Edmund Niziurski Szkolny lud, Okulla i ja Wydawnictwo „Nasza Księgarnia” Warszawa 1988 Wydanie III Spis treści ROZDZIAŁ I – I ZNÓW MIESZAM SIĘ W NIE SWOJE SPRAWY ROZDZIAŁ II – KLIPS ROZDZIAŁ III – CZY KONIECZNIE MINUS SZEŚĆ? ROZDZIAŁ IV – DOBRY JEST NASZ BRAT OBARA ROZDZIAŁ V – TESTY, IZMACJE I PULPETACJE ROZDZIAŁ VI – ZAGADKOWA AFERA TANDEMU ROZDZIAŁ VII – WARIANT ZERO ROZDZIAŁ VIII – CZY MUSIAŁEM RATOWAĆ KUGLEWICZA? ROZDZIAŁ IX – IDĘ NA ODSTRZAŁ ROZDZIAŁ X – DALSZY CIĄG SPRAWY KUGLEWICZA ROZDZIAŁ XI – AMSTERDAM POMŚCIMY ROZDZIAŁ XII – CYRKOMANIA ROZDZIAŁ XIII – PRZEŻYWAM WSTRZĄS LUDYCZNY ROZDZIAŁ XIV – JAK WZBUDZIŁEM DRESZCZ GOGICZNY ROZDZIAŁ XV – ŚPIĄCA KRÓLEWNA ROZDZIAŁ XVI – DZIWNE ZDARZENIE NA SIEKANCE ROZDZIAŁ XVII – UCIECZKA CZY POŚCIG? ROZDZIAŁ XVIII – ŚLEDZTWO ROZDZIAŁ XIX – AKCJA W SAMOTNYM DOMU ROZDZIAŁ I I ZNÓW MIESZAM SIĘ W NIE SWOJE SPRAWY Arek spóźniał się jak zwykle. Już od pół godziny czekałem na niego niecierpliwie na ławce przy korcie Osiedla Zachodniego. Od samego początku podejrzewałem, że umówiony czas spotkania jest nierealny. O siódmej rano ten nicpoń śpi jeszcze jak zabity i w żaden sposób nie może być na chodzie. O siódmej rano może najwyżej być szarpany za ucho i wyciągany z betów przez przedwcześnie otyłą osobę w kwiecistym szlafroku i z głową najeżoną strasznymi papilotami, która to osoba ma nieszczęście być jego matką a moją ciotką. Dlatego jeszcze wczoraj wyraziłem wątpliwość, czy pora spotkania jest odpowiednia i czy nie kłóci się z jego stylem życia. — To prawda — odrzekł bez żenady — ale właśnie tak się składa, że od jutra zmieniam styl. Od dwóch lat to słyszę, lecz doprawdy trudno z nim było dyskutować. W końcu to ja zmieniłem miejsce zamieszkania, to ja przenoszę się do tej nieszczęsnej szkoły pod wezwaniem Narcyzy, to ja proszę go o parę informacji o tej budzie, abym nie czuł się zupełnie zagubiony. No, więc czekałem cierpliwie. Nadszedł wreszcie zasapany i spojrzał nerwowo na zegarek. — Niestety mamy bardzo mało czasu i nie zdążę cię we wszystko wtajemniczyć. Więc tylko ogólnie. Najpierw weź to — wyciągnął z teczki kilka zabazgranych arkusików papieru. — Tu masz plan orientacyjny budy — żebyś nie błąkał się jak osesek, a tu mały „katalog” wszystkich gogów. Naszkicowałem z grubsza ich wygląd. Niebezpiecznych ująłem w ramki... — Ależ to... karykatury! — zauważyłem. — Po prostu uwydatniłem cechy, po których najłatwiej ich rozpoznać. Przy każdym krótka notka. Wszystko zmieściłem na połowie kartki. Możesz ją trzymać w mankiecie... A tu masz nazwiska najbardziej niebezpiecznych typów w twojej klasie. Najgorszych podkreśliłem na czerwono. — Męccy? — przeczytałem zaskoczony. — Ci bracia? — Znasz ich? — Oszukali mnie raz na znaczkach. — Tylko raz? — Tak. — A potem? — Widziałem ich tylko z daleka, jak bili Zygę. — Nie wtrącałeś się? — Byłem trzymany przez dwu goryli po drugiej stronie alei. — To dobrze. Chyba cię nie poznają — powiedział Arek. — Niebezpieczny jest także Kocio. — Kocio? — Konstanty Kocemba z szajki Ciesielskiego, wiesz, słyszałeś chyba o Ciesielskim. Robi zawsze dużo zamieszania na meczach. Uważają go za znawcę piłki, bo ma brata trenera. Niebezpieczny fanatyk piłkarstwa. Kocio też. Do tego jest duży i silny i lubi się popisywać siłą. I uważaj na Wyrzka! — Też atleta? — Nie, to gnój, co skarży i donosi. Ale najbardziej niebezpieczny jest Złośliwy Miecio. — Jak go poznam? — Trudno go opisać, bo niczym się nie wyróżnia... na zewnątrz. No, taki zwyczajny. Do tego zmienia co trochę wygląd, inaczej się ubiera i w ogóle. Będzie się chciał na pewno z tobą przywitać i poda ci rękę. Ale ty w żadnym wypadku nie przyjmuj! — Dlaczego? — Bo to jest jego stary numer. Ma w ręce kolec. Zupełnie nic nie widać, a on między palcami ma ukryty kolec. Facet go ściska za rękę i wije się z bólu. A Złośliwy Miecio śmieje się zadowolony. — Obrzydliwy szczeniak! Co za poziom! — skrzywiłem się. — Tak, facet jest nie na poziomie. — A kto jest na poziomie? — Na poziomie jest Suplicjusz, ale nic ci to nie da. On koleguje tylko z książkami... — Kujon? — Geniusz. On ma cały program szkolny w małym palcu. — Faktycznie, to raczej nie dla mnie — przyznałem samokrytycznie. — No, a inni? — Masz ich zapisanych na tej kartce. Ja naprawdę nie mam czasu — spojrzał niecierpliwie na zegarek. — No, to tylko krótko o gogach. Zacznij od dyrektora — zaproponowałem. — Dyrektor Rumpel się nie liczy — powiedział Arek. — On nie zajmuje się pojedynczymi uczniami. — A co robi? — Wykańcza szkołę. — W jakim sensie? — W starym i dobrym sensie tego słowa. Naszej budzie brakuje jeszcze dużo rzeczy. Pracownie nie urządzone. Sala gimnastyczna nie gotowa... Tak, że dyra praktycznie masz z głowy. Natomiast strzeż się Okulli! — Kto zacz? — Wicedyrektorka. Podobna do kobry i równie jadowita. Naprawdę nazywa się Renata Okulczycka. Groźny jest także Trąbaczewski, nasz chemik, zwany popularnie Trąbą. — Dlaczego groźny? — Z powodu sinusoidy psychicznej. Ma niebezpieczne zafalowania, przypływy i odpływy energii. Bardzo męczący facet. Raz jest roztargniony, półprzytomny, aż się prosi, żeby mu chodzić po głowie, to znów popada w niezdrową nadczynność gogiczną. Jedno jest pewne. Facet nauczy cię chemii. Poza tym jest sprawiedliwy. Aha, jeszcze jedno. To też może ci się przydać. Trąba kocha się od dwóch lat w pani Rosińskiej od przyrody, czyli Szufli, ale bez wzajemności, bo Szufla woli Geparda. Tak nazywamy pana Soczewiaka od wuefu. Ma wygląd chorowity, ale nie próbuj z nim żadnych sztuczek. Na Geparda nie ma mocnych... Uważaj także na fizyka Ostańko. To typ maniakalny. Może cię zadręczyć na śmierć, jeśli uzna, żeś wart „radosnej męki uczenia”, więc miej się na baczności, chyba że lubisz „radosne męki”... — A dajże mi spokój — wzdrygnąłem się. — Jedźmy dalej. — Nie ma po co. Dalej jest mdło. Kocia od geografii jest mdła. Ciemiężny od historii jest mdły, Rubaszko jest mdły. Zresztą i Szufla jest mdła, nie wiem, co Gepard w niej widzi. To byłoby chyba wszystko. — A tak ogólnie?... Da się żyć? — Ogólnie, to źle trafiłeś. Najgorsza klasa w budzie. Okropne typy. Dlatego przeniosłem się w tym roku do siódmej c na drugie piętro. A cóż dopiero ty z tym swoim pechem. Żal mi cię. Będziesz tam nie tylko frycem, będziesz tam czarnym robolem, zobaczysz! — To co mi radzisz? — Najlepiej nie zbliżaj się na razie do nikogo, do nikogo sam nie zagaduj i nie mieszaj się do niczego. Choćby cię rączka nie wiem jak swędziała, nie sięgaj, gdzie wzrok nie sięga. Ograniczamy się do bezpośredniego pola widzenia... — Adam Mickiewicz radził inaczej — zauważyłem przytomnie. — Adam Mickiewicz nie był nowym w budzie u Narcyzy, ty jesteś, więc pamiętaj: uszy po sobie, oczka skromnie spuszczone. Inaczej napytasz sobie biedy i podpadniesz z miejsca. * * * Starałem się przestrzegać tych przykazań. W szkole kryłem się po kątach i nie reagowałem na zaczepki. Ale w duchu przeklinałem Arka. Bo właśnie tym dziwnym zachowaniem zwróciłem uwagę klasy. Od razu nazwali mnie „Dzikusem” i zaczęli robić sobie ze mnie zabawę. „Chodźcie, chłopaki, zobaczcie, przyprowadzili Dzikusa! Chodź, Dzikus, pokaż się. Czemu się tak kryjesz? Nie ugryziemy cię! Tu sama kulturalna młodzież. I mamy wysoko rozwiniętą świadomość klasową... Chodź, uświadomimy cię nieco!” I wszyscy śmiali się, tylko dwu się nie śmiało. Jeden czytał zawzięcie gazetę. Spojrzałem do notatek Arka. To pewnie ten Suplicjusz, intelektualista, najlepszy uczeń w klasie. A drugi — to sympatyczny, nieśmiały chłopczyna z obandażowanym uchem. Podszedł do mnie i poklepał mnie po ramieniu, jakby chciał dodać mi otuchy. — Nie przejmuj się. Oni tak z każdym na początku — powiedział. — Jak przetrzymasz do jutra, wszystko się ułoży. — Ba, ale czy przetrzymam? — wyraziłem wątpliwość. — Pomogę ci — zaofiarował się. — Zawrzyjmy przyjaźń i sztamę. Podał mi rękę. Uścisnąłem ją mocno i krzyknąłem głośno z bólu. No, więc stało się. Mimo przestróg Arka, dałem się podejść Złośliwemu Mieciowi i nabrać na jego słówka. Cała klasa pokładała się ze śmiechu, a ja patrzyłem ze zgrozą na moją rękę, z której wolno spływały kropelki krwi. Ze zgrozą i upokorzeniem. Ale nagle wszyscy umilkli, bo zjawili się Męccy. Nie pytając o nic, Duży Męcki od razu strzelił Złośliwego Miecia w ucho. — Wiesz za co? — zapytał. — Nie wiem... — Nie lubię, jak się powtarzasz. Dbaj o repertuar. Złośliwy Miecio wycofał się spiesznie, mierząc Męckich ponurym spojrzeniem. — To twoja pierwsza szansa — mruknął do mnie Suplicjusz obserwując zajście zza gazety. — Oni nie cierpią się wzajemnie. Wykorzystaj to. Ale ja wolałem nie wykorzystywać tej szansy. Zdegustowany powlokłem się do biblioteki na drugim piętrze, pożyczyłem pierwszy tom Wielkiej Encyklopedii Powszechnej i zaszyłem się z nim w najbardziej ustronnym miejscu tego szlachetnego przybytku. W ten sposób wszystkie przerwy miałem z głowy. Bałem się tylko, czy coś nie wydarzy się na lekcjach, ale szczęśliwie nic się nie wydarzyło. Kocia od geografii była mdła, Ciemiężny od historii był mdły, Rubaszko od polskiego był mdły — a wszyscy jacyś senni, o mało co nie pospaliśmy razem z nimi. Rzecz jasna okoliczność ta była dla mnie nadzwyczaj pomyślna. Po prostu nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Już myślałem, że ten pierwszy dzień u Narcyzy mam z głowy, aż tu nagle... Lecz to warto opowiedzieć nieco dokładniej i po kolei. * * * Otóż wszystko zaczęło się po lekcjach. Szkoła była już na pół opustoszała. Tylko na korytarzach, na różnych piętrach, uwijały się grupy porządkowe zamiatając, odkurzając i froterując. Monotonne buczenie odkurzaczy i elektroluksów co trochę zagłuszały ryki rozbawionej młodzieży i śmiech. Po piętrach biega Gepard, ucisza i kontroluje, ale podobno o czwartej ma masaż, więc zaraz sobie pójdzie. Nie musiał nikt mi go przedstawiać. Od razu go poznałem. Jest taki jak na karykaturze Arka. Malutka, krótko ostrzyżona główka, zapadłe policzki, długie nogi, zgarbione plecy. Staram się nie zwracać jego uwagi i na razie mi się udaje. A swoją drogą trzeba mieć wyjątkowego pecha, pierwszy dzień w nowej budzie i od razu trafiam na dyżur. Sprawdziły się czarne proroctwa Arka. Mnie jako nowemu przypadła oczywiście najgorsza robota. O dopuszczeniu do sprzętu mechanicznego nie ma mowy. Służę do wynoszenia śmieci klasowych. Biegam tam i z powrotem po schodach, podczas gdy Męccy bawią się odkurzaczem. Udają, że odkurzacze i froterki to sprzęt wojskowy. Już urządzają potyczki w korytarzu. Po obstrzale artyleryjskim przystępują do ataku na szczotki i ścierki. Pół klasy bawi się z nimi. Już są na końcu korytarza. Wielka bitwa Pod Gablotami kończy zwycięską batalię... w sposób chyba raczej nie zaplanowany przez żadną ze stron walczących. Właśnie przechodziłem z kubłem pełnym śmieci z gabinetu wychowania plastycznego, gdy usłyszałem jękliwy brzęk tłuczonej szyby. Spojrzałem. To poleciała szyba ze ściennej gabloty sportowej. Chyba Duży Męcki w zapale bitewnym wymachując szczotką rąbnął o szklane wieko gabloty. No i stało się. Bitwę natychmiast przerwano. Gdyby to jakaś inna gablota. Ale gablota sportowa była oczkiem w głowie nie tylko połowy młodzieży, ale i grona nauczycielskiego z dyrektorem Rumplem na czele, nie mówiąc oczywiście o Gepardzie, który miał nad nią pieczę. Toteż nastąpiła ogólna konsternacja i, rzec by można, osłupienie. Wszyscy zastygli w miejscu i nasłuchiwali ze strachem, kiedy odezwie się Gepard. Ale on się szczęśliwie nie odzywał. Nie słyszał? Czy już go nie było? Po krótkiej, cichej dyskusji Męccy zdjęli gablotę i ustawili ją na parkiecie opartą o ścianę, a następnie wyciągnęli gwóźdź z muru. — Pamiętajcie — zagrozili wszystkim. — Wersja jest taka: gablota sama spadła i potłukła się. Gwóźdź nie wytrzymał drgań. Były wibracje naturalne od odkurzaczy i froterek. Wytworzyło się pole magnetyczne... Nałożyły się fale dźwiękowe i spowodowały szarpnięcie akustyczne... Do reszty osłupiałem słuchając tych naukowych wywodów. Moja mina nie spodobała się Małemu Męckiemu, bo popatrzył na mnie podejrzliwie i mruknął: — Co się tak gapisz?! Zmiataj na dół z tym kubłem i ani słowa nikomu, bo zdefasonuję ci mordę! Pamiętaj, Dzikus! I każdemu innemu, kto wsypie, zrobimy to samo! A teraz już was nie ma! Nie miałem zamiaru podporządkować się temu typkowi, ale zostałem dosłownie zepchnięty ze schodów przez czmychającą tłuszczę. Gdy trzy minuty potem wdrapałem się ponownie na górę, już nikogo przy gablocie nie było oprócz znanego skarżypyty Wyrzka, który właśnie wypełzł ostrożnie zza sąsiedniej szafy. — Co teraz będzie? — zapytałem. — Nic — wzruszył ramionami. — Męccy poszli po szklarza? — E tam. — Sami wprawią? — Coś ty! — Nie rozumiem. Zostawią tak, jak jest? — No chyba. Niemrawo wziąłem się do sprzątania potłuczonego szkła, którym zasypana była podłoga. Wyrzek spojrzał na mnie ni to zdumiony, ni przerażony. — Zostaw — warknął. — Dlaczego? Przecież można się pokaleczyć. — Zostaw — powtórzył. — Będzie na ciebie, że ty stłukłeś. Wiejmy lepiej jak oni... — pociągnął mnie, ale w tej samej chwili rozległ się tupot kroków i wbiegła grupa Ciesielskiego, która sprzątała pobliskie pracownie. — Patrzcie, gablota! — Poszła w drobny mak! — To wy? — spojrzeli na nas podejrzliwie. — Nie, to nie my — zasapał Wyrzek. — My tylko patrzymy... — Jak nie wy, to kto? Wyrzek już otworzył usta, ale widać przypomniał sobie groźbę Męckiego, bo wydał tylko nieartykułowany dźwięk. Zresztą grupa już go nie słuchała, bo właśnie podbiegł sam Ciesielski. — Palimy Jacka Bankiera! — krzyczał z daleka. Nie zrozumiałem w pierwszej chwili. Dopiero potem zorientowałem się, że gablota poświęcona jest w całości piłkarstwu. Same wycięte z gazet i czasopism ilustrowanych zdjęcia piłkarzy, fragmentów meczów, a w środku duża fotografia zamyślonego, znanego trenera, Jacka Bankiera. — Palimy Jacka Bankiera — powtórzyli chłopcy. — Ale za co?! — zdumiałem się. Nikt jednak nie kwapił się z odpowiedzią. W ogóle nikt nie zwracał na mnie uwagi. Wszyscy obserwowali Ciesielskiego, który z dziwnym uśmiechem na twarzy wyrwał z planszy gabloty fotografię trenera i wymachując nią ponad głowami kolegów, zarżał: — Zapałki! Kto ma zapałki? — Zwariowali?! Naprawdę chcą go spalić?! — wykrztusiłem. — Chyba tak — mruknął Wyrzek. — Założyli się, że drużyna Bankiera nie poniesie żadnej porażki w meczach towarzyskich za granicą aż do samego Mundialu. — To fanatyzm! — Oczywiście. Ale przegrali zakład i muszą... no... muszą spalić Jacka Bankiera. — Idiotyczne zakłady. Panowie, zastanówcie się — próbowałem apelować do Ciesielskiego i jego grupy, ale gdzie tam. Już mu podali zapałki, już ktoś przytrzymał ilustrację, a Ciesielski nie bez przyjemności przyłożył płonącą zapałkę do podobizny znakomitego trenera. Buchnął płomień. Ciesielski rytualnym gestem rozsypał popiół po głowach fanatyków, otrzepał ostentacyjnie ręce i na tym ceremonię skończono. Z gromadnym rykiem stado Ciesielskiego opuściło korytarz. — Ale będzie draka! — Wyrzek oblizał wargi, jakby już smakując czekającą go przyjemność. — Teraz już dostaną za swoje. — Myślisz? — A ja im przyłożę gwóźdź do trumny. — Ty? — Powiem Szufli — Wyrzek znów oblizał wargi i oczy mu się zaświeciły. — O Męckich i o nich. Wszystko powiem. — Nie zrobisz tego — zamruczałem. — Powiem — sapał Wyrzek. — Nie zależy mi. I tak będzie na mnie, czy poskarżę, czy nie. Zawsze na mnie zwalają. — Przecież skarżysz — powiedziałem. — Ja? — Ty. Może się wyprzesz? — Nie. To fakt, czasem skarżę. Ale nie zawsze. — No, to oducz się. — Ale jutro i tak mnie obiją. — Obronię cię. Wyrzek spojrzał na mnie. — Raczej wątpię, czy potrafisz. — Przekonasz się jutro — warknąłem. — A teraz pryskaj. Ten pan od wuefu tu się kręci, nie chciałbym, żeby cię widział. — Soczewiak? — Tak. Soczewiak. Słyszę jakieś kroki. Na wzmiankę o Soczewiaku Wyrzek natychmiast wziął nogi za pas. Ale to nie był Soczewiak. Z głębi korytarza biegło dwu korniszonów. Jeden ze ścierką i butelką siluksu do czyszczenia szyb, a drugi z kubłem wody. Poznałem ich kiedyś podczas moich krótkich zresztą występów w sekcji gimnastycznej klubu. Ten mniejszy ze ścierką, czarny jak Cygan, to był niejaki Pigment, jego prawdziwego nazwiska nie znałem, a ten drugi z kubłem, krępy głowacz w pasiastej marynarskiej koszulce, nazywał się Kicuch. Chodzili do siódmej b w tej budzie i obaj cierpieli z powodu swojego nikczemnego wzrostu. Biedacy wierzyli, że intensywne ćwiczenia na przyrządach, a zwłaszcza długotrwałe zwisy na drabinkach dodadzą im po parę centymetrów. Na widok stłuczonej gabloty najpierw zastygli obaj nieruchomo, a potem Pigment wydał dziki zwierzęcy krzyk rozpaczy, doskoczył do pustych ram, osunął się na kolana i zaczął się kiwać do samej ziemi w jakimś zapamiętaniu, dosłownie walił głową w podłogę jak człowiek wschodu bijący w meczecie pokłony. — Co ty wyrabiasz?! — dopadłem do niego i próbowałem go podnieść, ale był ciężki jak ołów. — Zostaw go — mruknął uśmiechnięty Kicuch i mrugnął okiem, jakby mnie brał na świadka dobrego ubawu. — Co mu się stało? — zapytałem. — Przygnębiło go to — wyjaśnił Kicuch wskazując na gablotę. — Ale żeby aż tak?! — On jest dyżurnym, to znaczy strażnikiem tej gabloty. Beknie za to... — Człowieku — zwróciłem się do Pigmenta — czemu się tak przejmujesz? To przecież nie twoja wina. To zrobili Męccy i Ciesie. W razie czego poręczymy za ciebie. Pigment przestał się kiwać i podniósł głowę. Miał czarne i piekielnie smutne oczy. — To nic nie da. Jesteś nowy i nie wiesz — jęknął. — Jestem na obserwacji. — Na jakiej obserwacji? — zdumiałem się. — Pan Soczewiak mnie obserwuje. — Wciąż nie rozumiem. — Posłuchaj — wtrącił się Kicuch — u nas tak jest: jak nie mogą dać sobie rady z uczniem, to go odsyłają do Soczewiaka. — Dlaczego do Soczewiaka? — Bo on z każdym daje sobie radę, bo chłopcy go się boją, mówią, że był wychowawcą w poprawczaku. Więc odsyłają do Soczewiaka, a on bierze skazańca do galopu... — I... i co mu robi? — dopytywałem. — No, niby nic poza... poza regulaminem. Tylko mówi do ciebie: „Jesteś u mnie na obserwacji. Wiesz, że ja umiem obserwować”. I wpatruje się w ciebie nieruchomo żółtymi oczkami jak gepard i ma takie spiczaste uszy i krótkie włosy na sztorc. A tobie skóra cierpnie. A potem wyznacza ci „pracę społeczną” do wykonania. Właśnie jemu wyznaczył czyszczenie i pilnowanie tej gabloty. Pigment pociągnął nosem i jęknął: — Tak... Ona już raz była stłuczona i Gepard... to jest pan Soczewiak powiedział, że mam jej strzec jak oka w głowie i... i że czyni mnie o... osobiście od... odpowiedzialnym, bo... bo z trudem ją wywalczył u Okulli, bo Okulla nie znosi piłkarzy i chciała tę gablotę przekazać esperantystom... I jak się coś stanie gablocie, to pójdę do konia. Tak powiedział. — Do konia? Jak to? — Do konia gimnastycznego. Będę musiał skakać przez konia. Na wuefie. Przez konia i na konia, z nogami tak i tak... na różne sposoby. Wiesz, ile jest ćwiczeń na koniu? A ja mam krótkie nogi! — Pigment patrzył na mnie z prawdziwym przerażeniem w oczach. — No, powiedz, Kicuch, czy ja mogę te... te wszystkie ćwiczenia? — Choćby ze skóry wyskoczył, nie potrafi — przyznał Kicuch. — Bo Gepard zadaje coraz trudniejsze, aż w końcu każdy wysiada, rozbija się o konia, przewraca, spada, a cała klasa ma ubaw. Rozumiesz teraz, dlaczego zapisaliśmy się w klubie do sekcji gimnastycznej. Myślałeś pewnie, że chodzi nam o wydłużenie ciała... Nie. Nam chodziło przede wszystkim o zaprawę. Żeby Gepardowi nie było łatwo niszczyć nas przed klasą. Rozumiesz? Skinąłem głową. Rozumiałem. Wiadomo, że na wuefie można ośmieszyć najbardziej poważnego i mądrego człowieka, udowodnić mu niedołęstwo, pogrążyć w otchłań upokorzenia i wstydu, unicestwić! Jeszcze jak się ma takie nędzne parametry cielesne jak Pigment! I nic nie można zrobić Gepardowi, ani poskarżyć się. Ćwiczenia na koniu są w programie i Gepard zawsze może powiedzieć, że tylko przerabiał program. — Masz rację, Pigment — mruknąłem. — To fatalne. W tej sytuacji faktycznie możesz podpaść Gepardowi z tą gablotą, ale co ja mogę zrobić. Chyba, że... — urwałem nagle i rozejrzałem się po korytarzu. — Masz jakiś pomysł? — Pigment ożywił się. W jego bezdennie czarnych i smutnych oczach zabłyszczało światełko nadziei. — Można by zamienić gabloty — bąknąłem. — Jeśli któraś jest pusta... — Żadna nie jest pusta. Już sprawdziłem — zachichotał Kicuch, jakby go to bardzo bawiło. Zdenerwował mnie. — Czemu się głupio śmiejesz? — Ja śmieję się? Nic podobnego! — zaprzeczył gwałtownie. — Co teraz będzie?... — jęczał Pigment. — Co teraz będzie? — W oczach miał autentyczne łzy. — Uspokój się. Do jutra daleko. Na pewno coś wymyślimy — pocieszałem go, ale sam nie wierzyłem w to, co mówię. — A jak Gepard przyjdzie? — Nie musi przyjść. — Już idzie! — syknął Kicuch. Pigment zastygł w miejscu. Od strony schodów istotnie dały się słyszeć sprężyste kroki. — To on! — pisnął Kicuch do struchlałego Pigmenta. — Przyszedł cię skontrolować! — Tak... to on! Jestem pod obserwacją — wybełkotał Pigment i rzucił się do ucieczki w głąb korytarza. Wzruszyłem ramionami. Za bardzo histeryzuje, to fakt, stracił zupełnie głowę, ale nie da się zaprzeczyć, że wpadł w niezłą kabałę. A potem pomyślałem, że niepotrzebnie roztkliwiam się nad Pigmentem. Co mnie obchodzi Pigment i jego gablota? Jestem nowy w tej pieskiej szkole. Mam dość własnych kłopotów. W tym momencie napotkałem kpiący wzrok Kicucha. Stał, żuł gumę i uśmiechał się pod nosem. Rozzłościł mnie ten jego uśmiech. — Ty też zmykaj — warknąłem. — Ja? Dlaczego? — Kicuch nie miał ochoty. — Bo nie podobasz mi się! — Ja? — Zmiataj! No już! — odepchnąłem go. Wątpię czy by mnie usłuchał, gdyby na korytarzu pojawił się rzeczywiście pan Soczewiak, Kicuch był zbyt lepny i ciekawy, ale zamiast Soczewiaka pojawił się niespodziewanie Złośliwy Miecio. Na jego widok Kicuch skrzywił się z niesmakiem i wycofał już bez wahania. — Skąd się tu wziąłeś? — zapytałem Miecia. Miecio przystanął w bezpiecznej odległości niepewny moich intencji. — Byłem w gabinecie lekarskim. Zmieniali mi opatrunek ucha — wyjaśnił. — Słyszałem jakieś wrzaski, więc przybiegłem. — Bardzo słusznie — zauważyłem. — Chodź, nie bój się. Miecio wciąż miał opory. — No, chodź, nic ci nie zrobię, słowo. Obejrzysz sobie — wskazałem na gablotę. Miecio posunął się dwa kroki i wlepił wzrok w obiekt. — Teraz wszystko rozumiem. Palili Jacka Bankiera? — Uśmiechnął się krzywo i poprawił sobie nowy opatrunek na uchu. — Dobrze kojarzysz — powiedziałem. Miecio posunął się znów o krok. — Już się mnie nie boisz? — zapytałem. Potrząsnął głową. — Czuję, że mi przebaczyłeś — oglądał sobie paznokcie. — Dobrze czuję? — Masz znakomite czucie — powiedziałem. — No, to sztama — wyciągnął rękę, ale ja cofnąłem moją dłoń jak oparzony. Miecio roześmiał się. — Tobie się zrobił odruch, Dzikus! — Możliwe — rzekłem chłodno. — To ci przejdzie — powiedział Miecio — jak popracujemy razem. — Popracujemy? Ja z tobą? — Właśnie. Coś mi przyszło do głowy — Miecio wpatrywał się w gablotę. — Ty, Dzikus, robimy kawał? Postanowiłem być czujny. — Planujesz jakąś złośliwość? — zapytałem. — Jasne, że złośliwość. — Ale dlaczego ze mną? — Żebyś się mógł odprężyć. Miałeś ciężki dzień, Dzikus. Chodź. Spojrzałem na niego nieufnie i cofnąłem się o krok. Uśmiechnął się zadowolony. — Teraz ty się mnie boisz? — Powiedzmy... nie wierzę ci — sprecyzowałem. — Piekielnie stałeś się podejrzliwy. Ale przesadzasz, Dzikus. Wzruszyłem ramionami. — To chyba zrozumiałe. Po tym, jak ze mną postąpiłeś. Miecio zrobił poważną minę. — Nie bądź śmieszny — powiedział. — Jestem tylko raz na dzień złośliwy. Słowo. Już nic ci nie grozi z mojej strony. Możesz spytać Arka. Dziwię się, że nie powiedział ci. No, więc chodź. Pociągnął mnie do gabloty. — No, więc co o tym myślisz? — Gepard się wścieknie — zauważyłem. — Nie przejmujesz się chyba Gepardem? — Ale beknie za to ktoś niewinny. Wiesz, kto odpowiada za tę gablotę? — Wiem. Pigment. On jest u Geparda na obserwacji. Ale do rzeczy, Dzikus. Masz jakiś ciekawy pomysł? Milczałem. Pamiętałem o przestrogach Arka. Złośliwy Miecio pokiwał z politowaniem głową. — Żal mi cię. Wyglądasz całkiem do rzeczy, a pomysłu nie masz za grosz. Ty byś zmarnował najlepszy materiał. Taka szansa wpada ci w ręce, a ty nie wiesz, co robić. Ale ja cię nauczę. Posłuchaj. Kawał najlepiej wychodzi na zasadzie kontry. Jaka może być w tym wypadku najlepsza kontra? To proste. Spalili wspaniałego Bankiera? No, to my wywieszamy jeszcze wspanialszego... Co ty na to? — Niezłe — powiedziałem. — Gdyby jeszcze wstawić szkło... — Czekaj! — przerwał mi. — To nie wszystko. Sam Bankier nie załatwi sprawy, ale Bankier w otoczeniu Męckich? — Jak to w otoczeniu? — Wiesz, ja lubię robić różnym typom specjalne zdjęcia, jak nie widzą. Napstrykałem tego całą masę. Pokażę ci kiedyś w albumie. Mówię ci, boki zrywać! Męckim zrobiłem też. Kapitalnie wyszli... — Co ty knujesz? — zaniepokoiłem się. — Zaraz, chwileczkę, jeszcze nie skończyłem — ciągnął Miecio ze złośliwym uśmiechem. — Mam także fajne zdjęcia Ciesiów. Gdyby je odpowiednio spreparować... Posłuchaj, to by wyglądało tak: pośrodku wielka fotografia roześmianego Jacka Bankiera, a dookoła niego wianuszek malutkich Ciesiów, którzy go wielbią, którzy klaszczą, którzy proszą o autograf, podskakują, tańczą... I jeszcze zdjęcia Męckich. Tych nie potrzebuję nawet preparować. I bez tego są w sam raz! Ale będzie ubaw, jak zobaczą. Najpierw osłupieją z wrażenia, a potem krew ich zaleje. Mówię ci, czegoś podobnego jeszcze nie było w tej budzie. — Nie rób tego! — warknąłem. — Co? — Miecio nie zrozumiał w pierwszej chwili. — Żadnych zdjęć prócz Jacka Bankiera! Rozumiesz?! — Co ty?! — zdziwił się. — Nie chcesz skontrować tych kojotów? — Ja ich skontruję, a potem oni skontrują mnie. Dziękuję. Jestem nowy i nie chcę im podpadać. — Nie muszą wiedzieć, że to ty... — Widzieli mnie przy gablocie i Kicuch potem mnie widział. Nie, Mieciu, Bankier musi być sam! Miecio skrzywił się. — Jeśli sam, to przynajmniej niech mówi: „A kuku” — zaproponował minorowym głosem. — „A kuku”? Jak to sobie wyobrażasz? — zdziwiłem się. — Tak jak w komiksie. Będzie wychodzić mu z ust w postaci chmurki. Wiesz, taki napis. — Chcesz to przylepić? — A co, zły pomysł? — Może być... — zgodziłem się bez entuzjazmu. — Tylko trzeba jeszcze wstawić nową szybę do tej gabloty. — To nic trudnego — powiedział Miecio i poprowadził mnie do pracowni przyrodniczej. Drzwi otworzył z łatwością jednym z kilku kluczy, które miał przy sobie, a widząc moje zdumienie wyjaśnił: — Pracowałem w różnych kółkach, w przyrodniczym też i zostały mi klucze do paru pracowni. Wejdź. Zawahałem się. — Co chcesz zrobić? — Patrz — wskazał ręką na ścianę. — Tam wisi taka sama gablota, jak ta stłuczona na korytarzu Zamienimy tylko okna gablot i wszystko będzie cacy. Zajrzałem do wskazanej gabloty, wydawała mi się pusta. Kilka patyków, szare pajęczyny, parę nieżywych much na dnie. — Pomóż mi — powiedział Miecio mocując się z zawiasami. Wkrótce oszklone wieko gabloty było zdjęte. Zamontowaliśmy je w gablocie sportowej na korytarzu, a stłuczone okno z gabloty sportowej umieściliśmy w gablocie pracowni. Po dokonaniu tej zmiany, Miecio dla zamaskowania przestępczego czynu przykrył gablotę w pracowni wielkim arkuszem grubego pakunkowego papieru i umieścił na nim napis: „Nie odsłaniać! Motyle nocne z rodziny Noctuide w trakcie przepoczwarzania”. Ostrożnie wycofaliśmy się z pracowni, zawiesiliśmy gablotę sportową na dawnym miejscu, po czym Miecio powiedział: — To byłoby na dzisiaj wszystko. Jutro przyjdę z samego rana, jak jeszcze nikogo nie będzie w szkole, i zawieszę Jacka Bankiera. Mam takiego na jedną szpaltę, gdybyś znalazł w jakimś piśmie większego, na dwie, a jeszcze lepiej na trzy szpalty, to oczywiście daj mi znać... — Mam wspaniałego Jacka Bankiera z tygodnika „Sportowiec”, kolorowego i na trzy szpalty — powiedziałem. — Świetnie! To będzie bomba, mówię ci! — zadowolony Miecio walnął mnie w żebro. Umówiliśmy się, że Miecio pójdzie ze mną i razem wytniemy ze „Sportowca” portret znakomitego trenera. W minutę potem, wyczekawszy odpowiedni moment, nie zauważeni opuściliśmy mury smutnego uczyliszcza. * * * Nazajutrz Trąba wpadł do klasy równo z dzwonkiem, co miało podobno „źle rokować”. Normalnie spóźniał się na pierwszą lekcję, co najmniej „kwadrans akademicki”. — Kto to zrobił?! — zaczął, zanim jeszcze wszyscy siedli na miejscach. — Uprzedzam, niech się od razu przyzna — ciągnął Trąba. — Ja i tak znam nazwiska. Oczywiście zrazu nikt się nie odezwał. Wszyscy siedzieli jak zaklęci, nieruchomo. Uważali pogróżki Trąbaczewskiego za blef. — No, więc nikt? — syczał pedagog. — Mam wskazać palcem? — Ale o co chodzi — podniosły się nieśmiałe głosy. — My naprawdę nie wiemy, o co chodzi. — O gablotę. — Jaką gablotę? My nic nie wiemy... — Nie wiecie?! — Trąba aż zakrztusił się z powodu tak wielkiego zaprzaństwa. — No, to porozmawiamy inaczej! — zagrzmiał i bezbłędnie, jakby kierowany gogiczną busolą, ruszył między stoliki wprost do braci Męckich. — Męccy! — O co chodzi, proszę pana? — Męccy zerwali się z miejsc wlepiając straszny wzrok w Wyrzka. A Trąba tymczasem już się obrócił do Ciesi i zagaił: — Ciesielski, Kocemba. Ciesie wstali ociężale i oni też wpakowali straszny wzrok w Wyrzka. Wyrzek zbladł i spojrzał na mnie, ale ja dałem mu znak, żeby był cicho. — To gorzej niż wandalizm! To bezczelność — grzmiał Trąba. — My nic... — Cicho! Wszystko wiem. Znam cały przebieg afery! Bezczelność, rozwydrzenie i, powiedziałbym, kanibalizm! — Kanibalizm?! — Dobrze, że pani dyrektor o tym jeszcze nie wie. Zwyrodnienie! Zaczyna się paleniem ilustracji, a potem czym się kończy?! Paleniem ludzi! Zbrodnią! Tym razem Męccy byli naprawdę przestraszeni. — Jakie palenie?... Palimy tylko sporty i to czasem — bąknął Mały Męcki. — Świadkowie czynu! — krzyczał Trąba. — Gdzie są świadkowie czynu? — rozglądał się po klasie. Odpowiedziała mu cisza. Wyciągnąłem niedbale rękę. Cała klasa zamarła. Patrzyli na mnie ze zgrozą. — Jesteś świadkiem czynu? — zapytał Trąba i podszedł do mnie. — Jestem świadkiem, że z gablotą coś nie było tak... — Nie było tak? A jak?! — Męccy na pewno nie palili nic i nikogo, a gablota wisi na swoim miejscu jak wisiała, w doskonałym stanie, proszę pana! — Co takiego?! — sapał zbity z tropu Trąba. — Czy mogę zapytać, czy pan widział dziś tę gablotę? — powiedziałem siląc się na maksimum spokoju i powagi. — Osobiście nie... Ale znam wszystko z relacji... Nie myślę, by wprowadzono mnie w błąd! — denerwował się Trąba. — Proszę jednak sprawdzić. Ja widziałem tę gablotę przed lekcjami. Daję słowo, że jest zupełnie w porządku! — A jednak była zdjęta! Mówiono mi... — Ta gablota? Czy to nie jakaś pomyłka? Może ta obok. Filatelistyczna. Dla uzupełnienia eksponatów. — Być może, jeśli ci wierzyć... — Proszę sprawdzić. Skoro padły tu oskarżenia, to chyba jest konieczne. — Tak... chyba tak — rzekł zaaferowany Trąbaczewski i ruszył do drzwi. My wszyscy za nim. Męccy dogonili mnie na schodach. — Równy jesteś, Dzikus — Duży Męcki mrugnął do mnie przyjaźnie okiem, a Mały uśmiechnął się krzywo szczerząc swoje zajęcze ząbki — przytomną wstawiłeś mowę. Ale nie bardzo cię pojęliśmy, co z tą gablotą, naprawdę wisi? Czy tylko wstawiłeś kity? Zanim zdołałem im odpowiedzieć, Ciesie dopadli do mnie. — Dobry kolega z ciebie — Ciesielski poklepał mnie po łopatce. — Nie wiem, co ty chcesz wykręcić z tą gablotą, ale jeżeli ci się uda, to ja ci rezerwuję miejsce w naszej szajce. Było to niewątpliwie największe wyróżnienie, jakie mogło w pojęciu Ciesiów mnie spotkać. — Doceniam to — powiedziałem i serce zaczęło mi bić mocno z podniecenia. Do licha, czyżbym za jednym zamachem uratował Pigmenta i obłaskawił tych bubków? Za dużo szczęścia. Przez moment nawet gotów byłem uwierzyć, ale mój wzrok padł na uśmiechniętego złośliwie Miecia i nagle zdjął mnie niepokój, opanowały mnie złe przeczucia. W końcu nie było prawdą, że ja dzisiaj widziałem tę gablotę. A jeśli Miecio w ostatniej chwili coś skrewił? Puściłem się biegiem po schodach wyprzedzając klasę, chciałem być pierwszy na górze, ale w połowie drogi zatrzymał mnie surowy głos kobiecy. Spojrzałem. Na półpiętrze stała chuda osoba z dziennikiem w ręce. Miała gładko uczesane włosy nieokreślonego koloru i zielonkawy kostium z naramiennikami, kieszeniami i wielkimi guzami, zupełnie podobny do paradnego munduru. Nie potrzebowałem sięgać do „katalogu” Arka, rozpoznałem od razu, z kim mam nieprzyjemność. Te oczy w czerwonych obwódkach, te wielkie okulary, ta workowata szyja o sfałdowanej skórze i ogólne podobieństwo do kobry. Tak, nie ulegało wątpliwości, że mam przed sobą wicedyrektorkę Okulczycką, czyli straszną Okullę. — Co to za bieganina po dzwonku?! — zagaiła gniewnie. — Marsz mi zaraz do klasy! — My idziemy z panem Trąbaczewskim — wyjaśnił złośliwy Miecio. Miał zawsze najlepszy refleks. — Kolego Trąbaczewski, jest pan tam? — Jestem — rozległ się zasapany głos gdzieś z dołu. — Tyle razy mówiłam: przed przemarszem ustawiamy młodzież dwójkami, poruszamy się w zwartym szyku — parami, a tu widzę znów bezładną bandę i tarasowanie schodów! Dokąd pan ciągnie tę młodzież? — Do gablot w celach dydaktycznych. Okulla pokręciła głową. — Suplicjusz, ustaw kolegów! — zarządziła. — Zrób porządek. Suplicjusz zaczął biegać wzdłuż schodów i formować kolumnę marszową. Trąba westchnął, oparł się ciężko o poręcz i błądził wzrokiem gdzieś po sufitach. Widać było, że cierpi. Upłynęło dobre trzy minuty, zanim ustawieni w grzeczne pary mogliśmy wystartować ponownie. To była duża ulga, kiedy w końcu zobaczyłem gablotę. Widać ją było już z daleka. Jej nienaruszona szyba błyszczała w świetle jarzeniówek. Oczywiście szyk się od razu załamał. Każdy chciał być pierwszy przy gablocie. — Patrzcie! Wisi! — rozległy się podniecone głosy. — Dzikus miał rację. Wisi. Wisi jak dawniej! Cała! Odetchnąłem, lecz wnet okazało się, że przedwcześnie. Oto bowiem nagle krzyki ustały i wszyscy zastygli na moment, a potem gruchnął śmiech, jakiego jeszcze nigdy nie słyszałem w szkole. Wszyscy, jeden przez drugiego, zaczęli się cisnąć do gabloty i zapanowała niesamowita wrzawa. Ciesie i Męccy niespokojnie rozepchnęli ciżbę, stanęli oko w oko z gablotą i oniemieli. Śmiechy natychmiast ustały. Wszyscy teraz patrzyli nie na gablotę, lecz na Męckich i Ciesi. A potem przenieśli wzrok na mnie. Ja też oniemiałem. Z daleka wszystko wyglądało w porządku. Pośrodku gabloty dominowała wielka, kolorowa i uśmiechnięta twarz Jacka Bankiera, ale gdy się podeszło bliżej, widać było wyraźnie, że otacza go wieniec malutkich Ciesiów, starannie wyciętych z fotografii meczowych. Pozbawieni piłek, tła i kontekstu, Ciesie podskakujący, Ciesie dziwnie zawieszeni w powietrzu wyglądali tak, jakby wykonywali niesamowity, rytualny taniec ku czci Jacka Bankiera. Napis pod spodem brzmiał: Sławny trener w otoczeniu swych młodych wielbicieli. Ale to jeszcze nie było wszystko. W rogach gabloty jak rokokowy ornament umieszczone były z kolei zdjęcia Męckich. Zupełnie specjalne zdjęcia, robione chyba ukrytą kamerą przez kogoś piekielnie złośliwego. Oto zbliżenie twarzy Męckich w ataku wściekłości. Oto Męccy w najobrzydliwszym ze swych śmiechów. Męccy dłubiący w zębach, Męccy obżerający się lodami, Męccy liżący sobie paluchy. Męccy — postrach ogródków jordanowskich, Męccy bijący malców, Męccy huśtający się na dziecinnych huśtawkach. I wreszcie było zupełnie kryminalne zdjęcie. Mały Męcki podstawia nogę facetowi idącemu o kulach ze stopą w gipsie. Na następnym zdjęciu facet już padał na ziemię... biała noga uniesiona do góry, kule w powietrzu, przerażenie w oczach. Okropne, okrutne fotografie! Spojrzałem struchlały z ukosa i zobaczyłem straszny wzrok Męckich wbity we mnie. Spojrzałem z ukosa w drugą stronę i zobaczyłem takiż sam wzrok Ciesielskiego i Kocemby. Spojrzałem na Złośliwego Miecia. Uśmiechał się niewinnie. Spojrzałem na Trąbę. Czy on też widzi? Na szczęście nie zbliżył się do gabloty. Wystarczyło mu, że zobaczył z daleka całą szybę i wielką podobiznę Jacka Bankiera w centrum. Na te drobne dodatkowe ornamenty już nie zwracał uwagi. Zresztą Ciesie i Męccy, upokorzeni i wściekli, chyba umyślnie blokowali mu dostęp i zasłaniali widok. Oceniłem błyskawicznie sytuację i zdecydowałem, że ocalić mnie może tylko szybki odwrót. Wycofałem się więc pośpiesznie za plecy Trąby. Miecio przezornie podążył za mną. Chciał mnie minąć, ale złapałem go za ramię i przytrzymałem. — Co ty narobiłeś?! — syknąłem wściekle. — Miał być tylko Jacek Bankier, który mówi „A kuku”. — Ulepszyłem — powiedział Miecio. — Ale teraz oni się wściekną. To już nie kawał. To piekielna złośliwość! — No, pewnie, że złośliwość. — Gdybym wiedział, że... — sapałem z pasji. — No, nie mów, stary! Przecież dobrze wiedziałeś, że jestem złośliwy. Ręce mi opadły. Rzeczywiście. Pretensje mogę mieć tylko do siebie. Arek ostrzegał mnie. Po co wchodziłem w kontakty z tym złośliwym łotrem? Trąbaczewski wciąż patrzył to na nas, to na gablotę — coraz bardziej zakłopotany. — Albo ktoś wprowadził mnie w błąd, albo... — z niedowierzaniem wpatrywał się w Męckich i Ciesiów. — Albo jest jeszcze jedna możliwość, zupełnie niezwykła w tej klasie. Załóżmy nawet, że byłem częściowo wprowadzony w błąd, to przecież coś się stało z tą gablotą. — Trąba wpatrywał się w kąt między ścianą a podłogą. Nagle znieruchomiał i warknął ostro, wskazując palcem: — Suplicjusz, podnieś to! Suplicjusz powędrował wzrokiem za palcem nauczyciela. W kącie, w promieniu słońca, które wyszło na moment zza jesiennych chmur, zabłysło coś jak brylant. „Odprysk szkła z szyby — pomyślałem zdenerwowany. W pośpiechu przeoczyliśmy go, no, trudno, mały pech. Ale niech i Trąba ma w tym dniu swą satysfakcję. Mógłby jeszcze popaść w depresję”. — Więc jednak nie wszystko było kłamstwem — cedził Trąbaczewski odbierając od Suplicjusza kawałeczek szyby z gabloty. — Przestępstwo zostało popełnione, a potem zamaskowane... — Przestępstwo? — jęknęli Męccy. — Powiedzmy lepiej — wypadek. Zdarzył się wypadek — ciągnął Trąba. — Ta wersja i mnie bardziej odpowiada. Zdarzył się wypadek, a potem była akcja naprawiania skutków wypadku. Naprawdę zupełnie coś niezwykłego w tej klasie. Naprawdę coś niezwykłego... No, więc cóż, gratulacje! — Trąba potrząsnął ręce oniemiałych Męckich. — Gratulacje. Nie mam nic więcej do dodania i wykreślam z notesu sprawę. Cała klasa wydała coś w rodzaju głębokiego westchnienia. W czasie lekcji wszyscy przyglądali się z niedowierzaniem, ale i z największym zainteresowaniem Męckim, a Męccy z dość niewyraźnymi minami szeptali z sobą, a potem wlepili ciężki wzrok w Wyrzka, wymienili znaczące spojrzenia i znów wpatrywali się w Wyrzka. * * * Na przerwie Wyrzek próbował się ukryć, ale dopędzili go od razu. — Czego chcecie?! Wszystko się dobrze skończyło — krzyczał przerażony Wyrzek. — Dobrze?! A te zdjęcia?! — sapał Mały Męcki. — Ja nic nie wiem!... — Poza tym naskarżyłeś! — Ja? — Trąba od razu bez pudła skierował się do nas. A potem wstawiał trudną mowę. — To nie ja. Ja nic nie powiedziałem — wykręcał się Wyrzek, ale oni zaczęli okładać go po twarzy. Bardzo mi się to nie podobało. Od razu doskoczyłem. — Tym razem on nie skarżył. Puśćcie go. — Z tobą też mamy porachunki — wycedził Duży Męcki. — Skąd wiedziałeś, że gablota jest naprawiona! To ty zawiesiłeś te zdjęcia! — Byłeś tam! Widzieliśmy! — krzyknął Mały Męcki. — Brać go! Wtedy rzucili się na mnie. Była w nich wielka złość. Kłębiliśmy się na podłodze. Było już ze mną źle, gdy ktoś krzyknął: „Szufla idzie!” i musieli zeskoczyć ze mnie. Rzeczywiście w drzwiach ukazała się pani Rosińska. Ale nim do nas doszła, już wszyscy staliśmy w miarę normalnie. Tylko ja próbowałem zatamować krew z nosa. — Kto cię pobił? — zapytała Szufla. Wyrzek dawał mi za jej plecami znaki, żebym nic nie ukrywał, ale ja miałem inne plany. — Goniliśmy się, to niechcący — wyjąkałem jak najbardziej naturalnie. — Ty jesteś lepszy numer — powiedziała Szufla, patrząc na mnie ze wstrętem. — Pierwszy dzień w szkole i już... — Drugi — sprostowałem. Szufla jeszcze bardziej spąsowiała z gniewu. — Drugi dzień w szkole i już cię pełno. Porozmawiam z tobą w cztery oczy. To jest porządna szkoła i nie zniesiemy, żeby nowi zatruwali nam młodzież. Pewnie jesteś przeniesiony dyscyplinarnie. — Przeniesiono mnie do tej porządnej szkoły w ramach awansu za dobre sprawowanie — wykrztusiłem. — Nasza szkoła nie była tak porządna. — I jeszcze jesteś kłamczuchem na dodatek. Będziemy mieli o czym rozmawiać, moje dziecko. — Tak jest, proszę pani. To będzie bardzo przyjemna rozmowa. — Nie sądzę — odrzekła zimno. — Ile razy mówiłam, że nie wolno rozbijać się po korytarzach. Ale im trzeba szuflą do głowy... — gderając na swój ulubiony sposób, Szufla odeszła w siną dal, a do mnie doskoczył od razu Wyrzek z pretensjami: — Głupi, miałeś taką okazję. Dlaczego nie powiedziałeś? Szufla by się rozprawiła z nimi, a tak to teraz oni nas zjedzą. Bo nie myśl, że to już koniec, teraz dopiero się zacznie. — Cicho bądź! — Zupełnie się rozzuchwalą, nie będą się nic bali — jęczał Wyrzek. — Wiejmy lepiej. — Sam wiej, jak się boisz. Wyrzek nie dał sobie dwa razy powtarzać. W następnej chwili już go nie było. Uciekł na górę. A mnie otaczali chłopaki z paczki Ciesielskiego. — No cóż, Dzikus — powiedział Ciesielski — zachciało ci się być dowcipnym. Ale u mnie takie dowcipy nie przechodzą. Oduczymy cię wtrącać się do nie swoich spraw. I nie myśl, że cokolwiek przez to załatwiłeś. Nie z nami takie numery. — Skąd wiecie, że to ja? — starałem się być spokojny. — Nie macie żadnego dowodu. — Owszem, mamy. Niejaki Kicuch był świadkiem. Swoją drogą, jak ci się chciało! Sprzątać, wstawiać nową szybę, nowe ilustracje i zdjęcia. I wszystko dla jednego marnego efektu? — Mylisz się — powiedziałem. — Efekt nie był marny. — Nie jesteś specjalistą od efektów — wycedził Ciesielski. — Specjalistą jestem ja. Brać go! — skinął na chłopaków. Rzucili się na mnie. — Pójdziesz teraz z nami grzecznie na górę — powiedział Ciesielski. — I będziesz robił to, co ci każemy. Usuniesz to wszystko, co tam zmajstrowałeś. Gablota musi wyglądać tak, jak wczoraj, kiedy ją zostawiłem. Zrobisz z szybą tak — pstryknął palcem. — A potem pobawisz się zapałkami. Jazda. Pchnęli mnie. Szarpnąłem się. Powaliłem jednego, który uwiesił się u mojej prawej ręki. Ale Ciesielski już doskoczył z pięściami do mnie. — Do gabloty! — krzyknął. — Nie powtarzaj się — usłyszałem nagle czyjś głos. To Duży Męcki. Stanął między mną a Ciesielskim. — Nie powtarzaj się, Ciesiu — powtórzył głośno. — Powtórki są nudne — dodał Mały Męcki. — On chciał zrobić z nas durni! — krzyknął Ciesielski. — Z nas też, ale skończ z tym — rzekł groźnie Męcki. Przez chwilę mierzyli się oczami. Wreszcie Ciesielski ustąpił. Patrząc na mnie spode łba wycofał się ze swoimi stronnikami. Męccy przyglądali mi się przez chwilę. — Wiesz, dlaczego cię obroniłem? — zapytał Duży Męcki. — Właśnie cały czas zastanawiam się. — Bo chcę sam z tobą dokończyć rozrachunki. Chyba wkrótce będę miał dowód, że to ty wywiesiłeś te zdjęcia i wtedy spotkamy się. Ale już teraz ci mogę powiedzieć: nie zajedziesz daleko w naszej klasie. — Myślisz? Na czym opierasz tę prognozę? — wytrzymałem jego wzrok. — Popisujesz się. — Popisy zastrzegłeś w tej klasie dla siebie? — Nie lubię, jak kto mnie wyręcza — wycedził. — Naprawdę tego nie znoszę. Tyle na razie! Cześć, Dzikus, i nie kryj się, to nic nie da! — Nie bój się, będę do twojej dyspozycji. Męcki zmierzył mnie ciężkim wzrokiem i odszedł w towarzystwie brata. ROZDZIAŁ II KLIPS Myślałem, że już się zakończyły emocje tego dnia, ale okazało się, że Wyrzek miał sporo racji; to wszystko to była dopiero przygrywka, prawdziwy koncert pod znakomitą dyrekcją Męckich miał się dopiero rozpocząć, a ja miałem być solistą w tym koncercie. Naprawdę nie doceniłem tych miłych chłoptasiów. Na dużej przerwie poszedłem obejrzeć sobie mecz koszykówki w sali gimnastycznej i władcę tych terenów — długonogiego Geparda, którym straszył mnie Arek, ale ledwie wsadziłem łeb w drzwi, podbiegł do mnie Mały Męcki, z językiem na wierzchu, cały zdyszany i wysapał: — Dzikus! Do pani Rosińskiej! Szybko! — Ja?! — przestraszyłem się. — Dostaniesz glon do hodowli domowej. W ramach ćwiczeń. — Glon? — zdziwiłem się. — Każdy już ma, tylko ty jeden nie. Masz iść zaraz do pracowni. Pobiegłem, rozluźniony, ciesząc się, że chodzi tylko o glon. Rozgarnąłem tłumek kolesiów pod drzwiami pracowni, zastukałem dla porządku i wpadłem zziajany. Wpadłem i stanąłem jak wryty. W głębi pod oknem stał nie kto inny a Gepard we własnej osobie, stał bardzo blisko Szufli i trzymał jej głowę w swoich dłoniach. Wyglądało to tak, jakby Szufli coś wpadło do oka, a Gepard troskliwie badał jej to oko. Na odgłos kroków Szufla wyrwała się z rąk Geparda i patrzyła na mnie zakłopotana, poprawiając machinalnie włosy. Gepard z początku nie rozumiał, co się stało, i przez chwilę stał jeszcze nieruchomo z rękami uniesionymi jak kapłan, a potem zawstydzony zatrzepotał palcami w powietrzu i zaczął sobie strzepywać jakiś pyłek z klapy marynarki. — To znowu ty! — widziałem, jak twarz Szufli przybiera kolor purpurowy. — Czego chcesz? — Ja? Mam dostać glon. — Co?! Co takiego?! — Glon do hodowli domowej. — Precz! — krzyknęła Szufla. — Co?! — Nie udawaj idioty! Wtargnąłeś tu przez złośliwość! — Mnie powiedzieli, że glo... — Wynoś się! — zagrzmiał Gepard. Ruszyłem do drzwi urażony takim potraktowaniem i wściekły, że dałem się tak głupio wrobić Męckim. Byłem w połowie drogi, gdy drzwi otworzyły się pomału i do pracowni wkroczył Trąba, już bez fartucha, w garniturze, tajemniczo uśmiechnięty. W obu rękach miał cały stos kolorowych pudełeczek i flakoników. — Mam coś dla pani, pani Mario — powiedział. Szufla zmarszczyła brwi. Uchwyciłem na moment jej spojrzenie. Było niechętne i zniecierpliwione. Gepard mrugnął do niej porozumiewawczo. — Czas już na mnie — powiedział głośno i wyszedł. Trąba obejrzał się za nim i ta chwila nieuwagi wystarczyła. Kilka flakoników wypadło mu z rąk na podłogę. Rzuciłem się i zacząłem zbierać, ale bez pośpiechu, chciałem jak najdłużej być świadkiem tej sceny. — Och, po co tyle fatygi, kolego — rzekła Szufla. — Boże, pan przyniósł całą drogerię! — Dostałem parę nowych kosmetyków od przyjaciół z zagranicy. A to mój własny produkt — Trąba wręczył Szufli małą flaszeczkę. — Co to jest? — Środek do wywabiania plam. Czyści wszystko. — Naprawdę? — Pani nie wierzy? Proszę wypróbować na moim krawacie. Mam tu plamę — wskazał. Szufla namoczyła kawałek waty w preparacie i energicznie zaczęła pocierać krawat. — Rzeczywiście — powiedziała — plama znikła. Położyłem pozbierane specyfiki na stoliku. — Dziękuję ci, chłopcze — powiedziała Szufla — a teraz idź już. Aha, na przyszłość wymyśl sobie do podglądania mądrzejszy pretekst niż glony. Zaczerwieniłem się, przygryzłem wargi i szybko opuściłem pokój. Za drzwiami czekali już rozbawieni Męccy i chyba pół klasy z nimi. Od razu mnie obskoczyli. — No jak, Dzikus, nie dostałeś glona? — Słuchajcie, słuchajcie, nie dostał glona! — Widocznie przyszedł nie w porę! Śmiech przetoczył się rechotem przez ciżbę. — Opowiedz, jak to było? — zapytał Duży Męcki mrugając wyłupiastym okiem. — Widziałeś Szuflę? Co robiła? Przyjrzałeś się dobrze? Podziel się wrażeniami! — Nowy wybuch śmiechu. Krew napłynęła mi do głowy. Wszystkie chichoczące twarze nałożyły się na siebie. Już nie odróżniałem nikogo. Jedna wielka galaretowata gęba o rozmazanych konturach śmiała się ze mnie. Otrząsnąłem się. Zamknąłem na moment oczy. Pomogło. Gdy otworzyłem je powtórnie, zobaczyłem już wyraźnie tuż przed sobą Małego Męckiego. Szczerzył zajęcze ząbki i wykrzykiwał: — Co masz takie rumieńce?! Patrzcie! Dzikus dostał wypieków! Co tam widziałeś, Dzikus? Przestałem panować nad sobą. Nie mogłem dłużej znieść śmiechu Małego Męckiego i trzasnąłem go w ten zajęczy pyszczek. Miękki był jak masełko. Aż mnie to zdziwiło. Od razu ugiął się i lekko wylądował na ziemi. Patrzyłem zaskoczony to na niego, to na moją pięść, tymczasem naokoło podniósł się wielki krzyk. — Męcki leży! — Dzikus zaatakował Męckiego! Naokoło mnie gęstniał coraz większy tłum. Nadbiegli nawet wszyscy Ciesie i oblizywali wargi z emocji. W końcu z pracowni wyskoczyła zaalarmowana Szufla, a za nią pan Trąbaczewski. — Co tu się dzieje?! — patrzyła przerażona na leżącego Małego Męckiego. — Ten nowy go trzasnął, proszę pani — wyjaśnił Duży Męcki. Szufla spojrzała na mnie wyraźnie już osłupiała. — Jeszcze raz ty?! Podnieście go! — wskazała na Małego Męckiego. — A z tobą porozmawiam potem — obróciła się do mnie ze wstrętem. Byłem pewien, że uważa mnie za zboczeńca. — Chyba będziesz musiał pójść do psychologa. — To omdlenie — orzekła patrząc na trupio bladą twarz Męckiego. — Szybko do pracowni! Połóżcie go na stole! Niech pan mi pomoże! — zwróciła się do Trąby, ale Trąba był tak skołowany, że tylko bezradnie dreptał w miejscu. — Zrobię mu sztuczne oddychanie — zaofiarowałem się. — Idź! Zejdź mi z oczu! — krzyknęła Szufla. — Marsz do klasy! Wzruszyłem ramionami i zszedłem jej z oczu. Ale było zbyt ciekawie, by odmaszerować do klasy, więc ustawiłem się niedaleko i pilnie obserwowałem przebieg akcji. Ciesie ochoczo podnieśli Męckiego, ruszyli z nim do pracowni. Trąba już wziął się w garść i torował drogę przez tłumek gapiów. — Rozstąpić się, zróbcie miejsce... A wy ostrożnie, proszę, bardzo ostrożnie — pouczał Ciesiów podtrzymując bezwładną głowę pacjenta. Mruczał i sapał. Był bardzo przejęty wypadkiem. Nie da się ukryć, ja też byłem potwornie przejęty. Strach mnie obleciał, że poważnie uszkodziłem Męckiego i może zostanie już kaleką albo umysłowo niesprawnym z powodu mojego stuknięcia. Toteż z rosnącym niepokojem wsunąłem się za Ciesiami do pracowni i patrzyłem im zdenerwowany na ręce. Oni tymczasem ułożyli Męckiego na dużym stole, przy którym Szufla demonstrowała zwykle okazy zwierząt i preparaty biologiczne. Ciesielski miał zamiar sam zabrać się do pacjenta. Podejrzewałem, że łobuz chce go połaskotać pod brodą jedną ręką, a drugą kuksnąć pod żebro i zastanawiałem się, czy ten zabieg wyrwie Męckiego z omdlenia, ale nie dane mi było rozstrzygnąć tej kwestii, ponieważ Szufla zdecydowanym ruchem odsunęła Ciesielskiego i sama pochyliła się nad pacjentem. Przyłożyła mu ucho do piersi, ujęła go za przegub dłoni, przez dobre pół minuty badała bicie serca oraz tętno. — Nic mu nie będzie — orzekła wreszcie wyprostowując się. — To tylko mały szok. Zaraz wyjdzie z tego — poklepała Męckiego po policzku. — Niech pan poda amoniak — zwróciła się do Trąby. — Jest na ostatniej półce pod oknem. Trąba poczłapał pośpiesznie i wrócił po chwili z flaszką. Szufla podetkała specyfik pod nos Męckiemu. Zabieg dał efekt piorunujący. Męcki skoczył na równe nogi, wytrącił zaskoczonej Szufli amoniak z rąk. Butelka stłukła się. Ostra woń uniosła się w powietrzu. Ci, co znajdowali się najbliżej, zaczęli krztusić się i kichać. Najgłośniej kichał sam Trąba. Męcki mrugał załzawionymi oczami, trząsł głową. Dopiero po chwili zorientował się, co się stało, i zrozumiał, że chyba za szybko, za energicznie, krótko mówiąc „za zdrowo” skoczył. To mogło wywołać złe wrażenie i różne podejrzenia. Więc, żeby się poprawić, czym prędzej usiadł z powrotem na stole, a nawet próbował położyć się. Szufla patrzyła na niego zdumiona, a potem zmarszczyła brwi. Chciała coś powiedzieć, ale w tym momencie do pracowni zajrzała wicedyrektorka Okulczycka. — A, jest pan tu, kolego Trąbaczewski — powiedziała na widok chemika. — Szukam pana. Proszę natychmiast do pokoju nauczycielskiego! I pani, moja droga, też — zwróciła się do Szufli. — Dziwne tu zapachy — pokręciła nosem. — Ciesielski, otwórz okna! A to, co znowu?! — uniosła brwi na widok Męckiego leżącego na stole. — Dlaczego on tak leży? — Dosyć, złaź, bo Okulla przyszła — syknął do brata Duży Męcki i ściągnął go ze stołu, a potem„ zwrócił się do Okulli: — Ten nowy go pobił, pani dyrektor. Musieliśmy go cucić. — Który to? — zapytała Okulla. — Tam stoi — Duży Męcki wskazał na mnie i pociągnął nosem. — Ty? — Okulla obrzuciła mnie bystrym spojrzeniem. — Jak się nazywasz? — On się nazywa Dzikus — wyręczyli mnie ochoczo Ciesie. — Nie was pytam. Imię i nazwisko? — zwróciła się do mnie. — Tomasz Żabny. Przyszedłem od Lampego. — A, to ty! — zmarszczyła brwi, jakby sobie coś o mnie przypomniała, coś niezbyt przyjemnego. — Pierwszy dzień w szkole? — Drugi. — I już dezorganizujesz nam pracę. A co będzie potem? — Pani dyrektor, ja... ja nie rozumiem dlaczego... — próbowałem się bronić bez przekonania. — Ja... ja naprawdę uderzyłem go lekko i nie wiem, dlaczego upadł... — Nie wiesz, dlaczego upadł — powtórzyła powoli Okulla, a jej oczy w czerwonych obwódkach wpatrywały się we mnie drwiąco. — Pójdziesz ze mną do pokoju nauczycielskiego. — Kiedy pani Rosińska właśnie chciała ze mną rozmawiać — próbowałem przetargów. Z dwojga złego wolałem rozmowę z Szuflą niż z Okullą. Ale Okulla przejrzała mój manewr. — Pani Rosińska? Nie szkodzi. Porozmawiamy we trójkę. Zapewne chciała z tobą rozmawiać na ten sam temat. Idziemy! Koledzy, tam naprawdę wszyscy czekają, proszę szybciej — zwróciła się z pretensją do Trąby i Szufli, którzy stali jak zahipnotyzowani nad znaną mi skądinąd gablotą okrytą papierem z napisem: „Nie odsłaniać! Motyle nocne z rodziny Noctuide w stadium przepoczwarzania”. Jednak Szufla zdecydowała się odsłonić i wydała okrzyk przykrego zdumienia. — Co się znów stało? — zaniepokoiła się Okulla. — Nic nie rozumiem — wykrztusiła Szufla. — Tu przecież były pająki... Same rzadkie okazy... — Z pewnością już ich nie ma — zauważył przytomnie Trąba. — Stłuczona szyba?! Ten papier, te napisy... Tu ktoś buszował! Z pewnością te łobuzy z przyrodniczego kółka. Tak, pająków nie ma — za pomocą patyka przeszukał zakamarki gabloty. — Prawdopodobnie uciekły natychmiast po wybiciu szyby. — Takie cenne okazy! Boże, gdzie one są?! — Tu! — dał się słyszeć dramatyczny głos Okulli. Wszyscy obrócili się w jej stronę... i zdrętwieli. Okulla stała na jednej nodze. Drugą trzymała uniesioną wysoko do góry, a pod nią czarną tyralierą biegły zdenerwowane pająki. — Bez paniki, moi drodzy — powiedziała nieco drżącym, lecz spokojnym głosem. — Na podłogę i wyłapcie je metodycznie. — Tak... tak, oczywiście, pani dyrektor — Szufla padła na kolana i przy pomocy co odważniejszych uczniów próbowała wyłapać okazy do słoja, który podał jej Trąba. Ale udało się zgarnąć zaledwie parę sztuk, reszta wybrała wolność i znikła w zakamarkach pracowni. Poczułem ciężar w sercu i ucisk gardła. Prawdopodobnie tak reaguje u mnie organ zwany sumieniem. I te objawy sprawiły mi mimo wszystko pewną ulgę, bo świadczyły, że jeszcze mam ten organ. Czy Złośliwy Miecio też ma? Obejrzałem się. Stał za mną. — Słowo, jak jestem złośliwy — szepnął. — Nie miałem pojęcia, że tam są jakieś pająki. Musiały siedzieć ukryte gdzieś w szparach. Głupia historia, stary, co? A więc i on miał sumienie. — No, już dobrze, kochana — odetchnęła Okulla stając na obie nogi. — Niech pani zrobi porządek z włosami i idziemy... — Z włosami?! — powtórzyła zaaferowana Szufla. — Pani ma włosy w nieładzie. Niech pani spojrzy w lustro. — Okulla rozejrzała się po pracowni. — Nie widzę lustra. Tu przecież było lustro. Kazałam we wszystkich pracowniach zawiesić lustra. Co się z nim stało? — Stłukło się... — Szufla chrząknęła zakłopotana. — Co takiego? — Ortolan stłukł — wyjaśniła Szufla. — Uczeń Ortolan? — Ortolan ptak. — Pani trzymała w klasie żywego ptaka? — Chłopcy przynieśli na lekcję, kiedy przerabialiśmy ptaki, ale im uciekł. Okulla pokręciła głową, wyciągnęła ze swej przepastnej torby lusterko i wręczyła Szufli. — Co za dzień, od rana same afery — spojrzała na mnie. Czyżby kojarzyła je z moją osobą? Może pomyślała, że jestem czymś w rodzaju marynarskiego Jonasza, że przyniosłem ze sobą złe fatum na pokład szkoły? Nie, bzdura, to przypadkowe spojrzenie. Okulla nie wygląda na przesądną. Ale do końca „afer” było jeszcze daleko. Ledwie bowiem Szufla zabrała się do czesania i obejrzała w lusterku prawą połowę swojej twarzy, wydała kolejny okrzyk przykrego zdumienia, tym razem był to już słaby okrzyk, raczej głuchy jęk, zapewne z powodu postępującej utraty sił gogicznych. Spojrzeliśmy na nią. Stała nieruchomo i trzymała się za ucho. — Klips! — wykrztusiła. — Zgubiłam klips. Okulla westchnęła ciężko i skinęła na nas. — Szukajcie, chłopcy! Klips