RICHARD A. KNAAK UKRYTY ŚWIAT Przełożyła Maria Gębicka-Frąc Tytuł oryginału The Shrouded Realm Wersja angielska 1991 Wersja polska 2002 PROLOG Regent Toos, król Penacles, wbijał wzrok w zwój wręczony mu przed chwilą przez kuriera. Chociaż dokument wyglądał zwyczajnie, władca o szkarłatnych puklach wiedział, że jego treść może być ogromnie ważna. Był to ostatni list w korespondencji z Cabe’em Bedlamem, czarodziejem z Lasu Dagora. Od piętnastu lat utrzymywali przyjazne stosunki i obaj byli użytkownikami magii. Gdy ostrożnie przełamał pieczęcie, te widzialne i niewidzialne, wyobraził sobie młode oblicze czarodzieja. Regularne rysy Cabe’a kontrastowały silnie z jego własną, jakby lisią twarzą. Trudno było uwierzyć, że człowiek, który przeżył mniej niż jedną trzecią z ponad setki lat regenta, miał tak rozległą wiedzę i wielką moc. Oczywiście, Cabe prawdopodobnie będzie wyglądać tak samo nawet wtedy, gdy osiągnie drugą setkę. Takie właśnie korzyści płynęły z posiadania magicznych umiejętności. Siedząc samotnie w swoim gabinecie, Toos rozwinął pergamin i zaczął czytać. Pozdrowienia dla regenta. Zaśmiał się cicho. Cabe z uporem używał jego samozwańczego tytułu. Co rok lud Talaku ofiarowywał byłemu najemnikowi koronę i za każdym razem Toos odmawiał jej przyjęcia. Wierzył, że pewnego dnia powróci Gryf, jego pan i władca, a wówczas z radością odda mu władzę nad miastem - państwem, po czym szybko i po cichu zajmie dawne stanowisko u boku legendarnego monarchy. Nikomu jak dotąd nie udało się podważyć jego przekonania, zaliczał się bowiem do niezwykle upartych ludzi. Toos odsunął od siebie te myśli i zabrał się do lektury, podejrzewając, że już wie, co znajdzie w liście. Śmierć Drayfitta z Talaku nadal kładzie się cieniem na stosunkowo spokojny okres ubiegłych dwóch lat. W czasie, gdy piszą te słowa, jego dokumenty, które zdają się napływać bez końca, wypełniają już wszystkie kąty mojego gabinetu. Żona i dzieci twierdzą że ich zaniedbują, i jestem skłonny zgodzić się z tym zarzutem. Jak jednak wiesz, uczestniczą w tym przedsięwzięciu nie z własnego wyboru i podczas gdy Gryf, urodzony uczony, z rozkoszą pogrążyłby się w tym bagnie informacji, ja niestety przedzieram się przez nie z wielkim trudem. Na nieszczęście dla nas obu Gryf przebywa za morzem i nic nie wskazuje, kiedy powróci wraz ze swoim ludem. Tym samym obowiązek spada na mnie, jakkolwiek nie potrafią pojąć, dlaczego. Skoro jednakże los wskazał mnie, a ty czytasz owoce owych dociekań, nie będą przepraszać za zawiły styl i przejdą do rzeczy. Jestem pełen podziwu dla Drayfitta. Przyznają, że trudno zrozumieć bodaj drobną część z tego, co zdołał zgromadzić, choć nie dysponował nawet taką wiedzą, jaką ja odziedziczyłem po dziadku Nathanie. Odkryłem jedno, mianowicie to, że moje plany skończą się fiaskiem. Informacje dotyczące tajemniczych Vraadow można w najlepszym wypadku uznać za powierzchowne - cienka powłoka na wpół wymyślonych legend i przesadzonych plotek maskuje bezmiar niewiedzy tak ogromny, jak sama Pustka. Większa część prac Drayfitta trafiła w race Mala Quorina, doradcy króla Melicarda I z Talaku i agenta nieboszczyka smoczego króla Srebrnego, po którym chyba nikt nie płakał. Król Melicard - który, jak mniemam, dzięki zabiegom przemyślnej królowej Erini kroczy drogą prawości - zapewnił mnie, że otrzymałem wszystkie pozostałe dokumenty. Te pisma, które udało mi się uporządkować, wyślą ci przez kurierów (w parach smoczo - ludzkich, gdyż zależy mi na jak najściślejszej współpracy obu ras). A oto moje wnioski dotyczące Vraadow, których ostatnim - waham się przed użyciem słowa „żyjącym” - przedstawicielem był biedny, szalony Cień. Toos stwierdził, że się poci, choć wieczór był chłodny. Drayfitt używał wielu określeń, ale wydaje się, że najlepiej pasują następujące: aroganccy i straszni. Jeśli właściwie odczytałem jego zapiski, u szczytu potęgi zdolni byli rozedrzeć niebiosa i ziemię... wszak sam pamiętasz, co Cień w swoich ostatnich chwilach zrobił z armią Srebrnego Smoka. Przepadła bez śladu. Ale to drobiazg. Kiedy przeczytasz część podesłanych ci materiałów, zrozumiesz, jakie mieliśmy szczęście, że tylko Cieniowi udało się okpić śmierć. Istną ironią losu jest fakt, że Vraadowie byli również naszymi przodkami. Możemy podziękować im za to, że jesteśmy tutaj, a nie w miejscu, o którym wspominałem w kilku wcześniejszych listach - w tym okropnym świecie zwanym przez nich Nimth. O tej mrocznej, przerażającej krainie znalazłem jeszcze mniej informacji niż na temat tych, którzy niegdyś ją zamieszkiwali. Vraadowie zostawili to miejsce w okropnym stanie, porzucili jak ogryzek srevo. Miąższ owocu został zjedzony, a z tego, co pozostało, nie mieli żadnego pożytku. Coś musiało pójść nie po ich myśli, gdyż po przybyciu do naszego świata niemalże z dnia na dzień przestali istnieć jako odrębna rasa... pozostawiając nam w spadku pomniejszych użytkowników magii. Szkoda, że w dokumentach nie ma nic więcej. Szkoda też, że biblioteki ukryte pod twoim królestwem są wyjątkowo powściągliwe w kwestii Vraadow, choć muszę przyznać, iż wcale mnie to nie dziwi. Czarny Koń, nasz wielki wieczysty przyjaciel, zagląda do mnie od czasu do czasu (nieczęsto, gdyż nadal nie może pogodzić się ze śmiercią Cienia), lecz odmawia odpowiedzi na moje pytania i mówi tylko, że lepiej zostawić Vraadow w spokoju, niech pozostaną tym, czyni są - blaknącym wspomnieniem. Raz jednak, kiedy tak powiedział, pochwyciłem tęskny ton w jego gromkim głosie. To mnie zastanowiło. Gwen dołącza wyrazy miłości, stary lisie. Dzieci chowają się zdrowo, i ludzkie, i smocze. Twój Cabe Bedlam Regent puścił pergamin, który zwinął się w rulon. Pogrążył się w zadumie nad tym, co czarodziej napisał i czego nie napisał. Świat Cieni! Przerażająca myśl. Podszedł do kominka, który ogrzewał gabinet, i cisnął pergamin w łakome płomienie. Trudno powiedzieć, dlaczego uznał to za wskazane. W tym liście nie było nic, co wstrząsnęłoby nim bardziej niż poprzednie. Po prostu stwierdził, że podobnie jak Cabe on także chciałby zapomnieć o wszystkim, co dotyczyło pysznych, niszczycielskich Vraadow... i okaleczonego, zniszczonego świata zwanego Nimth. I W całym Nimth istniało tylko jedno prawdziwe miasto. Było tworem tak zróżnicowanym pod względem architektonicznym, że najlepszym sposobem na jego opisanie byłoby stwierdzenie, iż stanowiło ono odzwierciedlenie charakteru i wyglądu swoich twórców. Były tutaj wieże, zigguraty, iglice chylące się pod nieprawdopodobnymi kątami... Żaden styl nie przeważał, chyba że stylem można by nazwać szaleństwo. Istoty, które wzniosły miasto dzięki swoim czarnoksięskim umiejętnościom, co parę lat gromadziły się w jego murach. Nadszedł właśnie czas zgromadzenia Vraadow... być może ostatniego tutaj, w Nimth. Ze względu na neutralny charakter miasto nie miało nazwy. Dla wszystkich razem i każdego z osobna było po prostu miastem. Tezerenee wprawdzie wykorzystywali je dla własnych celów, ale nikt nie chciał zadzierać z klanem tak licznym i niebezpiecznym. Panosząc się tutaj, wymierzali policzek pozostałym mieszkańcom Nimth, jednakże Vraadowie cierpliwie znosili zniewagi - udawali, że bunt uchybiałby ich godności. Pomimo pozornej neutralności miasta nagminnie uprawiano w nim czary. Jaskrawe aury zderzały się ze sobą, a nowi i starzy przybysze paradowali ze świtami składającymi się głównie z istot przez nich stworzonych - bestii poruszających się jak ludzie, ożywionych postaci z patyków, nieprzebranych rojów czujących światełek. Vraadowie nie stanowili wyjątku. W większości byli wysocy i piękni, jak gdyby bogowie i boginie zstąpili na ziemię. Nieliczni zachowali twarze i ciała takie, z jakimi przyszli na świat. Dużą popularnością cieszyły się długie, faliste włosy oraz jasne kameleonie tuniki, zmieniające krój i barwę w zależności od humoru właścicieli. Inni, żeby nie dać się prześcignąć, a także pragnąc prowokować i oszałamiać, nosili stroje utkane ze światła i mgły. Powietrze aż trzaskało od ogromnej ilości uwięzionej magii. Z powodu nagromadzonej mocy niebo, na którym ostatnio odcienie krwawego szkarłatu nieustannie walczyły ze zgniłymi zieleniami, tego dnia burzyło się z dużo większą furią niż zwykle. Ziemia zatrzęsła się na zachodzie, jakby dając wyraz niezadowoleniu z tego ostatniego zgromadzenia panów Nimth. Niegdyś ten świat był piękny: rozległe falujące przestrzenie szmaragdowej trawy rozciągały się pod niebem tak błękitnym, że nawet skądinąd obojętni czarnoksiężnicy zatrzymywali się często, by spojrzeć na nie z podziwem. Ale uroda Nimth przeminęła bezpowrotnie. - Wreszcie stworzyliśmy świat pasujący do naszego charakteru. Tak uważał Dru Zeree, stojący na balkonie wysoko nad głowami zebranych i spoglądający na okropne niebo. - Myślisz, że ładnie wyglądasz, Sil? - zapytał szyderczo ktoś z tłumu. Wołał głośno, żeby ten, do kogo skierowane były słowa, usłyszał je dokładnie. - Twój talent, podobnie zresztą jak gust, osiągnął nowe niziny! Odpowiedź zagłuszył łoskot, który w żadnej mierze nie mógł być następstwem zjawiska naturalnego. Dru czekał, ale reakcja, której się spodziewał, jeszcze nie nastąpiła. - Jeszcze nie - szepnął pod nosem. Mierzący prawie siedem stóp wzrostu i nieco szczuplejszy od swoich współbraci, Dru stanowił niebywały wyjątek wśród licznych czarodziejów, którzy postawili sobie za punkt honoru jak najbardziej wyróżniać się wyglądem. Prawda, miał pociągłą przystojną twarz, ale w przeciwieństwie do innych zgoła nie przesadnie urodziwą. Jego jastrzębie oblicze zdobiła krótka, starannie przystrzyżona broda w tym samym ciemnokasztanowym kolorze, co włosy. Zarost był prawdziwą nowością wśród Vraadow. Mimo odróżniania się od Vraadow, Dru był jednym z nich. A z okazji zgromadzenia upiększył bujną czuprynę pasmem srebrnych włosów na czubku głowy. Choć było skromne, przyciągało wiele spojrzeń, podobnie jak niewymyślna, niczym nie ozdobiona szara szata, którą zwykle nosił. „Może - pomyślał z odrobiną ironii - zapoczątkuję nowy trend w modzie, powrót do podstaw...trend bardzo nievraadzki, zważywszy skłonność Vraadow do przesady”. Czarno złoty zwierzak, który siedział na jego szerokim ramieniu, wysyczał: - Dekkarrr. Silestiii. Patrz. Vraad podrapał go po futrze pod drapieżnym dziobem. Zadowolony z pieszczoty zwierzak szeroko rozdziawił dziób, ukazując imponujący zestaw ostrych zębów. Gdyby ktoś wziął smukłego wilka i stopił go z chyżym, potężnym orłem, otrzymałby stworzenie przypominające famulusa Dru. Tors, ogon i górne łapy należały do wilka. Głowa, choć porośnięta sierścią, kształtem przypominała ptasią, a dolne kończyny zaopatrzone były w szpony zdolne rozedrzeć na strzępy zwierzę dużo większe i silniejsze od ich właściciela. Okrągłe ametystowe ślepia nie miały źrenic. Dru, na vraadzki sposób, dumny był ze swego dzieła. - Gdzie oni są, Sirvaku? - Tam. Tam. - Zwierzak skinął głową w stronę wschodniego krańca rozległego dziedzińca. Stamtąd napływała większość nowo przybyłych. Dru najpierw zobaczył Dekkara. Wysoki, przesadnie barczysty, wyglądał jak żywy mur siły - fizycznej i magicznej. Miał uderzająco piękne oblicze, którego wyjątkowości wcale nie umniejszał fakt, że pod wieloma względami przypominało ono inne otaczające go twarze. Był starannie ogolony, a na jego szerokie ramiona opadały pasma długich, pomarańczowo- niebieskich włosów. Szedł przez tłum z wyniosłą miną. Nosił tęczową tunikę, której barwy zmieniały się dosłownie z każdym oddechem... istny majstersztyk, trzeba przyznać. Dekkar włożył mnóstwo pracy w detale. Szkoda, że z podobnym zacięciem nie mógł przyłożyć ręki do rychłego exodusu Vraadow. - Kwintesencja przewidywalności. - Dru prześledził kierunek spojrzenia swojego współplemieńca, wiedząc, że zobaczy Silestiego. - A oto jego brat, ucieleśnienie głupoty. Drugi Vraad dostrzegł swojego rywala i obrzucił go hardym spojrzeniem. Przeciwnicy mieli tak podobne miny, że nie należało się dziwić, iż niektórzy brali ich za krewnych. Prawdę mówiąc, Silesti zawsze upodabniał się do Dekkara. Dru często zastanawiał się, czy ma ku temu jakiś szczególny powód. Nikt nie pamiętał, od czego zaczęła się tysiącletnia waśń czarnoksiężników - prawdopodobnie nawet sami zainteresowani nie bardzo wiedzieli. Tysiąc lat to niemało czasu, nawet dla rasy, która była prawie nieśmiertelna. Dru podejrzewał, że pierwotny przedmiot sporu już dawno przestał istnieć, a dwaj Vraadowie toczyli walkę tylko i wyłącznie dlatego, że broniła ich przed nudą, która doskwierała wielu Vraadom. Dru doszedł do wniosku, że to wcale nie czyni ich mniej szalonymi od reszty. - Patrz, paaanie! Patrz! - Widzę, Sirvaku. Bądź teraz cicho. Silesti nosił błyszczący, obcisły czarny strój okrywający go pod samą szyję. Gdy mrużąc oczy, spoglądał na Dekkara, jego okryta rękawicą dłoń przesunęła się do sakiewki wiszącej na pendencie na piersiach. Wielu ze zgromadzonych Vraadow przyglądało się dwóm czarnoksiężnikom z umiarkowanym zainteresowaniem, inni zaś zupełnie ich ignorowali. Waśnie stanowiły zwyczajny element życia ich rasy. Jedynym interesującym zdarzeniem było bezpośrednie starcie stron uczestniczących w konflikcie. Dekkar uderzył pierwszy, wywołując miniaturową nawałnicę nad głową Silestiego. Nie przerywając własnych przygotowań, zaatakowany czarnoksiężnik stworzył tarczę, która osłoniła go przed ulewą. Dekkar, jak się zdaje, wcale nie był przejęty niepowodzeniem swojej napaści. Stał spokojnie, otwarcie wyzywając przeciwnika do odpowiedzi na cios. Drugi Vraad zrobił to z nieskrywaną przyjemnością. Wyjął z sakiewki maleńkiego, wijącego się stworka. Dru nie mógł dokładnie go zobaczyć, choć wzmocnił siłę wzroku. Silesti rzucił żyjątko w kierunku Dekkara. Co było do przewidzenia, Dekkar nie czekał, aż stworzenie go dosięgnie. Jednym ruchem ręki skradł rozpętanej przez siebie burzy jedną błyskawicę, która uderzyła w bezradnego sługę Silestiego i rozniosła go na kawałki. Zerwał się wiatr, unosząc szczątki w stronę pierwotnego celu, ale Dekkar nie przejął się chmurą popiołu. Zwierzak na ramieniu Dru wiercił się, unosząc najpierw jedną, potem drugą łapę. Próbował doszukać się sensu w tych wyraźnie nieskutecznych atakach dwóch magów, którzy przecież w razie potrzeby mogli przesuwać góry. - Paaanie... Dru uśmiechnął się ponuro i uciszył famulusa. On rozumiał to, czego nie mógł pojąć Sirvak. Po tak długich zmaganiach waśń zyskała niemal ceremonialną oprawę. Dotychczasowe ataki, będące ledwie drobnymi próbkami vraadzkiej mocy, wkrótce miały przerodzić się w demonstrację prawdziwej siły. Jak gdyby w odpowiedzi na jego myśli, rozpoczęła się prawdziwa walka. Strugi deszczu dotąd tłukące w ziemię wokół stóp Silestiego nagle wzniosły się w górę, otaczając ochronną tarczę kokonem jedwabistej substancji, którą wiązało przeciwzaklęcie rzucone przez odzianego w czerń czarnoksiężnika. Dru wiedział, że pod nogami Silestiego powstała pułapka zamykająca się nad głową. Oczywiście, Silesti też był tego świadom. Gdy Dekkar wybuchnął śmiechem, a paru z przyglądających się Vraadow klasnęło w ręce na znak aprobaty, kontratak Silestiego wydał pierwsze owoce. Popiół osiadł na szerokich barkach i na głowie ofiary. Dekkar nie poświęcił uwagi tym drobinom, więc z tym większym zaskoczeniem zobaczył, że wyrastają z nich maleńkie, zębate główki osadzone na wężowych ciałach. Stworki pieniły się na ubraniu i skórze, a w chwilę po narodzinach zapuszczały korzenie i przystępowały do zadania, do którego zostały stworzone: do kąsania gospodarza. Parę wiło się nawet po ziemi wokół stóp Dekkara, ale szybko zginęły pod jego butami. Wielu Vraadow uznało, że wreszcie są świadkami kulminacji tysiącletnich zmagań. Dru wątpił w to. Przeciwnicy w ciągu tego długiego czasu wpadli w niezliczone pułapki i wyszli z nich cało. Żeby ich zabić, trzeba było czegoś więcej nad takie igraszki. Prawda, obu ubyło pewności siebie. Z kokonu zaczął bić straszliwy żar, który odczuł nawet Dru, choć stał daleko od miejsca pojedynku, na wysokim balkonie. Za pomocą prostego czaru ochłodził najbliższe otoczenie, ale w więzieniu Silestiego brakowało takiej ochrony. Raptem kokon stopił się z sykiem i wyparował, nim jego szczątki zdążyły opaść na ziemię. Nawet chmura pary szybko się rozproszyła. Dekkar tymczasem stał tylko i czekał. Gdy przeminęło początkowe zaskoczenie, uśmiechnął się mimo ukąszeń, na które był narażony. Wkrótce nietrudno było zrozumieć jego stoicką postawę. Stworki zaczęły spadać na ziemię, z początku pojedynczo, potem całymi chmarami. Nie żyły, to znaczy każde jedno, które ukąsiło czarnoksiężnika. Dru zdążył przyjrzeć się jednemu z ostatnich żyjątek, które do końca wypełniało swoją misję, chwytając zębami niczym nie osłoniętą rękę Dekkara. Gdy tylko zassało krew, w okamgnieniu sprężyło się, jakby gotując do drugiego ugryzienia. Jednakże zamiast ukąsić, zatrzęsło się, wypluło krew ofiary...i spadło na ziemię, już nieszkodliwe i martwe. - Paaanie? - Otrute, Sirvaku. Krew Dekkara jest zatruta. Ciekawe, jak on z tym żyje. Domyślam się, że trzeba silnej trucizny, by zabić takie stworzenie. Dekkar i Silesti stali naprzeciwko siebie jak bliźniacze podpórki do książek, nieco wymęczeni, ale triumfujący i gotowi do drugiej rundy. - Paaanie! - Pazury wbiły się głęboko w ramię Dru, co dobitnie świadczyło o lęku famulusa. Mroczny cień przyćmił naturalne światło dnia. Plac rozjaśniało jedynie sztuczne oświetlenie, stworzone przez Vraadow z okazji zgromadzenia. Niebo zaroiło się od smoków, olbrzymich potworów, większych od najwyższych koni i zdolnych do powalenia rzeczonych zwierząt jednym ciosem masywnych przednich łap. Na grzbiecie każdego ze szmaragdowych straszydeł siedział jeździec. - Tezerenee... - mruknął Dru pod nosem. Zebrani na placu Vraadowie, którzy z każdą sekundą coraz żywiej interesowali się pojedynkiem dwóch czarnoksiężników, nagle zamilkli; ledwie parę osób ośmieliło się szepnąć to, co przed chwilą rzekł do siebie Dru Zeree. „Tezerenee”. Było ich ponad czterdziestu i Dru wiedział, że są tylko wybraną reprezentacją klanu. Vraadowie z natury niezbyt cenili więzi rodzinne - Dru i jego córka Sharissa byli wśród nich wyjątkiem. Tezerenee, rządzeni żelazną ręką swojego patriarchy, wielmożnego Barakasa, tworzyli spójną i władczą rodzinę czarnoksiężników. Słynęli również jako wprawni wojownicy, co było kolejną cechą odróżniającą ich od innych przedstawicieli rasy, która w tak znacznym stopniu polegała na swoich umiejętnościach magicznych. Smoki zaczęły lądować na dachach i murach miasta. Z daleka wszyscy jeźdźcy wydawali się jednakowi. Od stóp do głów okrywały ich ciemnozielone pancerze wykute z łusek bestii, które dosiadali. Hełmy z podobiznami smoczych łbów przysłaniały ich dzikie oblicza. Dwaj mieli na ramionach purpurowe peleryny - wielmożny Barakas i jego pierworodny syn, Reegan. Niemal trzecią część jeźdźców stanowili synowie patriarchy, spłodzeni w czasie pięciu tysięcy lat jego żywota. (O tym, ilu było ich łącznie i ilu w taki czy inny sposób zginęło na przestrzeni wieków, nikt nie śmiał mówić w zasięgu słuchu władcy Tezerenee). Barakas Tezerenee wylądował na dachu budynku, który aż się spłaszczył. Z tego punktu obserwacyjnego górował nad wszystkimi oprócz Dru. Gładząc gęstą brodę, rzucił przeciągłe, twarde spojrzenie dwóm czarodziejom. - Oto ostatnie zgromadzenie. Jego głos, wzmocniony mocą, dosłownie wprawił w drżenie mury miasta. Co dziwne, choć z wyglądu wielmożny Tezerenee przypominał niedźwiedzia, głos miał łagodny i stonowany. Był to jednocześnie głos kogoś, kto przywykł do rozkazywania, i w jego ustach nawet zwyczajny zwrot „dobrego dnia” brzmiał jak komenda, którą należało wypełnić. - Oto ostatnie zgromadzenie, panowie Dekkar i Silesti. Stąd Vraadowie ruszą do lepszego, mniej zniszczonego domu. Udręczone niebo zadudniło jakby dla podkreślenia tego oświadczenia. Dwaj przeciwnicy obrzucili się pogardliwymi spojrzeniami. - Dopilnujcie, by ci dwaj raz na zawsze skończyli swój niedorzeczny pojedynek. - Z początku nie było jasne, do kogo zwraca się patriarcha, gdyż nadal spoglądał na Dekkara i Silestiego. Potem dwaj jeźdźcy dosiedli swoich gadzich wierzchowców i wzbili się w niebo. Dwaj rywale zaczęli protestować, ale skamienieli pod wpływem przeszywającego spojrzenia Barakasa. Dru zamrugał i przechylił się nad balustradą balkonu, żeby uważniej przyjrzeć się Dekkarowi i Silestiemu. Naprawdę skamienieli. Nie poruszali się, tylko ich oczy śmigały na boki w daremnej próbie znalezienia kogoś, kto mógłby uwolnić ich spod zaklęcia władcy Tezerenee. Smoki tymczasem zawisły tuż nad głowami bezradnych Vraadow, wzbijając tumany pyłu, które zmusiły tłumy do cofnięcia się. Raptem na rozkaz jeźdźców chwyciły Dekkara i Silestiego w przednie łapy. Jeźdźcy spojrzeli na pana swego klanu, czekając na dalsze rozkazy. Barakas Tezerenee po chwili namysłu rzekł: - Zabierzcie ich na zachód. Nie wracajcie, dopóki jeden z nich nie zwycięży... albo nie zginą obaj. Smoki załopotały potężnymi skrzydłami i wzbiły się szybko w przestworza. Po paru sekundach przemieniły się w plamki na niebie, ledwo dostrzegalne nawet dla najbardziej bystrookich obserwatorów. Po niecałej minucie znikły bez śladu. Barakas powiódł wzrokiem po pozostałych Vraadach - którzy, co było dla nich nietypowe, milczeli - i wreszcie tym samym tonem, jakim zaordynował pozbycie się Silestiego i Dekkara, powiedział: - Niechaj towarzyszy wam duch zgromadzenia. Nie dodając słowa więcej, odwrócił się, najwyraźniej tracąc zainteresowanie zebranymi, i spojrzał na czekającego Dru. Dru lekko skłonił głowę. - Przybyłem, jak poleciłeś. W następnej chwili władca Tezerenee stał obok niego. Sirvak, który wyraźnie nie lubił niczego, co wiązało się ze smokami, syknął przeciągle. Dru uciszył famulusa. Barakas spojrzał na niego z zimnym uśmiechem na ustach. - Wypadało, żebyś się tu stawił, Zeree. To nasze wspólne dzieło. Pochlebstwo nie odniosło pożądanego skutku, choć Dru udał, że czuje się zaszczycony. - To twoja zasługa, Barakasie. Twoja i twoich synów, Rendela i Gerroda. Po raz pierwszy od czasu przybycia patriarcha okazał zakłopotanie. Wysokiego Vraada szczególnie zainteresowała konsternacja wywołana przez wzmiankę o synach. - Tak, wypełnili swoją rolę, ale to ty położyłeś podwaliny. Na placu inni Vraadowie zajęli się własnymi sprawami. Większość z nich zapomniała o Dekkarze, Silestim i nawet czujnych Tezerenee. Barakas zaśmiał się chrapliwe. - Słabi głupcy! Dzieciaki! Gdyby nie my, nadal płakaliby nad swoim losem! - Złapał Dru za ramię. - Chodź! Nadchodzi czas próby, Zeree. Chcę, żebyś przy tym był. Zdawało się, że otaczający ich świat zakręcił się wokół siebie. Kiedy znów się rozwinął, otoczenie uległo zmianie. Stali w przestronnej komnacie z pentagramem wyrysowanym na podłodze. Na wierzchołkach ramion i w punktach węzłowych siedziało dziesięciu Tezerenee. Miejsce w środku zajmowała nieruchoma zakapturzona postać, różniąca się od pozostałych krojem długiego płaszcza, łuskowej tuniki i wysokich butów. Spod kaptura wysuwały się kosmyki białych jak śnieg włosów, co trochę upodabniało ją do Dru. - Ojcze. - Tezerenee odziany tak samo, jak ten w środku pentagramu, ukląkł przed patriarchą klanu. Barakas raczył położyć dłoń na zakapturzonej głowie syna. - Gerrodzie, wyjaśnij, co się tu dzieje. - Jego chłodny ton maskował podejrzliwość i pierwsze ślady słusznego gniewu. Gerrod podniósł głowę. W przeciwieństwie do większości męskich członków Tezerenee, był przystojny. Ciemne włosy okalały jego arystokratyczne oblicze, odziedziczone głównie po matce. Był szczupły w porównaniu z innymi Tezerenee, takimi jak Barakas czy Reegan, i raczej nie wyglądał na wojownika. Na pozór mógł być bliźniakiem wysokiej postaci leżącej na środku pentagramu. W rzeczywistości ich narodziny dzieliło tysiąc lat. Byli bliźniakami, ale łączyło ich pokrewieństwo dusz, nie ciał. - Rendel nie mógł dłużej czekać, ojcze - powiedział Gerrod. Mówił niezwykle spokojnie. Dru pomyślał, że sam nie zdobyłby się na większe opanowanie. - Nie mógł czekać? Dru nagle zrozumiał implikacje stwierdzenia Gerroda. Młodszy Tezerenee skłonił głowę przed ojcem i zadrżał lekko, gdy patriarcha zacisnął rękę na jego głowie. Gdyby tylko chciał, mógłby zgnieść czaszkę syna jak miękki owoc. Władca Tezerenee zerknął dumnie na swojego towarzysza. - Wygląda na to, Zeree, że Rendel skoczył w przepaść dzielącą światy. Jego ka jest teraz tam - w Smoczym Królestwie. II - Co? Zaniepokojony ruchem pana, Sirvak otworzył oczy i syknął. Niewielki wężosmok, który siedział na półce, odpowiedział podobnym syczeniem i wyzywająco rozpostarł skrzydła. Dru uciszył Sirvaka paroma wyszeptanymi słowami, zaś jedno wściekłe spojrzenie władcy Tezerenee zmroziło wężosmoka. Władca Barakas uśmiechnął się w nikłej próbie - jeżeli naprawdę próbował - podniesienia Dru na duchu. - Wybacz, Zeree. Nazwaliśmy świat leżący za zasłoną Smoczym Królestwem. Skoro nikt nie może podać nam jego nazwy, uznaliśmy, że sami go nazwiemy. „»My« oznacza ciebie” - pomyślał Dru z przekąsem. Patriarcha Tezerenee, który osobiście uczynił ze smoków symbol swego klanu, wiedział, że ma niewątpliwą i wyjątkową przewagę nad resztą Vraadow. Codziennie od chwili odkrycia, że tuż za ich własnym światem leży inny, sprawnie funkcjonujący, Barakas Tezerenee starał się podkreślać, że to on panuje nad sytuacją. Kiedy pierwsze szaleńcze próby fizycznego przejścia do tamtego świata zakończyły się sromotną porażką, Barakas zajął się studiowaniem prac swoich rywali. Dru wyłącznie dzięki własnym eksperymentom miał swój udział w sukcesie klanu. Wymyślił coś, co stało się nadzieją Vraadow, ich triumfem. Reszta rasy poczuła się urażona przywilejami, jakich nie szczędził mu Barakas, więc Dru zaczął uważać, co i do kogo mówi, gdyż mściwości Vraadom nie brakowało. Zakłopotany Dru, chcąc uniknąć wygłoszenia komentarza, wbił wzrok w rozpostartego na podłodze Rendela. Syn patriarchy leżał bezwładnie, jak nieżywy. Rzeczywiście było całkiem prawdopodobne, że umarł, a jego ka tkwi uwięzione w jakiejś bezdennej otchłani. Plan Tezerenee był niezwykłe śmiały, nawet według kryteriów Vraadow. I rodził pytanie, na które Dru jak na razie nie znał odpowiedzi. Barakas nie wyjawił mu wszystkiego. „Jaki sens ma przenoszenie ka, jeśli na końcu podróży nie czeka odpowiednie naczynie?” Władca Tezerenee obiecał sukces zarówno swoim poplecznikom, jak i rywalom, i wiedział, że musi dotrzymać obietnicy. Niepowodzenie podważyłoby nie tylko jego pozycję poza klanem, ale pogrążyłoby go w oczach samych Tezerenee. Wychował ich na własne podobieństwo, co zdaniem Dru Zeree było jego największym i niosącym niebezpieczeństwo błędem. Choć Tezerenee bali się swojego pana, zwróciliby się przeciwko niemu i posłali go na spotkanie ze smoczym duchem, którego otaczał taką czcią. - Entuzjazm... Rendela... jest chwalebny, Barakas z wielkim wysiłkiem zdjął rękę z głowy Gerroda. Dru był pewien, że młodszy Tezerenee pozwolił sobie na westchnienie ulgi, choć mogło ono zostać poczytane przez ojca za oznakę słabości. Syn patriarchy poderwał się z podłogi i szybko odsunął na bok. Barakas ruszył miarowym krokiem. Dru pospieszył za nim. Metoda przenoszenia ka była jego pomysłem, ale z założenia ograniczonym wyłącznie do Nimth. Ponieważ dokąd można by się udać poza światem Vraadow? Odkrycie świata za zasłoną - ukrytego świata, jak pierwotnie nazwał je Dru - stało się przełomem, który radykalnie odmienił życie niemal nieśmiertelnych Vraadow. Widmowa kraina nęciła widokami falistych wzgórz i bujnych lasów, ale pozostawała poza ich zasięgiem. Parę osób natychmiast wykpiło odkrycie, twierdząc, że widoki drzew i gór nałożone na zmaltretowany, niestabilny krajobraz Nimth są niczym więcej, jak kuglarską sztuczką. Jednakże kiedy nikt nie przyznał się do jej autorstwa, stało się jasne, że obrazy te nie są mirażem. Vraadowie zaczęli gorliwie badać nowy świat...jako swój drugi dom. „Kiedy ostatni raz niebo było błękitne?” - zapytała kiedyś Sharissa. Dru nie umiał odpowiedzieć; nie pamiętał i teraz też nie mógł sobie przypomnieć. Nie za jej życia, tego był pewien. Nimth zaczęło umierać dawno temu. Agonia następowała powoli, mogła trwać tysiące lat... lecz na długo przed ostatecznym zgonem świat stanie się miejscem, w którym nawet Vraadowie nie zdołają przetrwać. Gerrod szedł za nimi jak cień. Dru przypuszczał, że ani Barakas, ani nawet Rendel nie domyślają się, co chodzi mu po głowie. Gerrod obserwował wszystko chytrym okiem. Zeree był pewien, że ogromnie interesuje go to, co on, obcy przyprowadzony przez ojca, myśli o wielkim eksperymencie. Jego zainteresowanie było intrygujące; Dru miał wrażenie, że młodszy Tezerenee wręcz liczy na znalezienie jakiejś usterki w tym, co sam pomógł stworzyć pod okiem swojego pana i ojca. - Oto ono, Dru Zeree. Brakujące ogniwo w twoim dziele i naszym ratunku. Władca Tezerenee dramatycznym gestem zatoczył ręką półkole. Dru spojrzał we wskazaną stronę, na ciało. Wiedział, co to jest, gdyż sam wcześniej tworzył takie istoty. Rozmiar i kształt tworu mówiły same za siebie - oświadczenie Barakasa stało się zbyteczne. Pod ostrzałem wyczekujących spojrzeń dwóch Tezerenee Dru wyciągnął rękę i dotknął ramienia istoty. Było ciepłe i sprawiało wrażenie żywego. Dru miał ochotę cofnąć się, ale wiedział, że drogo mógłby zapłacić za taki akt tchórzostwa. Tezerenee nie szanowali tych, którym brakowało odwagi, ani z nimi nie współpracowali. Okazanie lęku równałoby się samobójstwu. - Golem z krwi i kości. - Wyjaśnienie Gerroda nie było konieczne. Gdyby golem nie leżał, tylko stał na płaskim marmurowym podeście, sięgałby Dru do piersi. „Wzrostu Sharissy”. Zeree nie miał pojęcia, skąd się wzięło to porównanie - chyba tylko stąd, że dłużej niż zamierzał, przebywał z dala od córki. To dla jej dobra przystał na propozycję patriarchy. Plan, jakkolwiek obłędny, mógł uratować jej życie, dlatego zgodził się wejść do legowiska wściekłych smoków, jakimi byli Tezerenee. Zdecydowanie nie była to vraadzka postawa. Większość starszych Vraadow bez skrupułów poświęciłaby życie swojego potomstwa, byle uratować własną skórę. - Być może zastanawiasz się, dlaczego jest taki... nie ukończony - wtrącił śmielej Gerrod. Dru chrząknął. „Doprawdy, nie ukończony!” Łagodnie powiedziane, zważywszy, że golem nie miał twarzy. Brakowało mu nie tylko rysów: jego ciało było bezwłose, pozbawione jakichkolwiek cech charakterystycznych, jakby obłe. Kończyny kończyły się kikutami, prymitywnymi namiastkami dłoni i stóp. Golem był bezpłciową, żyjącą kukłą. Będąc Vraadem, który przeżył ponad trzy tysiące lat, Dru widział dużo gorsze rzeczy, jednak golem miał w sobie coś, co niemalże wprawiło go w drżenie. Różnił się od innych tego typu tworów czymś więcej poza widomymi brakami. Nagle zrozumiał, co go zaniepokoiło. - Urósł, nie został scalony z kawałków. Oczy Gerroda pojaśniały. Po raz pierwszy Dru zwrócił uwagę na ich krystaliczną czystość. Barakas tymczasem uśmiechnął się do niego z uznaniem. Dał znak, że powinien kontynuować swoje domysły. Smukły Vraad zmusił się do ponownego dotknięcia nagiego torsu golema. Skóra była niezwykła w dotyku, jakby... - Nie jest Vraadem. - Z zadumą przeciągnął palcami po ramieniu, zapominając o grozie, jakiej doświadczył chwilę wcześniej. Dotyk czego wywoływał podobne wrażenie? Nagle znalazł odpowiedź, która na nowo roznieciła w nim strach. - Golem został stworzony ze smoka! - Jak widzisz, Gerrodzie, mistrz Zeree ma bystry umysł. Umysł godny Tezerenee. Zakapturzona postać skłoniła się, skrywając twarz w głębi przepastnego kaptura. Młodszy Tezerenee nie skomentował słów ojca, nie okazał żadnej reakcji. Dru zastanowił się, czy Barakas rzeczywiście nie zauważył uniku syna, czy też był tak głęboko przeświadczony o swojej władzy nad całym klanem, że jego zdanie nie miało dla niego większego znaczenia. Teraz jednak nie było czasu na szukanie odpowiedzi. - Golem ma być naczyniem dla ka. - Tak. - Barakas pieszczotliwie, jak kochanek, pogładził ramię golema. - Nie będąc ani smokiem, ani Vraadem, nie posiada ka. To tylko skorupa, nie mająca własnego życia, otwarta na przyjęcie prawdziwej duszy. Jedynym, co posiada, jest wrodzona smocza magia. Tylko starannie opracowane czary nadały jej pozory życia. Vraadzkie ka wniknie w nią, nie napotykając oporu, i zawładnie nią bez reszty. Golem jest podatny na modelowanie. Stanie się taki, jak zażyczy sobie przejmujący go Vraad. - Nadzwyczajne ciało do nowego świata - dodał Gerrod takim tonem, jakby powtarzał wyuczoną lekcję. Najwyraźniej często słyszał te słowa z ust ojca. Władca Tezerenee z aprobatą pokiwał głową. - Tak będzie. - Skierował uwagę na gościa. - Nastąpi idealne połączenie naszej duszy ze smoczą magią. W ten sposób Vraadowie zyskają więcej, niż kiedykolwiek marzyli. Dru zachował obojętną minę, ale narastał w nim niepokój, którego źródłem była nie tylko myśl o pochodzeniu golema. Na Vraadów czekał nowy świat, to prawda, ale urządzony przez Barakasa Tezerenee według jego upodobań. Wysoki czarnoksiężnik popatrzył na leżącą obok nich nieruchomą postać i tym razem nie zdołał zapanować nad drżeniem. - Coś nie w porządku, Zeree? Nim zdążył odpowiedzieć, odezwał się Gerrod. - Ojcze, w ciągu najbliższej godziny Rendel będzie wymagać szczególnej opieki. Wbrew wcześniejszym oczekiwaniom jeszcze nie jest w Smoczym Królestwie. Okazało się, że proces przeprawy przebiega wolniej, niż pierwotnie wyliczono i w tym czasie należy zadbać o jego ciało. Jeśli pozwolisz, chciałbym zapytać mistrza Zeree, co sądzi o naszych postępach i przeszkodach, których mogliśmy nie przewidzieć... jeśli, oczywiście, już go nie potrzebujesz... Władca Tezerenee zmierzył wzrokiem Dru. - Nie potrzebuję. Co ty na to, Zeree? - Z przyjemnością przyczynię się do powodzenia eksperymentu. - Doskonale. Patriarcha złapał w rękę dziób Sirvaka. Dru poczuł na karku nerwowe wzdrygnięcie, ale poza tym, co się chwali, famulus zachował zimną krew w czasie tej inspekcji. Kiedy Barakas wreszcie go uwolnił, Sirvak ostrożnie opuścił głowę i udał, że znów zapada w drzemkę. - Jest wspaniałym przykładem twojego mistrzostwa. Jak myślisz, poradziłby sobie z wężosmokiem? - Sirvak ma smykałkę do walki. - Dru z uśmiechem popatrzył na zwierzę i podrapał je po gardle. - Co do wężosmoków...zabił dwa w niecałą minutę. Twarz patriarchy pociemniała, ale głos pozostał opanowany. - Wspaniałe dzieło, jak mówiłem. - Odwrócił się do syna i polecił: - Zawiadom mnie, jeśli coś się wydarzy. Bez chwili zwłoki. - Ojcze. Gerrod ukłonił się i trwał w uniżonej pozie nawet wtedy, gdy władca Tezerenee zniknął w szmaragdowej chmurze, która rozprzestrzeniła się na całą komnatę. Po chwili młodszy Tezerenee gwałtownym ruchem ręki przegnał zieloną mgłę za otwarte okno. Zerknął na Dru. - Jest szalony, mistrzu Zeree, bardziej niż my wszyscy. - Kiedy nie doczekał się komentarza, dodał: - I musielibyśmy być naprawdę szaleni, żeby pomyśleć o jego obaleniu. Chodź, spojrzyj na to. Z tą ostatnią dziwną uwagą Gerrod odwrócił się w stronę pentagramu i tych, którzy czuwali nad przebiegającymi czarami. Dru w milczeniu podążył za nim, zastanawiając się, ile jest prawdy w jego słowach. - Oczywiście zauważyłeś lukę w planie mojego ojca, prawda? - Zwrócony plecami do Dru, Gerrod w sutym płaszczu z kapturem wyglądał jak wielka płachta rozwieszona do przewietrzenia. Poruszał się bezgłośnie, w przeciwieństwie do swoich ciężkozbrojnych pobratymców, których krokom zwykle towarzyszyło głośne dudnienie. Dru wiedział, o czym mówi jego zakapturzony przewodnik. - Golem jest tutaj. Jak dostarczyć go do Smo... Jak przerzucić go na drugą stronę zasłony? - To był mój pomysł... mój i Rendela. Kwestia mocy, jak powiedziałby ojciec. Moc zawsze zwycięży, jeśli ma się jej wystarczającą ilość. - Niski śmiech wyrwał się spod głębokiego kaptura. - Ojciec lubi filozofować. - A na czym polega ten pomysł? Gerrod odwrócił się i wskazał pentagram. W tej chwili uśmiech na jego twarzy był aż nazbyt doskonałą kopią grymasu ojca. - Czego nie może zrobić jeden Vraad, tego można dokonać wspólnymi siłami. Grupa podobna do tej siedzi w środku widmowego lasu wśród drzew, które nie całkiem są drzewami, sięgając mocą Tezerenee do świata za zasłoną i tworząc z jego zasobów naczynia dla ka Rendela... oraz tych, którzy podążą za nim. Miało to pewien sens i w wykonaniu kogoś takiego jak Tezerenee mogło zadziałać. Tylko oni mogli zgromadzić tylu Vraadow chętnych do współpracy, by mieć szansę na odniesienie sukcesu, nawet jeśli sukcesem tym byłoby tylko mentalne wniknięcie do widmowego świata. Vraadowie nie mogli przenieść się fizycznie do nowego domu, ale ich moc mogła otworzyć im inną drogę. Dru zamrugał. - Czy są tam smoki? - Oczywiście. Zobaczył je... zaraz, niech się zastanowię...kuzyn czy brat, a może jedna z sióstr, zapomniałem... Możesz jednak wyobrazić sobie przejęcie ojca. Odkrycie smoków przesądziło o naszym losie. Wcześniej ojciec zamierzał użyć paru tych przebrzydłych elfów. Siatki szpiegowskie, wspierane przez popleczników różnych Vraadow, powoli zbierały i rozpowszechniały informacje dotyczące istot zamieszkujących mgliste ziemie nowego świata. Spośród nich największe zainteresowanie budziły elfy, gdyż należały do 24 rasy z dawien dawna wytępionej na Nimth. One pierwsze ucierpiały z rąk wczesnych Vraadow. Jak napisał Serkadion Manee, jedyny czarnoksiężnik, który postanowił prowadzić kronikę swojego ludu, były nastawione zbyt pokojowo i chętne do współistnienia z nową rasą. Znikły dosłownie z dnia na dzień. Jeśli można było dać wiarę słowom Serkadiona Manee, wraz z nimi umarła również część Nimth. Żywe elfy oznaczały dla Vraadow niewolników i zabawki. Dru odczuł palący wstyd na myśl, że jego pierwsza reakcja na wiadomość o tej rasie była jeszcze gorsza: zastanawiał się, jak by to było złapać elfa, pokroić go i sprawdzić, czym różni się od Vraadow. Sharissa porzuciłaby go bez chwili namysłu, gdyby o tym wiedziała. Zdał sobie sprawę, że Gerrod wbija w niego błyszczące oczy. - Nie chcę, żeby się udało. Z początku Dru nie był pewien, czy dobrze usłyszał. Kiedy mina Gerroda nie zmieniła się, zrozumiał, że synowie smoka naprawdę są obłąkani. W końcu zdobył się na proste pytanie: - Dlaczego? Zakapturzony Vraad popatrzył na niego bezradnie. Zdawał się nie przejmować, że ktoś może usłyszeć słowa zdrady - zdrady wobec jego klanu i całej rasy Vraadow. - Nie wiem! Czasami czuję coś z taką siłą, że głowa mi pęka! Czuję, że tam czeka na nas coś, co jest bardzo silne, coś, co oznacza śmierć... i los gorszy od śmierci... dla Vraadow, dla wszystkich Vraadow! Nagle Gerrod zadarł głowę i wbił wzrok w sufit. Jego usta zacisnęły się mocno, tworząc cienką linię w poprzek twarzy. Chwilę później głowa opadła. Oczy, które spojrzały na Dru, wyrażały ulgę i rozpacz. - Rendel to zrobił. Wyczuwam go. Jego ka przebywa już w świecie za zasłoną. Zwycięstwo... - Gerrod zawahał się, jakby nie podobał mu się smak następnych słów - jest teraz pewne! Po raz drugi w ciągu paru minut Dru nie mógł pohamować drżenia. 25 Choć nie miało ust, krzyczało. Choć nie miało oczu, obróciło głowę w kierunku ciemnego, groźnego nieba, jakby szukając mocy, która skróciłaby jego katusze. Twarz była pusta, głowa łysa, bez jednego włosa, bez jednej cechy szczególnej. Twór nie miał uszu, choć zdawał się nasłuchiwać. Nagi, pozbierał się na nogi nie posiadające palców i kikutami rąk przytrzymał się drzewa, na które się zatoczył. Była to obła, bezpłciowa istota, pozbawiona wszelkich wyróżniających cech. Wyczuwała walczące wokół żywioły, ale nic poza tym nie mogła zrobić. Był to golem, pierwszy wyhodowany i pierwszy, o którego upomnieli się Vraadowie. Stado wężosmoków, które sięgały chwiejącej się istocie ledwie do pasa, ale zdolne były rozedrzeć na strzępy drapieżniki trzy razy większe, skuliło się trwożliwie w koronach nielicznych drzew na zmywanej deszczem równinie. Nie wiatr i nie błyskawice wprawiły w drżenie ich gadzie cielska. Bały się istoty wymacującej drogę wokół pnia drzewa, na którym wiele z nich przycupnęło. Czuły jej niepokojący zapach, lecz ich strach podsycała przede wszystkim paraliżująca obecność obcej mocy. Nie posiadający twarzy twór postawił nogę na korzeniu, o który wcześniej się potknął i przewrócił. W tej samej chwili nabrzmiały bulwiaste wyrostki na końcu nie wykształconej stopy, rozwijając się w palce. Druga stopa była już kompletna, choć twór nie zauważył zachodzącej zmiany. Odczuwał wyłącznie ból. Burza wtargnęła na czyste wieczorne niebo ledwie chwilę wcześniej, ale już szalała z pełną siłą. Gdy trochę się uspokoiła, twór przystanął, jakby nad czymś się zastanawiał. Nagle poderwał pięść i na pozór bez powodu uderzył mocno w pień drzewa. Wężosmoki zapiszczały ze strachu; cios niemal przełamał pień na połowę. Magia zatrzeszczała w powietrzu wokół niewidomego golema. Gdy cofnął rękę do drugiego uderzenia, wyłoniły się z niej kikuty, które rozciągając się i wijąc obłędnie, uformowały palce. W czasie jednego oddechu powstała prawdziwa 26 dłoń. Ręka zastygła w powietrzu; jej właściciel zaczął uświadamiać sobie, co się dzieje. Gdyby jego puste oblicze mogło coś wyrazić, byłaby to radość - radość skazańca, który usłyszał odroczenie wyroku. Pomachał palcami obu rąk, wyraźnie zafascynowany ruchem, choć jeszcze nie mógł nic zobaczyć. Burza popadła w zapomnienie. Twór złapał się rękami za głowę, wymacując kiełkujące uszy. Jak dziecko, stał się świadom jeszcze jednej zmiany. Ciało pokryło się puszkiem bladych włosków, a na głowie wyrosła gęsta biała czupryna. Od początku znał swoją płeć, ale dopiero teraz miał na to dowody. Jego ciało rosło, osiągając ponad sześć stóp wysokości, i nabrzmiewało, gdy poszerzała się klatka piersiowa i rozwijały mięśnie. Wraz z torsem przemieniało się puste oblicze. Na środku wystrzelił wyrostek, a pod nim powstała szczelina, która szybko utworzyła usta. Wyżej krzywiły się dwie maleńkie fałdy, zaczątki oczu. Ustami o cienkich wargach i nozdrzami arogancko zakrzywionego nosa twór po raz pierwszy odetchnął powietrzem tego świata. Uśmiechnął się z odrobiną samozadowolenia. Zęby błysnęły bielą. Rozwarły się powieki, ukazując lśniące oczy, które wszystko widziały i niczego nie zapominały. Przez pewien czas twór przypatrywał się oku burzy, czarnej otchłani, która nie była chmurą, tylko efektem jego przejścia do nowego świata. Oko zaczęło się kurczyć, ustępując miejsca czystemu niebu. Przybysz westchnął z zadowoleniem, które zajęło miejsce wcześniejszego cierpienia. Zdrów i cały, Rendel rozejrzał się, sprawdzając, czy wszystko jest w porządku. Uśmiechnął się szeroko. Zimny wiatr, który dął jeszcze, choć burza ucichła, przypomniał mu o braku ubrania. Uśmiech zgasł, zastąpiony grymasem irytacji wymieszanym z cieniem zakłopotania. Rendel ze złością machnął ręką. Ciemny strój z najświetniejszej łuski - łuski z większych kuzynów bestii kulących się na drzewie - otulił go od palców stóp po szyję. Zielony płaszcz i wysokie do połowy uda buty dopełniły obrazu majestatycznego, ale przerażającego króla lasu. Rendel nie 27 założył kaptura, ciesząc się chłodem wiatru na twarzy. Roześmiał się triumfalnie. Poczucie zwycięstwa, w które zwątpił niejeden raz od chwili przybycia, zupełnie wymazało wcześniejszy ból i lęk. To sprawiło mu największą przyjemność. Ktoś, kto od dawna żył w strachu przed tym dniem, przeżywał radość w dwójnasób. Wiatr cichł. Rendel zwrócił spojrzenie w kierunku dalekiego łańcucha gór. Wypatrzył olbrzyma wśród olbrzymów, szczyt, który zdawał się go przyzywać. Odwracając się na chwilę ku łące i drzewu, pod którym spoczywał golem, mag złożył niski i nieco szyderczy ukłon. Potem wyprostował się i bez wahania ruszył w stronę gór. Arogancki uśmiech wykrzywiał jego rysy. Wężosmoki patrzyły za nim, ściśnięte tak mocno, że ledwo trzymały się na gałęziach. Za nimi, z kryjówki w wysokiej trawie, coś innego ze śmiertelnie poważnym zainteresowaniem obserwowało oddalającego się Vraada. III Wobec oczywistego sukcesu Rendela Gerrod postanowił nie mówić więcej na temat swoich sprzecznych pragnień. Dru był dość mądry, by go nie naciskać. Miał na głowie wystarczająco dużo zmartwień i spraw do przemyślenia. Dołączenie do Tezerenee okazało się decyzją kontrowersyjną. Uzyskane informacje z jednej strony podkreślały konieczność kontynuowania tajemnej pracy, o której, jak miał nadzieję, nie wiedział nawet władca Tezerenee, mający na swe usługi niezliczonych szpiegów. Z drugiej strony sprawiały, że dalsze wysiłki wydały się zbyteczne - po co się starać, skoro Barakas ogłosi, że to on znalazł wyjście z coraz poważniejszej opresji? Dru sam opuścił komnatę, gdyż Gerrod wolał troszczyć się o ciało brata, niż świętować z ojcem zwycięstwo, w którym obaj 28 mieli niewielki udział. Nie chciał być zwiastunem wieści o odniesionym powodzeniu, zwłaszcza nie po tym, co wyznał Dru. Barakas i tak dowie się o wszystkim. Miasto zostało urządzone w ten sposób, żeby zapewniać wszelkie wygody mieszkańcom, więc poruszanie się na własnych nogach nie było konieczne. Dru mógł polecić cytadeli, żeby przeniosła go do miejsca przeznaczenia, mógł także się teleportować, ale odrzucił obie możliwości. Uznał, że długa uspokajająca wędrówka niezliczonymi korytarzami i schodami dobrze mu zrobi. Brakowało mu takiej przechadzki i... córki. Szedł stale pod górę, niespiesznie zbliżając się do miejsca, w którym przebywał Barakas z innymi Tezerenee, kiedy zza zakrętu schodów wyłoniła się smukła postać. Nie mógł jej ominąć i było za późno, żeby zawrócić. - Dru, najsłodszy, zastanawiałam się, gdzie jesteś! Objęła go i pocałowała mocno, nim zdołał uwolnić się z jej zachłannych ramion. Sprawę utrudniał fakt, że w zasadzie nie chciał tego zrobić. - Melenea... Nie widziałem cię wcześniej. - Nie widziałeś czy nie chciałeś zobaczyć, najsłodszy? Czy jestem taka nieciekawa i odstraszająca? W świecie, w którym piękno spotykało się na każdym kroku, w czarodziejce o szkarłatnohebanowych włosach trudno byłoby doszukać się czegoś pospolitego. Melenea była piękna i czarująca. Jej owalna twarz miała perłowy odcień. Usta, kształtne i zmysłowe - i miękkie, wspomniał z odrobiną zawstydzenia Dru - harmonizowały z lekko zadartym nosem i zmrużonymi oczami w kształcie łez. Brwi wygięte we wdzięczne wysokie łuki nadawały twarzy nieco wyrachowany, władczy wyraz. Kości policzkowe były wyraźniej zaznaczone niż dawniej. Dru pożałował, że nie uciekł w chwili, gdy tylko ją zobaczył. Twarz czarodziejki budziła zbyt dużo wspomnień, które wolałby wymazać z pamięci. Jej włosy, ściśle owinięte wokół głowy, wyglądały niemal jak hełm. Kosmyki swobodnie wypuszczone na policzki podkreślały budowę kostną twarzy. Podczas gdy wiele vraadzkich kobiet bez zażenowania odsłaniało swoje wdzięki, Melenea - inaczej niż w czasie ostatniego spotkania - nosiła długą, połyskliwą suknię w ciemnozielonym kolorze. Dopasowany strój uwidaczniał jej figurę dużo lepiej niż skąpe fatałaszki w przypadku innych czarodziejek. Dru przypuszczał, iż nie zobaczył jej wcześniej - a szkoda, że się nie postarał, bo wówczas mógłby uniknąć tego spotkania - między innymi dlatego, że otaczał ją tłum ubiegających się o jej względy wielbicieli obojga płci. Niegdyś on sam zaliczał się do tych najbardziej żarliwych. Perlisty śmiech Melenei zabrzmiał jak muzyka i czarnoksiężnikowi od razu skoczył puls. Uświadomił sobie, że pożerają wzrokiem. - Najsłodszy. - Czarodziejka pieszczotliwie położyła rękę na jego policzku. Dru chciał się odsunąć, lecz nawet nie drgnął.- Jesteś dużo bardziej zabawny od całej reszty. - Puściła oko, a w sztuce tej była niekwestionowaną mistrzynią. - Wkładasz w zabawę więcej uczucia, grasz z większym zacięciem. Te słowa przełamały czar. Dru zamknął w dłoni jej drobną, silną rękę, która chwilę wcześniej zostawiła na jego policzku krwawą pamiątkę wyrysowaną długimi, ostrymi paznokciami. Niedbałym ruchem dłoni zagoił skaleczenia. - Nie biorę udziału w twoich grach. Już nie. Jej uśmiech ubliżał mu i zarazem go pociągał. Wiedział, że jego twarz już dawno oblała się szkarłatem, ale nie mógł temu zapobiec. - Ale będziesz, mój drogi, słodki Dru. Wrócisz do mnie, bo jestem jak droga, którą możesz przejść przez przyszłe stulecia bez pogrążania się w zbytecznych rozmyślaniach. - Zwinnie przekręciła jego dłoń w taki sposób, by musnąć ustami palce. Dru odsunął się spiesznie i opuścił rękę. Postąpiła krok w jego stronę i z wyraźnym rozbawieniem patrzyła, jak zmaga się z sobą, by nie ustąpić jej pola. - Jak miewa się luba Sharissa? Minęło tyle czasu, odkąd widziałam ją ostatni raz. Z pewnością wyrosła na piękną i pociągającą kobietę, taką... nową. - Sharissa ma się dobrze... i nie ma musisz się nią interesować. Nie ma ku temu potrzeby. - Obiecał sobie, że nie da jej satysfakcji. Nie ucieknie! - Twoja córka zawsze będzie mnie obchodzić, choćby tylko dlatego, że obchodzi ciebie. - Melenea zmieniła temat, jakby nagle przestał ją bawić. - Barakas nadal wygłasza swoją głupią mowę i psuje nastrój zgromadzenia. To wstyd, co zrobił z Dekkarem i Silestim, prawda? Jak zrozumiałam, żaden z nich nie powróci. Dru zgrzytnął zębami. Niestety, utrata twarzy była nieunikniona. Musiał bezzwłocznie odejść. - Jeśli Barakas przemawia, powinienem tam być. Wierzę, że dasz sobie radę bez mojego towarzystwa, Meleneo... - skłonił się szyderczo - tak jak ja z powodzeniem poradzę sobie bez ciebie. Teraz jej twarz zapłonęła szkarłatem, uśmiech przygasł nieco, oczy się zwęziły. Dru odzyskał trochę pewności siebie. Ruszył, dając Melenei do zrozumienia, że jej obecność ma dla niego znaczenie tak niewielkie, iż nie czuje potrzeby natychmiastowej teleportacji. Miał nadzieję, że tak zinterpretuje jego postawę. Jej głos dogonił go, gdy wchodził po schodach. - Władczyni Tezerenee jest tutaj, słodki Dru. Myślę, że ona także będzie chciała przekazać wyrazy miłości Sharissie. Wydaje się, że szukała was oboje. Dru zatrzymał się na stopniu, starając się ukryć twarz przed Meleneą. Zadawał sobie trud zgoła niepotrzebnie, bo jego nagły bezruch wymownie świadczył, że kąśliwa uwaga trafiła w cel. Dru mógł spodziewać się różnych słów, ale nie takich; nie sądził, że Melenea potrafi pojąć jego przywiązanie do córki. Przy akompaniamencie jej niskiego, ironicznego śmiechu, który szarpał mu nerwy, Dru zawinął się w siebie i zniknął ze schodów. Zmienił zdanie i już nie kierował się na balkon, z którego Barakas wraz z najstarszym synem Reeganem i gromadą innych Tezerenee spoglądał na wyczekujące tłumy. Patriarcha doszedł do punktu kulminacyjnego przemowy i jego obecność dawała się odczuć nawet w miejscu, w którym zmaterializował się Dru. Przeniknęła go kolejna fala dreszczy, ale tym razem nie umiał powiedzieć, co je spowodowało. - Paaanie? Sirvak! Tyle się wydarzyło, że Dru zupełnie zapomniał o swoim famulusie, choć zwierz wczepiał się w jego ramię i owijał wokół karku. Mimo że był duży i sprawiał wrażenie niezdarnego, potrafił nie zwracać na siebie uwagi. Dru w czasie jego tworzenia wszczepił mu taką cechę. - O co chodzi, przyjacielu? Famulus delikatnie liznął policzek pana długim, wąskim jęzorem. Będąc częścią Dru, czasami rozumiał go lepiej niż on sam. - Meleneaaa. - Zaskoczyła mnie, to wszystko. - Ssstrrraszy, paaanie. Pani ssstrrraszy. - Irytuje, Sirvaku, ale nie straszy. - Jednakże wysokiemu Vraadowi udzielił się lęk stworzenia. Aż nazbyt dobrze znał zamiłowania Melenei i jej pociąg do gier, które prowadziły do zniszczenia innych lub co najmniej do siania zamętu. Dru potrząsnął głową. Ona tylko się z nim bawiła, nie zależało jej na niczym więcej. Skłonność do wyrafinowanego okrucieństwa była wśród Vraadow cechą powszechną, a u tej uwodzicielki przeważającą. „A ty bezmyślnie wystawiłeś się na cel” - zganił się w duchu. Niebo rozbłysło, zielone i szkarłatne chmury zawirowały gwałtownie jak gdyby w następstwie eksplozji. Dru odwrócił się, słysząc huk gromu, i zastanowił się, czy tym razem lunie deszcz. Od ponad trzech lat nie spadła ani jedna kropla deszczu. Gdyby nie moce Vraadow, Nimth uschłoby z pragnienia. Drugi błysk rozświetlił niebiosa od strony jego włości. W dałi ukazał się szczyt, wyraźny i solidny jak żaden inny, urągając mu swoim białym wierzchołkiem i porośniętą przez zieleń podstawą. Dru szeroko otworzył oczy. To był - to musiał być! - przezierający zza zasłony fragment ukrytego świata. - Tu jesteś! Dru okręcił się na pięcie, ale nikogo nie zobaczył. Zerknął w górę i wprost nad sobą dostrzegł źródło głosu. Tezerenee dosiadający smoka. Dru nie rozpoznał jeźdźca. Mógł to być jeden z synów lub kuzynów patriarchy. Prawdę mówiąc, gdyby nie usłyszał głosu, bez wzmacniania wzroku miałby duże kłopoty z osądzeniem, czy przybysz jest kobietą czy mężczyzną. Jeździec sprowadził wierzchowca niżej. - Wielmożny Barakas Tezerenee wysłał mnie i paru innych na poszukiwanie ciebie! Miałeś być u jego boku w czasie, gdy zacznie przemawiać do tłumów! - Musiałem odejść. Wydaje się, że moja nieobecność wywarła niewielki wpływ na charakter jego przemowy. - Dru rozpaczliwie pragnął opuścić miasto, by zbadać to nowe rozdarcie. Jeśli rzeczywiście istniała fizyczna droga na drugą stronę... Tezerenee zdawał się nieświadom rozległego widoku w dali. Wbijał wzrok w cel swojej misji - w protestującego obcego. - Mimo to władca klanu życzy sobie twojego przybycia! Powrócisz ze mną! W wysokim czarnoksiężniku wezbrała złość i poczucie niemocy. Od godziny tracił panowanie nad sobą i nad sytuacją. Zmierzył jeźdźca i bestię lodowatym wzrokiem. - Nie jestem jednym z twoich kamratów - żołdaków, Tezerenee! Przybędę, kiedy sam tego zapragnę! Sprawy nie cierpiące zwłoki wzywają mnie do moich włości! Możesz dostarczyć wielmożnemu Barakasowi wyrazy ubolewania, ale nie mnie! - Ty... - To wszystko, co mam do powiedzenia, Tezerenee! - Czysta moc zatrzeszczała w powietrzu wokół smukłego czarnoksiężnika, otaczając go niczym aura. Była znakiem narastania furii, która lada moment mogła znaleźć ujście. Smok zasygnalizował, że unoszenie się w jednym miejscu sprawia mu coraz większe kłopoty, ale jeździec nie zwrócił na niego uwagi. Dru zmierzył się z nim wzrokiem. Wreszcie Tezerenee kazał skrzydlatemu wierzchowcowi wzbić się wyżej. - Pan klanu będzie wściekły! - Możesz przekazać mu moje przeprosiny i życzenia wszystkiego najlepszego w nadchodzących godzinach! Skontaktuję się z nim, kiedy będzie to możliwe! Niewykluczone, że w końcu jego władczy glos zmusił jeźdźca i smoka do odwrotu. Przebywając w towarzystwie patriarchy, Dru nauczył się, jakim tonem należy przemawiać, żeby zyskać posłuch. Przyuczony od urodzenia do wykonywania rozkazów wypowiadanych takim właśnie tonem, jeździec uległ jego woli. Mrucząc pod nosem słowa rwane przez wiatr, który wdzierał się do miasta mimo tarczy ochronnych czarów, Tezerenee odleciał na swoim smoku. Dru westchnął i uśmiechnął się. Sirvak syknął z satysfakcją. Zwycięstwo, jakkolwiek małe, zawsze było mile widziane. Jeździec prawdopodobnie nie ośmieli się przerwać swojemu panu i będzie czekać na koniec przemowy. Dopiero wtedy Barakas spróbuje nawiązać z nim łączność. Dzięki temu Dru zyska na czasie. Jeśli się pospieszy, zdąży zobaczyć się z córką. Szpony famulusa zacisnęły się na jego ramieniu. Nastrój stworzenia w ciągu paru sekund zmienił się z zadowolenia w konsternację. Dru jeszcze się nie odwrócił, a już wiedział, co zobaczy. Szczyt płowiał. Zbyt powoli, żeby mieć całkowitą pewność, ale o wiele za szybko jak na jego wymagania. Jeden oddech później Dru z ulgą i niepokojem opuścił miasto. - Sharissa! Gdy tylko Dru stanął w głównej komnacie swojego połyskliwego zamku, wokół niego osiadła delikatna mgiełka. Perłowe lśnienie jego domu zwykle napawało go spokojem, jakby przebywał w niedostępnym dla nikogo innego sanktuarium. Tym razem było inaczej. - Sharissa! Echo zawołania niosło się po korytarzach. Tworząc ten zamek przed ponad stuleciem, Dru dodał czar, który przenosił dźwięki z jednej komnaty do drugiej. W paru przypadkach uprzedziło go to o niespodziewanych wizytach rozeźlonych rywali i pozwalało zachować najważniejsze prace w sekrecie nawet przed najlepszymi czarnoksiężnikami. W ciągu dwudziestu lat, jakie minęły od narodzin córki, Dru wykorzystywał tę właściwość zamku zasadniczo po to, żeby wiedzieć, gdzie Sharissa się znajduje. W wielkiej pustej budowli łatwo było stracić się z oczu. - Ojcze? - Gdzie jesteś? - W teatrze. - Nie odchodź stamtąd. - Dru okręcił się płaszczem i zniknął, niemal gubiąc Sirvaka, który lekkomyślnie założył, że już może zsunąć się z ramienia pana. Zwierzak z piskiem rozdrażnienia ponownie zacisnął szpony. Tym razem Dru skrzywił się z bólu. Scena, w środku której się znalazł, zupełnie wytrąciła go z równowagi. Stał w komnacie pełnej tancerzy. Pary wirowały, nie zwracając najmniejszej uwagi na jego wysoką postać. Do tańca przygrywała uplasowana na uboczu grupa absurdalnych zwierząt, które były również instrumentami. Wielki futrzak, jakby trochę spokrewniony z wilczą połową Sirvaka, energicznie tłukł w bęben, a czworołape dziwadło z pyskiem wydłużonym w piszczałkę wygrywało skoczną melodię. Jeden z tancerzy znalazł się na wyciągnięcie ręki od czarnoksiężnika. Dru zmrużył oczy. Zobaczył własną twarz, ale pociętą zmarszczkami; tak by wyglądała, gdyby pozwolił jej się postarzeć. Spiesznie odwrócił się i przyjrzał innemu tancerzowi. Znów ujrzał swoją twarz, bez zarostu i z nieco bulwiastym nosem. Poza tym tancerz był o pół stopy niższy od niego. Szybka lustracja ujawniła, że wygląd wszystkich tancerzy jest wariacją na temat jego powierzchowności. Wysocy, niscy, grubi, chudzi, starzy i młodzi... był zdumiony liczbą kombinacji. Potem skierował uwagę na kobiety. Wszystkie wyglądały jak Sharissa. Nie był zaskoczony, nie do końca, skoro mogła się wzorować tylko na nich dwojgu. Mimo wszystko widok par pląsających po sali przejął go grozą. Patrząc na nie, ujrzał Sharissę taką, jaką widzieli ją inni Vraadowie... w pełni dorosłą i gotową, przynajmniej fizycznie, aby się z nimi zmierzyć. Aby korzystać i być wykorzystywaną, co wszyscy Vraadowie mieli w zwyczaju. Dru wściekłym gestem odprawił tancerzy. Marionetkowe postacie stworzone z esencji Nimth skurczyły się błyskawicznie w maleńkie wiry pyłu. W przeciwieństwie do w pełni materialnych golemów, które rozumiały polecenia, tancerze byli tylko misternymi zabawkami, formą sztuki, którą Dru czasami uprawiał dla rozrywki. Nauczył jej swoją córkę, gdy miała zalewie parę lat, i z ojcowską dumą patrzył, jak błyskawicznie opanowuje arkana i wprawnie radzi sobie z niezbyt prostym czarem. Teraz nie był zadowolony. Lista zmartwień stale się wydłużała, ale najbardziej niepokoiło go to pierwsze i najważniejsze. - Sharissa! - Tutaj, ojcze. Spodziewał się rozdokazywanego dziecka, a ona podpłynęła do niego z lekkością eterycznej mgiełki. Widok zwiewnej srebrzystej sukienki, która podkreślała krągłości jej figury, przypomniał mu to, o czym z uporem starał się nie pamiętać: jego córka, choć miała tylko dwadzieścia lat, była już kobietą. Dla kogoś, kto przeżył trzy tysiące lat, dwie dekady wydawały się okresem z ledwością wystarczającym na opanowanie sztuki chodzenia. Wysoka, choć sięgała mu tylko do brody, Sharissa nie była przesadnie wiotka. Gdyby mierzyła o stopę mniej, jej ciało miałoby idealne proporcje. Srebrzystobłękitne włosy - naturalne, jeżeli Dru dobrze się orientował - spływały jej po plecach, sięgając poniżej talii. Jak wielu Vraadow, miała krystalicznie czyste oczy o barwie akwamaryny, skrzące się jasno, gdy coś sprawiało jej przyjemność. Kąciki jej niezbyt pełnych ust stale wyginały się w górę. Nawet kiedy wpadała w złość, prosta linia zaciśniętych ust nie zasługiwała na nazwanie grymasem. - Słucham, ojcze. Czy coś się stało na zgromadzeniu? Doszło do pojedynku? Dru wstrząsnął się. Znów dał się przyłapać na bujaniu w obłokach! - Nie, nie chodzi o pojedynek. Wprawdzie jeden się zaczął, ale wielmożny Tezerenee szybko go przerwał. - To niedobrze! Pojedynek powinien mieć bardziej dramatyczne zakończenie. W przeszłości Dru zabawiał córkę opowieściami o co bardziej interesujących pojedynkach, których był świadkiem... i czasami uczestnikiem. Ku jego żalowi okazało się, że Sharissa wykazuje typowo vraadzkie zamiłowanie do takich rzeczy. Między innymi dlatego prosiła go o zabranie na zgromadzenie i między innymi dlatego jej odmówił. Był rad, że posłuchała. Na tym etapie rozwoju swoich mocy mogłaby z łatwością zlekceważyć zakaz i udać się tam na własną rękę. - To teraz nieważne. Miałaś zrobić coś podczas mojej nieobecności. - Celem niektórych obowiązków było zabicie czasu, ale inne miały rzeczywiste uzasadnienie. - Wykonałaś zadania? Sharissa spuściła oczy. - Parę... Znudziły mnie. Pomyślałam, że skończę za jakiś czas. - Przejęta, szeroko otworzyła oczy. - Bal miał trwać jeszcze tylko parę minut, ani chwili dłużej! Dru zapanował nad przyspieszonym oddechem. - Kryształy. To chcę wiedzieć. Poprawiłaś ich układ? Przesunęłaś ognisko czaru, jak kazałem? - O, tak! Zrobiłam to na samym początku, bo odniosłam wrażenie, że ta sprawa jest najważniejsza. - Chwała Serkadionowi Manee! Dru przytulił córkę i odetchnął z ulgą, po raz pierwszy od czasu wyjścia na zgromadzenie. Jeśli wszystko szło tak, jak trzeba... - Co się stało? Jak przebiega plan wielmożnego Tezerenee? Coś się zepsuło? - Później ci powiem. Na razie oboje mamy pracę do wykonania. - Dru puścił córkę i przekręcił głowę, żeby zerknąć na Sirvaka. - Wracaj do swoich obowiązków strażnika, przyjacielu. Może mnie szukać jakiś młody smok. Daj znać, gdyby pojawił się ktoś od patriarchy. Nikomu innemu też nie wolno wściubiać nosa do zamku. - Paaanie. - Famulus rozpostarł wspaniałe skrzydła i odleciał. Dru miał do niego całkowite zaufanie; Sirvak był nadzwyczaj sumienny, gdy chodziło o wypełnianie obowiązków. Nadzorował i chronił zamek lepiej niż on sam i jego córka. - Chodź. - Dru złapał Sharissę za rękę. - To, co zrobimy, może okazać się kluczowe dla rozwiązania naszego problemu. Oboje jednocześnie zniknęli z teatru... by po sekundzie pojawić się dokładnie w tym samym miejscu. Sharissa jęknęła. Trzymała się za głowę, jakby uderzył ją jakiś niewidzialny napastnik. Dru czuł się niewiele lepiej, nawet nogi mu drżały. - Ojcze... czary... jak wczoraj... - Wiem. - Wczoraj Dru stwierdził, że należy poprawić projekt wschodniej baszty, by odciążyć rozmiękczony grunt. Lita skała przemieniła się w błoto. Mimo największych wysiłków nie mógł zmienić składu podłoża. Błoto uparło się, żeby pozostać błotem. W końcu zmuszony był stworzyć system mostów i przypór, co zresztą udało się dopiero po drugiej próbie. Przy pierwszej czary przynosiły efekt daleki od zamierzonego albo zupełnie zawodziły. - Może pozwolić, żeby zamek nas tam zaniósł? Dru zastanowił się nad propozycją i odrzucił ją. - Wolałbym nie narażać się na uwięzienie w podłodze, jeśli magia zamku nie spełni oczekiwań. - W takim razie chodźmy na piechotę. - Tak zrobimy. Na szczęście droga nie była długa. Dru postanowił zajrzeć do swojej siedziby z jeszcze jednego powodu. Jego podniecenie prowadziło do lekkomyślności, a każdy użytkownik magii wiedział, że w obecnym stanie rzeczy brak rozwagi jest ogromnie niebezpieczny. Mieli szczęście, że próba teleportacji zakończyła się powrotem do punktu wyjścia. Równie dobrze mogli zmaterializować się w ścianie czy w podłodze. Drzwi, z których mieli zamiar skorzystać, zatarasował ogromny metalowy strażnik. Rysy miał jakby z grubsza ciosane i lekko przypominające mordę psa. Stał na klocowatych nogach, a w wielkich rękach trzymał tarczę wyższą od jego pana. Zdobił ją stylizowany wizerunek gryfa. Sharissa wypowiedziała jedno słowo. Choć jej głos był prawie niesłyszalny, golem usłyszał i zrozumiał. Odsunął się na bok i przykląkł jak sługa oddający hołd panu i pani. - Ty go tego nauczyłaś? - zapytał Dru, patrząc z niesmakiem na ożywioną bryłę metalu. Urodziwą twarz córki przyciemnił przelotny rumieniec winy. - Ledwie dziś rano! Pomyślałam, że będzie zabawnie, gdy nasz straszliwy strażnik będzie się zachowywać jak układny dworzanin. - Więcej tego nie zrobi. Inny Vraad by go wyśmiał. Padanie na kolana było jednym z najbłahszych poleceń, jakie wydawali własnym golemom. Dru uznał, że to mało zabawne. Rozkazywanie metalowej bryle, która wprawdzie umiała chodzić, a nawet zabijać, nie przynosiło chluby. Wszak golem był tylko zabawką, bezmyślnym sługą. Kolejny znak, jak bardzo się zmienił. Kiedyś on też uznałby pomysł Sharissy za zabawny. Golem podniósł się w milczeniu, posłuszny słowom Dru. Czarnoksiężnik i jego córka wyminęli go, a masywne podwoje rozchyliły się przed nimi. Pracownie Vraadow były jeszcze bardziej zróżnicowane niż ich wygląd i stanowiły świadectwo ich indywidualności. Dużą rolę w zagospodarowaniu i wyposażeniu wnętrza odgrywała podświadomość. Tutaj umysł czarnoksiężnika działał i tworzył swobodnie, a skutki były wielorakie. Dru wiedział, że w pracowniach innych Vraadow można znaleźć wszystko, co tylko zna królestwo wyobraźni... i często dużo więcej. W porównaniu z innymi jego pracownia była niemal pusta - pomijając niezliczone kryształy wszelkich rozmiarów i kształtów, krążące lub wiszące w powietrzu. Klejnoty te były fizycznym aspektem czara, który jak na razie stanowił uwieńczenie jego dokonań. W chwili odkrycia świata ukrytego za zasłoną Dru usunął z pracowni przybory używane podczas wszystkich poprzednich eksperymentów - nie obyło się zresztą bez sprzeciwu paru z tych drobiazgów - i poświęcił się całkowicie badaniom natury odkrycia. Podczas gdy inni desperacko tłukli swoją magiczną mocą w widmowe granice nowego świata, on wraz z paroma innymi cierpliwie szukał odpowiedzi na drodze żmudnych badań. Wynikiem ubocznym owych badań było przypomnienie - nie odkrycie, jak powiedział Barakas - metody podróży ka. Wcześni Vraadowie znali ją, ale z niewyjaśnionych powodów zapomnieli o niej niedługo po śmierci założycielskiego pokolenia rasy. Dru natknął się również na wiele innych tajemnic, ale wszystkie bladły w obliczu największego wyzwania. Czarnoksiężnik uparcie wierzył, że istnieje sposób umożliwiający fizyczne przejście do tamtego świata. Może teraz... Dru i jego córka spojrzeli z zaciekawieniem na wzory tworzone przed unoszące się kryształy. Dru miał nadzieję, że Sharissa ustawiła te najważniejsze, większe od innych i zasadniczo tkwiące bez ruchu, zgodnie z jego wskazówkami. Ustawianie odbywało się ręcznie, a ponieważ został wezwany na zgromadzenie, nie mógł zrobić tego osobiście. Sharissa, choć czasami skłonna do rozmyślań o niebieskich migdałach, była doskonałym pomocnikiem - lepszego nie mógłby sobie wymarzyć. Niebawem będzie zdolna do prowadzenia własnych eksperymentów i... Pod warunkiem, że znajdą rozwiązanie, zanim wraz ze śmiercią Nimth nie nastąpi zgon całej rasy. Podrzędne kryształy, których zadanie polegało na wychwytywaniu naturalnych emanacji każdego widoku i rejestrowaniu ich w celu późniejszej analizy, unosiły się w skomplikowanym spiralnym skupisku blisko ogniska, kuli o średnicy stopy, nadzorującej najbliższe otoczenie zamku. Ostatnio najważniejsze badania koncentrowały się na obszarze, gdzie Dru widział rozdarcie. Widoki, jak wcześnie zauważył, zawsze pojawiały się w pobliżu regionów najbardziej niestabilnych. Nie umiał powiedzieć, czy jedno jest wynikiem drugiego, a jeśli tak, jaka to jest zależność. Po prostu wydawało się, że występowanie jednego zjawiska łączy się z drugim tak ściśle, jak nierozerwalnie związane są poszczególne części magicznego stworzenia. 40 Objął wzrokiem skomplikowany wzór barw i kształtów spirali, zauważając zmiany będące następstwem pojawienia się ostatniego widoku i zastanawiając się, co ujawnią. Kryształy nadal chłonęły informacje, więc w tej chwili mógł tylko czekać. Jego spojrzenie zatrzymało się na pewnej nieprawidłowości. Trzy kryształy, dwa złote i jeden turkusowy, nie powinny wchodzić w skład spirali. - Sharisso - zaczął cicho, zastawiając się nad możliwymi konsekwencjami błędu - czy coś się stało ze spiralą? Czy czar zawiódł? Czy próbowałaś przetworzyć go bez mojej pomocy? Znając ojca, córka cierpliwie czekała, aż skończy zadawać pytania. Kiedy Dru zamilkł, nadal skupiony na wirujących kryształach, odpowiedziała: - Nic takiego się nie stało, ojcze. Sama dodałam te trzy. Odwrócił się, ledwo wierząc własnym uszom. - Zrobiłaś to z własnej woli? - To ma sens, ojcze. Widzisz, jak współgrają z ametystowymi i szmaragdowymi poniżej. - Nie mogą! Coś takiego oznacza... - Wysoki czarnoksiężnik zastygł z otwartymi ustami. Mógł tylko mrugać. Nowe kryształy rzeczywiście harmonizowały z tymi wymienionymi przez Sharissę, a efekt przerastał jego najśmielsze wyobrażenia. Przecież... - To niemożliwe! - Ale działa! - Powinny zdestabilizować spiralę, spowodować jej wybuch! - Dru podszedł do spirali i nieśmiało dotknął jednego ze złotych kamieni. Pulsował w idealnej harmonii z resztą. - Taka kombinacja nigdy dotąd nie miała prawa bytu! Sharissa nie ustępowała. - Wiedziałam, że to zadziała w chwili, gdy zaczęłam ustawiać nadrzędne. Zawsze uczyłeś mnie, że należy wykazywać się inicjatywą. - Nie w ten sposób. Dru, nadal strwożony, cofnął się od spirali. Funkcjonowała jak należy. Praca z kryształami wiązała się z niezwykłą ostrożnością 41 i nawet czarnoksiężnikom tak potężnym jak Vraadowie sprawiała duże kłopoty. Wielu z nich nie zdołało opanować jej arkanów. Przenoszenie gór, rozrywające na strzępy prawa naturalne Nimth - a właściwie to, co z nich zostało - było znacznie prostsze. Wymagało tylko woli i mocy. Zajmowanie się kryształami wymagało cierpliwości i finezji. Jak widać, Sharissa miała potrzebne umiejętności i można było się domyślać, że gdy je rozwinie, wkrótce prześcignie ojca. Fizyczny wzrok nie mógł ujawnić niczego więcej. Dru zmienił płaszczyznę widzenia. Widok świata nie uległ zmianie, ale teraz widział poszarpaną siatkę mocy, które otaczały Nimth. Linie, niegdyś schludnie uporządkowane i regularne, obecnie łączyły się w przypadkowy sposób. Świat podejmował rozpaczliwą próbę naprawienia zniszczeń dokonanych przez bezmyślnych Vraadow. Zniszczenia jednakże były już nieodwracalne. Na pierwszy rzut oka wzory wyglądały tak samo jak zawsze. Dopiero po dokładniejszej obserwacji Dru zauważył obce linie, świadectwo sił niewiadomego pochodzenia, splatające się z tkaniną rzeczywistości Nimth. Skąd pochodzą? Z innego świata. Dru prześledził bieg obcych linii i stwierdził, że wszystkie skupiają się w tym samym punkcie. W miejscu, gdzie zauważył rozdarcie. Vraadowie bez większego powodzenia próbowali wedrzeć się do ukrytego świata, który wtargnął do Nimth! IV Gerrod stał na równinie, gdzie grupa Tezerenee pod przewodnictwem jego kuzyna Ephraima przygotowywała dla członków klanu i ich sprzymierzeńców ciała, które w nadchodzących dniach miały okazać się niezbędne. Poza tymi wybrańcami inni Vraadowie 42 nie wiedzieli, że warunkiem wstępnym ich przetrwania będzie złożenie przysięgi wierności synom smoka. Przybył tutaj, by choć na chwilę uciec przed ojcem, który zapłonął gniewem, gdy tylko dowiedział się, że ten obcy opuścił miasto. Gerrod podziwiał wysokiego Vraada i jednocześnie nim gardził. Podziwiał go za sprzeciwienie się Barakasowi i prowadzenie badań o wprost nieocenionej wartości. Gardził nim, bo nie należał do klanu i w pewnych sytuacjach okazywał się słaby. Mimo wszystko Dru Zeree był jedyną osobą, której mógł bezpiecznie wyjawić swoje myśli. Oczywiście, nie powiedział mu wszystkiego, ale mógł założyć, że obdarzony błyskotliwym umysłem Zeree odgadnie resztę z tonu jego głosu. Prawda była taka, że w przeciwieństwie do swoich licznych potulnych krewniaków młody Tezerenee nie miał ochoty żyć w świecie stworzonym pod dyktando ojca, który stawał się coraz bardziej despotyczny. Ściśle rzecz biorąc, nie chciał żyć tam, gdzie żył Barakas, i więzy krwi nie miały żadnego wpływu na jego decyzję. Ephraim, w pancerzu dziwnie luźno wiszącym na niegdyś atletycznym torsie, wreszcie podniósł się ze środka wyrytego w ziemi pentagramu. Gerrod niecierpliwie przestąpił z nogi na nogę. Czekał prawie dwadzieścia minut - o wiele za długo. Właśnie ten brak szacunku ze strony innych był jednym z problemów. Choć pełnił rolę asystenta Rendela, choć osobiście wykonał znaczną cześć pracy, czuł się niepotrzebny, obcy we własnym klanie. - Czego chcesz? Zwykle porywczy Tezerenee przemówił bezdźwięcznym głosem, wypranym z wszelkich emocji. Sprawiało to wstrząsające wrażenie, jakby był kimś obcym. Gerrod przyjrzał mu się przed udzieleniem odpowiedzi. Twarz Ephraima była blada i wymizerowana, jakże różna od ogorzałego oblicza zaledwie sprzed trzech dni. Oczom również brakowało wyrazu. Na ich widok Gerroda przeniknął chłód. - Czułeś, kiedy Rendel zajął ciało pierwszego golema? - Tak. Doznał wielkiego bólu. - Ephraim nie chciał spojrzeć mu w oczy, tylko patrzył nad jego ramieniem. 