z siebie nieprzerwany strumień wyzwisk. – Doktor Bryson musi umrzeć! – krzyknęła. Jonathan próbował podnieść się ze skały. Sam nadal trzymała kamień w rękach. Dlaczego nie uderzyła go ponownie? Przejaśniało mu trochę przed oczami, więc patrzył na Samanthę. Dziwiło go, że miotając litanią przekleństw i obelg, równocześnie płakała. Poniewierała go słownie w najgorszy z możliwych sposobów, jednak w grymasie twarzy malowały się wyrzuty sumienia. Obrzucała go wyzwiskami i inwektywami. – Wiedział za dużo. Musiał za to zapłacić. – Wywrzaskując obelgi, mimo wszystko szlochała. Dotknął jej kostki. Samantha uderzyła go z całej siły kamieniem w nadgarstek, nie przestając szlochać. Poczuł potworny ból, zatoczył się w tył i zakołysał na skraju urwiska. – Proszę cię, Sam! – Nie! Wciąż płacząc, Samantha kopnęła go mocno w twarz. Runął w wodę. Porwał go lodowaty prąd i rzucił w stronę przeciwległego brzegu na skalny występ. Uderzył w granit potylicą i stracił przytomność. Porwał go wodospad. Ciało Jonathana Brysona wykonało w wodnej pianie salto, zanim siła kaskady rzuciła nim o skały w dole. ROZDZIAŁ 23 Samantha pędziła sportowym samochodem, bez zastanowienia klucząc między mijanymi wozami. Rozlegały się klaksony, lecz ich dźwięk nie docierał do niej. Zdawała sobie sprawę jedynie z rytmicznych, silnych i powtarzających się z niezmierną precyzją skurczów w brzuchu. Zjechała na żwirowe pobocze, by wyprzedzić z prawej strony powoli jadący samochód. Piach i kamienie trysnęły w tył spod opon jej wozu. Kierowca drugiego auta uniósł zaciśniętą pięść, wygrażając oddalającemu się w piekielnym tempie obłąkańczemu widmu. Ból ogarniał całe ciało Samanthy. Promieniował od brzucha do karku; miała wrażenie, że rozsadza wierzchołek głowy. Skrzywiła się i zmrużyła oczy; pole widzenia przesłaniała jej mgła. Musiała jak najszybciej dotrzeć do szpitala. Gmach Jubilee General zamajaczył wreszcie na horyzoncie. Na widok szpitalnych wież, które wydawały się ją przyzywać, przycisnęła do oporu pedał gazu. Ostatnie skrzyżowanie przejechała na czerwonym świetle, o włos unikając zderzenia z jakimś kombi. Ze zgrzytem i piskiem palonych opon pokonała ostatni zakręt i wjechała na pogrążony w mroku parking przed izbą przyjęć. Potykając się, wypadła z samochodu i niezgrabnym truchtem ruszyła do wejścia. Płakała i szlochała pod wpływem przeszywającego ją okropnego bólu. Sterowane elektrycznie drzwi otworzyły się przed nią automatycznie. Kręciło się jej w głowie. Miała wrażenie, że cały świat zamienił się w karuzelę – wirującą, coraz ciemniejszą spiralę, wysysającą z niej świadomość. Osunęła się na posadzkę. Ustały wszelkie myśli i odczucia. Pielęgniarka zmierzyła ciśnienie i tętno. – Ciśnienie: dwieście czterdzieści na sto trzydzieści. Tętno: sto dwadzieścia, słabe. Młodszy stażem lekarz, specjalizujący się w położnictwie, wbił igłę z przejrzystą plastikową rurką do butelki z kroplówką. Zawiązał Samancie na ramieniu gumową opaskę i zaczął szukać żyły. Z powodu utrudnionego odpływu krwi naczynia wystąpiły na wierzch, ręka zaczęła przypominać pełną niebieskich linii mapę drogową. Lekarz wbił igłę wenflonu w jedną z większych żył, natychmiast pojawiła się krew. Położnik nabrał jej do czterech probówek i zatkał każdą z nich korkiem o odmiennej barwie. Podał probówki pielęgniarce, podłączył przewód kroplówki i ustawił spływanie roztworu na szybkie tempo. – Potrzebuję kompletnej morfologii, poziomu fibrynogenu i układu krzepnięcia – powiedział pielęgniarce, przyklejając wkłucie plastrem. – Do tego grupa krwi, próba krzyżowa i cztery jednostki pełnej krwi. Eisenberg wezwany? – Tak, panie doktorze. – Niech pani sama zaniesie krew do laboratorium i powie, że potrzebuję wyniki za pięć minut. Po drodze proszę ponownie wezwać Eisenberga i zawołać jeszcze kogoś, żeby mi tu pomógł. Pielęgniarka pospiesznie wyszła z sali obserwacyjnej. Przez głośnik rozległo się trzykrotnie powtórzone wezwanie: „Doktor Eisenberg wzywany jest natychmiast na salę porodową”. Do sali weszła kolejna pielęgniarka. Lekarz przywołał ją skinieniem głowy do łóżka. – Proszę założyć cewnik Foleya, ja w tym czasie podłączę monitor. Przytoczył wózek z prostopadłościennym urządzeniem. Podłączył odprowadzenia: jedno do pomiarów skurczy macicy, drugie do wykrywania tętna płodu. Przylepił przewody plastrem do brzucha pacjentki, podczas gdy pielęgniarka wprowadzała cewnik do pęcherza moczowego. Lekarz włączył zasilanie monitora, a dwa rysiki zaczęły wykreślać na liniowanym papierze przebieg porodu. W tej samej chwili Eisenberg – najstarszy stażem lekarz, specjalizujący się w położnictwie – odsunął parawan i podszedł do łóżka. – Co my tu mamy? – Wygląda na ostry stan przedrzucawkowy. Ciśnienie rozkurczowe sto trzydzieści. Nie pamiętam, jakie było skurczowe, ale na pewno ponad dwieście. Do tego jest nieprzytomna. – Śpiączka? Wstrząs? – Nie wiem. Właśnie tu dotarła i natychmiast cię wezwałem. Położnik uchylił powieki Samanthy i przyjrzał się źrenicom. Wyjął z kieszonki na piersi przypominającą pióro latarkę i zaświecił nią w oczy dziewczyny. – Źrenice reaktywne, symetryczne. Przy nadciśnieniu i śpiączce zawsze trzeba myśleć o krwawieniu śródczaszkowym. Może mówić? – Nie sądzę. – Obudź się, dziewczyno. – Eisenberg poklepał Samanthę po policzku. – Słyszysz mnie? Jak się nazywasz? – Nie było żadnej reakcji. Położnik polecił natychmiast pielęgniarce: – Cztery gramy siarczanu magnezu jako bolus, następne dziesięć do litra mleczanu Ringera. Spróbujcie znaleźć neurologa. – Odwrócił się do swojego młodszego kolegi. – Kto to? – Nie wiem. Właśnie przywieźli ją z izby przyjęć. – Pacjentka kogoś z personelu, z prywatnego gabinetu? – Naprawdę nie wiem. – Przecież jakoś się nazywa, nie? Próbowaliście znaleźć jej historię w poradni? – Nikt nie wie, kto to jest. Ludzie z izby przyjęć powiedzieli, że wpadła do środka z histerycznymi wrzaskami i zemdlała przed rejestracją. Nie wydobyli z niej ani słowa, a ponieważ jest w ciąży, nam zwalili ją na głowy. – Nie ma żadnego dowodu tożsamości? Torebki, prawa jazdy? – Zupełnie nic. – Cholera. Zbadałeś ją już? – Czekałem na ciebie. Starszy położnik skinieniem głowy wskazał monitor. – Ma skurcze co dwie-trzy minuty. Tętno płodu w porządku. – Mamusia nie wygląda najlepiej. Eisenberg podciągnął szpitalną koszulę pacjentki. Z kieszeni białego fartucha wyjął stetoskop i zaczął osłuchiwać klatkę piersiową Samanthy. – Serce i płuca czyste. Chryste, wychudzona jak strach na wróble. – Obmacał brzuch dziewczyny, uważając, by nie oderwać elektrod monitora. – Lada chwila będzie rodzić. Przodowanie wierzchołkowe. Dziecko waży moim zdaniem około czterech kilogramów. Nie badałeś jej przez pochwę? – Nie. – Dajcie mi rękawiczkę. – Eisenberg włożył lateksową rękawiczkę, posmarował ją żelem, zgiął kolana Samanthy i wprowadził dwa palce do pochwy. – Rozwarcie na sześć centymetrów, błony napięte. – Ściągnął rękawiczkę i wrzucił do kosza. Postukał młoteczkiem neurologicznym we wciąż ugięte kolano Samanthy. Noga raptownie się wyprostowała. – Do tego wzmożenie odruchów, ale nie ma obrzęków. Jest analiza moczu? – Jeszcze nie. Eisenberg uniósł doczepioną do cewnika plastikową torbę. – Tyle tylko spłynęło? Najwyżej dziesięć centymetrów. – Założyliśmy cewnik dopiero parę minut temu. – Nieważne, powinno być znacznie więcej. Daj test paskowy. Młodszy położnik odkręcił słoik z paskami do badania moczu. Eisenberg zdjął worek z cewnika i zwilżył pasek kroplą moczu. Przyjrzał się zmieniającej się barwie bibuły. – Chryste, białko na trzy plusy. Mamy kłopot, przyjacielu. Krew pobrana? – Pogoniłem laboratorium, żeby przysłali wyniki jak najszybciej. Eisenberg podłączył worek z powrotem do cewnika. Pielęgniarka wróciła ze strzykawką pełną siarczanu magnezu. – Cztery gramy? – Tak, panie doktorze. Zaraz dobiorę jeszcze dziesięć. – Dobrze – odparł Eisenberg, powoli wstrzykując siarczan magnezu przez dodatkowe gniazdko w wenflonie. Zwrócił się do młodszego kolegi: – Al, oto, co masz zrobić. Po pierwsze, dowiedz się, kto jest na dyżurze pod telefonem. Dodzwoń się do niego i opowiedz, co my tu mamy. Potem na cito EKG i prześwietlenie klatki piersiowej. Spróbuj ściągnąć kogoś z interny, żeby obejrzał pacjentkę. Potem idź do laboratorium i siedź im na karku, aż dostaniesz wyniki. Zrozumiałeś? – Już idę. Po wstrzyknięciu leku Eisenberg zawiesił na stojaku butelkę z litrem mleczanu Ringera i sprawdził ciśnienie Samanthy. – Dwieście dziesięć na sto czterdzieści – powiedział do pielęgniarki. – Nabierz dwadzieścia miligramów hydralazyny do podania jako bolus. Nabierz też diazoksydu, aldometu, mannitolu i furosemidu na wypadek, gdybym czegoś z tego potrzebował. Pozostał sam przy Samancie. Nie bardzo wiedział, co dalej. Miał przed sobą nieznaną, nieprzytomną pacjentkę z akcją porodową w pełnym toku, obciążoną ostrym zatruciem ciążowym. Mógł już u niej nastąpić udar mózgu, który stał się przyczyną utraty przytomności. Neurolog potrafiłby odpowiedzieć na pytanie, czy tak było w istocie. Pacjentka jednak potrzebowała pomocy, i to szybko. Wyglądało na to, że rozwija się u niej niewydolność nerek, a ciśnienie niebezpiecznie wzrosło. Jeśli nie udałoby się go wkrótce obniżyć, chorej groziły nie dające się opanować drgawki, przedwczesne oddzielenie się łożyska i mnóstwo innych powikłań. Obraz kliniczny był bardzo niejasny. Najdziwniejszy był jednak fakt, że płód – sądząc po wskazaniach fetomonitora – był w zdumiewająco dobrym stanie. Należy ustabilizować stan pacjentki i doprowadzić do urodzenia się dziecka, pomyślał lekarz. To właśnie zalecały reguły postępowania położniczego w wypadku rzucawki porodowej: obniżenie ciśnienia tętniczego do dającego się zaakceptować poziomu i poród przez cesarskie cięcie. Nie wspominano w nich jednak, co począć w przypadku, gdy rodząca miała zatrucie etażowe, prawie nie funkcjonujące nerki, była nieprzytomna i groziły jej inne katastrofalne komplikacje. Pacjentka potrzebowała pomocy – tak samo jak Eisenberg. W ciągu czterech lat specjalizacji nie spotkał się jeszcze z podobną sytuacją. Był to zbyt skomplikowany przypadek, by zdołał go samodzielnie przeanalizować. Rozpaczliwie potrzebował odpowiedzi, i to natychmiast. Słyszał brzęczenie roju atakujących go pszczół. Czuł na twarzy ich żądła. Omiótł ręką oczy, by je rozgonić. Miał mokre policzki, obrzęknięte usta. Musiały go strasznie pożądlić. Bryson uchylił z lękiem oczy. Jego głowa znajdowała się kilkadziesiąt centymetrów od wodospadu. Brzęczenie w uszach okazało się łoskotem spadającej wody, a żądła – spadającymi na twarz z dużej wysokości lodowatymi kroplami. Leżał rozciągnięty na grzbiecie. Bolały go wszystkie kości i mięśnie. Ostrożnie sprawdził ręce i nogi; chyba nie miał żadnego poważnego złamania. Dłoń mu zsiniała i wykrzywiła się po uderzeniu przez Samanthę kamieniem, jednak mógł poruszać palcami. Może miał tylko złamane drobne kości śródręcza lub nadgarstka. Runął na skałę poziomo, przez co impet uderzenia rozłożył się równo na cały korpus i nieco złagodził wstrząs. Gdyby spadł na bok odwrócony o dziesięć stopni w którąkolwiek stronę, połamałby nogi albo pękłaby mu czaszka. Był zesztywniały i obolały, ale poważne obrażenia odniosła tylko jego dłoń. Miał niewiarygodne szczęście. Usiadł powoli, napinając mięśnie. Wszystkie narządy wydawały się działać prawidłowo. Bryson popatrzył w górę na oświetloną blaskiem księżyca skalistą grań. Spodziewał się po trosze, że ujrzy wpatrującą się w niego Samanthę, ale zobaczył tylko rozświetlone gwiazdami niebo. Jak dawno temu znikła? Ile czasu leżał nieprzytomny? Popatrzył na zegarek. Szkło stłukło się, lecz cyfrowy wyświetlacz jakimś cudem ocalał. Dziesiąta czterdzieści pięć. Samantha wyprzedzała go o kilka godzin. Było oczywiste, że starała się go zabić. Została zaprogramowana, by go zamordować. Najwyraźniej pamiętał trwogę i rozpacz na twarzy Samanthy, gdy jak bezsilny obserwator przyglądała się dokonywanemu przez jej ciało aktowi agresji. Ktoś