ERICH SEGAL Mmężczyzna Kobieta dzieckoERICH SEGAL (DUDU o Przełożył Jarosław Sokół fTh PODSIEDLIK III l [SPÓŁKA Tytuł oryginału Mań, Woman and Child Przełożył Jarosław Sokót Projekt okładki Lech Siejkowski Rozdział l ISBN 83-7083-285-7 Podsiedlik - Kaniowski i Spółka, Poznań MCMXCP7 Wydanie I Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca w Krakowie Druk z dostarczonych diapozytywów. Zam. 1330/94 © 1980 by Erich Segal Copyright for the Polish edition and translation © Podsiedlik - Kaniowski i Spółka, MCMXCIV Ali rights reserved — Mam dla pana ważną wiadomość, profesorze Beckwith. — Jestem teraz zajęty. Czy mogę zadzwonić do pana później? —Właściwie wolałbym porozmawiać z panem oso- biście, panie profesorze. “Pilny" telefon wywołał Roberta Beckwitha z ostatniego w tym semestrze posiedzenia Instytutu. Dzwoniono z francuskiego konsulatu. — Czy może pan przyjechać do Bostonu przed piątą? — spytał podsekretarz. — Jest już prawie wpół do piątej — powiedział Bob. — Zaczekam na pana. — Czy to aż tak ważne? — Uważam, że tak. Kompletnie oszołomiony, Bob przeszedł przez hali i wrócił do sali, gdzie czekało na niego pięciu innych profesorów z Instytutu Statystyki MIT. Zgłosił wnio- sek o zawieszenie obrad do jesieni ze względu na ich niską atrakcyjność wobec wyśmienitej pogody. Jak zwykle, był tylko jeden sprzeciw. — No wiesz, Beckwith, to raczej sprzeczne z pro- cedurą — obruszył się P. Herbert Harrison. — Głosujmy, Herb — zaproponował Bob. Wynik głosowania brzmiał: pięć do jednego na korzyść wakacji. Bob wsiadł czym prędzej do samochodu i zaczął przepychać się przez korek panujący w godzinie szczytu na moście nad rzeką Charles. Posuwając się wolniej niż przydrożni biegacze, miał mnóstwo czasu na rozważania, co też mogło być aż tak pilne. A im więcej o tym rozmyślał, tym bardziej skłaniał się do jednego wniosku: chcieli mu dać Legię Hono- rową. To wcale nie jest niemożliwe, zapewniał się w duchu. Przecież wykładałem we Francji mnóstwo razy — dwukrotnie na Sorbonie. Do diabła, mam nawet Peugeota. Na pewno o to chodzi. Powieszą mi na klapie taką małą, czerwoną sardelkę. Może nawet będę musiał od tej pory nosić zawsze marynarkę. Dlaczego nie? Warto się poświęcić, zęby zobaczyć zawiść na niektó- rych gębach z Instytutu. Boże, Sheila i dziewczynki będą ze mnie dumne! — Ta wiadomość nadeszła do nas teleksem — powiedział M. Bertrand Pelletier, ledwo Bob usiadł w jego wytwornym, wysokim gabinecie. W ręku trzy- mał wąski skrawek papieru. Teraz uwaga, pomyślał Bob. Nagroda. Próbował powstrzymać uśmiech. — Piszą tu, że profesor Beckwith z MIT ma nie- zwłocznie skontaktować się z niejakim Monsieur Ve- nargues z Setę. — Podał papierek Bobowi. — Setę? — powtórzył Bob. I pomyślał: “Och, nie, to niemożliwe". — To czarująca wioska, choć trochę gaucho — powiedział Pelletier. — Zna pan południową Fran- cję? — Hm... owszem. — Bob zaniepokoił się jeszcze bardziej, dostrzegłszy dość ponury wyraz na twarzy urzędnika konsulatu. — Monsieur Pelletier, o co tu właściwie chodzi? — Wiem tylko, że sprawa dotyczy świętej pamięci Nicole Guerin. Mój Boże, Nicole. Było to tak odległe i tak dobrze tłumione wspomnienie, jakby tamta historia nigdy się naprawdę nie wydarzyła. Jedyna zdrada przez wszystkie lata jego małżeństwa. Dlaczego teraz? Po tak długim czasie? Przecież ona sama nalegała, żeby nigdy więcej się nie spotkali, ani nawet nie kontaktowali ze sobą! Zaraz, zaraz. — Monsieur Pelletier, powiedział pan “świętej pamięci Nicole Guerin"? Czy ona nie żyje? Podsekretarz skinął głową. — Żałuję, ale nie znam żadnych szczegółów. Przy- kro mi, profesorze Beckwith. Czy ten człowiek wie coś więcej? — Kim jest ta osoba, z którą mam się skontakto- wać? Podsekretarz wzruszył ramionami. W przekła- dzie z francuskiego znaczyło to, że nie wie i nie chce wiedzieć. 6 ••" 1, — Pozwoli pan, że złożę mu moje condoleances, profesorze Beckwith? Natomiast ta kwestia w przekładzie z francuskie- go znaczyła, że robi się późno. A M. Pelletier miał bez wątpienia własne plany. Był przecież wonny, czerw- cowy wieczór. Bob zrozumiał aluzję. Wstał. — Dziękuję panu, Monsieur Pelletier. — Nie ma za co. Uścisnęli sobie ręce. Bob wyszedł dość niepewnie na Aleję Commonwe- alth. Jego samochód stał zaparkowany bokiem tuż pod hotelem Ritz. Wstąpić do baru i zamówić kieli- szek na odwagę? Nie. Lepiej najpierw zadzwonić. Z jakiegoś odosobnionego miejsca. W korytarzu panowała cisza. Wszyscy chyba wy- jechali już na wakacje. Bob zamknął drzwi gabinetu, usiadł przy biurku i wykręcił numer kierunkowy do Francji. — Ouui? — zaskrzeczał zaspany głos z wyraźnym, prowansalskim akcentem. — Mówi... Robert Beckwith. Czy mogę mówić z Monsieur Yenargues? — Bobbie, to ja, Louis! Wreszcie cię znalazłem. Ale się namęczyłem... Nawet po tylu latach trudno było nie rozpoznać tego skrzekliwego głosu, pooranego przez dym pięć- dziesięciu milionów papierosów Gauloise. — Burmistrz Louis? — Były burmistrz. Dasz wiarę? Wysłali mnie na zieloną trawkę, jak jakiegoś dinozaura. Rada Miej- ska... Bob nie miał teraz cierpliwości, by wysłuchiwać przydługich anegdot. — Louis, co to za sprawa z Nicole? — Och, Bobbie, to straszna tragedia. Pięć dni temu. Zderzenie czołowe. Wracała z dyżuru na kar- diochirurgu. Całe miasto jest w żałobie... — Och, przykro mi... — Dasz wiarę? Była taka młoda. Święta kobieta, bez cienia egoizmu. Cały Wydział Medycyny z Mont- pellier przyszedł na mszę. Sam wiesz, Bobbie, że nie znosiła religii, ale musieliśmy urządzić mszę. Urwał z westchnieniem. Bob skorzystał z okazji. — Louis, to straszna wiadomość. Ale nie rozu- miem, dlaczego chciałeś, żebym do ciebie zadzwonił. Przecież upłynęło już dziesięć lat, odkąd się z nią widziałem. W słuchawce zaległa nagle cisza. Wreszcie Louis wyszeptał: — Chodzi o dziecko... — Dziecko? Nicole była mężatką? — Nie, nie. Oczywiście, że nie. Była “samotną matką", jak to się mówi. Sama wychowywała chło- pca. — Nadal nie rozumiem, co to ma wspólnego ze mną. — Bobbie... nie wiem, jak ci to powiedzieć... — Powiedz! — To także twoje dziecko — odparł Louis Venar- gues. Przez chwilę po obu stronach Atlantyku panowała cisza. Bobowi odebrało mowę. 8 9 — Bobbie, jesteś tam jeszcze? Allo? — Co? — Wiem, że to może być dla ciebie szok. — Nie, Louis. To nie szok. Po prostu w to nie wierze — odparł Bob odzyskując w gniewie mowę. — Ale to prawda. Byłem we wszystkim jej powier- nikiem. — Skąd u diabła jesteś taki pewny, że to ja jestem ojcem? — Bobbie — odpowiedział delikatnie Louis — byłeś tutaj w maju. Przypominasz sobie demonstra- cje? Chłopiec urodził się, jak to się mówi, zgodnie z rozkładem. W tym czasie w jej życiu nie było nikogo innego. Powiedziałaby mi o tym. Oczywiście, nie chciała, żebyś się kiedykolwiek dowiedział. Jezu Chryste, pomyślał Bob, to nie do wiary. ——Niech to szlag, Louis, nawet jeśli to prawda, nie jestem odpowiedzialny... — Bobbie, uspokój się. Nikt nie żąda od ciebie odpowiedzialności. Jean-Claude jest materialnie za- bezpieczony. Uwierz mi, jestem wykonawcą testa- mentu. — Urwał, po czym dodał: — Jest tylko jeden mały problem. Bob zadrżał. — Jaki? — spytał. —— Chłopiec nie ma absolutnie nikogo. Nicole nie miała żadnej rodziny. Został zupełnie sam. Bob nie odpowiedział. Wciąż starał się odgadnąć, do czego zmierza ta rozmowa. — W normalnych warunkach Marie-Therese i ja wzięlibyśmy go do siebie... — Louis urwał. — Je- steśmy jego prawnymi opiekunami. Ale Marie jest chora, Bob, poważnie chora. Nie zostało jej wiele czasu. — Przykro mi — wtrącił cicho Bob. — Cóż mam powiedzieć? Przez czterdzieści lat mieliśmy miodowy miesiąc. Ale teraz — sam widzisz, że nie możemy wziąć chłopca. Jeśli nie znajdziemy jakiegoś innego rozwiązania, i to szybko, zabiorą go władze. W końcu Bob zrozumiał, o co tu chodzi. Z każdym oddechem wpadał w coraz większy gniew. I w prze- rażenie. — Chłopiec jest okropnie przygnębiony — ciągnął Louis. — Nie można go pocieszyć. Wpadł w taką rozpacz, że nawet nie może już płakać. Siedzi tylko i... — Przejdź do sedna — powiedział Bob. Louis zawahał się. — Chcę mu powiedzieć. — Co powiedzieć? — Że istniejesz. — Nie! Oszalałeś? Co mu to da? — Chcę tylko, żeby wiedział, że gdzieś,na świecie żyje j ego* oj ciec. To już będzie coś, Bobbie. — Rany boskie, Louis! Mam żonę i dwie małe córki. Posłuchaj, naprawdę przykro mi z powodu Nicole. Przykro mi z powodu chłopca. Ale nie pozwolę się w to wplątać. Nie dam skrzywdzić mojej rodziny. Nie mogę. Nie chcę. To moje ostatnie słowo. W słuchawce znów zapanowała cisza. Albo przy- najmniej dziesięć sekund pozbawionego słów bezru- chu. — Dobrze — odezwał się wreszcie Louis. — Nie 11 10 będę cię więcej niepokoił. Przyznaję jednak, że je- stem bardzo rozczarowany. Paskudna sprawa. — Dobranoc, Louis. Louis znów urwał na chwilę (żeby dać Bobowi chwilę do namysłu), po czym poddał się ostatecznie. — Dobranoc, Bobbie — mruknął i wyłączył się. Bob odłożył słuchawkę i ukrył twarz w dłoniach. Wszystko to było zbyt trudne, żeby przejść nad tym od razu do porządku dziennego. Po tylu latach Nicole Guerin znów pojawiła się w jego życiu. Czy ich krótki romans mógł rzeczywiście zaowocować dzieckiem? Synem? Boże, co ja mam teraz robić? — Dobry wieczór, prefesorze. Bob podniósł wzrok, zaskoczony. Była to Lilah Coleman, sprzątaczka, która odby- wała codzienny obchód gabinetów. — Ach, pani Coleman, co u pani słychać? — Po staremu. Jak panu idzie statestyka? — Całkiem nieźle. — Nie zna pan jakichś szczęśliwych numerów? Zalegam z czynszem i coś mi się ostatnio nie wiedzie. — Niestety, pani Coleman, ja też nie czuje się szczęściarzem. — Jak to mówią, panie prefesorze: ,jak nie masz nosa, nie kupuj losa". Ja bynajmniej wyznaję taką filozofię. Trzeba polegać na swoim wyczuciu. Opróżniła kosz ze śmieciami i przejechała szmat- ką po jego biurku. — Pędzę dalej, prefesorze. Przyjemnych wakacji. Niech panu odpocznie ta drogocenna łepetyna. Wyszła i zamknęła ostrożnie drzwi. Kilka jej słów 12 zapadło mu jednak w pamięć. “Trzeba polegać na swoim wyczuciu". Dość banalna rada. Lecz bardzo ludzka. Siedział bez ruchu, wpatrzony w telefon, długo po tym jak kroki pani Coleman ucichły w końcu koryta- rza. Bił się rozpaczliwie z myślami; jego serce toczyło bój z rozsądkiem. Nie bądź szaleńcem, Bob. Nie sta- wiaj na szali swojego małżeństwa. Nic nie jest tego warte. Kto wie, czy to wszystko w ogóle jest prawdą? Zapomnij o tym. Zapomnieć? Nagły, niepohamowany impuls kazał mu pod- nieść słuchawkę. Kiedy wykręcał numer, nadal nie był pewny, co ma powiedzieć. — Halo... to ja, Bob. — Och, jak to dobrze. Wiedziałem, że zmienisz zdanie. — Posłuchaj, Louis, potrzebuję czasu do namysłu. Zadzwonię do ciebie jutro. — Dobrze, dobrze. To uroczy chłopiec. Ale za- dzwoń trochę wcześniej, co? — Dobranoc, Louis. Bob odłożył słuchawkę. Wpadł teraz w przeraże- nie. Postawił na szali całe swoje życie. Dlaczego zadzwonił drugi raz? Z miłości do Nicole? Nie. Myśl o niej napawała go teraz tylko przemożną wściekłością. Z powodu małego chłopca, którego nigdy nie wi- dział? Idąc w stronę parkingu przypominał żywego tru- 13 pa. W głowie czul paniczny zamęt. Musiał z kimś porozmawiać. Ale na całym szerokim świecie miał tylko jednego bliskiego przyjaciela, który naprawdę go rozumiał. Swoją żonę, Sheilę. Rozdział 2 O tej porze Autostrada nr 2 była już pusta, toteż znalazł się w Lexington za szybko. Potrzebował na- prawdę więcej czasu. Żeby zapanować nad sobą. Upo- rządkować myśli. Co mam powiedzieć? Jak do diabła spojrzę jej w twarz? — Dlaczego wracasz tak późno, Bob? Paula, jego dziewięcioletnia córka, nieustannie ćwiczyła się w przejmowaniu roli jego żony. — Mieliśmy zebranie w Instytucie — odparł Bob, z rozmysłem nie karcąc ją za to, że bezprawnie zwró- ciła się do niego po imieniu. W kuchni Jessica Beck- with, lat dwanaście i pół według metryki i dwadzie- ścia pięć sądząc po zachowaniu, dyskutowała z matką. Temat: mięczaki, palanty, kujony i mydłki. — Naprawdę, mamo, w całej budzie nie ma ani jednego przyzwoitego faceta. — O czym tak rozprawiacie? — spytał Bob wcho- dząc i całując obie starsze kobiety ze swojej rodziny. Postanowił zachowywać się naturalnie. — Jessie narzeka na niski — czy raczej beznad- ziejny — poziom przedstawicieli przeciwnej płci w szkole. 