43 - Wprowadziłeś poprawki? - Zrobiliśmy to. - Kiedy zaczniesz robić inne golemy? - Mamy prawie tuzin gotowych. - Blada twarz skrzywiła się w uśmiechu zadowolenia. - Już? - Gerrod byt zaskoczony. Prace nad „naczyniami” dla vraadzkich ka posuwały się w zdumiewającym tempie, nic więc dziwnego, że kuzyn był taki blady. - Nie było powodów, by zwlekać. To całkiem... zabawne. - Upiorny grymas, jakby zapomniany, nadal wykrzywiał jego wargi. Gerrod wiedział, że tę wiadomość musi dostarczyć ojcu osobiście. Nie mógł sobie pozwolić na zwłokę, choć jemu samemu nie zależało na udanej przeprawie. Musiał poinformować Barakasa nie tylko o błyskawicznym tworzeniu golemów, ale o cenie, jaką płacili. Jeśli stan Ephraima był jakąś wskazówką, osiągali cel kosztem straszliwego wysiłku. Barakas ukarze go, jeśli coś pójdzie źle i można będzie udowodnić, że to on, Gerrod, ponosi winę. - Będzie potrzebna ci pomoc. Ojciec przyśle zastępców w miejsce tych, którzy są zbyt wyczerpani. - Nie! - Biała, zimna ręka zacisnęła się na jego dłoni. - Nie zawiedziemy! To nasze powołanie! Oczy kuzyna zapłonęły jasno. Gerrod uwolnił rękę. Ephraim wreszcie spojrzał mu w twarz. Zakapturzony Vraad nie miał ochoty mierzyć się z nim wzrokiem. - Jak sobie życzysz, Ephraimie. Ale gdybyś czegoś potrzebował, masz... Kuzyn przerwał mu tym samym monotonnym głosem. - Czy wiesz, że można zatrzymać cząstkę ka po śmierci danej osoby? Rozmawiałem o tym z innymi. W ten sposób nikt tak naprawdę by nie umarł. Ka mogłoby zostać przywołane, ożywione, umieszczone w golemie jako tymczasowej powłoce, a następnie... - O czym ty mówisz? Ephraim ściszył głos. - O niczym. Stwierdziliśmy, że obecnie potrzebujemy tylko części naszych jaźni, więc mamy czas na rozmowę. Wysiłek zmniejsza się z każdym kolejnym golemem. Może przyzwyczajamy się do Smoczego Królestwa. Gerrod usłyszał więcej niż potrzeba. Wysiłek mógł się zmniejszać, ale najwyraźniej już doprowadził grupę do obłędu, jeśli przywódca mógł być wyznacznikiem. Gerrod wątpił, czy jego ojciec przyśle kogoś, by zluzować grupę, zanim jej członkowie zaczną umierać z wyczerpania. Dlaczego miałby ryzykować utratę kolejnych Tezerenee? Jeśli Ephraim i jego ludzie pożyją dość długo, by ukończyć zadanie, ojciec będzie w pełni usatysfakcjonowany. Gerrod okręcił się podobnym do całunu płaszczem, ponownie stając się bardziej cieniem niż człowiekiem. Ephraim odsunął się o krok. Gerrod po chwili wahania powiedział: - Powiadomię ojca o waszych postępach i twoim przekonaniu, że możecie kontynuować. - To dobrze. „Może umrą, gdy nie będzie nikogo w pobliżu - pomyślał Gerrod. - Gdyby tylko istniał sposób inny niż ten, przy którym uparł się ojciec, chciałbym...” Zawinął się w siebie, czując, jak przy paru ostatnich okazjach, dziwne wahanie, jakby czar teleportacji odmawiał posłuszeństwa. Jednakże spełnił swoje zadanie i Gerrod z uczuciem ulgi opuścił kuzyna i jego pomocników. Ephraim zaczekał na jego odejście i dopiero wtedy wrócił na środek pentagramu. Pozostali spojrzeli na niego jednocześnie i gdyby ktoś ich obserwował, odniósłby wrażenie, że w jedenastu ciałach mieszka jeden umysł... umysł, który już nie należał do Tezerenee. Dru przejrzał informacje zgromadzone przez kryształy i porównał je z tymi, które wykorzystywał w przeszłości. Niepodważalne oznaki zapowiadały potencjalny przełom w badaniach, choć nie brakowało odchyleń, które nadal nie miały sensu. Nie miały sensu, chyba że... Wspomniał zmianę wprowadzoną przez Sharissę. Stworzony wzór nie powinien być stabilny. Siły wdzierające się z drugiego świata oddziaływały na prawa natury w jego własnym świecie w taki sam sposób, jak magia Vraadow, ale nie powodowały zniszczeń. 45 Czy niemożność doszukania się sensu mogła być wynikiem tylko i wyłącznie tego, że nie chciał przyjąć do wiadomości faktu, iż siły wiążące Nimth zostały odmienione przez moc drugiego świata? - Dotąd nie było takiej zmiany w prawach mocy - mruknął. - Co teraz zrobisz? - Co my zrobimy? Nie patrz na mnie w ten sposób. Dochodzę do przekonania, że wiesz więcej ode mnie... albo że przynajmniej niedługo tak będzie. To, co mam nadzieję osiągnąć, wymagać będzie współpracy dwóch osób. Mys’le, że mogę ci zaufać. Sharissa szeroko otworzyła oczy. - Myślisz, że można przejść! Po raz kolejny przejrzała jego zamiary. Dru zamaskował uśmiechem mieszane uczucia. - To może okazać się możliwe. Musimy iść tam, gdzie siły z drugiego świata splatają się i słabną. Mam nadzieję, że to słaby punkt. Z drugiej strony było całkiem możliwe, że z uwagi na połączenie mocy Nimth i tamtej drugiej węzeł będzie miejscem występowania największej siły. W takim wypadku napotka mur tak niewiarygodnie twardy, że nawet wszyscy Vraadowie świata - nawet gdyby zgodzili się zjednoczyć siły - nie zdołaliby go zburzyć. - Pójdziemy pieszo? Dru przeanalizował możliwości. - Nie ośmielę się teleportować, zwłaszcza nie po tym, co widziałem i co potwierdziły kryształy. - Wzniósł brwi. - Możemy jechać wierzchem. Sharissa natychmiast się rozjaśniła. - Pójdę osiodłać konie! Dru patrzył, jak wybiega z pracowni. Jej dziecięce ożywienie mocno kontrastowało z dziewczęcą twarzą i pełną wdzięku figurą. Jeśli było coś, z czego Sharissa miała nigdy nie wyrosnąć, to z zamiłowania do mieszkańców stajni, szczególnie do koni. Były to zwierzęta nieczęsto spotykane w Nimth, wyższe od Dru i budzące lęk we wszystkich prócz jego córki. Jeździła na nich wyśmienicie i to bez pomocy czarów. Były może nie tak potężne czy majestatyczne jak gryfy, które również lubiła, ale znacznie od nich szybsze i bardziej towarzyskie. Po wyjściu Sharissy Dru sięgnął umysłem i wzmocnił więź z Sirvakiem. Umysł famulusa otworzył się, czekając na rozkazy. Dru powiadomił go o zamiarze przeprowadzenia rekonesansu i prawdopodobnym czasie nieobecności. Ku jego zaskoczeniu, zamiast potwierdzić przyjęcie rozkazów i wrócić do obowiązków, zwierzak zaprotestował. - Paaanie! Zabierz z sobą Sirvaka! Będzie potrzebny! - Me w tym przypadku, przyjacielu. Idę przeprowadzić badania, jak to czyniłem w przeszłości. - Nie zostawiaj Sirvakkka! Sirvak będzie pilnować! - Masz swoje obowiązki! Dość tego! Co w ciebie wstąpiło? Stworzenie nadąsało się i umilkło. Dru, wciąż wzburzony, przerwał kontakt. Jakby miał mało kłopotów! Nawet Sirvak się sprzeciwiał! - Ojcze, konie gotowe. - Słowom Sharissy towarzyszyło rżenie dwóch potężnych rumaków i stukot kopyt po twardej ziemi. - Już idę. Droga do stajni nie wydawała się taka długa, jak już nieraz bywało, zwłaszcza że czarnoksiężnika gnało pragnienie jak najszybszego załatwienia sprawy. Sharissa czekała przy wrotach głównej stajni, stojąc między wierzchowcami z wodzami w dłoniach. Okiełznała je bez pomocy magii - wystarczył jej wdzięk i umiejętności. Nie było to w żadnej mierze zasługą łagodnej natury koni. Jak kiedyś odkrył pewien Vraad - Dru niejasno przypominał sobie, że był to chyba ten szyderca Krystos - miały szczególny stosunek do tych, którzy pozwalali sobie do nich podchodzić. Krystos miał szczes’cie, bo zachował palce. Paru bardziej aroganckich gości, proszonych i nieproszonych, przekonało się, że stajnie Dru Zeree nie są miejscem odpowiednim do okazywania arogancji. Jak ich pan, zwierzęta nie miały oporów przed odpowiadaniem ciosem na cios... i były chronione podwójnymi czarami, które na nie nałożył. - Sirvak się zdenerwował? 47 - Tak, skąd wiesz? - Takie odniosłam wrażenie. Wyczuwałam biedaka przez całą drogę do stajni. Dlaczego nie chcesz go zabrać, ojcze? Zamek sam się obroni. Dru wzruszył ramionami. - Sirvak zrobi to nieporównanie lepiej. Nigdy nie lekceważ innych, Sharisso. Vraad zawsze ma rywali, a rywale zawsze szukają słabych punktów w obronie. Z Sirvakiem na straży będzie tak, jakby mieli do czynienia ze mną... a wiesz, jakie dotychczas odnieśli sukcesy. Sharissa uśmiechnęła się szeroko. Choć od jej urodzenia ojciec wiódł bardziej stateczny tryb życia, nie wolno było go nie doceniać. Po władcy Tezerenee Dru był jednym z najbardziej szanowanych Vraadow. Nawet najzagorzalsi rywale czasami przybywali do niego po pomoc i radę. Biorąc wodze większego z dwóch zwierząt, Dru wskoczył na siodło. Oba rumaki były niemal identyczne pod względem umaszczenia i budowy - dumne kasztany, doskonałe do wyścigów i bitwy. Dru powstrzymywał się od używania czarów, kiedy je wychowywał, i z zadowoleniem stwierdził, że wynik prześcignął jego oczekiwania. Osiąganie zamierzonego celu bez korzystania z czarów już od paru lat sprawiało mu przekorną przyjemność. Kiedy byli gotowi do drogi, Dru pchnął konia do przodu. Rumak Sharissy pospieszył za nim. Czując na twarzy zimny wiatr, czarnoksiężnik powoli ochłonął. Przynajmniej raz wydawało się, że sytuacja rozwija się po jego myśli. Jeśli jego teoria się sprawdzi, Vraadowie nie będą musieli poddawać się woli władcy Tezerenee. Barakas się wścieknie, to oczywiste, ale Dru nie miał skrupułów co do zniweczenia marzeń „wspólnika”. Przystał na jego propozycję wyłącznie dlatego, że w owym czasie przeprawa ka wydawała się jedynym rozwiązaniem. Teraz mogła już nie być konieczna. Niskie dudnienie przerwało jego rozmyślania i skłoniło do spojrzenia w górę. Po raz pierwszy od wielu miesięcy na niebie dominowała ciemna, złowieszcza zieleń. Dru ściągnął brwi, wspominając gwałtowne przemiany, jakie zaszły podczas ostatniego wystąpienia takiej barwy. Przewaga jednego z kolorów na niebie źle wróżyła dla Nimth. Najlepiej było wtedy, gdy barwy pozostawały we względnej równowadze. Obecna zmiana mogła być wynikiem nadmiernego stosowania magii przez Vraadow. Dru znał tylko jedną przyczynę. Czary Tezerenee rozrywały granice Nimth. Wielka przeprawa przyspieszała śmierć świata, jeśii właściwie zinterpretował oznaki. W zaistniałej sytuacji jego własny plan nabierał coraz większego znaczenia. Nieświadomie przynaglił wierzchowca do pośpiechu. - Ojcze! - Nieprzerwany łoskot niemal zagłuszył zawołanie Sharissy. Dru sprawdził, czy ścieżka przed nimi jest bezpieczna, i odwrócił się do córki. Zobaczył, co zwróciło jej uwagę. Daleko na północ od nich w ziemi utworzyła się szczelina. Była niewielka, nie większa od blizny, ale poszerzała się z dużą prędkością. Kamienie i ziemia osypywały się ze stromych ścian. Widok zaniepokoił Dru o tyle, że rozpadlina miała przeciąć jego włości, znacznie bliżej zamku niż wcześniejsze zaburzenia. Mogło się okazać, że w drodze powrotnej konie nie zdołają jej ominąć. Wówczas będzie zmuszony użyć czarów, co w pobliżu niestabilnego regionu mogło okazać się ryzykownym posunięciem. Prześladował go pech i nieustanne komplikacje; zdawało się, że nigdy się od nich nie uwolni. Miał nadzieję, że przynajmniej punkt przecięcia okaże się spokojny, jak oko cyklonu. Koń potknął się i Dru niemal wypuścił wodze. Kamienista ścieżka pięła się bardziej stromo niż dawniej. Kiedy ściągnął wodze, zwierzę zwolniło bez sprzeciwu. Sharissa dopędziła ojca i jechała u jego boku. Wiatr przybrał na sile, podobnie jak wcześniej w mieście. Nie wiał z określonego kierunku, tylko uderzał ze wszystkich stron, tarmosząc strojami jeźdźców. Dru zżymał się na własne zniecierpliwienie, bo w pos’piechu nie pomyślał o zabraniu płaszczy. Trochę niepewnie wyciągnął lewą rękę, żeby wyczarować okrycia. Na ręce pojawiły się dwa brązowe płaszcze z kapturami. Sharissa z wdzięcznością ubrała się i naciągnęła kaptur na faliste włosy. Dru na razie nie zakładał kaptura. Wyczarował odzienie po prostu na wszelki wypadek. - Daleko jeszcze? Dru wskazał pasmo wzgórz. Oboje prześledzili wzrokiem linie wiążące. Dziwne struny mocy przecinały masyw i wychodziły gdzieś po drugiej, niewidocznej stronie. - Za tym pasmem. Tam musiało powstać rozdarcie. - Przecież było gdzie indziej! - Moc... potok mocy z innego świata rozprzestrzenia się, gdy wnika do Nimth. Rozdarcie powstało w najsłabszym miejscu, może wyrwane przez jakiś przybór. Jeszcze nie wiem. Rozmawiali, okrążając wzgórze. Gdy zbliżyli się do celu, wiatr niemal ucichł. Zapadła cisza. Dru miał wrażenie, że znaleźli się w grobowcu. Słychać było tylko tętent końskich kopyt oraz szmer oddechów jeźdźców i rumaków. - Serkadion Manee! - Dru mocno ściągnął wodze, gdyż niepokojący widok, który ukazał się ich oczom, spłoszył wierzchowca. - To... - Sharissa na próżno szukała słów. Wreszcie uznała, że milczenie będzie bardziej wymowne. Dru już wcześniej widział widmowe obrazy, ale i tak nie zdołał oprzeć się osłupieniu. Część jego umysłu, która zachowała dar logicznego myślenia, rozumiała, co musi czuć Sharissa, dla której taki widok był nowością. Wzgórze, które należało do świata Vraadow, było strome, wysokie i długie. Gdzieniegdzie na zboczu rosły koślawe drzewa i równie nieforemne krzewy. Zwierząt nie było widać. Samo wzniesienie, szarobura masa ziemi i skał, nie zasługiwało na jedno spojrzenie. W przeciwieństwie do drugiego świata. U stóp wzgórza, jak gdyby na straży, stał las widmowych drzew, wysokich i silnych. Dru wytężył wzrok i zobaczył, że las wzorem linii sił, które widzieli po drugiej stronie, bez przeszkód wnika w pasmo. Fale przejrzystej trawy, wysokiej do kolan maga, kołysały się na wietrze, który dmuchał tam, ale nie w Nimth. Między drzewami przemknęła jakaś cienista istota, może ptak. W powietrzu wisiała dziwna mgła rozmywająca kontury obu światów. 50 - Straszne... i piękne - wydukała wreszcie Sharissa. - Tak. - Dru drgnął, świadom, że traci cenny czas. - Nie ruszaj się stąd. Ja pójdę dalej. - Ojcze, nie możesz! Ta ingerująca moc różni się od... Dru już zsiadł z konia. - Nie dowiem się tego, na czym mi zależy, jeśli nie przejdę na drugą stronę. Nie do końca było to prawdą, ale nie mógł się oprzeć. Wprawdzie dostrzeżony wcześniej solidny, absolutnie realny szczyt górski rozpłynął się jak mgła, lecz temu widokowi też niczego nie można było zarzucić. Co ważniejsze, niemalże widział punkt przecięcia. Tam dowie się najwięcej. Dru już wyciągnął rękę, chcąc podać wodze Sharissie, ale zdecydował, że lepiej zabrać wierzchowca z sobą. Wyszeptał krótkie zaklęcie, uspokajając zwierzę na wypadek, gdyby nienaturalny krajobraz zbytnio je wystraszył. - Bądź ostrożny. - Oczywiście. A ty miej oko na wszystko. Daj mi znać, jeśli dostrzeżesz coś odbiegającego od normy. - Tutaj wszystko odbiega od normy. - Prawda - odparł z cichym śmiechem. Prowadząc konia za uzdę, powoli wszedł na chaotyczny teren. Zauważył, że nawet podłoże miało swój widmowy odpowiednik. Dwa razy wpadł w zagłębienie, które wbrew założeniom było częścią jego rzeczywistości; raz stracił grunt pod nogami, gdy zmylony solidnym wyglądem próbował stąpać po widmowej ziemi tamtego świata. Przezroczysta łąka zapraszała go do wejścia. Po chwili wahania wysunął stopę. Znajdując pod nią twardą glebę własnego świata, poczuł się bardziej pewnie. Zaczął odczuwać mrowienie. Był blisko obcych linii sił. Z niewiadomego powodu poczuł ogromną niechęć na myśl o posłużeniu się magią Vraadow. Wprawdzie nie chciał tego robić, ale wrażenie i tak nie chciało go opuścić. Przemógł się i zapanował nad dokuczliwymi emocjami. Nadal nie dawały mu spokoju, ale doskwierały nie silniej od umiarkowanego bólu głowy. 51 Przystanął pośrodku łąki. Las był teraz dużo bardziej materialny, odcienie barw silniej nasycone. Linie biegły w głąb lasu, który przysłaniał miejsce ich skupienia. - Ojcze! Dru odwrócił się, pełen najgorszych przeczuć, ale zobaczył tylko Sharissę i jej konia. Nie wyglądała na przestraszoną, tylko przejętą. Czekał, myśląc, że powie coś lub zrobi. Sharissa wskazała czuby drzew, na które Dru nie zwracał większej uwagi. Słyszał ją z trudem - zdawało się, że cienisty świat tłumi dźwięki. Z jej zawołań i gestów odgadł, że dostrzegła w lesie coś naprawdę dużego. Odwrócił się i przez ponad minutę wpatrywał między drzewa, czekając na ukazanie się tego, co zauważyła córka. Wreszcie zniecierpliwił się i wzruszył ramionami. Sharissa miała zatroskaną minę, ale dała do zrozumienia, że jeśli chce, może iść dalej. Jego wierzchowiec mimo zaklęcia zaczynał okazywać zaniepokojenie. Dru złapał mocniej wodze i powiedział parę słów, żeby go uspokoić. Wreszcie zapanował nad nim i przeniósł spojrzenie na drzewa. Las stał się jeszcze bardziej materialny. Z łatwością mógł wyobrazić sobie odgłosy żyjących w nim zwierząt. Przystanął parę kroków od pierwszych drzew, które przysłaniały widok Nimth. Równie dobrze mógłby stać na skraju prawdziwego lasu, choć w jego świecie lasy nie przetrwały. Ciągnąc za sobą opornego konia, podszedł do najbliższego drzewa. Powoli, ostrożnie, wyciągnął rękę. Ręka zanurzyła się w czymś, co miało konsystencję błota. Jakby drzewo nie było w pełni materialne. Koń stanął dęba i zarżał dziko. Stworzenie wzrostu człowieka, ze skrzydłami o rozpiętości większej niż długość szalejącego ze strachu rumaka, rzuciło się na przerażonego Vraada. Dru zobaczył szponiaste dłonie i dziób stworzony do rozdzierania mięsa. Atak był tak niespodziewany, że zdążył tylko poderwać ręce w płonnej próbie osłonięcia się przed łatającym straszydłem. Co prawda osłaniały go czary ochronne, które powinny spełnić swoją rolę, lecz w tej sytuacji ich skuteczność 52 stała pod znakiem zapytania. Napastnik pochodził z innego świata, więc nie było możliwości ocenić siły i rodzaju jego mocy. Przeniknęło go osobliwe drżenie. Dru ze zdumieniem patrzył, jak napastnik przelatuje na wskroś niego. Był tak zaskoczony atakiem, że nie przyszło mu do głowy, iż wszyscy mieszkańcy ukrytego świata będą mieli tę samą konsystencję co ich siedlisko. Zdawało się, że stwór nie zdąży wyhamować i rozbije się o ziemię tej widmowej równiny, ale potężnie machnął skrzydłami i zdołał utrzymać się w powietrzu. Z wielkim wysiłkiem zwiększył wysokość i zawrócił do lasu. Do tej chwili Dru widział tylko jego skrzydła, pióra i kończyny. Dopiero gdy napastnik znikał w koronach drzew, mógł mu się przyjrzeć. Ptak, zdecydowanie, ale z ludzkimi cechami. Mógł chodzić na zadnich kończynach i miał chwytne ręce, to było pewne. Gdyby stanął na ziemi, byłby niemal jego wzrostu. Umiejętność korygowania błędów i niemal ludzka sylwetka sugerowały, że najprawdopodobniej jest inteligentny. Jeśli tak, wymarzone Smocze Królestwo władcy Tezerenee mogło okazać się miejscem wcale nie idyllicznym. Z drugiej strony, być może synowie smoka tęsknili za walką z rzeczywistym wrogiem - takie starcie stanowiłoby miłą odmianę po inscenizowanych potyczkach. Może Barakas już wiedział, czego się mogą spodziewać. Z zadumy wyrwał go ledwo słyszalny, zmartwiony głos Sharissy: - Ojcze! Nic ci nie jest? Ojcze? Nieco zdezorientowany czarnoksiężnik rozejrzał się w poszukiwaniu konia. Niczego nie znalazł. To go zdziwiło. Koń musiał być gdzieś w pobliżu, przynajmniej powinien wyczuwać jego obecność. Starał się, lecz nie mógł wykryć żadnego śladu. Jakby zwierzę rozpłynęło się w powietrzu... - Ojcze! Czy ten stwór zrobił ci krzywdę? Chyba to on mignął mi między drzewami. - Sharissa zatrzymała wierzchowca i zsunęła się na ziemię. Podbiegła do Dru i objęła go mocno. Wtuliła zlaną łzami twarz w jego piersi. - Bałam się, że nie żyjesz! Rzucił się na ciebie i dopiero wtedy pomyślałam, że przecież musi być widmem jak świat, z którego pochodzi, i... 53 - Cicho, córeczko. Odetchnij głęboko i uspokój się. Nic mi nie jest. Jak powiedziałaś’, to tylko zjawa. Zupełnie nieszkodliwa. Choć mówił do córki, nie przestawał myśleć o zaginionym koniu. Czyżby zwierzęcia już nie było w Nimth? Czy to możliwe? Czy... - Sharissa. - Pogładził jej srebrzystobłękitne włosy. - Możesz mi powiedzieć, co się stało z moim wierzchowcem? Widziałaś, dokąd pogalopował? Odzyskując panowanie, dziewczyna popatrzyła na ojca. - Twój wierzchowiec? Nie możesz go znaleźć? - Nie wykrywam jego śladu. - Niemożliwe! - Z determinacją młodości sięgnęła do własnych mocy, by odszukać zbłąkanego rumaka. Po chwili zmarszczyła czoło i oświadczyła: - Masz rację! Nie wyczuwam jego obecności! Chyba widziałam, jak... - zawahała się, wspominając dramatyczną scenę. - Chyba... och, tato! - Otworzyła szeroko oczy. - Pocwałował w głąb lasu! - Tak myślałem. - Dru odsunął córkę i odwrócił się w stronę drzew. Nadal spowijała je rzadka mgiełka, ale w tej chwili las wyglądał bardziej prawdziwie od krajobrazu, który zastąpił. - To jedno z tych rozdarć, o których wspominałeś? - Możliwe. Pójdę sprawdzić. Sharissa pokiwała głową. - Przypuszczam, że będziesz bezpieczny, skoro te stworzenia nie mogą cię dotknąć, ale uważaj! - Dobrze, nawet gdy będę musiał uciec się do czarów. Ty wracaj tam, gdzie stałaś i nie ruszaj się z miejsca. Miej oko na linie... Jeśli się zmienią, powiesz mi o tym po powrocie. - Dobrze. - Sharissa z ociąganiem spełniła prośbę ojca. Dru patrzył, jak przemierza przejrzystą łąkę i za jej skrajem odwraca się w stronę ciemnego lasu. Jako Vraad nie powinien odczuwać strachu, a jednak czuł, jak serce dziko tłucze mu się w piersiach. Słyszał szybki, jakby tysiąckrotnie wzmocniony szmer oddechu. Pomyślał niewesoło, że te reakcje zaczynają stawać się u niego czymś normalnym. Mimo 54 wszystko ciekawość wzięła górę. Ostrożna ciekawość, ma się rozumieć, ale nieprzemożna. Dru wszedł do lasu. Zatrzymał się po paru krokach. Gdyby zabłądził, to byłoby ukoronowaniem jego kłopotów. Sięgnął do kieszeni, wyjął małą błyszczącą kostkę. Była to jedna z latarni sygnałowych, nad którymi pracował od paru lat, wzmacniając ich siłę. Zamierzał dać ją córce, ale z przejęcia zapomniał to zrobić. Jednak kostka spełni swoje zadanie, gdy wskaże mu skraj lasu. Koń znalazł się poza zasięgiem jego drugiego wzroku, ale latarnię zdoła zobaczyć. Jak po sznurku wróci w to samo miejsce. Położył sześcian na ziemi i sprawdził, czy jest bezpieczny. Czując się odrobinę pewniej, ruszył dalej, pragnąc jak najszybciej zobaczyć pierwszą oznakę, że zbliża się do punktu przecięcia. Uważnie wybierał drogę, lawirując między wysokimi drzewami. Sześcian miał wskazać mu drogę powrotną, ale nie mógł uprzedzić go o niespodziewanych przeszkodach ani stworzeniach, które mogły czaić się w lesie. Nie chciał powiększać zaniepokojenia Sharissy, więc nie wspomniał, że las staje się coraz bardziej materialny. Podobnie musiało dziać się z jego mieszkańcami, łącznie ze skrzydlatym stworem, który go zaatakował. Na wszelki wypadek przygotował czar, ale miał nadzieję, że nie będzie go potrzebować. Istniało ryzyko, że w tym miejscu czar nie zadziała właściwie. Dru przeszedł kilka kroków w głąb lasu, nadal nie wyczuwając śladu wierzchowca. Jeszcze bardziej niepokojące było to, że tutaj linie zakrzywiały się, odbijając w prawo i gdzieniegdzie przechodząc przez pnie drzew. Drugi raz tego dnia do głosu doszedł jego vraadzki temperament - choć jeszcze niedawno myślał, że go poskromił - i Dru skąpał się w złotej aurze czarnoksięskiej mocy. Aura zaburzyła jego drugi wzrok i sprawiła, że miał kłopoty z dostrzeżeniem linii, których śladem podążał. Oddychając głęboko, zapanował nad gniewem. Nie wolno dać się ponieść nerwom tak blisko celu. A musiał być blisko. „Jeszcze parę kroków i będę na miejscu”. Nieświadomie powtarzał sobie te słowa jak litanię. 55 Miał ochotę spróbować przejs’c przez drzewo - a gdyby się udało, nie musiałby ich omijać - ale zadecydował, że lepiej nie ryzykować. Szare pnie sprawiały wrażenie niezwykle solidnych i mógłby utknąć w jednym z nich. Nieciekawa śmierć i zdecydowanie mało chwalebna. Gdzieś’ przed nim zarżał koń. Dziwne, nadal go nie wyczuwał. Nagle zastanowił się, jak daleko zaszedł. Gdzieś tutaj musiało piętrzyć się drugie wzgórze, ale nie mógł go wypatrzyć. Las wchodził w nie tak płynnie, jakby było powietrzem, a nie twardą skałą. Gęste korony drzew prawie zupełnie przysłaniały niebo. W półmroku szukanie przejścia sprawiało spory kłopot, ale nie miał najmniejszej ochoty zwiększać siły wzroku. Próba równie dobrze mogłaby się zakończyć całkowitą ślepotą. Nagle zaniepokoiła go myśl, że mógł wejść we wzgórze. Wzruszył ramionami. To niemożliwe, bo on i wzgórze stanowili elementy samego świata, Nimth. Gdyby potrzebował dowodu, do której rzeczywistości należy, wystarczyło spojrzeć na falujące, matowo szare drzewa. „Falujące? Matowo szare?” Las płowiał. Powoli co prawda, ale niewątpliwie. Vraad zaklął. Za dużo czasu stracił na zastanawianie się nad sytuacją. Zapominając o ostrożności, pobiegł w ślad za liniami mocy. Drzewa jakby umyślnie stale zagradzały mu drogę, ale choć zdawał sobie sprawę, że z minuty na minutę stają się coraz bardziej niematerialne, uparcie je omijał. Wiedział, że się zbliża do punktu przecięcia. Parę linii już się połączyło. Zastanawiał się, dlaczego jeszcze nie widzi celu. „Jeszcze parę kroków. To wszystko. Jeszcze krok, najwyżej dwa”. W tej chwili spełniły się jego oczekiwania. Dru znalazł punkt przecięcia... albo też, co było równie możliwe, punkt przecięcia znalazł jego. Ukazała się przed nim wielka, pulsująca kula światła i ciemności. Gdy nabrzmiewała, płonęła jasno jak słońce. Gdy się kurczyła, czerniała jak noc w najgłębszej jaskini. Dru podnosił nogę do następnego kroku, kiedy ją zobaczył. Zaskoczony, potknął się i stracił 56 równowagę. Ziemia - jedna i druga - podniosła się na spotkanie jego twarzy, gdy się przewracał. Czuł, jak poduszka dzikiej trawy - trawy, która nie rosła wokół wzgórza na Nimth - próbuje złagodzić upadek. - Serkadion Ma... - urwał w pół słowa, gdy podniósłszy głowę, ujrzał przed sobą olbrzymią masę energii. Ciemność, czerń dużo głębsza od mroku lasu, narastała szybciej niż jej przeciwieństwo, i z każdym kolejnym wzrostem las coraz bardziej płowiał. Dru nie miał zamiaru sprawdzać, co się z nim stanie, gdy kula zupełnie sczernieje. Zaspokojenie ciekawości było ważne, ale w końcu zwyciężyła chęć przeżycia. Dru wstał, przeklinając swoją vraadzka arogancję, która naraziła go na takie niebezpieczeństwo. Istniały przecież inne sposoby zbadania tajemniczego punktu przecięcia, lecz zaślepiony pragnieniem obejrzenia go na własne oczy nie chciał ich dostrzec. Możliwe, że przyjdzie mu drogo zapłacić za ten błąd. Czarnoksiężnik porzucił myśl o zachowaniu godności i co sił w nogach pognał ku skrajowi lasu. Tym razem nie baczył na denerwujące drzewa i przebiegał przez pnie, mając cichą nadzieję, że nie natrafi na taki, który postanowił stać się materialny. To przyniosłoby szybki i bolesny kres jego ucieczce. Mgła gęstniała w miarę, jak bladł widmowy pejzaż. Po niedawnych drzewach pozostały ledwie cienie, ale jałowa ziemia Nimth wyglądała równie niewyraźnie. Jakby znalazł się między dwoma światami, nie będąc w żadnym z nich. Dru z trudem panował nad narastającą paniką. Nagle potknął się i zatrzymał. Strach mącił mu myśli, co mogło okazać się bardziej groźne od mgły. Przecież miał kostkę, latarnię wskazującą drogę do rzeczywistości. Wystarczy ją wyczuć. To było wszystko, co musiał zrobić, a jednak nie mógł. Wykrycie kostki okazało się równie niemożliwe jak znalezienie wierzchowca. Jego wyostrzone zmysły nie odbierały bodaj najsłabszego sygnału, niezależnie od tego, w którą stronę je zwracał. Był odcięty od dopływu mocy tak skutecznie, jakby znajdował się głęboko pod ziemią. Jakby został uwięziony w otchłani. 57 Miał tylko jeden wybór. Choć coś go ostrzegało, że vraadzkie czary mogą przynieść mu tak ratunek, jak i śmierć, sięgnął po jedyne pozostałe mu narzędzie... jeżeli jeszcze je miał. Zawinął się w siebie i przywołał czar teleportacji. Zawsze robił to bez świadomej myśli, teraz jednak musiał przechodzić czar krok po kroku, wymuszając każdy kolejny etap. Ostatnie strzępy pejzażu - Nimth i widmowego odpowiednika - powoli rozpłynęły się w nicość. Otaczała go tylko mgła i osobliwa biel. Dru krzywił się z bólu, ale nie pozwolił sobie na chwilę odprężenia. Wiedział, że nie będzie bezpieczny, dopóki znów nie stanie na solidnej ziemi. - Ojcze... Głos Sharissy! Podniesiony na duchu czarnoksiężnik zdwoił wysiłki. W całym swoim długim życiu nigdy nie męczył się z czarem. Pot zlewał jego ciało, mięśnie wibrowały z bólu. „Jeszcze parę kroków...” Czy słyszał to już wcześniej? „Nie! - wrzasnął w myślach. - Uda mi się! Uda!” Nagle ujrzał skalisty, smagany wichrem krajobraz. Pojawił się tak nagle, że ledwo uwierzył własnym oczom. Nigdy dotąd nie był tak uszczęśliwiony widokiem nieprzyjaznego Nimth. - Ojcze! Idę do ciebie! Wytrzymaj! Prostując się, choć wszystkie mięśnie protestowały boleśnie, Dru zobaczył drobną sylwetkę córki biegnącą w jego stronę. Stał, jak się zdawało, na środku byłej łąki. Chciał teleportować się trochę dalej, ale był dość blisko celu. Musi wystarczyć. Jeszcze parę kroków, a wydostanie się z tego przeklętego miejsca. Dru odetchnął z ulgą i wytarł twarz z potu. Mrugając, żeby pozbyć się wilgoci z oczu, przypadkiem spojrzał na ręce. Ręce płowiały. Już były na tyle przejrzyste, że widział przez nie Sharissę. - Nie! - Coś zaczęło go ciągnąć, coś, czemu nie można było się oprzeć. Miał wrażenie, że jego ciało drze się na kawałki. Nimth nikło wraz z Sharissą. - Ojcze! Biegnij do mnie! Nadal jesteś zbyt bli... 58 Głos umilkł, świat zniknął. Oczy Dru śmigały we wszystkie strony, szukając czegoś, na czym mógłby je zatrzymać. Nie dostrzegł nawet najmniejszego drobiazgu. Nawet mgła znikła. Została tylko biała pustka, którą widział w przelocie podczas próby teleportacji. Dru unosił się samotnie w owej pustce, nie mając pojęcia, gdzie jest ani jak stąd uciec. Gerrod stał przy ojcu ze spuszczoną głową, rad, że obszerny płaszcz szczelnie okrywa jego ciało. Miał nadzieję, że dzięki temu Barakas nie widzi jego drżenia. „Rendel nie zostałby potraktowany tak wzgardliwie” - pomyślał. Poniekąd było to prawdą. A jednak Rendela spotka los dużo gorszy, jeśli wkrótce nie skontaktuje się z klanem. Brak łączności nie wynikał z problemów z czarami; Rendel albo opuścił region, do którego trafił, albo po prostu nie chciał z nimi rozmawiać. Niepowodzenie w nawiązaniu kontaktu z Rendelem było najświeższym ciosem. Bardziej niż wszystkim innym patriarcha przejął się samowolnym odejściem tego obcego, Zeree, i jego odmową powrotu. Przez parę minut wprost szalał z wściekłości, a potem wpadł w śmiertelnie ponury, milczący nastrój. Gerrod, który niejeden raz padał ofiarą gniewu ojca, wolał już bezustanne przekleństwa. - Ciekawe, co on kuje? Pierwsze słowa wyrzeczone przez patriarchę po ponad dwugodzinnym milczeniu zaskoczyły Gerroda i innych zebranych wyłącznie dlatego, że już pogodzili się z myślą o czekaniu w ciszy przez resztę wieczoru. Tak zwykle bywało. Zmiana w utartym zwyczaju oznaczała dla kogoś nieszczęście. - Obcy? - ośmielił się zapytać Gerrod. - Tak, Zeree, któżby inny? 59 „Rendel. Może Ephraim. Czyżbyś był taki ślepy, ojcze?” Młodego Tezerenee kusiło, by wykrzyczeć to władcy klanu, ale wiedział, jaki byłby skutek. - Nie powiedziałeś mu nic nad to, co mnie? - Nic ważnego, ojcze. - Z wyjątkiem ostatnich słów rozpaczy. - Daj temu spokój, drogi Barakasie. Gardłowy głos należał do być może jedynej osoby w klanie Tezerenee, która potrafiła sprzeciwić się głowie rodu. Kobieta pełnym wdzięku krokiem weszła do komnaty, w której klan urządził swego rodzaju salę tronową. Odziana w zieloną łuskę, ucieleśnienie królowej - wojownika, wzrostem niemal dorównywała wielmożnemu Barakasowi. Twarz miała bardziej wyrazistą niż piękną, ale elegancja, z jaką się poruszała - a nawet oddychała - wynosiła ją nad wszystkie inne vraadzkie kobiety. Była ponętna, ale podczas gdy uwodzicielska Melenea wzbudzała pożądanie, z niej emanowało dostojeństwo monarchini. Patriarcha podszedł, by ująć jej dłoń. - Alcia. Pozostali Tezerenee z Gerrodem na czele oddali jej hołd, padając na kolana. Większość z obecnych wyszeptała: - Dostojna Alcio... Gerrod i paru innych rzekli cicho: - Matko. - Vraadowie okazują zniecierpliwienie, Barakasie. Dojdzie do dalszych pojedynków, jeśli nie pozwolisz im odejść. - Dałem im pozwolenie. - Rozstawiłeś smoczych jeźdźców na okolicznych dachach. Ich widok nie podnosi zgromadzonych na duchu. - Rozchyliła w uśmiechu idealnie wykrojone usta na znak, że ona, w przeciwieństwie do czekających na placu Vraadow, rozumie i podziela jego punkt widzenia. - Zaraz to załatwię. - Barakas obojętnie wyciągnął rękę w stronę poddanych i pstryknął palcami. Wskazany Tezerenee wstał z klęczek, skłonił się parze władców i zniknął. - Gdzie byłaś, Alcio? Szukałaś kogoś? 60 - Nie. Wcześniej zaczepiła mnie ta diablica, która wpadła w oko Reeganowi. - Spojrzała ostro na najstarszego syna. Na przestrzeni tysiącleci patriarcha dopuścił się wielu zdrad, co wśród tak długowiecznych istot było zjawiskiem naturalnym, i ojcował licznemu potomstwu. Alcia była matką następcy tronu i Gerroda. Rendela także. Czasami Gerrod zdumiewał się, że on i Rendel są tak blisko spokrewnieni z krępym, niezgrabnym Reeganem. Następca, tytułowany tak tylko dlatego, że Barakas uznał za stosowne mianowanie pierworodnego syna swoim dziedzicem, przybrał potulną minę. Wszyscy Tezerenee wiedzieli, że wzdycha do Melenei, i naśmiewali się z niego, ponieważ uwodzicielka umiała sprawić, że zachowywał się przy niej jak wielki szczeniak. Alcia mało przejmowała się losem swoich poddanych i nie wzruszała jej nawet głupota własnych dzieci, zwłaszcza gdy same przykładały rękę do wyrobienia sobie złej opinii. - Wychodziłeś na zewnątrz w ciągu ostatniej godziny? - zapytała męża. - Nie. Wystąpiły drobne komplikacje związane z aspektami przeprawy. Byłem zajęty ich klasyfikowaniem. Władczyni Tezerenee spięła się. - Rendel! Czy coś idzie nie po naszej myśli? Czy on...? - Rendelowi nic nie jest - skłamał patriarcha. Nikt nie śmiał wyznać prawdy, choć Gerrod z trudem zwalczył pokusę. - Radzi sobie z zadaniem. Nie ma powodów do zmartwień. Ale odnoszę wrażenie, że chciałaś mi coś powiedzieć. - Tak. Potężne wichury atakują miasto. Czary ochronne słabną. - To było do przewidzenia. Całe Nimth słabnie. Dlatego ważne, by nasza praca przebiegała bez zakłóceń. Gerrod! Zakapturzony Tezerenee skoczył na równe nogi i wyprostował się, gdy ojciec odwrócił się w jego stronę. - Czekam na rozkazy. Barakas zlustrował go, jakby szukając usterki. Alcia, przeciwnie, rozpromieniła się z dumy. Jej małżonek mógł faworyzować Reegana i całą resztę, ale ona największym uczuciem darzyła Rendela i Gerroda. W przeciwieństwie do większości Tezerenee nie pochodziła z klanu i w tych dwóch synach dopatrywała się cech odziedziczonych po niej, nie po ojcu. - Wydaje się, że umiesz dogadać się z mistrzem Zeree - stwierdził władca Tezerenee. - Udasz się do jego włości i sprowadzisz go tutaj. Nieobecność jednego ze wspólników podczas uwieńczenia dzieła wywiera niekorzystne wrażenie. - Nie potrzebujemy go, ojcze! - warknął Reegan. Gerrod uśmiechnął się w cienistych głębiach kaptura. Kiedy Reegan się odzywał, zwykle szybko tego żałował. - Nie potrzebujemy go! - powtórzył następca. - Obcy dał nam wszystko, czego potrzebowaliśmy. Niech zajmie miejsce na dziedzińcu, wśród równych sobie. A jeszcze lepiej, jeśli znajdzie się za nimi! Barakas po dłuższej chwili milczenia podszedł do pierworodnego i trzasnął go po kosmatym obliczu. Policzek nie zaliczał się do najdelikatniejszych, jak z umiarkowaną satysfakcją zauważył Gerrod. Dziedzic runął na kamienną posadzkę, tworząc w niej długą na dwa kroki rysę. Dostojna Alcia zachowała kamienny wyraz twarzy. - Dostał słowo smoka, moje słowo! Nigdy nie odzywaj się w ten sposób bez pytania! - Barakas skupił spojrzenie na młodszym synu. - Ruszaj, Gerrod! Natychmiast! - Głos patriarchy przypominał smoczy ryk. Młody Tezerenee w jednej chwili zawinął się w siebie i zniknął z komnaty, w głębi duszy rad, że ma pretekst, by znaleźć się z dala od tej obłąkanej hałastry, jak w myślach zwał swoją rodzinę. Nicość. Co można zrobić w nicości? Pytanie wdarło się w myśli Dru, gdy unosił się bezradnie w... w... Pustce, osądził wreszcie. Wymyślanie nazwy miejsca, w którym się znalazł, zajmowało go co najmniej przez sto oddechów, rozpraszając dokuczliwą nudę. „Sto oddechów...” Tutaj nie można było zmierzyć upływu czasu, jeśli czas istniał w tym miejscu bez wymiarów. Liczenie oddechów było jedynym, choć zwodniczym sposobem, bo Dru już zdążył się przekonać, że w Pustce oddychanie nie jest konieczne. Nie miał pojęcia, co począć. Kilka nieudanych prób wykazało, że vraadzkie czary są tutaj zupełnie bezużyteczne. To nim wstrząsnęło. Choć w Nimth magia sprawowała się kapryśnie, nigdy nie przyszło mu do głowy, że kiedykolwiek zostanie jej pozbawiony. Niekiedy powstrzymywał się od używania czarów, ale zawsze miał świadomość, że w razie potrzeby może po nie sięgnąć. W narastającej rozpaczy próbował odpychać się rękami i nogami, niezdarnie parodiując ruchy pływaka. Miał z tym sporo problemów, główny zaś polegał na tym, że nie można było określić, czy się w ogóle przesuwa. Wszystko wokół wyglądało tak samo i najlżejszy podmuch na twarzy nie sygnalizował ruchu. Wkrótce zrezygnował z prób. Dokąd mógłby się udać, nawet gdyby pływanie przynosiło jakiś efekt? Z miejsca, w którym się unosił, widział tylko tę samą bezkresną nicość. Mimo wszystko Pustka budziła podziw. Świat za zasłoną wywoływał ogromne zdumienie, ale to miejsce przerastało najśmielsze wyobrażenia wszystkich Vraadow razem wziętych i każdego z osobna. „Czym jest Pustka? - zastanawiał się. - Po prostu pustką?” A skoro on wpadł w nią przez przypadek, czy to samo mogło przytrafić się innym? Jeśli tak, co się z nimi stało? Nie mając nic innego do roboty, Dru postanowił odpocząć. Dokuczało mu zmęczenie spowodowane przejściem z Nimth do tego miejsca. Łudził się, że kiedy porządnie się wyśpi, zdoła opracować jakiś możliwy do wykonania plan. Może otoczenie ulegnie zmianie, gdy się przebudzi. Zamknął oczy i natychmiast je otworzył. Drgnął niespokojnie. Nagle poczuł się wypoczęty, jakby spał przez wiele godzin. Zmarszczył czoło, zaintrygowany odmianą. Co dodało mu tyle energii? Wtedy w zasięgu wzroku pojawiła się maleńka kulka. Z początku jej widok nim wstrząsnął, ale po chwili poznał swoją własność. Gdy ją pochwycił, zauważył inne przedmioty, które wysunęły się z kieszeni. Unosiły się leniwie wokół niego. Dzięki nim uzyskał odpowiedzi na dwa pytania. Poruszał się, choć niewiarygodnie powoli, bo w przeciwnym wypadku jego rzeczy byłyby bardziej rozrzucone. I spał, choć nie odczul upływu czasu. Przyszło mu na myśl, że może unosić się tutaj przez resztę... resztę nieskończoności, w której jedyną rozrywką był sen. Była to vraadzka wersja piekła. Pozbierał drobiazgi jeden po drugim, oglądając je w nadziei, że znajdzie coś, co pomoże mu wydostać się z tego okropnego miejsca. Wszystkie stały się bezużytecznymi rupieciami, nawet te, które niegdyś służyły mu jako najpotężniejsze narzędzia. Wywodziły się z magii Vraadow, która tutaj była zupełnie nieprzydatna. W ataku złości złapał lusterko, niegdyś używane do przepowiadania przyszłości, a obecnie nadające się wyłącznie do obejrzenia własnego sfrustrowanego oblicza, i cisnął je w Pustkę. Z grozą stwierdził, że lusterko przesunęło się w jedną stronę, a on w drugą. Niezbyt daleko, ale na tyle, by inne drobiazgi znalazły się poza jego zasięgiem. Groza szybko przemieniła się w niemal dziecięcą radość. Mógł się przemieszczać. Może niczego nie znajdzie, ale przynajmniej mógł wyruszyć na poszukiwania. Wymachiwanie rękami nie zdawało się na wiele; jedyny sposób wprawienia się w ruch polegał na rzucaniu przedmiotów w kierunku przeciwnym do tego, w którym chciał się przesunąć. Sięgnął do przepastnej kieszeni po kulkę, która zapoczątkowała ten łańcuch wypadków. Była teraz tylko zwyczajną metalową bryłką, ale powinna ruszyć go z miejsca. Używając innych unoszących się drobiazgów jako punktów odniesienia, czarnoksiężnik rzucił kulkę. Uzyskany pęd nie był duży, ale pozwolił mu wrócić w pobliże wcześniejszej pozycji, gdzie za pomocą płaszcza zgarnął jak najwięcej przedmiotów. Jeszcze mogły się przydać. Obrany kurs nie wiódł w jakimś szczególnym kierunku, bo w Pustce pojęcie kierunków traciło znaczenie. Ale teraz miał jakieś zajęcie, jakiś cel. Płynąc, wypatrywał czegoś, czegokolwiek, co mogło tu istnieć. Euforia przygasła, gdy w otoczeniu nie zaszła bodaj najmniejsza 64 zmiana. Dru nie umiał określić, ile czasu już dryfuje, ale doliczył do ponad tysiąca oddechów, nim stracił rachubę. Nie miał na czym zatrzymać wzroku, widział tylko pustkę, nieskończone ilości... niczego. Nic, jak okiem sięgnąć. Zastanawiał się, kiedy ten widok doprowadzi go do szaleństwa... jeśli „nic” można nazwać widokiem. Raptem coś w dali przykuło jego uwagę. Była to ledwie kropka, ale w pustce wyróżniała się jak błyszcząca kryształowa latarnia. Dru wyrzucił kolejny przedmiot i zmienił kierunek. Dopiero teraz uświadomił sobie problem perspektywy. Tajemnicza kropka mogła znajdować się bardzo blisko i być bardzo mała albo też unosić się daleko, większa od jego perłowego zamku. Minęło ponad dwieście oddechów, nim zbliżył się na tyle, by rozpoznać znalezisko. Głębokie rozczarowanie zmieszało się z przyjemnością na myśl o dotknięciu czegoś, co nie było nim i nie należało do niego. Był to kamień. Chropowaty, brunatny okruch skalny, który wyglądał tak, jakby został wydarty z górskiego zbocza. Czystym trafem Dru ustawił się w taki sposób, że kamień miał go minąć w zasięgu ręki. Wyciągnął rękę, chcąc go złapać i użyć do przemieszczenia się w innym kierunku. Złapał... i zawirował jak szalony z ręką wykręconą za plecami. Przeszył go przeraźliwy ból. Kamień odpłynął, sunąc dalej, jakby nigdy nic. Choć ból przyćmiewał mu rozum, Dru wiedział, co się stało. Zwiedziony płynnym ruchem przyjął, że kamień porusza się powoli. Nic bardziej mylącego! Pustka wystrychnęła go na dudka. Być może okruch skalny spadał z wysokiego urwiska, kiedy trafił do tego miejsca, i zachował dawny pęd. Tego nie mógł być pewien. Wiedział tylko, że kamień pędził szybciej od najściglejszego rumaka - tak szybko, że złamał mu rękę. Wiedział też, że ręka pozostanie złamana, bo nie miał czarów, aby ją uleczyć. Ostrożnie przesunął obolałą kończynę do przodu, co wcale nie było łatwe, gdyż nadal obracał się wokół własnej osi. Bez cienia skrępowania wrzasnął na całe gardło - tutaj nikt nie mógł go 65 usłyszeć. Ból nie opuszczał go ani na chwilę. Kiedy wreszcie zdołał ułożyć rękę w odpowiedniej pozycji, ściągnął płaszcz i zrobił z niego prowizoryczny temblak. Ból nie ustępował, ale Dru wiedział, że musi wytrzymać. Następne zadanie polegało na zatrzymaniu się, zanim zakręci mu się w głowie. Ból w wystarczającym stopniu odbierał mu siły. Jak się zatrzymać? Sięgnął do kieszeni, ale z powodu wirowania zrobił to tak niezgrabnie, że nacisnął na złamaną rękę. Zawył przeraźliwie, niemal tracąc przytomność. - Dźwięki! Wydaje dźwięki! Głośne! Zdawało się, że głos dudni mu w głowie. Przez łzy zalewające oczy Dru pospiesznie zlustrował otoczenie. Nic nie zobaczył, choć słyszał głos. Właściwie czuł, ale to nie było istotne. Najważniejsze, że nie był sam. Ale gdzie podziewał się ten drugi? - Hej, maleńki! Umiesz mówić? Idę do ciebie! - Gdzie jesteś? - wykrztusił czarnoksiężnik. Ręka stała w płomieniach, przynajmniej takie odnosił wrażenie. - Mówisz! Cierpliwości, cierpliwości! To niedaleko! Dru znowu wrzasnął, tym razem nie z bólu. Wrzasnął, bo pustka po prawej stronie nagle przemieniła się w ogromne, ruchliwe pole ciemności. Najpierw pomyślał, że to punkt przecięcia, do którego powrócił nie wiadomo jakim sposobem. Potem pole zmieniło kształt, płynnie jak wielka kropla atramentu. I przestało być płynne. Dru wbijał w nie wzrok, czując, że płynie w jego stronę, jakby spadał w bezdenny dół. Ból walczył w nim ze strachem. Masywna plama znów zmieniła kształt, trochę się zestalając. Wrażenie spadania przeminęło. - Już! Tak jest lepiej! - Co... co jest lepiej? - Nadal nie widział tego drugiego. Czy ta plama umożliwiała mu przenoszenie się z miejsca na miejsce? Czy dlatego czuł, że może w nią spaść? Nadzieja na wyrwanie się z tego miejsca przydała mu sił. - Gdzie jesteś? - Tutaj! A gdzieżby indziej, głosiku! - Ale... - Czarnoksiężnik zmrużył oczy, wpatrując się 66 w atramentową czerń, z której, jak oczekiwał, wyłoni się ten drugi. - Czy ty... Czy to... Tym razem ciemność zadrżała. - Zabawne maleństwo! Jeszcze nie musisz się ze mną łączyć! A zatem plama nie była żadnym wyjściem, chyba że wiodącym ku śmierci. Choć umysł Dru buntował się przeciwko takiemu wnioskowi, była żywą istotą. To jej głos słyszał w głowie. - Co rozumiesz przez połączenie się z tobą? Znów opadło go wrażenie spadania w ciemność. Tym razem trwało tylko chwilę, ale w zupełności mu wystarczyło. Dru robił wszystko, żeby powstrzymać się przed omdleniem. - Nic ci nie zabrałem, prawda? Wydaje się, że nie jesteś cały. - Istota sprawiała wrażenie zirytowanej, jakby zbyt nisko oceniła swoją moc. - Moja ręka... ta - Dru wskazał złamaną kończynę. - Zraniłem się paskudnie. - Zraniłeś się? „Czy ta istota nie wie, co to ból? - zastanowił się. - Może i nie. Jak można sprawić ból plamie czerni?” - Nie sprawuje się jak należy. - Głupiutki głosik! Weź i zrób sobie drugą! Teraz Dru nie zrozumiał. - Weź? - Jak ja. - W jego stronę wysunęła się prymitywna kończyna, ledwie wąski strzęp ciemności. Rozciągnęła się na dwa łokcie, potem powoli schowała w głównej masie czerni. - A można inaczej? Dru pokręcił głową, częściowo w odpowiedzi, częściowo dlatego, że ruch pozwalał mu zachować jasność myśli. - Nie umiem tego zrobić, a sposób, w jaki mógłbym ją uleczyć, tutaj się nie sprawdza. - A to pech! Może wolisz, żeby zabrać cię już teraz? Więcej nie zaznasz bólu. - Nie! - Twój głos przybiera na sile! Muszę spróbować! - Plama wydała szereg głośnych i cichych dźwięków. 67 Dm nie przeszkadzał; jeśli taka zabawa odrywała jej myśli od pochłonięcia go, tym lepiej. Boląca ręka uniemożliwiała mu wymyślenie innego sposobu ratunku. Ustawicznie zmieniający się byt wkrótce stracił zainteresowanie wydawanymi przez siebie odgłosami. - To wcale nie jest aż takie zabawne! Powiedz mi, ty, który masz wiele głosów, dlaczego nie możesz zrobić tego, co ja? Dopiero po chwili Dru zrozumiał, że jego niepokojący towarzysz znów mówi o złamanej ręce. - Jestem człowiekiem. Vraadem. Umiemy zmieniać nasze postacie, ale nie tak jak ty i nie bez czarów. - Co to są czary? „Ta istota nie wie, co to są czary?” Vraad nie posiadał się ze zdumienia. Próbka jej możliwości świadczyła, że jest kwintesencją naturalnej magii. Bo jak inaczej wyjaśnić jej istnienie i metodę podróżowania? Jeśli zdołają nakłonić, by zabrała go z powrotem do Nimth... - Czary to... - Dru skrzywił się z bólu. - Czary są umiejętnością wprowadzania zmian w sobie i w otoczeniu. - A co tu można zmienić? Z wyjątkiem drobnych ciekawych rozrywek - jak ty - wszystko jest takie jak zawsze. Dru potrząsnął głową. - Tam, skąd pochodzę, jest zupełnie inaczej. Gdybym tam był, mógłbym na przykład naprawić sobie rękę. Mógłbym sprawić, że włosy na głowie... - wskazywał każdą wspomnianą cześć ciała na wypadek, gdyby byt nie rozumiał - urosną mi do kolan. - To wszystko? Znam takie czary! - Tak myślałem. Powiedz mi... masz jakieś imię? - Imię? - Ja jestem Dru. Mam na imię Dru. Gdyby był z nami trzeci głos i chciał odezwać się do mnie, nie do ciebie, powiedziałby coś takiego: „Chcę porozmawiać z Dru”. - Wyjaśnienie wypadło kulawo, ale w tej chwili nie było go stać na lepsze. Perspektywa omdlenia stawała się coraz bardziej kusząca, ale przed utratą przytomności chciał zyskać pewność, że ją jeszcze odzyska. 68 Masa ciemności urosła i zmalała, skręciła się i zmieniła kształt. - Ja jestem, ja” albo „tamten”. - Nie... - Dru złapał się za czoło, próbując zebrać myśli. - Nie to, co... nie co... - Zaczekaj! To interesujące! Nie gaśnij! Vraad wrzasnął, gdy przepełniła go czysta moc. Czuł się wszechmocny i bezsilny zrazem. Świat czekał na jego rozkazy, choć był najniższą formą istnienia. Miotał się od bólu do ekstazy, przerzucany jak szmaciana lalka. Nagle znów stał się sobą i pierwsze wrażenie przypominało uderzenie o ziemię po upadku z najwyższego szczytu świata. Kiedy przeminęło, Dru poczuł się silniejszy i bardziej pełny życia niż kiedykolwiek. Ze zdumieniem rozwiązał prowizoryczny temblak: ręka była cała i zdrowa! - Mówiłeś, że nie mogę być zwany „ja”! Dlaczego? Dru wypróbował rękę. Spisywała się znakomicie. - Ty to zrobiłeś? - Nie skończyłeś wyjaśniać tej sprawy z imionami i uznałem, że mogę pomóc, dając ci odrobinę „ja”! - Dziękuję. - Z głową tak wolną od mgły bólu, jak Pustka wolna była od wszystkiego prócz siebie, Dru zadał pytanie, które właśnie mu się nasunęło: - Jak z sobą rozmawiamy? Jesteś...? - Rozmawiamy, ponieważ ja chcę rozmawiać! To nieistotne! Chcę się dowiedzieć czegoś więcej o imionach! - Ciemność zafalowała złowieszczo. Czarnoksiężnik podejrzewał, że jakimś sposobem byt przechwycił jego płytsze myśli i w okamgnieniu nauczył się języka Vraadow. Jednakże nie rozumiał wielu pojęć, co mogło być wynikiem niemożności głębszego wniknięcia w jego umysł albo też obawy przed wyrządzeniem mu krzywdy. Dru skłaniał się ku temu drugiemu wyjaśnieniu. - Może jednak zabiorę cię teraz. - Imiona! - krzyknął Dru z taką gwałtownością, że żywa dziura odsunęła się od niego mimo swej oczywistej przewagi. - Co chcesz wiedzieć? 69 - Wiedzieć? Chcę mieć imię! Czy ja też mogę być Dru? - To nie pasowałoby do ciebie. - Ogromna, żyjąca plama ciemności nosząca jego imię! Dru uśmiałby się z tego pomysłu, gdyby jego położenie nie było takie rozpaczliwe. - Zatem jak? Rzeczywiście, jak? Może gdy wymyśli jakieś zabawne imię, ten przerażający byt w nagrodę wskaże mu wyjście... jeżeli było jakieś wyjście. „Opis!” Opis zawsze był dobrym punktem wyjścia. - Zaczerpnijmy imię z tego, jak wyglądasz i jak się zachowujesz. - Ja zachowuję się jak ja! - Ale jaki jesteś? Potężny, zmienny, czarny, wspaniałomyślny... - Dru miał nadzieję, że jego dziwny towarzysz da się złapać na pochlebstwo. Zastanawiał się, jakie imię sprawi mu największą przyjemność. W tym momencie zjednanie go sobie zdawało się być jedyną nadzieją ratunku. - Jestem tym wszystkim i więcej, ale „Potężnyzmiennyczarny” to jak na mój gust imię trochę przydługie! Chcę krótsze, jak twoje! Czarnoksiężnik miał ochotę sypnąć imionami jak z rękawa, żeby kapryśna istota sama dokonała wyboru, ale bał się, że w trakcie wymieniania zapomni, o co chodziło. I dojdzie do wniosku, że pora go wchłonąć. Masa ciemności pulsowała, rozpatrując możliwości. Niezdolna do podjęcia decyzji, przypłynęła bliżej bezradnego maga i powiedziała: - Widzę tylko mnie! Nie umiem się opisać! Daj mi coś więcej do wyboru! Dru odetchnął głęboko. Epitety, które przychodziły mu na myśl, niewątpliwie wprawiłyby czarną, plamę w gniew. Mimo wszystko coś mogła z nich wybrać... - Nie byłem cały, gdy do mnie przyszedłeś, więc miałem mętlik w głowie... Nastąpił wybuch czerni... jakby zapadła ciemność... mrok pojawił się tam, gdzie wcześniej była tylko pustka. - Zmiennokształtny twór zastygł w bezruchu. - Pomyślałem, że jesteś 70 dziurą, pustką, drogą do... do miejsca, które leży gdzieś daleko stąd. Ja... - Podoba mi się! To będzie moje imię! - Twoje imię? - Już wybrał? Co takiego mu powiedział? - Nie takie krótkie jak twoje, ale przecież jestem większy od ciebie! Ma dobre, mocne brzmienie! Po krótkiej chwili szukania w pamięci Vraad ośmieli! się spytać: - Jakie jest teraz twoje imię? - Jestem Mrok! Pasuje do mnie? - Pasuje. - Dru nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Mrok to doskonałe imię! Mrok zmienił kształt, wyraźnie uradowany nową własnością. - Imię! Mam imię! To całkiem przyjemne! - I nikt nie zdoła ci go odebrać. Niezależnie, jak bardzo będzie się starać, na zawsze pozostanie twoje. - Czarnoksiężnikowi przyszła na myśl Sharissa, gdy była jeszcze maleńka. Czarny byt - Mrok, poprawił się - miał w sobie tyle samo z dziecka, co z wszechmocnego boga. „Sharissa”. Na myśl o córce Dru zdwoił wysiłki, by nakłonić swego dziwnego towarzysza do współpracy. - Pomogłem ci wybrać imię, Mroku - przypomniał mu. - Czy w zamian zrobisz coś dla mnie? - Chcesz, żebym cię wziął? Doskonale... - Nie! Chcę, żebyś mi pomógł znaleźć drogę do domu. To leży w twojej mocy, prawda? Mrok nabrzmiał jakby z dumy i odpowiedział: - Mogę zrobić wszystko... jeśli nie ja, to drugi ja! Dru zaciekawiły jego słowa. - Drugi ja? - Ten, z którego został zrobiony Mrok, to chyba jasne! - Oczywiście. - Czarnoksiężnik postanowił nie wnikać w zawiłości takiego tłumaczenia. Przeczuwał, że lepiej nie znać szczegółów. - Ale powiedz mi... Dru... co to jest „dom”. Kolejne słowo, którego brakowało w jego słowniku. 71 - Dom jest miejscem, z którego pochodzę, w którym zwykle przebywam, w którym... hmmm... zostałem zrobiony. - Szeroko rozłożył ręce. - Twoim domem jest Pustka, choć przebywasz tylko w jednej szczególnej części. Z niepokojącej plamy ciemności wysunęła się macka. Przybliżyła się do Dru, zawisła w odległości paru stóp i nagle rozchyliła się, odsłaniając... oko. Dru zamarł. Oko było niebieskie jak lód, pozbawione źrenicy i spoglądało tak, że szybko odwrócił wzrok, by się w nim nie zatracić. Mrok obrócił upiorne oko i dokładnie zlustrował otoczenie. - To jest zwane Pustką? Nie wiedziałem! Dru zaczynał odnosić nieprzeparte wrażenie, że do końca życia będzie unosić się w tej okropnej próżni, prowadząc nader zawiłą rozmowę z czymś, co przez połowę czasu - uważa go za przekąskę. - Rozumiesz, o co mi chodzi? Tubalny śmiech niemal go ogłuszył. Czarnoksiężnik zasłonił uszy rękami, ale nie przyniosło to pożądanego rezultatu. Już myślał, że zaraz popękają mu bębenki, gdy przeraźliwe dźwięki ucichły tak nagle, jak wybuchły. - To było zabawne! - Co... było...? - Znudziłem się słuchaniem tego głosu, więc pomyślałem, że posłucham tamtego drugiego! Mówi takie zabawne rzeczy! Strach jest przezabawny! Bardzo się boisz? Dru poskładał obłędne komentarze Mroku i uświadomił sobie, że ta przerażająca istota postanowiła szpiegować jego myśli. Teraz wiedziała o jego strachu i rozpaczy. Nie wiadomo, jak głęboko zapuściła sondę, ale na pewno nie płytko. Kłamanie nie miało sensu... na razie. Kombinując, jak w przyszłości osłonić swoje myśli, Dru odpowiedział: - Tak, bardzo mnie przestraszyłeś, Mroku. Przypomniałeś mi aż nazbyt dobitnie o tym, jaka jest moja rasa, jaki ja sam kiedyś byłem. Mógłbyś połknąć mnie jak pies muchę, niczego nie zauważając! Wtargnąłeś w mój umysł! Czyż nie powinienem się bać? 72 Ku jego zaskoczeniu byt skurczył się o połowę. Wyrostek z okiem wrócił w głębinę, z której pochodził. - Źle postąpiłem, jak się wydaje. Teraz to rozumiem. Po wysłuchaniu twego wewnętrznego głosu rozumiem dużo więcej. - Mrok westchnął i był to dźwięk tak ludzki, że Dru ze zdumienia szerzej otworzył oczy. - Ale pomogę ci wrócić do domu. - Dziękuję. Mrokowi wrócił dawny humor. - A zatem, mój mały przyjacielu, gdzie to jest? Dru tak rozpaczliwie dążył do celu, że nie zastanowił się, co zrobi, gdy go osiągnie. - To... - Urwał. Jak wyjaśnić Mrokowi coś, czego sam nie rozumiał? - Nie... Trafiłem tu przez przypadek, tak nagle, że niewiele pamiętam. Atramentowa plama znów się roześmiała, choć tym razem znacznie ciszej. Czarnoksiężnik podziękował jej w duchu ze względu na uszy. - Jesteś takim zabawnym małym Dru! Czy wszyscy Dru są tacy? - Zanim Vraad zdążył wyjaśnić, jak funkcjonują imiona, Mrok podjął: - Daj mi dostęp do swego wewnętrznego głosu! Pozwól mi przeżyć twoje przybycie! Pozwolenie Mrokowi na przejrzenie wspomnień z tego wypadku miało sens, ale Dru nie mógł przemóc lęku, że szukając konkretnych wspomnień, Mrok rozedrze mu umysł na strzępy. Nie chodziło wszak o myśli, tylko o świadome i podświadome wrażenia, których przywołanie nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach sprawiłoby spore kłopoty. - Śmiało, dalejże! Boisz się mnie? Przecież jestem taki delikatny! Drżąc, Dru w końcu pokiwał głową. Kiedy jego zmiennokształtny przyjaciel nie okazał żadnej reakcji, pojął, że Mrok nie zna znaczenia tego gestu i szybko dodał: - Śmiało. Zrób to. Spodziewał się najgorszego. Oczekiwał, że sondowanie roztrzaska mu mózg. Czekał na coś, cokolwiek, ale czuł tylko niespokojne bicie własnego serca. - Fascynujące! Niewiarygodne! Muszę to wszystko zobaczyć! Tyle... tyle zapełnionej Pustki! Jak wytrzymujesz w takim natłoku? - Mrok w trakcie przemowy kurczył się, aż w końcu stał się tylko trochę większy od czarnoksiężnika. W jego grzmiącym głosie pobrzmiewał nabożny podziw, zdumienie wywołane istnieniem tak wielu rzeczy, tak wielu materialnych rzeczy. Dru bał się, że plama nie poradzi sobie z nawałem wrażeń, ale obawy rozwiały się, gdy Mrok znów się powiększył, rosnąc, rosnąc i rosnąc... W końcu wydawało się, że jego hebanowe jestestwo wypełnia całą Pustkę. - Muszę tam pójść! Muszę iść z tobą! Kształty! Te... te... Najwyraźniej Mrokowi brakowało słów na opisanie tego, co zobaczył w głowie Dm. Vraad zwrócił na to uwagę; jego niesłychany przyjaciel nie był doskonały. - Możesz znaleźć wyjście? - Oczywiście! Ty nie wyczuwasz licznych dróg? Nie czujesz ścieżek, które się tutaj krzyżują? Możliwości są nieskończone, choć niektóre odrzucę z uwagi na to, że jesteś taki kruchy! Chyba znam najlepszą drogę! Nadzieja wezbrała w sercu czarnoksiężnika. Niedługo odzyska wolność! Nie przejmował się, że ratunek będzie jednoznaczny w wpuszczeniem tej istoty do Nimth. Mrok nie mógł przecież stanowić większego zagrożenia dla tego świata niż rasa Vraadow, a poza tym był pewien, że gdy odzyska własną moc, poradzi sobie z nim bez trudu. Tok myśli przerwała kolejna zmiana, jaka zaszła w jego zatrważającym towarzyszu. Mrok znów się kurczył, ale teraz zmieniał również kształt. Coraz bardziej przypominał z grubsza zarysowane czarne usta, jakby paszczę jakiejś ogromnej bestii. Pysk znajdował się niepokojąco blisko Dru i przybliżał się z każdym kolejnym oddechem. - Mroku, zaczekaj! Co chcesz zrobić? Czyżby usta wygięły się w uśmiechu? 74 - Nie lękaj się, mały Dru! Przybieram postać, która będzie mogła cię przenieść! Nie wezmę cię, czego stale się obawiasz! Zapewniłeś mi dużo rozrywki i jestem twoim dłużnikiem! Prawdę mówiąc, przez całe istnienie tak dobrze się nie bawiłem! A gdy pomyślę o tym, co mi pokazałeś! Tyle konkretnych rzeczy! Dru zamknął oczy i zagryzł wargi. Czekał, aż istota zawrze go w sobie. Kiedy nic nie poczuł, ośmielił się rozchylić powieki. - Serkadion Manee! - Unosił się w środku idealnie czarnego wielkiego bąbla, rozjaśnionego jedynie blaskiem wpadającym przez dwa punkty o barwie lodu. Nie odczuł żadnej zmiany, a już najmniej połknięcia. Odetchnął z ulgą i niemal się zakrztusił, bo dwie kropki powiększyły się w parę błyszczących oczu bez źrenic. - Jesteś cały? - Tak... tak. Dziękuję. - Będzie ci wygodnie. Pozwolę ci patrzeć, jak podróżujemy. Może kiedyś zrobisz to sam... może będziesz musiał. - Mrok coraz lepiej radził sobie z vraadzkim językiem. Pomijając pewną napuszoność stylu, mówił tak dobrze jak urodzony Vraad. Bąbel zaczął się poruszać; Dru wiedział to tylko dzięki temu, że Mrok go o tym poinformował. Próbował przygotować się do stawienia czoła niewiadomemu, lecz szybko uświadomił sobie daremność starań. Co mógłby zrobić bez cienia dawnej mocy? Przez długi czas - kilkaset oddechów według jego rachuby - nic się nie działo. Vraad patrzył, jak pustka zastępuje pustkę. Jego towarzysz mówił niewiele, co zdawało się świadczyć, że nawet dla niemal wszechmocnego bytu sytuacja jest trudna. Dru, czując się w miarę bezpiecznie, zaczął rozmyślać o istocie tak trafnie zwącej się Mrokiem. Czy była legendarnym demonem? Księgi Serkadiona Manee wspominały o wzywaniu takich duchów, lecz żadnemu z żyjących Vraadow nie udała się ta sztuka. Dawno temu założono, że pradawne demony były albo wytworami wyobraźni, albo przemyślnie zaprojektowanymi golemami. Jednakże jego towarzysz pasował do opisu demona. „Czy to możliwe - dumał Dru - by pierwowzorem bohaterów legend była jakaś istota podobna do Mroku?” 75 Nie zdąży! odpowiedzieć na to pytanie, bo w czasie następnego oddechu niemal stracił przytomność. Chaotyczne, intensywne doznania zaatakowały jego mózg. Ból, szczęście, strach, smutek, obojętność, gniew... każdej z tych emocji doświadczał przez mgnienie oka. Mieszały się z nimi inne uczucia, których nie potrafił dokładnie zidentyfikować. Pozbierał się na kolana i podniósł rękę do głowy. Mrok milczał, ale bąbel, który był jego formą, drżał nieustannie. Czarnoksiężnik znów upadł. W oczach mu się ćmiło, widział tę samą rozmazaną nicość, której miał już powyżej uszu, i... Czyżby w Pustce coś się pojawiło? Mrok nadal nic nie mówił; Dru wiedział, że „demon” nie chce tracić sił na takie drobiazgi jak rozmowa. Zlokalizował to, co było wyjściem z Pustki, i teraz obaj wyłamywali się na zewnątrz. Pustka wreszcie czemuś ustąpiła, choć trudno było powiedzieć, czemu. Wyglądało to jak ścieżka bladego światła... ścieżka, która, gdy Dru się obejrzał, zdawała się biec w nieskończoność. Z przodu było inaczej: kawałek przed nimi rozmywała się, wchodząc... Vraad z wysiłkiem skupił spojrzenie... wchodząc w mgłę bardzo podobną do tej, która spowijała widmowy las. - Wolny! - szepnął mimo woli. Radość przerodziła się w panikę, gdy ścieżka przed nimi nagle rozwidliła się w nieprzebraną liczbę identycznych ścieżek, które rozbiegały się we wszystkie strony i rozmywały w ten sam sposób co pierwsza. Która wiodła do jego świata, gryzł się w milczeniu Vraad, i dokąd prowadziły pozostałe? Nie chciał, by Mrok wstąpił na tę pojedynczą, zakręconą jak nieskończona podwójna pętla. Z nieokreślonego powodu była niezwykle nęcąca, ale dobitnie przypominała mu o śmierci, z którą minął się o włos. Odetchnął z ulgą, gdy jego niesamowity towarzysz zignorował tę drogę. W pewnym momencie zajadły atak na jego mózg dobiegł końca. Nie poprawiło mu to samopoczucia, gdyż uważał, że wybranie właściwej ścieżki jest zgoła niemożliwe. - Tak wiele... - szepnął. Zwrócił się do Mroku: - Wiesz, która? 76 Lodowe oczy spojrzały na niego wyniośle. Mieszkaniec Pustki dokonał wyboru, ale nie miał zamiaru wtajemniczać maleńkiego, nic nieznaczącego człowieka w szczegóły. Może i lepiej, ale jawne lekceważenie trochę ubodło dumnego Vraada. Wstąpili na jedną ze ścieżek. Mrok podjął decyzję i było za późno na odwrót. Już zbliżał się do mgły. Dru zamknął oczy, modląc się, by nie powtórzyła się wcześniejsza burza emocji. Miał nadzieję, że nie zostaną unicestwieni albo, co gorsza, wrzuceni z powrotem do piekielnej Pustki, tym razem ze świadomością, że nie ma z niej ucieczki. Wówczas wchłonięcie przez Mrok byłoby łaską dla uwięzionej tu istoty. Zanurzyli się w mgłę... Przed nimi otworzyła się dziura, a dokładniej rozdarcie w nicości. Dru spodziewał się jakiegoś straszliwego wstrząsu, ataku na umysł i ciało. Nic takiego nie nastąpiło. Przez chwilę nic nie widział, oślepiony jaskrawym blaskiem. - Przeszliśmy! - Mrok zaśmiał się radośnie jak dziecko, któremu udało się wykonać trudne zadanie poruczone mu przez ojca. - Jestem Mrokiem! Jestem naprawdę fenomenalny! Dru nie próbował zaprzeczać. Pragnął stanąć na pobliźnionej powierzchni Nimth i wziąć córkę w ramiona. W tej chwili uściskałby z radością nawet Barakasa. Największego wroga... każdego, byle zachować wolność i znów być potężnym Vraadem. - Cudowne miejsce! Czy te wszystkie zielone rzeczy są drzewami, o których dowiedziałem się od twojego wewnętrznego głosu? „Zielone rzeczy? Drzewa?” Dru gorączkowo przycisnął się do „ciała” swego demonicznego zbawcy i przez jego oko wyjrzał na świat, w którym się znalazł. Drzewa, setki drzew... Jego oczom ukazał się wielki las. Za nim na tle nieba dumnie rysowały się góry. Nad tym pięknym, spokojnym widokiem wznosiła się kopuła przejrzyście błękitnego nieba. - Wspaniałe! Zaiste, Nimth jest cudownym miejscem! Vraadowi odjęło mowę. Ogarnięty rozpaczliwym pragnieniem uwolnienia się z Pustki zapomniał, że nosi w sobie wspomnienia 77 dwóch s’wiatow. Mrok, jak miał w zwyczaju, sięgnął po pierwsze z brzegu, te najświeższe, najbardziej żywe. Nie te, co trzeba. Mrok przeprowadził go na drugą stronę zasłony... do ukrytego świata. VI Dotarcie do podnóża ogromnego łańcucha gór zajęło Rendelowi więcej czasu, niż założył. Ledwo hamowane zniecierpliwienie stopniowo ustępowało dużo bardziej gwałtownej emocji - złości. Żaden z jego czarów nie działał tak, jak trzeba. Och, osiągał z ich pomocą to, co chciał, ale zasadniczo w niepełnym zakresie. Zwykle też za pierwszym razem czary zawodziły, jakby coś nie chciało dopuścić do ich ukończenia. Narastająca podejrzliwość zmusiła go do przebycia całej drogi na piechotę, co wiązało się ze znacznym wysiłkiem. Z aroganckim niesmakiem patrzył na otaczającą go scenerię. Była ładna, owszem, ale mało interesująca, zwłaszcza że mógł oglądać ją do przesytu. Pewnego dnia, już niedługo, wraz z innymi ujarzmi Smocze Królestwo i uczyni je takim, jakim być powinno. Do tej pory, myślał Rendel, przysiadając na skałce, ojciec i inni już wiedzieli, że zmienił pierwotny plan. Barakas zapewne wyładował znaczną część gniewu na Gerrodzie, ale na to nic nie mógł poradzić. Zawsze wszystko skrupiało się na młodszym bracie, taka już była kolej rzeczy. Rendel lubił Gerroda tak samo, jak swoich braci, siostry i kuzynów - co znaczyło, że brat w zasadzie był mu obojętny - ale przecież największe znaczenie miały sprawy osobiste. Czyż nie tak brzmiały nauki wpajane im przez ojca? Rendel miał własny plan, który skrywał w tajemnicy przed wszystkimi. Władca Tezerenee uważał, że jedną z osób posiadających największą wiedzę o ka i naturze ukrytego świata jest ten obcy, głupi Zeree. Nigdy nie zapytał, czy przypadkiem syn nie jest 78 lepiej zorientowany. A Rendel wiedział znacznie więcej niż mówił, potajemnie przeprowadzając badania. Dokładnie obejrzał, oczywiście ukradkiem, każdy widok drugiego świata. Pieczołowicie sporządzał mapy terenów, które się ukazywały. Każdy obszar starannie przepatrywał w poszukiwaniu czegoś niezwykłego... a raczej czegoś, co nie byłoby niezwykłe, bo nawet on musiał przyznać, że Smocze Królestwo zupełnie różni się od Nimth. Kłopot w tym, że jego wielki plan nie uwzględniał większości elementów nowej rzeczywistości. Widząc zapowiedź nocy na wieczornym niebie, Vraad przeklął różnicę czasu między Nimth a Smoczym Królestwem. Po trzech dniach marszu zachodzące słońce znów mu przypomniało, że musi wyciągać nogi, bo niedługo wędrówka stanie się zbyt niebezpieczna. Dopóki w większym stopniu nie opanuje sztuki wykorzystywania własnych mocy, musi ograniczyć ich używanie do minimum. To oznaczało, że czeka go wędrówka jeszcze trudniejsza od dotychczasowej. Jednak jeśli wytrwa - a wierzył w swoją umiejętność znajdowania najlepszego wyjścia z każdej, nawet najgorszej sytuacji - jego knowania spełnią pokładaną w nich nadzieję. Wiedział, że w górach jest miejsce, w którym będzie mógł odpocząć, zadbać o swoje potrzeby i zacząć kłaść podwaliny pod własne księstwo, równe - nie! - większe od włości ojca i całej reszty. Takie, w którym wreszcie będzie sam. Pokrzepiony takimi myślami, podniósł się z kamienia, gotów iść dalej nawet w ciemnościach nocy. Jeszcze tylko kawałek, a obejmie w posiadanie odkrytą wcześniej jaskinię wraz z jej wszystkimi skarbami. W tej samej chwili wyższe zmysły ostrzegły go o obecności jednego, a nawet kilku stworzeń. Rendel odwrócił się i omiótł wzrokiem drzewa, które niedawno zostawił za sobą. Przeklęty las! Przez całą drogę czuł na sobie czyjeś spojrzenie. Nie tylko zwierzęce, ale należące do obserwatorów, którym udawało się pozostawać poza jego zasięgiem. Jak dotąd zostawiali go w spokoju, ale wiedział, że już niedługo ten stan rzeczy ulegnie zmianie. Nie bał się ich. Choć tutaj miał ograniczone możliwości, był Tezerenee... i Vraadem, ma się rozumieć. Nie istniało nic potężniejszego od takiej kombinacji. Jego rasa podbiła już i złamała jeden świat; ze Smoczym Królestwem nie będzie inaczej. Łopot wielkich skrzydeł spłoszył wspaniałe wizje tworzone przez jego fantazję. Rendel wezwał ognistą laskę, a kiedy w efekcie buchnęły tylko kłęby dymu, ponowił próbę. Gdy pracował nad czarem, stopiła się skała, na której siedział. Rendel skwitował drwiącym śmiechem ten drobny zamach na jego życie i postąpił w kierunku drzew. Wielkie stworzenia pomykały w koronach, nie pozwalając dokładnie się obejrzeć. Obserwatorzy wreszcie postanowili go zaczepić. Sprawi, że gorzko pożałują swej decyzji. Wzniósł wysoko płonącą laskę, złapał ją oburącz w połowie i zaczął obracać coraz to szybciej. Kiedy zamiast konturów laski widać było wirujące koło, z jego skrajów we wszystkie strony strzeliły kuleczki ognia. Czuby drzew w ciągu paru sekund stanęły w płomieniach. Jeśli przeciwnicy chcą się przed nim ukrywać, pozbawi ich kryjówki. Mijały sekundy. Nie usłyszał wrzasków, nie zobaczył skrzydlatych postaci uciekających ze wznieconej przez niego pożogi. Ogień rozprzestrzeniał się, skacząc z drzewa na drzewo po splecionych konarach. Jeśli nad nim nie zapanuje, szybko ogarnie cały las. Rendel nie przejmował się tym; liczyło się tylko uzyskanie przewagi nad niewidzialnym przeciwnikiem. W pewnej chwili pożar zaczął przygasać, tak szybko, jak został wzniecony. Czarnoksiężnik spojrzał gniewnie na korony drzew, gdy magiczne siły tłumiły ogień. Zaklął. Miało być zupełnie inaczej. Laska zawsze zaliczała się do jego ulubionych i najpotężniejszych narzędzi. Magiczne płomienie były silniejsze od naturalnych i bardziej odporne na przeciwzaklęcia, wiatr czy wodę. Nie powinny zgasnąć tak łatwo. Nie doceniał swojego przeciwnika. Tezerenee wyrzucił laskę - co zbiegło się z obumarciem dwóch drzew po jego lewej stronie - splótł ręce na piersiach i wbił wzrok w miejsce, z którego wcześniej dobiegał szum skrzydeł. Stał bez ruchu, podporządkowując ten świat swojej woli, czerpiąc z niego to, czego potrzebował do przypuszczenia ataku. 80 Zerwał się wiatr. Początkowo był tylko lekkim powiewem, ale Rendel na tym nie poprzestał. Wietrzyk przerodził się w wichurę, pełną wibrującego życia i wstrząsającą nawet najgrubszymi konarami w trakcie przedzierania się przez pobliski las. Jeszcze niezbyt zadowolony z efektu, Rendel naparł mocniej, zakręcając wicher i każąc mu ścigać własny ogon. Liście, piasek - wszystko dość lekkie i małe - wzbiło się w powietrze i zawirowało w wielkim leju. Tornado rosło, sięgając wysoko nad zielone korony potężnych drzew. Rendel nadal nie był usatysfakcjonowany; marzył mu się pustoszący cyklon, który wydrze drzewa z korzeniami... i unicestwi prześladowców. Wbrew jego założeniom niewidzialni obserwatorzy nie przypuścili kontrataku, nawet nie wyściubili nosa z lasu. Rendel był zainteresowany ich wyglądem, gdyż mogli okazać się użytecznymi niewolnikami, ale nie byłoby mu żal, gdyby rozpętany przez niego żywioł powyrywał im kończyny i roztrzaskał ich ciała na miazgę. Nigdy nie walczył z wrogiem, który nie należał do jego klanu albo przynajmniej nie był Vraadem. Golemy i inne twory, którymi jego współbracia posługiwali się w pozorowanych walkach, nie liczyły się. Tutejsi przeciwnicy stanowili prawdziwe wyzwanie, choć musiał przyznać, że niezbyt znaczące. Tezerenee pozwolił sobie na uśmiech satysfakcji. Rozwiązywanie tego problemu sprawiało mu coraz większą przyjemność. Zadawał pierwszy cios w podboju nowego świata. Jego wrogowie byli dla niego niczym więcej, jak... jak liśćmi na wietrze, osądził ze śmiechem. Akurat w tym momencie rozpadło się stworzone przez niego tornado. Krótka ulewa porwanych przez nie drobin spadła na czubki drzew, a potem wszystko zastygło w bezruchu. Nie było słychać wiatru, ptaków, zwierząt. Rendel osłupiał, nagle niepewny, kto teraz panuje nad sytuacją. Ciszę przerwał wreszcie dźwięk już mu znajomy. Głośny szelest skrzydeł, jakby dwadzieścia wielkich ptaków zrywało się do lotu, zaszumiał mu w uszach, odbił się echem w głowie. Cienie zamajaczyły na polanie wokół niego. Rendel poderwał głowę. 81 Rozpiętość skrzydeł wynosiła co najmniej tyle, ile jego wzrost. Trochę przypominali ludzi; mieli ręce, nogi i smukłe tułowia. Rendel zastanowił się, jakim cudem skrzydła, choć długie, unoszą ich ciała. Możliwe, że za sprawą magii. Stworzenia płynnie opadły na ziemię i otoczyły go kręgiem. Było ich ponad tuzin. Tezerenee zachodził w głowę, dlaczego stoi jak ostatni dureń i nie uderza. Po chwili stwierdził, że nie może wykonać żadnego ruchu. Mógł tylko patrzeć na tych, których w swojej bezbrzeżnej zarozumiałości uznał za niegodnych przeciwników. Jedna ze skrzydlatych istot podeszła do niego, każdym ruchem i oddechem wyrażając pogardę. Stanęła na wyciągnięcie ręki i spojrzała mu w oczy. Tezerenee nie mógł odwrócić wzroku. Stwór otworzył ostry, drapieżny dziób i zaskrzeczał. Rendel chciał pokręcić głową, powiedzieć mu, że nie rozumie, ale nawet ten drobny gest przekraczał jego możliwości. Jakaś głęboka cząstka umysłu, która bezowocnie domagała się działania, poinformowała go z rozgoryczeniem, że rzucono na niego czar. On, tak dufny we własną moc, bez najmniejszego wysiłku został pojmany przez swoich prześladowców. Nawet nie wyczuł czarów. Dowódca skrzydlatych - Rendel założył, że z nim ma do czynienia - pochylił się w jego stronę i po ptasiemu przekrzywił głowę, jakby chcąc lepiej go obejrzeć. To jedno oko, nieludzkie przecież, aż nazbyt wyraziście przypomniało Rendelowi inne. Oko ojca. Przeciwnicy należeli do rasy równie pysznej, co jego własny klan. Przywódca widocznie nie znalazł nic ciekawego w obiekcie swoich badań, bo zaczął się odwracać. Nagle znów spojrzał na Tezerenee, nad czymś się zastanawiając. Ręka o szponiastych palcach sięgnęła ku twarzy przerażonego, bezsilnego czarnoksiężnika. Rendel chciał wrzasnąć, wyobrażając sobie, co zrobią te długie, ostre jak igły szpony, ale nagle świat - świat, który, jak myślał, bez trudu podbije - pogrążył się w mile widzianej ciemności. Wreszcie poczuł się w niej bezpiecznie. - Zjedz to, dziewczyno. Sharissa pokręciła głową, nie chcąc niczego od stojącej przed nią kobiety Tezerenee. Od trzech dni, kiedy ten zakapturzony mag zwany Gerrodem znalazł ją leżącą opodal nie istniejącego już rozdarcia, była „gościem” klanu smoka. Od trzech dni przepytywali ją, proponując pomoc, ale nie powiedziała im ani słowa. W ciągu dwóch pierwszych dni patriarcha, człowiek, który samym spojrzeniem wprawiał ją w drżenie, rozniecił w niej paniczny lęk. I nic dziwnego. Jej ojciec zaginął, przytrafiło mu się coś niespodziewanego. A wszyscy z władcą Tezerenee chcieli wiedzieć, co dokładnie się stało. Gerrod, który wytrącał ją z równowagi swoim podobieństwem do ducha, wyjaśnił, jak ją znalazł, szlochającą i niezdolną do powiedzenia niczego sensownego. Zdawało się, że głowa rodu wzbudza we własnym synu taki sam lęk, jak w niej, gdyż Tezerenee stopniowo kulił się w ochronnych fałdach płaszcza i pod koniec opowieści przypominał chodzącą część garderoby. Wielmożny Barakas zachowywał się gburowato, a jego małżonka była pełna słodyczy, niemal opiekuńcza, lecz Sharissa nie pisnęła słowa. Podczas przesłuchania Tezerenee nie przekroczyli pewnej granicy, najpewniej dlatego, że nadal zależało im na zachowaniu pozorów współpracy Dru Zeree ze swoim klanem. Nagły rozdźwięk między wspólnikami podsyciłby już narastające podejrzenia reszty Vraadow. Sharissa zacięła się w milczeniu, choć nie bez bólu, bo jeśli w ogóle ktoś mógł uratować jej ojca, to tylko pan klanu. On miał największą wiedzę o widmowym świecie. Trzy dni walki z rosnącym strachem zebrały obfite żniwo. Sharissa była wycieńczona, wychudła, niezdolna do jasnego myślenia. Na domiar złego gospodarze nie odstępowali jej na krok, nie pozwalali na chwilę samotności, żeby mogła w spokoju zebrać myśli. Troska o jej dobro, jak ujęła to wielmożna Alcia, kazała im mieć ją na oku we dnie i w nocy. Sharissa drgnęła, słysząc zniecierpliwione sapnięcie aktualnej „opiekunki”. - Wymoczek! Zostawię ci jedzenie. Może kiedy przestaniesz 83 beczeć, zdołasz coś przełknąć... choć ktoś, kto nie umie sam wyczarować sobie posiłku... Gdy głos ucichł, Sharissa wiedziała, że została sama. Jak większości Vraadow, Tezerenee nie mieli cierpliwości do tych, którzy nie umieli sami o siebie zadbać. Niebawem ktoś inny zastąpi tę parskającą kobietę, więc w najlepszym wypadku ta samotność była tymczasowa. „Mają rację! Wymoczek ze mnie!” - złajała się z goryczą. Usiadła i powoli przysunęła jedzenie. Wciągnęła w nozdrza rozkoszny aromat. Nie można powiedzieć, patriarcha traktował ją przyzwoicie. Ale musiała skorzystać z okazji i zastanowić się, co zrobić. Ukradkowe wymknięcie się z miasta nie wchodziło w rachubę: zostałaby zauważona co najmniej przez kilkunastu Tezerenee, nie wspominając o wyjątkowo przeczulonych Vraadach, którzy na dole świętowali z okazji zgromadzenia. Sharissa nie była pewna, jak obecnie układają się stosunki jej ojca z patriarchą. Czy Barakas wysłałby za nią smoczych jeźdźców? Czy oblegałby zamek? Nawet Sirvak, famulus zaznajomiony z systemami obronnymi swojego pana, miałby kłopot, żeby ich powstrzymać. - Sharissa Zeree. Śmiertelne zimno zmroziło jej kręgosłup i szybko rozprzestrzeniło się na całe ciało. W progu stał Gerrod otulony płaszczem. - Lepiej się czujesz? Traktował ją z szacunkiem i mógł być uważany za nieszkodliwego w porównaniu z tymi, których poznała, ale nie chciała go ośmielać. Gerrod żył w dwóch światach i zbyt wiele rzeczy skrywał nawet przed swoim władcą i ojcem. Stanowił, jak powiedziałby Dru, wybitny przykład dwulicowości Vraadow. Sharissa wyczuła to, choć niewiele z sobą rozmawiali. - Czego chcesz? Gerrod skrzyżował nogi i przysiadł w powietrzu. Podpłynął bliżej, o wiele za blisko jak na jej wyczucie. - Głupio robisz. Szansę mistrza Zeree maleją z każdą chwilą. Wiem, gdzie musi być, bo przeszukałem wszystkie inne miejsca i nigdzie go nie znalazłem - rzekł z goryczą. 