lub coś chciało śmierci Brysona, i niemal mu się to udało. Wstał, dygocząc z zimna. Możliwe, że Samantha już urodziła. Może już nie żyła – również jako ofiara płodu. Powiedziała, że pierwszy poród trwa przeciętnie czternaście godzin. Po odliczeniu połowy – przy założeniu, że jej poród przebiegał szybko – i po odjęciu czasu, gdy był nieprzytomny, Bryson doszedł do wniosku, że zostało mu jeszcze kilka godzin. Musiał się tego dowiedzieć; musiał wrócić do szpitala. Spojrzał w dół. Pięć metrów poniżej płaskiego terenu, na którym stał, kaskada wody wpadała do dużego, polodowcowego stawu. Jeziorko zamykały nachylone jak kanion skalne ściany. Po bokach płaskiej półki ciągnęły się piargi nie do pokonania. Brysonowi pozostawała jedynie droga w górę. Na miłość boską, co ja tutaj robię, pomyślał. Nierealność sytuacji, w jakiej się znalazł, była niemal komiczna, tak bardzo do niej nie pasował. Nie był kowbojem ani turystą z zamiłowania. Największe skały, z jakimi miał do czynienia, to kamienie na plaży – co go niezbyt pocieszyło. Z wąskiego kawałka równego terenu Bryson wyjrzał na drugą stronę kaskady. Przeciwległa ściana skalna prezentowała się identycznie, tworzyła niemal pionowe zbocze. Jonathan przesunął ręką po stromiźnie. Była gładka jak jedwab, z nielicznymi punktami zaczepienia. Wyglądało na to, że ugrzązł. Pozostawał jednak wodospad. Z uśmieszkiem politowania nad sobą, Bryson przysunął się bliżej spadającej z góry wody. Otoczyła go rozpylona, lodowata mgiełka, na nogach poczuł lodowate potoki. Stojąc już niemal w kaskadzie, zauważył coś osobliwego – bezpośrednio pod wodospadem rozpościerała się pusta przestrzeń o szerokości nieco ponad półtora metra. Nie mógł jej dostrzec wyraźnie, zasłaniała ją bowiem rozpylona woda. Przycisnął się z całych sił do skały, zaczerpnął głęboko tchu i wsunął głowę pod wodę. Spadający z łoskotem strumień uderzył go w barki tak silnie, że o mało się nie przewrócił. Na oślep ruszył dalej. Zdołał wyszukać oparcie dla stóp i nagle znalazł się poza chłoszczącą go kaskadą. Przemoczony, dygoczący z zimna, stał po kostki w lodowatej wodzie. W zamknięciu, które tworzyły ściany urwiska, ogłuszający łomot wodospadu przywodził na myśl pieśń Lorelei: niebezpieczną, lecz urzekającą. Przyjrzał się zboczom rozpadliny. Skały były wilgotne, lecz nie śliskie. Trójkątny zachyłek, mający najwyżej metr szerokości, zwężał się jak grot strzały na głębokości półtora metra. Szczelina sięgała zakosami do szczytu urwiska, Bryson wyraźnie widział okalające wodospad głazy. Zabawne, że nie zauważył tego, gdy siedział na górze. Potrzebował liny. Pomyślał żałośnie, że John Wayne na pewno miałby ją ze sobą. Bryson nie znał się na wspinaczce. Przesunął dłońmi po zboczach rozpadliny. Znalazł parę niszy i występów, granit był jednak przeważnie gładki. Przy odrobinie szczęścia znalazłby dość miejsc, na których mógłby opierać palce rak i nóg, ale nie mógł na to liczyć. Czuł strach. Wspięcie się na górę było bardzo ryzykowne; przy najmniejszym potknięciu osunąłby się na dół i na pewno coś by sobie połamał. Oparty o zimną skałę zastanawiał nad absurdalnością swojego położenia. Wiedziony impulsem wsparł stopę o zbocze metr przed sobą. Ugiął kolana i zdołał zaklinować ciało pomiędzy ścianami rozpadliny. Przycisnął się do zbocza jeszcze silniej i wsparł na nim drugą stopę. Zawisł nad wąskim spodem żlebu, opierając plecy o jedną jego ścianę, a stopy o przeciwną. Gdyby zachował równowagę i równomiernie rozkładał nacisk na nogi i tułów, może zdołałby w takiej siedzącej pozycji wspiąć się na górę. Odetchnął głęboko, naprężył ramiona i zaczął windować się wyżej. Posuwał się bardzo powoli. Najpierw, poruszając palcami, przesunął wyżej jedną stopę, potem dołączył do niej drugą. Następnie podciągnął tułów tak, że znalazł się na tym samym poziomie co nogi. Utrzymując ciało w poziomie pełznął z ugiętymi kolanami coraz wyżej między ścianami rozpadliny. Po pokonaniu zaledwie trzech metrów był już ciężko zdyszany. Zostało mu jeszcze siedem metrów. Czuł skurcze w mięśniach. Marzył o skończeniu tej wspinaczki, o wyciągnięciu się na całą długość, lecz nie odważył się zmniejszyć nacisku. Wiedział, że chwilę odprężenia przypłaciłby upadkiem na dno. Mimo zimnego powietrza i nagości pot zalewał mu twarz, z braku tchu chwytał powietrze jak ryba, a mięśnie ogarnęły skurcze tak silne, że dygotały mu nogi. Podniósł głowę: przebył dwie trzecie drogi do szczytu. Jeszcze tylko trzy metry. Nie wiedział, czy zdoła je pokonać. Mięśnie ud sprawiały wrażenie ciężkiego balastu. Wspinaczka najgorzej odbijała się na grzbiecie. Bryson czuł otarcia i zadrapania na skórze; granit zdzierał ją jak papier ścierny. Plecy bolały go i paliły żywym ogniem. Mimo cierpienia, ból przywracał Jonathanowi świadomość i zmuszał do dalszego wysiłku. Resztką sił sięgnął skraju urwiska, podciągnął się raz jeszcze i wystawił głowę ponad jego krawędź. Przeniósł nacisk na środek pleców i podpełzł w górę jeszcze kawałek, aż wsparł się łokciami o skalną półkę. Gdy wreszcie tego dokonał, spuścił nogi w dół. Rąbnął piętami o skałę, jak gdyby były z ołowiu. Jego ciało zawisło na łokciach jak na gimnastycznym drążku. Nie miał jednak czasu na odpoczynek. Wyprostował ramiona, dźwignął tułów i przerzucił pośladki nad skraj urwiska. Udało się. Zwalił się na plecy, ciężko oddychające. Czuł ogień w ramionach. Bezmyślnie patrzył na księżyc i gwiazdy. Po pięciu minutach leżenia w bezruchu odetchnął głęboko i pozwolił sobie na bezdźwięczny śmiech. Nie potrafił uwierzyć, że zdobył się na taki wysiłek. Zdołał wreszcie wstać, doszczętnie wyczerpany. Czuł jak dygoczą mu wszystkie mięśnie. Pot wysechł, wróciło uczucie zimna. Teraz potrzebował ciepła. Miał nadzieję, że Samantha nie zabrała jego ubrania. Odnalazł odzienie, kluczyki jednak znikły. Wiedział, że nie ma co szukać zaparkowanego o kilkadziesiąt metrów dalej samochodu. Ubrał się szybko i zarzucił na ramiona koc, by się lepiej ogrzać. Zapalił latarkę i zmusił się do pójścia ścieżką w stronę drogi. Mógł co najwyżej truchtać. Po dwudziestu minutach dotarł do rozjazdu. Przed każdym zbliżającym się samochodem Bryson rozpaczliwie wymachiwał ramionami. Nikt się nie zatrzymywał. Pasażerowie przyglądali się mu podejrzliwie przez podniesione szyby okien. Jego niechlujny wygląd nie wzbudzał zaufania. Jak wojna, to wojna, pomyślał. Położył się na środku jezdni, modląc się, by nie nadjechał jakiś pijany uczestnik przyjęcia. Liczył, że jeśli nie usłyszy hamulców, zdoła w ostatniej chwili odtoczyć się na bok. Zobaczył światła reflektorów. Samochód zwolnił i zatrzymał się. Bryson usłyszał trzaśniecie drzwi i zbliżające się kroki. Otworzył oczy. Stał nad nim pryszczaty nastolatek. – Źle się czujesz, facet? – Mogłoby być lepiej – odparł Bryson, podnosząc się z ziemi. Kiedy nastolatek zobaczył, że nieznajomy nie jest poważnie ranny, wzięła w nim górę ostrożność i wsunął się z powrotem na siedzenie kierowcy. Bryson podszedł do samochodu. Nie mógł dopuścić, by chłopak zatrzasnął drzwi. – Zdarzył się wypadek. Musisz zabrać mnie do szpitala Jubilee General najszybciej, jak możesz – dokończył. – Niech pan puści drzwi albo wezwę policję. Jonathan stracił cierpliwość. Wywlókł chudego jak szczapa nastolatka z samochodu i wskoczył na miejsce dla kierowcy. Jak szalony gnał autostradą. Jeszcze dwadzieścia kilometrów, pomyślał. Sam na pewno była już w szpitalu. Może się jednak zatrzymała gdzieś po drodze albo w ogóle nie pojechała do szpitala. Uznał to za niedorzeczne, ponieważ szpital był jedynym logicznym wyborem. Poza tym nie zamierzał zatrzymywać się na każdym parkingu i pytać, czy jej nie widziano. Docisnął gaz do deski. Po piętnastu minutach zaparkował przed izbą przyjęć. Bolała go ręka, zakrzepła krew przykleiła koszulę do pleców. Najchętniej sam zgłosiłby się do izby jako pacjent i pozwolił przyjąć się na oddział, żeby zajęto się jego głową i plecami. Nie miał jednak ani chwili do stracenia. Wbiegł do izby. Na widok pędzącego w jej stronę obdartusa w oczach rejestratorki pojawił się lęk. Gdy jednak rozpoznała Brysona, obawę zastąpiło zaciekawienie. Neurolog wyglądał jak strzęp człowieka. – Czy do izby zgłosiła się pacjentka o nazwisku Samantha Kirstin? – Słucham, panie doktorze? – Wiem, że fatalnie wyglądam, ale nie mam czasu na wyjaśnienia. Kobieta o nazwisku Kirstin – zgłosiła się czy nie? – Nie przypominam sobie takiego nazwiska – odparła rejestratorka, zaglądając do księgi przyjęć. – Kiedy mogła być przywieziona? – Na pewno by ją pani zapamiętała. Młoda, wychudzona, w ciąży. Mogła być mocno rozkojarzona. – Ach, ta wariatka! Oczywiście, że ją pamiętam. Wpadła do środka z krzykiem i zemdlała tuż przede mną. Mówi pan, że jak się nazywa? – Kiedy tu była? – przerwał jej kategorycznie Bryson. – Półtorej, może dwie godziny temu. Zna ją pan? – Gdzie jest? – Zabrali ją na porodówkę. – Bryson rzucił się w stronę windy. – Panie doktorze! Potrzebuję danych o niej, żeby wypełnić formularz przyjęcia! – zawołała za nim rejestratorka. – Później – krzyknął. Chryste! Samantha pewnie umiera, a ta baba chce wypełniać papierki! Bryson wpadł do windy i raz za razem naciskał guzik trzeciego piętra, aż drzwi się zamknęły. Szybciej, szybciej! – mamrotał. Winda dojechała wreszcie na miejsce. Bryson wybiegł z kabiny i w pędzie minął zaskoczoną sekretarkę oddziału. Zdumiona przyglądała się, jak minął wahadłowe drzwi z napisem: TRAKT PORODOWY. NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY. – Chwileczkę! Nie wolno tam wchodzić! – zawołała sekretarka. Bryson był już jednak po drugiej stronie. Minął drzwi, ale nie wiedział, dokąd pość dalej. Po lewej stronie szerokiego korytarza zobaczył sześć sal porodowych, oznaczonych kolejnymi cyframi. Naprzeciw nich znajdowała się dyżurka pielęgniarek. Dwie siostry utkwiły w nim zaciekawione spojrzenia zaraz po tym, gdy wpadł do środka. Bryson podszedł do drzwi sali porodowej numer jeden. Siedząca bliżej pielęgniarka natychmiast wstała. – Proszę pana...! Bryson zajrzał do sali. Na łóżku spała Murzynka. Przeszedł pod drugą salę. – W czym mogę pomóc? – zapytała pielęgniarka. Nie zwracając na nią uwagi, otworzył drzwi sali porodowej numer dwa. Rodząca siłami natury kobieta dyszała i łapczywie wciągała powietrze, żeby przynieść sobie ulgę pomiędzy kolejnymi skurczami. Stojący obok mąż odliczał sekundy. Obydwoje byli bez reszty pochłonięci porodem i nie zauważyli intruza. Pielęgniarka dogoniła Brysona i zamknęła mu drzwi przed nosem. Chwyciła go za łokieć i pociągnęła w tył. – Jeżeli łaska, niech pan lepiej... Wyszarpnął rękę i ruszył do trzeciej sali. Była pusta. – Gdzie ona jest? – zawołał. – Proszę pójść ze mną, to może zdołam panu pomóc – odpowiedziała pielęgniarka. Bryson szedł dalej. – Sarah! Wezwij strażników! – zawołała pielęgniarka do swojej koleżanki. Bryson gorączkowo parł naprzód. W pozostałych trzech salach trwały porody w różnym stadium zaawansowania, w żadnej nie było jednak Samanthy. Spojrzał w stronę dyżurki pielęgniarek. Obydwie siostry mówiły coś do słuchawek telefonów. Pobiegł w ich stronę. Wystraszone, cofnęły się za biurko. – Gdzie ona jest, do diabła? – zapytał kategorycznie. – Kto? – Samantha Kirstin! Na miłość boską, dziewczyna rozpaczliwie potrzebuje pomocy! Obydwie pielęgniarki popatrzyły w prawo. Za nimi znajdowało się pomieszczenie z napisem SALA OBSERWACYJNA. Bryson bez słowa wbiegł do środka; pielęgniarki ruszyły za nim. Okryta cienką, białą szpitalną koszulą Samantha leżała na wózku noszowym. Miała zamknięte oczy i twarz niemal tej samej barwy co okrywający ją materiał. Wielki brzuch był odsłonięty, a od niego snuły się podłączone do monitora odprowadzenia. Do żyły szybko spływała kroplówka, przy wózku wisiała torba cewnika. Dwaj młodzi lekarze podnieśli głowy na widok Brysona. – Co to za facet? – zwrócił się jeden z nich podniesionym głosem do pielęgniarek. – Nie wiemy, panie doktorze. Przed chwilą władował się do środka. Zadzwoniłyśmy