15 — Może więc powinnaś się przenieść, Jess — zażartował Bob. — Och, ojcze, ależ ty jesteś ślepy. Stan Massa- chussets to wiocha. Prowincja, która wzdycha za miastem. Sheila uśmiechnęła się pobłażliwie do Boba. — Co pani wobec tego proponuje, panno Beck- with? — spytał Bob. Jessie zarumieniła się. Bob przerwał jej starannie przygotowaną kampanię. — Mama wie — powiedziała Jessica. — Europa, Bob — wyjaśniła Sheila. — Twoja córka chce jechać na obóz nastolatków do Europy w te wakacje. — Właściwie ona jeszcze nie jest nastolatką — odparował Bob. — Ale z ciebie pedant, tato — westchnęła Jessica. — Jestem wystarczająco dorosła, żeby pojechać. — Nie na tyle, żebyś nie mogła poczekać jeszcze rok. — Tato, nie chcę spędzić znów wakacji ze swoją burżujską rodziną na tym nudnym Cape Cod. — No to idź do pracy. — Poszłabym, ale jestem za młoda. — Q.E.D., panno Beckwith — odparł triumfalnie Bob. — Czy byłbyś tak miły i oszczędził mi tej akade- mickiej gadki? Co będzie, jeśli wybuchnie wojna ato- mowa? Umrę nie zobaczywszy Luwru. — Jessica — powiedział Bob, zadowolony z chwili oddechu od swoich trosk — wiem z wiarygodnych źródeł, że przynajmniej w ciągu najbliższych trzech lat nie będzie wojny atomowej. Ergo — masz mnó- stwo czasu, żeby obejrzeć Luwr, zanim nas załatwią. — Nie strasz, tato. _ To ty poruszyłaś ten temat, Jessie — powie- działa Sheila, zaprawiona w rozsądzaniu sporów między ojcem a córką. — Ech, wszyscy jesteście beznadziejni — wes- tchnęła powtórnie Jessica Beckwith i wyszła ocięża- łym, pogardliwym krokiem z kuchni. Zostali sami. Czy ona musi akurat dziś tak pięk- nie wyglądać? — pomyślał Bob. — Powinni wyjąć spod prawa okres dojrzewania — powiedziała Sheila idąc do męża po codzienny, wieczorny uścisk, na który czekała od śniadania. Objęła go rękoma. — Dlaczego przyszedłeś tak późno? Kolega znów wygłaszał epokowe mowy? — Tak. Był dzisiaj w oszałamiającej formie. Po tylu latach porozumiewali się specjalnym ko- dem. Według niego w Instytucie Boba pracowało trzech mężczyzn, dwie kobiety i “Kolega" — P. Her- bert Harrison, nadęty osioł, który wygłaszał przydłu- gie, innowiercze rozprawy na każdy temat. Przyja- ciele Beckwithów również mieli swoje przydomki. — Sowa i Kiciuś zaprosili nas i Carole Kupersmith na obiad w sobotę. — Tylko nas? A co z Małpoludem z Kasztanowego Wzgórza? — Wrócił do żony. Byli bardzo zgraną parą. A Sheila bezbłędnie wy- czuwała każdą zmianę w jego nastroju. — Dobrze się czujesz? — Tak... — odiSarMkib. — Dlaczego pytasz? 16 17 — Jesteś trochę blady. — To tylko uczelniana bladość. Dwa dni na Cape Cod i będę jak nowo narodzony. — Obiecaj mi, że nie będziesz pracował dziś w nocy. — Dobra — zgodził się Bob. (Jak gdyby był w stanie skupić się na czymkolwiek!) — Masz jakąś pracę z Wydawnictwa? — Nic pilnego. Ciągle babrzę się w tej rosyjsko- chińskiej dyplomacji. Mówię ci, jak na profesora uni- wersytetu ten Reinhardt pisze wyjątkowo żywym językiem. — Kochanie, gdyby wszyscy autorzy pisali jak Churchill, byłabyś bezrobotna. W każdym razie, ty też dzisiaj nie pracuj. — Świetnie. Coś ci chodzi po głowie? — Jej zielone oczy błyszczały. Serce zakłuło go na myśl o tym, co będzie musiała usłyszeć. — Kocham cię — powiedział. — Dobrze. Ale tymczasem nakryj do stołu, zgoda? — Tato, jak długo mogłeś oglądać telewizję, kiedy byłeś w moim wieku? — Paula spojrzała porozumie- wawczo na Boba. — Kiedy byłem w twoim wieku, nie było telewizji. — Jesteś aż taki stary? — Twój ojciec chce powiedzieć — wyjaśniłaSheila hiperbolę Boba — że uważał czytanie książek za bardziej wartościowe zajęcie. — Książki czytamy w szkole — powiedziała Pau- la. — Mogę teraz obejrzeć telewizje? — Jeśli odrobiłaś lekcje — zastrzegła Sheila. — Co jest w programie? — spytał Bob, z obowiąz- ku zainteresowany zajęciami kulturalnymi swojego pptomstwa. — “Scott i Zelda" — odparła Jessica. — O, to ma chyba jakąś wartość edukacyjną. W Telewizji Publicznej? — Ech, tato — westchnęła z rozdrażnieniem Jes- sica — czy ty naprawdę jesteś aż taki ciemny? — O, za pozwoleniem, czytałem wszystkie książki Scotta. — “Scott i Zelda" to serial — wyjaśniła z pogardą Paula. — O psie z Marsa i dziewczynie z Kalifornii — dodała Jessica. — Fascynujące. Które z nich jest Scottem? — zapytał Bob. — Och, tato, nawet mama to wie. Sheila spojrzała na niego z miłością. My biedni ciemniacy, pomyślała. Niczego już nie kapujemy. — Kochanie, popatrz z nimi w telewizor. Ja po- sprzątam ze stołu. — Nie — powiedział Bob. — Ja posprzątam. A ty popatrz na tego Cudownego Psa. — Tato, pies to Zelda — rzuciła ponuro Paula i popędziła do jadalni. — Idziesz, mamo? — spytała Jessie. — Za nic nie mogę tego opuścić — powiedziała Sheila spoglądając na zmęczonego męża, który nosił stosy brudnych naczyń. — Do zobaczenia, Robert. — Dobra. Zaczekał, aż dziewczynki zasną. Sheila siedziała 18 19 skulona na kanapie czytając “absurdalnie brukowe" romansidło. Jean-Pierre Rampal grał Vivaldiego, a Bob udawał, że czyta “The New Republic". Napięcie było nie do zniesienia. — Chcesz drinka, kochanie? — Nie, dzięki — odparła Sheila podnosząc wzrok. — A ja mogę się napić? — Od kiedy to musisz mnie prosić o pozwolenie? — Wróciła do swojej lektury. — Nie do wiary — mruknęła. — Nie uwierzyłbyś, gdzie oni się kochają w tym rozdziale. W samym środku rodeo. Boże, pomyślał, jak to powiedzieć? — Słuchaj, możemy chwilę porozmawiać? Siedział niecały metr od niej, z większą niż zazwy- czaj szklanką szkockiej w ręku. — Jasne. Coś nie gra? — Chyba można tak powiedzieć. Spuścił głowę. Sheila przeraziła się nagle. Odło- żyła książkę i usiadła wyprostowana. — Bob, chyba nie jesteś chory? Nie, tylko tak się czuję, pomyślał. Potrząsnął gło- wą. — Kochanie, muszę z tobą o czymś porozmawiać. Sheila Beckwith poczuła nagle, że brakuje jej tchu. Ileż to jej przyjaciółek usłyszało już, jak mężo- wie zaczynają rozmowę od podobnego wstępu? Musi- my porozmawiać. Chodzi o nasze małżeństwo. A sądząc po ponurym wyrazie twarzy Boba, on także miał za chwilę powiedzieć: “Nie pasujemy do siebie". — Bob — powiedziała otwarcie — przeraża mnie twój głos. Czy coś zrobiłam? — Nie, nie. Chodzi o mnie. To ja coś zrobiłem. — Co takiej0? — Chryste, nie wyobrażasz sobie, jak trudno mi to powiedzieć. — Proszę ci?> Hobert, nie zniosę tego napięcia. Bob zaczerpn^ł powietrza. Drżał. — Sheila, p^iiętasz jak byłaś w ciąży z Paulą? — Tak? — Musiałeś ^vtedy polecieć do Europy, do Mont- pellier, z tym ^vkładem... — I co...? Chwila cisz/- — Miałem f°inans. — Wyrzucił to z siebie jak najszybciej. Jak gdyby zrywał bandaż, by uniknąć większego bólu- Sheila posz#r^ała na twarzy. — Nie — powiedziała potrząsając gwałtownie głową, jakby ^ciała odepchnąć od siebie to, co właśnie usłyszą. — To jakiś koszmarny żart. — Szukała u nie^c* wzrokiem potwierdzenia. — Po- wiedz, ze tak. — Nie, to p!avvda — odparł bezbarwnym głosem. — Przykro mi • — Kto to był? -— spytała. — Nikt — odp owiedział. — Nikt szczególny. — Kto, Robert? — Nazywała się... Nicole Guerin. Była lekarką.— “Po co jej te szc^góły?" — zastanawiał się. — Jak długo t do cholery? Bob zawahał się. Potem szepnął Prawie niesły- szalnie: — To moje dziecko. Mój chłopiec. Wlepiła w niego wzrok z niedowierzaniem. — Och, nie, to nie może być prawda. — Jej oc?y błagały, by temu zaprzeczył. Bob ze smutkiem skinął głową. —T\k, to prawda. A potem powiedział jej wszystko- O strajku we Francji. O spotkaniu z Nicole. O ictx przelotnym romansie. I o wydarzeniach tego di11^.. O telefonie Louisa. O chłopcu. O problemie z chł°F*cem. — Naprawdę o tym nie wiedziałem. 5 Sheila. Pro- szę, uwierz mi. — Dlaczego? Dlaczego miałabym t^raz uwierzyć ci w cokolwiek? Nie potrafił na to odpowiedzieć. Podczas strasznego milczenia, które potem nastą- piło, Bob przypomniał sobie naraz c°ś, co wyznał jej dawno temu — wtedy było to taK Nieistotne. Że chciałby zostać ojcem chłopca. 22 23 —Nie miałbym nic przeciwko małemu futboliście. — A jeśli to znów będzie dziewczynka? — Cóż, będziemy starać się dalej. Czy to nie jest w tym wszystkim najlepsze? Śmiali się wówczas. “Futbolistą" okazała się oczy- wiście Paula. A operacja przy jej narodzinach spra- wiła, ze nie mogli już mieć więcej dzieci. Przez wiele miesięcy Sheila czuła się “stracona dla miłości". Ale Bob pocieszał ją, aż wreszcie znów uwierzyła, że to, co ich łączy, jest zbyt silne, by cokolwiek mogło to zmienić. Więź między nimi stała się jeszcze silniej- sza. Aż do tego wieczora, który pogrzebał ich wzajem- jne zaufanie. Teraz wszędzie czaiły się nowe źródła 'bólu. — Sheila, posłuchaj... — Nie. Już dość się nasłuchałam. Wstała i wymknęła się do kuchni. Bob zawahał się, po czym ruszył za nią. Siedziała przy stole i łkała. — Przynieść ci coś do picia? — Nie. Idź do diabła. Wyciągnął rękę, żeby pogłaskać ją po jasnych wło- sach. Odsunęła się. — Sheila, proszę... — Bob, dlaczego musiałeś mi to powiedzieć. Dla- czego? — Bo nie wiem, co mam robić. I chyba dlatego, że w głębi duszy oczekiwałem od ciebie pomocy, pomyślał. I dlatego, że jestem egoisty- cznym draniem. Usiadł naprzeciwko niej przy stole i spojrzał na nią. __ Sheila, proszę cię. — Chciał, żeby mówiła. Żeby powiedziała cokolwiek, by zakończyć to bolesne mil- czenie. — Nie zrozumiesz, j ak bardzo to boli — powiedzia- ła _ Och, Boże, tak ci ufałam. Tak ufałam... — Znów wybuchnęła płaczem. Ogarnęła go tęsknota, by wziąć ją w ramiona, naprawić krzywdę. Ale bał się. — Nie można zapomnieć tylu szczęśliwych lat... Spojrzała na niego i uśmiechnęła się smutno. — O to właśnie chodzi — powiedziała. — Przed chwilą dowiedziałam się, że wcale nie były to szczę- śliwe lata. — Sheila, nie! — Okłamałeś mnie! — krzyknęła. — Proszę cię, kochanie. Zrobię wszystko, żeby to naprawić. — Nie możesz. Przeraził go ostateczny ton tego oświadczenia. — Chyba nie chcesz powiedzieć, że się rozstaje- my... Zawahała się. — Robert, nie mam teraz dość sił. Na nic. Wstała od stołu. — Wezmę tabletkę nasenną, Bob. Mógłbyś wy- świadczyć mi pewną przysługę. — Zrobię wszystko — rzucił z rozpaczliwą skwa- pliwością. — Proszę, śpij w swoim gabinecie — powiedziała. 