84 Sharissa domyśliła się, że na barki jej gościa zrzucono lwią część zadania. Po raz pierwszy odczuła coś w rodzaju współczucia. - Wiem, że musi być za zasłoną. - Ledwie widoczna twarz przybliżyła się jeszcze bardziej. - Jak tam się dostał? Powiedz mi. - To już nie ma znaczenia - odparła, decydując, że wyznanie części prawdy nie może jej zaszkodzić. - Drzwi się zamknęły. On nie może wrócić i nikt nie może pójść za nim. - Tak? - Gerrod wyprostował się. W głębi kaptura błysnęły oczy szeroko otwarte ze zdziwienia. - A zatem istnieje droga do...? Sharissa nie dowiedziała się, jakie miały być jego następne słowa, gdyż między nimi zmaterializował się wyraźnie wzburzony przedstawiciel niezliczonej ciżby kuzynów i braci Tezerenee. - Gerrod, ojciec cię wzywa! Coś... - Przybyły zerknął na Sharissę i po chwili wahania uznał, że nie musi się nią przejmować. - Coś jest nie w porządku! Idź do niego, natychmiast! Zakapturzona postać poruszyła się, jakby chcąc zaprotestować, potem powoli zapadła się głębiej w ochronne warstwy płaszcza. - Gdzie on jest, Lochivanie? - Ephraim. - To było wszystko, co miał do powiedzenia jego brat. Przez krótką chwilę dwaj Tezerenee przypatrywali się sobie w niepokojącym milczeniu. Potem Sharissa znów została sama. „Klan smoka nie lubi długich pożegnań” - pomyślała. Niepokój Lochivana i natychmiastowe posłuszeństwo Gerroda (wystarczyło, że usłyszał imię drugiego brata) świadczyły, że wielki plan patriarchy znalazł się w niebezpieczeństwie. Nic nie wskazywało, że między kłopotami Tezerenee a zniknięciem jej ojca istnieje jakiś związek - jedynym elementem wspólnym była próba dostania się do świata za zasłoną. Mimo to Sharissa odniosła wrażenie, że Vraadowie stoją w obliczu czegoś, czego nie przewidziały ich butne plany, czegoś być może przerastającego ich różnorakie i rzekomo nieograniczone możliwości. A ona siedziała z założonymi rękami. 85 Sharissa większą część swego krótkiego życia spędziła w izolacji od reszty rasy. Dru Zeree, znając Vraadow - i pamiętając o własnych wybrykach - nie życzył sobie, by jego jedynaczka zadawała się z innymi, dopóki sam nie uzna, że jest na to gotowa. Pytanie, kiedy miało to nastąpić? Choć wprawnie posługiwała się czarami, nadal była dzieckiem, gdy chodziło o stosunki międzyludzkie. Poznała kilka osób, ale ojciec nie pozwalał jej na zawieranie bliższych znajomości. Tylko parę nazwisk przychodziło jej na myśl. Jedno wryło się w pamięć szczególnie dobrze, gdyż nosiła je osoba naprawdę wyjątkowa. Może... - Paaani? - Sirvak? Od czasu przerażających wypadków przy wzgórzu famulus dopiero drugi raz nawiązał łączność. Za pierwszym razem wraz z nią oglądał rozmywający się las i ostatnią desperacką próbę, jaką podjął jej ojciec, żeby uciec przed swoim przeznaczeniem. Gdy pojawił się Gerrod, famulus powiedział, że odezwie się później i przerwał kontakt. Jeszcze bardziej niż jego pan nie ufał Tezerenee, a właściwie wszystkim Vraadom. - Sssania, paaani? - Tak. Czy ojciec... Zwierzak uciszył ją mentalnym sykiem. - Nie, paaani. Pana nadal nie ma. Sirvak najwyraźniej nie chciał pogodzić się z faktem, że być może jego pan nie żyje. Sharissa zastanowiła się, czy przypadkiem więź między magicznym stworzeniem a jej ojcem nie jest silniejsza od więzów krwi łączących ich oboje. - Wracaj do domu, paaani. - O co chodzi? Sirvak zamilkł niezdecydowanie i ta cisza podziałała Sharissie na nerwy. Kiedy miała jej dość, powtórzyła pytanie, tym razem z większym autorytetem na wypadek, gdyby famulus zapomniał, z kim ma do czynienia. - Może jessst sssposssób, żeby znaleźć paaana, paaani. 86 Słysząc to niespodziewane oświadczenie, Sharissa z trudem powstrzymała okrzyk radości. Sirvak szybko ostudził jej zapał. - Może, paaani! Nie na pewno! Potrzebna twoja pomoc! - Przybędę natychmiast! Nie wolno zwlekać! - Nie wolno! - Miała wrażenie, że słyszy ojca. - Trzeba uważać. Nigdy nie ufać Vraadom, zawsze mówił pan. - Są zajęci własnymi problemami - odparła. Famulus westchnął. - Rób zatem, co musisz, paaani. Ale uważaj. Sirvak zerwał więź. Sharissa podeszła do drzwi i wyjrzała na zewnątrz. Korytarz był pusty. Cofnęła się do komnaty i podeszła do jedynego okna. Roztaczał się z niego widok na plac, na którym zgromadzili się Vraadowie, rozgadani i próbujący przyćmić jeden drugiego. Miejscem rywalizacji stały się okoliczne tereny - ojciec mówił, że tak zwykle bywa - i Sharissa mogła obejrzeć popisy swoich co bardziej ekstrawaganckich współplemieńców. Za północnymi murami diamentowym blaskiem skrzyła się wielka góra, a na wschód od niej mieniło się rozległe jezioro. Musiała przyznać, że to naprawdę trudne czary. Z dali dobiegały błyski i dźwięki, których nie umiała z niczym skojarzyć. Dru wspominał, że to zgromadzenie - ostatnie zgromadzenie - przebiega niezwykle spokojnie. Jedynie ci, którzy mieli zapiekłe urazy, jak Silesti i Dekkar, mogli wywołać zamieszanie. Przeprowadzane na wielką skalę pokazy czarów świadczyły o wierze Vraadów w powodzenie planu władcy Tezerenee. Wszyscy zdawali sobie sprawę, przynajmniej w pewnym stopniu, że wyzwalana magia pogarsza stan Nimth. Na ciemnym niebie przeważała chorobliwa zieleń. Sharissa ze smutkiem myślała o ruinie, jaką zostawi za sobą jej rasa. Miała nadzieję, że nowego świata nie spotka podobny los. Oczywiście, jeżeli kiedykolwiek dojdzie do migracji. Teraz była pewna, że przez pewien czas nikt nie będzie jej szukać. Wielmożny Barakas zapędzi cały klan do pracy, żeby zapobiec katastrofie, która groziła zniweczeniem jego planów. Nikt nie będzie miał czasu na rozmyślanie o niej czy o zniknięciu jej ojca. W przeciwieństwie do Gerroda wszyscy sądzili, że Dru już nie żyje. Ona sama też liczyła się z taką możliwością. Po raz kolejny odepchnęła od siebie tę straszliwą wizję. Słowa Sirvaka podniosły ją na duchu. Nie miała wyboru; tylko na nich mogła wspierać swoją wiarę. Sharissa ostatni raz popatrzyła na tłumy i jej oczy zatrzymały się na samotnej postaci, która z ledwo powściąganym rozbawieniem przyglądała się innym Vraadom. Wychyliła się z okna, nie myśląc o poprawieniu wzroku. Jakby czując na sobie jej spojrzenie, kobieta spojrzała w górę. Sharissa dostrzegła promienny uśmiech, który przyćmił grozę i niepokój minionych paru dni. Dała się porwać radości. Odwzajemniła uśmiech. Chwilę później już nie była sama w komnacie. Kobieta wyciągnęła ręce, by wziąć ją w ramiona i pocieszyć. Sharissa podbiegła do niej, zadowolona, że wreszcie może podzielić się z kimś swoim smutkiem. - Wyglądasz blado i ślicznie, droga słodka Shari! Co ten łotr Barakas ci zrobił? Dlaczego jesteś tutaj, a nie z ojcem? - Ojciec wpadł w okropne tarapaty! - wybuchła Sharissa. Widziała czarodziejkę dawno temu, ale wywołane jej widokiem poczucie bezpieczeństwa i pewności kazało jej zapomnieć o latach rozłąki. - Może opowiesz mi o wszystkim? - zaproponowała kobieta, wygładzając potargane, splątane włosy Sharissy. - Wtedy spróbujemy jakoś temu zaradzić. - Sharissa zaczęła mówić, ale czarodziejka weszła jej w słowo: - Nie, chodźmy gdzieś indziej. Tutaj jest zbyt wielu Tezerenee jak na mój gust. - Chciałam wrócić do domu. Sirvak powiedział, że powinnam. Mówił, że... - Sza! Ruszajmy, słodka Shari, do perłowego, cudownego zamku twego ojca. - Uśmiech poszerzył się, rozpraszając resztki wątpliwości Sharissy. - Ale ty musisz mi pomóc. Twój ojciec nikogo nie wpuszcza i myślę, że Sirvak jest taki sam. Bardzo nieufny. - Sirvak nie ma nic do powiedzenia, gdy ja rozkazuję - odparła wyzywająco młoda panna. - Chcę, żebyś weszła ze mną, więc musi się podporządkować. Melenea pogładziła jej włosy. - Dokładnie tak sobie pomyślałam. VII - No chodźże wreszcie, chodź! Znudziło mi się! Jak długo będziesz tu marudzić, mały Dru? Pogrążony w zadumie Dru nie odpowiedział. Dzień już ustępował nocy - z niebem pełnym gwiazd i z dwoma księżycami - a on dopiero zaczynał pojmować wzory otaczającego go świata. W przeciwieństwie do Barakasa nie miał zamiaru wdzierać się do widmowej krainy na oślep, nie bacząc na przeszkody, które mogły leżeć na drodze. Wiedział, że nawet wszechmocna istota, która unosiła się obok niego, mogłaby nie poradzić sobie z tutejszymi niebezpieczeństwami. On sam wprawdzie odzyskał dawną siłę, ale w tym świecie efekty czarów były jeszcze bardziej nieprzewidywalne niż ostatnimi czasy w Nimth. Mrok przesunął się niecierpliwie i po raz kolejny spróbował nakłonić go do ruszenia się z miejsca. Jego odważny ton maskował lęk i podniecenie. - Możesz protestować do woli, Dru, ale przywiodłem cię do domu! Może nie przypominasz sobie, że mnie o to prosiłeś, ja jednak pamiętam doskonale! Przeświadczenie cienistej zjawy, że znajdują się w Nimth, było drugim powodem powstrzymującym Dru od wyruszenia w drogę. Choć pozwolił po raz drugi przeszukać swoje wspomnienia, Mrok z uporem powtarzał, że nie popełnił błędu. Dru uznał, że dyskusja 89 z nim nie ma sensu, bo ego Mroku było równie wielkie jak jego wnętrze, które, gdy patrzyło się dość długo, zdawało się rozciągać w nieskończoność. W pewnym momencie znajomości Dru uznał towarzyszącą mu istotę za osobnika płci męskiej. Może skłoniła go do tego głębia głosu, a może butna pewność siebie. Pod pewnymi względami Mrok przypominał Barakasa. Czarnoksiężnik głęboko pogrzebał tę myśl, świadom, że porównanie jest niezbyt pochlebne. Mrok z pewnością już znał jego stosunek do głowy smoczego klanu. - Chcę coś wypróbować - rzekł wreszcie. - Ruszymy za chwilę. - Co to jest „chwila”? - Mrok zapulsował niecierpliwie. Choć na niebie świeciły gwiazdy i dwa księżyce, na ziemi panowała głęboka ciemność. Jednakże Mrok, ciemniejszy od nocy, wyróżniał się na jej tle niemal jak płonąca latarnia. Dru nie miał zamiaru wyjaśniać pojęcia czasu istocie mieszkającej w miejscu, w którym czas nie istniał. Skupił uwagę na rosnącym opodal drzewie i wymruczał pierwsze zaklęcie, które wpadło mu do głowy. Drzewo powinno uschnąć, powinno skruszyć się i rozsypać, lecz stało się coś innego. Trawa pod drzewem poczerniała i obumarła, a krąg śmierci sięgnął aż pod nogi czarnoksiężnika. Dru odskoczył, bardziej od dumy ceniąc sobie bezpieczeństwo. - Dobrze! Teraz możemy odejść! - huknął Mrok, w najmniejszym stopniu nie wzruszony niepowodzeniem zaklęcia. - Zaczekaj! - O co ci znowu chodzi? Klęcząc przy sczerniałych, martwych źdźbłach, Dru próbował w ciemnościach ocenić rozmiar zniszczeń. Gdy wypowiadał zaklęcie, poczuł znajome mrowienie, jakie towarzyszyło naginaniu się istoty Nimth jego przemożnej woli, ale natychmiast nastąpił sprzeciw. Ten świat nie miał zamiaru się podporządkować. Czarnoksiężnik dotknął trawy, która natychmiast rozpadła się w drobniutki proszek. Chrząknął na myśl, co by się stało, gdyby nie zdążył odskoczyć. „Ten świat nie podda się nam tak łatwo jak stary - skonkludowal nerwowo. - Problem sprowadzał się nie tylko do kłopotów z magią. Można powiedzieć, że w grę wchodziła walka woli”. Dru już wiedział, że jak nie po drugiej, to po trzeciej próbie czar zakończy się sukcesem, lecz byłoby to żałośnie małe zwycięstwo. Jak w przypadku Nimth, które w końcu oszalało z powodu bombardowania magią Vraadow, im silniejszy będzie czar, tym gwałtowniejsza będzie reakcja tego świata. Nagle czarnoksiężnika opadło ogromne znużenie. Przygarbił się, a w jego zmęczonej głowie rodziły się wizje Vraadow ginących w starciu z nowym światem. Mrok przysunął się do niego. Mag sennie pomyślał, że lodowate oczy wyrażają niepokój o jego osobę. - Gaśniesz? Tracisz esencję? - Jestem zmęczony. - Co to znaczy? - To znaczy, że przez pewien czas muszę poleżeć w spokoju. Zapewne do powrotu słońca. - Dru nie miał pojęcia, kiedy to nastąpi. Tutaj czas płynął inaczej, niemal jakby ten świat obracał się znacznie szybciej. Mrok okazał irytację z powodu przerwy w zwiedzaniu, ale chyba pogodził się z myślą, że jego maleńki towarzysz pod wieloma względami nie jest doskonały. - Co ja mam robić, gdy ty będziesz leżeć? - Bądź w pobliżu. Nie mogę chronić się tak, jak myślałem. Poproszę cię o pomoc, gdyby ktoś spróbował mnie zaatakować. - Nikt się nie ośmieli! Nie wtedy, gdy ja tu jestem! Dru skrzywił się. - Jeszcze jedno. Gdy będę spać... to znaczy, leżeć, staraj się nie hałasować, bardzo cię proszę. Wtedy szybciej odzyskam siły. - Jak sobie życzysz - zadudnił Mrok odrobinę mniej ogłuszająco. Czarnoksiężnik znów się skrzywił, ale pewną pociechę przyniosła mu myśl, że wszystkie stworzenia znajdujące się w okolicy zaznają nie więcej wypoczynku niż on. Klęcząc, rozejrzał się w poszukiwaniu wygodniejszego miejsca do snu. Żadne nie wyglądało bardziej zachęcająco od innych, ale w tej chwili był zbyt zmęczony, by wyczarować sobie posłanie. Z westchnieniem okręcił się płaszczem i legł na ziemi. Przez chwilę zastanawiał się nad niezwykłą intensywnością wyczerpania, a potem zasnął. - Wypocząłeś? Dru poderwał się i odwrócił głowę w stronę, z której dobiegał głos. Słońce wynurzyło się zza horyzontu i dźwięki dnia rozbrzmiewały z pełną siłą. Mag skupił wzrok na ogromnym, przerażającym bycie. Nawet w Pustce, gdzie gigantyczna istota była jedyną widomą rzeczą, jej obecność sprawiała mniej szokujące wrażenie. Nic nie mogło równać się ze sceną, która w tej chwili roztaczała się przed oczami czarnoksiężnika. Wczoraj był tak zdenerwowany, że nie zwrócił na to uwagi. Mrok uderzająco kontrastował ze wszystkim dokoła: brak życia otoczony życiem. Niepokojąca postać dosłownie biła w oczy. Pomyśleć, że taka istota pospieszyła mu z pomocą! - Znowu nie będziemy nic robić? Obiecałeś, że gdy tylko wypoczniesz, pójdziemy dalej! Chcę zobaczyć wszystko, co jest do zobaczenia! Tyle różnych rzeczy w jednym miejscu! Choć sen nie do końca przywrócił mu siły, Dru był skłonny ruszyć w drogę. Przede wszystkim chciał się zorientować, czemu być może przyjdzie stawić mu czoło, a poza tym chciał znaleźć drogę powrotną do Nimth. Teraz wiedział, że wyjście na pewno istnieje. Gdy spał, jego podświadomość nie próżnowała, tylko wyciągała wnioski. Mógł czerpać swoją moc z Nimth, co oznaczało, że między dwoma światami istnieją jakieś połączenia. Jednym z nich musiało być rozdarcie, przez które tak niefortunnie trafił do Pustki. Tym razem nie będzie próbował uciekać. Tym razem skorzysta z rozdarcia w tkaninie rzeczywistości. Wstał i popatrzył prosto w oczy mieszkańca Pustki. - Idziemy. - Nareszcie! Mrok skoczył przed siebie jak dziecko zwolnione z lekcji: plama czerni dokazująca wśród drzew. Dru usłyszał przerażone krzyki 92 ptaków i patrzył, jak stada z zawrotną szybkością wzbijają się w niebo. Na ziemi drobne zwierzęta umykały w podobnym popłochu. Rozbawiony i zakłopotany tymi harcami, podążył w ślad za czarną plamą. W trakcie swoich badań dokładnie zapamiętał półprzeźroczyste widoki, ale żaden nie pasował do krajobrazu, który się przed nim roztaczał. Ale przecież był w lesie i możliwe, że po prostu jeszcze nie rozpoznał tego miejsca. Doszedł do przekonania, że w gruncie rzeczy nie ma to większego znaczenia, może tylko takie, że chciałby znać miejsce pobytu Rendela i innych Tezerenee. Wyobraził sobie niezliczone golemy, mrowie nieruchomych tworów o pustych obliczach, nie mających własnego prawdziwego życia, będących tylko naczyniami dla ka przeprowadzających się Vraadow. Zadrżał. Jeśli... nie, kiedy znajdzie drogę powrotu, Tezerenee zrezygnują ze swojego planu. Być może Barakas nadal będzie się upierać przy podróży ka i przejęciu kontroli nad ciałami, choćby tylko z powodu ich smoczego pochodzenia, lecz nie znajdzie wielu chętnych naśladowców. - Coś nas obserwuje. - Gdzie? - Dru nic nie wyczuwał, ale wiedział, że tutaj jego zmysły mogą być zawodne. - Już zniknęło. - Gdyby Mrok miał ramiona, z pewnością wzruszyłby nimi na znak, że ten incydent nie zasługuje na uwagę. Dru był innego zdania. - Co to było? Gdzie się podziało? Jego czarny towarzysz o wiele bardziej zainteresowany był strumieniem, który właśnie ukazał się w polu widzenia. Nigdy nie widział wody i ogromnie ciekawiła go jej płynna natura. Dru powtórzył pytanie, tym razem władczym tonem. - Było wielkości Dru! Ha, niby takie solidne, a wielce ruchliwe! Trochę podobne do mnie! Patrz, jak przemienia się i pędzi! Uciekło. Było tam, a zaraz potem już go nie było. Vraad po dłuższej chwili zrozumiał, że Mrok raz mówi o wodzie, a raz o widzianym stworzeniu. - Obserwator po prostu zniknął? 93 - Tak, tak! - Ogromna masa czerni zawisła nad brzegiem strumienia, wysunęła prymitywną kończynę i zanurzyła ją w wodzie. - Doprawdy, fascynujące wrażenie! Jak na razie to jest najbardziej zabawne! Śmiało, pomacaj, Dru! Dru rozejrzał się, zachodząc w głowę, gdzie zniknął tajemniczy obserwator. Żałował, że nie poprosił swojego towarzysza, by trochę mniej gromko informował go o obecności intruzów. Wolałby też w znacznie większym stopniu polegać na własnych zmysłach. Bryzgi wody zmoczyły go całego. Mrok rozchlapywał wodę po okolicy i zdumiewał się, że nie ubywa jej w strumieniu. Dru po raz kolejny uświadomił sobie, że ta zadziwiająca istota jest niewinna jak dziecko. Zadecydował, że nigdy nie może trafić między Vraadow. Zgubiłaby ją jej niewinność. Potrząsając głową i na chwilę odsuwając od siebie zmartwienia, Dru przykląkł na brzegu strumienia, żeby się napić. Złożył ręce i pił łyk po łyku, nie bacząc, że słodka, zimna woda spływa mu po brodzie na szare ubranie. Mrok przestał się bawić, zaciekawiony nowym przedstawieniem, jakie odgrywał dla niego jego mały przyjaciel. - Bierzesz to w siebie? Nie wiedziałem, że potrafisz! Jesteśmy podobni! Dru nie zwrócił na niego uwagi. Zaspokoiwszy pragnienie, stwierdził, że doskwiera mu równie wielki głód. Zdumiał się, że od czasu opuszczenia Pustki nie pomyślał ani o jedzeniu, ani o piciu, jak gdyby do pierwszego haustu wody tak naprawdę nie był częścią tego świata. Podniósł się, omiatając wzrokiem otaczający go las. Drzewa wydawały się teraz bardziej wyraziste; wyższe zmysły funkcjonowały mniej więcej właściwie. Wyczuwał szlak, którym oddalił się niewidzialny obserwator. Mrok miał rację: intruz zniknął. Pozostało tajemnicą, kim był. Dru ponad godzinę buszował w pobliżu strumienia, przez większość czasu zrywając jagody z długiego pasa krzaków i owoce z drzewa ocieniającego wodę niedaleko od miejsca, z którego wyruszył. Ku jego irytacji Mrok uważał wszystko za kontynuację zabawy w odkrywców. 94 Kiedy wreszcie był gotów do ruszenia w drogę, wiedział, dokąd podążą. Intruz pokazał się w lesie od północy, a strumień płynął właśnie z tamtej strony. Być może tam istniała jakaś cywilizacja. W dali wznosił się łańcuch gór, które, jak miał nadzieję, były tymi wspomnianymi przez Barakasa. Tam mógł znaleźć Rendela, kierującego przygotowaniami do przeprawy po tej stronie zasłony. Tego dnia wędrówki nie urozmaiciły żadne znaczące wydarzenia, z czego Dru był bardzo zadowolony. W marszu ciągle badał strukturę tego świata. Mając do dyspozycji wyższe zmysły, obejrzał dokładnie sieć przenikających wszystko linii siły. Linie układały się w prosty wzór, bardziej stabilny od chaotycznych spirali Nimth i znacznie silniejszy. Ten świat naprawdę przeciwstawi się inwazji Vraadow. W tej chwili zerwał się lodowaty wiatr... wiatr w jego umyśle. Wywołała go nieprzyjemna myśl o świecie świadomie sprzeciwiającym się przybyszom z zewnątrz. Dru potrząsnął głową, próbując zapomnieć o takiej szalonej koncepcji. Przestał o niej myśleć, ale wrażenie chłodu pozostało. Podjął marsz i swoje badania, żeby przynajmniej przez jakiś czas nie wracać do tej niepokojącej teorii. Niedługo przed zachodem słońca Mrok zarządził postój. Był dziwnie przygaszony. - Musimy się zatrzymać, Dru. Czarnoksiężnik nie miał nic przeciwko, zwłaszcza że jagody i owoce znad strumienia nie wystarczały na cały dzień marszu, ale zdumiała go zmiana nastroju ogromnego towarzysza. - Stało się coś złego, Mroku? - Muszę... - Istota przez chwilę szukała właściwych słów. - Ta postać nie pasuje do tego świata. Ja tutaj nie pasuję. Nie stanowię części tej rzeczywistości. Dru wcześniej miał takie samo wrażenie, ale przez myśl mu nie przeszło, że Mrok może doświadczać czegoś podobnego. - Co zamierzasz zrobić? - Chyba... chyba pogrążę się w stanie bliskim temu, co ty nazywasz snem. Chciałbym przybrać jakąś lepszą formę. - Jak długo to potrwa? 95 Plama zapulsowała. - Nie wiem. Nigdy dotąd nie robiłem czegoś takiego... Ach! Twój świat jest taki interesujący! Nie chcę wracać do tej paskudnej nicości! To były jego ostatnie słowa. Na oczach Vraada ogromna, pulsująca dziura skurczyła się, stała się bardziej zwarta. Rozmawianie z plamą czerni było dość krępujące; ciekawe, czym tym razem zaskoczy go Mrok i jak długo potrwa przemiana. Z jego poczuciem czasu - a raczej jego brakiem - mogła trwać całe lata. Oczywiście Dru nie mógłby tak długo czekać, lecz jego towarzysz nie raczył spytać go o zdanie. I nie pozostawił mu wyboru. Cokolwiek postanowił zrobić, właśnie to robił. Vraadowi pozostała nadzieja, że na efekty nie będzie czekać do końca życia. Wtedy uświadomił sobie, jak bardzo uzależnił się od swego niezwykłego sprzymierzeńca. Mrok ochraniał go i został jego przyjacielem. Ale w tej chwili najważniejsze było jedzenie. Chciał zjeść coś konkretnego, co dałoby mu potrzebną energię. Przez cały dzień wędrówki zbierał jagody, które uznał za jadalne. Pod tym względem ten świat był niezaprzeczalnie szczodry. Vraad czerpał jego bogactwa pełnymi garściami, do czego zresztą przyzwyczaił się w Nimth. Dotąd brak pewności powstrzymywał go od używania czarów, lecz teraz gotów był zaryzykować, choćby dlatego, że pusty brzuch dopominał się o swoje prawa. Najpierw pomyślał, że wyczaruje sutą ucztę, łącznie ze stołem i winem, ale w głębi duszy wzdragał się przed takim pokazem mocy. Niechęć do używania magii nie opuszczała go od chwili przybycia do tego świata, ale teraz odczuł ją wyjątkowo mocno. Natychmiast zrezygnował z pomysłu, podejrzewając, że i tak czar nie zadziałałby po jego myśli. - W takim razie mam umrzeć z głodu? - mruknął. Zastanowił się nad innymi sposobami. Może problem wynikał z siły jego czarów? Jeśli tak, najbezpieczniejszy mógł okazać się zwyczajny czar przyzywający, który ściągnie ptaka lub małego 96 czworonoga dość blisko, by złapać go i zabić. Dru nie umiał gotować, ale miał nadzieję, że za pomocą drugiego małego czaru przyrządzi dla siebie jedzenie. Uśmiechnął się szeroko na myśl o własnoręcznym patroszeniu ptaka. Żaden Vraad nie zniżał się do wykonywania takich poślednich zadań, ale też nigdy dotąd żaden Vraad nie znalazł się w podobnym położeniu. Jeśli nie będzie miał innego wyjścia, zrobi to, co trzeba; tej jednej vraadzkiej zasadzie Dru pozostał wierny. Pierwsze kroki poszły gładko. Dru pracował powoli, mając nadzieję, że dzięki temu ukończenie czaru będzie łatwiejsze. W pewnej chwili poczuł opór, początkowo nieznaczny, potem coraz silniejszy; opór wzrósł, gdy stracił cierpliwość i zaczął się z nim zmagać. Wiatr przybrał na sile, lecz nie zwrócił na to uwagi. Wreszcie ukończył zaklęcie wezwania. Miał wrażenie, że trzasnął w niego piorun, ale czar wytrzymał. Musiał istnieć jakiś inny sposób! Walka z tą krainą wyzuwała go z sił za każdym razem, gdy próbował posłużyć się swoją mocą. Ale przecież nie mógł we wszystkim szukać pomocy u Mroku, zwłaszcza nie teraz. Usłyszał zwierzę na długo przed tym, nim pojawiło się w polu widzenia. Było to duże stworzenie, znacznie większe niż chciał przywołać. Jeśli zaliczało się do drapieżników, jego szansę na przeżycie konfrontacji stały pod znakiem zapytania. Na chwilę sparaliżował go rozbudzony na nowo strach przed śmiercią. W tym czasie zwierz pojawił się w zasięgu wzroku. Był to koń. Jego koń. Rumak parsknął i przykłusował bliżej, wyraźnie uradowany spotkaniem ze swoim panem. Równie zadowolony czarnoksiężnik mocno uściskał go za szyję. Dziecinny gest, ale zrozumiały, ponieważ wierzchowiec był jedynym stworzeniem z jego ojczyzny, jedyną więzią łączącą go z zamkiem, Sharissą i Sirvakiem. Co ważniejsze, stanowił żywy dowód na to, że gdyby nie ruszył się z miejsca, mógł bez trudu przejść do ukrytego świata. Z pewnością, myślał, uspokajając pobudzonego rumaka, ścieżka prowadziła w obie strony. Wystarczyło iść, póki jej nie znajdzie... to znaczy, jeśli wcześniej nie natknie się na Rendela i golemy Tezerenee. 97 - Dobry koń - szepnął Vraad. Przeciągnął ręką po jego karku, wygładzając zmierzwioną sierść. Raptem zamarł. „Gdzie siodło i uzda?” Uważnie obejrzał pysk rumaka. Nie znalazł krwawych śladów, które wskazywałyby, że sam pozbył się uzdy. Nic też nie świadczyło, że stracił siodło w czasie przedzierania się przez chaszcze. Istniało tylko jedno wyjaśnienie: ktoś go rozkulbaczył. Dru szybko rozejrzał się po ciemniejącym otoczeniu. Nie wyobrażał sobie, że ktoś mógłby zdjąć siodło i puścić wolno tak świetnego wierzchowca. Poza tym przywołanie właśnie jego rumaka wydawało się zbyt dużym zbiegiem okoliczności. Jego zmysły nie wykryły niczego niezwykłego w drzewach i krzakach, jednakże Dru był niemal pewien, że jest uważnie obserwowany. Raptem koń odwrócił się i ruszył w kierunku, z którego przybył. Vraad nie dorównywał mu siłą; przyzwyczajony do kierowania zwierzęciem za pomocą magii, bezskutecznie próbował je zatrzymać. - Wracaj tutaj, ty przebrzydłe... - Tylko Sharissa umiała radzić sobie z końmi. On był tolerowany, nawet lubiany, ale wierzchowce były mu posłuszne głównie dlatego, że nie miały innego wyboru. Dru odwrócił się do Mroku, by sprawdzić, czy zaszły w nim jakieś zmiany, ale byt nadal trwał zwinięty w nieco obrzydliwą kulę, która pulsowała bez chwili przerwy. Nie chcąc po raz drugi utracić swojego wierzchowca, Dru niechętnie podążył za nim. W zasadzie nie był pewien, co chce zrobić, ale coś zrobić musiał. Ani na chwilę nie opuszczała go myśl, że być może wchodzi prosto w pułapkę. Nie chciał jednak rezygnować z wierzchowca, który znacznie ułatwiłby mu podróż. W najgorszym wypadku rozpęta swoje czary i pal licho cierpienia, na jakie w ten sposób się narazi. Wystarczająco silna wola mogła zdławić protesty tego świata. Przecież był Vraadem. Koń skręcił na północny wschód i niestrudzenie kłusował przez las. Dru biegł za nim, potykając się, hamowany przez gałęzie i stałe 98 podnoszenie się terenu. Zbliżał się do pagórka albo pasma wzgórz. Wzniesienie nie mogło być wysokie, bo nie przysłaniało gór widocznych daleko na północy, ale różnica wysokości wystarczała, by zmęczyć go bardziej niż całodzienna wędrówka. Mimo wszystko nie zwalniał; zaciął się w uporze i nawet zaczął wypatrywać stojącego przed nim wyzwania. Napędzała go narastająca złość. Każdego, kto ośmieli się wejść mu w drogę, spotka straszliwe rozczarowanie. Wreszcie zbliżył się do szczytu wzniesienia. Koń zniknął na przeciwległym zboczu. Dru słyszał jego tętent. Stanął na wierzchołku i po raz pierwszy spojrzał na to, co leżało po drugiej stronie wzgórza. Stok z tej strony był o wiele dłuższy i schodził łagodnie w dolinę, która niegdyś zapewne była żyzna, ale z upływem stuleci wyjałowiała. Najciekawsze było to, co zobaczył może w odległości pół mili od szczytu. Miasto! Nie było molochem rozciągającym się po krańce horyzontu, ale wyglądało imponująco. Dru zmrużył oczy, korygując pierwsze wrażenie. Ruina. Nawet stąd było widać, że miasto jest w opłakanym stanie. Kilka wież rozpadło się, a mury mogły uchodzić za zwały skalnego złomu. Miasto leżało na wzgórzu co najmniej tak dużym jak to, na którym stał. Bardziej przypominało wielką warownię, ponieważ wszystkie budowle były połączone. W większości okrągłe, jak kopuły pogrzebane w piasku, ale trafiały się też prostokątne. Dru rozpoznał też ledwo widoczny dziedziniec. Choć miasto wyglądało nieszczególnie, poznał, że niegdyś było siedzibą wielkiej mocy. Jego budowniczowie dorównywali Vraadom. Nasuwało się pytanie, co się z nimi stało. Dlaczego miasto zostało opuszczone? Koń zatrzymał się u stóp zbocza i niemal ze zniecierpliwieniem obejrzał się na swego pana. Po stoku wiła się ścieżka ułatwiająca zejście w dolinę. Dru wiedział, że powinien podążyć za rumakiem. Wiedział też, że ten, kto go przysłał, chciał, by wiedział, że został tu sprowadzony umyślnie. To świadczyło o chęci do rozmowy, nie do zabijania. 99 - Mamy wejść do smoczej paszczy? - szepnął pod nosem. Zaświtała mu myśl o Mroku, który mógł przebudzić się i stwierdzić, że został sam. W tym świecie rozdzielanie się nie było najbardziej rozsądnym posunięciem, ale dociekliwy, zarozumiały Dru nie miał zamiaru marnować okazji. Choć dysponował ograniczonymi możliwościami, nie upadał na duchu. Ktoś chciał się z nim zobaczyć i Dru uznał, że nieznajomym może powodować chęć przyjścia mu z pomocą. Taki powód trafiał mu do przekonania i eliminował wszelkie inne, łącznie z paroma, które prawdopodobnie miałyby więcej sensu, gdyby tylko wziął je pod rozwagę. Schodząc ze wzgórza, częściej patrzył na wymarłe miasto niż pod nogi. Dwa razy potknął się, ale dopisało mu szczęście i nie sturlał się do stóp zbocza. Mało brakowało, a runąłby jak długi już na samym dole. Ciało na ścieżce miało barwę podłoża, w którym leżało zagrzebane do połowy, i zobaczył je dopiero w ostatniej chwili. W ciągu jednego oddechu, potrzebnego na rozpoznanie przeszkody, sytuacja uległa diametralnej zmianie. Koń stał spokojnie w pobliżu. Już nie okazywał zniecierpliwienia, raczej oczekiwanie. Vraad pochylił się nad zwłokami. Leżały na brzuchu. Osobnik miał ludzkie kształty, był jego wzrostu. Wybornie utkany materiał ubrania rozpadł się pod jego palcami. Vraad z grozą i zdumieniem patrzył, jak ciało też się rozsypuje, kruszy i ulatuje z wiatrem. Po paru sekundach została tylko garść grubszych kawałków, głównie ozdób z ubrania. „Od kiedy tu leżało? - zastanowił się Dru. - I jak trzeba umrzeć, żeby ciało zachowało się w taki sposób?” Nagle wizyta w zrujnowanym mieście przestała być kusząca. Czarnoksiężnik wytarł twarz z pyłu i obejrzał się w stronę wzgórza. Wspinaczka nie będzie znowu taka okropna... Blask słońca był ledwie cieniem wcześniejszej wspaniałości. Wspinaczka może nie będzie straszna, ale czy zdoła znaleźć drogę do swojego towarzysza? Nawet zakładając, że Mrok wyróżniał się w... mroku, nie zdoła zobaczyć go ze szczytu. W ciemności mógł powędrować w złym kierunku. - Serkadion Manee! - zaklął, ganiąc się za głupotę. Jego moce i zmysły odzyskały dawną sprawność. Wystarczy skupić się na... Coś złapało go za lewą stopę i zagroziło przewróceniem na ziemię. Dru spojrzał pod nogi: noga po kostkę ugrzęzła w skale. Pułapka zaciskała się dość mocno, by hamować krążenie. Dru podjął pierwszą próbę odzyskania wolności, polegającą na kopnięciu powoli podnoszącego się gruntu. Kiedy zdał sobie sprawę, że postępuje idiotycznie, zaniechał ostrożności i wezwał swoje moce. Nie wiedząc, czy wystarczą do osiągnięcia celu, uderzył z całej siły. Ziemia zadygotała gwałtownie i zbocze wzgórza zadrżało, grożąc osunięciem się na Vraada. Nie na tym mu zależało i zastanowił się, czy przypadkiem nie przyspieszył swojej śmierci. Nagle to, co go trzymało, rozluźniło uchwyt i zaskoczony czarnoksiężnik stracił równowagę. Wymachując rękami, na próżno próbował ustrzec się przed upadkiem. Twardo uderzył o ziemię. Z ziemi wyłoniło się ogromne, okropne stworzenie, przysłaniając sobą cały świat. Dru zobaczył wykrzywiony pysk z długim ryjem i czerwonymi ślepiami. Potwór pokryty był naturalnym połyskliwym pancerzem i stał na dwóch krzepkich nogach. Miał pazury dostatecznie długie, by złapać go za szyję i urwać mu głowę. Przeraźliwe pohukiwanie niemal rozerwało mu bębenki w uszach. Straszydło podniosło szpony, wyraźnie chcąc rozpruć brzuch leżącej na wznak ofierze. Spanikowany czarnoksiężnik desperacko starał się odzyskać władzę nad swoimi jakże nieprzewidywalnymi mocami. Nie chciał oddać życia bez walki. Szpony opadły. Czarna aura otoczyła atakującą bestię, która zahukała z przerażenia i runęła na zamierzoną ofiarę. Dru zachował dość rozsądku, by odtoczyć się na bok. Nie miał pojęcia, co się stało; wiedział tylko, że znów uniknął śmierci - z pomocą kogoś lub czegoś. Przestał się turlać, skoczył na nogi i przykucnął na wypadek, gdyby groziła mu kolejna napaść. Atak nie nastąpił. Ostrożnie zbliżając się do niedoszłego zabójcy, Dru zmarszczył czoło. Stwór stapiał się z powierzchnią terenu i tylko drobne błyski w załomach pancerza świadczyły o jego obecności. Z formującym się podejrzeniem Dru ostrożnie trącił nogą wielkie truchło. Rozpadło się jak wcześniej znalezione zwłoki. W tym samym czasie Vraad usłyszał łopot skrzydeł. Spojrzał w górę. Nad jego głową krążyło kilkanaście skrzydlatych stworzeń, takich samych jak to, które próbowało zabić go w Nimth. Największe trzymało w rękach wiszący na szyi medalion. Dru nie wątpił, że z pomocą tego przedmiotu uśmierciło opancerzonego potwora. Teraz medalion wycelowany był w niego. VIII Wśród zgromadzonych Vraadow narastała wrogość, stopniowo przerywająca zapory zdrowego rozsądku i formująca coś, co można było opatrzyć mianem jednej ogromnej powodzi nienawiści. Gerrod zauważył niepokojące objawy najpierw u niejakiego Highcorta, urodziwego Vraada obwieszonego dużymi jaskrawymi świecidełkami. Highcort nosił pierścienie na wszystkich palcach i był odziany w szatę o barwie królewskiej purpury, w której wyglądał jak znudzony życiem monarcha. Celem jego gniewu była kobieta, raz - a może dwa razy? - będąca jego kochanką. Wystroiła się we wstęgę wielobarwnego światła, która co chwilę na mgnienie oka odsłaniała jej wdzięki. Długie włosy opadały jej na czoło, niemal zasłaniając oczy. Była wyższa od Highcorta, lecz proporcje te mogły się zmienić w zależności od nastroju oponentów. Gerrod nie pamiętał, jak się nazywała. Highcort nie szczędził jej wyzwisk. Ostatnie było najbardziej łagodnym w długiej serii, która zasygnalizowała Gerrodowi rodzące się na dziedzińcu kłopoty. - Obłudna liszka! Drażnią mnie twoje zagrywki! Jeśli nie przestaniesz mleć ozorem, będę musiał go skrócić! - Próbujesz zrobić to od lat, Highcort! O co chodzi? Czyżbym znalazła się zbyt blisko prawdy? Mężczyzna zgrzytnął zębami. Wokół niego zaczęła formować się mgła, najpierw w postaci obłoku, potem wiru. Gerrod nie miał pojęcia, co robi kobieta, ale wyczuwał jej moce. W chwili, gdy oboje mieli uderzyć, zawisło nad nimi dwóch smoczych jeźdźców. Skłóceni Vraadowie popatrzyli w niebo, zdając sobie sprawę, że tam czyha większe niebezpieczeństwo. - O co chodzi? Co się dzieje? Słysząc grzmiący głos swego ojca, zakapturzony Tezerenee oderwał się od okna. Był rozczarowany odgórną ingerencją. Gdyby zwaśnionej parze pozwolono kontynuować pojedynek, pozostali Vraadowie rozerwaliby się trochę i na jakiś czas zaprzestali narzekań. - Nie możemy zwodzić ich dłużej, ojcze. Znów zaczynają się swary. Władca Tezerenee pochylał się nad mapami i notatkami sporządzonymi przez Gerroda i Rendela, a dotyczącymi przeprawy do Smoczego Królestwa. Z roztargnieniem gładził po głowie małego wężosmoka, który przycupnął na jego okrytym pancerzem ramieniu. Z niesmakiem patrząc na dokumenty, wysłuchał przestrogi syna. Reegan, zawsze w gorącej wodzie kąpany, nagle trzasnął pięścią w stół. Nie zwracając uwagi na sypiące się drzazgi i dziurę w blacie, wrzasnął: - Trzeba złapać ich za mordy i pokazać, kto tu rządzi! Gdyby znali prawdę o swoim położeniu, padliby przed nami na kolana i błagali o miejsce w nowym królestwie! Gerrod miał dość jego głupoty, ale sam też postąpił nieopatrznie. Zanim zdał sobie sprawę, że w ten sposób ściągnie uwagę ojca z powrotem na siebie, powiedział: - Już nie możemy obiecywać, że ich tam dostarczymy! Ojciec wyprostował się gwałtownie, aż wężosmok wrzasnął z przerażenia. Wielmożna Alcia Tezerenee, stojącą z boku za małżonkiem, uspokajająco położyła rękę na jego ramieniu. - Spokojnie, kochanie. Gerrod ma rację. Teraz należy naprawić szkody i sprawdzić, czy da się coś uratować. - Wolałbym zamiast tego skrócić o głowę Ephraima i jego bandę. - Barakas odetchnął głęboko, niemal wysysając powietrze z komnaty. Zapanował nad emocjami. Odwrócił się od Gerroda, który wydał bezgłośne westchnienie ulgi, i zatrzymał wzrok na przedstawicielu grupy wyznaczonej do nadzorowania przeprawy Rendela. Zrezygnowali z prób utrzymania ciała przy życiu; umarło niedługo po nadejściu wieści, że powodzenie przeprawy jest zagrożone. - Esad! Ile golemów zostało? Tezerenee rzucił się na kolana. - Ojcze, przygotowano około dwustu. Taką liczbę podają najświeższe doniesienia. - Do przyjęcia. - Barakas pogładził się po brodzie. - Więcej niż potrzeba, żebyśmy mogli się przeprawić. Zostanie jeszcze parę sztuk dla naszych popleczników. Co do reszty... - lekceważąco wzruszył ramionami - skoro uważają się za potężnych Vraadów, niech radzą sobie sami. „Ale wcześniejsze pytania pozostają bez odpowiedzi” - pomyślał Gerrod z goryczą. Co stało się z Ephraimem i tymi, którzy mieli za zadanie stworzyć i przygotować golemy? Puste skorupy stanowiły najważniejszy element planu, bo miały przyjąć ka Vraadów po ich przejściu do nowego świata. Kiedy nadszedł meldunek, że nikt z grupy nie odpowiada na wezwania, władca Tezerenee osobiście udał się zbadać przyczynę milczenia. Znalazł tylko wyryty w ziemi pentagram i parę drobiazgów należących do członków grupy. Nie zobaczył śladów walki ani zamglonego widoku, który świadczyłby o ingerencji tamtego drugiego świata. Patriarcha doszedł do przekonania, że grupa dopuściła się samowolnej przeprawy, zostawiając ciała w jakiejś jaskini, aby opóźnić odkrycie prawdy. Jak stwierdzono, pierwszy z wysłanych mógł pomagać w ściągnięciu ka drugiego i tak dalej, aż do ostatniego. Taka przeprawa wymagała od pierwszego z przybyłych utrzymywania mentalnej więzi z tymi, którzy podążą za nim. Wcześniej zniknięcie Rendela zakłóciło tę właśnie część planu. - A zatem postanowione. Zgromadzeni Tezerenee, głównie synowie i córki pary władców, umilkli w pół zdania. Ucichły prowadzone szeptem rozmowy. Kiedy nikt nie pokwapił się zabrać głosu, Gerrod wziął ten ciężar na siebie, co zresztą stawało się już regułą mimo jakichkolwiek oznak wdzięczności ze strony rodzeństwa. - Co jest postanowione, ojcze? Wielmoży Barakas popatrzył na niego jak na idiotę. - Słuchaj, co mówię! Podjęliśmy decyzję. Przed końcem dnia zaczynamy przeprowadzkę do Smoczego Królestwa. Wezwę tych, którzy dołączą do naszych szeregów. Ogłosimy, że oni przeniosą się pierwsi, a o kolejności pozostałych zadecyduje loteria. - Nikt w to nie uwierzy. Patriarcha spojrzał na niego wyniośle. - Uwierzy, bo poręczę słowem smoka. „Oto, do czego doszło - pomyślał młodszy Tezerenee z niesmakiem. - Doskonale pojęte poczucie honoru!” W gruncie rzeczy ojcu nie można było zarzucić kłamstwa, ponieważ loteria, mimo że obwarowana pewnymi zastrzeżeniami, została zaproponowana na samym początku. Takie rozwiązanie miało zagwarantować przypadkowy, a więc sprawiedliwy porządek przeprawy. Jego pomysłodawcą był Rendel. Starszy brat Gerroda przypomniał klanowi, że żaden Vraad nie uważa się za gorszego od innych i nie zgodzi się zająć miejsca po kimś równym sobie. Loteria wraz z obietnicą, że na kolejność nie wpłyną żadne znajomości, zdusiła w zarodku rodzący się sprzeciw. Jednakże Vraadowie nie mieli pojęcia, że w pierwszej puli znalazły się jedynie wybrane nazwiska. Barakas wiedział, że te osoby może podporządkować sobie prośbą albo groźbą. Pozostali Vraadowie za szansę przetrwania mieli zapłacić złożeniem wiernopoddańczego hołdu. Zgromadzeni na placu czarnoksiężnicy prześcigali się w manifestowaniu swojej potęgi. Było pewne, że z powodu takiej ilości rozpętanej mocy Nimth umrze o wiele wcześniej, niż przewidywano. Władca Tezerenee wymyślił sposób ratunku, więc Vraadowie poczuli się bezpiecznie i uznali, że mogą używać czarów bez ograniczeń. Bawili się wyśmienicie. Pogrążony w myślach Gerrod nagle stwierdził, że brakuje mu powietrza, a jakaś niewidzialna siła trzyma go za kark i odwraca w stronę ojca. Poza jego charczeniem westchnienie wielmożnej Alcii było jedynym dźwiękiem, który zakłócił ciszę panującą w komnacie. - Okazuje się, że do niczego się nie nadajesz, mój synu - rzekł patriarcha. Jego pełen słodyczy głos zmroził krew wszystkim bez wyjątku, ale głównie nieszczęśnikowi, do którego skierowane były słowa. - Kazałem ci zorganizować przeprawę. Straciłeś panowanie nad sytuacją. Poruczyłem ci nadzór nad tworzeniem golemów będących gwarancją naszego przyszłego życia. Sprawa wymknęła ci się z rąk. Oddałem ci pod opiekę pannę Zeree... która bez wątpienia uciekła do zamku ojca. - Czar wiążący Gerroda zelżał i młody Tezerenee łapczywie zassał powietrze. - Nieustannie kwestionujesz moją wiedzę, podczas gdy nie możesz polegać na własnej. - Barakas odwrócił się do małżonki. - Zrobiłem dla naszego syna wszystko, co w mojej mocy. Skoro nie potrafi wywiązać się z obowiązków, niech zwolni przysługujące mu miejsce. Jest wielu innych, którzy chętnie je zajmą, gdy rozpocznie się przeprawa. Wielmożna Alcia chciała zaprotestować, ale dostrzegła w oczach męża coś, co nakazało jej zachowanie milczenie. Barakas ujął ją pod ramię i ruszył do wyjścia. Przystanął w progu i zimnym tonem rozkazał: - Rozpocząć przeprawę. Reegan, ty dowodzisz. - Władca Tezerenee obrzucił Gerroda ostatnim miażdżącym spojrzeniem. - A co do ciebie... dowiedz się, co chodzi po głowie córce Zeree, która najpierw zataja informacje, a później wymyka się do zamku ojca. Jeśli ci się powiedzie, może znajdzie się dla ciebie miejsce. Gerrod pokiwał głową, starając się zachować niewzruszoną minę; twarz miał odsłoniętą, gdyż czar Barakasa zerwał mu kaptur z głowy. Jego ojciec był obłąkany, choć nikt nie potwierdziłby tego stwierdzenia. On, Gerrod, nie ponosił winy za żadne z wymienionych „niepowodzeń”, a jednak to na niego spadła karząca ręka Barakasa. Po prostu dlatego, że odstawał od reszty Tezerenee. Dziwił się, że Rendel tak długo z nimi wytrzymał, i zdawał sobie sprawę, że miał wiele powodów, aby ich porzucić. Kiedy para władców opuściła komnatę, Reegan odzyskał zimną krew i zaczął wydawać rozkazy. Większość z nich bardziej pasowała do organizowania wyprawy wojennej niż przeprawy ka, ale Gerrod nie mógł temu zaradzić. Barakas zlecił kierowanie realizacją planu Reeganowi i kropka. Młody Tezerenee zastanawiał się, czy pod wodzą najstarszego brata ktokolwiek zdoła przejść do drugiego świata. Zastanawiał się także, czy on chce się tam znaleźć. Była to śmieszna myśl, bo tutaj czekała go wyłącznie śmierć. W świecie za zasłoną istniała szansa przeżycia. Mimo przeczucia, że skolonizowanie tak zwanego Smoczego Królestwa nie okaże się wcale takie proste, jak uważał ojciec, przeniesienie się było lepsze niż pozostanie i patrzenie na wielowiekowy rozkład Nimth. Nie przeżyłby dość długo, by zobaczyć koniec swojego świata. Z tą myślą Gerrod okręcił się płaszczem i udał do włości Dru Zeree. W zamku, do którego próbował dostać się Gerrod, Sharissa rugała Sirvaka. Famulus kulił się przed nią, żałosny, ale nie skruszony. - Nie posłuchałeś mnie, Sirvaku! De razy muszę ci mówić, zanim zrozumiesz? - Rozumiem, paaani! Sssłucham tylko rozkazów paaana! Nikt poza tobą nie może tu wejść! - Ojca nie ma! Próbuję go uratować, a ona może w tym pomóc! - Sharissa machnęła ręką w stronę zdezorientowanej Melenei. - Uspokój się, skarbie - rzekła słodko czarodziejka. - Jestem pewna, że Sirvak chciał dobrze. Nie możesz oczekiwać, że złamie rozkazy Dru. Ostatecznie... - dodała, uśmiechając się do zdenerwowanego famulusa - ma ograniczoną wyobraźnię, ograniczony umysł. Sirvak syknął na intruza. Sharissa oniemiałaby ze zdumienia, gdyby dowiedziała się o wszystkim, co się działo w „ograniczonym umyśle” zwierzaka. Choć famulus był potężny, nie mógł się równać z Meleneą. Dysponując wsparciem w postaci systemów obronnych zamku, mógłby dotrzymać jej placu, a nawet ją pokonać, lecz gdyby tylko znalazła się wewnątrz, był zdany wyłącznie na siebie. Nie chciał zdradzać Sharissie, co jest mu wiadomo na temat czarodziejki, bo bał się o jej życie. Z doświadczenia wiedział, że Melenea nie zawahałaby się przed zabiciem ich obojga. W takim stanie rzeczy skrzydlaty zwierz mógł tylko czekać i nie tracić nadziei. Wina leżała po stronie Dru i nawet on musiał to przyznać. Nie chcąc wtajemniczać córki w swoje dawne romanse, zakazał famulusowi wspominania o takich osobach, jak piękna, ale groźna czarodziejka. I teraz to polecenie miało przyczynić się do ich zguby. Sirvak zasyczał, wyrażając nie tyle swój stosunek do stojącej przed nim Melenei, ile własną bezsilność. Nie potrafił ochronić swojej podopiecznej! Sharissa, nieświadoma zamętu panującego w głowie zwierzaka, uciszyła go spojrzeniem. - Dość tego! Powiedziałeś, że masz coś, co pomoże nam znaleźć ojca. Co to takiego? Stworzenie przeniosło spojrzenie ze swojej pani na nienawistnego gościa i z powrotem. Jego dziwaczne oblicze zdradzało frustrację. - Sirvak, mówimy o życiu mojego ojca! Famulus niechętnie wyznał: - Kryształy. Wszystkie informacje ssssą w kryształach. Można przewidzieć, kiedy znów się otworzy rozdarcie. Być może. Było jasne, że stworzenie jest niezbyt pewne swego. Sharissa też nie była zbytnio przekonana do tego pomysłu. Melenea obserwowała ich w milczeniu, czekając, jak się zdawało, na dalsze wyjaśnienia. Sharissa przypomniała sobie, że przecież jej przyjaciółka nie wie o eksperymencie ojca, więc wyjaśniła go dokładnie. Szczegółowo opowiedziała o kryształach, które rejestrowały magiczną energię i widoki, żeby Dru mógł przestudiować je w wolnym czasie. Melenea była zafascynowana. - Kochany, wspaniały Dru! Zawsze wiedziałam, że jest błyskotliwym wynalazcą. Ile możliwości oferuje takie rozwiązanie! Zdajesz sobie sprawę, jaką przewagę może zapewnić nad rywalami? Sharissa nigdy nie rozpatrywała tego od tej strony, ale rozumiała, że porównując magiczne wzory Nimth i Smoczego Królestwa, czarnoksiężnik mógłby nauczyć się lepszego wykorzystywania naturalnych mocy. W tej chwili jednakże nie to było najważniejsze. - Sirvak ma rację - powiedziała, zapominając o komentarzu Melenei. - Kryształy mogą doprowadzić nas do następnego rozdarcia, kolejnego ukazania się świata za zasłoną. Mogą nawet wskazać nam w miarę bezpieczne wejście. W oczach czarodziejki zapłonął ogień. Sharissa uznała ten widok za fascynujący i niepokojący zarazem. Nigdy dotąd nie widziała czegoś takiego. Melenea mogła nauczyć ją tylu nowych rzeczy... - Shari, kochanie, być może masz rację! Czyż to nie lepsze od pomysłu Barakasa? Wiesz, byłby wściekły, gdyby się dowiedział. Słowa czarodziejki potwierdziły jej domysły. Wiedziała, że nie może wtajemniczyć Tezerenee w osiągnięcia ojca, niezależnie od tego, jakiej pomocy mogliby jej udzielić w zamian. Była pewna, że razem z Meleneą osiągną cel na własną rękę. - Może pokażesz mi kryształy, skarbie? - Melenea złapała ją za ramiona. Jej zaangażowanie podniosło Sharissę na duchu. W tej chwili Sirvak poderwał głowę i wrzasnął na coś niewidzialnego. - Ostrzeżenie, paaani! Ktoś ssstoi w granicach włości paaana! - Pozwól, niech zobaczę. - Melenea odsunęła się od Sharissy i spojrzała pustym wzrokiem w przestrzeń. Kiedy jej oczy znów się skupiły, uśmiechnęła się wymuszenie. - Tó twój zakapturzony cień. Próbuje znaleźć lukę w obronach Dru. - Gerrod? „Podejrzewają” - pomyślała Sharissa z nagłą paniką. Potem uświadomiła sobie, że to niemożliwe. Nie, Gerrod przybył tu najprawdopodobniej dlatego, że ojciec kazał mu sprowadzić ją z powrotem. Przez chwilę mu współczuła, ale nie na tyle, by się poddać. - Nie zdoła wejść. Ojciec starannie opracował czary ochronne. Melenea zadumała się. - Gdyby chodziło o tego narwańca Reegana, byłabym skłonna ci uwierzyć, ale Gerrod jest bystry... i podstępny. Może przechytrzyć czary. - Nie wtedy, gdy nad całością czuwa Sirvak. - Sharissa odwróciła się do famulusa. - Dopilnuj, żeby nie zdołał wejść. Magiczne stworzenie sprawiało wrażenie zdenerwowanego. Zdawało się, że chce coś powiedzieć, ale w końcu skłoniło głowę na znak posłuszeństwa i wymruczało: - Jak każesz, paaani. - Idź już. Na co czekasz? Famulus z ociąganiem wzbił się w powietrze. Z nieodgadnioną miną zerknął na Meleneę i odleciał. - Dokąd poleciał? - Ma swoją wieżę, z której lubi prowadzić obserwacje. - Lubi? Dziwne, famulus z charakterem! Ach, nieomal zapomniałam! Przecież stworzył go Dru, więc nie powinnam się dziwić. Sharissa uśmiechnęła się, uznając jej słowa za komplement, potem wskazała wyjście na korytarz. - Tędy. Ominiemy żelaznego golema. - Chodźmy. Niech Gerrod dobija się, dopóki nie straci sił. - Melenea chciała się teleportować. Kiedy nic się nie stało, ponowiła próbę. Dopiero wtedy Sharissa przypomniała sobie o wcześniejszych kłopotach, jakie napotkała wraz z ojcem. - Niedaleko stąd było rozdarcie. Jego obecność utrudnia niektóre czary. W końcu uznaliśmy, że łatwiej iść pieszo. Myślę, że ojciec polubił wysiłek fizyczny. - Naprawdę? - Melenea nie była przekonana, ale wreszcie wzruszyła ramionami. - Przez pewien czas to może stanowić miłą odmianę. Dobrze, chodźmy więc, słodka Shari. Sharissa paplała bez chwili przerwy. Wreszcie mogła porozmawiać o rzeczach, o których nie mówiła nawet z ojcem. Melenea okazywała żywe zainteresowanie. Od czasu do czasu zadawała pytania, wtrącała parę słów i słuchała pilnie jej opowieści o matce. - Ojciec mówił, że jestem do niej podobna. Tak wyglądała w czasie, gdy się poznali. Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie, bo przecież wszyscy bez ustanku zmieniają powierzchowność. Nie pamiętam jej. Zginęła w jakimś pojedynku. Taka bezsensowna śmierć. - Sharissa spojrzała na swoją towarzyszkę. - Wiem, że sprawiam wrażenie beztroskiej, ale taka nie jestem. To tylko dlatego, że mama zginęła dawno temu i w zasadzie wcale jej nie znałam. Czarodziejka przyciągnęła ją do siebie. - Rozumiem. Należy uodpornić się na próby, na jakie wystawia nas życie. Uważać wszystko, choćby było ogromnie smutne, za swego rodzaju grę. To jedyny sposób, by zachować chęć do życia po pierwszych czterech czy pięciu stuleciach. Gdy zaczęłam patrzeć na życie w ten sposób, stwierdziłam, że jest o wiele bardziej zgodne z oczekiwaniami. - Gra? - Sharissa miała kłopoty z uznaniem wydarzeń paru ostatnich dni za elementy gry, ale Melenea miała na poparcie swoich słów stulecia doświadczenia. Może gdy będzie po wszystkim - jeżeli to się skończy - spróbuje skorzystać z jej rady. Stanęły przed pracownią Dru. Spróbowały wejść, ale coś nie chciało ich wpuścić. - Nie rozumiem. - Panna Zeree wysunęła się przed swoją towarzyszkę i wyciągnęła rękę. Nie napotkała oporu i weszła do środka. Melenea podniosła rękę i chciała pójść w jej ślady, ale została odepchnięta. Z irytacją skubnęła opadający na policzek kosmyk włosów. - Kolejny środek ostrożności Dru, śliczna Shari - oznajmiła. Jej uśmiech był trochę wymuszony. - Tak mi przykro. - Córka Dru sięgnęła umysłem i zakłóciła czar na tyle, by Melenea mogła wejść do pracowni. - Przyzwyczaiłam się do zabezpieczeń tak bardzo, że czasami o nich zapominam, choć myślę, że to jest nowe. Jest nastrojone tylko na ojca i mnie i podlega zmianom zachodzącym w Nimth. Odkryłam to, zanim... zanim ojciec odszedł i... Melenea znów stała przy niej, nie skąpiąc jakże potrzebnych słów otuchy. Sharissa zastanawiała się, dlaczego czarodziejka od lat nie bywała w ich domu, ale nie śmiała o to zapytać. Uważała ją niemal za siostrę albo nawet matkę i nie chciała zrywać więzi, która się między nimi zrodziła. - Och, kochany Dru! To niewiarygodne! Pocieszycielskie ramiona odsunęły się bezceremonialnie. Melenea szybko przeszła na drugą stronę komnaty, do skupiska magicznych kryształów. Przyglądała się wszystkim razem i każdemu z osobna, komentując szeptem ich układ i kolory. Znała się na kryształach, to było oczywiste. Nadzieja z nową siłą wezbrała w sercu Sharissy; rozumiała wiele z tego, co nauczył ją ojciec, ale z wieloma rzeczami jeszcze nie umiała sobie poradzić. Może Melenea będzie wiedziała, co zrobić. Po paru długich, dręczących minutach czarodziejka powiedziała: - Widmowe krainy... Ukryty świat, jak nazwał go Dru, oddziałuje na Nimth, prawda? Myślę, że bardziej, niż zakładano. Rozumiała! Sharissa skwapliwie pokiwała głową i powiedziała: - Wdziera się w paru miejscach, takich jak wzgórze, a wówczas nie można przewidzieć, jak zadziałają czary. Dlatego ojciec tak długo zwlekał z teleportacją. Melenea pokiwała głową. Sharissa wcześniej zrelacjonowała jej przebieg wydarzeń pod wzgórzem, na nowo przeżywając każdą dręczącą chwilę. Wspominanie sprawiało jej ból, ale Melenea chciała poznać szczegóły wypadku. - Zastanawiam się... - Co? Czarodziejka potrząsnęła głową. - Nic. Tylko tak sobie rozmyślam, skarbie. Sharissa pokazała jej poprawki, które wprowadziła w układzie kryształów. - Tutaj zmieniłam dzieło ojca. Melenea aż sapnęła za zdumienia. - Taki wzór nie powinien się utrzymać. - Ojciec powiedział to samo, ale kiedy przyjrzał się uważniej, zobaczył, że ten drugi świat wdziera się do naszego. Z tego powodu popędziliśmy na wzgórze i... - urwała. - Nie trap się tym więcej. - Melenea z uśmiechem krążyła wokół skupiska kryształów. Uśmiech ten niepodobny był do wcześniejszych. Wyrażał satysfakcję, ogromną satysfakcję. Sharissa zastanowiła się, czy czarodziejka znalazła sposób na uratowanie jej ojca. - Myślę, śliczna Shari, że powinnaś dodać coś tutaj. - Smukły, wytworny palec wskazał sam środek spirali. - I tutaj. - Palec wskazał miejsce pod sufitem. - Jesteś pewna? - W miejscach wskazanych przez Meleneę można było wprowadzić zmiany, ale Sharissa nie potrafiła doszukać się w nich sensu. Promienny uśmiech zgasł. - Oczywiście, Shari! Nie ośmielę się posunąć ani kroku dalej, dopóki nie umieścisz kryształów w tych dwóch punktach. - Zgoda. - Sharissa podeszła do szkatułki, która stała na stole. Znała chroniący ją czar zamykający, gdyż otwierała ją często w przeszłości. Drewnianą skrzynkę zdobiły wymyślne spirale, a na środku wieczka widniało godło Dru Zeree. Ojciec trzymał w niej kryształy używane przy pracy. - Nie... - Chciała powiedzieć Melenei, że nie zna kształtu ani barwy potrzebnych kryształów, ale przeszkodził jej głos, który wdarł się w jej myśli. Był to Sirvak. - Paaani, Tezerenee Gerrod odchodzi. Tak szybko? To do niego nie pasowało. - Jesteś pewien? Odpowiedziała jej cisza, którą uznała za potwierdzenie. Po chwili famulus podjął: - Nie ma go na zewnątrz, paaani. Chroniłem dom najlepiej, jak uznałem za możliwe. Stwierdzenie zabrzmiało nieco dziwnie, ale Sharissa zrozumiała. - Bądź czujny, Sirvaku. Może ponowić próbę. Rób, co trzeba, żeby ochronić zamek. Od ciebie zależy los mojego ojca. - Robią, co trzeba, paaani. Paaani, nie mogą wejść do pracowni paaana. - Wpuszczą ci, gdy będziesz mi potrzebny. W tej chwili byłoby to stratą czasu, Sirvaku, i nie jest konieczne. Jeśli nie będę mogła obejść się bez pomocy, wezwę ojcowe cienioluby. Cienioluby, stworzenia gnieżdżące się w krokwiach pod sufitem pracowni, były pomocnikami Dru, dodatkowymi parami rąk podczas przeprowadzania eksperymentów. - Sssą sssłabe, paaani, a ja... - To wszystko, Sirvaku! - Robię, co trzeba dla paaana i ciebie, paaani - powtórzył Sirvak przed przerwaniem kontaktu. Sharissę zaintrygowały ostatnie słowa... nie, nie słowa, tylko ton Sirvaka. W głosie czarnozłocistego zwierza pobrzmiewał fatalizm. - Shari, kochanie? Kryształy! - Sirvak nawiązał połączenie, Meleneo. Gerrod odstąpił od zamku, zapewne wrócił do władców Tezerenee. - Tak? - Melenea uśmiechnęła się lekko. - Uważaj na niego, Shari. Nie ulega wątpliwości, że jest najbardziej przebiegły z nich wszystkich. Nigdy nie wolno ufać jego słowom i czynom. Słowa czarodziejki potwierdziły zdanie, jakie Sharissa wyrobiła sobie o zakapturzonym Vraadzie. Gerrod był Vraadem i Tezerenee. Czy mogła istnieć gorsza kombinacja? - Kryształy, kochanie. - Melenea szarpnęła kosmyk włosów układający się na policzku. Zdawało się, że z trudem hamuje narastające podniecenie. Sharissa uznała zachowanie przyjaciółki za oznakę bliskiego powodzenia. Tym szybciej musiała wiedzieć, które kryształy będą jej potrzebne. - Które mam wybrać? - Wszystko jedno. Sharissa poderwała głowę i spojrzała na swoją towarzyszkę. - A rozmiar i kolor? Nie można umieścić byle czego! Możesz zniszczyć pracę ojca i już nigdy go nie znajdziemy! Wyniosła czarodziejka paroma krokami pokonała dzielącą je przestrzeń i złapała Sharissę za ramiona. Mocniej, niż Sharissa by sobie życzyła. - Shari, kochane maleństwo, znam się na kryształach. Nie martw się. Masz. - Melenea wyjęła ze szkatułki dwa największe kryształy, niebieski i bezbarwny. - Nie ma powodu do obaw. Te będą pasować doskonale. Zaniepokojona tym beztroskim wyborem Sharissa patrzyła, jak czarodziejka odwraca się do jaskrawo oświetlonego skupiska i niedbałym ruchem rzuca dwa nowe kryształy. Błękitny natychmiast wzleciał pod sam sufit. Przejrzysty w tym czasie przedzierał się między innymi kamieniami, stawiającymi opór z niemalże ludzką determinacją. Sharissa śledziła pchany wolą Melenei kryształ, który wreszcie zajął miejsce w strukturze jednej spirali. Wcześniej, gdy samodzielnie wprowadziła zmiany, ojciec po uważnym zbadaniu rezultatu pochwalił jej decyzję. Teraz przez dłuższy czas wpatrywała się w spiralę i nijak nie mogła zrozumieć, czemu miałoby służyć dodanie dwóch nowych kryształów. Gdy powiedziała o tym Melenei, ta obdarzyła ją współczującym uśmiechem. - Z czasem wszystko stanie się jasne. Obiecuję. A teraz jeszcze jedna sprawa. Chciałabym, żebyś usunęła kryształy zawierające informacje o miejscu, w którym zniknął biedny Dru. To było dość łatwe. Szczęśliwa, że może aktywnie uczestniczyć w ratowaniu ojca - i zadowolona, że tym razem rozumie, co robi - Sharissa stanęła przy Melenei. Umiejętnie wezwała wskazane magiczne klejnoty i z uśmiechem patrzyła, jak wyrywają się z układu i płyną do jej wyciągniętej ręki. Wyjęła zamienniki ze szkatułki. Nowe kryształy płynnie wpasowały się w wolne miejsca. Przyjaciółka pochwaliła jej wprawę. - Jesteś cudownie zwinna, słodka Shari! Gdybym miała córkę, nie mogłabym być bardziej dumna. Dru tak dobrze cię wychował. Sharissa spłoniła się pod wpływem tego gradu komplementów. Dotychczas słyszała tylko pochwały z ust ojca. - Teraz - mówiła Melenea, wyciągając gładką, bladą dłoń - daj mi kryształy i możemy ruszać w drogę. - W drogę? - Sharissa niemal upuściła klejnoty. - Dokąd? Biorąc dziewczynę za rękę, czarodziejka odparła: - Najlepiej będzie zrobić to w mojej pracowni, skarbie. Znam sposoby, o których, nie wątpię, nie wie nawet Dru... Poza tym tam będzie bezpieczniej, gdyby rozgniewany Barakas przysłał Gerroda z orszakiem niezliczonych krewniaków. Rozumiesz, o czym mówię? Sharissa rozumiała. Nikt nie wiedział, że Melenea jej pomaga. Tezerenee rzucą się na zamek jej ojca, tracąc czas, podczas gdy one będą zgłębiać tajemnice kryształów. To miało sens i po raz kolejny podziękowała losowi za zesłanie troskliwej i zapobiegliwej przyjaciółki. - Będą też potrzebne notatki ojca. Są w jego prywatnych komnatach, zaraz je przyniosę. - Doskonale. W tym czasie ja skorzystam z okazji i rozejrzę się po pracowni. Sprawdzę, czy nie ma tu jeszcze czegoś, co mogłoby przysłużyć się naszemu celowi. - Melenea ścisnęła mocno rękę Sharissy. - Niebawem zobaczysz Dru! Sharissa wybiegła z pokoju, pragnąc jak najszybciej zabrać notatki i wrócić. Przejęta myślą o rychłym spotkaniu z ojcem, nie zauważyła cienia, który różnił się od innych. - Sharissa. Potknęła się i wsparła o ścianę, nie wierząc własnym uszom. Omiotła wzrokiem korytarz za plecami, wreszcie dostrzegając cień, który nie był cieniem. Miała nadzieję, że to, na co patrzy, jest tylko wytworem jej spanikowanej wyobraźni. - Gerrod! - Sharisso Zeree, wysłuchaj mnie! Sirvak mówi, że... „Sirvak!” Czyżby famulus ją zdradził? To niemożliwe... chyba że Gerrod, przebiegły, jak mówiła Melenea, zapanował nad umysłem stworzenia i uczynił je swoim niewolnikiem. - Nie zbliżaj się, Tezerenee! - Głuptas z ciebie! Ojciec chronił cię nazbyt dobrze. Nie masz pojęcia, jaki charakter mają Vraadowie. Gdybyś tylko... Sharissa wykorzystała gadatliwość niespodziewanego przybysza, wyminęła go i biegiem zawróciła do pracowni ojca. Gerrod dał się zaskoczyć; zapewne uważał ją za słabe, rozhisteryzowane dziecko i nie spodziewał się takiej śmiałej, wcale nie magicznej akcji. Miał jednak wyjątkowy refleks, więc wymknęła mu się w ostatniej chwili. - Sharissa! Nie! Wracaj! Porozmawiaj z Sirvakiem! Nie poświęciła uwagi słowom zakapturzonego Vraada, bo wiedziała, że famulus stał się bezmyślnym wyrazicielem jego woli. Osądziła, że jej jedyną nadzieją jest Melenea i ucieczka z zamku. Gdy dobiegała do drzwi, za którymi Gerrod nie mógłby jej dosięgnąć, poczuła mrowienie w otaczającym ją powietrzu. Tezerenee rzucał czar. Nie dbając, gdzie wyląduje, Sharissa wskoczyła do pokoju. - Meleneo... - Shari, zdejmij ze mnie to robactwo! Wokół czarodziejki unosiła się chmara cieniolubów, nie większych od łat ciemności. Rój przesuwał się z jednej strony na drugą, gdy próbowała się bronić. Parę plam na podłodze mówiło o losie tych, które wpadły w jej ręce. Sharissa bez trudu wytłumaczyła sobie ich zachowanie. Za pośrednictwem Sirvaka Gerrod uzyskał kontrolę nad cieniolubami. Zamek już nie był bezpiecznym miejscem; Tezerenee zagrażał nawet tej komnacie, do której biegła z nadzieją, że tutaj w końcu będzie mogła spokojnie zebrać myśli. - Sharissa! - Gerrod stanął w drzwiach, bezskutecznie napierając na niewidzialną barierę. Sharissa nie miała pojęcia, jak długo wytrzyma zabezpieczenie. Starając się nie myśleć o zagrożeniu, odwróciła się w stronę przyjaciółki. Czarne jak heban stworzenia pierzchły, posłuszne jej woli, choć uczyniły to z wyraźną niechęcią. Młoda czarodziejka nie poświęciła im jednej myśli. Podbiegła do Melenei, chcąc zobaczyć, czy przyjaciółka nie została ranna. Parę draśnięć szpeciło skórę bladą jak kość słoniowa, ale Melenea nie baczyła na obrażenia. Mocno złapała Sharissę za rękę i przyciągnęła do siebie. - Idziemy! Trzymaj się mnie! - Zeree! Nie wierz... Sharissa nie usłyszała dalszych słów Gerroda, gdyż zamek zniknął i nagle znalazła się w posiadłości Melenei. - Klęskaklęskaklęskaklęska... Gerrod walczył z paniką, która siała spustoszenie w umyśle Sirvaka - zwierzakowi puściły nerwy w chwili, gdy Melenea zabrała jego panią. Wreszcie udało mu się doprowadzić go do stanu względnej przytomności, ale sam z trudem tłumił lęk o pannę Zeree. Nie przepadał za nią, lecz jego zdaniem nikt nie zasługiwał na „opiekę” czarodziejki... może z wyjątkiem Reegana, który z pewnością byłby zachwycony. - Sirvak, wysłuchaj mnie! Udało mu się przekonać famulusa, że przymierze z nim niesie największą nadzieję. Sirvak nie czynił wstrętów głównie dlatego, że znał wielmożną Meleneę. Była to kwestia typu „wróg mojego wroga...” Niezależnie od powodów sojuszu, obaj liczyli na przydybanie Sharissy w czasie, gdy skłonna będzie ich wysłuchać. Gerrod był rozgoryczony porażką, gdyż wynikała ona wyłącznie z jego winy. Przypomniały mu się słowa ojca i zastanawiał się, czy przypadkiem Barakas nie wygarnął mu prawdy. W gruncie rzeczy nie miało to znaczenia. Nie wykonał zadania i nie mógł wracać do domu z pustymi rękami. Jego jedyną szansą stała się hipotetyczna droga Dru Zeree do ukrytego świata. Kiedy władca Tezerenee dał do zrozumienia, że go nie zabierze, wcale nie żartował. - Klęska... Famulus był dużo spokojniejszy, ale nie na wiele mógł się przydać. Obmyślenie planu spadło na barki Gerroda. Wprawdzie nie mógł wejść do pracowni, ale przez krótki czas podpatrywał kobiety. Sharissa wspomniała o wcześniejszych pracach Dru nad widokami i siłami wiążącymi oba światy. Może w rym kryło się rozwiązanie. - Sirvak! Gerrod traktował famulusa tak, jak wężosmoki w siedzibie klanu. Skrzydlate stworzenie zareagowało jak na wezwanie własnego pana. - Posłuchaj uważnie - zaczął - może zdołamy uratować twojego pana i panią... nie wspominając o mnie - dodał po namyśle. Nie miał innego wyboru. - Oto, co musimy zrobić... IX Dru ocknął się o świcie. Nawet nie wiedział, kiedy stracił przytomność. Ostatnim, co pamiętał, było nagłe lądowanie ptakoludów, które otoczyły go szczelnym kręgiem. Próbował coś zrobić, ale poruszał się w zwolnionym tempie i było za późno na jakiekolwiek działanie. Potem zemdlał. Naprężył więzy. Wcześniej próba posłużenia się czarami zaowocowała najpierw łomotem w głowie, a potem przeraźliwym brzęczeniem, które ucichło dopiero po paru minutach. Dru zrezygnował po drugiej próbie i pogodził się z losem. Skoro ucieczka z niewoli nie wchodziła w rachubę, postanowił zaspokoić wiecznie nienasyconą ciekawość. W blasku porannego słońca przyjrzał się brunatnym przeciwnikom i osądził, że prawie wszyscy są samcami. Żaden osobnik nie miał widocznych cech płciowych, ale cztery były niższe i smuklejsze od pozostałych. Nie mając innych przesłanek, założył, że to samice. Jeśli miał rację, ptakoludy były wielkimi zwolennikami równouprawnienia, bo cztery mniejsze pracowały na równi z innymi i tratowano je z takim samym szacunkiem. Skrzydlaci byli nieco lepiej zaznajomieni z tą okolicą, o czym świadczyły ich nerwowe ruchy i nieustanna czujność, ale wokół rozciągały się nieznane krainy. Poza tym z pewnością o wiele lepiej czuli się wśród drzew, górskich zboczy i, oczywiście, w przestworzach. Na opuszczone miasto patrzyli z podziwem, lecz również z lękiem, choć emocje starali się skrywać pod maską arogancji godnej samego Barakasa. Dru spróbował ich zagadnąć, ale jedynie oberwał po twarzy i usłyszał niezrozumiałe skrzeczenie. Z ich gestów wynikało, że mogliby się z nim porozumieć, lecz zastanawiali się, czy jest to konieczne. W końcu postanowili powlec go z sobą. Dru rozmyślał o bestii, przed którą go uratowali. Sądząc z ich reakcji, jej śmierć była powodem do świętowania., Jak uśmiercenie odwiecznego wroga” - pomyślał. Nie byłby zaskoczony, gdyby te dwie okropne rasy toczyły wojnę. Niewiele o nich wiedział, lecz wydawało się, że żadna nie jest lepsza od jego ziomków, a wśród Vraadow przelewanie krwi zaliczało się do ulubionych sposobów spędzania czasu. Nie ulegało wątpliwości, że skrzydlaci zabili także tę wcześniej znalezioną istotę, która, jak założył, była przedstawicielem odkrytych przez Barakasa elfów. Pogrążony w zadumie, na chwilę zapomniał o swoim nieciekawym położeniu. Najbardziej interesowało go, dlaczego jego pancerny napastnik i przedstawiciele dwóch innych ras przybyli w to miejsce. Czego szukali? Z konieczności musiał ograniczyć się do czystych spekulacji, ale był całkiem pewien, że jest na właściwej drodze. W miarę, jak zbliżali się do celu - celu ptakołudów i z braku innego wyboru również jego - Dru coraz częściej myślał o Mroku. Szybko przepędził z głowy fantastyczny pomysł, że to skrzydlaci spowodowali apatię jego towarzysza; z pewnością nie zostawiliby takiego zagrożenia na swoich tyłach. Nie byli też odpowiedzialni za dziwne zachowanie jego konia. Nie poświęcili mu najmniejszej uwagi. Widocznie konie występowały tutaj pospolicie i widok jednego włóczącego się samopas w sąsiedztwie starożytnego miasta nie był niczym niezwykłym. Wierzchowiec oddalił się w czasie omdlenia swego właściciela. Jego szlak biegł na północ, ale nie mogąc prześledzić tropu, Dru nic więcej nie mógł powiedzieć. Z bliska ruiny wyglądały jeszcze bardziej imponująco. Zewnętrzne mury, gdzieniegdzie zachowane w nienaruszonym stanie, sięgały na wysokość pięciokrotnie przewyższającą wzrost czarnoksiężnika. Baszty - te, które się nie zawaliły - były znacznie wyższe i porównywalne z dziełami Vraadow. Przetrwało niewiele napisów czy ozdób; wytarły je wichry i deszcze tysiącleci. Miasto było niewiarygodnie stare. Prawdopodobnie leżało w gruzach już w czasach, gdy pojawiła się rasa Vraadow. Oddział zatrzymał się niedaleko bramy miejskiej. Wyglądało na to, że skrzydlaci przygotowują się psychicznie do wejścia w ruiny. Gdy ruszyli, tylko Dru poczuł drżenie ziemi, lecz będąc przyzwyczajony do nieustannych wstrząsów Nimth, ledwo zwrócił na nie uwagę. Ziemia rozstąpiła się i wielkie, szponiaste łapy sięgnęły po idących. Dru odskoczył jak oparzony, w jednaj chwili rozpoznając atakujące ich stworzenia. Potwór, który próbował go zabić, nie był sam, choć ptakoludy dopiero teraz mogły się o tym przekonać. Dru przeklął ich brak przezorności, umykając przed drugą łapą, która wyłoniła się z ziemi przy jego prawej nodze. Skrzydlaci powinni dokładniej sprawdzić teren; założył, że wiedzieli dość, by to zrobić. Niestety, jak paru jego dawnych rywali, byli chorobliwie zadufani w sobie, sądząc, że panują nad sytuacją. Teraz sytuacja groziła zapanowaniem nad nimi. Jeden z wyższych ptakoludów wrzasnął z bólu i zapadł się pod ziemię, choć szczelina o poszarpanych skrajach była zbyt mała, żeby go pomieścić. Dru z przerażeniem i grozą patrzył, jak skrzydlata postać przemienia się w bezkształtną masę splątanych kończyn i krwi, która powoli, strasznie powoli wsiąkała w glebę. Zdwoił wysiłki, by umknąć wyciągających się po niego pazurów. Żałował, że nie może zrobić tego, co poniewczasie robili skrzydlaci: wzbić się w niebo. Z czternastu ptakoludów wszystkim poza tym jednym pechowcem udało się umknąć. Paru już w locie sięgnęło do medalionów. Okazało się, że w powietrzu wcale nie jest bezpieczniej. Spod ziemi zaczął wyłazić, rycząc wyzywająco, potwór o długim pysku. Jeszcze nie wygramolił się na powierzchnię, gdy w stronę skrzydlatych poszybowała włócznia. Rzut był celny i drugi ptakolud pożegnał się z życiem, upadając na ziemię nie dalej niż o dwa kroki od bezbronnego Vraada. Włócznia przebiła piersi ofiary na wylot i sterczała jak drzewce proporca. Skrzydlaci wreszcie przeszli do kontrataku. Dru zesztywniał, spodziewając się paskudnego czaru mumifikacji, który miał już okazję oglądać. Stało się coś innego. Gdy tylko potwór wygramolił się z ziemi, wokół niego utworzyła się mgła. Zdumiony czarnoksiężnik zmarszczył czoło. Zamierzona ofiara zahukała pogardliwie i machnęła łapą, żeby rozproszyć opary. Mgła jednak nie zniknęła, tylko zgęstniała i to tak szybko, że w przeciągu paru oddechów mieszkaniec wnętrza ziemi zniknął za jej zasłoną. Po paru kolejnych oddechach wiatr, który dotąd bezskutecznie bił w mgłę, przepędził magiczne opary. Po wielkim potworze nie został ślad. Jakby wcale nie istniał. O jego obecności świadczyła tylko dziura w miejscu, gdzie wygrzebał się na powierzchnię. Kolejna skrzydlata istota padła ofiarą celnie rzuconej włóczni, ale na tym skończyło się szczęście napastników. Dwóch, którzy wyszli spod ziemi, spotkał ten sam los, co pierwszego; czwarty rozlał się w obrzydliwie cuchnącą breję parę kroków przed Dru. Potyczka dobiegła końca. Albo skrzydlaci zabili wszystkich przeciwników, albo mieszkańcy podziemi zrezygnowali z ataku. Ocalałe stworzenia opadły w parach na ziemię, by zająć się poległymi. Dwa oddzieliły się od reszty i złapały czarnoksiężnika pod ręce. Uniosły go wysoko w powietrze, zanim zdążył nabrać tchu, by zaprotestować. W towarzystwie trzeciego poszybowały do miasta, przelatując nad zrujnowaną bramą. Dru został bezceremonialnie rzucony na niegdyś porządnie utrzymaną ulicę, obecnie będącą rumowiskiem gładkich, spękanych płyt. Vraad miał dość takiego traktowania, miał dość krępujących go więzów i bezradnego patrzenia śmierci w oczy. Odwrócił się do skrzydlatych i, niemal prosząc się o kolejne lanie, wrzasnął: - Słuchajcie! Nie wiem, czego szukacie, ale powiedzcie mi, może zdołam wam pomóc! Przynajmniej bądźcie uprzejmi ze mną porozmawiać! Może wiem coś, czego wy nie wiecie. Żądam, żebyście mnie wysłuchali! Wątpił, czy wie coś, co mogłoby być dla nich ważne, lecz nie zamierzał się z tym zdradzać. Ptakoludy przekrzywiły głowy i spojrżały na niego jednym okiem. Przeszyty ich nieruchomym spojrzeniem Dru niecierpliwie przestąpił z nogi na nogę. Bez ostrzeżenia, z prędkością, która zaparła mu dech w piersiach, dwa ptakoludy przybliżyły się i złapały go pod ręce. Niepewny, co zamierzają zrobić, zaczął się z nimi szamotać. Były tak silne, że równie dobrze mógłby być oseskiem próbującym pokonać wściekłego wilka. Trzeci, gdy tylko się upewnił, że jeniec jest unieruchomiony, podszedł powoli, zatrzymał się o wyciągnięcie ręki i spojrzał wyniośle. Opatrzona szponami ręka śmignęła w powietrzu tak szybko, że Vraad nie zdążył się przestraszyć. Przywódca sięgnął do jego głowy i przycisnął smukłą dłoń do czoła. Otoczenie uległo zmianie. Zamiast ruin niegdyś dumnego miasta Dru zobaczył mroczną, niepokojącą scenerię. Skądś wiedział, że to jaskinia w jednym z łańcuchów górskich... za wielkim morzem? Tak, to prawda. W