złotego koloru z zielonym kamieniem. Rzuciliśmy się na podłogę. Rozpełzliśmy się jak karaluchy i oczywiście wykorzystaliśmy natychmiast sytuację do zabaw podłogowych, które polegały na czołganiu, trącaniu się głowami jak barany, gonitwach i łapankach oraz odstawiliśmy numer zwany „walką węży”. Wreszcie Okulla zorientowała się, że robimy sobie zgrywę i klasnęła w ręce: — Dosyć! Przerwać poszukiwania! I zmiatać! A widząc, że się nie kwapimy, wyciągnęła brutalnie za nogę Męckiego spod stołu, demonstrując dużą siłę fizyczną i równie dużą determinację. To od razu przemówiło chłopakom do rozsądku, więc zaczęli uciekać z pracowni. Ja też chciałem skorzystać z okazji i wymknąć się chyłkiem, ale Okulla zatrzymała mnie przytomnie. — A ty dokąd?! Powiedziałam już. Pójdziesz ze mną! — Niechże pani przestanie się martwić, koleżanko — zwróciła się do Szufli, która siedziała jak struta. — Ten klips nie był ani cenny, ani ładny. Powiem pani otwarcie: był tandetny, w złym guście i niemodny! Już dawno pani powinna była wyrzucić te klipsy! — Wyrzucić? Ależ, pani dyrektor — oburzyła się Szufla. — To mój talizman, przynosiły mi szczęście! — Przesąd! — Nie... nie, to talizman i droga pamiątka, dostałam je od uczniów na imieniny, trzynaście lat temu, w pierwszym roku mojej pracy w szkole. Nigdy nie rozstawałam się z nimi. — Głupie sentymentalizmy, moja droga. Idziemy — pociągnęła załamaną Szuflę. Co do mnie, to ponownie próbowałem dać drapaka, ale przyskrzyniła mnie w drzwiach i — tym razem już bez słowa — trzymając mnie za przegub ręki jak dziecko poprowadziła do pokoju nauczycielskiego. Kręciło się tu już paru, jak mi się wydało, dość zdenerwowanych gogów. Wysunąłem dyskretnie zza mankietu kartkę z karykaturami. Jeszcze raz okazało się, że były naprawdę znakomite. Bez trudu rozpoznałem fizyka, pana Ostańko, ze srebrną aureolą włosów wokół szlachetnej twarzy poznaczonej bruzdami cierpienia i nieuleczalnej melancholii, a także bez wahania zidentyfikowałem panią Kocką, czyli Kocię, sympatyczną brunetkę w stylu „afro”, i matematyka Podleckiego, który miał czaszkę o dziwnym kształcie i wygląd „płochliwego okapi”. A potem pomyślałem, że otrzymać połajankę przy tak obszernym audytorium, to zupełnie fatalna historia. Będę miał minusiki za jednym zamachem u wszystkich, ba, żeby to minusiki. Z pewnością będę miał zaszarganą całą reputację! A zatem mój przyjaciel pech wciąż nie chce mnie opuścić, nawet w tej nowej budzie. Przygnębiony, dałem się jak manekin zaprowadzić przez Okullę do okna. Sądziłem, że po to mnie prowadzi do światła, żeby każdy z gogów mógł mnie obejrzeć dokładnie, ale okazało się, że Okulla ma umysł praktyczny i nie lubi zbytnio przedstawień. Może zresztą nie miała tego dnia czasu na większe widowisko, dość, że zrezygnowała z wszystkich popisów gogicznych, podprowadziła mnie pod pękatą donicę z wielkim oleandrem i powiedziała: — Za karę obierzesz z mszyc ten nieszczęśliwy kwiatek. Bułanek ci pokaże, jak się to robi. Dopiero teraz zauważyłem, że mam towarzysza niedoli. Czaił się za oleandrem z małą szczoteczką w ręce. Był to przystojniak o długich rzęsach i gorących oczach, którego niewątpliwą urodę psuła jednak dolna szczęka. Prowokacyjnie wysunięta, jakby zachęcała do ciosu. — Ty jesteś ten nowy? — zapytał, gdy Okulla odeszła. — Tak. — Jak ci na imię? — Tomek — powiedziałem. — Tomek Żabny. — Słyszałem o tobie, nazywają cię Dzikusem, a także Flanelą. A w klubie słyniesz jako Pała — obserwował mnie czujnie. — Zgadza się — chrząknąłem smętnie, niezbyt zachwycony upowszechnieniem tych mało twarzowych przezwisk. — A ja jestem Fredek. Fredek Bułanek — odezwał się po chwili. — Niektórzy mówią na mnie Buła. — Tak, wiem — mruknąłem. — Jesteś dobry przy siatce. Chyba najlepszy w tej budzie. Wiem z klubu. — E tam — Bułanek udał skromność — przy tych patałachach to mała sztuka. I zresztą także mała przyjemność. W ogóle siatka... — machnął lekceważąco ręką. — Tenis to jest coś! Gdybym miał rakietę — westchnął po chwili. — Wiem, że ty grywasz. — Dopiero drugi miesiąc i mało systematycznie. — Cicho tam! — zgasiła mnie Okulla. — Do roboty i ani słowa więcej, bo każę panu Soczewiakowi przećwiczyć was na przyrządach. Umilkłem przerażony tą perspektywą i ze wstrętem spojrzałem na mszyce przylepione do nasady liścia. — Brzydzisz się? — szepnął Buła. — Piekielnie. Jak to zdjąć? Czym? — Może zamienimy się — zaproponował Buła szeptem. — A ty, co robisz? — Usuwam tarczniki. To taki rodzaj szkodników... — wskazał liść. Wytrzeszczyłem oczy. — Nie widzę tam żadnych szkodników. — Przyjrzyj się dobrze, małe żółtobrązowe plamki. Widzisz je? To są takie zwierzątka. — Zwierzątka, co ty? — Ściśle — owady z jajami. Będziesz je zdejmował tym narzędziem — wręczył mi zaostrzony patyczek. — A tam gdzie równa powierzchnia, wystarczy przejechać twardą szczotką. Chcesz? Skinąłem głową. Tarczniki mimo wszystko wydały mi się sympatyczniejsze od mszyc. Zabraliśmy się do roboty. — Za co cię skazali? — zapytał szeptem Bułanek. — Pogłaskałem pięścią faceta, który mnie skrzywdził — odparłem. — A ciebie za co? — Przejechałem się po lizusie, co się nazywa Kuglewicz. On podlizuje się Trąbie na lekcjach chemii. Wprost obrzydliwe. Ale to nic... Nigdy nic nie mam przeciw pracom niewolniczym w tym pokoju. Można się nasłuchać różnych rzeczy... — uśmiechnął się z miną doświadczonego bywalca i praktyka. — Dzisiaj też będzie ciekawie, coś wisi w powietrzu, ja to czuję. Zobacz, Gepard gryzie zapałkę, Ostańko podciąga spodnie. Są zdenerwowani. Posłuchamy? Skinąłem głową. Był najwyższy czas, bo dyskusja między gogami weszła w stadium krytyczne, o czym świadczyły podniesione głosy oscylujące fortissimo wokół górnego C. — Koledzy, proszę o spokój — usłyszeliśmy karcący alt Okulli. — Kolega Trąbaczewski wszystko wyjaśni. — Co tu wyjaśniać! — rozległy się głosy. — Wiadomo. Jak przychodzi kolej na kolegę Trąbaczewskiego, to nie mamy co włożyć do garnka. — Widziałam. Już o drugiej godzinie wyszedł z ogonka. — Tak jest! Opuścił kolejkę, a przecież miał dyżurować! — Po prostu nie wywiązuje się... — A był tego dnia schab. — Pani Halinka odłożyła dla nas nawet kawałek szynki. Gorzkie oskarżenia sypały się jak z rogu. Okulla spojrzała zaaferowana na Trąbę, który dość prowokacyjnie bębnił palcami o stół i patrzył sobie w siną dal, jakby mało go obchodziły te zarzuty. — Kolego, może pan jednak odpowie, usprawiedliwi się. — No, cóż, to prawda, wyszedłem o drugiej z kolejki — wycedził Trąba wciąż patrząc w siną dal. — A powód jest prosty. O trzeciej zamykają biura, a ja miałem jeszcze załatwić zaopatrzenie stołówki. Stale się zapomina w tym gronie, że zostałem obarczony przez dyrekcję także misją zaopatrywania stołówki. — Biura zamykają o trzeciej — podjął Gepard. — Ale nas interesuje, co pan robił po trzeciej. Dlaczego nie wrócił pan do kolejki... Nastawiałem coraz ciekawiej ucha. Młodzież rzadko ma okazję słuchać w szkole tak pasjonującej dyskusji. — Niestety miałem ważniejsze sprawy... — rzekł Trąba. — Ważniejsze, no, wiecie państwo! — oburzyła się Kocia, jakby w ogóle mogły istnieć jakieś ważniejsze sprawy. — Nie możemy przyjąć tego usprawiedliwienia. — Tak, niestety, nie możemy — rzekła zirytowana Okulla. — Mógłby pan przynajmniej zadzwonić, poinformować nas, uprzedzić, zająć miejsce w ogonku, jest iks sposobów, żeby po ludzku, po koleżeńsku załatwić te rzeczy. — Jeśli się naprawdę chce załatwić — dorzuciła Kocia. — Właśnie, chodzi o dobrą wolę — podjął Gepard. — Kolega Trąbaczewski zasłania się ważną sprawą, a ja widziałem go wchodzącego do westibulu sali tańca towarzyskiego w klubie. — Co takiego?! — nauczyciele osłupieli. — Kolego Trąbaczewski, czy to prawda? — wykrztusiła Okulla. — Tak. Ale nie poszedłem tam tańczyć, kolego Soczewiak — odparł ostro Trąbaczewski. — Pan przeoczył, że z tego samego westibulu prowadzą schody do suteren, gdzie mieści się Klub Młodego Chemika, którego jestem od lat opiekunem. Właśnie tegoż dnia zostałem nagle wezwany. Chłopcy mieli kłopoty z opanowaniem pewnej ciekawej reakcji... — Niesłychane! I z takiego powodu... — wybuchnęła Kocia. — Tak. Z takiego powodu. Uważam ten powód za niesłychanie istotny. — Ależ to humorystyka! — zaśmiał się Gepard. — Kolega Trąbaczewski ma oryginalne poczucie humoru! — Drodzy państwo, kończmy tę dyskusję — rzekł zniecierpliwiony pan Podlecki. — Wyciągnijmy konkluzję, praktyczne wnioski. — Konkluzja jest jedna. Pan Trąbaczewski zawiódł. Jak my wyglądamy teraz w oczach Halinki? — zapytała Kocia. — Na drugi raz może nie odłożyć. — Możecie państwo być spokojni — rzekł z gorzkim uśmiechem Trąba. — Pani Halinka będzie nadal odkładać. Póki jej Robert jest w szkole, układ ma trwałe podstawy. Okulla zmierzyła go ciężkim spojrzeniem. — Co pan chce przez to powiedzieć? — Nic, chciałem tylko pocieszyć. — Pan kolega niby odcina się od naszej „spółdzielni ogonkowej” i zawsze się podśmiewa, a jednak w zeszłym tygodniu wziął kaszankę, po którą stała pani Kocka — zauważył Gepard. — I nawet nie zapłacił — dodała Okulla. — Nie zapłaciłem? — Trąba poczerwieniał. — Bardzo mi przykro, coraz częściej przyłapuję się na fatalnym roztargnieniu. Moje nerwy nie są chyba w porządku. — Chyba nie — rzekł zimno Gepard. — Ja zaraz ureguluję — Trąba wyciągnął portfel, zaczął w nim grzebać, coraz bardziej czerwony. — Przepraszam, ale nie wziąłem dziś pieniędzy. Nauczyciele wymienili spojrzenia. A Szufla spuściła oczy i zarumieniła się, jakby to ją samą oskarżano. — Nie ma sensu przeciągać tej sprawy — rzekł zdegustowany matematyk. — Proponuję wyłączyć kolegę Trąbaczewskiego z tej koleżeńskiej, że tak powiem, akcji. — I chyba lepiej będzie, jak w ogóle odsunie się pan — rzekła Okulla. — Także od stołówki. — W jakim sensie? — zapytał Trąba. — Mam nie jadać? — Chodzi o zaopatrywanie stołówki. Ta funkcja wybitnie panu nie leży. — W istocie nie leży mi — odparł Trąba. — Proszę zwrócić upoważnienie. — Przepraszam, jakie upoważnienie? — zamrugał oczami Trąba. Okulla spojrzała wymownie na zebranych, jakby biorąc ich za świadków swoich udręk z Trąbą. — Chodzi o upoważnienie do występowania w imieniu dyrekcji w sprawach stołówki — wyjaśniła spokojnie. — Ach, tak... rozumiem, proszę bardzo — Trąba sięgnął do teczki i zaczął nerwowo szukać między swymi szpargałami. — Pan nie zgubił, mam nadzieję? — zaniepokoiła się tym razem na serio Okulla. — Oczywiście, że nie! — zdenerwowany Trąba wyrzucił wszystkie szpargały na stół... i znieruchomiał nagle. Coś błysnęło między papierami. Potem rozległ się stukot i po podłodze poturlał się niewielki, krągły przedmiot. — Mój klips! — krzyknęła Szufla i przeszyła pana Trąbaczewskiego gniewnym wzrokiem. — Jak pan mógł? Jak pan śmiał!... Nie, tego doprawdy już za wiele... Pan Trąbaczewski zaczerwienił się jak uczeń przyłapany na brzydkim uczynku i nie wiedział co powiedzieć, a całe grono z Okullą na czele patrzyło na niego z potępieniem. — Ależ to fetyszysta! — wykrztusiła w końcu Okulla ze zgrozą. — Klips? W mojej teczce?! Ja... nie rozumiem... — bełkotał oszołomiony Trąba. — Bardzo panią przepraszam, ale naprawdę nie pojmuję, skąd ten klips... — schylił się żeby go podnieść, ale Gepard był zwinniejszy i szybszy. Uprzedził Trąbaczewskiego o ułamek sekundy, podniósł klips z podłogi i z szarmanckim uśmiechem wręczył na otwartej dłoni Szufli. Szufla chwyciła klips, spojrzała jeszcze raz płonącymi z oburzenia oczyma na Trąbę i wybiegła z pokoju. Trąba zamykał pomału teczkę jakimś starczym ruchem, jakby mu nagle przybyło parę dziesiątek lat... Panowało pełne zażenowania milczenie. Nauczyciele siedzieli z oczami wbitymi w stoły, tylko na ustach Geparda błąkał się ironiczny uśmieszek. Trąba wstał ciężko, chciał coś powiedzieć, ale machnął ręką i skierował się do drzwi. W połowie drogi zatrzymał się, spojrzał na nas, na mnie i na Bułę, cofnęliśmy się zawstydzeni, ale on powiedział tylko: — Miejsca po usunięciu tarczników radzę przemyć denaturatem. I wyszedł z pokoju. A na nas zaraz natarła Okulla. — Co wy tu jeszcze robicie? — Mieliśmy tępić szkodniki. — Dosyć już! Uciekajcie! Zupełnie o nich zapomniałam — zdenerwowała się Okulla. — Nie przypuszczałam zresztą, że dyskusja tak się rozwinie. — Nasłuchali się — mruknęła Kocia. — No, to co? — rzekł pan Ciemiężny, historyk, który dotąd siedział w zupełnym milczeniu. — Po prostu ludzkie sprawy... A w domu mało to słyszą? Ale Okulla była chyba innego zdania. Sama otworzyła nam drzwi i dosłownie wypchnęła nas na korytarz. Pod drzwiami, rzecz jasna, od razu otoczyła nas ciżba podnieconego szkolnego luda. — Co się tam stało?! — Co wam zrobili?! — Nam nic! Tępiliśmy szkodniki na okiennych chwastach. Zwykłe niewolnicze prace karne — odparł Buła. — A ten krzyk, ten hałas, ten szum?! — To z powodu Trąby, mięsa i klipsa — powiedziałem. — Trąba nieważny, mięso nieważne. A co z klipsem? — dopytywali. — Bomba! Klips się znalazł. — Bujasz! — Trąba miał go w teczce. — Nie! Co ty mówisz! — Wypadł mu z teczki! Widziałem. I on widział — wskazałem na Bułę. — To fakt — potwierdził Buła. — Mówię wam, ale zrobił minę! — Wszystkich zatkało. — A najbardziej Szuflę! — Trąba... Kto by pomyślał — dziwili się. — Dlaczego to zrobił? — Dlaczego? — Buła skrzywił się jak znudzony koneser. — Ta proste. On jest fetyszystą. Nie wiedzieliście? — Słuchajcie, słuchajcie — poderwał się Kocio Kocemba. — Trąba jest fetyszystą — i ruszył wzdłuż korytarza, a za nim sypnęło się paru innych chłopców, na wyścigi rozgłaszając sensacyjną nowinę. Wkrótce cała szkoła wiedziała już, że poczciwy Trąba jest fetyszystą. Wieść dotarła nawet do klas pierwszych. Gdy godzinę potem przechodziłem koło mikrusów, słyszałem, jak jedna szczerbata mikruska sepleniła do drugiej: — Słyszałaś, ten łysy pan od chemii to fetyszysta. A ja nie mogłem się opędzić od obrazu Trąby stojącego bezradnie nad otwartą teczką z dziwnym wyrazem w oczach. Już wiem! To nie było zakłopotanie, to było straszliwe zaskoczenie! I byłem niemal pewny, że ktoś mu umyślnie włożył ten klips do teczki... Ale kto? I kiedy? Chyba jestem niezupełnie normalny. Taka śmieszna historia, a mnie jakoś odechciało się śmiać. ROZDZIAŁ III CZY KONIECZNIE MINUS SZEŚĆ? Gdy po lekcjach wyszedłem ze szkoły, zauważyłem Arka. Ćwiczył ósemki na komarze między bramą parku a głównym wejściem. Od razu mi się to nie spodobało. Było jasne, że czeka na mnie. Ledwie pojawiłem się na schodach przed drzwiami, podjechał do mnie w kłębach spalin i zahamował ostro. Na jego twarzy malowało się zdenerwowanie. — Co ty wyrabiasz?! — natarł na mnie z miejsca. — Ja? — Nie udawaj, że nie rozumiesz! Co to za numer z tym klipsem?! — Mnie pytasz? — Słuchaj, znam Trąbę i nie wierzę, żeby to on schował ten klips. — I od razu pomyślałeś, że to ja? — skrzywiłem się gorzko. — Byłeś wtedy w pracowni... — To nie ja — uciąłem stanowczo. — No, to kto w takim razie? Złośliwy Miecio? — Nie sądzę. Już raczej... — ugryzłem się w język. — Masz jakieś podejrzenia? — Tak, niemal pewność, ale nie chciałbym wymieniać nazwiska. Niech ci wystarczy na razie, że to nie ja. Nie wierzysz mi? Arek wbił we mnie prokuratorski wzrok. — Wierzę — wycedził pomału. — Zresztą nie o klipsie chciałem z tobą mówić. — A o czym? — O tej aferze ze zdjęciami Męckich i Ciesiów. Mówiłem, żebyś się trzymał z daleka od tych typów, ale ty, ośle perski... — Zaraz — przerwałem. — Skąd ta pewność, że to ja? — Nie ty?! Są pewne niezbite fakty... — Nie znasz wszystkich — powiedziałem. — Jakich niby? Zawahałem się. Mimo wszystko nie chciałem wsypać Miecia. — Zresztą przypuśćmy, że to ja — uśmiechnąłem się wyzywająco. — I co z tego? Arek poczerwieniał. — Jesteś głupek większy niż myślałem! Nie mogłeś wytrzymać nawet dwu dni! Musiałeś zacząć. — Stłukli gablotę — mruknąłem. — Czy warto z powodu głupiej gabloty?! Znów wtrąciłeś się w nie swoje sprawy! — Nie swoje? No, niezupełnie nie swoje. W końcu to było w naszej szkole. — Kretynie, czy zdajesz sobie sprawę, co zrobiłeś?! Wydałeś wojnę najgorszym, najbardziej niebezpiecznym kojotom, jakie gryzły kiedykolwiek w tej szkole! — Powiedziałbym raczej: pawianom — sprostowałem z całym spokojem, na jaki mnie było stać. — Już niedługo odejdzie ci ochota do śmiechu — sapał Arek. — Cała wściekłość Męckich i Ciesiów odtąd na tobie się skrupi. Na mnie zresztą też. Wyobraź sobie, ten kojot Ciesielski przybiegł do mnie z pretensjami, że to ja cię namówiłem do tej hecy! Nie dał sobie nic wytłumaczyć. Po prostu wściekł się. Co cię napadło, żeby z nim zadzierać?! — On spalił fotografię Jacka Bankiera. — No, to spalił. Niechby się z tego tłumaczył. A ty musiałeś od razu się włączyć... Tylko nie mów, że to dla jego dobra... — Przecież ja w końcu nic... — Nic, tylko robisz mu na złość! Nic, tylko mu robisz na przekór! Nic, tylko mu pokazujesz, że jest głupi! Głupi i śmieszny! On pali Jacka Bankiera, ty wstawiasz nowego, on tak, ty siak! I jeszcze przy roześmianym beztrosko Bankierze przyklejasz fotki, na których Ciesie i Męccy wyglądają idiotycznie, umyślnie złośliwie spreparowane fotki. I ty mówisz, że to nic! Wypowiadasz im wojnę i mówisz, że to nic... A przecież zgodziliśmy się, że będziesz zajmować się tylko tym, co jest ściśle w polu twojego widzenia. Obiecałeś mi! — Ta gablota była w polu mojego widzenia — powiedziałem. — No, to masz za duże pole widzenia — warknął Arek. — Musisz stanowczo zawęzić. — Do pola widzenia krótkowidza? — zaszydziłem. — Właśnie. — Bez okularów? — Zaczynasz nareszcie pojmować. — Ile dioptrii? Minus dwa, minus trzy? — Minus sześć! — Czyli widzieć tylko koniec własnego nosa. — O, zrozumiałeś wreszcie! — Arek uśmiechnął się krzywo. — Szkoda, że dopiero teraz. Praktycznie jesteś skończony i nie masz nic do roboty w tej klasie. A tak cię uprzedzałem. Chrząknąłem zakłopotany. — Głupio jakoś wyszło, to fakt. Z tym Ciesielskim zupełnie nie wiem, co robić. On jest bardzo zażarty. Ale za to... Za to zawarłem przyjaźń ze Złośliwym Mieciem. — Co takiego? — Arek zdębiał wyraźnie. — On mi pomógł z tą gablotą — wyjaśniłem. — Ty naprawdę jesteś beznadziejny — westchnął Arek. — Ręce zupełnie opadają! Zaprzyjaźnić się z kimś takim jak Miecio! Ależ to czyste szaleństwo! — Ja też tak myślę, ale szaleńcom czasem udają się rzeczy, które nigdy by się nie udały ludziom normalnym. — Czy ty nie jesteś zbyt zarozumiały? — Tylko trochę — odrzekłem i żeby dobić Arka dodałem: — jestem także w dobrych stosunkach z Wyrzkiem. — Z Wyrzkiem?! — poczciwy Arek wybałuszył oczy. — Z Wyrzkiem, z tym lizusem? — Właśnie. — No, to już koniec — zabulgotał wstrząśnięty Arek i z tego wstrząsu omal nie spadł z motoroweru. Podtrzymałem go w ostatniej chwili. — Lepiej postaw to cudo pod ścianą i porozmawiajmy w pozycji napłotkowej. — Napłotkowej? — Arek zamrugał oczami. — No, jazda! — umieściłem się wygodnie na płocie. Arek po chwili wahania poszedł za moim przykładem. — Pomówmy poważnie — powiedziałem wymachując swobodnie nogami. — Masz rację. Źle wyszło z Męckimi i Ciesiami. Wsadziłem się na nóż. W dodatku podpadłem Szufli i Okulli. Ale z drugiej strony... Gdybyś widział miny tych pawianów, jak zobaczyli gablotę z powrotem na ścianie i siebie w tej gablocie. Dla tego jednego warto było... W końcu dawno już należało im utrzeć nosa! Arek patrzył na mnie tym razem bardziej zaskoczony niż oburzony. — Widzę, że ty się naprawdę nie przejmujesz — zauważył. Umilkłem, a potem zamruczałem: — Owszem. Przejmuję się, stary, bo nie wiem, co dalej z tym fantem. Chyba jednak mnie w końcu zjedzą. — Tak, zjedzą cię z butami — westchnął Arek. — Nie zostawią małej kosteczki. — To co mam robić teraz? Arek wzruszył ramionami. Miał obrażoną minę. Milczał. — No, nie obrażaj się, powiedz coś! — szturchnąłem go. — Co ci po mojej opinii — odburknął wreszcie. — Ty i tak nie posłuchasz. — Zapaćkałem sprawę, to fakt, ale nie zostawisz mnie chyba w tej sytuacji?! Arek znów wzruszył ramionami. — Tak wszystko pokiełbasiłeś, że naprawdę nie wiem, co ci radzić. Chyba tylko już jedno ci pozostało — rzekł po chwili. — Co? — No, iść dalej tą drogą — odparł Arek. Spojrzałem na niego zaskoczony. — Myślisz, że po tym, co zrobiłem, mogę... w ogóle... — Po tym, co zrobiłeś, twoja sytuacja jest pięć razy gorsza, ale przynajmniej jasna. Musisz się trzymać tego, co zacząłeś. — To znaczy? — To znaczy dalej się wtrącać, tak jak zacząłeś — Arek uśmiechnął się pod nosem. — Wtrącać się i mieszać we wszystko, co jest w polu widzenia. — W polu widzenia dalekowidza? — No, nie przesadzaj. Wystarczy ci pole widzenia normalnego człowieka. — To znaczy dość krótkowidztwa! — Dość krótkowidztwa! — zagrzmiał Arek. — Żadnych minusowych dioptrii! — Patrzymy normalnie. — Bez szkieł. — Normalne pole widzenia — powtórzył Arek. — W ten sposób wyrobisz sobie przynajmniej markę człowieka z charakterem. Może nawet komuś zaimponujesz, kogoś przekonasz, kogoś przyciągniesz, ktoś cię poprze i kupią ci wieniec na grób, jak cię inni zjedzą. Bo to jest raczej pewne, że dni twoje będą krótkie — Arek wymachiwał beztrosko nogami, zbyt beztrosko, żebym mógł brać całkiem poważnie to, co mówi. — Nie kracz. Mów praktycznie, co mam robić, żeby mnie przedwcześnie nie zjedli. Arek milczał przez chwilę. — Praktycznie, to mam jedno pytanie. Czy rozmawiałeś już ze szczepową? Zamachałem gwałtownie rękami. — To nie wchodzi w ogóle w rachubę. Wiesz o tym doskonale. Zwalniam się. Wypisuję. — Mowy nie ma — uciął stanowczo Arek. — Nie będę przez ciebie znów świecić oczami w Komendzie. I tak mają do mnie pretensje za to, co robiłeś u Lampego. Byłeś cholernie konfliktowy. — No właśnie, jak tyle było pretensji, to ja się wycofuję. Niech sobie wezmą kogoś mniej konfliktowego. — To było u Lampego — powiedział Arek. — Ale tutaj jest Narcyza! U Narcyzy jest zupełnie inna sytuacja. Tu jest mało chętnych do tyrania w organizacji, więc zniosą nawet ciebie. — Dziękuję za łaskę. Obejdzie się! — Powiedziałem, mowy nie ma. Oni bardzo na ciebie liczą, zrobiłem ci dobrą reklamę, zameldowałem szczepowej, że przyjdzie jeden taki, co pali się do funkcji i rządzenia. — Łobuz! Arek zaśmiał się. — Zresztą możesz się nie zgłaszać — zeskoczył z płotu. — Oni sami do ciebie przyjdą. Muszę lecieć, cześć. A, jeszcze jedno. Gdyby cię Męccy i Ciesielski za bardzo tępili, to trzeba będzie uruchomić Obarę. — Obarę? Co to jest obara? — Człowiek. — Człowiek? — To nazwisko jednego chłopaka. Nazywa się Obara. Andrzej Obara. Jak sobie nie dasz sam rady, smaruj do Obary. On ci pomoże. — Wolę sobie radzić sam. — No, pewnie, ale czy potrafisz? — Arek spojrzał na mnie krytycznie. — Nie panujesz nad odruchami. Nie jesteś jeszcze na właściwym poziomie. Może wyrobisz się, ale na razie uważaj. Siedź cicho w kącie i nie właź Męckim w paradę niepotrzebnie, ani Ciesielskiemu. — Przecież zgodziłeś się, że w mojej sytuacji powinienem już raczej normalnie, bez dioptrii. — Oczywiście, oczywiście — zamruczał Arek. — Jak najbardziej normalnie, ale bez wyskoków. Po co zaraz wywoływać wilka z lasu? * * * Nie miałem zamiaru wywoływać wilka z lasu, ale okazało się, że wilk bez wywołania sam czyhał na mnie. Gdy następnego dnia pojawiłem się w szkole, Ciesielski ze swoimi ludźmi był w korytarzu. Jak tylko mnie zauważył, od razu gwizdnął, a jego ludzie ustawili się po obu stronach korytarza. Miałem niedobre przeczucia, zawahałem się na moment, ale ruszyłem dalej. — Dzikus idzie! — ktoś krzyknął zza pleców Ciesielskiego. — Cześć, Ciesie — odpowiedziałem z udaną beztroską. — Cześć, Dzikus! — odezwały się sporadyczne głosy. — To nie jest Dzikus tylko Flanela — rozległ się głos Ciesielskiego. Wszyscy umilkli i patrzyli na mnie wyczekująco. To musiało być w ich języku jakieś wyjątkowo obraźliwe słowo, domyślałem się tego, ale udałem, że nie rozumiem. Szedłem dalej. Wtedy Ciesielski rzucił rozkaz: — Zdjąć Flanelę! Ciesie tylko czekali na to. Nim się zorientowałem, jeden podstawił mi nogę, drugi pchnął mnie z całej siły i już leżałem na ziemi. Próbowałem się zerwać — nadaremnie. Już mnie okręcali firanką. — Whisky — krzyknął Ciesielski. Podali mu jakąś wielką butlę z podejrzanym płynem. Zacisnąłem usta. — Szczypce! — krzyknął Ciesielski. — Mamy żabki. — Dajcie jakąś największą żabę. Skwapliwie podano mu jakąś niezwykłą, staroświecką żabkę, wielką jak szczypce homara, chyba służyła do podwieszania kurtyn teatralnych. Ciesielski kłapnął mi nią przed oczami, a potem zacisnął na nosie. Czułem, że się duszę. Otworzyłem usta. Wtedy on odkorkował butelkę. Przejrzałem w ułamku sekundy jego perfidne zamiary. Chciał mnie napoić tą whisky, a potem na lekcji zameldować, że przyszedłem pijany do szkoły. Byłaby draka na czternaście fajerek! Czy potrafiłbym się obronić? Bardzo wątpię. Szarpnąłem się rozpaczliwie, ale trzymali mnie mocno. Ciesielski z diabelskim uśmiechem pochylał się coraz niżej z butlą nad moją twarzą... — Przydałby się lejek — zamruczał. — To drogocenny płyn. Żal każdej rozlanej kropli. Jeden z usłużnych malców od razu wydarł kartkę z zeszytu i zrobił z niej papierowy lejek. Sapiąc z przejęcia wsadził mi go bezceremonialnie do ust. Za głęboko. Zakrztusiłem się. Potrąciłem butelkę. Omal nie wypadła Ciesielskiemu z rąk. Sporo „drogocennych kropli” wylało się na podłogę. Ale ta mała zwłoka mnie uratowała. Bo już w następnej chwili rozległ się ostrzegawczy okrzyk: — Uwaga, Szufla idzie! To wystarczyło. Spłoszeni Ciesie od razu zerwali się z podłogi i dali szybko nogę. Ciesielski nerwowo ściągnął mi żabkę z nosa, rąbnął mnie na pożegnanie pięścią w żołądek i czmychnął za nimi. Lecz alarm był fałszywy. Zamiast Szufli koło mnie pojawił się podniecony ten lizus Wyrzek. — Przegoniłem ich — zasapał. — Postraszyłem Szuflą. — To ty! — skrzywiłem się. Nie było mi przyjemnie być wybawionym przez lizusa. — Zbieraj się, oni zaraz się skapują, że ich oszukałem, i wrócą — denerwował się Wyrzek. Trzymając się za żołądek, gramoliłem się powoli z podłogi. Lecz nim zdołałem wstać, już przybiegła nowa chmara malców. — Chodźcie, chodźcie, zobaczcie! Zdjęli Flanelę, a teraz zabiorą ją do magla! — krzyczeli podnieceni jeden przez drugiego. Widać wieść rozniosła się już po całej szkole. — Żebym was nie zaniósł do magla i prasowni! — ryknąłem rozzłoszczony. Złapałem najbardziej krzykliwego mikrusa wpół i uniosłem do góry. — Jak ci nie wstyd podniecać się cudzym nieszczęściem — popatrzyłem na niego długo i przenikliwie. Mam bardzo wyraziste, wypukłe oczy. Mało kto potrafi wytrzymać moje spojrzenie. — Co się tak patrzysz, ty żabo! — wy bulgotał przestraszony malec. — Żaba! Żaba! — rozległy się dookoła głosy mikrusów. I tak, po Dzikusie i Flaneli, zostałem jeszcze Żabą. Nieźle. W niespełna trzy dni trzy przezwiska. Słowo daję, robię w tej budzie karierę. Nagle wrzaski umilkły. Tym razem naprawdę zbliżała się Szufla. — To znowu ty? — spojrzała na mnie gniewnie. — Zdaje się, że moje słowa nie odnoszą skutku. Tobie trzeba szuflą do głowy. Co ty wyrabiasz z Dudkiem?! Puść to nieszczęsne dziecko. Postawiłem szczeniaka na ziemi i otrzepałem ręce. — On mnie straszył, proszę pani. On patrzył na mnie wyłupiastym okiem — skarżył Dudek. — Ty masz sadystyczne skłonności, chłopcze — zwróciła się do mnie Szufla. — Stale zastaję cię przy dręczeniu kolegów. Jak ci nie wstyd znęcać się nad młodszymi ty... ty... A właściwie jak się nazywasz? — On się nazywa Żaba, proszę pani! — wrzasnął Dudek. — Słuchaj, Żaba — powiedziała Szufla — zgłosisz się do mnie po lekcjach. Zabulgotałem wzburzony. — Czego jeszcze? — skrzywiła się Szufla. — Mów wyraźnie, nie bulgocz, Żaba! — Nie nazywam się Żaba, proszę pani — wykrztusiłem. — Jak to nie Żaba?... Dudek! Chodź no tutaj — chciała zawołać mikrusa, ale już go nie było. — Ja się nazywam Żabny, proszę pani. Tomasz Żabny. — Żabny? — Szufla spojrzała na mnie podejrzliwie. — Żabny — powiedziałem z nieszczęśliwą miną. Moje nazwisko nie dawało mi specjalnej satysfakcji. — Mała różnica, ale zawsze — zaczerwieniłem się. — No, więc dobrze — Szufla spojrzała na mnie jakby ze współczuciem, a może mi się tylko wydało. — Porozmawiamy po lekcjach, Tomku. Spojrzałem na nią z wdzięcznością, bo użyła imienia. Kiedy Szufla odeszła, Wyrzek zachmurzył się. — Nie warto nic dla ciebie robić — powiedział z goryczą. — Dlaczego? — zapytałem. — Bo i tak zawsze będziesz bity. — Zawsze? — Masz dziwne zwyczaje... i głupie. Dlaczego nie powiedziałeś Szufli o Ciesielskim. Ciesielski by się nie patyczkował na twoim miejscu. Dzisiaj po to zrobili tę hecę z butlą, żeby cię potem oskarżyć przed Trąbą. To miała być ich zemsta za to, co zrobiłeś z gablotą. Powinieneś się bronić. Inaczej znów cię wpakują w jakąś historię. Za każdym razem, jak ci coś robią, powinieneś skarżyć się nauczycielom. Pokręciłem głową. — Nie, daj spokój, nie lubię tego. — A czy ja lubię? — wzruszył ramionami Wyrzek. — Nikt nie lubi. — Mylisz się — powiedziałem. — Są tacy, co lubią. — U nas nie ma takich — powiedział Wyrzek. — Ale co innego nie lubić, a co innego robić, jak się musi. Jak możesz inaczej obronić się przed Ciesielskim albo przed Męckimi? Dlatego mówię ci, nie bądź głupi, Tomasz. Nie masz innego wyjścia. Jeśli chcesz, żeby oni przestali, musisz poskarżyć Szufli albo panu Trąbaczewskiemu. Miałeś dzisiaj taką okazję. Jeszcze masz. Powiedz wszystko dokładnie, jak było. Od samego początku. Od stłuczenia gabloty. Zobaczysz, to cię od razu ustawi. To zrobi wielkie wrażenie na Szufli i na Trąbie, a nawet na wicedyrektorce Okulczyckiej. Tu jeszcze czuć tę rozlaną wódę. Dowód rzeczowy! Powiedz, a ja poświadczę. I znajdą się inni, co poświadczą. Tylko powiedz, biegnij zaraz do Trąby i powiedz, a będziesz miał wszystkich Ciesiów i Męckich z głowy. Ja ci to mówię. — To nie jest takie proste — powiedziałem. Wyrzek wzruszył ramionami. — Bardziej proste, niż ci się wydaje. Ja wiem, ty się boisz, że potem w klasie będzie trudno, że sobie popsujesz stosunki, ale nie bój się. Oni są i tak na wylocie, wiesz? Im niewiele brakuje. Pan Trąbaczewski powiedział, że jeszcze jedno przewinienie, a porachuje się ostatecznie z Ciesielskim. „Podsumujemy twoje grzechy i wyślemy do diabła!” Tak powiedział, kiedy Ciesielski wybił ząb Dudkowi, na szczęście jeszcze mleczny. — E, co on im może zrobić? — skrzywiłem się. — Może — odparł z przekonaniem Wyrzek. — Ciesielski jest z domu dziecka i może być odesłany z powrotem. A Męccy jeszcze gorzej. Oni byli w Zakładzie Pedagogiki Specjalnej. — Bujają, żeby was straszyć — powiedziałem. — Nie byli w żadnym zakładzie. Byli w jednej klinice na przeszczepianiu skóry. — Przeszczepianiu? — Mieli brzydkie blizny po poparzeniu. To wtedy, jak palili ognisko w lesie i zrobili pożar zagajnika. Obaj mieli nogi poparzone. Wiem, bo kiedyś mieszkałem z nimi na jednym podwórku. — Ale Kocio był w takim jednym zakładzie. On miał wyrok. — Konstanty Kocemba? — Tak. I może tam wrócić. Tak powiedział pan Trąbaczewski. — Chciałbyś, żeby wrócił? — zapytałem nie patrząc na Wyrzka. Wyrzek milczał przez chwilę. — Nie musi wracać — mruknął wreszcie. — Ale przestraszyć go można. Inaczej nie będzie się liczył z nami. Zobaczysz, że dobrze ci radzę, Tomasz. Idź do Trąby i powiedz. Inaczej się nie odczepią. — Zobaczymy — powiedziałem i na tym zakończyłem tę przykrą rozmowę. * * * Nie odczepili się, to fakt. Zaraz na pierwszej lekcji przypuścili na mnie atak, i to zupełnie wredny. Była to lekcja fizyki z panem Ostańko. Pan Ostańko uważał siebie za wybitnego pedagoga. Do jego specjalności należała „psychologiczna penetracja ucznia”, jak to określał przy różnych okazjach. Polegała ona na tym, że na każdej lekcji „brał na warsztat pedagogiczny” jednego delikwenta i dręczył go, dociekliwie sondując jego wiadomości i demaskując okrutnie wszelkie braki, nie tylko z przerabianego materiału, ale z ogólnej wiedzy i kultury. Widocznie tego dnia zwrócił uwagę na nową twarz w klasie, bo od razu upatrzył sobie mnie za przedmiot swej dociekliwości. — Ty jesteś ten nowy? — uśmiechnął się do mnie. — Wstań, dziecko, porozmawiamy sobie. Ja chyba ciebie znam? — spojrzał na mnie wyczekująco, ale ja milczałem uparcie. — Gdzie to myśmy się mogli spotkać? — Pewnie w poradni psychologicznej — pisnął z ostatniej ławki Mały Męcki. — Jego badali z powodu zboczeń. — Cicho! — zgasił go pan Ostańko. — Bardzo możliwe, że to była poradnia psychologiczna. Czy byłeś w poradni psychologicznej? — zwrócił się do mnie. — Tak, ale... — To tam cię poznałem, teraz przypominam sobie dokładnie. Siedziałem koło okna obok ciebie. — To jakaś pomyłka — powiedziałem. — Nie sądzę. Przypiąłeś mnie agrafką do frędzla firanki — poinformował z łagodnym uśmiechem. — Trudno zapomnieć takie rzeczy. — To nie ja. — Nie musisz się wypierać. Nie mam już do ciebie żalu. To było dla mnie pożyteczne doświadczenie. Kiedyś byłem za mało czujny pedagogicznie. Mam nadzieję, że przeszły ci już te... te objawy... — Nie przeszły mu, proszę pana — pisnął któryś z Ciesiów. — On wciąż jest złośliwy, proszę pana. — I sprzymierzył się ze Złośliwym Mieciem. — I używa brzydkich słów! — I robi miny! — Spokój tam! — krzyknął pan Ostańko. — Ciebie pytam — podszedł do mnie i przyglądał mi się badawczo. Ale ja milczałem. Czułem, że moje zaprzeczenia i tłumaczenia tylko jeszcze bardziej podniecą tych łotrów. — Małomówny jesteś — zauważył pan Ostańko. — On się wstydzi — wyjaśnił Mały Męcki. — Wątpię, czy będziemy mieć z ciebie pociechę — pan Ostańko po dłuższej „penetracji wzrokowej” doszedł widać do niepochlebnych dla mnie wniosków. — Że też muszą do tej klasy pchać najgorszych cymbałów! — Pan niepotrzebnie się tak przejął — rzekł Mały Męcki. — On się wyrobi. — To zdolny chłopak. — Dobry uczeń. — Zwłaszcza z fizyki. — Na pewno pan będzie miał z niego pociechę. — On lubi doświadczenia. — Zwłaszcza z gazami. — I z elektrycznością. — W tamtej szkole poraził pana od fizyki. — I oblał elektrolitem. — I gaz mu uciekł przy podgrzewaniu. — I cała szkoła musiała być ewakuowana na świeże powietrze. — Fajno było! — Przez trzy dni wietrzyli wszystkie sale! — I była komisja z Kuratorium. — I dlatego przenieśli go z tamtej szkoły. Tak mówili jeden przez drugiego, błyskając oczami, podnieceni, z wypiekami na twarzy. Pan Ostańko patrzył na mnie podejrzliwie. — Będę musiał zamykać pracownię na specjalny zamek — powiedział. — Niech pan się nie boi, my go przypilnujemy — zaofiarowali się ochoczo Męccy. — Przypilnujecie? — Zajmiemy się nim, razem z Ciesielskim. — Bardzo dokładnie. — Ale to nie będzie bezpieczne — rzekł ponuro Ciesielski. — Zajmiemy się nim, ale pod jednym warunkiem. — Że pan nie będzie miał do nas pretensji, jak się coś stanie. — Co się ma stać? — zamrugał oczami pan Ostańko. — Chodzi o infekcję, proszę pana. — O infekcję, czyli o zakażenie! — Możemy mieć recydywę, proszę pana. — Nie rozumiem... co to za mowa, mówcie poważnie! — zdenerwował się Ostańko. — Mówimy zupełnie poważnie, proszę pana. Pan wie, że mieliśmy „schorzenia moralne” w zeszłym roku. Tak powiedziała pani dyrektor. — Z trudem poprawiliśmy się. — Wyciągnęliśmy się... Pan widział, z jakim trudem. — To prawda, widziałem — przyznał uczciwie pan Ostańko. — Oduczyliśmy się brzydkich słów. — I innych rzeczy. — Nie jestem pewien — zauważył pan Ostańko. — Żyjemy zgodnie z kodeksem ucznia. — Pani dyrektor powiedziała, że jesteśmy ręko... — Rekonwalesami. — To znaczy re-kon-wa-les-cen-ta-mi — wykrztusił Duży Męcki — ale wciąż zagraża nam jeszcze ześliźnięcie. — Zwisamy nad przepaścią, tak powiedziała pani Okulczycka. — A teraz on. — Boimy się nowego zakażenia, proszę pana. — On może nas pociągnąć w przepaść. — Tacy jak on lubią pociągać. — I znowu będziemy się musieli odkażać, pan rozumie. — Rozumiem — rzekł pan Ostańko. — To są zrozumiałe obawy. Słuchaj no, synu — zwrócił się do mnie z surową miną — jeśli zamyślasz tu infekować, to nic z tego! Jestem zbyt doświadczonym pedagogiem, żebym na to pozwolił! — Ja nic nie zamyślam, proszę pana — zaprzeczyłem gwałtownie, ale Ostańko na wszelki wypadek jeszcze pogroził mi palcem: — Zapamiętaj, żadnych brzydkich słów, nie chcę, żebyś zakażał mi klasę. I żadnych zabaw z elektrolitem i gazami. — Tak jest. — Będę czuwał. Ty wymagasz szczególnej opieki. Wychowałem już sześciu Dmucholi, ale ty jesteś ze wszystkich Dmucholi najgorszy. Ci Dmuchole mnie dobili. Przestałem reagować i patrzyłem z rezygnacją w okno. — Ciebie to nie interesuje? — zapytał przykro zaskoczony Ostańko. — Nie interesuje mnie zupełnie. — A to z jakiego powodu? — Z zasadniczego. Nie jestem Dmucholem. — Co takiego? Czyżby zaszła pomyłka? Ty jesteś... Mariusz Dmuchol — Ostańko grzebał nerwowo w dzienniku. — Jestem Tomasz Żabny. — Żabny?! Nie znam... Czy to prawda? — To prawda, on nazywa się Żabny — potwierdził Wyrzek. — To wy mnie zmyliliście — Ostańko ruszył gniewnie w kierunku Ciesiów i Męckich. — My?! — Ciesie i Męccy udali święte oburzenie. — Myśmy nie mówili, że on jest Dmuchol. Wszyscy wiedzą, że to jest Żaba. Ostańko ruszył z powrotem do mnie. — Dlaczego słuchałeś tego wszystkiego jak baran i nie prostowałeś? — Chciałem sprostować, ale pan nie słuchał. — No, więc teraz mów do rzeczy — sapał Ostańko. — Za co cię usunięto z Lampego? — Nikt mnie nie usuwał. — To co robisz w tej szkole? — Ostańko obszedł mnie dookoła i obejrzał od przodu i tyłu, jakby sprawdzając, czy nie mam gdzieś ukrytej bomby. — No, co tutaj robisz, pytam? — Po prostu to mój rejon, proszę pana. Dostaliśmy mieszkanie w tej dzielnicy. Pan wie, że zasiedlali nowe bloki. — Bloki były zasiedlane trzy miesiące temu! — Ale u nas były usterki, więc naprawiali i wszystko się opóźniło. — No, tak, no, tak... A więc to tak... Więc będziesz moim uczniem. Doskonale. Żeby nie było nieporozumień, uprzedzam: jestem pedagogiem bez serca. Wypalono mnie wewnętrznie, więc nie próbuj mnie wzruszać, żadnych przymilań i pochlebstw. Nie reaguję. Poza tym zapamiętaj. Nie ma na mnie sposobu. Czytam specjalnie literaturę młodzieżową, żeby poznać podstępy uczniów, a długoletnia praktyka szkolna nauczyła mnie czujności. Więc żadnych kawałów ze mną. Nie reaguję na „węże morskie” i różne tam dygresje, nie dryfuję z zasady. Nie weźmiesz mnie także na łzy i na litość. Ocenię cię sprawiedliwie. Nic mnie to nie obchodzi, czy masz ojca dyrektora czy konduktora, delatora czy racjonalizatora. Wzruszyłem ramionami. — Proszę bardzo. Ja nie używam żadnych sposobów, proszę pana. — Doskonale — powiedział Ostańko. — A co do twoich talentów fizycznych... — Obawiam się, że nie mam zbyt wielkich. — To się okaże. Może nagle w tej sali wybuchnie twój wielki talent, synu — Ostańko rozejrzał się gdzieś po suficie i zatarł ręce. — Zawsze liczę się z tym, mój kochany. Więc gdy będziesz miał ochotę zrobić coś niezwykłego, przyjdź, zgłoś się bez wahania, powiedz mi, użycz mi swojego żaru. Będziemy płonąć obaj. Jak dawniej, kiedy jeszcze chciało mi się robić nowe, zupełnie nowe doświadczenia — zapatrzył się starymi oczami w okno. Cała klasa umilkła i wszystkim zrobiło się smutno. ROZDZIAŁ IV DOBRY JEST NASZ BRAT OBARA Już nam się zdawało, że przykrości mamy za sobą i że ten podniosły nastrój utrzyma się do momentu, gdy znakomity pedagog na dźwięk dzwonka opuści triumfalnie klasę w otoczeniu wzruszonej młodzieży, lecz okazało się jeszcze raz, jak kruche i zwiewne są nastroje szkolne i jak nigdy do końca nie można być niczego pewnym. Na minutę przed dzwonkiem wkroczyła bowiem do klasy Szufla, przeprosiła pana Ostańkę, wyciągnęła z torby notes i przeczytała swoim dźwięcznym altem: — Ciesielski Krzysztof, Kocemba Konstanty, Męcki Adam i Męcki Karol zgłoszą się po szóstej lekcji do pani wicedyrektor Okulczyckiej. Ciesie z Ciesielskim i Kociem, i Męccy z przyległościami najpierw zastygli na miejscach jak porażeni. A potem, jak na komendę, oczy wszystkich obróciły się w stronę Wyrzka. To było straszne spojrzenie i pod tym spojrzeniem Wyrzek najpierw zbladł jak płótno, a potem poczerwieniał jak pomidor. Chciał coś wykrztusić, rozejrzał się bezradnie po klasie. Na moment jego błagalny wzrok zatrzymał się na mnie. Dałem mu znak, żeby się opanował, ale nie wiem, czy zrozumiał. W każdym razie równo z dzwonkiem rzucił się rozpaczliwie do drzwi i dał nogę. Ciesie i Męccy na ten widok też zerwali się z miejsc i rzucili za Wyrzkiem. Parę minut trwało „polowanie na lizusa”, aż wreszcie usłyszałem triumfalny okrzyk na klatce schodowej. Sprowadzano struchlałego Wyrzka gdzieś z góry. — To nie ja! — bełkotał zachrypłe. — Ja nic nie powiedziałem. Przysięgam, nie skarżyłem! Puśćcie mnie, to nie ja! Ale nikt go nie słuchał; wśród gwizdów i wycia czeredy prowadzono lizusa przed oblicze Ciesielskiego. Zrozumiałem, że jest zgubiony, i energicznie przedarłem się przez szeregi Ciesiów. — To nie on — rzekłem głośno. — On nic nie powiedział. Ciesielski zmarszczył brwi, jakby zaskoczony moim zuchwalstwem. — Nie on?! — uśmiechnął się krzywo. — Słyszycie, Żaba znowu się wtrąca. — Tym razem też nie on — powtórzyłem twardo. — A kto? — Są inne alternatywy. — Jak powiedziałeś? Alertywy? Co ma do tego Alert? — Al-ter-na-ty-wy! — krzyknąłem. — Naucz się, trąbo, tego słowa. Alternatywy, czyli inne możliwości. Czy zawsze wszystko musisz przylepiać do Wyrzka? Uprzedzony jesteś do niego. — To jest lizus i skarżypyta, wszyscy wiedzą. — O, właśnie. Tak najłatwiej. Przylepić komuś etykietkę i po kłopocie. Nie trzeba więcej myśleć i szukać winnego za każdym razem. Bo cokolwiek się stanie, winnym jest on! Facet z etykietką! — Dosyć tej mowy! — rozległy się wzburzone głosy i gwizdy. — Skoro go bronisz, jesteś widać taki sam jak on! Precz z Żabą! Krzysztof, zabierz stąd Żabę! — Żaba, spłyń! — powiedział Ciesielski. — Nikt cię nie pyta o zdanie. Zabierzcie go! — Brać Żabę! — rozległy się ochocze okrzyki Ciesiów. Już otoczyli mnie i chcieli obezwładnić, gdy na korytarz wpadli Męccy z silną asystą. — Stać! — wołali z daleka. — Czego chcecie? — skrzywił się Ciesielski. — Przyszliśmy się włączyć. Co jest grane? — Jest sprawa z Żabą — wyjaśnił niechętnie Ciesielski. — Znów nam wskoczył. — Robią kozła ofiarnego z Wyrzka — sapałem. — A tym razem to nie on. — Mówi, że jest inna alternatywa — rzekł Ciesielski podkreślając ironicznie słowo. Męccy wymienili porozumiewawcze spojrzenia, popatrzyli na mnie i okrutny uśmieszek pojawił się im w kącikach ust. — Uspokójcie się — powiedział Duży Męcki. — Skoro Żaba tak mówi, to widocznie tak jest. — Co takiego?! — zdumiał się nieprzyjemnie Ciesielski. — Popierasz Żabę?! — To jest taki sam lizus jak Wyrzek! — mlasnął językiem Kocio. — Dziś rozprawimy się z nimi oboma! A teraz dam mu zadatek! — chciał rzucić się na mnie z pięściami, ale Męccy przeszkodzili. — Zaraz. Powiedziałem: spokojnie — rzekł Duży Męcki, a Mały dodał: — Zbyt upraszczasz, Kociu. — Z Żabą zaszła pewna pomyłka — oświadczył Duży Męcki i spojrzał na mnie spod rzęs z dziwnym uśmiechem. — Wzięliśmy cię, Żaba, za kogo innego. — Przebacz nam. — To nie ty, Żaba, dokonywałeś doświadczeń z elektrolitem i gazami. — Pewnie jesteś na to za mało pomysłowy. — Tak, zaszła poważna pomyłka. — To nie ty używałeś brzydkich słów. — Jesteś na to zbyt grzeczny. — Żaba jest w ogóle idealny. — Mucha nie siada na Żabie. — Żaba nie bije się i nie skarży. — Nie podpowiada i nie szura. — Żaba nie robi nic, co jest fe! Tak mówili na przemian jeden i drugi, zdradliwie mówili, nie miałem żadnej wątpliwości. Kłamstwo było w ich oczach i w kącikach ich ust czaił się okrutny uśmieszek. — Nie wierzę wam — powiedziałem. — Mówicie ironicznie! — My?! Ależ Żaba! Mówimy obiektywnie. — Nie jestem idealny — powiedziałem. — Ale też nie taki, jak myślicie. — To fakt, Żaba ma rację — od razu zgodził się Mały Męcki. — Jeszcze za mało go poznaliśmy. — Tak, trochę przesadziliśmy może... Żaba nie jest chyba taki zupełnie idealny. — Ma jedną wadę. — Dwie. — Wsadza nos w nie swoje sprawy. Długi nos Żaby to jest problem — skrzywił się. — To jakiś wybryk natury. Przycięcie nosa Żabie byłoby chyba pożądane. — Po drugie Żaba lubi się popisywać. — Chce być znany i oklaskiwany. — Żaba chce być zawsze na pierwszym miejscu. — Uznany i podziwiany. — Naprawdę mało mnie znacie! — powiedziałem głośno, poważnie zaniepokojony takim stawianiem sprawy. — Uważasz, że te rzeczy należy przedyskutować? — zapytał Duży Męcki. — Czy z wami można cokolwiek przedyskutować? — zasapałem. — Żaba nas nie docenia — rzekł Mały Męcki. — Więcej, on nas obraża — dodał Duży Męcki. — Jeśli mówicie poważnie, możemy przedyskutować każdy problem — rzekłem uroczyście stylem dyplomatycznym. — Niczego bardziej nie pragniemy — powiedzieli Męccy. — Chodź, pójdziemy na górę i w ciszy ustalimy, jaki właściwie jesteś. — Przepraszam — wtrącił Ciesielski — są pilniejsze sprawy. — Nie przesadzaj, Ciesiu. — Są sprawy nie cierpiące zwłoki. Przede wszystkim musimy ustalić sprawę alternatywy. — Alternatywy? — To znaczy: Wyrzek czy kto inny. — Omówimy wszystko razem z Żabą — powiedział Duży Męcki. — Chodźcie. Ta dyskusja wymaga oddalenia. — Nigdzie nie chodź! — krzyknął Wyrzek do mnie. — I nie wierz im ani słowa! — chciał więcej mówić, ale zatkali mu usta i z powrotem wykręcili mu ręce. — Idziemy — pociągnął mnie Duży Męcki. — Boisz się? Nie wierzyłem im. Wiedziałem, że na górze rozprawią się ze mną bez żadnej dyskusji. Gorączkowo myślałem, co robić. W każdym razie nie budzić przedwcześnie ich podejrzeń. Udałem, że nie domyślam się ich prawdziwych zamiarów i powoli ruszyłem z nimi po schodach na górę. Powoli ruszyłem i szedłem niemrawo, a nogi drętwiały mi ze strachu, bo zdawałem sobie sprawę, że tym razem naprawdę nie mam już szans ratunku. A jednak były. Nie uszliśmy nawet dziesięciu kroków, gdy Męccy zatrzymali się nagle. Podniosłem oczy. Na schodach siedział chłopak i bawił się złocistą trąbką sygnałówką. Z góry dochodziły odgłosy nieudolnych ćwiczeń instrumentów dętych. — Co to za procesja? — zapytał chłopak czyszcząc ustnik. — Już jesteś znowu? — Ciesielski spojrzał na trębacza niechętnie. — Miałeś być dopiero w piątek. — Przebaczyli mi. Poza tym potrzebują trębacza na Sześćdziesięciolecie Niepodległości. Tak mi się szczęśliwie ułożyło. — Rzeczywiście szczęśliwie. — Nie cieszy cię to, Ciesiu? — Bardzo mnie cieszy, tylko... — Tylko co? — Usuń się trochę ze schodów. — Zaraz. Gdzie tak spieszycie? — Chłopak spróbował dźwięku trąbki tak nieszczęśliwie, że obraził ucho Ciesielskiego i Ciesielski odskoczył z bolesnym krzykiem. — Przepraszam — powiedział trębacz. — Niechcący tak zatrąbiło, bo właśnie paproch wyleciał i się przetkało. Ale zdaje się, przy sposobności, przetkałem również twoje szlachetne ucho. Bardzo mi przykro. — Zrobiłeś to umyślnie! — wrzeszczał Ciesielski wciąż trzymając się za obrażone ucho. — Nie bądź głupi, chodź, siadaj, obejrzę ci ten narząd — zaproponował łagodnie trębacz. — Dużo mi przyjdzie z oglądania. — No, to pogadamy sobie. — Nie mamy czasu — wtrącili zniecierpliwieni Męccy. — Gdzie wam tak spieszno? — Mamy rozważyć z nim pewne alternatywy — wskazali na mnie. — Czy to ten nowy? — Tak, to właśnie on. — Poznaj mnie z nim — powiedział trębacz. — To jest Obara — powiedział z tłumioną złością Mały Męcki zwracając się do mnie. A potem zwrócił się do trębacza. — To jest Żaba — przedstawił mnie. Patrzyłem zaskoczony. Więc to jest ten Obara, o którym mówił Arek? Zupełnie inaczej wyobrażałem go sobie. Nie wyglądał zbyt imponująco. Muskulatura przeciętna. Waga średnia. Szczupła twarz. Był czarny i trochę zbyt kudłaty jak na mój gust. W ruchach nieco powolny, jakby misiowaty. To niby on ma mnie obronić? Bardzo wątpię w skuteczność jego akcji — przyglądałem się rozczarowany drobnym palcom na klawiszach trąbki. Zresztą nie kwapi się do żadnej interwencji. — Widzę, że od razu się polubiliście — powiedział patrząc na nas. — To miło patrzeć, jak chłopcy trzymają się tak przyjacielsko za rączki. To mnie wzrusza. Naprawdę tak się zaprzyjaźniliście? — Tak — powiedział Mały Męcki. — Bardzo? — Bardzo — zasapał Duży Męcki. — Ja też chciałbym się z nim zaprzyjaźnić. Siadajcie! — Obara zrobił miejsce na schodach. — Może zaprzyjaźnisz się potem — rzekł zniecierpliwiony Męcki Duży. — Teraz jesteśmy zajęci. Mówiliśmy ci, że musimy ustalić z Żabą pewne rzeczy na górze. Chodź, Żaba — szarpnęli mnie. Wtedy on podniósł się ociężale ze stopni i zastąpił im drogę. — Nie warto iść na górę — powiedział. — Za bardzo duszno. Przez chwilę mierzyli się obaj wzrokiem, on i Duży Męcki. Czułem, jak spocona łapa Męckiego zaciska się nerwowo na moim przegubie. Nagle ucisk zelżał. Męcki popatrzył po twarzach kolegów z paczki i po Ciesiach, jakby szukając u nich wsparcia, ale oni milczeli z oczami utkwionymi w schody. — Skoro uważasz, że tam jest duszno... — Męcki puścił mnie i otarł spocone ręce o spodnie. — Tam jest bardzo duszno — powtórzył Obara. — Skoro tak mówisz. — Tak mówię. Patrzyłem zaskoczony. Męcki rzucał na boki niepewne spojrzenia, jakby cały animusz wyparował z niego. Niesamowite, czyżby do tego stopnia bał się Obary? Zupełnie nie rozumiałem dlaczego. A jednak bał się. Wyglądało na to, że nie będzie ryzykować przeprawy. Natomiast Kocio Kocemba spróbował. Pchnął mnie niespodziewanie na Obarę i chciał przedostać się na górę Już był jedną nogą na następnym stopniu, gdy nagle zdarzyło się coś niesamowitego, czego jeszcze nigdy nie widziałem w życiu; w jednym ułamku sekundy wielki Kocio Kocemba oderwał się w niepojęty sposób od ziemi. Usłyszeliśmy jego krzyk. Na moment powiało grozą. Wydawało się już, że w następnej chwili usłyszymy trzask kości i wielkie ciało Kocia stoczy się ze wszystkich schodów i wyląduje na samym dole pod progiem kancelarii szkolnej, ale Obara był precyzyjny. Wielkie ciało Kocia wylądowało dokładnie na piersiach zaskoczonego Ciesielskiego. A potem to już była reakcja łańcuchowa. Zadziałały fizyczne prawa energii i masy. Kocio przewrócił Ciesielskiego, Ciesielski przewrócił Ciesia trzeciego, Cieś trzeci — czwartego, czwarty — piątego i wszyscy zaczęli padać pokotem jak przewracane kręgle na coraz niższe stopnie, aż całe schody od góry do dołu zamieniły się w pobojowisko biednych Ciesi. Na szczęście był to upadek z amortyzacją. Każdy Cieś amortyzował upadek poprzedniego, a upadek ostatniego Ciesia zamortyzowało obfite ciało pani Boleniowej, jednej z sześciu wiceprezesek komitetu rodzicielskiego, znanej działaczki szkolnej, która właśnie wychodziła z kancelarii. Dzielna działaczka nie tylko zresztą zamortyzowała, ale również przytrzymała ostatniego Ciesia i odstawiła go w charakterze corpus delicti, czyli dowodu rzeczowego, do kancelarii. Widok ten ostatecznie zdeprymował Ciesi. Co żwawsze Ciesie od razu powstawały ze stopni i uciekały czym prędzej w siną i pełną kurzu dal korytarzy. Mniej żwawych poderwał liturgiczny zaśpiew Złośliwego Miecia: Dooobry jest nasz brat Obaaara w swoooich japońskich chwyyytach! Ktooo jeszcze chce dooostąpić łaaaski brania za bary Obaaary? Nikt nie chciał dostąpić. Ciesie zniknęły z pola widzenia, a na placu boju pozostali tylko Męccy z przyległościami w stanie osłupienia po tym, co zobaczyli. Pierwszy otrząsnął się Duży Męcki. — To my też idziemy — oświadczył pośpiesznie, połykając z wrażenia zgłoski. — Chodźcie, chłopaki. Czooort z wami! Idźcie do dooomu, wy i pchły waaasze! — zaintonował Złośliwy Miecio. Męccy obejrzeli się ze złością, ale nie powiedzieli ani słowa i zaczęli wycofywać się szybko. — Zaraz, bez popłochu — rzekł głośno Obara — nie jesteście ciekawi, po co wezwała was Okulczycka? Męccy zatrzymali się. — Coś wiesz? — zapytał Mały Męcki. — To chyba jasne — sapał Duży Męcki. — Jakiś łeb świński naskarżył i Okulczycka chce nam zmyć głowę. — Otóż nie — powiedział Obara. Podniósł z ziemi trąbkę i zaczął wycierać starannie. — Nikt na was nie naskarżył. — Nikt?! — Męccy spojrzeli jeden na drugiego, zaskoczeni. — To zupełnie inna sprawa — Obara zaczął przedmuchiwać trąbkę wydobywając z niej raczej przykre dźwięki. — Więc o co chodzi? — dopytywali zaintrygowani Męccy. — No, mów, czy coś gorszego? — nalegali coraz bardziej niespokojni. — Gorszego? — Obara wciąż próbował trąbki. — No, nie wiem, czy to gorsze, zależy jak się patrzy. W każdym razie poważna sprawa. — Jaka?! — Szykują na was zamach. — Zamach? — Naprawdę nie wiem, jak to zniesiecie — Obara popatrzył z widocznym współczuciem na Męckich. — To będzie zamach na wasze swobodne życie i na wasz wolny czas. Wezmą was na łańcuszek i pozakładają wam wędzidła. Słyszałem, że mówili wyraźnie o wędzidłach. — Jakich znowu wędzidłach?! — Jak ujeżdżonym koniom, pozakładają do pyska. — Ale konkretnie o co chodzi? — zapytał przerażony Męcki Duży. — Konkretnie, to wam może powiedzieć Szufla. To jej niecny pomysł z tymi wędzidłami. Wyraźnie powiedziała, słyszałem doskonale: „Niech popracują solidnie w odpowiednich wędzidłach”. To zupełnie w stylu Szufli. — Na pewno wiesz, o co chodzi, no, powiedz, stary — Męcki próbował wydobyć uśmiech na swoją trupią twarz, ale nie bardzo mu wyszło. — Powiedz po przyjaźni, jesteśmy przecież przyjaciółmi. — I tak za dużo dla was zrobiłem — powiedział Obara. — Nie powinienem był nic mówić. Szufla powiedziała, że powinno się was leczyć szokiem i zaskoczeniem. — Leczyć? — Dla niej jesteście chorzy. — Zdaje się, że grozi nam niebezpieczeństwo pierwszego stopnia — zasapał Duży Męcki. — Może udałoby się wytłumaczyć Szufli, że nie jesteśmy ciężko chorzy — rzekł Męcki Mały. — Tylko mała chrypka — dorzucił z półpiętra Złośliwy Miecio. — Powiedzmy katar, mały nieżyt — rozważał poważnie Mały Męcki. — Chrypka, katar i wysypka — wykrzykiwał Złośliwy Miecio. — Na wysypkę jest zasypka, na katary są napary! — Co on mówi? — denerwował się Mały Męcki. — Nie słuchaj tego kretyna. I nie pleć głupot przed Szuflą, bo pogrążysz nas jeszcze bardziej. Mowę do Szufli zostaw mnie — powiedział Duży Męcki i spojrzał na zegarek. — Jak się pośpieszymy, zastaniemy Szuflę w cieplarni. Zasuwamy! Do Szufli, panowie! — Do Szufli! — krzyknął Mały Męcki i wszyscy wybiegli. — Dobry byłeś — powiedziałem do Obary, patrząc na niego ze szczerym podziwem. — Tak myślisz? — Obara dmuchnął w trąbkę. — Oni mają przed tobą wyraźny respekt. — To nie przede mną — Obara dłubał palcem w instrumencie. — To przed moim bratem. — Jak to przed bratem? Obara wzruszył ramionami. — Mam brata, a on jest bokserem. — Ach, tak! — Dziewiętnaście lat. Waga półciężka. — Rozumiem. No, to jesteś ustawiony w życiu. — W życiu? — No, w szkolnym życiu. — W jakim sensie? — Możesz się nie bać nikogo. — Nie bądź śmieszny — Obara pucował rękawem blachę instrumentu. — Boję się czasem jak diabli. — Kogo? — Jak to kogo? Słyszałeś chyba o jadowitej Okulli. Boję się także Szufli i Trąby. Nie zawsze im się podoba to, co robię. Mają do mnie pretensje, że załatwiam pewne sprawy na własną rękę. Według nich nie powinienem spuszczać Ciesia ze schodów, nawet jak na mnie skoczy i trzyma mnie za gardło. — A co powinieneś? — Meldować. — Raczej trudno w tej sytuacji. — Wytłumacz im. Najpierw mam się dać zbić, a potem meldować. — Meldować, czyli skarżyć! — Właśnie. I żeby jeszcze przeprowadzali uczciwe dochodzenie, kto zaczął, a kto się tylko bronił. Ale oni nie mają na to czasu. U nich sprawa jest prosta. Byłeś zamieszany w drakę — podlegasz karze. Nieważne czy ty napadłeś, czy ciebie napadli, czy ty ukradłeś, czy tobie ukradli. Szufelska sprawiedliwość! — dokończył z goryczą. — Płaszczą koło mnie mikrusa, a ja mam przejść spokojnie. — I meldować! — A w tym czasie mikrus zostanie dokładnie spłaszczony. Urządziliśmy na ten temat specjalną dyskusję w gazecie, ale Okulla skonfiskowała cały numer. Oczywiście najwięcej pretensji miała do mnie. Nie pierwszy raz i nie ostatni. Bo ja nie będę przechodził spokojnie, jak koło mnie rozbijają sobie głowy. — Właśnie mówił mi Arek... — Co mówił? — Nie, nic... Po prostu zgadza się. A już myślałem, że to wszystko fantazja Arka. No, ale w końcu natrafiłem na ciebie. Szkoda tylko, że dopiero dzisiaj. Miałem dwa trudne dni. — Nie było mnie w szkole — mruknął Obara. — Szufla mnie zawiesiła w prawach ucznia. O mało co nie wyleciałem w ogóle z budy. — Ty?! Ale za co?! — Za Złośliwego Miecia. — Niemożliwe! — Za to, że naderwał sobie ucho. — Ucho? W jaki sposób?! — No, zupełnie zwyczajnie. — Ale co ty z tym miałeś wspólnego! — Bo ja go właśnie prowadziłem za to ucho. — Prowadziłeś go za to ucho? Ale niby dlaczego za ucho? — On się nie da prowadzić inaczej. Spróbuj sam kiedyś. — Przykra historia — spojrzałem do góry na półpiętro, skąd obserwował nas ciekawie Miecio z obandażowanym uchem. Wyglądał bardziej żałośnie i nieszczęśliwie niż zwykle. — Ale właściwie po co go prowadziłeś i dokąd? — ochłonąłem z pierwszego wrażenia. — Wolałbym o tym nie mówić — chrząknął wyraźnie zakłopotany Obara. — Coś wstydliwego? Obara poczerwieniał. — Naprawdę żenująca historia. — No, powiedz, mnie chyba możesz powiedzieć — naciskałem. Obara łypnął na mnie okiem. — Rozmawiamy poważnie — uprzedził. — Nie bój się. Zupełnie poważnie. — No, więc powiem ci. Czy widziałeś naszą harcerską gazetką ścienną na pierwszym piętrze? Zaraz pierwszego dnia wpadła mi w oczy. — Tak. Bogato ilustrowany organ — odparłem. — Ciekawe rysunki. Harcerze w różnych sytuacjach. — Chodzi o te rysunki. Czy nie zauważyłeś na nich czegoś dziwnego? — Chyba nie... — zastanowiłem się przez chwilę. — Przypomnij sobie dobrze! — Ależ tak! — wykrzyknąłem niemal. — Wielu harcerzy miało nieproporcjonalne brzuchy! — Otóż to! — sapał Obara. — Od kilku miesięcy ktoś złośliwie dorysowywał naszym harcerzom duże brzuchy. Nie pomagały warty pod gazetką na każdej przerwie. Sprawca był nieuchwytny. Żeby to jeszcze dorysowywał wąsy! Ale brzuchy! — Obara skrzywił się z niesmakiem. — Na brzuchy w żadnym wypadku nie mogłem się zgodzić. — Zupełnie słusznie — powiedziałem. — Dopiero dwa dni temu udało nam się złapać łotra na gorącym uczynku. Oczywiście — Złośliwy Miecio. To on rysował te brzuchy. — Oburzająca złośliwość — przyznałem. — No, więc chciałem mu dać nauczkę, ale on nie był skłonny do pobierania nauczek i uciekł. Złapałem go dopiero na drugiej przerwie i prowadziłem właśnie do gazetki... W jedną łapę wsadziliśmy mu kartkę papieru, w drugą klej... — Klej? — Miał przykleić oświadczenie, że jest autorem tych... tych deformacji i wyrazić żal, ale nie bardzo chciał maszerować na miejsce przestępstwa dobrowolnie, więc trzeba go było prowadzić. — I wtedy naderwałeś mu ucho, to znaczy on się wyrywał i w takiej właśnie sytuacji nie wiadomo kto naderwał: on sam czy ty. — Właśnie. — Ale to było jego ucho. — Tak. Nie da się zaprzeczyć. Spojrzałem z pewnym współczuciem na Złośliwego Miecia z obandażowanym uchem. Ale on zdawał się już nie pamiętać o tamtym przykrym wydarzeniu. Przechylony przez balustradę półpiętra w całości był pochłonięty spuszczaniem chrząszczy biegaczy na głowy spacerujących dolnym korytarzem dziewcząt. Zastanawiałem się właśnie, co na miejscu Obary zrobiłbym ze Złośliwym Mieciem, gdy nadbiegło czterech chłopaków z naszej klasy. — Obara, co teraz będzie — mówili jeden przez drugiego. — Stefczyk pobił się z Walcem i nie chcą być obaj w tym samym zastępie. A druh Siuda powiedział, że w zastępie musi być co najmniej pięciu ludzi. Teraz będzie nas czterech... — A co z Jaskólskim? — zapytał Obara. — Przecież Jaskólski jest piąty. — Jaskólski przeniósł się na stałe do Ostrowca — wyjaśnił jeden z chłopców. — Głupia historia. Zlikwidują nam zastęp i rozparcelują nas do innych. Obara uśmiechnął się pod nosem. — Nie rozparcelują — powiedział. — Policz dobrze. Będzie nas czterech. — Będzie pięciu — powiedział Obara. — Jak to?! — Jak mówię, że będzie pięciu, to będzie. Powiedzmy, że dojdzie ktoś nowy. Poruszyłem się niespokojnie. Co to ma znaczyć?! Czyżby Arek rozpaplał? — Jaki nowy? — dopytywali kandydaci na harcerzy łypiąc na mnie wzrokiem... łagodnie mówiąc: podejrzliwym. Udałem, że nie o mnie ta mowa. — Przyjdzie do was Ciesielski — powiedziałem ze śmiertelnie poważną miną. — On będzie piąty. — Co takiego?! Ciesielski! — kandydaci spojrzeli na Obarę przerażeni. Obara chrząknął pod nosem i wlepił we mnie ciężki wzrok. — Z jakiej racji Ciesielski? — denerwowali się wciąż kandydaci. — Wolelibyście Kocia Kocembę? — zapytałem szyderczo. — Kocembę?! Co ty! Myśleliśmy... — Z dwojga złego... — Myśleliśmy, że ty... — spojrzeli na mnie z nadzieją. — Ja nie jestem harcerzem — odparłem krótko. — Poszukajcie sobie kogoś innego. Kandydaci odbiegli. — Wesoły z ciebie człowiek i lubisz kawały — wycedził Obara patrząc na mnie badawczo. — Pasjami lubię — odparłem. — No, to dobraliśmy się w korcu maku — powiedział Obara. — Chyba będziemy trzymać sztamę — dodał i spojrzał na mnie tak, że ciarki mnie przeszły. ROZDZIAŁ V TESTY, IZMACJE I PULPETACJE Przez minutę albo może dwie patrzyliśmy sobie w oczy. Obara tym swoim przenikliwym spojrzeniem i ja. Stopniowo ciarki przestały mnie przechodzić. Pomyślałem nawet, że z tymi przenikliwymi spojrzeniami to lipa, a w każdym razie dużo przesady. Najlepszy sposób na takich hipnotyzerów, to posłużyć się ich własną bronią i samemu spróbować ich zahipnotyzować. Oni wpatrują się przenikliwie w ciebie, ty wpatrujesz się przenikliwie w nich. No, więc wpatrywaliśmy się, aż wreszcie Obarze się znudziło. — No, dobrze — rzekł kwaśno, wyraźnie niezadowolony. — Możemy wobec tego przystąpić do prób. — Do jakich prób? — zaniepokoiłem się. — Czy możemy trzymać sztamę i jeździć na tym samym rowerze — odparł Obara. — Może nie chcesz? — Proszę bardzo — wzruszyłem ramionami. — Czy możesz coś zrobić dla mnie? — O co chodzi? — Wiesz, co to jest tandem? — No, taki rower na cztery nogi. — Widziałeś, jak się na tym jeździ? Nogi pracują równo, ale mnie to nie wystarcza. Muszą jeszcze równo pracować głowy i serca. — Wzruszasz mnie — powiedziałem. — Widzę, że masz na myśli tandem w wyższym tego słowa znaczeniu. — Właśnie. — Proszę bardzo — powiedziałem. — Ale musimy się co pewien czas przesiadać, zamieniać miejscami, z pierwszego na drugie i na odwrót, żeby było sprawiedliwie. Bo tam niby nogi równo pracują, ale ten, kto jest na przedzie, trzyma kierownicę i kieruje. Obara uśmiechnął się krzywo. — Najpierw musimy wypróbować, czy możemy razem w ogóle jechać. — Czy nasze myśli i serca pracują zupełnie równo? — Och, nie miejmy na razie za dużo wymagań — wycedził Obara. — Zostawmy ten problem na później, a wracajmy do nóg. Czy widziałeś taki tandem w naszym mieście? — Tak. Dzisiaj, koło szkoły. — To Męckich — powiedział Obara. — Mają daleko do szkoły i jeżdżą na nim codziennie. Dostali go w nagrodę... — Męccy? W nagrodę?! — zdziwiłem się. — Nie znasz tej historii? W zimie było o niej głośno. Wyratowali z rzeki tonącego Świstonia. Za mostem ześliznął się z brzegu i wpadł do wody. Akurat tamtędy przechodzili i od razu wyciągnęli go. Komitet Rodzicielski ufundował tę nagrodę razem z innymi organizacjami. I była u nas specjalna uroczystość w szkole. Szufla przebaczyła Męckim ich stare grzechy. A dyrektorka powiedziała, że po tym czynie Męccy powinni rozpocząć nowe życie i poświęcić się nauce i pracy dla kolegów, dla szkoły, dla wszystkich naokoło i wstąpić do harcerstwa. Tak powiedziała i wręczyła im ten tandem na apelu. I wszyscy bili brawa, a Męccy wsiedli na ten tandem i wykonali honorową rundę dookoła boiska. — I co potem? — zapytałem. — Potem zsiedli z tandemu i nie zrobili nic z tego, co im proponowała dyrektorka. — Dosyć przykra historia. — Tak, dosyć przykra — zgodził się Obara. — Ale myślmy o naszych własnych interesach. Otóż sprawa jest taka. Pójdziesz teraz do Męckich i powiesz im, że kazałem ci zabrać ten tandem. — Jak to? — Chyba nie myślisz, że ich puściłem za darmo! — warknął Obara. — Muszą za to zapłacić. Zabierz im ten tandem. — Ale przecież... no... nie mamy prawa... — Dlaczego? Mam chyba prawo pożyczyć go od nich na tydzień? — powiedział Obara. — Pożyczyć? — Przecież chodzi o pożyczenie. A ty, co myślałeś? — W każdym razie to jest wykorzystywanie sytuacji. — Oczywiście — skinął głową Obara. — To jest wykorzystywanie sytuacji. Ale czy wykorzystywanie sytuacji to jest przestępstwo? — No nie, ale... — Ale co? Nieładnie wygląda? — Właśnie. — Gwiżdżę na to. Idź i zrób, co powiedziałem. Na moją odpowiedzialność. — A jeśli oni się nie zgodzą? — Powiesz im wtedy, że ja powiem Szufli, kto włożył jej klips do teczki pana Trąbaczewskiego — uśmiechnął się diabelsko Obara. Spojrzałem na niego zaskoczony. — Więc ty też podejrzewasz, że to oni? — Ja nie podejrzewam, ja wiem — odparł Obara. — Skąd możesz wiedzieć? Nie było cię wtedy w szkole. — Mały Męcki nie mógł wytrzymać i przechwalał się na pływalni. Podobno udał zemdlenie, a jak Szufla przyłożyła mu ucho do piersi i nasłuchiwała akcji serca, to on ściągnął jej sprytnie klips z ucha i podał bratu... — A Duży Męcki umieścił go w teczce pana Trąbaczewskiego — dokończyłem. — Tak jest. Skorzystał z ogólnego zamieszania i nikt nawet nie zauważył... A więc nie bój się, Żaba — Obara uśmiechnął się obleśnie. — Mamy ich w ręku. Nie jesteś zadowolony? Słuchałem go z coraz większym niesmakiem. — Twoje pomysły są co najmniej dziwne, delikatnie mówiąc — ugryzłem się w język. — Nie krępuj się. Powiedz, co chciałeś powiedzieć — nalegał Obara. — Ja się nie pogniewam, słowo daję. — Mniejsza z tym — zaczerwieniłem się. — Chciałeś powiedzieć, że jestem wstrętnym skarżypytą, a może — szantażystą? Och, to przecież nic złego, że pomogę biednym gogom zdemaskować sprawców tego głupiego kawału. Należy tępić nieodpowiednie żarty — mówił łypiąc na mnie okiem. — A może ty jesteś innego zdania? Może należysz do tych, co śmieli się z głupiej sytuacji pana Trąbaczewskiego, kiedy nagle z jego teczki wypadł ów nieszczęsny klips Szufli i pan Trąbaczewski zaczerwienił się jak uczeń przyłapany na brzydkim uczynku i nie wiedział, co powiedzieć, a całe grono z Okulczycką na czele patrzyło na niego z potępieniem. I Okulczycką powiedziała: „Ależ to fetyszysta!” I od tej pory dawne jego przyzwoite, poczciwe przezwisko „Trąba” jest wypierane przez groźne, szydercze, obciążone przykrym balastem owej sceny przezwisko „Fetyszysta”. — Wcale się nie śmiałem — odrzekłem patrząc w ziemię. — Wobec tego mogę pomyśleć, że żal ci było Trąby — podjął na nowo Obara dziwnie podochocony, z niezrozumiałą zapalczywością. — A może ty go w ogóle lubisz? Może lubisz nawet Szuflę? — było jakieś wyzwanie czy groźba w tym pytaniu, ale nie zamierzałem stchórzyć. — Nie wiem, czy ich lubię, nie znam ich jeszcze — odpowiedziałem. — Ale nie wydaje mi się, żeby zasługiwali tylko na kpiny i głupie kawały. — No, no, proszę. Nie wstydzisz się mówić takich rzeczy? Może nawet będziesz ich bronił przed złośliwcami? — Jeśli będą niesprawiedliwie oskarżeni albo wyśmiewani i tępieni... — I ty chcesz żyć w naszej klasie z tymi poglądami? — Obara zaśmiał się szyderczo. — Z takim nastawieniem włazisz do naszej budy? — Tak. — Patrzcie, znalazł się bohater! No, to nie wiem, czy mi będzie wygodnie jeździć tandemem z bohaterem. Czy przynajmniej dobrze pedałujesz? — Przekonasz się! — warknąłem. Zaczynała mnie już złościć ta dziwna rozmowa. — No, to jazda po ten tandem — zakomenderował Obara. — A przy sposobności zobacz, co tam z Ciesiami, czy już się pozbierali. Chcesz zarobić sto złotych? Spojrzałem na niego zbity z tropu. — Nie rozumiem. — Ciesie powinni zapłacić rachunek za rozbój — orzekł Obara. — Z tobą nie będą chcieli gadać, ale powiedz, że przychodzisz w moim imieniu, że ja nie mogłem przyjść osobiście, bo mnie pani wezwała. Kiedy zapytają, czego chcesz, powiedz, żeby oddali te sto złotych, co ci zginęły w czasie tej szarpaniny, kiedy oni napadli na ciebie. — Co takiego?! — wykrztusiłem. — I zapytasz, czy dadzą dobrowolnie, czy masz powiedzieć o tym pani — ciągnął niewzruszenie Obara. — Tak im powiesz. — Ależ to nieprawda! — wykrzyknąłem. — To co z tego? Zasapałem z głębokiego wzburzenia. — Nie zrobię tego! Jesteś drań. Często tak robisz? — Gdy tylko mogę — odparł bez zmrużenia powiek. — Nie mam ochoty trzymać z tobą sztamy — powiedziałem. — I w ogóle wypchaj się ze swoim tandemem! — Nie będziemy razem pedałować, Żaba? — Obara zrobił sztucznie zrozpaczoną minę i rozzłościł mnie jeszcze bardziej. — Jesteś oszust i kanciarz. Zgrywasz się na bohatera, na... na działacza z trąbką... a naprawdę, to jesteś drań spod ciemnej gwiazdy! Jak Arek mógł się tak pomylić! Opowiadał mi o tobie same dobre rzeczy. — Ten tuman? — skrzywił się pogardliwie Obara. — Tuman? — zatrząsłem się. — Arek tuman? — I tchórz — dodał Obara. — Zawsze wystawia innych do walki, a sam się kryje. Fałszywy skunks! — Jak śmiesz tak mówić o Arku! — To nieprawda? — zapytał Obara. — Zupełna nieprawda! — Wszystkim to powiesz? — Wszystkim. — I gotów jesteś walczyć o to, żeby o Arku mówili prawdę? — No, pewnie. — Do końca? — Do końca. — A jakby ci dali kostium płetwonurka z całym ekwipunkiem i butlą tlenową, żebyś przestał, to przestałbyś? — Nie, ale skąd nagle ten kostium? — zdziwiłem się. — Żeby było zupełnie jasne. — Co? — Że nie można mnie brać poważnie. Zaczerwieniłem się. — Ty, łotrze! Powiedz, że cały czas żartowałeś. — Bystry jesteś, Żaba! Ale niezupełnie. To nie były zwykłe żarty. — A co? — Test. Badałem twój poziom moralny i ideowy. — Z każdym nowym tak robisz? — Nie, tylko z tymi, którzy mnie zaciekawili. — Ja cię zaciekawiłem? — Piekielnie. — Niby czym? — Najpierw swoim dziwnym postępowaniem, a potem dziwnym kłamstwem. — Ja skłamałem? — Obrzydliwie. Test potwierdził całkowicie moje przypuszczenia. — Jakie? — Och, jedną straszną, wstydliwą rzecz! Żaba jest harcerzem. Przez chwilę milczałem starając się opanować ogarniającą mnie wściekłość. — Powiedziałem ci już, że... nie... — Daj słowo harcerza — przerwał mi Obara. — Bądź logiczny — powiedziałem. — Nie można dać słowa harcerza, kiedy się nie jest harcerzem. — No, to daj w ogóle słowo. Milczałem. — Dlaczego się dekujesz? To nie ma sensu. Od razu cię poznałem. Jak tylko mi powiedzieli, że przyszedł taki jeden nowy, co się wtrąca. I o tej historii z gablotami i z Wyrzkiem. Zresztą widziałem cię na akcji w Bieszczadach... — Może mnie wziąłeś za kogo innego? — zasapałem. — Niemożliwe. Poza tym byłeś w akcji „Azymut — Katowice” — Obara przymrużył oczy. — Coś nie tak, stary — powiedziałem. — Za młody jestem. To raczej ci z HSPS. — Pomagałeś w zakwaterowaniu na punkcie etapowym w naszym mieście — ciągnął nie zmieszany Obara. — Miałeś na sobie taką błyszczącą zieloną wiatrówkę z kapturem, bo było chłodno i padał deszcz. I lewą dłoń w bandażu — złapał mnie znienacka za rękę. — O, jeszcze jest blizna i chyba pozostanie. Mój brat zrobił wam zdjęcie. Jesteś na tym zdjęciu. Dlaczego się ukrywasz? — przyglądał mi się badawczo. — Miałeś jakieś kłopoty? — Tak — odpowiedziałem patrząc ponuro w ziemię. — Zwalili ci na głowę zbyt dużo roboty? — dopytywał. — To też, ale właściwie nie o to chodziło. — A o co? — Nie chcę o tym mówić. — Nie ufasz mi? — Obara wstał i otrzepał spodnie. — Ja powiedziałem ci wszystko o tej historii z uchem Złośliwego Miecia — zauważył z wyrzutem. — Dlaczego niby mam ci mówić, to nie jest w ogóle podobne do twojej historii z uchem. I nie umiem tak zabawnie opowiadać, jak ty — powiedziałem. — I nie potrafię śmiać się z tego. — Powinniśmy jak najwięcej wiedzieć o sobie — odparł Obara. — Wtedy lepiej się wszystko układa. Nie czujesz się skrępowany tajemnicą, nie boisz się, że ktoś kiedyś się dowie. A i tak zwykle się dowiadują. Najgorsze, że w wypaczonej, zwykle wyolbrzymionej postaci. I potem się robią legendy. — Miałem wypadek — powiedziałem, zdecydowany już wtajemniczyć Obarę we wszystko. — Ty osobiście? — Nie... to znaczy, ktoś z mojego zastępu. — Byłeś zastępowym? — Tak. Raz wracaliśmy z biwaku. I wtedy na stacji w Rykowiskach zdarzył się ten wypadek. Jeden z naszych chłopaków, Dobek, taki narwany facet, wiesz, żłopał jakąś ciecz w bufecie i nagle zauważył przez okno, że pociąg rusza. No i wybiegł jak wariat i skoczył... bardzo pechowo... — Co ty! — Obara zaniemówił. — Nie chcesz chyba powiedzieć... — Owszem! Skutki były tragiczne! — Ucięło mu nogę? — No, nie... — spojrzałem na Obarę zaskoczony. — Ty masz makabryczne pomysły. — Przecież sam powiedziałeś, że skutki były tragiczne. — No, bo on wskoczył nie do tego pociągu co trzeba i pojechał bez grosza przy duszy w zupełnie przeciwną stronę — wyjaśniłem. — Najgorsze, że w ogóle nie wiedzieliśmy, co się z nim stało. Po prostu zniknął. Rozpłynął się w powietrzu. A tam na dworcu czekają jego starzy. A ja, bracie, wracam spóźniony, bo szukaliśmy go bezskutecznie przez trzy godziny, i wracam bez Dobka. No, to dostałem za swoje. Co to była za noc! Piekło. Rodzice szaleją i pół szkoły. Komenda Hufca postawiona na nogi. Milicja! Wszyscy szukają Dobka. No i od razu wszyscy na mnie. Że moja wina, że bez opieki starszych robię jakieś wycieczki. Że sobie bimbam i lekkomyślnie wysyłam chłopców samopas do bufetu. Że nie nadaję się i w ogóle skandal. No i odebrali mi zastęp. — A ty się obraziłeś. — Ja się zmęczyłem. Tym gadaniem i tymi oskarżeniami. A ten Dobek przyjechał następnego dnia po południu autostopem. Nawet dosyć zadowolony, bo zwiedził Częstochowę. I powiedział, że do tego bufetu to się wymknął ukradkiem bez mojej zgody i nic nie mówiąc nikomu. Ale co to pomogło? Zdążyli mi już zrobić najgorszą opinię. — Faktycznie, paskudna sprawa. Miałeś zwyczajnie pecha — pokręcił głową Obara. — Ale tu na pewno pójdzie ci lepiej. — Na jakiej podstawie tak myślisz? — Bo masz już doświadczenie. No, więc do roboty, Żaba — zatarł ręce. — Myślę, że na razie wzmocnisz zastęp trzeci i wejdziesz na miejsce Jaskólskiego. Potem i tak wszystko będzie inaczej podzielone. Bo Okulczycka postanowiła, że trzeba uaktywnić Ciesi i Męckich ze wszystkimi przyległościami. — Okulla? Czy ona jest waszą szczepową? — Nie, skądże. Ale ona opiekuje się. I bardzo się wtrąca. Okulczycka jest w ogóle bardzo ważna. Jeszcze zobaczysz i poczujesz na własnej skórze. — Słuchaj, co tak zrobiło się cicho — zerwałem się nagle ze schodów. — Chyba już był dzwonek. — Dzwonek był dawno — powiedział Obara. — I siedziałeś tak spokojnie?! — Nie przejmuj się. Teraz powinna być lekcja z panią Okulczycką, ale jej na szczęście nie ma. Na pewno załatwia coś w Urzędzie w jakimś Wydziale albo w Kuratorium. — Obara wyjrzał przez okno półpiętra. — Skąd wiesz? — Bo nie ma jej czerwonego malucha na parkingu, zobacz. Zawsze po tym można poznać. Bez pośpiechu ruszyliśmy w stronę klasy. * * * Moje zdemaskowanie jest już zupełne. Po szóstej lekcji Obara pokazał mnie przybocznemu, rumianemu chłoptasiowi o krągłej jak globus, porośniętej rudą szczeciną czaszce i perkatym nosie, ozdobionym okularami. — To jest Tomek Żabny — powiedział. — On był zastępowym w swojej budzie. — Ja coś o tobie słyszałem — przyboczny przyglądał mi się ciekawie. Poruszyłem się niespokojnie. — Ty wykoleiłeś ten pociąg, czy coś w tym rodzaju — grzebał w pamięci. — Coś w tym rodzaju — wyjaśnił w moim imieniu Obara. — Ale musiałeś także słyszeć, że to specjalista od wsadzania palca między drzwi. — Tak? — przyboczny zmarszczył czoło. — Muszę pogrzebać w pamięci. Jak będę miał wolny czas — dodał spoglądając na zegarek. — A teraz dawaj łapę — wyciągnął do mnie rękę — nazywam się Jacek Pulpicki. — Możesz, mówić na niego Pulpet — uzupełnił głośno Obara. Spojrzałem na przybocznego kątem oka. Było to spojrzenie pytające. — Bara-bara, niedźwiedź ma rację — rzekł przyboczny. — Na razie możesz na mnie tak mówić. Potem urządzę konkurs na bardziej twarzowe przezwisko. Roześmialiśmy się. — No, to smarujemy do Okulczyckiej — powiedział Pulpet. — Ty też chodź — zwrócił się do mnie. — Poznasz wysoki protektorat nad ludem afrykańskim Bze-Bze. W gabinecie wicedyrektorki zastaliśmy już tłum „luda Bze-Bze” według nomenklatury Pulpeta. Byli tam wszyscy ludzie Męckich i znaczna ilość Ciesi. Widocznie tłumaczenia przed Szuflą nic nie dały. Okulczycka zaczynała właśnie mowę do „czarnego luda”, która obfitowała, jak wszystkie mowy wicedyrektorki, w olbrzymią ilość mądrych słów na „izm” oraz „cja”. Pulpet skinął na mnie. — Okulla pogrążyła się na dobre w izmacjach — powiedział. — Zanim skończy, pooglądamy sobie dzienniki klasowe, to ciekawa lektura — wskazał na parę dzienników porzuconych lekkomyślnie na małym stoliku w kącie gabinetu. — Najlepsze są uwagi i opinie. Usiedliśmy wygodnie w głębokich, miękkich fotelach i pogrążyliśmy się w czytaniu. Było przyjemnie. Z daleka dochodziły nas monotonne izmacje jak brzęczenie upartej muchy. W powietrzu unosił się przyjemny zapach kwiatów, którymi zastawiony był gabinet. Wychowawcza lektura w ręku... Z zamyślenia wyrwał mnie głos Okulczyckiej. Spojrzałem. Stała nade mną i mówiła coś spiesznie, zdenerwowana, połykając niektóre zgłoski. Jej workowata szyja pulsowała, jakby słowa przeciskały się przez nią z trudem. Była teraz zupełnie podobna do rozgniewanej kobry. — Wstań! — krzyknęła. Zerwałem cię. Pulpet też się zerwał i Obara. Patrzyli wystraszeni, odkładając spiesznie dzienniki. Ale okazało się, że wcale nie o dzienniki chodzi. — Jak się nazywasz? — spytała ostro Okulczycka. — Tomasz Żabny. — To ty wstawiłeś te głupie zdjęcia kolegów do gabloty? A więc już naskarżyli na mnie. Chciałem wyjaśnić, lecz nie zostałem dopuszczony do głosu, natomiast zostałem zastrzelony wieścią: — Utworzyłeś spółkę ze Złośliwym Mieciem! Bezbłędnie dobierasz sobie wspólników. Pierwsze kroki w szkole i od razu popisy. Następnie Okulczycka oświadczyła, że torpeduję jej akcję „integracji” młodzieży i że to straszne nieszczęście, iż musiałem zjawić się w tej szkole akurat teraz, gdy ona podjęła trudne zabiegi wychowawcze. Zrobiło mi się bardzo przykro, że tak przeszkodziłem pani Okulczyckiej. Dowiedziałem się także, iż wniosłem „element niezdrowego podniecenia” w miłe stado tutejszych baranków szkolnych i że dziś spuściłem siedmiu Ciesi ze schodów — po czym, jako dowód rzeczowy, pani Okulczycka zademonstrowała guzy i sińce na obliczach poszkodowanych. Ja nie miałem żadnego, więc moja obrona na nic się zdała. Podobnie jak wyjaśnienia Obary, z którym rozprawiła się krótko: — Człowiek, który obrywa uszy kolegom, nie zasługuje na wiarę. Byłeś zawieszony w prawach ucznia i pierwszego dnia po powrocie takie rzeczy. Całe szczęście, że mamy reorganizację zastępów. Mam nadzieję, że znajdziemy kogoś bardziej odpowiedniego do kadry! Muszę z wami zrobić porządek. — My sami spróbujemy... — zaczął mężnie Pulpet, ale Okulczycka zgasiła go: — Cicho! Przez cały zeszły rok nie potrafiłeś zaktywizować Ciesielskiego i jego kolegów. Sama musiałam się tym w końcu zająć. Na pewno zaskoczy cię fakt, że Ciesielski i jego koledzy postanowili utworzyć własny zastęp. Pulpet i Obara byli rzeczywiście zaskoczeni. — Wytłumaczyłam im, że w ten sposób najlepiej przeciwstawią się zgubnym wpływom pewnych elementów — czy mi się zdawało, czy Okulczycka spojrzała w tym momencie na mnie. — Przyjęli mój projekt z entuzjazmem — dodała. — Prawda, chłopcy? — Przyjęliśmy z entuzjazmem — wydukał Ciesielski patrząc na mnie spode łba. — Ja zostanę zastępowym. Przyboczny chrząknął. — Czy druh drużynowy już wie? — Porozmawiam z nim o tym. I z waszą szczepową. To duży sukces. Kamień spadnie im z serca. — Czy... czy Męckich też pani dyrektor z... z... zaktywizowała? — zapytał niespokojnie, jąkając się ze zdenerwowania Pulpet. — Nie — odrzekła krótko Okulczycka i spojrzała surowo na obu braci Męckich, którzy stali ze spuszczonymi głowami. — Oni odmówili. Tylko paru z ich otoczenia udało mi się przekonać, a oni są zatwardziali. W ogóle nie chcą pracować w organizacji. I odmawiają wyjaśnień. Widzisz, stoją jak barany i milczą. Na dzisiaj mam ich dość! Uciekajcie. Męccy uciekli jak zmyci. — Ty zostań — powiedziała Okulczycka do przybocznego. — Mam do ciebie jeszcze różne sprawy. ROZDZIAŁ VI ZAGADKOWA AFERA TANDEMU Okulczycka musiała się ostro wziąć za nieszczęsnego Pulpeta, bo nazajutrz rano podszedł do mnie na korytarzu szkolnym roztrzęsiony, nie taki rumiany jak wczoraj i nie taki beztroski, za to sam naładowany izmacjami. — Ja do ciebie w sprawie obstrukcji Męckich — powiedział. — W sprawie czego? — Konieczna jest integracja, a oni uprawiają izolacjonizm, i to jako ewidentną manifestację pasywizmu. Swoistego rodzaju ekshibicjonizm. Towarzyszy temu degradacja psychiczna... I tak dalej w tym stylu przez pięć minut; dopiero po pięciu minutach zrozumiałem, o co mu chodzi. Chodziło mu o to, że Męccy znów odmówili wstąpienia do drużyny harcerskiej, przejawiając przy tym niezrozumiały upór i zatwardziałość. Z początku nie chcieli podać powodów, a potem przyciskani wyjaśnili bezwstydnie, że nie nadają się, powołując się na niepochlebne opinie wystawiane im systematycznie przez Okullę w dzienniku klasowym, a także w dzienniczkach uczniowskich w rubryce „korespondencja szkoła-dom”. Oświadczyli, że są to opinie całkowicie słuszne i jako kłamcy, oszuści i demoralizatorzy nie mogą być w drużynie, tym bardziej, że w gruncie rzeczy są jeszcze większymi kłamcami i oszustami, niż Okulla myśli. — To jest najgorsze ze wszystkiego, bo to jest cyniczne — oznajmił Pulpet. — Wielka Okulla uznała to za rzucone jej wyzwanie i orzekła, iż nie możemy tolerować podobnej obstrukcji w szkole. Męccy muszą być złamani i zapisani do harcerzy. I kazała mi się tym zająć. — Współczuję ci — powiedziałem i chciałem odejść, ale Pulpet zatrzymał mnie rozpaczliwie. — Żaba, nie zostawisz mnie chyba w tej sytuacji?... Musisz z nimi porozmawiać. — Ja?! Przecież Okulla kazała tobie. — Tak, ale Męccy nie chcą — zaczerwienił się. — Próbowałem, ale oni tylko gryźli pestki i patrzyli na mnie dziwnie, a kiedy ich przycisnąłem, to powiedzieli mi brzydkie słowo... Może tobie się lepiej powiedzie. Ty nie masz żadnej funkcji. Porozmawiaj z nimi zręcznie, no, niby jak kolega z kolegami. Podejrzewam, że coś ich ostatnio gnębi, więc gdybyś do nich podszedł jako zatroskany kolega... — To niemożliwe — powiedziałem. — Z zasadniczej przyczyny. Nie jesteśmy kolegami. — Jak to? — Jeszcze zanim zacząłem chodzić do tej budy, wykopaliśmy topór wojenny. I wcale się nie zanosi, żeby miał być zakopany przez najbliższe sto lat, a w każdym razie do końca tego tragicznego wieku. Pulpet myślał przez chwilę. Potem powiedział: — A jednak uważam, że powinieneś spróbować. W ich sytuacji właśnie ktoś taki jak ty ma szansę porozumieć się z nimi. Jeśli teraz, kiedy mają kłopoty, zbliżysz się do nich bez złości, ty — dawny wróg, to ich może rozbroić. Powiedzą ci przynajmniej, co ich gnębi. — Może jednak lepiej zrobi to Obara — wykręcałem się. — Ja naprawdę nie umiem rozmawiać z ludźmi, a zwłaszcza z czarnym ludem Bze-Bze. — Umyślnie tak powiedziałem, żeby skierować rozmowę na żartobliwe tory, ale Pulpet nawet się nie uśmiechnął. — Jeśli nie umiesz, to czas, żebyś się zaczął uczyć — rzekł. — Właśnie nadarza się okazja. — Być może. Ale nieodpowiednia — odparłem. — Nie mogę zaczynać od Męckich. To tak, jakbyś dziecko zaczął uczyć matematyki od równań trzeciego stopnia. Dla mnie Męccy to naprawdę za duża trudność. — Są różne teorie na temat uczenia dzieci matematyki. Ja ci powiem, Żaba, jak z tobą właściwie jest. Ty byś potrafił rozmawiać nawet z królową brytyjską, bo przecież wcale nie jesteś głupi, ale po prostu się wstydzisz — Pulpet spojrzał na mnie swoim małym oczkiem zza grubych okularów. — Chyba tak — powiedziałem. — Owszem, trafiłeś w sedno. Boję się, żeby mi ktoś nie powiedział: przestań truć, albo: pilnuj własnego nosa. — Nie przyjmuję tego tłumaczenia — rzekł Pulpet. — Gdyby wszyscy tak postępowali jak ty, na świecie zapanowałaby śmiertelna cisza, nikt nie odważyłby się pierwszy puścić pary z gęby. To byłaby śmierć ludzkości gorsza niż zagłada kosmiczna. Pomyśl. Żaden uczony nie rzuciłby głośno nowej myśli — ze wstydu. Żaden pisarz nie napisałby ani jednego słowa — też ze wstydu. A przecież mówią, krzyczą, pouczają, rzucają swoje poglądy, nie zważając na to, że komuś to się może nie podobać — i słusznie robią, dzięki temu jest nauka i sztuka, jest walka i jest postęp — jest życie. A poza tym — zakończył — poza tym, rozmowa z Męckimi to jest też dla ciebie szansa. Okulczycka uprzedziła się do ciebie, wiesz. Jeśli uda ci się rozwiązać zagadkę Męckich, zmieni o tobie zdanie. Pamiętaj, żyjesz w protektoracie Wielkiej Okulli nad złym i ciemnym ludem Bze-Bze. I nie ma na to rady. Wiedziałem, że Pulpet ma wiele racji. Powinienem z różnych względów zainteresować się Męckimi. Jeden z tych względów przemawiał do mnie jeszcze bardziej niż poprawienie mojej opinii w oczach Wielkiej Okulli. Zaczynała mnie coraz bardziej frapować zagadka niezwykłego zachowania Męckich. Przeczuwałem, że kryją się za tym poważne, kto wie czy nawet nie dramatyczne rzeczy. A może jakaś kryminalna afera? Męccy ze swoim charakterem mogli się wplątać w najgorszą kabałę. Postanowiłem nazajutrz spotkać się z nimi i porozmawiać. Nie byłem bardzo pewny, czy mi się uda, ale postanowiłem zrobić to, co sztangiści nazywają pierwszym podejściem. Tymczasem wypadki zaczęły się toczyć w coraz szybszym tempie. Około piątej po południu wpadł do mnie Andrzej Obara. Już po jego minie i rozczochranych kudłach na głowie poznałem, że stało się coś niezwykłego. — Pamiętasz tandem Męckich? — Tak, oczywiście. — No, to już go nie ma! — zasapał Obara. — Nie ma? — Został ukradziony. Wytrzeszczyłem oczy. — Wiesz, dlaczego Męccy ostatnio na nim nie jeździli? — Nie. — No, zastanów się — nalegał Obara. — Kogo ostatnio widziałeś na tandemie? — Ostatnio? Ostatnio widziałem Kocia Kocembę. — Zgadza się. Od dwu dni na tandemie jeździł Kocio Kocemba ze Świstoniem Krzyśkiem. Pytałem Męckich, co to ma znaczyć. Powiedzieli, że pożyczyli Świstoniowi. — Na dwa dni? — Mnie też to się wydawało bardzo dziwne. Dotąd nigdy nie rozstawali się z tandemem. To była najcenniejsza rzecz, jaką mieli. Zresztą był im potrzebny, bo mają daleko do szkoły. — Oni, zdaje się, bardzo lubią Świstonia — zauważyłem. — Codziennie go czymś częstują, raz nawet przynieśli specjalnie dla niego chomika w klatce. Nie wiem, czy widziałeś. Obara skinął zamyślony głową. — Tak, ale ciekawe, że lubią go dopiero od czasu tego wypadku. Przedtem to go bynajmniej nie lubili. Bo Świstoń należał do Ciesiów, no a wiesz, że Męccy raczej gardzili Ciesiami. — Gusty się zmieniają i przyjaźnie. — To prawda — zgodził się Obara. — Dawniej Kocio nie przyszedłby prosić mnie o pomoc. — Ze strachu przyszedł — powiedziałem. — On wie, że dla Męckich to będzie straszny cios! — Właśnie, dlatego mam do ciebie prośbę — rzekł Obara. — Wiem, że i tak będziesz rozmawiać z Męckimi, więc przemów im do rozsądku, żeby nie próbowali odegrać się na Kociu. On się tego bardzo boi. Widzisz, sprawa polega na tym, że oni pożyczyli ten tandem Świstoniowi, a nie Kociowi. Tymczasem został ukradziony u Kocia. Taki tandem to jednak zajmuje dużo miejsca, Świstoń nie miał go gdzie trzymać i oddał na przechowanie Kociowi, który ma mieszkanie w starej ruderze, ale za to komórkę na podwórzu. — Wolałbym na razie nic nie mówić Męckim — oznajmiłem. — Po co alarmować ich przedwcześnie? Może tandem się znajdzie. To w końcu nie jest szpilka. No i powinny zostać ślady. Jak wyglądało to włamanie? — Wyrwano skobel razem z kłódką. Futryna była stara i spróchniała. Chcesz pojechać zobaczyć? Skinąłem głową. — Jeśli mamy pomóc Kociowi, warto się przyjrzeć z bliska. Może coś nam przyjdzie ciekawego do głowy. Czy Kocio podejrzewa kogoś o tę kradzież? — Nie, nikogo. Sprawca jest zupełnie nieznany. Udaliśmy się na miejsce przestępstwa. Kocio pokazał nam komórkę. — Kiedy to się stało? — Zaraz po obiedzie. Wróciłem do domu o wpół do trzeciej, o czwartej chciałem zmienić koło, idę do komórki, no i już wiecie co dalej. — Jak to „zmienić koło”? Coś było nie w porządku z kołem? — zapytałem. — Zabrałem koło do naprawy. Oddałem je do warsztatu, gdy szedłem do szkoły. Wentyl zupełnie nawalił, a ja nie miałem nowego. I była dziura od gwoździa. W dętce — wyjaśnił Kocio. — Czyli ukradziono rower bez koła?! — Tak. — To bardzo ważne. Dlaczego dopiero teraz o tym mówisz? — Jakie to ma znaczenie? — Duże. Złodziej na przykład nie mógł odjechać na takim tandemie, musiał go nieść albo ciągnąć. — Nie widziano nikogo niosącego rower — powiedział Kocio. — Pytałem wszystkich sąsiadów. Mieszkamy wprawdzie, jak widzisz, w raczej ogrodowej i rzadko zaludnionej dzielnicy. No, ale akurat sąsiedzi, dwa domki dalej, byli w ogródku i musieliby widzieć kogoś niosącego taki wielki, dziwny rower... Tymczasem oni nie widzieli. Owszem, przejeżdżało paru rowerzystów, ale rowery mieli w porządku. — A jednak bardzo dziwna rzecz — powiedziałem rozglądając się po ścieżce, która wiodła pod płotem, gdzieś w stronę łąki i rzeki. — Tu są wyraźne ślady opon tandemu. Można poznać po rzeźbie bieżnika. Takiej rzeźby nie ma żaden zwyczajny rower. Czy przejeżdżałeś ostatnio tędy? — zapytałem podnosząc się. — Nie. W ogóle nigdy nie przejeżdżałem. Po co? To bardzo niewygodna ścieżka — odparł Kocio. — A jednak tandem tędy jechał. — No, niby tak — Kocio patrzył zaskoczony na ślady. — Zdaje się, że niedługo rozwiążemy tę dziwną zagadkę — powiedziałem. — I odzyskasz tandem? — Tego nie powiedziałem, ale jeśli dobrze pójdzie, dziś jeszcze powinniśmy znać rozwiązanie. Chodźmy — pociągnąłem Obarę i wyszliśmy zostawiając Kocia Kocembę w stanie dość poważnej rozterki. — Naprawdę będziesz jeszcze dziś wiedział, kto ukradł ten rower? — Już teraz wiem. — Więc dlaczego nie mówisz? — Wiem kto, ale nie wiem jeszcze dobrze dlaczego. I najpierw to musimy ustalić. Męccy nam w tym pomogą, chodźmy do nich. — Może... może jednak lepiej poszlibyśmy po tym śladzie za płotem. On nas może zaprowadzić prosto do złodzieja. — To niepotrzebne. Ja wiem, gdzie mieszka złodziej — odparłem tajemniczo. * * * Męccy przyjęli nas z bardzo zaskoczonymi minami. — Czego chcecie? — Pogadać — odparłem i sam zdziwiłem się, że już nie odczuwam żadnego skrępowania w nawiązaniu rozmowy. — O czym? — O waszych zmartwieniach. Męccy spojrzeli na nas ponuro. — Lepiej spływaj, Żaba — zasapał Duży Męcki. — Już ci raz mówiłem. Niepotrzebnie się wtrącasz. — Jednak siądę sobie tutaj. Macie ładną werandę — usiadłem na plecionym wiklinowym fotelu i rozglądałem się dookoła. — Daleko od szkoły. Ale dobre powietrze, miły domek i ładny, spory ogródek — powiedziałem i pociągnąłem za spodnie Obarę, żeby też usiadł. — Jesteś... jesteś co najmniej bezczelny — sapał Duży Męcki na zmianę z mniejszym. — Nie tak jak ci, co kradną swój własny rower! — powiedziałem oglądając paznokcie. — Co?! — Obara aż zerwał się z krzesła. — Czego skaczesz — posadziłem go z powrotem. — Powiedz lepiej, czy to jest kradzież, jak się zabiera własną rzecz? — No, chyba nie... Chcesz powiedzieć, że to Męccy się włamali? Ale dlaczego? — Może... nie widzieli innego wyjścia — mrugnąłem okiem do Męckich. — Sprawa wyglądała tak: to nieprawda, że Świstoń ześliznął się z brzegu, to nieprawda, że wpadł do wody za mostem! — Co?! — wykrzyknął Obara, a Męccy zerwali się na nogi. — Siadajcie — uspokoiłem ich. — To, o czym tu mówimy, nie wyjdzie poza tę werandę. Zmierzyli mnie ponurym wzrokiem, ale usiedli posłusznie, a ja ciągnąłem dalej: — Pamiętam dobrze ten dzień, bo to była przecież niedziela, ta niedziela styczniowa, kiedy po raz pierwszy wyszliśmy na nową ślizgawkę szkolną. Od tygodnia panował już silny mróz i rzeka była skuta grubym lodem, z wyjątkiem głównego nurtu, który jeszcze nie stanął i po którym płynęła gęsta kra. Ale to było ze dwadzieścia metrów od brzegu. Czyli gdyby Świstoń ześliznął się z brzegu, to nie mógłby wpaść do wody, mógłby najwyżej nabić sobie guza o twardy lód! Ale przecież faktem jest, że był w wodzie. Ludzie widzieli, jak Męccy go prowadzili całego przemoczonego i na pół skostniałego. Co z tego wynika? Wynika z tego, że Świstoń musiał wpaść do głównego nurtu rzeki. Jak się tam znalazł? Co tam robił? Ano, bawił się z chłopakami w dryf na krze. Wiecie, że to ulubiona zabawa naszych chłopaków. A najbardziej celują w niej bracia Męccy. Jest to zabawa zespołowa. Nikt nie bawi się u nas w dryf na krze samotnie. Podejrzewam więc, że Świstoń dryfował z Męckimi! — Pewnie, że z Męckimi! To wszystko wyjaśnia! — wykrzyknął Obara. — Co więcej, podejrzewam, że to był pomysł Męckich z tą jazdą na krze i że to oni ponoszą odpowiedzialność! To oni namówili Świstonia i to oni sami przez głupie żarty albo przez nieuwagę strącili go do wody... — Nie! To nieprawda! — krzyknął mały Męcki. — My nic nie byliśmy winni! — To on nas mało co nie strącił, jak pękła kra — dodał Duży. — Pękła kra?! — słuchałem zaciekawiony. — Tak, bo tam się robił właśnie zator. Jedna kra uderzała o drugą, no i pękały — wyjaśniał pośpiesznie Mały Męcki, jakby chciał zrzucić z siebie ciężar długo ukrywanej prawdy. — I nasza kra też pękła — ciągnął. — Myśmy zostali na dużym kawałku, a Świstoń na zupełnie małym i zaczął pogrążać się w wodę. Na szczęście mieliśmy z sobą duży kij. — W charakterze wiosła — uzupełnił Duży Męcki. — No, więc podaliśmy Świstoniowi ten kij i przyciągnęliśmy go do nas. — A potem pomogliśmy mu wdrapać się na naszą krę. Ale się zmoczył porządnie. — A potem to już było łatwo. Kra sama stanęła, bo zatrzymał ją zator. — Więc tylko ostrożnie przechodziliśmy z kry na krę... — I uważaliśmy, żeby nie stąpnąć na szczelinę. — I żeby nie przeważyć kry w jedną stronę. — A na lądzie spotkaliśmy ludzi. — Baliśmy się mówić, że byliśmy na krze. — Więc powiedzieliśmy, że Świstoń się pośliznął na brzegu i wpadł do wody. A myśmy go ratowali. — A potem zrobili z was bohaterów bez skazy — uśmiechnąłem się. — No, w końcu byli bohaterami, tylko, że ze skazą... — zauważył Obara. — Myśmy się tam nie pchali po nagrody — mruknął Męcki Duży. — Byliśmy szczęśliwi, że tak się w ogóle skończyło. — Ale na trzeci dzień napisali o was w gazecie. — A potem zaczęli urządzać wywiady i robili nam zdjęcia. — A co ze Świstoniem? — zapytałem. — On też nie mówił całej prawdy? — Jasne, że nie. Jemu ta wersja też odpowiadała. Za żadną cenę nie przyznałby się, że dryfował dobrowolnie na krze. On ma bardzo surowych rodziców. Najchętniej nie przyznałby się oczywiście, że w ogóle był w wodzie. Ale tego nie mógł zataić. Był przemoczony przecież i zlodowaciały... No, więc zgodził się na naszą wersję. — Ale to jest drań — powiedział przez zaciśnięte zęby Duży Męcki. — Zawistny drań! — Kiedy myśmy dostali w nagrodę ten tandem, bardzo nam zazdrościł — dodał Mały Męcki. — Po prostu był wściekły! — Nic nie pomagało, że dawaliśmy mu różne prezenty... — I że cały czas byliśmy dla niego bardzo dobrzy. — I braliśmy go na przejażdżki tandemem. — Chociaż był leniwy i słabo pedałował. — Chciał coraz więcej i więcej... — A najgorsze, że zaczął nas straszyć ten szakal! — rzekł z goryczą Duży Męcki. — Groził, że opowie, jak było naprawdę, że to myśmy go przemocą zapędzili na krę. Że to przez nas wpadł do wody. — Szantażował was! — rzekłem. — Domyślałem się tego. — W końcu zmusił nas, żebyśmy mu pożyczyli tandem na dwa dni, wyłącznie dla niego. Powiedział, że będzie jeździć z Kociem. Ale po dwóch dniach wcale nie chciał oddać. Powiedział, że ma do tandemu takie samo prawo, jak my! Taki był bezczelny. — A w dodatku Kocio popsuł koło. Na szczęście mieliśmy zapasowe. — Baliśmy się, że oni zupełnie zniszczą rower, i postanowiliśmy działać. — Dalej to już wiecie — mruknął Duży Męcki. — Jak się domyśliłeś wszystkiego? — dodał po chwili, patrząc na mnie jakimś innym wzrokiem, już bez wrogości i pogardy, tak mi się zdawało. — To nie było takie trudne... — odparłem uśmiechając się. — Po pierwsze, od razu zdziwiło mnie, dlaczego tak schlebialiście Świstoniowi, to nie było w waszym stylu. To już przecież raczej on powinien jako wybawiony fundować swoim wybawcom. A tu było na odwrót. Zacząłem podejrzewać, że on was czymś straszy i że wy się go boicie. A po drugie, to koło. Tylko wyście mogli mieć zapasowe koło do tandemu. I tylko wy mogliście założyć je i odjechać jak gdyby nigdy nic. Co macie takie miny jak wisielcy? Wszystko się dobrze skończyło. — Niezupełnie — wykrztusił Duży Męcki. — Nie ma tu dla nas życia. — Jesteśmy skom... skompromitowani. Chcieliśmy w tajemnicy zabrać ten rower i wyjechać gdzieś daleko... Jak najdalej od Świstonia i tej całej afery. — Nie róbcie tego — powiedziałem. — Co się stało, to się stało. Zdobyliście tandem trochę fuksem, to fakt, ale nikt nie ma zamiaru wam go odbierać. Choć dla niektórych to może być sprawa dyskusji, ale ja nic nie powiem. — Ani ja — rzekł Obara. — Ale Świstoń... — bąknął Męcki. — Powiemy Świstoniowi, że wiemy o jego szantażu — oświadczyłem. — To powinno wystarczyć. W końcu szantaż jest gorszy niż kra. — Każdy się może kiedyś znaleźć na krze — zauważył filozoficznie Obara. — Grunt, żeby dobrowolnie nie włazić tam po raz drugi — dokończyłem. ROZDZIAŁ VII WARIANT ZERO Szedłem w ten piątek beztrosko do szkoły i myślałem, jaki to będzie wspaniały dzień. To będzie dzień, w którym podejrzany, dwuznaczny, bliżej nieokreślony typ zwany Żabą zapisze się wyraźnie w najbardziej zakutych łbach tej przeklętej budy jako TEN, KTÓRY WIE, JAK BRAĆ SIĘ DO RZECZY. Innymi słowy — specjalista wyższej rangi, człowiek, który rozszyfrował Męckich. W głowie układałem sobie cały scenariusz mojego spotkania z Pulpetem. Nie, bynajmniej nie będę go szukał od razu. To trzeba smakować powoli. Najpierw będę go mijał ze znudzoną miną, żując leniwie, a na ustach będzie mi się błąkał tajemniczy uśmieszek. To powinno wzbudzić zainteresowanie Pulpeta. Zatrzyma mnie. „Jakieś nowiny?” — zapyta, ale ja przejdę dalej. Dopiero, gdy na dużej przerwie Męccy wsiądą na tandem i będą się popisywać jazdą przed Świstoniem, który już nic nie będzie mógł im zrobić, znów znajdę się niby przypadkiem w polu widzenia Pulpeta. „Mam to z głowy” — rzucę mu w przelocie, niby od niechcenia... jakby ta cała sprawa to była dla mnie pestka. „Co?” — zapyta oszołomiony Pulpet. A wtedy wskażę mu Męckich pedałujących za oknem. „Zaktywizowałeś ich?” — wykrztusi zdumiony. „Do szpiku kości” — odpowiem. „Są podatni?” — zapyta. „Jak świnki morskie na szczepionkę. Podatni, wrażliwi i możesz ich ująć w organizacyjne kleszcze”. „Kleszcze?” „No, więc powiedzmy szczypce”. Oczywiście zachwycony tą perspektywą Pulpet objawi radość, a potem zabierze mnie do Okulczyckiej, do gabinetu. Tu nadąwszy się, naładowany smakowitymi izmacjami wstawi mowę do Wielkiej Okulli. Jak Wielka Okulla natchnęła go do czynu swymi społecznymi inspiracjami i emanacjami, a także inwokacjami. Potem głos mu się załamie. „To ze wzruszenia, pani dyrektor — wykrztusi. — Jestem głęboko wzruszony — trąbiąc przeczyści kulturalnie swą barwną chusteczką drogi oddechowe. — To wielki dzień, pani dyrektor. Dzień zwycięstwa. Ostatnia forteca zdobyta.” „Jaka forteca, moje dziecko?” — zapyta łaskawie Okulczycka. „Forteca anarchizmu, defetyzmu i sadyzmu, pani dyrektor” — odpowie Pulpet. „Czy dobrze słyszałam, moje dziecko? Mówisz, że forteca anarchizmu...” — pani Okulczycka wyciągnie ciekawie swą indyczą szyję. „Tak jest, pani dyrektor, forteca anarchizmu i bunkier bimbalizmu, wandalizmu oraz hamletyzmu” — uzupełni bez zająknienia Pulpet. „O, Narcyzo, patronko szkoły — wstrzyma z wrażenia oddech Okulczycka — czyżby... Męccy?!” „Tak jest. Mamy Męckich w kleszczach organizacyjnych — odpowie Pulpet. — Zostali najpierw zneutralizowani, a potem zaktywizowani.” „To sukces pedagogiczny na skalę województwa — oświadczy Okulczycka. — Jak wypracowaliście ten sukces?” „To głównie zasługa Tomka Żabnego, czyli Żaby, pani dyrektor”. „Niemożliwe? Tego strasznego Żaby? Co ty mówisz, moje dziecko.” „Pani dyrektor musi zmienić zdanie o Żabie. Żaba sprawdził się całkowicie. Destrukcyjne działania Żaby zakończyły się definitywnie. Możemy śmiało stwierdzić, że Żaba jest konstruktywny. To człowiek sukcesu. Zapewne nieefektowny, ale za to efektywny, pani dyrektor. To on przerwał skutecznie obstrukcję Męckich i zaktywizował ich do szpiku kości.” Okulczycka spojrzy na mnie oczami w czerwonych obwódkach jak na zupełnie innego człowieka. „Chodź, dziecko” — powie wzruszona. Obejmie mnie ręką z rubinowym pierścieniem i zaprowadzi w głęboki kąt gabinetu, do dziennika klasowego, po czym wykreśli ów haniebny wpis dotyczący mojej osoby i wszystkie krzywdzące opinie. A potem nastawi „Marzenie” Schumanna i na tle nastrojowej muzyki objawi zupełnie nowe rysy charakteru: serdeczność, tkliwość, wrażliwość na krzywdy młodzieży oraz głęboki samokrytycyzm gogiczny. „Byłam głęboko niesprawiedliwa w stosunku do Tomka — powie głośno w obecności wszystkich nauczycieli. — Państwo mogą mieć do niego stuprocentowe zaufanie. No, powiedzmy... dziewięćdziesięcioprocentowe.” Tak powie, a całe grono wyda westchnienie ulgi, łącznie z Fetyszystą, zaś Szufla otrze łzę rozczulenia z kącika oka. Tak myślałem idąc korytarzem szkolnym tego rana i sam rozczuliłem się niebezpiecznie. Niebezpiecznie i zdecydowanie przedwcześnie. Kiedy się bowiem idzie korytarzem szkolnym, nigdy nie powinno się odprężać nadmiernie i tracić niezbędnej czujności. „Korytarze szkolne, dżungle moje” — nie darmo śpiewał poeta. Tak więc zapomniałem, że jestem w dżungli, i jeszcze raz okazało się, że jestem zielonym jak niedojrzały banan fąflem i mam „baśniową”, chorobliwie rozdętą wyobraźnię w tej podejrzanej bani, którą nazywam głową. Tymczasem rzeczywistość wcale nie była baśniowa. Oto bowiem korytarzem szkolnym zbliżały się dostojnie dwie panie. Jedna z nich to Okulczycka, a druga... Nie, to już zupełny pech! Ta druga to była pani Dobecka, matka Dobka, którego zgubiłem na biwaku, tego Dobka, który był przyczyną mojego harcerskiego nieszczęścia. Zamiast schować twarz i uciec, gdzie pieprz rośnie, ukłoniłem się i wlepiłem oczy w panią Dobecką, jakbym jeszcze miał nadzieję, że to nie ona. Ale to była ona. Co gorsza od razu mnie rozpoznała i aż przystanęła z wrażenia. Spojrzała na mnie nieprzyjemnie zaskoczona. Jej oczy mówiły wyraźnie: „Ty tutaj?! Wciąż jeszcze chodzisz po świecie?! Że też musiałam cię znowu spotkać! To wróży kolejne nieszczęście”. Tak, nie było wątpliwości, że wróżyło nieszczęście. Oczywiście dla mnie. Zauważyłem, że Dobecka już coś szepnęła Wielkiej Okulli na mój temat. Do mnie też chciała coś powiedzieć, ale ja przemknąłem się tchórzliwie bokiem i zniknąłem w korytarzowej dżungli. To straszne, ale ostatnio coraz częściej przemykam się jak szczur, zamiast chodzić normalnie. Czy będę mógł jeszcze chodzić kiedyś z podniesionym czołem i patrzeć wszystkim w oczy? Bardzo wątpliwe. Na razie rzeczywistość była bardziej ponura, niż mogłem przypuszczać. Na pierwszej przerwie, gdy przechodziłem koło gabinetu dentystycznego, otworzyły się z trzaskiem drzwi i wyleciał z nich przerażony, spocony i czerwony jak rak malec trzymając się za szczękę, a za nim ukazała się na progu dentystka. Zdrętwiałem. To była pani Dobecka. W białym fartuchu! W ręku wciąż jeszcze trzymała szczypce. Tego tylko brakowało! Matka Dobka dentystką w naszej szkole! Co za perfidna złośliwość losu! Spojrzałem na nią... Ona spojrzała na mnie i poruszyła odruchowo szczypcami, a mnie zimny dreszcz przeszedł. Od razu odeszła mi ochota „smakowania na raty” mojego „sukcesu” z Męckimi i postanowiłem znaleźć Pulpeta. Ale on jak na złość był nieuchwytny przez kilka godzin. Zupełnie pochłaniały go jakieś ważne sprawy o kolosalnym znaczeniu dla przyszłości tego świata. Obary też nie było. Z racji swych instrumentalnych talentów pomaszerował z trąbką do siedziby hufca ćwiczyć wraz z orkiestrą harcerską fanfary z okazji zbliżającego się Dnia Wojska Polskiego. Tak, że przez pięć godzin byłem osamotniony i wydany na pastwę stresów. Dopiero o pierwszej po południu zastałem Jacka Pulpickiego w stołówce szkolnej. Przekonałem się, że jest to jedyny punkt w topografii szkolnej, gdzie niezawodnie o godzinie trzynastej można spotkać Pulpeta. — Już wszystko wiem! — powiedział na mój widok obgryzając z apetytem kacze udo. — Wiesz? — wybełkotałem. — Jak to? — Nie potrzebujesz się usprawiedliwiać — oświadczył piłując energicznie kiszonego ogórka. — Usprawiedliwiać?! — Mam całą sprawę jak na talerzu. Nie potrzebowałem nawet grzebać w pamięci. Dobecka mi przypomniała. Dobek to przecież jej syn. A ona jest u nas dentystką szkolną. Rozpoznała cię dzisiaj na korytarzu i to jest fatalne! Od razu zapytała panią Okulczycką, czy przypadkiem nie dano jakiegoś zastępu w twoje ręce. I popsuła ci opinię. Oczywiście napaplała Okulczyckiej o tamtej okropnej historii. Domyślasz się, z jakimi komentarzami i w jakim stylu... Jaki to pech dla pani Okulczyckiej, że musiałeś trafić do jej szkoły i będziesz teraz grasować wśród niewinnego ludu Bze-Bze. — Tak powiedziała: „grasować”? — Właśnie. — A co Wielka Okulla? — Wielka Okulla była oczywiście zadowolona. — Nie rozumiem, jak to zadowolona?! — Że się sprawdziły „jej najgorsze przeczucia”. Tak powiedziała. „Cieszę się, że przynajmniej nie zawiódł mnie mój instynkt pedagogiczny. Od razu przejrzałam tego chłopca”. Poczułem, że serce zamiera mi w piersiach i lecę, lecę gdzieś w czarną przepaść. — Ale ty... — wykrztusiłem patrząc z ostatnią nadzieją na Pulpeta — ale ty nie wierzysz chyba... Wiesz, że to nie była moja wina. — Dobra, dobra — zamruczał Pulpet rozgniatając opornego, sinego ziemniaka na talerzu. — To nie była twoja wina, to był twój pech, ale to nie zmienia sytuacji. Podpadłeś. I trudno cię będzie wyciągnąć z tego. Okulla jest piekielnie uparta. I jak komuś przyczepi opinię, to gość jest zrobiony na trzy lata. Jesteś właściwie stracony. Szkoda. Bo ja chciałem, żebyś był zastępowym. Ale Okulla się nie zgodzi. Jesteś u niej nadzwyczaj nisko notowany. Na samym dole, za Ciesiem i Męckimi. A właśnie, co z Męckimi? — otarł usta chusteczką. — Załatwione — mruknąłem. — Niemożliwe! — Zobacz — wskazałem na okno. Pulpet wyjrzał. Na dziedzińcu, lawirując między chłopakami, rozbawieni Męccy pedałowali jak dawniej. Zobaczyli nas, pomachali nam ręką. — Znowu jeżdżą?! — wymamrotał zdziwiony Pulpet. — Jeżdżą i żują — dodałem. — Ani śladu depresji. Wydają się zupełnie normalni — komentował Pulpet. — Oni są normalni — potwierdziłem. Męccy cisnęli w nas papierową kulą ze zmiętej torby po pestkach. Pulpet cofnął się odruchowo. — Tak... są aż za bardzo normalni — dodał. — Zupełnie odprężeni — oznajmiłem — otwarci i podatni. Zaktywizowałem ich zupełnie. — Zupełnie? — Tak jak chciałeś. Obara bierze ich do swojego zastępu. Pulpet patrzył na mnie coraz bardziej osłupiały. — Jak... jak to załatwiłeś? — To dość skomplikowana historia — odparłem. — Opowiem ci kiedy indziej. W każdym razie możesz ich odfajkować. Pulpet zatarł ręce z podniecenia. — Duża rzecz, Żaba... Naprawdę duża rzecz. Będzie o tym głośno w całym mieście. Musimy to dobrze sprzedać. — Mówiłeś, że jak zaktywizuję Męckich, to Okulczycka zmieni o mnie zdanie — bąknąłem. Pulpet chrząknął zakłopotany. — To fakt, tak myślałem, ale w tej chwili sytuacja jest taka, że muszę to inaczej rozegrać. — Inaczej?! — Przykro mi, Żaba, ale nawet nie mogę wspomnieć twojego nazwiska. Masz skopaną opinię, sam rozumiesz. Pech chciał, że musiałeś tu spotkać Dobecką. Przedtem jeszcze jakoś pływałeś, ale teraz utonąłeś na amen w opinii Wielkiej Okulli. Gdybym teraz powiedział, że to ty zaktywizowałeś Męckich, byłaby strasznie niezadowolona. Obniżyłoby to całą aktywizację w jej oczach. Nasza akcja stałaby się podejrzana, podejrzewałaby podstęp, wywęszyłaby nieszczerość, rozumiesz, ona nie ma do ciebie zaufania. Przez ciebie padłby fatalny cień na Męckich. Okulla uprzedziłaby się do nich od razu. — Jak to? Więc w ogóle nie powiesz? — zrobiło mi się smutno. — Dla dobra Męckich, dla dobra całej akcji, nie mogę — oświadczył Pulpet. — Mogę ci tylko powinszować i uścisnąć rękę — faktycznie mi uścisnął. — To wszystko, co na razie mogę zrobić. Wielka Okulla ma swoje „anse i niuanse” i cholerne uprzedzenia. A już ci powiedziałem, że my tu żyjemy pod protektoratem Wielkiej Okulli nad ludem Bze-Bze. Sam też należę, niestety, do tego ludu. Ale nie bój się, pomówię z drużynowym, a on ze szczepową. Na pewno znajdą jakieś wyjście. W każdym razie będzie cię można zadekować w jakimś zastępie. Byleś był cicho, przezimujesz bezpiecznie jak rak. — Jak rak — powtórzyłem z goryczą. — Cicho i raczej nieruchomo. To konieczne. Okulla ma na ciebie oko. Naprawdę żal mi cię, Żaba. Może za rok sprawa przyschnie i wszystko się jakoś ułoży. — Za rok... — wszystko nagle zaczęło wyglądać beznadziejnie. — Przykra sprawa. Żal mi tym bardziej, że potrzebujemy ludzi do roboty, a ty byś pasował jak ulał! Nie miej do mnie pretensji. Wiesz, że jestem tylko... — Wiem, jesteś Bze-Bze — powiedziałem i wyszedłem ze stołówki. Poszedłem do Arka i opowiedziałem mu, co się stało. — To już za dużo na mój łeb — zakończyłem. — Nie dość, że podpadłem Okulli, to jeszcze spotykam tę dentystkę. Zupełnie nie wiem, co robić. Mnie się tu żyć odechciało. — Uprzedzałem cię, żebyś do niczego się nie wtrącał, ale ty oczywiście zacząłeś od popisów — mówił zdenerwowany Arek. — Miałeś w ręku wszystkie atuty. Mogłeś zacząć życie w nowej szkole jak niewinny osesek. Żeby tak wszystko popsuć! Tak wszystko popsuć! Milczałem przygnębiony. — I co teraz? — bąknąłem. — Nic. Ciesz się, że ci dadzą przezimować, jak rak... — Ja nie chcę jak rak — zasapałem. — No to sobie napytasz jeszcze większej biedy. Chyba, że Obara... — Arek urwał nagle. — Słuchaj, pogadaj jeszcze z Obarą, może on znajdzie jakiś sposób. * * * Obarę spotkałem dopiero następnego dnia, gdy maszerował do szkoły. Dołączyłem do niego pod kortami Osiedla Zachodniego i powiedziałem mu o moim niesłychanym pechu. — Fatalne! — Obara był wyraźnie poruszony. — Nie mogłeś gorzej trafić niż z tą piekielną dentystką. — Nie widzisz wyjścia, prawda? — Kto tak powiedział? — mruknął Obara. — Myślisz, że jest jakieś wyjście? — Jasne. — Jakie? — Chcesz, żebym ci wytrząsł z rękawa jak komputer? Daj mi pomyśleć — Obara usiadł na ławce pod siatką. — Dopóki będzie tu rządzić Okulla... — jęknąłem. — Daj mi się skoncentrować — przerwał Obara i wrócił do medytacji. — Oczywiście, jest wyjście — oznajmił po chwili. — Mów. — Zastosujemy wariant zerowy. Już parę razy stosowaliśmy z dobrym skutkiem w pozornie beznadziejnych sytuacjach. — Wariant zerowy? Co to jest? — Musisz zacząć od zera. — Wciąż nie rozumiem. — To jest sposób oparty na analizie cech psychicznych Okulli — wyjaśnił Obara. — Wiadomo, że główną cechą, cechą dominującą charakter Okulli jest aktywność, ale nasze badania stwierdziły, że nie jest to zwykła aktywność. Okulla nie tyle działa, ile reaguje. Potrzebuje do swojego działania wyraźnych bodźców, odchyleń od normy, potrzebuje być pobudzana. Co najbardziej pobudza Okullę? Wszelkie działanie drażniące. Okulla przeciwstawia mu zaraz swoje działanie idące w kierunku przeciwnym. Na przykład z tobą. Kiedy podskakiwałeś, Okulla próbowała cię spłoszyć, ale gdybyś upadł, na tej samej zasadzie będzie próbowała cię podnieść. Krótko mówiąc, żeby zmienić ten nieszczęsny układ, w który wlazłeś, musisz upaść! — Upaść? — Upaść zupełnie. Oczywiście psychicznie. — Upaść psychicznie? — Pozorowana depresja załatwi ci tę sprawę. Ponieważ Okulla wyrobiła sobie w swej wyobraźni obraz Tomka Żabnego rozbuchanego, dezorganizującego, demoralizującego, biegającego, walącego, tłukącego, szalejącego... — Ależ ja naprawdę... — próbowałem przerwać. — Nie jest ważne, jaki jesteś naprawdę. Ważne jest, jak rysujesz się w zmęczonej wyobraźni Okulli. Otóż skoro w jej umyśle rysujesz się tak wybuchowo i niebezpiecznie, trzeba wytworzyć obraz przeciwstawny. Musimy cię skontrastować z tym fatalnym wizerunkiem. Byłeś ruchliwy — musisz być nieruchawy, biegałeś, brzęczałeś, angażowałeś się — musisz być obojętny, zgaszony, apatyczny. Przestań w ogóle działać. Do wtorku. Chyba potrafisz wytrzymać trzy dni. Najlepiej, żebyś spał na lekcjach. Ostatecznie możesz patrzeć w okno. Ale nie wolno ci w ogóle uważać. Musisz wyłączyć się całkowicie. To jest właśnie wariant zerowy. — A co robić na przerwach? — Snuć się i podpierać ściany, najlepiej w pobliżu pokoju nauczycielskiego i gabinetu Okulli, żeby stale być w jej polu widzenia. Tylko ta twoja twarz! — przyjrzał mi się krytycznie. — Co chcesz od mojej twarzy! — Bardzo dużo. To jest twarz nie do przyjęcia — skrzywił się niezadowolony. — Taka twarz zawali każdy wariant! Spójrz na siebie — podstawił mi lusterko. — Przecież ty masz bezczelną twarz! — Ja, bezczelną, no wiesz... — chrząknąłem urażony. — No, powiedzmy zbyt pewną, zbyt zadowoloną z siebie — sprecyzował Obara. — To śmieszne, ja zadowoloną twarz! — Nic nie poradzę. Taki masz wyraz. Może przez te wyraziste oczy i zadarty nos. Ale jest na to rada. Pobrudzę ci go starym smarem od mojego komara. Pobrudzony nos już nie wygląda dumnie. I najlepiej żebyś miał katar i zaczerwienione oczy. To ci nada wyraz żałosny. Zażyjesz specjalną pastę paprykową, od której zaraz spoci ci się głowa, napłyną łzy i w nosie zrobi się mokro. Pociąganie nosem odbierze ci resztę pozoru bezczelności. Bezczelni raczej nie pociągają nosem — spojrzał na zegarek. — Mamy jakieś dziesięć minut czasu. Jeszcze dzisiaj to urządzimy. Wpadniemy tylko na chwilę do domu. Mieszkam tu zaraź. Chodź, ucharakteryzuję