24 Rozdział 3 — Rany boskie, czy ktoś umarł w nocy? Przynajmniej raz w ponurych żartach Jessici tkwiła nieoczekiwana prawda. Siedzieli wszyscy w kuchni i jedli, a Jessie stosowała dietę. Połykała Preperat K zmieszany w połowie z chudym mlekiem i wodą oraz wyrażała sądy na temat atmosfery panu- jącej w rodzime. — Jedz śniadanie, Jessie — rozkazała Sheila siląc się na normalne zachowanie. — Okropnie wyglądasz, tato — orzekła zatroska- nym głosem Paula. — Pracowałem do późnej nocy — odparł z nadzie- ją, że jego “młodsza żona" nie wykryje jego bezsennej nocy w gabinecie. — Pracujesz o wiele za dużo — stwierdziła Paula. — On chce zdobyć światową sławę — wyjaśniła siostrze Jessie. — Przecież już zdobył — odpowiedziała Paula, po czym zwróciła się do Sheili szukając potwierdzenia. — Prawda, mamo? Przecież tatuś już jest wszędzie sławny? — Tak — odparła Sheila — absolutnie wszędzie. — Ale nie w Sztokholmie — wtrąciła Jessie powo- dując spięcie w przepływie prądu pochlebstw. _ A co tam jest? — spytała Paula chwytając przynętę Jessie. — Nagroda Nobla, idiotko. Twój ojciec chce się przejechać za darmo do Szwecji i dostać lepszy stół w Klubie Profesorskim. Kapujesz, kurzy móżdżku? — Jessie — upomniała ją Sheila — nie obrażaj siostry. — Mamo, jej istnienie jest obrazą dla każdego o normalnej inteligencji. — Chcesz dostać tym masłem orzechowym w bu- zię? — spytała Paula. — Przestańcie obie — przerwał im Bob. '-— Komi- tet w Sztokholmie bierze pod uwagę maniery rodziny kandydata. — Ach, ci amerykańscy mężczyźni — westchnęła Jessica dość niespodziewanie. — Co proszę, Jessie? — spytała Sheila. — Amerykańscy mężczyźni tak bezgranicznie po- wodują się ambicją. Przez to są tacy prowincjonalni. — O, przepraszam! — zaprotestował Bob. — To tylko socjologiczne obserwacje, ojcze. Paula stanęła przed Bobem, żeby zasłonić go przed słownymi pociskami ze strony wrogo nastawio- nej starszej córki. — Tato, ona lubi się ciebie czepiać. Ale jak cię nie xna, chwali się tobą przed wszystkimi. Żeby zaimpo-' nować chłopakom. — Wcale nie! — zaprotestowała Jessica z twarzą czerwoną od oburzenia i zażenowania. 26 27 Rywalizacja między siostrami pozwoliła Bobowi i Sheili zapomnieć na chwilę o małżeńskim konflikcie.: Uśmiechnęli się do siebie. Potem przypomnieli sobie, że nie jest to zwyczajny poranek. Wycofali uśmiechy w nadziei, że dzieci tego nie zauważą. — Ciągle wymieniasz jego nazwisko przy tych gamoniach z drużyny futbolowej — powiedziała Paula wyciągając w stronę siostry oskarżycielski palec. — Doprawdy, Paula, jesteś niepoczytalna — po- wiedziała Jessica czując się dość nieswojo. — Umiem czytać tak samo jak ty, Jessie! — Przestańcie, dzieci — burknęła Sheila tracąc cierpliwość. — W tym domu jest tylko jedno dziecko — odpa- rowała Jessica, nie zauważywszy rozdrażnienia mat- ki. — Panienki — przerwał im Bob — podwiozę was obie na przystanek autobusowy. Natychmiast. - Rzucił strapione spojrzenie w stronę Sheili. — Dobra — powiedziała Paula chwytając w po- śpiechu swoje książki. — Proszę to gdzieś odnotować — oświadczyła Jessie Beckwith. — Jestem przeciw- na przymusowemu dowożeniu autobusem. — Ależ, Jessie — powiedział Bob — ten autobus podjeżdża pod twoją szkołę. Jessica spojrzała na niego. Było jasne, że jej nie- nawidzi. Nie miał szacunku dla jej przekonań. A ostatnio doszła do wniosku, że nawet nie jest jej prawdziwym ojcem. Być może pewnego dnia Sheila zwierzy się jej, że ona i Sartre... — Jessie, pospiesz się... A jednak w tej chwili Sheila była wciąż po jego stronie. Stał niezdecydowanie przy drzwiach, podczas gdy dziewczęta ubierały się. _ Czy... będziesz tu jeszcze, kiedy wrócę? — spy- tał niepewnie. — Nie wiem — odpowiedziała Sheila. Zastał ją nadal w domu. — Odchodzisz? — Nie. — Chciałem powiedzieć... wychodzisz do pracy? — Nie. Dzwoniłam do Wydawnictwa i powiedzia- łam, że popracuję dziś w domu. Kiedy odwiózł dziewczynki i wrócił do domu, Shei- la wciąż siedziała przy stole w kuchni patrząc na swoje odbicie w filiżance kawy. To ja ją tak urządziłem, pomyślał i poczuł do siebie odrazę. Usiadł naprzeciw niej. Nie kwapiła się do rozmowy, więc po dłuższym milczeniu powie- dział: — Sheila, jak mogę za to odpokutować? Podniosła wolno głowę i spojrzała na niego. — Chyba nie możesz — powiedziała. — To znaczy, że rozejdziemy się z tego powodu? ~ spytał. — Nie wiem — odparła. — Nic nie wiem. Żałuję tylko... — Słucham? —— Żałuję tylko, że nie jestem zdolna do zemsty. \ gdybym choć mogła wyrazić swoją wściekłość... — ' eJ głos załamał się. Omal nie zdradziła się, że pomi- 29 28 mo wszystko nadal go kocha. Przynajmniej to udało się jej ukryć. — Wiem, co czujesz — powiedział. — Naprawdę, Bob? — Wyobrażam sobie. Chryste, jak ja żałuję, że ci to powiedziałem! Ja też, pomyślała. — Więc dlaczego mi powiedziałeś, Bob? — Wypo- wiedziała to oskarżycielskim tonem. — Nie wiem. — Cholera, Bob, ty wiesz. Wiesz! — Zawrzała z wściekłości. Teraz dopiero zrozumiała, czego od niej chciał. Niech go szlag! — Chodzi ci o dziecko — powiedziała. Jej słowa dotarły do niego z przerażającą siłą. — Ja... sam nie wiem — powiedział. Ale wiedział to doskonale. — Posłuchaj, Bob, znam cię na wylot. Nie chciałeś go, nie planowałeś, ale skoro już je masz, czujesz się za nie odpowiedzialny. Bał się postawić sobie pytanie, czy to prawda. — Nie wiem — powiedział. — Bob, na miłość boską, bądź uczciwy wobec sa- mego siebie. Oboje musimy stawić temu czoła. Szukającjakiejś deski ratunku uchwycił się słowa “oboje" jako znaku, że nie postawiła jeszcze krzyżyka na ich związku. — Więc jak? — Czekała na odpowiedź. Wreszcie zebrał się na odwagę i przyznał: — Tak, czuję się odpowiedzialny. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale czuję, że powinienem coś zrobić. —Właściwie nic mu nie jesteś winny. Wiesz o tym, prawda? Tak, oczywiście, że to prawda... obiektywnie pa- trząc. — Jest zupełnie sam — powiedział Bob z ulgą, że może wreszcie wyznać, co myśli. — Może mógłbym mu pomóc uporządkować życie. Znaleźć jakieś inne wyjście niż... no wiesz, odesłanie go do przytułku. Nie jesteś jego ojcem tylko dlatego, że pieprzyłeś jego matkę, krzyczała w duchu Sheila, lecz nie po- wiedziała tego na głos. — Jak właściwie miałbyś mu pomóc? — spytała. — Nie wiem. Ale może gdybym tam poleciał... — Po co? Znasz kogoś, kto weźmie go do siebie? Masz jakikolwiek plan? — Nie, Sheila. Nie, nie mam. — To po co masz tam lecieć? Nie potrafił wytłumaczyć swojej instyktownej re- akcji. Ledwo mógł ją zrozumieć. I wtedy wprawiła go w osłupienie. — Chyba jest tylko jedno wyjście. Sprowadź go tutaj. Wlepił w nią wzrok z niedowierzaniem. — Czy wiesz, co mówisz? Skinęła głową. — Czy nie dlatego mi o tym powiedziałeś? Nie był pewny, ale podejrzewał, że miała rację. Kolejny raz. — Zniosłabyś to? Uśmiechnęła się ze smutkiem. — Muszę, Bob. To nie wspaniałomyślność, lecz samoobrona. Jeśli nie pozwolę ci pomóc mu teraz, 31 30 kiedyś oskarżysz mnie o to, że pozwoliłam na to, by twoje... twoje dziecko umieszczono w sierocińcu. — Nigdy... — Tak, oskarżysz mnie. Więc zrób to, Bob, zanim zmienię zdanie. Spojrzał na nią. W odpowiedzi potrafił tylko wy- dobyć z siebie: — Dziękuję ci, Sheila. A potem sprawił, że jego śliczna żona zapomniała o swojej wściekłości i przymusie całej tej sytuacji kiedy zaczęli omawiać odwiedziny jego francuskiego syna. Chłopiec mógł dołączyć do nich na Cape. —Ale tylko na miesiąc — powiedziała. —Ani dnia dłużej. To powinno dać dość czasu temu Louisowi żeby znalazł jakieś trwałe rozwiązanie. Spojrzał na nią. — Zdajesz sobie sprawę, co mówisz? — Tak. Wciąż nie mógł w to uwierzyć. — Co powiemy dziewczynkom? — Coś wymyślimy. Boże, jak ona może być taka wspaniałomyślna? — Jesteś niewiarygodna — powiedział. Potrząsnęła głową. — Nie, Robert. Jestem tylko trzydziestodziewie cioletnią kobietą. Rozdział 4 Dwa tygodnie później chodził tam i z powrotem po korytarzu w Hali Przylotów na Lotnisku Logan. Podczas kilku napiętych i niespokojnych dni odbył wiele rozmów z Louisem Yenarguesem. Trzeba było podjąć rozmaite decyzje, ustalić szczegółowy plan krótkiej wizyty chłopca w Ameryce. Miesiąc, ani dnia dłużej. A Louis musiał skorzystać z tego przewlecze- nia, by znaleźć jakąś alternatywę dla sierocińca. Louis miał powiedzieć Jean-Claudowi, że zaprosi- li go dawni przyjaciele matki. Nie było to całkowicie niewiarygodne, bo Nicole na pewno mówiła mu, że mieszkała przez rok w Bostonie. Lecz w żadnym wypadku Louis nie mógł wyjawić chłopcu, że Robert Beckwith jest jego ojcem. — Oczywiście, Robert. Jak sobie życzysz. Wiem, ze to dla ciebie niełatwe. Rozumiem to. Naprawdę? — zastanawiał się Bob. Czekało go jeszcze wcale niebłahe zadanie powia- domienia dziewczynek. Po wielu trudach Bob zwołał zebranie rodziny. ~~ Właśnie zmarła nasza przyjaciółka — powiedział. ' Kobieta, mężczyzna i dziecko 33 — Kto? — spytała Paula wylęknionym głosem. - Chyba nie babcia? — Nie — zaprzeczył Bob. — Nie znałyście je Mieszkała we Francji. Pewna pani. — Francuzka? — dociekała Paula. — Tak — odparł Bob. Wtedy odezwała się Jessie: — Po co nam o tyr mówisz, skoro jej nie znałyśmy? — Bo miała syna... — odparł Bob. — W jakim wieku? — spytała zaraz Jessie. — No... mniej więcej w wieku Pauli. — O, kurczę — powiedziała Paula. Jessica zmroziła wzrokiem młodszą siostrę, po czyr zwróciła się znów do Boba. — I co? — dociekała dalą — Został sierotą — wtrąciła Sheila dobitnym te nem, który tylko Bob mógł docenić. — O, rany — powiedziała ze współczuciem Pauli — I dlatego... — powiedział Bob — ponieważ je; zupełnie sam, postanowiliśmy zaprosić go na jak: czas do nas. Na jakiś miesiąc. To znaczy, do naszeg dużego domu w Cape. Oczywiście, jeśli nie macie m przeciwko temu. — O, kurcze — zaszczebiotała znów Pauk Najwyraźniej był to głos “za". — Jessie? — A jednak jest sprawiedliwość na tym świecie. — Proszę? — Jeśli nie mogę pojechać do Francji, przyna mniej będę mogła o niej porozmawiać z rodowity! Francuzem. — On ma dopiero dziewięć lat — powiedział Bo — i będzie raczej smutny. Przynajmniej na początki —- Ale chyba potrafi mówić? — Oczywiście. __ No to usłyszę lepszą francuszczyznę niż od Mademoiselle O'Shaughnessy. Q.E.D., tato. — On jest w moim wieku, a nie w twoim, Jessie — wtrąciła Paula. _ Moja droga — odparła wyniośle Jessie — on nie dacitempsdujour. — Czego? — Ucz się francuskiego. Vous etes une gamoń. Paula wydęła wargi. Nadejdzie jeszcze dzień zem- sty na Jessie. A ich zagraniczny gość wkrótce połapie się w czym rzecz i pozna, kto jest tutaj wielki duchem. Najdziwniejsze, że żadna z nich nie spytała, dla- czego chłopiec ma przemierzyć Atlantyk, zamiast pojechać do jakichś przyjaciół, którzy mieszkali od- robinę bliżej niego. Ale dziewięcioletnie dziewczynki szaleją z radości, gdy maje odwiedzić chłopiec w ich wieku. A dwunastoletnie dziewczynki tęsknią do międzynarodowych kontaktów, żeby zyskać polor światowca. Sheila zmuszała się do codziennej rutyny. Dla dziewczynek nie było w jej zachowaniu nic podejrza- nego. Pracowała z zawziętością! właściwie ukończy- ła redagowanie książki Reinhardta. Rzecz jasna, Bob siedział, co kryje się za tą fasadą pracowitości, lecz nie mógł nic na to poradzić. Ani powiedzieć. Sheila uddalała się od niego, a on czuł coraz większą bezrad- n°ść. Nigdy nie byli sobie tacy obcy. Chwilami, gdy ogarniała go tęsknota za jej uśmiechem, nienawidził siebie. A kiedy indziej nienawidził chłopca. 