świecie za zasłoną, do którego przyniósł go Mrok, istniał nie tylko ten kontynent. Miał więc rację, zakładając, że ptakoludy są tutaj obce. Miały za sobą długą, znojną podróż i, zanim dotarły do wybrzeży tego lądu, ich liczba zmniejszyła się o jedną trzecią. Dru dowiedział się tego wszystkiego z doznań i obrazów przemykających przez jego głowę. Widok stał się bardziej wyrazisty i Dru zobaczył, że grota jest ogromną komnatą, niegdyś pełniącą rolę sali tronowej lub świątyni. Oświetlało ją przyćmione światło padające z niewidocznego źródła. W sali stały dziwaczne kamienne posągi, które zdawały się żyć własnym życiem. Tylko niektóre wyobrażały ludzi. Kunszt, z jakim je wykonano, świadczył o talencie pradawnych mistrzów. Vraad doszukał się czegoś znajomego w wysokich posągach i w samej komnacie, czegoś kojarzącego się ze zrujnowanym miastem, jak gdyby mimo dzielącej je przestrzeni miasto i jaskinia były dziełem tej samej rasy. - A więc o to chodzi, prawda? - rzekł do skrzydlatego przywódcy, choć w tej chwili go nie widział. - Znaleźliście jaskinię i dotarliście tutaj śladami jej twórców. Wrażenie, które go przeniknęło, w jakiś sposób wskazywało na przytaknięcie. Dru nie starał się zrozumieć procesu interpretacji doznań, ponieważ zajęłoby to zbyt dużo czasu. Wiedział tylko, że wysnuł słuszny wniosek, gdyż skrzydlate stworzenie przyznało mu rację. Dru patrzył, jak postać, w której poznał siebie, przeszukuje miasto razem z... Sheeka? Nazwa znów się powtórzyła, Sheeka, ale jakby nie pasowała. Poszukiwacze... tak, zadecydował czarnoksiężnik, oni byli Poszukiwaczami. Nazwa brzmiała sensownie, podobnie jak w przypadku imienia Mroku, i bardziej mu odpowiadała. Poszukiwacze znaleźli w jaskini coś, co skłoniło ich do przedsięwzięcia podróży na drugi kontynent (przywódca Poszukiwaczy starannie zataił przed nim charakter znaleziska). Na nieszczęście w to samo miejsce ściągnęli również ich zaciekli rywale, kopacze ziemi. Dru był ciekaw, jak się nazywają, ale skrzydlaty opisywał ich tylko za pomocą obraźliwych symboli, z których żaden nie przemawiał do jego wyobraźni. Dowiedział się, że ta druga rasa jest starsza od Poszukiwaczy i że jej moc słabnie, choć nie dość szybko, by ptakoludy nie miały z nimi problemów. Dru liczył się z tym, że informacje dotyczące pancernych olbrzymów mogą być wypaczone przez pychę przywódcy, ale póki co, wziął je za dobrą monetę. Obraz zmienił się niespodziewanie. Vraad ujrzał rozległe siedlisko, będące połączeniem wytworów rąk i umysłów z dziełami natury. Świat Poszukiwaczy zafascynował go bardziej niż powód ich przybycia do tej części świata. Skrzydlaci wkomponowali swoje kwatery mieszkalne między drzewa i wzgórza w sposób tak wysublimowany, że żaden Vraad nie zrobiłby tego lepiej. Ptakoludy były po części stworzeniami naziemnymi, więc nic dziwnego, że ich budowle przypominały siedziby Vraadow. Podobne kolonie pokrywały większą część tamtego lądu, pozwalając rasie rozmnażać się bez niszczenia przyrody. Wspominając los własnego świata, Dru pozazdrościł Poszukiwaczom tego daru współistnienia z naturą. Przywódca zdjął rękę z jego czoła. Dru zyskał jeszcze potwierdzenie następnego domysłu: wyższe osobniki rzeczywiście były samcami. Choć próby odczytania bardziej subtelnych min ptakoludów w najlepszym wypadku sprowadzały się do zgadywanki, czarnoksiężnik dostrzegł na twarzy przywódcy coś, co wyglądało na pogardę i zdumienie. Wtedy po raz pierwszy przyszło mu na myśl, że unikalna metoda komunikacji Poszukiwaczy może działać w obie strony. Nieświadomie zdradził im informacje o swoim pochodzeniu, łącznie z najważniejszym faktem, że nie jest mieszkańcem tego świata! Poszukiwacze nie potrzebowali fizycznego kontaktu, żeby porozumieć się między sobą, ponieważ w oczach tych, który go trzymali, też pojawiła się odraza. Dni wiedział, że rozmyślają o Nimth i żałosnym stanie niegdyś wspaniałego świata. Domyślał się, co myślą o nim, jednym ze sprawców katastrofalnych zniszczeń. Później nie był już przesłuchiwany, co trochę go zaskoczyło. Najwyraźniej skrzydlaci uważali, że przedmiot ich poszukiwań jest dużo ważniejszy od przedstawiciela dekadenckiej rasy z innego świata. Kiedy pozostali członkowie oddziału przefrunęli nad murami i wylądowali, tym razem uważnie przyglądając się ziemi pod nogami, przywódca nie dał im czasu na zastanowienie się nad tym, co wydobył z umysłu jeńca. Na podstawie zmiany, jaka zaszła w oczach podwładnych Dru domyślił się, że przywódca podzielił się z nimi informacjami. Wcześniej ich spojrzenia wyrażały tylko pogardę dla kogoś, kto nie należy do ich,Jepszej” rasy; teraz wyniosłość nacechowana była bezbrzeżną odrazą, jaką Vraadowie rezerwowali dla wyjątkowych zwyrodnialców. Oddział ruszył głębiej w ruiny miasta. Dru szedł w środku, trzymany pod ręce przez dwóch strażników. Od czasu do czasu jeden z Poszukiwaczy wzbijał się na parę minut w powietrze, by z lotu ptaka lustrować otoczenie. Stopniowo skręcali ku wschodowi, gdzie wznosiły się największe budowle. Były tak wielkie, że z łatwością mogłyby pomieścić parę tysięcy Vraadow, czyli całą rasę czarnoksiężników. Zbliżało się południe, gdy trafili na spękany i zasłany gruzem plac przed wielkim gmachem, który skrzydlaci uznali za cel swojej wędrówki. Dru zastanowił się przelotnie, co się dzieje z Mrokiem - jeżeli coś się działo. Miał nadzieję, że jego przemiana dobiegnie końca, zanim Poszukiwacze znajdą swój łup i dojdą do wniosku, że jeniec nie jest im do niczego potrzebny. Jeden z ptakoludów zaskrzeczał i pochylił się, żeby wydobyć coś z rumowiska. Wieża stojąca przy placu zawaliła się i gruz rozsypał się po otwartej przestrzeni placu, utrudniając przejście. Wśród zwałów zauważył resztki posągów, które niegdyś stały przed gmachem. Między płytami ziały zdradliwe szczeliny, stanowiące jedno z możliwych niebezpieczeństw. Dru był pewien, że Poszukiwacza nie zainteresował fragment rozkruszonej rzeźby. To byłoby zbyt proste. Po chwili okazało się, że ptakolud znalazł zdobioną dziwnymi symbolami skórzaną sakiewkę. Dru nie zdołał przyjrzeć się jej dokładnie, ale uznał, że pasuje do stroju martwego elfa - jeżeli to rzeczywiście był elf. Prawdopodobne miał rację. Poszukiwacze okazywali wyraźne zdenerwowanie. Dru miotał się między rozbudzoną na nowo nadzieją a narastającym strachem. Ten trzeci gatunek istot mógł go uratować, pod warunkiem, że przeżyje ewentualne starcie i że zwycięzcy okażą się bardziej przyjaźni od skrzydlatych. W tej chwili gotów był postawić na obcych. Po znalezieniu sakiewki Poszukiwacze zmienili taktykę. Już stracili trzech towarzyszy - nie wspominając o tych, którzy zginęli w trakcie przeprawy przez morze - i nie mogli sobie pozwolić na dalsze uszczuplenie oddziału. Z tego powodu Dru, dotąd idący w środku, nagle znalazł się z przodu. Szedł w odległości pozwalającej na łatwe powalenie, gdyby spróbował ucieczki, i pełnił rolę przymusowego zwiadowcy. Poszukiwacze trzymali w rękach wiszące na piersiach medaliony. Rozglądali się ptasim sposobem - jednym okiem spoglądając przed siebie, a drugim omiatając otaczające ich rumowisko. Czujnie wypatrywali potencjalnej zasadzki. Nic się nie stało. Dru bezpiecznie dotarł do gmachu i odwrócił się, nie wiedząc, czy ma wejść na schody. Bezgłośna odpowiedź dowódcy zatrzymała go na miejscu. Poszukiwacze zgromadzili się na stopniach. Czarnoksiężnik znów znalazł się pod czujnym obstrzałem spojrzeń dwóch z nich, zapewne tych samych, którzy pilnowali go wcześniej. Nadal miał kłopoty z odróżnianiem skrzydlatych; po nawiązaniu mentalnego kontaktu umiał zidentyfikować tylko przywódcę. Po chwili milczącej debaty, której przebiegu Vraad mógł się tylko domyślać, pchnięto go w górę schodów. Choć stopnie zachowały się we względnie nienaruszonym stanie, nie brakowało miejsc, które potrzebowały tylko lekkiej zachęty, żeby się zarwać. Tak też się stało parę razy, więc wspinaczka trwała dwa razy dłużej, niż powinna. Vraadowi brakowało tchu, gdy wreszcie stanęli na szczycie. Silne ramiona odciągnęły go od drzwi budowli. Dru zwymyślał ptakoluda, który niemalże zrzucił go ze schodów. - Co teraz? - burknął bardziej do siebie niż do skrzydlatego, który go sponiewierał. Poszukiwacz, a raczej Poszukiwaczka, wysunęła się przed niego i kopnęła pordzewiałe szczątki niegdyś imponujących podwoi. Płyty rozpadły się z trzaskiem, który zawibrował nie tylko w uszach Dru, ale odbił się echem po całej budowli. Wzbił się pył, tworząc miniaturową burzę. Kiedy osiadł, Poszukiwacze pchnęli jeńca w stronę wejścia. Poszukiwaczka stanęła z boku, podczas gdy Dru przestępował próg, zastanawiając się, co go za nim czeka. Vraadowie zastawiliby niezliczone śmiercionośne pułapki, które nawet tysiące lat po ich śmierci czekałyby na intruzów. Jak na swój wiek ruiny były w doskonałym stanie i podobnie mogło być z pułapkami. Obawy wysokiego Vraada pogłębiły się, gdy zrozumiał, że skrzydlaci traktują go jak ofiarne jagnię. Jak się okazało, budowniczowie tego gmachu nie mieli charakteru Vraadow, gdyż nic go nie powaliło, żaden starożytny czar nie odarł go ze skóry, metalowy grot nie przebił mu piersi. Budowla, a przynajmniej wielka sień, wydawała się bezpieczna. Dru chciał odetchnąć z ulgą, ale nie zdążył, ponieważ skrzydlaci pchnęli go dalej, pragnąc zbadać wnętrze. Gdy wszedł do pierwszej sali, mrocznego pomieszczenia bez okien, zobaczył wlepione w siebie smocze oczy i paszczę rozdziawioną tak szeroko, że mogłaby połknąć cały oddział. Zmartwiał, przekonany, że w końcu stanął twarzą w twarz z jednym ze smoków władcy Tezerenee. Dopiero gdy któryś z Poszukiwaczy „wezwał” światło, zrozumiał, że ma przed sobą kamienne wyobrażenie ogromnego stworzenia. Nikt go nie ponaglał; skrzydlaci byli równie oszołomieni widokiem. W porównaniu ze smokami z jego świata, wielkimi, niezdarnymi bestiami, które służyły klanowi Tezerenee za wierzchowce, ten zdawał się być prawdziwym monarchą. Nieznany artysta przedstawił go ze złożonymi skrzydłami, zapewne chcąc uniknąć kłopotów z równowagą posągu, ale mimo to w oczach Vraada smok prezentował się jako największy i najbardziej majestatyczny przedstawiciel gatunku. Ten kolos dysponował siłą i inteligencją. Intencje rzeźbiarza nie budziły wątpliwości: posąg wyobrażał władcę, z którym mogli mierzyć się jedynie najsilniejsi, najbardziej przebiegli przeciwnicy. Znów nasunęło się pytanie, co stało się z rasą, która tutaj kiedyś panowała? W szeregach Poszukiwaczy narosło podniecenie; poznali rząd przedmiotów ustawionych na podeście przed kolosalnym posągiem. Dru zauważył je dopiero teraz, gdyż wbrew jego woli stale przyciągały go oczy giganta. Podest wyglądał jak wystawa. Mimo upływu niezliczonych lat maleńkie posążki nadal stały jeden obok drugiego. Dru nie był tym zdziwiony, gdyż całe miasto, choć legło w gruzach, było wyjątkowo dobrze zachowane. Prócz smoka i statuetek, które wydawały się dziwnie znajome, w sali nie było nic więcej, lecz nie sprawiała ona wrażenia pustej. Ściany, podłogę, nawet zakrzywiony strop pokrywały fantastyczne malowidła. Przedstawiały światy i rasy, większość z których Dru po raz pierwszy widział na oczy. Wśród wyobrażonych istot rozpoznał Poszukiwacza i jego opancerzonego wroga. Osądził, że jedna z postaci reprezentuje elfy, a inna przypomina jego rasę - Vraadow. „Co to za miejsce?” Tylko on poświęcał uwagę przedstawicielom niezliczonych ras. Poszukiwacze byli zainteresowani figurkami, piszczeli jak podekscytowane dzieci... jak Sharissa. Dru zastanowił się, czy jest bezpieczna. Jeśli przebywa w zamku, to Sirvak ma nad nią pieczę. Ale dobrze znał swoją córkę i wiedział, że nie usiedzi w jednym miejscu, bezczynnie czekając na jego powrót. Będzie chciała dowiedzieć się, co go spotkało. Zmartwił się, gdyż łatwo mogła przyciągnąć uwagę któregoś z rywali, a zwłaszcza Tezerenee. Być może Tezerenee docenią jego pracę i zrozumieją, że dzięki niej mają szansę uciec z umierającego Nimth, lecz równie dobrze Barakas może zniszczyć jego dokonania, by w ten sposób zachować przewagę nad „wspólnikiem”. Był na to dostatecznie szalony. Dru usłyszał trzask i odwrócił się, żeby sprawdzić, co się dzieje. Czterej skrzydlaci, łącznie w przywódcą, oglądali posążki. Pilność, z jaką badali najdrobniejsze szczegóły, wymownie świadczyła o ich zainteresowaniu. Nagle coś ich rozwścieczyło. Przywódca złapał figurkę i rzucił ją w posąg smoczego władcy (tak Dru zwał w myślach kolosa). Statuetka rozbiła się, siejąc gradem odłamków po sali, ale posąg nie doznał szwanku. Czarnoksiężnik w milczeniu przyglądał się tej scenie. Rozczarowani badacze zostawili figurki w spokoju i wrócili do pozostałych. Przywódca z rozgoryczoną i gniewną miną wskazał wyjście i dał znak, że Dru ma ich wyprowadzić. Vraad jeszcze raz rzucił okiem na majestatyczny posąg i znów odniósł wrażenie, że smok odpowiedział mu spojrzeniem. Przywódca Poszukiwaczy stracił cierpliwość i machnął szponiastą ręką. Dru zatoczył się, czując smak krwi na języku, i runąłby na ziemię, gdyby nie dwaj strażnicy. Podtrzymywali go, póki nie doszedł do siebie, a wtedy pchnęli do przodu i ruszyli parę kroków za nim. Po wyjściu z pierwszej sali zwiedzili tuzin następnych, o wiele mniej interesujących. W niektórych piętrzyły się zwały zaprawy i kamieni z zarwanych stropów, a w innych, choć zachowały się w lepszym stanie, zalegały tylko grube warstwy kurzu. Jeśli były miejscem ostatniego spoczynku tutejszych mieszkańców, to nawet szkielety rozpadły się w proch. Nie napotkali śladów innych intruzów, choć niewykluczone, że ktoś tu zaglądał. Wypatrzenie czegokolwiek wśród stert gruzu, przez które się przedzierali, było po prostu niemożliwe. Dru cierpiał, bo mając związane ręce, nie mógł się podpierać i ilekroć się potknął, nieuchronnie padał na twarz. Skrzydlaci patrzyli pod nogi i często nie mogli go podtrzymać. Nim sprawdzili dolną kondygnację, niezliczone siniaki i skaleczenia poznaczyły jego twarz i ciało. Gdyby tylko ptakoludy dały mu szansę, bez większego trudu uleczyłby obrażenia, ale im nie zależało na jego zdrowiu. Świadom ich obojętności zastanawiał się, dlaczego jeszcze go nie zabiły. Słońce zbliżało się do kresu swej codziennej wędrówki. Przywódca stał się jeszcze bardziej rozdrażniony i jego nastrój udzielił się pozostałym Poszukiwaczom. Dru już się tym nie przejmował; chciał tylko położyć się, zasnąć i zbudzić się w swoim perłowym zamku. Chciał, żeby przejście między Nimth a tym światem okazało się tylko sennym rojeniem, nawet gdyby w efekcie miał bić czołem przed Barakasem i jego klanem. Schody niegdyś wiodące na wyższą kondygnację przemieniły się w usypisko kamieni i ten widok do reszty wyczerpał cierpliwość skrzydlatych. Na znak przywódcy czterech wzbiło się w powietrze. Dru wyrwał się na chwilę z ponurych rozmyślań i patrzył, jak nikną w otworze, do którego prowadziły schody. Choć rozdzielanie się nie było rozsądne, gdyż w pobliżu mogli czyhać wrogowie, skrzydlaci postanowili w ten sposób przyspieszyć poszukiwania. Siedmiu pozostałych, wlokąc z sobą wycieńczonego czarnoksiężnika, kontynuowało przeszukiwanie dolnej kondygnacji. Z desperacją przesiewali gruz w każdej komnacie zaraz po wejściu. Pod czujnym okiem przywódcy, który w tym czasie pilnował Dru, podnosili wszystko, co wydawało się nie na miejscu wśród zwałów kamieni. Niektóre z wygrzebanych przedmiotów rozbudziły ich nadzieję. Vraad przyglądał im się z ciekawością i rozpoznał parę z nich, lecz niczego nie dał po sobie poznać. Powoli uświadamiał sobie, że starożytni mieszkańcy miasta dysponowali ogromną wiedzą. Doskonale znali się na magii kryształów, o czym świadczyły lśniące fragmenty, które skrzydlaci odrzucali ze wzgardą. Szukali czegoś innego; interesowały ich wyobrażenia smoków, zwierząt i istot trochę podobnych do ludzi. Przywódca, który stale trzymał go pod rękę, nagle przekrzywił głowę, jakby czegoś nasłuchiwał. Dru nadstawił ucha, ale usłyszał tylko grzechot gruzu: Poszukiwacze odrzucali fragmenty stropu, by pogrzebać głębiej w rumowisku. Po chwili oni także przerwali pracę i wytężyli słuch. Dru słyszał tylko bicie własnego serca. Dopiero po chwili zrozumiał, że skoro inni także słyszą ciche stukanie, to on nie może być jego źródłem. Nie, odgłosy napływały od strony głównej sieni i z każdą chwilą brzmiały wyraźniej. Poszukiwacze wyprostowali się i popatrzyli na przywódcę. On spojrzał na Dru, potem szarpnął go i pchnął w kierunku drzwi. Potykając się, Dru wypadł na korytarz. Niepokojące rytmiczne dźwięki stawały się coraz głośniejsze. W pewien sposób były znajome, jak widziane wcześniej kamienne statuetki. Dru usiłował przypomnieć sobie, co wydaje takie odgłosy, ale brutalne pchnięcie położyło kres próbie uporządkowania myśli. Nie mając innego wyboru - co zdarzało się niepokojąco często jak na gust kogoś, kto przez stulecia żył w przekonaniu, że może robić, co tylko zechce - Dru szedł powoli korytarzem w kierunku źródła hałasu. Ptakoludy podążały za nim, rozdzielając się po drodze. Dwa wzbiły się w powietrze i szybowały pod samym sufitem. Echa tłukły się chaotycznie po rozległej budowli i w pewnej chwili czarnoksiężnik stracił orientację. Już nie wiedział, gdzie znajduje się źródło odgłosów. Odwrócił się do przywódcy, który chyba zrozumiał jego rozterkę, bo wskazał mu drogę. - Wielkie dzięki - szepnął Dru z przekąsem. Przywódca przekreślił jego cichą nadzieję na uniknięcie konfrontacji z tym, co hałasowało w gmachu. Vraad odrzucił możliwość, że jest to mieszkaniec podziemi; wielki stwór, świadom obecności odwiecznych wrogów, poruszałby się niemal bezgłośnie. Nie sądził także, że są to elfy, których zresztą dotąd nie spotkał. One też byłyby ostrożniejsze. Cóż zatem mogło być na tyle śmiałe, by poczynać sobie tak beztrosko w miejscu pełnym możliwych niebezpieczeństw? Dru był już tak blisko sieni, że łoskot uniemożliwił mu dalsze rozważania. Ptasi przywódca zacisnął szponiastą rękę na jego szyi, przemieniając go w żywą tarczę. Razem weszli do sieni, a za nimi wsunęli się pozostali, jak marionetki wprawiane w ruch jednym sznurkiem. Ptakolud zadygotał, niemal uwalniając jeńca. Dru wcale się nie zdziwił. Przez sień kroczył kary ogier, ciemniejszy od najczarniejszej nocy, wspanialszy i większy od wszystkich rumaków, jakie Dru w życiu widział. Gdy się zatrzymał, hałas ucichł. Ogier, wyższy od człowieka i ptakoludów, dumnie potrząsnął głową, aż zafalowała bujna grzywa. Popatrzył na stojące przed nim postacie tak, jakby były pyłkami kurzu, które należy uprzątnąć, i uderzył kopytem w twardą jak skała posadzkę. Dru chciał się cofnąć, ale natknął się na sparaliżowanego ze strachu przywódcę. Ogier bił kopytem w kamień... żłobiąc w nim szczelinę! Rumak poderwał wysoko głowę, ale nie zarżał, tylko wybuchnął śmiechem, rozbawiony ich konsternacją. Lochivan przestał krzyczeć w chwili, gdy poczuł dotyk czyichś rąk. Wiedział, że skompromitował się przed klanem. Wycie wichury i widok burzowego nieba nie poprawiały mu samopoczucia. - Nie przejmuj się swoją reakcją na przeprawę - szepnął Esad, jego brat. - Większość z nas krzyczała, a wszyscy odczuwali ból. Nikt nie piśnie o tym słowa, gdy zjawi się ojciec. Vraad spojrzał na swoje nagie ciało, wreszcie czując uderzenia wiatru. - Moje ubranie... - spojrzał na Esada. Brat miał na sobie zbroję taką samą jak ta, którą zmuszony był zostawić w Nimth... wraz ze starym ciałem. Bez wątpienia zbroja i cała reszta została wyczarowana, ale dlaczego on nie mógł zrobić tego samego? Dlaczego magia stawiała opór? - Odziali mnie pierwsi przybysze - wyjaśnił drugi Tezerenee, odgadując jego myśli. - Wymaga to wielkiego zachodu i często potrzebna jest pomoc paru osób, żeby zakończyć czar. - Choć hełm prawie zupełnie zasłaniał jego twarz, było jasne, że skrzywił się z wysiłku. Lochivan wstał i potrząsnął głową, aż kasztanowoszare włosy opadły mu na oczy. Znów był ubrany w wygodną tkaninę i smoczą łuskę. Skinieniem podziękował krewniakom za pomoc. - Wszystkim się udało? - Tak. Dziwna nuta w tonie Esada sprawiła, że Lochivan uważnie przyjrzał się zebranym. On był dziesiąty z grupy, a przed nim stało dziewięć osób. Niby wszystko w porządku, jednak głos Esada zdradzał zaniepokojenie. Lochivan wiedział, że nie on jest przyczyną. - Powiedz mi, bracie, co cię trapi? - Brakuje wielu golemów. - Brakuje? - Vraad okręcił się dokoła i zatrzymał wzrok na nieruchomych kształtach. Na ich widok zrobiło mu się niedobrze, choć nie przyznałby tego przed innymi. Ciało, jego ciało jeszcze niedawno było jednym z tych... Policzył golemy i zrozumiał, że Esad powiedział prawdę; pozostała może setka cielistych tworów, podczas gdy wcześniejsze meldunki mówiły o ponad dwustu. - Smoki! - warknął Lochivan, wspominając bestie, z których powstały golemy. - Ephraim drogo zapłaci za zdradę! Gdy odszedł wraz ze swoją bandą, smoki wróciły i pożarły... - Nie - odezwała się jedna z sióstr, wysoka, szczupła kobieta, która swym kształtnym ciałem oddawała hołd figurze matki. Miała na imię Tamara, jeśli Lochivana pamięć nie myliła. Urodziła się jakieś osiem czy dziewięć stuleci przed nim i Esadem. Czasami trudno było spamiętać wszystkich członków klanu, nie wspominając o tych, którzy do niego nie należeli. - Nie - powtórzyła. - To nie smoki. Nie ma śladów, nie ma krwi. Ciała zniknęły w sposób zbyt uporządkowany, jak gdyby złodzieje podchodzili kolejno i zabierali je jedno po drugim. - Logan przeprawi się za kwadrans - przypomniał im Esad. - Powinniśmy się przygotować do przeprowadzenia go na tę stronę zasłony. Jeśli tego nie dopilnujemy, jego ka może zabłądzić. Prawdę mówiąc ryzyko było niewielkie, dopóki ci w Nimth nadzorowali przeprawę; Lochivan i Tamara wiedzieli, że Esad próbuje oderwać ich od tematu, który uznał za krępujący. Ojciec wpadnie we wściekłość i będzie chciał na kimś ją wyładować. Prawdziwy winowajca, Ephraim, znajdował się poza jego zasięgiem, ale oni nie. Lochivan potrząsnął głową. - Należy powiadomić ojca o kłopocie. Im później to zrobimy, tym gorsze będą skutki. - Musimy czekać na Logana - przypomniała Tamara. - Potrzeba co najmniej jedenastu osób, by nawiązać porządną łączność przez zasłonę. Każde słowo wysłane w tej chwili zostanie zniekształcone. Zależy mi na absolutnej jasności meldunku. Burza, efekt uboczny przeprawy, szybko cichła. Patrząc na cudowny błękit wyłaniający się zza ciemnoszarych burzowych chmur, ostatni przybysz z Nimth przeklął zwodniczy spokój, który go otaczał. W każdej innej sytuacji byłby zachwycony widokiem nieba, bo nigdy nie widział tak czystego błękitu. Niestety, przygnębiały go myśli o ostatnich problemach i o tym, że być może podporządkowanie Smoczego Królestwa władzy Barakasa wcale nie będzie łatwe. - Dobrze. - Mimowolnie stanął w ulubionej pozie głowy rodu. Jego krewniacy nie zwrócili na to większej uwagi, gdyż sami często naśladowali patriarchę. - Mamy kwadrans na zadecydowanie, co dokładne powiedzieć ojcu... i jak ustrzec się przed jego gniewem. Dru zaczął coś mówić i stwierdził, że usta odmawiają mu posłuszeństwa. Tubalny śmiech ucichł, lecz echo brzmiało jeszcze przez parę sekund. Hebanowy rumak przybliżył się i wbił w skrzydlatych błękitne oczy, które mroziły każdego, kto w nie spojrzał. Znów się zaśmiał, a ten niski, szyderczy chichot przyprawiał o ciarki i urągał tym, którzy go słyszeli. Jeden z Poszukiwaczy podniósł medalion i skupił jego moc na demonicznym koniu. Dru rozpoznał straszliwą mgłę. Opary zaczęły spowijać ofiarę dokładnie tak samo, jak wcześniej bezradnego mieszkańca wnętrza ziemi. W czasie potrzebnym na zaczerpnięcie oddechu ogier zniknął z oczu. Vraad już wyczuwał triumf skrzydlatych. Hebanowy rumak kłusem wynurzył się z mgły. Dru miał wrażenie, że poświęca jej mniej więcej tyle uwagi, ile on wdychanemu powietrzu. - Jeśli stać was tylko na tyle... - ryknął, a Vraad osłupiał, bo od razu poznał ten głos - nie powinniście w ogóle zaczynać! Zanosząc się śmiechem, byt, który nazwał się Mrokiem, mrugnął do związanego czarnoksiężnika. - Nie powinieneś uciekać, maleńki Dru! Dotknęło mnie wielkie strapienie, kiedy ujrzałem, że cię nie ma! Ja czekałem, gdy ty spałeś! - zakończył z wyrzutem. Dwie brunatne postacie przyskoczyły do mieszkańca Pustki i zamierzyły się szponami, kiedy ten skupiał uwagę na człowieku. - Uważaj... Przywódca trzasnął Vraada na odlew, nie pozwalając mu na dokończenie ostrzeżenia. Mimo to potężny ogier zrozumiał dość, by odwrócić głowę, choć było za późno na uniknięcie ataku. Pierwszy skrzydlaty poderwał szponiastą stopę, chcąc z rozpędu rozpłatać brzuch zuchwałemu stworzeniu. Z konsternacją stwierdził, że ciało ofiary nie stawia oporu. Pozostali Poszukiwacze ze zgrozą w oczach patrzyli, jak napastnik traci równowagę, przewraca się i wsiąka w czarny brzuch widmowego rumaka. Niedoszły zabójca z wrzaskiem pogrążył się w Mroku. Wyglądało to tak, jakby wpadał w bezdenną studnię, która wciągała go coraz głębiej mimo jego rozpaczliwych wysiłków. W mgnieniu oka zniknął bez śladu, wchłonięty przez Mrok. Poszukiwacze zaskrzeczeli chrapliwie. 135 „To miał na myśli, gdy mówił, że mnie weźmie” - uświadomił sobie Dru, gdy odzyskał zdolność rozumowania. Z trudem przełknął ślinę, rad, że uniknął takiego losu. Drugi skrzydlaty napastnik, który nie zdążył wyhamować pędu, dołączył do swego brata i zniknął jeszcze szybciej niż on. Po pierwszym dramatycznym wydarzeniu jego śmierć wydawała się niemal zwyczajna, choć nie mniej straszna. Tak oto w niecałą minutę Mrok unicestwił - pochłonął? - dwóch przeciwników bez zadawania ciosu. - Kto następny? Jeśli nie ma chętnych, wystarczy, że uwolnicie mojego przyjaciela! Co ty na to? - Cienisty rumak odwrócił głowę do Dru. Kiedy indziej myśl o rozmawianiu z koniem przyprawiłaby czarnoksiężnika o śmiech, ale nie w tej chwili. Nie było nic zabawnego w zdumiewającym ogierze, który stał przed Poszukiwaczami. Przywódca spojrzał na Dru, na swoich towarzyszy, a potem na rumaka. Zdjął szpony z szyi jeńca, za co Vraad był niezmiernie wdzięczny. Pęta z rąk znikły równie szybko. Skrzydlaci jak jeden mąż rozpostarli skrzydła i wzbili się w powietrze. Rezygnując z poszukiwań, błyskawicznie odlecieli tymi samymi drzwiami, którymi tu weszli. Mrok odprowadzał ich wzrokiem, otwarcie prowokując do stawienia mu czoła. Gdy ostatni znikał za drzwiami, ryknął rozdzierającym uszy śmiechem, raz jeszcze szydząc z umykającego wroga. - Ależ to zabawne! Jedna przygoda po drugiej! Zawsze będę twoim dłużnikiem, Dru! Czarnoksiężnik bez słowa osunął się na podłogę. Wreszcie mógł odpocząć bez narażania się na bolesne szturchance dozorców. Mrok przykłusował do niego, nadal zaśmiewając się do rozpuku. Dru pokręcił głową, zdumiony tym niedorzecznym widokiem, ledwo wierząc w nową powierzchowność groźnego bytu i pomyślny obrót wypadków. - Na szczęście zostawiłeś ślad, którym mogłem podążyć, przyjacielu Dru. Te stworzenia nie wydawały się przyjazne. Śmiem przypuszczać, że chciały cię skrzywdzić. - Masz całkowitą rację. - Zmęczony Vraad wiedział, że powinien ruszyć dalej, ale okazja spokojnego odpoczynku była zbyt kusząca. - Nie powiedziałeś nic o mojej nowej postaci! Czyż nie jest wyjątkowa? Zaprawdę, doznania i ruch wywierają kolosalne wrażenie! Mam ochotę popędzić jak szalony i nigdy nie zwalniać... Prawdę mówiąc, wyhamowanie pędu wymagało nieco zachodu, gdy dotarłem do tego miejsca. - Cienisty rumak powiódł wzrokiem po otaczających go ruinach. Jego uwagę pochłonęły cuda starożytnego świata. - Jak... jak to się stało, że przybrałeś taką postać? Mrok parsknął, przywołany do rzeczywistości. - To przepyszne stworzenie podeszło do mnie, gdy się rozwinąłem. Byłem odmieniony, ale nadal nie wiedziałem, jaką przybrać formę. Pomyślałem, że upodobnię się do ciebie, ale zauroczyła mnie ta fantastyczna istota. Zastanawiałem się, jak by to było poruszać się tak jak ona, żyć jak ona. - Hebanowy ogier zaśmiał się cicho. - Była ogromnie ujmująca! Ukazałem jej to, co chciałem, a wówczas pozwoliła mi się dokładnie obejrzeć. Potem, kiedy przybrałem nową postać, wskazała mi ścieżkę, którą odszedłeś. Jak nazywasz takie wspaniałe stworzenie? Entuzjazm Vraada gasł z każdym słowem Mroku. - Koń. Mój lud takie zwierzę nazywa koniem. - Ale przecież żaden koń nie był taki zmyślny, przynajmniej żaden z tych wychowanych przez niego. Dru był pewien, że zwierzę napotkane przez Mrok należało do niego. Dlaczego zatem zachowywało się inaczej niż zwyczajny koń? Skąd się wzięła jego nadzwyczajna inteligencja? - Gdzie on jest? - Co? - mruknął Mrok z roztargnieniem i potrząsnął głową, aż grzywa uderzyła go po karku. Odpowiedział dopiero po chwili: - Odszedł! Nie wiem, dokąd. „Koń”! Podoba mi się, ale czegoś brakuje! Dru zaciekawił się. - Czego? Widmowy ogier popatrzył na swego małego towarzysza jak na osobę niespełna rozumu. 137 - To chyba oczywiste! Mam zupełnie nową postać! Muszę mieć nowe imię! Czas i miejsce były mało odpowiednie na takie rzeczy i Dru chciał mu o tym przypomnieć, ale cienisty rumak już wyrzucał z siebie słowa, szukając odpowiedniego przymiotnika. - Potężny... zdumiewający... majestatyczny... olśniewający... - Mroku... - Zmęczony czarnoksiężnik podniósł się, próbując przerwać tę wyliczankę. Bez powodzenia. - Mroczny? Hmmm... Przerażający... cienisty... czarny... - Lodowato niebieskie oczy skupiły się na człowieku. - Co powiesz na „Czarny Koń”? Podoba mi się stare imię, ale to jest bardziej adekwatne. - Opisuje... twoją naturę. - Dru nie pokusił się choćby o wzmiankę, jakie skojarzenia budzi takie imię. Nikt nie ośmieliłby się żartować na ten temat, nie w przypadku takiej istoty. - Zatem niechaj będzie Czarny Koń! - Ogromny ogier wykrzyknął swoje imię, aż echo poniosło się po ruinach. - Czarny Koń! Czarny Koń! Czarnoksiężnik zaklął w duchu, desperacko próbując uciszyć rozhukanego towarzysza. Za późno. Jeśli w mieście ktoś był - a na pewno byli Poszukiwacze, czający się dokoła i czekający na okazję - to już wiedział, gdzie oni są. Zadowolony z nowego imienia Mrok wreszcie okazał, że raczy go wysłuchać. Dru miał nadzieję, że to imię wystarczy mu na dłużej niż poprzednie. Gdy tylko magia Poszukiwaczy przestała tłumić jego zdolności i zmysły, coraz bardziej stawał się świadom aury otaczającej, a nawet przytłaczającej starożytną warownię. Budowla, w której stali, była wyjątkowo mocno skąpana w czarach dawno wymarłej rasy. Moc magiczna przypominała siły naturalne, ale była dużo bardziej skondensowana, jakby mieszkańcy miasta przesycili je czystą mocą zaczerpniętą ze swojego świata. Dru nie byłby tym zaskoczony; Vraadowie postępowali podobnie, choć nie na tak wielką skalę. - Ci, którzy mnie pojmali, Poszukiwacze, szukali czegoś w tych ruinach. Wyczuwasz coś niezwykłego? 138 Czarny Koń wciągnął powietrze w chrapy, co na chwilę zbiło Dru z tropu. Potem ogier odparł: - W pobliżu jest wielkie skupisko mocy, a nawet kilka takich skupisk. Przesuwają się. - Moc przesuwa się sama z siebie? - Dru nigdy nie natknął się na coś takiego w Nimth. Wędrujące skupiska czarodziejskiej energii? - Na to wygląda. Co to za miejsce, mały Dru? To najwspanialszy widok, jaki jak dotąd mi pokazałeś! Tyle solidności, pod pewnymi względami przypadkowej, pod innymi zaś takiej uporządkowanej! - Pochodząc z miejsca, gdzie materia występowała niemal tak rzadko jak czyste niebo w Nimth, Czarny Koń nie wiedział, czym są ruiny. Vraad najlepiej jak umiał, przedstawił swoją teorię dotyczącą opuszczonego miasta. Czarny Koń był tak zainteresowany, że przerwał mu tylko dwa razy; ciekawiły go zwłaszcza przykłady upływu czasu, z którego zrozumieniem nadal miał kłopoty. Po drugim pytaniu ze złością zrezygnował z indagacji i już bez słowa raczył się słuchaniem tego, co dla niego było po prostu ekscytującą opowieścią. Kiedy opowieść dobiegła końca, Dru westchnął. Być może Czarny Koń uważał jego teorię wyłącznie za wspaniałą historyjkę, ale przynajmniej prawie wszystko zrozumiał. - Niejeden raz ci mówiłem, przyjacielu Dru, że to twój świat! Może nie chciałeś trafić dokładnie w to miejsce, ale pragnąłeś znaleźć się właśnie tutaj! Dru z rezygnacją wzruszył ramionami. Przeczenie nie miało sensu. Może później wróci do tematu. - A teraz - mówił Czarny Koń - gdzie znajdziemy ten ich „cel”? - Gdzie? - Czarnoksiężnik nie miał czasu, żeby się nad tym zastanowić. Dopiero teraz odzyskał jasność myśli w stopniu umożliwiającym planowanie przyszłości... A ważnym jej aspektem było znalezienie drogi powrotnej do Nimth, z pomocą czy bez pomocy Czarnego Konia. Skrzydlaci wierzyli, że to, czego szukają, jest 139 ogromnie ważne, więc cel ich poszukiwań mógł zawierać jakąś potrzebną mu wskazówkę. Jeśli ktoś wiedział cokolwiek o zasłonie i Nimth, to przede wszystkim budowniczowie tego gmachu. Prostując się, Dru uśmiechnął się smętnie. - Tak, musimy to znaleźć. Myśleli, że to coś jest tutaj, ale sądzę, że powinniśmy rozpocząć poszukiwania gdzieś indziej. Mrocznemu rumakowi rozbłysły oczy. Już był gotów do kontynuowania zabawy w odkrywców. - Od czego więc mamy zacząć? - Ja nie wykrywam skupisk mocy, które ty wyczuwasz, i wątpię, czy Poszukiwacze mogą to zrobić. Powiedz mi, czy układają się w jakiś wzór, na przykład koło? Czarny Koń potrząsnął głową. - Nie mają wzoru. Zdradzają pewną logikę, lecz nie poruszają się regularnymi ścieżkami. Vraadowi nie spodobało się, że jego towarzysz mówi o skupiskach mocy jak o istotach obdarzonych inteligencją. Miał dość kłopotów z zaakceptowaniem żywej plamy czerni w kształcie konia. Zastanowił się głębiej. - Czy jest jakiś obszar, którego unikają lub wokół którego się gromadzą? Odpowiedź widmowego ogiera spowodowała dramatyczny przybór nadziei w sercu Vraada. - Jest miejsce, do którego się przybliżają, a potem oddalają. Nie ma takiego, którego by unikali. Oni... - Błękitne oczy odrobinę przygasły. - Co? - Nie wiem. Coś mi umyka. Zaciekawiony, ale przezorny Dru zapytał: - Czy któreś z tych skupisk przesunęło się w pobliżu nas? - Wszystkie były w tym miejscu od czasu mojego przybycia. Niektóre nawet w czasie naszej rozmowy przeszły przez tę komnatę. - Co takiego? - Vraad otwarł w zdumieniu usta i trwał tak przez dłuższą chwilę. Wreszcie zdołał wyartykułować następne pytanie: - Dlaczego mi nie...? - Zamknął usta i zbeształ się w duchu. Czarny Koń pod wieloma względami był prostoduszną istotą; Dru zapomniał o tym z powodu bezwzględnego rozprawienia się z dwoma ptakoludami. - Dajmy temu spokój. Nie powiedziałeś mi, bo nie zapytałem, a ty nie wyczułeś w tym nic niebezpiecznego, mam rację? - Ależ skąd! Zupełnie o tym zapomniałem! Przypomniałem sobie dopiero wtedy, gdy mnie zapytałeś. Z niewiadomego powodu moja pamięć stała się zawodna. Czy to z powodu stanu, który nazywasz „wyczerpaniem”? - Możliwe. - Strapiony czarnoksiężnik wątpił, czy przyczyną zaników pamięci rzeczywiście jest zmęczenie. Na ile zdążył się zorientować, jego przyjaciel z zaświatów był odporny na wyczerpanie. Ukryty świat po raz kolejny występował przeciwko intruzom. - Pójdziemy tam? - Tam? - Dru zapomniał o wspomnianym przez niego miejscu, w którym mogło znajdować się to, czego z taką determinacją szukali Poszukiwacze. - Wiesz, gdzie to jest? - Mały Dru! Znajdę to miejsce z łatwością! Ma własną aurę, która znacznie różni się od tutejszej. - Tak? - Dru był zaintrygowany. Wstał, chcąc ruszyć w drogę, ale mięśnie zgłosiły sprzeciw. - Muszę trochę odsapnąć. Nie mam siły, żeby w tej chwili przedzierać się przez to rumowisko. - Nie musisz tego robić, skoro to cię męczy! Wdrap się na mój grzbiet, a ja poniosę cię do miejsca przeznaczenia. - Na twój grzbiet? - Myśl o dwóch połkniętych w całości Poszukiwaczach wystarczyła, żeby Dru z miejsca odrzucił taki obłędny pomysł. - To... Czarny Koń wybuchnął śmiechem. - Biedny, naiwny Dru! Mój grzbiet będzie twardy, obiecuję! Zapewniasz mi zbyt wiele rozrywek, żebym miał wchłonąć cię jak innych! Jesteś moim przyjacielem! Wspięcie się na grzbiet cienistego rumaka okazało się dla zmęczonego czarnoksiężnika nie lada wyzwaniem, również dlatego, że Czarny Koń nie miał uzdy ani siodła. Niektórzy Vraadowie, jak 141 na przykład Sharissa, jeździli na oklep, gdy taka naszła ich fantazja. Dru wolał wygodę. Ale gdy tylko usadowił się na grzbiecie, nie mógł narzekać. Czarny Koń nie był zbudowany dokładnie tak samo jak zwierzę, które imitował. Mimo muskularnego wyglądu grzbiet miał miękki jak wyściełany fotel, wygodniejszy od siodła. Dru żałował, że wszystkie konie nie są do niego podobne. Zadecydował, że w każdym, którego wychowa, wprowadzi drobne magiczne poprawki. Uznanie Czarnego Konia za fantastycznego rumaka z zaświatów było dużo łatwiejsze niż pogodzenie się z koncepcją, że ma do czynienia z inteligentną plamą czerni. Oczywiście, takie podejście nie oznaczało, że zamierzał zapomnieć o prawdziwej naturze niematerialnego bytu. Po prostu myślenie o Czarnym Koniu jako o istocie fizycznej - zwłaszcza teraz, gdy siedział na jej grzbiecie - budziło mniejsze opory. Monstrualny ogier ruszył przez gruzy do wyjścia starożytnej budowli. Dru lękał się, że Poszukiwacze mogli zastawić jakąś pułapkę, ale Czarny Koń nie wykrył nic podejrzanego. Vraad wolałby, żeby jego zmysły były mniej zawodne. I tak miał szczęście, że wyczuł aurę surowej mocy, która okrywała większą część miasta. Zastanawiał się, czy kiedyś taka tarcza osłaniała całą warownię. Jej twórca byłby wówczas panem własnego świata, do którego nikt nie miał wstępu - ani z którego nikt nie mógł wyjść - bez jego pozwolenia. ,3ezcelowe dywagacje” - skarcił się w duchu. Lepiej mieć oko na okoliczne ruiny na wypadek, gdyby kryło się w nich zagrożenie, którego Czarny Koń nie wypatrzy w porę. Jednak nie miał pojęcia, co mógłby wtedy zrobić; we własne zdolności wierzył mniej więcej tak samo jak w to, że Poszukiwacze nie przypuszczą na nich ataku. - Ale dziwne! - Gromki głos cienistego rumaka odbił się echem wśród ruin. - Co takiego? - Dru rozejrzał się, wypatrując Poszukiwaczy, elfów czy czegokolwiek, co usprawiedliwiłoby okrzyk towarzysza. - Mignęła mi jakaś postać, z kształtu podobna do ciebie. Nic więcej nie mogę ci powiedzieć. 142 Może elf. Czy jednak widok elfa mógłby zdziwić Czarnego Konia? - Dlaczego uznałeś ją za dziwną? - Bo jej nie poczułem. Ani śladu obecności. Ani śladu... życia - Iluzja? Czarny Koń najwyraźniej już znał to określenie, bo gwałtownie pokręcił głową. - Nie. Chyba wyczułem... czary. - Gdzie to było? - Vraad przeklął swoje ułomne zmysły. Z ich powodu nie miał pojęcia, na co się zanosi, dopóki nie trafiał w sam wir wydarzeń. - Wprost przed nami. Stało na naszej drodze. Czarnoksiężnik odruchowo sięgnął do pasa i pożałował, że nie zabrał miecza. Choć w świecie Nimth prawie wszystko załatwiano za pomocą czarów, wielu Vraadow amatorsko zajmowało się fizycznym rozwiązywaniem problemów, zwłaszcza gdy chodziło o osobiste porachunki. Dru biegle posługiwał się wieloma rodzajami broni białej i nawet zabił jednego rywala w pojedynku na miecze. - Patrzyłem przed siebie. Nic nie zauważyłem. - Za tą wysoką, przechyloną na bok konstrukcją. „Wysoka konstrukcja” była widoczną w dali wieżą, która częściowo zwaliła się na mniejsze budynki po obu stronach ulicy. Czarnoksiężnik zobaczył tylko tyle, że mogą mieć kłopoty z jej wyminięciem, jeżeli nie wybiorą innej drogi. Czarny Koń widocznie miał dużo lepszy wzrok. Vraad nie był dostatecznie zdesperowany, by pokusić się o eksperymentowanie z własnymi oczami. Burczenie w brzuchu przypomniało mu o innych sprawach, o które również musiał zadbać, jeśli chciał kontynuować poznawanie tego świata. Poszukiwacze dali mu jeść, lecz były to tylko jakieś wstrętne ochłapy, które smakowały tak, jakby mięso przez parę lat leżało w soli. Jedyna zaleta posiłku polegała na tym, że na pewien czas Dru zapomniał o głodzie. Czarny Koń raźno kłusował obraną trasą, ani trochę nie wzruszony tajemniczym wyglądem okolicy. Był przeświadczony o swojej zdolności do rozprawienia się z wszelkimi przeszkodami i coraz 143 bardziej pochłonięty zabawą w odkrywcę. Na chwilę przystanął przed posągiem, który jakimś cudem wyszedł zwycięsko z próby czasu. Statua wyróżniała się jedynie tym, że przetrwała w nienaruszonym stanie. Wyobrażała smoka, podobnego do kamiennego olbrzyma, którego Dru widział, będąc w niewoli u ptakoludów; obie rzeźby różniły się tylko rozmiarem. W pobliżu walało się parę obalonych posągów i niektóre postacie jeszcze dawały się rozpoznać. Jedna wyobrażała wilka, inna człowieka w długiej szacie. Reszta uległa zbyt poważnym zniszczeniom, ale Dru miał wrażenie, że dostrzega w rumowisku gryfa i kota. Wreszcie dotarli do miejsca, gdzie potwierdziły się wcześniejsze obawy Vraada: zwalona wieża tarasowała ulicę. Wolny przesmyk był zbyt wąski dla niego, co tu więc mówić o wielkim ogierze. Czarny Koń szukał przejścia wolnego od gruzu, kiedy natknęli się na elfkę. Była młoda - choć w przypadku elfów wygląd mógł mieć tyle samo wspólnego z rzeczywistym wiekiem co w przypadku Vraadów - muskularna i miała proste srebrne włosy, które sięgałyby jej do talii, gdyby stała. Niestety, już nigdy nie miała stanąć. Nie żyła, a szpic włóczni wystający z piersi w jednoznaczny sposób wskazywał, kto ją zamordował. Dru zastanowił się, kiedy zginęła; krew zdążyła zakrzepnąć, ale ofiara wyglądała niemal jak żywa, nie mogła więc umrzeć dawno temu. - Co to? - zapytał niewinnie Czarny Koń, zaciekawiony nową istotą. - Elfka. - Czarnoksiężnik przypomniał sobie, że jeszcze niedawno marzył o pojmaniu elfa i poddaniu go sekcji. Myśl o tamtym pragnieniu, o tamtym Dru, przyprawiła go o mdłości. - Już od tysięcy lat nie ma ich w Nimth. - Oczywiście, że są. Ona jest tutaj. Dru powstrzymał się od komentarza. W tej chwili nie miał ochoty wykłócać się, czy są w Nimth, czy nie. Zeskoczył na ziemię i obejrzał zwłoki, szukając jakichś wskazówek, jakichś strzępów informacji, które pomogłyby mu zrozumieć sytuację. Na nieszczęście elfka miała tylko ubranie i nóż. Vraad zabrał go z radością. Był maleńki, ale co broń, to broń. Pewien, że nie znajdzie nic więcej, wdrapał się na Czarnego Konia i powiedział: - Stwory, które ją zabiły, mają zwyczaj wyłazić z ziemi. Dobrze byłoby o tym pamiętać... na wszelki wypadek. - Jak sobie życzysz, mały Dni. Czarnoksiężnik już miał zaproponować, żeby ruszyli w dalszą drogę, gdy musnęło go coś zimnego. Zadrżał. Odwrócił się i rozejrzał, lecz nic nie zobaczył. Był jednak zbyt doświadczony, by uznać, że wyobraźnia płata mu figle. - Czarny Koniu, czy było coś w pobliżu? - Przeszło przez nas jedno ze skupisk mocy. Myślę, że chciało dowiedzieć się czegoś więcej. - Chciało dowiedzieć się...? - Ono żyje. Takim życiem, jakie przypisujesz mnie. Dru chwycił mocno grzywę towarzysza. - Myśli? Dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej? Ja... - Nie wiedziałem, dopóki przeze mnie nie przeszło. Wtedy poczułem głód wiedzy. Fascynujące! Twój świat chyba nigdy nie przestanie mnie zdumiewać! Ruszamy dalej? - Nie... - Dru nie dokończył, bo Czarny Koń ruszył z kopyta natychmiast po zadaniu pytania. Nie był ciekaw opinii swego małego przyjaciela. Czarnoksiężnik zamknął usta i otworzył zmysły, na ile było to możliwe. Dziwne, nie napotkał oporu, być może dlatego, że tym razem próbował współpracować z tym światem. Niewyraźnie wyczuł masywne skupiska mocy i ich celowe ruchy, choć na pozór ruch mógł wydawać się przypadkowy. Dru wiedział, że muszą zbliżać się do miejsca, o którym mówił Czarny Koń. Cokolwiek tam znajdą... - Zrobiłeś się bardzo cichy, przyjacielu Dru! Przecież jesteś cały! Zmęczonego czarnoksiężnika ogarniało coraz większe zaniepokojenie. Jakby każdy okruch gruzu miał oczy i uszy i śledził każdy ich krok. 145 - Czuję się jak ślepe jagnię, które ma wejść do jamy milczących, głodnych wilków. „Wilki”. Dru drgnął. Czarny Koń sprężył się. - Coraz bardziej skupiają się w jednym miejscu! Vraad pokiwał głową, wyczuwając przytłaczający ogrom czystej mocy. Choć budowle nadal zasłaniały widok, wiedział, że są blisko, bardzo blisko... i że to w tym niewidzialnym miejscu koncentruje się moc. „Wilki”. Znowu! Jakby sam wiatr przemówił! - Coś się dzieje, przyjacielu Dru! Przygotuj się! Przygotuj się? Czarnoksiężnik chciałby wiedzieć, jak i na co. Zmysły ostrzegały go, że niebezpieczeństwo czyha ze wszystkich stron, również w górze i pod nimi. Skoro nie mógł polegać na swojej magii, czy miał prawo brać pod rozwagę walkę przeciwko... Przeciwko ruinom miasta. Wstrząs był znacznie silniejszy od tego, który zapowiedział pojawienie się opancerzonych mieszkańców podziemi. To, co wprawiło ziemię w drżenie, musiało być dużo większe. Budowla stojąca przed nimi dosłownie eksplodowała, ale fragmenty zamiast spaść na nich, jak grad wzbiły się wysoko w niebo. Za nimi poszybował gruz z ulicy, łącząc się w locie w wielkie bryły. Nic nie zostało oszczędzone; zaprawa, kawałki marmuru ze strzaskanych posągów, nawet fragmenty wieży, którą przed chwilą minęli... wszystko poleciało w powietrze. Czarny Koń spłoszył się. Jego odwaga też miała swoje granice. Gdyby nie miał ochoty puścić się szaleńczym cwałem, Dru podsunąłby mu ten pomysł. Niestety, było za późno. Jak zaczarowani wpatrywali się w postać, która formowała się wprost przed nimi. Wyższa od nakrytego kopułą gmachu, gdzie demoniczny rumak wyratował swojego towarzysza, miała cztery kończyny, ogon złożony po części z kolumny i, jeśli wytężyło się wyobraźnię, kanciasty łeb. Dopiero kiedy rozwarła się parodia pyska, odsłaniając zęby z ostrych, połamanych kamieni, Dru rozpoznał zwierzę. 146 Był to, jak szeptem podpowiadał wiatr, wilk... wysoki na ponad czterdzieści stóp. XI - Podoba ci się mój dom, słodka Shari? - Jest taki... żywy! - odparła dziewczyna. Zamek Melenei, przynajmniej ta część, którą miała okazję zobaczyć, skąpany był w szarym świetle i ozdobiony błyszczącymi kryształami. Wszystko pokrywał jedwab, wszędzie skakały i tańczyły figurki o fantazyjnych kształtach. Na podłodze leżał futrzany kobierzec tak gruby, że córka Dru miała ochotę od razu się na nim wyciągnąć. Przestronną komnatę rozjaśniał blask świec, których płomienie różniły się wielkością i kolorami. Na ścianie pyszniła się panorama przedstawiająca kobiety i mężczyzn konkurujących z różnych zadziwiających grach. Naprzeciwko wejścia widniał vraadzki symbol hazardu, używany najczęściej jako zapowiedź pojedynku. Była to pierwsza rzecz, ku której zwracały się oczy wchodzącego. Godło składało się z dwóch masek, jednej płaczącej, drugiej uśmiechniętej, przy czym pierwsza częściowo przysłaniała drugą. Sharissa wiedziała, że maski reprezentują podstawowe cechy charakteru Vraadow. Ojciec podsumował to w swój szczególny sposób:,.Kiedy twój wróg ostentacyjnie okazuje słabość, strzeż swoich tyłów. Kiedy sprzymierzeniec staje się nazbyt przyjazny, zaufaj wrogowi”. Sharissa nie była pewna, czy podoba jej się to, co wynikało z definicji ojca, ale nie kwestionowała jej prawdziwości. - Usiądź, skarbie! Wypocznij. Wiem, jak okropne rzeczy spotkały cię ostatnio. Poza tym ja muszę poczynić pewne przygotowania. - Doprawdy, nie mogłabym... - Wbrew własnym słowom Sharissa marzyła o odpoczynku, o śnie. Bezustanne strapienie, wyścig z czasem, strach, że być może wszystko na próżno i ojciec już nie żyje, zebrały swoje żniwo. - Nalegam. - Melenea pchnęła ją w tył. Gdy Sharissa upadała, gęsty, kudłaty dywan wydął się i w okamgnieniu przybrał kształt wygodnej sofy. Miłe w dotyku futro zachęcało do odpoczynku. - Obiecuję, że nie zapomnę o tobie, Shari. Możesz być pewna. Sharissa nie mogła się oprzeć. Umościła się wygodnie i sennie pokiwała głową. - Doskonale - powiedziała czarodziejka z uśmiechem. Podniosła rękę, wnętrzem dłoni w górę, i zacisnęła ją w pięść. Kiedy rozchyliła dłoń, leżała na niej mała sakiewka. Otworzyła ją i wyjęła maleńką piszczącą figurkę. Sharissa, choć zaciekawiona, do czego zmierza jej przyjaciółka, mogła się tylko przyglądać. Patrzyła spod na wpół przymkniętych powiek. Gdy maleńkie stworzenie postawione na podłodze zaczęło szybko rosnąć, szeroko otworzyła oczy. Miała wrażenie, że śni. - Śmiało, Cabal - powiedziała Melenea do stworzenia, błękitnozielonego wilka już wysokiego jak ona. Zwierz miał kły długości przedramienia. Sharissa była pewna, że jest ich ponad tysiąc. Wilk przestał rosnąć, gdy o stopę przewyższył Meleneę. Sharissa już wiedziała, że ma przed sobą jej famulusa. - Żyję, żeby ci służyć, pani. - Głos wilka ogromnie przypominał gardłowe warczenie. - Mamy gościa, Cabalu. Nazywa się Sharissa Zeree. - Melenea z uśmiechem odwróciła się do dziewczyny. - To Cabal, słodka Shari. Będzie cię pilnować, żebyś mogła spokojnie wypocząć. Cabal dopilnuje, żeby nie spotkało cię nic złego. - Będę mógł się z nią pobawić, pani? - zapytał Cabal. Jego spojrzenie sugerowało, że uważa Sharissę nie tyle za towarzyszkę zabawy, ile za smakowity kąsek. - Może później. Mam dla ciebie zadanie. Będziesz strzec Sharissę, dbać o jej bezpieczeństwo. - Będę posłuszny, pani. Moje życie zależy od ciebie. - Tak być powinno. - Melenea poklepała wilka po wielkiej 148 głowie, potem przysunęła się do Sharissy, która na próżno próbowała się podnieść. Piękna czarodziejka przysiadła obok niej i pogładziła jej włosy. - Nie musisz wstawać. - Sharissa miała wrażenie, że glos Melenei dobiega z drugiego końca długiego tunelu. - Śpij. Później się tobą zajmę. Sharissa zaśmiała się trochę histerycznie, bo usta czarodziejki połaskotały ją w czoło. Patrzyła, jak Melenea podnosi się i uśmiecha do siebie. W ręku trzymała kryształy zabrane z pracowni ojca. Fałszywą nutą w tym pozornie zwyczajnym obrazie był uśmiech, gdyż zupełnie brakowało mu ciepła. Córka Dru poruszyła się niespokojnie, natychmiast zapominając o odpoczynku. Melenea zniknęła, nim zdążyła przyjrzeć jej się ponownie. Parę kroków od sofy leżał famulus Cabal, nie spuszczając z niej oka. Widok olbrzymiego wilka pogłębił jej niepokój. Przewróciła się na drugi bok, żeby po otworzeniu oczu zobaczyć coś innego. Ujrzała maski. Zdenerwowana, bardziej rozbudzona niż śpiąca, na siłę zacisnęła powieki. Gdzie jak gdzie, ale w zamku Melenei powinna czuć się bezpiecznie i spokojnie. Powinna zażyć odpoczynku, którego tak bardzo potrzebowała. Wystarczy zaczekać, aż znów ogarnie ją zmęczenie. To wszystko. Wielki Cabal ułożył się na podłodze i wbił wzrok w podopieczną. Szeroko rozdziawił paszczę i ziewnął z nudów. Jego ślepia błyszczały w blasku świec, czarne, bez źrenic, nigdy nie mrugające. Na zewnątrz zbierało się na burzę. W okaleczonym przez magię Nimth burze występowały często - zwłaszcza w pobliżu włości Melenei, która rzucała czary niemalże bez powodu - ale nigdy nie przynosiły deszczu. Tutaj nigdy nie padało. Sharissa bez przykrości słuchała odgłosów burzy, choć wiedziała, że jest ona produktem zdegenerowanej natury Nimth. Grzmoty uśmierzyły jej troski i ukołysały ją do snu. Kamienny potwór zatrzasnął szczęki, siejąc okruchami zaprawy i marmuru. Rozkruszał się bez przerwy, ale wzlatujące z ziemi kawałki skał natychmiast uzupełniały nadwątlone miejsca. 149 - Ruszaj stąd! Uciekaj! Nieproszone słowa tłukły mu się pod czaszką. Vraada korciło, żeby ich posłuchać, ale głęboko zakorzeniona duma powstrzymywała go od ucieczki. Czarny Koń potrząsał głową, jak gdyby próbując uwolnić się od hałasu. Czarnoksiężnik przypuszczał, że jego towarzysz słyszy te same słowa, słowa podsuwane im przez stojące przed nimi stworzenie. - Strach! Śmierć! Jakby na dany znak olbrzym skoczył w ich stronę, kłapiąc potężnymi szczękami. Grad pyłu i okruchów posypał się na Dru. Na szczęście żaden z odłamków nie był dość duży, by zrobić mu krzywdę. - Okrążyli nas, przyjacielu Dru! Jeden z nich przybrał tę postać! Moim zdaniem to interesujące, ale także irytujące! Musi tak krzyczeć w naszych głowach? Tak bardzo mu zależy, żeby nas przestraszyć? Czarnoksiężnik też zadawał sobie to pytanie. Stwór, choć ogromny i najwyraźniej silny, trzymał się na dystans. Dlaczego? Jeśli chciał ich unicestwić, z pewnością nic nie stało mu na przeszkodzie. Czarny Koń powiedział, że jedna z niewidzialnych istot - Dru nie mógł już dłużej uważać ich po prostu za skupiska czarodziejskiej mocy - przybrała tę postać. Istoty wiedziały o nich co najmniej od czasu wizyty w wielkiej, kolistej budowli, a jednak wcześniej się nie ujawniły. To znaczyło, że strzegły miejsca, do którego się zbliżyli, ale czy strażnicy nie użyliby siły? Nie wiadomo dlaczego Dru podejrzewał, że nie mogą albo nie chcą tego zrobić. Taki domysł rodził następne pytanie: jeśli nie chciały, to jak daleko mógłby się posunąć bez narażania się na jakąś gwałtowną reakcję? - Idź dalej, Czarny Koniu. - Prosto na naszego osobliwego przyjaciela? Mały Dru, nigdy nie przestaniesz mnie bawić! - Hebanowy ogier ruszył z gromkim śmiechem. 150 - Wilki! Ząby, które rozdzierają! Poszarpane ciała! Krew! Dru nie przejmował się słowami, każdemu jednak towarzyszył obraz jego zwłok, a raczej żałosnych szczątków rozrzuconych po całym mieście. Widział, jak wilk kamiennymi zębami miażdży jego kości. Starał się panować nad strachem, ale niepokój narastał w miarę zbliżania się do niesamowitego straszydła. Kiedy znaleźli się w odległości dwudziestu stóp, potwór rozsypał się na kawałki. Spadające okruchy wzbiły tumany pyłu. Dru przez parę sekund zanosił się kaszlem, nie mogąc złapać tchu w tej chmurze. Czarny Koń zatrzymał się świadom, że czarnoksiężnik ledwo trzyma się na jego grzbiecie i może spaść przy pierwszym niepewnym kroku. Coraz lepiej rozumiał ludzkie ułomności. Po pewnym czasie pył osiadł, odsłaniając zaskakujący widok - zaskakujący dlatego, że Dru nie dostrzegł w nim nic, co zasługiwałoby na ochronę. Jednak w tej odległości czuł obecność niewidzialnych istot i ich rozterkę, jak gdyby nie wiedziały, co począć z dwoma przybyszami. Zdawało się, że wiedzą o niewiarygodnej potędze Czarnego Konia. Dru wyobraził sobie zastęp sług podobnych do jego cieniolubów, które pełniły różne role, ale nie były stworzone do walki. Cienioluby zaatakowałyby jego wrogów, gdyby nikt inny nie chronił pracowni, ale atak byłby nie zorganizowany, gdyż miały nikłe pojęcie o sztuce wojennej. Uznał, że strażnicy... nie, opiekunowie tego miejsca są do nich podobni. - Mądrość - szepnął mu w głowie głos inny niż ten pierwszy. - Zrozumienie. - Anomalia - rzekł drugi. - Zaburzenie. Czarny Koń ryknął na niewidzialnych mówców, wykrzykując zdania, które w miarę dokładnie wyrażały poglądy Dru. - Dość tych głosów w mojej głowie! Mówcie do nas albo znikajcie! Dalejże! Boicie się nas? Czarnoksiężnik odgadł, że właśnie o to chodzi. Opiekunowie bali się ich. Nie tylko dlatego, że dotarli tak daleko, ale dlatego, że byli obcy. - Precz z nimi! - To był pierwszy głos, ten, który zaczerpnął 151 z głowy Vraada myśli o wilku i próbował przestraszyć go z ich pomocą. - Precz! - Nie - rzekł chłodno ten, który wspominał o mądrości. Zdawało się, że każdy z opiekunów ma inny charakter albo może cechę dominującą. W tle rozbrzmiewało więcej głosów, ale zdaniem Dru te trzy zaliczały się do najważniejszych. - Nie wtrącać się - powiedział ten, który mówił o anomaliach. Zdawało się, że przypomina o czymś pozostałym. - Wszystko musi pozostać bez zmian. Czarny Koń kopnął gruz, zły, że istoty nie chcą rozmawiać bezpośrednio z nimi. Czarnoksiężnik ostrzegawczo przyłożył rękę do jego szyi i szepnął mu do ucha: - Uspokój się. Myślę, że zaraz ustąpią. - Dlaczego mieliby to robić? - zapytał o wiele za głośno Czarny Koń. Vraad skrzywił się, świadom, że opiekunowie musieli go usłyszeć. Z drugiej strony nie miało to znaczenia, gdyż wnikając w umysł z taką łatwością, musieli wiedzieć, co powiedział. - Nie przeszkadzać - powtórzyły chórem liczne głosy i z tymi słowy wycofały się z jego głowy i okolicy. Zniknęły w jednej chwili. Dru nie wykrył już ich śladu. - Odeszli - oświadczył Czarny Koń bez potrzeby. - I dobrze! Zrobili się mało zabawni, gdy jeden z nich porzucił tę fascynującą formę! Dobry humor hebanowego ogiera zmniejszył napięcie. Dru pochylił się i spojrzał na mało atrakcyjny obszar, nad którym mieli pieczę opiekunowie. W dalszym ciągu nie dostrzegał nic godnego uwagi i wykrywał tylko odrobinę mocy. - Wiesz, dokąd poszli? - zapytał Czarnego Konia. - Nie wyczuwam ich - odparł rumak. - Co myślisz o tym miejscu przed nami? Czujesz coś? - Tylko to, co wcześniej. Wysoki czarnoksiężnik wyprostował się i potarł szczękę, która, jak zauważył z opóźnieniem, zdążyła porosnąć szczeciną. - Możemy pójdziemy tam i sprawdzimy, czego tak pilnie strzegą? 152 - Oczywiście! Czyżbyś brał pod uwagę jakąś inną możliwość? - Nie posiadając się ze zdumienia, że jego towarzysz mógł pomyśleć o odwrocie, Czarny Koń ruszył przez rumowisko. Dni kręcił głową we wszystkie strony. Spodziewał się powrotu opiekunów, tym razem z czymś więcej niż tylko czczymi pogróżkami. Kim były te istoty? Z pewnością nie budowniczymi miasta. Jeśli były podobne do famulusów, jak sądził, dlaczego trwały tu tak długo po odejściu swoich panów? Powietrze zamigotało, jakby łuszcząc się i odpadając płatami. Dopiero po dłuższej chwili czarnoksiężnik poznał to, co leżało przed nimi. Na widok nowego fenomenu Czarny Koń, wiecznie ciekawy, z miejsca przyspieszył kroku. - Czarny Koniu, nie! Stój! Demoniczny wierzchowiec zatrzymał się parę stóp od rozmigotanej luki, rozdarcia w rzeczywistości. - O co chodzi? Nie widzę tu nic niebezpiecznego! Boisz się tego? - Przypomina... Przypomina to, co badałem na chwilę przed wpadnięciem w Pustkę. - Aha! Może zatem dostarczy cię do domu, skoro stale się skarżysz, że ja tego nie zrobiłem! Wchodzimy? Dru jeszcze nie brał na poważnie możliwości, że rozdarcie może być dokładnie tym, czego szukał. Nie było widać, dokąd prowadzi. Najpewniej chcąc zobaczyć, co leży po drugiej stronie, należałoby w nim stanąć. A jednak nadzieja na powrót do Sharissy istniała i Dru uchwycił się jej kurczowo. - Wchodzimy. - Mocniej przytrzymał się grzywy i wzniósł modły do paru mniej odrażających przodków. Modlił się, żeby ta decyzja nie okazała się ostatnim błędem w jego życiu. Czarny Koń wszedł w rozdarcie, które jakby rozszerzyło się zapraszająco. Z początku Dru był świadom tylko jaskrawego światła, jak gdyby patrzył prosto w słońce. Po chwili, gdy oczy przyzwyczajały się do blasku, usłyszał dźwięki. Był zaskoczony, bo dopiero teraz uświadomił sobie, że przez chwilę panowała niczym nie zmącona 153 cisza. Zaraz po słuchu odzyskał zmysł dotyku i powonienia. Poczuł chłodny podmuch i zapach kwiatów. Usłyszał śpiew ptaków, których nie było w wymarłym mieście. Wreszcie odzyskał wzrok. Nim zdołał się odezwać, Czarny Rumak zagrzmiał: - Światy w światach! Twój dom jest fantastyczny, mały Dru! Nigdy mi się nie sprzykrzy! Vraad, przeciwnie, był już zmęczony tymi ciągłymi niespodziankami. Jednak jego obecne zdumienie wcale nie ustępowało temu, jakiego doświadczył wówczas, gdy spotkał swego cienistego towarzysza, trafił do świata za zasłoną i odkrył wymarłe miasto - czy tutaj nic nie mogło być proste i zwyczajne? Jak gdyby ktoś obmyślił to wszystko jako grę czy też wielki eksperyment. Już nie stali w starożytnej, zrujnowanej warowni, tylko u stóp trawiastego wzgórza, na którym wznosił się piękny, ani trochę nie zniszczony zamek. Proporce łopotały na wietrze, nowe i czyste, nie wystrzępione ani nie spłowiałe. Z dołu widać było tylko spiralne wieże; inne zabudowania kryły się za wysokim murem. Nieskazitelnie gładka murawa na stokach wzgórza wyglądała tak, jakby została przystrzyżona zaledwie wczoraj. Dru nawet się nie zawahał. To wszystko trwało zbyt długo jak dla jego starganych nerwów. Zależało mu na szybkim zdobyciu odpowiedzi, nie wspominając o takich drobiazgach, jak jedzenie, picie i odpoczynek. - Wchodzimy do środka. Natychmiast. Hebanowy rumak nie odpowiedział, ale jego śmiech poniósł się po zboczu, gdy stanął dęba i ruszył w stronę zamku. Stanęli przed bramą, nim Dru zdążył mrugnąć. Gdy odzyskał dech, zastanowił się, jaką szybkość może rozwinąć jego czarny towarzysz. Postanowił, że wypyta go dokładnie we właściwym czasie. Teraz pierwszeństwo miał ten jakże nowy zamek. Brama stała otworem. Dru nie wykrył magii ani niczyjej obecności, ale nauczony przykrym doświadczeniem wolał nie polegać na własnych zmysłach. Czarny Koń nie miał ochoty stać pod bramą. W czasie potrzebnym na zaczerpnięcie oddechu pokonał przestrzeń dzielącą go od dziedzińca, również będącego w doskonałym stanie. Mieszkańcy mogli przechadzać się po nim jeszcze tego samego dnia rano. Gdyby ktoś zapytał Vraada o zdanie, tak właśnie było. Fantazyjnie ukształtowane krzewy i klomby z wielobarwnymi kwiatami pogłębiały wrażenie, że weszli do domu pod chwilową nieobecność właścicieli. Dru spoglądał z podziwem na marmurowe ławki; mimochodem zapamiętał ich styl, by wykorzystać go później, gdy Vraadowie osiedlą się w swoim nowym świecie... jeżeli do tego dojdzie. Zatrzymaj się - szepnął do Czarnego Konia. Widmowy rumak stanął i Dru zsunął się na ziemię. Wolał zwiedzać zamek na własnych nogach. Jeden świat w drugim, drugi świat w trzecim... - mówił Czarny Koń. - Ależ byłoby zabawnie, gdybyśmy znaleźli wejście do następnego! Wyobraź sobie, gdyby tak ciągnęły się w nieskończoność! Wolę nie! Chcę wrócić do Nimth... do mojego Nimth - dodał szybko, bo jego towarzysz już szykował się do riposty. Przyjrzał się budowlom i skręcił w stronę największej, której wieże widzieli zza murów. - Zaczniemy stamtąd. Nie czekając na Czarnego Konia, ruszył przez dziedziniec. Usłyszał śmiech za plecami. - Czyżby teraz niecierpliwość stała się cnotą? Dru nawet się nie obejrzał i niemal biegiem minął otwarte drzwi; wpadł do środka, gdzie znalazł się w roziskrzonym korytarzu. Czarny Koń zjawił się zaraz za nim, a jego kopyta stukały tak samo jak wówczas, gdy wszedł do kolistego gmachu. Echa niosły się głośno po wnętrzu. Z niewiadomego powodu Vraad wstydził się za bezceremonialne zachowanie Czarnego Konia. Był niezmiernie ujęty spokojem tego zamku. Miał wrażenie, że stukot kopyt pogwałcił ciszę, która panowała tutaj niepodzielnie od niezliczonych tysiącleci. W zamku było zupełnie inaczej niż w zrujnowanym mieście. Tam wyczuwał duchy wspomnień i resztki mocy. Tutaj panował błogi spokój, rzecz 155 niezwykła dla Vraada. Chciałby po śmierci spocząć w takim właśnie miejscu. Tutaj mógłby... Czarnoksiężnik zadrżał. Czarny Koń zatrzymał się przy nim i zapytał: - Coś się stało? - Nie. Nic takiego. - Poza tym, że mało brakowało, a położyłby się tam, gdzie stał, i czekał na śmierć. Bardziej ostrożnie ruszył dalej. W drugim końcu korytarza znajdowały się masywne żelazne podwoje, dwa razy wyższe od niego. Dru wyczuwał, że drzwi mają wielkie znaczenie. Za nimi kryły się odpowiedzi na niezliczone pytania kłębiące się w jego głowie. Jedno z pytań brzmiało, czy zdoła zrozumieć odpowiedzi, ale na razie tym się nie trapił. Czarnoksiężnik położył rękę w miejscu zetknięcia się połówek drzwi i pchnął delikatnie. Zawiasy zajęczały, ale skrzydła nawet nie drgnęły. Pchnął mocniej, z tym samym skutkiem. Odsunął się i ze złością rzucił się na przeszkodę. Jedyną nagrodą za trudy było obite ramię. Chociaż podwojom brakowało widocznego zamknięcia, nie mógł ich rozchylić. - Może gdybym... - zaczął Czamy Koń. - Nie! - Tę jedną rzecz czarnoksiężnik chciał zrobić sam. Był zły i zmęczony, do głosu doszedł jego vraadzki temperament. Szkarłatna furia przejęła władzę nad ciałem. Wykrzykując słowa, których później nie mógł sobie przypomnieć, wzniósł lewą rękę i trzasnął w masywne metalowe podwoje. Iskra, która skoczyła z jego pięści, rozprzestrzeniła się na całe drzwi, które wreszcie otwarły się na oścież... choć określenie „otwarły” mogło wydać się trochę mylące. Dru ledwo wierzył własnym oczom. Skrzydła rozchyliły się gwałtownie, zataczając łuki, a potem zerwały się z zawiasów. Obaj - Dru z przerażeniem, mroczny rumak zaś z narastającym rozbawieniem - patrzyli, jak połówki drzwi koziołkują i przewracają się z głośnym hukiem, który ostatecznie roztrzaskał wspomnienie panującego tutaj spokoju. - Dobra robota - skomentował Czarny Koń uszczypliwie. 156 Szybko wykształcił w sobie dryg do sarkazmu typowy dla wszystkich Vraadow. - To nie... ja nie... - Dru wlepił oczy we własną pięść, potem spojrzał na wyważone drzwi. - Może cię zainteresuje fakt, że granice tego miejsca poniosły uszczerbek z powodu twojego chłodnego, opanowanego sposobu bycia. Dru odwrócił się i zlustrował ściany korytarza, które pokryły się skomplikowaną pajęczyną pęknięć. Podobna sieć, przypominająca rozwidlające się gałęzie, rysowała się na podłodze i na suficie, z którego sypały się kawałki tynku. - Ja to zrobiłem? - Wygląda to na reakcję na twoją moc. Zauważyłem opór, ale przezwyciężyłeś go. Jego szaleństwo pokonało opór stawiany przez ukryty świat... to znaczy, jeżeli nadal znajdowali się w ukrytym świecie. Vraad zastanowił się, jaki byłby efekt wyładowania wściekłości w zrujnowanym mieście. Nasuwało się również pytanie o efekty uboczne. Czy skutek był podobny do tego, na jaki narażone było Nimth za każdym razem, gdy Vraadowie korzystali ze swoich talentów? Czy właśnie w taki sposób zaczęła się śmierć jego świata? Czy Vraadowie tak samo zniszczą swój nowy dom? Zbyt wiele pytań. Dru warknął i odwrócił się w stronę komnaty, do której wejście otworzyła mu furia. Rozwarł szeroko oczy i zaschło mu w ustach. Wyglądało na to, że świat za zasłoną ma w zapasie niezliczone niespodzianki. W komnacie klęczało ponad sto postaci odzianych w luźne szaty, które upodobniały ich do bezkształtnych worków. Zwróceni plecami do wejścia, patrzyli na błyszczący kryształ w środku pentagramu, który zajmował całą podłogę. Kryształ tkwił na mosiężnym postumencie w kształcie piramidy. Jak w przypadku całego zamku, zęby czasu nie naruszyły ani węzła sił - bo zdaniem czarnoksiężnika taką właśnie rolę pełnił kryształ - ani jego podstawy. Dru cofnął się o krok. Postacie nawet nie drgnęły mimo hałasu 157 i zniszczeń, jakie spowodował. Tkwiły nieruchomo wzdłuż ramion pentagramu, tworząc drugi symbol na wierzchu tego wyrytego w kamieniu. - Skąd oni się wzięli? - zapytał szeptem Czarnego Konia. Wiedział, że nie było ich, gdy drzwi się przewróciły. Jego towarzysz nie odpowiedział. Vraad spojrzał na niego, lecz końskie oblicze niewiele zdradzało. Mroczny rumak toczył oczami po komnacie, jakby miał problemy ze wzrokiem i nie widział nawet klęczących postaci. Dru powtórzył pytanie i uzyskał równie milczącą odpowiedź. Vraada podniosła na duchu świadomość, że w każdej chwili może wezwać swoją straszliwą moc, choć skutki wezwania mogły okazać się tragiczne dla tego świata. Wszedł do komnaty. Nie starał się iść po cichu, ponieważ było mało prawdopodobne, by ktoś, kto nie usłyszał rumoru wielkich metalowych drzwi, zwrócił uwagę na jego kroki. Przebadał komnatę wyższymi zmysłami. Linie mocy krzyżowały się dokładnie tam, gdzie stał kryształ. Były też podrzędne linie, słabsze, naśladujące wzór pentagramu... i przeszywające na wskroś każdą z zakapturzonych postaci. Dru zamrugał i spojrzał zezem, przywracając normalny poziom wzroku. Zastygłe w medytacji postacie budziły niezbyt przyjemne skojarzenia - skojarzenia z tym, co działo się w Nimth. - Co robisz? - zapytał Czarny Koń. Dru usłyszał niepewne kroki; jego towarzysz wchodził za nim do komnaty. - Nie wiem - mruknął, przegarniając włosy ręką. Podszedł do najbliższej z postaci. Czy odjęło mu rozum, że tak ryzykował? Wyciągnął lewą rękę, tym razem spokojnie, i dotknął ramienia postaci. Próbował dotknąć. Dłoń przeszła na wylot, jak przez pień w widmowym lesie. Dru nabrał odwagi i śmiało pomachał ręką, próbując wywołać jakąś reakcję. - Oni nie istnieją - powiedział wreszcie cienistemu rumakowi. - Są duchami... nie... są wspomnieniami. 158 - Wspomnieniami? Zafascynowany czarnoksiężnik pokiwał głową i okrążył postać, którą próbował dotknąć. Zajrzał pod kaptur. Zobaczył męskie oblicze, pod pewnymi względami niepokojące. Rysy były zbliżone do vraadzkich, ale nie do końca. Elfie też nie. Otwarte oczy zdradzały wiek znacznie większy, niż można by wnosić z wyglądu twarzy. Prawdę mówiąc, w porównaniu z tym mężczyzną każdy Vraad był oseskiem. - Gdy staniesz między nimi, poczujesz resztki ich mocy. Była tak potężna, że wizerunki postaci odcisnęły się w tym świecie i przetrwały mimo upływu niezliczonych tysiącleci. Można powiedzieć, że wypaliły się w tkaninie rzeczywistości. Myślę, że moje czary, vraadzkie czary, wystarczyłyby, aby w ten sposób utrwalić swój wizerunek. - Ja wiem tylko jedno - parsknął majestatyczny ogier. - Ich widok odbiera mi odwagę. - Było to niezwykle szczere wyznanie. - Nie mogę doszukać się sensu w ich istnieniu. Dru oglądał fantomy. Przystojnych mężczyzn i urodziwe kobiety łączyło wyraźne podobieństwo, jakby należeli do jednego wielkiego klanu skoligaconego bardziej niż Tezerenee. Wszyscy patrzyli na węzeł sił, a widok ich pustych oczu wystarczał, by zmrozić krew w żyłach nawet liczącemu wiele tysiącleci czarnoksiężnikowi. - Spójrz na te fantastyczne wizerunki, które nazywasz obrazami... Czy nie było ich również w zrujnowanym mieście? Słowa Czarnego Konia przełamały czar, który przykuwał uwagę Dru do tych prastarych widm. Vraad podniósł głowę. Był zły na siebie, że pochłonięty fantomami z przeszłości nawet nie rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, co mogło okazać się dużo ważniejsze dla jego aktualnych potrzeb. Zaokrąglony strop płynnie łączył się ze ścianami, ale nie to było istotne. Obrazy pokrywające wszystkie powierzchnie nasuwały myśl o innym miejscu, w którym smoczy władca patrzył kamiennymi oczami na skrzydlatych i ich zaintrygowanego jeńca. Dru znów miał okazję obejrzeć niezliczone małe światy, każdy 159 wyobrażony z własnym przedstawicielem. Zobaczył Poszukiwacza i jego opancerzonego wroga, elfa, człowieka podobnego do Vraada, stwora, który wyglądał jak salamandra chodząca na dwóch nogach... Wydawało się, że jest ich tutaj więcej niż w tamtej budowli. Wprost nad węzłem sił znajdowała się największa i jedyna ilustracja bez żywej postaci. Przedstawiała miasto, bardzo znajome mimo różnic, jakie w nim zaszły w wyniku upływu czasu. Umysł Vraada pracował szybko. Narastało w nim pewne podejrzenie. Spojrzał na węzeł sił, a raczej na podłogę pod spodem. Widniał tam wizerunek innego świata, większy od tego na górze. Środek obrazu zajmował zamek uderzająco podobny do tego, w którym się znajdowali. - Chodźmy zobaczyć coś innego! Znudziło mi się tutaj! - Jeszcze nie. - Dni znowu spojrzał na fantomy, teraz jakby przejrzyste, a potem popatrzył na światy nad i pod nimi. Istniała niezaprzeczalna analogia między tym, co tutaj widział, a wnioskami, do których doszedł w trakcie badania podróży ka. Jeśli jednak otaczające go wizerunki ras i ich światów stanowiły potwierdzenie jego domysłów, to mieszkańcy tego miejsca musieli być dla Vraadów tym, kim Vraadowie byli dla owadów czy, jeszcze dosadniej, zwyczajnych ziarenek piasku. Dni chciał znaleźć się zupełnie gdzie indziej, gdziekolwiek, byle jak najdalej od tych starożytnych mistrzów mocy. - Idziemy. Natychmiast. - Jak sobie życzysz. Roztrzęsiony czarnoksiężnik szybko wdrapał się na grzbiet karego rumaka, który odwrócił się i pokłusował do wyjścia. W przeciągu niecałego oddechu znaleźli się na dziedzińcu. Jeszcze jeden oddech, a minęli bramę warowni i kierowali się tam, gdzie było rozdarcie. W zamku prawdopodobnie kryło się znacznie więcej rzeczy, które powinien zbadać, ale ta odrobina, którą zobaczył, w połączeniu z tym, czego się domyślał, w zupełności mu wystarczała. Musiał istnieć inny sposób powrotu do Nimth. Dni nie chciał mieć nic 160 wspólnego ze wspomnieniami uwięzionymi w tym miejscu. Nawet zrujnowane miasto - miasto tych, których widział w postaci fantomów - było lepsze. Okropna myśl wpadła mu do głowy. - Czarny Koniu! Widzisz drogę, którą tu wjechaliśmy? - Nie! - Mimo niewiarygodnej prędkości, z jaką pędził mieszkaniec Pustki, jego głos nie zdradzał śladu zadyszki. Czasami Dru zapominał, że jego towarzysz nie musi oddychać. - Ale chyba jesteśmy blisko tego miejsca! - Co zrobimy, jeśli... Dziura otworzyła się przed nimi i połknęła ich z zapierającą dech prędkością. Vraad nie zdążył nawet skończyć zdania. -...trafimy gdzie indziej? - wydukał. Znów znaleźli się wśród ruin, ale tym razem nie byli sami. Czekali na nich Poszukiwacze, którzy najwyraźniej podążali ich tropem. Mieli z sobą jeńca, który na próżno się z nimi szamotał. Była to elfka. XII Nad Nimth zapadła noc. Z nią nadszedł początek końca, przynajmniej tak uważał Gerrod. Tezerenee na krótko wrócił do warowni klanu - groźnie prezentującej się żelaznej budowli, która, gdyby ktoś zapytał go o zdanie, idealnie odzwierciedlała charakter mieszkańców. Był to zimny gmach, mrożący ciało i duszę. Wężosmoki i smocze młode uganiały się po tych częściach warowni, skąd zwykle były przepędzane. Fruwały między sztandarami z głowami smoków, podczas gdy starsze bestie spały w swoich zagrodach. Poza zestawem potężnych magicznych środków obrony ponad tuzin jeźdźców stale patrolował granice włości. Ale nie teraz. Warownia została opuszczona na zawsze, choć na pierwszy rzut oka wydawało się, że mieszkańcy mają zamiar 161 powrócić. Osobiste drobiazgi leżały tam, gdzie je zostawiono. Kurz osiadał na rozłożonych mapach i księgach. Na stołach leżało jedzenie, które miało się stać pożywką dla pleśni. Nawet projekty, takie jak ten, nad którym pracowali razem z Rendelem, zostały porzucone. Tezerenee nie mogli niczego zabrać. Gerrodowi zależało na notatkach Rendela. Starszy brat więcej niż on wiedział o świecie za zasłoną. Nie dzielił się z nim całą swoją wiedzą i Gerrod wątpił, czy rzeczywiście byli sobie tak bliscy, jak niegdyś przypuszczał. „Zostawiłeś mnie z całą resztą, drogi bracie” - pomyślał. Miał tylko nadzieję, że Rendel zostawił również swoją pracę. Całkiem możliwe, że zniszczył wszystko, żeby jak najdłużej zachować przewagę, jaką zapewniły mu badania. Dopisało mu szczęście. Nie dość, że notatki łatwo dały się znaleźć, to jeszcze były uporządkowane tak metodycznie, że w ciągu paru sekund odszukał potrzebne rozdziały. Najwyraźniej Rendelowi nie zależało na zachowaniu tajemnicy. Jego wnioski były zgodne z tymi, które wysnuł Dru Zeree, a nawet wzbogaciły je o parę informacji, których nie zawierały zapiski obcego. Być może Zeree umyślnie ich nie zamieścił, gdyż dotyczyły okolicy, w której Melenea stworzyła swój dom. Gerrod pozwolił sobie na przelotny, triumfalny uśmiech i zamknął księgę. Wiedział, że były też inne notatki, dużo lepiej ukryte, ale nie miał czasu na poszukiwania. Musi wystarczyć to, co zdobył. - To ty. - Matko! - Gerrod odwrócił się gwałtownie. Nie miał pojęcia, jak się do niego podkradła, i zastanawiał się, czy byli z nią inni, których również nie wykrył. - Wróciłam, żeby jeszcze raz zobaczyć nasz dom. Głupi sentymentalizm, prawda, mój synu? - Jej zagadkowa mina sugerowała szyderstwo i szczerość. - Niektórzy nie chcieliby go oglądać - odparł obojętnie, mając nadzieję, że matka wyciągnie własne wnioski. - Plan się sypie, Gerrodzie. Tak przypuszczał, ale zadrżał, słysząc potwierdzenie z ust jednej z niewielu osób, którym ufał. 162 - Co się dzieje? Jej uśmiech nie wyrażał wesołości, tylko gorzką ironię. - Wydaje się, że golemy zniknęły. Nie wszystkie, ale wiele z nich. - Ile pozostało, matko? - Od czasu ostatniego spotkania z ojcem Gerrod czuł na szyi pętlę, która teraz zaczęła go dusić. - Ledwie wystarczy dla klanu. Aby uśpić podejrzenia, Barakas już wybrał paru obcych. - A ja? - Na razie jest jeszcze dla ciebie miejsce. Wiesz, że gniew ojca powinien spaść na Rendela, nie na ciebie? - Wiem. - Gerrod uśmiechnął się ponuro. Wprawdzie Rendel był matczynym ulubieńcem, ale nie widział powodu, by maskować swoje uczucia. - W końcu obaj jesteście jego synami, Gerrodzie. - Skoro już mówimy o drogim ojcu, czego zresztą wolałbym uniknąć, to możesz mu powiedzieć, że mała Zeree jest w zamku Melenei. To nie moja wina. Czarodziejka zmusiła ją do odejścia. - Nie wiedział, czy powiedział prawdę, czy skłamał, ale w ten sposób zrzucał z siebie część odpowiedzialności. Może nawet dostanie się Reeganowi, zabawce w rękach Melenei. - Mniejsza z tym, Gerrodzie. Nie ma czasu, by jej szukać. W obecnej sytuacji i tak nie wystarczyłoby dla niej miejsca. - Mina Alcii zdradzała odrobinę współczucia, ale władczyni nie była skłonna poświęcić któregoś z własnych dzieci dla dobra córki Dru. Gardziła Meleneą jak nikim innym, ale pierwszeństwo miały ważniejsze sprawy. - Sądzę, że Barakas pragnie jak najszybciej zakończyć przeprawę. Niektórzy z obcych już podnoszą wrzawę. Zgromadzenie zostało przerwane. Gerrod potarł szczękę. - Ile osób czeka na przeprawę? - Ojciec chce, żeby do brzasku wszyscy znaleźli się w Smoczym Królestwie. On będzie ostatni. - Cóż za akt odwagi! Wielmożna Alcia skarciła go wzrokiem. 