cię. — Nie będę się wygłupiał — warknąłem. — Żadnych smarowań i past. To szczeniackie. — Ale skuteczne — wzruszył ramionami Obara. — Zresztą, jak chcesz, ostatecznie możesz sobie darować ten nos. Ale przestań żuć i naucz się pociągać nosem. A najlepiej to dam ci sweter pątniczy. — Pątniczy? — Chodź — pociągnął mnie do swojego domu. — Zobaczysz. Sweter pątniczy był to stary, wyciągnięty golf nieokreślonego koloru z bardzo długimi rękawami. — Przymierz! — rozkazał Obara. Włożyłem nie bez wstrętu. Obara zaciągnął mnie przed lustro w przedpokoju i obrócił zadowolony. — Spójrz! Nie ten człowiek! Istotnie. Wyglądałem nader żałośnie. — Zupełnie jak goryl — powiedziałem — z tymi rękawami. — O to właśnie chodzi — rzekł Obara. — Byleś tylko był osowiałym gorylem. Osowiałe goryle budzą zawsze współczucie. — Nie podoba mi się to. — Do licha — zdenerwował się Obara. — Nie żądam przecież od ciebie za dużo. Staniesz po prostu pod ścianą w tym swetrze i będziesz stał. To wystarczy. — Myślisz? — Wystarczy, żeby wzbudzić głębokie zaniepokojenie Okulli. Twój bezruch, apatia i smutny wygląd goryla bez przydziału zaintryguje ją, nie da jej ani na chwilę spokoju. Jeśli wytrzymasz w tej pozycji trzy dni, wygrasz. Okulla nie wytrzyma nerwowo i przystąpi do działania. A potem... a potem wszystko potoczy się normalną drogą. — Mianowicie? — Mianowicie, widząc twój bezruch i depresję, będzie starała się ciebie zaktywizować. Prawdopodobnie zwróci się z tym do nas, do mnie albo nawet do Pulpeta. — I co wtedy? — No i wtedy my cię zaktywizujemy. — Jak mnie zaktywizujecie? — przestraszyłem się. — Nie bój się. Po prostu zdejmę ci ten sweter, a ty przestaniesz się snuć, podpierać ściany i spać na lekcjach. A my zameldujemy Okulczyckiej o twoim przełomie, powiemy, że wyszedłeś z depresji i postanowiłeś wziąć się za naukę i pracę społeczną. — I myślisz, że wtedy Okulla zapomni o tym, co było? Obara zaśmiał się. — Jasne! To się wtedy zupełnie przestanie liczyć. Przecież zaistnieje nowa sytuacja. Okulla będzie ucieszona, że może zaliczyć kolejne zwycięstwo „swojej linii pedagogicznej” i pochwalić się przed wszystkimi „nowym, trudnym chłopcem, którego wyprowadziła na prostą drogę”. Zobaczysz, od tego momentu ona cię nawet polubi! — Polubi? — rzecz wydawała mi się zupełnie niemożliwa. — Jasne. Przecież teraz będziesz „dzieckiem jej sukcesu”. Z twoim imieniem będą się łączyć przyjemne wspomnienia jej Okullowej chwały. No, to jak? — uśmiechnął się. — Zaczynamy od dzisiaj? Skinąłem zrezygnowany głową. Nie widziałem innego wyjścia. * * * Zacząłem więc to robić. Na lekcjach kimałem i gapiłem się w okno. Wezwany do odpowiedzi nie wiedziałem, o co chodzi; pozwalałem gogom wyładować na mnie swoje oburzenie gogiczne, a na pogróżki, że pomówią o mnie z panią dyrektor, uśmiechałem się tylko w duchu. O to mi przecież chodziło. Niech Okulla dowie się o tym jak najprędzej. Na przerwach podpierałem ściany w pobliżu pokoju nauczycielskiego, kancelarii i gabinetów dyrektorskich, żeby stale być na widoku. Niewątpliwie byłem atrakcyjny w swoim swetrze pątniczym, z wydłużonymi, smętnie obwisłymi ramionami jak goryl. Byłem do tego stopnia interesujący, że przyszedł Kocio Kocemba, który jest wybitnym fotoreporterem i zrobił mi zdjęcie. Przyszedł także Arek i stanął przede mną osłupiały. — Co ty wyrabiasz? — syknął. — Zwariowałeś? — Cicho, jestem w stroju pątniczym. — Pątniczym? — Tak, i zaczynam od zera. Wyjaśniłem mu krótko, na czym to wszystko polega. Odszedł oszołomiony, wciąż oglądając się za siebie. Jak można było przypuszczać, stałem się obiektem zaczepek, śmiechów i przezwisk nie wtajemniczonych malców, natomiast starsi zostawiali mnie zupełnie w spokoju i patrzyli ze zrozumieniem. Oni wiedzieli. Po prostu stosuję wariant zero. Podpadłem tak głęboko, że muszę zacząć od absolutnego zera. Tylko Złośliwy Miecio był podejrzliwy. — To są przecież wygłupy — powiedział. — Robią cię w konia. — Nie sądzę — odparłem. — Kto to wymyślił? — Obara. To już było stosowane z dobrym skutkiem. — Nie pamiętam — rzekł Miecio. — Może jesteś za krótko w tej szkole. Pod koniec dnia szkolnego przyszedł sam Obara i powiedział: — Dobrze jest! Okulczycka już cię zauważyła i powiedziała do grona: „Dziwna sprawa. Ten Tomek Żabny popadł w stan depresyjny. Zupełnie się nie spodziewałam”. A więc sposób zaczyna działać — skomentował. — Wytrzymaj jeszcze dwa dni. Zobaczysz, już jutro Okulczycka podejdzie do ciebie i spróbuje cię wyciągnąć na rozmowę. — Co jej odpowiedzieć? — Tu masz napisane — wręczył mi kartkę papieru. — W każdym razie mówić jak najmniej. Człowiek w depresji nie mówi dużo. Przez wieczór i następne rano wkuwałem na pamięć odpowiedzi zalecane przez Obarę. Rzeczywiście, drugiego dnia ledwie zacząłem podpierać ścianę w pątniczym swetrze, Okulczycka podeszła do mnie wyraźnie niespokojna i zapytała, jak się czuję. — Dobrze, pani dyrektor — odparłem zgodnie z instrukcją. — Co ci właściwie jest? — nalegała. — Nic mi nie jest, pani dyrektor. — Dlaczego nie bawisz się z kolegami? — To głupia zabawa, pani dyrektor. — Mógłbyś spacerować, rozmawiać. — Znudziło mi się, pani dyrektor. Okulczycka spojrzała na mnie równie zdezorientowana jak zaintrygowana, ale już nic nie powiedziała i odeszła. Zaraz potem podbiegł do mnie Obara. Miał wiadomości prosto z gogicznych ostoi. — Doskonale — zatarł podniecony ręce. — Okulla powiedziała, że przeżywasz chwile rewizji pojęć i wartości. Na razie czujesz się wyalienowany, ale to zapowiada, że wkrótce dojrzejesz do działań. Zatrzymała też na korytarzu zdumionego Pulpeta i miała do niego pretensje, że zostawił cię samego w przykrych momentach alienacji i utraty dotychczasowych wartości. Nakazała mu, by zajął się tobą i powoli próbował cię zaktywizować. Pulpet miał bardzo głupią minę... Słowo daję — Obara zaśmiał się, ja też próbowałem, ale w głębi korytarza zauważyłem Fetyszystę, więc przybrałem znów „zerowy wygląd twarzy”. Obara poklepał mnie po ramieniu i rozciągnął bardziej moją pątniczą opończę. — Wytrzymaj tylko jeszcze jeden dzień! — szepnął i zniknął w tłumie uczniów. Przyrzekłem sobie, że wytrzymam. Wszystko szło nazajutrz doskonale. Brakowało już tylko paru godzin... Aż nagle na trzeciej przerwie zdarzyła się ta piekielna historia z Kuglewiczem. ROZDZIAŁ VIII CZY MUSIAŁEM RATOWAĆ KUGLEWICZA? To było dokładnie wtedy, kiedy przyjechał czerwony fiacik pocztowy i wyskoczył z niego kierowca, żeby opróżnić skrzynkę listową, która wisi na ogrodzeniu naszej szkoły. Człowiek ten jest wyjątkowo punktualny i przyjeżdża zawsze w połowie dużej przerwy. Pomyślałem wtedy: „Wytrzymać jeszcze pięć minut pod tą ścianą”. Przed chwilą przechodziła tędy Okulczycka z Fetyszystą. Przeszła i obejrzała się za mną. Fetyszysta też się obejrzał. Musieli mówić o mnie. Na pewno jeszcze na tej przerwie zaczną mnie aktywizować. Nie ulega żadnej wątpliwości. Za minutę, za dwie przybiegnie tu zadyszany Pulpet i rozpocznie aktywizowanie. Niech mówią, co chcą o Okulli, niech wieszają psy na Okulli, niech straszą Okullą pierwszaków, Okulla pod jednym względem jest na medal. Nad kreską czy pod kreską zawsze liczysz się jakoś u Okulli. Wszystko, co dzieje się w budzie, jest w centrum uwagi Okulli. Nikt nie jest jej obojętny. Nie jesteś powietrzem dla Okulli. Tak powtarzałem sobie, aby wymazać ostatni ślad wątpliwości i żeby te ostatnie minuty nie dłużyły mi się zbytnio, postanowiłem myśleć o tym pocztowcu, co opróżnia skrzynki. Niby zwyczajny człowiek, prosta robota, ale ile od niej zależy. Niby zwyczajny człowiek, a jaką ma władzę. Los tych wszystkich myśli ludzkich i uczuć zamkniętych w kopertach jest w tej chwili w jego rękach. Mógłby cały worek tych myśli sprzedać na makulaturę, cały worek tych uczuć wysypać na śmietnisko. Galopowałem coraz dalej na koniu mojej wyobraźni, rozważając zakres władzy i skalę możliwości tak na pozór niegroźnego pocztowca, gdy wtem poczułem czyjąś rękę na ramieniu. Drgnąłem i odwróciłem się od okna. Do parapetu pchała się cała gromada chłopaków z siódmej b z Pukałą i Nowickim na czele. Znałem ich z boisk. Przebojowe, raczej niebezpieczne typy. — To tutaj — powiedział Pukała i odsuwając mnie bezceremonialnie na bok, wychylił się przez okno. — Jest drabina? — doskoczył do okna Nowicki. — Tu powinna być ta drabina przeciwpożarowa, którą zamontowali niedawno. — Jest — powiedział Pukała. — Tędy, wysiadamy chłopaki... — oznajmił Nowicki wytykając głowę poza okno. — Tylko trzeba uważać, z daleka wyglądało, że drabina jest bliżej... A tu z pół metra. — Trzydzieści centymetrów, nie więcej — orzekł Pukała. — Z łatwością można dać krok. — A poza tym niżej jest gzyms... — zauważył przepychając się do okna najmniejszy z Beciaków, noszący przezwisko Pigment. Jego prawdziwego nazwiska nie znałem. — Mimo to dziewczyny nie przejdą — orzekł Nowicki. — Zależy która... — Większość nie przejdzie. Z czystego strachu. Narobią pisku. — Zgodziły się — powiedział Pigment. — Ale jak przyjdzie co do czego, narobią pisku, ja je znam. Mówiłem, że trzeba umocować sznur, sznur jak poręcz. Czy jest sznur? — Zaraz będzie — odparł Pukała. — Giżycka i Stando wymontują z siatki do siatkówki. Właśnie pobiegły do magazynu wuefu. — A co z ubezpieczeniem? — dopytywał Nowicki. — Załatwiłem Kleszcza z siódmej c. Tego przerośniętego, wiesz. Już idzie. Istotnie korytarzem nadchodził pośpiesznie chudy chłopak o ptasiej twarzy i niespokojnych, wyłupiastych oczach. Podobny był raczej do sępa niż da kleszcza, ale nazywali go Kleszczem. z tej racji, że nosił nazwisko Kleszczyński. — Co to za afera, panowie? — zapytał skrzekliwym głosem. — Wiejemy z dwu ostatnich lekcji — odparł Pukała. — Tak bez powodu? — zdziwił się Kleszcz. — Powód jest. — Nawet parę powodów — dodał Nowicki. — Po pierwsze, mamy dzisiaj szczęśliwy dzień. Już dawno wiedzieliśmy, że piąta lekcja z panią Majewską będzie wolna, bo pani Majewska jest na wycieczce zamiejscowej z klasą ósmą c... — A teraz nowa pomyślna wiadomość. Pani Cudek od historii została nagle zawiadomiona, że musi zastąpić kogoś, kto niespodziewanie zachorował, na ważnym zebraniu w Białym Domu. Więc nie będzie także czwartej lekcji historii z panią Cudek. — Miało nie być — sprostował Nowicki. — Ale niegodziwy Fetyszysta umyślił sobie, że na tej lekcji zrobi nam klasówkę z chemii! Tak powiedział! — O tyrański tyraniec — jęknął Kleszcz. — I zamiast uczciwie spakować się i poturlać do chaty, otrzymujemy zawiadomienie, że mamy zostać i pisać tę klasówkę. — Oczywiście, nie przyjęliśmy do wiadomości — oświadczył wzburzony Nowicki. — To nieuczciwe robić młodzieży bez uprzedzenia klasówkę. — To wbrew Kodeksowi Ucznia! — W dodatku podczas wolnej lekcji. — Więc klasa podjęła uchwałę, że wiejemy! — Przygniatającą większością głosów. — Nie damy się robić w konia. — I wytłumaczymy, że nie wiedzieliśmy nic o zmianie. — Drzwi są zamknięte i obsadzone przez obie woźne. Zarówno przez Zrywną, jak i Zrywniejszą — zauważył sceptycznie Kleszcz. — Czuję się w obowiązku zwrócić kolegom uwagę. — Uwzględniliśmy tę blokadę — uśmiechnął się pewny siebie Nowicki. — Dlatego wychodzimy przez okno. — Alpinizm i akrobatyka? — skrzywił się Kleszcz. — Niezupełnie. Tu jest zainstalowana drabina przeciwpożarowa. — A, faktycznie — chrząknął Kleszcz. — Czuję się jednak w obowiązku zwrócić kolegom uwagę, że takie rzeczy przechodzą nader rzadko i tylko w tym przypadku, gdy cała klasa ucieka bez wyjątku. — Wiemy o tym i uciekamy wszyscy. — Mam pewne wątpliwości. Dziewczyny są zawsze niepewne. — Nie nasze — odparł z dumą Nowicki. — Mamy dziewczyny na poziomie. — Dziewczyny i pewni faceci — ciągnął niezrażony Kleszcz. — Myślisz o lizusach? Nie ma u nas takich. Jest paru kujonów, ale oni pójdą z klasą, u nas się nikt nie ośmieli robić inaczej niż klasa. — A Kuglewicz? — zapytał Kleszcz. — Chodziłem z nim do jednej klasy. To bardzo uparty typ. Nowicki chrząknął. — Na Kuglewicza też w razie czego znajdziemy sposób. I nie mądrz się tyle, Kleszcz, nie chcemy, żebyś truł, chcemy, żebyś nas ubezpieczał. Wiesz, co masz robić? — Być pod pokojem nauczycielskim i gabinetem Okulli. W razie gdyby podczas waszej akcji ktoś z gogów nieszczęśliwie chciał wyjrzeć na korytarz, mam odwrócić jego uwagę przewracając się na podłogę i wydając okrzyk zranionego kangura. — Tak jest — powiedział Nowicki. — I zajmij już swój posterunek — spojrzał na zegarek. — Za trzy minuty zaczynamy akcję. — Zastanówcie się jeszcze... — zaczął Kleszcz, ale Nowicki zgasił go od razu. — Powiedziałem, idź pracować. Nie płacę ci za dobre rady! Kleszcz ruszył z kopyta i o mało co nie zderzył się z dwiema dziewczynami, które właśnie nadbiegały zdyszane. Też znałem je z zawodów sportowych. Nazywały się Giżycka i Stando. Obie były bardzo dobre w wielu dyscyplinach, a zwłaszcza w sprintach i gimnastyce. — Mamy tylko taki — Stando wyciągnęła z teczki kłębek starej liny. — To ze starej siatki do siatkówki. — To wszystko, co było w magazynie sportowym — dodała Giżycka. — Wystarczy — powiedział Pukała. — Zaraz umocujemy. A jeden z nas stanie na gzymsie i będzie ubezpieczał przechodzących. — Ja stanę — zaproponował ofiarnie Pigment. — Będę każdego trzymał za nogi. — Głupi jesteś. Wystarczy, jak poda się rękę — rzekł Pukała. — Dobra, podam rękę — Pigment zaczął się pakować do okna. — Nie ty — odepchnął go brutalnie Nowicki. — Dlaczego nie ja? — Bo nie! I przestań się tu pętać, Pigment, bo oberwiesz. — Dlaczego nie ja? — jęczał Pigment. — Nie nudź, masz za krótkie ręce — uciął Nowicki. — Co z resztą dziewczyn? — zapytał Giżycką. — Zaraz tu będą — odpowiedziała. — Może tchórzą? — Nie, na pewno nie. — To czemu ich jeszcze nie ma? — Bo Rocha i Maciejewska poszły zobaczyć, czy nie da się przejść dołem przez szatnię. A reszta postanowiła zaczekać, aż one wrócą z wieścią. — Widzisz, już się zaczyna — zasapał Pukała. — Mówiłem, żeby nie liczyć na dziewczyny. — Przejścia przez szatnię nie ma — rzekł spokojnie Nowicki do dziewcząt. — Od czasu tamtego skoku Okulla posadziła na warcie woźną Zrywniejszą i kazała jej zamykać drzwi od strony szatni na klucz. — Ale przecież obuwie... — zauważyła Stando. — Mamy uciec w kapciach? — Tak jest. Już wam to wyjaśniłem — rzekł Nowicki. — Obuwie zostanie nam wyrzucone przez okienko szatni przez naszych agentów punktualnie za sześć minut. Dziewczyny powinny się pośpieszyć — dodał spoglądając na zegarek. — Pędźcie do nich i sprowadźcie je szybko. Tylko uwaga na Okullę. Niech się przemykają tu pojedynczo, żeby nie zwrócić uwagi Okulli. Gromadne biegi zawsze są podejrzane. — Nie ma obawy — zasapał zbliżając się ponownie dopiero co odegnany Pigment. — O tej porze Okulla ma przerwę w życiorysie. — W jakim sensie? — zapytała Stando. — Jak to, nie wiesz? Pije herbatę w pokoju nauczycielskim i zażywa lek na naczynia wieńcowe. Za dwie minuty wszyscy gogowie już będą pili. Widziałem, jak kuchenna Henia niosła pierwszą tacę herbat! — No, więc za dwie minuty musimy zacząć akcję. Jazda — skinął na Stando i Giżycką. Dziewczęta odbiegły. — Odsuń się lepiej, Żaba — zwrócił się do mnie Pukała. — Ty jesteś zerowy facet, nie chcemy cię do tego mieszać. Przygryzłem wargi i cofnąłem się dwa kroki. Właściwie chciałem odejść dalej, ale w tej właśnie chwili rozległ się nowy szum i tupot kroków na korytarzu. Spojrzałem zaciekawiony. Zbliżała się następna gromada Beciaków. Prowadzili za ręce Kuglewicza, znanego mi dobrze niebieskookiego dryblasa, który miał opinię pedanta i kujona. Kupowałem od niego nieraz różne książki. Były zawsze czyste, starannie utrzymane, jak nowe. Od razu zrozumiałem, że Kuglewicz jest w opałach. Jego blada cera nabrała odcienia jeszcze bardziej błękitnego niż normalnie, może z powodu tych żył, które napęczniały mu na skroniach. Nic nie mówił, usta miał zamknięte, tak, teraz to było zupełnie wyraźne, oni trzymali go siłą, a on chciał się im wyrwać. Raz po raz się natężał i szarpał gwałtownie, ale zbyt dużo rąk wczepiło się w niego kurczowo, wiedziałem, że nie da im rady. — Co z nim? — zapytał Pukała patrząc z widocznym wstrętem i pogardą na Kuglewicza. — Został w klasie, pod ławką — sapał piegowaty głowacz w pasiastej, marynarskiej koszulce i rozpiętej, dżinsowej wiatrówce, w którym rozpoznałem znanego mi skądinąd Kicucha. — Poszliśmy sprawdzić, czy wszyscy wyszli, i znaleźliśmy go. Krył się pod ławką. — Można się było spodziewać — skrzywił się z niesmakiem Pukała. — Zawsze nawalał — sapnął Kicuch. — Wyłamywał się. — Lizus! — Co z nim zrobić? — zapytał Kicuch. — Spuścić przez okno! — pisnął Pigment. W gromadzie zakotłowało się. Dziesiątki rąk wyciągnęły się po przerażonego Kuglewicza. Zawleczono go pod samo okno. — Zaraz — zatrzymał podnieconych chłopaków Nowicki. — Czy tylko on został w klasie? — Została jeszcze Ciepełko Danuta. — Schowała się pod stolikiem. — Była bardzo wystraszona, jak ją wyciągnęliśmy. — Ciepełko jest kaleką — powiedział Nowicki. — Może zostać. Trzeba też odłączyć Tobołkiewicz Halinę. — Ona chce uciekać z nami — bąknął Kicuch. — Powiedziałem: odłączyć. Jest za gruba. Czy ją sobie wyobrażasz na drabinie? Kicuch nie mógł widocznie wyobrazić sobie Tobołkiewicz Haliny na drabinie, bo umilkł od razu. — I jeszcze trzeba odłączyć Krysicką, bo ma za słabe nerwy. — Dostałaby histerii, gdyby musiała wychodzić przez okno. Koniecznie trzeba odłączyć. Zajmiesz się tym, Kicuch. — Dobra jest. — Ja też mogę się zająć — zaofiarował się chętny jak zawsze Pigment. — Ja odłączę tę Tobołkiewicz. — Zabierzcie go stąd — warknął Pukała. — On mnie rozśmiesza, a tu jest poważna sprawa z Kuglewiczem. Słuchaj, Kugla — znów obrócił się do nieszczęsnego kujona — oni mówią, że ty siedziałeś pod ławką. Czy to prawda? — Wypadło mi dwa złote... — wykrztusił czerwony jak burak Kuglewicz. — No, więc schyliłem się i szukałem... — Łże! — On się krył. Wlazł pod ławkę, żeby przeczekać do dzwonka! — Krył się jak szczur! — posypały się oskarżenia. — Co wy? — bełkotał wystraszony Kuglewicz. — Dlaczego miałbym się kryć?! — Bo chciałeś się wyłamać — powiedział Pukała. — Kiedy wszyscy uciekają, ty postanowiłeś zostać, żeby podlizać się Fetyszyście! — syczał Kicuch. — Jak zwykle gwiżdżesz na klasę i masz za nic jej uchwały! — Jakie uchwały? — przewracał oczami Kuglewicz. — O czym mówicie? — Nie udawaj Greka. — Naprawdę nie wiem! Co niby miało być uchwalone? Że uciekamy? Z jakiej okazji? — Z okazji zakłóceń w rozkładzie... — Zakłóceń? — W rozkładzie zajęć, czyli w planie lekcji. Taki kujon jak ty powinien pierwszy wiedzieć... — Przestań się z nim cackać — zasapał Pukała. — Przecież widzisz, że on chce zyskać na czasie. Żadne dyskusje nie mają sensu. Czy chce, czy nie chce, spuszczamy go po drabinie i koniec. — Zaraz — powiedział Nowicki patrząc w oczy Kuglewiczowi. — W ten sposób nie załatwimy niczego. Następnym razem ta świnia znów skryje się pod ławką. On musi mieć specjalny powód. Ja to czuję. Jeśli chcemy z tym skończyć, musimy rozszyfrować faceta. Trzeba wykryć, dlaczego znów się ośmiela coś robić przeciw klasie, dlaczego jest taki bezczelny! Słuchaj, Kugla — zwrócił się bezpośrednio do przestępcy — przestań się zgrywać jak nędzny tchórz i powiedz prawdę! Czemu chciałeś to zrobić? Dostałeś zeszłym razem i byłeś poniewierany, czemu znowu próbujesz. Nie wierzę, że aż tak boisz się Fetyszysty! Kuglewicz milczał. — Skończ z tym, Bronek — zniecierpliwił się Pukała. — Tu nie ma co filozofować. Kugla jest po prostu śmierdzącym lizusem. To jest w nim silniejsze od wszystkiego. Są tacy nałogowi lizusi, co nie mogą inaczej. Został, bo musiał. — Musiałeś?! — podjął posępnie Nowicki. — No, mów, dlaczego zostałeś! Kuglewicz milczał uparcie. — Chciałeś się podlizać, ty świnio? — głos Nowickiego obniżył się jeszcze o dwa tony. Oczy zwęziły mu się niebezpiecznie. Chwycił Kuglewicza oburącz za ramiona i zaczął nim potrząsać jak workiem. — Ja... ja nie dlatego... — wydusił z siebie Kuglewicz. Nowicki puścił go. — No, w końcu coś z siebie wycisnąłeś. Więc mówisz, że nie dlatego. W takim razie dlaczego? — Opuściłem już dwie klasówki. Mam dwie lufy z chemii i nie mogę... to znaczy ojciec... gdyby się ojciec dowiedział, że ja znowu... — głos mu się załamał. — On ma ojca kata, to fakt — pisnął Pigment. — Za każdą drakę w szkole dostaje lanie. A potem stary zamyka go na tydzień i nie wypuszcza z domu. — Wyjątków być nie może — powiedział Pukała. — Jak nie zwiejemy wszyscy, to nam nie uwierzą, że nie słyszeliśmy o zmianie w planie zajęć. — Te trzy dziewczyny zostają przecież... Bronek powiedział, żeby je odłączyć. — One nie mają znaczenia. Fetyszysta od razu zrozumie, dlaczego one zostały. Kugla to co innego. Chyba rozumiesz, Kugla, że ty musisz iść z nami. Kugla milczał. — Więc pójdziesz dobrowolnie, czy mamy ci pomóc, Kugla? Kugla przygryzł wargi. — Nie pójdę — warknął. — Ja... ja przyrzekłem ojcu, że będę pisał tę klasówkę. — Powiesz, że to nie twoja wina, że my wynieśliśmy cię siłą, możemy potwierdzić w razie czego. — Nie. Dałem ojcu słowo, że będę pisał... — Twoje słowo nas nie obchodzi. Musisz się podporządkować większości. Większość postanowiła, że uciekamy. — Nie wierzcie mu — powiedział Kicuch. — Może i ojciec mu tam groził, ale to nie jest główny powód. Na twarzy Kuglewicza pojawił się niepokój. I wszyscy to zauważyli. — A co! — zarżał Kicuch. — Przestraszyłeś się, Kugla. Boisz się, żebym nie obnażył tego prawdziwego powodu. Bo to jest raczej mało chwalebny powód. Ale ja powiem, żeby wszyscy wiedzieli, jakie ty masz niskie pobudki, Kugla. — Nie zrobisz tego, ty... gadzie! — Kuglewicz chciał rzucić się na Kicucha, ale Beciacy przytrzymali go mocno. — Kugla chciał nas sprzedać za dwie rakiety tenisowe — oświadczył Kicuch. — Matka mu obiecała, że jak się wyciągnie z chemii przynajmniej na czwórkę, to mu kupi dwie rakiety. I to jest prawdziwy powód, dlaczego Kugla jest taki uparty. Wśród Beciaków wybuchło poruszenie. Wszyscy oburzali się na niskie pobudki Kugli. Przyglądałem się Kuglewiczowi. Zdumiało mnie, że na jego twarzy zamiast złości czy wstydu, pojawił się jakby wyraz ulgi. — Brać go — rozkazał Pukała. — Spuścimy go przez okno. Od strony pokoju nauczycielskiego nadbiegły Stando i Giżycka. — Kuchenna Henia wniosła już drugą tacę herbaty. Wszyscy gogowie siedzą i piją. — A co z dziewczętami? — Już lecą. — No, to możemy zaczynać. Kicuch, wyłazisz pierwszy i pomożesz wyjąć stąd Kuglę — powiedział Nowicki i zwrócił się do Kuglewicza. — Chyba rozumiesz, że opór nie ma sensu. Bądź rozsądny i wyłaź dobrowolnie. Nic się wielkiego nie stanie, jak twoje rakietki poczekają do następnej klasówki. Z pewnością Fetyszysta zarządzi ją niedługo. — Nie macie prawa!... — zacharczał Kugla. — Brać go! — Nie ruszycie mnie stąd! — Dalej! — rzucili się do niego i próbowali oderwać od podłogi, ale on uczepił się nogami kaloryfera, a rękami parapetu. — No co, nie możecie dać rady lizusowi? — zdenerwował się Pukała. — Trzyma się, kujon! — Przywarł jak pijawka! — Ja go zaraz odczepię — powiedział Pukała. — Dajcie mi tylko dostęp. Gdy rozstąpili się, doskoczył do Kuglewicza i uderzył go jedną ręką w twarz, a drugą zwiniętą w pięść zaaplikował mu cios w żołądek. Kuglewicz jęknął boleśnie i puścił parapet. Chcieli go natychmiast poderwać i wysadzić przez okno, ale on w ostatniej chwili chwycił się mocno rury centralnego ogrzewania. — Znów przyssał się gad! — zasapał Nowicki. — Zawziąłeś się, Kugla — powiedział z okrutnym uśmiechem Pukała. — No, to powtórzmy zabieg. Dajcie mi dostęp. Patrzyłem w twarz Kuglewicza. Była na niej wypisana jakaś niezrozumiała dla mnie determinacja. Czy normalny człowiek gotów jest znosić takie ciosy dla dwóch rakiet? Bardzo wątpliwe. A więc albo Kuglewicz nie jest zupełnie normalny, albo... albo jest inny, ważniejszy powód jego niezrozumiałego uporu. I dlaczego nie krzyczy? Gdyby był nędznym typem, nie patyczkowałby się wiele ze swoimi prześladowcami. Narobiłby takiego wrzasku, że wszyscy gogowie i obie woźne Zrywna i Zrywniejsza już dawno byliby tutaj i zrobili porządek z Beciakami. A on milczy i spokojnie czeka na cios tego goryla, Pukały. Ten goryl już się zamierza, a te okrutne bestie Beciacy już oblizują wargi na myśl o nowym widowisku. Nie mogłem na to patrzeć. Doskoczyłem do Pukały i złapałem za przegub jego uniesionej, zaciśniętej w pięść ręki. — Nie uderzysz go więcej — powiedziałem. Na korytarzu zrobiło się cicho jakby makiem zasiał... Moja interwencja była tak niespodziewana, że wszyscy zastygli w bezruchu. — Co ty, Żaba?! — wybełkotał wreszcie Pukała. — Szajba ci odbiła, czy co? To jest zdrajca i lizus! Bronisz lizusa? — Nie uderzysz go więcej — powtórzyłem. — Odejdź, Żaba — powiedział Nowicki. — To nie twoja sprawa. Pilnuj lepiej swego nosa. Ty jesteś człowiek zerowy. Wiem, że masz własne kłopoty. Dobrze ci radzę, Żaba, trzymaj się od tej sprawy z daleka. — Puśćcie Kuglę — powiedziałem. — Ty sam chcesz oberwać, Żaba — syknął Nowicki i zamierzył się pięścią, a Pukała gwałtownym szarpnięciem wyswobodził się z mojego chwytu i zaczął mnie okładać tym sznurem od starej siatki, który leżał na parapecie. Znalazłem się w nader krytycznej sytuacji i byłbym rzeczywiście oberwał zdrowo, ale na szczęście w tym momencie nadbiegły dziewczynki z siódmej b. Jak zobaczyły tę okropną szarpaninę i bijatykę, narobiły wrzasku i pisku na pół szkoły. Oczywiście już ćwierć tego niezwykłego larum wystarczyłoby, żeby zwabić zawsze czujnego Wyrzka z najdalszego kąta szkoły. Toteż zjawił się zaraz i w lot zrozumiał, co się święci. — Biją Żabę!!! — krzyknął i urządził taki alarm, że zaraz przybiegli na pomoc Obara i jego ludzie, Ostrowski i Szaber, Stefczyk i Darek Boleń. Co więcej, bracia Męccy też nadbiegli, zaczęli okładać Beciaków i byli bardzo skuteczni. Szczerze mnie to wzruszyło, że oni też. No, więc odetchnąłem i nie bałem się już o wynik batalii, tym bardziej, że technicznie byliśmy zdecydowanie lepsi. Niebawem Beciacy musieli przejść do obrony. Kuglewicz wyrwał się łatwo i bombardował teraz bardzo zawzięcie swoimi wielkimi łapami Pukałę, a był diabelnie silny, chociaż mało precyzyjny. Wiadomo, kujonom brakuje zazwyczaj w tej dziedzinie praktyki. Rozluźniłem się więc całkowicie i nie chciałem myśleć, co będzie potem. A potem było zupełnie normalnie. Oczywiście odgłosy walki zaalarmowały czcigodne grono skupione wokół południowej herbaty w zaciszu pokoju nauczycielskiego. I grono porzuciło nie dopitą herbatę i nadbiegło w komplecie pod przewodem Wielkiej Okulli, by dać wyraz oburzeniu z powodu złych obyczajów ciemnego ludu Bze-Bze. — Co was znowu napadło?! — krzyknęła Okulla patrząc z przerażeniem na nasze spocone twarze, rozwichrzone włosy, krwawiące nosy, sińce i zadrapania. — Na moment nie można zostawić was bez nadzoru! — To on — Pukała od razu wskazał na mnie. — Pani dyrektor wie, on zawsze się wtrąca. — Naprawdę nic mu nie zrobiliśmy! — Sam zaczął. — Wszyscy poświadczą! — Rzucił się na Pukałę... Okulla pokiwała głową smutno. — To znowu ty, Żabny. Znowu ty! — On mnie tylko bronił... — zaczął odważnie Kuglewicz, ale zaraz go zakrzyczeli, odepchnęli gdzieś w tył, otoczyli i unieruchomili. — Naprawdę, pani dyrektor! Myśmy tylko wyglądali przez okno, a on zaczepił nas. Pani dyrektor może każdego zapytać. Mamy świadków. On się mści, że nie ma wyników sportowych. My go znamy jeszcze z boiska. — No, proszę — powiedział Fetyszysta. — A jeszcze kilka minut temu był apatyczny i chory. I jak tu postępować z tymi łobuzami. O mało nie oszukał nas swym zachowaniem. — Słowo daję, martwiłam się o niego — wyznała zażenowana Okulla. — Wydawało się, że przeżywa jakiś przełom. — A tu nagle taki wybuch agresji! — I pomyśleć, że chcieliśmy go ak-ty-wi-zo-wać! — zaszydził Fetyszysta. — Właśnie — przygryzła wąskie wargi Okulla. — Wielka szkoda, Żabny — spojrzała na mnie przykro rozczarowana zza swoich grubych szkieł. — Miałam w związku z tobą pewne poważne plany, ale widzę, że zaktywizowałeś się sam! — Tak. Sam — odparłem wytrzymując jej spojrzenie i otarłem krew z rozciętej wargi. Zrezygnowałem od razu z wszelkich tłumaczeń. Wiedziałem, że Okulla i tak mi nie uwierzy. Trzeba to znieść w milczeniu. Okulla przez chwilę wahała się, jak ma postąpić. — Marsz do klasy! — krzyknęła w końcu na Beciaków. — My... my mamy wolne godziny, bo pani Cudek została wezwana na ważne posiedzenie. — Kazałam już wam powiedzieć przez dyżurną, że zamiast pani Cudek będzie miał z wami lekcję pan Trąbaczewski. Macie zaległości z chemii... Będziecie pisać zaległą klasówkę. — Klasówkę?... Tak znienacka?... My nie możemy. — Bez dyskusji — ucięła Okulla. — Sumienny uczeń zawsze może! Kolego Trąbaczewski, proszę natychmiast zabrać klasę! — Moja herbata — jęknął Trąbaczewski. — Proszę natychmiast ich zabrać i zająć. Sytuacja tego wymaga. Czy pan nie czuje napięcia w tym korytarzu? Fetyszysta rozejrzał się odruchowo zmęczonymi oczyma. Prawdopodobnie nic nie dostrzegł, ale dla świętego spokoju powiedział: — Tak jest, pani dyrektor — i zaczął niezdarnie zapędzać Beciaków do pracowni chemicznej. — A z tobą jeszcze sobie porozmawiam — powiedziała Okulczycka wpatrując się groźnie w moje oczy. — Nie podoba mi się twoje zachowanie, ale jeszcze bardziej nie podobają mi się twoje odpowiedzi. Reszta grona też przyjrzała mi się posępnie, a potem wszyscy odeszli wymieniając uwagi, zapewne niekorzystne, na mój temat. Uśmiechnąłem się gorzko. Oto jak się niesławnie skończył sławny wariant zero. Na szczęście mam jeszcze przyjaciół. Obara zaraz podszedł do mnie i powiedział: — Już wszystko wiem. Powiedział mi Kuglewicz. Szkoda, bo tak dobrze ci szło! Ale nie robię ci wyrzutów. No, cóż, nie mogłeś inaczej postąpić. Tak się zdarzyło i koniec. — Narobiłem sobie wrogów ze wszystkich Beciaków — mruknąłem z goryczą. — I w dodatku jestem dokładnie skończony u Okulli. — Tak myślisz? — Tak myślę. — No, to nie znasz jeszcze Okulli — powiedział Obara. — Poza tym zyskałeś nowego przyjaciela. — Kogo niby? — No, Kuglewicza. — Nie mam o nim wysokiego mniemania — uśmiechnąłem się smętnie. — Wiem, stary, chcesz mnie jakoś pocieszyć, ale sam przyznaj uczciwie, że mam w sumie raczej nędzne saldo. — Znajdziemy jakieś wyjście — chrząknął zakłopotany Obara. — Do licha, raz przynajmniej musi nam sprzyjać szczęście! ROZDZIAŁ IX IDĘ NA ODSTRZAŁ — Nad czym medytuje i co knuje zły lud Bze-Bze? — usłyszeliśmy dźwięczny jak sygnałówka głos za naszymi plecami. Obróciliśmy się. Oczywiście, to znakomity tenor i przyboczny w jednej osobie, czyli Jacek Pulpicki. — Chyba już wiesz? Była draka z Beciakami — powiedział Obara. — Nic nie wiem. Słyszałem tylko jarmarczny wrzask złego ludu i szlachetny głos Dobrej Okulli. — To właśnie było to. Najgorsze, że Okulla znów przejechała się po Żabie. — Żaba miał odruch? — zapytał Pulpet. — Właśnie. I Beciacy od razu, że to on zaczął. A oni dawali wycisk Kugli. — A Żaba oczywiście był na miejscu. Jak ty to robisz, Żaba, że zawsze jesteś na miejscu? — Żaba stosował właśnie wariant zerowy i podpierał ścianę — wyjaśnił Obara. — I musiał akurat w tamtym miejscu? — On tam był pierwszy. A oni przyszli później. — Taki przykry zbieg okoliczności — zauważył zgryźliwie Pulpet. — Właśnie. Taki zbieg okoliczności — powtórzył nie zmieszany Obara. — Żaba to lewy facet. Ma zawsze pecha! — No, to uważaj, Żaba, żeby cię Okulla dziwnym zbiegiem okoliczności nie sprzedała na Siekankę! — Na Siekankę? — Wszystkich pechowych uczniów będą teraz odsyłać na Siekankę — wyjaśnił ponuro Pulpet. — Od pierwszego na Siekance zacznie działać szkoła specjalna dla lewych facetów. — Jak to? Przecież tam był zakład dla umysłowo chorych — zauważyłem zaniepokojony dość poważnie. — Wszyscy umysłowo chorzy zostali już wyleczeni — oznajmił Pulpet. — Teraz kolej na lewych uczniów. Cześć! — ruszył dalej. — Aha, byłbym zapomniał! — zatrzymał się. — Zróbcie dziś po lekcjach zbiórkę trzeciego zastępu i wybierzcie nareszcie zastępowego. Pośpiesz się, Żaba, żeby cię wybrali, zanim Okulla się zorientuje. — Mnie?! — zdębiałem na moment. — Przecież mówiłeś, że Okulla... Ale Pulpet zniknął z pola widzenia. Powodem tego nagłego zniknięcia było ponowne pojawienie się Okulli na korytarzu. Szła w towarzystwie woźnej Zrywnej i faceta w roboczym kimonie i wskazywała na przewody elektryczne przy ścianie pod sufitem. Spojrzałem na zegarek. To fakt, dzwonek milczał, a powinien już dzwonić pięć minut temu! Okulla znów będzie podejrzewać jakiś niecny zamach ze strony uczniów. Na wszelki wypadek my też postanowiliśmy zniknąć z pola widzenia Okulli. — Słyszałeś, co on mówił? — zagaił zdyszany Obara, gdy znaleźliśmy się w klasie. — W uchu nie chciało mi się zmieścić — odparłem. — Faktycznie duża nowina — rzekł Obara. — Wygląda na to, że Pulpet zmienił zapatrywanie. — Przedtem mówił wyraźnie, że nie mogę być zastępowym. — Musisz pogadać z Szymonem — rzekł Obara. — Z drużynowym? — Właśnie. Pulpeta lepiej zostaw. On się boi Okulli. * * * Na następnej przerwie pobiegłem szukać Szymona. Szansę nie były wielkie. O tej porze Szymon odwalał swoją codzienną nasiadówkę w liceum Batorego, gdzie był uczniem, dość zresztą kłopotliwym. Ale była środa. W środę zdarzało się, że dwie ostatnie lekcje miał wolne z powodu nawrotów choroby nerwowej pani Rościszewskiej od polskiego. Wtedy niechybnie zjawiał się w naszej budzie. Widać tego dnia los znów nie oszczędził pani Rościszewskiej, ponieważ Szymon Szymański był na chodzie, a nawet na samochodzie. Ledwie wybiegłem na korytarz, uwagę moją zwróciły niecodzienne wrzaski na dziedzińcu szkolnym. Za oknem widać było kłębiący się tłum mikrusów, a pośród tego tłumu na odkrytej furgonetce marki Żuk stał jak na trybunie uśmiechnięty Szymon w kraciastej koszuli i rzucał mikrusom jakieś kolorowe paczki. Na drugim planie paru facetów z HSPS wyładowywało przy pomocy Pulpeta i innych funkcyjnych repów ławki, stoły i stołki. Okazało się, że to meble do lochu. Lochem nazywano harcówki, które mieściły się w piwnicach szkolnych. Zagarnięto mnie oczywiście do pomocy. Przez pięć minut nosiłem sprzęt do lochu, a przez następne pięć pomagałem mikrusom ulokować w magazynie izby zuchów mundury przywiezione w tych kolorowych paczkach. Cały czas zastanawiałem się, jak zagaić do Szymona, żeby nie wyszło, że się pcham do jakiejś funkcji. Ale niepotrzebnie sobie tym łamałem głowę, bo Szymon sam zagaił do mnie. Gdy tylko skończył rzucać te paczki, zeskoczył z wozu i od razu przemówił do mnie. — Fajno, że jesteś, Żaba. Pulpet mówi, że ty jesteś zawsze na miejscu. No i sprawdza się. — On się nazywa Żabny — sprostował Pulpet. — Żaba to jego przezwisko. — To się zgadza? — zapytał nieco zbity z tropu Szymon. — Zgadza się — odparłem — ale mów do mnie Żaba. Wszyscy tak mówią. — Mam do ciebie trzy słowa — powiedział Szymon. — Zasuwamy do lochu. Pomóż mi zabrać te szpargały — wskazał na stos związanych książek i czasopism. Obładowani jak muły zeszliśmy do harcówki. Szymon wyciągnął klucze i wpuścił mnie do izby numer pięć. Była to izba instruktorska. — Masz nowe kłopoty? — powiedział wpychając książki na półki. — Tak. Szymon przez chwilę segregował w milczeniu „Motywy”. — Jesteś przeznaczony na odstrzał, Żaba — rzekł wreszcie. Milczałem. — Słyszałeś o Siekance? — zapytał Szymon. — Więc to prawda? — bąknąłem starając się ukryć zdenerwowanie. — Organizują tam nową budę — powiedział Szymon. — W starym domu wariatów. — A co będzie z wariatami? Czy to prawda, że ich wyleczyli? — Niezupełnie — odparł Szymon. — Wariaci dostali nowy szpital. Na drugim końcu miasta. Przyjąłem to oświadczenie z wyraźną ulgą. — Podoba mi się twój spokój, Żaba — rzekł Szymon. — Mało kto byłby tak spokojny idąc na odstrzał. — Czy... czy naprawdę jesteś pewien, że ja?... — zapytałem. — Szczepowa widziała cię na pierwszej liście, no więc, rozumiesz. — Rozumiem, ale dlaczego ja? — Każda szkoła ma tam odesłać po kilkunastu uczniów, więc pozbywają się najbardziej kłopotliwych. Ty jesteś kłopotliwy... — Więc się mnie pozbędą — dokończyłem. — Będą chcieli się ciebie pozbyć, ale to wcale nie znaczy, że im się uda — rzekł Szymon. — Dlaczego ma się nie udać? — Posłuchaj, Żaba, czy myślisz, że my tak łatwo zrezygnujemy z ciebie? — Ale Okulla... — Pani Okulczycka też może zmienić zdanie. — Ale ja... — Oczywiście, to i owo przeskrobałeś, ale to nie jest najważniejsze. Najważniejsze jest, że sprawdziłeś się w szczepie. Spojrzałem zaskoczony na Szymona. — U Lampego, w tamtej budzie — dodał. — Tak myślisz? — popatrzyłem na niego podejrzliwie. — Tak myślę. — Miałem wpadkę — wycedziłem patrząc mu w oczy. — Znasz chyba tę historię? — Znam. No, cóż, zdarza się — odrzekł Szymon. — Tylko ci, co nic nie robią, nie mają wpadek. Ale w ogóle to ci szło nie najgorzej. Wiem coś o tym... „Czyżby zadał sobie ten trud? Niezwykle błoga wiadomość” — pomyślałem. — Miałeś kilka szczęśliwych pomysłów. W czasie Maku i potem w klubach. W Ośrodku Turystycznym i Foto- filmowym i w Klubie Nauki i Techniki. I w Harcerskiej Akademii Umiejętności... No, proszę, nic nie zostało zapomniane. Wzruszyłem się dość głęboko. — Tymczasem u nas... Powiem ci krótko, Żaba, jak rzeczy naprawdę stoją. Otóż naprawdę to nie stoją, ale leżą. Wszystko jest do zrobienia. To całkiem nowy szczep. Bez tradycji. Wszystko trzeba dopiero zaczynać, lecz nie bardzo jest z kim. Nie mamy doświadczonych ludzi ani zastępowych z patentem. Patent masz tylko ty i Obara. Liczyłem na ciebie, Żaba, od samego początku. Bardzo żałowałem, że tak się nieszczęśliwie ułożyło z panią Okulczycką i nie mogłeś od razu zostać zastępowym Ktoś taki jak ty pasowałby nam jak ulał. Naprawdę szkoda, że tak wyszło... Ale teraz zostaniesz... — Co?! — Nie ma innej rady. Musisz zostać i zostaniesz. Pulpicki chyba ci mówił. — Tak, ale nie rozumiem, skąd taka nagła zmiana?! — No, wszystko przez... panią Okulczycką. Skoro postanowiła cię przeznaczyć na odstrzał, to zmienia postać rzeczy. To, że nie byłeś zastępowym to oczywiście niesprawiedliwość, ale jeszcze nie tragedia. Ostatecznie nie funkcja jest najważniejsza. Grunt, że mogłeś pracować w drużynie. Ale jak chcą cię stąd nam wykopać, to my nie możemy się zgodzić. Szczep nie odda cię do Siekanki. O nie, nie stać nas na taki gest. Być może to jest z naszej strony egoizm, proszę bardzo, ale póki szczep nie stanie na nogi, nie możemy lekką ręką pozbywać się kadry. — Kadry? — przetarłem ucho mile zaskoczony. — Szczepowa i ja uznaliśmy, że należysz do kadry — powiedział Szymon. — A teraz słuchaj — w głosie Szymona pojawiła się nuta mężnej determinacji — najlepszy sposób na to, żeby pani Okulczycka nie mogła cię stąd ruszyć, to zrobić cię zastępowym. Słuchałem wciąż jeszcze zbyt osłupiały, by zdobyć się na jedno słowo. — Aktywu szkolnego się nie rusza — ciągnął Szymon. — A ty będziesz wtedy należał do aktywu, rozumiesz? — Nie... nie bardzo — wykrztusiłem. — Ja... ja się przecież nie zmienię. Będę taki sam. — Nie o to chodzi, jaki jesteś naprawdę, ale jaki zostaniesz zanotowany. Zapamiętaj to sobie na całe życie. Zobaczysz, bardzo ci się przyda. Ważne jest, co figuruje w kartotece. — Ty też tak myślisz? — spojrzałem na Szymona przykro zaskoczony. — Ja? — Szymon roześmiał się. — Co ci przyszło do głowy! Cały czas mówimy o pani Okulczyckiej. Odetchnąłem. — W notesie Okulli mogę figurować nawet z wykrzyknikiem — wycedziłem — z czerwonym wykrzyknikiem i pięć razy podkreślony na zielono! Mało mnie to obchodzi! — No, no, nie bądź taki bałaban! Póki Okulczycka tu rządzi, wcale nie jest obojętne, jak jesteś u niej zapisany. Musimy się jak najszybciej postarać o to, żebyś był zapisany u niej w szlachetnej rubryce pracusiów społecznych. Wtedy cię nie ruszy. Taka ma być zasada przy przenoszeniu. A teraz do rzeczy, Żaba! Nie po to cię przecież tu zaprosiłem, żeby ci składać kondolencje. Zaprosiłem cię po to, żeby ci powiedzieć, jak będziemy międlić i prząść w tej cholernej sytuacji. Otóż prząść będziemy tak: na następnej przerwie robicie zbiórkę zastępu i będzie po zmartwieniu. Gdyby ktoś miał wątpliwości, przyjdę i wszystko wyjaśnię. — Na następnej przerwie nie da rady — powiedziałem. — Mamy akurat badania lekarskie i dentystyczne. Na pewno będą trwały przeszło godzinę i zajmą całą przerwę. — No, to zróbcie zbiórkę zaraz po lekcjach. Zgoda? — Zgoda, ale po co ten pośpiech. Jutro i tak mamy zbiórkę, można będzie załatwić jutro po południu. — Pośpiech jest konieczny — powiedział Szymon. — Mamy wiadomości z nasłuchu. Pani Okulczycka postanowiła się włączyć i załatwić wam te wybory. — Załatwić?! W jaki sposób? — W sposób sobie właściwy. Przez wmieszanie. Jej marzeniem jest, żeby sama mogła mianować zastępowych. Na razie tego nie może robić wprost, więc stosuje metodę rączki. — Rączki?! — Przyprowadza za rączkę swojego pupilka na zbiórkę i mówi: „Wybierzcie Pipsińskiego, on jest grzeczny, myje nogi i ma piątki”. A minę ma taką, jakby mówiła: „Spróbujcie tylko nie wybrać, a ja się z wami potem porachuję”. — Myślisz, że to nam grozi? — To wam grozi, i to w najbliższym czasie. Dlatego musicie się pośpieszyć. — Ale ja... — spojrzałem na Szymona przestraszony. — Nie boisz się, że Okulla?... Ona mnie nie chce. — A ty się boisz? — zapytał Szymon. — Trrrochę — wyznałem uczciwie. — Ja też — powiedział Szymon — ale musimy to zrobić. Będzie kubeł emocji, ale wszystko skończy się dobrze, jestem pewien. Osobiście wcale nie byłem taki pewien. Pomyślałem, że Szymon mimo wszystko nie docenia Okulli. Chciałem mu to powiedzieć, ale już do harcówki wpakowali się ci z HSPS i odcięli ode mnie Szymona. A przez okno zobaczyłem, że ostatni mikrus pędzi co sił w nogach do budy. Już po dzwonku. Na pewno nawet grubo po dzwonku. Puściłem się biegiem na górę. * * * No, i okazało się, że istotnie miałem rację, a przeczucia mnie nie myliły. Jeszcze nie zdążyłem ochłonąć, jeszcze dyszałem po tym biegu, gdy do klasy wpadł podniecony Wyrzek. W ręku miał kartkę. — Mietek, Darek, Krzysztof, Stefczyk Andrzej i bracia Rzepeccy do pani dyrektor Okulczyckiej! — wyczytał głośno z kartki. Spojrzeliśmy jeden na drugiego. — Szybciej do gabinetu! Pani dyrektor was woła! — A ja? — zapytałem. — Co ty? — zdziwił się Wyrzek. — Czy mnie nie ma na tej kartce? — Nie ma — odparł Wyrzek. — A dlaczego miałbyś być?! — Bo wyczytałeś cały zastęp trzeci! Z wyjątkiem mnie, A ja jestem w trzecim zastępie. — Ciebie tu nie ma — powtórzył. — Mimo to pójdę! — oświadczyłem. Okulla przyjęła nas ze swoim urzędowym uśmiechem na progu. Na mnie przez jeden moment dłużej zatrzymała wzrok, jakby nieco zaskoczona moją obecnością. A więc to ominięcie mnie na kartce nie było przypadkowe? Popatrzyła na mnie, ale nic nie powiedziała. Rozglądaliśmy się niespokojnie. Oprócz Okulli w gabinecie był Suplicjusz. Siedział na krzesełku pod ścianą pod portretem Narcyzy Żmichowskiej, patronki szkoły, siedział bardzo czerwony i w ręce ściskał niebieski zeszyt. — Czy... czy coś się stało? — Darek Boleń nie wytrzymał dłużej napięcia. — Siadajcie — rzekła Okulla z jeszcze bardziej doskonałym uśmiechem i wskazała nam miejsca na krzesełkach wokół długiego stołu. Usiedliśmy, coraz bardziej niespokojni. — Zaraz wam powiem, o co chodzi. To jest sprawa harcerska. A więc jednak! Okulla zadziałała szybko jak błyskawica. — Wiem, że macie kłopoty z wyborem zastępowego — ciągnęła. — Postanowiłam wam pomóc. Znalazłam bardzo dobrą kandydaturę. Mirek Suplicjusz! Złośliwy Miecio, Darek Boleń, Krzysztof Majster, Andrzej Stefczyk i bracia Rzepeccy wytrzeszczyli oczy i spojrzeli z głupimi minami na Suplicjusza, który poczerwieniał jeszcze bardziej. — Myśmy chcieli wybrać Tomka Żabnego — wypalił wreszcie Darek Boleń. — Tak, proszę pani — zawtórowały mu głosy pozostałych chłopaków. — Od początku myśleliśmy o Żabnym. Okulla zmarszczyła lekko brwi. — Tomek Żabny jest nowym uczniem i ma duże zaległości — powiedziała rozwlekając słowa jak zawsze, gdy była z czegoś niezbyt zadowolona. — Poza tym, przykro mi, że muszę to powiedzieć, w poprzedniej szkole, do której uczęszczał, były poważne zastrzeżenia, co do jego postawy. — To było dawno i nie u nas — próbował polemizować Darek. — Niestety, także ogólna postawa Tomka w naszej szkole przedstawiała wiele do życzenia. Zanotowałam wiele skarg na jego zachowanie. — To były fałszywe oskarżenia, pani dyrektor — pisnął Złośliwy Miecio. — On nic takiego nie zrobił. — Być może w twoim pojęciu nic takiego, ale nie dziwię się, że go bronisz — sam nie masz dobrej opinii i do ciebie też są poważne zastrzeżenia! — Do mnie?! — Miecio udał szczere zdziwienie na pograniczu oburzenia. — Tak, do ciebie. Ale dość tych dygresji. Wróćmy do sprawy zastępowego. Jestem pewna, że Mirek Suplicjusz będzie odpowiedni. Czy macie coś przeciw Mirkowi Suplicjuszowi? Milczeliśmy twardo. Nikt nic nie miał przeciwko Suplicjuszowi, ale, do licha, to jeszcze nie znaczyło, że musiał być od razu zastępowym. Nagle odezwał się sam Suplicjusz. — Pani dyrektor, ja też jestem za tym, żeby wybrać Tomka Żabnego. Ja go znam. On się nadaje. Na pewno się nadaje. I te wszystkie zarzuty przeciwko niemu mało są warte, a... a niektóre nawet nieprawdziwe. On po prostu miał trochę pecha. Gdyby pani dyrektor dokładnie zbadała sprawę... Ja myślę, że warto zbadać, zanim się zacznie praca w zastępie. Okulla spojrzała uważnie na Suplicjusza i uśmiechnęła się. — Rozumiem, że chcesz być lojalny względem kolegi, to bardzo ładnie, ale... — Ja nie tylko z powodu lojalności — przerwał zmieszany Suplicjusz. — Wierzę ci — rzekła spokojnie Okulla. — I być może masz trochę racji. Sprawa Żabnego wymagałaby zapewne dokładniejszego zbadania, ale... ale nie będziemy badać. Spojrzeliśmy zaskoczeni na Okullę. — Nie będziemy badać — ciągnęła z łagodnym uśmiechem Okulla — bo to już nie ma znaczenia. Tomek przechodzi do innej szkoły. U nas był tymczasowo. — Tymczasowo?! — Razem z innymi uczniami, którzy doszli w tym roku. U nas jest za ciasno i wszyscy byli przyjęci warunkowo, to znaczy do czasu, aż ukończy się przebudowę zakładu na Siekance. Serce stanęło mi na moment w piersiach, a potem zaczęło walić jak szalone. A więc Szymon ma rację. To sprawa przesądzona. — Od pierwszego szkoła na Siekance zaczyna funkcjonować i niestety będziemy musieli pożegnać Tomka — oznajmiła Okulla. — A propos... Czeka nas jeszcze przyjemna uroczystość otwarcia tej szkoły. Pójdzie tam delegacja uczniów. Ciesielski i Kocemba. — Oni? — zdziwiliśmy się. — Właśnie oni — uśmiechnęła się Okulla. — A na czele delegacji stanie Suplicjusz. Ale wracajmy do wyboru zastępowego. Widzę, że wszyscy się zgadzają — oznajmiła Okulla. — Skoro tak, to gratuluję ci, Mirku. Potrząsnęła energicznie ręką Suplicjusza, który dopiero teraz, jakby przebudzony, zerwał się na nogi. Wyraźnie zakłopotany, wymamrotał coś pod nosem, ze zdenerwowania upuścił zeszyt, który trzymał pod pachą, podniósł go pośpiesznie i zajrzał do niego, jakby tam szukał pomocy. — Widzę, że bardzo przeżywasz ten wybór — rzekła z lekką naganą Okulla. — Bądź łaskaw wziąć się w garść i powiedz coś do kolegów, tak jak się umówiliśmy. — Tak, pani dyrektor — Suplicjusz jeszcze raz zajrzał do zeszytu, odchrząknął i powiedział: — Nie byłem jeszcze nigdy zastępowym, ale postaram się... postaram się... — brnął rozpaczliwie dalej — postaram się nie zawieść waszego zaufania i pracować rzetelnie dla dobra drużyny, szczepu i... i całej szkoły. Wierzę, że mi pomożecie — spojrzał pytająco na Okullę, która skinęła aprobująco głową. — Bardzo dobrze, mów dalej. Suplicjusz zerknął do zeszytu. — Myślę, że będzie nam świecił przykładem duch patronki naszej szkoły... To znaczy duch Narcyzy Żmichowskiej będzie nam przyświecaj... To znaczy, chciałem powiedzieć, że będą nam świecić jej ideały. Słuchaliśmy nieco osłupiali tej przemowy. A Suplicjusz dukał dalej: — Będziemy nieść pomoc ludziom potrzebującym specjalnej troski, będziemy opiekować się przyrodą i pracować dla dobra środowiska, a zwłaszcza pomagać nauczycielom w utrzymaniu ciszy, czystości i porządku w szkole. — Amen — powiedział Złośliwy Miecio. Okulla poczerwieniała. — Wyjdź stąd natychmiast — rozkazała. — Tak jest! — bąknął pod nosem Miecio i opuścił gabinet. Okulla spojrzała na zegarek. — Ustalcie teraz plan pracy — powiedziała. — Niestety obowiązki mnie wzywają, muszę zostawić was samych. Myślę, że sprawy harcerskie nie zabiorą wam więcej czasu niż kwadrans, najwyżej dwadzieścia minut. Potem wrócicie na lekcje. Pani Kaziu — zwróciła się do sekretarki siedzącej w drugim pokoju — zostawiam w gabinecie młodzież na kilka minut, niech pani na nich ma oko! — Dobrze, pani dyrektor — odparła sekretarka znad maszyny. — Do widzenia, chłopcy — Okulla przesłała nam jeden z najwspanialszych uśmiechów ze swego urzędowego repertuaru i energicznym krokiem opuściła gabinet. Suplicjusz od razu schował zeszyt do teczki. — Ja nie chciałem, słowo — wykrztusił zmieszany. — Głupia historia! Okulla sama mnie wyznaczyła. Próbowałem się wykręcić, ale nie dało rady, naprawdę nie dało rady, sami wiecie, że jak się Okulla uprze... Zupełnie nie wiem, co robić — rozglądał się dookoła, jakby szukając u nas pomocy. — Chyba najlepiej będzie, jak wybierzecie sobie prawdziwego zastępowego. Niech on prowadzi zbiórki, a ja... ja będę tylko tak, żeby Okulla zostawiła was w spokoju. A tę zbiórkę chyba mamy z głowy — otarł czoło. — A może chcecie, żebym wam jeszcze przeczytał coś o patronce szkoły, czcigodnej Narcyzie? — udał, że sięga do teczki. Roześmieliśmy się wszyscy, ale po chwili znów nam miny zrzedły. Sytuacja nie była do śmiechu. — No, to ja pójdę — mruknął Suplicjusz. — I wiecie, co wam radzę, najlepiej od razu smarujcie z tym do drużynowego. Z reklamacją. Póki nie przyschnie. — Tak, najlepiej od razu — podchwycił Boleń. — Teraz go nie zastaniemy — powiedziałem. — On chciał, żebyśmy zrobili zbiórkę po lekcjach i obiecał, że przyjdzie. — Dobra, zostaniemy po lekcjach — rzekł Boleń. — Ty też zostaniesz i pójdziesz z nami na tę zbiórkę — zwrócił się do Suplicjusza. — Znasz Szymona, przedstawisz sprawę. Chyba, że boisz się Okulli. Suplicjusz milczał przez chwilę zakłopotany. — Dobrze, pójdziemy razem i jak was to urządza, to ja przedstawię sprawę. — Urządza nas. — A zatem załatwione. Opuściliśmy cicho gabinet i wróciliśmy do klasy. * * * Po lekcjach cały nasz zastęp z Suplicjuszem na czele udał się bezzwłocznie do piątego lochu. Drzwi zastaliśmy otwarte. W harcówce urzędował już Jacek Pulpicki. Pieczołowicie nanosił na schematyczną mapę jakieś dodatkowe znaki. — Po co się tu wpychacie? — warknął. — Zbiórkę możecie zrobić w trójce! — Tu nie chodzi o zbiórkę — rzekł Suplicjusz. — A o co? — Mamy ważną sprawę do Szymona. — Poczekajcie za drzwiami. — Już idzie! — krzyknął Złośliwy Miecio. Istotnie do harcówki wszedł Szymon. — Odłóż tę mapę — powiedział do Pulpickiego — poszukaj lepiej planu pracy drużyny na październik. Oni chcą wybrać zastępowego. Pomożesz im zorientować się. — To już nie jest potrzebne — powiedziałem. — Co? — Wytworzyła się nowa sytuacja. — Bardzo przykra sytuacja — dodał Suplicjusz. — Krótko mówiąc — draka! — Co takiego? — Mamy już zastępowego. — Chcesz powiedzieć, że już załatwiliście tę sprawę? — zmarszczył brwi zaskoczony nieco Szymon. — Okulla za nas załatwiła. — Co?! — Była szybsza — rzekłem krótko. — Niech to jasne ufo strzeli! — jęknął Szymon. — To, kto został zastępowym? — Ja — odrzekł Suplicjusz. — Ty? — Szymon zamrugał oczami. — Jestem w głupiej sytuacji, Szymon — Suplicjusz opowiedział w kilku słowach o przygodzie wyborczej, którą mu zafundowała Okulla. — Po prostu powiedziała: „Będziesz zastępowym”, i nie dała sobie nic wytłumaczyć. Powiedziała, że się uchylam od pracy społecznej. No, i teraz przykry klops! Rusz głową, Szymon, jak mnie od tego uwolnić. — Zaraz... Zrobić cię zastępowym, to nie był zły pomysł — rzekł Szymon. — Ale nie powinieneś być w tym zastępie. Oni chcieli Żabę. — Kiedy ja w ogóle nie chcę być zastępowym — powiedział Suplicjusz. — I weź pod uwagę Tomka. Okulla chce go przenieść do szkoły na Siekance. Ona ma przeciw niemu różne zarzuty. Coś trzeba zrobić! — Właśnie myślę o tym — powiedział Szymon. — I chyba już tylko jedno pozostaje do zrobienia. Jak myślisz, Pulpet, co powinniśmy teraz zrobić? — Myślę, że... że to trzeba postawić na radzie szczepu. — Tak jest, dobrze pomyślałeś, Pulpet — rzekł Szymon. — Sprawa powinna stanąć natychmiast na radzie szczepu. — Powinna stanąć, ale nie stanie — oświadczył Pulpet. — Co?! — Nie stanie, bo druhna szczepowa wyjechała — Pulpet oglądał sobie paznokcie w filozoficznej zadumie. — Ma wrócić za dwa dni — powiedział Szymon. — To nie jest prawdopodobne — Pulpet zrobił zagadkową minę. — A co jest prawdopodobne? — zapytał Suplicjusz. — Że wróci dopiero za parę miesięcy. Patrzyliśmy zaskoczeni na Pulpeta. — Co ty wygadujesz?! — wykrzyknął Suplicjusz. — Ona jest na urlopie macierzyńskim — wyjaśnił Pulpet uśmiechając się półgębkiem. — On łże! — wybuchnął Suplicjusz. — Co ty na to? — zwrócił się do Szymona. — No, cóż... to możliwe — chrząknął zakłopotany Szymon. — Miała iść na ten urlop, ale nie myślałem, że tak szybko. — W takim razie... W takim razie muszą mianować zastępcę — zauważył Suplicjusz. — Tak, na pewno, ale to może potrwać — rzekł Pulpet. — I to może być tym razem ktoś z zauszników Okulli — zauważył Szymon. — Już ona się postara. Zapanowała przykra cisza. Zrozumiałem, że moje szanse spadają do zera. — To co w końcu nam pozostaje? — zapytał przygnębiony Suplicjusz. — Pozostaje dać Żabie błogosławieństwo, żeby szerzył ducha harcerskiego na Siekance — oświadczył Pulpet. — Tam możesz dochrapać się wyższej szarży — mrugnął na mnie oczkiem. Wydawało mi się, że było to złośliwe oczko. Popatrzyłem na niego i zacząłem się zastanawiać, czy naprawdę jest moim przyjacielem. Miałem poważne wątpliwości. A potem przeniosłem wzrok na Szymona. — Szymon, czy faktycznie ze mną tak źle? — Miałeś pecha — mruknął Szymon. — Nie będę cię czarował, sprawa nie wygląda dobrze, chyba, że... — urwał zamyślony. — Chyba, że co? — podchwyciłem. — Chyba, że cyrk przyjedzie — wypalił Szymon. — A tak... Chyba, że cyrk przyjedzie — potwierdził Pulpet skwapliwie. — Nic nie rozumiem — bąknąłem zaskoczony. — Nie szkodzi. Zrozumiesz potem. — Kiedy? — No, właśnie jak cyrk przyjedzie — Szymon poklepał mnie po ramieniu i wyszedł. Pulpet wymknął się za nim. — Nie przejmuj się — Suplicjusz pociągnął mnie za rękę. — Może znajdziemy jakiś sposób. Albo sytuacja się odmieni. W tej budzie bardzo szybko zmienia się sytuacja. Ospale ruszyłem do domu. ROZDZIAŁ X DALSZY CIĄG SPRAWY KUGLEWICZA W czwartek podszedł do mnie Kuglewicz i wyraził wdzięczność za to, co dla niego zrobiłem. Spacerowałem właśnie podczas przerwy po drugiej stronie boiska szkolnego, tam gdzie jest Aleja Pamięci i rosną młode dęby, spacerowałem dość nerwowo i po raz co najmniej dziesiąty analizowałem szczegółowo w myśli moje zachowanie, starając się rozproszyć wątpliwości, czy rzeczywiście wtedy nie mogłem inaczej postąpić, czy należało mieszać się do tej fatalnej historii, i wtedy podszedł do mnie Kuglewicz. Miał szczerze zakłopotaną minę. — Nigdy ci tego nie zapomnę, Żaba — powiedział. — Dostałem od mamy te rakiety. Są twoje. To ci chciałem powiedzieć. Milczałem i moje milczenie jeszcze bardziej go zakłopotało. — Ja wiem, że przeze mnie masz duży minus u Okulczyckiej i problem. Nawet może jesteś zły za to, ale posłuchaj, Żaba, od tamtej chwili masz we mnie kumpla na sto procent. Przyjdzie czas, że ja też będę mógł w czymś ci pomóc. I może nawet w jakiejś ważnej rzeczy. — Lepiej trzymaj się ode mnie z daleka — powiedziałem. — Nie jestem twoim kumplem i nie mam zamiaru być. — Masz do mnie żal, że nie udało mi się przekonać Okulczyckiej, że to nie twoja wina... — rzekł ponuro. — Słowo daję, robiłem, co mogłem, jeszcze dzisiaj z samego rana zgłosiłem się do niej i powtórzyłem, że spotkała cię wielka niesprawiedliwość, bo zamiast pochwały dostałeś naganę i podpadłeś ostatecznie. Ale Okulla mi nie uwierzyła. Ja jestem jeszcze niżej notowany u Okulli niż ty. Naprawdę bardzo mi przykro. Zupełnie nie wiem, co robić. — Nie musisz nic robić — mruknąłem i chciałem odejść. Zatrzymał mnie gwałtownie. — Nie odchodź! Muszę ci coś powiedzieć. Coś bardzo ważnego. — Nie interesuje mnie — rzekłem ostro. — Żaba, zrób to dla mnie ostatni raz! Posłuchaj. Zrozumiesz wtedy wiele rzeczy i może... może inaczej na mnie będziesz patrzył. Poznasz moją tajemnicę — trzymał mnie kurczowo za rękę. W oczach jego malowało się jakieś autentyczne cierpienie i coś więcej jeszcze — niepokój i wyraźna rozterka. — Ty jeden będziesz znał moją tajemnicę — powtórzył. — Wstydzę się o tym