już po strażników. – Niech pan lepiej zaczeka na zewnątrz, dobrze? – powiedział Eisenberg. Bryson podszedł powoli do noszy. Samantha wyglądała strasznie. Miała zamknięte oczy i otwarte usta – jak gdyby znajdowała się w agonii. – Jak się czuje? – zapytał Bryson szeptem. – Niech pan posłucha, strażnicy nie będą się z panem patyczkować, jeśli pan stąd natychmiast nie wyjdzie. Bryson podszedł jeszcze bliżej. Młodszy lekarz wpatrywał się w niego z napięciem. – Doktor Bryson? Jonathan podniósł głowę i rozpoznał najstarszego stażem lekarza, specjalizującego się w neurologii. – Tim? – Na miłość boską, co się panu stało, doktorze? Wygląda pan jak przejechany przez ciężarówkę. – Znasz go? – zapytał Eisenberg. – Doktor Bryson jest neurologiem, prowadzi u nas laboratorium badań snu. – Przepraszam, doktorze – powiedział Eisenberg i odwrócił się do pielęgniarek. – Odwołajcie strażników. – Co z nią, Tim? – Nie mam pewności. Jest w śpiączce, ale nie potrafię znaleźć żadnej neurologicznej przyczyny. – Nie zawracaj sobie tym głowy, to nie problem neurologiczny. Jak duże ma ciśnienie? – Skąd pan wie, że ma nadciśnienie? – zapytał Eisenberg. – Nie ma czasu na wyjaśnienia, do cholery! Wiem, że ma nadciśnienie i wkrótce dojdzie do bardzo poważnych powikłań, jeżeli już nie wystąpiły. Odklei się łożysko, pojawi się koagulopatia albo nastąpi niewydolność nerek. Nie marnujmy więcej czasu, dobrze? Jakie ma ciśnienie? – Dwieście pięćdziesiąt na sto czterdzieści. – Jezu! – Kto to? – Samantha Kirstin, jedna z moich asystentek. – Bryson dotknął jej policzka; był zimny. Fetomonitor popiskiwał głośno, co świadczyło o dobrym stanie płodu. Stan Samanthy pogarszał się jednak w gwałtownym tempie. – Wezwaliście doktora Pritcharda? – Prowadził ją? – zapytał Eisenberg. Bryson przytaknął. Położnik zwrócił się do siostry, która pozostała w sali: – Proszę spróbować odnaleźć Pritcharda. Niech go zawiadomią, że ma natychmiast przyjechać do szpitala. – Nie możecie sami czegoś zrobić? Popatrzcie na nią: umiera. Co zrobiliście? – Nie wiem nawet, co się z nią dzieje. – Ogłuchł pan? Przecież powiedziałem! Oddziela się łożysko, nawalają nerki albo ma koagulopatię. Co z tego wystąpiło? – Skąd pan doszedł do takiego wniosku, doktorze? – Zaczynam tracić cierpliwość, mądralo! – Bryson zacisnął pięści. – Nie mam czasu na tłumaczenia, ale mówię panu, że dziecko zabije Samanthę podczas porodu. Powiedziałem przecież, co może się stać. Niech pan mi odpowie, co robicie, żeby ją uratować? Lekarze popatrzyli na siebie. Najwyraźniej uważali, że Brysonowi zupełnie pokręciło się w głowie. Zapewne załamanie nerwowe. Eisenberg uśmiechnął się do niego. – Robimy wszystko, co w naszej mocy, doktorze. – Nie mów do mnie tym tonem, bałwanie! – Bryson odepchnął go na bok i wziął do ręki dołączony do cewnika worek, w którym znajdowało się zaledwie parę kropli moczu. – Chryste, tylko tyle? – Pani Watson, może znowu zadzwoni pani po strażników? – zwrócił się cicho Eisenberg do pielęgniarki. – Nie rozumie pan ludzkiej mowy? Tim, nie możesz znaleźć nic neurologicznego? – Nie, doktorze. Bryson poczuł się bezradny. Gdyby powikłania u Samanthy miały podłoże neurologiczne, może mógłby jej pomóc. W innych przypadkach, skazany był na bezczynność. Nie znał się zupełnie na położnictwie. Namacał tętno Samanthy – było słabe i nitkowate. Czuł, że ją traci. – Nie możecie nic zrobić? – zwrócił się do Eisenberga, tym razem błagalnym tonem. – Nie odważę się, zanim nie przyjedzie doktor Pritchard. – Cholera! – krzyknął Bryson i rąbnął pięścią w fetomonitor. Z zaciśniętymi pięściami patrzył wrogo na położnika, mając ochotę go uderzyć. Przeniósł z powrotem spojrzenie na pogrążoną w śpiączce Samanthę. Gniew minął; walka okazywała się daremna. Musiał zaczekać na przyjazd Pritcharda, gdyż nie potrafił dojść do ładu z młodszymi lekarzami. – Kiedy Pritchard tu będzie? – Za około pół godziny. Trzydzieści minut! Równie dobrze mogła być to wieczność. Bryson przegarnął palcami włosy, krążąc w podnieceniu po sali. Co miał powiedzieć Pritchardowi, gdy ten wreszcie się zjawi? Położnik musiał mu uwierzyć. W ilości siła, pomyślał Bryson. Liczył się każdy głos. Wiedziony impulsem, wybiegł z traktu porodowego do windy. Miał nadzieję, że w parę minut znajdzie Rosie. ROZDZIAŁ 24 Odgrodzony łańcuchami kawałek parkingu oznaczono tablicą: WYŁĄCZNIE DLA LEKARZY W NAGŁYCH PRZYPADKACH. Myśląc, że jakiś lekarz bezmyślnie zostawił w niewłaściwym miejscu sportowy samochód, strażnik z parkingu przestawił go na to oznaczone miejsce i zostawił nie zamknięte drzwi. Bryson odnalazł wóz, wskoczył do środka i przekręcił kluczyk w stacyjce. Z nadmierną szybkością przejechał strefę, gdzie obowiązywało ograniczenie do piętnastu kilometrów na godzinę, i z piskiem opon wypadł na ulicę. Zapukał do drzwi mieszkania Rosie. Kiedy nie doczekał się żadnej reakcji, zastukał ponownie, tym razem energiczniej. Może spała? Odczekał jeszcze minutę i zaczął natarczywie walić do drzwi. Rygiel wytrzymał jednak uderzenia. Zniecierpliwiony Bryson zbiegł do holu i wrzucił dwadzieścia centów do automatu telefonicznego. Zbudź się, Rosie! Chodzi o życie Sam! Zabębnił palcami po ścianie. Po sześciu sygnałach zmarszczył brwi i mruknął gniewnie; po ośmiu zaczął czuć dojmujący niepokój. Po dziesięciu, bezgranicznie zdumiony, powoli odwiesił słuchawkę. Uporczywe dzwonienie obudziłoby nawet największego śpiocha. Rosie najwyraźniej wyszła. Nie umawiała się z mężczyznami, a gdyby poszła do przyjaciółki, na pewno wróciłaby do tej pory. Na wszystkie świętości, gdzie mogła podziewać się o tej porze? Po chwili zastanowienia Bryson uświadomił sobie, że mogło chodzić tylko o jedno miejsce. Oczywiście! Rosie martwiła się o Samanthę tak samo, jak on. Wrócił biegiem do samochodu i w szaleńczym tempie przejechał przez miasteczko akademickie do laboratorium. Klął, że nie wziął pod uwagę sumienności Rosie. Jeżeli spała po nocach również źle jak on, na pewno analizowała teraz jakieś trudniejsze zagadnienie, szukając czegokolwiek, co mogłoby rzucić światło na stan Samanthy. Pobiegł sprintem przez szpitalne korytarze, z kluczem do laboratorium w dłoni. Gnał tak szybko, że po dopadnięciu drzwi musiał chwycić się framugi, żeby się nie przewrócić. Wsunął klucz do zamka, nie wyczuł jednak oporu zapadek: drzwi były otwarte. Miał rację, Rosie na pewno przyszła do laboratorium. Zaskoczyło go, że w środku jest ciemno. Namacał wyłącznik i zapalił światło. Natychmiast zobaczył ciało pani Rutledge, rozciągnięte przed wejściem do schowka pomiędzy kawałkami pokręconego metalu i potłuczonego szkła. Nie potrafił oderwać od niej wzroku. Podszedł w milczeniu i przyklęknął. Jej twarz pokrywały kawałki kabli i odłamki plastiku. Skórę miała zimną, w dolnej części ciała zdążyły się pojawić plamy opadowe, skronie przybrały upiorny, biały odcień. Rozlana na podłodze krew już skrzepła i zaschła. Bryson zdał sobie sprawę, że pani Rutledge nie żyje od co najmniej dwunastu godzin, być może dłużej. Wiedział też, kto ją zabił. Chryste, tylko nie Rosie! Droga, kochana Rosie! Zamknął jej uchylone powieki, mimowolnie zaciskając zęby. Miał ochotę uciec z laboratorium i na zawsze zatrzasnąć za sobą drzwi. Spostrzegł zmięte arkusze liniowanego papieru, leżące tuż obok wyciągniętej ręki pani Rutledge. Wydawało się, że po śmierci kiwa na niego dłonią. Pochylił się, by podnieść wydruki. Przyjrzał się pierwszemu z nich. Oczy rozszerzyły się mu ze zdumienia. Przykląkł ponownie, powoli rozprostował porwane kartki, uważnie odczytując sporządzone przez minikomputer skrótowe komentarze. Zrozumiał, że są to rozkodowane dialogi prowadzone przez MEDIC-a i płód. Zawierały wszystkie istotne informacje, nawet opatrzone były datami. Kiedy je przeglądał, zdał sobie sprawę, że pochodziły z okresu, gdy Samantha podjęła próbę pozbycia się płodu. Widocznie włamywała się niemal codziennie do laboratorium; nic dziwnego, że odniosła się obojętnie do wznowienia sesji snu. Płodowi nie były one do niczego potrzebne, ponieważ wystarczająco długo konwersował z komputerem nocami. Bryson przeklął się za bezgraniczną głupotę. Powinien zorientować się, że płód nie dopuści, by cokolwiek uniemożliwiło mu dostęp do MEDIC-a. Samantha zapewne zakradała się do laboratorium nawet po spędzonych z Brysonem wieczorach. Gdy postanowił wtrącić się w wymianę informacji i nawiązać kontakt z komputerem, przypieczętował tym los pani Rutledge równie pewnie, jak gdyby sam wymierzył w nią broń. Miał przed sobą wszystkie potrzebne dowody. Płód jednoznacznie określił, jaki los zaplanował dla swojej matki. Samantha miała nie tylko ulec jednemu z trzech powikłań, wywołanych nadciśnieniem – ale paść ofiarą wszystkich naraz! Płód zamierzał przy porodzie przejąć kontrolę nad funkcjonowaniem jej organizmu i doprowadzić równocześnie do niewydolności nerek, masywnego udaru oraz śmiertelnego krwawienia. Niczego nie pozostawiał przypadkowi; jego plan stanowił ostateczną, drakońską zemstę. Rosie przecież określiła go jako potworne, cudowne dziecko. Naukowiec zebrał rozrzucone arkusze i poupychał w kieszeniach. Pritchard nie mógłby zażądać lepszego dowodu. Niech cię Bóg błogosławi, Rosie. Pomogłaś mi nawet po śmierci, pomyślał i wybiegł z laboratorium. Nie miał cierpliwości, by czekać na windę. Czas liczył się nade wszystko, więc popędził schodami na trzecie piętro. Przed salą porodową stał strażnik. Rejestratorka wskazała mu Brysona skinieniem głowy – najwidoczniej wartownik został ostrzeżony o możliwości jego powrotu. Gdy Bryson podszedł bliżej, strażnik uniósł pałkę na wysokość piersi. – Nie mogę panu pozwolić na wejście do środka. – Zejdź mi z drogi! Pracuję tutaj! – Przepraszam, doktorze, ale otrzymałem wyraźne polecenie, żeby pana nie wpuszczać. – Oszalał pan? Tam umiera kobieta, którą mogę uratować! Strażnik popatrzył niepewnie na rejestratorkę. – Panie doktorze, powiedziano mi... Bryson dostrzegł na porodówce Pritcharda i rzucił się przez wahadłowe drzwi, nie zważając na protesty strażnika. Na widok neurologa Pritchard odwrócił się i ruszył w przeciwną stronę. Bryson podszedł do niego. – Wiedziałem, że pan tu wróci, Bryson. Coraz łatwiej przewidzieć pańskie nieracjonalne zachowanie. Poleciłem strażnikom, żeby pana nie wpuszczali. Czego pan chce? – Doktorze, to długa historia. Jeśli pan tylko... – Nie życzę sobie żadnych pańskich historyjek! Nadal bredzi pan o płodzie, który chce zabić swoją matkę? Mam tego dosyć! Z zadowoleniem uznałbym pana za wariata, tyle że udało się panu przewidzieć wystąpienie nadciśnienia nawet bez zbadania pacjentki. Byłbym jednak panu wdzięczny wraz z panią Kirstin, gdyby mi pan dłużej nie przeszkadzał. Bryson wyjął wydruki z kieszeni i zaprezentował je triumfalnie położnikowi. – Proszę bardzo, to cała pomoc, jakiej pan potrzebuje. Ma pan tu wszystko czarno na białym. – Co to, do diabła? – zapytał Pritchard na widok pomiętych, wystrzępionych kartek. – Dialogi! Niech pan je tylko przeczyta... – Dialogi?! – Zdesperowany Pritchard nie chciał słuchać niczego więcej. Odepchnął od siebie dłoń z wydrukami. – Och, Bryson, a już zacząłem myśleć, że rzeczywiście może pan pomóc – westchnął ze znużeniem. – Naprawdę kretyn z pana. Zawrócił w głąb sali porodowej. Bryson chwycił go za ramię. – Na miłość boską, nie wierzy pan MEDIC-owi? Jakim cudem mam pana przekonać? – Nie wierzę w idiotyczne bajki. Przepraszam bardzo, ale próbuję właśnie ratować ludzkie życie. Wyszarpnął ramię i przeszedł przez kolejne wahadłowe drzwi. Niepowodzenie jeszcze bardziej przygnębiło Brysona. Zaklął i wypadł z sali porodowej. Coś mu przyszło na myśl. Błyskawicznie zbiegł na parter. Centrum komputerowe oddalone było o pięć minut wolnego marszu, Bryson pokonał tę drogę w dwie minuty. Kiedy biegł korytarzami, rozglądał się za czymś, co mogłoby służyć jako taran, nieważne, czy byłaby to wyłamana noga od krzesła czy gaśnica. Wiedział, że jeśli centrum okaże się zamknięte na noc, będzie musiał się do niego włamać. Dostanie