163 - Nie mogę obiecać, że do końca będzie trzymał miejsce dla ciebie. - W takim razie pal go licho, mamo! - Gerrod cisnąłby w kąt notatki, ale przypomniał sobie w porę, że zawierają ogromnie ważne informacje. - Będzie mi lepiej z dala od niego! Władczyni Tezerenee otuliła się płaszczem. W migotliwym świetle płaszcz wyglądał jak całun. - Może i tak, mój synu. Gerrod został sam. Warcząc, schował księgę głęboko w zanadrze płaszcza i również odszedł, zostawiając twierdzę Tezerenee i możliwe, że własną przyszłość, na łasce okaleczonego Nimth. Podczas gdy w małym ukrytym świecie był jeszcze dzień, tutaj panowała noc. W chwili powrotu do zrujnowanego miasta zmęczenie i głód czarnoksiężnika zwiększyły się stukrotnie, jak gdyby przebywanie w innym miejscu przyspieszyło upływ czasu. Dru miał kłopoty z koncentracją, choć zawisło nad nim śmiertelne niebezpieczeństwo. Wiedział, że nie będzie miał nawet chwili na złapanie oddechu, a jego ciało osiągnęło kres wytrzymałości. Modlił się, żeby Czarny Koń nadal był w formie, ponieważ inaczej czekała ich nieuchronna zguba. Zajęci swoim jeńcem Poszukiwacze z opóźnieniem dostrzegli przybyłych. Elfka pierwsza zauważyła wysoką postać na demonicznym wierzchowcu i nie potrafiła ukryć zaskoczenia. Jej mina uprzedziła skrzydlatych o zagrożeniu. Dru wiedział, że w bladej poświacie jednego księżyca w pełni jego towarzysz musi prezentować się niezwykle groźnie, ale pozory i rzeczywistość często nie szły w parze. Mocniej uchwycił się grzywy Czarnego Konia, żeby uchronić się od upadku, i szepnął: - Musisz się z nimi rozprawić! Ze mnie nie będziesz miał większego pożytku. Śmiech mrocznego rumaka poniósł się przez noc, echa zahuczały niesamowicie w szczątkach niegdyś potężnego miasta. - Nie ma się czym przejmować! Trzymaj się mocno! - Nie skrzywdź elfki! - zawołał Dru. Bał się, że jeniec Poszukiwaczy, być może mogący zweryfikować jego domysły na temat światów w światach, zginie w następstwie ataku hebanowego ogiera. - Czy to maleństwo nazywasz elfką? Nie ma obawy! Jeszcze nie zasługuje na moją uwagę! Dru zadrżał. Jego towarzysz, który z każdą chwilą czuł się lepiej w swojej nowej postaci i w nowej roli, stawał się coraz bardziej przerażający. Skrzydlaci rozpierzchli się. Dwaj próbowali unieść jeńca w niebo. Elfka walczyła z nimi, wykrzykując słowa, których Dru, kurczowo trzymający się grzywy ogiera, nie mógł zrozumieć. Jedna z Poszukiwaczek nie wzbiła się w powietrze, tylko stojąc na ziemi, niezdarnie manipulowała medalionem. Czarny Koń przebiegł przez nią. Czarnoksiężnikowi przytulonemu do jego grzbietu mignęła przerażona twarz... a potem skrzydlata zniknęła. - Ha! A niech to... - Dalsze słowa nie padły. Dru usłyszał ostry świst, a potem został wyrzucony w powietrze; mocny chwyt za grzywę należał do przeszłości. Płucom zabrakło powietrza, żeby wrzasnąć, więc czekał w milczeniu, aż ziemia poderwie się na jego spotkanie i trzaśnie w jego ciało. Myślał wyłącznie o nieuniknionym bólu i obrażeniach. Błysnęły dwa księżyce, jasna pełna tarcza i nikły rąbek, jeden szkarłatny, drugi blady jak śmierć, i ich obraz utrwalił się w jego umyśle na moment przed zderzeniem z’ ziemią. - Nie - powiedział głos w jego głowie. Ziemia zadrwiła ze swojej ofiary. Dru miał wrażenie, że wszystko zamarzło. Choć miał otwarte oczy, widział tylko wspomnienie księżyców. Uświadomił sobie, że zapadła głucha cisza i zastanowił się, co się stało z Poszukiwaczami i z Czarnym Koniem. - Nie wtrącać się - rozbrzmiał drugi znajomy głos. - My nie mamy najmniejszego zamiaru - zapewnił trzeci niemal gorliwie. - A my mamy - rzekł pierwszy. - Wszyscy muszą przyjść do tego świata. Jeśli się nie wtrącimy, cały plan spełznie na niczym. Dru słyszał, jak inne głosy przedstawiają swoje racje za i przeciw. Choć zdawało się, że spór toczy się w nieskończoność, zdezorientowany czarnoksiężnik wiedział, że minęło tylko parę sekund, nim osiągnięto porozumienie. Zwolennicy pierwszego głosu zyskali minimalną przewagę. To była ostatnia rzecz, jaką sobie uświadomił, nim ten świat wraz ze wszystkimi innymi stracił dla niego znaczenie. - Jesteś Vraadem. Czarnoksiężnik dumnie pokiwał głową. Nie miał pojęcia, gdzie jest ani jak trafił tutaj z chaosu panującego w starożytnym mieście. Rozejrzał się, lecz zobaczył tylko krzesło, na którym siedział, i własne ciało. Czuł się wypoczęty, zdolny do walki z najpotężniejszym przeciwnikiem, ale był za mądry, żeby próbować ataku. - On nie może być Vraadem! Oni są wybrakowani! To był ponownie drugi głos. Wysoki czarnoksiężnik spojrzał wyzywająco w ciemność i oznajmił: - Jestem Vraadem! Jestem Dru Zeree! - On ma życie! - zadrwiła trzecia istota. Z trzech mówców ten budził w Dru największą niechęć. Zbyt mocno przypominał Meleneę i jej gierki, traktowanie wszystkiego w życiu jak jakąś pokręconą grę. - Gra... Podoba mi się! Braliśmy udział w długiej, nudnej grze... - skomentował trzeci wesoło. - Ale to już koniec! Kropelki zimnego potu zrosiły czoło Dru. Staranniej osłonił myśli, choć przypuszczał, że na próżno się wysila. Moc tych istot umniejszała nawet potęgę jego towarzysza. - Co to takiego? - zapytał pierwszy. Kiedy czarnoksiężnik wreszcie zrozumiał, czego dotyczy pytanie, pokręcił głową. Uznał, że udzielenie odpowiedzi nie może mu już bardziej zaszkodzić. - Nie jestem pewien. Spotkałem Czarnego Konia w nicości, którą nazywam Pustką. Wydaje się, że pochodzi stamtąd. Zapadła cisza, jakby istoty zastanawiały się nad jego myślami i słowami, przynajmniej takie odnosił wrażenie. Nie skarciły go, gdy odezwał się głośno, więc teraz się zastanawiał, czy podobnie 166 jak Czarny Koń miały swoje ograniczenia czy po prostu uznały, że poczuje się lepiej, słysząc własny głos w miejscu, w którym nie istniały inne hałasy. - Jak on się tu znalazł? - zapytał drugi głos. Ten z całej trójki wydawał się najbardziej niezdecydowany. - Przecież widziałeś - przypomniał pierwszy. Chyba było im obojętne, że Dru przysłuchuje się ich rozmowie. - Miało być zupełnie inaczej. - Minęło zbyt dużo czasu. Wiesz, że czas upływa, a wraz z jego biegiem wszystko się zmienia. - A nam nie wolno nic robić! Nigdy! - wtrącił trzeci z oburzeniem. - Nam, którzy mamy moc, by zrobić wszystko! - Nie to jest naszym celem. - Odpowiedź napłynęła z kilku umysłów naraz i Vraadowi skojarzyła się z litanią powtarzaną z pokolenia na pokolenie. - Już nie ma celu! - Może tak - odparł pierwszy. - Może nie. Może ci Vraadowie dostarczą tego, czego potrzebowali panowie. - Czego? - wybuchnął Dru. Z miejsca pożałował, że się odezwał. Z tej rozmowy dowiadywał się więcej, niż śmiał marzyć, więc niepotrzebnie ją przerywał. - Wszyscy muszą wrócić do siebie z wyczyszczonymi umysłami. - Był to nowy głos. Trzeci, ten który zdawał się dowodzić niewidzialnymi istotami, odparł: - Usunięcie wiedzy z umysłów Sheeka i Queli wcale nie będzie łatwe. Nie możemy też tknąć elfów, którzy służą jak my, choć nie wiedzą, dlaczego. Czy chcesz, żebyśmy wtrącili się jeszcze bardziej niż dotychczas? - Nie ma innego wyboru! - rzekł groźnie trzeci głos, uprzedzając możliwych oponentów. - Czas przejąć kontrolę. - Nie! Dru wrzasnął i złapał się za głowę w daremnej próbie uwolnienia się od niezliczonych krzyczących głosów. Opadł bezwładnie na oparcie krzesła. 167 - Tle się czujesz? Zrobiliśmy ci krzywdę? - Był to pierwszy głos, wyraźnie zatroskany. Troska tak bardzo zaskoczyła Dni, że niemal zapomniał o bólu. - Nic... Nic mi nie jest... zważywszy okoliczności. - Nie chcemy sprawiać bólu. Vraad pomyślał, że nie wszystkie istoty zgadzają się z tym oświadczeniem. Nie musiał zgadywać, która nie miałaby nic przeciwko powiększeniu jego udręki. - Gdzie ja jestem? - zapytał, decydując, że pora przejąć kontrolę nad sytuacją. - W jednym z wielu kawałków świata, które wycięli panowie. Ten nigdy nie był używany, więc uznaliśmy, że najlepiej sprowadzić cię tutaj. - A... trudno mi rozmawiać z niczym! Możecie się pokazać? - Wyobraził sobie coś podobnego do wilka z gruzu. - Ale nie w takiej postaci, proszę. Nastała chwila wahania, kryjąca również zakłopotanie, jak zauważył czarnoksiężnik. - Dobrze. Coś rozbłysło w ciemności. Po jakimś czasie Dru rozpoznał dwoje złocistych oczu i dostrzegł niewyraźne zarysy jakiejś wielkiej bestii. Wyglądała jakby znajomo, ale nie mógł skojarzyć, gdzie już ją widział. - To smoczy władca, na którego natknąłeś się w pierwszym mieście zamieszkałym przez dawnych, gdy było ich wielu. Przybrałem tę postać, bo patrzyłeś na nią z podziwem. Dodam zapach, jeśli sobie życzysz. Dru wspomniał woń licznych wężosmoków i smoków Tezerenee. - Wystarczy sama postać. Fałszywy smok pochylił na wpół widoczną głowę. - Byłeś ciekaw losu innych. Śpią. - Nawet... - Nawet tajemniczy byt, który zwiesz Czarnym Koniem, Nie jest stworzeniem dawnych. Pochodzi z pogranicza między Pustką, jak ją nazywasz, a prawdziwym światem. Dotąd go nie znaliśmy. 168 - Dlaczego wybraliście mnie? Postać poruszyła się, rozpościerając niematerialne skrzydła. - Jesteś najbliższy panom. Sheeka - ty nazywasz ich Poszukiwaczami - nie stali się tacy, jacy powinni się stać. Wkrótce dołączą do Queli na długiej liście porażek. A wtedy już nic nie zostanie. Dru miał ochotę wstać, ale nie był pewien, czy pod nogami znajdzie podłogę. Wiercił się niespokojnie na krześle. - Poszukiwacze rządzą tym światem? - Największym kontynentem. - Mówisz tak, jakby dostali go od was. Niemal widział, jak istota potrząsa głową. - Panowie opracowali plan. Stworzyli maleńkie światy i wszystkie po kolei otwierały się na ten świat, prawdziwy świat. Panowie mieli nadzieję, że na jednym z nich powstaną następcy ich rasy. Istota przekazywała informacje w prosty, beznamiętny sposób i z tego powodu Dru chłonął słowa bez trudu, ałe zrozumienie ich to zupełnie inna sprawa. Siedział bez ruchu, zastanawiając się nad zawartą w nic wiedzą. - Dobrze zrozumiałeś. Miejsca, z których pochodzą Sheeka i Quele, a także ty, są cząstkami tego świata. - Nimth... Nimth... nie jest prawdziwe? ,.Niemożliwe!” - chciał zawołać czarnoksiężnik. Ojczyzna Vraadów miałaby być tworem sztucznym i tymczasowym? Swoistym zoo? Wyczuwał wokół siebie smutek, co pogłębiło jego przerażenie. Z grozą uświadomił sobie, że rasa potężnych Vraadow, którzy uważali się za stworzonych do supremacji, wyhodowana została w klatce jako zabawka dla innej rasy! - Nie w klatce - zaznaczył z naciskiem widmowy smok. - Bardziej w wylęgarni sukcesorów panów. Byli starzy, a ich rasa zmęczona. Ale nie chcieli odejść bez zostawiania spuścizny, więc wybrali następców i pracowali nad ich ulepszeniem. Potem osadzili ich w stworzonych dla nich światach i pozwolili się rozwijać. Sam zobacz, jak to się odbyło. 169 Smok pogrążył się w ciemności. W jego miejscu pojawił się maleńki obrazek, który powiększał się, stopniowo wypełniając pole widzenia. W końcu Dru miał wrażenie, że znalazł się w innym miejscu, w innym czasie. Pod pewnymi względami doświadczenie to przypominało mentalną łączność z Poszukiwaczami, ale teraz nie było przymusu. Nie musiał oglądać tego, co roztaczało się przed jego oczami. Ale nie miał zamiaru rezygnować z takiej okazji. Ujrzał istoty, które mógł nazwać ludźmi, i wiele innych, które nie należały do ludzkiego rodzaju. Starożytna rasa stworzyła wszelkie możliwe do pomyślenia kombinacje. Niektóre były tak ohydne, że nawet Dru, który widział niemało w swoim długim, szarym życiu, wzdrygnął się ze wstrętem. I zdumiał się, że ktoś powołał do istnienia takie okropieństwa. Wiele prób zakończyło się fiaskiem. Istniały dziesiątki pustych małych światów, stworzonych z cząstek rzeczywistości jednego prawdziwego świata. Z każdym wiązała się nadzieja, ale nadzieje te zgasły z takiego czy innego powodu, czasami wskutek wielkich wojen, które zniszczyły wszystko, co tylko można było zniszczyć. W wielu przypadkach, nawet gdyby dana rasa przetrwała, eksperyment uznany zostałby za porażkę, bo dawnym zależało na wykształceniu pewnych określonych cech u swoich dzieci. Większość z tych „porażek” unicestwiła się sama, z wyjątkiem jednej... na razie. Dru bez pytania wiedział, że tą jedną porażką, która jeszcze nie zdążyła doprowadzić do samozagłady, jest rasa z Nimth. Jednakże czas tego świata już się kończył. - A co z tymi, którym się udało? - Byli tacy, którzy dojrzeli do drugiego etapu - odparł fałszywy smok. Przed oczami Dru przemknęły obrazy różnych cywilizacji. Rozpoznał tylko dwie. Poszukiwaczy i ich wrogów, podobne do pancerników istoty zwane Quelami. - Ale mówiłeś... - Nie spełnili pokładanych w nich nadziei. Quele istnieją, ale nic poza tym. Już nigdy nie osiągną dawnej wielkości. Poszukiwacze 170 sami spowodowali własny upadek. Ich arogancja w połączeniu ze zbiorową świadomością sprawiła, że nie chcieli wyjść naprzeciw ostatecznej zmianie. Co do elfów... przeżyją i pomogą nam, ale brak im motywacji, by wznieść się na wyższy poziom. Z tego powodu oni również są straceni dla planu. - My też sprawiliśmy warn zawód. - Może tak, może nie. Z czasem... - Z czasem oni także wymrą - szepnął ten, który nieodmiennie pozbawiał Vraada nadziei. - Ich agonia już się zaczęła - dodał czwarty głos. Dru potrząsnął głową, próbując przepędzić denerwujące echa. - Nie! - Głos fałszywego smoka zagłuszył wszystkie inne. - Jeszcze jest czas. - Już dość się nawtrącaliśmy - zawołał czwarty, ale z mniejszą pewnością siebie. - Pozwólcie mi zrobić, co trzeba... Czarnoksiężnik znów znalazł się w zupełnej ciemności, gdy istoty wdały się w rozmowę nie przeznaczoną dla jego uszu. Miał tyle pytań, ale wątpił, czy kiedykolwiek uzyska odpowiedzi. Jednak... Rozmyślania popadły w zapomnienie, gdy świat powrócił. Słońce płonęło na niebie. Dru bał się, że już nigdy nie będzie mu dane ujrzeć tej jasnej, świetlistej tarczy. - Zajęliśmy się Poszukiwaczami, którzy tutaj przyszli. Nie myśl już o nich. - Mówił pierwszy głos, ale smoka nie było widać. - On też nie będzie tu potrzebny. Posłuchaj, Dru Zeree z rasy Vraadow. - Słowom istoty towarzyszył szum wiatru. - Odesłałem byt zwany Czarnym Koniem do jego ojczyzny. Nie powinien tu przychodzić. Nie należy do tego świata. - Nie zrobił warn nic złego! Silny podmuch rzucił w twarz Dru chmurę kurzu, oślepiając go i dławiąc na parę sekund. - Jemu też nie stała się krzywda. Po prostu umieściliśmy go tam, gdzie być powinien. Jego obecność była dodatkowym czynnikiem zwiększającym chaos w świecie, który kazano nam chronić. 171 - Wtrącacie się bez większych oporów, choć mieliście tego nie robić! - warknął Vraad. Czarny Koń pomógł mu, parę razy uratował życie. Tak bezduszne usunięcie go do Pustki było nieuczciwe. - Zostawiam ci elfa, Vraadzie. To wszystko, co mogą dla ciebie zrobić. Teraz sprawą najwyższej wagi jest wyłom, który twoja rasa uczyniła w swoich granicach. Muszę zbadać, co można zrobić, żeby przywrócić dawny porządek. Jeśli Vraadowie mają odnieść sukces, muszą podążyć ścieżką wyznaczoną przez dawnych. Dru nie mógł się powstrzymać od dodania jeszcze jednej kąśliwej uwagi przed odejściem swego „dobroczyńcy”. - Dawny porządek? Jeśli go przywrócicie, nadzieje waszych panów rozwieją się jak mgła i tylko tyle będziecie z tego mieli. W tej chwili wchodzimy do tego świata. Za późno, by cokolwiek odwrócić! Rozgoryczony czarnoksiężnik drgnął, słysząc szyderczy śmiech. Wiedział, że nie jest to śmiech sługi, z którym rozmawiał. Wiedział, którą z istot bawi jego złe samopoczucie. - To będzie łatwiejsze, niż ci się wydaje! Znów został sam. Wiatr nagle ucichł - znak, że opiekunowie odeszli. Usłyszał jęk i przypomniał sobie, że obiecali mu towarzystwo. - Nie... nie jesteś elfem ani jednym z tych potworów, prawda? Vraad odwrócił się. - Oczywiście, że nie, jak widzisz. Była drobniejsza od martwej kobiety, którą widział wcześniej, i miała włosy związane rzemykiem, ale poza tym wyglądała tak samo. Zlustrowała go, wreszcie wbiła wzrok w jego twarz. Dru nie przypuszczał, by kierował nią podziw dla jego urody. Elfka wstała, podwajając dzielącą ich odległość. Jej słowa ociekały nienawiścią. - Myśleliśmy, że uwolniliśmy się od was na zawsze! Wszystkie nasze starania poszły na marne! Już nie mamy gdzie się ukryć! Nie ma nadziei na obrócenie na naszą korzyść eksperymentu tych obłąkanych czarnoksiężników! 172 W jej lewej ręce błysnął nóż. Poruszała się tak szybko, że Dru gotów był przysiąc, iż w grę wchodzi magia. - Ale zabicie cię sprawi mi trochę satysfakcji! XIII „Poświęciłem swoją przyszłość... w imię czego? Dla dobra głupiej córki jakiegoś obcego!” Gerrod klęczał za pagórkiem na skrajach włości Melenei. Jeśli jego obliczenia oparte na pracy brata były poprawne, czarodziejka przypuszczalnie nie zdawała sobie sprawy z jego obecności. Ten teren leżał w środku jednego z największych niestabilnych obszarów, który dorównywał niemal temu, gdzie zniknął Dru Zeree. Widmowa kraina ukazywała się od czasu do czasu i zakapturzony Tezerenee wiedział, że w tym miejscu Smocze Królestwo wdziera się do Nimth. Być może w końcu zmiażdży umierający świat. To przynajmniej skróci jego cierpienia. Ale nie rozwiąże problemu kolonizacji krainy, która, jak przeczuwał, nie chciała mieć nic wspólnego z rasą Vraadow. Prawdopodobnie właśnie dlatego w ciągu paru godzin, jakie upłynęły od czasu ostatniego spotkania z matką, trzymał się z dala od miasta. Najpewniej przyjdzie mu zapłacić życiem za rezygnację z przeprawy, ale nie dbał o to na tyle, by zrezygnować z planu uratowania córki Zeree. Istniały też inne powody. Możliwe, że obłędnemu lękowi przed ukrytym światem dorównywało poczucie własnej godności. Ojciec zakwestionował jego przydatność i Gerrod, będący wszak nieodrodnym Tezerenee, wpadł w pułapkę honoru. Miał zamiar dotrzymać słowa, nawet gdyby oznaczało to jego zgubę. Zaklął pod nosem. Mógł bez końca wyliczać powody, które wpłynęły na jego decyzję - choć nawet on musiałby przyznać, że niektóre były, łagodnie mówiąc, niejasne - ale to nie uwolni Sharissy Zeree z rąk żmijowatej Melenei. 173 - Paaanie Gerrrodzie! - zaskrzeczał Sirvak, skulony u jego boku. Zdaniem Tezerenee zwierzak nadal był na wpół przytomny. - Być może ona już nie żyje! Nie żyje! - Nie, Sirvaku. A teraz bądź cicho. Trzeba przyznać, że trochę brakowało mu pewności siebie. Wszystko trwało znacznie dłużej, niż by sobie tego życzył. Wstał dzień, choć w Nimth trudno było mówić o dniu w pełnym tego słowa znaczeniu, nim nabrał względnej wiary w powodzenie swojego planu. Wszystko zależało od tego, w jakim stopniu zaburzenia stabilności wpłynęły na stan domu czarodziejki. - W miarę możliwości trzeba załatwić to bez czarów - przypomniał Sirvakowi. - Z magii skorzystamy tylko w ostateczności. Sirvak siłą rzeczy miał zadać pierwszy cios. Umiał fruwać. Gerrod musiał dokonać drobnej teleportacji, a potem zdać się na własne nogi. - Rozumiem, paaanie Gerrrodzie. - Nagle zapał zapłonął w rozbieganych oczach famulusa. W zamku była jego pani. Miał do pomocy potężnego sprzymierzeńca, któremu ufał na tyle, na ile można było zaufać Vraadowi. Gerrod dopilnuje, by wypełnił swoje zadanie albo zginął podczas próby jego realizacji. W innych okolicznościach Tezerenee nie obawiałby się o siebie. Nawet Melenea podchodziła z respektem do klanu smoka. W obliczu groźby wybuchu anarchii (być może już do niej doszło), bez cienia skrupułów gotowa będzie uśmiercić i jego, i Sharissę. Co gorsza, śmierć mogła okazać się powolna. Gerrod nie zapominał o talentach czarodziejki. Jeśli się pomylił w swoich przypuszczeniach, jej siedziba okaże się potężną pułapką czekającą na ofiarę. Cienisty widok drugiego świata stawał się coraz bardziej wyraźny. - Ruszaj! Sirvak wzbił się w powietrze i po chwili zniknął z pola widzenia. Czekanie doprowadzało Gerroda do szału. Żywa wyobraźnia podsuwała mu każde niedociągnięcie w planie, każde przeoczone zagrożenie. Pamięć przywodziła wspomnienia dawnych gier Melenei. Zadrżał. Odetchnął z ulgą, kiedy wreszcie nadeszła jego kolej wkroczenia do akcji. Wstał, myśląc o ojcu. - Nacierać bez uników, zadawać wrogowi bezpośredni cios. Jak powiedziała matka, ostatecznie jestem twoim synem. Przystąpił do teleportacji. Sharissa zbudziła się ze świadomością, że przespała parę godzin, ale ledwo powstrzymała się od kontynuowania drzemki. Z wysiłkiem zwalczyła chęć ułożenia się do snu i usiadła na sofie. W pobliżu coś się przesunęło. Przetarła zaspane oczy i zobaczyła ogromnego Cabala, famulusa Melenei. Wielki niebieskozielony wilk ziewnął, po raz kolejny pokazując jej niezliczone ostre zęby. - Pani każe ci leżeć. Odpoczywać. - Chrapliwy głos zranił jej uszy i załomotał w głowie. - Już wypoczęłam. Jest dzień, prawda? - Przysunęła się bliżej skraju futrzanego łóżka. W głowie jej przejaśniało. Cabal nie odpowiedział. W przeciwieństwie do Sirvaka, który był stworzeniem prawie niezależnym, wilk zdawał się stanowić jedność ze swoją panią. Co takiego powiedział do Melenei? Słowa napływały powoli, ale wreszcie Sharissa przypomniała sobie wypowiedź famulusa.,3ędę posłuszny, pani. Moje życie zależy od ciebie”, albo coś zbliżonego. Zdanie miało mało przyjemny wydźwięk. Niemal wskazywało, że Cabal liczy się z pewną śmiercią w przypadku, gdyby nie spełnił obowiązku. Coś takiego nie pasowało do opinii, jaką Sharissa wyrobiła sobie o Melenei. Ośmieliła się wstać, choć wilk bacznie śledził każdy jej ruch. Przez chwilę myślała, że rzuci się na nią, ale tylko zmienił pozycję, chcąc lepiej ją widzieć. Mimo woli zachowywała ostrożność, choć myśl, że w zamku Melenei może spotkać ją coś złego, wydawała się absurdalna. - Cabalu, gdzie jest Melenea? - Pani wypoczywa. Ciężko pracowała. Ty też powinnaś odpocząć. Śpij, dopóki pani nie przyjdzie. 175 - Nie jestem zmęczona. Była to prawda. Gdy tylko wstała z miękkiego, kuszącego posłania, zupełnie się rozbudziła. Niemal jakby samo leżenie na sofie zachęcało do drzemki. Cabal nie powiedział nic więcej, ale nadal odgrywał rolę strażnika. Sharissa kręciła się po komnacie, podziwiając posągi i inne ozdoby. W chwili przybycia poświęciła otoczeniu tylko przelotne spojrzenie. Teraz mogła obejrzeć je szczegółowo. Tańczące posążki wydawały się zabawne - dopóki nie przyjrzała im się z bliska. Okazało się, że maleńkie twarzyczki wykrzywione są w grymasie, jakby figurki nie miały najmniejszej ochoty uczestniczyć w zabawie. Doszukała się też nowego sensu w ich ruchach. Zdawało się, że nie tyle tańczą, ile uciekają albo przynajmniej próbują ucieczki. Bez powodzenia, oczywiście. Zaniepokojona tym widokiem odwróciła się i podeszła do okna. Wychodziło w stronę jej domu i choć wiedziała, że z zamku Melenei nie można zobaczyć włości Zeree, nie mogła oprzeć się pokusie. Niebo pokrywała jedna wielka chmura zgniłej zieleni, która kłębiła się i skręcała, w trakcie ruchu nabierając siły. Zanosiło się na potężną burzę. Młoda czarodziejka na chwilę zrezygnowała z patrzenia w stronę rodzinnego domu i poświęciła uwagę rodzącej się burzy. Przypuszczała, że jej środek znajduje się nad stolicą Vraadów. Zastanawiała się, co ją spowodowało. Taką wielką magiczną burzę mogły wywołać jedynie bezprecedensowo potężne czary. Dzięki badaniom ojca nauczyła się dość, by rozumieć ten mechanizm. Wątpiła, by przeprawa była jedynym czynnikiem wyzwalającym. Nie, w mieście musiało dziać się coś więcej. Jej uwagę przyciągnęła maleńka postać dzielnie zmagająca się z narastającą wichurą. Po chwili straciła ją z oczu. Zamrugała i spojrzała jeszcze raz. Na Nimth żyły jeszcze dzikie zwierzęta, wynaturzone jak sam świat, ale to stworzenie wyglądało znajomo. Pewnie, pomyślała po paru minutach bezowocnego wypatrywania, pobożne życzenia kazały jej uwierzyć, że widziała Sirvaka. Famulus był dla niej stracony. Stał się bezwolną marionetką w rękach groźnego Gerroda. Zakapturzony Tezerenee bez wątpienia zabrał go wraz z wynikami wszystkich badań jej ojca i zaniósł w darze do patriarchy. Nie miał już powodu, żeby jej szukać; Tezerenee nie potrzebowali jej podczas przeprawy. Za jej plecami rozległo się warczenie Cabala. - O co chodzi? - zapytała, odwracając się w jego stronę. Famulus podniósł się i młoda czarodziejka niemal zachłysnęła się na widok jego imponującego cielska. Pochłonięta innymi sprawami zapomniała, jak ogromna jest ta bestia. Piętrzyła się nad nią niczym wieża. Łapą wielkości jej głowy drapała podłogę. Węszyła i warczała, odsłaniając wielkie zębiska. Choć popatrywała w jej stronę, Sharissa wiedziała, że to nie na nią warczy. Przez okno wpadło czarnozłociste stworzenie, wrzeszcząc wyzywająco w locie ku straszliwemu wilkowi. - Sirvak! Osłonięta rękawicą dłoń zakryła jej usta. - Przyszliśmy, żeby uratować cię przed tobą samą, Sharisso Zeree! Nie pozwól, by twój ulubieniec zginął z powodu twojej niewiedzy i naiwności! „Gerrod!” Sharissa szarpała się dziko, kopiąc Tezerenee po goleniu. Zaskoczony jej zajadłością, niemal ją puścił. Zaklął głośno i dodał coś, czego nie zrozumiała. Dzikie wrzaski powiadomiły ją, że toczy się walka. Sharissa z grozą patrzyła, jak Sirvak rzuca się na Cabala. Mniejszy famulus wyglądał wzruszająco bezbronnie w porównaniu z olbrzymem Melenei. Bała się, że zostanie rozdarty na strzępy z taką łatwością, z jaką Cabal mógłby podrzeć jedną z draperii. A jednak skrzydlatemu stworzeniu jakimś cudem udało się uniknąć wilczych zębów i zadać wielkiej bestii potężny cios. Cabal potrząsnął zranionym łbem i ryknął, wściekły, że takie maleństwo dało mu się we znaki. - Nie walcz ze mną, Zeree! - syknął Gerrod. - Dla odmiany spróbuj pomyśleć! Sharissa nie przestawała walczyć. Kosztem wielkiego wysiłku uwolniła prawą rękę i rzuciła najszybsze, najprostsze zaklęcie, które mogło pomóc jej w zmaganiach z napastnikiem. Tezerenee puścił ją, oślepiony jaskrawym rozbłyskiem. Sharissa odskoczyła jak oparzona. Musiała znaleźć Meleneę. Czarodziejka o wiele lepiej poradzi sobie z zakapturzonym porywaczem. Sharissa wiedziała, że sama nie ma szans w starciu z Gerrodem. Ale ucieczka okazała się trudna. Drzwi trasował wielki Cabal zajęty walką z Sirvakiem; istniało ryzyko, że zmiażdży ją przez przypadek. - Bodaj cię smok porwał, głupia... W trakcie szamotaniny Gerrodowi zsunął się kaptur i z wyrazu jego arystokratycznego oblicza rozwścieczona Sharissa odgadła chęć pokrzyżowania jej planów ucieczki. - Paaani! Nie! Posłuchaj Sirvaka! Zatrzymała się, słysząc błagalny ton, i spojrzała na ojcowego famulusa... który, przejęty jej losem, zapomniał o własnym bezpieczeństwie. Potężne szczęki Cabala zatrzasnęły się na jego prawej przedniej łapie. Błękitnozielony wilk mocno zacisnął zęby. Sirvak wrzasnął z bólu i wyrwał się, brocząc krwią z kikuta. Cabal zaśmiał się i połknął odgryzioną kończynę. - Dobre mięsko - mruknął. - Chodź, posmakuję coś więcej. - Poznasz smak własnej krwi! - zawył Sirvak. Zaczął migotać, co znaczyło, że zaraz posłuży się czarami. - Sirvak, nie! - Gerrod, podobnie jak Sharissa, która nie skorzystała z chwilowej przewagi, patrzył na starcie dwóch famulusów. Cabal tymczasem przygotował własny magiczny atak. Wilcza sylwetka zafalowała, jakby nie była całkiem prawdziwa. Dwa snopy sił skoczyły ku sobie i spotkały się między przeciwnikami. Będąc tworami sztucznymi, famulusy używały w czasie walki najbardziej prymitywnych czarów. Prymitywnych, ale bardzo niebezpiecznych. Sharissa wiedziała, że Sirvak potrafi zniszczyć sporą część domu Melenei i założyła, że Cabal posiada co najmniej takie same zdolności. Choć wierzyła, że famulus jej ojca jest teraz posłuszny nowemu panu, nadal się o niego bała. Zraniony Sirvak nie mógł się mierzyć ze stworzeniem Melenei. Drogo zapłaciła za tę chwilę rozterki. Gerrod znów ją pochwycił, tym razem tak mocno, że nie miała co marzyć o odzyskaniu wolności. Tezerenee szarpnął ją za włosy i zmusił do spojrzenia mu w oczy. - Wbrew twojej woli, Zeree, zamierzamy uratować cię przed wiedźmą, którą uważasz za swoją przyjaciółkę! Czy ojciec nigdy ci nie mówił, dlaczego zakazał jej widywania się z tobą? - Nie wiem, o czym mówisz, i wcale mnie to nie obchodzi! - Sharissa próbowała splunąć mu w twarz, ale Tezerenee w porę odwrócił głowę. - Pewnego dnia to cię zainteresuje! - Co my tu mamy? Cabal! Dlaczego ich wpuściłeś? - Melenea! - szepnął Gerrod z wręcz namacalnym obrzydzeniem. Ogromny famulus cofnął się w chwili przybycia swojej pani. Dyszał chrapliwie, jakby czarnoksięskie zmagania zebrały niezauważalne dotąd żniwo. Sharissa zauważyła, że Sirvak też wygląda nie najlepiej, być może z powodu rany. Wprawdzie opatrzył ją z pomocą magii, ale nadal musiała okropnie mu doskwierać. - Będę ci wdzięczna za uwolnienie dziewczyny, która jest moim gościem, Tezerenee. - I pozostawienie jej tobie? Nie sądzę. Nawet taka naiwna głuptaska zasługuje na los lepszy od twojej kurateli! Zaskoczona czarodziejka wybuchnęła melodyjnym śmiechem, który, gdyby Gerrod nie znał jej reputacji, mógłby uśpić czujność. - Powinna zaufać tobie? Myślę, że Sharissa wie, kto jest jej przyjacielem. - Odziana w lśniący jedwab, który wcale nie starał się okrywać jej ciała, Melenea podeszła do błękitnozielonego wilka i objęła go ręką za szyję. - Robię dla niej, co w mojej mocy. Prawdopodobnie jestem jedyną osobą, która może uratować jej ojca. - Znalazłaś coś? - Sharissa z miejsca zapomniała o Gerrodzie, który nadal ją trzymał. Nadzieja na uratowanie ojca przyćmiła myśl o kłopotliwym położeniu. - Ależ oczywiście, słodka Shari. - Nie słuchaj jej! - szepnął gorączkowo zakapturzony mężczyzna. - Ona może ci zaoferować jedynie powolną i bolesną śmierć po tym, jak już się tobą znudzi! Zapytaj Sirvaka, co mu o niej wiadomo! - Zapytaj Sirvaka, a to dopiero! Shari wie, że panujesz nad umysłem tego nieszczęsnego stworzenia. - Twarz Melenei wyrażała głębokie współczucie dla famulusa. - Obawiam się, że już nigdy nie będziesz mogła mu zaufać, skarbie. Lepiej go zniszczyć. Sirvak zaskrzeczał. - Nie, paaani! Sirvak jest dobry! Sirvak chce cię chronić! Z prędkością godną najściglejszego rumaka ze stajni Sharissy Melenea wyciągnęła rękę w stronę famulusa. Sirvak wrzasnął z bólu i zajarzył się błękitnym blaskiem. Sharissa sapnęła i ze zdwojoną energią zaczęła walczyć” o wolność. - Pożałuję tego, wiem, że pożałuję! - wymruczał Gerrod. Odepchnął ją, wskazał palcem na wijącego się w powietrzu czarnozłotego zwierzaka i wypowiedział coś bezgłośnie. Sharissa upadła na sofę i ze zdumieniem patrzyła, jak Gerrod ratuje życie Sirvakowi. Dlaczego to robił? Nie miał najmniejszego powodu. Wprawdzie famulus posiadał rozległą wiedzę, ale przecież notatki ojca, do których Tezerenee z pewnością miał dostęp, zawierały o wiele więcej informacji. - Cabal! Słysząc swoje imię z ust pani, wielki wilk rzucił się na otulonego płaszczem Vraada. Zaskoczony Gerrod zbyt późno spróbował się osłonić. Sharissa nie bardzo wiedząc, co nią powoduje, uderzyła w chwili, gdy ogromny famulus wybijał się do skoku. Cabal zawisł w powietrzu, jakby złapany w niewidzialną sieć. Daremnie kłapał szczękami, walcząc z oplątującą go nicością. Po chwili spadł na podłogę, wyjąc z bólu i poczucia niemocy. Warownia zadygotała. - Wiedziałem! - Gerrod wyciągnął ręce i ruszył w jej stronę. Sharissa stała jak wryta. Miała mętlik w głowie. Nadal ufała Melenei, ale wzruszył ją niemal samobójczy akt młodego Tezerenee. Gerrod pospieszył na ratunek Sirvakowi, który przecież do niczego nie był mu potrzebny. Jeśli w jego słowach tkwiło choć ziarno prawdy... 180 - Coś ty zrobił, Tezerenee? - zapytała ostro Melenea. Wstrząs pchnął ją na Cabala. Famulusowi udało się zachować równowagę. Sharissa natomiast turlała się bezradnie po dywanie, gdyż zamek nie przestawał dygotać. - Dodałem kroplę, która przelała już pełną czarę, wiedźmo! - Gerrod chciał złapać Sharissę, ale udało się jej wymknąć. Melenea nie wiedziała, o co chodzi, jednak Sharissa zrozumiała sens wypowiedzi Tezerenee. Zamek stał blisko niestabilnego obszaru. Jej przyjaciółka stale korzystała z czarów, jakby nic się nie zmieniło, jakby Vraadowie nadal w pełni panowali nad Nimth. Gerrod musiał przewidzieć skutek takiej koncentracji mocy i wiedział, że magiczne starcie pogorszy już zły stan rzeczy. Nie mógł dokładnie określić czasu wystąpienia wstrząsów, ale zapewne przejrzał prace jej ojca i zorientował się, że prawdopodobieństwo wystąpienia kataklizmu jest bardzo wysokie. Sirvak krążył nad jej głową. Powoli bił skrzydłami, z trudem utrzymując się w powietrzu, ale nie dbał o własne bezpieczeństwo. Przedkładał życie Sharissy nad własne magiczne istnienie. - Paaani! Jesteś ranna? - zapytał z niekłamaną troską. - Nie, Sirvaku, nic mi nie jest. - Sharissa już nie wierzyła, że famulus jest marionetką Gerroda. Albo uwolnił się spod władzy mrocznego Vraada, albo nigdy mu nie podlegał. Jeśli prawdą było to drugie, wtedy szczerość Melenei stawała pod znakiem zapytania. - Sirvak! Czy Gerrod mówi prawdę? - Shari, kochanie, nie możesz... - Mówi prrrawdę! - wrzasnął fruwający zwierzak co sił w płucach, żeby zagłuszyć słowa czarodziejki. - Ona jest zła! Ona kocha tylko ból, paaani! Ból innych! To leży w jej naturze! Zarwała się część sufitu. Sharissa instynktownie odturlała się jak najdalej od spadających kawałków. W ten sposób zbliżyła się do Melenei. - Cabal! - zawołała czarodziejka. Śmiertelnie groźny famulus w jednej chwili stanął nad Sharissa, a jego gorący, smrodliwy oddech owionął jej twarz. Dziewczyna skrzywiła się i spróbowała uciec od tego fetoru. 181 Wilk wybuchnął śmiechem. - Pobaw się z Cabalem! - Nie, Cabal! - rozkazała Melenea. - Ostrożnie. Ogromna bestia wykrzywiła pysk z grymasie irytacji, nisko pochyliła łeb i złapała Sharissę za ramię. Szczęki zacisnęły się mocno, nie na tyle jednak, żeby zadać wielki ból, ale wystarczająco, by powstrzymać ofiarę od walki. - Paaani! - Sirvak opadł niżej, lecz nie ośmielił się zaatakować. Cabal bez wysiłku odgryzł mu łapę; bez większego trudu mógłby wyrwać rękę Sharissie. Atak tylko pogorszyłby jej dramatyczne położenie. Łoskot gromu niemal ją ogłuszył. Kilka posążków zeskoczyło z postumentów i rzuciło się do ucieczki drzwiami i oknami. Sharissa patrzyła, jak piedestały topią się niczym masło. - Przynieś ją, Cabal. Famulus chciał to zrobić, ale podłoga pod jego łapami nagle stała się miękka. Natychmiast stracił swobodę ruchów. Warknął głucho, przez cały czas trzymając swojego więźnia, i spróbował uwolnić przednią łapę. Z uwagi na znacznie mniejszy ciężar Sharissa nie miała takich problemów. Przeciągnęła wolną ręką po podłodze, która teraz bardziej przypominała miękkie masło niż marmur. Ojciec uprzedzał, że nawarstwianie się stuleci bezmyślnego używania magii spowoduje powstanie fal rozkiełznanej energii. Niedługo wszystko wróci do normy, ale fale będą się powtarzać, aż w końcu obszar ten wymknie się spod kontroli i już nic nie odwróci zachodzących tu zmian. - Na krew Nimth! - Melenea potarła rękę, która kryła się w nagle ożywionym rękawie. Wydawało się, że materiał chce przywrzeć do jej dłoni jak usta w pocałunku. Czarodziejka, nie bacząc na względy przyzwoitości, zdarła z siebie niepokorne odzienie i cisnęła je w kąt. Suknia wiła się po podłodze, próbując do niej wrócić. Melenea skrzywiła ze złości piękną twarz i wskazała na nią palcem. Suknia znieruchomiała, ale nowy czar tylko powiększył ogólne spustoszenie. Komnata zaczęła się przechylać. Coś trzasnęło. Cabal otworzył paszczę i puścił rękę Sharissy. Młoda czarodziejka upadła, wbijając łokieć w grząską podłogę. Na szczęście poradziła sobie znacznie lepiej od ciężkiego famulusa. Cabal wył i warczał; zaślepiony wściekłością i bólem nie widział, że w wyniku oszalałej szamotaniny zapada się coraz głębiej. Gerrod stał tuż poza zasięgiem jego zębów z resztkami połamanego stołka z rękach i uśmiechem satysfakcji na ledwie widocznej twarzy. Podczas gdy Cabal zajęty był wyciąganiem łap z podłogi, zakapturzony Vraad zaszedł go z boku i znienacka uderzył stołkiem w nos. Zapewne był to jedyny sposób ratunku bez narażania Sharissy na utratę ręki. - Paaani! - Sirvak przysiadł na oparciu sofy, a raczej na jej smętnych resztkach. Magicznie uformowany mebel do połowy wtopił się w dywan i wyglądał jak bezkształtna bryła. Sirvak ostrożnie balansował na tej grzędzie. Brak przedniej łapy utrudniał mu zadanie. - Chodź, paaani! Zaufaj Sirvakowi! Sharissa wreszcie mu uwierzyła. Piękne, czarnozłote zwierzę było prawdopodobnie jedyną istotą, której mogła zaufać. Wprawdzie Gerrod posiał w niej wątpliwości co do zamierzeń Melenei, ale jego własne nadal pozostawały zagadką. Jednego mogła być pewna: Sirvak, nawet jeśli współpracował z Tezerenee, pozostał wierny jej i jej ojcu. - Moja zabawka! Jesteś niegrzeczna! - Cabal zdołał wyciągnąć łapę z grząskiej podłogi i starał się dotrzeć do swej ofiary. Gerrod zniknął bez śladu. Sharissa bała się o niego; przecież uwolnił ją ze szczęk tego straszliwego stworzenia. Gdy ogromna łapa wyciągnęła się w jej stronę, Sirvak sfrunął z sofy i, znowu nie dbając o własne bezpieczeństwo, z ferworem przypuścił atak. Cabal kłapnął zębami, ale nadal był częściowo unieruchomiony, więc nie mógł dobrze wymierzyć. Sirvak zrobił unik. Gdy stało się jasne, że błękitnozielony potwór nie może go dosięgnąć, przybliżył się błyskawicznie i szarpnął go zębami. Cabal ryknął z bólu. Zębaty dziób famulusa głęboko wbił się w jego łapę. Sirvak wyrwał kawałek ciała i szybko odfrunął. Wprawdzie nie w pełni zrewanżował się za utratę łapy, ale jego triumfalny krzyk i wycie Cabala świadczyły o powadze zadanej rany. 183 Sharissa poczuła, że podłoga twardnieje. Wszystko wracało do normy - jeżeli było to możliwe w świecie tak nienormalnym, jak Nimth. Teraz musiała podjąć decyzję. Albo zostanie i zawierzy Melenei, albo odejdzie i wzorem Sirvaka zaufa Gerrodowi. Taki ograniczony wybór nie spełniał jej oczekiwań. Żałowała, że nie ma tu ojca, który zadecydowałby za nią. ,3yć może nie żyje!” Jej los zależał wyłącznie od niej. Kiedy ojciec zniknął, pozwoliła Gerrodowi zabrać się do Tezerenee. Jej pierwsze próby odzyskania niezależności sprowadzały się do tego, że odmówiła podzielenia się informacjami z apodyktycznym patriarchą Barakasem. Na nieszczęście w chwili, gdy postanowiła wziąć sprawy we własne ręce, zjawiła się Melenea, znana jej z czasów dzieciństwa. I pozwoliła, by czarodziejka dyrygowała nią jak małym dzieckiem. Nikim więcej. „Kryształy. Muszę znaleźć kryształy! Nie mogę odejść bez nich!” Ale tylko Melenea wiedziała, gdzie one są. Tylko Melenea miała dostęp do magicznych kamieni, które mogły doprowadzić ją do ojca. Kryształy zawierały klucz otwierający drzwi między Nimth a ukrytym światem. Wiedziała, że bez nich nie może odejść, niezależnie od zagrożenia, jakie stanowiła czarodziejka - jeśli Gerrod mówił prawdę. - Niech cię licho! Tylko nie to! Ledwo poznała zmieniony ze złości głos Tezerenee. Ułamek sekundy później coś uderzyło ją od tyłu i rzuciło twarzą na dywan. Sirvak wyskrzeczał jej imię. Ktoś złapał ją na ręce. - Wynosimy się stąd, natychmiast! Nim zdążyła zaprotestować, Gerrod okręcił ich płaszczem i rzucił czar teleportacji. Sharissa wiedziała, że powinna ostrzec go przed czymś, ale z powodu bólu w plecach i w głowie nie mogła sobie przypomnieć, o co chodzi. Po chwili już było za późno. Poczuła, jak komnata obraca się wokół nich, roztapia i przeobraża w jakieś inne miejsce. - Smocza krew! - zaklął Gerrod. - Nie tu chciałem się znaleźć! 184 - Masz... masz szczęście, że się w ogóle znalazłeś - wysapała. - Mogliśmy trafić do świata za zasłoną... albo gdzieś jeszcze dalej! Gerrod zaśmiał się z goryczą. - Być może to byłoby lepsze dla nas obojga! Rozejrzyj się! - Nie mogę... zaczekaj... ćmi mi się w oczach. - Po podstępnym ciosie zadanym przez rzekomą przyjaciółkę oczy odmówiły jej posłuszeństwa. Czar teleportacji tylko pogorszył sprawę. Na szczęście, gdy ból zelżał, Sharissa odzyskała wzrok. - Gdzie my jesteśmy... Serkadion Manee! - Myślę, że zdrada ojca trochę rozgniewała porzuconych Vraadów. - W głosie Gerroda pobrzmiewała niedwuznaczna drwina. Stali na głównym, obecnie zdewastowanym placu stolicy Vraadów, gdzie ledwie przed paroma dniami zaczęli napływać pierwsi uczestnicy walnego zgromadzenia. Miasto zostało zniszczone przez swoich twórców, którzy, jak podejrzewała Sharissa, potraktują Tezerenee i ją, córkę domniemanego sprzymierzeńca patriarchy, z jeszcze bardziej niszczycielską furią. XIV Barakas, władca i patriarcha Tezerenee, klanu smoka, patrzył na to, co miało być początkiem jego nowego imperium. Odeszły w przeszłość czasy starego świata, który musiał dzielić z tyloma pysznymi i szalonymi obcymi. Teraz miał u swego boku tylko garstkę obcych, przy czym wszyscy jedli mu z ręki. W większości były to kobiety, bo patriarcha zdawał sobie sprawę, że tworzenie nowej cywilizacji wymaga świeżej krwi. W Nimth z powodu braku miejsca nie dopuszczał do zbytniego rozmnożenia się klanu. Tutaj ograniczenia nie były konieczne. - Tam są te góry. - Machnął ręką w stronę tych samych szczytów, ku którym parę dni wcześniej wyprawił się Rendel. - Chcę je zbadać. 185 Reegan zrobił zaskoczoną minę. - Nie mamy latających smoków, a nasze moce działają w przypadkowy sposób, ojcze. - Nie mów mi tego, co jest oczywiste, Reegan. Nie interesuje mnie, jak to zrobisz, ale masz wypełnić moje rozkazy. Do tego zostałeś wyszkolony. Dopilnuj, żeby zrobiono to, czego sobie życzę. - Choć Barakas wyglądał niemal pogodnie, najstarszy syn wyczytał w jego oczach coś zupełnie innego. Skłonił się szybko i popędził do swoich braci, by szukać u nich rady. Wielmożna Alcia przerwała rozmowę z kobietą, która nie była ani jej córką, ani siostrzenicą - Barakas uważał, że nie musi znać wszystkich swoich poddanych, dopóki robili to, co im kazał - i podeszła do niego. Władca Tezerenee rozglądał się po okolicznych równinach i lasach. - Aż zarumieniłeś się z podniecenia - powiedziała. - Mam cały świat do podbicia. Mam ludzi czekających na rozkazy. Czegóż więcej mi trzeba? - Syna? Barakas popatrzył na nią z niesmakiem. - Którego, żono? Rendela, który zdradził nas w chwili, gdy znalazł się po tej stronie zasłony, czy może Gerroda, któremu nie udało się wypełnić moich poleceń? - Nie mogę powiedzieć nic na temat Rendela, ale Gerrod zrobił, co mu kazałeś. Po prostu nie raczyłeś tego zauważyć. Może zainteresuje cię wiadomość, że spotkałam go w naszej starej warowni. Czas szybko uciekał, ale on był zdecydowany znaleźć córkę Dru Zeree, jak mu poleciłeś. Nie baczył też na fakt, że zapewne gościła u Melenei. - Dłużej nie mogłem czekać, Alcio. Widziałaś, jak się zachowywali Vraadowie. Jeszcze trochę, a nawet my nie zdążylibyśmy przeprawić się w porę. - Oczy głowy klanu przesunęły się na Lochivana, który starał się wyglądać na ogromnie zajętego. Nadal bał się gniewu ojca, choć ani on, ani nikt inny nie mógł zapobiec zniknięciu golemów. To Rendel ponosił winę. - Lochivan! 186 - Ojcze! - Mimo trawiącego go lęku syn władcy Tezerenee podbiegł i padł na kolana. - Masz dla mnie jakieś zadanie? - Tutaj urządzimy obóz. Wytycz granice. Poza tym potrzebujemy smoków. Gdybyś... Lochivan i wielmożna Alcia spojrzeli na patriarchę, ciekawi, dlaczego przestał mówić. - Tam! - Barakas wskazał palcem na czubek pobliskiego drzewa. Okropny, przeraźliwy wrzask zawibrował w uszach wszystkich Tezerenee, niemal mrożąc ich do szpiku kości. Odwrócili się, jak gdyby zahipnotyzowani tym przenikliwym dźwiękiem. Na ziemię spadł uskrzydlony tułów. Wylądował z głuchym łupnięciem, bezwładnie jak zepsuta szmaciana lalka. Władca Tezerenee nie musiał podchodzić bliżej, by poznać, że szczątki mają ptasie i ludzkie cechy. Najpewniej stwór szpiegował ich, a więc musiał być również inteligentny. Ciekawe, jak długo ich obserwował, zapewne wraz ze swoimi pobratymcami. Tezerenee mogli odnieść wrażenie, że Barakas doskonale znał kryjówkę szpiega, ale w rzeczywistości dopisało mu szczęście: zauważył ruch w koronie drzewa, gdy omiatał spojrzeniem tę część swojego nowego królestwa. Ale nikt nie musiał o tym wiedzieć. Barakas zaklął i potarł rękę, którą rzucił swój zabójczy czar. Przeszywał ją ostry ból, jakby został trafiony rykoszetem swojego magicznego pocisku. Jeżeli dobrze wiedział, nie istniała metoda pozwalająca na takie odwrócenie ataku. - Lochivan! - Skwapliwość, z jaką jego syn zerwał się z kolan, odrobinę ukoiła cierpienie Barakasa. - To wroga okolica! W lesie kryje się nieprzyjaciel! Natychmiast oczyścić teren z innych szpiegów! - Nie ośmielimy się zaufać naszej mocy, ojcze. Już trzy osoby, które próbowały użyć czarów, zostały ranne. Coś jest nie w porządku z magią tego świata. Barakas puścił obolałą rękę, jakby nie odniosła żadnych obrażeń. - Nic nie poczułem. Czar zadziałał tak, jak powinien. - Oczywiście, nie była to prawda; miał zamiar ująć żywcem stworzenie 187 kryjące się w koronie drzewa, a następnie poddać je przesłuchaniu, lub, gdyby okazało się tylko zwierzęciem, zbadać je pod kątem wykorzystania jako źródła pożywienia albo rozrywki. Z niewiadomego powodu czar okazał się znacznie silniejszy, co najmniej stukrotnie. - Wydałem rozkaz, a ty masz go wypełnić. To twój obowiązek. - Ojcze. - Lochivan skłonił się i odszedł. Jego ruchy zdradzały, że wolałby usłyszeć najsroższą reprymendę niż takie polecenie. Był jednak Tezerenee, więc spełni wolę Barakasa niezależnie od kosztów. Władca Tezerenee skinął ręką na stojących w pobliżu dwóch członków klanu, jeszcze oszołomionych jego niedawnym wyczynem. Mieli hełmy na głowach, nie mógł więc osądzić, czy są jego dziećmi czy dalszymi krewnymi. Nie miało to znaczenia, dopóki wykonywali swoje obowiązki. - Przynieście to truchło. Chcę poznać naszego przeciwnika. Wielmożna Alcia spróbowała skierować temat rozmowy z powrotem na Gerroda. - Gdybyś tylko... Przerwał jej wielkopańskim ruchem dłoni okrytej rękawicą. - Gerrod nie żyje. Wszyscy w Nimth nie żyją... albo tyle z nich pożytku, co z martwych. Nie chcę więcej o nich słyszeć. - Jego następne słowa zdradzały zniecierpliwienie. - Musimy przygotować się do pierwszej bitwy. Przyniesie nam chwałę! Wielmożna Alcia zmarszczyła czoło, patrząc w ślad za małżonkiem, który poszedł obejrzeć okaleczone zwłoki. Barakas znalazł nowych towarzyszy zabawy, prawdziwych przeciwników. Nic nie oderwie go od celu, jaki sobie wyznaczył. Rola zdobywcy bardzo mu odpowiadała. Gerrod stał się dla niego wspomnieniem, które szybko popadnie w niepamięć. Patrząc na bezwładne szczątki wleczone w stronę patriarchy i myśląc o tym, jakie inne niebezpieczeństwa ma w zapasie ten nowy świat, władczyni Tezerenee zastanowiła się, czy przypadkiem sam klan nie stanie się niedługo takim właśnie blednącym wspomnieniem. 188 - Może tak byłoby najlepiej - szepnęła i odeszła, by pokierować ludźmi, którzy przygotowywali obozowisko do obrony. Dni i elfka stali naprzeciwko siebie i mierzyli się wzrokiem. Biorąc pod uwagę jej prędkość, Dru wątpił w swoje szansę. Mało prawdopodobne, by zdążył rzucić na nią czar, zanim ona rzuci w niego nożem. Zastanawiał się również, jakie czary mogłyby odeprzeć jej atak, ponieważ legendy zawsze sugerowały, że rasa elfów dogłębnie opanowała wiedzę magiczną. Nie przypuszczał, by miała tylko nóż do obrony; nie wyobrażał sobie, by ktokolwiek chciał rzucić się na czarnoksiężnika ze zwyczajnym kawałkiem żelaza. Nikt nie był na tyle głupi. Następna sprawa wpadła mu do głowy, gdy przygotowywał się na najgorsze. Wiedział, że minęło sporo czasu, gdyż słońce stało wysoko na niebie, lecz nie przypominał sobie, by spał albo jadł. Mimo to był w pełni wypoczęty i ani trochę nie głodny. Podziękował opiekunom za tę drobną łaskę; być może chcieli, żeby w chwili śmierci był w dobrej formie. - Co ci powiedzieli? - zapytała niespodziewanie elfka, nadal trzymając nóż gotowy do zadania ciosu. Niemal się roześmiał. Pytania w takiej chwili? Prędzej spodziewałby się czegoś takiego po sobie, gdyby istoty, o których mówiła, nie zaprzątały mu myśli. - Opowiedzieli mi o tym miejscu... i o Nimth. - Rozpada się, prawda? Nimth. Przeniósł spojrzenie z jej zielonych oczu w kształcie migdałów na nóż, a po chwili podniósł wzrok. - Owszem. - Zniszczyliście Nimth. Zniszczyliście ten świat tak, jak niszczycie wszystko prócz siebie samych. - Tak. Zdumienie złagodziło jej gniewną minę. - Przyznajesz mi rację? Skąd tyle dobrych chęci? Co ty knujesz? - Nie mam powodów, by się z tobą wadzić, elfko. Jeśli żywię do kogoś urazę, to do naszych byłych gospodarzy. 189 - Myślisz, że jestem głupia, bo z nożem staję przeciwko Vraadowi? Wiem, jakie niepewne są twoje czary. Mieliśmy podobne kłopoty z magią, przez krótki czas po przybyciu do tego świata. Mogę zabić cię w czasie jednego oddechu. Dru nie miał powodów, żeby jej nie wierzyć. Jej płynne, pełne wdzięku ruchy zdradzały mistrzowskie umiejętności. Gdyby jednak doszło do walki, znał parę sztuczek, o których ona nie mogła wiedzieć. - Opiekunowie zaaranżowali nasze spotkanie, żebyśmy mogli sobie pomóc. - Albo pozabijać się wzajemnie i w ten sposób zaoszczędzić im kłopotu z pozbyciem się dwóch kolejnych istot, które wiedzą o tym miejscu. Czarnoksiężnik brał pod uwagę taką możliwość, ale postanowił to przemilczeć. Nawet nie zapytał, co naprawdę stało się z Poszukiwaczami. Elfka nie była głupia. - Czy zatem mamy to zrobić? Chciałabyś mnie zabić? Zawahała się. - To jakiś podstęp? - Ależ nie. Wolę zawiązać przymierze niż walczyć. - Dmuchnął wiatr, włosy opadły mu na oczy. Odgarnął je, zastanawiając się, czy ten powiew może być znakiem, że gdzieś w pobliżu przebywa paru opiekunów, których nie wyczuwa zmysłami. Być może Czarny Koń został wypędzony z tego świata właśnie dlatego, że umiał ich wykryć, przez co stanowił potencjalne zagrożenie dla nich i dla ich dziedzictwa. - Jesteś Vraadem. Czyżby w jej tonie pobrzmiewała nutka niepewności? - Obciążenie dziedziczne. Uśmiechnęła się z jego żartu, a jemu aż zakręciło się w głowie. Przywykły do nienaturalnej i zimnej urody swojej rasy nie był przygotowany na piękno, jakie miała do zaoferowania sama natura. Zapomniał języka w gębie i zwyczajnie wytrzeszczył oczy. Chyba tylko Sharissa mogła konkurować z nią pod względem urody. „Sharissa i jej matka...” Nóż nagle znalazł się przy jego gardle. 190 - Mogłabym cię teraz zabić. Nawet nie próbuj się ruszać. Wpadł w taki zachwyt, że... Coś z nim było nie w porządku. Nie, nie z nim, tylko z tym światem. Dru nie przeżyłby wszystkich tych stuleci, gdyby w krytycznych chwilach rozmyślał o niebieskich migdałach. Nie, z pewnością ten świat mieszał mu w głowie. A jednak, uświadomił sobie, elfka rzeczywiście przypomina jego żonę i córkę, więc może... Kiedy Vraad nie zwrócił uwagi na stalową śmierć łaskoczącą go w szyję, elfka opuściła nóż i, po krótkim biciu się z myślami, schowała go do pochwy. - Jeśli pragniesz przymierza, nie widzę powodów, by cię zabijać. Na razie. Możesz nazywać mnie Xiri. To nie jest moje imię urodzinowe. - Xiri. - Vraad nie zapytał, o co dokładnie jej chodzi. Elfie zwyczaje były tajemnicą dla jego rasy, która mogła opierać się tylko na odrobinie wiedzy przekazywanej przez tysiąclecia z pokolenia na pokolenie. Nawet Serkadion Manee, który miał ambicję zawarcia w swoich kronikach całokształtu znanej mu wiedzy, poskąpił informacji na temat tej drugiej liczącej się rasy w historii Nimth. - Mów mi Dru, Xiri. To moje urodzinowe imię, jeśli chcesz wiedzieć. Skąd wiesz, że jestem Vraadem? - Nie stąd, że jestem taka stara, by pamiętać twoją hardą rasę - odrzekła z odrobiną humoru. - Ci, którzy przyszli tu pierwsi, dopilnowali, żebyśmy nie zapomnieli o naszych wrogach. - Spojrzała na niego taksująco. - Nie wyglądasz na wyjątkowo groźnego. Jesteś wysoki i trochę zbyt pewny siebie, to wszystko. - Wśród mojej rasy nie brakuje takich, którzy spełniliby twoje najgorsze oczekiwania. Razem wziąwszy, doskonale pasujemy do opisów, jakie pozostawili warn przodkowie, i właśnie dlatego musimy uciekać z Nimth. - To dziwne, pomyślał, jak łatwo z nią rozmawiać, choć ledwie parę oddechów wcześniej miała ochotę poderżnąć mu gardło. - Tam jest tak okropnie? Patrząc na ruiny cywilizacji dużo starszej od vraadzkiej, Dru wyobraził sobie Nimth za parę tysięcy lat. 191 - Te ruiny wyglądają malowniczo w porównaniu z tym, co zostawimy po sobie w spadku. - A teraz przybyliście tutaj, by rozsiać swoją truciznę. - W głosie Xiri znów zabrzmiała wrogość, ale nie była skierowana przeciwko Dni. - Ten świat na to nie pozwoli. Czarnoksiężnik zadrżał. - Dlaczego tak mówisz? Xiri ruszyła przed siebie. Wydawało się, że w ten sposób chce wyładować nadmiar energii. Dru bez namysłu podążył za nią. Był wyższy prawie o dwie głowy i na jego jeden krok ona stawiała niemal dwa, ale musiał stale przyspieszać, żeby nie zostać w tyle. - Chcesz powiedzieć, że tego nie czujesz? Nie czujesz, że ta ziemia żyje? Czuł. Niejednokrotnie. Był również przekonany, że jakaś tajemnicza siłą ściągnęła go do tego świata, a potem posłużyła się jego wierzchowcem, by sprowadzić go w to miejsce. Jeśli jego domysły były prawdą, to nie zjawił się w tym świecie przez przypadek. Nie był tylko pewien, czy ma z tego powodu się cieszyć czy też martwić. - Widzę, że czujesz. - Xiri skorzystała z zadumy Dru, by uważnie przyjrzeć się jego twarzy. Wyczytała w niej odpowiedź, której nie wyraził słowami. - Czy... czy opiekunowie o tym wiedzą? Wzruszyła ramionami. - Jestem równie nowa na tym kontynencie jak ty. Możliwe. Być może to, co wyczuwamy, jest do nich podobne. Może to kolejny „opiekun”, jak ich nazywasz. - Xiri zastanowiła się nad tym określeniem. - Opiekunowie. Przypuszczam, że to słowo opisuje ich lepiej niż inne. Szli ścieżką, która prowadziła mniej więcej w stronę miejsca, gdzie Dru jako jeniec skrzydlatych wszedł do miasta. Nie pytał, czy elfka ma jakiś powód, by zmierzać akurat w tym kierunku; dowiadywał się zbyt wielu nowych rzeczy, by zawracać sobie głowę dodatkowymi. Stwierdził, że towarzystwo Xiri sprawia mu dużą przyjemność. Była bardziej sympatyczna i szczera niż większość Vraadow... oczywiście wtedy, kiedy nie próbowała go zabić. 192 - Od kiedy mieszkają tutaj elfy? - Od tysięcy lat. Prawdę mówiąc, nie mierzymy czasu tak dokładnie jak wy. Zaczerpnął powietrza przed zadaniem następnego pytania. W tej chwili byli w dobrej komitywie, ale wiedział, że niektórych tematów lepiej nie poruszać. Jej umiejętność obchodzenia się z nożem wywarła na nim ogromne wrażenie. Mimo wszystko to pytanie musiał zadać. - Jak uciekliście z Nimth? Ku jego zdumieniu i uldze Xiri nie okazała zdenerwowania. - To kwestia sporna. Niektórzy twierdzą, że znaleźliśmy dziurę w tkaninie Nimth, przez którą dostaliśmy się tutaj. Inni utrzymują, że dziura została otwarta specjalnie dla nas. Myślę, że ten, kto zorganizował to wszystko, popełnił poważny błąd. Nie powinniśmy znaleźć się w tym samym miejscu co wy. Naprawienie tego błędu zabierze dużo czasu. „Prawdopodobnie jest bliska prawdy” - skonstatował przygnębiony czarnoksiężnik. - Co powiedzieli ci opiekunowie? Mnie dali do zrozumienia, że przypominam ich pradawnych panów. Myślałem, że rozmawiali tylko ze mną. - Wystarczająco dużo. - Mrużąc oczy, Xiri opowiedziała mu, co ją spotkało. Jej przeżycia były podobne, ale wnosiły mniej informacji. Elfka dowiedziała się o istnieniu dawnej rasy, która uznała jej plemię za wybrakowane i skazała je na życie w miejscu, gdzie panowali inni, tacy jak Poszukiwacze, a przed nimi Quele. Opiekunowie nie powiedzieli jej nic więcej, nawet tego, że spotka się z Vraadem. Lud elfów od dawna żywił przekonanie, że Vraadowie zostali na Nimth, by tam stanąć w obliczu ostatecznej samozagłady. Widok Dru był dla Xiri wielkim wstrząsem. Jego obecność oznaczała, że wbrew pobożnym życzeniom elfy nie uwolniły się od zła. Kiedy skończyła, Dru opowiedział jej swoją historię, łącznie w wypadkami, które doprowadziły go do miasta. Z powodów, które uznał za usprawiedliwione, nie wspomniał o ostatnim świecie, 193 w którym znalazł pamiątki po starszej rasie. Chciał zapomnieć o tym miejscu. Zamek z widmami wspomnień, jeszcze niedawno będący ostoją błogiego spokoju, teraz budził w nim grozę. Znalazł tam zbyt wiele analogii do przeprawy i jej możliwych następstw. - Jestem sama, Dru - oznajmiła znienacka Xiri. - Inni... - Nie żyją. Niektórzy zginęli w trakcie przeprawy, ponieważ morza oddzielające ten kontynent od naszego są niezwykle burzliwe, a reszta w pazurach ptaków lub pancerników. - Jak wrócisz? Stanęła przed nim i spojrzała mu w oczy. Wśród tego ogromu zniszczeń oboje wydawali się bardzo mali. Czarnoksiężnik miał ochotę schować się w jakiejś kryjówce, co było bardzo nievraadzka reakcją. Nawet przy założeniu, że od dwudziestu lat, a szczególnie od paru ostatnich dni, nie utożsamiał się z Vraadami. - Naprawdę nie mam pojęcia. Roześmiał się mimo woli. Gdy elfka sięgnęła do noża u boku i zapytała go o przyczynę wesołości, przyznał, że jest w podobnym położeniu. Oboje byli obcy na ziemi, która ich nie chciała, i nie wiedzieli, jak wrócić do swoich domów. Teleportowanie się przez ogromne morze raczej nie wchodziło w rachubę, nawet gdyby był u szczytu mocy. Poza tym nie znał tamtego kontynentu; widział tylko widmowe obrazy, a teleportacja na ślepo, zwłaszcza na taką odległość, zawsze okazywała się zdradliwa. Łatwo było trafić w niewłaściwe miejsce, na przykład na dno morza. Xiri usiadła. Nie dbała o to, że grunt jest zasłany potłuczonym marmurem. Siedziała w takim skupieniu, jakby to była najważniejsza rzecz, jaką miała do zrobienia. Nieświadomie bawiła się sakiewką podobną do tej, którą znalazł jeden z Poszukiwaczy. Widniał na niej rysunek przypominający słońce. Dru nie był pewien, czy to ozdoba, czy symbol religijny. Postanowił nie pytać. - Co więc zrobimy? - zapytała monotonnym tonem. Jeśli była typowym przedstawicielem rasy elfów, Dru potrafił zrozumieć, dlaczego opiekunowie uznali ich za wybrakowanych. Xiri miała zmienne usposobienie, w jednej chwili gotowa była go 194 uśmiercić, a w następnej iść z nim ręka w rękę. Obecne pogrążenie się w apatii stanowiło niespodziankę, ale niezbyt wielką, gdy wzięło się pod uwagę jej zachowanie w czasie krótkiej przecież znajomości. Xiii była intrygująca... bardziej niż inne kobiety, które poznał w swym długim życiu. - Dokąd idziemy? - zapytał. Założył, że Xiri zmierzała do jakiegoś celu. - Nie wiem. Zależało mi na oddaleniu się od opiekunów. - Gorycz zabarwiła jej następne słowa. - Nie chciałam ich narażać na uwłaczający kontakt z moją jakże niedoskonałą osobą. - Xiri zacisnęła sakiewkę w dłoni. - Całe nasze starania na nic. - Poszukiwacze i... Quele nie znaleźli tego, czego szukali. To powinno być coś ważnego. - Czarnoksiężnik wiedział, że rozgryzienie tej tajemnicy sprawiłoby mu pewną satysfakcję. Xiri spojrzała na niego. Vraadowi zrobiło się nieswojo, gdy zobaczył jej minę. - Chcieli zyskać władzę nad mocą sprawczą, która stworzyła to wszystko. Znaleźli jaskinie pozostawione przez budowniczych miasta. Tam odkryli część prawdy o tym świecie i zapragnęli dowiedzieć się więcej, ale to wymaga odszukania źródła wiedzy. Dru już wiedział, z czym skojarzyły mu się posążki w komnacie smoczego władcy. Były podobne do wyobrażeń, które przywódca Poszukiwaczy pokazał mu za pomocą unikalnej metody porozumiewania się skrzydlatych. - Znaleźli więc komnatę wyrzeźbioną w skale przez dawnych władców tego świata. Czy ten świat ma jakąś nazwę? - Ja jej nie znam. Nie uznaliśmy za właściwe nazywanie go w naszym języku. „W takim razie równie dobrze może być zwany Smoczym Królestwem” - pomyślał Dru drwiąco. Nie powiedział tego na głos, żeby nie rozgniewać Xiri. - Jakiemu celowi służyła ta komnata? - Nie wiem. Tamtą częścią kontynentu władają Poszukiwacze. Nie wiadomo, skąd Quele dowiedziały się tego samego, ale nie ulega wątpliwości, że wiedzą. 195 Elfka wstała, prężąc smukłe nogi. Dru łypnął na nią koso. Nie zadawał się z kobietami od czasu tego idiotycznego pojedynku, w którym zginęła jego żona. Znów zwrócił uwagę, że Xiri przypomina... Tak bardzo starał się zapomnieć ojej śmierci, zapomnieć o cierpieniu, jakiego doświadczył, że zapomniał, jak miała na imię. - Coś nie w porządku? - Nie, nic - burknął. Zawstydził się i poczerwieniał. - Pamięć mnie zawodzi, to wszystko. - Rozumiem. Rzeczywiście, w pewnym sensie rozumiała. To było widać. Wiedziała, że powód jego zakłopotania musiał być bardzo osobisty. Na jej korzyść świadczyło to, że w przeciwieństwie do Melenei nie próbowała dla czystej rozrywki rozdrapywać jego ran. Po prostu spojrzała w błękitne niebo i powiedziała: - Słońce zajdzie, a my będziemy tu tkwić i zastanawiać się, co zrobić. Dru zawahał się. Być może klucz, który umożliwi im powrót do domu, krył się w rozdarciu na pustym placu. Nie miał ochoty tam wracać, ale czuł, że rozdarcie być może jest ich jedyną nadzieją. Nawet jeśli Sharissa przybyła wraz ze wszystkimi do tego świata, nie zdoła go znaleźć. Nie tutaj. Musieli wrócić, choć to mogło rozgniewać opiekunów. Być może dojdą do przekonania, że warto złamać zasady, byle tylko pozbyć się elfki i uprzykrzonego Vraada. - Mam propozycję - oznajmił Dru. Kiedy elfka czekała na ciąg dalszy z cierpliwym uśmiechem, który podkreślał subtelne rysy jej bladej twarzy, zmusił się do postawienia pytania: - Pamiętasz, jak mnie zobaczyłaś? - Tak. Wystraszyłam się twojego wierzchowca. Nigdy nie widziałam takiego zwierzęcia. Wszystkie twoje konie są takie? Myśl o stajni pełnej Czarnych Koni zmniejszyła napięcie i niemal przyprawiła Vraada o uśmiech. - Ależ nie. Pytałem, czy pamiętasz, jak się pojawiłem. 196 - Nie widziałam. Przyjęłam, że wyjechałeś zza budynku. Zapomniał, że skrzydlaci ujrzeli ich w ostatniej chwili przed stratowaniem przez Czarnego Konia. Pokręcił głową. - Nie, było inaczej. Wyłoniliśmy się z rozdarcia w rzeczywistości. Z dziury, jeśli wolisz. - Z dziury? - Podniosła się zwinnie. - Znalazłeś dziurę taką jak ta, z której jakoby skorzystał mój lud? - Niedokładnie. Ta wiedzie do miejsca, w którym żyli... inicjatorzy... tego eksperymentu. Być może tam znajduje się klucz do kontroli nad wszystkim. Xiri spojrzała w kierunku otwartej przestrzeni, gdzie po raz pierwszy zobaczyła Dru. - Poszukiwacze nie mieli pojęcia, że byli tak blisko celu. - Odwróciła się do wysokiego Vraada i zapytała podejrzliwie: - Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wcześniej? Był taki czas w życiu mistrza czarnej magii, gdy nic nie mogło go zawstydzić. Teraz miał wrażenie, że rumieniec bez przerwy pali mu policzki. - Bałem się... nie chciałem tam wracać. - Co tam było? - Jej podejrzliwość z miejsca przerodziła się we współczucie. Xiri słyszała o jego rasie różne rzeczy, ale nie było wśród nich skłonności do rumieńców zawstydzenia. Teraz on zwrócił oczy w kierunku tego okropnego miejsca. - Wspomnienia po ostatnich przedstawicielach rasy. Prawda o Nimth. Wrażenie, że Vraadowie są do nich podobni i że czeka ich podobny los. Śmierć. - Z czasem wszystkie rasy wymierają. Quele, Poszukiwacze i ich poprzednicy są tego dobitnym przykładem. - Xiri obrzuciła miasto pełnym pogardy spojrzeniem i dodała: - My, elfy, wprawdzie nie spełniliśmy oczekiwań, ale przeżyliśmy wiele innych ras. - Nie wierzę w śmierć mojej rasy, chyba że umrze sama rzeczywistość. - Dru zacisnął pięści. - Znajdę to miejsce bez najmniejszych kłopotów. Nigdy go nie zapomnę. - A opiekunowie? 197 Spojrzał jej w oczy. Nie znalazł w nich strachu, tylko szczerą troskę. - To ty przypomniałaś mi, że nie mamy wyboru. Miałem nadzieję, że wiesz, jak dostać się tam, gdzie żyje mój... gdzie żyje twój lud. Xiri położyła mu rękę na ramieniu. - Wiem, że Vraadowie zjawili się na drugim kontynencie. Nie mogłeś tego ukryć, Dru. Będziemy mieć z nimi do czynienia, gdy wrócimy do domu. Nie powiedziała, jeśli”, co trochę podniosło go na duchu, choć był pewien, że użyła słowa „gdy” bardziej z myślą o sobie. Oboje woleli się nie zastanawiać, co będzie, jeśli opiekunowie zadecydują, że można usunąć ich wbrew prawu ustanowionemu przez pradawnych panów. - Nie jesteś taki zły jak na odwiecznego i straszliwego wroga - oznajmiła znienacka Xiri. - Mógłbyś być elfem, gdyby nie twój wzrost i dziwne oblicze. - A ty - odparł, spoglądając przez ramię na miasto - jesteś daleka od mistycznej skrytości. Myślałem, że to cecha elfów. - Nie brakuje wśród nas takich, którzy zamykają się w sobie, ale większość nauczyła się otwartości. Stwierdziliśmy, że teraz znacznie lepiej się dogadujemy. Kiedyś omal nie doszło do wojny domowej z powodu tego surowego, pompatycznego stylu bycia. - Co jej zapobiegło? Wysunęła się przed niego i ruszyła tak szybkim krokiem, że z ledwością za nią nadążał. - Starsi przypomnieli nam o Vraadach i oznajmili, że zachowujemy się dokładnie tak samo. Dru widział tylko tył jej głowy, ale nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jego towarzyszka się uśmiecha. W czasie drogi powrotnej nie wyczuli niczyjej obecności. Xiri zaznaczyła, że to o niczym nie świadczy, a Dru skwapliwie przyznał jej rację. Spodziewał się, że w każdej chwili magiczne istoty mogą stanąć im na drodze i rzucić jak szmaciane lalki tam, gdzie rzuciły skrzydlatych. 198 „Swoją drogą ciekawe, co zrobiły z Poszukiwaczami”. Xiri zamarła. - Czekaj. - O co chodzi? - Dru rozejrzał się, lecz nie zobaczył nic podejrzanego. - Zdaje się, że mignęła mi czyjaś sylwetka, jakby elfa lub Vraada, ale kiedy zamrugałam, już jej nie było. Czarny Koń widział coś podobnego... w tej samej okolicy. Kto tu był? - Nie Poszukiwacza albo Quela? - Nie. Poznałabym Shee... Poszukiwacza, jak wolisz, bez trudu. Nie, przypominała człowieka, ale jakby czegoś mu brakowało. - Wzruszyła ramionami. - Nie umiem tego wyjaśnić. Dru szedł bardziej ostrożnie, wypatrując kłopotów. Irytowało go niemal beztroskie zachowanie Xiii. Elfka uznała, że ukradkowe przemykanie na nic się nie zda. Postawiła na szybki, bezpośredni marsz do celu. Dru rozumiał ją coraz lepiej i wiedział, że nie odwiedzie jej od robienia tego, co uważała za słuszne. Nim zdążył przygotować się psychicznie, już byli na miejscu: na placu, gdzie czekało rozdarcie. - Nic nie widzę. - Widziałaś coś, zanim się pojawiłem? - Nie. Ale denerwuje mnie, że nic nie widać. To wbrew naturze. - Gdyby rozdarcie rzucało się w oczy, Poszukiwacze znaleźliby je pierwsi. - Ale czy opiekunowie by ich wpuścili? - zapytała. Było to jedno z licznych pytań, na które nie umiał odpowiedzieć. Magiczne istoty postanowiły ingerować prawdopodobnie z powodu liczby intruzów, nie dlatego, że w ogóle ktoś się pojawił. Po pierwszej próbie odstraszenia zostawiły Dru i Czarnego Konia w spokoju; cechował je nieco naiwny sposób myślenia, skoro liczyły, że dwóch nieproszonych gości odejdzie po zamanifestowaniu im swojej potęgi. Czarnoksiężnik nie mógł się nadziwić, że te nieledwie boskie istoty podlegają jakimś prawom. Wprawdzie były sługami swoich starożytnych panów, ale panowie ci dawno odeszli. 199 Zdumiewające, że nadal wypełniały swoje obowiązki i dopiero teraz zaczęły pojawiać się wyłomy w ich zwartych szeregach. Jeśli jednak jeden groźny opiekun mógł być jakimś wyznacznikiem, to Dru obawiał się, że przyszłość okaże się znacznie bardziej niebezpieczna, niż wyobrażali sobie uciekinierzy z Nimth. - Jak na razie nikt nas nie zatrzymał. Równie dobrze możemy iść dalej - zaproponowała Xiri. Dru zrozumiał delikatny przytyk. Nieświadomie cofnął się o parę kroków, jakby głęboki strach przejmował władzę nad jego ciałem. - Tędy. - Czarnoksiężnik z wielką niechęcią wprawił nogi w ruch, prowadząc swoją elfią towarzyszkę tam, gdzie według jego oceny znajdowało się rozdarcie. Widzieli tylko ruiny. Dru zaczął się martwić, że przegapił lukę, godzinami będą kręcić się po tym terenie i znajdą tylko gruz. Xiri uzna go za wariata... - Tam! - krzyknęła niemal z radością. Zobaczył maleńkie rozdarcie tuż poniżej poziomu wzroku. Ukazywało inny świat, cudowny świat. - Mówiłem! Mówiłem, że wrócą! Należy ich usunąć! Dziki wrzask rzucił oboje odkrywców na kolana. Dru bez trudu zidentyfikował istotę, której krzyk niemalże rozsadzał mu mózg. - Me wolno! - odparł głos, który Vraad nazywał czwartym. Pobrzmiewał w nim brak przekonania, jak gdyby również ta istota przestała wierzyć w możliwość nieingerencji. - Mieli swoją szansą! Zawiedli nasze zaufanie! - ryknął pierwszy. Dru ściskał rękami skronie, jakby się bał, że za chwilę czaszka rozleci się na kawałki. - Oni... Przejaśniało mu w głowie. Xiri podniosła się, drżąc na całym ciele. - Co się stało? Gdzie oni się podziali? Czarnoksiężnik potrząsnął głową i natychmiast tego pożałował, bo świat zawirował jak szalony. Po mentalnej ingerencji opiekunów nie zostało śladu. Jakby zostali odcięci... albo uciekli. - Coś ich wystraszyło. 