mówić, nikomu nie powiedziałem, ale tobie powiem, wszystko ci powiem... Zrozumiałem, że nie uwolnię się łatwo od Kuglewicza, i zrezygnowany mruknąłem: — No, więc mów, tylko szybko, nie mam zbyt dużo czasu. — Czy nie powtórzysz tego nikomu? — spojrzał na mnie ponownie nawiedzony niepokojem. Wzruszyłem ramionami. — Nie mam zamiaru ci niczego obiecywać! — warknąłem. — Jak nie chcesz, możesz nie mówić. To ty się przecież narzucasz, ja nie chciałem, żebyś mówił. — Tak, masz rację, głupi jestem. Nie wolno mi stawiać żadnych warunków. I tak ci powiem... muszę powiedzieć... — wybełkotał Kuglewicz. — Tylko od czego zacząć? Chciałbym, żebyś mnie dobrze zrozumiał. No, więc zacznę od tej najgorszej rzeczy. Słuchaj, Żaba, z tą chemią, to było tak. Ja... ja naprawdę chciałem się podlizać Fetyszyście... — wyznał i poczerwieniał jak burak. — Co?! — spojrzałem na niego zaskoczony. — Więc to nie dlatego, że twój ojciec... — Nie bałem się aż tak ojca i gwizdałem na te rakiety od matki... Słowo... — Nie mam o tobie wysokiego mniemania — powiedziałem — ale nie uwierzę, żebyś chciał po prostu podlizać się Fetyszyście. No, bo po co? — Miałem powód. — Jaki? — Chciałem, żeby mnie przyjął do kółka chemicznego. Tam jest wysoki poziom i Fetyszysta przyjmuje tylko najlepszych, takich, do których ma zaufanie, mnie nie chciał przyjąć, dwa razy odrzucił moją prośbę. — Nie rozśmieszaj mnie! — spojrzałem na niego zaskoczony. — Nie uwierzę, że aż tak mogło ci zależeć na kółku! — Zależało mi. Okropnie — Kuglewicz uśmiechnął się pod nosem. Spojrzałem na niego bystro. — Chcesz powiedzieć, że miałeś specjalny powód? — Zupełnie specjalny — rzekł Kuglewicz. — Zaraz ci wszystko opowiem po kolei. Byłem kiedyś naprawdę niezły z chemii. Często po lekcjach Fetyszysta dawał mi klucz i zostawiał mnie samego w gabinecie na godzinę i nawet dłużej. Oficjalnie po to, żebym robił porządek po lekcjach i przygotowywał preparaty na następny dzień, ale ja korzystałem z tego i bawiłem się na własny rachunek. Wykonywałem w tajemnicy różne doświadczenia i pichciłem mniej lub bardziej udane substancje. Czasem zrobiłem jakiś klej lub farbę, przeważnie jednak wychodziły mi produkty odstraszające... — Odstraszające?! — Tak. Na przykład preparaty o niezwykłych zapachach. Kupowano je potem ode mnie po dość wysokich cenach. — Dla odstraszania komarów? — Nie tylko. Niektórzy wpadli na pomysł, żeby stosować je na pewnych lekcjach. — Rozumiem. — Dzięki temu ominęła wielu delikwentów przykrość pisania klasówek. Zamiast klasówki było wietrzenie klasy. Uratowano też pokaźną liczbę męczenników przy tablicy. Gdy sprawa zaczęła zataczać coraz szersze kręgi i doszło do nieumiarkowanego stosowania preparatu przy byle jakiej okazji lub nawet bez okazji przestraszyłem się i wstrzymałem produkcję. Zresztą akurat w tym czasie już coś innego miałem w głowie. Tak... zupełnie co innego — uśmiechnął się dziwnie. — Ale los był dla mnie niełaskawy. Zemścił się za te niecne zabawy w gabinecie chemicznym. Otóż zdarzyło się, że akurat wtedy przyjechał wizytator z kuratorium i Fetyszysta urządził popisową lekcję chemii, żeby dobrze wypaść w oczach wizytatora. Mieliśmy przeprowadzić efektowne doświadczenie z bromowaniem benzenu przy użyciu katalizatorów. Oczywiście Fetyszysta mnie wyznaczył do tej roli. Niestety tego dnia byłem wyjątkowo roztargniony. Pomieszałem substancje i reakcja miała nieoczekiwany przebieg. — Wyprodukowałeś substancję odstraszającą? — Właśnie. Były straszne rzeczy z tego powodu. Bo reakcja przebiegała dość gwałtownie. Zanim otworzyliśmy okna, wizytator zasłabł na krzesełku. Fetyszysta biegał jak oszalały. Próbował cucić wizytatora jakimiś preparatami, chyba zbyt skutecznie, bo oburzony wizytator odepchnął go rozpaczliwie. „Co pan ze mną robi?!” — krzyknął, zerwał się i wybiegł przerażony z pracowni. Była to klęska życiowa Fetyszysty. Do dziś się nie pozbierał. Nie wiem, czy zauważyłeś, że on jest zaprawiony goryczą. — Zauważyłem. — Ta gorycz, to właśnie przeze mnie. Sam rozumiesz, w jakiej byłem sytuacji. Fetyszysta nie mógł na mnie patrzeć bez dreszczu, cóż dopiero przyjmować do kółka! Zostałem wygnany z pracowni jak Adam i Ewa z raju! I wszystko przez roztargnienie... — Dziwne — zauważyłem. — Nie wyglądasz na roztargnionego. Kuglewicz zaczerwienił się. — Wtedy byłem. Miałem zły dzień. — Zły dzień? — Cierpiałem. Całą noc i dzień poprzedni i na nowo od rana. Poważnie cierpiałem. — Ząb? — To było gorsze cierpienie. — Nie bardzo rozumiem. — Chodź — powiedział Kuglewicz i pociągnął mnie za rękę. — Dokąd mam iść? — Coś ci pokażę i zaraz zrozumiesz. Zaprowadził mnie na drugą stronę boiska gdzie za krzakami wiązów znajdowały się placyki do gry w siatkówkę. Korzystając z rześkiej, październikowej aury grupa dziewcząt zabawiała się piłką w otoczeniu wianuszka kibiców. Było tam głośno i wesoło. Wymieniano cięte uwagi na temat poszczególnych zawodniczek i ich zagrań. — Co o nich sądzisz? — zapytał mnie Kuglewicz. — O tych komentatorach czy o dziewczynach? — Jasne, że o dziewczynach — zdenerwował się Kuglewicz. — No... grają tak sobie... — Ja nie pytam jak grają, pytam, która ci się najbardziej podoba. — Aha — spojrzałem na Kuglewicza z nagłym zrozumieniem. — O to ci chodzi. — Tak, o to mi chodzi. — Musisz jednak sprecyzować. — Co niby? — Czy ci chodzi o zalety wewnętrzne czy zewnętrzne, o stronę psychiczną czy fizyczną. — Wolałbym nie precyzować — chrząknął Kuglewicz. — Mój drogi, z tej odległości mogę mówić tylko o zaletach zewnętrznych. Musiałbym bliżej poznać ich psychikę, żeby wydać pełną opinię. Co innego pierwsze wrażenie, co innego poznanie. — Za dużo filozofujesz — warknął Kuglewicz. — Poza tym są różne poglądy na piękno. Czy piękna jest regularność rysów, czy też pewne nieregularności nadające twarzy swoisty, oryginalny akcent... — Do licha — sapał Kuglewicz. — Widziałeś posągi greckie. — Rozumiem. Chodzi ci o piękno klasyczne. — Coś w tym rodzaju — wyznał Kuglewicz. — Rozpatrz te dziewczyny pod tym kątem. Skinąłem głową i zacząłem sumiennie rozpatrywać je pod tym kątem. Pająkówna ma zbyt ostre rysy, Ela Zielińska ma twarz prześlicznej żaby, Natalia — zupełna Eskimoska, Nowicka — niesamowicie miły, poczciwy misio, niestety daleko jej do klasycznych proporcji, Retter — długonoga jak boginka, niestety także zbyt długa, zgoła końska twarz! Nie, na dobrą sprawę obronną ręką z tych przymiarek wychodzi tylko Jola Pełska. — No, więc — denerwował się Kuglewicz. — Już się przyjrzałeś? — Tak. — Więc mów! — Najbardziej podoba mi się Jola Pełska. — No, właśnie — rzekł zadowolony Kuglewicz, a jego oczy zabłysły nagle i przybrały barwę gorącego miodu. — To właśnie przez nią zawaliłem tamto doświadczenie — wyznał i obejrzał się lękliwie dokoła, jakby się bał, żeby ktoś nie usłyszał. — Zawaliłeś doświadczenie przez Jolę?! — zdumiałem się. — Tak. Cierpiałem wtedy przez dwa dni. Powiedziałem ci już. Nie mogłem o niczym innym myśleć. I w dodatku tego dnia ona tam była, za oknem. — Ale co ona ci takiego zrobiła? Pokłóciliście się? — Nie. — Więc co? — No, nic... — I dlatego cierpiałeś? — Cierpiałem, że w ogóle nie istnieję dla niej, że mnie nie zauważa, że mnie nie zna. — Zaraz — zreflektowałem się. — Więc ona cię nie zna? — Jeszcze nie. Przecież jesteśmy z różnych klas. — I już cierpisz? — No, właśnie dlatego. Sądzisz, że to nienormalne? — zaniepokoił się. — Nie wiem... może normalne, ale w takim razie... — W takim razie, co? — No, chyba piekielnie poważne. Wpadłeś, bracie — spojrzałem na niego z litością. — Tak mi się zdaje — rzekł strapiony. — Wiesz, kiedy robiłem to doświadczenie przy wizytatorze, ona właśnie z klasą była na boisku i nie mogłem się skupić, co trochę patrzyłem w okno. Rozumiesz... — Tak, teraz już wszystko jasne. Los wizytatora był przesądzony od początku. — I mój też — rzekł Kuglewicz, a potem dodał: — Cały czas myślałem, jak ją poznać. — To takie trudne? — zdziwiłem się. — Dla mnie tak — wyznał zakłopotany. — Wstydzę się podejść tak normalnie... zacząć rozmowę. Kiedyś próbowałem, ale z nerwów najpierw nie mogłem nic wykrztusić, a potem zacząłem paplać głupstwa i dziewczyny śmiały się ze mnie. Tak, że widziałem tylko jedno wyjście: zapisać się do kółka chemicznego. Właśnie Fetyszysta to kółko zorganizował i Jola bardzo aktywnie w nim pracowała. Pomyślałem, że w ten sposób mógłbym codziennie choć godzinę spędzić z nią, a czasem nawet dłużej. I na pewno zwróci na mnie uwagę. Będę przecież jedynym chłopakiem w tym kółku. — Sprytnie to wymyśliłeś. — Ale zdarzyła mi się ta straszliwa wpadka podczas wizytacji, no i wszystko wzięło w łeb. Z początku zupełnie się załamałem, ale potem postanowiłem wziąć się w garść i odzyskać dobrą opinię. Zacząłem jak wariat wkuwać chemię, nie dbałem, że mi dali przezwisko kujona, za wszelką cenę chciałem zostać najlepszym uczniem, żeby Fetyszysta musiał mnie przyjąć do kółka. I dlatego postanowiłem pisać tę klasówkę, choćby się świat walił mi na głowę! Nawet wbrew postanowieniom całej klasy! No i udało się. Dzięki tobie oczywiście. Napisałem tę klasówkę na medal i Fetyszysta, zgrzytając zębami, nie miał już wyjścia i zgodził się mnie przyjąć. Zabronił mi tylko stanowczo dokonywania jakichkolwiek doświadczeń bez jego osobistego nadzoru. Ale przecież prawdę mówiąc już mi wtedy nie zależało na doświadczeniach. Zależało mi tylko na Joli. — No, i dopiąłeś swego — przerwałem mu nieco zniecierpliwiony. — Więc w czym problem? — W tym — wskazał palcem na grupę chłopaków, którzy dopingowali głośno Jolę przy siatce. Uwagę zwracał zwłaszcza Bułanek. Był niesamowicie ożywiony. Raz po raz wykrzykiwał do Joli jakieś „trenerskie” wskazówki. — Czy masz na myśli Fredka Bułanka? — zapytałem. — Tak. To jest problem. — Nie przesadzaj — próbowałem roześmiać się. — On nie może być dla ciebie żadną konkurencją! Taki facet ze szczęką sparringową. Na temat jego szczęki krążą różne dowcipy po mieście. — Taka szczęka znamionuje silną wolę — rzekł ponuro Kuglewicz. — Niekoniecznie. Czasem to tylko złośliwy wyskok natury — próbowałem go podtrzymać na duchu, ale nadaremnie. — Ona go lubi — powiedział jeszcze bardziej posępnie. — Skąd wiesz? — Widziałem ich... — Chodzą razem? — Tak. On ją podrywa na siatkę. To fakt, że dobrze gra. Należy do pierwszej piątki w naszej szkole. Ale dlaczego to jej tak imponuje? Przedtem nie zwracała uwagi na siatkówkę, a teraz stale ją widzę na boisku, nie mówiąc już o tym, że gra w sali. Mówią, że Bułanek ma coś w oczach. — Coś w oczach?! Co? — Nie wiem... Mówią, że hipnotyzuje. — Bzdury jakieś. Nic nie zauważyłem, a znam go przecież. — No, nie wiem, na Jolce się sprawdza. Dzisiaj się przekonałem. Zaraz na pierwszej przerwie on podszedł do niej, nic nie powiedział tylko spojrzał jej w oczy, a ona zaraz porzuciła koleżanki i poszła z nim do magazynu przy sali gimnastycznej... — Śledziłeś ich? — Tak. Nie mogłem się powstrzymać. — I co zobaczyłeś? — Wzięli siatkę i piłki. — To niewiele. — Ale słyszałem, co mówili. Fredek Bułanek powiedział, że będzie czekać na nią po lekcjach o drugiej na małym boisku za krzakami. — Za krzakami? — Na placyku do siatkówki. Będzie tam czekał i nauczy ją różnych zagrywek. Wyobraziłem sobie od razu, co to będą za zagrywki... O mało nie wyskoczyłem zza wieszaków, gdzie byłem ukryty, i nie dałem mu po gębie! — w oczach Kuglewicza pojawiły się dziwne błyski. — Ty jesteś niebezpieczny człowiek — powiedziałem. — Może niebezpieczny dla łotrów, ale uczciwy! — Sądzisz, że Buła jest łotrem? — Nie mam wątpliwości, słyszałem o nim różne rzeczy. — Plotki najczęściej mijają się z prawdą. — Nie w wypadku Bułanka — zgrzytnął zębami Kuglewicz. — To jest typ nie liczący się z niczym. Bezwzględny i złośliwy. Posłuchaj, każe przyjść Jolce o drugiej na boisko. Ona mówi, że akurat o tej godzinie ma zebranie kółka chemicznego, bardzo ważne zebranie, i dyżur w pracowni. Wtedy on zaśmiał się tylko. „Tym lepiej, zrobimy kawał Fetyszyście, niech się trochę pozłości. Możesz mu zostawić wiadomość, że lekarz ci zabronił na razie przychodzić do pracowni, bo uległaś zatruciu. O mało co nie zemdlałaś, przewróciłaś słoiki i parę preparatów pomieszało się tak, że nie wiesz, czy w słoikach jest to, na co wskazują napisy. Wyobrażasz sobie minę Fetyszysty? Przerażony cały wieczór spędzi na sprawdzaniu!” Tak mówił i śmiał się. Sam widzisz, że to łotr. — I co ona, zgodziła się? Obiecała, że przyjdzie? — Tak. I to jest zupełnie okropne. Wystarczyło, że spojrzał na nią, a ona od razu umilkła i zgodziła się na wszystko. Popatrz, co za pech — jęknął Kuglewicz. — Akurat wtedy, kiedy ja wreszcie dostałem się do tego piekielnego kółka, ona właśnie z nim zrywa i przerzuca się na siatkówkę. — Przerzuć się i ty — poradziłem. — Nie bądź śmieszny. W chemii to ja jestem może kimś i coś umiem, ale w siatce jestem zero w porównaniu z Bułankiem. Nie... Ona nie może pójść z nim na to spotkanie. Nie wierzę w żadne pomysły sportowe Bułanka, w żaden trening, to tylko pretekst. Musimy ratować Jolkę. — Zazdrość cię zaślepia — powiedziałem. — Poza tym nie wiem, co można zrobić w tej sytuacji. Skoro Jolka sama zdecydowała się na ten trening... — Trening?! Ile razy mam ci mówić, że to nie jest żaden trening. To tylko pretekst dla łotra! Żaba, błagam cię... pomóż mi ostatni raz. Potem odczepię się od ciebie. Słowo daję. Ale teraz musisz mi pomóc. A jeśli nie chcesz mnie, to pomóż Jolce. Ona jest w niebezpieczeństwie. Na złej drodze... Sama będzie potem żałować. Ty masz takie doskonałe pomysły. Spróbuj odciągnąć jakoś tego przeklętego Bułanka, żeby nie przyszedł na spotkanie z nią... Chyba potrafisz coś zrobić. Milczałem przez chwilę. Zastanawiałem się, czy ta cała historia to tylko gra wyobraźni rozgorączkowanego Kuglewicza, czy też naprawdę Buła szykuje jakiś niecny zamach. — Posłuchaj, Kugla — powiedziałem — wciągasz mnie w niebezpieczne rewiry. Nie mogę zrobić tego, co chcesz, bez sprawdzenia, czy twoje przeczucia są prawdziwe. Jedyne, co mogę zrobić, to zbadać intencje Bułanka i dowiedzieć się, jaki to człowiek. — Dobrze. Sprawdź go, a przekonasz się sam — rzekł Kuglewicz. — Tylko czy wtedy nie będzie za późno... — W porządku, sprawdzę go — powiedziałem — i w razie czego podejmę działanie. — Utkwiłem badawczy wzrok w Kuglewiczu. — Czy naprawdę ci bardzo zależy na Joli? — Dałbym wszystko! — Nie trzeba wszystkiego, wystarczy, jak dasz te dwie rakiety treningowe, które dostałeś od mamusi z okazji zwycięskiej klasówki. Dasz tylko te dwie rakiety i to nie na zawsze... Powiedzmy na dwa tygodnie. — I... i potrafisz to załatwić z Bułankiem? — Spróbuję, ale bez gwarancji. Jak dobrze pójdzie, to będziesz go miał z głowy co najmniej na dwa tygodnie. Gdzie masz te rakiety? — W klubie „Zryw” w sekcji tenisowej, tam są takie szafki młodzików. Ja mam szafkę numer siedemnaście i w tej szafce są zamknięte rakiety i pantofle. — Weź sobie urlop z klubu na dwa tygodnie i daj mi kluczyk — powiedziałem. — Proszę. — A teraz przestań się martwić. Jeśli twoje podejrzenia były słuszne, włączę się natychmiast do akcji — powiedziałem i schowałem kluczyk do kieszeni. * * * Po szóstej lekcji równo z dzwonkiem wybiegłem na korytarz i od razu ruszyłem na pierwsze piętro do Bułanka. Spojrzałem na zegarek, była dopiero za kwadrans druga. A więc mam piętnaście minut na załatwienie sprawy. — Halo, stary — powiedziałem, rozgarniając tłumek wyłaniający się z ósmej c. — Cześć, Żaba — powiedział bez entuzjazmu. — Mam do ciebie dwa słowa. — Może później? Czas mnie goni. — Mnie też. Możemy pogadać w locie — zaczęliśmy zbiegać ze schodów. — Widziałem twoje zagrywki. Piekielnie dobry jesteś, Buła — mówiłem. — W czasie dużej przerwy widziałem, jak pokazywałeś Jolce Pełskiej. I wtedy przypomniałem sobie naszą rozmowę o tenisie. Pamiętasz? Ty naprawdę mógłbyś zrobić murowaną karierę na korcie. Parę latek i Fibak przy tobie wysiądzie. Powinieneś trenować. Bułanek skrzywił się, jakbym go uraził w bolesne miejsce. — Przestań — mruknął. — W siatkówce wystarczą gołe łapy, a na kortach sprzęt ważny! Przecież wiesz, że nie mam sprzętu. — Nie przychodziłbym do ciebie tylko po to, żeby ci w ucho wkładać dyrdymałki-pochwałki. Przychodzę, bo mam sprzęt i szafkę w klubie — wyciągnąłem z kieszeni kluczyk i błysnąłem przed okiem Bułanka. Błysnąłem nim jak wędkarz wabikiem przed rybką i rybka chwyciła haczyk. — Mówisz, że możemy grywać? — oko Bułanka zaświeciło się ciekawie. — Magister Wojas ma mi załatwić przyjęcie. Zwolniło się jedno miejsce i od razu pomyślałem o tobie. Od dzisiaj zaczynamy systematyczny trening. — Od dzisiaj? — Ściśle, za dziesięć minut — spojrzałem na zegarek. — To niemożliwe, Żaba — powiedział. — O drugiej jestem umówiony. — Coś ważnego? — udałem nieświadomość. — Nie, samo spotkanie — głupstwo, ale założyłem się — wyznał zakłopotany Bułanek. — Założyłeś się? — wykrzyknąłem szczerze zaskoczony. — Z kim i o co? — Z chłopakami, o dużą colę, że złamię niezłomną Jolę. — Poeta zrobił się z ciebie. — Zupełnie niechcący. — A chcący, o co ci chodzi? — Żeby przyszła o wyznaczonej przeze mnie godzinie w wyznaczone miejsce i zrobiła to, co jej każę. — Co mianowicie? — Na początek postanowiliśmy, że wypisze się z kółka. Chcę dać nauczkę Fetyszyście! — I o to stanął zakład? — Tak, właśnie o to. — Buła chce wypróbować swoją siłę — dodał jeden z asysty Bułanka, mały chłopak zwany Krzyną. — Już mu się dotychczas udało z dwiema dziewczynami. On działa siłą woli — rzekł z nieukrywanym podziwem. — Tamte dziewczyny były zwyczajne — powiedział drugi z asysty, pucołowaty wielkolud zwany Flapem. — Ale zobaczymy, czy mu się uda z Jolką Pełską. Pełska ma silny charakter i jest solidna. — Mocno związana z tym kółkiem. Ma chemiczne hobby. — Ona w ogóle jest trudna — rzekł z miną znawcy Krzyna. — Co o tym sądzisz? — zapytał mnie Bułanek. — Fantastyczny pomysł. I co, zgodziła się? Przyjdzie? — Tak. Właśnie dlatego nie mogę iść z tobą na korty. Może innym razem. — Innego razu nie będzie — powiedziałem. — Jak dziś nie przyprowadzę partnera, trener narzuci mi kogoś innego i dla niego wypisze kartę klubu. No nic, cześć — powiedziałem. — Będę musiał wziąć Kocia Kocembę. Obiecałem mu, że jak ty się nie zgodzisz... — Kocia Kocembę?! — Bułanek zatrząsł się z obrzydzenia tudzież oburzenia. Wiedziałem, że od dawna rywalizował z Kociem i miał z nim coś na dużym pieńku... — Tak, Kocia Kocembę — powtórzyłem bezlitośnie. — On ma warunki i nie bawi się w głupie zakłady, w tenisie nie ma żartów, bracie, albo łamiesz dziewczęta, albo rywali tenisistów. Cześć! — Zaczekaj! — powiedział nim zrobiłem dwa kroki. — Poczekasz na mnie ten mały kwadrans. Załatwię tylko z Jolą i zasuwamy do klubu. — Nie mam do stracenia ani chwili — odparłem twardo. — Jak nie zdążymy do klubu przed drugą, zamkną bramę i z zapisami każą czekać do przyszłego roku. Ilość miejsc jest ograniczona. Trener Wojas kazał mi być z partnerem przed drugą. Potem już zabiorą go do komisji kwalifikacyjnej... — Niech szatani wezmą twojego Wojasa! — krzyknął Bułanek. — Idę z tobą. Człowiek musi się poświęcać dla chwały polskiego sportu i ponosić ofiary. Jeśli ty stawiasz na mnie, Żaba... — Stawiam na ciebie. Nie marnuj zdolności! — No, to pędzimy! — Jak to, Buła, a co z naszym zakładem? — Flap i Krzyna próbowali nas zatrzymać, ale Bułanek nie zwracał na nich uwagi. — Wygraliście walkowerem! — krzyknąłem za niego. * * * Wieczorem zadzwonił do mnie Kuglewicz. — Żaba, łapę ci ściskam! Fantastycznie załatwiłeś. — Oducz się używać takich supersłów, bo ci nie starczy na potem. Powiedz lepiej, co z Jolką? Jak to zagrało? — Zagrało całkiem nieźle. Oczywiście przyszła o drugiej na spotkanie, nie zastała Bułanka, obraziła się na niego i wróciła do szkoły, to znaczy, na zebranie kółka. — Mam nadzieję, że wykorzystałeś tę sprzyjającą okoliczność i nareszcie zawarliście znajomość. — Tak. Teraz to już nie było trudne, nawet dla takiej niedołęgi bożej, jak ja. Przykro mi tylko, że musiałeś się znów za mnie poświęcić. Naprawdę, duże poświęcenie z twojej strony. — Niekoniecznie — rzekłem. — Przez ciebie nareszcie nauczę się porządnie grać w tenisa. ROZDZIAŁ XI AMSTERDAM POMŚCIMY Trzeba przyznać, że nader lekkomyślnie dałem się wrobić w ten trening tenisowy z Fredkiem Bułankiem. Nie znałem dobrze Fredka, nie wiedziałem, że mam do czynienia z ciężkim typem maniakalnym, z ohydnym nałogowcem. Zboczeniec ten pogrążył się całkowicie po brudne uszy w rozpuście gry i, co gorsza, mnie też próbował wciągnąć. Najpierw musiałem z nim odbywać codziennie godzinę obowiązkowych ćwiczeń. Już o czwartej przyłaził. Spacerował pod naszymi oknami. Ledwie zdążyłem zjeść obiad, już musiałem z nim pędzić do klubu na korty. Zawsze chciał być pierwszy, żeby nim przyjdzie instruktor pograć trochę samopas. Oczywiście obowiązkowego treningu było mu zawsze mało, więc błagał mnie, żebym został z nim jeszcze dodatkowo godzinę. Wreszcie, co już było zupełnie fatalne, wywęszył, że wcześnie rano, między szóstą trzydzieści a siódmą, co najmniej dwa korty są wolne i można ćwiczyć za darmo, przybiegał więc około szóstej i budził mnie przeraźliwym gwizdem, nie tylko zresztą mnie, pół bloku się zrywało i pędziło do okien, ale Bułanek był sprytny, zawsze gwizdał z ukrycia, zaczajony w bujnych zaroślach jaśminu albo za czarną gęstwiną cisów. Po trzech dniach miałem tego dosyć i próbowałem się wycofać z afery, ale nie chciał nawet o tym słyszeć. „Nie zrobisz mi tego, Żaba — to byłoby z twojej strony świństwo, sam mnie przecież namówiłeś do tej gry”. „Nie wiedziałem, że jesteś fanatykiem, gdybym wiedział, że w tobie siedzi takie licho, trzymałbym się od ciebie na dystans maratoński” — odpowiadałem, ale, nie da się ukryć, czułem się poniekąd odpowiedzialny za wyzwolenie w Bułanku tej zgubnej pasji, więc żeby nie miał do mnie zbyt dużego żalu, że go zostawiam na lodzie, próbowałem zboczeńcowi podstawić innych partnerów do treningu, ale nikt mu nie odpowiadał. „Dlaczego nie chcesz grać z nimi — pytałem zniecierpliwiony — są przecież lepsi ode mnie”. „Właśnie, dlatego — odburkiwał ponuro. — Kto ci powiedział, że ja chcę grać z lepszymi? Grać z lepszymi nie jest wcale przyjemnie, przy nich widzisz, jaki z ciebie patałach, obnażają wszystkie twoje słabe strony. Nie mogę znosić ich uśmieszków, lekceważących spojrzeń i docinków. Może ty potrafisz, bo jesteś twardy, ale ja cierpię.” „Nikt nie urodził się od razu mistrzem — próbowałem mu wytłumaczyć. — Każdy na początku musiał przegrywać, każdy musiał czuć się głupio, zresztą nie nauczysz się nigdy grać dobrze, jeśli nie będziesz grał z lepszymi od siebie”. „Nie... nie... to nieprawda, nauczymy się obaj, doskonale się nauczymy, nie chcę innych partnerów, ty mi zupełnie wystarczasz, z tobą nie cierpię, przy tobie się nie wstydzę, a nawet przeciwnie, mam zadowolenie: przy tobie czuję, że nie jestem najgorszy”. „Dziękuję ci” — sapałem. „To mnie podtrzymuje na duchu — ciągnął. — Jesteś mi potrzebny jak... jak podpora... jak kij kulejącemu facetowi, ale już niedługo przestanę kuleć — pocieszał mnie — przestanę kuleć i wtedy będziesz wolny”. Nie miałem bynajmniej zamiaru być podpórką i kijem dla niepoczytalnego maniaka i intensywnie myślałem, jak się od niego uwolnić. Gdy żadne tłumaczenia nie skutkowały, postanowiłem go obrazić. W tym czasie u Bułanka wystąpiło wyraźne zmęczenie zbyt forsownym treningiem, grał coraz gorzej, ja też byłem zmęczony, ale on, i to mnie zdumiewało, tracił stopniowo nie tyle formę, co zwyczajnie fizyczne siły. Zaczynał zwykle wspaniale, zabierał się do gry z animuszem, lecz już po paru piłkach flaczał, zlewał się potem, sapał, przerywał grę, odpoczywał, znów się podrywał, ale już z coraz gorszym efektem. Nie, nie było przyjemnie z nim grać. A potem na lekcjach drzemał, zapadał w letarg, nie wiedział, co się koło niego dzieje, i obrywał dwóję za dwóją. Więc znęcałem się nad nim. „Jesteś flak — mówiłem. — Kto by pomyślał, że będę grać z flakiem. Ale tak zwykle bywa, gdy ktoś nadyma się niczym balon. Balonem byłeś, Bułanek. Wszyscy myśleli, że jesteś kimś, a ty byłeś po prostu głupim, nadętym balonem, który skakał przy siatce. Tenis obnażył twoją nicość. Ruszasz się jak mucha w smole. Nie zdziwię się, gdy kiedy uśniesz na korcie. Słowo daję, nie widziałem tak nędznego typa!” Ale on nie obrażał się. Był jakby zupełnie bez honoru. „Opanuj się, Żaba — sapał tylko. — Obaj jesteśmy zmęczeni, to chwilowy regres formy, często spotykany u zawodników, ale wyjdziemy z tego”. „Bardzo wątpię — mówiłem. — Ty nie masz warunków, a ja nie mam chęci. Twoje miejsce jest w szpitalu, stary, nie na korcie. Ciebie niszczy ta piekielna gra fizycznie, mnie duchowo. Ja mam różne zainteresowania i zajęcia, a teraz na nic mi nie starcza czasu. Nie chcę zostać wymachującym rakietą matołem. Przebraliśmy miarkę, bracie... Naprawdę to mnie przestało bawić”. „Nie, nie, to tylko przejściowy kryzys — upierał się Bułanek. — Przetrzymamy, musimy przetrzymać. Fibaka też to nachodziło. Jeśli chcemy do czegoś dojść, musimy ćwiczyć dalej. Nie bój się, Żaba, nie opuszczę cię. Nie pozwolę, żebyś się załamał. Przysięgam, że cię nie opuszczę” — mamrotał z maniackim uporem. „Ładna perspektywa” — myślałem i włos mi się jeżył na głowie ze strachu, że Bułanek rzeczywiście mógłby się do mnie przyczepić na całe życie. Och, jak ja go miałem dosyć! Żeby jeszcze zachowywał się normalnie, ale ten jego dziki sposób bycia! Nigdy nie wstąpił do mnie, tylko albo czaił się w krzakach pod blokiem, albo spacerował przed domem, doskonale widoczny z okien naszego mieszkania, zwłaszcza, że mieszkamy na pierwszym piętrze. I tylko budził niebezpieczne podejrzenia. Bo mama jest niesłychanie podejrzliwa, a do tego bystra, istne sokole oko. Zupełnie nie wiem, jak to robi, niby kręci się przy kuchni, a widzi wszystko, co się dzieje za oknem. Od razu zauważyła Bułanka i rzecz jasna nie spodobał się jej wcale. — Widzieliście — powiedziała do mnie i do Ani pewnego pięknego popołudnia — jakiś typ nas obserwuje, już trzeci dzień się tu szwenda. — Mama jest bardzo spostrzegawcza — mruknąłem ponuro. — Powinna mama pełnić służbę na wieży w jakiejś strażnicy! — Nie podoba mi się to — oświadczyła mama. — Pewnie złodzieje go przysłali, żeby nas rozpracował. — Jak mama może mówić takie rzeczy — oburzyła się Ania. — To jest przecież Fryderyk Bułanek. — Bułanek? — mama zmarszczyła brwi. — Skąd ja znam to nazwisko? — On jest znany w całej szkole! — mówiła z ożywieniem Ania. — Bez przerwy się o nim mówi. Och, on jest taki nadzwyczajny — oczy Ani zabłyszczały dziwnie. — Taki mądry i dzielny. Żeby mama wiedziała, jak on patrzy! On ma takie cudowne rzęsy. — Co? — skrzywiłem się. — Rzęsy. — Czy przypadkiem nie wpadłaś mu pod te rzęsy? — mama przyjrzała się podejrzliwie Ani. — Co też mama... — Ania zaczerwieniła się po uszy. — Zaczynam rozumieć, czemu teraz tyle czasu spędzasz przed lustrem — powiedziała mama. — Ale co do tego Kasztanka... — Bułanka, mamo — sprostowała Ania. — Co do tego Bułanka, to mam poważne zastrzeżenia — ciągnęła mama. — Dlaczego tu nie przyjdzie i nie przedstawi się, tylko wciąż się czai podejrzanie. Musisz z nim porozmawiać. — Zaraz?! — ucieszyła się Ania. — Możesz zaraz. — No, to biegnę — Ania pospiesznie zaczęła poprawiać włosy przed lustrem. Uznałem za niezbędne interweniować. — Mama się myli — powiedziałem. — Bułanek przychodzi po mnie. Gramy razem w tenisa. — Ty jesteś tylko pretekstem — oświadczyła Ania. Zdębiałem. A to historia! Wciąż jeszcze nie doceniałem mojej siostry. Jej zarozumiałość nie ma granic. — Nie bądź głupia, on naprawdę przychodzi po mnie! Możesz się łatwo przekonać. Gramy co dzień jak wariaci na korcie! — A co mu innego zostało, jak na niego nie zwracam uwagi — powiedziała Ania. — Ale wystarczy jedno słowo... — chciała wybiec. — Zostań! — powstrzymałem ją. — Już ja mu lepiej powiem to słowo. — Coś takiego? — Ania próbowała się roześmiać. — Można by pomyśleć, że jesteś zazdrosny o Bułanka. — Ja? Zazdrosny? Nie znam nawet tego słowa! — Niech lepiej pójdzie Tomasz — zadecydowała mama. Nie tracąc ani chwili zbiegłem na dół. — Buła, chodź — powiedziałem. — Mama chce cię poznać. — Mnie? O rany! — W oczach Bułanka zobaczyłem autentyczny popłoch. — Czy to twój pomysł? — Skądże znowu. To mama cię przyuważyła. Ona strasznie nie lubi, jak ktoś się czai albo czyha. — Ależ ja... — Nie da się zaprzeczyć, że czyhałeś. To ją bardzo zaniepokoiło, ledwie jej wytłumaczyłem, że czyhasz na mnie z tenisowego powodu. Na szczęście nie połapała się jeszcze, że to ty budzisz ją codziennie o szóstej tym gwizdem. No, więc wstąp i zrób dobre wrażenie. Poznasz przy sposobności Anię, moją siostrę — wypuściłem próbny balon, ale Bułanek nie zareagował, a mówiąc ściśle, zareagował negatywnie (biedna Ania). Zjeżył się i pociągnął mnie za rękaw. — Chodźmy stąd lepiej — powiedział wyraźnie spłoszony. — Stanowczo nie chcesz wstąpić do nas? — Stanowczo nie. — Nie wiedziałem, że jesteś tak nieśmiały. — To wcale nie dlatego — zaczerwienił się zmieszany. — A dlaczego? — Dlatego, że... że twoja mama mnie zna. — Zna ciebie? — Tak, ale na szczęście nie skojarzyła sobie jeszcze. I bardzo dobrze! Wolę, żeby nie widziała mnie z bliska. — Czyżbyś się jej bał? — Cholernie się jej boję — wyznał Fredek. — Przeskrobałeś coś? — badałem go ciekawie. — Zgadza się. — Co? — Widziała mnie na akcji. Nie mogłem się powstrzymać, słowo daję. Czasem mnie nachodzi taka mania... — Co robiłeś? — Pisałem węglem na murze różne hasła sportowe. — Ach, więc to ty! — przypomniałem sobie świeże tynki naszego osiedla pokryte koślawymi napisami i spojrzałem na Bułanka zdumiony. — Czy to hasło „Amsterdam pomścimy” na naszym bloku to też ty? — Tak... to było wtedy, gdy nasza drużyna przegrała głupio w Holandii. Właśnie, gdy pisałem o tym Amsterdamie, twoja mama nadeszła, choć już było bardzo późno. — Pewnie wracała z dyżuru — powiedziałem. — Nadeszła i przyłapała mnie na tym pisaniu. Zaczęła krzyczeć i chciała mnie zaprowadzić do moich starych i poskarżyć. Ledwie się wyrwałem. Goniła mnie, ale udało mi się uciec. — Głupia historia, stary. — Tak, głupia — pociągnął nosem Bułanek. — Ale to jeszcze nie wszystko. Jak ja mam pecha, to na całego. Dwa dni później idę na zastrzyki do gabinetu zabiegowego w budzie. Jeden mam dostać podskórny, a drugi domięśniowy. Ci okropni lekarze stale mnie szpikują zastrzykami i wmawiają mi jakieś choroby. Więc idę na te zastrzyki, patrzę, a tam urzęduje twoja mama. „My się przecież znamy” — mówi i podchodzi do mnie z igłą. No więc nie wytrzymałem nerwowo i rzuciłem się do ucieczki, ale o pół sekundy za późno, kiedy już miałem wbitą igłę w pewien bardzo duży mięsień... z tyłu. — To okropne — powiedziałem. — Tak. I twoja mama została w gabinecie z nie opróżnioną strzykawką, ale bez igły, a ja z tą wbitą igłą wybiegłem jak wariat. Pamiętam, ścigali mnie. Więc dałem susa w jakieś drzwi na lewo. A tam stały buteleczki i inne szkło na stoliku. A ja — prosto na ten stolik. Wszystko poszło w drobny mak! Okazało się potem, że to były rzeczy do analizy i że dwadzieścia parę dzieci zostało bez wyników i trzeba było wszystko powtórzyć od nowa. Czy skompromitowałeś się tak kiedy? — Owszem. Jeden raz. Miałem podobną historię z dentystką, panią Dobecką. — No, to rozumiesz teraz, dlaczego nie mogę się pokazać u was w domu. — Tak, teraz rozumiem — zamruczałem i w tym momencie przyszło mi do głowy, żeby ten fakt wykorzystać do ograniczenia nieco tenisowych pasji Bułanka. — Słuchaj, stary, dobrze, co ci powiem — zagaiłem chytrze. — Moim zdaniem nie możesz się tu więcej pokazywać: ani w domu, ani pod domem, ani w ogóle w tej okolicy. To się staje niebezpieczne. Moja matka ma wyjątkowe oko. Mogłaby być strzelcem wyborowym, czyli snajperem. Ukryta wysoko na gałęzi drzewa ze strzelbą zaopatrzoną w lunetę, byłaby bardzo groźna dla nieprzyjaciela. Ty lepiej strzeż się, Bułanek. Na twoim miejscu nie przychodziłbym także przez parę dni na korty. Mama powiedziała, że chce sprawdzić, czy ja rzeczywiście łażę na ten tenis, i że codziennie będzie urządzała inspekcję. — Na kortach? — spłoszył się Bułanek. — Tak. Lepiej zróbmy przerwę w treningu. Powiem jej, że zachorowałeś, a ty odpoczniesz sobie i nabierzesz sił przez ten czas. Muszę ci powiedzieć, że nie wyglądasz najlepiej. Gdybym nie wiedział, jaki jesteś twardziel, pomyślałbym, że naprawdę gnębi cię jakaś straszna choroba. Bułanek zagryzł wargi. Przez dłuższą chwilę przetrawiał sprawę w milczeniu. Wreszcie powiedział: — Masz rację, Żaba, fatalnie się czuję. I chyba nawet wiem dlaczego. Dobrze, przerwiemy na parę dni. Odetchnąłem. — Przyjdę do ciebie w czwartek o tej samej porze i zagwiżdżę z ukrycia, a ty mi powiesz, jaka sytuacja — oświadczył Fredek. — Lepiej nie gwiżdż. Ty masz okropne zwyczaje. Twój gwizd szczególnie źle działa na ludzi. — No, to wymyślę jakiś lepszy sygnał — powiedział i odszedł ciężkim krokiem. * * * Wziąłem się z powrotem do nauki. Założyliśmy z Obarą na trzy dni „Towarzystwo Szybkich Odkuwek” (spółka kowalska z bardzo ograniczoną odpowiedzialnością) i przez te trzy dni podgoniliśmy sporo zaległości. Zachwyceni wynikami chcieliśmy przedłużyć spółkę, ale okazało się, że u nas nie można planować dłużej niż na trzy dni, bo czwartego dnia Obara wpadł do mnie bardzo wzburzony z wiadomością, że Okulla formuje w naszej drużynie „karny zastęp” i że jako pierwszy został tam skierowany Złośliwy Miecio, a pewien ponury goryl nazwiskiem Siuda ma być zastępowym... Zamiast więc podciągać się z matmy i fizy poszliśmy szukać Szymona Szymańskiego, żeby coś zrobił w tej niesłychanej sprawie. Tegoż samego wieczoru wypłynęła znów sprawa Buły. Gdy wróciłem o piątej do domu, bardzo się zdziwiłem, bo zastałem mamę i siostrę jeszcze przy obiedzie. Okazało się, że mama przez roztargnienie spaliła kotlety i musiała obiad gotować na nowo w drugiej skróconej wersji jarsko-omletowej. Niestety i ta druga wersja zupełnie mamie nie wyszła. Nigdy nie jadłem czegoś równie obrzydliwego. — Czy mama przypadkiem nie użyła do omletu jakiegoś muzealnego jaja? — zapytałem. — Podobno wczoraj z muzeum gadów kopalnych zginęło jajo ichtiozaura. — Przestań — zgasiła mnie Ania. — Czy nie widzisz, że mama źle się czuje? Umilkłem. W istocie zaburzenia kulinarne łączyły się u nas z reguły z kłopotami zawodowymi mamy. Dopiero teraz zauważyłem, że mama wygląda zdecydowanie źle. — Czy mama miała znów jakieś przykrości w pracy? — zapytałem. — Coś nie gra? — Tak, mam poważne kłopoty — rzekła z ociąganiem mama. — Już kończy się termin szczepień, a nie zaszczepiłyśmy nawet piątej części dzieci. Tak samo z badaniami okresowymi. Po prostu wymigują się, jak mogą. Zwyczajnie uciekają. Tego jeszcze nie było. Zupełnie nie mogę sobie dać rady. I żebym wiedziała, co się stało! — A ja wiem — powiedziała ponuro Ania. — Wiesz? — Powiedzieć mamie? — Powiedz! — Po prostu nie lubią mamy — oświadczyła Ania. — Co ty powiedziałaś?! — mama znieruchomiała zaskoczona. — Mama ma w naszej budzie złą opinię. — To niemożliwe! — obruszyła się mama. — Nikt się nie skarżył na mnie. Mam starych pacjentów, którzy stale o mnie pamiętają i przysyłają mi nawet życzenia świąteczne. Mam pacjentów, którym uratowałam życie. Dostałam dyplom. — Jasne, mamo — powiedziałem. — I jesteśmy z tego dumni. Ale to są pacjenci ze szpitala i z przychodni, gdzie mama przedtem pracowała. Starzy pacjenci. A tu jest co innego, tu jest młodzież ze szkoły. I bardzo mi przykro, ale Ania ma rację. To na pewno niesprawiedliwe i niesłuszne, ale mama nie ma zbyt dobrej opinii u młodzieży. Tak się jakoś złożyło... Po prostu boją się mamy. — Wcale nie jakoś się złożyło — wybuchła Ania. — Wszystko się zaczęło od tego, że mama wypędziła z moich imienin Michała Kiełbika. — Kiełbik wypalił mi dziurę w wersalce — rzekła mama. — Ależ on niechcący. — Prosiłam, żeby nie palić. A on przyszedł z papierosem w żółtych palcach. Już na progu zwróciłam mu uwagę, a mimo to palił ukradkiem przez całe imieniny. I w dodatku oparzył Klarę Majewską w szyję. I matka Klary obraziła się na nas i nie odkłada mi już „Przekroju” w kiosku. Ani razu mi od tego czasu nie odłożyła. — Kiełbik po prostu był zdenerwowany, bo mama nie spuszczała go z oczu, jak przestępcy. On to wszystko zrobił z nerwów. A potem jak były badania lekarskie, to mama znęcała się nad jego żyłą.... — Co takiego?! I ty w to wierzysz?! — wykrzyknęła wzburzona mama. — Pewnie, że nie wierzę — zaczerwieniła się Ania. — Ale takie rozeszły się plotki po całej szkole. — Ja też słyszałem — wtrąciłem. — Mama wyssała Kiełbikowi szklankę krwi. Jokisz, co wszedł następny, przysięgał, że widział, jak mama odstawiała szklankę purpurowej krwi i rurkę ssącą. — Ależ to podłe kłamstwo! — zdenerwowała się mama. — Wzięłam Kiełbikowi tylko parę kropli krwi, jak wszystkim, do badania. — Zaraz — wtrąciłem — czy naprawdę nie było wtedy na stoliku jakiejś szklanki? Niech mama sobie dobrze przypomni. Mama zastanawiała się przez chwilę. — No, była — rzekła jakby zaskoczona. — Była? Z czymś czerwonym? — Tak, z sokiem wiśniowym... to znaczy z nektarem. Woźna, zawsze kupuje nam coś do picia. Chyba wierzycie?... — Wierzymy, ale plotka to jest plotka. Niech mama spróbuje wytłumaczyć komuś, że to był sok. Ja się teraz nie dziwię, że Fredek Bułanek tak boi się mamy, że nie chciał tu nawet wstąpić — mówiła rozżalona Ania. — A w dodatku na pewno mama kiedyś na niego krzyknęła. — Ja? Krzyknęłam? — Och, mama na pewno teraz nie pamięta, ale mama strasznie lubi zwracać uwagę na zachowanie młodzieży. — Czy to źle? Jeśli niszczą mienie społeczne... — Na pewno mama ma rację, ale potem oni się mamy boją. Więc unikają gabinetu zabiegowego, jak tylko mogą. — Ależ to nonsens! Nie są chyba aż tak niemądrzy! — zdenerwowała się mama. — Zaraz, dajcie mi coś powiedzieć. Mama ma kłopoty, ja mam kłopoty i pewien młody tenisista też ma kłopoty — rzekłem głośno. — Otóż przyszło mi do głowy, że wzajemnie moglibyśmy sobie pomóc. Oczywiście mama pomogłaby temu tenisiście, a ten tenisista pomógłby mamie. — Cóż on mógłby mi pomóc? Tenisista? — To jest dość znany w naszej budzie człowiek. On mógłby od razu naprawić opinię mamy. — Naprawić?! — zmarszczyła brwi urażona mama. — Przepraszam. Chciałem powiedzieć: sprostować niesłuszne opinie i unieszkodliwić wszystkie podłe plotki. — Nie bardzo rozumiem. W jaki sposób? — Zaraz mama zrozumie. Ten tenisista nazywa się Fryderyk Bułanek. — Znów ten Bułanek?! — To nazwisko powinno być mamie nie od dzisiaj znane — powiedziałem. — Na pewno coś o nim słyszałam, ale w tej chwili wyleciało mi z głowy. — Nie szkodzi. Przypomnę mamie. Ale przedtem mama musi obiecać, że zrobi, bezwzględnie zrobi to, o co ją poproszę. A ja z kolei obiecuję mamie, że z tą chwilą znikną jej wszystkie kłopoty z młodzieżą. — Cóż więc mam takiego zrobić? Bo jeśli to coś złego... — No, wie mama — przerwałem oburzony. — Czy ja mógłbym namawiać mamę do czego złego? Wprost przeciwnie. Namawiam mamę do wykonania czynu heroicznego i samarytańskiego zarazem, czynu pięknego, który z pewnością powinien być na wieki zapisany w kronice szkolnej. Czy więc mama obiecuje? — Obiecuję, jeśli potrafię. Ale, o co chodzi? — Chwileczkę. Czy pamięta mama ten późny wieczór, gdy schwytała mama na gorącym uczynku dewastatora naszych pięknych, białych ścian osiedlowych? — Tego, co pisał „Amsterdam pomścimy” węglem na świeżym tynku? — Właśnie. — Więc to Bułanek? — Właśnie. Obecnie sam nie może patrzeć na te posmarowane ściany. — Chciałabym wierzyć... — On to mamie sam powie jeszcze dzisiaj. I powie, że to, co się stało dwa dni później w gabinecie zabiegowym i pracowni analitycznej... — Więc to znów on? — przerwała mama. — Niestety. Chłopak miał wyjątkowego pecha. Poszedł do gabinetu wziąć zastrzyk i nie wiedział, że stanie oko w oko z mamą. „My się skądś znamy” — wycedziła mama szyderczo i błysnęła złowrogo okularami. — Wcale nie szyderczo i wcale nie błysnęłam — zaprotestowała mama. — Tak mu się zdawało ze strachu. W każdym razie wycelowała mama w niego igłę. Więc nie wytrzymał nerwowo. Mało kto by wytrzymał. A potem w panicznej ucieczce przewrócił w pracowni analitycznej ten stolik, reszta smutnych wypadków ogólnie wiadoma. Otóż pytam teraz z nadzieją, czy gotowa jest mama przyjąć tego nieszczęśnika i poczęstować go cieczą kuchenną, którą mama nazywa chyba niezasłużenie herbatą? I czy mama uśmiechnie się choć przez łzy? Mama zasapała gwałtownie. — Ja mam się uśmiechać do tego... do tego... — Do tego nieszczęsnego młodzieńca — dokończyłem. — Ma się mama uśmiechnąć i zemścić się na nim słodko, zmuszając go do zjedzenia tej niesmacznej materii, którą mama nazywa domowym ciastem drożdżowym. Mama zastygła nieruchomo. Na jej twarzy odmalowała się jakby ogromna rozterka. — Nie — powiedziała wreszcie. — Nie?! — zdziwiłem się nieprzyjemnie. — Nie dostanie tego ciasta, a herbatę dostanie nie osłodzoną — rzekła spokojnie mama. — Jak to? Mama zrobiła poważną minę. — Niech to nie wyjdzie poza ten pokój — powiedziała. — Fryderyk Bułanek jest chory na cukrzycę. Właśnie wtedy miał dostać ode mnie zastrzyk insuliny i hepasolu na wzmocnienie, ale gdy podeszłam do niego z igłą, wyrwał mi się z rąk i uciekł. Teraz już mogę się domyślić, z jakiego powodu. Bał się, że go rozpoznam i zdemaskuję. Sprawa była poważna, bo Bułanek powinien był codziennie brać zastrzyki, więc zaraz zawiadomiłam jego rodziców o tej dziwnej ucieczce z gabinetu zabiegowego. W odpowiedzi usłyszałam, że chłopiec się mnie boi i że będzie brał zastrzyki w przychodni osiedlowej. Było mi bardzo przykro, ale ostatecznie, nie jest ważne, kto mu daje te zastrzyki, ważne jest, żeby je brał systematycznie. — Obawiam się, że od tamtego czasu nie wziął ani jednego — oznajmiłem. — Skąd wiesz? — Chwalił się przede mną, jak wykiwał rodziców z tą przychodnią. Zresztą, kiedy miał brać? Po całych dniach grał przecież w tenisa. — To straszne, co mówisz... W jego stanie grać w tenisa?! — Wiedziałem, że coś mu dolega, wyglądał coraz gorzej, z dnia na dzień tracił kondycję, a na lekcjach był dziwnie senny, raz czy dwa zasnął nawet... Pytałem, czy nie jest chory, ale nie chciał ze mną na ten temat rozmawiać. Dopiero trzy dni temu, jak przestraszył się mamy, zgodził się przerwać trening. To zupełny maniak! — Czy widziałeś go dzisiaj? — Nie... ani wczoraj... Ale obiecał, że dzisiaj się zjawi koło czwartej — spojrzałem na zegar ścienny. — Już piąć po czwartej! Mamo, dlaczego mama tak patrzy? Czy coś mu grozi? Czy ta choroba... to takie niebezpieczne? — Jeśli występowały już takie objawy, jak ty mówisz, i nie brał insuliny, to... no, mogły zajść poważne komplikacje, a nawet... — Co? — Wiesz, gdzie on mieszka? — Oczywiście. Tu niedaleko, na Markowskiego. — Najlepiej będzie, jak zaraz tam pójdziemy. — Mama zarzuciła płaszcz. W tej samej chwili usłyszałem dziwny głos. Jakby klekot bociana. Dochodził gdzieś z zarośli przed naszymi oknami. — Co to? — zapytała zdziwiona mama. Klekot znów się powtórzył. — To on! — wykrzyknąłem. — To on. Fryderyk Bułanek. Niech mama zaczeka. Jeśli umowa gra, zaraz go tu przyprowadzę. — Dobrze, pójdę zaparzyć tę kuchenną ciecz, zwaną niesłusznie herbatą — rzekła zrezygnowana mama. ROZDZIAŁ XII CYRKOMANIA A więc mam jeszcze szansę, o której wspominał Szymon. W naszym mieście pojawiły się wczoraj kolorowe afisze z lwem skaczącym przez płonącą obręcz i obiegła wszystkie domy sensacyjna wieść: „Cyrk przyjechał!” Jest to wydarzenie doniosłe i raczej rzadkie w życiu naszego miasta. Cyrki przyjeżdżają tu nieczęsto. Wolą nas unikać. Powód jest prosty. Nasze miasto ma opinię pechowego. To fakt, że kiedyś uciekł tu cyrkowcom tygrys z klatki i było przez pięć godzin niemało emocji, ale również faktem jest, że zamiast urządzić sobie polowanie, groźny drapieżca udał się do parku miejskiego i usiadł spokojnie w muszli koncertowej. Po zlokalizowaniu zwierza treserzy zapakowali go z powrotem do klatki bez żadnych komplikacji. Faktem jest również, że kiedyś w czasie przedstawienia znany w naszym mieście alkoholik, pan Czesio, zwany pospolicie Kuglarzem, w przypływie artystycznej weny przelazł przez rampę, przegonił z areny klownów i zaczął własne popisy komiczne ku niekłamanej uciesze licznie zebranej widowni. Niestety, jego występy nie znalazły uznania u „zawistnych”, jak twierdził, ludzi z branży. Zawistni klowni zaczęli być agresywni, więc musiał ich uspokoić. Nim służba porządkowa wyciągnęła go z areny, zadał komikom kilka ciosów maczugami żonglerskimi, w wyniku czego jednego z nich karetka pogotowia musiała odwieźć do szpitala. Zdarzyło się jeszcze parę podobnie gorszących i ubolewania godnych wypadków, sądzę jednak, że wszystko to nie usprawiedliwia faktu omijania przez cyrki naszego zacnego w końcu miasta. Ostatecznie istnieje coś takiego jak ryzyko zawodowe i cyrki powinny je podejmować. Wypadki zdarzają się wszędzie, a cóż dopiero w cyrku! Z drugiej strony na pewno nikt nigdzie nie przyjmuje z takim entuzjazmem cyrku jak nasze miasto. Wystarczy przyjść do szkoły i posłuchać. Od wczoraj o niczym innym się w budzie nie mówi, tylko o cyrku! Nawet sam Pulpet w chwale swojej... Otóż właśnie! Dzięki cyrkowi Pulpet przypomniał sobie nagle o mnie. Zaraz na drugi dzień po ukazaniu się afiszy zatrzymał mnie na korytarzu. — Nareszcie jesteś uchwytny — powiedział. — Co się z tobą działo? Dlaczego nie mogłem cię złapać? Nie wiedział na szczęście nic o moich tenisowych nadużyciach z Bułankiem. — Byłem zajęty — odparłem. — Forsownie się odchudzałem. Pulpet spojrzał na mnie zdumiony. — Faktycznie schudłeś — zauważył. — No, właśnie. — Ale teraz już się nie odchudzasz? — Skończyłem kurację. — Więc można na ciebie liczyć? — Bezwzględnie tak, ale, o co chodzi? — Cyrk przyjechał. — I co z tego? — Ogłaszamy stan zagrożenia. Wiesz, co się wyrabia za każdym razem, kiedy cyrk przyjeżdża. — Wybucha małe podniecenie. — Otóż to, Żaba. Wybucha niezdrowe podniecenie, a na fali tego podniecenia zdarzają się różne wypadki. — Zamierzasz przeciwdziałać? — Uznaliśmy to za konieczne. Zeszłym razem ponieśliśmy duże straty w kuchni — wyjaśnił Pulpet. — Sto trzynaście stłuczonych talerzy w ciągu trzech dni. Prócz tego uszkodzenia noży, widelców i łyżek, a także innych kuchennych rekwizytów, takich na przykład jak pokrywki. To przez żonglerów. Zgubny wpływ cyrku. Po obejrzeniu spektaklu część młodzieży odkrywa u siebie talenty cyrkowe i próbuje naśladownictwa. Pod tym względem nasza szkoła niewątpliwie bije rekordy krajowe. Obliczyliśmy, że około dziewięćdziesięciu siedmiu procent uczniów zaraża się cyrkomanią. Na szczęście, jeśli tu w ogóle można mówić o szczęściu, z tych dziewięćdziesięciu siedmiu procent tylko siedem procent zapada na cyrkomanię wyczynową — Pulpet spojrzał na mnie podejrzliwie. — Czy ty przypadkiem sam nie... — Nie bój się, jestem cyrkomanem zwykłym. — To dobrze, bo właśnie liczę na ciebie. Połykaczem ognia też nie jesteś? — spojrzał na mnie bystro. — Daj spokój, Pulpet. Co ci przychodzi do głowy?! — Ja tylko tak... dla pewności. Zresztą połykacze ognia nie stanowią u nas problemu. Na szczęście jest ich niewielu. Zeszłym razem, zanotowaliśmy tylko dwanaście wypadków. Więc w normie. Chrząknąłem. Normy Pulpeta były raczej niewąskie. — Problemem są żonglerzy. Już ci mówiłem. Zeszłym razem stołówka przez trzy dni była nieczynna, bo prawie wszystko wytłukli. Mamy także problemy z akrobatami. Chodzą po gzymsach. Niektórzy próbują huśtać się na żyrandolach. — Zabawne. — W pewnym sensie. To wszystko są raczej nieudolne próby. Dzieją się straszne rzeczy. Żyrandole się urywają, niektórzy spadają z gzymsów, innych trzeba zsadzać, bo sami nie potrafią zejść. Tak, że na końcu wszyscy stają się żałosnymi klownami i potem mają niesmak. Pracujemy więc nad uchronieniem nieszczęsnej młodzieży od niesmaku. — Co robicie? — zapytałem. — Czy przyrzekasz zachować tajemnicę? — powiedział Pulpet. — Tak, ale niby dlaczego? — Zaraz zrozumiesz. Posłuchaj, sprawa wygląda tak: Okulla nienawidzi cyrku. — Serio? — Ma jakiś uraz. Podobno z czasów młodości. Tak mówią. Więc nienawidzi cyrku w ogóle, a teraz w dodatku te straszne cyrkomanie. Więc ogłosiła stan wyjątkowy w szkole i powołała w tym celu pogotowie gogiczne. — Pogotowie? — nie podobała mi się ta sprawa. — To chyba nic dobrego? — mruknąłem poważnie zaniepokojony. — Rzecz fatalna — skrzywił się Pulpet. — Dodatkowe dyżury na przerwach. Wypędzanie z sal i zamykanie ich na klucz. Różne specjalne rygory. Ogólne ograniczenie wolności. To wymagało szybkiej akcji. Należało zabezpieczyć się przed tym pogotowiem. Postawiłem więc wniosek na radzie drużyny, żeby zorganizować nasze własne pogotowie szczepowe. Powinno działać błyskawicznie i za każdym razem uprzedzać akcję pogotowia gogicznego. — No, no, duży pomysł — spojrzałem na Pulpeta z niejakim podziwem. — Ale czy to zagra? — Zeszłym razem zagrało. — Nie wierzę, żeby zagrało na sto procent. — Masz duże wymagania — rzekł Pulpet. — Co dzisiaj gra na sto procent? Wystarczy, jak zagra na dziewięćdziesiąt, a nawet na osiemdziesiąt. Zresztą można ten procent jeszcze podnieść, ale trzeba być wszędzie, rozumiesz? Mieć oczy, uszy i nos! — Nos? — Połykaczy ognia najlepiej wyśledzić po zapachu dymu. Nie ma dymu bez ognia — rzekł Pulpet. — Myślisz? — Poza tym stała obserwacja terenu, wzmożona czujność. Organizujemy w tym celu specjalne patrole — Pulpet sięgnął do wypchanej kieszeni i wyciągnął stamtąd gwizdek. — To dla ciebie — wręczył mi go. — W razie zauważenia akrobaty na gzymsie natychmiast gwiżdżesz. Na ten sygnał nadbiega patrol ze sprzętem ochronnym... — Macie sprzęt? — Tak, w specjalnych paczkach dla patroli. Między innymi znajduje się tam prześcieradło, które patrol rozpościera napięte pod akrobatą balansującym na gzymsie czy też próbującym tańca na linie. — Tańczą na linie? — Zwykle próbują na napowietrznych przewodach telefonicznych — wyjaśnił Pulpet. — Zaraz i ty dostaniesz paczkę. — To mówiąc zagwizdał na swoim służbowym gwizdku i natychmiast jak spod ziemi wyrosło przed nami dwu przejętych swoją funkcją malców. Dźwigali pokaźną torbę wyładowaną po brzegi. Pulpet wyciągnął z niej zgrabny pakiecik. — To jest komplet dla ciebie — powiedział. — A co robić z żonglerami? — Żonglerów namawia się do ćwiczeń na świeżym powietrzu, z dala od wszelkich szyb, i wyprowadza się ich tam w razie potrzeby. Poza tym, co jeszcze ważniejsze, wręcza się im nietłukące talerze z tworzyw sztucznych, by mogli nieszkodliwie rozładować swoje kuglarskie pasje. W tej paczce, którą dostałeś, znajdziesz także takie właśnie talerze. Co do akrobatów, sprawa jest trudniejsza i wymaga długofalowego działania, także psychologicznego. Próbujemy ich zająć sportem i zachęcić do uprawiania gimnastyki akrobatycznej. W tym celu organizujemy pokazy tej dyscypliny w sali gimnastycznej naszej szkoły. Występują zawodnicy naszego szczepu oraz ci, którzy osiągnęli już jakieś wyniki w klubach. W ten sposób nasi maniacy widzą, że nie tylko w cyrku, ale również w szkole i w klubach sportowych mogą zaspokoić swoje ambicje wyczynowe. To byłoby na razie chyba wszystko — powiedział Pulpet. — Pamiętaj tylko, żeby podczas akcji zachowywać się normalnie i nie zwracać na siebie uwagi. Przypominam ci, nasza akcja jest tajna. Nikomu ani słowa. — Ale właściwie dlaczego tajna? — To, niestety, konieczne. Gdyby Okulla dowiedziała się, że coś takiego istnieje, od razu zażądałaby sprawozdań. Ona musi się wtrącać do wszystkiego. Na pewno by nas najpierw pochwaliła, a potem od razu wymyśliła dla nas regulamin oraz uszczęśliwiła nas „wytycznymi dla służby porządkowej”. Zaprowadziłaby swoje porządki, kazałaby meldować o każdym najdrobniejszym przypadku cyrkomanii i zapisywać nazwiska delikwentów. Rozumiesz, że na to nie możemy w żaden sposób pójść. — Jasne. — Wszystko straciłoby swój smak. Rzecz stałaby się przeraźliwie nudna, raczej męcząca i przykra. Rozumiemy się? — Tak. — Więc zapisuję cię. Bardzo liczę na ciebie, Żaba. I że w ogóle pomożesz mi w organizacji. Ty masz staż i doświadczenie organizacyjne, Żaba. — Czy to jest ta moja szansa, o której mówił Szymon? — zapytałem. — Tak — odparł Pulpet. — Okulla uważa cię za niebezpiecznego faceta. Więc teraz będzie cię obserwować ze zdwojoną uwagą, no, bo wiesz, cyrkomania. A ty jej możesz zafundować duże zdziwienie gogiczne. Bo nie tylko nie ulegasz cyrkomanii, ale jeszcze działasz pozytywnie. Możesz wywołać u niej duże zdziwienie gogiczne, a nawet wstrząs. Okulla jest podatna na takie wstrząsy. Mówi potem: „Nie uwierzą państwo, jakiego doznałam wstrząsu, kiedy się okazało, że to czarne było białe, że to me było be”, czy coś w tym stylu, rozumiesz. „Doznałam objawienia: Żabny jest do uratowania. Zresztą zawsze miałam takie przeczucie. Intuicja mnie nie zawiodła...” No i zmienia front w stosunku do ciebie. I wszystko jest cacy. — Myślisz? — No, niezupełnie wszystko — chrząknął Pulpet. — Na razie nie możesz być zastępowym, w ogóle nie możesz mieć żadnej oficjalnej funkcji. Okulla by stanowczo zaprotestowała, ale myślę, że nie lecisz na funkcje. Największą frajdę sprawia bezinteresowna praca... — Myślisz? — rzecz nie wydała mi się bynajmniej ani udowodniona, ani oczywista. — Nie możesz mieć żadnych wątpliwości, co do tego — odparł stanowczo Pulpet. — Ale pamiętaj, sprawę traktujemy poważnie. Muszę wiedzieć, że przynajmniej przez te parę najbliższych dni będziesz uchwytny. — Przez parę najbliższych dni będę na pewno. — Tylko bez pomysłów, Żaba — zastrzegł się Pulpet. — Pamiętaj! Żeby ci znów do głowy nie przyszedł jakiś pomysł. — Boisz się moich pomysłów? — uśmiechnąłem się krzywo. — To nie jest czas na pomysły. Wydaje ci się, że jesteś mądry, Żaba, ale ty nie jesteś specjalnie mądry. W klasie, między Ciesiami i Męckimi, może się czujesz jak ryba w wodzie, ale świat się nie kończy na klasie, świat jest o wiele większy, Żaba, i trudniejszy. Nie wiem, czy kiedy o tym pomyślałeś? — Popatrz... co ze mnie za tuman. Chyba nigdy nie pomyślałem — zrobiłem naiwną minę. — Znów się zgrywasz, Żaba. Ja ci dobrze radzę, a ty się zgrywasz. To jak, możemy współpracować? — Chyba powinniśmy mimo wszystko spróbować — rzekłem. — Czy ty masz w ogóle dobre chęci? — Co ci po moich deklaracjach. Popracujemy, to się przekonasz. Powiedz mi lepiej coś na temat tych pomysłów. Nie bardzo cię zrozumiałem. Chcesz, żebym przestał myśleć? — Wiesz dobrze, o co chodzi. W twoim łbie lęgną się różne pomysły jak robaki. Skrzywiłem się urażony porównaniem. — Nie mam wpływu na wylęg tych robaków — rzekłem chłodno. — Niech ci się lęgną, ale nie musisz ich pokazywać. — To co mam robić, jak mi się wylęgną? — Jak ci ich żal, możesz je sobie zapisywać. — Zapisywać?! Myślisz, że to mi wystarczy? — skrzywiłem się. — Nie jestem poetą i nie mam takich ambicji. Chcę być człowiekiem czynu. — Jeśli ci zapisywanie nie wystarcza, możesz mi o nich opowiadać — zgodził się łaskawie Pulpet. — Ja ci zawsze powiem, czy możesz z jakimś pomysłem wyskakiwać — urwał, bo na korytarzu rozległ się głośny gwar. Zbliżała się do nas paczka dziewcząt ze wzburzoną Julitą Wynos na czele. — To niesłychane — mówiła z wypiekami na policzkach. — Musisz interweniować, Jacek. Wyobraź sobie, Okulla mnie wyznaczyła do drużyny na zawody międzyszkolne. I do tego mam startować w geografii! Przecież ja w geografii jestem zupełna noga! — Czy Okulla o tym wie? — zapytał Pulpet. Julita stropiła się. — Ona mnie uważa za dobrą w każdym przedmiocie. Już raz wpakowała mnie do kwizu historycznego. No, owszem, lubię historię, ale nie jestem aż tak obkuta, żeby się maglować z jakimiś niesłychanymi kujonami, co znają na pamięć wszystkie daty! Ledwie się wywinęłam, groziła nam straszna kompromitacja, na szczęście był też Suplicjusz, on jest genialny i jakoś wyciągnął drużynę, ale ja nie chcę już przeżywać po raz drugi tego napięcia i strachu! Co będzie, jak zostanę bez Suplicjusza? Zresztą... no... cyrk przyjechał i nie mam zamiaru wkuwać ani dziś, ani jutro. — Rozumiem. — Poza tym jestem przecież w patrolu BHC. — BHC? — Nie wiesz? Przecież sam to wymyśliłeś. Bezpieczeństwo i Higiena Cyrkowa. Tak nazwałyśmy to nasze pogotowie. Dlaczego Okulla zawsze musi wybrać mnie? — Pewnie masz zwyczaj uczyć się na pokaz! — krzyknął Złośliwy Miecio, który jak zwykle, gdy coś się działo, od razu był na miejscu. — Ja, na pokaz! — oburzyła się Julita i spojrzała na Złośliwego Miecia z głęboką pogardą w zimnych, zielonych oczach. — Zawsze lubisz pokazywać się z lepszej strony. W gruncie rzeczy uważam cię za oszustkę. Tak samo w nauce. Udajesz, że więcej umiesz, niż to jest w