34 35 srj 1 a Głośnik w Hali Przylotów oznajmił, że samol linii TWA, lot numer 811, właśnie wylądował. Wok podwójnych drzwi przy wyjściu z odprawy celn- zaczął gromadzić się tłum. Bob wpadł nagle w przerażenie. W ciągu mini nych tygodni był tak pochłonięty załatwianiem ró nych spraw, że nie miał czasu na emocje. Nie mi ani chwili na to, by zastanowić się, co może czuć kiedy metalowe drzwi otworzą się i jego syn wkroczj w jego życie. Nie żaden teoretyczny problem, którj omawiał przez telefon, lecz żywe dziecko. Podwójne drzwi rozsunęły się. Wyszła załoga są molotu rozprawiając o fantastycznych rostbefach w Durgin-Park. A może uda im się potem załapać d< Red Sox? — Znam te dyskotekę... — powiedział przechodzą cy obok kapitan. Kiedy drzwi odsłoniły na chwile miejsce odpraw celnej, Bob wyciągnął szyje, żeby zajrzeć do środk Zobaczył kolejkę pasażerów czekających na kontrolą Ale ani śladu małego chłopca. Był tak roztrzęsiony, że zaczął palić. Odkąd rzucił palenie w średniej szkole, wkładał sobie do ust dłu- gopis. Trochę go to uspokoiło, zanim nie zorientowa się, co robi. Zażenowany schował długopis z powro tem do kieszeni. Drzwi otworzyły się znowu. Tym razem wyszli stewardessa z walizką z zielonej skóry i rozczochra nym chłopcem, który przyciskał do piersi firmowi torbę linii TWA. Stewardessa rozejrzała się po tłu mię i prawie natychmiast zatrzymała wzrok na Bo bie. Profesor Beckwith? — Dzień dobry. Chyba nie muszę was sobie przed- stawiać. — Zwróciła się do chłopca, powiedziała: Baw się dobrze" i zniknęła. Nagle znaleźli się sami naprzeciw siebie. Bob spoj- rzał na chłopca. Czy on jest choć. trochę do mnie podobny? — pomyślał. — Jean-Claude? Chłopiec skinął głową i wyciągnął rękę. Bob po- trząsnął nią z góry. — Bonjour monsieur — powiedziało grzecznie dziecko. Choć Bob mówił po francusku dosyć płynnie, przy- gotował sobie z góry kilka zdań. — Est-ce que tu as fait un bon voyage, Jean-Clau- de? — Tak, aleja mówię po angielsku. Uczyłem się od dziecka prywatnie. — Och, to dobrze — powiedział Bob. — Oczywiście, zamierzam poćwiczyć. Dziękuję panu za zaproszenie. Bob odgadł, że chłopiec też nauczył się swoich zdań na pamięć. Podniósł jego zieloną, skórzaną walizkę. — Chcesz, żebym wziął twoją torbę podręczną? ^- Nie, dziękuję — odparł chłopiec, jeszcze moc- niej przyciskając torbę z czerwonego płótna. Mój samochód stoi na zewnątrz — powiedział ob. — Na pewno masz przy sobie wszystko? ~~ Tak, proszę pana. poszli. Minęli drzwi i dotarli do parkingu, gdzie Jaskrawy dzień bladł i zmieniał się w późne popołud- 36 37 nie. Wilgotny, bostoński upał nie zdążył jeszcze żel żeć. Chłopiec podążał bez słowa za Bobem pół kroki, z tyłu. — Więc jak, podróż była w porządku? — spyta znów Bob. — Tak. Dość długa, ale przyjemna. — Hm... a puścili dobry film? — Było to kolejne przygotowane z góry pytanie. — Nie oglądałem. Czytałem książkę. — Ach, tak — powiedział Bob. Byli już przy samo chodzie. — Widzisz, Jean-Claude, to Peugeot. Ni czujesz się teraz jak w domu? Chłopiec spojrzał na niego i uśmiechnął się lekko Co to znaczyło: “tak" czy “nie"? — Chciałbyś przespać się z tyłu? — spytał Bob. — Nie, panie Beckwith. Wolę popatrzeć prze szybę. — Proszę. Jean-Claude, nie bądź taki oficjalny Mów mi Bob. — Nie jestem senny, Bob — odparł Jean-Claude Kiedy znaleźli się w samochodzie, Bob spytał gc — Wiesz, jak się zapina pasy? — Nie. — Pomogę ci. Bob wyciągnął rękę i chwycił pas. Mocując się nim i przeciągając przez piersi Jean-Claude'a, mus nął go wierzchem dłoni. Mój Boże, pomyślał. On istnieje. Mój syn napn wdę istnieje. Kilka minut później przejeżdżali przez Tunel Si mner, a Jean-Claude spał jak zabity. Jadąc na połuc nie autostradą 93 Bob starał się utrzymywać dozwo- loną szybkość. Zwykle jazda tą drogą zabierała mu półtorej godziny. Lecz chciał mieć jak najwięcej cza- su zęby przypatrzyć się chłopcu. Po prostu przypa- trzyć się mu. Chłopiec leżał zwinięty w kłębek, z głową opartą o boczne drzwi. Wygląda na lekko wystraszonego, pomyślał Bob wjeżdżając w gęstniejący mrok. Do diabła, to całkiem zrozumiałe. W końcu nie dalej jak dwadzieścia go- dzin wcześniej obudził się w bezpiecznym świetle rodzinnej wsi. Czy bał się, kiedy wsiadał rano do krajowego samolotu do Paryża? Czy kiedykolwiek był gdzieś poza południową Francją? (O, jaki przy- jemny, bezpieczny temat, można o tym porozmawiać jutro). Czy w Paryżu czekał na niego ktoś z TWA, tak jak uzgodniono? Bob myślał o tym przez cały czas — o małym chłopcu, przesiadającym się z jednego samo- lotu na drugi. Czy wiedział, co powiedzieć? Najwyraźniej tak. Jest bardzo opanowany jak na dziewięciolatka. Dziewięć lat. Przeżył na świecie prawie całą deka- dę, a Bob nie wiedział nawet o jego istnieniu. Ale o moim istnieniu on nie wie nadal, pomyślał Bob. Cie- kawe, co Nicole powiedziała mu na temat ojca. Spojrzał na śpiące dziecko i pomyślał: “Jesteś obcy ^ obcym kraju, pięć tysięcy mil od domu, i nie wiesz, ^ człowiek siedzący obok ciebie to twój ojciec. A gdybyś wiedział? Czy żałowałbyś, że nie znałeś mnie cześniej?" Znów spojrzał na chłopca. A czyja żałuję, 26 nie znałem ciebie? 39 38 Chłopiec obudził się w chwili, gdy mijali Plym uth. Zobaczył drogowskaz. — To tam jest ta słynna skała? — spytał. — Tak. Kiedyś się tam przejedziemy. Zwiedzim wszystkie słynne miejsca podczas twojego pobytu. Potem przyszła kolej na takie miejscowości ja Cape Cod Canal. Albo Sandwich. Chłopiec roześmić się. — Naprawdę jest miasto o nazwie Sandwich? — Tak. — Bob chichotał razem z nim. — Jes nawet Wschodni Sandwich. — Kto wymyślił taką śmieszną nazwę? — Pewnie ktoś, kto był głodny — odparł Bo Chłopiec roześmiał się znowu. Dobrze, pomyślał Bob, lody zostały przełamane Chwilę później minęli kolejny ważny drogowska — O, to już lepsza nazwa — powiedział Jean-Clai de z figlarnym uśmieszkiem. — Orlean — przeczytał Bob. — Nasze Joanr d'Arc chodzą tutaj w bikini. — Pojedziemy tam kiedyś? — spytał chłopiec. — Tak. — Bob uśmiechnął się. WELLFLEET, 6 mil. Bob nie chciał, żeby podróż dobiegła końca, lec już za chwile musiała się skończyć. Jego żona i dzie czekały. — Wiesz, że mam dzieci, Jean-Claude? — Tak. Louis powiedział, że masz dwie córki. I z twoja żona jest bardzo miła. — Bo jest — potwierdził Bob. — Czy ona też znała moją mamę?—spytał chłopie Jezu, tylko nie pytaj o to Sheilę, Jean-Claude. — Hm... tak. Ale słabo. — Ach, tak. Więc to ty znałeś ją bliżej. _ Tak — odpowiedział Bob. I zaraz potem uświa- domił sobie, że powienien dodać: — Bardzo ją lubi- łem. — Tak — powiedział cicho chłopiec. Właśnie dotarli do skrzyżowania z Pilgrim Spring Road. Za sześćdziesiąt sekund będą w domu. 40 Rozdział 5 Wpatrywali się w niego wszyscy z rozmaityir uczuciami. Sheila drżała w duchu. Sądziła, że dostateczni przygotowała się na to spotkanie. Ale nie była przj gotowana. Chłopiec stojący w jej salonie był jeg synem. Dzieckiem jej męża. Doznała silniejszego sz ku niż w swoich najśmielszych oczekiwaniach. D piero teraz zdała sobie sprawę, że podświadomi broniła się przed przyjęciem całej prawdy. Nie by już jednak odwrotu. Dowód stał tuż przed nią i mi cztery stopy wzrostu. — Witaj, Jean-Claude. Cieszymy się, że jesteś nami. — To wszystko, na co było ją stać. Każdą sylab wymawiała z bolesnym wysiłkiem. Czy chłopiec z< uważy, że nie jest zdolna do uśmiechu? — Dziękuje, madame — odparł. — Jestem bard2 wdzięczny za zaproszenie. — Cześć, jestem Paula. — Bardzo mi miło — odpowiedział z uśmiechen Podbił jej serce. Na końcu przemówiła jedyna arystokratka w ty: towarzystwie. _ Jean-Claude, je sui Jessica. Avez vous fait un bon voyage? _ Oui, mademoiselle. Votre francais est eblouis- sant. _ Że co? — Jessica przygotowała się do wypo- wiadania po francusku, a nie do rozumienia tego języka. Bob przyglądał się im. Mój Boże, pomyślał, to wszystko moje dzieci. — Jego angielski jest super — powiedziała Paula do siostry — a twój francuski straszny. — Paula! — warknęła Jessie wysyłając siostrę wzrokiem na gilotynę. — We francuskim slangu — powiedział dyplo- matycznie Jean-Claude — “straszny" znaczy też “su- per". Jessica udobruchała się. Zanosiło się na świetne, “europejskie" wakacje. — Madame? Jean-Claude podszedł teraz do Sheili. Sięgnął do podręcznej torby i wyjął coś w kształcie grudki gliny. Wyglądało to jak masywna kula skostniałej gumy do żucia. Podał ją jej. — O, dziękuję — powiedziała Sheila. — Co to jest? — spytała Paula. Jean-Claude zajrzał do słownika, ale nie mógł znaleźć właściwego słowa. Zwrócił się do Boba. — Jak się mówi cendrier? ,. Popielniczka — odparł Bob przypominając so- ie nagle, że Nicołe paliła. Zresztą, w Setę palili cnyba wszyscy. ~~Dziękuję — powtórzyła Sheila. — Och, to jest... 43 42 ręczna robota? — Tak — odpowiedział chłopiec. Zrobiłem ją na zajęciach z rzeźbiarstwa. — Ja też mam lekcje rzeźbiarstwa — powiedziała Paula pragnąc pokazać mu, jak wiele mają ze sobą wspólnego. — Ach, tak — powiedział Jean-Claude. Kurczę blade, pomyślała Paula, ale on jest przy- stojny. Sheila odebrała podarunek i obejrzała go. CM piec miał przecież szczere intencje. Był to wzrusz jacy gest. Gliniana popielniczka z podpisem rzemi' ślnika, który j ą wykonał: “Guerin 16.6.78.". — Voulez-vous boire guelgue chose? — spyta: Jessica szykując się do skoku po koniak, wodę mim ralną lub jakikolwiek napój, którego zażyczy sob: Francuz. — Non, merci, Jessica. Je n'ai pas soif. — Je comprends — odpowiedziała z dumą. Ty: razem naprawdę zrozumiała. Mademoiselle O'Si haughnessy skoczyłaby pod sufit z radości. — Co tam słychać we Francji, Jean-Claude? spytała Paula bojąc się utracić zdobytą cześć uw gościa. Bob uznał, że rozsądnie będzie skrócić tę roz: we. — Będziemy mieli mnóstwo czasu na dyskusj dziewczynki. Myślę, że Jean-Claude jest porządni zmęczony. Prawda, Jean-Cłaude? — Trochę — przyznał chłopiec. — Twój pokój jest naprzeciwko mojego — powie- działa Paula. Jessie kipiała z wściekłości. Zaraz padnie trupem jeśli Paula będzie dalej tak nieudolnie go uwodzić. Na litość boską, co on sobie pomyśli? __ Zaniosę na górę jego bagaż — powiedział do Sheili Bob. — Nie, ja to zrobię — odparła, podniosła zieloną walizkę (czyżby należała kiedyś do tamtej?) i powie- działa: — Tędy, Jean-Claude. — Ruszyła schodami do góry. — Dobranoc — powiedział nieśmiało chłopiec i podążył za nią. Ledwo oboje zniknęli mu z oczu, Bob podszedł do barku. — Rany, ale on jest przystojny! — zawołała wy- lewnie Paula. — A ty żenująca, Mademoiselle Beckwith — warknęła Jessie. — Nie masz zielonego pojęcia, jak rozmawiać z Europejczykiem. — Wypchaj się — odcięła się Paula. — Spokój, dziewczynki — powiedział Bob, wzmoc- niony już porcją Johnnie Walkera. — Zachowujcie się stosownie do swojego wieku. Dla Jessie był to jednak najgorszy z możliwych Przycinków. ~- Ojcze, jeśli mnie nienawidzisz, po prostu bądź mężczyzną i przyznaj to głośno. "—Jessie, kocham cię. — Objął ją, przyciągnął do sieble i pocałował w czoło. i Świetnie mówisz po francusku, Jess. Nie wie- m, że jesteś taka dobra. \vi NaPrawdę tak uważasz, tatusiu? — Nie do ' M°wiła jak dwunastolatka spragniona ojco- uznania. 