200 Świat przestał wirować. Dru i jego towarzyszka jednocześnie usłyszeli szuranie. Xiri była szybsza i pierwsza odwróciła głowę. Vraad zobaczył jej skonsternowaną minę i też się odwrócił, ciekaw, jaką nową niespodziankę ma dla nich ten rzekomo spokojny świat. Przybysz wlókł się w ich stronę. Miał prostą szatę, długą do samej ziemi, i kaptur naciągnięty na głowę. Potykał się i szedł tak, jakby nie do końca wiedział, gdzie idzie. Dru uznał, że nic w tym dziwnego, ponieważ obcy nie miał oczu. Nie miał też uszu, nosa, ust ani włosów... prawdę mówiąc, jego głowa wyglądała jak kula. Jeden z golemów Barakasa, jakby większy, ale niewątpliwie golem. „Skąd on się tu wziął? Przecież celem przeprawy miał być drugi kontynent”. Pytanie uleciało mu z głowy wraz ze wszystkimi innymi myślami, gdy do pierwszego golema dołączył drugi, a potem trzeci. Wychodziły z ruin ze wszystkich stron, zmierzając w stronę Vraada, elfki i rozdarcia. XV Pazury uderzyły w jego pokiereszowaną twarz, rysując nowe krwawe pręgi. Rendel nie krzyknął. Przestał krzyczeć po pierwszym dniu. Co wcale nie znaczyło, że ból się zmniejszył. Obrazy zmieniały się w jego udręczonej głowie. Ludzie w ciemnych zbrojach ze smoczej łuski, co najmniej setka. Śmierć członka stada, które obserwowało obcych i przekazywało informacje. Zrozumienie, że skrzydlaci są podobni do niego. - Do czego... jestem... warn potrzebny? Zdawało się, że są wszystkowiedzący. Dlaczego się nim zajmowali? Czyżby nie wiedzieli, że zdradził swoją rasę, pragnąc w typowo vraadzki sposób wynieść się nad innych? Rendel zadrżał lekko na myśl o czekających go torturach, a także dlatego, że odarli go z ubrania i wilgotne, zimne powietrze siało spustoszenie w jego organizmie. Pan gniazda cofnął rękę i odsunął się. Dwie skrzydlate przyniosły więźniowi wodę i kawałek mięsa. Rendel widział swoje otoczenie jak przez mgłę, ale to mu nie przeszkadzało. Już wiedział, jak wygląda gniazdo, skupisko naturalnych grot w głębi góry, którą nazwał Kivan Grath. Jeśli właściwie zinterpretował pokazane mu obrazy, tutaj mieściła się główna siedziba ptasiego ludu od czasu porażek poniesionych w wojnie z tymi, którzy wyglądali jak pancerniki na dwóch nogach. Wprawdzie skrzydlaci nadal panowali nad większą częścią kontynentu, ale ich wrogowie mieli paskudny zwyczaj organizowania samobójczych ataków spod ziemi. Akcje te spowodowały zniszczenie wielu pomniejszych osiedli tej rasy. Ich celem wcale nie było uśmiercanie wojowników; największe straty ponosiło młodsze pokolenie skrzydlatych. Ofiarami padały przede wszystkim młode, jeszcze nie umiejące latać. Gniazda można odbudować, ale znacznie trudniej odrodzić rasę. Rendela nie obchodziły wojny jego porywaczy. Interesowało go tylko to, czym wódz kusił go od czasu przybycia do jaskini i co jak na ironię stało się milczącym świadkiem jego cierpienia. Tuż za kręgiem ptasich ludzi, którzy nadzorowali przesłuchanie, wznosiły się ogromne strzeliste posągi. Ludzie - ptaki wiedzieli, że kryje się w nich moc dużo starsza od ich własnej mocy. Próbowali ją wykorzystać, a także zlokalizować pierwotną siedzibę ich twórców. Wysłali oddział na poszukiwania, ale siedziba mieściła się po drugiej stronie szerokiej wody, więc nie mieli pojęcia, czy zwiadowcy odnoszą sukcesy. Rendel miał nieszczęście się przekonać, że pan gniazda coraz bardziej niecierpliwi się z powodu braku wiadomości. Już dwukrotnie wyładował na nim swoją złość. Gdy skrzydlate skończyły karmić go i poić, powtórzył pytanie: - Do czego jestem warn potrzebny? Jeden ze skrzydlatych, starszy, sądząc ze znacznych ubytków piór, przekrzywił głowę. Skierował oko na wodza i skrzeczał do 202 niego przez parę sekund. Odpowiedź była krótka i zwięzła. I równie denerwująca. Wszyscy obecni w jaskini natychmiast padli na kolana, rozpostarli skrzydła i, wygładzając pióra, wbili wzrok w ziemię. W ten sposób dawali wyraz swojemu zaufaniu do wodza, który w tym czasie mógłby powalić każdego z nich. Oczywiście, był to znak poddaństwa. I zgody na każdy plan, jaki... wykluje się w jego głowie, pomyślał Rendel drwiąco. Plan, w którym on miał odegrać niepoślednią rolę. Domyślił się, o co chodzi, jeszcze zanim wódz nawiązał z nim kontakt. Tym razem był zadowolony. Być może tędy wiodła jedyna droga do wolności. Zobaczył sceny z obozowiska swojego klanu. W oczy rzucał się widziany z lotu ptaka niebezpieczny, ogromny potwór, który mógł być tylko jego ojcem. Rendel w odpowiedzi wysłał własne obrazy. Ojciec jako przywódca. Ojciec jako potężny czarnoksiężnik. Ojciec jako przeciwnik, który zmiażdży pod butami ciała skrzydlatych i wbije smoczy proporzec w ich zbroczone krwią piersi. Przeraźliwe wrzaski wypełniły jaskinię i tłukły się echem tak długo, że omal nie ogłuchł. Domyślił się, że całe gniazdo obejrzało obrazy, które zaprezentował przywódcy. Nowy obraz wdarł się do jego umysłu z taką siłą, że niemal stracił przytomność. Przedstawiał zwłoki Tezerenee rozrzucone po okolicy: skrwawione szczątki były wszystkim, co pozostało z niegdyś dumnego klanu. Smoczy proporzec stał, a jakże, ale w gardle samego patriarchy. - Śliczna wizja - wykrztusił Rendel - ale niełatwo będzie ją urzeczywistnić. Po chwili zobaczył siebie. Był wolnym człowiekiem, pracującym ramę w ramię z mieszkańcami gniazda nad rozwiązaniem zagadek starożytnych panów. Skrzydlaci podzielili się z nim swoimi odkryciami. Mieszkał we własnym zamku, masywnej konstrukcji, która po części została zbudowana, a po części wyrosła z ziemi. Zamek był pamiątką po starszej rasie i ludzie - ptaki tylko przywrócili mu dawną świetność. Na razie brakowało jedynie właściciela. Skrzydlaci chcieli, żeby zdradził swój klan i pomógł im zorganizować zasadzkę, w której Tezerenee zostaną wybici do nogi. W zamian oferowali to, czego pragnął od chwili, gdy zjawił się w tym świecie: własną posiadłość i dostęp do tajemnic. Rendel ani przez chwilę nie wierzył, że będzie mu dane dożyć dnia, w którym spełnią swoją obietnicę. Pozwolą mu żyć, dopóki nie rozwiążą wspólnie zagadki posągów martwej od dawna rasy. Nigdy nie ujrzy obiecanej mu ziemi. Mimo to pokiwał głową na znak zgody, mając nadzieję, że zrozumieją ten gest. Widocznie tak było, bo poczuł aprobatę wodza. Człowiek - ptak zdjął rękę z jego twarzy i przywołał kobiety, które go karmiły. Inny, wysoki samiec, odwiązał go od ściany i podtrzymał, gdy nogi się pod nim ugięły. Kobiety chwyciły go pod ramiona i odciągnęły od starszyzny. Były zaskakująco silne, choć znacznie drobniejsze od niego. Zawlokły go w kąt i pomogły mu położyć się na macie. Mata była miękka, taka miękka... Każda jego kość niemal z krzykiem sprzeciwiała się najbardziej nieznacznemu ruchowi. Pomyślał, że po przebudzeniu będzie sztywny jak deska. Jeśli się obudzi. Kiedy się ułożył, skrzydlate odeszły. Ich miejsce zajęły cztery inne. Jedna przyniosła miskę. Choć karmiono go skąpo, nie był głodny; chciał tylko spać przez całą wieczność. Skrzydlate stanęły parami z obu stron posłania. Jedna podsunęła miskę pozostałym, które nabrały w ręce gęstej papki. Krople pociekły na Rendela. - Smocza krew! Uważajcie, gdzie ścieka ta breja! „Co one robiła?” Obłożyły papką jego nagie ciało. Wycieńczony Rendel na próżno się buntował. Były silne i miały dużą wprawę. Każda trzymała go jedną ręką, a nacierała drugą. W ten sposób wymasowały go całego. Było to doświadczenie niezbyt przyjemne, bo od czasu do czasu ostre szpony przypominały mu, że masażystki należą do groźnej rasy ludzi - ptaków. Zapadając w sen, zrozumiał, że wcale nie poddawały go kolejnej torturze. Wtarta w skórę tajemnicza substancja już teraz uśmierzała ból. Jego porywacze chcieli jak najszybciej postawić go na nogi. To miało sens; nie mogli czekać, aż sam 204 wydobrzeje. Nie mieli czasu do stracenia, jeśli choć trochę znał swojego ojca. Patriarcha nie spocznie, dopóki nie pokona wroga. Ptaki tymczasem miały nadzieję na szybkie i łatwe zwycięstwo z pomocą gotowego do współpracy jeńca. Ostatnie świadome myśli Rendela dotyczyły tego, co zrobi, gdy nadejdzie właściwa pora. Zasnął z uśmiechem na ustach. Golemy brnęły w ich stronę jak ożywione straszydła ze złego snu. Xiri wyciągnęła nóż i mruczała coś pod nosem. Co one tutaj robiły? Jak przebyły wzburzone morze? - Widziałam... - wydukała elfka - jednego z nich! Co to takiego? - Golemy. - Dru patrzył, jak jeden przewraca się i wstaje. Po chwili zrozumiał, że poruszają się nie tyle jak ślepcy w obcym sobie miejscu, ale raczej jak dzieci, które jeszcze niezbyt dobrze opanowały sztukę chodzenia. Przypomniał sobie pierwsze kroki własnej córki i dostrzegł znaczne podobieństwo. Nierówności podłoża z pewnością utrudniały sprawę. Ale dostrzegł coś więcej. Golemy nadciągały ze wszystkich stron w kierunku jednego miejsca, jakby przyciągane przez jakiś wielki skarb. - Xiri! Złap mnie za rękę! Był rad, gdy bez namysłu wypełniła jego polecenie. Ostrożnie ruszył w stronę luki w tyralierze golemów. - Bądź gotowa na wszystko! Nie miał zamiaru przeszkadzać golemom w marszu, tylko pilnował, żeby nie znaleźć się na drodze żadnego z nich. Jak podejrzewał, zmierzały nie do nich, tylko w kierunku rozdarcia. Xiri stłumiła sapnięcie, gdy jedna z postaci musnęła jej plecy. - Wcale nie idą do nas! - Nie. Chcą dotrzeć do tego, co leży za rozdarciem. - Nazwałeś je golemami. Znasz je. Minęła ich ostatnia z potykających się postaci. Pierwsza już zbliżała się do rozdarcia. Zafascynowany Dru puścił rękę elfki i postąpił krok w stronę szeregu miarowo idących golemów. 205 - To nasze dzieło. Dzieło Tezerenee. Miałem z nimi do czynienia. Miały stać się naszymi nowymi ciałami po przeniesieniu ka do tego świata. Nimth stykało się z tym światem, z ukrytym światem, jak go nazywam, ale fizyczne przejście nie było możliwe. - W takim razie to twoi ziomkowie. - Potrząsnęła nożem, zastanawiając się, czy go nie użyć. Skórę miała bledszą niż kreda. Dru potrząsnął głową i ruszył w kierunku rozdarcia. Gdy się przekonał, że golemy zostawią ich w spokoju, zaciekawił się, czego szukają. - Nie, one nie są Vraadami. W takim wypadku byłyby podobne do mnie. - W takim razie, czym są? - Myślę, że powinniśmy pójść za nimi. - Zamek na wzgórzu budził w nim głęboką niechęć, lecz nagle osobiste odczucia znalazły się na drugim planie. - Wiesz - powiedziała Xiri, opuszczając nóż, ale nie chowając go do pochwy - że to ich wystraszyli się strażnicy? - Wiem. - Dru miał pewną teorię, ale nie chciał zdradzać jej elfce. Bał się. Ledwo sam w nią wierzył. Pierwszy z golemów, poruszający się już znacznie pewniej, przekroczył rozdarcie i zniknął. Pozostałe ustawiły się w kolejce i parami wchodziły za nim. Czarnoksiężnik porównał je w myślach do parady makabrycznych marionetek. Szybko znikały po drugiej stronie, nie wahając się ani przez chwilę. Gdy ostatni wszedł do pradawnego królestwa twórców, zostali sami na zniszczonym placu. - Czekamy? - zapytała Xiri. Dru zdał sobie sprawę, że znów się waha, tym razem bardziej z nabożnej czci niż ze strachu. Mimo to wiedział, że każda chwila zwłoki powiększa ryzyko, że po drugiej stronie wydarzy się coś, czego nie zobaczą. - Za mną. Ponownie złapała go za rękę. Kiedy spojrzał na nią, uśmiechnęła się niepewnie i powiedziała: - Nie chciałabym znaleźć się sama tam, gdzie nigdy wcześniej nie byłam. 206 Mógłby zapewnić ją, że coś takiego się nie zdarzy, że oboje znajdą się na łące u stóp wzgórza. Mógł jej to powiedzieć, ale tego nie zrobił. - No to idziemy. Wrażenie było podobne do tego, jakiego doświadczył wcześniej: oślepiająca jasność i opóźnione zrozumienie, że w czasie przejścia ucichły wszelkie dźwięki. - Rheena! - Xiri zamarła, gdy tylko stanęli w świecie zamku. Patrzyła na ptaki fruwające wesoło w powietrzu i na zadbaną murawę. - Niezwykle piękne! Jakby ktoś to wszystko urządził z rozmysłem! Zdaniem Dru nie mijała się z prawdą. W jej towarzystwie upajał się tym widokiem. Gdyby nie obecność zdeterminowanych golemów, mógłby zapomnieć o strachu. One jednak przypominały mu, czego może się spodziewać. Nieświadome otaczającego je piękna pozbawione twarzy postacie całkiem zwinnie wspinały się pod górę. Im bardziej zbliżały się do zamku, tym pewniejsze stawały się ich ruchy. Było jasne, że przyświeca im jakiś cel. - Znają to miejsce. - Xiri pierwsza wyraziła to, co oboje wiedzieli od pewnego czasu. - Zachowują się tak, jakby wracały do domu. - Myślę, że tak jest. - Dru wspomniał widma postaci skupionych wokół kryształu na pentagramie. Ilu ich było? Ilu więcej istniało prócz nich? Nie miał czasu, żeby sprawdzić resztę masywnej budowli. - Opiekunowie? - Ton głosu zdradzał, że elfka chce, by przyznał jej rację, choć żadne z nich w to nie wierzyło. Dru wzruszył ramionami, starając się nie zostawać daleko w tyle za goleniami. Xiri wyszła na prowadzenie. - Wątpię, choć tego nie wykluczam. Myślę jednak, że obecność opiekunów w zrujnowanym mieście wskazuje, czym naprawdę są te istoty. Jeżeli się dobrze orientuję, ich wizyta w tym miejscu tylko to potwierdza. Zbliżali się do szczytu wzgórza. Zakapturzone postacie już znikały w otwartej bramie. Vraad i elfka widzieli, jak rozpraszają się po wejściu w obręb murów. Zachowywały się jak u siebie w domu. - Sądzę, że to mówi samo za siebie - szepnął Dru. Odetchnął głęboko i dodał: - Myślę, że wreszcie wrócili gospodarze. Nie można było zaprzeczyć. Czarnoksiężnik i jego towarzyszka weszli w ślad za ostatnimi postaciami na dziedziniec. W milczeniu przyglądali się, jak twory Barakasa wchodzą do różnych zabudowań, wspinają się po schodach albo tylko patrzą dokoła nieistniejącymi oczami. Żaden z nich nie zwracał uwagi na dwójkę intruzów. Dru wreszcie odzyskał nieco zimnej krwi, pochylił się w stronę elfki i szepnął: - Tam jest komnata, do której chcemy dotrzeć. - Wskazał budynek, który odwiedził wraz z Czarnym Koniem w czasie poprzedniej wizyty. W jego wnętrzu znikło już wiele beztwarzych istot. - Tam? - Xiri mówiła bez przekonania, nadal zdumiona i zdenerwowana przebywaniem wśród kręcących się wokół niej istot. Dru znał golemy z okresu pobytu wśród Tezerenee, więc nawet jeśli nie czuł się wśród nich swobodnie, to przynajmniej był przyzwyczajony do ich widoku. - Tam widziałem kryształ. W komnacie światów. - W porządku. - Elfka podniosła nóż. Dru miał wrażenie, że w pewnej chwili schowała go do pochwy, ale dokładnie nie pamiętał. Złapał ją za rękę. - Wątpię, czy to przyniesie dobre skutki. Może nawet nam zaszkodzić. - Obdarzył ją uśmiechem, który podniósł ją na duchu nie bardziej niż jego. - Myślałem, że to ja pochodzę z krwiożerczej rasy, nie ty. - Jak mówiłam, zmieniliśmy się od czasu ucieczki z Nimth. - Mimo to schowała broń. - Ale co do noża masz rację, Vraadzie. Szli przez dziedziniec powoli, z jednej strony z ostrożności, a z drugiej z powodu fascynacji, z jaką Xiri przyglądała się krzewom rzeźbionym na kształt żywych obrazów. - Przypominają mi moją wioskę - wyszeptała z uśmiechem. 208 - Są wśród nas tacy, którzy umieją nakłaniać drzewa i krzewy do przybierania nowych, fantazyjnych kształtów. - Czy Poszukiwacze też tak robią? - Dru wspomniał ich wyjątkowe gniazda, będące połączeniem elementów sztucznych i naturalnych. Te, które pokazał mu przywódca skrzydlatych, przypominały dzieła sztuki. - W pewnym sensie. Jednakże, jak Vraadowie, nie umieją współpracować z naturą. Żądają dużo więcej. - Jej usta zacisnęły się w wąską łinię, co znaczyło, że na ten temat nie powie już ani słowa więcej. Nikt nie zastąpił im drogi, gdy stanęli w otwartych drzwiach, a potem weszli na długi korytarz. Elfka z trwożnym podziwem patrzyła na wspaniałości tego pomieszczenia, jakby spodziewając się, że lada moment wszystko zniknie. Korytarz nie był bogato zdobiony, wręcz przeciwnie, ale surowy majestat wzbudzał zachwyt i skłaniał do refleksji nad mistrzostwem budowniczych. Dru był ledwie odrobinę mniej przejęty, choć już tu był. Prowadząc Xiri w głąb korytarza, zauważył boczne wejście, którego, gotów był przysiąc, nie było w czasie jego pierwszej bytności w zamku. Wiedziony ciekawością skręcił w tamtą stronę i niemal zderzył się z jedną z milczących postaci, która właśnie stamtąd wychodziła. Wraz z Xiri odprowadzał ją czujnym wzrokiem, dopóki nie wyszła z zamku. Z zaciekawieniem zajrzał do komnaty... i aż sapnął. - Co tam jest? - Xiri wyminęła go i wyciągnęła szyję. Komnata, nieskazitelnie czysta i zalana jaskrawym światłem, była urządzona dokładnie tak samo, jak sala smoczego władcy, do której Dru został wepchnięty przez Poszukiwaczy. A jednak w porównaniu z tą tamta komnata była zaledwie bladym wspomnieniem. Tutaj smoczy władca pysznił się w całym swoim majestacie, niemalże gotów wzbić się w powietrze. Podczas gdy tamten sprawiał wrażenie żywego, ten wyglądał, jakby przysiadł na chwilę, chcąc zastanowić się nad następnym ruchem. Nawet naprężone mięśnie, wyrzeźbione przez dawnego mistrza z niezrównanym artyzmem, podkreślały jego gotowość do lotu. Na podwyższeniu stały te same posążki. Widząc je w lepszym 209 oświetleniu, Dru uświadomił sobie, że przypominają wielkie figury, które znał z mentalnej wiadomości przekazanej mu przez przywódcę Poszukiwaczy. Poznał nawet statuetkę, którą skrzydlaty rozbił w gniewie. Ośmielony dotychczasowym szczęściem, przestąpił próg. Chciał dowiedzieć się czegoś więcej. Xiri, też ogromnie zaciekawiona, nie tylko weszła za nim, ale wyminęła go i podeszła szybko do maleńkich figurek. Wyciągnęła ręce, by wziąć jedną z nich. - Czekaj! - Podbiegł do niej, święcie przekonany, że wszystkie golemy w zamku wpadną tu hurmem, gotowe ukarać nieproszonych gości. Wierzył, że wcielili się w nie przedstawiciele starożytnej rasy twórców, którzy z pewnością dysponowali specjalnymi środkami represji wobec intruzów zakłócających spokój. Same posążki też mogły być chronione setkami różnych czarów, również zabójczych, choć golemy raczej nie miały czasu na zastawienie magicznych pułapek. Dru zdawał sobie sprawę, że być może vraadzka paranoja bierze w nim górę nad zdrowym rozsądkiem, ale rozumiał też, że oboje z Xiri niewiele wiedzą o twórcach i ich mocy - z wyjątkiem tego, że w porównaniu z nimi rasa Vraadow przypominała dzieci. Xiri zatrzymała się, gdy krzyknął. Natychmiast zrozumiała przyczynę jego obaw i z irytacją zmarszczyła czoło. - Nie jestem taka głupia, żeby dotykać czegoś, czego najpierw dokładnie nie obejrzę. Zawstydzony, zaczerwieniony Dru stanął u jej boku. Powiedział jej o podobieństwie figurek do tych, które znaleźli w zrujnowanym mieście i do posągów, które odkryli jego porywacze. Wspominał też o rozbiciu posążka i wskazał ten, który według niego był jego odpowiednikiem. Xiri była zirytowana postępkiem Poszukiwacza; jej zdaniem wszystkie wytwory rasy założycieli powinny być traktowane z najwyższym szacunkiem. - Gdy patrzy się na nie z bliska, wyglądają prawie jak żywe. - Przysunęła ręce do posążków, ale nie na tyle blisko, by dotknąć któregoś z nich. Nie miała ochoty wpaść między nie bodaj przypadkiem. 210 Dru pochwalił w duchu jej ostrożność. - Nie przypominam sobie, by tamte wywoływały podobne wrażenie. - Choć Poszukiwacze nie pozwolili mu ich obejrzeć, był pewien, że wyczułby otaczającą je aurę z miejsca, w którym kazali mu stanąć. - Zastanawiam się... - Przyjrzał się uważniej. Szczegóły postaci zostały oddane z tak pieczołowitą precyzją, że niemal wierzył, iż gryf, na którego patrzył, schwyci go za palce. - Zastanawiam się, co teraz robią. Szuranie uprzedziło ich o wejściu kilku postaci. Były identyczne do tego stopnia, że mogły być kopiami jednego wzorca, a nawet wykonywały te same ruchy. Było jasne, że się porozumiewały. Dru przypuszczał, że stosują metodę zbliżoną do tej, którą posługiwali się Poszukiwacze. To podobieństwo wcale nie podnosiło na duchu. Najbardziej denerwująca była cisza. Trzy postacie szły miarowym krokiem w ich stronę. - Chyba chcą coś zrobić z posążkami. - Dru mimo woli zniżył głos do szeptu. - Może dowiemy się, jakiemu celowi służy ta komnata. Zajęli miejsca po obu stronach podwyższenia, na którym stały posążki. Dru był pewien, że dopóki nie będą w niczym przeszkadzać, przybysze zignorują ich jak wcześniej. Dwóch z nich odwróciło się w jego stronę. Druga para skręciła ku Xiri. Elfka błyskawicznie otrząsnęła się z początkowego osłupienia i sięgnęła po nóż. Z grozą patrzyła, jak golem przyspiesza i łapie ją za rękę. Nie zdążyła nawet wyjąć noża z pochwy. Uderzyła golema drugą ręką, ale cios, który ogłuszyłby większość przeciwników, nawet nie spowolnił jego ruchów. Czarnoksiężnik miał problem innej natury. Opadły go rozbudzone na nowo wątpliwości. Miotał się między chęcią obrony przed niewiarygodnie starą mocą a lękiem przed możliwymi następstwami użycia własnej magicznej siły w miejscu, gdzie czary mogły bardziej zaszkodzić niż pomóc. Drogo zapłacił za tę chwilę wahania. Golemy złapały go za ręce, a jeden przyłożył mu dłoń do skroni. Dru miał wrażenie, że 211 jego głowa robi się dwa razy większa. Usiłował skupić się na zaklęciu, lecz umysł nie chciał go słuchać. Druga i trzecia próba też spełzła na niczym. Golemy skutecznie zablokowały jego umiejętności. Za każdym razem, gdy próbował się bronić, jego uwagę zaprzątał jakiś drobiazg. Ledwo przyjmował do wiadomości fakt, że jest więźniem. Zaplanowanie ucieczki nie wchodziło w rachubę. Razem z Xiri wyprowadzono go z komnaty smoczego władcy. Beztwarze istoty nie postępowały brutalnie; stosowały tylko tyle siły, ile było trzeba, żeby panować nad więźniami. Dru poznał, dokąd zmierzają, i uśmiechnął się ponuro. - Zabierają nas tam, gdzie chcieliśmy pójść. Do komnaty światów. - Jak myślisz, co zrobią? - Elfka zamknęła oczy, złość wykrzywiła jej skądinąd idealne rysy. Wyznała, że ona też powstrzymała się od użycia magii. - Dlaczego tak nagle zwrócili na nas uwagę? Niczego nie dotykaliśmy. Nic nie zrobiliśmy. Tym razem Dsu nie miał gotowej odpowiedzi. Golemy stanowiły zupełną zagadkę. Wszystko, co się z nimi wiązało, było tajemnicze. Dlaczego wrócili po tak długim czasie i dlaczego w taki sposób? A przede wszystkim, dlaczego tak bardzo wystraszyli opiekunów? Jeśli byli panami wracającymi do domu, czyż słudzy nie powinni się cieszyć? Zdawało się, że z paroma wyjątkami opiekunowie nadal są lojalni, choć panowie opuścili ich przed tysiącami lat. Gdy maszerowali w kierunku masywnych drzwi komnaty światów - drzwi, które zdemolował w ataku wściekłości były teraz nowe, błyszczące i otwarte na oścież - Dru zauważył zmiany w samym korytarzu. Korytarz był jakby wyższy i pełen drzwi, których, jak tych pierwszych, wcale sobie nie przypominał. „Przebudowa? - zastanowił się z przelotnym rozbawieniem. - Dlaczego nie? Minęło ładnych parę lat”. Rozbawienie nie trwało długo. W drzwiach dołączyły do nich dwie następne beztwarze istoty. Te, które prowadziły jeńców, puściły ich, ale nie odeszły. Vraad i elfka ani przez chwilę nie myśleli o walce czy ucieczce. Oboje wiedzieli, że mają znikome szansę. Jeden z przybyłych wyciągnął rękę i dał znak, że czarnoksiężnik 212 powinien pójść za nim. Drugi odwrócił się do Xiri i powtórzył gest. Dru zerknął na swoją towarzyszkę, która spojrzała mu w oczy z niepewnością odzwierciedlającą jego własne odczucia. Nim zdążyli zamienić słowo, ci dwaj spotkani w wejściu odwrócili się i weszli do komnaty, zaraz za progiem rozchodząc się w różne strony. Nikt nie popchnął więźniów, ale dotychczasowi dozorcy wymownie wskazali na oddalające się postacie. Dru i Xiri pospieszyli w ślad za swoimi przewodnikami. - Rheena! Okrzyk, jedyny dźwięk poza ciężkim tupotem butów Dru, zawibrował w komnacie. Elfka, która wodziła wzrokiem po ścianach i suficie, wpadła na swojego przewodnika. Natychmiast odskoczyła, bojąc się kary. Golem odzyskał równowagę, nie zwracając na nią najmniejszej uwagi. Szedł dalej, przez cały czas naśladując tempo i ruchy przewodnika Dru. Zatrzymali się po przeciwnych stronach komnaty. Czarnoksiężnik i elfka popatrzyli na siebie. Dru wzruszył ramionami w odpowiedzi na zaniepokojone spojrzenie Xiri. Poza dwoma, którzy wprowadzili ich do środka, i trzema, którzy stali przy drzwiach, w komnacie były tylko cztery inne golemy. Widmowe wizerunki starożytnych zniknęły. Jak gdyby przestały być potrzebne, gdy do zamku wrócili prawdziwi właściciele, mimo że odmienieni. Ci czterej klęczeli na środku komnaty przed kryształem, jakby poddając go drobiazgowej inspekcji. Jeden dotknął czubka, co sprawiło, że węzeł sił zapłonął przyćmionym światłem. Istoty były chyba zadowolone z efektu, ponieważ wstały i cofnęły się o krok, jak gdyby na coś czekając. Ani ich, ani więźniów nie spotkało rozczarowanie. Dru pochylił się, starając się nie przyciągać uwagi swojego przewodnika. Węzeł sił falował, jak stworzony z dymu, a nie z kryształu i metalu. Cztery istoty odsunęły się jeszcze bardziej. Czarnoksiężnik uznał, że zrobiły to z uwagi na wymogi jakiegoś rytuału, nie ze strachu. 213 Kryształ już nie był widoczny; zniknął w niewielkim szarym wirze. Wir jednak nie przypominał typowego leja, tylko jakby z grubsza ciosany prostokąt. Po chwili Dru zrozumiał, że to wcale nie jest wir - zmylił go ruch maleńkich sylwetek biegających po powierzchni w nie kończącym się pościgu. Kryształ przechodził metamorfozę, przemieniał się w coś zupełnie innego. Dru zastanowił się, czy on też mógłby spowodować taką przemianę, czy też próba zakończyłaby się jego śmiercią. Xiri pochwyciła jego spojrzenie. Ściągnęła brwi i wskazała dziwny kształt rosnący na środku pokoju. Tego się nie spodziewała. Vraad był równie zdumiony. Ci czterej, którzy zainicjowali przemianę, stanęli jeszcze dalej, by zrobić miejsce przedmiotowi - a może był to famulus bądź jakiś demon. Postąpili mądrze, bo po paru sekundach prostokątny kształt niemal o połowę przewyższył tych, którzy go wezwali. Gdy rósł, podobnie działo się z postaciami biegającymi po jego ramie. Były czarne i mogły być gadzie, choć prędkość, z jaką się poruszały, wykluczała pewność. W zasadzie widać było tylko rozmyte smugi. Vraad mógł na nie patrzeć nie dłużej niż przez mgnienie oka, gdyż żołądek podchodził mu do gardła. Nie miał ochoty poddać ich bliższym oględzinom. Ogarnął wzrokiem całą konstrukcję i wreszcie poznał, z czym mają do czynienia. Xiri wspomniała, że jej przodkowie znaleźli dziurę... albo że dziura znalazła ich. Podobnie jak wszystkie inne dzieła starożytnej rasy, to też miało swego rodzaju życie, zbliżone do egzystencji Czarnego Konia. Z pewnością nie takie, jak ona czy on. Była to brama. Nie, nie brama. Nazywanie tego pulsującego, magicznego portalu po prostu bramą było niestosowne. To była Brama. Żyła, więc określenie stawało się imieniem. Dru odważył się przesunąć o parę kroków. Niezależnie od tego, pod jakim kątem na nią patrzył, zawsze wydawała się zwrócona w jego stronę. Wiedział, że Xiri postrzega ją tak samo. Zerkając na obrazy na ścianach i suficie, zrozumiał, jak założyciele przechodzili stąd do swoich światów. 214 „Nimth”. Zatrzymał spojrzenie na wyobrażeniu swojego świata i wbił je w figurę Vraada, a wówczas ogarnęło go nieodparte pragnienie spojrzenia na Bramę. - Serkadion Manee! Brama stała się wejściem do innego świata. Dru bez pytania wiedział, że to jego świat. Przewodnik odsunął się od niego i ruszył w stronę czekającej Bramy. Pomykające po niej stworzenia jakby zwolniły, choć nadal trudno było skupić na nich wzrok. Golem zatrzymał się o długość ramienia od Bramy prowadzącej do świata Dru. Szybko machnął ręką. Nimth znikło, zastąpione przez... nic. Więcej niż nic. Czarnoksiężnik wiedział, dokąd prowadzą drzwi. Z przerażeniem poznał Pustkę. Beztwarza istota, która stała obok niego, odwróciła się i ruchem ręki kazała mu wejść w nicość widoczną w otworze Bramy. XVI Wielu rozwścieczonych Vraadow jeszcze szalało w ruinach stołecznego miasta, ale większość odeszła. Nie ufając swoim pobratymcom, wrócili do prywatnych siedzib, by tam dąsać się i rozmyślać nad tym, jak wyprowadzono ich w pole. Rozżaleni, snujący plany zemsty, najpewniej nigdy nie pomyślą o ratunku... do czego całkiem zdolni okazali się Tezerenee. Ci nieliczni, którzy pozostali w mieście, szukali zbłąkanych sprzymierzeńców smoczego klanu albo po prostu sposobu na wyładowanie gniewu. To ogromnie strapiło Gerroda. Po pierwszej nieudanej próbie teleportacji nie miał zamiaru w najbliższej przyszłości poważyć się na drugą. Sharissa podzielała jego obawy, więc oboje ukryli się przed spragnionymi krwi czarnoksiężnikami. Znaleźli schronienie w maleńkiej spiżarni w płaskim, czarnym budynku stojącym po drugiej stronie miasta niż gmach, w którym wielmożny Barakas wygłosił wiele płomiennych mów o współpracy - łącznie z tą, w której obiecał, że wszyscy Vraadowie zostaną przesiedleni do nowego świata. Co dziwne, córka Dru pierwsza miała dość bezczynności. Podeszła do zakapturzonego towarzysza i stanęła nad nim, krzyżując ręce na piersiach. - Wielki i potężny Tezerenee! Pomyśleć, że bałam się ciebie! Co teraz zrobimy? Jak mogłeś zostawić Sirvaka? Gerrod nie znał odpowiedzi na pierwsze pytanie, a na drugie odpowiadał już co najmniej tuzin razy w ciągu ledwie paru minut. To zresztą nie powstrzymało Sharissy od powtarzania swojej kwestii. Po zniknięciu ojca miała tylko jego famulusa. Bezpowrotnie straciła zaufanie do Melenei, co zresztą zdaniem młodego Tezerenee było jedyną korzyścią wynikającą z całego zdarzenia. - Mówiłem ci, dzieciaku! Sirvak wyfrunął przez okno w chwili, gdy złapałem cię w ramiona! Zapewne wrócił do twojego zamku i czeka tam na nas! - Spiorunował ją równie wściekłym wzrokiem. - Postaraj się pamiętać o tym chociaż przez parę sekund, dobrze? Muszę pomyśleć! - Może któryś z tych szaleńców z wdzięczności za zdradę pospieszy ci z pomocą! Od chwili, gdy znaleźliśmy to schronienie, nie robisz nic innego, tylko myślisz! Już miał się odgryźć, gdy uświadomił sobie, że dziewczyna mówi prawdę. Zachowywał się jak ci, którymi zawsze pogardzał. Ale ta mała Zeree wcale mu nie pomagała. Szeroko rozłożył ręce i odparł: - Powitam z radością każdy mistrzowski plan opracowany w czasie, jaki poświęcasz na wymyślanie mi od najgorszych. Sharissa zacisnęła usta i obrzuciła go spojrzeniem, które według wszelkich reguł powinno przepalić mu głowę na wylot. - Tak myślałem. - Rozzłoszczony jej słowami i narastającym wstydem Gerrod bez skrupułów wykorzystywał zdobytą przewagę. 216 - Zauważyłeś coś? - zapytała, przerywając błogą ciszę, którą udało mu się wywalczyć. - Poza twoją niezdolnością do zachowania milczenia przez czas potrzebny na jeden oddech? Zignorowała jego uszczypliwą uwagę. - Biorąc pod uwagę wściekłość Vraadow, miasto powinno być w znacznie gorszym stanie. - Myślę, że wykonują robotę godną podziwu. - Chodzi mi o to, że są w takim samym położeniu jak my! Nie mogą polegać na swoich czarach! Gerrod wyprostował ramiona. Poczuł się bardzo głupio. Gdy przystępował do zmagań z Meleneą, w pełni zdawał sobie sprawę z zawodności magii, bo czarodziejka mieszkała w pobliżu niestabilnego obszaru. Nie brał pod uwagę Nimth jako całości. „Spać, muszę się przespać!” To dlatego nie mógł jasno myśleć. Kiedy spał po raz ostatni? - I co z tego? Jakie wnioski? - Nie wiem. - Sharissa była zbita z tropu. Tezerenee znów się zgarbił. - Strata czasu! - Gdybyśmy wrócili do domu, mogłabym coś zrobić. Nie zrezygnuję z szukania ojca. Wiem, że gdzieś żyje! „Wieczny optymizm dziecka” - pomyślał Gerrod z rozgoryczeniem. Rozdrażniło go to siedzenie tutaj z założonymi rękami. Był przyzwyczajony do działania - oczywiście, nie bez namysłu - ale co mógł zrobić? Sprawa z Meleneą nie była zakończona; zbyt dobrze znał czarodziejkę, by założyć, że bezczynnie będzie czekać na koniec Nimth. Nie, wykonał mistrzowski ruch, ale teraz nadeszła jej kolej. Być może tkwił w tej norze ze strachu, nie dlatego, że nie wiedział, co począć. Już podjął decyzję. Wprawdzie gardził towarzystwem swojego klanu, ale ukryty świat oznaczał dalsze życie. Teraz, gdy miał pod opieką dziecko Zeree, przedostanie się na drugą stronę stało się celem nadrzędnym. Zakapturzony Vraad miał nadzieję, że dziewczyna wie więcej, 217 niż mu powiedziała, lecz nie o to chodziło. Wszystkie informacje leżały jak na dłoni, tylko... „Ależ ze mnie głupiec!” - pomyślał. Słysząc głośny i dźwięczny śmiech, Sharissa spojrzała na niego z paniką w oczach. Nie miała pojęcia, co go tak rozbawiło. Nie rozumiała, że śmiech wyrażał ulgę i drwinę z samego siebie. Że też był taki ślepy! Uradowany Gerrod poderwał się, złapał Sharissę w ramiona i przytulił ją mocno. Gdy wreszcie ją puścił, nawet nie drgnęła, skamieniała ze zdumienia. To nie była tak do końca jego wina. Tezerenee przychodzili na świat z klapkami na oczach; była to jedna z wrodzonych i dominujących cech całej rasy. Vraad, który głęboko w coś wierzył albo desperacko czegoś potrzebował, koncentrował się na tej rzeczy tak obsesyjnie, że nie zwracał uwagi na setkę bardziej rozsądnych rozwiązań czy przekonań. Właśnie ta cecha była przyczyną tylu waśni trwających przez całe stulecia. Właśnie dlatego tylko nieliczni Vraadowie utrzymywali kontakty z innymi dłużej niż przez parę lat. Upór ten w końcu miał stać się przyczyną śmierci Nimth i jego mieszkańców, bo ratunek wymagał zapomnienia o dumie i nawiązania współpracy z innymi. - Idziemy! Idziemy! Nawet gdybyśmy musieli wrócić do twojego zamku! - Dlaczego? Co wymyśliłeś? - Sharissa uśmiechała się, zarażona jego entuzjazmem i marzeniem o powrocie do perłowej siedziby. - Oboje nie mieliśmy racji. Ty chciałaś znaleźć sposób na sprowadzenie swojego ojca do Nimth. Ja też. Dlaczego? - Ja... bo on jest moim ojcem! Gerrod westchnął. - I martwiłaś się o niego. Świetnie. Pozwolisz mi ująć to inaczej? Powiedz mi, co miał nadzieję osiągnąć Dru? - Liczył, że znajdzie inną drogę do świata za... aha! - I znalazł! Musi tam być! Po co sprowadzać go tutaj, skoro sami możemy pójść do niego? Jeśli mistrzowi Zeree się udało, dla nas przejście powinno być równie łatwe! Strach zeszpecił jej delikatne rysy. Gerrod wiedział, że dziewczyna nie jest ani brzydka, ani złośliwa, lecz jakimś sposobem zawsze udawało jej się go zirytować. Sam nie umiał tego wyjaśnić. - Jak to było? Sharissa opisała mu odejście ojca, łącznie z jego rozpaczliwą próbą ucieczki. Gerrod natychmiast dostrzegł problem. - W takim razie powinniśmy pilnować się, żeby w czasie przeprawy nie korzystać z teleportacji. W ten sposób zostają tylko dwa problemy. Podniesiona na duchu - i skłonna obdarzyć go zaufaniem, gdy wysunął konkretną propozycję dotyczącą jej ojca - Sharissa odpowiedziała: - Jeden to czas otworzenia się przejścia. Nie wiemy, jak długo będziemy musieli czekać... jeśli w ogóle się otworzy. - Ach, otworzy się. Zaznajomiwszy się z notatkami Dru Zeree i brata, Gerrod zyskał ogromną wiedzę o niestabilnych regionach Nimth. Wiedział, że szybko się powiększają. Śmierć Nimth miała nastąpić znacznie szybciej, niż zakładał jego ojciec. Oczywiście, świat przetrwa dłużej niż wszyscy Vraadowie, bo połączenie rozkiełznanej magii z głupotą mieszkańców uniemożliwi im przetrwanie. - Nie sądzę, abyśmy musieli długo czekać. Ruszył do drzwi, decydując, że położenie jeszcze nie jest tak rozpaczliwe, by uciekać się do czarów. Sharissa zatrzymała go pytaniem: - Jaki jest drugi problem? Gerrod obejrzał się na nią ze zdziwieniem. - Utrzymanie się przy życiu na tyle długo, by tam dotrzeć. Dru pokręcił głową, patrząc na istotę, która stała przy Bramie. Jeśli nie będzie innego wyboru, skoczy na nią z pięściami i zębami. Być może nie zdoła rzucić czaru, ale nie da się bez sprzeciwu zapędzić do Pustki. Golem znów machnął ręką... i wbrew własnej woli Vraad ruszył ku Bramie. 219 Coś błysnęło w komnacie. Idealnie wymierzony metaliczny pocisk mknął w kierunku golema, który dostałby prosto w szyję... gdyby pocisk dotarł do celu. Niecałą stopę od niego nóż, którym Xiri rzuciła w rozpaczliwej próbie ocalenia Dru, zastygł w powietrzu, a potem spadł. Nawet nie zagrzechotał, uderzając w podłogę. Żaden z golemów nie odwrócił się w stronę elfki. Skupiali uwagę na Vraadzie, który już dochodził do Bramy. Dru zatrzymał się dwa czy trzy kroki od nieskończonej nicości. W czasie tego krótkiego, przymusowego spaceru skąpał się we własnym pocie. Gdzieś w Pustce błąkał się Czarny Koń, zapewne szukając drogi powrotnej, chyba że opiekunowie złamali kolejną zasadę i usunęli tę wiedzę z jego umysłu. Nadzieja była nikła, ale jeśli każą mu wejść, być może cienisty rumak znowu go znajdzie. Jeśli nie, będzie unosić się tam przez całą wieczność. Przygotował się, czekając na ostatnie pchnięcie, które wrzuci go w Pustkę. Kiedy nie nastąpiło, spróbował spojrzeć na golema, który wprawił jego ciało w ruch i doprowadził do tego miejsca. Było to niemożliwe; mógł poruszać oczami, ale głowa nawet nie drgnęła. Stał przed Bramą jak sparaliżowany. Kiedy odzyskał swobodę ruchów, był taki zaskoczony, że niemal sam skazał się na los, który, jak myślał, gotują mu beztwarze golemy. W ostatniej chwili golem złapał go za szatę i odciągnął od złowieszczego portalu. Brama zamknęła drogę do Pustki. Cieniste stworzenia znowu przyspieszyły, ścigając się po jej powierzchni. - Dru! - Xiri zamknęła go w uścisku godnym Poszukiwacza. Żaden z „gospodarzy” nie poruszył się, by ich rozdzielić, więc przywierali do siebie kurczowo. Wreszcie elfka szepnęła: - Myślałam, że każą ci wejść prosto w... w... - To Pustka. Szeroko otworzyła oczy. - Jak myślisz, dlaczego narazili cię na tę udrękę? Wzruszył ramionami. Jeśli to nie było konieczne, nie miał zamiaru osądzać, jakie pobudki kierowały panami tego miejsca. Ich 220 zwyczaje były mu równie obce jak zwyczaje Poszukiwaczy, a może nawet bardziej. Golemy rozdzieliły ich. Dwóch - możliwe, że byli to wcześniejsi przewodnicy - złapało ich pod ręce i poprowadziło ku drzwiom. Vraad i elfka pozwolili na to bez sprzeciwu. Byli zaskoczeni, ale szczęśliwi, że oddalają się od Bramy i jej potencjalnie zabójczych możliwości. Przewodnicy szybko wyprowadzili ich z komnaty światów z powrotem na imponujący korytarz. Po paru krokach stało się jasne, że zamierzają dostarczyć swoich podopiecznych z powrotem do komnaty smoczego władcy. Dru i jego towarzyszka wymienili zdumione spojrzenia. Zostali wprowadzeni do środka. Nic się tutaj nie zmieniło i czarnoksiężnik był tym rozczarowany. Prawie spodziewał się, że ogromny smoczy władca nagle usiądzie, spojrzy im w oczy i przemówi. Patrzył na nich, a jakże, lecz tak samo, jak jego odpowiednik w zrujnowanym mieście. Życie, jakiego doszukiwał się w posągu czarnoksiężnik, było jedynie wytworem jego rozbudzonej wyobraźni. Do komnaty weszła druga para beztwarzych istot. Vraada zaczęło irytować to, że nie potrafi ich odróżnić. Gdyby nie widział na własne oczy, ile golemów weszło przez rozdarcie do zamku, mógłby się zastanawiać, czy przypadkiem nie jest ich zaledwie kilka i czy nie biegają w tę i z powrotem tylko po to, by wprowadzić w błąd swoich więźniów. Czarnoksiężnik wiedział, że to głupie, ale obecna sytuacja powoli zaczynała go przerastać. Bał się, że w pewnej chwili z własnej woli wybierze Pustkę zamiast dalszego pobytu wśród beztwarzych. Golemy podeszły do posążków i przesunęły nad nimi rękami. Wybrały parę statuetek i schowały je w fałdach szat. Z wyraźną satysfakcją cofnęły się i wskazały pozostałe figurki. Przewodnicy podprowadzili do nich Dru i Xiii. - Chcą, żebyśmy też wybrali - szepnęła elfka. Miała rację. Jeden z niepokojących towarzyszy po kolei wskazał na fantastyczne posążki, a potem na dwoje stropionych więźniów. 221 Dru przyjrzał się statuetkom. Wybrać jedną z nich, w porządku, ale z jakiego powodu i z jakim skutkiem? Czy niewłaściwy wybór nie będzie równoznaczny z wyrokiem śmierci? Posążki w większości wyobrażały magiczne stworzenia. Dru zobaczył gryfa, smoka, jednorożca, gnoma, elfa - tutaj zerknął na Xiii - i inne, których nie umiał nazwać. Były tam zwierzęta i parę ludzkich postaci. - Ja pierwsza. - Xiri nie czekała na odpowiedź. Wyciągnęła rękę i złapała elfa. Rozsądny, bezpieczny wybór. Oboje spodziewali się jakiejś reakcji, ale nic się nie stało. Wreszcie jeden z golemów wziął posążek z jej rąk i odstawił go na miejsce. Czarnoksiężnik wstrzymał oddech, próbując podjąć decyzję. Wydawało się, że polecenie golemów nie ma jakiegoś szczególnego celu. Korciło go, żeby wziąć posążek najbardziej przypominający Vraada, ale z różnych powodów postanowił tego nie robić. Znów zerknął na gryfa, myśląc, jak bardzo przypomina Sirvaka, i niemal go podniósł. Potem jego oczy zatrzymały się na smoku, miniaturowej wersji ogromnego posągu. Beztwarzy czekali cierpliwie, gdy się zastanawiał, ale wiedział, że wkrótce musi podjąć decyzję. Jego ręka zawisła nad smokiem, potem przesunęła się nad gryfa. Nagle odsunął się od posążków. Spojrzał w oczy - których, oczywiście, nie było - jednego z gospodarzy i powiedział: - Nie wybiorę. Nie chcę stąd niczego. - Interesujący wybór. Komnata zniknęła. Dru, Xiri i ich milczący towarzysze znaleźli się w ciemności. Czarnoksiężnik bez pytania wiedział, gdzie jest, zwłaszcza kiedy zobaczył dwoje błyszczących oczu i majaczący w mroku zarys głowy wielkiego smoka. Głos w jego głowie należał do istoty, która w czasie ostatniego spotkania nie poskąpiła mu słów nadziei. - Wróciłeś. Ze spojrzenia, jakim obrzuciła go Xiri, jasno wynikało, że elfka została dopuszczona do udziału w rozmowie. - Tak, oba wybory rzutują na wynik - dodał z umiarkowaną 222 satysfakcją opiekun, którego Dru nazywał pierwszym wśród rozkazujących. - Są zadowoleni z waszego wyboru, choć również skonsternowan i. Jakby w odpowiedzi na słowa fałszywego smoka beztwarzy odsunęli się od Vraada i elfki na wyciągnięcie ręki. - Są waszymi panami? Czy moje przypuszczenie jest słuszne? Zapadła cisza, która odebrała czarnoksiężnikowi dopiero co odzyskaną pewność siebie. Po dłuższej chwili na wpół widoczna istota odparła: - Tak i nie. - Tak i nie? - nie wytrzymała Xiri. - Jak mogą być waszymi panami, a zarazem nimi nie być? - Aby to wyjaśnić, musiałbym wrócić do ich ostatecznego odejścia... do przeprawy pod pewnymi względami podobnej do tej, którą przedsięwzięli Vraadowie. Słowa opiekuna rozjaśniały i zarazem zaciemniały obraz sytuacji. - Jeśli ci pozwolą, zrób to. - Me jestem dokładnie pewien, czy mi pozwalają, czy też po prostu jest im to obojętne. Istoty, które zamieszkały w waszych golemach, są cieniem naszych dawnych panów. Porozumiewamy się z nimi niemal tak samo słabo jak wy. Większość z nas stara się zrozumieć, poznać swoje miejsce. Niektórzy dowodzą, że ten stan rzeczy świadczy, iż teraz jesteśmy panami samych siebie. Dru skrzywił się. Wiedział, o kim mówi smok. - Odbiegam od tematu. Dru nie był pewien, co pobrzmiewa w głosie opiekuna. Złość na siebie? Niepokój? Opiekun okazywał pewność siebie, ale wcale jej nie posiadał. - Byli nieliczni, gdy w końcu stało się jasne, że nie dożyją czasów, by zobaczyć spełnienie - albo klęskę - swojego marzenia. Kazali nam zająć swoje miejsce i wypełniać ich rolę, lecz nasze możliwości były ograniczone. Czarnoksiężnikowi trudno było uwierzyć, że takim istotom mogło brakować mocy. One same były mocą, w jeszcze większym stopniu niż Czarny Koń. 223 - Jesteśmy... aspektami ich umysłów. Cząstkami cech osobowości. Twoje określenie „famulus” jest jak najbardziej trafne. Stworzyli nas na swoje podobieństwo, żeby przetrwały ich cechy, gdyby wydarzyło się najgorsze. Vraad zastanowił się, jaką cechę reprezentował buntowniczy opiekun i czy była ona dominująca. - Nadszedł czas - mówiła widmowa postać - kiedy panowie stanęli przed ograniczonym wyborem. Mogli skorzystać z Bramy i szukać czegoś, czegokolwiek, co wskrzesi ich siłę życiową, da im energię do dalszego życia. Taki wybór rokował niepowodzenie i możliwe, że jeszcze szybszy koniec. Drugi wybór dawał większą nadzieję, ale tak samo jak pierwszy miał oznaczać koniec wszystkiego, co stworzyli przez milenia. Zdecydowali się na drugie rozwiązanie. Choć przestali istnieć w dawnej formie, nadal mogli kierować realizacją swojego wielkiego planu i mieć wpływ na jego ostateczny wynik. Dzięki temu prawdziwy świat mógł jeszcze pewnego dnia powitać następców starszej rasy. Dru przerwał rozmówcy mimo nieprzyjemnego uczucia, że beztwarzy spojrzeli na niego z wyjątkowym zainteresowaniem. - Nie mają imienia? Stale mówisz „oni” i „im”, ale powiedz, jak się nazywają? Odczuł zakłopotanie opiekuna. - Minęło tyle czasu, mały człowieku, że zapomnieliśmy. Nawet my nie jesteśmy nieśmiertelni, choć może tak się wydawać. Ubywa nas z upływem stuleci. Nadejdzie czas, gdy przeminiemy jak zamierający wiatr. - A czy oni nie znają swojego imienia? - zapytała Xiri, przez cały czas mając oko na golemy. - Mówię warn to, co pozwalają mi powiedzieć. Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Ty, Vraadzie, wspominałeś o ka i o tym, że jego podróż umożliwia przeniesienie się tam, gdzie nie może dotrzeć ciało. Tak postąpili starsi. Widziałeś pentagram w miejscu, które nazywasz komnatą światów. Trafna nazwa, bowiem dzięki Bramie mogli obserwować swoje dzieła albo się do nich przenosić. Ale ostatnim razem postanowili zrobić coś innego. Wymierająca 224 I rasa liczyła nie więcej niż tysiąc osób - tysiąc z dawnych milionów - gdy wreszcie powzięto ostateczną decyzję - Ton brzmiał tęsknie, gdy opiekun rozpamiętywał świetność tych zamierzchłych czasów. - W stuosobowych grupach wchodzili do komnaty światów i już z niego nie wychodzili - Dopiero gdy ostatnia grupa przygotowała się do wejścia, założyciele raczyli wyznać swój plan swoim sługom, swoim famulusom. Baliśmy się o nich, ale byliśmy tylko sługami, więc posłuchaliśmy bez słowa, gdy kazali nam wrócić do naszych obowiązków i nie przeszkadzać. Nie wolno nam było się wtrącać, chyba że na wyraźny rozkaz. Ich plan wzbudził w nas wielkie przerażenie, bo panowie mieli znaleźć się poza naszym zasięgiem, zostawić nas samych, bez rady i przewodnictwa. Widzisz, jak w przypadku twojej rasy, Vraadzie, ich ka, ich dusze, zostały uwolnione z cielesnej powłoki. - Myśl o setce widm przyprawiła Dru i elfkę o ciarki, ale oboje zachowali milczenie. - Twój lud stworzył dla siebie nowe ciała, żeby żyć w nich dalej, tak jak zawsze. Założyciele obmyślili inne rozwiązanie. Postanowili znaleźć naczynie, które pomieści ich zbiorową świadomość, naczynie będące czymś więcej niż ciało, czymś dużo, dużo więcej. Uznali, że w ten sposób zawsze będą mogli czuwać nad światem, który ich zrodził. Mieli stać się cząstką swego świata tak jak drzewa, pola, zwierzęta. Dru nie wytrzymał i znów przerwał: - Ziemia! Sama ziemia! Uczucie, że ten świat będzie się bronić, nie było więc wytworem mojej wyobraźni. - Ziemia, Ty, elfko, kiedy mówiłaś, że ta ziemia żyje, byłaś bliższa prawdy, niż myślisz. Tak. Ziemia ma rozum, choć pojęty inaczej, niż ty go pojmujesz - Wie, co robią ci, którzy na niej żyją i stara się obracać wszystkie wydarzenia na swoją korzyść. Myślę jednak, że taka przemiana wywarła wpływ na naszych stwórców, bo ziemia stała się inna. Jest i nie jest naszym panem. Do czasu waszego przybycia myśleliśmy, że ziemia umarła, że założyciele umarli wbrew swojej determinacji. Byliśmy zadufanymi w sobie głupcami. Subtelność nie jest naszą mocną stroną. Nie umieliśmy dostrzec tego, co robi ziemia... nawet kiedy zapragnęła cię tutaj sprowadzić, Vraadzie. 225 - Mnie? Smok poruszył się, jakby nie wiedział, co powiedzieć. - Ciebie albo twój lud. Panowie postanowili dać rasie Vraadów drugą szansą. - Więc osłabienie barier między Nimth a tym światem nie było waszym dziełem? - Nie. - Opiekun znów umilkł. Kiedy przemówił, jego głos stawał się coraz cichszy. - Powiedziałem tyle, ile pozwolili mi wyznać moi panowie. - A co ma do rzeczy wybór, jakiego kazali nam dokonać? Co reprezentują posążki? Śmiech, trochę szyderczy, zahuczał echem w głowie Dru. - Nie wiem. Jeśli wy się dowiecie, z przyjemnością poznam odpowiedź. Wokół nich zmaterializowała się komnata smoczego władcy. Golem położył rękę na ramieniu osłupiałego czarnoksiężnika. Dru odwrócił się i dosłownie warknął na niego. - Czego? Czym jeszcze chcecie nas zadziwić i zmieszać? Czy w ogóle rozumiecie, co robicie? Czyżby zostały z was ledwie cienie tego, czym niegdyś byliście, że postępujecie bez odrobiny zastanowienia? Dlaczego w ogóle wróciliście? Znał odpowiedź na ostatnie pytanie, przynajmniej tak mu się wydawało. Opiekun powiedział, że Vraadowie dostali drugą szansę. Jeśli zawiodą, eksperyment zakończy się porażką i marzenia starożytnych spełzną na niczym. Dlatego panowie postanowili osobiście czuwać nad przebiegiem planu. Dzięki skradzionym golemom ziemia zyskała ręce, gdyby konieczna była ingerencja fizyczna. Mogło też być tak, że jakaś cząstka tej wielkiej świadomości zatęskniła za życiem w solidnym ciele. Dru nie posunął się dalej w swoich domysłach, bo beztwarzy - nazywał ich tak z braku lepszego określenia - dali do zrozumienia, że chcą, by wraz z elfką znów udał się z nimi. Oboje przystali na to bez słowa, nie mając większego wyboru. Xiri szła ramię w ramię z Dru, ale w drodze nawet na siebie nie spojrzeli. Wrócili do komnaty światów. 226 W drzwiach Dru i jego towarzyszka wreszcie wymienili nic nie rozumiejące spojrzenia. Czy będą tak chodzić w tę i z powrotem między dwoma komnatami, dopóki nie zwalą się z nóg? Nie musieli czekać na odpowiedź. Ujrzeli ją jak na dłoni. Przed nimi stała Brama, a jej rozmigotane wnętrze bardziej przypominało rozdziawioną paszczę drapieżnika niż wejście do innych światów. Dru przeczuwał, że tym razem wykonanie wyroku nie zostanie odwołane w ostatniej chwili. Świat wybrany przez zakapturzone postacie stanie się ich nowym domem. Xiri zrozumiała to w tej samej chwili, bo skoczyła na przewodnika, żeby uwolnić Dru i siebie. Jak w przypadku wcześniejszej próby ataku nożem, golem nawet nie odwrócił głowy. Elfka, mimo prędkości i oczywistych zdolności do walki, odbiła się od jego boku i wpadła na czarnoksiężnika. Dru mógł tylko ją podtrzymać, żeby oboje nie przewrócili się na podłogę. Gdy odzyskali równowagę, przewodnicy złapali ich pod ręce. Więźniowie stwierdzili, że od tej chwili nie mają nic do powiedzenia. Stracili władzę nad swoimi ciałami. Bezwolnie idąc krok w krok z przewodnikami, podeszli do cierpliwie czekającej Bramy. Czarnoksiężnik żałował, że nie zostali w tamtej komnacie, ale wiedział, że fałszywy smok miał już niewiele do powiedzenia. Opiekunowie przyzwyczaili się do ślepego posłuszeństwa i choć posunęli się do tego, że zaczęli kwestionować swoją uległość, to nie wystarczało, żeby uratować dwoje obcych. - Vraadzie! - rozbrzmiał głos opiekuna - smoka. - Pokładają w tobie wiarą. To było wszystko. Jedna z pustych twarzy spojrzała w bok, jak gdyby coś wskazując. Dru czuł, że opiekun wycofał się jakby ze strachu. „Pokładają we mnie wiarę? - powtórzył w duchu. - Co to znaczy?” Brama zamigotała, co spowodowało nowe ożywienie mrocznych mieszkańców. Biegali, jeśli to było możliwe, jeszcze szybciej niż wcześniej. Czarnoksiężnik zobaczył Nimth. Zaczerpnął powietrza, pewien, 227 że zaraz ukaże się Pustka lub jakieś inne miejsce, lecz minęła minuta, a nadal widział swój świat. Miał wrócić do Nimth... a panowie pokładali w nim wiarę. Czego się po nim spodziewali? - Czy to... czy to Nimth? - Tak. - Dru popatrzył na Xiri. - Chcą, żebym tam poszedł. Chyba mam sprowadzić Vraadow do tego świata. Ten pomysł nie przypadł jej do gustu, choć oboje wiedzieli, że już nie darzy go nienawiścią. On jednak był Vraadem. Sam jej powiedział, że jego rasa jest okropna. - Zmienią się, gdy trochę tu pobędą. Muszą. Ten świat nie zaakceptuje ich, jeśli tego nie zrobią. - A co będzie ze mną? O tym nie pomyślał. - Pewnie odeślą cię do twojego ludu. Możesz przygotować ich na nasze przybycie. - Vraad uśmiechnął się cynicznie. - Jeśli nie są tacy żądni krwi jak ty, powinniśmy się dogadać. - Nie zamierzam wracać do swojego ludu, jeszcze nie. - Xiri spojrzała mu w oczy z iście vraadzka determinacją. - Myślę, że będzie lepiej, gdy udam się z tobą do Nimth. - Zastanów się. W tej chwili roi się tam od rozeźlonych Vraadow. Nie teraz. - Tak. - Złapała go za rękę. Nie mógłby się uwolnić, nawet gdyby chciał. - Teraz. Z tobą. Chcę zobaczyć, jak to się skończy. Dru podniósł głowę i napotkał niewidzące spojrzenie jednego ze starożytnych. Czuł, że mimo braku oczu istota ta jest świadoma każdego ruchu, każdego wyrazu twarzy. Golem widział więcej niż ci, którzy mieli doskonały wzrok. - Wchodzimy - powiedział do przewodnika. Ku jego zaskoczeniu głowa skłoniła się lekko na znak zgody. Droga była wolna. Brama czekała, pulsując, jak się zdawało Vraadowi, zgodnie z szybkim biciem jego serca. Mocno zaciskając w dłoni rękę Xiri, przeprowadził elfkę przez Bramę na zdradliwą ziemię Nimth. XVII Tezerenee zamierzali uderzyć pierwsi, zaskoczyć wroga w czasie snu. Oddział wysłany przez Barakasa na rozpoznanie w góry wrócił przedwcześnie, przynosząc wieści o odkryciu gniazda - ogromnej jaskini ludzi - ptaków. Wielmożny Barakas wysłuchał meldunku i, powoli zaciskając pięść, powiedział: - Zmiażdżymy ich, gdy jeszcze się sposobią! Przygotować smoki do lotu! Klan smoka dysponował tylko sześcioma przedstawicielami swojego totemu, nie licząc ośmiu małych wężosmoków, które przedostały się tutaj za sprawą czystego przypadku. Wężosmoki były dobrymi zwierzętami myśliwskimi i stróżami - pierwszy, złamany przez treserów, został podarowany głowie rodu jako symbol szczęścia - ale nie nadawały się do walki z takim wrogiem. Z sześciu smoków tylko cztery były ułożone, a jeden z nich tak mocno walczył z czarami, że pomieszało mu się w głowie. Łamanie woli, pozwalające Tezerenee szybko i skutecznie okiełznać i wyszkolić bestie, tutaj, w Smoczym Królestwie, okazało się nieprzewidywalne w skutkach. Treserzy nie mogli osiągnąć pożądanej precyzji i po wyrządzeniu nieodwracalnych szkód jednemu smokowi zaprzestali pracy nad pozostałymi, licząc na znalezienie innego sposobu. Tak oto w bój miała ruszyć niezbyt imponująca armada, ale wojownicy należeli do klanu Tezerenee i tylko to miało znaczenie. Po zbadaniu zwłok Barakas wiedział, że skrzydlaci są istotami dziennym jak jego ludzie. Można by zaskoczyć ich w czasie snu. Co jakiś czas Tezerenee bawili się w swoje gry wojenne, w trakcie symulowanych ataków przygotowując się do zadawania takich właśnie ciosów. Choć prawdopodobnie ptaki co najmniej dwukrotnie przewyższały liczebnością wojowników w smoczych hełmach, przewaga miała spoczywać po stronie klanu. - Jesteśmy silni. Jesteśmy niezwyciężeni. Imię Tezerenee oznacza potęgę! - rzekł Barakas. W przeszłości klan często słyszał to rytualne zawołanie, ale patriarcha wyrzekł je z takim ferworem, że nabrało jakby nowego znaczenia. Na nieszczęście skrzydlaci zaatakowali, gdy Tezerenee byli jeszcze w trakcie przygotowań. Ich tutejszy fort był niczym więcej jak ciemną szopą, zawierającą tylko jedno wspólne pomieszczenie, otoczoną żałosnym pasem na współ wyrośniętego muru. To było wszystko, co mogli osiągnąć w obecnych okolicznościach. Większość Tezerenee była zajęta na zewnątrz. Esad, uhonorowany wątpliwym zaszczytem dosiadania jednego z trzech smoków, oswajał wielką zieloną bestię ze swoim zapachem. Wraz z pozostałymi jeźdźcami mieli powalić warty wystawione przez skrzydlatych, a także dopilnować, by ludzie - ptaki nie uzyskali przewagi w powietrzu. Wątpił, czy zdoła wykonać zadanie, lecz strach przed ojcem nie pozwolił mu zgłosić sprzeciwu. W pewnej chwili podniósł głowę i zobaczył skrzydlatą sylwetkę na tle wąskiego sierpa bladego księżyca. - Smocza krew! - Tezerenee zostawił swojego wierzchowca i popędził do fortu. Nie podniósł alarmu, żeby w ten sposób zapewnić klanowi choć minimalną przewagę. Wiedział, że jeśli zginie, zanim zdąży kogoś powiadomić, wina za klęskę spadnie na jego martwą głowę. Wpadł na kobietę w zbroi. Złapał ją za ramiona i szepnął: - Ptaki atakują! Powiadom wszystkich, ale po cichu! Pokiwała głową i odsunęła się od niego. Błękitna błyskawica trafiła ją w trakcie robienia kroku. Została po niej tylko cienka smużka dymu. Esad z grozą zrozumiał, że czas ciszy przeminął. - Do broni! Atak z powietrza! W powietrzu zaroiły się czarne sylwetki, pomykające w nikłej poświacie dwóch księżyców. Pozwolili mu patrzeć, gdy zaczęli to, co miało położyć kres rasie Vraadow. Traktowali go dobrze, bo przecież korzystali z jego wiedzy o taktyce Tezerenee i mogli jeszcze go potrzebować, jednak nadal był więźniem. Udawali, że uważają go za sprzymierzeńca, ale dziw, że zadawali sobie ten trud, bo przecież pozbawili go mocy i ani na chwilę nie spuszczali z oka. Mimo wszystko Rendel był zadowolony, choć wolał tego nie okazywać. Humor poprawiła mu nie myśl o unicestwieniu jego rasy, ale szansa na zrealizowanie własnych planów. Jaskinia opustoszała; przekazane panu gniazda dobrze wyćwiczone słowa - obrazy? - że w starciu z Tezerenee potrzebni są prawie wszyscy zdolni do walki, odniosły pożądany skutek. Kłamstwo to niezbyt daleko odbiegało od prawdy. Nawet z przewagą w postaci pierwszego ciosu i dominacji na nocnym niebie, ptaki poniosą ciężkie straty. Tezerenee nie dadzą się pobić bez walki... wcale nie zginą, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem. Rendel, mając wybór, wolał ludzkich poddanych od pierzastych stworów. Opiekunowie zabrali młode, które jeszcze nie dorosły do walki, na niższy poziom jaskiń na wypadek, gdyby gniazdo znalazło się w niebezpieczeństwie. Vraad posiał ziarna strachu w czasie łączności z tymi, których z braku lepszego określenia nazywał radą starszych. Skrzydlaci uznali, że warto zachować ostrożność. Poszło tak dobrze, że Rendel ledwo skrywał zadowolenie. W wyniku swoich ukradkowych zabiegów został w grocie tylko z paroma strażnikami. Było ich trzech. Kilku innych kręciło się po górach i wokół wylotu jaskini, ale na tym koniec. Aroganckie stworzenia rzeczywiście uwierzyły, że zdołały przechytrzyć swojego jeńca. Patrząc na pilnujących go przedstawicieli skrzydlatych, Rendel zdumiewał się, że ich rasa wybiła się nad inne w Smoczym Królestwie. Dwaj byli wysokimi, muskularnymi wojownikami; jeden dowodził patrolem, który go pojmał. Trzeci strażnik, łysiejący ptakolud, zabierał głos w czasie pertraktacji. Wodza nie było w jaskini, bo postanowił osobiście kierować atakiem. Jego postawa zyskałaby uznanie w oczach Barakasa, ale Rendela wprawiła w milczące rozbawienie. Narażanie najwyższego wodza nie miało sensu. Niech podwładni ponoszą straty. Zawsze było ich więcej. Dowódca patrolu zaskrzeczał. Rendel odwrócił się od błyszczącego kryształu, w którym oglądał przebieg ataku na Tezerenee, i pozwolił skrzydlatemu się dotknąć. Nawiązali więź. Zobaczył, jak dwa ptaki padają ofiarą wierzchowca smoczego jeźdźca i poczuł falę gniewu. Domyślał się, że skrzydlaty pokazał mu tylko jeden przykład zaciekłej obrony Tezerenee. Jego „sprzymierzeńcy” widzieli w ciemności lepiej od niego albo też mentalna więź była silniejsza, niż przypuszczał, bo oglądał scenę, której nie widział w krysztale. Mniejsza z tym; wierzył skrzydlatemu, kiedy ten mówił o smokach i ich straszliwej sile. Trzy latające smoki, znacznie większe od Vraadow czy ptasich ludzi, siały spustoszenie w szeregach napastników. Skrzydlaci wojownicy powstrzymywali się od używania medalionów z obawy przed trafieniem swoich towarzyszy. Smoki, choć ogromne, były szybkie i zwinne. Powalenie takiej bestii wymagało pewnej ręki i wielkiej śmiałości. Rendel w odpowiedzi przesłał obraz, w którym przedstawił swój lud jako niedościgłych wojowników. Nie zakwestionował otwarcie zdolności skrzydlatych, ale to zasugerował. Jak się spodziewał, wielki ptakolud wpadł we wściekłość. Zdjął rękę z jego czoła i pociągnął go ku sobie, aż ostry jak brzytwa dziób znalazł się o włos od jego pobladłej twarzy. Tezerenee potknął się i wpadł na wściekłego strażnika, który odepchnął go z wielką siłą i dosłownie wyrzucił w powietrze. Rendel wylądował parę kroków dalej. Z zaskoczeniem stwierdził, że dwaj pozostali nie zwracają na niego uwagi, zajęci oglądaniem sceny w krysztale. Widocznie uznali, że już nie potrzebują jego wiedzy. Nie miał zamiaru przekonywać ich, że jest inaczej. Tylko starszy miał go na oku. Czarnoksiężnik pozbierał się na nogi i udał, że otrzepuje ubranie. Przeklęty, na wpół wyliniały ptak nadal się na niego gapił. Rendel podniósł rękę do ust i zakaszlał, patrząc na całą trójkę. Starszy skierował uwagę na obrazy bitwy i dopiero po chwili przyszło mu na myśl, że mimo osłabienia czarów nie wolno ufać więźniowi. Wodniste, ale bystre oko znów zwróciło się w jego stronę. O mgnienie oka za późno. Tezerenee potrzebował jednej chwili bez nadzoru. Barakas nauczył go pewnej pożytecznej rzeczy, mianowicie wykorzystywania wszelkich możliwych środków do osiągnięcia celu. Wprawdzie zaplanował, że sprowokuje atak jednego ze strażników, jednak chciał zrobić to trochę później. Okoliczności wyprzedziły jego zamysły, ale zadziałały na jego korzyść. Skierował medalion w stronę trzech strażników, zanim najstarszy zdał sobie sprawę z zagrożenia. Rendel przesuwał palcami po medalionie. Nie miał pojęcia, jaki rodzaj zabójczej siły został w nim zamknięty przez jego twórcę i w gruncie rzeczy wcale go to nie obchodziło, ale wiedział, że ma do dyspozycji śmiercionośną broń. Z jej pomocą musiał pozbyć się trzech sprężonych przed nim postaci. Skrzydlaci myśleli, że nie umie się z nim obchodzić, ale on pilnie ich obserwował i wiedział, jak należy przesuwać palcami po wypukłościach, żeby skupić moc. Trud się opłacił. Skoncentrował się, by wyzwolić magię medalionu, i czekał na rozpaczliwe krzyki tych, którzy poważyli się uczynić go swoim niewolnikiem. Nic się nie stało. Rozbawienie w oczach tego, któremu ukradł magiczny przedmiot, mówiło samo za siebie. Łup Rendela był pustym naczyniem, bezużyteczną ozdobą. Pozwolili mu się podejść, pozwolili mu wybrać czas własnej śmierci. Gdy poczerwieniał z gniewu - z gniewu na siebie, że okazał się takim bezwolnym pionkiem - zdumiał się, jak bardzo te stworzenia podobne są do klanu smoka. Jak często Barakas stosował podobne metody? Dowódca patrolu postąpił w jego stronę. Ostre jak igły szpony wysunęły się, gotowe do rozdzierania ciała, dziób rozchylił się w grymasie, który skojarzył mu się z zimnym uśmiechem. Rozległ się niski, wibrujący dźwięk, jakby śmiech. Rendelowi zostało tylko jedno: ucieczka. Przeciwnik zagradzał drogę do wyjścia z jaskini, miał więc tylko jeden wybór. Zamierzał uciec do niższych tuneli i zgubić się w podziemnym labiryncie. Nagle zmaterializowała się przed nim groźna postać. Skrzydlaty przefrunął nad jego głową i zastąpił drogę. Rendel zaklął i skoczył pomiędzy kamienne posągi. Chciałby wiedzieć, jak wyzwolić moc, którą w nich wyczuwał. Ptaki próbowały zrobić to niezliczoną ilość 233 razy, bez powodzenia. Dlatego wysłały zwiadowców za morza. Tam prawdopodobnie znajdował się klucz do zrozumienia i wykorzystania pierwotnych sił drzemiących w każdej z tych figur. Pazury uderzyły w kamień, o włos mijając jego szyję. Rendel wrzasnął i przeskoczył za posąg przedstawiający muskularną, rogatą bestię, która wyglądała tak, jakby skamieniała podczas kontemplowania własnej śmiertelności. Rzeźba zakołysała się, kiedy się na nią zatoczył, gdyż stała w miejscu nadwątlonym przez jakiś dawny wstrząs. To nieuczciwe, pomyślał z przerażeniem. W normalnych warunkach rozdarłby swoich prześladowców na kawałki najprostszym zaklęciem. Niestety, skrzydlaci nałożyli na niego czar, który przytępił jego zdolności. Dali do zrozumienia, że uwolnią go, gdy okaże się godny zaufania. Myślał, że sobie z tym poradzi, ale przecenił swoje możliwości. I w konsekwencji zostanie rozdarty na strzępy przez tego dziwoląga z piekła rodem. Wrzasnął, gdy para pazurzastych łap rozdarła mu płaszcz i koszulę razem ze skórą na plecach. Skrzydlaci zabrali mu zbroję ze smoczej łuski i dali proste odzienie. Teraz rozumiał, dlaczego. Szpony nie zdałyby się na wiele przeciwko pancerzowi, a wyglądało na to, że zaplanowali dla niego długą, bolesną śmierć. Gdy skrzydlaty poderwał się do ataku, który mógł okazać się ostatnim, Rendel przypadł do kamiennej figury, desperacko próbując przebić się przez nią lub wspiąć się... właściwie nie był pewien, co chce zrobić. Starożytna rzeźba zachwiała się i przechyliła. Nie wiadomo, kto był bardziej przerażony, Rendel czy jego oprawcy. Umysł czarnoksiężnika pracował gorączkowo. Strach przed śmiercią nie przepędził myśli, że niszczy rzeczy, dla których narażał życie. Rendel chwycił posąg w bezsensownej próbie powstrzymania upadku wielkiego kamiennego bloku. - Nie! - Tezerenee odskoczył w ostatniej chwili. Posąg obalił się na sąsiednią figurę i pchnął ją w stronę kolejnej. W komnacie wezbrało poczucie straszliwego bólu i straty. Skrzydlaci rozpierzchli się, jakby fizycznie odepchnięci przez śmiertelne spazmy 234 mieszkańców kamieni. Rendel wyobraził sobie efekt domina, w którym ponad połowa posągów przemienia się w gruz. Zalała go powódź udręki, która miała stać się udziałem pierwotnych duchów - jeśli to rzeczywiście one mieszkały w posągach. Miał szczęście. Drugi posąg przewrócił się i rozpadł na kawałki w obłoku pyłu, nie potrącając następnego. Rendel walcząc o oddech, usłyszał, jak skądś z góry dobiega chrapliwy kaszel. Spojrzał przez chmurę pyłu i zobaczył dwa ptaki chwiejnie lecące w jego stronę. Zabawa dobiegała końca. Czarnoksiężnik wiedział, że zaraz umrze, ale miał pewną satysfakcję. Choć to on był sprawcą zniszczeń, zapłacą za nie jego trzej strażnicy. Skrzydlaci rządzili się prostymi i surowymi prawami. Pył stale wypełniał mu płuca. Dlaczego ta chmura nie osiada? Rendel podniósł się z nadzieją, że jeszcze na chwilę odwlecze wykonanie wyroku, kiedy gruz zaczął się ruszać. Nie w wyniku zwyczajnego wstrząsu. Kawałki posągów poruszały się same z siebie, nie w następstwie trzęsienia ziemi... Czy naturalny wstrząs mógłby wystąpić dokładnie w tym miejscu, w którym leżały? Walczyły w nim nadzieja i strach, żadna emocja nie brała góry. Z początku pomyślał, że byty zamknięte w posągach przeżyły i teraz spieszą z pomocą temu, kto je uwolnił. Odrzucił ten pomysł. Odczuł śmierć tajemniczych istot i wiedział, że to, co poruszało kamieniami, było czymś zupełnie innym niż one. Odsunął się w pośpiechu, bo rumowisko wznosiło się coraz wyżej. Pierwotna siła przepełniła wielką grotę, siła pełna życia i zarazem go pozbawiona. Przypominała moc posągów, które przypadkowo zniszczył, lecz jednocześnie znacznie się różniła. Była czymś więcej. Rendel stwierdził, że nie obchodzi go jej charakter; wiedział tylko, że musi być tym, czego tak usilnie szukał. - Mój! Jesteś mój! - zawołał zmęczony, ale triumfujący czarnoksiężnik. Ból, który go przenikał, popadł w zapomnienie. - Chodź do mnie! Przepełnij mnie mocą, która należy do mnie! - Wezwał moc przez przypadek, jak sądził, ale musiał ją sobie podporządkować. Wbrew jego żądaniom siła nie chciała go posłuchać. Ziemia 235 i fragmenty posągów poszybowały w górę, niemal sięgając stropu jaskini. Jaskrawe światło spłoszyło kryjące się w zakamarkach liczne maleńkie stworzenia. Skrzydlaci, którzy skamienieli na ten widok, w końcu odzyskali zdolność ruchu. Zapomnieli o Rendelu. Oni także pragnęli skarbu pozostawionego tutaj przez starożytnych. Ten, kto go posiądzie, stanie się nowym władcą nie tylko tego lądu, ale całego świata. - Czy nigdy nie skończy się cliaos, jaki wznieca twój rodzaj? W mroku zamajaczył niewyraźny, zwierzęcy kształt. Stopiona skała wylewała się z trzewi ziemi, łącząc się z glebą i kamieniami w twór mający pozory życia. Choć w powietrzu latało mnóstwo odłamków, ani jeden okruch, ani jedna kropla płynnej skały nie spadła na Tezerenee. Nawet posągi, stojące tak blisko środka, pozostały nietknięte. - Czy rzeczywiście dla takich jak ty jest jeszcze nadzieja? Choć nikt nie patrzył w jego stronę - chyba że w środku bezładnej sterty były jakieś oczy - Rendel wiedział, że pytanie skierowane jest do niego. - Przestań gadać! Ja tutaj rządzę! Ja jestem tym, który osądza! - Wątpliwości sprawiły, że głos mu zadrżał. Rozpostarły się ogniste skrzydła, złożone prawie wyłącznie z płonącej skały. Pysk czegoś, co jeszcze niedawno było rogatą bestią, przemienił się w paszczę zupełnie innego potwora. Z każdym kolejnym oddechem stwór wyglądał coraz bardziej znajomo. - Masz tupet... i nic więcej. Nie będą cię słuchać. Ich zresztą też nie. Mówił o skrzydlatych. Rendel drgnął, zastanawiając się, jak mógł zapomnieć o atakujących go stworzeniach. Rozejrzał się, ale trzej strażnicy zniknęli. - Zostali posłani gdzie indziej i będą tam czekać, dopóki czegoś z nimi nie zrobimy. To po ciebie przyszedłem, Vraadzie, na rozkaz tych, którzy tu rządzą. - Nie możesz mnie stąd zabrać! Nie teraz! Po co włożyłem tyle pracy w umożliwienie przeprawy? Postawiłem wszystko na jedną kartę, przychodząc w to miejsce, choć wiedziałem, że tutaj czai się niebezpieczeństwo! - Rendel zdawał sobie sprawę, że plecie bez sensu, ale w ten sposób zyskiwał na czasie. Jego umysł pracował na najwyższych obrotach, szukając wyjścia z opresji. Został uratowany od śmierci przez... nie miał pojęcia, co to było. Wiedział tylko, że wybawca odgrodził go od tego, co prawem należało do niego. - Mały człowieku, znalazłem wiele cech godnych podziwu w pewnym przedstawicielu twojej rasy, ale w tobie dostrzegam niewiele dobrego. Nie prowokuj mnie, żebym zrobił coś, czego później pożałują. Już wtrąciłem się bardziej, niż zamierzałem. Zniszczenie tego miejsca, zniszczenie tych, którzy przede mną i moimi braćmi służyli naszym panom - możesz nazywać ich żywiołami - było przypadkowe, ale twoje pragnienie wykorzystania ich do własnych celów - nie. Rendel już nie myślał o chwale, która miała stać się jego udziałem. Zastanawiał się, czy ujdzie stąd z życiem. Smok opuścił makabryczną głowę, a płonąca skała nadawała mu pozór dyszącej ogniem bestii. Głowa wypełniła całe pole widzenia Tezerenee. - Już nie musisz się zastanawiać, maty człowieku. Rozwarły się fałszywe szczęki. Rendel zamknął oczy i wrzasnął. XVIII - Do czego to prowadzi? Czy Vraad zostawia po sobie tylko zgliszcza? Dru nie mógł odpowiedzieć Xiri, nie od razu. Brama, za sprawą kaprysu jej twórców czy, jak osobiście uważał, własnego, wpuściła ich do Nimth w pobliżu stolicy Vraadow. Zmaterializowali się na stoku wzgórza. Choć panowała noc, ziemię spowijał padający z nieba nikły blask, jakby zorza po zachodzie słońca. W tej poświacie nawet stąd było widać, że w mieście wydarzył się jakiś kataklizm. Dru już wiedział, że nie była to katastrofa naturalna. Zniszczenia były zbyt systematyczne. Ktoś chciał zrównać z ziemią jedyną rzecz, jaka jednoczyła poszczególnych członków jego rasy. Zaklął cicho, przejęty smutkiem i wstydem. - Nigdy dotąd nie widziałam takiego odcienia zieleni - szepnęła elfka. - Mam wrażenie, że ta zgnilizna pożera duszę Nimth. Patrzyła w niebo na szalejący wir, który sięgał po krańce horyzontu. Zbierało się na potężną burzę. Dru nie chciał, by zaskoczyła ich na zewnątrz, bo z nieba Nimth już od dawna nie spadało nic tak zwyczajnego i nieszkodliwego jak woda. - Złap mnie za rękę. Elfka zrobiła to skwapliwie, nie szczędząc siły. W tym chaosie czarnoksiężnik też był rad z kontaktu z drugą osobą. - Chcesz się teleportować? - zapytała Xiri. Pokiwał głową. - W każdym razie spróbuję. Muszę zaryzykować. Czas ucieka. Nimth wprawdzie dzisiaj nie umrze, ale my możemy. Xiri znów spojrzała w górę. - Niebo? - Ta poświata z chmur jest nowym zjawiskiem... bardzo nowym, jak myślę. Poza tym zanosi się na burzę. Z nieba nie spadnie zwyczajny deszcz, jak możesz się spodziewać. Od lat nie mieliśmy ulewy. Jeśli burza uderzy, będzie to atak magiczny. - Co znaczy, że skutki mogą być różne. Koniecznie muszą być złe? Kolistym ruchem ręki wskazał to, co leżało przed nimi. - Rozejrzyj się. Widzisz jakieś dobre skutki dotychczasowych poczynań Vraadow? Miał rację, ale elfkę zaniepokoiło coś innego. - Czy twój czar nie pogorszy sytuacji? Czy nie zadziała jak katalizator? - Możliwe, ale mamy niewielki wybór. Ałbo użyję czarów, albo pójdziemy pieszo. Wysunęła dłoń z jego ręki. Widać było, że zmaga się sama z sobą. 238 - Jest inny sposób. - Ciekawe, jaki. Xiri spuściła oczy. - Mogłabym spróbować swoich sił. Odzyskałam moc, jak ty. Przejęty nagłym uwolnieniem z rąk założycieli, Dru zapomniał, że jego towarzyszka też posiada magiczne umiejętności. - Czego ci potrzeba? Xiri uśmiechnęła się. - Może szczęścia? Odsunął się od niej, gdy się koncentrowała. Naturalne siły Nimth - jeśli w przypadku nienaturalnego świata można było używać takiego określenia - zareagowały na jej wezwanie. Używała magii inaczej niż jego rasa, bardziej delikatnie, a poza tym nie tyle czerpała moc, co o nią prosiła. Przed elfką rozbłysło światło. Dru potarł brodę, próbując zrozumieć niuanse jej czarów. Czy magia Vraadow powinna rozwinąć się w tym kierunku? Potem usłyszał sapnięcie i zobaczył, że Xiri osuwa się na ziemię. Wyglądało na to, że zamiast spełnić jej życzenia, Nimth niemal świadomie próbowało zapobiec czarowi. Z szybkością wyćwiczoną przez stulecia ostrożnej praktyki, Dru przejął kontrolę nad czarem. Moc walczyła nie jak żyjąca istota, ale tak, jak wzburzona rzeka może zmagać się z nadwątloną zaporą. Dru naginał czar inaczej, niż gdyby był jego inicjatorem. Wytężał siły, żeby stworzyć hybrydę z dwóch odmiennych magii, hybrydę istniejącą przynajmniej przez czas potrzebny na ukończenie czaru. Wątpił, czy można by połączyć je na stałe bez powodowania katastrofy. Wreszcie po długiej chwili straszliwego wysiłku ukazał się przed nimi błyszczący, kolisty portal. Nadzorując siłę czaru, Dru pomógł Xiri stanąć na nogi. - Powinno mi się udać! Dru wiedział lepiej. - Próbowałaś użyć sił wiążących Nimth tak, jak tych we własnym świecie. Nimth już nie podlega prawom natury, jeżeli w ogóle kiedykolwiek podlegało. My, Vraadowie, sprawiliśmy, że nasz świat stał się bardzo podobny do nas. Złośliwy i zaborczy. Ale 239 sprawiłaś się znakomicie - dodał na pocieszenie. - Sam nie dałbym rady. - Jeszcze nie przeszliśmy. Na razie wstrzymaj się z gratulacjami. Przejście przez portal było tylko odrobinę mniej denerwujące niż wejście w żyjącą bramę założycieli. Vraadowi mignęła ścieżka ogromnie podobna do tej, którą Czarny Koń uciekł z Pustki, a potem znów stanęli na powierzchni jego ojczystego świata. Stali na placu, na który spoglądał zaledwie... Szybko zrezygnował z próby policzenia dni, jakie minęły od czasu jego niespodziewanego zniknięcia. Całkowite rozbicie w pył masywnych budowli musiało wymagać godzin, nie dni. Oglądane z bliska zniszczenia sprawiały wstrząsające wrażenie. Dru starannie unikał wzroku Xiri. - Miasto starszych zniszczyły upływające tysiąclecia - szepnął, wstydząc się za swoją rasę. - Z tego miasta już za parę lat nie zostanie kamień na kamieniu. - Ruiny to ruiny - powiedziała Xiri. Widać było, że nie wierzy we własne słowa, ale chciała podnieść na duchu swojego towarzysza. - Co chcesz tu znaleźć? - Nic. Miałem nadzieję, że kogoś tu zastanę. Wszyscy nie mogli się przeprawić. Nie tylu i nie tak szybko. Miasto zniszczyli ci, którzy pozostali... ci, którym mam pomóc. - Co zrobimy? Xiri źle się czuła w tym mrocznym i brzydkim miejscu. Dru też nie chciał dłużej tu przebywać. Wcześniej miał nadzieję, że miasto jeszcze nie umarło, a magia, która umożliwiała mu służenie Vraadom, choć częściowo spełnia swe zadanie. Wyższe zmysły poinformowały go, że nic się nie zachowało. Nie będzie jedzenia ani wody. „Zdaje się, że już nigdy nie zjem normalnego posiłku!” - pomyślał. Opiekunowie i ich panowie niejeden raz uśmierzyli jego głód i pragnienie, ale tutaj nie było ani jednych, ani drugich. Dru zerknął na swoją towarzyszkę. Czy czary Xiri mogłyby dostarczyć im niezbędnej żywności? - Możesz wyczarować jedzenie i picie? Zastanowiła się. - Chyba tak, ale być może jest lepszy sposób. - Jaki? - Jeśli połączymy siły, jak wcześniej, powinno pójść znacznie łatwiej. Zdaniem Dru taki pomysł miał mniej więcej tyle samo sensu, co wszystkie inne od dłuższego czasu. - Spróbujmy. Przed ruszeniem w dalszą drogę powinniśmy sprawdzić, czy umiemy sobie poradzić z tym problemem. Lepiej poznać prawdę teraz niż w jakiejś bardziej dramatycznej chwili. Tym razem on zaczął pierwszy, zdecydowany od samego początku zapanować nad siłami Nimth. Powolna praca irytowała go; miał wrażenie, że na nowo uczy się czarów. Po chwili namysłu osądził, że właśnie tak jest. - Mam - powiedział. Xiri pokiwała głową i nakłoniła moc do współpracy. Ścisły nadzór Dru zapobiegł magicznemu atakowi podobnemu do tego, jaki miał miejsce podczas przygotowań do teleportacji. Czuł, jak elfka nakłania siłę wiążącą do wykonania zadania. Czarnoksiężnik zamrugał. Czar zakończył się tak niespodziewanie, że zakręciło mu się w głowie. Xiri też była oszołomiona. Dru spojrzał na spękaną powierzchnię placu. Wysepka prowiantu, na który składał się bochenek chleba, parę owoców, kawałek mięsa i dzbanek jakiegoś napoju, stanowiła absurdalny widok wśród tego morza ruin. - Lepiej, niż myślałem - powiedział z uśmiechem. Podzielili wszystko na równe porcje, z wyjątkiem zawartości dzbanka, gdyż nie mieli kubków. Dru był zaskoczony, gdy Xiri zatopiła zęby w mięsie. Myślał, że spożywanie ciała zwierzęcia, nawet jeśli w tym przypadku było to mięso pochodzenia magicznego, budzi w niej wstręt. - Jedzenie mięsa nie przynosi ujmy mojej duchowej naturze - powiedziała po przełknięciu kęsa. - W przeciwieństwie do marnowania pokarmu. W diecie roślinnej brakuje paru potrzebnych drobiazgów. Znam takich, którzy twierdzą, że jedynie przez wystrzeganie się mięsa możemy osiągnąć wyższy szczebel rozwoju, 241 ale zauważyłam, że zwykle z biegiem czasu ubywa im sił i rozumu. - Palcami oderwała następny kawałek. - Ja dziękuję stworzeniu, które dostarcza mi pożywienia, choć w tym przypadku nie jest to możliwe, gdyż mięso nie pochodzi z żywego zwierzęcia. Okazało się, że dzbanek zawiera wino o smaku, który Dru uznał za znajomy. Po paru łykach uzmysłowił sobie, że przecież sam takie wcześniej wyczarowywał. Zaczął się zastanawiać, czy czar nie uległ podszeptom jego umysłu. Po chwili zadecydował, że rozpatrzenie tej kwestii należy odłożyć na spokojniejszą chwilę. Po paru minutach skończyli jeść. Dru zauważył, że jedzenie i picie zmaterializowało się w ilości dokładnie zaspokajającej ich obecne potrzeby. Miał ochotę zapytać Xiri, czy to zaplanowała, czy czar sam zadziałał w ten sposób, ale tę kwestię też należało odłożyć na później. Wstał i ruszył w kierunku swoich włości. Pragnął popędzić tam jak na skrzydłach, żeby sprawdzić, co się dzieje z Sharissą. Powinna przeprawić się do nowego świata, ale słowa opiekuna - w połączeniu z tym, co widział na własne oczy - świadczyły, że Barakas zostawił wielu Vraadow. Jeżeli sama nie poszła do pentagramu, Tezerenee najpewniej o niej zapomnieli. Dru uważał, że jego córka nadal jest w Nimth, choć nie umiał uzasadnić swego przekonania. - Dru! Ktoś jest w pobliżu! Czarnoksiężnik też wyczuł czyjąś obecność. Niemal jakby intruz dosłownie wpadł do miasta... i dlaczego nie, skoro był Vraadem? Ktoś wybuchnął śmiechem. Śmiech był głośny i trochę histeryczny. Poznali, że to mężczyzna i wiedzieli, że zmaterializował się zaledwie parę kroków dalej. Jakby ich szukał. - Co zrobimy? - zapytała Xiri. Zdała się na niego, bo to był jego świat, jego szaleństwo. Niewiele wiedziała o Vraadach i miała taką minę, jakby wolała nie zmieniać tego stanu rzeczy. - Zobaczymy, kto to taki. - Dru wiedział, że to ryzykowna decyzja, ale dzięki temu mogli lepiej zorientować się w sytuacji. Czuł, że we dwójkę mają zdecydowaną przewagę nad przybyszem, który zresztą mógł okazać się przyjaźnie nastawiony. Było to mało prawdopodobne, ale nie wykluczone. 