rzeczywistości. — Zamknij się, Mieciu! Co cię napadło! — odepchnąłem go zdumiony jego agresywnością. — Ty też... ty też — warczał — ty też zachwycasz się Julitą Wynos. Wszyscy się zachwycacie. No, to przekonacie się niedługo, jaka ona naprawdę jest! Bardzo dobrze, niech występuje w tym kwizie, niech wkuwa! To będzie dla niej kara! Mogła nie podskakiwać. Mogła nie mydlić oczu. A ona uwielbia pozory... pozorowana nauka... wystudiowane zachowanie... Ja mam taką zasadę. Nie pokazuję wszystkiego, co umiem. Wolę być niedoceniony. I mam spokój. Nigdy nie poproszą mnie do kwizu. Więc czemu mam żałować Julity? Sama sobie nawarzyła tego piwa! — On jest zły na mnie — rzekła ze sztucznym spokojem Julita — bo nie chciałam być z nim w jednym patrolu! W ogóle nigdy i nigdzie nie chciałam z nim mieć nic wspólnego. I kiedyś, dawno temu, kiedy mi zrobił jeden ze swych niezwykle dowcipnych kawałów, wygarnęłam mu prosto z mostu, co myślę o jego poczuciu humoru! W ogóle nie wiem, jak wy możecie go tolerować. To jest zwyrodniały, mały sadysta! Atmosfera zrobiła się ciężka. Pomyślałem, że nasza tak na pozór spokojna szkoła pęcznieje od ukrytych konfliktów. Pulpet przez chwilę chrząkał zakłopotany. — Idź, Mieciu — rzekł wreszcie. — I nigdy nie wyskakuj przy mnie z czymś takim. — Nie chcesz, żebym mówił prawdę! — zaperzył się Miecio. — Ja tylko byłem szczery. — Prawda nie jest taka oczywista, jak ci się zdaje. Po prostu wypowiadałeś raczej swoje poglądy. I chciałeś nam je narzucić. Ale nie uważam, żeby to była stosowna pora, nie mówiąc już o formie — rzekł Pulpet. — Dlatego mówię ci, spłyń, pókim dobry! Złośliwy Miecio spłynął. — A tobie też pewnie nie dogodzę — zwrócił się Pulpet do Julity. — Kwizy zostały już dawno zaplanowane i nikt ich nie odłoży. — Ale dlaczego ja? Och, Pulpet, zrób coś — jęczała Julita. — Okulla tak się z tobą liczy! — Nie bądź śmieszna! — zasapał Pulpet. — Z powodu cyrku Okulla nigdy nie zwolni cię z tej geografii. Nawet nie można jej wspominać. Wiesz, co ona myśli o cyrku! Ledwie ją uprosiliśmy, żeby zgodziła się podpisać zamówienie zbiorowe na bilety dla szkoły. — Ja ci poradzę — powiedziałem. — Idź do Okulli i powiedz to, co powiedziałaś nam, czyli że jesteś „zawyżona w opinii” i że z geografii jesteś „noga”. — Nie mówisz chyba poważnie! — Julita zmarszczyła wielkie brwi. — Poważnie. — Czy to wpływ Złośliwego Miecia? — zapytała ironicznie. — Bynajmniej. — No, to chyba nie znasz dobrze Okulli, jak mi proponujesz z czymś takim iść do niej. Wiesz, co by się stało? Najpierw by w ogóle nie uwierzyła i pomyślałaby, że to skromność przeze mnie przemawia. A gdybym ją w końcu w jakiś sposób przekonała, to na pewno usłyszałabym taką radę: „Nie umiesz geografii? Nic straconego. Jesteś przecież zdolna. Weź książkę, atlas i posiedź kilka dni, a uzupełnisz braki bez wątpienia, moja droga Julito”. Znajdź lepsze wyjście! — W takim razie widzę tylko jedno, ale radykalne. Pleć głupstwa na tym kwizie. Zawal sprawę z kretesem! Możesz być pewna, że na drugi raz nikt cię nie wystawi! — Jesteś cyniczny — powiedziała Julita. — Zawsze podejrzewałam, że to, co mówią o twoich genialnych pomysłach, Żaba, to lekka przesada. Z półpiętra rozległ się szyderczy śpiew Miecia: Na zielonej Ukrainie Gdzie murzyński żyje lud, Tam gdzie rzeka Wisła płynie Stał się pewien dziwny cud... — No, i taka jest rzeczywistość — rzekła z goryczą Julita. — Niby drużyna i paczka, a w końcu człowiek zostaje sam ze swymi kłopotami! — Mogę cię przepytać z geografii — zaofiarowałem się wspaniałomyślnie. — Pół godziny co drugi dzień. Więcej nie wydolę. — Dziękuję. Nie skorzystam — rzekła Julita i odmaszerowała z godnością. Pulpet chciał odsapnąć z ulgą, ale jeszcze nie dane mu było, sunęła bowiem do nas uśmiechnięta przyjaźnie Beata Becka. — Mam dla ciebie propozycję, Pulpeciku — zawołała z daleka. — Może nie teraz? — Pulpet próbował się wycofać. — Tylko teraz! — O co chodzi? Uprzedzam cię, że jeśli chcesz się uchylić od kwizu, to ja nie mam czasu. — Nie chcę się uchylić, Pulpeciku! — rzekła Beata. — A to ciekawe — Pulpet spojrzał na nią zaskoczony. — Więc po co przyszłaś? — Przyniosłam ci te pytania. — Mnie? Pytania? Jakie pytania? — Pytania, które będą na turnieju! — Znasz pytania kwizowe z geografii? — osłupiał Pulpet. — Wszystkie! — Co to znaczy?! Wykradłaś? — Cóż to za posądzenia! Pani mi dała. — Jak to ci dała? — Żebyśmy mogły się nauczyć. Pani powiedziała, że w ten sposób możemy się lepiej przygotować i kwiz będzie na wyższym poziomie. — Niesłychane! Znów robią z tego szopkę! Znów dostarczają protez i kul jak dla kalek. Poproś panią — zadrwił — żeby jeszcze dostarczyła ci odpowiedzi. Wtedy kwiz będzie na pewno na najwyższym poziomie! A może już znasz odpowiedzi? — Nie znam. — Jaka szkoda! Ależ to prawdziwy dramat! Trzeba będzie samej ruszyć głową! — Nie kpij, Pulpeciku. Z kpinami nie jest ci do twarzy! Głową to ruszysz ty. Masz tutaj kartkę z pytaniami, tu długopis i do dzieła! — Co takiego?! — Powiedziałam dziewczynkom: nie przejmujcie się niczym, kochane. Żadna Angola, Uganda czy Pernambuco nie będą groźne, bo Pulpet całą geografię ma w małym palcu u nogi. No, chodź, siądź na chwilę i zrób, o co cię proszę! — Ani mi się śni! — ryknął Pulpet. — Ja miałbym maczać palce w tej załganej imprezie?! O, nie! Nie namówisz mnie do tego! — bełkocząc ze wzburzenia pod nosem i wykrzykując niezrozumiałe słowa wbiegł na schody i zniknął nam z oczu. Zostałem sam z Beatą. — Co mu się stało? — zapytała zdziwiona Beata. — Zawsze był taki spokojny i rzeczowy. — No, cóż, po prostu dziś... dziś stracił spokój — odpowiedziałem. — I co ja teraz zrobię? — jęknęła zmartwiona Beata. — Mogę ci poradzić tylko to, o czym niedawno mówiła Julita: „Weź książkę do geografii i atlas, usiądź na parę godzin”. — Dziękuję. — Nie odpowiada ci to? — Zupełnie mi nie odpowiada! — Nie pasjonuje cię geografia. — Raczej nie. — Więc zostałaś niewłaściwie wytypowana. — Chyba tak. — A zatem zaszła pomyłka. Jestem zdania, że kwiz jest rodzajem zabawy i powinni w nią bawić się tylko ci, którzy się tym pasjonują. — Więc, co mi radzisz? — Mam proste rozwiązanie. Julita nie chciała z niego skorzystać, ale może ty... — Mów! W tej samej chwili zabrzmiał dzwonek. — Załatwimy to na drugiej przerwie — powiedziałem. ROZDZIAŁ XIII PRZEŻYWAM WSTRZĄS LUDYCZNY Żeby spokojnie porozmawiać, poszliśmy do świetlicy. O tej porze, to znaczy koło południa, świetlica jest prawie pusta. Zaledwie kilkoro pierwszaków zbija bąki czekając, aż matka, ojciec, babcia lub inne wcielenie opieki domowej zabierze ich do chaty. Rzecz jasna, czekają tylko ci, którzy sami nie potrafią jeszcze trafić do domu, albo ci, u których o tej porze nikogo w domu nie ma. Potem, o pierwszej i drugiej, czekających jest coraz więcej, dochodzą drugacy i trzeciacy, a także kilku ze starszych klas, więc nieraz dwudziestu i trzydziestu czeka, bo nie ma gdzie się podziać; nawet do piątej godziny niektórzy czekają. Ale teraz było ich tylko czworo. — Hej, mikrusy — powiedziałem — przez pięć minut będziecie chodzić na palcach, ma być cicho jak w trupiarni, zrozumiano? — Będziesz podrywał? — zapytał mnie jakiś wypłosz z odstającymi uszami, patrząc to na mnie, to na Beatę. — Za bardzo jesteś przemądrzały. Lepiej zajmij się własną zabawą — zdenerwowałem się. — No, szybko, słyszałeś, co powiedziałem? — Dobra, dobra, już idę — wypłosz odsunął się niechętnie. — Siadaj — powiedziałem do Beaty. — Myślisz, że to naprawdę da się załatwić od ręki? — zapytała Beata siadając przy stoliku pod oknem. — Tak bym chciała iść do tego cyrku. — Jasne, że da się załatwić. Nie martw się nic. Za godzinę będziesz zwolniona od wszystkiego, a za dwie będziemy zasuwać na przedstawienie! — Ty też się wybierasz? — Jasne. Też pytanie! — Myślałam, że masz mecz — Beata spojrzała na mnie badawczo. — Mecz? Jaki mecz? — No, nie wiem... Może nie mecz, ale trening. Przecież codziennie masz trening tenisowy na kortach. — Ach, o to ci chodzi — skrzywiłem się. — Nie, dzisiaj nie mam. Na razie — chrząknąłem zakłopotany i utknąłem. — Co na razie? — Na razie nie mam treningów. To znaczy chwilowo przerwałem. — Jak to przerwałeś? Ty? Co się stało? Przecież szalałeś na tym polu. I zaraziłeś pół szkoły swoim szaleństwem. — Niezupełnie ścisłe — powiedziałem. — Szalał wasz idol Bułanek, a ja byłem tylko ofiarą jego szaleństwa. Biedak jest teraz w szpitalu. — Ale ty go przecież namówiłeś! — Moja droga Beatko — powiedziałem — już Ewa nie mogła przewidzieć, jakie wynikną straszne hece z tego, że namówiła Adama do skosztowania nowej odmiany jabłek w trosce o racjonalne odżywianie. Każdy dietetyk ci powie... — Och, nie wykręcaj się Ewą. Nie powiesz mi, że nie mogłeś powstrzymać Bułanka. A propos, czy to prawda, że przyprawiłeś go o ciężką chorobę? — Błagam cię — zasapałem z oburzenia — dementuj te wstrętne plotki rozpuszczane przez moich wrogów! Sama widzisz, narzekasz, że masz kłopoty, ale prawdziwe kłopoty to mam ja... Mogę nawet powiedzieć jak bohater jednej książki: „kłopoty to moja specjalność”. — Biedaku, czy mogę ci w czymś pomóc? — Nabijasz się ze mnie. — Wcale nie. — Chciałabyś naprawdę mi pomóc? — spojrzałem zaskoczony na Beatę. Była poważna, a jej oczy nabrały nowego, zupełnie niezwykłego, ciepłego i złocistego koloru. Tak mi się przynajmniej zdawało, bo szczerze mówiąc, do tej pory nie zaglądałem jej w oczy. — Gdybym tylko wiedziała jak — rzekła Beata. — Myślisz, ze potrafię? — Na pewno potrafisz — odpowiedziałem wciąż jeszcze zaskoczony. — Ale muszę cię uprzedzić, że moje kłopoty są zaraźliwe, uważaj, żeby nie przyczepiły się do ciebie. — No tak, oczywiście, domyślam się. Ktoś taki jak ty nie może mieć zwykłych kłopotów. — Zgadłaś, ale zanim ruszymy moje kłopoty, załatwimy najpierw twoje. — Jak to chcesz zrobić? — Trzeba złożyć oświadczenie — powiedziałem. — Kto cię wyznaczył do kwizu? — Pani od geografii. — Kocia? — Tak, pani Kocka. — No, więc złożysz odpowiednie oświadczenie przed Kocią. — Coś ty?! — przestraszyła się Beata. — Przecież Kocia... — Wiem — przerwałem — Kocia myśli, że jesteś najlepsza z geografii. No cóż, trzeba ją wyprowadzić z błędu. — Jak to sobie wyobrażasz?! — Zwyczajnie. Powiesz Koci, że zaszła pomyłka, że owszem, uznajesz geografię, ale byłabyś szczęśliwsza, gdybyś nie musiała jej wkuwać. — Jak ja mogę coś takiego powiedzieć?! Oszalałeś? — Nie bój się. Powiemy to ładnie. No, na przykład: „Beata jest jeszcze białą, nie zapisaną kartą jak Antarktyda, choć niewątpliwie kryje w swym wnętrzu bogactwa. Poczekajmy jeszcze dwa lata, niech odkryje w sobie pasje badawcze, a na razie dajmy jej spokój! Nie czuje się na siłach skrzyżować szpady z fanatykami wiedzy, z różnymi maniakami geograficznymi, proszę pani”. — Ja tego nie powiem za żadne skarby! — oświadczyła przerażona Beata. — Mogę za ciebie złożyć to oświadczenie. — Ty? Odważyłbyś się? — Czemu nie? Mnie już nic nie zaszkodzi. Wiesz, że jestem na pozycji zerowej. Ale wolałbym, żebyś była obecna, kiedy będę przemawiał do Koci. Kocia mogłaby nie uwierzyć, że działam w twoim, imieniu. — No, dobrze. To chodźmy zaraz — zdecydowała Beata. — Chodźmy — powiedziałem. Mieliśmy mały łut szczęścia. Pani Kocka była akurat w pracowni i w towarzystwie dwu uczennic z kółka geograficznego wybierała przeźrocza do wyświetlania na lekcji. — My do pani w ważnej sprawie — powiedziałem głośno na progu. — Przyjdź po lekcjach — powiedziała Kocia z oczami wlepionymi w przeglądarkę. — To jest pilne! — powiedziałem. — Kwiz może przez to nawalić, proszę pani. Beata się zupełnie nie nadaje. — Co to za jakieś banialuki? — Jak banialuki, to my idziemy, ale będzie kompromitacja na kwizie, proszę pani. — Powiedziałam, przyjdźcie po lekcjach. — Dzisiaj nie będzie to możliwe z powodu cyrku. Pani dyrektor powiedziała, że nas zwalnia z ostatniej lekcji i cała szkoła maszeruje do cyrku. Ale jak pani jest zajęta, to my przepraszamy. Chodź, Beata. — Nie, zaczekajcie — pani Kocka znalazła nagle czas. Odsunęła przeglądarkę i powiedziała: — Mówcie, o co chodzi, tylko szybko. — Niech pani odprawi te lizuski, to znaczy, chciałem powiedzieć asystentki. Mamy sprawy czysto osobiste. — Nie podobasz mi się, Żabny — powiedziała pani Kocka. — Przykro mi, proszę pani, ale może to tylko chwilowe. — Chwilowe? — Pracuję nad wyrobieniem sobie lepszej opinii. — Jakoś tego na razie nie widać. — Nie idę na tanie efekty, proszę pani. Beata wlepiła we mnie przerażone oczy. Ale jeśli myślała, że Kocia wyrzuci mnie za drzwi za tę mowę, to przeliczyła się. Kocia popatrzyła na mnie uważnie, a potem uśmiechnęła się pod nosem. — No dobrze, Żabny. Porozmawiamy. Wyjdźcie, dziewczynki, na pięć minut. Pięć minut ci wystarczy, Żabny? — Chyba tak. — Więc siadajcie. Usiedliśmy. — Dużo się już mówi o tobie, Żabny. Chyba za dużo. Nie uważasz? — powiedziała Kocia. — Uważam. — I zdaje się tym razem też zabierasz głos w nie swojej sprawie, o ile się nie mylę, nikt przecież nie był na tyle nierozważny, żeby cię wytypować do konkursu. — Na szczęście nikt — odparłem nie zmieszany. — Ale wytypowano Beatę. — Więc w jakim charakterze tu przychodzisz i mówisz za nią. Adwokata? — Po prostu kolegi. — Czy Beata nie może mówić za siebie? To inteligentna dziewczynka. — Czasem trudno jest mówić we własnej sprawie nawet inteligentnym ludziom. Więc jeśli pani pozwoli, że ja... — No, dobrze, mów! — westchnęła zrezygnowana Kocia. — Beata chciała przeprosić panią. — Co takiego? — Przeprosić... — Ale za co?! — Że robiła zbyt dobre wrażenie jako... jako uczennica geografii. — Niesłychane! Doprawdy pierwszy raz słyszę coś podobnego! — Niestety, to doprowadziło do przykrej pomyłki. — Czyżby?! — Ona nie powinna brać udziału w tym kwizie! To znaczy nie czuje się na siłach... Nie nadaje się... Jej wiadomości... — Jej wiadomości są dostateczne — dokończyła ostro pani Kocka. — Nawet gdyby tak było, to jeszcze nie wystarczy. — Nie bardzo rozumiem. — Zaraz to pani wytłumaczę. Żeby wygrać kwiz, trzeba... trzeba przede wszystkim chcieć, bardzo chcieć... — Ach, nareszcie powiedziałeś coś do rzeczy! Więc jej się po prostu nie chce! — Potrzebna jest zawziętość, proszę pani. — Chcesz powiedzieć — pasja! — O właśnie, pasja! — I sądzisz, że Beacie tego brakuje. — Właśnie. Zdaje się, że pani to dobrze rozumie. Beata jest.. Beata jest jeszcze białą, nie zapisaną kartą, jak Antarktyda. — Ależ ty jesteś niemal poetą, Żabny! — Nie wiem, może to głupie, ale chciałem jak najlepiej wytłumaczyć. Beata nie odkryła w sobie jeszcze żadnej pasji, żadnego specjalnego zamiłowania. Poczekajmy jeszcze z rok, ze dwa lata, może odkryje w sobie pasję badacza i wtedy... — Mój Żabny, ładnie bym wyglądała, gdybym chciała czekać, aż w moich uczniach odezwie się jakaś pasja — roześmiała się smutno pani Kocka. — Niestety, szkoła to jest taki karmnik, gdzie każdy ptak musi dzióbać, czy ma apetyt, czy nie. — Tak... oczywiście — przytaknąłem spiesznie — pani ma rację. Nie można czekać, każdy musi dzióbać, do dzióbania nadaje się każdy ptak, ale kwiz to jest pojedynek orłów, dzióbacze nie mają tam czego szukać, ja tak to sobie wyobrażam. Wszyscy tak sobie wyobrażają. I nie chcemy patrzeć na nędzne pojedynki dzióbaczy. Chcemy patrzeć na orły, chcemy je podziwiać, zazdrościć im i próbować je naśladować. Pani Kocka spojrzała na mnie stropiona, a może tylko tak mi się zdawało. — Uważasz, że... że Beata nie jest jeszcze orłem? — zapytała. Rozłożyłem bezradnie ręce, a Beacie nareszcie zebrało się na odwagę. — Jestem tylko dzióbaczem, proszę pani — wyznała pośpiesznie, acz wstydliwie. — Naprawdę, bardzo mi przykro i wstyd, ale jestem tylko dzióbaczem. Nisko latam, proszę pani. — Pięknie. Nie ma co, pięknie! Moja najlepsza uczennica w ósmej b jest dzióbaczem! — Kocia próbowała żartować, ale zauważyłem, że wznieciliśmy w niej niepokój gogiczny. — Sami widzicie — dodała markotnie — jak ja wam mogę przygotować pojedynek orłów, skoro nawet Beata przyznała, że nisko lata? W klasie ósmej b nie ma orłów. Tak wygląda prawda. — Przepraszam, ale nie zgadzam się — powiedziała Beata. — To... to pogląd zbyt pesymistyczny. — Czyżby? A kto jest według ciebie orłem? — Orłem z geografii jest Pukała — odparła bez namysłu Beata. — Ten Pukała? — zdziwiła się Kocia. — Nonsens! Przecież to leń patentowany, nieuk! A do tego łobuz! — On jest leń, proszę pani, bo nie chce mu się uczyć tego, co go nie interesuje, jego interesują tylko podróże, on zbiera pocztówki z całego świata i ma mnóstwo książek i zna na pamięć wszystkie rzeki i góry i nawet najmniejsze wyspy. — Nigdy nie zabiera głosu podczas lekcji — powiedziała zaskoczona Kocia. — Nigdy bym nie podejrzewała, że jego interesuje geografia. To przecież taki trójkowy uczeń! — Bo jemu nie zależy na stopniach. Zresztą jest słaby w innych przedmiotach i ma kiepską opinię, a opinia jest zaraźliwa. Więc może pani nie zwróciła na niego uwagi — wyjaśniłem. — Myślicie, że jego można wziąć do kwizu? — Jasne! Głowę za niego daję. — Co mi po twojej głowie — rzekła zaaferowana Kocia. — Ale jak położy nam kwiz?... No, to ja się już nie pozbieram. Wystawienie Pukały do kwizu, to będzie duża sensacja. Nie wiem, czy pani dyrektor się zgodzi. — Pani dyrektor Okulczycka zawsze była za aktywizowaniem młodzieży — zauważyłem głośno. — Pani dyrektor Okulczycka zaktywizowała nawet Ciesielskiego. Naprawdę pani nic nie ryzykuje z Pukałą. Pani może z nim porozmawiać i przekonać się, że to jest chodząca geografia encyklopedyczna... to jest chciałem powiedzieć encyklopedia geograficzna. — Tylko żeby to nie wyglądało, że pani go egzaminuje i pyta na stopnie — przestrzegła Beata. — Bo to go może spłoszyć. On zaniemówi z samego wrażenia. Niech pani z nim porozmawia o podróżach, żeby się nie skapował. — Chyba mnie przekonaliście — powiedziała Kocia. — No dobrze, spróbujemy tego Pukałę, przyjmuję twoją rezygnację, Beata. Jesteś wolna! Beata stała przez chwilę oszołomiona. — Mnie naprawdę przykro... — wykrztusiła wreszcie. — W porządku, zmiataj! I ty też, adwokacie! — zwróciła się do mnie. Rzuciliśmy się do drzwi. — Jeszcze jedno — zatrzymała nas na progu. — Dziękuję za szczerość. Beata zaczerwieniła się i bełkocząc coś pod nosem wypadła na korytarz. Ja za nią. — O, Boże! — przycisnęła rękę do piersi. — Co za straszne przeżycia. Myślałam, że padnę trupem ze wstydu. Dostałam chyba nerwicy serca jak moja mama. Najgorsze było z tym „dzióbaniem”. — Ale przełamałaś się w końcu. — Tak... tak... i to jest wspaniałe... Czuję się teraz taka wolna! Taka wolna... Wiesz, pani Kocka jest fajna. — Tak, ona jest na dość dobrym poziomie — oceniłem powściągliwie. — Duży sukces, Żaba! — Tak, wszystko nam poszło jak z płatka. — I do tego wrobiliśmy Pukałę — zaśmiała się nieco złośliwie. — Nie wiem, czy go wrobiliśmy. On ma w sobie żyłkę zawodniczą. Wiesz, on może kosić w takim kwizie — zauważyłem zamyślony. — Miałaś dobry pomysł z tym Pukałą. Kto wie, czy nie zrobiłaś mu prawdziwej, życiowej przysługi. — Życiowej? — To go może ustawić na całe życie. Jak wygra ten kwiz, jak nabierze wiary w siebie, jak zasmakuje w takiej walce... ho, ho ... może daleko zajść. Urwałem nagle, bo na korytarzu rozległ się radosny wrzask. Trzasnęły drzwi i zobaczyłem wbiegającego triumfalnie mojego kuzyna Arka. — Hurrrra! Mamy bilety! — obwieścił na cały głos. — Pan Trąbaczewski wywalczył. — Hurra! — cała szkoła zatrzęsła się od radosnych okrzyków. Z kancelarii wypadła Okulla, a za nią Szufla. Szufla była już ubrana jak do wymarszu. Na głowie miała swój nieodłączny kapelusik myśliwski, na grubej szyi wspaniały szal, aparat fotograficzny, tudzież lornetkę teatralną. — Znów drą się jak nieszczęście! Czemu się drzecie tak obrzydliwie? — zapytała Okulla. — Mamy bilety, pani dyrektor — sapał Arek. — Będzie specjalny spektakl dla młodzieży, pan Trąbaczewski załatwił. — A gdzie on jest? Dlaczego nie wróciliście razem? — Pan Trąbaczewski został zabrany, proszę pani. — Zabrany?! Jak to, przez kogo? — przestraszyła się Okulla. — Przez dyrektora Kocembę. Dyrektor Kocemba pomógł panu Trąbaczewskiemu załatwić tę sprawę i obiecał dostarczyć autokar pod szkołę. Pojedziemy wszyscy autokarem fabrycznym, pani dyrektor. — Och, to wspaniale — ucieszyła się Szufla. — Ale pan Trąbaczewski musiał napisać podanie w imieniu szkoły i wypełnić formularz. Na szczęście miał przy sobie pieczątkę. Teraz pojechał z dyrektorem Kocembą do biura fabryki, bo pan dyrektor powiedział, że musi mieć podkładkę na benzynę, bo potem będą go rozliczać z tej benzyny... — Dobrze już, dobrze — przerwała zniecierpliwiona Okulla. — To nas nie interesuje. Powiedz lepiej, na którą godzinę te bilety. — Na godzinę czternastą, pani dyrektor. — Ładna historia! Mówiłam, żeby nie tak wcześnie. — Nie było innej możliwości — powiedział Arek. — W dodatku nie starczyło biletów dla wszystkich, którzy się zgłosili. Pan Trąbaczewski powiedział, że w tej sytuacji pójdą tylko klasy od trzeciej wzwyż. Wśród malców z niższych klas rozległ się jęk zawodu. Niektórzy zaczęli płakać. — Nie mażcie się — powiedział zakłopotany Arek. — Jutro pójdziecie. Pan Kocemba powiedział, że się postara o dodatkowe bilety. I że na pewno uda się przedłużyć pobyt cyrku. Jeśli tylko nie zdarzy się nowy skandal. — Ale, że na czternastą... — martwiła się pani Okulczycka. — To chyba nie ma specjalnego znaczenia, zajęcia kończą się w większości klas o wiele wcześniej — zauważyła Szufla poprawiając szalik na szyi. — To ja już będę wyprowadzać klasy, pani dyrektor. — Stop! Nigdzie pani nie pójdzie. — Dlaczego? — Z powodu godziny. — Moje klasy już kończą zajęcia. Mnie godzina czternasta nie przeszkadza. — Owszem, przeszkadza pani. — Jak to? — A świetlica? Zapomniała pani o świetlicy. Pani ma dzisiaj dyżur z dziećmi. Naprawdę przykro, że pani zapomniała — rzekła Okulla z wyrzutem. Szufla spuściła zawstydzona głowę. Ze swoimi obwisłymi ramionami, ze zgarbionymi plecami, z grzywką równo przyciętą nad okrągłą, różową twarzą wyglądała jak skarcona uczennica ze staromodnej powieści. — Przepraszam, pani dyrektor. Właśnie! Ci malcy ze świetlicy, którzy tam będą do piątej i dla których nie starczyło biletów do cyrku. Wszyscy o nich zapomnieli. Zapanowało nieprzyjemne milczenie. Wiedzieliśmy, że cyrk należał do wstydliwych pasji Szufli. Dwa razy napisała nawet recenzję z jego występów do gazety w naszym mieście. A teraz taki pech! — Ależ to śmieszne — rozległ się nagle głos pana Ostańki. — Koleżanka musi pójść. Sądzę, że któraś z pań woźnych mogłaby panią zastąpić. — Pan ma na myśli mnie? — zapytała zaczepnie woźna Zrywna, która nagle wyrosła przed panem Ostańko jak spod ziemi. — Nie... niekoniecznie panią — spłoszył się nieco pan Ostańko. — Sądzę, że siostra pani... to znaczy... hm... Felicja mogłaby, jako bardziej energiczna, że tak powiem, odporniejsza... — Pan chyba żartuje sobie! — zadyszała z oburzenia woźna Zrywna. — Felicja jest w łóżku, proszę pana! A raczej w łożu. — W łożu? W jakim łożu? — zdumiał się pan Ostańko. — W łożu boleści — oświadczyła woźna Zrywna. — Zawiało ją. — Jak to zawiało?! Nie rozumiem. — Bo pani dyrektor kazała jej siedzieć przy drzwiach i pilnować młodzieży. Od przeciągów ją zawiało, proszę pana. — To przykre... proszę pozdrowić siostrę ode mnie — rzekł szczerze zmartwiony pan Ostańko. — W takim razie, nie widzę innej rady, pani będzie musiała zostać w tej świetlicy. — To niemożliwe — odparła woźna Zrywna i spuściła oczy. — Dlaczego? Woźna Zrywna zaczerwieniła się. — Mam narzeczonego w cyrku. Pobierzemy się, jak tylko skończę studia wieczorowe — odparła woźna Zrywna i zaczerwieniła się powtórnie. — Pani dyrektor rozumie, to artysta. Artyści są bardzo wrażliwi. Gdybym nie przyszła na to przedstawienie... — Rozumiem, narzeczony mógłby mieć żal. — Gorzej, pani dyrektor, ze zdenerwowania mogłoby mu nie wyjść potrójne salto. — Rzeczywiście, nie pomyślałam o tym, moje dziecko. Rzecz mogłaby się skończyć tragicznie. — A poza tym mają przywieźć o tej porze ziemniaki do kuchni szkolnej. — Prawda, na śmierć zapomniałam! — A ziemniaki to sprawa kucharki i kuchennych; ja myślę, pani dyrektor, że kuchenne powinny zostać na ten dyżur. — Kuchenne! — zawołała Okulla. Wbiegła kucharka z pomocnicą. Obie były już w płaszczach i w kapeluszach. Pachniały z daleka wodą kolońską „Kaprys”. — Co to? — Okulla spojrzała na nie zgorszona. — Dlaczego Henia i Jasia już się przebrały? — Idziemy do cyrku, pani dyrektor. — To niemożliwe. Zostaniecie na dyżurze w świetlicy. Poza tym mają przywieźć ziemniaki. — Już odwołałyśmy ziemniaki — oświadczyła kuchenna Henia. — Przywiozą jutro. — A co do świetlicy, to przepraszamy bardzo, ale musi ktoś inny. — Bo my jesteśmy już na afiszu — dodała Jasia. — Wydrukowane. Dużymi literami — uzupełniła Henia. — Jak to „na afiszu”? — Będziemy występować w cyrku, pani dyrektor. — Co takiego?! — Okulla i wszyscy obecni zdębieli na moment. — Zgłosiłyśmy się pierwsze, gdy tylko przeczytałyśmy to ogłoszenie w gazecie. — Ogłoszenie? — Chodzi o numer z udziałem publiczności pt. „Szukamy talentów cyrkowych u ludzi pracy” — wyjaśnił pan Ostańko. — Rzeczywiście było takie ogłoszenie w prasie. — No, właśnie — przytaknęła Henia. — I poszłyśmy na eliminacje. I wstawili nas do programu. — Będziemy jeździć na kucach — oznajmiła Jasia. — Aha — Okulla uznała to za rzecz naturalną. — Widzi pan — zwróciła się do pana Ostańki — Jasia i Henia nie mogą zostać. One muszą wystąpić w cyrku. Tylko pamiętajcie, moje drogie — zwróciła się z powrotem do kuchennych — nie dajcie się ponieść sukcesom na arenie! Praca z młodzieżą jest najważniejsza! Młodzież to nasz skarb większy od najpiękniejszych kuców! — Będziemy pamiętać, pani dyrektor! Praca z młodzieżą jest najważniejsza! — wykrzyknęły kuchenne i wybiegły uradowane ze szkoły. — Widzi pani sama, koleżanko — powiedziała Okulla do Szufli. — Pani musi zostać i poświęcić się. — Widzę... — powiedziała Szufla i zaczęła powoli ściągać z głowy swój niemodny kapelusz, a z szyi szalik i aparat, jak skazaniec, który rozbiera się przed egzekucją. Wszyscy patrzyli na tę scenę w milczeniu i współczuli głęboko Szufli. Ja też patrzyłem i pewna myśl przyszła mi do głowy. Nie, nie dlatego, żeby mi było żal Szufli. Z Szuflą i Fetyszystą od początku byłem w tej budzie na wojennej ścieżce. Nie przypadli mi do gustu. Jeszcze dużo wody w Wiśle upłynie, zanim będę żałował jakiegokolwiek goga w tej okropnej budzie. Bardziej już żałowałem tych malców w świetlicy. Byłem niemal pewny, że te godziny z Szuflą na dyżurze nie będą przyjemne dla malców. Nawet jeśli Szufla się opanuje i nie wyładuje się na nich za zawód, który ją dzisiaj spotkał, to zapędzi ich do odrabiania lekcji albo do nudnych lektur. Nie będzie biegania, ćwiczeń cyrkowych, wyścigu tresowanych prusaków, perskiego jarmarku ani handlu znaczkami! Smutno będzie w świetlicy, za to bardzo grzecznie. Ale myśl, która przyszła mi do głowy, właściwie nie miała z tym nic wspólnego. Nie będę wstawiał bajeczek dla grzecznych dzieci. Po prostu postanowiłem zrobić coś niezwykłego, żeby wszyscy tutaj wytrzeszczyli oczy. Postanowiłem ich zaskoczyć. Już dawno mnie to korciło. Zaskoczyć ludzi czymś niezwykłym. Niestety nie miałem okazji... no i nie miałem odwagi, ale teraz... Teraz wiedziałem już, że to zrobię. Spojrzałem na Szuflę. Kończyła właśnie rozbieranie ściągając z szyi lornetkę. W tym momencie na korytarz wpadł Fetyszysta wymachując zwycięsko wielkimi girlandami niebieskich i różowych biletów. Wpadł i zastygł nieruchomo na widok tragicznej pozy Szufli. — Co pani robi?! — wykrzyknął. — Pani Maria się poświęca — odparła Okulla. — Co takiego?! — Pani Maria poświęca się dla młodzieży i niech pan nie broni jej przed tym poświęceniem! Zgodnie z harmonogramem wypadł jej dzisiaj dyżur w świetlicy. — Nie, pani dyrektor musi ją zwolnić... Czy pani dyrektor wie, jaki jest stan psychiczny pani Marii?! — wybuchnął Fetyszysta. — Pani Maria potrzebuje silnych wstrząsów ludycznych, że tak powiem. — Ludowych? — Ludycznych. To stanowcze zalecenie lekarza. Cyrk w jej stanie psychicznym jest najlepszym remedium! Czy naprawdę nikt nie potrafi jej zastąpić? — Ja potrafię — odpowiedziałem głośno wśród zupełnej ciszy. Wszyscy spojrzeli na mnie zaskoczeni. Wszyscy: Szufla, Fetyszysta, woźna Zrywna, pan Ostańko, wszystkie dziewczyny i chłopcy, nawet Beata. A najbardziej zaskoczyłem Okullę. To była duża satysfakcja. Słowo daję, nawet nie przypuszczałem, że to będzie aż taka duża satysfakcja. ROZDZIAŁ XIV JAK WZBUDZIŁEM DRESZCZ GOGICZNY Wiadomo, że nawet podczas lekcji najostrzejszych gogów, nawet podczas najgorszych klasówek cisza w szkole nie jest zupełna, zawsze słychać jakieś szmery, szelesty i szurania, skrzypienie krzeseł, chrząkanie, ocieranie nosów, nerwowy kaszel. Dlatego nagła i zupełna cisza, jaka zapanowała po moim wystąpieniu, wywabiła z pokoju nauczycielskiego resztę belfrów. Wyszli na korytarz zaniepokojeni i patrzyli dookoła oszołomieni z niemym pytaniem na ustach. Pierwsza otrząsnęła się z szoku Okulla, dając raz jeszcze dowód sprawności swych władz umysłowych. — Błazeństwa ucznia Żabnego są dziś wyjątkowo nie na miejscu — powiedziała mierząc mnie surowym spojrzeniem. W gronie gogicznym dopiero teraz rozległy się podekscytowane szepty. Zapewne w wyniku tych szeptów Fetyszysta ośmielił się zabrać głos. — Przepraszam, dlaczego uważa pani oświadczenie Żabnego za błazeństwo? — Bo go znam, panie kolego. A cóż to może być, jak nie błazeństwo? Fetyszysta chrząknął. — To fakt, że uczeń Żabny dał się poznać jako błazen, jednakże pozwolę sobie zwrócić uwagę, że nawet u błaznów zdarzają się czasem odezwania sensowne i propozycje poważne, a pod czapką błazeństwa jakże często kryje się mądrość. Kolega Ciemiężny może przytoczyć przykłady historyczne. Czyż nie tak, kolego Ciemiężny? — Właśnie! — ożywił się nagle historyk, pan Ciemiężny. — Pani dyrektor wspomni Stańczyka, błazna króla Zygmunta. — Ależ kolego! — Okulla spojrzała z naganą na Ciemiężnego. — Nie chce nam pan chyba wmówić, że uczeń Żabny jest Stańczykiem?! — Ja... ja tylko ogólnie na temat błaznów — spłoszył się historyk i wycofał do drugiego rzędu mniej ważnych gogów. — Być może króla Zygmunta stać było na słuchanie błazna — nas nie stać. — Nas nie stać — podchwycił przytomnie polonista, pan Rubaszko. — My mamy napięte programy. — Plany i harmonogramy — rzekł zimno Gepard. — Ależ, drodzy państwo — włączył się matematyk, pan Podlecki. — Pozwolę sobie zauważyć, że dyskusja na temat przydatności błazeństwa jest bezprzedmiotowa, ponieważ bynajmniej nie udowodniliśmy, że w słowach ucznia Żabnego zawarte jest błazeństwo! — Jak to nie udowodniliśmy? Chyba wszyscy się zgodzili, że uczeń Żabny błaznował — rzekł zaskoczony pan Rubaszko. — Ja się nie zgodziłem — przypomniał Fetyszysta i mrugnął czarnym okiem do Szufli. — Ani ja! — pisnęła posłusznie Szufla. — Ani ja — dodał matematyk. — Zawsze protestowałem i będę protestował przeciw arbitralnym sądom woluntarystycznym oraz przeciw osobom płaszczącym się pod nędznym płaszczykiem humanizmu! — Co takiego?! — pana Rubaszkę zatkało z oburzenia. — Ja?! Ja się płaszczę pod płaszczykiem? — Pan się płaszczy! Dawno to chciałem panu powiedzieć — sapał matematyk. — Koledzy, tak nie można! Młodzież słucha! — załamała ręce Okulla. — Ani czas, ani miejsce na podobne dyskusje. I czy w ogóle warto?! — Na głoszenie prawdy zawsze jest właściwy czas i miejsce! — rzekł uroczyście matematyk. — A prawda brzmi tak: pan kolega Rubaszko narzuca nam swoje nie udowodnione sądy! — Przeprowadzanie ścisłego dowodu w sprawach tego typu to przesada matematyczna! — zagrzmiał pan Rubaszko. — Przesada?! To podstawa! — Formalistyczna groteska! My, humaniści, kierujemy się po prostu znajomością ucznia, doświadczeniem, wiedzą o człowieku... Osobiście cenię także niezawodną intuicję pani dyrektor — Rubaszko przesłał promienny uśmiech Okulli. — I dlatego popełniacie tyle błędów! — zaśmiał się szyderczo matematyk. — My? Nigdy, gdy kierujemy się tym, co podpowiada nam głos wewnętrzny. — Głos wewnętrzny?! Cha, cha, cha! — Głos wewnętrzny i talent — rzekł z godnością pan Rubaszko. — Praca nad młodzieżą jest sztuką. Matematyka nie ma tu nic do powiedzenia! Ja wiem, ja to czuję tu! — wskazał na serce gestem poety z pomnika. — Czucie i wiara silniej mówią do mnie niż pańskie szkiełko i oko! — Moje szkiełko? Jakie szkiełko?! — zdenerwował się matematyk. — Pan ma podstawowe luki w wykształceniu humanistycznym! — szydził Rubaszko. — Pan nie umie operować podstawowymi narzędziami pedagogicznymi. Tu zawodzi pańska arytmetyka i algebra, tu nawet zawodzi rachunek całkowy i różniczkowy! Nic się nie sprawdza! Pan nie wykona poprawnie ani jednego działania! — Ja wypraszam sobie! Ja protestuję w imieniu rozumu! — Udowodnię panu nicość matematyki i jej praw, gdy w grę wchodzi młodzież! — Pan mi nie udowodni! — Przyjmuje pan wyzwanie? Proszę bardzo! Niech pan mi powie; uczeń Żabny plus uczeń Ciesielski plus uczeń Kocemba, co to daje w sumie? — Trzech uczniów oczywiście! — wypalił Podlecki. — Trzech uczniów! Pęknę ze śmiechu! Otóż to, otóż to! Drogi kolego, każdy prawdziwy pedagog panu powie, że taki typ jak Żabny plus taki typ jak Ciesielski i taki jak Kocemba to daje w sumie krótkie spięcie, awarię pedagogiczną i bezsenność przez trzy dni! Tu się wartość ucznia zmienia w zależności od powiązań, niczym w alchemicznej retorcie... Na przykład jeden Męcki to jest pół człowieka, prawie zero. Ale dwu Męckich to już dwu do potęgi, a jeszcze jeden to już potęga czwarta i dochodzimy wkrótce do dziesiątych potęg! To jest fenomen energii biologicznej. Pan wie, jak się kumuluje i mnoży energia biologiczna u tych łobuzów?! Zresztą nie tylko u nich. Zdarzają się szlachetne jednostki, które starczą za setki i tysiące. Adam Mickiewicz ocenił siebie skromnie na milion. „Nazywam się milion, bo...” i tak dalej. — To są nędzne sztuczki akrobatyczne. Nie będę dyskutował z kimś, kto operuje pojęciami niewymiernymi, a nawet nieokreślonymi, nadając im dowolną treść, to obraża mnie jako człowieka nauki. Pan jest zaledwie żonglerem słów! Drugorzędnym iluzjonistą! — Pan za to jest nieszczęsnym linoskoczkiem, próbuje pan chodzić na linie logiki matematycznej, tylko, że ona ma pięć metrów i prowadzi donikąd. Na końcu zawsze trzeba zlecieć, panie szanowny, i potłuc się, jak się nie ma skrzydeł humanistycznych, ani nawet skrzydełek jak pan! — Co? Ja nie mam skrzydełek?! — Pan nie jest nawet pingwinem! Pan jest nielotem kiwi! — Ja, nielotem kiwi!... — zbladł matematyk. Obaj adwersarze podniecali się coraz bardziej niezdrowo. Młodzież chłonęła łapczywie każde ich słowo jak zakazany owoc. Bo też wybitnie smakowity i soczysty to był owoc. Zaiste, młodzież rzadko może uczestniczyć w tak zasadniczych i rozszerzających horyzonty myślowe dyskusjach, prowadzonych na tak wysokim poziomie przez tak wybitne, rozgrzane świętym ogniem indywidualności. Co do mnie, byłem mimo wszystko poważnie zaniepokojony. Jestem człowiekiem praktycznym i zawsze boję się konsekwencji. Doprawdy, wcale nie chciałem, by moje niezwykłe oświadczenie spowodowało rozłam w tak jednorodnym dotąd i zdyscyplinowanym ciele, a doświadczenie nauczyło mnie, że i tak w końcu wszystko się skrupi na nas, uczniach. Zastanawiałem się właśnie, co powinienem zrobić, gdy nagle stała się rzecz zgoła niespodziewana. Przez zwarte szeregi gapiów przedarła się Beata i stanęła przed Okullą zaczerwieniona, najwidoczniej walcząc z olbrzymią tremą jak aktor przed pierwszym występem. — Pani dyrektor — wyjąkała. — Czy mogę coś powiedzieć? — Mów! — Tomek Żabny nie błaznował. — Co?! — Tomek Żabny nie błaznował — powtórzyła już niemal całkiem opanowanym głosem. — On mówił poważnie, pani dyrektor! — Nie interesuje mnie twoja opinia. Beata, upokorzona, przygryzła wargi. Myślałem, że się wycofa, ale ona opanowała zmieszanie i powiedziała: — Musi mi pani uwierzyć... ja... ja znam Tomka i... — Proszę, proszę... — Okulla uniosła brwi do góry i wydłużyła twarz aż „do oporu” (jak ona to robi?). — Tego się doprawdy nie spodziewałam. Dziewczynka z taką dobrą opinią, jak ty. Lecz, jak widzę, Żabny nie próżnował i poczynił już większe podboje... Przez audytorium przebiegła fala śmiechu. Zadowolona Okulla ciągnęła dalej: — A więc Żabny znalazł w tobie sprzymierzeńca. Naprawdę zaskakujesz mnie, moja droga. Czy dawno go znasz? — Właściwie... właściwie to dopiero od dzisiaj, ale... — Znakomicie! A więc podbój był nie tylko skuteczny, ale i błyskawiczny. Mogłabyś uczesać się na to konto. Oczu ci nie widać spod tej szopy! Tym razem śmiech gruchnął już jak lawina. Patrzyłem z nienawiścią na te rechoczące gęby. Nigdy im nie daruję tego rechotu! Nędznicy! Czy nie rozumieją, że śmiejąc się teraz, stają po stronie Okulli, że depczą podstawowe zasady koleżeństwa?! Oto z kim ja muszę żyć w jednej klasie, proszę bardzo! Ale przynajmniej wyszło szydło z worka. Teraz już nie będę miał żadnych wątpliwości, jacy oni są naprawdę. Dowiedziałem się. I dowiedziałem się także, jaka jest Beata. To niezwykłe, jak ludzie różnie reagują. Inna dziewczyna słysząc taki, powiedzmy sobie szczerze, generalny śmiech, spiekłaby raka i chciałaby czmychnąć, gdzie pieprz rośnie, a Beata nic... Nawet nie drgnęła jej powieka. Zupełnie jakby ten śmiech wyzwolił w niej jakieś nieznane siły. Odczekała chwilę, aż publiczność się uciszy, spokojnym ruchem odgarnęła z czoła „okropne” włosy i patrząc Okulli prosto w oczy, nie jąkając się i nie czerwieniąc, powiedziała opanowanym, dźwięcznym jak metal głosem: — Przepraszam, pani dyrektor, ale czy mimo moich okropnych włosów nie moglibyśmy wrócić do tematu, to znaczy do dyżuru w świetlicy? Zdaje się, że przede wszystkim chodziło o ten dyżur. Otóż mam pewną propozycję. Olimpijski spokój Beaty i jej rzeczowy ton sprawiły, że gwar na korytarzu umilkł prawie zupełnie. Wszyscy ucichli i czekali z zainteresowaniem, co zaproponuje Beata i jak przyjmie jej śmiałe odezwanie się Okulla. Okulla była wyraźnie zaskoczona. Zmarszczyła brwi, widać było, że nie podoba się jej to, co mówi Beata, ale nic nie powiedziała. Tymczasem Beata ciągnęła spokojnie dalej: — Moja propozycja jest taka: dziećmi w świetlicy zaopiekuję się ja! — Ty?! — Okulla znieruchomiała z wrażenia. — Skoro pani dyrektor nie ma zaufania do Tomka Żabnego... — Tego nie powiedziałam — przerwała pośpiesznie Okulla. — Byłam tylko pewna, że żartuje, ale skoro mówi poważnie, to... to... — Okulla zawahała się — to zmienia postać rzeczy — dokończyła raczej oględnie. — Powiedz jeszcze raz, chłopcze, czy żartowałeś — zwrócił się do mnie Fetyszysta. — Nie żartowałem, proszę pana — odpowiedziałem. — A zatem sprawa byłaby prosta, gdyby... — Fetyszysta zająknął się na moment — gdyby nie problem, czy można zostawić świetlicę z Żabnym. — Zostawić świetlicę z Żabnym?! — powtórzył matematyk Podlecki, a ja z przykrością stwierdziłem, że coś w rodzaju dreszczu wstrząsnęło jego wątłym ciałem. — To jednak byłoby zbyt ryzykowne — wzdrygnął się pan Rubaszko. — Powiedziałabym: przedwczesne — uśmiechnęła się boleśnie Szufla. — Tomek może mieć najlepsze intencje, ale jest jeszcze... — Szufla urwała i chrząknęła dwuznacznie, jeśli tak można powiedzieć. — Jest jeszcze niedojrzały — dokończył historyk, pan Ciemiężny. — Niedojrzały? — skrzywił się Fetyszysta. — Ho, ho, zależy do czego! Moim zdaniem sprawa polega na tym, że on jest nieodpowiedzialny. — Ująłbym to inaczej: Żabny ma pomysły — rzekł pan Rubaszko i wzdrygnął się powtórnie. — Otóż to, proszę państwa, boję się uczniów, którzy mają pomysły! Są, że tak powiem, nie... — Nieobliczalni — podpowiedział Gepard. — Nieobliczalni i, że tak powiem, niepoczytalni. Nieustawialni. Niesprawdzalni. — Pedagogicznie nierozgryzalni — rzekł matematyk kłapiąc szczęką. — Powiedziałbym: niejadalni — zgrzytnął zębami pan Rubaszko. — Nie ma do nich dojścia, są nieprzenikalni. — Nieprzenikalni i nieotwieralni. Patrzyłem przygnębiony. Nie, to nie było złudzenie. Dreszcz wstrząsał ciałem pedagogicznym bez wyjątku. Nikt nie chciał brać mnie na swoje sumienie. Okulla uśmiechnęła się zadowolona. — A więc nie myliła mnie moja intuicja pedagogiczna, kiedy czułam określony niepokój w związku z propozycją Żabnego — powiedziała. — Pani dyrektor ma zawsze niezawodną intuicję — pośpieszył z zapewnieniem pan Rubaszko. — Intuicja pedagogiczna jest najważniejsza — oświadczyła Okulla. — Niewątpliwie, pani dyrektor. — Żabny zawsze budził we mnie niepokój. To tak, jakbym szła mylną ścieżką w dżungli, a w gęstwinie czaił się tygrys... Pan zna ten dreszcz... — Wszyscy doświadczyliśmy tego dreszczu, pani dyrektor. — Przy chłopcach, takich jak Żabny, nie sposób tego uniknąć. — Na szczęście zgłosiła się także Beata Becka — przypomniał przytomnie Fetyszysta. — Sądzę, że co do Beaty nie mamy żadnych zastrzeżeń. Ona nie budzi dreszczu, to znaczy, na razie nie. — Nie tylko nie mamy zastrzeżeń, ale przeciwnie, wszyscy kochamy naszą Beatkę — uśmiechnęła się czule Szufla. — Tak, to solidna uczennica. — Bardzo dobre dziecko. — Ją można zostawić ze spokojnym sumieniem. — Tylko czy da radę z tymi dzieciakami? Tam jest paru rozwydrzonych smarkaczy. Ten Świdzik na przykład stale nosi przy sobie robaki i wypuszcza... — zauważyła Kocia z dużym obrzydzeniem na szlachetnej twarzy. — Dlatego najlepiej będzie, jak zostawimy Beatę przy Żabnym... — zaczął pan Podlecki. — Powiedziałbym raczej: Żabnego przy Beacie — sprostował Fetyszysta. — Po prostu niech zostaną oboje — rzekła z uśmiechem Szufla. — Oboje? — Okulla zmarszczyła brwi. — Żabny i Becka? — na jej twarzy pojawił się wyraz tak głębokiego niesmaku, że aż mnie samemu zrobiło się mdło. Okulla ma twarz nieapetyczną, podobną do nieświeżej, źle wypieczonej buły, a gdy jeszcze na tej nieapetycznej twarzy pojawi się wyraz obrzydzenia, to już doprawdy trudno znieść. Toteż zdecydowałem dać za wygraną i wycofać się czym prędzej z tego przykrego forum, na którym tak obcesowo potraktowano moją szlachetną propozycję i wyrażono mi niedwuznacznie wotum nieufności. Ledwie jednak zrobiłem krok w bok, poczułem, że przytrzymała mnie za ramię czyjaś mocna, koścista ręka. Obróciłem się zaskoczony. To Szufla. Jej bure oczy tym razem patrzyły na mnie przyjaźnie. — Nie rób tego — szepnęła. — Wytrzymaj. To twoja duża szansa. Zostań i pokaż, co umiesz. Więc zostałem. A Szufla głośno zapytała: — Chyba pani dyrektor nie ma zastrzeżeń do nich? Pani dyrektor się nie boi? — Owszem, boję się — odrzekła zimno Okulla. — Boję się, że będą się bardziej zajmowali sobą niż dziećmi! Zapanowała nieprzyjemna cisza. Beata i ja wymieniliśmy znaczące spojrzenia. Tak, to już może się znudzić. Czy złośliwości Okulli nie skończą się nigdy? Nagle rozległ się śmiech pana Rubaszki. — Bardziej sobą niż dziećmi! A to dobre! Pani dyrektor ma zawsze cięty dowcip! Naprawdę doskonały żart! Doskonały żart! Poczułem wdzięczność do pana Rubaszki. Można mu wiele zarzucić, ale ma doskonałe wyczucie sytuacji i szybki refleks. To było zręczne posunięcie — obrócić wszystko w żart. Ciało gogiczne od razu to podchwyciło i wszyscy roześmiali się głośno, choć może niezupełnie szczerze. — Brawo, pani dyrektor! A Okulli w tym stanie rzeczy nie pozostało już nic innego, jak tylko uśmiechnąć się kwaśno i zrobić dobrą minę do raczej niedobrej gry. — Mam nadzieję, że zachowacie się poważnie i staniecie na wysokości zadania — powiedziała do nas. — Zresztą będę mieć na was cały czas oko! — wpatrzyła się w nas przykrym, nieruchomym wzrokiem kobry. — Oko? Jak to, pani dyrektor?! — wykrzyknęła zdziwiona Szufla. — Czy to znaczy, że pani dyrektor nie idzie z nami do cyrku? — Oczywiście, że nie — odparła z akcentem wzgardy Okulla. — Nie idę i nie miałam nigdy zamiaru. Pani zna dobrze moją opinię o tego rodzaju rozrywkach. Inna rzecz, że mam masę pracy w gabinecie. Jak można było przypuszczać, oświadczenie to nauczyciele przyjęli z uczuciem głębokiej ulgi. Z pewnością cyrk w towarzystwie Okulli dużo straciłby ze swego uroku. Natomiast my, ja i Beata, zwiesiliśmy nosy na kwintę. Być w świetlicy pod kontrolą Okulli to z pewnością średnia przyjemność, a w dodatku ustawiczne poczucie zagrożenia. Próżno się łudzić, byśmy w jej opinii „stanęli na wysokości zadania”. Ale nie było już odwrotu. — Chodźmy — powiedziała Beata. — Zanim Okulla zacznie się wtrącać, musimy zapanować nad sytuacją. Ci smarkacze na pewno już rozrabiają. Rzeczywistość była gorsza, niż przypuszczałem. Rozeźleni, że nie zabrano ich do cyrku, smarkacze urządzili sobie cyrk w świetlicy. Połowa udawała akrobatów, a połowa dzikie zwierzęta. Akrobaci próbowali zbudować czteropiętrową piramidę z żywych ciał. Właśnie kiedy wchodziliśmy, piramida zawaliła się, a jakieś rozwydrzone dziewuszysko, które stanowiło zwieńczenie owej nieszczęsnej piramidy, wylądowało mi na głowie. Oczywiście przewróciłem się razem z nim, wzbudziłem wesołość mikrusów i od razu straciłem cały autorytet. Straciłem do tego stopnia, że od razu zostałem zaatakowany przez dzikie zwierzęta. Z okrzykiem: „Pożreć Żabę na podwieczorek!” mikrusy otoczyły mnie ze wszystkich stron i zaczęły szarpać bezczelnie. Wyglądali okropnie. Niektórzy mieli maski zwierząt na twarzach, inni pomalowali sobie czoła i policzki w pręgi albo w cętki. Wszyscy mieli na palcach długie, sztuczne pazury. — Dosyć! — krzyknąłem. — Słyszeliście, co powiedziałem?! Na dzisiaj dosyć! Bo porozstawiam po kątach! — Dopiero zaczęliśmy — bąknął szczerbaty wisus, który pomalował sobie twarz na żółto z czarnymi pręgami i udawał tygrysa. — Huzia na Żabę! Zaatakowali mnie powtórnie, nic sobie nie robiąc z mojego rozkazu. Żeby odzyskać autorytet, złapałem tego szczerbatego wisusa, uniosłem go wysoko do góry jak pajaca i posadziłem na szafie. — Daj spokój! — powiedziała Beata. — Czemu im psujesz zabawę? — To jest zabawa? — sapałem. — Bawią się w zwierzęta. — Chyba przesadzili nieco w tej zwierzęcości. — Och, powinieneś zrozumieć. Brak im ruchu i w ogóle się nudzą, jakbyś musiał czekać tyle godzin w jednej sali... — Niech grają w warcaby i czytają książki. — Książki to tylko Marysia czyta — oświadczył ten, którego posadziłem na szafie. — My wolimy się bawić w cyrk! — I w tresurę zwierząt! I w akrobatów — posypały się głosy. — On zawsze jest małpą — szczerbaty wskazał na wymoczka o odstających uszach. — Czy nie możecie się bawić w co innego? — Zawsze się w to bawimy. — To jest najlepsza zabawa. — Przestraszyliśmy raz Szuflę — pochwalili się. — No, tak, teraz zaczynam rozumieć, dlaczego Szufla broni się rękami i nogami przed dyżurem w świetlicy i dlaczego tak się wzdryga! To bardzo głośna zabawa, co? — mrugnąłem okiem porozumiewawczo. — No, pewnie! Zwierzęta wydają głosy. Nie można inaczej. — Jasne — powiedziałem. — Ale teraz bądźcie cicho. Okulla jest na podsłuchu. Jak nie będziecie cicho, to szkoda mówić o jutrzejszym cyrku. Okulla was nie zabierze. Przestraszeni Okullą malcy uspokoili się nieco. — No, ładnie — powiedziałem — a teraz zdejmijcie pazury i maski! Zaczęli ściągać niechętnie. Przyglądałem się ciekawie tym rekwizytom. — Skąd macie te rzeczy? — zapytałem. — To są kostiumy z bajki o królu zwierząt — powiedział ten, którego posadziłem na szafie. — Ale skąd je wytrzasnęliście? — Tu jest magazyn kółka teatralnego, tam, w tym pokoju za świetlicą. — Nie zamknięty? Odpowiedziało mi milczenie. — Jak tam weszliście? — zapytałem ostro. — Jak mnie zsadzisz, to ci powiem — wyseplenił ten szczerbaty z wysokiej szafy. — Jak mnie zsadzisz i przyrzekniesz, że Okulla się nie dowie. — Dobra — powiedziałem i zsadziłem go z szafy. — On ma cudowny klucz, który otwiera wszystkie drzwi — oświadczyły dzieci. — Naprawdę wszystkie? — zadrwiłem. — No, nie wiem, czy wszystkie — odparł rzeczowo szczerbaty — ale na pewno otwiera te drzwi i drzwi do pracowni fotograficznej tatusia. A także do spiżarni w stołówce szkolnej. Zachodzimy tam czasem zjeść sobie coś i popić. A może pójdziemy tam teraz? Przynieśli świeże kefiry. Napiłbyś się? — zaproponował. — Dosyć tego — zdenerwowałem się. — Bierzcie te kostiumy. Idziemy odnieść je do magazynu — zakomenderowałem. — Każdy odnosi swoje. Niezwykłe wrażenie robi taki magazyn teatralny. Na ścianie stare afisze i plansze, szafy pełne kolorowych kostiumów, a w każdym kącie mnóstwo upchanych dekoracji, wielkie płyty dykty z namalowanym krajobrazem, z ulicą, z domkami, palmy z tektury i zielonych papierów. Oczywiście najwięcej miejsca zajmowały dekoracje do ostatniego przedstawienia, to znaczy do inscenizacji bajki o śpiącej królewnie. Uwagę zwracała zwłaszcza gromadka krasnoludków skupionych wokół szklanej trumny, w której leżała Śpiąca Królewna w białej koronkowej sukience z wielką kokardą w złotych włosach. — Fajna, co? — zapytał mnie szczerbaty. — Zupełnie jak żywa! — Skąd wzięli tyle manekinów? — zapytałem zaciekawiony. — Nie wiem. Widziałem, jak przywieźli na ciężarówce — powiedział szczerbaty. — Były zupełnie gołe. — To są manekiny dziecięce, wypożyczone z Domu Towarowego „Jaś i Małgosia” — powiedziała Beata. — Pan Ciesielski nam pożyczył. On jest szefem reklamy w „Jasiu i Małgosi” i wypożyczył nam do przedstawienia. Ale dziewczynki z kółka teatralnego same musiały uszyć ubranka dla krasnoludków i strój dla Śpiącej Królewny. — Ty też szyłaś? — zainteresowała się Marysia. — Tylko czerwone kapturki dla krasnali — odparła Beata. — Ale moją specjalnością są maski. — Wiem, widziałam, jak rozdawałaś dziewczynkom na zabawie. Och, Beata, tak bardzo chciałabym wystąpić na przedstawieniu, ale powiedzieli, że z trzeciej klasy nie przyjmują. — Nieprawda — odrzekła Beata. — Małe dziewczynki też przyjmują, bo są potrzebne do różnych ról. Zgłoś się do nas jutro po lekcjach, a ja cię im przedstawię. — Och, Beata, jesteś cudowna! — Dosyć już tej rozmowy — powiedziałem. — Wyłaźcie stąd, bo zamykamy. Ty, szczerbaty, dawaj klucz. — Nazywam, się Jacek — warknął szczerbaty. — Dobra, dobra, a teraz dawaj klucz! Zamykamy. Jacek zaczął wywracać kieszenie. — Gdzieś mi zginął — oznajmił z głupią miną. — Pewnie jak bawiłem się w tygrysa. — Ładne rzeczy — mruknąłem. — No i co teraz będzie? — Nic nie będzie — Jacek nie tracił fasonu. — Znajdę. Pewnie mi wypadł, jak mnie wsadzałeś na szafę. To twoja wina. Pomyślałem, że jak nie znajdzie, trzeba będzie powiedzieć woźnej Zrywnej, żeby zamknęła swoim kluczem. No tak, ale woźna Zrywna poszła do cyrku, a klucze na pewno zostały w kancelarii. Należałoby wobec tego powiedzieć Okulli. Skrzywiłem się. To raczej nie wchodzi w rachubę. Okulla od razu zrobi dochodzenie, żeby się dowiedzieć, kto otworzył magazyn, i będzie cała heca. Do licha, niepotrzebnie przejmuję się tym głupim magazynem. Na pewno nic nie zginie, jeśli dotąd nic nie zginęło. Zaaferowany i nieco zdenerwowany wróciłem do świetlicy. — A teraz ma być cisza — powiedziałem. — Wszyscy siadają przy stolikach i czytają. — Uuuuu — przerwało mi żałosne buczenie malców. Wyrażali w ten sposób swój zawód. — Kto nie chce czytać, może się zająć jakąś cichą, ładną grą, na przykład warcabami, albo bawić się, byle spokojnie, powtarzam! Po tym oświadczeniu uspokoiło się trochę, więc zacząłem rozmawiać z Beatą o różnych sprawach szkolnych i harcerskich. Dyskutowaliśmy półgłosem, jak sobie wyobrażamy idealny zastęp, ale, jeśli o mnie chodzi, to naprawdę nie myślałem w tym momencie o zastępie, naprawdę to myślałem o Beacie. Wpatrywałem się w jej szare oczy i byłem przekonany, że szary kolor jest najpiękniejszy na świecie. A potem pomyślałem, że Beata to dziewczyna dużej klasy. Chyba takiej jeszcze nie spotkałem nigdy w życiu. Chciałem jej to powiedzieć i jak bardzo mi się podoba, ale nie miałem odwagi. Bałem się, że mnie wyśmieje albo obróci wszystko w żart. W naszej szkole nie przechodzą takie rzeczy. O tym, kto się komu podoba, tylko dziewczyny szepczą sobie na uszy i chichoczą po kątach, a już prawdziwe nieszczęście, jeśli w tych chichotach padnie twoje nazwisko, stajesz się z miejsca żerem okrutnej plotki i pośmiewiskiem w całej szkole. Więc wpatrywałem się tylko w szare oczy Beaty i myślałem, czy nadejdzie kiedyś taki dzień, że będę mógł krzyczeć głośno na skrzyżowaniach ulic, że szary kolor jest najpiękniejszy na świecie. A na razie... Na razie można pomarzyć, że Beata czuje to samo, co ja. Tylko pomarzyć. Mówić nie wolno. Dopiero wtedy, kiedy mi sama ułatwi. Wystarczy, jak odczytam z jej oczu, że coś znaczę dla niej. Gdybym mógł znać jej myśli... Albo jeszcze lepiej, gdybym mógł rządzić jej myślami, gdyby mi się udało ją zahipnotyzować. Spróbuję teraz. Jestem skoncentrowany. Mój wzrok z pewnością ma teraz siłę magiczną. Spojrzałem więc jak hipnotyzer na Beatę i nagle... sam osłupiałem z wrażenia. Efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Beata zmieniła się raptownie na twarzy, w jej oczach zamigotało szaleństwo, zerwała się z miejsca i rzuciła mi się na szyję... ROZDZIAŁ XV ŚPIĄCA KRÓLEWNA W oczach mi zawirowało, przez moment straciłem głowę. Jak pijany uniosłem się z krzesła. Beata wciąż uwieszona była na mojej szyi. — Beata, pa... patrzą na nas... — próbowałem się wyswobodzić, ale ona trzymała się mnie kurczowo jak kleszcz, wręcz mnie dusiła. — Puść! — zacharczałem. — Co ty wyprawiasz?! — Tam... tam! — wybełkotała Beata. Dopiero teraz zauważyłem, że z obłędem w oczach patrzy... na podłogę. Powędrowałem za jej wzrokiem i zobaczyłem, że jakiś obły, czarny robak galopuje koło naszych nóg i znika pod szafą. — To on... to on — bełkotała Beata. — Był na mnie! — Co takiego?! — Strząsnęłam go z nogi. O, patrz, tam drugi... i trzeci! — Co tu się wyrabia?! — krzyknąłem zdenerwowany. — Nic, to tylko Świdzik puszcza zawodników — odparł Jacek, nie odrywając się od partii warcabów. — Zawodników? — To są wyścigi biegaczy! — wyjaśnił tak naturalnym tonem, jakby chodziło o bieg Ireny Szewińskiej czy Malinowskiego. Widać tego rodzaju zawody były zjawiskiem normalnym w świetlicy. Ze zdumieniem stwierdziłem, że wypadek Beaty wywołał tylko nader mierne zainteresowanie malców. Większość nawet nie obróciła się w naszym kierunku. Przypomniałem sobie, co Kocia mówiła o Świdziku. Że też nie zrewidowałem go dokładnie zaraz po przybyciu do świetlicy! Przeklęty smarkacz. Popędziłem do niego miotając po drodze klątwy. Przestraszony Świdzik pośpiesznie schował ręce pod stolik i zamrugał długimi rzęsami. — Ty wstrętny obrzydliwcze! — potrząsnąłem nim jak nędznym workiem. — Jak mogłeś puścić na nas takie ohydne robaki! — Przecież mówiłeś, żeby każdy się zajął jakąś cichą i przyjemną zabawą. One są ciche. — Ale to miała być przyjemna zabawa! — A one nie są przyjemne? — urażony Świdzik pakował „zawodników” do pudełka po herbatnikach. Zrozumiałem, że pojęcie przyjemności jest nader względne. — Posłuchaj, Świdzik, co jest dla ciebie przyjemnością, niekoniecznie może być dla Beaty. Musisz się liczyć z odczuciami innych ludzi. Ludzie brzydzą się robakami. — To nie są żadne robaki! — A co to jest? — Przecież widzisz, że to są specjalne chrząszcze. — Jakieś karaluchy! — Wcale nie karaluchy, to są prusaki. — Niewielka różnica. — To nie są zwykłe prusaki. One są tresowane. — Przestań! I żebyś więcej nie pokazywał się z tym robactwem. Czy naprawdę musisz trzymać te prusaki? — Nie każdy może mieć słonia — wymamrotał naburmuszony Świdzik. — Najgorzej będzie, jak się rozejdą po szkole i rozplenia w kuchni albo w stołówce — powiedziała Beata patrząc z obrzydzeniem na Świdzika. — Nie rozejdą się — zapewnił Świdzik. — One są na smyczach. — Co?! — Mają przywiązane nitki do prawej nogi tylnej. Każda innego koloru. Ja kontroluję ich bieg — oznajmił Świdzik. — Jakoś nie bardzo ci idzie z tą kontrolą, skoro jeden robak wszedł na Beatę. A może go umyślnie tam wpuściłeś? Co? — nacierałem groźnie na Świdzika. — Nie, skądże znowu! To... to jakiś wyjątkowy wypadek. Normalnie wszystkie zawsze biegną pod szafę, gdzie jest meta. Naprawdę nie wiem, dlaczego Mateusz zboczył na Beatę. — Mateusz? — Tak nazywa się ten z zieloną nitką. Normalnie jest zupełnie zdyscyplinowany. Ale niepotrzebnie się go przestraszyłaś. On by ci nie zrobił żadnej krzywdy. One nie gryzą i są bardzo czyste. Myję je codziennie w szklance od zębów. — Dosyć tego! Nie jesteśmy ciekawi. I pamiętaj, jak jeszcze raz wypuścisz te paskudztwa, wygarbuję ci skórę! — No, dobra... dobra — Świdzik niechętnie schował pudełko z owadami do teczki. — To wszystko dlatego, że są puszczeni na żywioł — orzekła Beata. — Nikt się nimi nie zajmuje i nie organizuje im zabaw. Musimy zająć ich jakąś nieszkodliwą a pożyteczną zabawą rozwijającą refleks i umiejętności. — W co się chcecie bawić? — zapytała głośno. — A w