44 45 — Tak — powiedział Bob. — Naprawdę. — Nad trzymał ją w objęciach. — A on świetnie mówi po angielsku — powiedz! ła Paula — choć jest dopiero w moim wieku. — Miał prywatną nauczycielkę — wyjaśnił Bob — Jak to? — spytała z nadzieją Jessie. — To o jest ze szlachetnego rodu? — Nie — odparł Bob. — Jego matka była lekarką. — A ojciec? — Nie wiem dokładnie — powiedział wymijająi Bob. — Ale na pewno nie był ze szlachetnego rodu — Jest bardzo samodzielny — powiedziała Sheil — Co masz na myśli? Byli teraz w swojej sypialni. Reszta domownikó pogrążyła się już we śnie. — Nie pozwolił mi pomóc w rozpakowywaniu b gaży. Uparł się, że zrobi to sam — powiedziała, potem dodała: — Czy byłam dla niego chłodna? — Nie. Co czułaś? — A jak myślisz? — Byłaś wspaniała — powiedział Bob i sięgnął p jej dłoń. Odsunęła się. — Położył się spać razem z tą małą torbą podró na. Musi mieć w niej wszystkie swoje ziemskie ska by. — W jej głosie zabrzmiała ironia. — Pewnie tak — powiedział Bob zastanawiaj! się, co dziewięcioletni chłopiec może nosić przy sob dla otuchy. Podążył wzrokiem za Sheilą, gdy szła do łazienl żeby umyć zęby. Chwilę później wyszła ubrana szlafrok i koszulę nocną. Bob odnosił ostatnio niepo- kojące wrażenie, że żona nie chce rozbierać się przy nim. Usiadła na łóżku i zaczęła nastawiać budzik. (Po co, przecież byli na wakacjach?). Chciał objąć ją ra- mieniem, i przytulić, ale dzieliła go od niej zbyt duża przestrzeń prześcieradeł i poduszek. — Sheilą, kocham cię. Wciąż odwrócona do niego plecami, majstrowała przy budziku. — Sheilą? Obróciła się. — On ma twoje usta — powiedziała. — Naprawdę? — Dziwne, że nie zauważyłeś. Sheilą zrzuciła z siebie szlafrok i zagrzebała się pod kołdTą. Przez chwilę leżała bez słowa, a potem odwróciła się i powiedziała: — Ona musiała mieć brązowe oczy. — Nie pamiętam, naprawdę. oheila spojrzała na niego i powiedziała ze smęt- nym uśmiechem: — Daj spokój, Bob. "otem ^wzięła swoją poduszkę i skuliła się wokół mej w rogxi iózka_ — Dobranoc — powiedziała. ochylij się i pocałował ją w policzek. Nawet nie gnęta. Objąłjąramieniem. Nie zareagowała. Do tej i- ry żywił; niejasną nadzieję, że jeśli będą się kochać, * ystko> jakoś wróci do normy. Teraz zrozumiał ż e dzieliło ich zbyt wiele. &ąd się na bok i podniósł Amerykański Prze- 'styczny. To lepsze niż tabletka nasenna. 46 47 Kartkując szczególnie mało odkrywczy artykuł o p: cesach stochastycznych, pomyślał: “Chryste, sampj wtarzałem to już milion razy." A potem zdał sob: sprawę, że to on jest autorem artykułu. “Ale to i ta; nuda", pomyślał. Powinien poprosić Sheilę, żeby to przeredagowała. — Bob? — Jej głos wyrwał go z zadumy. — Tak, kochanie? Odwrócił się do niej. Na jej twarzy malował okropny ból. A jednak wyglądała tak młodo i delikat nie. — Co ja właściwie takiego zrobiłam — czy raczę czego nie zrobiłam? — Proszę? — Właściwie nie powiedziałeś mi jeszcze, dlaczeg to zrobiłeś. — Co zrobiłem? — Wiedział doskonale, ale chci| zyskać na czasie. —j— Co ci się we mnie tak nie podobało, że musiał^ mieć romans? Cholera, zaklął w duchu Bob. Dlaczego ona ni| /rozumie, że to było... właśnie, co? Słabość? Okazj 1 Co miał powiedzieć, żeby ją uspokoić? — Sheila, to nie twoja wina... — Więc naszego małżeństwa. Wydawało mi się, żf byliśmy szczęśliwi. — Byliśmy. Jesteśmy. — Powiedział to z większa wiarą niż przekonaniem. — Byliśmy — powiedziała i odwróciła się znowu Żeby zasnąć. Boże, pomyślał Bob, to niesprawiedliwe. Nie mog< sobie nawet przypomnieć, dlaczego to się wydarzyło Rozdział 6 — Beckwith, na tym wieczorku zapoznawczym jest fantastyczny towar! — Uczę się, Bernie. — W sobotę wieczór, kiedy po naszym uniwerku kręci się dwieście ślicznotek? — W przyszłym tygodniu mam egzaminy seme- stralne. — Wszyscy je mają. Dlatego przyda ci się jakaś dupa dla rozluźnienia. Robert Alan Beckwith, z Rocznika 59 w Yale, położył na stole podręcznik matematyki i usiadł na wyzartej przez mole kanapie w pokoju w Branford College, który dzielił z Berniem Ackermanem. — Bernie, gadasz jakbyś dupczył w każdy week- Staram się, Beckwith. Przynajmniej to musisz Przyznać. z ~~ Jasne. Masz u mnie piątkę za starania i dwóje wyniki. Żałosny jesteś, Ackerman. du zynaJmniej szukam okazji, Bob. Próbuję za- — Ale z zerowym wynikiem, Bern. Tak jak ja. 49 48 Tyle, że ja przynajmniej nie robię z siebie durni Poza tym, przyszedłem do Yale, żeby zdobyć w kształcenie. Bernie przyjrzał się współlokatorowi. — Posłuchaj, palancie, wieczorek jest darmow Czy nie znaczy to, że Yale uważa dupczenie za częś ogólnego wykształcenia? — Bernie, znam siebie. Jestem nieśmiały, mam twojego zdumiewającego uroku i dowcipu, umiem walczyć... — Mówiąc oględnie, masz pietra... — Nie, Bern. Mam pietra mówiąc całkiem wpro; Znów pogrążył się w analizie cyfr. Bernie rij ruszył się z miejsca. — Beckwith... — Bernie, wracaj na wieczorek. Niech ci jaja zs ni ej ą z rozpaczy. Pozwól mi wkuwać w haniebn ciszy. — Beckwith, chce ci pomóc. — Daj spokój. Sam sobie nie umiesz pomóc. — Mam tajną broń, Bob. — No to użyj jej. — Nie mogę. Jestem za niski. Bob podniósł wzrok. Bernie zdobył jego uwagę. — Pójdziesz, jak pożyczę ci moją tajną broń? Po dziesz, dobra? Pójdziesz? Bob znów usiadł na kanapie. — O co chodzi, Bern? — Pójdziesz? Pójdziesz? — Dobra już, dobra. I tak mam dość na dzisi Równie dobrze mogę napić się za darmo piwa. Bernie nie sprzeczał się. Najważniejsze, że ud a się nakłonić Boba do zaniechania trzemięźliwości j wkroczenia w wesołe towarzy- stwo. Kto wie, z tajną bronią może nawet uda mu się zadupczyć. — Wezmę prysznic — powiedział Bob popadając i w coraz większe zdenerwowanie. — Już brałeś po obiedzie, palancie. Dalej, mamy tylko godzinę, potem autobusy odwiozą towar z po- wrotem do Poughkeepsie. — Mogę przynajmniej się ogolić? — Beckwith, masz tyle zarostu co brzoskwinia z puszki. Załóż tylko broń i wkraczamy do akcji. Bob westchnął. — Dobra. Gdzie to masz? Oczy Berniego błysnęły z podniecenia. — Wisi w mojej szafie. Tylko rusz szybciej tyłek. Podskakiwał teraz niecierpliwie. Bob włożył blezer z godłem collegu, uczesał się i umył twarz. Potem, spryskawszy się Old Spicem we wszystkich możliwych miejscach, wrócił do salonu, gdzie Bernie stał na stoliku, niczym skarlały kolos, trzymając w ręku... część garderoby. ~ To ma być to? — Bob zmarszczył brwi. —-Wiesz, co to jest, Beckwith? Wiesz? Wiesz? — Tak. Pieprzony krawat. ~~ •-. który oznacza, że jego właściciel wyróżnił się V ^wersyteckiej drużynie futbolowej! Ja się nie wyróżniłem — zaprostestował Bob. ^ ^le Ja tak — powiedział Bernie. Ber: ^Przecieżjesteś kapitanem, Bern. Od? o §dzie to jest napisane na tym krawacie? LTd2le?Gdzle? Gdzie? nie, jestem marnym słabeuszem. 51 50 — Poradzimy coś na to, Beckwith. Założysz pd kurtkę dwa albo trzy swetry. Uwierz mi, dziewczW potrafią rozpoznać krawat futbolisty. Ten widok j podnieca. Prawie wyskakują wtedy z majtek. — Nic z tego, Bernie. — Dalej, Beckwith. To twoja wielka szansa. “Jesteś tylko mar na p siną..." Wokół panowały egipskie ciemności, a drewniana boazeria auli w collegu Branford drżała od ogłusza- jących dźwięków grupy Kumple i Stiltskins. Ciała chybotały się w rokendrolowym takcie. Po obu strj nach stały zastępy przeciwnych płci i spoglądały na siebie nawzajem udając, że wcale tego nie robią. — Bernie, czuję się jak kompletny kretyn. — To tylko nerwy, Bob. Futboliści czują się tał przed każdym meczem. Jezu, wyglądasz jak Herku* les. — Upiekę się w tych swetrach. — Och, Beckwith, rozejrzyj się tylko — powiedzi Bernie przyglądając się tłumom. — Boże, zaraz pai ne trupem z nadmiaru piękna. Jeśli dzisiaj nie zad' pczymy, to jesteśmy pieprzonymi eunuchami. — Mów za siebie, Bernie. — O, jest moja wybranka! — Gdzie? — Tam. Ta niska, ładniutka. Czas na mój ruch. Ostatni raz poprawił krawat Boba i ulotnił się. Bob został sam. Czuł się zażenowany stojąc r> parkiecie, więc postąpił kilka kroków w stronę żetf skiej części sali. Jego oczy zatrzymały się na wys"" kiej, szczupłej dziewczynie z długimi, jasnymi włosa* — O rany, pomyślał, gdybym tylko miał dość odwa- g1' Lecz dziewczynę obsługiwało już trzech Yaleitów. Nie mam szans, pomyślał Bob. Poza tym, zaraz się ugotuję. Chyba powinienem wracać do swojego poko- ju. — Beckwith! — ryknął czyjś głos. Był to jeden z trzech zalotników młodej damy. — Tak? _ Co ty do diabła masz na tej swojej chudej szyi? Ku swojemu przerażeniu Bob zdał sobie sprawę, że głos należał do zwalistego Terry'ego Dextera, ka- pitana niepokonanej drużyny futbolowej . — Skąd wziąłeś ten krawat? — ryknął tamten, po czym zwrócił się do dziewczyny. — On nie ma prawa nosić tego krawata. — Dlaczego nie? — spytała dziewczyna, a potem zwróciła się do Boba. — Co to za krawat? — Herb Klubu Matołów. — Uśmiechnął się. Boże, ale ona jest piękna. — Gadaj zdrów — powiedział Terry. — To krawat drużyny futbolowej. — Niewielka różnica — odparł Bob. Dziewczyna roześmiała się. Rozwścieczyło to ka- Prtanafutbolistów. Zni7 Beckwith, gdybyś nie był takim mięczakiem, jeżyłbym cię za ten twój głupi dowcip. tylko ' 6rry ~ wtra-cil Jeden z Jego dworzan — on ze “n Zartował- Nie rób z siebie palanta tylko dlatego, uu nim jest. ~ warkna-ł Terry — ale przynajmniej krawat, Beckwith. 