242 W rzeczywistości kierowała nim ciekawość, choć nie przyznałby się do tego, nie po tym wszystkim, przez co przeszedł. Niespodziewane przeniesienie do ojczystego świata tylko na chwilę ostudziło jego zapał do poznawania nowego. Z ostrożnością, którą rodzi wyłącznie doświadczenie, Dru i elfka przedzierali się przez rumowisko w kierunku, z którego nadbiegł śmiech. Nie starali się zachowywać nadzwyczajnej ciszy. Obcy krzyczał na całe gardło i wątpili, czy usłyszałby ich, nawet gdyby stanęli za jego plecami i wrzasnęli co sił w płucach. Xiri wyjrzała zza węgła pozbawionej dachu budowli, w której, jeśli Vraada pamięć nie zwodziła, po raz pierwszy omawiał z patriarchą swoją teorię podróży ka. Pierwsza zobaczyła sprawcę hałasu. - Siedzi i śmieje się! Dru wyjrzał i wstrzymał oddech. - Rendel? Rzeczywiście był to Rendel. Miał na sobie łachmany i wyglądał tak, jakby wstał z grobu. Siedział na resztkach strzaskanej ławy. Przed chwilą przestał krzyczeć i teraz ciszę zakłócało tylko głośne sapanie. Tezerenee łapczywie chwytał powietrze, szykując się do następnej rundy szaleństwa. Co on tutaj robił i skąd się wziął? - Znasz go? Wysoki Vraad nie zwrócił uwagi, że elfka stoi plecami do niego, i w milczeniu pokiwał głową. - Idę do niego - powiedział po chwili. - Nie powinieneś! Zignorował jej słowa. Wyszedł zza rogu i ruszył w stronę Rendela z pewnością siebie, która, jak doskonale wiedział, była z gruntu fałszywa. Kiedy zobaczył, że Tezerenee zaraz wybuchnie śmiechem, zawołał: - Rendel! To ja, Dru Zeree! Drugi Vraad skoczył na równe nogi i potrząsnął głową. Bezgłośnie poruszał ustami. - Rendel, jestem prawdziwy. Gdzie byłeś? Co ci się przytrafiło? 243 - Co mi się przytrafiło? - Rendel z trudem pohamował śmiech. - Powinieneś zapytać, co mnie ominęło! Dru starał się zachować obojętny ton. - Niech ci będzie. Co się stało? - Wszystko mi odebrał. - Oczy poturbowanego Tezerenee zdradzały, że w jego głowie rozsądek zmaga się z szaleństwem. - Wszystko zabrał! Tak ciężko pracowałem, tak wiele poświęciłem! - Kto? Kto ci to zabrał? - Dru interesowała nie tyle strata poniesiona przez Rendela, ile moc, która przeniosła go z ukrytego świata do mrocznego Nimth. - Smok. Wzniósł się z głębi ziemi... tylko że to nie był smok! To była ziemia! Smok stworzony z ziemi? Jeden z opiekunów. Ten z upodobaniem, jak się wydawało, do przybierania owej szczególnej postaci. - Opiekun cię tu przyniósł? Jeśli Rendel zwrócił uwagę za poufałość, z jaką Dru mówił o starożytnym famulusie, to tego nie okazał. - Przysłał mnie tutaj. Powiedział, że już wtrącił się bardziej, niż powinien. Oznajmił, że jeśli uda mi się wrócić z Nimth do... tam, gdzie byłem, wtedy będę mógł tam zostać. - Spojrzał w oczy wysokiemu Vraadowi. - Ale to przecież niemożliwe! Nie ma drogi powrotnej! Jesteśmy tutaj uwięzieni, mistrzu Dru! Czarnoksiężnik o kasztanowosrebrnych włosach zawahał się przed zabraniem głosu. Zastanawiał się, czy jego słowa nadwątlą, czy też wzmocnią rozum Rendela. I nie miał pewności, czy naprawdę chce podzielić się z nim swoimi domysłami. Rendel okręcił się strzępami płaszcza i przysiadł na ławie. Nie wiadomo, czy chciał wybuchnąć obłąkańczym śmiechem, ale Dru wolał zainterweniować. Obawiał się, że jeszcze jedna dawka tego ryku, a sam wpadnie w szaleństwo. - Być może jest droga... ale musisz mnie wysłuchać. - Nie ma drogi! Dru stanął trochę bliżej. - Wszedłem do ukrytego świata i wróciłem. To możliwe. Po raz pierwszy nadzieja rozjaśniła pokiereszowaną twarz Tezerenee. Dru zachodził w głowę, jakie okropieństwa przydarzyły mu się w drugim świecie. - Możliwe? - Owszem. Rendel wyprostował plecy i z odrobiną dawnej buty oznajmił: - W takim razie jeszcze możemy wygrać. Dru zobaczył jego rozszerzone oczy i domyślił się, że Tezerenee w końcu zauważył Xiri. Twarz Rendela wykrzywiła się w przelotnym grymasie. - Kto to? - Xiri. Moja przyjaciółka i towarzyszka podróży. - Zdaniem Dru wyjaśnienie zabrzmiało głupio i nieudolnie, ale nie miał zamiaru porywać się na próbę definiowania związku między nim a Xiri, zwłaszcza gdy sam nie był pewien jego charakteru. - Pochodzi z rasy elfów. Poznaliśmy się po drugiej stronie, kiedy oboje byliśmy w niebezpieczeństwie. - Elfy. - Rendel popatrzył na nią jak na okaz rzadkiego zwierzęcia. - Zapomniałem o elfach. - My o Vraadach nie zapomnieliśmy - odparła Xiri lodowato. - Rozumiem. - Z każdą sekundą Rendel stawał się coraz bardziej pewny siebie. Dru zastanawiał się, czy nie popełnił błędu. Jego zmartwienie zmniejszyło się odrobinę, gdy jasnowłosy Vraad odwrócił się do niego i zapytał: - Co z tą drogą? Jak ją znalazłeś? Możemy przejść bez trudu? - Droga znalazła mnie. - Dru opisał swoje mimowolne przejście i osobliwy powrót. Rendel z błyskiem w oczach wysłuchał relacji z rozmowy o założycielach. Wiadomość, że golemy służą teraz zupełnie komu innemu, przyprawiła go o pusty śmiech. - Ojciec musiał być wściekły. - Pewnie tak. - Dru starał się zdusić narastające podejrzenia. - Myślałem, że spotkałeś Barakasa i całą resztę. - Okoliczności zmusiły mnie do oddalenia się od miejsca ich przybycia. - Rendel nie chciał dodać nic więcej. 245 Na podstawie obecnej powściągliwości i wcześniejszych słów, wyrzeczonych przez Tezerenee w stanie chwilowego zamroczenia, Dru zaczął sobie formować obraz prawdy. Nie była to prawda, którą powitałby z utęsknieniem. - Dobrze. - Tezerenee skrzyżował ręce na piersiach. Nadal miał na sobie łachmany, ale już nie wyglądał jak chodzący trup. Jego postawa zdradzała człowieka w pełni panującego nad sobą. - Co teraz? - Trzeba znaleźć każdego, kto tu został. Musimy przejść wszyscy. Mam wrażenie, że już niedługo nasz świat zostanie odcięty i pozostawiony własnemu losowi. Nie chcę tu zostać i umierać razem z nim. - Ja też nie - warknął Rendel. Zdawało się, że jego gniew skierowany jest na kogoś, kogo tu nie ma. Najpewniej wściekał się na opiekuna, który przeniósł go z powrotem do umierającego świata. - Mam propozycję. - Jaką? - Xiri przysunęła się do Dru jakby na znak, że wraz z nim tworzy jeden front. Ani ona, ani on nie chcieli, żeby Tezerenee uzyskał przewagę. Nie mieli do niego zaufania. - Zamiast ich szukać, ściągnijmy ich do nas. - Dlaczego mieliby przychodzić? - Dru potarł brodę. - Przyszli tu raz, licząc na nowe życie, i zostali zdradzeni. Dlaczego mieliby przyjść po raz drugi? Rendel rozplótł ręce i wskazał na siebie. Złośliwy uśmiech wykrzywił jego rysy. - Powiedz im, że masz Tezerenee, mnie, a przybiegną z prędkością, jaką może nadać im tylko żądza zemsty. Ofiarował się na przynętę, co mogło zakończyć się powolną, koszmarną śmiercią. Dru nie darzył go sympatią, ale podziwiał jego odwagę. - Zrzucą całą winę na ciebie - zauważyła elfka bez potrzeby. - Boisz się o mnie, mała? Niech zrzucą, jeśli to sprawi im przyjemność. Zapomną o urazach, kiedy pokażemy im, że istnieje prawdziwa droga. Droga, dzięki której nie zostaną dłużnikami mojego ojca. 246 - Tylko naszymi. Twoimi - dodał Dni. - Może będą czuli się zobowiązani wobec ciebie, obcy, ale nie wobec elfki ani mnie. Nawiasem mówiąc, będziesz musiał dobrze ją chronić. A mój udział w przedsięwzięciu tylko zmaże moją winę. - On ma rację, Dru. - Wiem. - Czarnoksiężnik nie ufał Rendelowi, bo wiedział, że Tezerenee zbyt wiele rzeczy przemilczał. Ale jego plan miał sens. Dalsza debata spowodowałaby tylko stratę czasu, którego już teraz nie mieli w nadmiarze. - Pozostaje tylko jedno pytanie - podjął Rendel. - Jak skontaktować się z resztą? To będzie żmudne i długotrwale zadanie. Moje czary działają w sposób przypadkowy, twoje zapewne także. Dru spojrzał na Xiii, która odpowiedziała mu uśmiechem. - Umiemy obejść tę niedogodność. Zaciekawiony Rendel patrzył to na nią, to na niego. - Naprawdę? Nie mogli wykonać czaru bez wyznania mu prawdy. Każda próba zachowania tajemnicy tylko osłabiłaby więź, jaką udało im się stworzyć. Dru nie życzył sobie żadnych zatargów z Tezerenee i przyznawał sam przed sobą, że ze wszystkich Vraadow on dysponuje największą wiedzą na temat ukrytego świata - wiedzą, która jeszcze mogła się przydać. - Cofnij się - polecił. Zaintrygowany Tezerenee posłuchał go bez słowa. Dru i Xiri usiedli, żeby tym lepiej skoncentrować się na nowym zadaniu. Dru wątpił, czy samotnie lub z innym Vraadem mógłby się go podjąć z bodaj cieniem nadziei na powodzenie. Nawet z Rendelem miałby nieliche kłopoty. Och, wezwanie rozeszłoby się po Nimth, ale nie tak wyraźnie ani tak daleko. Poza tym, kto by mu uwierzył, gdyby wyszło na jaw, że domniemany jeniec służy mu pomocą? Choć praca nad czarem była dużo bardziej skomplikowana z powodu obszaru, jaki chcieli ogarnąć, poszło łatwiej niż wcześniej. Wysłali nie słowa, tylko ciągi powtarzających się obrazów i wrażeń. Dru miał zamiar wysłać zwyczajną wiadomość, ale Xiri, odpowiedzialna za tę część zadania, wykonała je po swojemu, według elfich zwyczajów. W gruncie rzeczy nie miało to większego znaczenia, dopóki zachowany został sens przesłania, ale ten sposób jak na gust czarnoksiężnika zbyt mocno kojarzył się z metodą stosowaną przez Poszukiwaczy. Rzuciwszy okiem na nagle pobladłą twarz Rendela, Dru zastanowił się, jak dobrze Tezerenee zna skrzydlatych. Miał nadzieję, że Sharissa zgłosi się pierwsza. Niestety, mijały kolejne minuty, a córka nie podjęła próby nawiązania kontaktu, choć przecież musiała odebrać wiadomość. Wreszcie doczekali się odpowiedzi na wezwanie. Dru miał wrażenie, że burza, którą obserwował z niepokojem, uderzyła wściekle, grożąc rozerwaniem Nimth na strzępy. Resztki najwyższej wieży zadygotały, jakby budząc się do życia. Parę kawałków posypało się na zniszczony plac. Błękitny ogień strzelił nad północnozachodnią częścią miasta, paląc litą skałę jak suche drewno. Gwałtowny wicher zachwiał jedną z mniejszych zewnętrznych baszt. W ziemi powstały szczeliny. Rendel uśmiechnął się ponuro, doskonale wiedząc, kto tak pilnie spieszy po jego głowę. Dru patrzył w kierunku źródła ataku, czekając, aż przybysz ujawni swoją tożsamość. Zmaterializował się przed nimi nie jeden Vraad ani nie dwóch. Dru niemal wybuchnął śmiechem. Jeśli poza chęcią przeżycia istniał inny motyw, który mógł związać odwiecznych wrogów, to tylko chęć zemsty. Patrzyło na nich parę dziesiątków oczu. Stawiło się co najmniej trzydziestu Vraadow, w większości najpotężniejszych czarnoksiężników, a wiódł ich ten, który darzył Tezerenee wyjątkową nienawiścią: Vraad, który powinien być martwy. - Silesti - syknął Rendel. - Gdzie podziewa się Dekkar? Dru z drgnieniem uświadomił sobie, że Tezerenee nie wie, iż patriarcha rozkazał Dekkarowi i Silestiemu zakończyć waśń. Był pewien, że obaj zginęli, ale jeśli odziany w czerń Vraad rzeczywiście był tym, na kogo wyglądał, to Rendelowi groziło dodatkowe niebezpieczeństwo. Silesti zaliczał się do najgroźniejszych czarnoksiężników; trwający przez milenia konflikt tylko podniósł jego umiejętności, a kondycja Nimth wyraźnie ich nie pomniejszała, jeśli jego przybycie mogło być jakimś dowodem. Nie ulegało wątpliwości, że to on sprowadził z sobą pozostałych. - Dru Zeree. - Silesti lekko skinął głową na powitanie. - Myślałem, że te gady cię załatwiły. - Oczy miał szeroko otwarte i jasne. Nosił ten sam ciemny, elegancki strój, który miał na sobie w chwili, gdy Barakas wydał wyrok na niego i Dekkara. W jego powierzchowności zaszła tylko jedna zmiana: miał na ramieniu mały tęczowy grzebień, który, jak przypominał sobie Dru, niegdyś był godłem jego odwiecznego rywala. Silesti w ten sposób oddawał hołd godnemu przeciwnikowi. - Zgubiłem się z własnej winy. Przywódca gromady Vraadow wzruszył ramionami. - Na rozmowę na ten temat będziemy mieć tyle czasu, ile da nam Nimth. W tej chwili interesuje mnie jedynie to, co interesuje wszystkich. On. Trzeba przyznać, że Rendel po prostu przyjął jego słowa do wiadomości i nawet nie mrugnął. Dru wiedział, że na jego miejscu brałby pod uwagę wszystkie możliwości ucieczki. - Zanim coś zrobisz, Silesti, mam propozycję. - Chcesz rozprawić się z nim pierwszy? Proszę bardzo! Zasłużyłeś na to, tylko dopilnuj, żeby przeżył. - Wskazał na Vraadow, którzy mieli niemal identyczne miny. Gdyby spojrzenia mogły zabijać, po Rendelu zostałaby tylko kupka popiołu. - Nie o to mi chodzi. - Należało rozegrać to dyplomatycznie. Jeśli słowa nie ułagodzą rozeźlonych czarnoksiężników, wtedy on i Xiri podzielą los Rendela. Dru odetchnął głęboko i, zanim niespokojny pomruk przybrał na sile, zarzucił przynętę.- Znam drogę ucieczki. Większość twarzy rozjaśniła nadzieja, ale niejedna pociemniała. Już raz zostali zdradzeni, a ponieważ byli Vraadami, z łatwością mogli założyć, że ktoś inny knuje podobną zdradę. Silesti zachował nieodgadniony wyraz twarzy, ale policzki mu poczerwieniały. - Zaintrygowałeś nas. Powiedz coś więcej. 249 Ktoś w grupie zaprotestował, ale szybko zamilkł, uciszony jednym spojrzeniem rzecznika Vraadow. Żałując, że brakuje mu krasomówczego talentu głowy klanu, Dru szczegółowo przedstawił swój nieszczęśliwy wypadek i późniejsze perypetie. Miny Vraadow zmieniały się w miarę, jak rosły i opadały emocje. Czarnoksiężnik powiedział im jak najmniej o opiekunach i ich panach. Zadecydował, że jeszcze nie pora mówić tak pysznym ludziom, że są nieudanym eksperymentem, ale podkreślił, że starsza rasa podziela ich pragnienie przeżycia. Kiedy skończył, Vraadowie zaczęli się naradzać. Dru ścisnął rękę Xiii i napotkał czujne spojrzenie Rendela. Nikt nie mógł zgadnąć, czy ta żądna krwi banda im uwierzyła. Dru był gotów bronić siebie i Xiri wszelkimi środkami, a i Rendel nie sprzeda tanio swego życia. Co było do przewidzenia, decyzję zebranych oznajmił Silesti. Jego spojrzenie przesunęło się z Dru na Rendela, gdy zaczął: - Gdybyś był tym... - gwałtownym wyrzutem dłoni wskazał Tezerenee - już byśmy sycili uszy twoimi wrzaskami. Ponieważ jednak chodzi o ciebie, przynajmniej ja jestem skłonny ci zaufać. Ten gad... dlaczego go oszczędziłeś? - Rendel jest uwięziony tutaj tak samo jak my. I wie o tamtym świecie więcej niż ja. - Akurat to było kwestią sporną, ale Dru nie zamierzał im tego mówić. - Będzie nam potrzebny, gdy staniemy przed Barakasem. A może chcesz zacząć życie w nowym świecie od walki z Tezerenee? Ludzie Silestiego, choć rozgniewani, nie byli głupi. Zgodzili się oszczędzić Rendela. - Ale ci, których jeszcze tu nie ma, mogą mieć inne zdanie - powiedział przywódca. - Tak między nami, myślę, że się podporządkują. Czyż w tej chwili życie nie jest ważniejsze? Czy ktokolwiek z was chce zostać w tym piekle, jakie stworzyliśmy? Nikt się nie zgłosił. Nawet Silesti wyglądał na zmęczonego, gdy Dru przygasił jego żądzę zemsty. Ta silna emocja przydawała Vraadom energii. Jak poradzą sobie ci słabsi? 250 Wszyscy patrzyli w milczeniu na wysokiego Vraada. Czekali, aż powie im, co mają zrobić. Dru był w rozterce. Dlaczego właśnie on miałby im pomóc? Zależało mu tylko na odnalezieniu córki i opuszczeniu tego miejsca. Od kiedy to zaczął się troszczyć o swą niegodziwą rasę? - Potrzebuję pomocy. Od was, jeśli to możliwe. W ciągu paru godzin przybędzie tu wielu innych, a ja nie mam zamiaru wykłócać się z nimi wszystkimi. Może nawet trzeba będzie sprowadzić tych, którzy nadal rozczulają się nad sobą, i przekonać ich, że mówię prawdę. Zakładając, że wy mi wierzycie. To chory żart. Jeśli kłamię, wiecie, że nie mam dokąd uciec. Przysięgam, że mówię prawdę. Daję warn słowo, że... - urwał. Takie poręczenie było zbyt podobne do obietnicy złożonej przez Barakasa. Dru nie chciał im przypominać, co się stało, gdy ostatnim razem zawierzyli słowu honoru. - Ja was nie zawiodę - dokończył, żałując, że nie przyszło mu na myśl nic lepszego. - Już wyraziliśmy zgodę, Zeree - skomentował Silesti. - Powinieneś domyślić się tego z faktu, że Tezerenee jeszcze nie został obłupiony ze skóry. Dru pokiwał głową i odetchnął z ulgą. Wiedział, co teraz trzeba powiedzieć: - Proszę cię, Silesti, o pomoc w realizacji kolejnych etapów przedsięwzięcia. Pierś przywódcy nabrzmiała z dumy. Wyraził zgodę lekkim skinieniem głowy. Oczy mu błyszczały. Dru nie mógł wykonać lepszego ruchu. Przewodzenie tej bandzie świadczyło, że Silesti ma niezbędny autorytet i siłę. W ten sposób plan nabierze pozorów współpracy. Włączenie innych ugruntuje wiarę Vraadow w jego powodzenie. Dru, na chwilę uwolniony spod ostrzału spojrzeń, spróbował się odprężyć. Daremny trud. Miał zbyt wiele do zrobienia i nadal martwił się o Sharissę. Spodziewał się, że przybędzie jako jedna z pierwszych. Trosk wcale nie ubywało. Czy to się nigdy nie skończy? - Mój ojciec nie poradziłby sobie lepiej. - Rendel stanął za plecami zatopionego w myślach czarnoksiężnika. Xiri przesunęła 251 się, żeby znaleźć się dalej od Tezerenee. - Ale całkiem sporo zataiłeś, prawda? - I co z tego, jeśli nawet? Ujawnienie niektórych informacji spowodowałoby twoją śmierć, a może też i naszą. Rendel wzruszył ramionami. - To tylko luźna uwaga. - Uśmiechnął się protekcjonalnie. - Zasłużyłeś na mój podziw. Dru miał pewne zastrzeżenia co do sposobu, w jaki traktował go Tezerenee. - Nie przypuszczałem, że będziesz taki zadowolony. - Dlaczego nie? - Rendel z widocznym wysiłkiem wyczarował szmaragdowy strój ze smoczej łuski wraz z błyszczącym płaszczem, który falował nawet wtedy, gdy nie było wiatru. Był ogromnie dumny z efektu. Znów się uśmiechnął. - Wbrew woli istoty, którą nazywasz opiekunem, przejdę na drugą stronę. Zdobędę to, co prawowicie mi się należy. Dru chciałby podzielać jego wiarę. Słowa jasnowłosego maga wzbudziły w nim strach, że podróż do ukrytego świata wcale nie będzie łatwa. Strach, że samo Nimth nie pozwoli im odejść. XIX Minęła noc, choć trudno było dać temu wiarę, bo niebo wcale się nie zmieniło. Burza przybierała na sile, ale jeszcze nie wyzwoliła pełni swojej furii. Blask z zielonej masy chmur skąpał Nimth w parodii zachodu słońca. Xiri zmusiła Dru do odpoczynku i udało mu się przespać godzinę, lecz w gruncie rzeczy niewiele mu to pomogło. Zbyt wiele zmartwień spadło na jego skołataną chaotycznymi myślami głowę. Vraadow przybywało, a Sharissy nadal nie było. Nie mógł dłużej leżeć, więc chodził wśród nich i wypytywał o nią tych, którzy ją znali. Ten i ów nawet nie zadał sobie 252 trudu, żeby się zastanowić. Poniekąd nie mógł ich winić. Zależało im wyłącznie na jak najszybszym opuszczeniu Nimth. Poza tym Vraadowie zniżali się do wypytywania o miejsce pobytu swojego potomstwa jedynie wtedy, gdy liczyli się z możliwością przypuszczenia przez nie ataku na własne włości. Dopiero gdy Dru zobaczył, że brakuje również Melenei, domyślił się, dlaczego córka jeszcze do niego nie dotarła. - Muszę odejść - wyszeptał do Xiri. - Oboje musimy odejść. Jest pewna czarodziejka, zwana Melenea. - Nie pamiętał, czy wspominał elfce o byłej kochance, ale to nie miało znaczenia. Nawet jeśli coś napomknął, teraz musiał powiedzieć to wprost - Ona jest Vraadern w najgorszym znaczeniu tego słowa. Jej całe życie obraca się wokół tego, co nazywa grą, ale co inni często zwą obłędem. Wrócił Tezerenee. W jego oczach płonął gniew i wcale niemały strach. W miarę, jak przybywało Vraadow, jemu ubywało pewności siebie. Tylko obecność Dru i dane słowo powstrzymywały rosnący tłum od próby samosądu. - Wybierasz się dokądś? Nie radzę - przestrzegł Rendel, ściszając głos, żeby nie usłyszał go nikt z Vraadow. Przez cały czas kręcił się w pobliżu, czerpiąc otuchę z samej obecności Dru. Był niemile widzianym, podsłuchującym cieniem. Dru żałował, że wtajemniczył go w swoje plany. - Nie waż się odchodzić, dopóki nie znajdę się po drugiej stronie! Stanęli twarzą w twarz. - Próżno zakładać, że Tezerenee zrozumie, co znaczy troska o syna lub córkę, ale ta niewiedza nie daje ci prawa do rozporządzania moją osobą! - Mam im powiedzieć, że zamierzasz zostawić ich na łasce losu? Wątpię, czy w takim wypadku musiałbym martwić się o własną skórę! Rzuciliby się na ciebie, przybłędo! Na ciebie i na twoją elfkę! Xiri już nieraz udowodniła, że nie brakuje jej odwagi, ale teraz pobladła pod wpływem jadowitego spojrzenia Rendela. Jej oczy przemieliły się w sztylety, gdy starała się udawać, że jego opinia wcale jej nie obchodzi. 253 - Dobiorą się do ciebie, smoku, nie łudź się! Nie dam się zastraszyć! Nie chciałbyś mieć we mnie wroga. Rendel zmienił taktykę. - Opiekunowie wysłali cię do Nimth z pewnym zadaniem. Nie można było temu zaprzeczyć. Dni odetchnął głęboko. - Rendel, nawet nie wiem, co mam zrobić. Mogę się tylko domyślać, że powinienem przeprowadzić wszystkich przez znane mi rozdarcie, to na granicach mojej ziemi. - To wszystko? - Tezerenee roześmiał się tak głośno, że parę głów obróciło się w ich stronę. - Ja ich tam zabiorę! Proszę bardzo, ruszaj na poszukiwanie swojej zguby. Dopilnuję, żeby wszyscy bezpiecznie przeszli na drugą stronę. Na podstawie nieznacznej, ale widocznej zmiany w wyrazie twarzy Dru odgadł zamiary Rendela. Tezerenee chciał, żeby inni Vraadowie stali się jego dłużnikami. Wysoki czarnoksiężnik zastanowił się nad jego głupotą. Większość Vraadow nawet po przeprawie będzie marzyć o zdobyciu jego głowy, najlepiej w postaci wielu krwawych kawałków. Rendel należał do znienawidzonego klanu i dawał im okazję do wywarcia zemsty. - Jeśli ktoś miałby ich poprowadzić, to tylko Silesti - podsunęła Xiri. Nadal nie cierpiała Vraadow, ale jeśli poza Dru był wśród nich ktoś, komu mogłaby zaufać, to tylko posępny Silesti. Dru przyznał jej rację. Wkład Silestiego w nowy plan zwiększał się z każdą kolejną osobą, która zasilała szeregi Vraadow. Wyglądało na to, że posępny mag jest urodzonym przywódcą. Wszyscy postrzegali go jako symbol oporu przeciwko Tezerenee. Barakas próbował go zabić, jak głosiła plotka, ale bez powodzenia. Silesti doskonale sprawdzał się jako przywódca, co dla Dru było niejakim wstrząsem - jak zresztą również dla ponurego czarnoksiężnika. Dru zastanowił się, czy Silesti w ten sposób zapełnia próżnię, która powstała w wyniku gwałtownego zakończenia trwającego przez całe życie konfliktu z Dekkarem. Był ciekaw, jak udało mu się przeżyć. Silesti tego nie wyjawił, a nikt nie miał odwagi zapytać. Obecnie zresztą nie miało to większego znaczenia. Dla Dru ważne było, że obaj darzyli się zaufaniem i szacunkiem. 254 Gdyby przywołał na myśl ostatnią rozmowę z odzianym w czerń Vraadem, krótką wymianę zdań na temat kwestii poruszonych przez paru przybyłych, mógłby nawet posunąć się do stwierdzenia, że się polubili... odrobinę. - To będzie Silesti. Mało brakowało, a Rendel straciłby maskę opanowania. Wściekłość wybuchła w nim jak pożar i nie mógł powstrzymać się od krzyku: - Jak sobie życzysz! Pogadamy w Smoczym Królestwie. Odwróciwszy się, napotkał spojrzenia Silestiego i paru innych, którzy żywo interesowali się jego rozmową z Dru. Było jasne, że liczą na rozłam między nimi, by bez przeszkód wyładować na Rendelu swój gniew. Tezerenee przystanął, szacując ich emocje, i cofnął się z powrotem do Dru. Nie patrząc mu w oczy, wyszeptał zimno: - Będę na ciebie czekać, Zeree. Będę czekać na was wszystkich, żebyście pokłonili się przede mną, nie przed moim ojcem. Jasnowłosy czarnoksiężnik wyminął Dru i odszedł w stronę wyludnionych dzielnic miasta. - Może ktoś przydybie go samego i bezbronnego wśród ruin - powiedziała Xiri, patrząc z niesmakiem za oddalającym się Tezerenee. - Co miał na myśli? Odejście Tezerenee wywołało poruszenie wśród Vraadow. Silesti podbiegł do Dru i Xiri. - Co się dzieje? Dokąd polazł ten gad? Wraca? Dru dopiero teraz zrozumiał, o co chodziło Rendelowi. Przeszukanie miasta nic mu nie da. - Odszedł. Nie chce być z nami. - Ucieknie do Smoczego Królestwa? - zapytał ponury mag. Nie znając innej nazwy, Vraadowie przyswoili sobie tę ukutą przez Barakasa. „Twoje pierwsze zwycięstwo, patriarcho!” - pomyślał Dru z odrobiną cierpkiego humoru. - Możliwe. Rendel wie, dokąd zamierzałem pójść, wie też sporo o ukrytym świecie i jego wnikaniu w nasz świat. Mimo to... - Olśniła go pewna myśl, której dotąd nie brał pod uwagę. - Mogę się mylić co do miejsca położenia rozdarcia. To, w które wpadłem, wcale nie musi być właściwe. Być może Rendel wstąpił na ścieżkę śmierci! - Jeśli zostanie tutaj... - Silesti uśmiechnął się na tę myśl. - Byłoby to niezwykłe zrządzenie losu! Gorsze od najgorszych tortur! Nimth zada mu śmierć dużo wolniej niż my! - Może uciec na drugą stronę, jeśli rozdarcie okaże się otwarte - zaznaczyła Xiri. Silesti jeszcze nie przyzwyczaił się do elfki. Ponieważ była bliską przyjaciółką Dru, starał się traktować ją z odrobiną należnego szacunku. - Wytropimy go w wolnym czasie, gdy tylko wreszcie znajdziemy się w nowym domu. Dru zyskał potrzebną okazję. Rendelem można będzie się zająć wtedy, gdy wszyscy będą bezpieczni, ale Sharissa nie mogła dłużej czekać. - Chyba dobrze będzie sprawdzić, czy jest inna droga. Teraz wiem, czego szukać. Jeśli znane mi przejście jest zamknięte lub jeśli otwiera się tylko raz na jakiś czas, należy to sprawdzić, zanim poprowadzimy tam innych. Czy znasz paru godnych zaufania ludzi, którzy zgodzą się z tobą współpracować? Takich, którzy przez jakiś czas podtrzymają wiarę pozostałych? Zrobienie tego, co zamierzam, może potrwać do rana. Ponury Vraad spochmurniał jeszcze bardziej. - Wydaje się, że chcesz nas zostawić. - Nie będzie mnie przez pewien czas, to wszystko. Mam wiele do zrobienia. Zależy mi na pomyślnej przeprawie. - Zbyt nisko mnie oceniasz. - Silesti ściągnął brwi. - Albo może mi nie ufasz. Twoja troska o córkę jest powszechnie znana. Dziewczyna nie zjawiła się i chcesz ją odnaleźć, o to naprawdę ci chodzi. Wypytywałeś o Meleneę, a wiem, że jej także jeszcze nie ma. Czarodziejka uwięziła Sharissę - też wyciągnąłbym taki wniosek. Zawsze była mściwą i groźną jędzą, cuchnącą na odległość swoimi szalonymi grami! Tylko ona mogłaby się bawić, gdy świat się wali. 256 „W przeciwieństwie do reszty Vraadow” - pomyślał Dru z odrobiną usprawiedliwionego krytycyzmu. Czy po zdradzie wielmożnego Barakasa bodaj spróbowali obmyślić plan ucieczki? Raczej nie. Oczywiście, nie wyjawił tych myśli Silestiemu. To byłoby nieuczciwe. Dru też nie był niewiniątkiem. Dopiero od dwudziestu lat próbował się zmienić. - Chodzi mi o powodzenie przeprawy, Silesti. Chcę sprawdzić, czy wszystko w porządku, zanim podejmiemy próbę. Obaj wiemy, co się stanie, jeśli ludzie uznają, że znów zostali zdradzeni. - Wraz z tobą padnę ofiarą ich zjednoczonej wściekłości. - Silesti obdarzył go nikłym uśmiechem, który bardziej pasowałby do zwierzęcia prowadzonego na rzeź. - Naprawdę nie mam wyboru, prawda? Zabieraj tę swoją diabliczkę i zadbaj, żebyśmy mieli dokąd pójść. To wszystko, co mnie obchodzi. - W jego głosie pobrzmiewał fatalizm. - Jeśli nie wrócisz w porę, zrobię, co w mojej mocy, żeby stanąć na czele tłumu, który pójdzie cię szukać. Pogróżka stropiła Xiri, ale Dru uznał ją za normalną. Czas uciekał, więc tylko pokrótce zaznajomił Silestiego z zasadami drugiej przeprawy, starając się nie mówić zbyt dużo o opiekunie, który mu pomógł. Miał nadzieję, że wie, co robi. Opiekun powiedział, że ma przyprowadzić Vraadow do ukrytego świata, lecz nawet słowem nie wspomniał, że rozdarcie na granicy jego włości jest tym właściwym ani że może istnieć jakaś zupełnie inna droga. Magiczna istota podsunęła parę pomysłów, ale... Z siłą zrodzoną z gniewu Dru przepędził z głowy zmartwienia i mniej ważne myśli. Jeśli ulegnie własnym lękom, będzie przegrany nawet wtedy, gdy Meienea czy Rendel nie przyłożą ręki do jego klęski. Kiedy skończył mówić, Silesti pokiwał głową. - Rozumiem. Nadzwyczajne! - zawołał. Zdumienie wzięło górę nad jego ponurym nastrojem. - Pomyśleć, że przez cały czas mieliśmy drogę ucieczki przed oczami i myśleliśmy, że to tylko anomalia, element długiej śmierci Nimth! Ale dlaczego tamci nas odszukali? - Odpowiedź musi zaczekać, dopóki się nie przeprawimy. 257 - Nie chcesz mi powiedzieć? Jak sobie życzysz. Możesz na mnie liczyć, Zeree, jeśli tylko sprawisz, że będzie mi dane ujrzeć obrzydliwy pysk smoczego władcy. Wysoki czarnoksiężnik otwarł w zdumieniu usta. Dopiero po chwili zrozumiał, że Silesti mówi o Barakasie, nie o posągu, do którego upodobnił się opiekun. - Na co czekasz? - zapytał Silesti. - Chyba ty wiesz najlepiej, jak szybko czas ucieka. Narastające poczucie winy sprawiło, że Dru zaproponował Vraadowi ostatnią szansę wycofania się, choć modlił się, by ten z niej nie skorzystał. - Chodzi o kilka tysięcy ludzi, Silesti. Mówimy o wszystkich naszych rodakach. Nie możemy nikogo zostawić. - Mam pewne pojęcie o liczbach. Będą tutaj. Może znajdzie się paru takich, którzy będą chcieli zostać w Nimth, ale spróbujemy nakłonić ich do zmiany zdania. Chociaż każdy taki dureń nie zasługuje na pomoc. - Silesti po chwili milczenia dodał: - Postaram się dać wszystkim zajęcie i uzasadnię opóźnienie. Doskonale! - Nabrawszy pewności siebie, nagląco pomachał ręką. - Wszystko załatwione. Idźcie już! I żebyście tu byli, gdy nadejdzie czas... bo nie mogę zaręczyć, co się stanie, jeśli się nie zjawicie! Dwaj Vraadowie przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Silesti przypomniał Dru o niestałości i czupurności rasy Vraadow. Żaden z nich też nie mógłby powiedzieć, że jest wolny od tych przywar. Ponury mag pierwszy przerwał kontakt wzrokowy. Odwrócił się do odejścia i rzucił przez ramię: - Znajdź tę wiedźmę i przyprowadź swoją córkę! Mam nadzieję, że twoja latorośl nie odwdzięczy ci się z typowo vraadzka uprzejmością, kiedy wreszcie postanowi się usamodzielnić! Dru przez chwilę patrzył, jak Silesti idzie w stronę rosnącego tłumu, a potem zabrał Xiri i ruszyli w drogę. Kiedy zostali sami, elfka odwróciła się do niego z pytaniem w oczach. Chciała, żeby wyjaśnił jej ostatnie zdanie ponurego czarnoksiężnika. - Dobrze, że Vraadowie żyją tak długo - rzekł ściszonym 258 głosem. - Większość ich potomków ginie podczas próby zamordowania przynajmniej jednego z rodziców. Pod wpływem jej przerażonego spojrzenia znów się zarumienił. - Tak, założyciele i opiekunowie muszą być naprawdę bardzo zdesperowani, skoro myślą, że jesteśmy ich jedyną nadzieją na przyszłość. Myślałem, że już to wiesz. - Nie wyglądasz na takiego potwora! Nie mógłbyś... - Choć było to przeczenie, brzmiało jak pytanie. Brak odpowiedzi był wystarczająco wymowną odpowiedzią. Znaleźli budynek z zachowanym fragmentem dachu i schronili się na czas opracowywania czaru, który miał przenieść ich do zamku Melenei. Dru stanął naprzeciwko Xiri, unikając jej spojrzenia, i złapał ją za ręce. Był coraz bardziej zmęczony, ale jeszcze nie nadszedł czas na odpoczynek. Xiri chwyciła go mocno, nie ze złością, ale raczej na znak zrozumienia. Dru poczuł się jak zmartwychwstały. Pocałował ją w czubek głowy tuż przed teleportacją. Środek szalejącej burzy wydawałby się przyjemnym miejscem w porównaniu z tym, w którym się znaleźli. Przewrócili się, gdy wstrząs zakołysał ziemią. Dru miał wrażenie, że grunt faluje jak morze. Obok jego zakurzonej twarzy przemknęła żaba z drobnymi ludzkimi nóżkami. Cieszył się, że nie zobaczył tego, co przepełzło mu po plecach. Xiri kaszlała, próbując pozbyć się pyłu z płuc. - Na Rheenę, co tu się dzieje? - wykrztusiła. Dru zmienił pozycję i stwierdził, że chyba oczy mu zwariowały. To było pierwsze i najbardziej rozsądne wyjaśnienie. Niemal chciał, żeby zgasł nikły blask nieba, byle nie musiał patrzeć na to, co działo się dokoła niego. Zmaterializowali się w pewnej odległości od zamierzonego miejsca przeznaczenia, ale ta niewielka rozbieżność prawdopodobnie ocaliła im życie. Warownia Melenei była tylko chaotycznym wspomnieniem tego, co pamiętał. Mury i sięgające chmur wieże skręcały się i kołysały niczym węże z marmuru i kości słoniowej. Cała budowla dygotała jak żywa. Wokół pełzały różne niestworzone dziwadła, które do tej chwili istniały tylko w podświadomości Vraada. Magia oszalała, okolica stała się niewiarygodnie niestabilna. Dru powinien przewidzieć, że ziemie Melenei ulegną zagładzie jako jedne z pierwszych. Czarodziejka zawsze poczynała sobie z czarami bez ograniczeń, prześcigając nawet Tezerenee. Co gorsza, widzieli zaledwie pierwszy etap destrukcji. Nie sposób było przewidzieć, co się stanie później, ale jedno nie budziło wątpliwości: nic nie zdoła temu zapobiec. Na oczach osłupiałego Dru jedna ze ścian pokryła się dziesiątkami ust, które na wyścigi bełkotały jakieś bezsensowne słowa. Ziemia przewalała się i bryzgała jak miękka glina, wzgórza wznosiły się i opadały chaotycznie. Wokół przemykały jakieś wynaturzone stworzenia. Rośliny, poskręcane tak, jak było to możliwe tylko w Nimth, kiełkowały, rosły, próbowały ich dosięgnąć, potem więdły i umierały... a wszystko to w mgnieniu oka. W zamku zapewne nikogo nie było. Mało prawdopodobne, by Melenea nadal przebywała w budowli, która już nie słuchała jej rozkazów. Na szczęście to znaczyło, że Sharissy również tam nie ma... jeśli rzeczywiście trafiła w niewolę, Melenea nie porzuci jej na pastwę losu. Podstępna czarodziejka prowadziła jedną ze swoich gier i Sharissa stała się cennym pionkiem. Przynętą. Gra, w której Dru nieświadomie zaczął brać udział w czasie, gdy był jej kochankiem, tak naprawdę jeszcze się nie skończyła, nie dla Melenei. Dru śmiał sprzeciwić się jej jak nikt inny. Gra skończy się dopiero wtedy, gdy czarodziejka podporządkuje go swojej woli. „Albo gdy ja cię zabiję” - pomyślał. To zakończyłoby jej gry raz na zawsze. Podjąwszy ponurą decyzję, Dru wstał i pomógł Xiii podnieść się z ziemi. - Zapewne wróciły do moich włości. Melenea będzie tam na nas czekać, gotowa do ostatniego ruchu. - Ta kobieta musi być szalona! - Bardziej niż każdy inny Vraad. Długowieczność ma swoją cenę. Może dlatego młodzi próbują mordować swoich rodziców. Albo podświadomie chronią ich przed większym szaleństwem, albo chronią siebie przed podobnym losem. Osiągnięcie dojrzałości jest wystarczająco obłędne. Jedna z niebosiężnych baszt przekręciła się w ich stronę i zawisła nad nimi niczym ogromny wąż. Melenea zawsze była dumna ze swojego dzieła. Żadne inne budowle nie pięły się tak wysoko, nawet w stolicy. Dni i Xiri oniemieli na widok wieży, która zachowywała się jak żywe stworzenie. - Czas odejść - szepnął Dru. - Serkadion Manee! Obym miał rację! - A jeśli Sharissy nie ma w twoim zamku? Twarz mu pobielała i wiedział, że jego mina mrozi elfce krew w żyłach. W tej chwili o to nie dbał. - Wtedy Melenea pozna... Błękitnozielona sierść przysłoniła im świat. Xiri została rzucona w bok i plasnęła jak mokra ścierka o ruchliwe podłoże. Ogromny przybysz nie zwrócił na nią uwagi. Dru spojrzał w paszczę pełną zębów. - Pani powiedziała, że ktoś przyjdzie, czarnoksiężniku! Powiedziała, że mogę się zabawić! - Ogromny wilk pochylił się nad potłuczonym magiem. - Ty jesteś Dru Zeree. Wybornie! Wcześniej nie pozwalała mi na zabawę z tobą, ale teraz jej nie ma! Pani powiedziała, że mogę bawić się z każdym, kto przyjdzie! Dru zapomniał o Cabalu, choć teraz wydawało się dziwne, że mógł wymazać z pamięci wspomnienie tego potwora. Wilk przypomniał mu o swoim istnieniu w dość bolesny sposób. Cabal wyglądał tak, jak powinna wyglądać Melenea. Był jej alter ego. Dru przypomniał sobie również coś innego. Melenea unicestwiła famulusa w ataku gniewu, kiedy ten, korzystając z jego drzemki, próbował się nim zająć. Zniszczyła Cabala, ani trochę nie przejmując się tym, że zawsze był jej wiernym sługą. Dlatego o nim zapomniał; Cabal już nie istniał. Ale to, co się nad nim piętrzyło, zdecydowanie nie było iluzją. Dru czuł na policzkach gorący, przyprawiający o mdłości oddech. Cabal właściwie odczytał jego minę, bo wybuchnął śmiechem. - Kawał czasu, tak. Pamiętasz. Spłatała niezłego figla, nie mówiąc ci o mnie. To prawda, pani karała mnie często, ale zawsze były inne Cabale! - Jestem legionem! - zawołał identycznie brzmiący głos. Drugi Cabal wyłonił się z kryjówki i dołączył do pierwszego. Najpierw spojrzał z zainteresowaniem na leżącą bezwładnie elfkę, potem zwrócił łakome spojrzenie na Vraada. Dru nie powinien być zaskoczony, że było ich więcej; to było typowe dla Melenei. Ile ich miała? Dru wyobraził sobie nieskończony szereg wielkich, błękitnozielonych wilków, każdy będący kopią jej zwyrodniałej osobowości. Jednakże mimo swojej siły famulusy miały również słabe strony - słabe strony czarodziejki. W tym leżała jedyna nadzieja. Xiri straciła przytomność, więc Dru nie mógł uciec, nawet gdyby czar teleportacji zadziałał za pierwszym razem. Wieże zamku wykręciły się w ich stronę jak węże przyciągnięte ruchem potencjalnej ofiary. Dru błyskawicznie obmyślił szalony, desperacki plan. - No to który pobawi się ze mną pierwszy? - zapytał, starając się okazywać nie strach, tylko zaciekawienie. Ich reakcja miała pokazać, w jakim stopniu mają charakter swojej pani. - Ja cię złapię! Ja pierwszy! - wrzasnął ten, który ich przewrócił. Drugi warknął. - To ja ich wypatrzyłem! Pozwoliłem ci zadać pierwszy cios, ale ja pierwszy się z nimi zabawię! - Weź sobie elfkę! - Nie! - Drugi Cabal zmrużył oczy, patrząc na bezradnego czarodzieja jak na smakowity kąsek. - Chcę jego! On jest mój! - Jak tylko z nim skończę! - Nie sądzę, bym nadawał się do czegokolwiek po zabawie z pierwszym z was - wtrącił Dru pospiesznie, gdy zobaczył, że drugi na poważnie rozważa propozycję pierwszego. - Chcę mieć go jako pierwszy! - oznajmił w końcu drugi. Bliźniacze kolosy zwróciły się ku sobie i wyszczerzyły niezliczone zęby. Przypuszczenia Dru okazały się słuszne: Cabale były zaborcze jak Melenea. Na tym polegała pospolita wada famulusów. 262 Poza nielicznymi wyjątkami takimi jak Sirvak, którego Dru w miarę możliwości obdarzy! odrębnym umysłem, osobowość większości famulusów idealnie odzwierciedlała osobowość ich panów i pań. Cabal był wyjątkowo skrajnym przypadkiem. - Ja pierwszy! - Ja! Pierwszy kłapnął zębami na drugiego. Drugi kłapnął zębami na pierwszego. Każdy chciał zmusić swojego bliźniaka do ustąpienia, co było niemożliwe, gdyż obaj byli jednakowo uparci. Melenea nigdy by nie ustąpiła i Dru miał nadzieję, że famulusy wezmą z niej przykład. - Mój! - wrzasnęły obie bestie. Jednocześnie skoczyły ku sobie i zderzyły się w powietrzu, gryząc się i drapiąc. Dru odczołgał się pospiesznie, by uniknąć zmiażdżenia przez spadające cielska. Oba Cabale wylądowały na czterech łapach i zwarły się w walce. Identyczne blizny zdobiły ich łopatki i krew ściekała im z pysków, gdy próbowały wzajemnie rozedrzeć sobie gardła.”Nie ma gorszego wroga niż własne ja” - pomyślał Dru, z fascynacją i strachem patrząc na zmagania. Nadal nie miał odwagi na próbę ucieczki. Był pewien, że gdy tylko wykona jakiś ruch, famulusy natychmiast zapomną o pojedynku i zgodnie rzucą się na niego. Walczące bestie odsunęły się od siebie, z pyskami umazanymi krwią. Były stworzeniami magicznymi, ale z krwi i kości, gdyż tylko w takiej postaci mogły spełniać swoją rolę. Okrążyły się czujnie, obnażając kły i próbując się zastraszyć. Xiri poruszyła się. Dru ucieszył się, bo to znaczyło, że elfka żyje. Jednocześnie wzrosły jego obawy, bo ruch mógł przyciągnąć uwagę wilków. Mogły przerwać walkę i zadbać, żeby nie próbowała uciekać. Cabale znów zwarły się w walce. Były równe siłą, więc mogły walczyć przez wiele dni bez przerwy i żaden nie uzyskałby przewagi. Dru raczej nie mógł czekać tak długo. Gdyby Nimth było takie jak dawniej, przed wiekami lub przed paroma miesiącami, rozprawiłby się z Cabalami w mgnieniu oka. Niestety, obecnie magiczne umiejętności przynosiły niewiele dobrego, więc podwójny famulus Melenei mógł z łatwością mu dorównać lub nawet uzyskać przewagę. Dru zerknął na wijące się wieże i na ten widok zgasła ostatnia iskierka nadziei w jego sercu. Zamek nadal zachowywał się jak żywe stworzenie. Dwie mniejsze baszty mocowały się przykładem famulusów. Część budowli jakby się rozpływała, ale nie była płynna, ponieważ mury i zabudowania częściowo zachowały pierwotny wygląd. Dru z przyjemnością poświęciłby się badaniu tego fenomenu, jak zresztą wielu innych, ale nie w tej chwili. Wilki kotłowały się w kłębowisku sierści, krwi i pyłu, warcząc dość głośno, by bolały uszy. Niepodobna było ich rozróżnić, ale to nie miało większego znaczenia. W pewnej chwili dwa olbrzymy uderzyły w niską skarpę. Posypały się okruchy, którym natychmiast wyrosły ręce i nogi. Ponad setka magicznych maszkar rozpierzchła się, by uniknąć dalszego rozkruszenia. Nawet gdyby famulusy nie przerwały walki, by się nimi zająć, po jakim czasie padną ofiarami rozkiełznanej mocy? Dru nie miał pojęcia, na ile elfy są odporne na taki chaos. Kilka żywych wież zwróciło uwagę na famulusy. Dru przyjrzał się rozkołysanym wężowym cielskom i zastygł w bezruchu. Cabałe odskoczyły od siebie. Każdy zwrócił jedno czujne ślepie na Vraada, jakby ostrzegając, żeby nie próbował uciekać. Dru udał przerażenie, co okazało się nad wyraz łatwe, gdyż rzeczywiście czuł strach. Bliźniacze wilki, zadowolone z jego biernej postawy, cofnęły się o parę kroków. Nie przerwały walki, tylko szukały pewniejszego miejsca do przypuszczenia ataku. Nie miały większego wyboru. Jedynie ukształtowanie terenu mogło zapewnić jednemu z nich przewagę, która przełamie impas będący wynikiem ich identycznej siły. - Dru. - Szept był ledwie słyszalny w panującym hałasie. Czarnoksiężnik zamrugał, próbując nie okazać szoku. - Xiii? - Co zrobimy? Nie będą walczyć bez końca. Znając charakter Melenei, to wcale nie było to takie pewne, ale nie mogli czekać, żeby się o tym przekonać. Musieli uciec stąd jak najprędzej. Nie tylko dla własnego dobra, ale żeby pomóc Sharissie. 264 I - Możemy ich prześcignąć? Dru pokręcił głową i wyszeptał: - Dopędzą nas nawet na połamanych nogach i z rozpłatanymi brzuchami. Melenea dobrze zna się na czarach. Braki w osobowości i inteligencji nadrabiają siłą. Są tysiąc razy szybsze od zwierząt, które przypominają. - Co zrobimy? - Po raz pierwszy Xiri załamał się głos. Dru chciał podejść do niej i przytulić, co zresztą jemu też poprawiłoby samopoczucie. Zamiast tego spojrzał na niemal hipnotycznie kołyszące się wieże. - Miejmy nadzieję, że to już niedługo. Nim zdążyła zapytać, o co mu chodzi, famulusy zajęły pozycje. Jeden Cabal uplasował się na pagórku, który stale się rozkruszał. Drugi wybrał niższe, ale bardziej stabilne miejsce. Oba liczyły, że teren zapewni im przewagę. Oba miały nadzieję, że przeciwnik się potknie i upadnie, a wówczas będzie można skoczyć na niego, zmiażdżyć go pod sobą i bez przeszkód sięgnąć do jego gardła. Gdy dwa potwory zbliżały się do siebie, Dru zauważył ruch od strony żywego zamku. Z szybkością, której nie dorównałyby nawet wilki, największa baszta uderzyła na szarżujące bestie. Nie miała paszczy, choć mogło tak się wydawać, ale jej obwód i spiczasty szczyt załatwiły sprawę. Żywa wieża runęła z takim impetem, że wbiła się głęboko w ziemię. Podniosła się prawie od razu, pozostawiając głęboki krater. Wilki nawet nie zdążyły jej zauważyć. Dru już pędził, mając nadzieję, że poczynania tej wieży na chwilę powstrzymają inne. Xiri zerwała się, zanim do niej dotarł, i oboje pognali co sił w nogach. Nie oglądali się za siebie, nawet kiedy usłyszeli złowieszczy świst powietrza. Potężna fala uderzeniowa pchnęła ich do przodu i rzuciła na ziemię. Dru wywinął kozła i zobaczył, jak parę kroków za nimi podnosi się druga wieża. Drugi atak przyniósł jedną korzyść: Dru i Xiri znaleźli się poza zasięgiem morderczych baszt. Leżeli tam, gdzie upadli, dopóki ich serca nie zaczęły bić w tempie zbliżonym do normalnego. Za 265 nimi wieże zaczęły roztapiać się jak wosk wrzucony do ognia. Mimo to najwyższa podjęła jeszcze jedną próbę, żeby ich dosięgnąć. Byli o wiele za daleko. Po chwili upadła po raz ostatni, nie mogąc dłużej utrzymać się na półpłynnej podstawie. Przez parę sekund miotała się na boki jak potwór wstrząsany przedśmiertnymi drgawkami. - To... było... - Xiii zaczerpnęła powietrza i zaczęła jeszcze raz: - To było... Brakuje mi słów. - Zdumiewające, zaskakujące, straszne, okropne, obłędne, niewiarygodne, nieprawdopodobne... - Dru uśmiechnął się blado. - Możesz wymieniać bez końca. To jedyny sposób na opisanie tego, co widzieliśmy. Zmrużyła oczy, czegoś wypatrując. - Myślisz, że te stworzenia nie żyją? - Cabale? Wątpię, czy zostało z nich coś, co mogłoby nam zagrozić. A już się bałem, że to się nigdy nie stanie. Jej oczy zogromniały jak spodki. - Wiedziałeś, że zamek je zaatakuje? - Wieża przypominała węża, który rzuca się na to, co się porusza. Miałem nadzieję, że rozprawi się z nimi, zanim dojdą do porozumienia. - A gdyby tak się nie stało? Podniósł się i spojrzał ponuro na krater, jedyną pamiątkę po wilkach. - Wolę o tym nie myśleć. Miejmy nadzieję, że były tylko te dwa. - Musimy stąd odejść - powiedziała Xiii. Wolała znaleźć się jak najdalej od tych wynaturzonych stworzeń. - Ale dokąd? Dru nadal rozmyślał o famulusach i zastanawiał się, czy Melenea naprawdę chciała, żeby go zabiły. Wiedział, że jest zbyt zaborcza, by oddawać go w cudze ręce, nawet jeśli kierowała nimi jej wola. Zajadły atak famulusów stanowił ostateczne potwierdzenie, że czarodziejki nie ma w warowni. - Melenea musi być w moim zamku, jak już mówiłem. W moim domu. Czy jest jakieś inne miejsce, w którym upokorzenie mnie 266 i odebranie wszystkiego, na czym mi zależy, sprawiłoby jej większą satysfakcję? - Kiedyś musiała cię kochać - szepnęła Xiri z wahaniem. Dru zdrętwiał. Skąd jej to przyszło do głowy? - Melenea nikogo nie kocha. Myślałem, że to oczywiste. - Dlaczego zatem tak bardzo interesuje się tobą? Domyślam się, że w ciągu stuleci poznała wielu mężczyzn. - Tracimy czas! - warknął Dru, chwytając ręce Xiri brutalniej, niż zamierzał. Nie stawiała oporu, wiedząc, że jego złość szybko przeminie i że jest zły na siebie, nie na nią. Za nimi zamek Melenei zaczął się zapadać. Topił się, a zarazem nie topił; bardziej przypominał zmoczony, rozpływający się rysunek niż prawdziwy zamek. Tak potężna była rozpętana moc... Jeśli ten stan rzeczy zapowiadał coś gorszego, nie chcieli tego oglądać. Zamknęli oczy i uderzenie serca później znaleźli się w innym miejscu. XX Niepokojący obraz nakładających się światów był prawdopodobnie najbardziej przyjemnym widokiem, jaki Dru miał okazję oglądać od długiego czasu. Ukryty świat padł ofiarą paradoksu; widmowe obrazy były jedną z nielicznych stabilnych rzeczy, które jeszcze pamiętał. Podczas gdy wszystko inne ulegało chaotycznym przemianom, region, gdzie rozpoczęła się jego przypadkowa podróż do Pustki, był niemal taki sam jak w chwili tego zdarzenia. - To jest... piękne. - Xiri musnęła ręką źdźbła widmowej trawy. - Jakbym widziała ducha lasu i łąki. - Ale nie wystarczy. - Widok świata za zasłoną był zbyt niewyraźny, za bardzo przypominał liczne obrazy, które badał dawniej. Nawet z tej odległości widział, że rozdarcie jest tylko cieniem wcześniejszego. Nie umiał powiedzieć, czy obraz widmowej krainy 267 spłowieje w nicość czy też wyostrzy się do tego stopnia, że stanie się bardziej prawdziwy niż fragment Nimth, na który się nakładał. Jedno było jasne: tutaj nie znajdą przejścia do świata założycieli. Może później, ale nie teraz. Dru wyobraził sobie kilka tysięcy mściwych twarzy i zadrżał na myśl o tym, jaką karę wymierzą mu Vraadowie, jeśli jego obietnica okaże się tak złudna jak widok lasu w oddali. - Nie widzę go. Nie musiał pytać, o kogo jej chodzi. Rendelowi wystarczył jeden rzut oka, by zorientować się, że tędy nie można uciec. Dru nie spodziewał się, że go tu zastanie, choć na wszelki wypadek dokładnie zlustrował otoczenie. Nie musiał się martwić. Tezerenee postanowił ruszyć w swoją stronę. Czarnoksiężnik niecierpliwie przestąpił z nogi na nogę. Chciał stąd odejść. Musiał wypełnić obowiązek wobec innych Vraadow; powrót do domu był konieczny nie tylko przez wzgląd na niego, ale także na nich. Fakt, że bardziej przejmował się losem Sharissy niż całej swojej rasy, nie trapił go w najmniejszym stopniu. Sięgnął umysłem, szukając więzi. - Sirvak? Xiri przyglądała mu się z zainteresowaniem i niepokojem. Dru wcześniej opowiedział jej o Sirvaku i jego roli w pilnowaniu perłowego zamku przed intruzami. Dru zmarszczył czoło. Sirvak nieczęsto zgłaszał się z takim opóźnieniem. Łącząca ich więź była bardzo silna... przynajmniej jeszcze niedawno. Skupił się mocniej i odkrył zaledwie jedną nić, która zestrajała jego umysł z umysłem stworzenia. Koniec nici od strony famulusa stanowił zagadkę. Obraz był zamazany, jakby Sirvaka tak naprawdę wcale nie było. Vraada opadło zaniepokojenie. Zawołał jeszcze raz, wytężając wolę do granic. Po długiej, szarpiącej nerwy ciszy w jego głowie rozbrzmiał daleki, niepewny głos. - Paaanie? Po minie Xiri poznał, że elfka wie o nawiązaniu łączności. Zapewne na jego twarzy malował się podobny wyraz ulgi. 268 - Sirvak! Co się z tobą dzieje? Dlaczego nie odpowiedziałeś? Sharissie nic się nie stało? - Paaanie, kłopoty! Musisz przyjść! - Co z Sharissą? - Dru zdał sobie sprawę, że krzyczy. W ciągu paru sekund, jakie upłynęły od nawiązania kontaktu ze stworzeniem, wpadł w stan głębokiej frustracji. Dlaczego Sirvak był zdenerwowany? Dlaczego nie odpowiedział na pytanie o Sharissę? - Idę! Czekaj na mnie przy wejściu do pracowni! - Paaanie, nie! Niebezpieczeństwo! Sirvak cię wprowadzi! Wyjaśni, gdy będziesz bezpieczny! - Zgoda! Pospiesz się! - Dru przerwał połączenie, zaniepokojony i bardzo zły. Złapał Xiii za rękę. - Mój famulus teleportuje nas do domu. Sprawia wrażenie ogromnie wzburzonego. - W związku z twoją córką? - Zapewne. Nie chciał powiedzieć o niej ani słowa, stale powtarzał o kłopotach. Ja... Nimth znikło. Nastąpił chaos. Zdezorientowany Dru na chwilę zawisł w ciemnej otchłani. Sam nie wiedział, jak to się stało, ale puścił rękę Xiri. Uświadomił sobie, że nie wspomniał o niej Sirvakowi. Czyżby famulus zostawił ją na zewnątrz? - Sirvak? Xiri? - Miał kłopoty ze skupieniem wzroku. - Sirvak? Co to za czar? Co się dzieje? Xiri? Po chwili poczuł dotyk delikatnej dłoni. - Cicho, Dru. Jestem tutaj. Zamrugał, powoli dostrzegając niewyraźne kształty. Zarysy wyostrzyły się i po chwili zobaczył ściany, drzwi, lampy i, po lewej stronie, swoją elfią towarzyszkę. - Jak się czujesz? - zapytała z troską w głosie. Oczy miała roziskrzone, jakby teleportacja sprawiła jej prawdziwą przyjemność. - Lepiej niż za pierwszym razem. Nie czułaś dezorientacji? Nie miałaś wrażenia, że jakaś siła nie pozwala ci ruszyć się z miejsca? - Trochę. Może nie odczuwam efektów tak mocno, bo jestem elfem - powiedziała z odrobiną rozbawienia. Dru nie widział w tym nic zabawnego. Odwrócił się i rozejrzał, szukając złotoczarnej postaci skrzydlatego famulusa. Sirvaka nie było. - Sirvak? - Paaanie? - Gdzie się podziewasz? - Dru pozwolił, by fala wzbierającej w nim złości omyła nieusłuchanego zwierzaka. - Idę. Czarnoksiężnik był zbity z tropu ogromną niechęcią, jaka brzmiała w jego głosie. Nie omieszkałby zapytać o przyczynę, ale Xiri akurat w tej chwili zapytała: - Co tam jest, Dru? - Przysunęła się bliżej, niemal przywarła do jego ramienia. Dru z zaskoczeniem stwierdził, że jej bliskość nie tyle sprawiła mu przyjemność, ile wywołała niepokój. Odwrócił się i spojrzał tam, gdzie wskazywała. Wejście do pracowni. - To nasz cel. Tutaj czeka klucz otwierający wejście do widmowych krain ukrytego świata. Powinien... - Urwał i wyciągnął rękę z stronę wejścia. - Otwarte! - Oczywiście. - Nie o tym myślę! Sirvak! Famulus nie odpowiedział. Dru wpadł do niczym nie chronionej pracowni, czując, jak strach skręca mu wnętrzności. Udoskonalił magiczną barykadę tarasującą wejście do jednej ze swych najważniejszych komnat i uaktywnił ją przed opuszczeniem zamku. Według wszelkich reguł tylko on i Sharissa mogli tu wchodzić i żadne z nich nie zdejmowało czaru nawet wtedy, gdy w zamku działały wszystkie inne zabezpieczenia. Czy brak ochrony miał coś wspólnego z niebezpieczeństwem, o którym wspomniał Sirvak w swoich nieskładnych wypowiedziach? No i gdzie on się podziewał? Gdzie była Sharissa, poza nim jedyna osoba, która miała swobodny dostęp do pracowni? Kiedy Dru zobaczył skulone ciało przykryte długim płaszczem, pomyślał, że w końcu spełniły się jego najgorsze obawy. Potem przyjrzał się uważniej i poznał, że na podłodze leży mężczyzna. Rendel. Ciało spoczywało w nienaturalnej pozycji, która świadczyła, że 270 Tezerenee nie żyje. Dru podszedł bliżej, ostrożnie, bo nadal nie wiedział, co go zabiło. Był ogromnie ciekaw, jak intruz zdołał wedrzeć się do strzeżonej komnaty. Dotknął ciała. Było jeszcze ciepłe, co nie powinno dziwić, bo przecież Rendel opuścił stołeczne miasto niedługo przed nimi. Rysy Vraada zastygły w wyrazie zaskoczenia, jak gdyby nawet on nie mógł uwierzyć, że coś w nieodwołalny sposób uniemożliwia mu powrót do ukrytego świata. Dru nie żałował dumnego Tezerenee. Rendel był inteligentny, ale rozdęte ego zaćmiewało mu zdrowy rozsądek. Nie dopuszczał do siebie myśli, że ten sposób bycia może stać się przyczyną jego nagłego końca. Nigdy nie dopuszczał do siebie myśli, że coś może go przerosnąć. Dru zastanawiał się, czego Tezerenee pragnął tak bardzo, że zapomniał o ostrożności. Jeśli przedmiot jego zabiegów znajdował się gdzieś w świecie za zasłoną, to pewnego dnia upomni się o niego ktoś inny. Dru miał nadzieję, że nie będzie go wówczas w pobliżu. To, co stało się obsesją Tezerenee, mogło okazać się niebezpieczne dla wszystkich innych. Odsunął się od trupa i zobaczył pęknięty błękitny kryształ, nie większy od orzecha, leżący w zgięciu ręki Rendela. Zwłoki natychmiast popadły w zapomnienie. - Serkadion Manee! - Dru miał nadzieję, że się myli. Wystarczyło lekko odwrócić głowę, by przekonać się, że miał rację. Spiralne wzory i orbitujące kryształy stanowiły żałosny widok. Praca, która miała udzielić mu potrzebnych odpowiedzi, została zniszczona. Parę kryształów nadal się unosiło, ale zataczały obłędne kręgi, które nie miały odrobiny sensu. Liczne kamienie zaścielały podłogę. Spiralne wzory jeszcze istniały, lecz nie nadawały się do naprawy. Rendel zniszczył nie tylko coś, co było uwieńczeniem jego badań, ale również drogowskaz wskazujący najbliższe wejście do ukrytego świata. Mistrz magii ściągnął brwi. Patrząc na uszkodzone spirale, zrozumiał, że było inaczej. Rendel nie zniszczył kryształów; kryształy zabiły jego. Ale jak? Eksperyment powinien być nieszkodliwy, a jednak wyzwolił dość mocy, by unicestwić intruza. - Sirvak! - wrzasnął Dru. Kierowała nim złość, nie przekonanie, że głośne wzywanie famulusa okaże się skuteczniejsze od nawiązywania więzi mentalnej. - Paaanie... Złotoczarny zwierzak wpadł do pracowni, szerokim łukiem ominął Xiri i przysiadł na stole. Mrużąc oczy z bólu, popatrzył na elfkę. Wyglądał okropnie. Dru przyjrzał mu się, zaskoczony jego stanem. Futro i pióra miał zmierzwione, pozlepiane błotem i krwią, a na domiar brakowało mu przedniej łapy. Dru ochłonął z gniewu, gdy tylko wyobraził sobie przyczynę takich obrażeń. Sirvak z trudem rozpostarł wystrzępione skrzydła. - Paaanie. Xiri podeszła do Dru, złapała go pod rękę i popatrzyła na famulusa. Sirvak syknął na nią i skulił się, gdy czarnoksiężnik skarcił go wzrokiem. Elfka uśmiechnęła się lekko. - Co tu się stało, Sirvak? - zapytał Dru. - Gdzie jest Sharissa? Jak Rendel się tu dostał i co go zabiło? Mów! Famulus otworzył zębaty dziób i zaskrzeczał z frustracji. Wbijał wzrok w Xiri, choć było jasne, że nie może ścierpieć jej obecności. Dru wiedział, że powoduje nim zaszczepiona nieufność względem obcych, ale przecież powinien odróżniać jego przyjaciół od osób pokroju Melenei. - Czekam. - Odpowiedz swojemu panu, famulusie - przynagliła elfka z uśmiechem. - Paaani Sharissa, paaanie. To przez nią on... - wskazał Rendela - tu wszedł. - Co go zabiło? Mój eksperyment? Zmrużone oczy Sirvaka śledziły każdy ruch Xiri. - Taaak. Eksperyment. Tego się obawiał. Nie wątpił, że pułapka została zastawiona na niego, co znaczyło, że Melenea była tutaj przynajmniej raz. Czy Sharissa ją wpuściła? Przypomniał sobie, że zakazał famulusowi opowiadać córce o romansie z czarodziejką. Wina znów leżała po jego stronie. W zaistniałych okolicznościach Sirvak spisał się jak najlepiej. 272 - Gdzie jest Sharissa? - Sirvak nie wie. - Nie wiesz? - Opanował się, gdy poturbowany zwierzak ze wstydu opuścił powieki. - Przepraszam, Sirvaku. Kiedy widziałeś ją po raz ostatni? Famulus szeroko otworzył błyszczące oczy. - Pani była z Tezerenee! Zakapturzonym. Jak ten. Dru rzucił okiem na ciało Rendela i zapytał: - Z Gerrodem? Chcesz powiedzieć, że była z Gerrodem? - Z Gerrodem, taaak. - Czy ten Gerrod jest podobny do swojego brata? - zapytała Xiri. - Podobny, ale chyba nie taki zły. - Dru obejrzał rany Sirvaka. Famulus wcześniej walczył z wężosmokami, ale żaden nie zadał mu takich obrażeń. Musiał mieć do czynienia z większą bestią, taką jak Cabal. Zaraz, zaraz... Coś tu nie pasowało. - I nie masz pojęcia, co się z nimi stało? - Nie, paaanie. - Sirvak był zły na siebie. Stale patrzył z nienawiścią na towarzyszkę swojego pana. Dru pogłaskał go po głowie, próbując go uspokoić. - Jest strasznie pokiereszowany - powiedziała elfka, patrząc na blizny i kikut łapy. - Może będzie lepiej, gdy go zniszczysz i zrobisz sobie nowego. Dru bez słowa spojrzał Sirvakowi w oczy. Złocistoczarny zwierzak opuścił powieki i zadrżał. Czarnoksiężnik pochylił się nad nim i cichym, przyjaznym tonem zapytał: - Sirvaku, zrobisz coś dla mnie? - Panie? - Famulus popatrzył na niego. Głos mu się łamał ze zmęczenia i bólu. - Chcę, żebyś udał się na poszukiwania. Żebyś znalazł Sharissę. - Paaanie... - Rób, co mówię. Sirvak zawahał się. Spojrzał na elfkę, potem na Dru. Coś się w nim zmieniło. Rozpostarł skrzydła i poruszył się niespokojnie. 273 - Będę posłuszny. - Zawsze wiesz, na czym mi zależy, Sirvaku. Ufam, że tym razem też tak jest. Famulus opuścił głowę. - Sirvak cię nie zawiedzie. Dru i Xiri cofnęli się, gdy niegdyś wspaniałe zwierzę z trudem machnęło skrzydłami i niezdarnie wzbiło się w powietrze. - Jesteś pewien, że poradzi sobie z tym zadaniem? - zapytała Xiri. - Jest ledwo żywy. - Pozory często mylą - odparł. - Sirvak zrobi, co trzeba, niezależnie od obecnych ułomności. - A co my zrobimy tymczasem? - Objęła go w pasie. - Co zrobimy z nim? Mówiła o Rendelu. Dru nie zawracał sobie głowy nieruchomym ciałem. - Zamek zajmie się jego szczątkami. Podobnie jak Sirvak, jest wobec mnie bezgranicznie lojalny. Wygięte w dół kąciki ust zdradziły, że Xiri nie jest pewna znaczenia odpowiedzi, ale nie powiedziała nic więcej. Razem z Dru ruszyła do wyjścia. - Czyżbym wzbudził w tobie jakieś wątpliwości? - zapytał, gdy wyszli na korytarz. - Co? - Elfka zgubiła krok, gdy usłyszała pytanie. - Czy wzbudziłem wątpliwości? Czy nadal chcesz być z Vraadem? Z kimś należącym do przeklętej rasy? - Nie jesteś taki zły. - Xiri pogładziła go po policzku. Dru patrzył na korytarz, którym zmierzali. - Nie, są dużo gorsi ode mnie. - Melenea. - I Barakas, choć on był raczej powściągliwy. Zastanawiam się, czy ma już swoje imperium, czy też Poszukiwacze zostawili jego kości na żer ścierwojadom. Widziałaś ich miasto? Jak wygląda? Skręcili w drugi korytarz. Niedaleko stąd był teatr, w którym Sharissa dyrygowała stworzonymi przez siebie tancerzami. 274 Elfka wzruszyła ramionami. - Nie powiem ci zbyt wiele. Oni mnie nie obchodzą. - Brzydkie miejsca z żelaza i kamienia wyrastające z ziemi jak wrzody, jeśli dobrze pamiętam twoje słowa. Uśmiechnęła się, nie chcąc podejmować tematu. - Rozumiesz więc, dlaczego nie lubię o nich mówić. Okropne miejsca. - Tak. - Dokąd idziemy, Dru? Westchnął i ścisnął jej rękę. - Chcę pokazać ci inną stronę siebie. Chcę pokazać ci teatr, który zbudowałem dla córki... i mojej żony. - Daleko jeszcze? - Pominęła milczeniem wzmiankę o żonie, ale widział, że w pewien sposób jego słowa ją dotknęły. - Nie. Jesteśmy na miejscu! - W rzeczywistości teatr znajdował się dużo dalej, ale Dru postanowił zaryzykować i użyć czarów. Im prędzej będzie miał to za sobą, tym lepiej. Zamek spełnił jego polecenie. Dru zażyczył sobie, żeby sala ukazała się w najprostszej formie, z miękką, pokrytą piaskiem podłogą i pustymi zakrzywionymi ścianami. Pod pewnymi względami przypominała miniaturową wersję komnaty światów, pomijając brak obrazów na ścianach i suficie. - Jest tu coś więcej? - Dużo więcej. - Machnął wolną ręką i miejsce piasku zajęła marmurowa posadzka z ułożonych na przemian czarnych i białych kwadratów. - Nie umiem ci powiedzieć, dlaczego potrzebowaliśmy oddzielnej komnaty, żeby robić to, co można robić wszędzie indziej. Po prostu oboje z Sharissą uznaliśmy, że tak będzie lepiej. Pokiwał ręką w lewo i w prawo. Lekkie drżenie wstrząsnęło komnatą, ale czar zadziałał. Kilka postaci, ludzkich i nie ludzkich, pojawiło się na czarnych i białych kwadratach. - Czy twój lud zna szachy? - Krótko opisał, na czym polega gra. Pokiwała głową, ale nie patrzyła na niego. Dużo bardziej interesowały ją figury na olbrzymiej szachownicy. 275 - Znamy, ale nie takie. - Xiri ruszyła w stronę najbliższej figury, przysadzistej, opancerzonej postaci z berłem w dłoni i okrutnym uśmiechem na twarzy. - To są pionki, a tu... jest tu coś... Dru zamrugał i szachownica zmalała. Spoczywała na szklanym stole, przy którym stały dwie miękkie kanapy dla graczy. - Dlaczego to zrobiłeś? - burknęła Xiri. Natychmiast opamiętała się i posłała mu przepraszający us’miech. - Nie spodobałoby ci się to, co byś zobaczyła. Zagramy partyjkę? - Partyjkę? Teraz? Kiedy trzeba znaleźć Sharissę? Podszedł do niej, wplótł rękę w jej długie włosy. - Myślałem, że lubisz gry. Jej twarz skamieniała. - Ty wiesz! Złapał ją mocno za włosy. - Twierdząc, że mnie znasz, Meleneo, zapominasz, że również ja znam ciebie. Roześmiała się. Jej postać zmieniła się bez ostrzeżenia i Dru stwierdził, że trzyma w ręku iluzję. Melenea objęła go błyskawicznie i mocno pocałowała w usta. Był to długi pocałunek. Gdy wreszcie zdołał się wyrwać, jego twarz przybrała barwę podobną do jej włosów. - Nie, Meleneo. To koniec. Nigdy nie należałem do twojego świata. To już przeszłość. - Skoro tak mówisz, kochanie. Stąd to dziwne pytanie o Poszukiwaczy... Zaskoczyłeś mnie, ale wydaje mi się, że już wcześniej narosły w tobie podejrzenia. - Tylko upewniłem się, że nie jesteś Xiri. Marnie rozegrałaś swoją grę. Wiedziałaś to, czego ona nie mogła wiedzieć. O tym, że Rendel i Gerrod byli braćmi. Najgorsze, że nie umiałaś zapanować nad swoją osobowością. Dałem ci szansę. Sirvak chciał mi powiedzieć, że jest pod twoim wpływem. Domyśliłem się tego od razu, gdy poznałem, że byłaś wcześniej w moim zamku, ale Sirvak nie mógł cię zdemaskować. - Dru odwrócił się i niemal zachęcając Meleneę do wykonania jakiegoś ruchu, podszedł do szachownicy. 276 Wziął w rękę jedną z figur, tę, którą chciała obejrzeć z bliska. - Odesłałem go z zamku, bo już dość wycierpiał i wiem, że ty ponosisz za to winę. Wiedziałem, że ze mną nie pójdzie ci tak łatwo. - Wiesz, kochanie, zawsze lubiłeś dużo gadać. - Wygładziła rękami ubranie. - A tyle mogliśmy razem osiągnąć. - Wyciągnęła ręce w jego stronę. - Rozegrać tyle gier. - Posłała mu całusa. Czar uderzył z siłą wściekłego ogiera, rzucając go na stolik z szachownicą. Figury rozleciały się we wszystkie strony. Dru podniósł się z uśmiechem. Melenea cofnęła się o krok. - Tak, wiem, że to miało być coś więcej niż zły wiatr. Różnica między nami, Meleneo, polega na tym, że ja umiem w trakcie rozmowy zastawiać ochronne czary, a ty tylko gadasz. - Podniósł pionek z podłogi. - Zapytam tylko raz. Masz Sharissę? - Oczywiście! - Splotła ręce na piersiach i spojrzała na niego triumfalnie. Nic jej nie zrobi, jeśli będzie wiedział, że życie Sharissy jest w niebezpieczeństwie. Dru pokręcił głową. - Zła odpowiedź. Mówiłem, że znam cię tak dobrze, jak ty mnie. Gdybyś miała moją córkę, byłabyś bardziej wymowna. Opisałabyś obrazowo, co zamierzasz z nią zrobić. - Paaanie! - Tak, Sirvaku? - Sirvak znowu jest twój! To Melenea! Uważaj! - Wiem, przyjacielu. - Ona zabrała panią Sharissę do swojego domu! Pan Gerrod pomógł Sirvakowi ją uwolnić, choć z nami walczyła! Sirvak nie zdołał uciec, ale pani uciekła! Radość i zimna nienawiść zabarwiła następne słowa czarodzieja. - Dziękuję, Sirvaku. Dziękuję, że mówisz mi o wszystkim. - Sirvak uzyskał przebaczenie? - Zwierzak bał się, że zostanie ukarany za to, że pozwolił, by czarodziejka nim owładnęła. - Oczywiście. Jeszcze jedno. Gdzie jest ta, która ze mną przyszła? Elfka... kobieta? - Chodzi wokół domu, szukając wejścia. Paaanie, jej czary są dziwne. 277 - Wpuść ją Sirvaku. Przyprowadź ją do mnie. Chcę, żeby była bezpieczna. - Jak każesz, paaanie. - Skrzydlate stworzenie zerwało więź, żeby zająć się nowym zadaniem. Dru obdarzył Meleneę uprzejmym uśmiechem, zadowolony, że reaguje tak, jak on tamtego dnia na schodach w mieście Vraadow. Jego bezgłośna rozmowa z famulusem trwała może przez jeden, dwa oddechy, nie dłużej. - Nie zostało ci nic, by mnie skusić, nic, by mi zagrozić. Czy możesz podać mi choć jeden powód, Meleneo, dla którego miałbym dłużej znosić twoją obecność? Była przestraszona zmianą, jaka w nim zaszła, ale wiedział, że jest daleka od złożenia broni. Melenea zawsze miała nową kartę w rękawie, jeszcze jeden ruch w zapasie. Nie rozczarowała go. - Może to? Trzymała w ręku dwa błyszczące kryształy. - Skąd je masz? Czarodziejka zyskała przewagę i była w pełni tego świadoma. Dru nie spodziewał się, że zobaczy u niej te najważniejsze kamienie. Myślał, że zostały zniszczone, gdy Rendel wpadł w pułapkę. - Podarowało mi je twoje kochane, ufne dziecko na chwilę przed tym, nim zostawiło mnie samą. Wtedy przygotowałam swoją małą niespodziankę i zapewniłam sobie swobodny wstęp do twojego zamku... Oczywiście, ten twój mały kundel trochę mi dopomógł. Ale powinnam wiedzieć, że w końcu nie będę mogła na nim polegać. - Na Sirvaku można polegać. Twój błąd polegał na tym, że nie rozumiałaś, jak niezależny jest jego umysł... zupełnie niepodobny do twojego drugiego ja, Cabala. Ustawiła kryształy na czubkach palców. - Mów, co tylko chcesz, twoja sprawa. I co, kochanie? Spełniłam wszystkie twoje oczekiwania? Chcesz odzyskać te błyskotki? A może mam je rozbić? Poruszyła ręką i kamienie zachwiały się. W ostatniej chwili przygięła palce i utrzymała je w powietrzu. 278 - Wiesz, Dru, pułapka nie została zastawiona na ciebie. Byłam pewna, że do zamku dostanie się ten zakapturzony szczeniak, Gerrod. Jest taki uparty! Uznałam, że to będzie wyborna sztuczka. Jest bardzo podobny do ciebie, wiesz. Czyżbyś aż tak blisko zadawał się z wielmożną Alcią? To z pewnością wyjaśniałoby różnice między nim a Reeganem. Dru nie zaszczycił jej odpowiedzią. Przekrzywiła głowę na bok. - Nie przeczysz? Nie przytakujesz? Zupełnie ani słowa? - Oddaj mi te kryształy, Meleneo. - Zachował obojętny ton głosu. Nie pozwoli, by grała na jego emocjach. - Oczywiście. Proszę. - Melenea przekręciła rękę wnętrzem dłoni w dół. Zawiódł go refleks. Mając nadzieję, że z Nimth nie musi walczyć tak mocno jak z czarodziejką, Dru oplótł kryształy pomniejszym czarem. Dał się zaskoczyć. Czarodziejka znała go jak nikt inny i natychmiast wykorzystała nadarzającą się okazję. Tym razem atak był bardziej subtelny, bardziej emocjonalny. Atak na ciało zostałby prawdopodobnie odparty z małym wysiłkiem, ten na umysł z jeszcze mniejszym, ale czar dotknął najmniej bronionej części Dru Zeree. Jego wspomnień. - Cordalene! - szepnął. Miała na imię Cordalene. Choć świadomy umysł wymazał z pamięci imię żony, podświadomość nie zapomniała. Cordalene miała podobne zainteresowania i to go ujęło. Znajomość, która zaczęła się przypadkowo jak wiele innych, przerodziła się w długi romans uwieńczony przypieczętowaniem więzi. Stałe związki należały wśród Vraadow do rzadkości, choć od czasu do czasu trafiały się takie pary. Cordalene była wysoka, szczupła, miała ciemnoniebieskie włosy, które sięgały do ziemi, ale kurz nigdy nie plamił ich piękna. Oboje, pyszni i mściwi, nie różnili się od innych Vraadow. Dru musiał rozprawić się z dwoma czarnoksiężnikami, którzy zainteresowali się jego żoną. Wprawdzie Cordalene odtrąciła zalotników, ale, co było typowe, żaden z nich nie uwierzył w jej szczerość. 