co można? — We wszystko, byle nie w zwierzęta i nie w zawody robactwa! — oznajmiłem zrezygnowany. — Zabawmy się w chowanego! — zaproponował Jacek. — A kto się najlepiej schowa i kogo nie odnajdą albo odnajdą na końcu, niech dostanie nagrodę — rzekł Świdzik. — Jaką nagrodę? — zapytałem. — Maskę czarodziejską — odparła poważnie Rysia. — Niech Beata zrobi. Ona robi takie cudowne maski! — Zgoda — powiedziała Beata. — Ale nie bardzo rozumiem, gdzie tu można się kryć? Żadnego ciekawego miejsca. — Och, są! — powiedział Jacek. — Można pod stolikami i za szafami, i za półkami, i za firankami, i za kotarami, a poza tym można przecież w magazynie teatralnym i w tym pokoju, gdzie jest skład makulatury. No i dalej, w stołówce, za schodami. — Nie — powiedziałem. — Umawiamy się, że można się kryć tylko w tych trzech pomieszczeniach. Nie wolno przekraczać linii schodów. Kto się schowa za tą granicą, nie będzie brany pod uwagę. — Niech da fant — powiedziała Marysia. — Tak. Za karę da fant — zgodziłem się. — A teraz jeszcze mały drobiazg. Kto będzie szukał? Niech się zgłosi na ochotnika. Niestety nikt się nie zgłosił. Wszyscy chcieli się kryć, nikt nie chciał szukać. W tej sytuacji zarządziliśmy z Beatą losowanie. Los padł na Świdzika. Był bardzo niezadowolony. — Ja mogę go zastąpić — zaofiarował się Jacek. — Ale jak wszystkich odnajdę, dostanę nagrodę. Tylko ja dostanę nagrodę. Dasz mi tę maskę — powiedział do Beaty. — Zgoda — oświadczyłem porozumiawszy się najpierw z Beatą. — Ale żeby nie przedłużać zabawy, będziesz miał tylko kwadrans na szukanie. Jak w tym czasie nie znajdziesz wszystkich, no to z nagrody nici. — Tak jest — szurnął nogami Jacek. — Zawiążcie mu oczy i niech stoi w kącie tyłem do sali, dopóki się wszyscy nie schowamy! — powiedziała Marysia. — Spokojna głowa — powiedziałem i poddałem Jacka koniecznym zabiegom. — Uwaga, zaczynamy. Zegar rusza! Macie pięć minut na krycie. Za pięć minut wypuszczam Jacka. Jackowi pięć minut dłużyło się niesłychanie, musiałem go dobrze pilnować, bo nie mógł ustać w kącie, próbował zerkać spod opaski i stale pytał, która godzina. Kiedy go wreszcie puściłem, ruszył sprawnie jak ogar. Znał widać na pamięć wszystkie możliwe kryjówki, bo w ciągu pięciu minut odnalazł wszystkich schowanych, wszystkich z wyjątkiem dwojga. Brakowało mu tylko Bartka, tego chudego wypłosza z odstającymi uszami, którego poznaliśmy podczas przerwy, oraz Marysi. Zaczął więc ponownie penetrować wszystkie zakamarki, dziury i szpary i po dalszych pięciu minutach radosny wrzask oznajmił nam niedwuznacznie, że dokonał pomyślnego odkrycia. Wrzask dobiegał z najdalszego kąta świetlicy, tam gdzie stały półki z książkami dla najmłodszych. Ruszyłem wraz z Beatą zobaczyć, kogo odkryto. To był Bartek. Jacek wyciągał go z wielkim trudem ze szpary między tyłem półek a ścianą. Zupełnie nie wiem, jak wypłosz zdołał się tam wcisnąć — szczelina nie liczyła na oko więcej niż dwadzieścia centymetrów szerokości. Toteż wydziwiania i krzyku było co niemiara, jak go wyciągali. Wreszcie udało się! Wypłosz został wydobyty, ale w nader żałosnym stanie. Ubielony od ściany, zakurzony, z pajęczynami we włosach. Zaraz wzięliśmy go w obroty. Ja go zacząłem szczotkować, a Beata obierać z pajęczyn. Właśnie kończyliśmy czesanie jego okropnej czupryny, kiedy nagle otworzyły się drzwi świetlicy i na progu stanęła Okulla. Znieruchomiała z wrażenia. Jej oczy kobry w czerwonych obwódkach spoczęły na mnie nieruchomo. Najpierw na mnie, a potem na wypłoszu i na Beacie. Myślałem, że teraz przejedzie się po mnie za te wrzaski i przeprowadzi bliższe śledztwo w sprawie podejrzanego wyglądu wypłosza, ale ona powiedziała tylko: — Ciszej. Bawcie się ciszej... Jeśli możecie — dodała po chwili i to było najbardziej zdumiewające. To powiedziawszy, bezszelestnie jak duch wycofała się ze świetlicy. W następnej chwili podbiegł do mnie zadyszany Jacek. — Nie wiem, co się stało z Marysią — sapał. — Nigdzie jej nie ma. — Jak to nie ma? Po prostu się dobrze schowała, a ty nie możesz jej znaleźć. — Nie — potrząsnął stanowczo głową. — Przeszukałem wszystkie, dosłownie wszystkie skrytki. Ja się znam na tym. Przysięgam ci. Ona zniknęła. Bez śladu. — To znaczy... — To znaczy, że zwyczajnie jej nie ma. Spojrzeliśmy jeden na drugiego i z miejsca zdjęły mnie najgorsze przeczucia. Mimo woli myśli moje powędrowały od razu na ulicę. I zobaczyłem oczyma wyobraźni Marysię przebiegającą jezdnię między rozpędzonymi samochodami. Skorzystała z okazji, żeby się wymknąć ze szkoły i popędziła... no, oczywiście do cyrku! Uwielbiała przecież przedstawienia i miała dość fantazji, żeby to zrobić. Tak, bardzo prawdopodobne, to prawie pewne. Przykry dreszcz przebiegł mi po całej skórze. Poczułem dławienie w gardle. Przełknąłem ślinę raz i drugi, ale za trzecim razem dostałem coś w rodzaju szczękościsku. „Typowe objawy nerwicy wegetatywnej” — jakby powiedziała moja mama. Beata spojrzała na mnie z troską w oczach. — Czego się tak denerwujesz? — zapytała. — Już miałem taki wypadek — wybełkotałem. — Od niego zaczęły się moje kłopoty. Do dziś jeszcze się z tego nie wyplątałem. To się wciąż ciągnie za mną — opowiedziałem jej o zaginięciu Dobka. — Rozumiesz — zakończyłem — gdyby mi się znowu coś takiego przydarzyło, no, to koniec pieśni! — Przestań! Po co od razu myśleć o najgorszym — powiedziała Beata. — Rozumiem, jak się czujesz... Po tamtym został ci uraz.. Ale jeszcze za wcześnie na zmartwienie. — Jak to za wcześnie! Spójrz na zegarek. Jest wpół do czwartej! W każdej chwili mogą się tu zjawić jej starzy. Co im powiemy! Że Marysia zniknęła? A w dodatku mamy pod bokiem Okullę! Naprawdę skóra mi cierpnie! — jęknąłem. Beata popatrzyła na mnie uważnie. — Weź się w garść, Tomek — powiedziała. — Zaraz przemyślimy na zimno całą sprawę i rzecz musi się wyjaśnić. Z jej szarych oczu promieniował spokój. Spojrzałem na nią z wdzięcznością. Potrzebowałem teraz spokoju. — Przede wszystkim musimy sobie postawić kilka zasadniczych pytań i spróbować znaleźć odpowiedzi na te pytania — rzekła Beata tonem godnym doświadczonego detektywa. — Szare komórki? Żelazna logika i dedukcja? — usiłowałem dowcipkować, ale nie bardzo mi wyszło. — Logika nie załatwi wszystkiego — powiedziała Beata. — Raczej znajomość ludzi i rzeczy oraz wyobraźnia. — Jesteś piekielnie mądra — powiedziałem. — Ale czy my znamy tych szczeniaków? — No, chyba trochę już ich poznaliśmy. A reszty dowiemy się w czasie przesłuchań. — Chcesz ich przesłuchać? — To się zawsze robi w podobnych wypadkach. — Niby racja — zgodziłem się. — Kogo bierzemy na tapetę? — Ja bym najpierw przesłuchała Świdzika — powiedziała Beata. — On chodzi do tej samej klasy co Marysia. Powinien ją najlepiej znać. — Może najpierw jakąś koleżankę — zaproponowałem. — Dziewczynki powiedzą chyba więcej na jej temat. — Ale czy szczerzej? Wiesz, jak to bywa między przyjaciółkami — albo przesolą, albo przesłodzą. Już ja wolę Świdzika. Wzruszyłem ramionami. — Rób, jak chcesz. Posadziliśmy więc Świdzika na krześle po drugiej stronie stołu i wyjaśniliśmy mu, o co chodzi. Był bardzo przejęty swoją rolą i obiecał odpowiedzieć uczciwie na wszystkie pytania. — Jak myślisz, co się stało z Marysią? — zapytałem go prosto z mostu, choć wiedziałem, że nie spodoba się to Beacie. Beata wolałaby osaczać Świdzika ostrożnymi pytaniami, ale ja byłem zwolennikiem innych metod, uważałem, że takiego ohydnego typka jak Świdzik należy atakować wprost, zastrzelić od razu zasadniczym pytaniem i nie zostawiać mu czasu na wymyślenie jakiegoś krętactwa. A zresztą, czy mieliśmy czas na jakieś oględne badanie. Grunt palił nam się pod nogami. — Odpowiadaj szybko, jak cię pytam! — popędziłem Świdzika, widząc, że zabiera się do myślenia. — Co się stało z Marysią? Wiesz, czy nie wiesz? — Zamieniła się w świerszczyka — wycedził Świdzik patrząc na mnie złośliwymi oczkami. — Ty wstrętny gnomie, mów poważnie, bo cię trzepnę w ucho! — Daj spokój, Tomek. Nie wrzeszcz tak na niego — wtrąciła się Beata. — Przestraszysz go i w ogóle nic nie powie. Dlaczego mówisz, że Marysia zamieniła się w świerszczyka? — zwróciła się do Świdzika. — Widziałeś, jak się zamieniała? — No, nie, ale ona zawsze się chciała w kogoś zamienić — powiedział Świdzik. — A świerszcze siedzą w szparach i trudno je zobaczyć. — Przecież widzisz, że nabija się z ciebie — zasapałem. — Kto wie, czy sam nie dopomógł jej w ucieczce, a teraz udaje głupka. — W ucieczce?! Jakiej ucieczce? — Świdzik poruszył nerwowo uszami jak królik. — Tomek przypuszcza, że Marysia mogła podczas zabawy wymknąć się ze szkoły — odpowiedziała Beata. — Ona? Wymknąć się?! Pęknę ze śmiechu! — oznajmił ponuro Świdzik i pogardliwie wydął usta. — Ona nigdy nie zrobiłaby czegoś takiego. — Dlaczego? — Bo to chodząca piątka z plusem. — Piątka z plusem? — Ze sprawowania. Ona była posłuszna. Nigdy nie robiła tego, co nie wolno. Wolałaby dać sobie uciąć warkocz niż prze... prze... — Przekroczyć regulamin. — Właśnie. Albo jakiś zakaz. — Nie lubiłeś jej. — E tam, ani nie lubiłem, ani lubiłem. W ogóle nie zadaję się z takimi. Ona była taka... taka... — Jaka? — No... po prostu nudna. Od razu było wiadomo, co zrobi, a raczej czego nie zrobi. — Wcale nie była nudna! — zaprzeczyła gwałtownie tęga dziewczynka z zadartym nosem. — Chcesz coś powiedzieć o Marysi? — zapytała Beata. — Tak. — Jak ci na imię? — Irka. — Mów! — Rysia wcale nie była nudna! Czytała dużo książek i lubiła wymyślać różne rzeczy. — Co na przykład? — Że jesteśmy królewnami. — Królewnami! Też coś! — zachichotał Świdzik. — Cicho bądź — powiedziała Beata. — Daj mi posłuchać Irki. A więc lubiła grać różne role? — zapytała. — Tak. Umiała udawać różne postaci z bajek. Raz była wróżką, raz Kopciuszkiem, zależy od humoru. Wszystkie role mogła zagrać! I to ma być nudne?! — Jasne! Nie ma nic nudniejszego od bajek — rzekł z przekonaniem Świdzik. — Sam jesteś nudny — orzekła oburzona Irka. — Cicho, nie kłóćcie się. Przesłuchanie skończone — powiedziała Beata i odwróciła się do mnie. — No i widzisz, sprawa zaczyna się wyjaśniać. — Czyżby? — w moim głosie brzmiało poważne zniechęcenie. — Mamy już odpowiedzi na wstępne pytania. Pytanie pierwsze brzmiało: „Czy Marysia mogła się urwać ze szkoły?” Odpowiedź jest krótka: „Nie!”. Marysia nigdy nie przekraczała zakazów. Należy więc przypuszczać, że nie tylko jest w szkole, ale, że jest wciąż w jednym z tych trzech pomieszczeń, w których wolno było się kryć, to znaczy albo tu, albo w pokoju z makulaturą, albo w pokoju z dekoracjami, w tym magazynku teatralnym. — Ja tam wszędzie szukałem! — wtrącił Jacek. — Właśnie. Jacek tam wszędzie szukał — powiedziała Beata. — I dlatego drugie pytanie brzmi: „Czy można wierzyć Jackowi, że dokładnie przeszukał wszystkie możliwe miejsca, gdzie ona mogła się ukryć?” Na pewno tak! Jacek zna doskonale te pomieszczenia i nieraz już bawili się tu w chowanego. — Poczekaj... — ożywiłem się. — Skoro ona tu na pewno jest... — Skoro ona tu na pewno jest — podchwyciła Beatą — i skoro Jacek przeszukał wszystkie kąty, to trzecie pytanie brzmi: „Dlaczego mimo to jej nie znalazł?”, rozumiesz, nie ma sensu pytać, gdzie się schowała, tylko „dlaczego jej nie znalazł”, choć prawdopodobnie była na widoku. — Była na widoku?! — wykrzyknąłem. — Była na widoku i ja jej nie spostrzegłem? — zdenerwował się Jacek. — Tak wynika z naszego rozumowania. Była na widoku i chyba domyślacie się, gdzie? — Ale dlaczego jej nie spostrzegłem? — Bo zastosowała chwyt! — Chwyt? — Tak, pewien chwyt. — Jaki? — Och, jeszcze się nie domyślasz? Zastanów się. Jak można być na widoku i nie być poznanym? Oczywiście trzeba coś zrobić z sobą... Co? — No, zamaskować się — wykrztusił Jacek. — Doskonale. — Przebrać się! — Jeszcze lepiej! Przebrać się za kogoś, kto już tam był! Na kogo nie zwróciłbyś uwagi, do kogo twoje oko już przywykło. — Tam stały te manekiny krasnali — wykrzyknął Jacek. — Myślisz, że ona przebrała się za krasnoludka? — To nie byłoby chyba zbyt wygodne. Stać nieruchomo przez dłuższy czas nie jest wcale wygodne ani łatwe. — Zresztą była za duża na krasnoludka — zauważył przytomnie Świdzik. — Słusznie, ale prócz krasnoludków tam ktoś jeszcze był — przypomniała Beata. — Królewna! Śpiąca Królewna! — zawołał Jacek. — Że też mi nie przyszło do głowy! Ona przebrała się za Śpiącą Królewnę! Zawsze marzyła o tej roli! Przebrała się i wlazła do trumny! Na pewno tam jeszcze leży! I pęka ze śmiechu. Podniecony wybiegł ze świetlicy i popędził do magazynu kółka teatralnego. Ruszyliśmy wszyscy spiesznie za nim. Jacek dopadł trumny ze Śpiącą Królewną. — Wstawaj! Zdemaskowałem cię! — krzyknął i szarpnął ją za ręką, a my oniemieliśmy z wrażenia, bo ręka Królewny oderwała się od tułowia i została w dłoni osłupiałego Jacka. Patrzył teraz z głupią miną to na rękę, to na twarz Królewny. — Nnnie rozumiem — wybełkotał. — Wariat, popsuł manekin! — zaśmiał się złośliwie Świdzik. — Beata, to przez ciebie się wygłupiłem! — Jacek spojrzał z pretensją na Beatę. — Mówiłeś, że ona się przebrała i podpowiedziałaś mi... — Owszem, podpowiedziałam ci, że Rysia mogła się przebrać za Śpiącą Królewnę, ale wcale nie twierdziłam, że wciąż jeszcze jest przebrana. — To znaczy, że... — To znaczy, że teraz w trumnie leży z powrotem manekin w stroju Śpiącej Królewny — dokończyła Beata. — Przyjrzyj mu się dobrze. Czy naprawdę nie dostrzegasz żadnej różnicy? Jacek zastanawiał się przez chwilę patrząc badawczo na manekin. — Chyba przedtem ta... ta Śpiąca Królewna nie miała wstążki we włosach, to znaczy tej niebieskiej kokardy... — odpowiedział zamyślony. — Ale ja widziałem gdzieś tę niebieską kokardę! Już wiem — ożywił się. — Jak zaglądałem za szafę, tam gdzie jest ta rupieciarnia, to widziałem zepsuty manekin. — Zepsuty manekin? — Tak, manekin dziewczyny z takimi samymi włosami jak ta Śpiąca Królewna i z taką samą kokardą! — Zobacz, czy jeszcze jest za szafą — powiedziała z dziwnym uśmiechem Beata. — Założę się, że go tam nie ma. Jacek podbiegł do kąta i zajrzał za szafę. — Masz rację — powiedział. — Zniknął. Skąd wiedziałaś?! — To przecież proste, ale widzę, że ty nie bardzo rozumiesz — odparła Beata. — Ruszże głową! — Prawdę mówiąc, to mi się wszystko poplątało — wyznał Jacek. — Zaraz — zreflektował się nagle. — Niech pomyślę od początku... To chyba byto tak. Rysia postanowiła przebrać się za Śpiącą Królewnę i położyć do trumny. Pomyślała sobie, że to najlepszy sposób, żebym jej nie odkrył, i chyba miała rację. No więc, co robi? Żeby nikt jej nie podpatrzył, czeka, aż wszyscy się schowają, potem biegnie tutaj, wyjmuje Śpiącą Królewnę z trumny, ściąga z niej białą suknię, wkłada na siebie, rozebrany manekin rzuca do rupieciarni za szafę, a sama kładzie się. na jego miejsce do trumny... Zapomina tylko o kokardzie. — Chyba po prostu nie ma czasu wyplątać jej z włosów manekina i zawiązywać na nowo w swoich włosach — wtrąciła Beata. — Czas ją nagli.. Bo ty już zaczynasz poszukiwania. Zamyka więc spiesznie oczy i udaje Śpiącą Królewnę. — Przecież patrzyłem na nią i nic nie zauważyłem! — skrzywił się rozżalony Jacek. — Musiała wstrzymać oddech, gdy koło niej przechodziłem. — Chyba tak. — Ale mimo to powinienem się połapać na tym... na tym oszustwie! — jęczał Jacek. — Jestem zupełna gapa! — Wcale nie. I niepotrzebnie czynisz sobie wyrzuty — powiedziała Beata. — To był mądry chwyt Rysi. Powiedziałabym, psychologiczny Raczej niż teatralny. Prawdopodobnie nikt z nas by się nie połapał, gdybyśmy byli na twoim miejscu. Przecież byłeś nastawiony na szukanie w jakimś schowku. Nie zwracałeś w ogóle uwagi na to, co było na widoku. W ogóle do głowy ci nie przyszło, że można ukryć się inaczej niż w jakiejś szparze lub kącie, niż w jakimś dobrze zasłoniętym miejscu. A tymczasem jest wiele różnych i lepszych sposobów ukrycia! Na przykład przybierając inną postać, cudzy kształt, a przynajmniej zewnętrzny wygląd, choćby wkładając cudze ubranie. — Dużo takich przebierańców widzimy w samej przyrodzie — zauważyłem. — Są zwierzęta, które mają fantastyczną zdolność mimikry. Zmieniają kolor w zależności od otoczenia, od różnych okoliczności, nawet od własnego humoru. — Niektóre w ogóle stale noszą barwy ochronne — wtrącił Świdzik. — A niektóre mają „ochronny” kształt ciała. Są owady wyglądające jak patyki, jak listki, jak kamyki... — Ale gdzie ona teraz jest?! — przerwał niecierpliwie Jacek. — Skoro w trumnie znów leży manekin... to znaczy... — To znaczy, że jak ty wyszedłeś i Żaba ogłosił koniec zabawy, ona wstała z trumny, ściągnęła białą sukienkę, ubrała w nią z powrotem manekin i włożyła go do trumny, żeby dalej grał rolę Śpiącej Królewny — dokończył Świdzik. — No dobrze, ale ja pytam, gdzie ona jest teraz? — denerwował się Jacek. — Chyba wiem — powiedziała Beata. — Gdzie? — Otwórz szafę! — Myślisz, że ona... — Tak. Jeśli wszystko, co mówiliśmy zgadzało się z prawdą, jeśli myśleliśmy logicznie, to powinna być w szafie. — To... chyba niemożliwe. Dlaczego nie odezwała się, dlaczego wciąż tam siedzi, przecież zabawa skończona — Jacek spojrzał z niepokojem na Beatę. — O, Boże, a jeśli... a jeśli coś się z nią stało?! — przestraszył się nagle Świdzik. — Otwieraj — powiedziała Beata. — Ja zamykam oczy. Teraz się wszystko rozstrzygnie. — Ja otworzę — Jacek odepchnął Świdzika i ostrożnie pociągnął drzwi szafy. Rozwarły się z lekkim skrzypieniem, a z czarnego wnętrza wypadła... bezwładna, biała jak alabaster ręka. — Ręka Marysi — wybełkotał Świdzik. — Ona tam jest! — Nie rusza się. — Nie żyje! — orzekł Jacek. Zastygliśmy z wrażenia. Pierwsza przyszła do siebie Beata. — Nie opowiadaj głupstw — odepchnęła Jacka i zajrzała do szafy. — Ona... ona tylko śpi! Wsadziłem głowę do szafy. Istotnie, otulona czerwonym płaszczem królewskim, na miękkim posłaniu z kostiumów teatralnych, Marysia spała w najlepsze, słychać było wyraźnie jej spokojny oddech. — Z nią tak zawsze — wyjaśniła Irka. — Bawi się, bawi, a potem nagle zasypia. Nieraz już zasnęła w świetlicy. To dlatego chyba, że do późnej nocy czyta w domu książki. Zapala z powrotem światło, jak rodzice usną, i czyta. Ona jest stuknięta na punkcie książek. — Dobra, ale co jej wpadło do głowy, żeby włazić do szafy! — powiedziałem. — To już był jej żart — powiedziała Beata. — Chciała pewnie widzieć osłupiałą minę Jacka, który dwa razy zaglądał do szafy i nie zauważył tam nikogo. — Ona chciała, żebym do końca nie domyślił się, że była przebrana za Śpiącą Królewnę — rzekł Jacek. — No, ale sama usnęła za karę! Wstawaj, Ryśka! — potrząsnął dziewczynką. Marysia zerwała się wystraszona. — Co się stało?! — Usnęłaś w szafie! Marysia zaczerwieniła się zawstydzona. — Zupełnie nie wiem, jak to się stało. — Za to my wiemy. Udawałaś Śpiącą Królewnę. — Wygrałaś! — powiedziała Irka. — On nie mógł cię znaleźć. Zdobyłaś nagrodę. — Wyłaź szybko i uczesz się — przerwałem zniecierpliwiony. — Twoja mama już pewnie jest w szkole. Zaraz tu przyjdzie! — Więc to była prawda — wykrztusiła Marysia. — Co? — Śniło mi się, że byłam Śpiącą Królewną i leżałam w trumnie! — Naprawdę leżałaś! — rzekła Irka. — Wszystko jej się poplątało. — Tak bywa często u artystów — uśmiechnęła się Beata. — Sen, rzeczywistość, marzenia i fantazja — wszystko splata się w jedno. Może Rysia będzie kiedyś prawdziwą artystką! Urwała, bo od strony świetlicy rozległy się czyjeś głosy. — Już przyszli — szepnęła Beata. — Idź ich jakoś zagadaj, a ja przez ten czas doprowadzę ją trochę do porządku. Wybiegłem. Do świetlicy wkroczyła Okulla w towarzystwie rodziców. — Co tu dzisiaj tak cicho? — zapytała głośnym altem jedna z niewiast o bujnej sylwecie primadonny Marii Callas. — Od dzisiaj działa tu nowy system — wyjaśniła Okulla. — Dzieci są racjonalnie zajęte i bawione. — Bawione? — Tak, znajdują się pod specjalną opieką. Wprowadziliśmy ochotnicze dyżury młodzieżowe. To nasz nowy pomysł. — Doskonały pomysł — rzekła pani o posturze primadonny. — Pani dyrektor ma zawsze doskonałe pomysły — posypały się głosy. Okulla uśmiechnęła się skromnie. — Nie widzę mojej Marysi — zauważyła nieco zaniepokojona pani o wyglądzie primadonny. — Zawsze siedziała tu grzecznie, siedziała z książką i ziewała. — Właśnie biegnie — rzekłem. Do świetlicy wpadła podniecona Marysia. — Mamo, ja leżałam w trumnie! — pochwaliła się z daleka. Primadonna chrząknęła. — Czy to mają być te nowe zabawy świetlicowe? — zapytała z przekąsem. — Chyba coś ci się pomyliło, moje dziecko? — Nie... Bawiliśmy się w chowanego i ja przebrałam się za Śpiącą Królewnę, i nikt mnie nie mógł znaleźć! I dostanę za to maskę od Beaty. Och, Beata i Tomek byli wspaniali! Jeszcze nigdy tak dobrze nie bawiliśmy się w świetlicy. — No, dobrze — odezwał się ktoś z pozostałych rodziców. — Ale gdzie jest reszta? — Reszta? — Okulla nie zrozumiała w pierwszej chwili. — No, reszta dzieci. Nie widzę mojego Bartka. — Ani ja mojego Krzysia — dorzucił rodzic w skórzanym płaszczu. — Ani ja! Ani ja! — posypały się głosy mamuś i tatusiów. — Ani ja — zakończyła grubym głosem znana mi skądinąd osoba w króliczym futrze (Kto widział nosić futro w październiku?), czyli babcia Świdzika. — Rzeczywiście — Okulla dopiero teraz oprzytomniała. — Gdzie się podziali chłopcy? Żabny — zwróciła się do mnie ostro. — Co to ma znaczyć? — Nie wiem, pani dyrektor — wykrztusiłem. — Przed chwilą jeszcze wszyscy byli. — Szukaj ich! — Tak jest! — ruszyłem w kierunku magazynu kostiumów. Za mną Okulla. Za Okullą babcia Świdzika, a za nią reszta opieki domowej. Intuicja mnie nie zawiodła. Świdzik był już przebrany za Wawelskiego Smoka, a Jacek za Mefistofelesa. — Dość tej zabawy — rzekła zniecierpliwiona Okulla. — Odłożyć kostiumy i do domu! Dlaczego magazyn jest nie zamknięty? — obróciła się do mnie z pretensją. Nim zdążyłem odpowiedzieć, Wawelski Smok kłapnął zębami i rzucił się do ucieczki. Za nim pognał Mefistofeles. Pozostała dzieciarnia, jakby tylko czekała na ten znak, rozpierzchła się po zakamarkach magazynu. — Co im się stało? — Rodzice patrzyli oszołomieni. Okulla straciła resztę pogody z oblicza, zmierzyła mnie zimnym spojrzeniem zza okularów i wycedziła: — Nic takiego. Po prostu rozbrykali się dzisiaj. To ta aura cyrkowa tak na nich działa. Następne dziesięć minut poświęciliśmy na wyłapywanie niesfornych malców i doprowadzanie do rodziców. Niektórzy zrezygnowali z zabawy i dali się zabrać rodzicom bez oporu, ale większość podjęła rozpaczliwe przetargi. — Proszę pani, zostaniemy jeszcze trochę! — Pół godziny! — Chociaż dziesięć minut! — Dopiero zaczęliśmy się bawić! — Tylko Rysia zdążyła się dobrze schować, a ja chcę też. — I ja! — I ja! — Mnie jeszcze dłużej będą szukać! — Beata, powiedz pani... — Tomek, chodź! — Wy-klu-czo-ne! — ucięła Okulla. — Już jest późno! Rodzice przyszli, nie mogą czekać! — Po mnie nikt nie przychodzi — powiedział Jacek. — I po mnie też... i po mnie też — od razu odezwały się inne głosy. — My możemy zostać, jak długo chcemy, dokończymy zabawy z Tomkiem. — Mowy nie ma! Czekają na was w domu! Zaraz zamykam świetlicę! Wszyscy wynoszą się! Już! — Okulla zdecydowanie wypchnęła wszystkich za drzwi, a potem zwróciła się do mnie. — Przeholowałeś, Żabny! Masz dziwną skłonność do budzenia uśpionego diabła... — Ja? Diabła? — udałem głębokie oburzenie. — Tak. Ty! Chcesz przewrócić szkołę do góry nogami. — Pani nie jest zadowolona ze mnie? — Ja z ciebie?! — Przecież oni dobrze się bawili... — Nie życzę sobie takich zabaw! Widziałeś, do czego to prowadzi. Nie, ty nie nadajesz się. Od początku miałam, złe przeczucia. I dziwię się Beacie, że pozwoliła... — Proszę pani — Beata chciała zaprotestować, lecz Okulla nie dała jej dojść do słowa. — Nie broń go. On ma zły wpływ na malców. Na razie wolę, żebyś nie miał z nimi kontaktu. Wytrzymamy jeszcze z tobą te kilka dni, a potem popisuj się na Siekance! Zaniemówiłem. A więc wszystko na nic. A więc jednak Siekanka. Okulla wyjaśniała jeszcze przez pięć minut, jak wypaczam jej model wychowawczy, po czym spojrzała na zegarek i pośpiesznie wyekspediowała nas za drzwi. — Nie martw się — powiedziała Beata w bramie szkoły. — Okulla tak musiała, bo nie byłaby Okullą. A ty w końcu masz sukces. Rozbawić takich łebków to jest coś. Milczałem. Chciałem powiedzieć: „Gwiżdżę na taki sukces. Nie czarujmy się. Lecę, Beato, w dół. Nie ma dla mnie ratunku. Ale to już mnie tak nie boli, odkąd jesteś ze mną. A ten dzień i tak zapiszę na plus”. Tak chciałem powiedzieć, ale milczałem. A na końcu mruknąłem tylko: — Nie ma o czym mówić. Do jutra, stara! ROZDZIAŁ XVI DZIWNE ZDARZENIE NA SIEKANCE A jednak to przykre odejść na Siekankę. Sprawa jest chyba przesądzona. W domu dowiedziałem się, że przyszło oficjalne pismo ze szkoły o przeniesieniu mnie z dniem 31 października do Siekanki. Matka poszła interweniować u Okulli, ale wróciła zasmucona. — Źle się sprawowałeś — powiedziała — gdybyś się lepiej sprawował, byłyby jakieś szansę, a tak pani dyrektor nie chce w ogóle rozmawiać. Jest zarządzenie o rozgęszczeniu szkoły i wszystkich nowych uczniów odsyła się na Siekankę. Tak, tego się można było spodziewać. Okulla nie ustąpi. Tegoż dnia Złośliwy Miecio podsłuchał jej rozmowę z panią Dobecką pod drzwiami gabinetu dentystycznego. Okulla oznajmiła z ulgą dentystce, że szkoła na Siekance jest gotowa i że tym razem już naprawdę za parę dni skończą się moje gościnne występy. Tak to określiła szyderczo: „gościnne występy”. Szkoda! Polubiłem już tych chłopaków, właściwie polubiłem całą tę szkołę. I nawet gogów, z wyjątkiem jednej Okulli. Nie, to nie znaczy wcale, że było łatwo i tak fajnie, jak mogłem sobie wymarzyć. Miałem sporo kłopotów, a nawet dramatycznych przeżyć, ale mimo to polubiłem tę szkołę. Smutno będzie odchodzić i znów przyzwyczajać się do nowej budy i znów wszystko zaczynać od początku. W końcu nawet do Okulli już się przyzwyczaiłem. Niech to wielkie ufo trzaśnie, łzy jak smarkaczowi stanęły mi w oczach, a myślałem, że już jestem na takie rzeczy odporny. Być daleko od Obary, od wszystkich, nawet za Złośliwym Mieciem będę tęsknić. A Beata... Nie... nie, to fatalne zrządzenie losu, zły los mnie od początku prześladuje, a teraz przybrał tylko postać złowrogiej Okulli. Cóż tu pomoże poczciwy Szymon? Czy nawet cała rada szczepu? Przekonałem się zresztą, że nikt jakoś specjalnie nie bierze sobie do serca mojego przeniesienia. Może moja miłość jest tylko jednostronna? W ogóle nie mówią ze mną na ten temat. Tylko miny mają jakieś niewyraźne. Pewnie już spisali mnie na straty i wstydzą się powiedzieć mi to w oczy... A może tak mi się zdaje? Jestem zbyt zdenerwowany, by jasno ocenić sytuację. Ale jest faktem, że na dużej przerwie, kiedy chciałem z nimi pogadać, wszyscy gdzieś zniknęli, jakby się zmówili... Tylko Kocio Kocemba i Ciesielski byli na posterunku. Od razu przemówili do mnie. — Czy to prawda, Żaba, że kończysz już u nas występy? — zagaił Kocio. Złośliwą, szeroką gębę wykrzywił mu uśmiech od ucha do ucha. — To prawda — rzekł Ciesielski. — Żaba idzie na odstrzał. — Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka. — Nie pomogły ci intrygi i mącenie wody. — Ani konszachty z Obarą. — Ani z Męckimi. — Ani ze Złośliwym Mieciem. — Ani z lizusami... — Okulla poznała się na tobie. — Pani Dobecka jej pomogła. — Zdemaskowali cię, Żaba. — Nareszcie przestaniesz się mądrzyć i zadzierać nosa. — Można będzie nareszcie zrobić głęboki wdech. — I wydech. — Powietrze się oczyści. — Był tu żabi zaduch, co Kociu? — Powiedziałbym fetor, czyli odór. — Niebezpieczne były zabawy z Żabą. — Za wysoko nam skakała ta Żaba. Tak mówili Kocio Kocemba i Ciesielski, a ja przekonałem się nie bez pewnego zdumienia, że byłem dla nich groźny. Przekonałem się także, że przez te parę tygodni zrobiłem się sławny. Od razu bowiem otoczyła mnie czereda malców z klas niższych i zaczęła recytować ze szczerym zapałem: Ene due mele było nas za wiele ene due rabe odsyłają Żabę następnego ranka czeka go Siekanka. Chłopak był zerowy bez ikry i głowy ene due seven zagrania miał lewe ene due tres niech go drapie pies! A gdy się odwróciłem w inną stronę, tam już następna wataha wykrzykiwała: Ene due zeks czy Żaba zna seks Sądząc po poziomie artystycznym i subtelności, to z pewnością produkt kuchni poetyckiej Ciesiów. Trzeba przyznać, że te głupie wierszyki cieszyły się nadzwyczajnym powodzeniem u smarkaczy. Całe tabuny łaziły za mną po korytarzu recytując z lubością te natchnione strofy. I nikt się im nie przeciwstawiał, co mnie zabolało do żywego. Ja też nie wiedziałem, co robić, no bo co można zrobić, jeśli idzie za człowiekiem czterdziestu zepsutych malców i sepleni w kółko: Ene due zeks czy Żaba zna seks (to im się najbardziej spodobało, łobuzom). Można oczywiście spróbować dać im wycisk, ale z własnego doświadczenia wiedziałem, że to tylko podsyca złośliwość. Ilu mogę dosięgnąć? Jednego, dwu? A reszta? Nie, lepiej nie zaczynać. No, więc co robić? Wzruszyć ramionami? Zapewne. Ale człowiekowi robi się smutno i pyta w tym momencie, gdzie się podziali przyjaciele mili? Jakoś ich nigdzie nie widać. Pochowali się umyślnie czy co? A może sami się bawią tą sceną gdzieś w kącie? A może się wstydzą coś powiedzieć w mojej obronie? Albo nie wierzą, że coś pomoże, albo się boją Ciesiów i Kocia. W każdym razie to przykre. Zawsze ich było pełno, a teraz, gdy potrzebuję ich naprawdę, gdzieś przepadli. Nie, nie wierzę! Gdybym krzyknął „na pomoc!” z pewnością przybiegliby od razu. Ale ja wiedziałem, że nie krzyknę. Będę szedł między tymi szydercami z obojętną miną i udawał, że mnie nic nie obchodzi. Już wiem, co zrobię. Udam się do świetlicy. W świetlicy od czasu pamiętnej afery ze Śpiącą Królewną mam pewien autorytet. Ruszyłem więc do świetlicy i nie przeliczyłem się. Ledwie stanąłem na progu, powitał mnie radosny okrzyk znajomych mikrusów. Najgłośniej wrzeszczeli: Jacek i Świdzik. To mnie pokrzepiło na duchu. Przynajmniej tu mnie lubią. Ale poza gromadą malców dojrzałem jeszcze czyjeś znajome gęby. Wytrzeszczyłem oczy ze zdumienia. A więc tu się schowali ci dranie! Była Beata i Obara, Boleń, bracia Męccy, Złośliwy Miecio i Suplicjusz, i jeszcze paru. — Co się z wami działo? — zapytałem. — Byliśmy u Dyra. — U Dyra? — zdziwiłem się. — U samego Dyra? — U samego, jedynego, najwyższego, niech Allach da mu długie życie — oznajmiła Beata. — Walczyliśmy o ciebie, Żaba. — Lecz z nader miernym skutkiem — dodał smętnie Obara. — Dyr powiedział, że zobaczy, co da się zrobić. — Ale chyba niewiele zobaczy. Oko miał smutne, przyćmiony wzrok. — Więc postanowiliśmy napisać do kuratorium. — Żebyś został z nami. — Wzruszyliście mnie — odpowiedziałem poważnie zawstydzony, że pomyliłem się w ich ocenie. — Obawiam się jednak, że zanim słońce wzejdzie, rosa oczy wyje. Już za późno. Nic nie powstrzyma Okulli... — umilkłem nagle, bo w drzwiach świetlicy stanęła... no, właśnie Okulla we własnej osobie. — Co to za spiski?! — zaatakowała nas z miejsca. — Tym razem zaskoczyliście mnie zupełnie. Nigdy bym nie przypuściła, że pójdziecie do pana dyrektora w takiej sprawie. To ty ich widocznie buntujesz — spojrzała na mnie surowo. — I o co właściwie chodzi! Przecież nie znasz tamtej szkoły. Czy byłeś tam? Widziałeś? Oczywiście nie! Uprzedziłeś się z góry. No, więc posłuchaj, ta szkoła na Siekance, to będzie doskonała szkoła. Najbardziej nowoczesna, najlepiej wyposażona, wszystko tam będzie nowe, nauczyciele, uczniowie... Będziesz tam mógł zabłysnąć od początku i skuteczniej niż u nas — w zaczerwienionych oczach Okulli zobaczyłem szyderstwo, przynajmniej tak mi się zdawało. — Nie o to chodzi — próbował wtrącić Obara, ale Okulla nie słuchała go wcale. — Nie przerywaj — uciszyła go szybko. — Nie przyszłam tu wysłuchiwać waszych uwag. Co to za kartka? — podniosła ze stolika arkusz papieru. Na szczęście Obara zdołał nagryzmolić na górze tylko datę. — Pytam, co to za kartka? Do kogo chcieliście pisać? — E, to „Płomyka” — wypalił Złośliwy Miecio. — To na konkurs „Czerwonej Róży”. Tylko nie możemy się zgodzić, o którym kandydacie napisać. — Kandydacie? Jakim kandydacie? — Do nagrody! — Wszyscy nauczyciele z naszej szkoły zasługują na nagrodę „Czerwonej Róży”! Okulla spojrzała podejrzliwie na Miecia, ale szczęśliwie porzuciła temat nieszczęsnej kartki. — Mam pomysł — powiedziała nagle. — Jutro jest to uroczyste otwarcie nowej szkoły na Siekance. Wyznaczyłam już delegację. Otóż pomyślałam, że będzie bardzo celowe włączyć ciebie, Żabny, do tej delegacji. Przekonasz się na miejscu, że niepotrzebnie się boisz tej nowej szkoły. I jeszcze jedno. Tam będą przeprowadzane wywiady. Przygotuj sobie odpowiedź na pytanie, dlaczego opuszczasz nas z takim żalem. Okulla uśmiechnęła się do mnie zawodowym uśmiechem i, co już było zupełnie nie do zniesienia, poklepała mnie życzliwie po łopatce, po czym zadowolona opuściła świetlicę. * * * Szkoła na Siekance istotnie robiła już na pierwszy rzut oka korzystne wrażenie. To prawda, że była położona na obrzeżach miasta, ale w nader pięknej okolicy. Od strony południowej las podchodził niemal pod same okna budynku. Od zachodu graniczyła z wypielęgnowanymi ogródkami działkowymi, od wschodu z terenami sportowymi „Gwardii”, a od północy z nowym osiedlem domków jednorodzinnych. Z dawnej półwiejskiej zabudowy zostały tylko dwie rudery, a z dawnych mieszkańców dwie pary staruszków oraz kilka kóz, których sympatyczne beczenie było trwałym akompaniamentem odbywającej się uroczystości. Zjechali na nią przedstawiciele władz miejskich, miejscowych szkół oraz przedsiębiorstwa budowlanego „Siekanka Wschód” z wicedyrektorem Oleskim, dość znaną osobistością naszego miasta, pełniącym prócz funkcji zawodowych jeszcze wiele innych czysto społecznych, zwłaszcza na terenie oświaty i kultury. Na czele delegacji naszej szkoły stała pani wicedyrektor Okulczycka, a sama delegacja miała zestaw dość ryzykowny: Suplicjusz — to zrozumiałe, wzorowy uczeń, Jola Pełska — też zrozumiałe, nasza szkolna reprezentacyjna piękność i filar kółek naukowych, ale Kocio Kocemba do tego towarzystwa? To już niesamowity pomysł Okulli. Kocio Kocemba i do tego ten łobuz Ciesielski. No i ja na dokładkę. Nietrudno się było domyślić, że Okulla pragnęła pochwalić się przed szerokim audytorium gogicznym Kociem i Ciesielskim. Że to niby jeszcze niedawno byli na dnie, a ona ich wyciągnęła i zaktywizowała do tego stopnia, że teraz zrobiły się z nich grzeczne baranki, aż przyjemnie popatrzeć. Zabieg był tym bardziej ryzykowny, że Okulla od razu została zaproszona do stołu prezydialnego, a my usiedliśmy daleko w głębi sali, aczkolwiek jako doświadczeni bywalcy wybraliśmy miejsca możliwie blisko brzegu. Już po pierwszych przemówieniach Kociowi i Ciesielskiemu zrobiło się nudno. Piętnaście minut okolicznościowej mowy to jest największa dawka, jaką wytrzymują. Toteż zaraz zaczęli się wiercić i wkrótce jeden po drugim chyłkiem wymknęli się z sali. Oczywiście Suplicjusz za nimi. Nie dlatego, żeby też nie mógł wytrzymać. Suplicjusz jako intelektualista wytrzymuje znacznie większe dawki, ale jako wzorowy uczeń musiał czuwać nad mniej wzorowymi uczniami Kociem i Ciesielskim. Ruszył więc, by zapędzić ich z powrotem na bezprawnie opuszczone miejsca. Ja też doszedłem do wniosku, że będzie bardziej ciekawie tudzież pożytecznie, jak sobie podczas przemówień obejrzę dokładniej szkołę, do której mnie chcą przepisać. Wysunąłem się więc z sali, zacząłem błądzić po korytarzach i zaglądać do różnych pracowni. Właśnie zaglądałem do pracowni biologicznej i zamierzałem sprawdzić autentyczność dwu ludzkich szkieletów, którymi była ozdobiona, gdy ktoś zawołał na mnie sympatycznym kozim głosem. Obróciłem się. W drzwiach stała Jolka Pełska. — Odkąd to udajesz kozę? — zapytałem nieco zbity z tropu. — Nie wygłupiaj się — warknęła zdenerwowana. — Okulla będzie zaraz przemawiać, już ją zapowiedziano, a nikogo z was nie ma. A przecież Suplicjusz ma powiedzieć z kartki tych kilka słów, a Kocemba i Ciesielski będą demonstrowani jako wyciągnięci z dna. — Przepraszam cię, ale ja tu słyszałem wyraźnie kozę — przerwałem jej zaaferowany. — To pewnie na podwórzu. — Nie, ona beczała gdzieś tutaj. — Och, daj spokój z tą kozą, mów lepiej, gdzie się podziali chłopcy! — Ależ posłuchaj, znów beczy! — wybiegłem na korytarz. Głos dobiegał jakby z sali, gdzie odbywała się uroczystość. Rzuciłem się w kierunku sali i byłbym wpadł do środka jak bomba, gdyby nie rozpaczliwy głos Jolki: — Co ty wyrabiasz, uspokój się! Dopędziła mnie. — Mam złe przeczucia — powiedziałem jej. — Kocemba i Ciesielski wpuścili tu kozę. — Oszalałeś?! — Obym się mylił. Ty ich jeszcze nie znasz! — Co to za dyskusje pod drzwiami?! — usłyszeliśmy szorstki głos. Obejrzałem się. Przede mną stała moja dawna wychowawczyni ze szkoły Lampego, pani Jakubowska, musieli ją przenieść tu, na Siekankę. — Ja ciebie skądś znam — przyjrzała mi się uważnie. — To fakt. Jestem Żabny — przypomniałem się. — Ach, to ty! Zawsze byłeś niesforny! Marsz do sali! — Ale ta koza... — jęknąłem. — Jaka koza? — Pani nie słyszy? Tu gdzieś jest koza. Jakubowska zmarszczyła brwi i natężyła słuch. Jak na złość w tym momencie koza zamilkła zupełnie. — Jesteś wciąż nie tylko niesforny, ale także niezbyt przytomny. Co za kawał z tą kozą? A może chcesz być dowcipny? — Nie, zupełnie nie — wybełkotałem i zrezygnowany wsunąłem się do sali. Jolka za mną. Był już najwyższy czas, bo Okulla właśnie weszła na mównicę. Rozglądaliśmy się zdenerwowani po sali. Kocemby, Ciesielskiego i Suplicjusza wciąż nie było. Zupełnie nie rozumiałem, co się stało. Załóżmy, że Suplicjuszowi nie udało się zaciągnąć z powrotem dwu łobuzów na salę, ale przynajmniej sam powinien był wrócić. Przecież miał powiedzieć tych parę słów. Co się z nim dzieje? Spojrzałem na zegarek. Upłynęło już co najmniej dziesięć minut. Suplicjusz był zawsze niesłychanie skrupulatny i posiadał głębokie poczucie obowiązku. Coś się musiało stać! Okulla jeszcze niczego nie podejrzewa, o niczym nie wie... Mówi spokojnie, pewnym głosem o zaszczytnym zawodzie pedagoga, o nie kończącej się przygodzie, jaką jest kształtowanie charakteru młodzieży, życzy kolegom nauczycielom w nowej placówce wychowawczej sukcesów, niezrażania się trudnościami, dzieli się swoimi doświadczeniami pedagogicznymi, a wreszcie kończy efektownie: „Dla uświetnienia tego pamiętnego dnia przygotowałam dla państwa żywą niespodziankę pedagogiczną” — urywa z tajemniczym uśmiechem, robi efektowną przerwę. Sala cichnie, zamiera w oczekiwaniu i nagle w tym momencie rozlega się beczenie. Okulla nieruchomieje na mównicy, na jej bladą twarz wypływa gorący rumieniec. Przewodniczący prezydium dyrektor Zabiełło podnosi się z miejsca i dzwoni w szklankę: — Proszę młodzież o właściwe zachowanie się. Pani dyrektor będzie łaskawa kontynuować — zwraca się do Okulli. Okulla kontynuuje: — Z prawdziwą satysfakcją i, nie wstydzę się powiedzieć, z dumą mogę dziś zademonstrować dwu chłopców, członków naszej delegacji. Są to uczniowie, którzy jeszcze miesiąc temu sprawiali największe trudności wychowawcze i demoralizowali kolegów, a dziś należą do przodujących aktywistów i zwyciężają w konkursach międzyszkolnych. Proszę uczniów Kocembę i Ciesielskiego o powstanie z miejsc i podejście do stołu prezydialnego! Głowy wszystkich zebranych poruszyły się niespokojnie. Wszyscy szukali wzrokiem nowo upieczonych aktywistów. Niestety bezskutecznie. — Kocemba i Ciesielski! — powtórzyła Okulla z rozpaczą w głosie. — Gdzie jesteście! Odezwijcie się! Niestety zamiast Ciesielskiego i Kocemby rozległ się żałosny głos kozy. — Co to?! Kto się znowu ośmielił! — dyrektor Zabiełło zerwał się z miejsca. — To za drzwiami, panie dyrektorze — odezwały się głosy młodzieży z sali. — Spokój! Chcecie tu stroić jakieś żarty, ale ostrzegam was! Beczenie znów się powtórzyło. — To naprawdę za drzwiami! — podniosły się głosy. — Sprawdzimy! Otworzyć drzwi! — zakomenderował dyrektor. — Czy woźna Rachwalska jest? — Jestem — odezwała się woźna. — Niech pani otworzy drzwi. Woźna otworzyła drzwi i odskoczyła jak oparzona. Na salę wbiegła młoda kózka i popędziła prosto do stołu prezydialnego, pobekując przyjaźnie. Na sali zakotłowało się. Śmiechy i okrzyki na przemian z oklaskami zagłuszyły słowa dyrektora. Wreszcie paru chłopcom udało się dopaść kozy i wyciągnąć ją z sali. — Kto wpuścił to zwierzę? — sapał wzburzony dyrektor. — Pan dyrektor sam kazał... — odparła woźna. — Ale skąd to zwierzę było pod drzwiami? — Zupełnie nie mam pojęcia. — Chciała zapisać się do szkoły! — krzyknął ktoś z sali. — Cisza! Niech pani kontynuuje — zwrócił się dyrektor do Okulli. — Proszę uczniów Kocembę i Ciesielskiego o powstanie — rzekła drżącym głosem Okulla. Odpowiedziała jej śmiertelna cisza. — Uczeń Suplicjusz! — zawołała rozpaczliwie Okulla. Ale i Suplicjusza nie było. — Czy pani dyrektor chodzi o takich trzech wielkich chłopaków: jeden czarny, jeden rudy i jeden blond? — zapytała woźna. — Tak... czy... czy pani ich widziała? — Widziałam, jak uciekali ze szkoły. Pędzili ulicą, jakby się paliło. Mogę przysiąc, że to oni wpuścili tę kozę. Okulla wydała słaby okrzyk i gdyby nie szybki refleks Zabiełły, który podbiegł natychmiast, spadłaby z pewnością z mównicy. ROZDZIAŁ XVII UCIECZKA CZY POŚCIG? Przez tłum otaczający Okullę, na pół omdlałą w opiekuńczych ramionach dyrektora Zabiełły, przedarła się energiczna osóbka w czarnych okularach i z dymiącym jak komin papierosem w bardzo czerwonych ustach. — Proszę mnie przepuścić do chorej — zachrypiała niespodziewanie grubym głosem. — Jestem lekarką szkolną. Cóż to za scena, moja droga — puściła w nos Okulli obłok dymu. — Emocje pedagogiczne? No, no, po co się łamać od razu — poklepała Okullę po karku. Nie wiadomo, czy w wyniku tego klepnięcia, czy też zadymienia Okulla jeszcze bardziej zwisła w ramionach Zabiełły. — Chyba jednak nie obejdzie się bez iniekcji. Serce słabe — orzekła lekarka, po czym z pomocą pedagogów odprowadziła Okullę do gabinetu i ułożyła na nieskazitelnej kanapce. — Cieszę się, że to pani na początek, a nie jakiś wstrętny cymbał — oświadczyła. — Zaraz panią postawimy na nogi. Dziękuję państwu — zwróciła się do oszołomionych pedagogów. — Proszę zostawić mnie z chorą i wrócić spokojnie do obowiązków. Wszystko będzie dobrze. Mamy tu nowiutką apteczkę z pełnym asortymentem leków. Zabiełło patrząc z pewną nieufnością na lekarkę, która kurzyła wciąż niemiłosiernie, wycofał się, acz z ociąganiem, z gabinetu. — Drodzy państwo — zagrzmiał na korytarzu — wracamy na salę i kontynuujemy obchody. Sądzę, że ten przykry incydent nie powinien rzutować na naszą uroczystość! — To zły omen — zauważyła zatrwożona nauczycielka z siwymi włosami. — W poprzedniej szkole w dniu otwarcia, pamiętam, zarysowała się ściana, a potem wszyscy chorowaliśmy po kolei na serce. — Proszę nie szerzyć zabobonów i nie straszyć mi grona! Stanowczo sobie nie życzę! — zagrzmiał Zabiełło. — Proszę szybko na salę, bo nie zmieścimy się w czasie. Zaraz zaczną się chóry. Co to, pan prezes wychodzi? — zwrócił się przykro zaskoczony do inżyniera Oleskiego. — Niestety mam wyjazd służbowy do Warszawy, jak pan widzi, jestem już ubrany — oświadczył Oleski. Zabiełło spojrzał na dostojny, czarny strój wizytowy prezesa. — Myślałem, że to dla nas tak pan się ubrał. — Nie, to dla pana ministra — rzekł z godnością Oleski strzepując niedostrzegalny pyłek z klapy marynarki. — Przepraszam, lecz bardzo się śpieszę. Proszę sobie nie przeszkadzać i kontynuować. Niestety o kontynuacji nie mogło być mowy. Mimo nawoływań dyrektora Zabiełły nikt nie wracał na salę. Uroczystość była już zepsuta. Grupki niezdrowo podnieconych pedagogów dyskutowały w korytarzach problem Okulli i jej żałosny wypadek. Usłyszeliśmy oczywiście wyrazy współczucia i ubolewania, ale także kilka złośliwych uwag. — Biedna Okulczycka! — No cóż, tak się kiedyś musiało skończyć! — Była zbyt pewna siebie! — Pozbawiona samokrytycyzmu. — Zawsze chciała imponować! — Te jej metody! — Teraz dostała nauczkę! — Co za kompromitacja! — Już się nie pozbiera! — W każdym razie pryśnie mit o jej nieomylności wychowawczej! — Swoją drogą postawiła na wyjątkowo obrzydliwe typy! — Żeby zrobić jej taki numer w takiej chwili? — Koleżanki, proszę ciszej, młodzież podsłuchuje — zgorszyła się nauczycielka z siwymi włosami. — A ty nie kręć się tutaj! — krzyknęła do mnie. Czmychnąłem na drugi koniec korytarza. — Ale heca, co? — usłyszałem za sobą znajomy głos. Odwróciłem się zaskoczony. Przede mną stał Złośliwy Miecio. — Skąd się tu wziąłeś? — zapytałem. — Przyszedłem przypatrzyć się. A co, nie wolno? — zachichotał nieprzyjemnie. Spojrzałem na niego podejrzliwie. — Czy ty przypadkiem nie wpuściłeś tej kozy? To do ciebie podobne. — Ja, kozę? Od dziecka brzydzę się kóz — zapewnił mnie Złośliwy Miecio, ale nie bardzo mu uwierzyłem. — Co tak na mnie patrzysz — zmieszał się — naprawdę myślisz, że to ja? — Nic nie powiedziałem. — Ale pomyślałeś! — No, więc jeśli nie ty, to według ciebie kto? — zaatakowałem szybko. — Nie wiem — wzruszył ramionami Miecio. — Może... może to Wyrzek? — Wyrzek? — Czaił się tutaj — oznajmił Miecio. — On?! — Był rozgoryczony, że Okulla nie włączyła go do delegacji i że zamiast niego wzięła takie typy jak Kocemba i Nowicki — wyjaśnił Miecio. — Wiesz, jakie to upokorzenie dla lizusa! Miał duży żal do Okulli. — Wyrażał się? — Tak. Mówił, że Okulla jeszcze tego pożałuje. — Gdzie on jest? — rozejrzałem się. — Chciał dostać się do sali, ale go nie wpuścili, więc cały czas kręcił się po korytarzach. Widziałem go tu niedaleko. Wyrzka nie trzeba było długo szukać, sam się napatoczył. Jak tylko nas zauważył z daleka, podbiegł z wypiekami na twarzy. — Ale zrobili Okullę w konia, co?! — zapiszczał z satysfakcją. — Wiedziałem, że tak się skończy. Jej imponowali tylko łobuziacy! No, to ma! Jak kto jest porządny, to na niego nikt nie zwraca uwagi. Wszystkich obchodzą tylko łobuzy! Nawet pisarze piszą teraz tylko o łobuzach — oświadczył z wielkim wzburzeniem. — Dawno tu jesteś? — spojrzałem na niego uważnie. — Od samego początku, a bo co? Chciałem go wziąć na spytki, ale w tym momencie podeszła do mnie zaaferowana Jolka Pełska. — Miałeś rację z tą kozą — powiedziała. — Szkoda, że ci nie uwierzyłam, bo moglibyśmy zapobiec, a teraz taka przykra historia. Biedna Okulla. Jak oni mogli jej to zrobić. — O kim mówisz? — Jak to o kim? O Kociu i Ciesielskim. Jednego nie mogę zrozumieć, że Suplicjusz pozwolił... — To jeszcze wcale nie jest pewne, że to oni — powiedziałem. — Nie jest pewne? Ale przecież woźna... Woźna ich widziała. — Co widziała? Że uciekali? To jeszcze żaden dowód. — Niby racja — odetchnęła Jolka. — Tak się bałam, że Suplicjusz dał się im wrobić. Ale jeśli oni uciekli nie z powodu kozy, to w takim razie... — w jej oczach pojawił się na nowo niepokój — w takim razie dlaczego nie wracają?! Dlaczego nie wracają, Żaba?! — Nie wiem — odburknąłem. — Może po prostu urwali się. Uroczystość była nudna. — Suplicjusz nigdy by się nie urwał. Co ty! On przecież miał przemówić w imieniu naszych uczniów. On by nie mógł wstawić takiej draki. — Może go zmusili — bąknąłem. — Coś ty! Suplicjusz nie jest żaden ogryzek ani zdechlak! On by się nie dał — mówiła z coraz większym niepokojem Jolka. — Na pewno coś się musiało stać. Coś strasznego! — Nic się nie stało — powiedziałem. — Pobrykają i wrócą. — Nie. Już by dawno wrócili... Na pewno coś się stało! Może jakiś wypadek... Och, Żaba, zrób coś! Nie stój tak! — Co mam zrobić?! — Szukaj ich jakoś... Zbadaj sprawę... Coś w każdym razie trzeba zrobić. Ja ci pomogę, chodź, zatelefonujemy na milicję i na pogotowie. — Oszalałaś! Ale byśmy się wygłupili! Za bardzo się przejęłaś tymi zbukami — powiedziałem. — Przejęłam się tylko Suplicjuszem — oświadczyła urażona Jolka. — Trochę za bardzo. Idź do domu i nie myśl o nich! — Myślisz, że powinnam pójść? — Tu już nie mamy nic do roboty. Uroczystość, jak widzisz, zwiędła przedwcześnie. Nie wiadomo nawet, czy chóry wystąpią. Nie ma nastroju... — Och, ale... ale pani Okulczycka... — Żal ci jej? — No, pewnie. — Sama się w to wpakowała — powiedziałem. — Postawiła na niepewny numer! — To była niesprawiedliwość! — syczał wciąż rozgoryczony Wyrzek. — Zagrała zbyt ryzykownie — orzekłem. — Numer nie wyszedł, to wszystko. — Zagrała?! Mówisz o Okulli jak o hazardzistce! — oburzyła się Jolka. — Bo ona jest hazardzistką. Ostatecznie miała prawo. Parę razy jej się udało, a tym razem nie wyszło. Ale nie ma powodu jej żałować. — Nie ma powodu?! — w oczach Jolki pojawiły się gorące błyski. — Zawodowe ryzyko — wzruszyłem ramionami. — Strażak też się czasem poparzy, a bokser dostanie w szczękę. A mówiąc między nami, była nieraz nieznośna i przyda się jej taka lekcja! — Jesteś okropny! Bez serca! — sapała Jolka. — Możliwe — powiedziałem i wykręciłem się na pięcie. Rozeszliśmy się do domów. * * * O godzinie czwartej zadzwoniła do mnie pani Suplicjuszowa. — Czy nie wiesz, co się stało z Mirkiem? — zapytała z dużym niepokojem w głosie. — Jeszcze nie wrócił? — udałem pewne zdziwienie. — Nie wrócił i nie wiem, co o tym myśleć. Nigdy nie spóźniał się na obiad. A dziś w dodatku mieliśmy pójść do krawca. — Był na uroczystości w szkole na Siekance — zauważyłem. — Wiem — powiedziała Suplicjuszowa. — Dzwoniłam tam i powiedzieli mi, że uroczystość skończyła się już o godzinie czternastej. Nawet wcześniej, niż było w planie. — Może coś mu wypadło — powiedziałem. — Na pewno lada chwila wróci. Niech pani się nie boi. Mirek jest taki rozsądny — próbowałem ją uspokoić, ale czułem, że odłożyła słuchawkę wcale nie uspokojona. Szczerze mówiąc, ja już też zacząłem się na serio denerwować. O godzinie czwartej czterdzieści zadzwoniła pani Kocembina, matka Kocia. — Ty podobno byłeś na tym zebraniu razem z Kociem. — Byliśmy w delegacji, proszę pani, na uroczystości otwarcia nowej szkoły na Siekance. Kocio reprezentował naszą młodzież — podkreśliłem z satysfakcją. — Kocio w delegacji? — biedna matka była zaskoczona. — Reprezentował? On? Żartujesz sobie ze mnie. — Tak, proszę pani. Czasy się zmieniają — oświadczyłem. — Ale ty już wróciłeś z tej uroczystości. A on nie wrócił — zauważyła przytomnie matka. — To inna sprawa. Coś mu musiało wypaść! — powiedziałem. — Niemożliwe — oznajmiła stanowczo matka Kocia. — O piątej przecież jest ten mecz. On zawsze chodzi na mecze. Nie opuszcza żadnego! — Mógł pójść od razu z Siekanki, bez zahaczania o dom — próbowałem uspokoić panią Kocembinę. — Od razu? — zamilkła na moment. — Czyli bezpośrednio. — Bez trąbki?! — wykrzyknęła pani Kocembina. — Trąbki? Jak to? — On zawsze bierze na mecz specjalną trąbkę i trąbi — wyjaśniła matka. — Ach tak, rozumiem. — Poza tym przebiera się w strój sportowy, to znaczy w dres i wkłada klubową czapkę. I bierze gumę do żucia. I naciąga mnie na pięćdziesiąt złotych. — Drogi — powiedziałem. — Ale niech pani się nie martwi. Mógł tym razem pójść z Ciesielskim i wziąć zamiast trąbki piszczałkę, którą posługuje się Ciesielski, oraz włożyć jego ciuchy. Na pewno zobaczę ich na meczu, niech pani będzie spokojna. Ale pani Kocembina wcale nie była spokojna i usłyszałem jej żałosny jęk, gdy odkładała słuchawkę. Rozmowa z panią Kocembiną utwierdziła mnie w przekonaniu, że powinienem pójść sam na ten mecz i zobaczyć, czy delikwenci są na trybunach. Udałem się więc tam dość spiesznie, bo czasu do rozpoczęcia meczu pozostało nader niewiele. Ale jeszcze pod bramą stadionu wszystko się wyjaśniło. Zobaczyłem od razu chłopaków z naszej szkoły skupionych w paru gromadach i dyskutujących zawzięcie. W jednej gromadce zauważyłem Obarę. W drugiej między innymi Złośliwego Miecia i Wyrzka, a w trzeciej różnych Ciesiów, ale bez wodza Ciesielskiego. Nie było także Kocia Kocemby, nie mówiąc o Suplicjuszu. Ruszyłem od razu do Obary. — Klapa, Żaba! — zamruczał na mój widok. — Zabrakło biletów. Cała nasza wiara odeszła od kas z kwitkiem. — Wiesz już o Suplicjuszu, Kocembie i Ciesielskim? — powiedziałem. — Właśnie chciałem cię o nich zapytać. — A tu ich nie ma? — Nie. W ogóle nikt ich nie widział od momentu, jak poszli z Okullą na Siekankę. Ciesie są poważnie zdenerwowani. Ty widziałeś ich chyba ostatni! — Nie ja. Chyba ostatni widzieli ich Wyrzek i Miecio. Oni byli poza salą. — Co myślisz o tym zniknięciu? — Wygląda mi na skok — powiedziałem. — Skok? Umyślny skok? — Tak, duży skok. — I Suplicjusz z nimi? Niemożliwe. Wzruszyłem ramionami. — Czy naprawdę dobrze znałeś Suplicjusza? — No, nie, ale... W każdym razie jego dotychczasowy styl... — Styl czy maska? Skąd wiesz, że to był styl? Może tylko udawał, że jest taki gładki i idealny, a naprawdę to marzył, żeby się urwać spod kontroli? Wiesz, on wcale nie był spokojny. Czy przyjrzałeś mu się dobrze? — Racja. Był jakby stale napięty. — Napięty łuk może albo strzelić, albo.... — Pęknąć. — Właśnie. Od przeciążeń. — Suplicjusz był diabelnie przeciążony. Prócz lekcji pięć kółek, harcerstwo, lekcje języków, muzyki, trening w klubie, LOK, PCK i coś tam jeszcze. Mogło mu od tego trzasnąć we łbie. — To fakt. Sprężyna mu się mogła rozkręcić. Naciskasz, naciskasz, skręcasz, aż nagle rozpręża się... — I przy sposobności wali kogoś w nos. — Tym razem był to nos Okulli. — Myślisz, że to on tę kozę... — zapytał Obara. — Nie wiem. W każdym razie wykorzystali zamieszanie i w nogi. Obara milczał zaaferowany. — Nie bardzo ci to wszystko odpowiada? — Z tego, co mówiłeś, wynika, że uciekli... — Co ci chodzi po głowie? — popatrzyłem na Obarę ciekawie. — A jeśli to było zupełnie inaczej? — Obara spojrzał mi w oczy uważnie. — Czy ci nie przyszło do głowy, że to mogło być zupełnie inaczej?! — Co inaczej? — Nie było żadnego skoku ani ucieczki. — Przecież woźna widziała... — Co widziała? Zastanów się, co właściwie widziała? — Widziała, jak uciekali. — Wcale nie. — Nie?! — zdumiałem się. — Ona tylko mówiła, że uciekali. — Myślisz, że mogła skłamać? — Ach nie, nie o to chodzi. Na pewno nie skłamała, ale po co interpretuje?! — Interpretuje? Nie rozumiem. — To częste nadużycie świadków. Pyta się świadka, co widział, a on zamiast odpowiedzieć od razu wstawia swój komentarz, wyciąga wnioski, często najzupełniej fałszywe. — Wciąż nie bardzo rozumiem, co ty chcesz od tej woźnej? — powiedziałem zakłopotany. — To przecież proste. Czy ona widziała, że ktoś tych chłopców gonił? — No, nie. — To jakim prawem powiedziała, że uciekali? Przecież ona widziała tylko, że biegli. I to tylko wiemy, oni biegli. — Tak sobie biegli? Bez powodu? — Owszem, powód musiał być. Ale skoro nie oni wpuścili kozę i nie mieli powodu do ucieczki, to czy nie przyszło ci do głowy, że po prostu mogli kogoś... ścigać? — Ścigać?! — wytrzeszczyłem oczy. — Ścigać, czyli gonić. Otworzyłem z wrażenia usta. Rzeczywiście, nie przyszło mi do głowy... — To... to teoria — wykrztusiłem. — Jasne, ale chyba otwiera nowe możliwości. — Tak, na pewno otwiera — zgodziłem się. — Szkoda, że sam nie widziałeś tego momentu, jak oni zaczęli... biec. Może zauważyłbyś jakieś szczegóły, które by od razu wyjaśniły pewne rzeczy. Gdyby się dało wyjaśnić, na przykład, za kim biegli albo kogo ścigali... — Może Wyrzek albo Złośliwy Miecio będą wiedzieć. — Chodź, przesłuchamy ich! Ale oni widać sami podsłuchiwali, o czym mówimy, bo od razu pierwsi podeszli do nas z niepokojem na obliczach. — Mówiliście o nas? — zapytał Wyrzek. — Tak. — O co chodzi? Zaczynacie akcję? — Tak. Nie ma co dłużej czekać — powiedziałem. — Postanowiliśmy szukać Suplicjusza, Kocemby i Ciesielskiego. — Naszym zdaniem musieli w coś wdepnąć — dodał Obara. — My też tak myślimy — powiedział Wyrzek. — Sprawa zrobiła się poważna. — Tak, dość poważna — zgodziłem się. — Od razu wiedziałem, że w coś się wpakowali. Jak tylko wydali ten wrzask — oznajmił Wyrzek. — Wrzask? Jaki wrzask? — Bojowy. — Kiedy? — No, wtedy przed szkołą. Ja byłem na korytarzu i obserwowałem ich z okna. Nie wszystko widziałem, bo mi ciężarówka zasłaniała, ale widziałem, jak wybiegli zza ciężarówki i strasznie krzyczeli. — Dlaczego nie powiedziałeś mi od razu? — Przecież nie pytałeś. — Ale ciebie pytałem — krzyknąłem na Miecia. — Pytałeś mnie o kozę — powiedział Miecio. — A ściśle mówiąc, posądziłeś mnie — dodał z wyraźną pretensją. — Sam powinieneś gadać. — Nie wiedziałem, że to ważne... Dopiero Wyrzek mnie uświadomił. — To jest bardzo ważne! — mówił podniecony Wyrzek. — On widział ten samochód... — O jakim wy samochodzie mówicie? — zainteresował się Obara. — No, o tym, za którym pobiegli... — Pobiegli za jakimś samochodem? — Tak... — Czekaj. Opowiedz wszystko po kolei, ze szczegółami. Pamiętaj, szczegóły mogą być bardzo ważne. Gdzie