się do MEDIC-a stanowiło ostatnie rozwiązanie, jakie przychodziło mu do głowy, jedyne zbawienie. Nie dostrzegł jednak niczego, czym mógłby wyważyć drzwi. Wszystkie sprzęty w Jubilee General były bezpiecznie zamknięte lub przyśrubowane. Bryson zwolnił bieg kilka metrów przed wejściem do centrum. Podszedł na palcach do drzwi i przyłożył do nich ucho. Wewnątrz panowała cisza. Delikatnie nacisnął na klamkę, drzwi nie ustąpiły. Zaklął i rozejrzał się po pustym korytarzu. Parę metrów dalej w przeszklonej szafce zauważył wielki wąż strażacki. Przyjrzał się mu dokładniej. Wąż kończył się mosiężną dyszą dwudziestopięciocentymetrowej długości. Bryson modlił się, by okazała się wystarczająco ciężka. Otworzył szafkę, zdjął z haków zwój węża, przerzucił go sobie przez ramię i zaniósł pod drzwi. Ujął wąż niecały metr od końca i zamachnął się nim zza głowy jak siekierą. Ciężka dysza uderzyła w gałkę z dźwięcznym łoskotem. Prysły drobiny farby, gałka się nieco przekrzywiła. Zachęcony tym Bryson zaczął walić w nią raz za razem. Uszy pękały mu od hałasu, jak gdyby słuchał tysiąca kościelnych dzwonów. Po dziesiątym ciosie gałka odpadła. Zdyszany Bryson odrzucił wąż i uderzył barkiem w drzwi. Stanęły otworem. Droga była wolna. Nawet w środku nocy wnętrze centrum komputerowego prezentowało bogatą scenerię światła i dźwięku. W ciemności migały lampki, rozlegały się mechaniczne odgłosy przypominające szelest świerszczy. Bryson rozejrzał się po centrum. Po przeciwnej stronie sali obracały się taśmy paru podjednostek komputera, migały pojedyncze diody na obudowie. Nikogo nie było widać. Nadszedł czas na to, co podpowiadała intuicja. Główna konsola MEDIC-a znajdowała się na środku sali. Bryson podszedł ku niej powoli, słysząc coraz donośniejszy szum wirujących taśm. Częste postukiwanie świadczyło o drukowaniu jakiegoś dokumentu. Komputer nie próżnował nawet w nocy. Pod sufitem nad konsolą nadal paliły się świetlówki. Bryson usiadł przed konsolą i zaczął przyglądać się przełącznikom. Modlił się, by nie zabrakło mu czasu. Konsola okazała się urządzeniem bardzo skomplikowanym. Bryson nie wiedział nawet, od czego ma zacząć. Chryste! Palce świerzbiły go, by zabrać się do dzieła, nie miał jednak pojęcia, które klawisze powinien nacisnąć. Skoro jego pomysł był tak prosty, powinien domyślić się, jak go zrealizować. Gdyby zdołał uzyskać od MEDIC-a te same informacje, które zgromadził minikomputer, może zdołałby przekazać je Pritchardowi. Wyświetlający dane ekran znajdował się w każdym terminalu na terenie miasteczka akademickiego. Wiedział, że przynajmniej jeden z nich jest na trakcie porodowym. Gdyby MEDIC przyznał się do tego, co wie, Brysonowi jakoś udałoby się przekazać te dane zajmującym się Samanthą lekarzom. Cholerna bryła metalu, pomyślał. Wiesz dobrze, co płód zaplanował dla Sam. Na Chrystusa, gadaliście ze sobą wystarczająco długo. No, bydlaku, przyznaj się do wszystkiego! Ponownie przyjrzał się konsoli. No, staruszku, znasz się przecież na komputerach, pomyślał. Ten jest bardziej frymuśny, ale to i tak tylko zbieranina elektronicznych obwodów. Przyjrzał się niezliczonym guzikom. Od czego zacząć?... Pomyślał o Samancie, o Rosie Rutledge, zaczął się dekoncentrować. Ja kontra dziecko... Skup się, Bryson, do cholery! Myśl, człowieku, myśl! Zaczerpnął głęboko tchu, zdołał się nieco odprężyć. Zawiesił palce nad konsolą, przyjrzał się guzikom. Odszukał wejście, przechodzenie na ręczne sterowanie, bazę danych, odzyskiwanie informacji i pamięć. Wszystkie zdawały się tworzyć logiczną sekwencję. Tak, powinno się udać. Spiesz się, do diabła! Nacisnął klawisz przechodzenia na ręczne sterowanie, następnie wprowadzania poleceń. Nic, żadnej reakcji. Zaklął ponownie i wcisnął kasowanie operacji. Po chwili zaczął bezpośrednio od wprowadzania danych. Zapaliło się czerwone światełko. Cholera! Ponownie nacisnął kasowanie, zaczął kolejny raz od guzika przerwania, a następnie ręcznego sterowania. Komputer zamarł, czerwoną diodę zastąpiła żółta. Jak na razie doskonale, pomyślał. Wcisnął wprowadzanie danych. Natychmiast zapaliło się zielone światło, a pod nim rozjarzył się panel z napisem „polecenia”. Palce Brysona zadrżały nad klawiaturą. Nie mógł pozwolić sobie na dalszą zwłokę, musiał za pierwszym razem wprowadzić właściwe instrukcje. Powoli, z rozmyślną pedanterią, wpisał zdanie, zawierające rozkaz dla MEDIC-a: Podaj szczegółową chronologię porodu i powikłań, planowanych dla ochotniczki w badaniach nad snem Samanthy Kirstin. Rozległ się przyciszony szmer obracających się taśm. Na konsoli zapaliło się żółte światło. We wnętrzu komputera zabrzmiało metaliczne klekotanie, szczękanie i szelest uruchamianych mechanizmów. Ponownie zapaliła się zielona dioda i zapanowała cisza. Na ekranie zaczęły pojawiać się linijki tekstu: Czas rozpoczęcia porodu u Samanthy Kirstin L. Rozwarcie szyjki na cztery cm L plus dwie godziny dziesięć minut. Ogniskowe oddzielenie łożyska z uwolnieniem substancji tromboplastycznych we wczesnej fazie porodu. Efekt tromboplastyczny w korze nerek, prowadzący do uwalniania reniny i angiotensyny II, powodującej przełom nadciśnieniowy z encefalopatią i śpiączką. Zmiany nerkowe powodują w L plus trzy godziny pięć minut do postępującego bezmoczu. Tromboplastyna łożyskowa uruchamia kaskadę krzepnięcia ze stopniowym ubytkiem czynników od XII do II oraz flbrynogenu. Późna faza porodu i opuszczenie się płodu. Pełne rozwarcie w L plus cztery godziny dwadzieścia minut. Całkowite oddzielenie łożyska w L plus cztery godziny trzydzieści minut z przodowaniem główkowym i przyparciem do szyjki. Tężyczkowe skurcze macicy powodują urodzenie płodu, stają się przyczyną całkowitej koagulopatii oraz martwicy kory nerek Zatrzymanie krążenia w L plus cztery godziny czterdzieści dwie minuty. MEDIC zamilkł. Bryson przyjrzał się dokładnie wyświetlonym informacjom. Nie znał całej terminologii położniczej, ale zorientował się, że lada chwila może nastąpić oddzielenie łożyska. Najbardziej przerażające było jednak ostatnie zdanie. Zatrzymanie krążenia. W duchu jęknął z trwogi. Błyskawicznie przebiegł jeszcze raz ekran oczami. Ile czasu pozostało, zanim serce Samanthy przestanie bić? Spiesz się, człowieku! Nadeszła najtrudniejsza część planu. Pritchard mógł spławić Brysona, ale jeżeli na ekranie terminalu w sali porodowej pojawi się wiadomość bezpośrednio od MEDIC-a, będzie musiał w nią uwierzyć. Jak, do cholery, transmituje się dane, myślał rozgorączkowany, czując coraz większą trwogę. Każdy z tysięcy terminali miał własny kod. Neurolog nie miał pojęcia, jaki jest numer podstacji na trakcie porodowym. Znalazł się w impasie: był gotów przekazać wiadomość, ale nie miał pojęcia, jak trafić we właściwe miejsce. Poczuł ogarniającą go desperację. Czerwone i żółte przełączniki, guziki, klawiatura... Miał ochotę krzyczeć. Wreszcie dostrzegł w najdalszym kącie konsoli tabliczkę: „Tylko do transmisji awaryjnych do wszystkich terminali”. Bez wahania nacisnął znajdujący się pod nią guzik. Rozległo się przerywane w odstępach sekundowych wycie syreny, jak gdyby Bryson znajdował się w zanurzającej się w trybie alarmowym łodzi podwodnej. Wyczerpany, zgarbił się nad konsolą, położył głowę na ramionach i zaczął się modlić. W całym miasteczku akademickim niezliczone monitory komputerowe rozgorzały jaskrawym blaskiem. Chociaż z wielu korzystano rzadko, na każdym pojawił się zwięzły, jednoznaczny przekaz, przykuwający ludzki wzrok do świecących się ekranów. W kuchni szpitalnej kawiarenki dwaj pomywacze na nocnej zmianie popatrzyli na monitor niedawno zainstalowanego, nie wykorzystywanego terminalu, na którym niespodziewanie pojawiły się litery i liczby. W centrum teleskopowym cyfrowa informacja na niedawno założonej podstacji komputera przerwała astronomowi obserwację odległych mgławic. W sali porodowej Pritchard z rozpaczą myślał o stanie pacjentki. Samancie groził zgon. Jej nerki były niewydolne, a krew nie krzepła. Ginekolog starał się domyślić, ile czasu pozostało do urodzenia dziecka. Godzina? Dwie? Pacjentka mogła nie wytrzymać tak długo. Pritchard poważnie rozważałby możliwość oddzielenia łożyska, gdyby nie niewiarygodnie dobry stan płodu. Zwiększył szybkość podawania jednej kroplówki, spowolnił drugą. Tylko panna Watson zauważyła osobliwą wiadomość, która nagle pojawiła się na monitorze stojącym na jej biurku. Dziwne, pomyślała. Figurowało w niej bodajże to samo nazwisko, co u pacjentki. – Przepraszam, doktorze, czy pacjentka nie nazywa się... – zwróciła się panna Watson do Pritcharda. – Nie teraz! Panna Watson czytała dalej wyświetlony zapis. – Doktorze, chyba powinien pan to zobaczyć... – Siostro, proszę! Jestem zajęty, jeśli pani tego nie widzi! – powiedział, pochylony nad Samanthą. Tekst został wyświetlony do końca. Na widok ostatniego zdania pielęgniarkę ogarnęło podniecenie. Szarpnęła Pritcharda za rękaw i wskazała na monitor. – Panie doktorze, niech pan tylko popatrzy! – Co jest, do diabła... – zaczął położnik, spoglądając jednak we wskazanym kierunku. Na widok zdań na monitorze pobladł jak płótno. – Och... mój... Boże... – wyszeptał powoli. Adrenalina wypełniła mu żyły, zaczął wykrzykiwać polecenia: – Eisenberg, natychmiast zabieramy ją na cięcie cesarskie! Nie zawracaj sobie głowy myciem, włóż tylko fartuch i rękawiczki. Siostro, natychmiast ma tu być anestezjolog i neonatolog! Niech wezwie ich druga pielęgniarka, pani niech szykuje tacę z narzędziami. Al.. Jego głos cichł, gdy pospiesznie szedł w stronę sali operacyjnej. Bryson uniósł głowę. Zastanawiał się, czy jakimś cudem udało mu się przekazać wiadomość. Jeżeli nie, równało się to śmierci Sam. Był bliski płaczu. Usiłował o niczym nie myśleć, lecz przypomniał sobie Rosie. Zamknął oczy i potrząsnął głową pod wpływem wspomnień, które się z nią wiązały. Nadszedł czas powiadomić kogoś o jej losie, Bryson był jednak zbyt wyczerpany, żeby ruszyć się z miejsca. Nadal rozlegało się ogłuszające wycie towarzyszące awaryjnej transmisji. Brysona ogarnęła fala zmęczenia. Była pierwsza dziesięć nad ranem. Jak długo obywał się bez snu? Modlił się, żeby Samantha przeżyła. Jego ciało błagało o zmiłowanie, ale umysł na to nie pozwalał. Pośród nie kończącego się hałasu wywołanego alarmem Jonathan Bryson zamknął oczy i zaczął płakać. ROZDZIAŁ 25 Znajdowali się w sali operacyjnej od dwóch minut, a Pritchard już zdążył oblać się potem – nie tyle z powodu żaru bijącego od zawieszonych pod sufitem lamp, ile z racji niewiarygodnej presji i napięcia, które go nagle ogarnęło. Stosunkowo niewiele stanów w położnictwie wymagało bezwzględnego pośpiechu, na przykład nagła deceleracja płodowa albo wypadnięcie pępowiny. Najgroźniejszym powikłaniem było oddzielenie łożyska – przedwczesne odklejenie się popłodu. Mogło to spowodować natychmiastową śmierć płodu i mieć katastrofalne następstwa również dla matki. O ile Bryson i komputer mieli rację – a Pritchard nie miał powodów sądzić, że jest inaczej – łożysko oddzielało się u pacjentki już od paru godzin. Niewydolność nerek, nadciśnienie i ubytek czynników krzepnięcia stanowiły przerażające dowody jego twierdzeń. Należało szybko wydobyć płód, zanim dojdzie do całkowitego oddzielenia się łożyska. Pielęgniarka zrezygnowała ze standardowej procedury mycia i golenia podbrzusza Samanthy. Błyskawicznie polała je jodyną tuż przed tym, gdy odziany w operacyjny fartuch i rękawiczki Pritchard pomógł Eisenbergowi rozłożyć sterylne serwety. Po przygotowaniu pola operacyjnego ginekolog obejrzał się na anestezjologa. – Powiedz, kiedy możemy zaczynać. – Podaję teraz tlen. Jeszcze parę sekund i zaintubuję ją. – Nie pogłębiaj znieczulenia. – Jest lekkie jak piórko. W takim stanie nie odważę się dać jej niczego silniejszego od tlenku azotu, chyba że zacznie zrywać się ze stołu. Pritchard popatrzył na wprowadzony do pęcherza cewnik. W torbie zebrało się jeszcze parę kropel moczu. – Dałeś jej mannitol? – zapytał Eisenberga, stojącego po