53 52 Bob wyczuł, że tego jednego żądania Terry nie i sobie wyperswadować. Pocąc się obficie, ściągr krawat i podał go tamtemu. — Czołem, Terry — powiedział. A potem, wycof jąć się w pośpiechu, rzucił od niechcenia: “Miło poznać" w stronę prześlicznej dziewczyny, która by| świadkiem tego spektaklu grozy. Ledwo znalazł się w okolicy szatni, Bob rozerwj na sobie kurtkę. Dzięki ci, Bernie, za to upokorzę Dexter na pewno nigdy tego nie zapomni. A ty nigdy nie odzyskasz tego cholernego krawata. S gając przez głowę pierwszy ze swetrów, usłyszał st miony głos: — Przepraszam. Wyjrzał na zewnątrz. Przed nim stała ta dziewczyna. — Tak? — powiedział Bob zbyt zaskoczony, ż czuć zdenerwowanie. Opuścił sweter z powrotem ciało. — Zapomniałeś czegoś — powiedziała. W le\vt ręce trzymała krawat futbolowy. — Dziękuję. Chyba wyglądałem z nim dość pio. — Nie — odparła delikatnie. — To raczej w tyd swetrach wyglądasz trochę dziwnie. — Och — powiedział. I dodał: — Dopiero co szedłem z przeziębienia. — Ach, tak — odpowiedziała, jakby uwierzyła jego słowa. — Dlaczego wychodzisz? — Nie lubię tłumów. — Ja też nie — powiedziała. __ Radziłaś sobie nieźle. _ Naprawdę? Czułam się, jak kawał mięsa na wystawie u rzeźnika. __ Wieczorki zapoznawcze zawsze są takie. __ Wiem — powiedziała. — To po co przyszłaś? — Głupie pytanie. Bob natychmiast pożałował, że je zadał. — Dostawałam już kręćka od siedzenia w Pough- keepsie — odpowiedziała. — Poza tym, wyobrażasz sobie, jakie to przygnębiające zakuwać w sobotni wieczór w żeńskim collegu? Powiedz coś, Beckwith! Zadała ci pytanie. — Hm... może wyjdziemy na spacer? — Boże, zęby tylko nie pomyślała, że chcę zwabić ją do swojego pokoju. — To znaczy... na dziedziniec. — Dobry pomysł — powiedziała. — Strasznie tu duszno. Kiedy wyszli kamiennymi schodami w chłodny, jesienny wieczór, przedstawili się sobie. — Jestem Bob Beckwith. Jak już pewnie się do- myśliłaś, specjalizuje się w matematyce. ~ Zawsze tak źle o sobie mówisz? — Tylko przy dziewczynach. Nie dosłyszałem, jak ty się nazywasz. ~- oheila. Sheila Goodhart. Jeszcze nie wybrałam scble specjalizacji. Co ty na to? ktu Doskonale, Sheila. To świadczy tylko o intele- nej niezależności. — Uśmiechnęła się. 'acerowali wolno wokół dziedzińca. Orkiestry _je me było słychać. Jakbv T °°llege Jest taki Piękny — powiedziała. — y stał w innym stuleciu. 54 55 __ Więc co? _ A co ma być? — Co się stało, do cholery, co się stało? Bob milczał. Wreszcie uśmiechnął się i odpowie- dział: — Powiedzmy tylko tyle, Bernie: “Krawat po- skutkował". — A propos — odparł Bob nie zwracając uwagi na swój brak logiki —jesteś zajęta w przyszły weekend? — Tak — powiedziała. Był zdruzgotany. — Och. — To znaczy, uczę się do egzaminów. Muszę wku- wać. Może za dwa tygodnie? — A co powiesz na to, żebyśmy pouczyli się razem w Vassar? Naprawdę byśmy się uczyli, Sheila, bo jestem kujonem i też mam egzaminy. — Dobra, Bob. Chętnie. — Świetnie. — Jego serce pląsało z radości. Pół godziny później odprowadził ją na Chapel Street, gdzie czekały autobusy. Był w rozterce. Poca- łować ją albo nie pocałować, oto było pytanie. W końcu uznał, że lepiej będzie grać ostrożnie. Po co ryzykować, że ją spłoszy? — No — powiedział, kiedy wsiadała do autobusu. — Cieszę się już z następnego weekendu. Ale... za- dzwonię do ciebie gdzieś w środku tygodnia. Może., w środę, piętnaście po ósmej. Dobra? — Dobra — odparła i dodała po chwili: — Cześć. — Odwróciła się i wbiegła po stopniach. Patrzył, jak przesuwa się do tyłu autobusu. Zna- lazła miejsce po jego stronie, usiadła i spojrzała na niego. Wyglądała prześlicznie, nawet przez brudną szybę. Stał jak zahipnotyzowany, kiedy autobus odbił oA krawężnika i ruszył ulicą znikając w nocy nad N e1 Haven. — Beckwith, gdzie ty u diabła byłeś? Na dworze, Bernie. Szukałem cię wszędzie. Zwiałeś z wieczorku? 56 Rozdział 7 Kiedy pocałował ją w następny weekend, był już zgubiony. Wiedział z całą pewnością, że spotkał mi- łość swojego życia. Nie warto pytać, dlaczego. Po prostu był tego absolutnie pewny. W ciągu kilku chwil poprzedzających ten brze- mienny w konsekwencje uścisk, kiedy szli ze stołów- ki w Collegu Yassar do jej akademika, podjął ostat- nią, rozpaczliwą próbę wytarcia dłoni. Tarł i tarł nimi o sweter — na próżno. Nie mógł więc wziąć ja za rękę. Zamiast tego objął j ą po przyjacielsku ramieniem. Po tym wyczynie, do którego przygotowywał się psychi- cznie przez cały poprzedni tydzień, nastąpiło coś zaskakującego i niespodziewanego: ona też otoczyła go ramieniem w pasie. Co to ma znaczyć? — zastanawiał się Bob. Dla postronnego obserwatora była to zwyczajna studencka randka. Całe popołudnie siedzieli naprze- ciw siebie w bibliotece czytając książki. Później poszli na makaron do baru Francesco, a potem wrócili do biblioteki, gdzie oboje, dotrzymując obietnicy, napra- wdę studiowali. I to nie książki, lecz siebie nawzajem- Nie obyło się bez nieodzownych szczegółów bio' aficznych. Sheila była najmłodszą z trzech córek l karzą z Fairfield County. Jej matka (Jedyna demo- kratka w mieście") pracowała jako podrzędny krytyk sztuki w lokalnej gazecie “Stamford Gazette". Nie dość, że jej rodzice nigdy się nie rozwiedli, to nie mieli nawet takiego zamiaru. Dlatego pewnie obie jej sio- stry wyszły tak młodo za mąż. Ojciec Boba przez prawie czterdzieści lat uczył matematyki w Penn, wydając w tym czasie dwa podręczniki i gromadząc olbrzymi zbiór dowcipów. (“Och, to stąd to twoje poczucie humoru"). Matka Boba zmarła, kiedy chłopiec miał zaledwie siedem lat i Dań Beckwith uznał, że najlepiej będzie wysłać go do szkoły z internatem. Na szczęście Lawrenceyille leżało niecałą godzinę drogi od Philly, toteż mogli spędzać razem weekendy. Choć weekendy te były raczej okropne, aż do pierwszej klasy, kiedy na scenie zjawił się Bernie Ackerman. Już wtedy był komplet- nym szaleńcem, chodzącą encyklopedią sportu i fa- natycznie oddanym przyjacielem. —Dzięki Berniemu poznałem swój ą przyszłą żonę — powiedział przy obiedzie Bob do Sheili. Tak? — Jej twarz wyrażała rozbawienie. — Ciebie — powiedział. Roześmiała się. Nie żartuje — powiedział z naciskiem. Ledwie się poznaliśmy — odpowiedziała od- -^eila, Romeo i Julia na swojej trzeciej randce Dyh Już trupami. ^Zwariowałeś. ~~~ Jak. Na twoim punkcie. 58 59 Było to przy kawie i deserze. Tego wieczoru nie padła już żadna wzmianka o małżeństwie. Bob u^. nał, że powiedział wszystko, co trzeba. A Sheila uz- nała, że żartuje sobie z niej. Ale spodobał się jej naprawdę. Dlatego właśnie objęła go ramieniem. W progu Joselyn Hali stał jak zwykle tłum zako- chanych, pracowicie rozdających sobie pożegnalne całusy. — Szkoda, że masz tak daleko do Yale — powie- działa Sheila. — Poproś mnie, żebym został — odparował Bob. — Nigdy nie jesteś poważny. — I tu się mylisz, panno Goodhart. Nigdy nie byłem bardziej poważny. To« co zdarzyło się potem, stanowiło przedmiot ich sporów przez wiele następnych lat. Kto pocałował pierwszy? — Ja — utrzymywała uparcie Sheila. — Daj spokój, Sheila, byłaś przerażona. ——A ty...? — Ja byłem opanowany. Ale kiedy zdałem sobie sprawę, że w nocy nie zmrużysz oka, postanowiłem wybawić cię z niedoli. — Robert, nie rób z siebie takiego bohatera. Pa- miętam jak stałeś tam i mamrotałeś w kółko o egza- minach, spoglądając co chwila na zegarek... — To kłamstwa, Sheila. — ...aż serce mi zmiękło. — Aha. — I powiedziałam sobie: “Jeśli go nie pocałuj ?• gotów dostać katatonii". _ Mówisz, jakbyś udzielała mi wtedy pierwszej pomocy. _ Jestem córką lekarza i na pierwszy rzut oka potrafiłam rozpoznać ciężki przypadek. Poza tym, byłam już w tobie zakochana. — Więc dlaczego do diabła mi tego nie powiedzia- łaś? — Bo bałam się, że znów będziesz chciał się ze mną żenić. — No to co? — Mogłabym się zgodzić. — No dobra, Sheila, mów wszystko. — O czym? — O tym chłopaku, z którym się całowałaś. — Ma na imię Bob. — Nazwisko, co, jak i od kiedy. Przesłuchującą była Margo Fulton, pozująca na pisarkę femme f atole, obdarzona dowcipem skarbni- ca plotek i mądrych rad. Aspazja z Josselyn Hali. iakze posiadaczka prywatnego telefonu, z którego pozwalała korzystać pewnym znakomitościom stu- denckiego świata. Sheila zaliczała się do tego za- ^zczytnego grona w czasach, gdy chodziła z Kenem, swoim wybrankiem z liceum. (Potem Ken dostał ypendium Fulbrighta na naukę w Anglii i mówiąc \, ^ * Margo “rzucił ją, jak szczur, którym zawsze ™°> Sheila, nie mogę doczekać się szczegółów, ^wszystko. Dobierał się do ciebie? on wiem, co masz na myśli, Margo — opierała 61 60 — Daj spokój, nie musisz być taka nieśmiała przy swojej najdroższej przyjaciółce. — Rolę tę Margojak zwykle przypisała sobie samozwańczo. — A przy okazji — dodała — spędziłam fantastyczny weekend. — Tak? — powiedziała Sheila. Margo z ociąganiem uległa żądaniu pełnej relacji. — To chyba miłość — dodała. — A na pewno- namiętność. Nazywa się Peter, gra w polo i uważa mnie za absolutną seks bombę. — Margo, ty chyba nie... — Bez komentarza, Sheila. Po akademiku krążyła plotka, że Margo nie jest dziewicą. Inna plotka głosiła, że to ona sama rozpo- wszechnia tamtą plotkę. — Gdzie go poznałaś? — spytała Margo zmienia- jąc nagle temat. — W Yale, w zeszły weekend. Nie uwierzysz, ale to było na wieczorku zapoznawczym. — Na wieczorku zapoznawczym! Dobry Boże. nie byłam na czymś takim od lat. Choć co prawda tak właśnie poznałam Rexa na pierwszym roku. Pamię- tasz Rexa? — Chyba tak. — To był prawdziwy wulkan. Mówię ci, Sheila, nie masz pojęcia. A właśnie, wysoki on jest? — Kto, Rex? — Nie, twój chłopak z Yale. Nie mogłam zobaczyć, bo schylił się, żeby cię tego... pocałować. Sheila, nie kwapiąc się do dostarczenia statysty- cznych danych wody Boba do plotkarskiego młyna Margo, odpowiedziała pytaniem: — Fajny jest, prawda? Margo przesłuchiwała ją dalej. — Szczery hłopak czy jeszcze jeden z tych świńskich maniaków seksualnych? _ Jest miły — odpowiedziała Sheila. I pomyślała: “Bardzo, bardzo miły". _ Wygląda na koszykarza. Gra w kosza? _ Nie pytałam go o to, Margo. _ Więc o czym do diabła rozmawialiście? — O różnych rzeczach — powiedziała Sheila, zde- cydowana nie zdradzić ani jednej sylaby, jaką do siebie wypowiedzieli. — Och — powiedziała Margo — to jest tres pigu- ant. W każdym razie, jeśli jest koszykarzem, możesz uważać się za szczęśliwą kobietę. To najlepsi kochan- kowie. Taka przynajmniej jest powszechna opinia. Prawdę mówiąc Douglas trochę mnie rozczarował. Sheila nie kwapiła się, by spytać o Douglasa, ponieważ wiedziała, że zaraz o nim usłyszy. — Myślał, że jak jest najlepszym strzelcem w Princeton, to ustrzeli mnie na pierwszej randce. Zbo- czony świntuch. Pamiętasz Douglasa? Tak, to ten gwiazdor z Princeton — podsunęła Sheila. Przynajmniej uważał się za gwiazdora. Rwał slę ° °błapywania jak ośmiornica. Byłam taka ob- c ona, że powiedziałam mu, by więcej do mnie nie w °nił. A pamiętasz, co on zrobił potem? — Co? -Nie zadzwonił więcej. Nawet, żeby mnie prze- • Paskudny zboczeniec. W każdym razie ten z Yale jest całkiem przystojny. Myślisz, 26 62 63 fir l Nie twój plugawy interes, pomyślała Sheila. Ale po, nieważ zawsze sądziła, że Margo w gruncie rzeczy ma dobre intencje, odpowiedziała po prostu: — Czas pokaże. — Kiedy macie się znów spotkać? — W przyszły weekend. Idę do niego. — Och — powiedziała Margo. — Nie wiesz, czy on nie ma jakiegoś kolegi? — Mogę zapytać. Ale myślałam, że nie zadajesz się już ze studentami młodszych lat. — Tak, ale zrobię to dla ciebie, Sheila. Przyda ci się moje doświadczenie. — Chyba chcesz powiedzieć, Margo, że w przyszły weekend nie masz żadnej randki, zgadza się? — Tak się jakoś zdarzyło. Peter był zbyt nieśmia- ły, żeby umówić się ze mną od razu. Jeśli chcesz, możesz jutro skorzystać z mojego telefonu. — Dzięki, Margo — odparła Sheila i ziewnęła znacząco. — Słodkich snów — powiedziała Margo. — Poga- damy jutro. Wreszcie wyszła, by poszukać kolejnej duszy go- towej na szczerą spowiedź. Sheila weszła do łóżka i uśmiechnęła się. Cieka- we, czy on mówił poważnie, pomyślała. — Dzięki za samochód, Bern. — Przydał ci się? — Jasne. Pojechałem do Vassar... — Wiem, że pojechałeś, palancie. Mówię o tylnyfl1 siedzeniu. Bob musiał zadowolić intelektualną ciekawość współlokatora. 