279 Cordalene stała przed nim, czekając, aż weźmie ją w ramiona. Spróbował to zrobić. Rozsypała się w proch. Opętany zaklęciem Melenei, wyczarował jej podobiznę tak, jak Sharissa wyczarowywała tancerzy. Gdzieś daleko Melenea śmiała się z jego usiłowań, śmiała się z daremnych prób pochwycenia słodkich wspomnienia. Czarnoksiężnik zawrzał gniewem. Na chwilę przejaśniło mu się w oczach i zobaczył szydzącą z niego czarodziejkę. Wyciągnął ręce, chcąc jej dosięgnąć. Zatracił się w drugim wspomnieniu. Ujrzał Sharissę jako niemowlę. Przeżył na nowo wstrząs, z jakim oboje z Cordalene odkryli, że teraz troszczą się nie tylko o siebie, ale również o dziecko. Większość Vraadow oddawała swoje potomstwo w ręce magicznych sług, golemów i im podobnych. Być może stąd brała się nienawiść między pokoleniami. Sharissa krzyknęła i Dru wziął ją w ramiona. Rozpuściła się w powietrzu. Kolejny wytwór teatru, który, jak niejasno zdawał sobie sprawę, istniał w jego zamku. - Idealne! - wymruczała Melenea gdzieś poza zasięgiem jego wzroku. - Cudownie miejsce do zakończenia gry! Myślałam, że może mnie ucieszyć jedynie widok udręki na twojej twarzy, ale o wiele lepsze jest oglądanie radości, która przemienia się w rozpacz, gdy odzyskujesz i tracisz wszystko, co kochałeś! Mało brakowało, a zacisnąłby ręce na jej szyi. Melenea cofnęła się szybko i, nim zdążył ponowić próbę, pokazała mu dzień pojedynku. - Serkadion Manee! Nie, błagam, nie! - Nie mógł temu zapobiec. Cordalene walczyła z jakąś bezimienną przeciwniczką, która również nie żyła: zginęła w innej potyczce, która odbyła się zaledwie trzy dni po pierwszej. Walkę zobaczył w postaci szybko pomykających, rozmytych plam, bo obraz nie opierał się na wspomnieniach; nie widział samego pojedynku. Ale wbrew staraniom ujrzał nieuchronne zakończenie. Zwinięta kula, jaka została z Cordalene, w niczym nie przypominała szczątków istoty ludzkiej. Dni pamiętał, jak później wraz z Sharissą odizolował się od świata i dopiero po długim czasie wyszedł na poszukiwanie zabójczym żony. Żądza zemsty nie została zaspokojona. Wtedy odwrócił się do Melenei. - Melenea - mruknął. To ona przywołała wspomnienia, to ona kazała mu cierpieć na nowo. Mgła, obrazy - te w jego umyśle i te, które stworzył czarami - przepadły jak zdmuchnięte wiatrem. Została tylko jedna postać. Ta, która nie zdawała sobie sprawy z własnej śmiertelności. - Melenea... - Przeszył ją wzrokiem. Czarodziejka wreszcie zrozumiała, że Dru już nie jest więźniem pułapki ułud, ale było za późno. Nie miała drogi odwrotu. Dru, gdy tylko odzyskał jasność myśli, zamknął wszystkie wyjścia. - Melenea - zaczął po raz trzeci. - Omotałaś mnie w czasie, gdy została ze mnie pusta skorupa. Nie wiesz, jaki byłem przed poznaniem Cordalene. Nigdy tak naprawdę nie uważałaś mnie za Vraada, choć możesz temu przeczyć. Jej uśmiech zgasł. Dni czuł, jak Melenea szarpie siły Nimth, próbując otworzyć drogę ku wolności. - Nie powinnaś kazać mi przeżywać tego wszystkiego tak realistycznie. W ten sposób przypominałaś mi o zagrożeniu, jakim zawsze będziesz dla Sharissy. - Pokiwał głową z nie udawanym smutkiem, żałując, że wyzwoliła w nim Vraada. - Nie mogę na to pozwolić. Nie mogąc uciec, uderzyła kolejnym czarem. Był mniej wyrafinowany, ale zabójczy. Dru odbił go z łatwością. Zimny gniew, jaki w nim roznieciła, napędzał jego wolę. Rozumiał jednak, że im dłużej będzie zwlekać, tym wyższą cenę przyjdzie mu zapłacić. Musiał skończyć, zanim stanie się najgorsze. Uderzała raz za razem; jej czary zróżnicowane pod względem formy i siły już dawno unicestwiłyby każdego, kto nie znał jej tak dobrze. Kiedy wyczerpała znaczną część mocy, Dru pochwycił ją i pozbawił zdolności do ruchu czy choćby oddychania. Wiedział, 281 że nie umrze; czar zapobiegnie śmierci. Chciał, żeby wiedziała, jaka jest bezradna. - Lubisz gry, Meleneo? Ja też, ale bardziej finezyjne, bardziej pomysłowe. Na przykład szachy. Znalazłem dla ciebie odpowiednie miejsce. Dołączysz do moich dawnych adwersarzy, który zagrażali temu, co należało do mnie, i poniewczasie przekonali się, że wcale nie jestem taki nieszkodliwy, gdy chodzi o obronę mojego domu. Podniósł figurę szachową i rzucił jej, gdy stała skamieniała. W ostatniej chwili zdjął czar. Za sprawą czystego trafu czarodziejka złapała przedmiot. Popatrzyła na figurę nie rozumiejącym wzrokiem, potem przeniosła wyzywające spojrzenie na Dru. Umiała grać po swojemu w każdych okolicznościach. Jej przeciwnicy nigdy nie byli wolni od słabości, których nie potrafiłaby wykryć. - Nie tym razem - wyszeptał Dru. Wskazał figurę w jej dłoni. - Wydaje się, że w tamtej dostrzegłaś coś znajomego. A w tej? Melenea spojrzała z wyniosłym uśmiechem na maleńkie, oddane w najdrobniejszych szczegółach oblicze. Jej oczy rozszerzyły się, a usta zaokrągliły, gdy sapnęła. Figura wysunęła się z jej ręki i podskoczyła na podłodze. - Poznajesz? Niektórym pozwoliłem zachować tę samą postać, choć inni zyskali formę bardziej odpowiednią do swoich charakterów. Będą żyć długo po moim odejściu... jako pionki, choć niegdyś byli graczami. Jak ty. - Dru... ty... - Już nie była ponętna. Melenea stała się odrażającą jędzą. Dru wyczuł zbliżającego się Sirvaka. Towarzyszyła mu Xiri. Sirvak chciał nawiązać kontakt, ale Dru odmówił. Najpierw musiał skończyć grę z Melenea. - Pomyślałby kto, że to cię rozczuli, moja słodka Meleneo. Czyż nie powtarzałaś z uporem, że życie jest grą? Xiri nie mogła go zobaczyć w takim stanie. Dru wykonał szybki gest i szachy ustawiły się na szklanym stole. Figury zajęły pozycje wyjściowe i dopiero teraz okazało się, że jedno pole jest wolne. Jeszcze chwila. To było wszystko, czego potrzebował. Jeszcze chwila, by uzyskać pełną kontrolę nad swoją mocą. Spojrzał 282 na Meleneę, dawną kochankę i obecnego wroga, i wskazał pusty kwadrat. - Wybór należy do ciebie - rzekł powoli, przedłużając jej cierpienie tak, jak niedawno ona przedłużała jego ból. - Jaką figurą chcesz zostać? Kiedy przybył Sirvak z Xiri, Dru skończył podziwiać szachownicę i chował figury. Szachy były jedną z niewielu rzeczy, które postanowił zabrać z sobą do drugiego świata. Lepiej od wszystkiego innego miały mu przypominać o tym, co pozostawił. - Dru! - Roztrzęsiona elfka objęła go mocno. Czarnoksiężnik stał przez chwilę bez ruchu, potem wziął ją w ramiona z równym zapałem i pocałował w czubek głowy. - Czy elfy mają stałych partnerów? - wyszeptał. - Tak. - Pochyliła głowę, więc mógł całować ją tylko po włosach. Kiedy wreszcie odsunęli się od siebie, Xiri rozejrzała się dokoła. - Sirvak mówił o niebezpieczeństwie, o tej Melenei! Co się z nią stało? Czy ty... - Zaprosiłem ją do nowej gry. Będzie nią zaprzątnięta przez całkiem długi czas. - Oderwał spojrzenie od zaciekawionej twarzy Xiri i skierował je na Sirvaka, który spojrzał na niego ze zrozumieniem nieosiągalnym dla nikogo innego, nawet dla Xiri i Sharissy. - Paaanie - wyskrzeczał famulus. - Paaani jest niedaleko. Pan Gerrod jest z nią. „»Pan« Gerrod?” Niski, długi grzmot wstrząsnął murami perłowej budowli. - Burza wreszcie się rozpętała. To oznaczało początek końca rasy Vraadow. Będą musieli narazić się na skutki żywiołu, jeśli chcieli stąd odejść. Obejmując Xiri, Dru otworzył rękę i przyjrzał się kryształom, które podniósł z podłogi. Wiedział, że są bezużyteczne. Melenea wydobyła z nich ich zawartość. Nie mógł jej wypytać; posiadane przez nią informacje znalazły się poza jego zasięgiem. Rendel mógłby im pomóc, gdyż posiadał rozległą wiedzę na temat dwóch światów, ale padł ofiarą pośpiechu. Chyba że... 283 Odsunął się od Xiii. - Sirvak! Pokaż mi, gdzie są Sharissa i Gerrod. Przed jego oczami rozbłysnął obraz, który ukazywał Sharissę i Gerroda na granicach włości. Sprowadzenie ich byłoby drobnostką, zważywszy, że jeszcze wrzały w nim resztki wcześniejszego gniewu. Wiedział jednak, że czary rzucane w czasie walki z Meleneą znacznie pogorszyły sytuację, dlatego zwrócił się do Xiii. - Pokieruj mną. - Kusiło go, żeby mimo wszystko sięgnąć do mocy Nimth, ale pohamował się. - Chcę ich tu sprowadzić. Jego gniewne emocje w połączeniu z jej przejęciem przyniosły szybkie rezultaty. Gerrod z otwartymi ustami patrzył na czarnoksiężnika i jego towarzyszkę. Skraj kaptura przysłaniał mu oczy, ale nie ulegało wątpliwości, że są równie szeroko otwarte jak usta. Sharissa błyskawiczne zorientowała się w sytuacji, zatrzymała wzrok na ojcu i podbiegła do niego, by zamknąć go w ramionach. - Ojcze! Myślałam, że nie żyjesz! Melenea! Wiesz, że ona... Zakrył ręką jej usta. - Cicho, Sharisso. Porozmawiamy później. Wybacz, muszę zamienić parę słów z twoim przyjacielem. - Ze mną? - Usta Gerroda wykrzywiły się w przepraszającym grymasie, choć nie został o nic oskarżony. Dru zakonotował sobie w pamięci, by po uporaniu się z obecnym problemem zapytać Tezerenee, skąd się wzięło jego poczucie winy. - Z tobą, Gerrodzie. - Podszedł do nieruchomego Vraada i przyjaźnie złapał go za ramiona. - Musimy pogadać o różnych rzeczach... na przykład o twoim bracie, o ukrytym świecie, i dlaczego nadal tu jesteś. A przede wszystkim o tym, jak się stąd wynieść. - Stąd? Chcesz powiedzieć... - Tak, i myślę, że masz informacje, których potrzebuję... których wszyscy potrzebujemy, albo przynajmniej wiesz, gdzie je zdobyć. - Dru umilkł i odwrócił się do pozostałych. - Sharisso, Xiri, wybaczcie mi ten brak delikatności. Myślę, że potraficie to zrozumieć. Zajmijcie się sobą, porozmawiajcie. Chciałbym, żebyście się jak najlepiej poznały. 284 Kobiety spojrzały na siebie z nieukrywaną ciekawością. - Sirvak! - Panie? - Twoje rany. Czy są... - Ja się nim zajmę, Dru - zgłosiła się Xiii. Popatrzyła na Sharissę. - Z twoją pomocą, jeśli nie masz nic przeciwko. - Oczywiście. Dru z zadowoleniem pokiwał głową. Xiii już nawiązywała przyjacielskie stosunki z jego córką. - Dobrze. Kiedy wydobrzejesz, Sirvaku, zrób coś dla mnie. - Wyjął coś z ukrytej kieszonki. - Masz! Famulus przysiadł na zadnich łapach i przedmą złapał przedmiot. Popatrzył na maleńką figurkę. - Co to jest? - Sharissa pochyliła się bliżej. I skrzywiła się z odrazy. - Podobny do Cabala! Jak dwie krople wody! Xiii też przyjrzała się figurce i podniosła wzrok na Dru. Czarnoksiężnik domyślił się, że elfka dostrzegła dużo więcej nad powierzchowne szczegóły. - Istne dzieło sztuki. Wygląda niemal jak żywy. - Część moich szachów. Pionek, którego brakowało. Niech Sirvak dołączy go do reszty. Zamierzam zabrać je z sobą. - Przecież nie grasz w szachy! - zawołała Sharissa. - Wiążą się z nimi wspomnienia, które chcę zachować - oświadczył, już odwracając się do Gerroda. - Chodź, Tezerenee. Musimy porozmawiać o twoim bracie. Sharissa i elfka patrzyły za oddalającym się Dru, więc nie zauważyły wyrazu zadowolenia malującego się na zwierzęcym obliczu Sirvaka. Famulus rzucił figurkę na szachownicę i patrzył, jak podskakuje, a w końcu zastyga w bezruchu wśród innych. XXI Słońce wzeszło nad Smoczym Królestwem wielmożnego Barakasa. Patriarcha patrzył na płonącą tarczę z gorzką nienawiścią. Klan został zdziesiątkowany. Połowa ludzi zginęła lub umierała, jedna trzecia pozostałych odniosła rany. W nocy, choć po niebie płynęły dwa księżyce, władca Tezerenee nie potrafił ocenić ogromu strat. „Taktyka Tezerenee...” - myślał, gdy promienie słońca zalśniły na pancerzach poległych. Znali taktykę Tezerenee. To mógł być tylko Rendel. Wśród tych, których brakowało, jedynie on byłby chętny do podzielenia się swoją wiedzą z wrogiem. Gerrod, oczywiście, został w Nimth; on zresztą nie mógłby być źródłem informacji. Ephraim i jego grupa, sprawcy klęski przeprawy, też mogli ponosić winę, ale ta zdrada zbyt mocno pachniała Rendelem. Poza tym Barakas wykreślił ich z listy podejrzanych, ponieważ ze słów Gerroda wynikało, że Ephraim popadł w obłęd. Patriarcha nie wątpił, że ten świat skosztował krwi Tezerenee na długo przed ich starciem ze skrzydlatymi. W ten sposób wśród żywych podejrzanych zostawał tylko Rendel, ale Barakas obiecał sobie, że syn długo nie pożyje, jeśli tylko wpadnie mu w ręce. Egzekucja będzie powolna i głęboko przemyślana. - Ojcze! - Lochivan, nadal w bojowym stroju (choć ptaki zakończyły bitwę o wschodzie słońca), ukląkł u stóp patriarchy. - Ilu, Lochivanie? - Czterdziestu dwóch. Jeszcze trzech jest jedną nogą w grobie. „Nie tak źle, jak się wydawało” - pomyślał Barakas z krzywym uśmiechem. Zostało ich ponad sześćdziesięciu. Niewielu jak na armię zdobywców, zwłaszcza że nie mógł wysłać w pole wszystkich tych, którzy byli sprawni. Ale musi wystarczyć. Przeżyli noc śmierci i powitali dzień ze świadomością, że mimo przewagi liczebnej ptaki poniosły ciężkie straty. Zginęło ich dwa razy więcej niż Tezerenee. Szkoda, że Vraadowie byli tacy nieliczni. Nie mieli szans w przypadku wojny na wyczerpanie. „Gdyby tylko zadziałała nasza magia...” - pomyślał. Skrzydlaci bez przeszkód używali swoich talizmanów, głównie dlatego, że klanowi smoka brakowało odpowiedniej przeciwmagii. Dopiero uciekając się do najsilniejszych emocji, Tezerenee zyskiwali pewność, że ich czary zadziałają tak, jak powinny. Ostatnia noc nie odbiegała od normy. Ten świat pozwalał działać czarom z Nimth, ale wymagało to znacznego wysiłku. „Przetrwaliśmy. Zwyciężymy”. Słowa te po raz pierwszy zabrzmiały pusto nawet dla głowy klanu. Czy przeżyją następny nocny atak? Jak dadzą sobie radę, jeśli ich dni i noce sprowadzą się do nieustannej walki o przetrwanie? Nie wątpił, że klan ma zaledwie jeden dzień na wypoczynek i dokonanie napraw. Gdyby był wodzem ludzi - ptaków, podzieliłby siły, tworząc dwie armie - jedną nocną i jedną dzienną. Nękałby wroga, żeby nie dać mu czasu na odzyskanie sił. Wycinał najsłabszych z szeregów, dopóki nie zostałby nikt do wybicia. Władca Tezerenee wiedział, że należy opuścić to miejsce i znaleźć bezpieczniejsze, gdzie mogliby odzyskać siły, ale nie było dokąd pójść. Ta ziemia należała do skrzydlatych, wyjąwszy niedobitki jakiejś innej cywilizacji potworów. Elfy przeżyły, bo szanowały ludzi - ptaków i nie sprawiały kłopotów. Barakas bez zbytniego wysiłku potrafił sobie wyobrazić, jak klan oddaje hołd rządzącym tu straszydłom. Wiedział, że do tego dążą skrzydlaci. Nie mogli dopuścić do umocnienia się rasy Vraadow w tym świecie, bo to oznaczałoby kres ich panowania. Oto więc jaki będzie koniec rasy Vraadow, skonkludował, patrząc w kierunku gór, gdzie wycofał się nieprzyjaciel. „Ale jeszcze damy się we znaki tym pierzastym odmieńcom. Długo popamiętają smoczy sztandar. Będę nawiedzał ich przyszłe pokolenia jak koszmar”. Ta myśl sprawiła mu ponurą satysfakcję, jak gdyby teraz śmierć jego ludzi nabrała sensu. Mimo wszystko nie przestawał myśleć, że gdyby tylko ich czary były pewniejsze albo gdyby byli bardziej liczni... Zamknął oczy, gdy coś musnęło jego zmysły. Drobna, ale wyraźna fala, jakieś zakłócenia w naturze Smoczego Królestwa, 287 jak gdyby ten świat przestał być spójną całością. Znajome uczucie, a może bardziej posmak, którym rozkoszował się przez krótką chwilę. Poznał, że to Nimth jest źródłem zaburzenia. - Lochivan. - Jego syn, nadal na klęczkach, podniósł się na dźwięk swego imienia. Wprawdzie Barakas mianował Reegana swoim następcą, ale poważne zadania z reguły poruczał Lochivanowi. - Lochivan, wyczułeś coś na wschodzie? Coś z Nimth? - Ojcze, odczułem czyjąś obecność i być może pochodzi ona z Nimth, lecz nie mógłbym przysiąc. - Dobrze powiedziane. Możesz to sprawdzić? - Myślę, że tak. Co to jest, ojcze? Barakas pogładził brodę. Patrzył z zadumą na rzeczy istniejące tylko w jego umyśle. - Z Nimth może nadejść nasze wybawienie albo nasza śmierć. Lochivan wspomniał tych wszystkich, których zostawili w umierającym świecie, i powstrzymał się od komentarza. - Dowiedz się, o co chodzi, ale bądź ostrożny. Być może zagrożenie ze strony skrzydlatych spadnie na drugi plan. Idź już! Po odejściu syna władca Tezerenee zachichotał pod nosem. Czyż nie byłaby to ironia losu, gdyby sprawdziły się jego przypuszczenia? Możliwe, że przez przypadek osiągnął to, o czym zawsze marzył: zjednoczył rasę Vraadow, tworząc jedną siłę zmierzającą do jednego celu. - Jaka szkoda - mruknął. Nimth szalało z wściekłości, grzmotami i błyskawicami dając wyraz niezadowoleniu. Grunt drżał nieustannie, zmieniało się ukształtowanie terenu. Nad ziemią zbierała się dziwna mgła, która nie wróżyła nic dobrego. Paru żądnych przygód czarnoksiężników poszło ją zbadać, bo w tym czasie wśród Vraadow przeważała jeszcze wiara w nieśmiertelność. Wiara, jak wszystko inne w Nimth, legła w gruzach, gdy stało się jasne, że zwiadowcy już nie powrócą. Tysiące ludzi znalazły pewną ochronę w siedzibie Dru, ale wszędzie dokoła szalała burza, rozprzestrzeniając swoją zatrutą magię. Zamek już nie słuchał rozkazów. Pewna czarodziejka zginęła, 288 zmiażdżona między dwiema ścianami, które zamknęły się z zaskakującą prędkością. Po tym wypadku nikt inny nie pokusił się o próbę stworzenia prywatnej komnaty. Wbrew swoim upodobaniom Vraadowie zostali skazani na towarzystwo innych. Tylko razem czuli się bezpiecznie, gdy czekali na swoją kolej, by przejść do nowej ojczyzny. Ze szczytu najwyższej wieży pan zamku patrzył na kolejne etapy przeprawy. Towarzyszył mu mężczyzna otulony szczelnie fałdami obszernego płaszcza. Tuż za granicą włości Zeree zaczynał się ukryty świat. Jego pojawienie się było nie lada niespodzianką dla obu obserwatorów. Ich wyliczenia mówiły, że przejście znów się otworzy, i rzeczywiście tak się stało. Nie przewidzieli jednak, że rozdarcie będzie dwa razy większe od perłowego zamku. Dru zastanawiał się, czy to założyciele przyłożyli do tego ręki. - Smocza krew! - zaklął zakapturzony Gerrod,. patrząc, jak niknie ostatnia grupa. - Zapiera dech w piersiach! Dru przyznał mu rację. Raz widział przeprawę do widmowej krainy, ale poniekąd od środka, jako że sam w niej uczestniczył. Oglądanie zmian od zewnątrz sprawiło, że dopiero teraz w pełni zrozumiał przerażenie Sharissy. Grupa Vraadow zaczęła przeprawę od wjazdu na widmową łąkę, tak jak on zrobił to niedawno. Jeźdźcy poruszali się wśród fantomów innego świata. Żywe ciała stapiały się z przejrzystą nierzeczywistością. Taki był początek. Im dalej jechali, tym mniej wyraźna stawała się różnica między nimi a otoczeniem. W połowie drogi do lasu sylwetki jeźdźców zaczęły się rozmywać, jakby obserwatorów zawodził wzrok. Efekt jednakże nie był winą oczu - po prostu tych, na których patrzyli, po trosze ubywało. Nim pokonali połowę pozostałej odległości, zniszczony krajobraz Nimth prześwitywał przez ich sylwetki jak przez las i łąkę. Kiedy jeźdźcy dotarli do lasu, byli już częściowo w drugim świecie. - Przeszli - powiedział Gerrod. Mówił to za każdym razem, gdy znikała kolejna grupa. Zapewne bał się, że coś uniemożliwi przeprawę, zanim przyjdzie jego kolej na opuszczenie Nimth. Dru 289 był zaskoczony jego wiedzą o ukrytym świecie i o kontaktach z Nimth, nie wspominając o siłach siejących spustoszenie w ojczyźnie Vraadow. Zakapturzony Tezerenee nie tylko przejrzał większą cześć notatek brata, ale w czasie długiej podróży do zamku omówił z Sharissą jego dokonania. Uzupełniwszy zdobytą wiedzę wnioskami z własnych badań, dorównywał mu teraz pod niejednym względem. Tezerenee nadal traktował z lękliwą rezerwą byłego sojusznika swego ojca. Wyznał mu przyczynę swoich obaw i wyjaśnił, dlaczego Sharissą nie odebrała jego wezwania. Dru zapewnił, że nie żywi urazy, ale Gerrod nadal nie wykluczał możliwości, że Zeree zwróci się przeciwko niemu. Opowiedział mu, jak razem z Sharissą wędrowali do jego zamku. Licząc się z ryzykiem utraty kontroli nad czarami, do czego doszło w posiadłości Melenei, postanowili używać ich jak najrzadziej. Wyjątkiem było zdobywanie pożywienia. Oboje pieszo pokonali większą część drogi, ograniczając teleportację i latanie do terenów najbardziej stabilnych. Wyczerpani długą wędrówką, wreszcie przystanęli na odpoczynek. Sharissą była w gorszym stanie, bo do tej pory żyła niemalże pod kloszem. Gerrod pozwolił jej spać, a sam czuwał. W tym czasie Dru wysłał wezwanie do Vraadow, mówiąc im o Rendelu. - Wystraszyłem się, mistrzu Zeree - przyznał młody Tezerenee, kryjąc twarz w głębi kaptura. - Wprawdzie pomogłem twojej córce, ale jestem Vraadem. Czy uznałbyś moje wytłumaczenie za wystarczający powód, by darować mi życie, gdybyś, podobnie jak cała reszta, polował na dzieci smoczego władcy? W końcu Gerrod doszedł do wniosku, że musi stawić czoło Dru, choćby dlatego, że tylko on mógł znać drogę ucieczki z Nimth. Samotnie nie zdołałby odtworzyć metody, jaką posłużyli się Tezerenee. Zresztą nie był pewien, czy chciałby to zrobić. Myśl o połączeniu umysłów Vraadow z ciałami smoczego pochodzenia zawsze budziła w nim niechęć, jakby w efekcie powstały jakieś potworne hybrydy. - Ilu już przeszło? - zapytał Gerrod, przerywając rozmyślania wysokiemu Vraadowi. - Ilu jeszcze zostało? 290 - Jedna trzecia jest już po drugiej stronie, może trochę więcej. Vraadowie przeprawiali się w stuosobowych grupach, co było niezamierzonym, choć symbolicznym nawiązaniem do migracji założycieli. Zabierali z sobą tyle dobytku, ile mogły udźwignąć ich zwierzęta, i wchodzili w region pograniczny w chwili, gdy poprzednia grupa znikała w lesie. W ten sposób udało się zapobiec zamieszaniu i wybuchowi paniki wśród tych, którzy czekali na swoją kolej. - Dobrze, że jesteśmy nieliczni. Gdyby było nas więcej niż parę tysięcy, nigdy nie udałoby się zorganizować przeprawy - dodał Dru. - Czy tam będzie tak samo? - Wątpię. Gerrodowi zależało na bardziej obszernej odpowiedzi, ale Dru zamilkł. Było zbyt wiele znaków zapytania. - Co się stało z Meleneą? Dru starał się o tym zapomnieć, ale młodszy Vraad nie dawał mu spokoju. Już trzeci raz zapytał o czarodziejkę. Zapewne nie mógł pogodzić się z myślą, że już jej nie ma. Dru potrafił to zrozumieć; czasami czuł się tak, jakby nadal na niego patrzyła. - Boisz się, że możesz do niej dołączyć? Jego towarzysz przełknął ślinę. Dru zażartował, ale Gerrod nadal był niespokojny o swój los. - Nie, nie! - zapewnił szybko. - Tylko... tylko... - Spojrzał na Dru, który bez powodzenia próbował znaleźć pod kapturem jego oczy. - Nie opuszcza mnie wrażenie, że zostawiła dla nas jakąś ostatnią niespodziankę. Taką jak to, co zabiło Rendela. Gerrod nie przejął się zbytnio śmiercią brata. Dru nie był tym zdziwiony. Zaniepokoiło go, że Tezerenee też ma złe przeczucia. Czy rzeczywiście czarodziejka zemści się na nich na długo po tym, jak wymierzył jej sprawiedliwość? Jakiś ruch na dole przyciągnął uwagę obserwatorów. Zbliżał się jeździec - wracał z drugiego świata i pędził do zamku tak, jakby wróg deptał mu po piętach. - Tiel Bokalee - powiedział Gerrod. - Jest jednym z nowych psów Silestiego. - Sijesti dał do zrozumienia, że nie będzie się zniżać do poziomu młodego Tezerenee. Z najwyższą niechęcią przyznał, że Rendel nie ma nic wspólnego z klanem smoka i że został zdradzony przez patriarchę jak cała reszta Vraadow, i na tym poprzestał. Przybysz, który nie wyróżniał się niczym szczególnym wśród urodziwych Vraadow, zsiadał z konia, gdy Dru i Gerrod zeszli na dziedziniec. Ręka mu zadygotała, jakby coś go uderzyło. Było to wynikiem ostatniego z pomniejszych ataków burzy; wszystkim zebranym na dziedzińcu w różnym stopniu dokuczał ból, który przychodził i odchodził bez ostrzeżenia. Dru rozejrzał się i doszedł do wniosku, że może jednak ten atak wcale nie zaliczał się do pomniejszych. Jakiś Vraad zapadł w śpiączkę, a palący ból w głowie zniszczył mu mózg. Nikt nie rokował jego powrotu do zdrowia, ale Dru mimo to zamierzał go zabrać. - Dru Zeree. - Tiel Bokalee przywitał go ukłonem. Gerroda zaszczycił jedynie szybkim spojrzeniem, nic więcej. - Mamy gościa. Kogoś ze smoczego klanu. Gerrod odwrócił się, choć gdyby tego nie zrobił, i tak nikt nie mógłby odczytać jego emocji. Dru przed udzieleniem odpowiedzi zastanowił się nad możliwościami. Osądził, że nie pora wszczynać wojnę z Tezerenee. - Co na to Silesti? - Silestu uparł się, że decyzja należy do ciebie. Zgodzi się na wszystko, co postanowisz. - Było widać, że Bokalee jest innego zdania. - To znaczy, że musisz przejść. - Gerrodowi zadrżał głos. - To moi przeklęci krewni. Pójdę z tobą i sprawdzę, czy niczego nie knują. Młody Tezerenee nie podał prawdziwego powodu. Podobnie jak wcześniej Rendelowi, nie podobała mu się myśl o rozdzieleniu z jedyną osobą, która chroniła go przed żądnym zemsty tłumem. Dla każdego innego Vraada jeden Tezerenee nie różnił się od drugiego. - A kto dopilnuje przeprawy? 292 - Sharissa może to zrobić. Pomoże jej famulus i ta... ta twoja elfla znajoma. - Gerrod wskazał następna grupę Vraadow, która już ruszyła w stronę lasu. - Wszystko pójdzie sprawnie, bo wreszcie zrozumieli, na czym polega współpraca. Twoja córka nie będzie miała dużo do pracy. Najsroższe uderzenie burzy jeszcze przed nami - dodał, drżąc z ostrego, nagłego bólu. - Całe szczęście. Powinniśmy zdążyć, zanim dotrze do twoich ziem. Lepiej, żeby nikogo już tu nie było, gdy rozpęta się na dobre. Dni zapiekły ręce. - Zatem załatwmy to jak najszybciej. Daj mi chwilę na skontaktowanie się z córką. - Przyprowadzę wierzchowce. Dru z roztargnieniem pokiwał głową, już szukając umysłem Sharissy. - Sharissa? - Ojcze? - Musimy z Gerrodem przejść na drugą stronę. Przybył jakiś Tezerenee. Chcę, żebyś pod moją nieobecność miała oko na wszystko. Xiri i Sirvak ci pomogą, jestem pewien. Opadł ją strach, to było oczywiste, ale trzymała go w ryzach. - Rozumiem. Nie wydarzy się nic okropnego? - Nie sądzę, by Tezerenee rwali sią do bitwy. Skoro wysłali emisariusza, to znaczy, że chcą paktować. Barakas nie kwapiłby się do rozmowy, gdyby miał miażdżącą przewagę. - W takim razie życzę powodzenia. - Powiadom Xiri i Sirvaka. Uważaj na burzę. To, czego teraz doświadczamy, to zaledwie preludium. Najgorsze jeszcze przed nami. Gdyby zanosiło się na to, że burza rozszaleje się nad okolicą, zanim wszyscy przejdą... - Umilkł na czas jednego oddechu, zastanawiając się, co zrobi Sharissa zdana wyłącznie na siebie. Nawet on miałby kłopoty z podjęciem decyzji. Wreszcie dokończył zdanie: - Wypraw ich jak najszybciej, ale nie wszystkich jednocześnie. Pośpiech zebrałby więcej ofiar niż burza. - Przecież zdążysz wrócić, prawda? - Powinienem. 293 Zerwał kontakt, mając nadzieję, że jego emocje nie wywarły na nią wpływu. W obliczu coraz gwałtowniejszej burzy, pozbawiony jakiegokolwiek wsparcia ze strony opiekunów, stopniowo tracił pewność siebie. Spodziewał się, że nawiążą z nim kontakt. Czyżby zwlekali umyślnie, pragnąc przekonać się, czy Vraadom wystarczy rozsądku na samodzielne wypełnienie zadania? Poczynania opiekunów i ich enigmatycznych panów miały tak mało sensu... - Stój, przeklęty! Rumak Tiela Bokalee, karę zwierzę, które budową i temperamentem przypomniało Dru Czarnego Konia - czy mieszkaniec Pustki znajdzie kiedyś drogę powrotu? - stanęło dęba i uderzyło w ziemię kopytami. Tiel klął, ponieważ chcąc nad nim zapanować, zamiast czarów musiał używać siły. Każde dodatkowe stosowanie magii mogło zwiększyć potęgę coraz częstszych ataków burzy, a tego nikt sobie nie życzył. Coś małego przemknęło pod nogami Dru. Czarnoksiężnik chciał się temu przyjrzeć, ale ból przeszył mu kolana. Niemal upadł na bruk dziedzińca. Myśli o szczurach albo magicznych stworkach natychmiast spadły na drugie miejsce. Liczyło się tylko przetrwanie bólu. Na szczęście atak okazał się miłosiernie krótki i nie spowodował przykrych następstw, pomijając strach przed upadkiem i potłuczeniem. Gerrod, który właśnie wrócił z parą wierzchowców, puścił wodze i podbiegł do Dru. - Nic ci nie jest? Co się stało? Usłyszałem rżenie konia... - Spłoszył się. Coś małego, pewnie pomiot burzy, jak mój ból. - Dru wspomniał chaos w zamku Melenei i uświadomił sobie, że jest znacznie mniej czasu, niż wyliczył. - Dajmy temu spokój. Ruszajmy. Z Bokalee na czele opuścili zamek i niedługo później weszli na cieniste widmowe ziemie. „Nie będę się bać” - powtarzał sobie Dru przez całą drogę. Nie mógł zapomnieć pierwszego mimowolnego przejścia i chaosu, który później nastąpił. Nie miał pojęcia, czy rozdarcie będzie otwarte w nieskończoność. Opiekun powiedział mu, że przejście między 294 światami powstało z woli umysłu ziemi, zbiorowej jaźni dawnych członków rasy założycieli, ale ani razu nie wspomniał, że nadal nad nim panują. Jeden nawet przyznał, że w ogóle nie rozumieją beztwarzych wcieleń swoich panów. Dru nie wykluczał możliwości, że gdyby starożytnych naszła ochota poddać swoich potencjalnych następców dalszym próbom, mogliby w dowolnej chwili zapieczętować Nimth. W ten sposób mogliby sprawdzić, czy Vraadowie są dość inteligentni, by znaleźć inne wyjście. Nie opuszczało go niemiłe podejrzenie, że założyciele nie tak znów bardzo różnią się od jego rasy. Nagle rozbłysło słońce, niemal go oślepiając. Dru zamrugał i rozejrzał się. Już byli po drugiej stronie. Osaczony przez strach, nawet nie zauważył samego przejścia.”Nie ma czego żałować” - osądził. Wszędzie byli Vraadowie, to pierwsze rzuciło mu się w oczy. Mężczyźni i kobiety stali, siedzieli lub spacerowali po lesie i łące. Jedyną ich cechą wspólną było niedowierzanie - jakby nie mogli uwierzyć, że niebo jest błękitne, a wiatr nie ryczy, tylko delikatnie szemrze w koronach drzew. Nikt nie pomyślał o zbudowaniu wielkiej fortecy - chyba że już próbowali i doznali porażki - i wydawało się, że nikt się nie wyłamał i nie odszedł na spotkanie własnego losu. Przeciwnie, jeszcze bardziej niż w siedzibie Dru Vraadowie zainteresowani byli towarzystwem. Tam trzymali się razem z braku innego wyboru; tutaj wiązało ich narastające poczucie braku bezpieczeństwa. Przyzwyczajeni do rządzenia wszystkim, co im podlegało, mieli kłopoty z zaakceptowaniem tego nowego i bardzo opornego świata. Z dala od wszystkich stał samotny, wyraźnie zdenerwowany Tezerenee. Hełm przysłaniał jego twarz, ale Gerrod poznał go, bo podniósł rękę i zawołał: - Lochivan! - Gerrod? - Opancerzony mężczyzna odprężył się nieco, pewnie myśląc, że skoro obcy tolerują jego krewniaka, to jemu też nic nie grozi. Silesti przechadzał się nieopodal, dość blisko, by Tezerenee wiedział, że jest tutaj z jego powodu, i dość daleko, by smoczy wojownik dobrze się zastanowił przed porwaniem się na próbę ataku. Posępny Vraad przywitał Dru i umilkł, jakby dając do zrozumienia, że wysłucha rozmowy, ale nie będzie w niej uczestniczyć. Wszystko spoczywało w rękach Dru. Mistrz magii i Gerrod zsiedli z koni. Podeszli do Lochivana. - Jakże się miewa nasz ukochany ojciec? - zapytał młody Tezerenee z głębokim, kąśliwym sarkazmem. Oczy Lochivana, widoczne w wąskich szczelinach hełmu, zamknęły się ze zmęczeniem. - Oszalał z gniewu, a może po prostu odjęło mu rozum bez powodu. Zostaliśmy zdradzeni, Gerrodzie, zdradzeni przez Rendela. Rzucił nas na pastwę ptasim stworzeniom! - Jakże stosownie! Wszak zdrady rodzinne w klanie smoka występują na porządku dziennym! Dru uciszył towarzysza krótkim ruchem dłoni. - Powiedziałeś „ptasim stworzeniom”? Są podobne do ludzi? - Bardzo. Posłużyli się taktyką Tezerenee i ojciec jest przekonany, że to Rendel... - Ha, nie musisz wymyślać mu kary za tę zbrodnię - wtrącił Gerrod. - Rendel jest bardzo, ale to bardzo martwy. - Nie ma na to czasu! Po co przysłał cię Barakas? Drugi Tezerenee znów się stropił, teraz jednak z innego powodu. - Właściwie... Właściwie to nie on. Wysłał mnie, żebym się dowiedział, co się stało i czy nie czeka nas śmierć z rąk naszych współplemieńców. Kiedy... Kiedy zobaczyłem, co się dzieje, wyszedłem z kryjówki. - Tu zerknął ukradkiem na Silestiego. - On spotkał się ze mną i powiedział, że wyśle wieści do prawdziwego dobroczyńcy, który zadecyduje o moim losie. Z pewnością miał na myśli ciebie. Dru odwrócił się i napotkał spojrzenie Silestiego. Ponury Vraad skrzywił się, jakby już odgadł jego decyzję. Dru przyjrzał się uważnie Iuxhivanowi, próbując zobaczyć w nim człowieka, nie Tezerenee. - Po co tu przyszedłeś? Ixjchivan pozwolił sobie na lekki uśmiech. Choć nadal nękały 296 go wątpliwości, wiedział, że ten obcy go wysłucha. Klan jeszcze nie stracił szansy na przetrwanie. - Pomóż nam. Pomóż nam odeprzeć ptaki i zająć ich ziemie. Musisz to zrobić. To także twój dom. Potrzebujesz naszych umiejętności, a my potrzebujemy waszej siły. - To propozycja twoja czy twojego ojca? - Moja, ma się rozumieć. Gerrod parsknął, ale nie powiedział słowa. - Twoja propozycja... - mruknął Dru, trochę zaskoczony. - Twoja propozycja i każda, którą mógł wysunąć twój ojciec, zostanie odrzucona. Nie będziemy dla was zdobywać tego świata. Silesti uśmiechnął się. Obaj Tezerenee byli zbici z tropu. Dru wskazał zebrane wokół tłumy. - Myślisz, że mógłbym kazać im walczyć dla Tezerenee? Myślisz, że oni chcą walczyć? Czy tak to wygląda? - Wszyscy zginiemy, jeśli się nie zjednoczymy! - To nowy... nie, to jest prawdziwy świat. Rządzi się własnymi prawami. Rzucaliście czary? Czy uzyskaliście pożądane rezultaty? Widzę po twoich oczach, że nie. - Łącząc siły... - To nic nie da. Większa część tego kontynentu jest opanowana przez Poszukiwaczy. - Słysząc z ust Dru nieznaną im nazwę, Tezerenee unieśli brwi, ale żaden mu nie przerwał. - Starliście się tylko z jedną grupą. Nawet razem jesteśmy zbyt nieliczni, by ich pokonać. Ale nasz dzień nadejdzie, jeśłi dobrze zrozumiałem. - Musimy przeżyć do tego dnia! - zaprotestował Lochivan, wzrokiem szukając wsparcia u brata. Gerrod wzruszył ramionami, ale spróbował: - Myślę, mistrzu Zeree, że powinniśmy być otwarci na propozycje. Zgodzić się na wszystko, by uratować klan. - Gdybym wiedział, co zrobić, sam bym coś zaproponował. Nadal zależy mi na losie tych, którym pomogłem przejść. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby wraz z nami przetrwali również Tezerenee. „Za dużo tego gdybania - pomyślał Dru. - Ale gdyby opiekunowie pomogli nam ten jeden raz, o więcej nie mógłbym prosić”. 297 - Przychylimy się do twojej prośby - odparł nagle znajomy głos w jego głowie. - W uznaniu dla twoich zasług, nie dla takich jak oni. Dru rozejrzał się. Vraadowie stali bez ruchu, wszyscy patrzyli na niego. Również usłyszeli głos i wiedzieli, do kogo przemawia. - Dlaczego teraz? Dlaczego wróciliście po wszystkim, co już zdążyłem zrobić? Odczuł zmartwienie i dezorientację. Ten opiekun już nie był pewien swego miejsca w świecie. - Ci, którzy wrócili, coraz rzadziej z nami rozmawiają. Nadal przyświeca im cel, dla którego zostaliśmy stworzeni i któremu służyliśmy, ale już nie rozumiemy ich i przestajemy się nimi przejmować. Są naszymi panami i zarazem czymś innym. Nie wiemy, czy mamy być im posłuszni. Przynajmniej jeden spośród nas już się wyłamał, a inni proponują wycofanie się z tej płaszczyzny i czekanie na posunięcie beztwarzych. - Czy przysłali cię twoi... czy przysłali cię beztwarzy? - Sam powziąłem decyzję - Złamałem stare prawa, jakim podlegaliśmy, i kiedy tylko udzielę ci pomocy, odejdę wraz z resztą. Uważam, że zasługujesz na pewne względy. Twoje przymioty zwróciły uwagę założycieli na całą rasę. Tyle się nie zmieniło od tych pierwszych dni, kiedy starali się wychować swoich następców. Dlatego w końcu spełnię swój obowiązek. - Co zrobisz? - Dru nie przypuszczał, by cokolwiek mogło odwieść patriarchę od marzeń o podboju. - Widziałem w twoich myślach tego Barakasa, władcę Tezerenee. Może sprzeciwiać się twojej decyzji, ale nie sprzeciwi się woli swojego boga. - Teraz jesteś bogiem? - zapytał drugi głos znikąd. - Czy tak wypełniasz swoje obowiązki? Wydaje się, że boskość już nie jest naszą mocną stroną. Vraadowie otaczający Dru skamienieli, słuchając sprzeczki potężnych istot, których nie widzieli ani nie wyczuwali, tylko słyszeli w swoich głowach. Mistrz magii bez trudu przypisał głosom odpowiednie wizerunki. Oczami wyobraźni ujrzał smoka stojącego 298 naprzeciwko wilka, który dziwnym trafem mocno przypominał Cabała. - To moja sprawa - powiadomił wilka fałszywy smok. - Jestem tu, by cię wspierać - odparł skromnie wilk. - Pragnę tego samego, co ty... być panem, nie sługą. - Ja nadal służę, na swój sposób! Robię to wszystko w celu ukończenia pierwotnego zadania nałożonego na nas wtedy, gdy jeszcze mieliśmy panów takich, jakich dobrze znaliśmy! - To również moje pragnienie. I ich, jeśli wolno mi dodać. Choć Dru nie wyczuwał obecności opiekunów, wiedział, że do dwóch pierwszych dołączył trzeci. - Zatem wszyscy jesteście zgodni? - zapytał smok z wahaniem. - Co będzie, gdy już się dokona? Macie jakieś propozycje? - Dru, co się dzieje? - zawołał Silesti. Inni Vraadowie stali i patrzyli w niebo, jak gdyby tam mogli zobaczyć istoty decydujące o ich losie. Jeszcze niedawno myśleli, że przybyli do nowej ojczyzny, a teraz zastanawiali się, czy tylko nie odroczyli godziny zagłady. - Cicho, głupcze! - warknął Gerrod, ale i on spojrzał na wysokiego czarnoksiężnika, czekając na odpowiedź. W tym czasie opiekunowie przystali na zaproponowany plan. Dru niewiele rozumiał; wiedział tylko, że zbuntowali się przeciwko istotom, które niegdyś były ich niekwestionowanymi panami. - To nie bunt, mały człowieku, choć niektórzy mogą tak uważać - powiedział ten, który go faworyzował. Ciemniejszy poruszył się, ale nie odpowiedział. Fałszywy smok mówił dalej: - Twój lud musi odbyć ostatnią podróż do miejsca, w którym urośnie w siłę i rozum. Tam zostawimy was samych. Nie powinniśmy się wtrącać, to niewłaściwe. - Możemy ingerować tylko wtedy, gdy jest to nieuniknione - szepnął wilk w głowie Dru. - Tylko w razie konieczności. Ogromnie przypominał Meleneę tonem głosu i charakterem. Dru zastanowił się, czy przypadkiem opiekun nie sięga do jego wspomnień, kształtując swoją osobowość. Potrafił wyobrazić sobie 299 tylko tych, którzy z nim rozmawiali. Reszta przypominała mrówki, odczuwające i reagujące identycznie mimo wcześniejszych twierdzeń o indywidualności. Opiekunowie powzięli decyzję. Będzie musiał natychmiast wrócić do Nimth i przekazać ją tym, którzy jeszcze tam przebywali, ale jeśli... - Oni wiedzą - wtrącił opiekun. - Wszyscy Vraadowie z wyjątkiem Tezerenee już wiedzą - Tak postanowiono. - Po co w takim razie jesteśmy warn potrzebni? - burknął Dru. Wbrew wysiłkom jego głos zdradzał bezradność i rozgoryczenie. Po co tak się starał? - Ponieważ gdyby nie ty, nie wtrącilibyśmy się, a wówczas rasa Vraadow zostałaby skazana na wymarcie, po raz drugi i ostatni ponosząc porażkę.. - Prawo założycieli - zachichotał wilk. - Będę wam potrzebny podczas rozmów z Tezerenee - oznajmił Dru na głos, żeby wszyscy słyszeli. - Barakas ufa mi bardziej niż komukolwiek innemu, nawet spośród swoich krewnych. Przekonam go, że Tezerenee mogą dołączyć do rasy Vraadow bez strachu przed odwetem. „Miejmy nadzieję” - dodał w myślach. Możliwe, że opiekunowie usłyszeli ten bezgłośny komentarz, bo ton fałszywego smoka stał się mniej poważny. - Nie można osiągnąć celu bez ciebie... i jego. Gerrod drgnął i twarz, ledwo widoczna pod kapturem, pobladła mu z przerażenia. - Mnie? - Ciebie - potwierdził smok. W tej chwili świat zamigotał. Dru, który na wpół się tego spodziewał, i Gerrod, który został zupełnie zaskoczony, znaleźli się na pobojowisku... przed zdumionym, ale równie groźnym wielmożnym Barakasem Tezerenee. XXII - Dru Zeree. Gerrod. Przez myśl mi nie przeszło, że was jeszcze zobaczę. - Tak, wielka szkoda, prawda, ojcze? - parsknął syn głowy rodu. - Lepiej nie odzywaj się do mnie w ten sposób. Dru zignorował tę wymianę zdań, patrząc na jeszcze nie uprzątnięte pobojowisko. Wokół leżały ciała Vraadow i Poszukiwaczy. Nie dziwiło go, że skrzydlaci ponieśli ciężkie straty, ale wiedział, że Tezerenee nie przeżyją drugiego poważnego ataku. Zostało ich bardzo niewielu. - Lochivan przyszedł do ciebie, prawda, Zeree? - zapytał władca Tezerenee. Oczy mu rozbłysły, gdy zobaczył, że Dru rachuje poległych Tezerenee. - Nerwy go zawiodły. - Odzyskał zdrowy rozsądek, ojcze zdobywco! - Gerrod, bądź cicho. - Dru zachodził w głowę, dlaczego opiekun przydzielił mu zakapturzonego Vraada. Sam nie dał znaku życia; wyczułby jego obecność. Dlaczego jeszcze nie objawił się Barakasowi? Młodszy Tezerenee uciszył się. Patriarcha patrzył na nich gniewnie, jakby zastanawiając się, po co tu przyszli. Dru na jakiś czas uśmierzył sprzeczkę, mógł więc mówić bez przeszkód. - Przeprawiliśmy się, Barakasie. - To widać. Parę zbrojnych Tezerenee przesuwało się w stronę rozmawiającej trójki. Niektórzy wskazywali na Gerroda. Dni zaczął rozumieć sens jego obecności. Gerrod był jednym z nich, ale został porzucony w Nimth. Teraz stał wśród nich, twarzą w twarz z ojcem. Pełnił rolę latarni sygnałowej, czegoś, co znali i rozpoznawali z daleka. - Inaczej niż wy - podjął Dru. - Znaleźliśmy prawdziwą ścieżkę, którą można przejść we własnym ciele. Nadchodzą inni. Niedługo cała rasa Vraadow znajdzie się po tej stronie. Twarz patriarchy była blada jak kość. - Zasłużyłeś na moje gratulacje, ale powoli tracę cierpliwość. Powiedz mi, po co naprawdę tu przyszedłeś? Omówić warunki kapitulacji? Tego chcesz? Myślisz, że powierzymy swoje życie w ręce tych, którzy z przyjemnością rozpięliby nas na kole i poddali najwymyślniejszym torturom? Wizja roztoczona przez głowę rodu była przerażająca, ale Dru nie mógł zaprzeczyć, że nie brakowało takich, którzy z radością wprowadziliby w czyn jego słowa. Wiedział też, że Vraadowie są zdolni do innych rzeczy. - Niech przeszłość zginie wraz z Nimth, Tezerenee! Nadszedł czas, by rasa Vraadow stała się jednym ludem, nie luźnym zbiorowiskiem zepsutych i okrutnych osobników. Smoczy wojownicy, mężczyźni i kobiety, kręgiem otoczyli rozmawiających. Barakas spiorunował ich wzrokiem, ale nie rozkazał wrócić do grzebania poległych. - Nam niczego nie potrzeba. Klan przeżyje! - Czy to nazywasz życiem? - zawołał ktoś wyzywająco. Głowy odwróciły się ku wielmożnej Alcii, która wystąpiła na środek kręgu. Nadal była wojowniczką, piękną i wytworną, ale jej twarz zdradzała zmęczenie. - Ile dzieci, które podobno kochasz, musi umrzeć? Anrek i Hyria nie żyją! - Jej chłodna fasada zaczęła kruszyć się na ich oczach. Dru nie mógł skojarzyć imion, podobnie zresztą jak sam patriarcha. Barakas machnął ręką i wrócił do losu, jaki rzekomo miał spotkać Tezerenee z rąk ich kuzynów. - Możemy przedłużyć sobie życie, wracając do kojca, z którego się wyrwaliśmy, obcy, ale co to będzie za życie, skoro możesz zaproponować nam tylko cierpienie? - Nie mogę ci obiecać, że twój klan zostanie przyjęty bez sprzeciwu. Jeśli to zrobię, nie będę miał pretensji, gdy odwrócisz się i odejdziesz. Ja zrobiłbym to samo. - Wszystko się zmieniło, ojcze - wtrącił Gerrod. - Ludzie w większości też, choć wątpię, czy potrafią zapomnieć o twojej zdradzie. - To robota Rendela! Gdybym mógł... - Barakas zamknął usta. Mina wielmożnej Alcii ostrzegła go, że ściągnie nieszczęście na własną głowę, jeśli nadal będzie pomstować na syna. Dru zerknął na Gerroda, który w odpowiedzi wzruszył ramionami. Twarz przysłonięta kapturem nie zdradzała emocji. Obaj uznali, że pora nie jest odpowiednia na mówienie o śmierci Rendela. - Cała ta rozmowa jest bez sensu! - Barakas wyprostował się na całą imponującą wysokość. Jego autorytet był nieledwie przytłaczający. Wszyscy cofnęli się lub wrośli w ziemię - z wyjątkiem Dru. On już raz stawił czoło wielkiemu niczym niedźwiedź Vraadowi i miał to powtórzyć. - Bez sensu! Wszyscy zginiemy, chyba że połączymy siły! Musimy ujarzmić ten świat, wydrzeć ziemię straszydłom, straszydłom, które się tu rozpleniły! Nie mamy dokąd pójść! Dru nagle usłyszał głos opiekuna, który zwracał się tylko do niego: - Jeszcze nie mów mu o mnie, jeszcze nie pora! Powiedz tylko, że jest inne miejsce i że możecie tam dotrzeć. Niech wysłucha wszystkiego przed... „Przed czym?” Gładząc palcami srebrne pasemko, które przydał sobie, jak mu się zdawało, z tysiąc lat temu, Dru rzekł do Barakasa: - Za morzami na wschodzie leży ląd. Możemy tam dotrzeć i zapewnić, że Poszukiwacze - skrzydlaci - nie będą nas niepokoić. Znajdziemy tam ziemię, która da się ujarzmić, i czas na odświeżenie sił. I na ponowną naukę naszych magicznych umiejętności. W tym świecie musimy podążyć ścieżkami innymi niż te, które obróciły Nimth w rozkładającą się skorupę. Tezerenee i garstka obcych, którzy przybyli wraz z nimi i przeżyli atak, obrzucali się pełnymi nadziei spojrzeniami i szeptem komentowali słowa Dru. Barakas zastanawiał się nad odpowiedzią. - Jego odpowiedź będzie taka sama - rzekł opiekun do Dru. - On podąża własną ścieżką i nie umie z niej zawrócić bez narażania na uszczerbek swojej dumy i autorytetu. - Ton opiekuna zdradzał zaskoczenie. - Woli, żeby wszyscy zginęli, tocząc do końca przegraną walką. Zbyt często widywałem takie postawy. Między innymi z tego powodu w ciągu eonów doszło do niezliczonych porażek. - Co możemy zrobić? - Zwlekać jeszcze przez jakiś czas. Barakas będzie miał powód, żeby przystać na twoje warunki. - Co to znaczy? - zapytał czarnoksiężnik. Odpowiedziała mu cisza. Przeniknął go chłód. Opiekun planował pokaz siły, coś więcej niż nagłe pojawienie się zjawy z gruzów. Choć taki widok powinien wystarczyć. Na nim zrobił wrażenie. Ale przypomniał sobie, że gdy tylko poznał, iż wilk nie zaatakuje, jego strach i zdumienie zmalało. Ten opiekun chciał dać Barakasowi lekcję, ale jaką? - Zdradziłeś się, Zeree - powiedział patriarcha z nową, nie wiadomo skąd wziętą siłą. Jego ludzie podupadli na duchu. Byli tak bardzo przyzwyczajeni do jego rządów, że nikt się nie odezwał, choć na szali ważyła się ich własna przyszłość, ich własne życie. - Vraadowie zawsze opierali swe życie na magii. Wszyscy Vraadowie z wyjątkiem Tezerenee! - Barakas triumfalnie powiódł wzrokiem po zebranych. - Nie potrafilibyście przeżyć nawet tam, gdzie nie zagrażałby wam wróg. Żaden z was nie wie, jak przetrwać bez pomocy czarów! Choroby, głód, wypadki, zła pogoda... Nie rozumiecie takich rzeczy! Jeśli ktoś kogoś potrzebuje, to wy nas! Potrzebujecie naszej wiedzy, naszych umiejętności przeżycia! To wy musicie zapytać, czy możecie dołączyć do nas! - Nie do wiary! - mruknął Gerrod. - Jochivan wysunął tę samą bezczelną propozycję! Tylu zginęło, śmierć zagląda wam w oczy, a ty śmiesz wysuwać żądania! - Bądź w pogotowiu! - uprzedził opiekun, ale nie zdradził swoich planów. Powietrze wypełnił aż nazbyt dobrze znajomy szum wielkich skrzydeł. - Wracają! - krzyknął jeden z Tezerenee. Jego głos nie zdradzał zapału bitewnego ani nawet stanowczości, tylko zmęczenie. W czasie wszystkich bitew w Nimth nigdy nie starli się z tak licznym prawdziwym wrogiem. - Barakasie... - zaczął Dru. - Nadszedł czas wywijania mieczem, nie językiem, Zeree! Ucieczka jest niemożliwa, ponieważ umieją zapobiec teleportacji swoimi przeklętymi medalionami! Tezerenee gorączkowo przygotowywali się do bitwy. Przyprowadzono dwa latające smoki. W rękach wojowników zmaterializował się oręż wszelkiego rodzaju. Łucznicy zajmowali pozycje. Parę osób robiło, co tylko mogło, by uzyskać siłę woli wystarczającą do rzucenia udanych czarów. Wielmożna Alcia została z wysokim Vraadem, gdy jej małżonek pospieszył do swoich oddziałów. - Mistrzu Zeree, jeśli możesz nam pomóc, jak dałeś do zrozumienia, najwyższa pora to zrobić! Jeśli nie, umrzesz wraz z nami! Gerrod odwrócił się do Dru. - W co nas wpakował ten przeklęty strzęp żyjącej magii? Nie wystarczyłoby zrzucić nas z wysoka i patrzeć, czy zdołamy opracować czar przed rozbiciem się o ziemię? - Czekaj spokojnie. - Łatwo powiedzieć, ale nawet Vraadowi trudno było uwierzyć, że nie zostali na łasce losu. - Cóż za pesymistyczna gromada - rzekł długo oczekiwany głos. - Czas się objawić. - Co to było? - zapytała wstrząśnięta władczyni Tezerenee, rozglądając się w daremnej próbie ujrzenia czegoś, co nie było widzialne. - Co takiego wyczuwam? Poszukiwacze opadli z nieba w liczbie, która odebrała odwagę nawet najdzielniejszym Vraadom. Nawet Barakas zawahał się, przybity potęgą wroga. Tezerenee czekała nieuchronna śmierć. Również w pełni sił nie mogliby liczyć na pokonanie takiej armii. Przeciwnik zasilił szeregi posiłkami z odległych gniazd. Taktyka Poszukiwaczy różniła się od ludzkiej. Zamierzali zmiażdżyć najeźdźców i wybić ich do nogi, nie zdziesiątkować. Ziemia wybuchła. Tylko Dru wiedział, co się dzieje. Reszta miała wrażenie, że świat postanowił zetrzeć ze swojej powierzchni denerwujące stworzenia, które próbowały wzniecić na nim spustoszenie. Nawet Gerrod spojrzał pod nogi tak, jakby się spodziewał, że ziemia się pod nim rozstąpi. Stopiona skała z trzewi Barakasowego Smoczego Królestwa - Dru stwierdził, że z braku innego wyboru nawet on przywykł do używania tej nazwy - wzniosła się we wściekłym gejzerze. Zdawało się, że jeszcze chwila, a wrząca lawa spadnie na wszystkich skrzydlatych i Vraadow. Nastąpił chaos. Ludzie rozbiegli się w poszukiwaniu schronienia, Poszukiwacze gorączkowo usiłowali utrzymać się wysoko w powietrzu, z dala od gorącej skały. Dru zastanawiał się, co też ziemia myśli o tym pokazie siły. Z zadziwiającym spokojem znosiła takie bezceremonialne traktowanie. Przecież musiała wiedzieć, co się dzieje; musiała wiedzieć, że jeden z jej byłych sług łamie prawa ustanowione przez założycieli, których umysły zjednoczyły się w jej wielki umysł. I może wiedziała. Może poczynania opiekunów nie były tak rewolucyjne, jak myśleli oni sami. Dru zdążył się zorientować, że starożytni byli mistrzami w manipulowaniu innymi. Powoli dla wszystkich stawało się jasne, że w tym płomienistym gejzerze jest coś wyjątkowego i niepokojącego. Nikt nie został poparzony; właśnie uświadamiali sobie, że burza śmierci wcale nie miała miejsca. Ich uwagę zaczynał przyciągać niewyraźny kształt. Dru już go poznał. Widok wywarł piorunujące wrażenie na Tezerenee i Poszukiwaczach. Obie strony wiedziały, że nie jest on dziełem przeciwnika. Tęcza barw zatańczyła wokół konturów wielkiej bestii, którą upodobał sobie jeden z opiekunów. Smok też zdawał się mienić, jakby sam zrodził się z tęczy. - Koniec wojny. Słowa wyrzeczone zostały tonem tak obojętnym, jakby bliskie starcie stanowiło jedną z pomniejszych trosk wszechwładnego mówcy. Dru pozwolił sobie na przelotny, ukradkowy uśmiech. Opiekun miał wyczucie dramatyzmu; wybrał idealną chwilę na zakomunikowanie wiadomości. Teraz rozumiał, dlaczego opiekun tak długo zwlekał - wiedział, że Poszukiwacze uderzą, może nawet zaplanował wszystko w ten sposób, by Dru i Gerrod przybyli tylko parę minut przed atakiem. Przedstawienie przeznaczone było nie tylko dla Vraadow. Opiekun dopilnował, żeby skrzydlaci nie poważyli się drugi raz przebyć morza w celu odkrycia tajemnic założycieli. Być może Poszukiwacze już zrozumieli przesłanie, ponieważ próbowali się wycofać. Najwyraźniej mieli ochotę ukryć się w swoich gniazdach i nie wystawiać z nich dziobów, dopóki niebezpieczeństwo nie zostanie zażegnane. Ognista głowa zwróciła się w stronę wysokiego ptakoluda, który dowodził atakiem. Smok przeszył go palącym spojrzeniem. - Znasz moc, którą jestem. Albo zostanę wysłuchany, albo gniazda już nigdy nie zaznają spokoju. Poszukiwacze zastygli w powietrzu, ledwo poruszając skrzydłami i starając się wyglądać nieszkodliwie jak gołąbki. Znali potęgę piętrzącej się przed nimi istoty, gdyż powiązali ją z posągami w jaskini, i nie byli na tyle głupi, by nie podporządkować się jej woli. - Byłoby najlepiej, gdyby ta ziemia została oczyszczona z was wszystkich! Powróciłby spokój. Równowaga zostałaby zachowana. Strach zjednoczył Vraadow i Poszukiwaczy. Rozległy się okrzyki i niezrozumiałe skrzeczenie. Fałszywy smok spojrzał z góry na drobne figurki ludzi. - Niewiele rzeczy przemawia na waszą korzyść, ale ten, który do was przybył, ubił targ bądący gwarancją waszego dalszego istnienia. Parę tuzinów Vraadow spojrzało na Dru z rozbudzonym na nowo zdumieniem. Nawet Barakas popatrzył na swojego byłego sprzymierzeńca z wahaniem... i dlaczego nie? Czyż nie uczynił ze smoka totemu klanu, czyż nie podkreślał jego potęgi tak bardzo, że w ciągu stuleci uwierzył we własne słowa? - Jeszcze nie nadszedł wasz czas do życia na tym ladzie. Może w przyszłości, kiedy przystosujecie się do tej ziemi... albo ziemia zmusi was, żebyście się przystosowali. Zostaniecie przeniesieni tam, gdzie przebywa reszta waszej rasy. Paru Tezerenee energicznie pokiwało głowami, biorąc słowa opiekuna za boskie prawo. Gerrod stojący obok Dru parsknął. - Uznali to stworzenie za swego prawdziwego pana - szepnął ze złośliwym zadowoleniem. - Co do was - smocza głowa odwróciła się do Poszukiwaczy. - Przyszłość zadecyduje o waszym losie. Wracajcie do swoich gniazd i postarajcie się żyć tak, aby przetrwać. Zostawcie w spokoju te istoty, nie szukajcie tajemnic starożytnych. Musicie zadowolić sią samą ziemią. To jedyne ostrzeżenie, jakie otrzymacie. Wiedząc, że zostali odprawieni, skrzydlaci pierzchli w panice. Dru wątpił, czy czegoś się nauczą. Prawdopodobnie będą unikać lądu leżącego na wschodzie, ale nawet bóstwo, zresztą fałszywe, nie mogło wymóc na nich zmiany przyzwyczajeń. - Niech ten naznaczony srebrem powiedzie was do waszego ludu i waszego domu - podjął fałszywy smok jeszcze bardziej władczym tonem. - Pamiętajcie, że są tam ci, którzy czuwają nad tą ziemią. Lepiej, żebyście ją uszanowali. Barakasem targał lęk, ale jeszcze nie miał zamiaru rezygnować. Ośmielił się postąpić w stronę ognistej zjawy i spojrzeć w to, co uchodziło za jej oczy. - Przelaliśmy tu krew! Krew Tezerenee! Musimy pomścić wyrządzone krzywdy! Przecież ta ziemia ma być nasza! Sam tak powiedziałeś! Po co więc czekać? - Wszystko w swoim czasie. Wasz czas dopiero nadejdzie. Krew, o której mówisz, powinna ci to powiedzieć. Niepotrzebna śmierć nie przynosi honoru. - Potem opiekun wypowiedział słowa skierowane tylko do Dru. - Obawiam się, że będziesz musiał mieć go na oku, gdy wraz z innymi odejdę z waszego życia. Myślę, że wbrew moim staraniom ten człowiek nie pozwoli, by lata mijały w pokoju. - To było do przewidzenia - odparł Dru. Władca Tezerenee umilkł, dumając nad słowami fałszywego smoka. Było jasne, że sama obecność imponującej istoty wywiera na nim efekt, niezależnie od wypowiadanych słów. Wreszcie pokiwał głową. - Tak. Chylę czoła przed twoją mądrością. - Ogromny Tezerenee przykląkł na znak pokory. - Sławiony niechaj będzie Smok z Głębin, który poprowadzi nas ku naszemu przeznaczeniu! Dru z oszołomieniem patrzył, jak Tezerenee jeden po drugim biorą przykład z patriarchy. Tylko dwie osoby nie padły na kolana, on i Gerrod, który, kręcąc głową, spoglądał na swoich krewniaków. - Dru Zeree, musisz pojednać te dwie grupy. Dasz rade.? - Mogą tylko spróbować. Smok nisko pochylił głowę, przyjmując odpowiedź do wiadomości. - W takim razie ruszamy. I ruszyli. W jednej chwili tłoczyli się w obozie, który omal nie stał się ostatnim bastionem Tezerenee, a chwilę później Dru stwierdził, że stoi w lesie niedaleko widmowego obszaru wiodącego do Nimth. Zdewastowany krajobraz Nimth nakładał się na łąki i drzewa. Mistrz magii miał nadzieję, że już nigdy nie będzie mu dane oglądać tego rozkładającego się świata od drugiej strony zasłony. Zobaczył innych Vraadow. W pobliżu stał Silesti z kilkoma pomocnikami. Towarzyszył im Lochivan, którego mina wyrażała niemałą udrękę. Było jasne, że czekali na powrót wysłanników. Gerrod zmaterializował się niedługo po nim, a zaraz potem pojawili się krewniacy zakapturzonego Tezerenee. Choć w chwili nagłej przeprawy wszyscy klęczeli, teraz stali, wyjąwszy oczywiście tych, którzy odnieśli poważne rany w starciu ze skrzydlatymi. Barakas błyskawicznie zorientował się w sytuacji i zajął miejsce u boku dawnego sojusznika. Silesti nastroszył się na widok patriarchy. Vraadowie skupili się wokół niego. Lochivan na wszelki wypadek zastygł w bezruchu; nie chciał, żeby jego ruch został mylnie zinterpretowany. Wszystko zależało od Dru. Wysoki Vraad wszedł w słowo władcy Tezerenee i Silestiemu, którzy jednocześnie zaczęli coś mówić. - Dość tego! Zemsta nigdy nie przyniosła nam nic dobrego! Silesti, szanujemy się wzajemnie, ale obaj robiliśmy rzeczy równie okropne jak Tezerenee! Na ich miejscu postąpiłbyś tak samo! Mam rację? Wiedział, że tak, gdy Silesti nie odpowiedział. Mimo wszystko było za wcześnie, by składać sobie gratulacje. Vraadowie i Tezerenee jeszcze mogli skoczyć sobie do gardeł. - Jesteście w nowym świecie, jedni i drudzy! To nie Nimth. Ten świat nie pozwoli wam się zniszczyć - prędzej spróbuje was w tym wyręczyć. - Dru zagrał ostatnią kartą, która miała uderzyć w to, w co wierzyli obaj przeciwnicy. - Weźcie pod uwagę potęgę opiekunów. Przenieśli nas z taką łatwością, jak my przenosimy garść piasku. Oni żądają pokoju. Który z was chciałby sprawić im zawód... i tłumaczyć się, gdy przyjdą zapytać o przyczynę? Silesti głośno przełknął ślinę. Widział, jak jeden Vraad po drugim byli przenoszeni do miejsca wybranego przez opiekunów. Nie mógł kwestionować potęgi czegoś, co bez wysiłku przemieszczało grupy czarnoksiężników. Stojący naprzeciwko niego Barakas też się zastanawiał. Jak powiedział opiekun, trzeba będzie w przyszłości mieć go na oku. Władca Tezerenee przeniósł spojrzenie z Silestiego i Dru na poległych wojowników. Widział na własne oczy, jak smok poradził sobie ze skrzydlatymi i jak przeniósł wszystkich na drugi kontynent. A jednak nie wyrzekł się marzenia o podboju, nawet teraz. - Nie oferuję przyjaźni - odparł wreszcie - ale proponuję współpracę. Silesti, nie miałem zamiaru porzucać rasy Vraadow, ale skoro winowajca pochodzi z mojego rodu, biorę odpowiedzialność na siebie. Nikt nigdy nie słyszał z ust władcy smoczego klanu oświadczenia tak bliskiego przeprosinom. Silesti wiedział to doskonale. - Ja też proponuję współpracę... pod warunkiem, że Dru Zeree zostanie najwyższym rozjemcą. Choć Dru spodziewał się czegoś takiego, rozpaczliwie pragnął odmówić. Zrobił więcej niż trzeba dla dobra rasy Vraadow. Teraz chciał odpocząć i tylko tego pragnął. Jednak zdawał sobie sprawę, że problematyczny triumwirat, który tutaj się zawiązywał, ma większe szansę na przetrwanie niż pozostawione bez dozoru przymierze między dwoma rywalami. Nie po raz pierwszy utrzymanie pokoju będzie zależało od niego. Barakas pokiwał głową. Spojrzał na Dru i zdążył zobaczyć, że czarnoksiężnik nie jest zachwycony propozycją Silestiego. - Zgadzam się, jeśli mistrz Dru też wyrazi zgodę. Dru nie miał wyboru. - Zgadzam się. Nikt nawet nie zaproponował, żeby podali sobie ręce. Dru powoli wypuścił powietrze, rad, że wreszcie jest po wszystkim. Mógł zająć się innymi sprawami, myślenie o których skręcało mu wnętrzności przez cały czas układów z Tezerenee. - Silesti! Czy moja córka i moja... moja narzeczona przeprawiły się bezpiecznie? Silesti przestąpił z nogi na nogę. Wyglądał nie jak mistrz czarnoksiężnik, ale jak dziecko przyłapane na psocie. - Nikt nie zjawił się po grupie, która przybyła zaraz po tobie. Wysłałem Bokalee, by sprawdził, co się dzieje. - Vraad miał zakłopotaną minę. - Jeszcze nie wrócił. - Nie wrócił? A ty nic mi nie powiedziałeś? Dru rozejrzał się, szukając wierzchowca. Najbliżej stał skrzydlaty smok należący do jednego z nowych popleczników Silestiego. Bez słowa popędził w jego stronę. - Mistrzu Dru! - zawołał Gerrod. - Zaczekaj! - Zeree! - ryknął patriarcha. W tej chwili nie mieli dla niego znaczenia. Przeniesienie rasy Vraadow do prawdziwego świata i załagodzenie, jeśli nie zlikwidowanie rozdźwięku między Tezerenee a całą resztą też będzie niewiele znaczyć, jeśli Sharissie i Xiri nie uda się przejść przed odcięciem Nimth przez opiekunów. - Daj mi to! - rozkazał. Zaskoczony jeździec podał mu wodze. Dru skoczył na grzbiet smoka i poderwał go w górę. Zwierz walczył przez chwilę, buntując się przeciwko nieznajomemu, ale żelazna wola Dru zmusiła go do posłuszeństwa. Rozpościerając potężne skrzydła, stwór szybko wzbił się w niebo. Dru niewiele zapamiętał z przeprawy, jeszcze mniej niż ostatnio. Patrzył na nałożone krajobrazy niewidzącym wzrokiem. Widział tylko Sharissę, Xiri i wiernego Sirvaka. Smok, który wznowił walkę, gdy zrozumiał, że jego nowy jeździec zamierza wrócić do widmowych krain, teraz pędził co sił w skrzydłach, nie tyle ze strachu przed czarnoksiężnikiem, ile przed niespokojną okolicą. Nimth powitało Dru burzą, w porównaniu z którą jego wściekłość wydawała się drobiazgiem. Nie doceniał jej prędkości i siły. Wokół szalały trąby powietrzne, pioruny wybijały w ziemi kratery. Dru dostrzegł coś, co mogło być osmalonymi szczątkami jednego lub kilku Vraadow, ale leciał zbyt wysoko, a pogoda była zbyt okropna, żeby tracić czas na przyjrzenie się z bliska. Modlił się, żeby wśród martwych nie było tych, których szukał. Mgła, która reprezentowała największe zło magicznej burzy, jeszcze nie dotarła do zamku, lecz zbliżała się szybko. Dru zdawał sobie sprawę, że jeśli dotychczasowe zjawiska były tylko forpocztą, to nikt nie ujdzie stąd z życiem, gdy uderzą główne siły burzy. Nagle kropelki spryskały jeźdźca i smoka. Mag pomyślał, że wbrew wszystkiemu naprawdę pada deszcz. Myśl pierzchła w chwili, gdy wierzchowiec ryknął z bólu, a Dru stwierdził, że płyn wypala mu dziury w ubraniu. Gdy kierował ranne zwierzę na dziedziniec, dostrzegł paru Vraadow uwijających się jak w ukropie. Próbowali zorganizować ostatnią przeprawę. Zostało jeszcze kilkaset osób i niejedną czekała śmierć, zanim grupa wyruszy w drogę. Z zadowoleniem zobaczył, że wszyscy są w miarę zdyscyplinowani. Już zaznajomili się ze skutkami żrącego deszczu, ponieważ większość przypominała żywe sterty ubrań i zbroi. Zastanowił się, czy rzeczywiście pomylił się w obliczeniach. A może coś zwiększyło siłę burzy? Ludzie uskoczyli w pośpiechu, gdy lądował. Przekazał ryczące zwierzę pod opiekę Vraada, który mimo zagrożenia został na dziedzińcu. - Kiedy będziecie gotowi do wymarszu? - Za parę minut! Jak najszybciej! - odparła okutana szczelnie postać. - Gdzie moja córka? - Nikt jej nie widział! Dru zostawił wierzchowca usłużnemu Vraadowi i wpadł do względnie bezpiecznego wnętrza zamku. - Sharissa! Xiri! Sirvak! Bez odpowiedzi. Spróbował dosięgnąć ich umysłem. Liczył się z tym, że Xiri może nie odpowiedzieć, bo dotąd nie kontaktowali się w ten sposób, ale miał nadzieję, że córka lub famulus... - Paaanie? - Sirvak, gdzie jesteś? - W twojej pracowni. Paaani Sharissa i paaani Xiri próbują opóźnić najgorsze uderzenie burzy! Coś zakłóca równowagę, mówi paaani Sharisssa! - Powiedz im, że już idę! - polecił, pędząc w stronę pracowni. - Wiedzą. Dru zerwał więź, by zastanowić się nad położeniem. Sharissa i Xiri porwały się na przegraną sprawę, ale jeśli zyskają choć odrobinę czasu, to powinno wystarczyć. Za parę minut Vraadowie odejdą, a niedługo później przyjdzie kolej na ich trójkę - czwórkę, wliczając Sirvaka. Biegł po schodach, gdy uświadomił sobie, że przecież tutaj nie powinno być żadnych schodów. Rozejrzał się, łapczywie chwytając powietrze. Oddalał się od miejsca, do którego chciał dotrzeć. Zdolność zamku do spełniania zachcianek pana wyszła daleko poza granice, które ustanowił. Zamek zmieniał się niemalże w przypadkowy sposób. Istniało ryzyko, że nigdy nie dotrze do komnaty, w której pracowały Sharissa i Xiri. - Sirvak? Bez odpowiedzi. Coś przeszkodziło w nawiązaniu połączenia. Coś zablokowało mu umysł. I coś, ogromne coś, zatarasowało mu drogę. Dru zdążył zobaczyć zęby, błękitnozieloną sierść i oczy, które aż nazbyt dobrze przypomniały mu czarodziejkę, gdy potężna łapa uderzyła go w bok i pchnęła na ścianę. Jak się wydawało, ściana powstała ledwie przed chwilą, po to, by uniemożliwić mu ucieczkę. Vraad osunął się na podłogę. Kości zagrzechotały mu w następstwie zderzenia, głowa zagroziła pęknięciem na dwoje, a oczy odmówiły posłuszeństwa. Ledwo widział zbliżającego się napastnika. - Gdzie moja pani, skarbie? - zapytał Cabal, naśladując Meleneę. - Musi zobaczyć, co Cabal zrobił, by sprawić jej przyjemność! Ogromny wilk skoczył. Dru dostrzegł na jego łapie rozległą ranę, której rozmiar pasował do dzioba Sirvaka. - Cabal może zabawić się z tobą długo albo krótko, maleńki! Powiedz, co zrobiłeś z panią, a zabawa będzie krótka! Dru spróbował zagrać na zwłokę w nadziei, że w głowie przejaśni mu się na tyle, by móc się obronić. - Skąd się tu... skąd się tu wziąłeś? Gdzie byłeś? Nie widzieliśmy cię. Jak podejrzewał, Cabalowi nie brakowało próżności Melenei. - Pani nosiła Cabala w sakiewce! Wypuściła Cabala, gdy tu przyszła, i kazała mu siać spustoszenie! - Przed oczami Dru błysnęły rzędy niezliczonych zębów. - Cabal użył swojej magii, żeby przywołać burzę! Burza słucha Cabala tak, jak Cabal jest posłuszny wielmożnej Melenei! - Na wzmiankę o pani potwór przypomniał sobie, czego chce od leżącego u jego stóp czarnoksiężnika. - Gdzie jest pani? „Teraz! - pomyślał Dru. - Muszę uderzyć teraz, gdy jest zajęty rozmyślaniem o Melenei!” Spróbował się skupić, ale Cabal natychmiast trzasnął go zranioną łapą. Zaskowyczał, lecz gdyby spróbował użyć zdrowej łapy, z pewnością straciłby równowagę. W przeciwieństwie do Dru, który opiekował się Sirvakiem, Melenea nie zadawała sobie trudu uzdrowienia swojego stworzenia. Po co? Zawsze mogła wezwać następne. - Błąd, zdrajco. Skoro nie chcesz odpowiedzieć, musisz pobawić się z Cabalem. - Wilk szeroko rozdziawił paszczę, chcąc złapać Vraada za nogi i trochę go pomęczyć. - Paaanie! Uciekaj! Skrzydlaty zwierzak rzucił się ku oczom nic nie podejrzewającego potwora i uderzył długimi szponami. Większy famulus zawył z bólu, gdy krew zalała mu pysk. - Boli! Moje oczy! Cabal rzucił się jak szalony. Sirvak, pragnący zapewnić Dru jak największe szansę, czekał chwilę za długo. Zdrowa łapa wilka wystrzeliła w górę jak strzała, pochwyciła go i ściągnęła w dół. Cabal opuścił łapę i przygniótł Sirvaka do podłogi. Dru dowlókł się do schodów, ale kiedy zobaczył, co się dzieje, próbował zareagować. Głowa pękała mu z bólu, więc nie mógł skupić się wystarczająco, żeby zrobić coś więcej poza wrzaśnięciem: - Sirvak! Czarnozłoty famulus zdążył tylko pisnąć, nim Cabal go zmiażdżył. - Sirvak, nie! - rozbrzmiał przerażony głos Sharissy. Dziewczyna stała za ogromnym wilkiem. Z grozą w oczach patrzyła na śmierć stworzenia, które w dzieciństwie nazywała swoim przyjacielem. Wilk zbyt długo wspierał się na zranionej kończynie, a poza tym trzymał pod łapą szczątki Sirvaka. Stracił równowagę, chcąc się odwrócić i pochwycić Sharissę. Zsunął się do połowy schodów, niemal pociągając za sobą Dru. - Gdzie jesteś? - zawołał, starając się odzyskać równowagę. - Chodź pobawić się z Cabalem! Był ślepy. Pod tym względem Sirvak spełnił swoje zadanie. Cabal wprawdzie mógł ich zwęszyć, ale nie mógł zobaczyć. Sharissa nie dbała o to, czy potwór widzi ją czy nie. Dru podniósł głowę i zobaczył, że jego córka wraz z Xiri wchodzi na schody. Jej twarz miała zimny, bezwzględny wyraz. Po raz pierwszy wyglądała jak nieodrodna córka rasy Vraadow. Ku przerażeniu jej ojca i elfki zawołała do zabójcy balansującego na stopniach: - Stoję nad tobą, Cabalu! Jestem tutaj! Pobaw się ze mną! - Sharissa, uciekaj! - wrzasnął Dru jak szalony. Miał nadzieję, że dzięki temu ściągnie uwagę wilka na siebie. W głowie mu przejaśniało. Jeśli Cabal nie ruszy się choćby przez chwilę... - Mów do mnie, Shari, kochanie! - krzyknął Cabal, znów naśladując swoją panią. - Zrobię coś więcej! - Sharissa była wściekła, i wściekłość przydała jej sił. - Chodź... - Nie dowiedzieli się, co chciał powiedzieć Cabal, bo jego ciało spowiły jęzory ognia. Potwór ryknął z bólu i zdumienia. Tylko jego trawiły płomienie. Nawet Dni, który leżał o długość ręki od magicznego zabójcy, nie czuł żaru. Cabal zdobył się na ostatni wysiłek, pragnąc ocalić skórę. Jego czar wypadł żałośnie i nie spełnił zadania. Wilk upadł, zanosząc się rozpaczliwym wyciem. Ogień zgasł dopiero wtedy, gdy po ostatnim słudze Melenei nie został ślad. Dru teraz zrozumiał, dlaczego nie mógł się opędzić wrażeniu, że czarodziejka jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa. Przeczucie go nie omyliło. Podejrzewał, że maleńkie stworzenie, które przebiegło mu pod nogami, mogło być famulusem. W tej postaci Cabal mógł niepostrzeżenie przemieszczać się z miejsca na miejsce, siejąc spustoszenie, jak kazała pani. Było po wszystkim. Sharissa zachwiała się z wyczerpania i rozpaczy. Upadłaby, gdyby nie pomocne ramię Xiri. Ojciec i córka popatrzyli na siebie. Dru pokiwał głową i uśmiechnął się, choć wiedział, że żadne z nich nie czuje się szczęśliwe. Potężny grzmot oznajmił, że burza ani myśli przycichnąć, choć Cabal już jej nie potęgował. Złowieszczy trzask przywołał ich do rzeczywistości i przypomniał o grozie położenia. - Musimy odejść stąd jak najszybciej - zadecydował Dru, podnosząc się powoli i chwiejnie z podłogi. - Zabierzcie, co potrzeba, i chodźcie ze mną. Sharissa nie mogła mówić, ale popatrzyła na Xiri. Elfka była niezwykle poważna. - Sirvak zajął się wszystkim. Na dole czekają ostatnie z twoich koni. Wiedzieliśmy, że nie możemy ociągać się zbyt długo. Próbowaliśmy skontaktować się z tobą, chcąc ci powiedzieć, żebyś nie ruszał się z miejsca, że idziemy do ciebie, ale nie mogliśmy cię znaleźć. - Wskazała na drobiny popiołu, świadectwo śmierci Cabala w płomieniach. - Przypuszczam, że to on uniemożliwił połączenie. Sirvak zaproponował, że poleci na poszukiwania. Obawiał się najgorszego. - W takim razie nie ma co zwlekać. Idźcie do koni. - Wbrew staraniom Dru słowa zabrzmiały zbyt oschle. - A ty, ojcze? - zapytała Sharissa, wreszcie stając o własnych siłach. Z szeroko otwartymi oczami wyglądała trochę nieprzytomnie. - Znajdę coś właściwego na całun - odparł cicho, sprawdzając, czy sam utrzyma się na nogach. Spojrzał wymownie na szczątki swego najwierniejszego sługi. - Choć Sirvak umarł w Nimth, ten świat nie dostanie jego ciała. Nie pozwolę na to. Sharissa podziękowała mu bladym uśmiechem i pozwoliła, by Xiii sprowadziła ją po schodach. Dru zaczekał, aż zostanie sam na scenie tragicznych wydarzeń. Ukląkł przy Sirvaku i podniósł jego zmaltretowane szczątki. Zastanawiając się nad godnym okryciem dla jedynej istoty, która naprawdę znała ból jego duszy i serca, ponieważ od chwili powstania była jego częścią, szepnął: - Pora ruszać do domu, Sirvaku. Pora odpocząć... nareszcie. XXIII Piątego dnia nowego życia Vraadowie byli cali i zdrowi. Tezerenee, choć niemile widziani przez większość, okazali się niezwykle pomocni. Ich niepospolity talent do robienia różnych rzeczy bez korzystania z magii sprawił, że stali się nauczycielami pozostałych. Zaskarbili sobie niechętny szacunek, który, na co liczył Dru, mógł przerodzić się w większą akceptację. Nie miał jednak zamiaru niczego przyspieszać. Zamieszkali w ruinach miasta starożytnych. Uzgodnili, że zamiast budować nowy dom, odbudują ten, który zastali. Niewielu mówiło o wyniesieniu się z miasta, by założyć osobne siedziby. Miejsca było aż nadto. Miasto pięło się wysoko nad ziemię i sięgało głęboko pod powierzchnię. Wiele budynków było połączonych podziemnymi przejściami i komnatami, których zbadanie miało zająć całe miesiące, a może nawet lata. Podziemia sprawiały wrażenie bezpiecznych, ale Dru nie miał ochoty się tam zapuszczać. Zbagatelizował swoje uprzedzenia, kładąc je na karb vraadzkiej nieufności. Po niezliczonych stuleciach życia we własnym świecie trudno było od razu pogodzić się z nowymi warunkami. Nie tylko on tak uważał, ale ani on, ani nikt inny nie zamieniłby teraźniejszości na przeszłość. Silesti dalej pracował nad zorganizowaniem rasy Vraadow. Triumwirat na razie sprawdzał się doskonale. Dru stale się zastanawiał, jak długo się utrzyma. Córka powiedziała mu, że jest niepoprawnym pesymistą. Sharissa cieszyła się dużą popularnością. Utrzymywała szerokie kontakty, a jej wyrozumiałość i pewność siebie podnosiły na duchu tych, którzy mieli kłopoty z przystosowaniem się do licznych zmian. Na czarach nadal nie można było polegać. Dru radził sobie lepiej od innych, ucząc się użytkowania magii od nowej żony. On i jego elfia małżonka stali teraz niedaleko miejsca, gdzie było rozdarcie, przez które weszli do ostatniej siedziby założycieli. Dru przychodził tutaj codziennie, spodziewając się znaleźć wejście. Był ciekaw, czy beztwarzy zaplanowali przyszłość dla Vraadow czy też po prostu zamierzali zostawić uchodźców własnemu losowi. Jak dotąd przychodził na próżno. Nie znalazł śladu rozdarcia, choć dokładnie sprawdzał okolicę. Wejście zostało zamknięte. Dzisiaj jednak było inaczej. Kiedy zbudził się rankiem, znajomy głos wdarł się do jego umysłu: - Przyjdź tam, gdzie spotkaliśmy się po raz pierwszy, mały człowieku. Bądę czekać. Sharissa, która sporządzała plan miasta dla nowych mieszkańców, już wyszła. Orientowała się tutaj lepiej od wszystkich i Vraadowie szukali u niej rady, gdy planowali wyprawę do jakiejś dzielnicy. Dru cieszył się, że jego córka znalazła swoje miejsce po latach życia w izolacji, na którą skazał ją dla jej dobra. Gerrod był poza jego żoną jedyną osobą, z którą potrafił się dogadać. Zakapturzony Vraad trzymał się z dala od innych. Vraadowie porzuceni przez klan nie darzyli go zaufaniem, a Tezerenee, którzy nadal podlegali Barakasowi, nie chcieli się z nim zadawać. Jak na gust swego ojca Gerrod wykazywał zbyt wielką niezależność. Patriarcha nie chciał, by stał się złym przykładem dla reszty klanu. Dru zaproponował młodemu Vraadowi stanowisko swojego zastępcy, ale Gerrod wolał życie samotnika. Pracował również nad udoskonaleniem swoich zdolności, choć prawdopodobnie nie miał szans, by dorównać elfom. Dru zdawał sobie sprawę, że kwestia efektywnego używania magii na razie pozostaje nie rozstrzygnięta, podobnie jak wiele innych problemów, z którymi się borykali. Elfka stała z nim na środku zniszczonego placu. Teraz miała na imię Ariela. Nie wyjawiła wcześniej swego urodzinowego imienia, bo w myśl tradycji swego klanu mogła zdradzić sekret tylko temu, kogo wybierze na towarzysza życia. W chwili prawdy po zawarciu związku wyznała Dru, że wspomniała mu o swojej tajemnicy, bo od pierwszej chwili coś ją do niego ciągnęło, chociaż był znienawidzonym Vraadem. Dru wyczuł obecność opiekuna, zanim ten przemówił. - Znamy obyczaj zaślubin, gdyż przestrzegali go założyciele. Składam powinszowania. I wyrazy współczucia, w naszym najlepszym rozumieniu, z powodu śmierci wiernego sługi. - Dziękuję. - Na pustym placu Dru wolał mówić na głos, choć rozmawiał z niewidzialną istotą. Żałował, że opiekun wspominał o Sirvaku; po pięciu dniach ból wcale nie zmalał. Dru bezskutecznie z nim walczył. - Wysiłek, z jakim przykładasz się do pracy nad poprawą swojej rasy, zasługują na pochwałę, mały człowieku. Dru domyślał się, że opiekun zmierza do jakiegoś określonego celu. Przytulił Xiri - Ariele - jakby w każdej chwili mogła zostać mu odebrana. - Opuścimy teraz tę płaszczyznę, Dru Zeree, ale będziemy was obserwować. Pytanie, jak traktować tych, którzy są i zarazem nie są naszymi panami, pozostaje bez odpowiedzi i być może już nigdy się jej nie doczeka. Być może też to rozumiesz. Wielce możliwe, że beztwarzy sami przystąpią do działania, lecz jeśli w tej chwili to ich przerasta, musimy ich zastąpić. Oto, co postanowiliśmy. Nikt nie będzie im przeszkadzać ani nie poważy się ich skrzywdzić obojętnie jakim sposobem. Wszyscy twoi ludzie zbudzą się jutro z tą świadomością. - Dlaczego mnie wezwałeś, skoro macie zamiar wszystkich powiadomić? - Wyjaśnią to za chwilę. - Opiekun zawahał się, potem szybko podjął: - Nimth zostało odcięte. Nie można zniszczyć go bez wywoływania następstw w tym świecie. Nikt nigdy, dla dobra was wszystkich, nie powinien szukać drogi do starej ojczyzny. Chaos, który tam panuje, spowodowałby tylko kłopoty. Podporządkowane się temu zaleceniu nie powinno być trudne. Dru zastanowił się, po co ktoś miałby wracać do tego oszalałego świata. I kto mógłby tego zapragnąć. - A teraz odpowiem na twoje pytanie. Wezwanie cię tutaj nie było moim pomysłem. Wypełniam ich wolę i być może źle ich zrozumiałem. - Ich? - zapytała Ariela. Jej ton wskazywał, że doskonale wie, o kim mówi opiekun. Przed nimi zmaterializowała się Brama, wysoka i przerażająca. Ciemne, gadzie sylwetki pędziły po niej jak zwykle, ale tym razem ani na chwilę nie odrywały wzroku od stojących w pobliżu postaci. Z paszczy Bramy wyłoniły się dwie beztwarze istoty. Niepodobna było je rozróżnić i Dru zadecydował, że nawet nie warto próbować. Obie stanęły naprzeciwko niego i Arieli. Czekały. Opiekun przerwał ciszę. - Chcą cię uczyć. Chcą, żebyś otoczył opieką tę ziemią. A nade wszystko, jak mi się wydaje, chcą żebyś wraz z nimi pilnował, by nie nastąpił koniec przyszłości. Dru wyczuwał, że to prawda. Nie był pewien, czy stojące przed nim istoty podjęły próbę przekazania mu swoich życzeń, czy tylko odczytał je z ich postawy. Wiedział tylko, że je zrozumiał, w pewnym stopniu. On i jemu podobni mieli zostać swego rodzaju opiekunami, jak fałszywy smok i jego rodzaj. - Nie, kimś znacznie więcej - dodała istota. - Nadal będziesz aktywnie uczestniczyć w rozwoju przyszłości. Jesteś zbyt ważny, aby cię wykluczyć. Pozostali jeszcze nie są gotowi, by pozostawić ich własnemu losowi Pod pewnymi wzglądami będą ci zazdrościć. Masz przed sobą cel, przeznaczenie. Wraz ze swoim ludem będziesz zmieniać się i dojrzewać, podczas gdy my już nie możemy tego robić. Czarnoksiężnik odwrócił się do żony. Wiedział, jaka byłaby jego decyzja, gdyby jej nie spotkał. Teraz jednak musiał liczyć się z jej zdaniem. - Wybierzemy się w ostatnią podróż? Uśmiechnęła się do niego, gotowa podjąć wyzwanie pod warunkiem, że będą razem. - Jak najbardziej... przebrzydły Vraadzie. Beztwarzy rozstąpili się. Dru w ostatniej chwili spojrzał w niebo, jakby mógł ujrzeć tam opiekuna. - Co z Czarnym Koniem? Na myśl o nim opadają mnie wyrzuty sumienia. Nie mieliście prawa odsyłać go do Pustki, nawet jeśli stamtąd pochodzi. - Jeśli mieszkaniec Pustki, jak nazwałeś to miejsce, wróci, nie wypędzimy go... a myślą, że ten, którego zwiesz Czarnym Koniem, powróci na pewno. Być może nawet tam, dokąd się udajesz, będziesz mógł mu w tym pomóc. - Jeszcze jedno. Myślisz, że naszej rasie się uda? Naprawdę wiążesz z nami jakieś nadzieje? - Tak. - Głos opiekuna przycichał. - Zadanie zostało wykonane. Co ważniejsze, oni też. Dru obdarzył odchodzącą istotę pełnym wdzięczności uśmiechem. Kiedy już nie wyczuwał jej obecności, odwrócił się do żony, która okazała swoją gotowość, ściskając go za rękę. Weszli w Bramę i znaleźli się w komnacie światów. Tłoczyły się tutaj beztwarze, zakapturzone postacie. Ku zaskoczeniu Dru skłoniły się przed nimi. Jeden z beztwarzych, być może przywódca w ich rozumieniu, podszedł do niego i wyciągnął częściowo ukształtowaną rękę w jednoznacznym geście. Dru uścisnął ją i pokiwał głową, ponieważ z jakiegoś powodu nareszcie poczuł się naprawdę jak w domu.