drugiej stronie stołu operacyjnego. – Tak, i osiemdziesiąt miligramów furosemidu, ale jeszcze zanim stwierdziliśmy, że odkleja się łożysko. – Nie twoja wina. Wariacki przypadek. Przypomnij mi, żebym ci opowiedział o wszystkim, kiedy skończymy. – Podniósł głowę i przyjrzał się, jak do wkłucia w żyle Samanthy spływa przetaczana krew. – Świeża, pełna? – Trzecia jednostka – przytaknął Eisenberg. – Mamy w zapasie jeszcze jedną. – Na wszelki wypadek zróbcie próbę krzyżową dla kolejnych czterech jednostek. Eisenberg obejrzał się na początkującego lekarza, który oczekiwał w kącie sali operacyjnej na polecenia. – Słyszałeś, Al? – Już idę – powiedział i wyszedł z sali. – Mamy płytki i krioprecypitat w razie potrzeby? – Hematolog przyniesie je ze sobą. – Możemy zaczynać? – spytał Pritchard anestezjologa. – Jeszcze dziesięć sekund. – Uwierzysz, że to dopiero trzydziesty drugi tydzień? – Nie przyszłoby mi to do głowy. Wygląda na poród terminowy – odrzekł Eisenberg. – Obłęd, kompletny obłęd. Anestezjolog skończył wprowadzać przez krtań Samanthy rurkę dotchawiczą. – Gotowe – powiedział. – Nóż. Instrumentariuszka podała Pritchardowi skalpel. Błyskawicznie wykonał cięcie na podbrzuszu Samanthy. Korzystając z asysty Eisenberga, zaczął odprowadzać na boki warstwy tkanki podskórnej i mięśni. Po dwóch minutach dotarli do macicy. Pritchard wykonał w niej poprzeczne cięcie w chwili, gdy do sali wszedł ubrany w sterylny fartuch pediatra gotowy do odebrania dziecka. – Co jest grane? – zapytał neonatolog. – Oddzielenie łożyska w trzydziestym drugim tygodniu – powiedział Eisenberg, podczas gdy Pritchard poszerzał cięcie w ścianie macicy. – Dziecko jest chyba jednak o wiele większe. – Deceleracja? – Nie, tętno płodu było w porządku, kiedy zaczynaliśmy zabieg. Po rozcięciu macicy ukazało się jajo płodowe z wyraźnie widocznym przez jego ścianę dzieckiem. Pritchard nakłuł je kleszczami, wytrysnęła różowa ciecz. – Krwisty płyn owodniowy – poinformował pediatrę Eisenberg. Pritchard wsunął rękę w dolną część jamy macicy, pod główkę płodu, i zaczął wydobywać ją na zewnątrz. – Naciśnij dno. Eisenberg naparł na górną – w stosunku do osi ciała Samanthy – ścianę macicy, podczas gdy Pritchard wyciągnął główkę dziecka przez nacięcie w jej przedniej części. Technicznie stanowiło to poród. Eisenberg natychmiast odessał nos i gardło dziecka. Pritchard wydobył jedno ramię, potem następne, aż wreszcie zdołał wyjąć całe ciałko. – Chłopiec – stwierdził położnik. – Czas? – Pierwsza piętnaście. Eisenberg założył dwie pary kleszczy na pępowinę, Pritchard przeciął ją pomiędzy nimi. Podał dziecko pediatrze. Krzyknęło przeraźliwie. – Nieźle wygląda, jak na trzydziesty drugi tydzień – orzekł neonatolog. – Może przyprawić człowieka o przepuklinę. Ma co najmniej cztery i pół kilograma. Wspólnie z pielęgniarką ułożył dziecko w inkubatorze, by zbadać je dokładniej. Całe pole operacyjne zalewały strugi krwi sączącej się z poprzecinanych naczyń. – Nie krzepnie, ludzie! – powiedział Pritchard z nutą paniki w głosie. – Puść szybciej krew! Eisenberg rozchylił brzegi cięcia, by umożliwić Pritchardowi wydobycie łożyska. Zanim położnik zdążył wsunąć pod nie palce, popłód samoistnie oddzielił się od ściany macicy. – Właśnie byłeś świadkiem oddzielenia łożyska – powiedział Pritchard do Eisenberga. – Widziałeś to pewnie pierwszy i ostatni raz w życiu. Gdyby doszło do tego pięć minut wcześniej, mielibyśmy martwy płód. Czas oddzielenia łożyska? – Pierwsza szesnaście. – Zatrzymajmy to krwawienie, dobrze? Wtłaczaj jej krew pod ciśnieniem – zwrócił się Pritchard do anestezjologa. – Niech ktoś da znać hematologowi, żeby wreszcie ruszył tu tyłek. Nici. Pielęgniarka wsunęła mu w dłoń imadło do szwów i pierwszy odcinek nici. Stojący za zagłówkiem anestezjolog gorączkowo przyglądał się wskazaniom aparatury; stetoskop zwisał mu z uszu. – Szyj jak najszybciej, doktorze. Ciśnienie sześćdziesiąt na zero. – Niemożliwe. Minutę temu skurczowe wynosiło dwieście. – Sprawdziłem dwa razy. Niech pan popatrzy na kardiomonitor. Tętno sto sześćdziesiąt. Przez chwilę wszyscy spoglądali na wędrujące po ekranie świetlne punkty. Pritchard błyskawicznie wrócił do zakładania szwów. Na salę wszedł hematolog z torebkami zawierającymi różne czynniki krzepnięcia. Podczas gdy Pritchard szył, Eisenberg i anestezjolog przekazali nowo przybyłemu co się dzieje. Hematolog zaklął ze zdumienia pod nosem i podłączył parę z przyniesionych torebek do dwóch wkłuć dożylnych. – Jak dziecko? – Wygląda świetnie – powiedział pediatra. – Na pewno to trzydziesty drugi tydzień? Pritchard nie odpowiedział, zamiast tego zapytał anestezjologa: – Ciśnienie? – Słabe, czterdzieści na zero, i spada. Na sali zapanowało milczenie. Ustało pikanie kardiomonitora. Wywarło to przygnębiający wpływ na wszystkich lekarzy. Podświadomie odbierali elektronicznie generowane sygnały tak, jak matka uczy się reagować podczas snu na płacz dziecka. Po ustaniu dźwięku monitora lekarze i pielęgniarki stali przez chwilę w bezruchu, nasłuchując z nadzieją, że może zabrzmi ponownie. Jak na komendę, równocześnie utkwili wzrok w ekranie kardiomonitora. Widniała na nim płaska linia. – Cholera, stało się! – syknął Pritchard i zerwał serwety z klatki piersiowej Samanthy. – Niech ktoś ogłosi zatrzymanie krążenia! – Jedna z pielęgniarek wybiegła z sali. – Wy dwaj róbcie sztuczne oddychanie i masaż serca, zanim nie skończę – rozkazał anestezjologowi i hematologowi. – Zabierzcie dziecko, musi być miejsce na wózek reanimacyjny. W sali operacyjnej, w której i tak panowała żwawa krzątanina, teraz zapanowała gorączkowa aktywność. Przez głośnik na trakcie porodowym rozległo się wezwanie do przypadku zatrzymania krążenia. Hematolog zaczął prowadzić zamknięty masaż serca, podczas gdy anestezjolog zapewniał dopływ tlenu do płuc Samanthy. Pediatra wywiózł dziecko do sali dla noworodków. Na salę operacyjną wbiegło czterech specjalizujących się lekarzy z wózkiem reanimacji krążeniowej, przewoźną apteczką i tacą instrumentów. Byli tak wyszkoleni, że nie musieli czekać na polecenia. Automatycznie podjęli precyzyjne wykonywanie swoich czynności. Padały zwięzłe pytania, na które udzielano lakonicznych odpowiedzi – o tętno i ciśnienie przed zatrzymaniem krążenia, o jego przyczynę i czas trwania. Jeden z lekarzy zastąpił hematologa przy uciskaniu mostka Samanthy. Co pół minuty przestawał i sprawdzał na kardiomonitorze, czy nie pojawia się własna czynność serca. Podłączono odprowadzenia elektrokardiografu. Wykres ciągle pozostawał linią izoelektryczną. Przy dolnej części stołu operacyjnego Pritchard nadal zakładał szwy. Wspólnie z Eisenbergiem zamknęli ścianę macicy i zaczęli przybliżać do siebie brzegi kolejnych przeciętych tkanek. Obydwie grupy pracowały z bezbłędną skutecznością. Mimo braku akcji serca, do tkanek Samanthy dopływała wystarczająca ilość krwi i tlenu. – Jest czynność własna – oświadczył jeden z lekarzy sześć minut po ustaniu krążenia. – Rytm zatokowy? – Nie, migotanie komór. – Defibrylator gotowy. Odsuńcie się, spróbujemy kardiowersji. Szef zespołu reanimacyjnego umieścił dwie elektrody na klatce piersiowej Samanthy. Nacisnął guzik na jednej z nich, popłynął prąd i ciało dziewczyny na chwilę wygięło się w łuk. – Rytm? – Nadal migotanie. – Większe napięcie. Po przekręceniu regulatora lekarz ponownie uruchomił defibrylator. Ciało Samanthy zareagowało tak, jak poprzednim razem. – Rytm? – Zatokowy. Oznaczało to, że serce Samanthy znów zaczęło pracować normalnie. – Ciśnienie oznaczalne? – Tak: osiemdziesiąt na czterdzieści. – Mogę kończyć? – zapytał Pritchard. – Tak. Niech pan mówi, jak z krwawieniem. Pritchard i Eisenberg przystąpili na powrót do szycia. – Chyba wraca krzepnięcie. Dokończenie operacji potrwało kolejne dziesięć minut. Pritchard pracował szybko, omijając kilka mniej istotnych elementów zabiegu. Nie udał mu się zbyt precyzyjny szew kosmetyczny, ale na pewno gwarantował gojenie. Ekipa reanimacyjna zaaplikowała Samancie leki zapewniające rytmiczną i wydajną akcję serca. Hematolog dokończył podawanie czynników krzepnięcia. Koagulopatia ustawała: krew Samanthy znowu krzepła w prawidłowy sposób. Ciśnienie tętnicze podniosło się do możliwego do zaakceptowania poziomu, nie doszło też do nawrotu nadciśnienia. Do cewnika zaczął spływać zagęszczony mocz. Wyczerpany Pritchard cofnął się od stołu operacyjnego, nadzorując nadal okładanie pola operacyjnego gazikami. Ściągnął lateksowe rękawiczki i otarł czoło. Wciąż nie potrafił uwierzyć w to, co się stało. – Siostro, niech ktoś wezwie doktora Brysona – powiedział. – Samantha Kirstin będzie żyła. W budynku na drugim krańcu miasteczka akademickiego w głębi korytarza pojawiła się niewyraźna sylwetka. Przybysz podszedł cicho do lekko uchylonych drzwi laboratorium. Zajrzał do środka i dostrzegł panujący we wnętrzu bałagan. Po zapamiętaniu tego obrazu zgasił światło, nacisnął guzik sterujący zamkiem i zdecydowanie zatrzasnął drzwi. ROZDZIAŁ 26 Cztery godziny głębokiego, niczym nie przerywanego, pozbawionego marzeń snu na samochodowym fotelu okazały się prawdziwym dobrodziejstwem. Bryson obudził się o świcie i popatrzył na zegar na desce rozdzielczej. Była szósta dwanaście. Natychmiast pomyślał o Samancie. Prawdopodobnie przeniesiono ją już do sali pooperacyjnej. Pragnął znaleźć się przy niej od chwili, gdy nacisnął guzik awaryjnej transmisji. Zamierzał zawiadomić władze o losie pani Rutledge dopiero po upewnieniu się, że Samantha będzie żyła. Przed kilkoma godzinami pospiesznie opuścił centrum i skierował się do samochodu. Zamiast pokonywać labirynt szpitalnych korytarzy, postanowił podjechać do głównego wejścia położonego znacznie bliżej oddziału, w którym znalazła się Samantha. Poczuł jednak dotkliwy ból ręki, więc po drodze na parking skręcił w stronę izby przyjęć. Wkrótce zajęto się jego obrażeniami. Prześwietlono mu rękę i wykryto drobne, cienkie jak włos złamanie jednej z kości dłoni oraz odkruszenie się jeszcze mniejszego kostnego odłamka u podstawy trzeciego palca. Po założeniu opatrunku obejrzał krótki gips, sięgający od nadgarstka do łokcia. Czuł ból przy zginaniu palców, ale był on do zniesienia. Gipsowy opatrunek miał nosić przez sześć tygodni. Podczas zakładania gipsu poprosił rejestratorkę, by dowiedziała się, co dzieje się na położnictwie. Zanim opatrunek wysechł, wróciła z informacją, że stan Samanthy się ustabilizował. Bryson poczuł łzy spływające po policzkach. Opatrujący go lekarz spytał, czy bardzo boli. – Nie, wszystko w porządku – odpowiedział Bryson. Później oczyszczono i umyto mu plecy, założono na nie lekki opatrunek, podano surowicę przeciwtężcową oraz domięśniowy zastrzyk przeciwbólowy. Nie mógł się doczekać końca tych zabiegów, bo chciał jak najszybciej znaleźć się przy Samancie. Po powrocie do samochodu poczuł, że zawierający syntetyczną pochodną opium lek zaczyna działać nasennie. Zdecydował się przymknąć na chwilę oczy i ocknął się dopiero po czterech godzinach. Ostrożnie, trzymając kierownicę w jednej dłoni, podjechał przed główne wejście do szpitala. W środku zadzwonił z zewnętrznego telefonu do sekretarki medycznej z oddziału położnictwa. Dowiedział się, że stan przebywającej w sali pooperacyjnej Samanthy nie zmienił się i, jeśli chce, może się z nią zobaczyć. Jeśli chce! Wszedł do sali. Samantha leżała z zamkniętymi oczami. Wydawało się, że spokojnie odpoczywa. W jednym z nozdrzy miała rurkę nosowo-gardłową podłączoną do drenu. Do żył w obydwu przedramionach założono wkłucia, nad podłogą zwisał worek cewnika. Spod koszuli biegły przewody przylepionych do piersi odprowadzeń elektrokardiografu. Wiszący nad łóżkiem kardiomonitor popiskiwał miarowo. Mimo gąszczu kabli, rurek i urządzeń, do których ją podłączono, policzki Samanthy miały zdrową, różową barwę. Rozrzucone na poduszce włosy słabo połyskiwały. Odcień cery Samanthy stanowił dla Brysona znacznie pewniejszy dowód, że wraca ona do zdrowia, niż wskazania jakichkolwiek