byłeś wtedy? — Cały czas byłem przed szkołą na parkingu — odparł Złośliwy Miecio. — Widziałeś ich cały czas? — Cały czas, od momentu jak wybiegli ze szkoły. To było tak: najpierw wybiegli Kocio i Ciesielski i zaczęli się ganiać między samochodami. A za nimi w jakieś dwie sekundy wybiegł Suplicjusz i wołał na nich, żeby wracali. Ale oni śmiali się tylko i uciekali przed Suplicjuszem i drażnili się z nim, kryjąc się za samochodami. A on ich gonił. A potem nagle znieruchomieli. Bardzo mnie zaskoczyło, dlaczego tak nagle znieruchomieli. A oni patrzyli na jednego pana w granatowym płaszczu, co wsiadał do niebieskiego fiata. Jakby byli bardzo zdziwieni czy z jakiegoś powodu osłupiali. A potem ten facet odjechał. A oni rzucili się za nim z krzykiem i zaczęli go ścigać. Obara spojrzał na mnie, ja na Obarę. — Masz rację — powiedziałem — to jednak był pościg i to zmienia całą sytuację. — Brawo, Miecio, bardzo nam pomogłeś — rzekł Obara. — Myślę — zaczerwienił się Miecio — że teraz trzeba się dowiedzieć, czyj to był samochód. — I kto do niego wsiadł. — Tak, i kto do niego wsiadł — dodał podniecony Miecio. — Nie znałeś tego faceta? — Nie, skąd, nie jestem z tej dzielnicy. Nigdy go nie widziałem. Ale posłuchaj — Miecio zreflektował się nagle. — Tam uganiało się kilku malców z sąsiednich domów. Oni też musieli go widzieć. — Jedziemy tam od razu! — zdecydował Obara. — Szóstka jedzie spod stadionu na samą Siekankę — zauważył Wyrzek. — Pędzimy?! — Co sił w nogach — powiedziałem i cała nasza czwórka, ku zdumieniu obserwujących nas z daleka Ciesiów, popędziła na przystanek, gdzie szczęśliwie zajeżdżał właśnie autobus. ROZDZIAŁ XVIII ŚLEDZTWO O tej porze plac przed szkołą na Siekance był już opustoszały. Zniknęły tabuny „Łowców Głów” oraz watahy graczy. Tylko dwu chłopców w zielonych dresach uganiało się jeszcze za piłką, próbując strzałów do otwartej furtki w ogrodzeniu szkolnym, ale i oni czmychnęli właśnie w tym momencie, gdy podchodziliśmy do nich, bo ze szkoły wybiegła rozgniewana woźna. Próbowaliśmy ich gonić, wydając zachęcające okrzyki, żeby się nie płoszyli, ale nic nie pomogło, od razu ukryli się w jakichś dziurach. — Prowincjonalny element, płoszą się z byle powodu — rzekł pogardliwie Wyrzek. — Trudno się dziwić, że młodzież jest nerwowa — zauważył Złośliwy Miecio. — Widziałeś, jak tu się odnoszą do młodzieży. Nie dość, że nie zbudowali żadnego boiska ani basenu, ani kortu, to jeszcze pędzą z tego placu. Współczuję ci, Żaba, że będziesz musiał chodzić na tę Siekankę. — Dosyć! — skrzywiłem się na samo wspomnienie o czekającej mnie przykrości. — Lepiej pomyśl, jak dobrać się do któregoś z tych fąfli. — Nie widzę innej rady, trzeba przeczesać teren — powiedział Miecio. — Mam lepszy pomysł — rzekł Obara. W tym samym momencie na jego czole wylądował zgniły pomidor. W sekundę później identyczne pociski ugodziły we mnie, w Wyrzka i Złośliwego Miecia. Schroniliśmy się spiesznie za pryzmą żwiru. — Przeklęte pawiany! — zakląłem ocierając z policzka skisły miąższ pomidora. — Świnie dzikie! — Miecio oglądał sobie zapaćkane oko w kieszonkowym lusterku. — Mam pestkę pod powieką! Orangutany! Przecież nic im nie zrobiliśmy. — Oni są w jatkach — zauważył Obara, wysuwając się ostrożnie zza pryzmy żwiru. — Na nich! — wrzasnął Wyrzek i chciał biec natychmiast, ale go zatrzymałem energicznie. — To nic nie da — powiedziałem. — Znają teren. — Tak jest — mruknął Obara. — Zaczną bombardowanie z innej nory. — Więc co robić? — Spróbuję do nich przemówić — rzekł Miecio trzymając się za oko. — Spróbuj! Miecio wyjrzał zza pryzmy. — Hej, wy z jatek — zawołał. — Nie strzelajcie! Nic wam nie zrobimy! Chcemy tylko porozmawiać. Trzech z naszej klasy tu przepadło. Musieliście ich widzieć! Bawili się z kozą. W odpowiedzi na Miecia posypał się nowy grad pocisków. Na szczęście Miecio w porę schował łeb za pryzmę. — Sami widzicie — sapał Wyrzek — nie chcą rozmawiać. Oni zdaje się znają tylko język przemocy. Atakujemy? — Stój, ośmieszymy się tylko. Zrobią z nas pomidorowy przecier zanim dobiegniemy do jatek — powiedziałem. — Nie widzę innej rady, tylko frontalny atak. Jak inaczej skłonimy ich do zeznań? — Trzeba wywabić ich z nor — rzekł Obara. — Wywabić? Jak to? — Rozwiązanie chyba proste. — Proste?! Dobryś sobie! — Powiedziałem, że mam pomysł. — Jaki? — Wywabię ich instrumentalnie. — Co takiego? — Muzyka działa w sposób specjalny na ludzi. — To są pitekantropusy! — orzekł Miecio. — W każdym razie należą do ludów pierwotnych — zgodziłem się. — Muzyka działa na ludy pierwotne też, a nawet na zwierzęta — oznajmił Obara. — To stwierdzono jeszcze w czasach starożytnych. Był jeden facet, tak jakoś się nazywał na O... zapomniałem. — Obarra Obareusz? — Nie wygłupiaj się... Już mi przypomniałeś! Nazywał się Orfeusz. On czarował muzyką nawet najdziksze bestie. — To było dawno i nieprawda — ziewnął Złośliwy Miecio. — A fakirzy, którzy poskramiają grą na flecie węże? — zaatakował Obara. — Ty nie masz fletu. — Ale mam trąbkę — Obara wyciągnął z futerału nieodłączny instrument i nim zdołaliśmy go powstrzymać, wyskoczył zza pryzmy ochronnej żwiru, stanął pośrodku pustego placu na postumencie nie ukończonego pomnika i zatrąbił. Jak było do przewidzenia, z jatek posypały się znów zgniłe pomidory. Obryzgały postument i nogi Obary, ale on nie przerywał trąbienia. W smutne niebo Siekanki, w ciężkie chmury zawisłe nad placem Rzeźniczym jak odważne wyznanie uderzyły jasne dźwięki trąbki. Z bezładnych zrazu tonów wyłoniła się dziwna melodia, pełna znajomych motywów, a przecież zupełnie nowa, porywająca, wspaniała i bezczelnie radosna. Słuchałem znieruchomiały. To było coś niezwykłego. Te pawiany w jatkach też musiały zdębieć z wrażenia, bo pomidory przestały latać nam nad głowami, a ze wszystkich nor naokoło, zza zrujnowanych straganów, z ziejących wybitymi oknami ruder, z labiryntów zmurszałej rzeźni zaczęły pomału, zrazu ostrożnie, potem coraz śmielej, wychylać się głowy mikrusów. Wychodzili na plac, otaczali Obarę w bezpiecznej odległości, wytrzeszczali oczy i uszy zaszokowani nie wiadomo czym bardziej, muzyką czy widokiem trębacza na postumencie. Wreszcie wyszli i ci z jatek. Trzech ich było. Wtedy Obara przerwał trąbienie. — Kto chce spróbować? — wyciągnął trąbkę. Ci z jatek spojrzeli zaskoczeni jeden na drugiego. Przez długą chwilę trwało milczenie. Widać walczyli z pokusą. Wreszcie jeden o łapach brudnych jak nieszczęście i z bezczelnym uśmiechem przylepionym do płaskiej twarzy, postąpił dwa kroki naprzód i powiedział: — Daj! Obara zeskoczył z postumentu i wręczył mu instrument. — Jak się nazywasz? — zapytał. — Co cię obchodzi — warknął szczeniak i chciwie przywarł ustami do instrumentu. — On się nazywa Fedain — powiedział głośno ktoś z gromady mikrusów. — Robisz ze mnie balona — odparł Obara. — On się nazywa Fedain — powtórzył malec — a naprawdę to Sławek Ślimak. A tamci to są: Kucharski i Lelkowicz. — Dajcie mu wycisk — powiedział Ślimak do Kucharskiego i Lelkowicza. Kucharski i Lelkowicz rzucili się za malcem, który udzielił informacji, ale tamten przytomnie zrejterował zawczasu i zniknął w ruinach rzeźni. — Porachujemy się z nim później — warknął Fedain i ponownie próbował zagrać na trąbce, ale zamiast pięknego dźwięku wydobył coś w rodzaju miauczenia marcowego kota, jak to od razu sformułował Złośliwy Miecio. Mikrusy zaśmiały się szyderczo, a nieszczęsny trębacz poczerwieniał ze wstydu. — Sam widzisz teraz, że to nie takie proste — rzekł pogodnie Obara. — I całe szczęście, bo byśmy mieli za dużo trębaczy. Tak, mój kochany, trąbienie to sztuka, ale nie martw się. Udzielę ci paru lekcji i jak będziesz pilny, to już za trzy dni potrafisz zagrać pobudkę! — Naprawdę nauczyłbyś mnie? — zapytał ponuro Fedain. — Z przyjemną dzikością, to jest chciałem powiedzieć z dziką przyjemnością — odparł Obara. — Może zaczniemy od razu — zaproponował Fedain. — Tak ci się śpieszy? — Oni śmieli się ze mnie — powiedział ponuro Fedain i przygryzł wargi. — Chcesz się odegrać? — Obara popatrzył na niego uważnie. Fedain milczał. — Chcę im pokazać... — mruknął po chwili. — Facet należy do tych, co zawsze muszą imponować — rzekł Złośliwy Miecio. — Chciałbyś, żeby twoje było na wierzchu, co? — zaśmiał się szyderczo. Fedain spojrzał na niego ponuro. — Oberwiesz kiedyś — wycedził. — Słuchaj, Fedain — powiedział Obara. — Trąbką to ty się dziś nie popiszesz, szkoda gadać. Zresztą mam co innego twardo zaplanowane na to popołudnie. Ale możesz się popisać jako detektyw — Obara zrobił efektowną pauzę. — Tak, jako detektyw. — Nie bardzo rozumiem — powiedział Fedain. — Trzech naszych kumpli było tu dzisiaj na jublu w szkole i zaginęli bez śladu. Właśnie ich szukamy. Może coś wiesz? — Co ja mogę wiedzieć? — Byłeś tu — wtrącił Wyrzek. — Widziałem cię przez okno. Byłeś, jak oni zaczęli gonić samochód. — Ja? Byłem? Chcecie mnie wrobić w jakąś drakę — Fedain spojrzał na nas nieufnie. — On ma boja — powiedział Złośliwy Miecio. — Patrzcie, jaki z niego bohater! — Zobaczysz, oberwiesz, i to niedługo — Fedain zamierzył się na Miecia. — Nie bądź dzieckiem, Fedain, my do ciebie z poważną propozycją. Chcesz brać udział w tym śledztwie czy nie? Jak nie, to spytamy kogo innego — powiedziałem. — Tu się uganiało was co najmniej sześciu — powiedział Miecio. — Możemy spytać twoich koleżków. Oni nie będą się bać tak jak ty. Tylko radzę ci, zmień pseudonim. Fedaini są dzielni. — Ja się nie boję — wykrztusił bohatersko Fedain. — Wiedziałem od samego początku — uśmiechnął się szeroko Obara i walnął Fedaina kordialnie w żebro. — Więc widziałeś, jak trzech chłopców goniło samochód? — Pewnie, że widziałem. — Czy wiesz, dlaczego gonili? — Tego nie wiem. — Naprawdę? — Słowo. Sam byłem zdziwiony. Wyglądało na to, że oni wcale nie interesują się tym samochodem. Karmili kozę. Śmieszni ludzie. Bardzo ich bawiło, że koza jak je, to potrząsa brodą. Jakby nigdy nie widzieli kozy. A potem nagle zerwali się, zostawili zwierzę i pobiegli. — I co dalej? — Wtedy podbiegł ten mały... — Który mały? — No, ten — Fedain wskazał na Złośliwego Miecia. — Podbiegł i wpędził kozę do szkoły. — No, więc przynajmniej tę sprawę mamy wyjaśnioną... — rzekłem kwaśno do Miecia. — Gratuluję pomysłu. — Nie powiesz, że nie było śmiesznie. — Było za śmiesznie — powiedziałem. — Dosyć — przerwał Obara. — Mieliśmy pytać o samochód. — Racja. A więc wracajmy do samochodu. Na pewno wiesz, Fedainie, czyj to był samochód? — zwróciłem się do świadka. — To był samochód pana Oleskiego — odparł Fedain. — On tu mieszka. Niedaleko stąd. Na Pastewnej. — Co on ma wspólnego ze szkołą? — zapytał Obara. — Jak to, co? On był w Komitecie. — W jakim Komitecie? — W Komitecie Budowy Szkoły na Siekance. Pan dyrektor powiedział, że pan Oleski dużo pomógł przy budowie. — Bo on jest inżynierem — wtrącił Kucharski. — I pracuje w „Budosporcie” — podjął Fedain. — Pan dyrektor go zaprosił na otwarcie szkoły. — Czy to ten, co siedział przy Okulli podczas uroczystości? — zapytał Wyrzek. — Przy jakiej Okulli? — To nasza wicedyrektorka. — Nie wiem, przy kim siedział. Nie zaglądałem do sali. On jest zupełnie łysy i nosi zwykle czapkę na głowie. — Zgadza się — wtrącił Miecio. — Jak wsiadał do samochodu, miał czapkę maciejówkę na głowie. — Dwie rzeczy tu są niejasne i wręcz niezrozumiałe — powiedział Obara. — Dlaczego inżynier Oleski opuścił nagle uroczystość, ledwie się zaczęła, i dlaczego nasi chłopcy go ścigali. — Opuścił uroczystość? — zdziwił się Fedain. — No, przecież odjechał samochodem. Sam widziałeś. — Macie rację, to przecież było... zaraz... jak to było naprawdę — Fedain poskrobał się w głowę. — Do licha, z tego wynika, że on dwa razy odjeżdżał spod szkoły... — Jak to dwa razy? — Pierwszy raz wtedy, kiedy chłopcy go gonili, a drugi raz, kiedy uroczystość się skończyła i wszyscy wychodzili. Widziałem, że wyszedł z innymi, wsiadł do samochodu, woźna mu podała wypchaną teczkę, a on dał jej klucze. — Może miał coś pilnego do załatwienia i musiał opuścić na kilka minut uroczystość, a potem wrócił — zamruczał Obara. — Dziwne, że go nie widziałem, jak wychodził — powiedziałem. — Cały czas byłem przecież albo na sali, albo na korytarzu... Musiałbym przecież zauważyć. — Ja też nie widziałem — dodał Wyrzek. — Ani ja — rzekł Złośliwy Miecio. — A może ty widziałeś? — zapytał Obara Fedaina. — Ja w ogóle nie widziałem, jak on odjeżdżał za pierwszym razem. — Przecież mówiłeś... — Mówiłem, że widziałem ruszający samochód i chłopców, jak rzucili się za nim — oznajmił Fedain. — Panowie, coś mi świta w głowie — rzekł Obara. — Zastanówmy się nad takim rozwiązaniem: to nie pan Oleski odjechał wtedy samochodem. — A kto? — wytrzeszczyliśmy oczy zaskoczeni. — Jakiś inny osobnik. — Inny osobnik? — Na przykład złodziej. — Przecież widziałem pana Oleskiego, jak wsiadał — wybełkotał Miecio. — Widziałeś osobnika w czapce. Skąd wiesz, że to był inżynier Oleski? Nigdy go przecież przedtem nie widziałeś, zresztą obserwowałeś z daleka. — Gdyby to nie był inżynier Oleski, nareszcie zachowanie chłopców byłoby wyjaśnione — zauważyłem. — Widzą, że jakiś osobnik majstruje przy zamku albo wyciąga pęk różnych kluczyków i próbuje. To im się wydaje podejrzane. Więc kiedy on wsiada do wozu i odjeżdża, chcą go zatrzymać, gonią go, krzyczą i... — Właśnie to „i”. Musimy zbadać, co mogło się zdarzyć potem. Dlaczego przepadli jak kamień w wodę. Zaraz... po jakim czasie samochód wrócił na parking na placu? — Nie zauważyłem — powiedział Złośliwy Miecio. — Akurat wtedy wybuchła ta awantura z kozą i przeoczyłem ten moment, gdy wracał. Kiedy spojrzałem, już tam stał znowu... — Pusty? — Zupełnie pusty. — Czy ktoś z was widział, jak ten samochód wracał i kto z niego wysiadał? — zapytał Obara. Okazało się, że nikt nie widział. Wszyscy byli zajęci tymi awanturami na uroczystości. — Zdaje się, że utkwiliśmy w martwym punkcie — skrzywił się Złośliwy Miecio. — Jest jeszcze jedna szansa — powiedziałem. — Przesłuchajmy woźną. — Woźną? — Skoro Fedain powiedział, że wręczała prawdziwemu inżynierowi Oleskiemu teczkę, a on jej wręczał klucze, to znaczy, że się dobrze znają. Może ona coś będzie wiedzieć. — Przede wszystkim powinna wiedzieć, czy inżynier Oleski naprawdę nie opuszczał szkoły przed końcem uroczystości, to znaczy przed niespodziewanym końcem uroczystości, czyli przed pojawieniem się kozy na sali — rzekł Obara. — To musi być stanowczo stwierdzone. Wtedy nie będzie wątpliwości, że kto inny skorzystał z jego samochodu. — Przejechał się kilka minut i odstawił samochód na miejsce — Złośliwy Miecio uśmiechnął się ironicznie. — Właśnie. Takie zachowanie złodzieja daje dużo do myślenia. — Mianowicie? — Że w gruncie rzeczy nie chodziło mu o samochód — rzekł zamyślony Obara. — Jeśli nie o samochód, to o co? — Za wcześnie o tym mówić — rzekł Obara. — Najpierw przesłuchajmy woźną! — Tylko umówmy się z góry, kto prowadzi śledztwo, żeby wszyscy nie wrzeszczeli naraz — powiedziałem. — Proponuję, żeby poprowadził Obara. Zgadzasz się, Andrzej? — Jeśli mi pomożecie — odparł Obara. — No, to jazda. Zasuwamy do woźnej! Woźna Rachwalska z Siekanki była osobą trudną, wyraźnie uprzedzoną do młodzieży. Z początku nie chciała nam nawet otworzyć drzwi szkoły. Dopiero, gdy Obara wyjaśnił, że nie jesteśmy z tutejszej szkoły, że nie mamy nic wspólnego z Siekanką i w gruncie rzeczy brzydzimy się głęboko Siekanką, uchyliła ostrożnie drzwi. Obara dał nam znak i wszyscy uśmiechnęliśmy się sympatycznie. — To właściwie skąd jesteście? — zapytała nieco uspokojona woźna mierząc nas badawczym spojrzeniem. — Jesteśmy uczniami pani Okulczyckiej. — Ach, tak? — woźna uchyliła drzwi szerzej. Widać nazwisko znakomitej gogini napełniło ją pewnym zaufaniem. — Czego chcecie? — Pani Okulczycka martwi się o tych chłopców, którzy... — Którzy uciekli z uroczystości? — zasapała woźna. — Na szczęście nie uciekli i honor pani Okulczyckiej został uratowany. — Przecież sama widziałam, jak uciekali — zaskrzeczała woźna. — Tak wyglądało, proszę pani, a naprawdę to oni gonili złodzieja, co sobie pożyczył samochód pana Oleskiego. — Co wy opowiadacie?! — Bardzo dziwna historia, proszę pani, a najgorsze, że do tej pory oni się nie odnaleźli. Boimy się, że ten złodziej mógł im zrobić coś złego. — Wejdźcie — woźna wpuściła nas do szkoły i usadowiła na kanapie w kancelarii. Opowiedzieliśmy jej wszystkie okoliczności i szczegóły wypadku. Baliśmy się z początku, że nam nie uwierzy, ale okazało się na szczęście, że była z tych wierzących, co przejmują się serio wszystkimi sensacyjnymi wydarzeniami. — Teraz cała nadzieja w pani — zakończył Obara. — Liczymy na to, że pani nam pomoże. — Ale jak, moje dziecko? — zakłopotała się podniecona opowiadaniem woźna. — Przede wszystkim, czy pani jest pewna, że inżynier Oleski nie opuszczał swojego miejsca przy stole prezydialnym, zanim nie nastąpiły te przykre wypadki? — Jestem zupełnie pewna — stwierdziła woźna. — Cały czas stałam przy drzwiach, na posterunku. — Może jednak pani spoczęła na chwilę na krzesełku i wtedy... — Chcesz mi wmówić, że zdrzemnęłam się? — zmarszczyła brwi woźna. — Pani była z pewnością bardzo przepracowana porządkami przed otwarciem szkoły, tym sprzątaniem po przebudowie. — Pewnie, że byłam, ale zasnąć na uroczystości?! Za kogo ty mnie uważasz? — Przepraszam, nie chciałem pani urazić. — Nie, nie, to wykluczone. Zresztą, po co inżynier miałby wybiegać z uroczystości, jechać gdzieś samochodem i wracać po kilku minutach. — Może zapomniał zakręcić jakiś kurek w domu albo wyłączyć żelazko — podsunąłem. — Inżynier Oleski? Wykluczone. To pedant. — Pedant? — Niczego nigdy nie zapomina, wszystko u niego jak w zegarku. — Ale może musiał coś załatwić u siebie w pracy. Może z kimś się umówił? — Nie, nie, wykluczone. Powiedział mi, jak przyszedł: „Pani Zosiu, akurat dostałem delegację służbową do Warszawy i prosto stąd, znaczy ze szkoły, pruję wozem do stolicy.” Tak powiedział — „pruję wozem prosto do stolicy” — pamiętam dokładnie. I prosił, żebym mu przygotowała jakąś małą paczkę z kanapkami na drogę i kilka jabłek. — Pani dobrze zna inżyniera Oleskiego? — Pewnie, że dobrze. Przez dwadzieścia lat pracowaliśmy razem w „Budosporcie”, kiedy jeszcze nazywał się „Hydro-konstal” i robił zupełnie co innego. Byłam tam sprzątaczką, a potem woźną, a teraz jestem na emeryturze i wzięłam tę pracę w szkole na pół etatu. Właśnie inżynier Oleski mi załatwił. — Więc pani dała mu paczkę na drogę, jak wyjeżdżał, a on pani wręczył, zdaje się, klucze... — Skąd wiesz? Faktycznie inżynier zostawił mi klucze od garażu i domu, żebym mogła napalić w piecu i posprzątać, bo tam właśnie parkieciarze skończyli układanie posadzek i było dużo do sprzątania. Bo pani wyjechała na dwa miesiące do sanatorium, a synowie państwa są na studiach w Warszawie, tak, że nikogo tam nie ma i dom stoi pusty. Więc pan inżynier często zostawia mi klucze, to znaczy jeden komplet kluczy, żebym doglądała domu i sprzątała. — To ile było tych kompletów? — wtrąciłem podniecony, czując, że wpadliśmy na jakiś ważny ślad. — Trzy — odparła Rachwalska. — Jeden miała pani, a dwa pan. — Gdzie on trzymał te klucze? — Chyba w samochodzie... W każdym razie widziałam... — Co pani widziała? — No, że wtedy wyjął dla mnie te klucze z takiej skrzynki przy kierownicy w samochodzie. — Czy przypadkiem nie zginął mu jeden komplet? — Nie... nic nie mówił — woźna zawahała się jakby. — Niech pani sobie dobrze przypomni, czy na pewno nic nie mówił, to bardzo ważne — naciskał Obara. — Zaraz... — woźna zastanowiła się. — No, tak, coś tam było z tymi kluczami. Otworzył tę skrzynkę i jakby zastygł na moment, a potem powiedział: „To dziwne, jedną parę musiałem zostawić w płaszczu”. Później sięgnął do skrzynki i podał mi już bez słowa klucze. — To znaczy, że w skrzynce był tylko jeden komplet — zauważyłem. — Tak, teraz sprawa rysuje się zupełnie jasno — rzekł Obara. — Złodzieje musieli wiedzieć, że inżynier trzyma klucze w samochodzie. Postanowili więc ukraść te klucze. A potem wpadło im do głowy, że jeszcze lepiej będzie, jak pożyczą sobie także samochód inżyniera, podjadą nim do willi, załadują do niego zrabowane rzeczy i odjadą do meliny, a potem odstawią samochód na swoje miejsce. Samochód inżyniera nie zwróci niczyjej uwagi i będą bardziej bezpieczni. No, ale mieli pecha, bo akurat trójka naszych budrysów była na parkingu. — Co ty wygadujesz?! — osłupiała woźna. — U pana inżyniera mieliby być złodzieje i rabować?! — To wynika, niestety, z dedukcji, proszę pani — wyjaśniłem. — Lepiej niech pani powie, co tam było cennego do zrabowania. — Nie wiem... Ta willa jeszcze nie jest wykończona i nie urządzona w środku. Część rzeczy już przywieźli, ale stoją nie rozpakowane w skrzyniach, w paczkach... — W garażu? — Tak. W piwnicach część, a część w garażu. — Chyba jasne — przerwał niecierpliwie Obara. — Złodziejom chodziło o te skrzynie albo paczki. Ale w tej chwili to nieważne, ważne jest, żeby uwolnić chłopaków... — Uwolnić? — woźna podniosła brwi do góry. — Nie mamy ani chwili do stracenia. Pani musi pójść zaraz z nami i otworzyć garaż. — Co takiego?! Dlaczego niby mam otwierać wam garaż? — Bo jeśli nie zwariowałem, to w tym garażu albo obok w piwnicy czy też kotłowni jest zamknięta nasza szlachetna delegacja na otwarcie szkoły na Siekance. — Delegacja?! — No, ci chłopcy, co zaginęli. Musimy ich ratować! Niech pani idzie! Albo da nam te klucze. Woźna Rachwalska spojrzała na Obarę podejrzliwie. — Że ty zwariowałeś, to możliwe, oczy masz rozbiegane i pleciesz rzeczy jak nie przymierzając z „Kobry”, ale ja jestem na szczęście przy zdrowych zmysłach. Nie rób ze mnie wariatki. — Zaręczam pani, że jestem normalny... — Nie wierzę w żadne twoje słowo, ani w złodziei, ani we włamanie. Czy normalny człowiek staje ni stąd, ni zowąd na środku placu w biały dzień i trąbi? — Ja trąbiłem? — Nie wypieraj się, widziałam cię przez okno. Chcieliście mnie skołować i prawie wam się udało. Zabierajcie się. Koniec rozmowy! — Proszę pani, to naprawdę poważna sprawa, nie zgrywam się, słowo! Tam są uwięzieni chłopcy, nawet nie wiemy, czy jeszcze żyją... — Idźcie z tym na milicję. Jeśli naprawdę tak jest, jak mówicie, to milicyjna sprawa... Ja nie wpuszczę obcych do domu. Nie po to pan inżynier powierzył mi w zaufaniu klucze, żebym wpuszczała byle kogo... — Byle kogo?! — Obara skrzywił się urażony. — Dosyć! Zmiatajcie stąd! — woźna brutalnie wypchnęła nas za drzwi. — Myślisz, że chłopcy pobiegli za skradzionym samochodem inżyniera aż do garażu i tam... — zacząłem i urwałem. Co tu się dziwić woźnej, mnie samemu pomysł Obary wydał się niedorzeczny. — I co? — wykrztusił Wyrzek. — I tam ten opryszek rozprawił się z nimi — dokończył podniecony Obara. — Błagam was, pędźmy tam, nawet jeśli nie wierzycie! Z kluczami czy bez, musimy tam pobiec natychmiast! Wybiegliśmy ze szkoły i pognaliśmy na ulicę Pastewną. ROZDZIAŁ XIX AKCJA W SAMOTNYM DOMU Nie pobiegliśmy daleko. Ulica Pastewna urywała się nagle na ciemnej ścianie drzew, za którymi w paru miejscach prześwitywało szafirowe, zimne, jesienne niebo. — Ależ tam nie ma już żadnego domu — zawołałem zatrzymując się. — Jest jeszcze jeden — powiedział przypatrując się uważnie Obara. — Gdzie? — Zupełnie w dole. Widać tylko biały komin, między pniami drzew, sterczy jakby, spod ziemi. Teraz i ja zauważyłem. — Pędzimy? — zapytałem, ale Obara nie ruszył się z miejsca i uporczywie wpatrywał się w ziemię. — Co robisz? — zapytałem. — Szukam znaków. — Jakich znaków? — Umówiłem się z Suplicjuszem, kiedy w zeszłym roku byliśmy w jednym zastępie, że w razie niebezpieczeństwa będziemy zostawiać znak na drodze. — Co to ma być? — Pestki dyni. — To dlatego nosił je stale w kieszeni, choć nigdy nie widziałem, żeby jadł! — Dlatego. Ja też noszę — dodał Obara i wyciągnął z kieszeni całą garść pestek. — Są praktyczne. Małe, lekkie i dobrze widoczne na ciemnej zwykle ziemi. — Są! — krzyknął Wyrzek. — W dwu miejscach! Widać, że niedawno rzucone, bo zupełnie czyste, białe, nie przydeptane. — I tu są — powiedziałem schylając się. — I tam też — wskazał Obara. — Nadzwyczaj duże zagęszczenie znaków. To by świadczyło... — Że Suplicjusz miał olbrzymiego pietra — dokończył Złośliwy Miecio. — Zamknij dziób — zgasił go Obara. — To nie pora na żarty. I radzę ci zapamiętać, jak jesteś przy mnie, panuj nad sobą, bo ja twoje dowcipy znoszę tylko do pewnej granicy, a potem od razu strzelam w ucho. Miecio odruchowo podrapał się w małżowinę. — To w końcu, o czym świadczy takie zagęszczenie? — zapytał udając naiwność. — Takie zagęszczenie wskazywałoby na trzeci stopień zagrożenia — wycedził Obara. — Do licha — przestraszyłem się nie na żarty. — Jeśli oni tu byli, jeśli dotąd nie wrócili, to znaczy, że... — utknąłem nagle, bo uświadomiłem sobie pewną możliwość, której nie brałem w ogóle pod uwagę. — No, dokończ — naciskał Miecio. — To znaczy, że albo zostali uwięzieni w tym domku, albo... — znów urwałem. — Albo co? — Wolałbym na razie nie mówić o tej drugiej możliwości. Jest zbyt straszna. — Myślisz, że mogli dostać po prostu w czapę? — zapytał brutalnie Miecio. Milczałem. — Pędzę do tego domku! — powiedział Miecio i przyśpieszył kroku. — Zaraz się wszystko wyjaśni. Wyrzek i ja też chcieliśmy pobiec razem z nim, ale Obara zatrzymał nas stanowczo. — Stójcie, wystarczy, jak Mietek pójdzie... — Ale my... — Wy ukryjecie się tutaj — zakomenderował Obara. — Najlepiej za tymi krzakami — wskazał na gęste krzaki jałowca przy ścieżce. — Co ty?! Kryć się? Po co? — Po co?! — Obara wzruszył z politowaniem ramionami. — Chyba zapomnieliście, gdzie jesteśmy. Jesteśmy o kilkaset metrów od najbliższego zamieszkanego domu, w lesie, gdzie niedawno zaginęło trzech wcale niegłupich chłopaków. Czy nie przyszło wam do głowy, że to samo niebezpieczeństwo, które im zagroziło, może zagrozić i wam? — Ależ przecież tu nikogo nie ma — Wyrzek rozejrzał się dookoła nieco zbity z tropu. — W tej chwili nie ma — rzekł Obara — ale w następnej chwili ktoś może nadejść. — Kto? — No, nie wiem. Może ten złodziej samochodu. — Ten... ten typ X? — Właśnie. — On... on przecież już załatwił, co chciał, i odstawił na miejsce samochód, więc po co miałby wracać. — Może zapomniał rękawiczek. — E, nabijasz się z nas — rozzłościł się Wyrzek. — Niezupełnie. Trzeba przewidywać różne sytuacje. — Przestępcy wracają na miejsce przestępstwa — zauważyłem. — Typ X może mieć dziesiątki powodów, żeby wrócić — rzekł spokojnie Obara. — Skąd wiecie, że naprawdę załatwił już wszystko, co miał załatwić? A zresztą nie chodzi tylko o pana X. Może nadejść ktoś zupełnie inny i wcale nie ma potrzeby, żeby nas tu zauważył. Tak, zupełnie nie ma potrzeby. Nikt nie powinien nas widzieć. Po co budzić czyjeś podejrzenia, mogliby nam zarzucać jakieś przestępstwo, sam złodziej mógłby nas oskarżyć, że to my zakradliśmy się do tego domu. No i spróbujcie się wytłumaczyć, że to wcale nie tak. Dlatego właźcie za te jałowce i siedźcie cicho, ale z uszami czujnymi jak zające, póki Mietek nie wróci. Po tej przemowie już nie protestowaliśmy i posłusznie ukryliśmy się za krzakami. Z pewnością nie dałoby się tam długo wysiedzieć, tym bardziej, że mrówki zaczęły nam chodzić po ciele, ale los okazał się dla nas wyjątkowo łaskawy. Nie upłynęły nawet trzy minuty, gdy posłyszeliśmy trzask łamanych suchych gałązek na ścieżce i lekkie skrzypienie piasku pod czyimiś butami. Nie ulegało wątpliwości: ktoś nadchodził. Czekaliśmy z zapartym tchem. Kto się ukaże? Wiejska kobieta spiesząca na przystanek autobusowy na skróty przez ten lasek? Starszy pan z laską szukający grzybów? Emeryt na spacerze z psem? O, nie. Rzeczywistość tym razem przeszła nasze najśmielsze oczekiwania. Zza drzew wyłonił się nie kto inny, ale sam typ X. Nie mieliśmy żadnej wątpliwości. Ta sama barczysta sylwetka, maciejówka na głowie. Jedyne, co nas zaskoczyło, to fakt, że nie był sam. Razem z nim szedł drugi X. Nazwaliśmy go od razu w myśli typem X2. Był również dość wysoki, ale niezmiernie chudy, by nie rzec — cherlawy. Na długim nosie podobnym do dzioba ptaka nosił grube okulary, a spiczasta, wystająca broda podkreślała jeszcze karykaturalny wygląd jego twarzy. Był bardzo czujny i rozglądał się dokoła niespokojnie. — Tu ktoś chodził — powiedział nagle. — Zdawało ci się... — odburknął X1. — Słyszałem trzask gałązek tam koło domu! Z tyłu... — Bzdura. — Coś mi mignęło. — To ptak. — Zostań, pójdę sprawdzić tego „ptaka”. Okrążę dla pewności dom. — Nie mamy czasu! — warknął X1, ale X2 już pobiegł „okrążać dom”. Zdrętwieliśmy. Jeśli Miecio nie zdoła się ukryć, zostanie zdemaskowany, a wtedy... Popatrzyliśmy nawzajem na siebie i pomyśleliśmy o tym samym. Wtedy nie pozostanie nam już nic innego, jak stoczyć z tymi Iksami walkę. Ale sprawa przybrała nieoczekiwany obrót już w najbliższych sekundach. Nie czekając bowiem na powrót kolegi, X1 spiesznym krokiem doszedł do ogrodzenia willi, wyciągnął z kieszeni pęk kluczy, otworzył bramę, szybko puścił się w kierunku drzwi garażu, otworzył je kolejnym kluczem, a my... my patrzyliśmy jak zahipnotyzowani na ten klucz i myśleliśmy, jakby to było wspaniale, gdyby zostawił klucz w zamku. Widocznie bardzo się śpieszył i był pewny, że nic mu nie grozi, bo jednak zdarzyła się nadzwyczajna historia! X1 zniknął w garażu, a klucze zostały na zewnątrz. Kołysały się przez chwilę pod klamką, a my wpatrywaliśmy się w nie żarłocznie. Pierwszy wyskoczył zza krzaków Obara. Nie zważając na to, że ma co najmniej trzydzieści metrów do przebiegnięcia, że suchy chrust trzaska mu głośno pod stopami i może zaalarmować Iksów, podjął to niebezpieczne ryzyko. Ale czy można się było zawahać? Bardziej korzystnej sytuacji już na pewno nie będzie. Ruszyliśmy za nim. W cztery sekundy byliśmy już wszyscy przy garażu. Sądziłem, że Obara wpadnie do środka i da sygnał do generalnego ataku, ale on miał zgoła inny pomysł. Wcale nie kwapił się do bezpośredniego ataku, przeciwnie, ku naszemu osłupieniu błyskawicznie zatrzasnął uchylone drzwi i przekręcił klucz w zamku, a następnie schował pęk kluczy do kieszeni i syknął w naszym kierunku: — Chowamy się szybko! Tam! — wskazał na krzaki forsycji rosnące po obu stronach szerokiego zjazdu do garażu. Wypełniliśmy skwapliwie polecenie i z bijącymi mocno sercami czekaliśmy na dalszy rozwój wypadków. Uwięziony w garażu opryszek zrazu nie zdawał sobie sprawy ze swej sytuacji. Sądził zapewne, że to wiatr przymknął drzwi, i nie zareagował zupełnie. Słyszeliśmy jego człapanie i brzęk potrącanych baniek po oleju czy też kanistrów. Odnosiliśmy wrażenie, że czegoś niecierpliwie szuka. Ale czego mógł szukać, nie mieliśmy zielonego pojęcia. Raptem usłyszeliśmy szybkie kroki na żwirowanej alejce prowadzącej od tarasu po drugiej stronie domu. Nadbiegał podniecony X2. — Jesteśmy śledzeni — zasapał. — Widziałem jednego w krzakach. Na pewno jest tu ich więcej — zastukał gwałtownie do drzwi garażu. — Czego?! — rozległ się niecierpliwy głos zza drzwi. — Słyszałeś, co mówiłem? Radzę spływać, natychmiast. — Bzdury! — Otwieraj! — okularnik szarpał nerwowo klamkę. — Nie jest zamknięte. — Jak to nie! — Mówię, że nie zamykałem. — No to spróbuj! X1 od wewnątrz szarpnął klamkę, uderzył pięścią w drzwi. — Co to za głupie kawały?! — zaklął. — Kawały? — Nie udawaj głupka. Zamknąłeś mnie. — Sam się zamknąłeś. — Ja? Otwieraj, mówię, bo dostaniesz w zęby! — Jak mam otworzyć? Ja cię nie zamykałem. — No, więc wiatr. Musiało się zatrzasnąć. Przekręć klucz. — Jaki klucz? — W zamku. — Nie ma tu żadnych kluczy. — Przecież zostawiłem. — Nic nie zostawiłeś! — Jak to nic! Musiały upaść, zobacz... Pewnie leżą na ziemi. — Nie ma nigdzie. — Ty łotrze, co ty knujesz?! — ryknął rozwścieczony X1 z głębi garażu. — Ja? Ja nic... ale... ale lepiej sobie pójdę... — oświadczył bełkotliwie X2. — Co takiego? Chcesz mnie zostawić?! — Bo... boję się. To na pewno oni cię zamknęli. — Jacy oni?! — Przecież mówiłem ci. Siedzą w krzakach. Chyba nam coś nie wyszło. Ja sobie naprawdę pójdę. — Stać! — rozległ się głos Obary. — Słyszałeś, Tadziu? — jęknął opryszek. Z garażu dobiegło w odpowiedzi ciężkie przekleństwo i stuk przewracanych blaszanek. — Panowie, to jakieś nieporozumienie — wybełkotał X2. — Pozwólcie, ja sobie grzecznie pójdę. — Nie ruszać się — ryknął Obara głosem jak najbardziej grubym, by nie zdradzić swego szczenięcego wieku, co mu się zazwyczaj udawało, gdy pochylił głowę i podbródek z całej siły przycisnął do piersi. Wydawał wtedy wspaniały bas jak Mefisto w operze „Faust”. I to robiło na wszystkich wrażenie, zwłaszcza, gdy nie widzieli jego chłopięcej twarzy. Na X2 też zrobiło, bo zatrzymał się posłusznie. — Ręce do góry! Patrzeć na garaż! Nie oglądać się! — grzmiał Obara. Opryszek wykonał skrupulatnie polecenia. — Stać grzecznie, bez kawałów, jesteście otoczeni — powiedział Obara, po czym zwrócił się do mnie: — Obszukaj go, sprawdź, czy nie ma broni, tylko dobrze! Na nieco chwiejnych nogach ruszyłem do opryszka. Co będzie, jak się odwróci i zobaczy moją „gołowąsiastą” twarz aniołka? Ale on sterroryzowany przez Obarę stał nieruchomo jak struna. Zacząłem go obszukiwać. W kieszeni namacałem metalowy, obły przedmiot. — Ma nóż! — zameldowałem głośno podniecony i zaraz tego pożałowałem. Przeklęty brak opanowania! Mój głos zdradził mnie od razu. Był zbyt koguci, wręcz piskliwy. Opryszek odwrócił się gwałtownie i widząc, że ma do czynienia z kimś, no, mówiąc delikatnie, niezupełnie dorosłym, rzucił się na mnie i chciał odebrać mi nóż. Ale to mu się na szczęście nie udało. Może nie jestem zbyt dorosły, ale wystarczająco sprawny i dość szybki. Wykręciłem mu się zręcznie jak piskorz, odskoczyłem z nożem w ręce na trzy kroki i stanąłem w pozycji obronnej. Przez parę sekund patrzyliśmy na siebie, on nie spuszczał wzroku ze mnie, ja z niego. Wreszcie uznał, że lepiej nie ryzykować, tym bardziej, że krzaki forsycji poruszyły się podejrzanie i stwierdził, że nie tylko ze mną będzie miał do czynienia. Więc nagle błyskawicznie dał susa w bok, przesadził żywopłot i przez otwartą furtkę czmychnął w las. W tej samej niemal chwili od strony tarasu rozległ się przeraźliwy łomot i trzask, jakby drzwi wyleciały w powietrze, i ujrzeliśmy drugą sylwetkę uciekającego człowieka. — To X1! — krzyknął Wyrzek i pognał za nim. Po chwili ukazał się blady z wrażenia Mietek. — Wywalił drzwi — zasapał podniecony. — Wywalił drzwi od piwnicy przy tarasie... i uciekł. Pędzimy za nim?! Nim Obara zdążył coś odpowiedzieć, wrócił z pościgu zziajany Wyrzek. — Nie ma sensu ich ścigać — dyszał. — Od razu dali nura w las i przepadli. A tam już ciemno. Rzeczywiście. Ani się spostrzegliśmy, a już nadszedł wieczór. Na zachodzie ciemnoczerwone chmury błyszczały jeszcze wyraźnie, ale pozostałą część nieba, opanował mrok. — Fatalnie — powiedziałem. — Więc czmychnęli sobie, choć mieliśmy ich w ręku. Co za pech! — Niezupełnie — rzekł Obara. — Właściwie to fajnie, że uciekli. — Co takiego?! — Pomyśl, że mogli nas zaatakować, w końcu byli silniejsi. Gdyby nie udało mi się ich zablefować, gdybym nie napędził im strachu... kto wie, czy dalibyśmy im radę. — Nas było czterech — zauważyłem. — Poza tym mieliśmy nóż — dodał Miecio. — Nie dałbym złamanego grosza za naszą skórę — skrzywił się Obara. — Amok was opanował. Spójrzcie na sytuację realnie. X1 na pewno też był uzbrojony. A poza tym mógł użyć o... tego narzędzia — podbiegł do porzuconej przez opryszka siekiery, a właściwie wielkiego topora. Zapewne to narzędzie posłużyło mu do rozbicia zamka i wywalenia drzwi. I na pewno, gdyby już doszło do walki, nie przebierałby w środkach i nie oszczędziłby nikogo. Spojrzeliśmy na potężny topór i musieliśmy przyznać rację Obarze. Nie mieliśmy zbyt wiele szans. Tak, to naprawdę duże szczęście, że X1 nie podjął z nami walki i dał się nabrać na blef Obary. Gdyby wiedział, z kim naprawdę ma do czynienia... Zimny dreszcz przeszedł nam po skórze. — No, dosyć już tych głupich rozważań — zamruczał Obara. — Wy chyba zapomnieliście, po co tu przybyliśmy. Wzdrygnęliśmy się. Faktycznie! Omal nie zapomnieliśmy. — Przeszukać piwnice! — zakomenderował Obara odmykając drzwi garażu. — Mam przeczucie, że oni jednak tu są. — Namacał wyłącznik światła i nacisnął guzik. Potok trupiego światła zalał garaż — to zabłysły jarzeniówki pod sufitem. Rozejrzeliśmy się dookoła. Było pusto. — Są na pewno w którejś z tych piwnic za garażem — rzekł Obara. — Musimy je zbadać po kolei! Ale to okazało się zbyteczne. W tej samej chwili usłyszeliśmy bowiem gwałtowny łomot i bębnienie. Jęk metaliczny rozszedł się po wszystkich piwnicach. — To za tymi drzwiami! — krzyknął Miecio. — Tam są! — Gdzie? — Za tymi żelaznymi drzwiami! W koksie na boks... to znaczy chciałem powiedzieć w boksie na koks. — W boksie? — No, w takiej komórce bez okien, to się tak nazywa, prędko te klucze! Podbiegł Obara z kluczami i zaczął próbować. Bębnienie i stukanie nie ustawało. — Już, już! Spokojnie! Zaraz was wypuścimy, tylko przestańcie bębnić, bo ogłuchnę zupełnie! — krzyknął Obara. Bębnienie ustało. — To ty, Obara? — Tak, to ja. Jest jeszcze Żaba, Miecio i Wyrzek. Spodziewaliśmy się wybuchu radości wśród uwięzionych, ale odpowiedziało nam dziwne milczenie. Nawet, gdy Obara już otworzył drzwi, oni wciąż milczeli. Stali pod ścianą usmarowani na czarno jak górnicy, Kocio Kocemba, Ciesielski i Suplicjusz, patrzyli na nas dość ponuro bez słowa podzięki. — Zdaje się, że nie jesteście zbyt zachwyceni — wycedził Obara. — Niby czym mamy być zachwyceni — zachrypiał Ciesielski i spojrzał na nas niemal ze złością. — Że was uratowaliśmy! — rzekł podniecony Wyrzek. — Wy? Nas? — Byliście uwięzieni. — My? — No, przecież was zamknęli. — To co z tego? — rzekł zaczepnie Kocio. — Gra się jeszcze nie skończyła. — Już się skończyła. Uciekli! — rzekł Miecio. — Przepędziliśmy ich — pochwalił się Wyrzek. — Wielka szkoda! — warknął Kocio. — Ale natrę ci jeszcze uszu! — Co?! — zaperzył się Wyrzek. — Zamiast być wdzięcznym... — Uspokój się — Obara odsunął go na bok. — Czy nie rozumiesz, dlaczego oni są źli na nas? Bo chcieli sami załatwić tych facetów, a myśmy im odebrali całą chwałę. — Jaką chwałę? — rzekł Złośliwy Miecio. — Oni nie mogli załatwić tych facetów, bo sami byli załatwieni, to jest fakt, byli przecież zamknięci w boksie. — Nie szkodzi — powiedział Kocio. — Owszem, byliśmy zamknięci, ale mieliśmy ich w ręku. — Wy?! Nie słyszałem podobnie bezczelnej fabuły! — Tak, mieliśmy ich w ręku, w pewnym sensie — oświadczył spokojnie Kocio. — Zaraz zrozumiesz, dlaczego. W każdym razie rozgrywka nie była bynajmniej skończona. Wiedzieliśmy, że przynajmniej jeden z nich musi tu wrócić na pewno! No, i proszę bardzo, wrócili obaj nawet! Nie jesteście ciekawi, dlaczego? — Umieramy z ciekawości — wyznał Obara. — Tego jednego detalu nie rozumiemy w całej sprawie. — Dowiecie się we właściwym czasie — uśmiechnął się Kocio. — Jedno wam mogę powiedzieć. Gdyby teraz doszło do spotkania, nie poszłoby im z nami tak łatwo jak wtedy. — Wtedy daliśmy się zaskoczyć — powiedział Ciesielski. — Tak, wciągnęli nas w zasadzkę. — Nie wiedzieliśmy, że jest ich dwu. — A ja wam mówię, że wszystko przez tę bańkę po oleju. To był pech — rzekł Kocio. — Gdyby Suplicjusz nie potrącił tej bańki i nie narobił hałasu... Ledwo wsunęliśmy się do garażu za tym typem, on musiał narobić tyle hałasu. — Mówiłem, żeby wiać od razu — rzekł Ciesielski. — Kiedy oni usłyszeli ten brzęk, było jasne, że nas zdemaskują. — A ja ci mówię — Suplicjusz pokręcił głową — że ten facet, za którym szliśmy, wiedział od początku, że go śledzimy. Jak zaczęliśmy biec z krzykiem za samochodem, który porwał, od razu się zorientował i nie spuszczał z nas oka. W lusterku wstecznym nas widział. A potem naumyślnie wciągnął nas do garażu, zaczaił się w ciemności i czekał, aż wejdziemy. — Nie opowiadaj, dopiero jak bańka brzęknęła, wyszedł z piwnicy — zdenerwował się Kocio. — A ja ci mówię, że był schowany za starym płaszczem, co wisiał na wieszaku w garażu. Stał cały czas i czekał. Widziałem jego zęby w ciemności? — Co ty opowiadasz?! — Słowo. Szczerzył białe zęby w ciemności. — To pewnie jakieś narzędzia błyszczały na półkach, a ty w mroku myślałeś, że to zęby. — A kto zatrzasnął bramę do garażu? — bronił się Suplicjusz. — Jakby nie mieli z góry zaplanowane, że nas złapią, to po co zamykaliby za nami bramę? My się rzucamy do bramy, żeby uciec z garażu, a tu zamknięte. I wtedy zaczęliśmy krzyczeć... — Ale nikt nie usłyszał. — Za to my usłyszeliśmy szum motoru. — Uruchomili gdzieś w piwnicy motor spalinowy. — Chyba motocykl. — I wężem zaczęli wpuszczać spaliny do garażu. — Chcieli nas poddusić spalinami, żeby nas potem wybrać jak raki. — Ale nie daliśmy się, chociaż byliśmy podtruci. — Jak on wszedł i chciał mnie wynieść, to ja mu pokazałem, co potrafię — rzekł nadymając się Ciesielski. — Niewiele potrafiłeś. Wymachiwałeś tylko nogami i rękami, bezskutecznie jak mucha w smole — zauważył Kocio. — Bezskutecznie? Przepraszam cię, ale odniosłem pewien sukces — uśmiechnął się Ciesielski. — Ty? Sukces? — Tak, zagarnąłem pewną zdobycz. — Zdobycz?! Żartujesz! — W postaci trzech włosów opryszka — oznajmił Ciesielski i rzeczywiście wyciągnął z kieszeni bluzy jakieś dość długie, rudawe włosy. — Chwyciłem go za czuprynę i jak widzicie, dość skutecznie — dodał. — To będzie ważny ślad w śledztwie. Na podstawie już jednego włosa można rozpoznać człowieka, a ja mam ich trzy! Tak, moi kochani, to nie ja broniłem się bezskutecznie, to raczej wy... — Tak sądzisz? — uśmiechnął się słabo Suplicjusz. — No, to popatrz! — wyciągnął z kieszeni guzik ze strzępkiem czerwonego materiału. — Co to jest? — Ciesielski wyciągnął szyję. — Guzik z kawałkiem koszuli opryszka. Wyrwałem mu go w walce — odparł Suplicjusz. — Bujasz! On nie miał czerwonej koszuli. — Ale krew miał chyba czerwoną! — odparł spokojnie Suplicjusz. — Krew?! — A co ty myślisz! Upuściłem mu trochę krwi podczas walki. Czy ty wiesz, jaki to cenny dowód?! Na podstawie krwi można jeszcze lepiej rozpoznać człowieka niż na podstawie włosa! — W tej sytuacji — odezwał się nagle milczący dotąd Kocio — nie pozostaje mi nic innego, jak dołożyć to, co mnie udało się zdobyć podczas walki — to mówiąc sięgnął gdzieś w zanadrze i ku naszemu osłupieniu wyciągnął wielki, czarny, dość wypchany portfel. — Co to jest? — wybełkotał Suplicjusz. — Przecież widzisz. Portfel. — Wyciągnąłeś go opryszkowi?! Nie wierzę! — Podczas szamotaniny. Udało mi się wsunąć rękę do jego kieszeni — oświadczył Kocio. — Nie zauważył? — wykrzyknął Suplicjusz. — To niemożliwe! Robisz z nas balona. To ci nie mogło się udać. — Owszem, mogło, całkiem nawet łatwo. Mam praktykę. — Co ty mówisz?! — Wyciągałem portfele w znacznie mniej sprzyjających okolicznościach. Nie wiedziałeś o tym? — Wiedziałem, że byłeś w poprawczaku, ale że za to?... — Myślałem, że wszyscy wiecie. — Nie... nie wiedziałem... — W każdym razie Okulla wiedziała — mruknął Kocio. — Dlatego ani słowa o tym, co tu zrobiłem. Nikomu. Ona kiedyś poręczyła za mnie. — Okulla? — Tak. Wzięła mnie pod opiekę i na tej podstawie wypuścili mnie z pudła przed terminem. Ale musiałem jej przyrzec, że nigdy nikomu już nic nie wyciągnę z kieszeni. Więc rozumiecie... — Nie bój się. Powiemy, że portfel sam mu wypadł w czasie szamotania. — W każdym razie rozumiesz teraz, Obara, dlaczego wiedziałem, że ten opryszek musi tu jeszcze wrócić. W tym portfelu jest jego dowód osobisty, różne legitymacje i sporo pieniędzy. — Nadzwyczajna historia. A więc w gruncie rzeczy jest zdemaskowany. — Całkowicie. Ujęcie go to tylko kwestia czasu. — Słuchaj, Żaba, ty stale narzekałeś na swój pech. Ale teraz sam przyznasz, że nam się kapitalnie udało. — Nie ciesz się przedwcześnie — rzekłem ostrożnie. — Jeszcze nie wiadomo, co nas czeka. Należałoby obmyślić plan działania na najbliższe godziny. — Najpierw telefon do starych, z radosną nowiną, żeście się odnaleźli żywi i zdrowi, poniekąd bohaterscy i godni najwyższego szacunku — rzekł Obara. — Zadzwonimy stąd. Aparat jest w hallu — dodał Suplicjusz i pobiegł po schodach na górę. My za nim. — Najpierw zadzwoń ty — powiedział Suplicjusz do Kocemby. — Dlaczego ja? — zmarszczył brwi Kocio. — Z wiadomych powodów. — Masz rację, starzy gotowi pomyśleć, że znów zszedłem na złą drogę, dawaj słuchawkę — Kocio wyrwał słuchawkę Suplicjuszowi i nakręcił numer. — Tu mówi Kocio. Już się znalazłem... Spokojnie, nic się nie stało. Zaraz będę w chacie... Dajcie wytłumaczyć... Bawiłem się z Suplicjuszem. Nie, nie przesłyszała się mama. Z Su-pli-cju-szem. Z tym genialnym, najlepszym, najgrzeczniejszym, nieskazitelnym i niezawodnym Suplicjuszem Wspaniałym... — rozłożył bezradnie ręce i oddał słuchawkę Suplicjuszowi. — Stara nie wierzy. Chce z tobą rozmawiać. Suplicjusz westchnął i wziął słuchawkę. — Tu Suplicjusz. Dobry wieczór. Tak... tak... Był ze mną cały czas... Co robiliśmy? Byliśmy u pana Oleskiego... Tak, u tego samego. To dotyczyło piątego prawa harcerskiego. Jutro pani dowie się bliższych szczegółów. W każdym razie Kocio spisał się na medal... Co takiego? Do pani Okulczyckiej? Nie, jeszcze nie... Bardzo przeżyła? Mieli do niej pretensje? Co, inspektor? Spróbujemy zaraz wszystko wyjaśnić — Suplicjusz odłożył słuchawkę. — Okulla ma duże nieprzyjemności. Obciążyli ją odpowiedzialnością za wszystko, co się stało. Jest teraz w szkole. Do moich starych nie ma co dzwonić ani do twoich — zwrócił się do Ciesielskiego. — Wszyscy są w szkole. Żądają od Okulli wyjaśnień. Podobno inspektor z Wydziału Oświaty ma dobrać się jej jeszcze dzisiaj do skóry! — Na pewno chcą zdjąć ją ze stanowiska — rzekł Kocio. — Już nie będzie zastępczynią dyrektora? — zapytał Złośliwy Miecio. — Możliwe. Mieli do niej od dawna różne pretensje. — Ona stosowała różne metody. — Zbyt często się myliła. — No, i teraz dostanie za swoje. Milczeliśmy. — Jakoś nikt się nie cieszy — zauważył po chwili Obara. — A przecież mi się zdawało, że nikt z nas nie kochał Okulli. — Ona była okropna — powiedziałem. — Ale ja ją rozumiem. — Co?! — Dzisiaj obrywa za nie swoje winy. Ja też często tak obrywałem, dlatego ją rozumiem. — To fakt, panowie — powiedział Obara. — Dziwna złośliwość losu. Okulla upada właśnie dzisiaj, kiedy... no... powiedzmy sobie szczerze, kiedy miała właśnie rację. Czy nie miała racji, że postawiła jednak na Ciesia, którego wszyscy uważali za czarną owcę w tym stadzie, albo na Kocia, który miał brzydką przeszłość... To było ryzyko i każdy przyzna, że Okulla była odważna. Była odważna i dziś się okazało, że miała rację. — Mam pewien pomysł — oznajmił nagle Złośliwy Miecio. — Słyszeliście, wszyscy tam siedzą w szkole, czekają na wiadomości i urągają Okulli. A tu my wkraczamy i mówimy: „Czy państwo wiedzą, że był napad na dom inżyniera Oleskiego? Kiedy państwo tu siedzą i oczerniają zacnych chłopców — tu wymienimy dobitnie nazwiska — posądzając ich o różne śmieszne i pożałowania godne występki, których nawet ze wstydu za was nie będziemy cytować, ci dzielni, nieustraszeni chłopcy stoczyli nierówną walkę z uzbrojonymi opryszkami itd., itp., zakończoną zdemaskowaniem zupełnym przestępców, a oto dowody — rzucamy na stół przed oniemiałym Dyrem oraz inspektorem trzy włosy X2, próbkę jego krwi oraz dowód osobisty i wszystkie możliwe legitymacje X1. Dyrektor i inspektor wstają. Rodzice wstają. Czy możecie sobie wyobrazić ich miny? Okulla szlocha ze wzruszenia... — Serce jej topnieje. Na skutek gogicznego wstrząsu zmienia osobowość — dopowiedziałem. — Staje się delikatna, wrażliwa na krzywdę młodzieży, sprawiedliwa, pogodna i serdeczna. Wszyscy kochamy dobrą Okullę. Kurtyna. Oklaski. — Nawet jeśli nie skończy się tak pomyślnie i nie będzie oklasków, warto zaryzykować — powiedział Obara. Pomaszerowaliśmy więc do budy. Weszliśmy na korytarz przez okno od strony ogrodu, tak żeby nas nikt nie widział, i ukryliśmy się chwilowo w opustoszałym gabinecie dentystycznym, skąd był doskonały widok na ulicę. Odczekaliśmy cierpliwie kilka minut, aż nadjechał samochód inspektora. — Teraz pójdzie Żaba — zaproponował Kocio. — I on wstawi tę mowę. — Dlaczego ja? — Wiemy dobrze, że masz małe porachunki z Okullą. Niech dobra dla niej wiadomość przemówi ustami Żaby — powiedział Kocio. — On ma rację — powiedział Obara. — To jest coś w sam raz dla ciebie, Żaba. Tylko nie zbłaźnij się! Ruszaj, ale nie właź od razu do gabinetu. Wyceluj tak, żeby wkroczyć w momencie, gdy atmosfera będzie najbardziej gorąca i Okulla będzie w najgorszych opałach. Ruszyłem więc starając się opanować tremę. Oczywiście droga do gabinetu była zaryglowana przez woźną Zrywną. Ale nie przejąłem się tym zbytnio. — Niech pani wejdzie i zamelduje, że przyszedł uczeń Żabny w ważnej sprawie i ma wiadomości o zaginionych chłopcach. — Teraz nie mogę, bardzo się kłócą — oznajmiła podniecona Zrywna, podsłuchując przy drzwiach. — Niech pani wejdzie, kiedy będą się kłócić najgłośniej. Zrywna spojrzała na mnie zaskoczona, a potem rozjaśniła się. — Dobra myśl. Ty masz łebek cwany! Odczekała jeszcze z trzy minuty, a potem zatarła ręce i powiedziała: — Teraz! Otworzyła z determinacją drzwi. Może cokolwiek za gwałtownie, ale miało to ten korzystny efekt, że ostra wymiana zdań w gabinecie zamarła i wszyscy spojrzeli groźnie na woźną. — Przyszedł uczeń Żabny i ma pilne wiadomości o zaginionych chłopakach — wyrecytowała Zrywna. — Co takiego?! — dyrektor Rumpel zerwał się z krzesła i sam otworzył mi drzwi. — Wejdź! — patrzył na mnie podejrzliwie, acz z dużą nadzieją w swych gogicznych oczach. Inspektor i Okulla też na mnie patrzyli, a prócz, tego patrzył na mnie z wysokości ściany czcigodny Juliusz Słowacki, zatroskany Adam Mickiewicz oraz patrzyła na mnie nieco zezem szlachetna Narcyza Żmichowska, patronka naszej szkoły. „O, Narcyzo szlachetna — pomyślałem — pełna miłości życia. Narcyzo, entuzjastko przestrzeni słonecznych, wolnej myśli, nieokiełznanych rumaków, wielkich uczuć. Gdyby odrobina tych uczuć, szlachetności, entuzjazmu i zrozumienia spłynęła na dyrektora Rumpla, na inspektora Przybickiego i Okullę Przemożną, iżby uznali, że stało się coś dobrego, bo Suplicjusz, Kocemba i Ciesielski przeżyli wielką przygodę i skutecznie służyli prawu”. — Uprzedzam cię, Żabny, jeśli przyszedłeś zawracać nam głowę nieistotnymi sprawami, poniesiesz wszystkie konsekwencje — rzekł dyrektor Rumpel sprowadzając mnie brutalnie na udeptaną ziemię. — Jest to jeden z tych narzuconych nam uczniów z poślizgu — rzekł do inspektora. — Z czyjego poślizgu? — inspektor zamrugał oczami. — Z poślizgu budowlanych na Siekance. Żabny poważnie utrudnił nam pracę, wniósł nerwowość i ferment — dodał dyrektor Rumpel tonem wyjaśnienia. — Na szczęście pozbywamy się go od poniedziałku. No, więc mów, co się stało — zwrócił się z powrotem do mnie. — Stała się straszna rzecz — powiedziałem. — Kryminalna! — A nie mówiłem?! — zagrzmiał dyrektor. — Mów od razu, czy żyją?! — Żyją, ale nie w tym rzecz. — Nie w tym rzecz?! — Był skok na dom pana Oleskiego. — Skok? — Okulla skrzywiła się, jakby ją ząb zabolał. — To znaczy była kradzież. Ten dom stoi dość daleko od osiedla, samotnie w lesie... I w tym czasie, kiedy była uroczystość otwarcia szkoły na Siekance i pan Oleski był na tej uroczystości, a dom zostawił bez opieki... to właśnie Kocemba... i... — Nie wierzę — przerwała Okulla i uniosła się wzburzona z krzesła. — Jak śmiesz insynuować coś podobnego. — Kiedy... — To są kłamstwa. — To jest prawda — poczerwieniałem. — Ja za nich ręczę. Kocemba nie mógł tego zrobić. — Ale czego, proszę pani? — patrzyłem zdezorientowany na Okullę. — No... włamać się... Twierdzisz, że dokonał kradzieży. — Ja?! Nic takiego nie powiedziałem. — Więc nie popełnił... — Nie tylko nie popełnił, ale wręcz przeciwnie. — Co to znaczy „przeciwnie”?! — To znaczy, że Kocemba, Ciesielski i Suplicjusz ruszyli w pościg za złodziejem... i... i... — zadąłem się i spojrzałem na Narcyzę zakłopotany, ale ona odwróciła oczy pogardliwie, jak mi się zdawało. „Zbyt słabo mówisz; to nie robi wrażenia — wyczytałem z jej uśmiechniętych szyderczo ust. — Czy boisz się mówić tak, jak było ustalone?” — Żabny, co z tobą?! — zasapał dyrektor Rumpel. — Co tam mamroczesz do siebie! Mów głośno! Więc przełknąłem ślinę i przemówiłem bardzo głośno: — To wszystko nie jest istotne i nie od tego chciałem zacząć. Chciałem zacząć od tego, że my... to znaczy młodzież... cała młodzież jest wzburzona... przykro dotknięta... obrażona, że nauczyciele i rodzice, właściwie wszyscy, od razu rzucili na Kocembę, Ciesielskiego i Suplicjusza ciężkie oskarżenie i posądzili ich o różne śmieszne i pożałowania godne występki, wstydzę się nawet zacytować jakie. I to było strasznie niesprawiedliwe, tym bardziej, że właśnie wtedy, kiedy padały te oskarżenia, ci chłopcy stoczyli ciężką, nierówną walkę z przestępcami. I zostali przez nich uwięzieni, ale potrafili ich zdemaskować, a my ich uwolniliśmy. — Przestępców? — zdziwił się inspektor. — Nie. Tym odważnych chłopców. Po śladach odkryliśmy, gdzie byli zamknięci — opowiedziałem wszystko dokładnie po kolei. Kiedy skończyłem, zapanowała długa cisza. „Narcyzo, czyżbym jednak osiągnął efekty?” — Niesłychana historia — pierwszy przerwał milczenie dyrektor Rumpel. — Jeśli to wszystko jest prawdą... — Mamy dowody rzeczowe — oznajmiłem chłodno. — Dokumenty tożsamości jednego z przestępców, zdobyte w czasie walki, oraz pewne drobiazgi, które... które zostawił drugi opryszek. Chłopcy wręczą je osobiście panu dyrektorowi, aby pan przekazał je milicji. — Mimo wszystko wciąż jedna rzecz mnie niepokoi — rzekł zaaferowany dyrektor. — Jakim cudem i po co znaleźli się na dworze, skoro jako członkowie delegacji naszej szkoły powinni byli siedzieć na sali. Odchrząknąłem, by pokryć lekkie zakłopotanie. — To proste i nie żaden cud... Po prostu wzięli sobie zbyt do serca wskazania pana dyrektora, często powtarzane na apelach szkolnych. — Moje wskazania? — zdziwił się dyrektor Rumpel. — Pan powiedział: po czterdziestu pięciu minutach młodzież ma prawo łyknąć nieco tlenu i rozprostować kości. Mogę zaświadczyć, panie dyrektorze, bo patrzyłem na zegarek, że oni tam siedzieli już ponad pięćdziesiąt minut. Więc postanowili, jako zdyscyplinowani uczniowie przestrzegający zasad higieny, łyknąć nieco tlenu. I całe szczęście, bo trafili akurat na moment, gdy ten typ dobierał się do samochodu. Inspektor i dyrektor uśmiechnęli się słabo pod nosem, a potem inspektor powiedział: — Jeśli tak rzeczy stoją, no to wszystko byłoby wyjaśnione. Tak, wszystko byłoby wyjaśnione, przykro mi, że podnieśliśmy te zarzuty w stosunku do pani dyrektor Okulczyckiej, lecz wytworzono taką atmosferę i... No, cóż, naprawdę bardzo mi przykro. Zostałem wprowadzony w błąd. — No, właśnie — westchnęła wciąż jeszcze wzburzona Okulla — nie mam ja z wami lekkiego życia, ale nie ja jedna, każdemu, kto próbuje pchnąć sprawę naprzód, rzucają kłody pod nogi... wszystkim pionierom, cóż, los pioniera... Ale będę mieć za to satysfakcję, gdy pan, inspektorze, osobiście wręczy tym uczniom honorowe odznaki i dyplomy za obywatelską postawę w czasie tych sensacyjnych wypadków. — Uczynię to z całą przyjemnością — odparł inspektor. — A jednak pan miał rację — uśmiechnęła się smutno Okulla. — Nie rozumiem. — Coś przeoczyłam i popełniłam błąd. — Pani? Okulla wstała z krzesła, podeszła do mnie i, ku mojemu zaskoczeniu, położyła mi na ramieniu rękę. — Pomyliłam się zasadniczo w stosunku do Tomka — powiedziała i popatrzyła na mnie nieznośnie uważnie swoimi oczami w czerwonych obwódkach, które znów przypomniały mi oczy kobry. — Zbyt mało się tobą zajmowałam — oświadczyła. — Ale teraz otoczę cię opieką, moje dziecko — to mówiąc pocałowała mnie w czoło. Poczerwieniałem ze wstydu i wytarłem się odruchowo. Co za heca! Całe szczęście, że tego nie widział Złośliwy Miecio ani Obara, ani nikt z chłopców. — Oczywiście zostaniesz z nami — ciągnęła Okulla wciąż nie spuszczając ze mnie wzroku. — Wątpię, czy ktoś zająłby się tobą odpowiednio na Siekance, a tu... tu będziemy z sobą ściśle współpracować — uśmiechnęła się zachęcająco i dodała: — A teraz proś tu tych obrażonych bohaterów, pan inspektor chciałby im pogratulować! Wybiegłem jak wystrzelony z procy. W głowie miałem szum i różne dzwonki alarmowe. Naprawdę dziwna historia. Dziwna i niepokojąca. Cały czas przedtem marzyłem, żeby zostać w tej budzie, a teraz nagle strach mnie obleciał. „O, Narcyzo, co znaczą te zapowiedzi Okulli: Otoczę cię opieką. Będziemy ściśle współpracować. Ściśle? Narcyzo, na miłość boską, odpowiedz, co to znaczy!”