64 _- Tak. Przeleciałem ją dwanaście razy. __ Kłamiesz. __ A uwierzysz, jeśli powiem, że sześć? __ Przestań kłamać, Beckwith. — Dobra, Bern. Prawda jest taka, że pocałowałem ją. Raz. _ Teraz dopiero kłamiesz. Było już po trzeciej w nocy, a w tym tygodniu zdawali egzaminy semestralne, lecz mimo to Bob usiadł i dostarczył przyjacielowi starannie dobra- nych, niejasnych szczegółów. — Odnoszę wrażenie, że ją polubiłeś, Beckwith. — Chyba tak. (Słabo powiedziane!) — Czy ona naprawdę jest taka ładna? Jasne, że jest, ty dupku. Zemdlałbyś, gdyby spoj- rzała na ciebie tymi zielonymi oczami. Ale nie licz na szczegóły. I B0b ukrył się za cienką zasłoną erudycji. — Pamiętasz wiersz Spensera “Epithalamion"? Ona ma to “piękn0 ducha, którego nie ujrzy oko". — Inaczej mówiąc, dobra dupa, co? oob uśmiechnął się. g ? le Wierzysz, że mogło mi się poszczęścić, u- t^k- 6S * rnam być szczery, to nie. No bo co by ona w tobie widziała? Wsta' Wlem ~"~ odparł Bob z twarzą pokerzysty. szył w stronę swojego pokoju. ; D°b-ranoc. — Zamknął drzwi. z swQ,jej klitką goj-, Wyjął kartkę papieru brancW College i napisał: "eta -Kob, 65 Dziecko m?2czyzna i 16 listopada 1958 (3.45 nad ranem) Sheila Podtrzymuję każde moje słowo. Bob Rozdział 8 Najdziwniejsze, że naprawdę się pobrali. Nie tak szybko, jak oboje tego pragnęli, ale w czerwcu 1960 roku, tydzień po ukończeniu studiów przez Sheilę. Wszyscy byli uszczęśliwieni, choć nieraz w czasie ich długiego narzeczeństwa matka Sheili, która była Jak najlepszego zdania" o Bobie, usiłowała przeko- nać córkę, by nie spieszyła się do małżeństwa. — Jesteście oboje tacy młodzi. Dlaczego nie uży- jecie najpierw życia? — Chcę tego, mamo. Tylko, że chcę go używać razem z nim. Dań Beckwith nie miał podobnych wahań. — To »uper dziewczyna — powiedział do syna — po prostu super. , Miesiąc miodowy spędzili na Wyspach Bahama, L216 ' nienawykły do tropików, doznał poważne- -° Poparzenia słonecznego. J^na młoda przedzierzgnęła się w pielęgniarkę. d0 śi^ °^ to Jest kara boska za to, że nie poczekaliśmy Bob>U "k"powiedziała Sheila niemal z przekonaniem. cze tm Ji! ął tylko i odParl: — Posmaruj mnie jesz- uc^ę Noxzemą, co? 67 Smarując łagodnie jego rozpalone plecy, znów podniosła kwestię boskiej kary za ich przedmałżeń- skie rozkosze. — Sheila — powiedział Bob przypominający ho- mara we wrzątku — nawet jeśli poparzenie słonecz- ne jest karą boską, rok kochania się z tobą był tego wart. Uśmiechnęła się i pocałowała go w ramię. — Aj! — zawołał. W drugą rocznicę ślubu Bob zapytał swoją dwu- dziestotrzyletnią żonę, czy czegoś nie żałuje. — Tak — odpowiedziała — powinnam wyjść za ciebie pierwszego dnia, kiedy mi się oświadczyłeś. — Jesteście ze sobą przez cały czas — powiedział Bernie, kiedy przyjechał któregoś dnia ze Szkoły Prawniczej w Yale w odwiedziny. — Czy wy nigdy... no wiesz, nie macie siebie dość? — Nie — powiedział Bob. — Dlaczego pytasz? — Ja czasem mam dość dziewczyny po dwóch albo trzech randkach. — Dlatego, że nie poznałeś jeszcze tej właściwej. — Cholera, Beckwith, ale z ciebie szczęściarz. — Tak, wiem. Bernie poczuł inspirację. Trzy miesiące potem zaręczył się z Nancy Gordon, skróconą wersją po- przedniego wcielenia Sheili Goodhart. Wszyscy za- cisnęli kciuki. Ale związek okazał się udany. Jeszcze tego samego roku urodził im się syn. Ani Bob, ani Sheila nie mogli przypomnieć sobie czasów, kiedy nie byli razem. Przez resztę studenc- kich dni chodzili trzymając się za ręce. A potem w f ambridge, kiedy Bob pisał swój doktorat w MIT, a Sheila dostała posadę w wydawnictwie Harvard Press, chodzili trzymając się za ręce nad rzeką Char- les Raz albo dwa razy w miesiącu zapraszali na obiad gromadę przyjaciół. Wszyscy, włącznie z Ber- niem, patrzyli na Boba i Sheilę, i marzyli o podobnym związku. W odróżnieniu od byłych kolegów z roku, którzy studiowali teraz literaturę, nauki polityczne albo medycynę, nie musieli żyć na kredyt. Rząd Stanów Zjednoczonych opłacał czesne Boba, a armia Stanów Zjednoczonych płaciła mu podczas wakacji za roz- wiązywanie statystycznych łamigłówek. Po dodaniu tego, co zarobiła Sheila mogli sobie nawet pozwolić na takie zbytki jak karnety do filharmonii. Mogliby swobodnie wyjeżdżać, ponieważ Bob nie musiał za- bierać ze sobą nic prócz własnej głowy, ale Sheila chciała spędzać letnie wakacje w Cambridge. Lubiła to miejsce i kochała swoją pracę. Szybko awansowała i zamiast przepisywać na maszynie listy, zaczęła robić korektę odbitek szczotkowych, a potem samo- zielnie redagować książki. W czwartą rocznicę ślu- bu zaprosiła Boba na obiad do Chez Dreyfus uparłszy ^.- ze rachunek zostanie zapłacony z jej właśnie pitego konta na wydatki reprezentacyjne. ,- lusisz mi tylko obiecać, że napiszesz następną sfakc' ^ P°wiedziała promieniejąc zawodową saty- zadne' W^ książkę? Przecież nie napisał jeszcze doktor gruncie rzeczy nie skończył nawet swojego atu. Czuł jednak taką wdzięczność dla Wy- 69 68 dawnictwa za ów bankiet wart 27 dolarów i 50 cen- tów, że zmusił się, by skończyć pracę tego samego lata. Jesienią, prowadząc jednocześnie zajęcia na uniwersytecie, przygotował ją do druku i uzyskał akceptację Wydawnictwa, zanim Sheila zaczęła się martwić ich następnym rocznicowym obiadem. Żeby nie pozostać w tyle, Margo zawarła kontrakt małżeński roku (jej zdaniem) z Robbiem Andrewsem z rodu Andrewsów z Ridgfield. Wystawność ślubu i miesiąca miodowego przyćmiła tylko wystawność rozwodu przeprowadzonego szesnaście miesięcy później. Wyszedłszy z szoku, po drodze do Europy zatrzymała się u Beckwithów w ich “tres mignon'" mieszkaniu na Ellery Street. — Mój Boże — szepnęła, kiedy Bob wyszedł z pokoju z pustymi filiżankami. — On ma takie... sama nie wiem... jest taki dobrze rozwinięty. Podnosi cię- żary? — Nie. — Musi coś ćwiczyć, Sheila. • Sheila uśmiechnęła się nieznacznie i wzruszyła l ramionami. Margo złapała węchem ślad. — Zaczerwieniłaś się, Sheila. — Naprawdę? — No, Sheila, rozmawiasz ze starą przyjaciółką. Możesz mi powiedzieć. To zwierzę, tak? Kompletnie nienasycony? — Zmieńmy temat, dobrze? — Na miłość boską, Sheila. Powiedz mi albo padnę trupem na twoim nowym dywanie! — Cóż... chyba oboje jesteśmy nienasyceni. Margo oblała się rumieńcem. _ Musicie bardzo sobie ufać, żeby dobrze współ- pracować, kiedy zaczną się bóle. Bob notował jak opętany. _ Nie musisz wszystkiego zapisywać — szepnęła Sheila. — Psst... słuchaj — odparł Bob i notował dalej. Instruktorka, szczupła, wysportowana kobieta z holenderskim akcentem, właśnie kończyła wstępne uwagi. — A teraz, moje panie, weźcie poduszki i połóżcie się na podłodze. Panowie, usiądźcie przy żonach. Kilkanaście ciężarnych kobiet siedziało w kółecz- ku na podłodze w Ośrodku Szkolenia dla Dorosłych w Cambridge, podczas gdy Ritje Hermans mówiła im, jak oddychać w czasie porodu. Bob miał mieszane uczucia co do tego awangardo- wego podejścia do rodzicielstwa. Co będzie, jeśli zemdleję? — zastanawiał się. Patrzył na swoją ślicz- ną żonę, która ćwiczyła u jego stóp i słuchał kolejnych wskazówek z rosnącym niepokojem. — I nie zapominajcie, że wasi mężowie są waszy- mi asystentami. To oni regulują wasz oddech. — Zapisałeś to, Bob? — Sheila posłała mu uśmiech z podłogi. — Tak, kochanie. — Nie zapomnij, bo nie będę wiedziała, co robić, jeśli mi nie powiesz — zażartowała. Świetnie, pomyślał. Za chwilę naprawdę zemdle- ję- Trenując robienie masażu krzyżowo-lędźwiowego na plecach Sheili, Bob rozejrzał się po sali. Tylko w 70 71 Cambridge można było spotkać taką dziwaczną mię- szaninę: taksówkarza, kilkoro studentów, zdener- wowanego neurochirurga i księcia z Afryki Wschod- niej. Był tam nawet jakiś starowina (musiał mieć ponad czterdziestkę) z młodą żoną. Kobiety łączyła duma z powodu nadchodzącego macierzyństwa i po- czucie, że wyglądają jak tancerki w balecie słoni. Natomiast mężczyzn łączyło braterstwo strachu. Z wyjątkiem starszego jegomościa. Był bardzo za- aferowany. Położył się nawet na podłodze i wykony- wał każde ćwiczenie razem z żoną. Bob niemal za- zdrościł mu braku zahamowań. Ten to na pewno nie zawiedzie swojej żony. — Daj spokój, Bob, powinieneś spojrzeć na to z mojego punktu widzenia. Mówili to po pierwszych zajęciach. Weszli coś przekąsić do baru Mr. Bartley's. — A jak było widać z podłogi? — Widziałam, jak mężczyźni patrzą na swoje żo- ny. Myślisz, że ten chojrak w brązowej, tweedowej marynarce jest naprawdę taki pewny siebie? — A nie? — On nie wie nawet, czy to dziecko jest jego. — Zwariowałaś. — Uwierz mi. Częściej niż na żonę patrzył na zegarek. Gdyby nie Ritje, zapaliłby papierosa. — Ajakja się spisałem? — spytał Bob poszukując zachęty. — Czyja mogę być twoim sędzią, Robert? Jesteś najwspanialszym mężem na świecie. Pocałował ją i poczuł słodycz na ustach. Właśnie przeprowadzili się do nowego domu w Lexington. Mieli już na miejscu meble, lecz prawie połowa książek jeszcze nie dotarła. Dzień Nowego Roku 1966 był wietrzny i arktycznie zimny. Bob wyglądał przez okno. Nie wyszedłbym w taką pogodę — pomyślał. Oczywiście, pięć godzin później pędził Autostradą nr 2 w kierunku Bostonu. — Oddychaj spokojnie, kochanie, i prowadź bar- dzo ostrożnie — powiedział. — Oddycham, Bob. I to ty masz prowadzić. Więc uspokój się. Prowadził, ale nie mógł się uspokoić. Zanim dotar- li do Lying In, jego bóle żołądka zaczęły wtórować jej bólom porodowym. Ścisnęła go za rękę, kiedy poma- gał j ej wyj ść z samochodu. — Wszystko będzie dobrze — powiedziała. Na sali porodowej wyregulował częstotliwość skurczów i zapisywał je. Za każdym razem trzymał ja mocno za rękę. Czasem spoglądał na zegar nie mogąc znieść widoku cierpienia na jej twarzy. Była bardzo dzielna. — Bob, jesteś świetnym asystentem — szepnęła oheila. Kiedy wieźli ją korytarzem, trzymał ją za rękę. ,~~ uż blisko, kochanie. Teraz wiem, że nam się Ze a j"T\ c*a* Przez to powiedzieć, że nie boi się już a.fnak d°ktora Selzera zaczęła przeć i wkrótce się maleńka główka. na niC oczy w oślePiającym świetle, Bob spojrzał ' powoli wydobywającą się z Sheili na świat. 