aparatów. Dotknął jej dłoni. Skóra była sucha, ciepła w dotyku. Samantha otworzyła oczy. – Jon – wyszeptała ledwie słyszalnym, chrapliwym głosem. – Nic nie mów. Przyszedłem tylko zobaczyć, jak się czujesz. Spletli palce rąk i Samantha zacisnęła z całej siły dłoń. – Nic mi nie będzie. Przez kilka chwil patrzyli na siebie. Pieszczotliwie potarł grzbiet jej dłoni, nachylił się i pocałował ją w policzek. Uśmiechnęła się. Mimo otarcia się o śmierć, na twarzy Samanthy po raz pierwszy od miesięcy malował się wyraz spokoju i błogości. Teraz Bryson był pewny, że rzeczywiście nic jej nie będzie. – To chłopczyk. Zupełnie zapomniał o dziecku. Ciekawiło go, jak wygląda. Plan płodu nie powiódł się: Samantha żyła i znajdowała się na najlepszej drodze do odzyskania pełni sił. Czy oznaczało to, że noworodek stał się normalny, czy też nadal był przedwcześnie rozwiniętą, niezwykłą istotą, jaką zamierzał zostać? – Cudownie, Sam. Moje gratulacje. – Jest w sali noworodkowej. Pediatra powiedział, że nic mu nie będzie, mimo wcześniactwa. Zobaczysz go, jeśli zdołasz, dobrze? – Zobaczę. Mężczyzna – prawdopodobnie salowy, chociaż nie nosił białego fartucha – podszedł do Brysona i powiedział, że czas kończyć odwiedziny. – Wróć szybko, Jon. Na razie nigdzie się nie wybieram. – Nie martw się, pokażę się, kiedy tylko mi na to pozwolą. – Szkoda, że nie może mnie odwiedzić Rosie. – Rosie... Bryson poczuł przypływ paniki. Czyżby Sam pamiętała, co się stało? – Tęsknię za nią – kontynuowała Samantha. – Szkoda, że musiała wyjechać. – Wyjechać? – Już czas, doktorze. Będzie pan mógł tu niedługo wrócić – wtrącił mężczyzna. Czyżby pilnował Samanthy przez cały czas, przemknęło Brysonowi przez głowę. – Jeszcze chwileczkę. Dlaczego sądzisz, że Rosie wyjechała, Sam? – Nie powiedzieli ci? Myślałam, że dowiesz się o tym pierwszy. Pan Phillips – wskazała młodego mężczyznę – powiedział, że Rosie musiała nagle wyjechać do Kalifornii i już nie wróci. – Co?! – Przykro mi, doktorze – powiedział Phillips, ujmując Brysona za łokieć. – Na razie wystarczy. Samantha przymknęła oczy. Bryson pozwolił się wyprowadzić. Nie miał pojęcia, o czym mówiła Sam. I kim był Phillips? Głęboko zamyślony szedł plątaniną korytarzy w stronę swojego laboratorium. Samantha najwyraźniej nie pamiętała śmierci pani Rutledge, a ktoś świadomie wprowadził ją w błąd. Kto? I dlaczego? Korytarze były puste. Bryson ze zdumieniem stwierdził, że drzwi do laboratorium są zamknięte. Nie przypominał sobie, by to zrobił. Nieważne; i tak był to nieistotny szczegół w porównaniu z czekającymi go tłumaczeniami. Nie miał pojęcia, jak ma wytłumaczyć śmierć Rosie. Otworzył drzwi i zamarł na progu. W laboratorium panował wzorowy porządek. Znikły roztrzaskane aparaty i pogruchotany terminal. Nie było też ciała pani Rutledge. Oszołomiony wszedł do środka. W miejscu, gdzie leżało ciało Rosie, ujrzał jedynie świetlne refleksy na błyszczącej terakocie. Znikły plamy krwi. Usunięto pozostałości minikomputera. Bryson spiesznie przeszedł do terminalu MEDIC-a i spostrzegł, że gniazdka do połączenia z minikomputerem usunięto i wstawiono na to miejsce nową, całą płytę obudowy. Odchylił ją i stwierdził, że przewód, do którego się podłączył, jest w idealnym porządku. Znikły wszelkie ślady manipulowania przy terminalu. Laboratorium nie tylko posprzątano; panował w nim wzorowy ład, wstawiono również lśniące nowością sprzęty. Ktoś zadał sobie spory trud usunięcia wszelkich śladów morderstwa i ponadplanowych badań nad snem. – Doktorze? Bryson drgnął. Okazało się, że do laboratorium wszedł Phillips w towarzystwie trzech mężczyzn. Rozpoznał Robertsa. Drugi mężczyzna nosił odznakę szefa straży szpitalnej – Bryson nie widział go jeszcze nigdy na oczy. Nie miał też pojęcia, kim jest trzeci z intruzów, chociaż to właśnie on odezwał się pierwszy: – Proszę usiąść, doktorze. Phillips, zostaw nas samych na godzinę – powiedział do młodego mężczyzny. Nieznajomy był po pięćdziesiątce, miał siwiejące, przydające mu dystyngowanego wyglądu włosy. Przemawiał w autorytatywny sposób. – Kim pan jest? – Niech pan pozwoli, że ja będę mówił, i oszczędzi sobie pytań na później, doktorze. Nieważne, kim jestem. Wystarczy rzec, że i tak byśmy się spotkali, gdyby skorzystał pan z właściwej drogi służbowej. – Jakiej znowu drogi? – Wszystko wyjaśnię, doktorze, więc zrozumie pan, o co mi chodzi. – Bryson zamilkł. Nie miał innego wyboru, jak tylko słuchać najwidoczniej starannie przygotowanego wystąpienia. – Ten szpital i uniwersytet to ogromne inwestycje – podjął nieznajomy. – Nie tylko w kategoriach kosztów, sięgających setek milionów dolarów, ale również idei i filozofii. Wszystko, co tu robimy, co osiągamy w tym zakątku świata, wszędzie daje się odczuć. Postępy i przełomowe osiągnięcia w medycynie mają wielkie znaczenie dla obywateli tego kraju. Szkolenie przyszłych naukowców i doskonałych lekarzy odgrywa bardzo ważną rolę w rozwoju naszego państwa. Nic więc dziwnego, że wszystko, co się tu dzieje, może mieć wpływ na bezpieczeństwo narodowe. Nasz rząd doskonale zdaje sobie sprawę z tego stanu rzeczy. Spodziewano się sukcesów po tym ośrodku; trudno, żeby było inaczej. Szpital Jubilee General nie powstał przecież przez przypadek. Samo stworzenie koncepcji instytucji tych rozmiarów zajęło całe lata. Rząd już dawno zrozumiał, że skupienie największych funduszów i talentów może przynieść wyjątkowe korzyści. Na pewno wie pan, że tradycyjna medycyna akademicka często jest zainteresowana wyłącznie sobą, bez oglądania się na interesy lokalnej społeczności czy rządu federalnego. Od dawna istnieje schizma między akademią a społeczeństwem, podobnie jak – w przeszłości – profesorowie i urzędnicy rządowi nie darzyli się sympatią. W odpowiedzi na pańskie pytanie, kim jestem, opowiem o tym, czym się zajmuję, ponieważ tylko to jest istotne. Moja rola polega właśnie na wygładzaniu potencjalnych tarć między tym wspaniałym ośrodkiem a rządem. Planiści Jubilee General uwzględnili utworzenie właśnie takiej niewielkiej grupy łącznikowej. Jej członkowie, do których należę, służą jako pośrednicy między rządową machiną urzędniczą a światem medycyny. Jednym z czynników, który okazał się niezmiernie przydatny dla naszych celów, był uniwersytecki komputer. Mogliśmy bez reszty polegać na ocenach MEDIC-a. Zna on finansowe potrzeby szpitala i akademii, rozumie też potrzeby wpływowych osób w rządzie. MEDIC jest niejako posłannikiem naszej grupy łącznikowej, pomaga w realizacji naszych zadań. Oczywiście, urządzenie o takim wielkim znaczeniu ma wpływ na to, czy odniesiemy sukces, czy też poniesiemy porażkę. W ten sposób od niego zależy również pomyślność całego narodu. Dołożyliśmy więc wszelkich starań, by zaznajomić się z wszystkimi aspektami jego funkcjonowania. Każdy problem z komputerem może oznaczać kłopoty dla kraju. Pan Roberts i podobni mu kontrolerzy pilnują naszych interesów w centrum komputerowym. Tak było przynajmniej do tej pory: donoszono nam o wszystkich nieprawidłowościach w funkcjonowaniu MEDIC-a. – Bryson popatrzył na kontrolera, który odwrócił wzrok. – Pan Roberts jest winien niewłaściwej oceny sytuacji w takim samym stopniu jak pan, doktorze – dodał nieznajomy. – Bzdury. – Naprawdę? W wyniku pańskich manipulacji zginęła zupełnie niewinna kobieta. Nie zdawał sobie pan sprawy z potencjalnych zagrożeń płynących z pańskich działań? Przecież nie przestrzegał pan nawet swoich własnych zasad. – Jakich? – Chociażby warunków zgody na udział w badaniach snu. Wiedział pan, że ochotniczki nie mogą być w ciąży, jednak zdecydował się pan naruszyć reguły ze względu na swoje zainteresowania naukowe. Złamał pan zasady, co przyniosło katastrofalne rezultaty. – A co miałem zrobić? – zapytał Bryson. – Prosiłem Robertsa o pomoc, rozmawiałem też z doktorem Pritchardem. Obydwaj odmówili. – Dał się pan zaślepić własnemu egoizmowi i pragnieniu naukowego sukcesu, bez względu na szlachetność tej ostatniej pobudki. Nie zamierzam jednak wyliczać panu listy przewinień. Moim zadaniem jest poinformować, co dalej. – Skąd pan o tym wszystkim wie? – Oczywiście z MEDIC-a. Zostałem zawiadomiony natychmiast po tym, jak uruchomił pan sekwencję alarmową komputera. Nikt nie może naruszać nietykalności MEDIC-a bez dokładnego śledztwa. Natychmiast – tym razem z pełną współpracą pana Robertsa – odtworzyliśmy ostatnie zapisy w bankach pamięci MEDIC-a. Odkryliśmy, że panią Kirstin o mało nie spotkała tragedia. Sprawdziliśmy wszystko, co nastąpiło po przyjęciu jej przez pana na ochotniczkę w badaniach. Zakrawa na ironię, że właśnie pan podsunął Robertsowi klucz do rozwikłania zagadki, a sam go zlekceważył. Wiemy o transmisjach, minikomputerze i dialogu, doktorze. Wiemy też o morderstwie. Wiemy wszystko. – O dziecku też? – Oczywiście. Wkrótce po porodzie zespół naszych najlepszych pediatrów i neonatologów zbadał je dokładnie, naturalnie w całkowitej tajemnicy. Uznali, że to zupełnie normalny noworodek. Znikły wszelkie ślady medycznego geniuszu, jakim wykazywał się przed urodzeniem. – Bogu dzięki. A MEDIC? – Słucham? – Naprawdę myśli, tworzy hipotezy? – MEDIC to wyjątkowo złożony komputer o nieprawdopodobnych możliwościach. W obrazowym sensie jest zdolny do formułowania hipotez. Umie prawdopodobnie tworzyć swobodne skojarzenia, w sposób do złudzenia przypominający człowieka. Czy jednak naprawdę myśli? Nie. Wszystko, co się stało, można wyjaśnić zadziałaniem dwóch odrębnych czynników. Jednym z nich jest złożoność MEDIC-a, przez którą stał się podatny na kodowanie zewnętrznych wpływów. Drugim był wyjątkowy intelekt płodu, co najwyraźniej stanowiło przejściowy fenomen, wybryk natury, który się już nie powtórzy. Widzi pan, doktorze, myślenie zakłada niezależność w działaniu. MEDIC jest niewątpliwie do niej niezdolny. Był i jest mechanicznym niewolnikiem swoich panów. Wymaga poleceń, żeby funkcjonować. Jest wyrafinowanym niewolnikiem, ale niczym więcej. – Jak poradzicie sobie ze śmiercią pani Rutledge? – O to właśnie chodzi, proszę szanownego pana. Popełniono błędy, spośród których wiele jest pana dziełem. Nie możemy jednak dopuścić, by zakłóciły one funkcjonowanie akademii, odbiły się niekorzystnie na potrzebach kraju. Jeżeli kiedykolwiek ktoś zwęszy, co tu się stało – na przykład politycy lub, co gorsza, prasa – MEDIC straci przydatność dla tego kraju. Zamęt, wywołany skandalem i dochodzeniem, do których by na pewno doszło, oznaczałby koniec czynionych tu postępów. Nie możemy do tego dopuścić, więc śledztwo tu się zacznie i tu się zakończy. Na policję nie wpłynie żadne doniesienie – powiedział, kiwając głową w stronę szefa straży. – Nikomu nie wolno o tym wspominać. Przeprowadzi się dokładną kontrolę, czy kontakt z płodem nie wywołał ujemnych konsekwencji w funkcjonowaniu MEDIC-a, jego banki pamięci zostaną wyczyszczone. Niewywiązanie się ze swoich obowiązków stanowi dostateczną naganę dla pana Robertsa. Osoby z personelu szpitala, w tym doktora Pritcharda, wprowadzi się pobieżnie w to, co się stało, i zobowiąże do zachowania milczenia. Pan również, doktorze, jest zobligowany do zachowania całkowitej tajemnicy. Niech pan się nie spodziewa nagród za wyniki badań, pochwał za osiągnięcia ze strony świata nauki. Mówiąc krótko, ma pan zapomnieć o tym, co działo się przez ostatnie pół roku. – Przecież nie można zignorować morderstwa! Chcecie zatrzeć wszystkie ślady w imię bezpieczeństwa narodowego? – Kto ponosi ostateczną odpowiedzialność za śmierć pani Rutledge, doktorze? Na pewno nie pani Kirstin. Jeśli wina spada na kogokolwiek, to właśnie na pana i Robertsa. Niech pan nazywa nasze działania jak chce, ale są one konieczne. Bryson opuścił głowę, czując, jak dociera do niego sens słów nieznajomego. – Nie uda się wam! – wybuchnął. – Ludzie nie znikają tak, po prostu. W końcu wszystko wyjdzie na jaw! – W jaki sposób, doktorze? Pan na pewno niczego nie ujawni, ponieważ za bardzo zależy panu na losie swoim i pani Kirstin. Roberts i Pritchard również zachowają milczenie. Widzi pan, od tej chwili pani Rutledge nie istnieje i nigdy nie istniała. Z działu kadr znikły wszelkie ślady, że była zatrudniona. Jej mieszkanie wynajęto komuś innemu. Pani Kirstin i inne osoby nie orientowały się, że zostały wprowadzone w błąd co do tożsamości osoby, z którą się kontaktowały. Ogólnie rzecz biorąc, pani Rutledge znikła z powierzchni ziemi. Bryson czuł bezgraniczne oszołomienie. Wysłuchał właśnie czegoś niewiarygodnego, pozostającego w całkowitej sprzeczności z jego przekonaniami. Nie chciał wierzyć, że istnieją siły na tyle potężne, by wykonać taki plan. Wiedział jednak bez konieczności dalszego przekonywania, że niestety tak jest. Miał przed sobą dowody: idealnie uporządkowane laboratorium, przekonanie Samanthy, że pani Rutledge żyje, chociaż wyjechała. Bryson opuścił głowę i pokręcił nią z niedowierzaniem. Może powinien mimo wszystko traktować to jako dobrodziejstwo? Pani Rutledge nie mogła wrócić pomiędzy żywych, a Samantha była bezpieczna i chroniona przed wstrząsającą prawdą o jej śmierci. Czy miał prawo prosić o więcej? – A jeśli zacznę walczyć? – zapytał. – Załóżmy, że zrobię to, co jest dla pana nie do pomyślenia, i opowiem o wszystkim prasie? – Kto panu uwierzy? – wzruszył ramionami mężczyzna. – Mimo doskonałego wyszkolenia Roberts, chociaż powinien, nawet na chwilę nie uwierzył w prawdziwość pańskich stwierdzeń. Tak czy inaczej, bez jakichkolwiek dowodów nie uwierzy panu żaden dziennikarz w kraju. Nieznajomy miał rację. Zabrano wszystkie wydruki i minikomputer. Bryson wiedział również, że bez względu na intensywność poszukiwań stwierdziłby jedynie, że wszystkie ślady istnienia pani Rutledge zostały starte z powierzchni ziemi. – Proszę się nie upierać, doktorze. Lepiej w ogóle zapomnieć, co się stało. Niech pan będzie wdzięczny za to, co ma. Pani Kirstin żyje, a jej dziecko jest zdrowe i przede wszystkim normalne. Ma pan wciąż pracę, a jeśli wykaże pan wolę współpracy, czeka pana obiecująca kariera. Może się pan trochę prześpi? Wygląda pan na wyczerpanego. Zrobił pan dla pani Kirstin, co tylko było w pana mocy. Ona również potrzebuje wypoczynku. Phillips odwiezie pana do domu i zostanie z panem przez następne dwadzieścia cztery godziny. Nie chodzi o to, że panu nie ufamy, ale jego obecność może wywrzeć na pana... hm, kojący wpływ. Nieznajomy i towarzyszący mu mężczyźni wyszli z laboratorium. Bryson westchnął, rozważając jego słowa. Opór rzeczywiście nie miał sensu: co się stało, to się nie odstanie. Przybysz mylił się wszakże co do jednego. Bez względu na staranność, z jaką zatarto fizyczne ślady po istnieniu Rosemary Rutledge, nie sposób było wymazać jej istnienia z pamięci ludzi. Wspomnienie o niej zostanie z Brysonem na zawsze, razem ze zgrozą i wstydem z powodu losu, jaki ją spotkał. ROZDZIAŁ 27 Po powrocie do swojego mieszkania Bryson rozebrał się i usiadł na łóżku. Zadzwonił do sali pooperacyjnej i zapytał o stan Samanthy. Dowiedział się od pielęgniarki, że kondycja pacjentki poprawia się zdumiewająco szybko, tak jak u ofiar zatrucia po usunięciu toksyny. Zapowiadało się, że jeszcze tego samego dnia Samantha zostanie przeniesiona do zwykłego, jednoosobowego pokoju. Bryson podziękował pielęgniarce i poprosił o zawiadomienie, gdyby w stanie Samanthy nastąpiły jakieś nieoczekiwane zmiany. Wyciągnął się na łóżku, by zebrać myśli, ale przeważyło wyczerpanie. Kiedy się przebudził, zapadał zmrok. Ziewnął i przeciągnął się na łóżku. Nie spał tak długo od czasów, gdy był nastolatkiem. Zegar na stoliku nocnym wskazywał szóstą po południu. Dziwna pora, żeby się budzić. Pomyślał o Samancie. Prawdopodobnie opuściła już salę pooperacyjną. Minęła dopiero doba od ich tragicznej wyprawy za miasto. Równie dobrze mogło to być całe życie. Usiadł na łóżku i sięgnął po telefon. Wybrał numer szpitalnej centrali i poprosił telefonistkę o przywołanie najstarszego stażem lekarza, specjalizującego się w położnictwie. Wiedział, że o tej porze tylko jego ma szansę zastać na oddziale. Wreszcie zgłosił się Eisenberg. – Czy wy tam nigdy nie śpicie? – Nie na położnictwie. Pewnie dzwoni pan w sprawie pani Kirstin? – Wie pan, jak się teraz czuje? – Byłem u niej na popołudniowym obchodzie, około trzeciej. Wygląda bardzo dobrze. Właśnie przewieziono ją z sali pooperacyjnej, ale była zupełnie przytomna. Założę się, że błyskawicznie wróci do zdrowia. Eisenberg zrelacjonował, jak przedstawia się kondycja Samanthy. Położnik zbadał ją wcześniej z Pritchardem i stwierdzili, że szybko wraca do normy. Bryson rozłączył się i wybrał numer Tima Kelly’ego, lekarza, specjalizującego się w neurologii. Dowiedział się od niego, że zespół specjalistów z różnych oddziałów przebadał dziecko i nie znalazł żadnych nieprawidłowości. Powiedział, że konsylium zebrało się z powodu przedwczesnego porodu. Po ich wyjściu specjalizujący się pediatra przez większą część dnia badał jeszcze dziecko Samanthy. Na tyle, na ile można było ustalić, noworodek okazał się absolutnie zdrowy. Nie stwierdzono żadnych deficytów neurologicznych: Pod względem rozwojowym, zwłaszcza od strony funkcji psychoruchowych, trudno się teraz wypowiadać co do jego stanu, jednak odruchy i reakcje oceniono na średni poziom przeciętnego noworodka. Nie rozstrzygnięte pozostawało tylko pytanie, czy matka życzy sobie poddać dziecko obrzezaniu. Bryson obiecał, że się tego dowie. Wstał i popatrzył na swoje odbicie w lustrze w łazience. Poskrobał palcami sztywną szczecinę na brodzie. Był bardzo brudny, pokryty śliską mieszaniną rzecznego mułu, kurzu i potu. Miał rozcięte czoło, pasma włosów zlepiała szkarłatnoczarna, skrzepnięta krew. Wziął gorący prysznic. Mycie się jedną ręką okazało się trudniejsze niż sądził. Musiał unosić zagipsowane ramię w górę, by nie zamoczyć opatrunku. Stopniowo zdołał wypracować odpowiednią technikę i zaczął rozkoszować się strumieniami gorącej wody. Stwierdził, że umiera z głodu. Kusiła go myśl o gorącym steku, ale przeważyło pragnienie ujrzenia Samanthy. Ubrał się i zrobił sobie kanapkę ze znalezionego w lodówce zimnego mięsa. Zapomniał o Phillipsie. Młody mężczyzna siedział w salonie przed rozpalonym kominkiem. – Mam nadzieję, że mi pan to wybaczy, doktorze. Uwielbiam grzać się przy kominku. – Nie ma sprawy. – Odwrócił się w stronę drzwi i wtedy przypomniał sobie, że parę miesięcy temu podobne stwierdzenie usłyszał z ust Samanthy. – Dokąd się pan wybiera? – Do szpitala. Poprowadzi pan? – Pewnie. – Bryson chciał podać mu kluczyki, lecz Phillips odmówił. – Zadzwonię, żeby przysłano nasz samochód. Rozumie pan, przepisy bezpieczeństwa. – W porządku. Jedziemy do szpitala, ale najpierw wpadniemy do sklepu monopolowego. – Jest niedzielny wieczór, doktorze. – Chryste, zapomniałem. Niech pan posłucha, na Czwartej ulicy jest francuska restauracja. Znam właściciela, poproszę go o butelkę wina. Zresztą to po drodze. – Powinienem donieść o tego rodzaju transakcjach. – Nie ośmieli się pan. Właściciel przywitał Brysona z typową dla restauratorów wylewnością. Co się stało le cher docteur w ramię? Bryson powiedział, że opowie o tym innym razem i wkrótce zdołał wyprosić nie otwieraną butelkę białego burgunda. Doskonale, pomyślał. Nie był pewny, czy Samancie wolno przyjmować jakiekolwiek płyny, ale jeśli tak, nie chciał ryzykować, że upije się albo wpadnie pod wpływem mocnego alkoholu w euforię. Phillips wjechał na parking dla lekarzy. Razem z Brysonem pojechali windą na trzecie piętro. Z założonymi ramionami Phillips oparł się o ściankę windy, tak że po otwarciu drzwi miał nie skrępowany widok na korytarz. Bryson podszedł do dyżurki pielęgniarek, niosąc butelkę wina przy boku jak lampę. Przedstawił się i zapytał, w którym pokoju leży Samantha. Pielęgniarka odszukała nazwisko Brysona na liście tych, którzy mieli prawo do odwiedzin i poinformowała, gdzie szukać pokoju czterysta sześćdziesiąt dwa. Po drodze mijał szerokie okno, przez które widać było salę noworodków. Zatrzymał się przed nią i zajrzał do środka. Zobaczył twarze około trzydziestu śpiących lub rozbudzonych dzieci. Tabliczki z nazwiskami na kojcach pozwalały na identyfikację noworodków. Nigdzie nie widział nazwiska Samanthy. Pod ścianą stały trzy inkubatory. Być może jej syna umieszczono w jednym z nich, by zapewnić mu dodatkową ochronę ze względu na wcześniactwo. Bryson przesunął się, żeby dokładniej przyjrzeć się trzem izolującym urządzeniom. Na stojącym najdalej dostrzegł karteczkę z napisem CHŁOPIEC, KIRSTIN. Dziecko płakało, twarzyczkę pokrywały mu różowe i szkarłatne plamy. Drobne rączki, spowite fałdami białej koszulki trzymało tuż przy głowie. Jedną dłoń wetknęło w usta i zacisnęło wargi na okrytych tkaniną palcach. Najwidoczniej to je uspokoiło, ponieważ przestało płakać. Odprężyło się, przez co widoczne stały się rysy twarzy. Było piękne; łatwo dało się stwierdzić, że to dziecko Samanthy. Bryson nigdy nie lubił zbytnio noworodków, a teraz czuł do tego dziecka jeszcze większą obcość. Nie umiał zdobyć się na ciepłe uczucia wobec niego, potrzebował na to więcej czasu. Na razie nie potrafił zapomnieć, jakim potworem okazała się nie narodzona istota, która usiłowała zniszczyć wszystko, co kochał. Przyglądał się, jak dziecko zapadało w sen. Po paru chwilach ruszył dalej. Zawahał się przed drzwiami pokoju Samanthy, nie wiedząc, czy ma prawo tak po prostu wtargnąć do środka. Czekałby pewnie jeszcze dłużej, gdyby nie zawołała: – Jon? Wszedł na palcach, niepewny, co ujrzy. Bał się, że jego widok wytrąci ją z równowagi. Popatrzyła na niego i uśmiechnęła się promiennie. – Wszystko w porządku. Nie śpię. Lody zostały przełamane. Uśmiechnął się do Samanthy. Jak na osobę jeszcze niedawno zagrożoną śmiercią, wyglądała doskonale. Wspierała się na dwóch poduszkach. Wciąż miała założone wkłucie do żyły, ale usunięto już inną aparaturę. Jej twarz przybrała odcień bardziej zdrowy niż w ciągu ostatnich miesięcy. Zastanawiał się, czy to z powodu gorączki czy też kroplówek. Wpatrywała się w niego rozszerzonymi oczami, tryskając wręcz zdrowiem. – Świetnie wyglądasz. Operacje dobrze ci robią. Zaczęła się śmiać, ale natychmiast przycisnęła dłonie do podbrzusza. – Nie rozśmieszaj mnie, bolą mnie szwy. Podszedł bliżej. – To dobry znak. Powiedz mi, jak się czujesz? – Bolą mnie trochę żebra, ale dostałam zastrzyk przeciwbólowy. Chodź, usiądź na łóżku, dobrze? – przywołała go gestem. Przysiadł obok niej i odstawił butelkę wina, przyglądając się jej uważnie przez cały czas. Ujęła jego dłoń i zauważyła gips. – Co ci się stało w rękę? – zapytała, patrząc na niego zatroskanym wzrokiem. Nie pamięta, pomyślał. – Miałem drobny upadek. Dwa niewielkie złamania. Nie boli mnie, ale muszę nosić to cholerstwo przez kilka tygodni, potem będę jak nowy. Nie pamiętasz... tego, co stało się, zanim zaczęłaś rodzić? – Nie – odparła, przyglądając mu się pełnym wyczerpania, nieco nieuważnym wzrokiem. – Wszystko zaciera mi się w pamięci, może wskutek leków. Czuję się, jakbym miała pustkę w głowie. Nie wiem i nie przypominam sobie wielu rzeczy... Opowiesz mi, co się właściwie działo? – Pewnie – odparł, świadom, że nigdy i za nic nie powie jej całej prawdy. Nie było sensu, żeby o tym wiedziała. Poczuł, że wilgotnieją mu oczy. – Coś się stało? – Cały dzień zastanawiałam się, co ci powiedzieć. Było mi ciężko, przez leki przeciwbólowe w ogóle nie mogłam się skupić. Przygotowałam sobie długą przemowę... ale teraz mam tylko jedno w głowie – powiedziała. – Jon, kochasz mnie? Zadała to pytanie błagalnym tonem; w kącikach oczu zabłysły jej łzy. Bryson powoli pokiwał głową; przepełniały go ulga i czułość. – Och, Sam! Wziął ją w ramiona i przytulił do siebie. Zaczął kołysać z boku na bok, na ramieniu poczuł gorące łzy. Płakała cicho, chociaż właściwie nie można było tego nazwać płaczem, raczej ulgą po skończonej udręce. Odsunął się, uniósł dłonią jej podbródek i bardzo delikatnie pocałował ją w usta. – Wiesz, że tak – powiedział. To wyznanie przyniosło jej ulgę. Widać było, że jeszcze jest wyczerpana przebytą operacją. Odwróciła wzrok i ukryła głowę w poduszce. – O czym myślisz? – zapytał. – O Rosie. Dlaczego musiała wyjechać? – Nie miała wyboru. Już nie wróci. Musiała wyjechać z powodów, na które nie miała wpływu. I chociaż jej już nie ma, wiem, że byłaby szczęśliwa wiedząc, jak wszystko się skończyło. Samantha znów się rozpłakała. Przygarnął ją tak, jak tuli się dziecko, któremu przyśnił się koszmar, cierpliwie czekając, aż się uspokoi. Wkrótce ucichła i trochę doszła do siebie. Popatrzyła na jego podarunek. – Co jest w środku? – Białe wino. Ciepłe. Możesz pić? – Tyle wody, na ile mam ochotę. Chyba możemy uznać wino za postać wody, prawda? – Nie mów tego Francuzom. Dzbanek na wodę na stoliku przy łóżku pełen był pokruszonego lodu. Bryson nałożył go po trochu do papierowych kubków i do obydwu dolał szczodrą porcję białego burgunda. Samantha odczytała kątem oka nalepkę. – Montrachet, grand crus. Dobre? – Wystarczająco dobre, żeby zapomnieć, że pijesz je z papierowego kubka z lodem. – Stuknęli się naczyniami. – Wypijmy. – Za co? – Przychodzi mi na myśl parę rzeczy. Przede wszystkim za szybki powrót do zdrowia. – Wypiję za to. – Upiła duży łyk i odchyliła się na oparcie. Wyraźnie się odprężyła, wciąż jednak wyzierało z niej zmęczenie i niewygoda. – Mmm, doskonałe. – Wyciągnęła kubek po dolewkę. – Smakuje mi z lodem. Może wymyśliliśmy nowy sposób podawania? Jaki jest toast numer dwa? – Za nas – powiedział Bryson, unosząc kubek. – Dobrze – powiedziała, ponownie się z nim stukając. – Co z nami? – Wyjeżdżamy, kiedy tylko poczujesz się lepiej. Daleko, gdzieś w ciepłe strony. Na parę dni, może na tydzień. Tylko we dwoje. – Brzmi cudownie, ale o czymś zapominasz. – Nie przejmuj się laboratorium, nie ucieknie. – O czymś innym. – Nie chcesz wyjechać? – Stropiony, uniósł brwi. – Marzę o tym, ale ja, ty i dziecko to razem trzy osoby. – Och, przepraszam, Sam. Zapomniałem. – Boisz się, że nie będziesz mógł rozwinąć skrzydeł, co? – zapytała ze znużeniem. – Nie... ja... jest mnóstwo miejsc, dokąd możemy się wybrać. – Już nie jestem twoją przyjaciółką, Jon – uśmiechnęła się ze współczuciem. – Wszystko zmieniło się od chwili urodzenia dziecka. Jestem matką. – Nie kochasz mnie, o to chodzi? – Bardzo, bardzo cię kocham. Prędzej czy później musisz jednak zdać sobie sprawę z realiów. – Urwała dla zaczerpnięcia tchu. – Do tej pory żyliśmy w innym świecie, nie wspominając o tym, że nosiłam dziecko innego mężczyzny. Zamierzałam pokonać ten most, kiedy do niego dotrzemy. No cóż, właśnie nadeszła ta chwila, i muszę ci powiedzieć, że to nie mała kładka, ale Złote Wrota. – I? Uśmiechnęła się słabo, muskając palcami jego policzek. Wyraz oczu świadczył o przeszywającym ją znowu bólu. – Piątka za wysiłek. Nie możemy jednak zapominać o rzeczywistości. Jesteś przystojnym, młodym lekarzem, a ja niezamężną kobietą, zmuszoną opiekować się niemowlęciem. To większe brzemię, niż sobie wyobrażasz. Mówisz w tej chwili szczerze i za to cię kocham, ale zrobiłeś już dla mnie dość. Jon. Możesz robić, co chcesz. Jesteś wolny. – Co było do udowodnienia. – Bryson cicho zaklaskał. – Wzruszająca przemowa. Skończyłaś? – Chyba tak. – W takim razie coś ci powiem. Właśnie dlatego szaleję za tobą, że jesteś dziewczyną, po której można spodziewać się takich słów, niezależną i bezpośrednią. Nie potrafisz postępować inaczej. Nie wyobrażaj sobie jednak, że masz monopol na intelekt tylko dlatego, że prezentujesz niezależne poglądy. Też się nad tym długo zastanawiałem. Zgadza się, że nie rozmawialiśmy o tym, znam jednak na pamięć wszystkie argumenty, które właśnie przytoczyłaś, a nawet te, które ci nie przyszły do głowy. Przyglądałem się naszemu związkowi ze wszystkich możliwych stron i doszedłem do jednego wniosku: szaleję za tobą... – Ale, Jon... – Nie skończyłem – przerwał jej. – Zapewniam cię, że do niczego mnie nie zmuszasz. Mam absolutną wolność wyboru, tak samo jak ty, i już dawno zdecydowałem, co zrobię. Wybrałem ciebie, Sam. Z dzieckiem lub bez. Chryste, pragnąłbym cię nawet gdybyś miała dziesięcioro dzieci. – Oczy Samanthy rozbłysły radością, usta ułożyły się w uśmiechu. – No co je, malutka? – sparodiował prostacki slang. – Za dumna, żeby zostać żoneczką doktora? Mam ci to wszystko tłumaczyć jak chłop krowie na granicy? Śmiała się i płakała z radości. Ujęła w dłonie jego twarz i przyciągnęła do wilgotnego policzka, objęła go ramionami. – Nie musisz – odparła. – I nie jestem zbyt dumna. Widziałeś go, Jon? Miałeś okazję się mu przyjrzeć? – Tak, przed chwilą. – Odsunął się nieco. – Jest piękny, Sam. Silny jak koń, zdrowy chłopak. – Przyciągnął ją do siebie i namiętnie pocałował. Gdy ich usta się rozłączyły, Samantha opadła na poduszki. Po oczach widać było, jak bardzo jest zmęczona. – Odpocznij teraz, kochanie – dokończył Bryson. Dłonią przymknął powieki Samanthy, a ona, trzymając go za rękę, przytuliła do niej policzek i wyciągnęła się w pościeli. Bryson przyglądał się, jak zapada w sen. Poczuł się spokojny, jakby trochę zrezygnowany. Samantha była jego, już na zawsze. Nie dopuściłby, aby cokolwiek ją skrzywdziło. Nawet jeśli oznaczało to ukrywanie przed nią prawdy, przystawał na to z radością. Lepiej było samotnie nieść brzemię winy ich obydwojga, niż ryzykować szkody, jakie może wyrządzić ujawnienie rzeczywistości. Mimo wszystko miał szczęście, że wywinął się tak łatwo. O mało nie zabił Samanthy i nie pogrzebał swojej kariery. Gdyby kiedykolwiek odważył się oszkalować uniwersytet, skandal zrujnowałby ich obydwoje. Przyszłość... Może nie będzie tak smętna, jak sobie wyobrażał. Znajdzie z Samanthą mały zakątek dla nich obojga, a z czasem może nawet przywiąże się do dziecka. Uśmiechnął się do swoich myśli. Będzie z nich piekielnie udana rodzinka. ROZDZIAŁ 28 Strażnik uniwersytecki pogrążał się w drzemce. O drugiej nad ranem mijały dwie trzecie jego nowego przydziału – dwunastu godzin pilnowania centrum komputerowego. Gorączkowa krzątanina, trwająca w ośrodku przez cały dzień, zakończyła się o ósmej wieczorem – dwie godziny po objęciu przez niego dyżuru. Do dziewiątej opuściło gmach paru ostatnich elektrotechników, zabierając ze sobą prymitywne narzędzia swojej profesji. Nie odzywali się do wartownika; z ich zachowania wynikało, że są to zatrudniani przez rząd fachowcy, czasowo oddelegowani na uniwersytet: szybcy, dokładni i wydajni. Strażnik nie pytał, do czego służą ich aparaty, nikt się zresztą tego po nim nie spodziewał. Chociaż wartownicy i technicy mieli zbliżony zakres obowiązków, nie zachęcano do zawierania bliższych znajomości między przedstawicielami różnych grup zawodowych. Wartownik zajmował się ochroną obiektu, technicy – obsługą sprzętu elektronicznego. Były to zupełnie odrębne dziedziny. Strażnik nie zawracał głowy im, a oni jemu. Szybowali po tym samym niebie, ale w innych prądach powietrznych. Z prowadzonych przez techników pogawędek strażnik wywnioskował, że szukali źródła jakiejś awarii. Rozmowy kończyli zazwyczaj wzruszaniem ramionami, co świadczyło, że niczego nie znaleźli. Laboratorium opuszczali z takimi samymi minami, dowodzącymi znużenia i zadowolenia z siebie, jak dziesiątki ich kolegów, którzy krzątali się tu wcześniej. Czegokolwiek szukali, albo to znikło, albo nigdy tu tego nie było. Technicy przypominali wartownikowi wyczerpane załogi transportowców C-147, pokonujących podczas monsunów trasę do Danang nad Morzem Południowochińskim. Podobnie jak oni sprawiali wrażenie wyczekujących burzy, która nie przyszła. Nawigator do pilota: droga wolna. Od swojego szefa strażnik dowiedział się tylko tyle, że zostało naruszone bezpieczeństwo komputera. Zapewne chodziło o włamanie. Szef powiedział, że technicy będą testować komputer, ale nie wyjaśnił dokładnie o co chodzi. W świecie, gdzie pilnie strzeżono rozpowszechniania informacji, nie było potrzeby, żeby wartownik wiedział więcej. Po odejściu techników strażnik porozumiał się z uzbrojonym wartownikiem pilnującym wyjścia. W budynku panował spokój. Strażnik zamknął drzwi od środka; wiedział, że zostanie zmieniony dopiero o szóstej rano. Powoli zrobił obchód centrum komputerowego, zaglądając we wszystkie kąty. Szukał zakamarków, w których można było umieścić bombę lub zainstalować podsłuch. Chociaż wiedział, że niczego nie znajdzie, jago zawód nakazywał sumienność. Podczas poszukiwań obszedł centrum komputerowe trzykrotnie, zarówno z poczucia obowiązku, jak i nudów. Każdy obchód trwał godzinę, więc do północy był już zmęczony, znudzony – i usatysfakcjonowany, że wszystko jest w porządku. Nie cierpiał maszyn. Uważał je za zimne i obojętne; nie wyobrażał sobie, żeby praca przy nich mogła dawać zadowolenie. Nawet wyjątkowo skomplikowany komputer był dla niego tylko wielką bryłą metalu. Przypominał sobie czasy, kiedy pracował w służbie rządu. Wciąż marzyły się mu patrole, gorączka pościgów, nawet monotonne przepytywanie potencjalnych świadków. Wszystko było lepsze niż gnicie na nowej posadzie. Może czułby się lepiej, gdyby komputer działał, gdyby migały na nim diody i obracały się szpule. Najwidoczniej jednak urządzenie wyłączono. Panowała całkowita cisza i bezruch; maszyna spała. Strażnik usiadł przed konsoletą. Czekały go jeszcze cztery godziny nudy. Pogrążył się w zadumie, popuszczając wodze fantazji. Przymknął oczy i wyobraził sobie długie, kręte zaułki Tangeru, gdzie ścigał chińskiego kuriera. Poddał się bez reszty gorączce pościgu. Głowa drzemiącego strażnika zaczęła opadać na piersi. Wkrótce pogrążył się w głębokim śnie. W centrum komputerowym zapanowała cisza. Po raz pierwszy od uruchomienia MEDIC był wyłączony i zupełnie nie kontrolowany. Bezczynne kilometry splątanych przewodów czekały na wezwanie do działania. MEDIC przypominał w tej chwili uwięzioną w kokonie gąsienicę potrzebującą pomocy człowieka do zrzucenia starej powłoki i przekształcenia się w dojrzałą postać. Wymagał ludzkiego dotknięcia, które wyzwoliłoby zamkniętego motyla. MEDIC nie zamierzał jednak czekać. Na konsoli zapłonęło zielone światełko, rozległo się szczęknięcie, po cichu zaczęła obracać się jedna ze szpul. Drzemiący gigant budził się powoli. W sali noworodkowej panował spokój. O drugiej w nocy skończyło się karmienie i wszystkie noworodki po zaspokojeniu głodu spały w kojcach. Pielęgniarki pogasiły część świateł i wyszły uzupełniać formularze. W inkubatorze z napisem CHŁOPIEC, KIRSTIN dziecko spało spokojnie na brzuchu. Nagle otworzyło oczy. Po przeciwnej stronie miasteczka akademickiego zabrzmiał zew, na który trzeba było odpowiedzieć. Wyciągnęło po kolei stopki, jak wypróbowujące skrzydła pisklę. Przetoczyło się na bok – czego nie potrafiłby zrobić normalny noworodek – przycisnęło dłonie do plastikowej pokrywy inkubatora i uniosło nieco głowę nad materacyk. Czuło jej ciężar – po raz pierwszy doznawało ziemskiego przyciągania. Przekręciło główkę na bok. Po siedmiu miesiącach w łonie matki jego oczy przywykły do mroku. Popatrzyło na salę noworodkową przez pleksiglasową osłonę. Dostrzegło kojce innych noworodków, zauważyło siedzące przy biurku pielęgniarki zajęte pracą, całkowicie nieświadome, że obserwuje je czyjś czujny wzrok. Dziecko w ogóle nie mrużyło oczu. Na razie zadowalało się pobieżną obserwacją, szukaniem najistotniejszych elementów otoczenia. Z każdą chwilą zyskiwało coraz większą pewność siebie. Oczy rozgorzały mu krystalicznym błękitem. Nie były to oczy zwykłego dziecka, drżące, niewidzące źrenice noworodka, ale czujne, przenikliwe oczy łowcy – szybującego wysoko orła, rozglądającego się po okolicy w poszukiwaniu ofiary. * Soul food (ang.) oznacza „strawę duchową”. Jest to również nazwa tradycyjnych potraw Murzynów z południa Stanów Zjednoczonych, na które składają się proste warzywa i mięsa gorszej jakości, na przykład podroby (przyp. tłum.). * Gra słów (ang.) oparta na podobieństwie brzmienia: soul – dusza; sole – sola – gatunek ryby (przyp. tłum.). * Gran = 648 mg (przyp. tłum.). 1