73 72 Rozdział 9 Mój Boż> dziecko ł ^myślał, to naprawdę się dzieje. Nasze _ Qr^'rawdę istnieje. pan wsp^> acJe — powiedział doktor Selzer. — Ma ponje^lą dziewczynkę. szepnęła *JUZ dawno temu ustalili imiona, Sheila _ Ocft>?ez *zy do męża: _ Jesti°b) to Jessica. pocaj0i'ciebie podobna — powiedział. — Piękna, ''matkę swojego dziecka. — Sam posłał łóżko. Urzeczona Paula donosiła o tym matce następne- go ranka. — To ładnie — odpowiedziała Sheila nieco mniej oczarowana — ale co w tym właściwie takiego zdu- miewającego? — Ja to miałam zrołtić. — Naprawdę? To jest dopiero niezwykłe. Rzadko kiedy ścielisz własne. — Wcale nie. — Pod przymusem. — Co to jest “przym us"? — Pod presją — powiedziała Sheila Beckwith tytułem wyjaśnienia. Przy śniadaniu zet»rało się ich pięcioro. Sheila walczyła ze sobą, żeby zdławić gniew, który czuła. — Dobrze spałeś, Jean-Claude? — Tak, dziękuję, paoii Beckwith. Wpatrywał się w zamyśleniu w swoją szklankę mleka czekoladowego. — Jesteś jeszcze gtodny? — spytała Sheila. — Chciałbyś coś jeszcze? 75 — Nie, dziękuję. Tylko... — Mów śmiało — powiedziała Sheila. — W domu co rano piliśmy kawę. — Naprawdę? — wykrztusiła Paula, oszołomiona takim wyrafinowaniem. — Oczywiście — powiedziała Sheila. — Powin- nam cię zapytać. — Wstała, żeby przygotować mu kawę. Wyglądał, jakby doznał ulgi i wręczył jej szklankę z mlekiem czekoladowym. — Dzisiaj mamy barbecue — powiedziała Jessica. — Wiesz, co to takiego, Jean-Claude? — Chyba tak. — To takie gotowanie na dworze — dodała Paula. — Och — powiedział Jean-Claude. Wydawał się onieśmielony tą perspektywą. Z pewnością myślał, że otoczy go jeszcze więcej nieznajomych twarzy. Paula ciągnęła dalej z entuzjazmem. — Będą hot dogi i hamburgery i kolby kukurydzy z topionym masłem. — Paula, gadasz jak reklama McDonald'sa — zauważyła z przekąsem Jessie. — Wiesz co to McDonald? — spytała troskliwie Paula. — Tak. Jest taka restauracja w Paryżu. Jadłem tani. W peugeocie było tłoczno, kiedy wsiedli, by poje- chać do Truro, gdzie stał letni domek Berniego Ac- kermana. — To mój kumpel od czasów, gdy byliśmy obaj mniej więcej w twoim wieku — powiedział Bob do Jean-Cłaude'a spoglądając na niego raz po raz we wstecznym lusterku. ____ To okropny nudziarz — powiedziała Jessie. — Cały czas gada tylko o sporcie. —Jessica, zachowuj się — powiedział surowo Bob. —- Jest sportowcem? — zaciekawił się Jean-Claude. — Bernie jest prawnikiem — wyjaśnił Bob. — Reprezentuje interesy gwiazd sportu z wielu dyscy- plin. Z baseballu, hokeja, futbolu... — Futbolu? — oczy Jean-Claude'a zapłonęły ży- wiej. _ Amerykańskiej wersji futbolu — powiedziała pogardliwie Jessie. — To takie rozwalanie pustych czaszek. Bob westchnął z rozdrażnieniem. Kiedy dotarli do tablicy z oznaczeniem domu Ber- niego, nagle zdał sobie sprawę, że jego żona nie powiedziała ani słowa w czasie jazdy. Sheila patrzyła na ruchliwą mozaikę koszulek, dresów i letnich sukienek, i zastanawiała się, czy znajomi, których musiała powitać z uśmiechem za- uważą, że jest nieszczęśliwa. Na szczęście wszyscy byli pochłonięci czym innym — opalaniem się, grą w isbee, Piciem, śmiechem, smażeniem na grillu, wrzeszczeniem na dzieci, żeby nie rzucały się jedze- niem. Nie był to dzień odpowiedni dla psychologicz- nych analiz. Prawdopodobnie uda się jej. W najgor- szym razie pomyślą, że to przejściowa melancholia. Bernie pierwszy zauważył, że przyjechali. KLe- ^y w ramię i wybiegł na powitanie. _ Beckwith! Zabrałeś rękawicę do baseballa? Jak l zeszłymr°ku zostawiłem ją w twoim garażu. 77 76 Przyjaciele uścisnęli się. — Sheila, ty szczęściaro, świetnie wyglądasz. — Nancy uśmiechnęła się. — To z przepracowania? Chwała Bogu, Nancy nigdy nic nie zauważała. Kiedyś powiedziała Sheili, że wygląda doskonale podczas rozmowy telefonicznej. Kiedy powitania dobiegły końca, Ackermanowie zauważyli dodatkowego członka grupy Beckwithów. Bob pospieszył z wyjaśnieniem. — To jest Jean-Claude, nasz gość z Francji. — Cześć. Jestem wujek Bernie, a to ciocia Nancy. A ten drągal, który ćwiczy tam rzuty piłką to mój syn Davey. — Bardzo mi miło państwa poznać — powiedział do obojga Jean-Claude. Wyciągnął rękę w stronę Berniego. — Bardzo miły chłopczyk — szepnęła Nancy Ac- kerman do Sheili. — Czy on gra w piłę? — zwrócił się Bernie do Boba porozumiewawczym tonem. — Jest trochę zmęczony po podróży samolotem, Bern. Poza tym, nie sądzę, zęby softball był szczegól- nie popularny we Francji. — Ach, tak — powiedział Bernie, a potem zwrócił się głośno, powoli do gościa: — Widzisz, qp roku ojcowie i synowie grają u nas w softbałl. To takie doroczne igrzyska. Organizowane każ- dego roku. — Rozumiem — odparł grzecznie chłopiec. — Na pewno ci się spodoba — powiedział gospo- darz i dodał: — Beckwith, weź swoją drużyną na punkt żywienia. Daj Jean-Claude'owi spalonego 78 iburgera. W końcu to może być nasz ostatni rok. vr czelny chirurg mówi, że to świństwo jest rako- twórcze. Potem może przyjdzie kolej na lody. Spotka- my się za godzinę, chłopcy. ^- Dokąd idziesz? ^- Do domu, wracam przed telewizor. Yankesi remisują z Soxami dwa do dwóch. Bernie poczłapał do domu. Bob zwrócił się do swojej “drużyny", żeby zaprowadzić ją do barbecue. Ale Jessica zdążyła się już ulotnić. A Sheila pogrąży- ła się — tak to przynajmniej wyglądało — w rozmo- wie z Nancy Ackermanem i psychiatrą, który miesz- kał w sąsiednim domu. Paula i Jean-Claude czekali wiernie. — Chodźmy, tato — powiedziała Paula ciągnąc go za ramię. — Zaczynamy zabawę. — Pójdziemy kiedyś do kina, Jess? — spytał Da- veyAckerman. — Na imię mam Jessica. Nie, dziękuję. Nie zadaję się z młodocianymi. — Jestem czternaście miesięcy starszy od ciebie. — Chronologia jest nieistotna. — Myślisz, ze jesteś jakąś gwiazdą, ale się mylisz, Jessie. Poza tym, w morzu ryb nie brakuje. "^ Dobrze. Idź i ożeń się z rybą. ^~ Nie mam zamiaru się z nikim żenić. Będę -awodowym sportowcem. — Nic mnie to nie obchodzi, David — odparła ' e^cai spytała: -W jakiej dyscyplinie? * Waham się między baseballem a koszykówką ze wybiorę piłkę nożną. Tata mówi, że w latach 79 osiemdziesiątych piłka nożna będzie na topie. Potra- fię kopać obiema nogami. — Przypuszczam, że nie jednocześnie — powie- działa Jessica. — Bardzo śmieszne. Pożałujesz, jak będę gwiaz- da. — Nie licz na to, głupku. Davey Ackerman, zazwyczaj awanturnik gotów do bitki z powodu byle wyzwiska, przy Jessice Beck- with stawał się cierpliwy jak święty. Gdyby tylko Jessie nie była tak piekielnie pociągająca, szybko wyleczyłby się z bolesnego oczarowania nią. Żeby choć potrafiła docenić jego rozliczne sportowe talen- ty. Ale ponieważ tak nie było, przejawiał gwałtowną zazdrość o wszystko, co zajmowało jej uwagę, nawet o martwe przedmioty, takie jak książki. Nic dziwne- go więc, ze skupił się teraz na obecności Jean-Clau- de'a Guerin. — Co to za jeden ten obcy? — To nasz gość. Jest z zagranicy. — Do kogo przyjechał, do ciebie? — Powiedzmy, że do rodziny Beckwithów, której jestem członkiem. — Gdzie są jego rodzice? — Nie twój interes. A tak naprawdę to on jest sierotą — powiedziała Jessica. — Chrzanisz — powiedział Davey. — I co, zamie- rzacie go adoptować? Nigdy nie przyszło to Jessice do głowy. — Przykro mi, ale nie jestem upoważniona do udzielania informacji. __ Gramy! Wreszcie rozpoczął się doroczny mecz piłkarski o Puchar Berniego Ackermana. Rodzice i dzieci zostali podzieleni na dwie drużyny pod przewodnictwem Berniego i Jacka Evera, inżyniera informatyka. Ber- nie wygrał losowanie i mógł wybierać pierwszego zawodnika. Wybrał Daveya Ackermana, pod kątem jego uzdolnień i nie mniej ważnego instynktu zwy- cięzcy. Bob został wybrany przez Jacka Evera za siód- mym razem. Choć wyróżniał się w dyscyplinach na- ukowych, to w sporcie, jak powiedział mu otwarcie Bernie, był raczej miernotą. Wybranie Nancy Acker- man i Patsy Lord na graczy środka pola nadało grze charakter koedukacyjny. Paula Beckwith dołączyła do staruszków i niemowląt usadowionych przy linii pierwszej bazy, gotując się do oklaskiwania tatusia. Jessica zaszyła się w samotności pod drzewem, z tomikiem Baudlaire'a (po angielsku). Sheila, raczej niezdolna do sportowej rywalizacji, poszła na spacer brzegiem morza. Plaża była pusta. W oddali w piasku bawiło się osamotnione dziecko. Lecz wokół nie było nikogo więcej. Uświadomiła sobie coś w momencie, gdy przybyli na przyj ecie. Na widok tych ws zys tkich prawdziwych i udawanych przyjaciół zrozumiała od razu, że nic nie będzie już takie jak dawniej. Nie tylko dlatego, że wszyscy mieli ją i Boba za wzór. Do diabła ze wzora- mi. Ale Bob nie był już tym samym zabawnym, ko- chającym, wiernym Bobem. W chwili, gdy ujrzała to dziecko, zniknął jedyny pewny element w jej życiu. 81 80 l i Boże, pomyślała, ale był ze mnie kołtun. Ludzie wokół nas rozwodzili się i zrywali ze sobą, a ja uwa- żałam nasz związek za coś oczywistego. My byliśmy inni. Niezmienni. Czy takie poczucie bezpieczeństwa to bluźnierstwo? Czy to był mój błąd? Szła w kierunku samotnego dziecka. Ku swojemu przerażeniu stwierdziła teraz, że to Jean-Claude sie- dzi w kucki i kopie w piasku. Zwolniła kroku. Nie miała ochoty na przymusową rozmowę z nim. Stąd mogła go jednak widzieć pozostając nie zauważona. Ty i ja mamy ze sobą wiele wspólnego, pomyślała Sheila. Oboje byliśmy kiedyś szczęśliwi. Odrętwiała ze smutku, wyobraziła sobie rozmo- wę, jaką mogliby odbyć, gdyby spotkali się po raz pierwszy na tej opustoszałej plaży. — Dzień dobry, czyj ty jesteś, chłopczyku? — Moja mama to Nicole Guerin, a tata Robert Beckwith. — Naprawdę? Robert Beckwith to mój mąż? — Tak? — To trochę komplikuje sytuację, prawda? W tym momencie chłopiec podniósł wzrok, zoba- czył ją i pomachał ręką. Wiem, że to nie twoja wina, przyznała z niechęcią Sheila. Pomachała mu w odpo- wiedzi. On jest taki smutny. Ale przecież to nie moja wina, do cholery. Odwró- ciła się i oddaliła od niego brzegiem morza. Napięcie rosło. Było 12:12 i mecz został przedłu- żony. Obydwu drużynom doskwierał upał, a już naj- bardziej Bobowi, który smażył się w masce obrońcy. Trwała dziesiąta runda i przy piłce była drużyna 82 niego. Davey Ackerman posłał piłkę na lewe pole i pędził śmiało z bazy. Bobowi wydało się, że mógłby walnąć na drugą bazę i przyłapać Daveya, ale ramie bolało go już od samego zwracania piłki podającemu. Na pozycji ustawił się teraz Bernie. _ Dalej, tato, chcę do domu! — zawołał Davey podskakując i gwiżdżąc, żeby zagrzać do gry ojca i zniechęcić podającego. Bob przygotował się na niską, szybką piłkę, która niestety nadleciała wolno na wysokości ramienia. Rozmach Berniego trafił w nią tylko częściowo i poszybowała na środek pola. Ledwie złapała ją Patsy Lord, Davey Ackerman wyrwał z miejsca i popędził do trzeciej bazy. Najwyraźniej miał zamiar zaliczyć punkt. Patsy rzuciła piłkę do Boba, który zerwał z twarzy maskę i stanął w poprzek linii blokując do- stęp do “domu". Lecz Davey okrążył już trzecią bazę i szarżował w jego stronę. — Urwij mu łeb, Davey! Ta rodzicielska rada pochodziła od Berniego, któ- ry wrzeszczał jak opętany. Davey przypominał kule armatnią wycelowaną prosto w Boba. Kiedy był blisko, Bob rzucił się, żeby go złapać, ale nie mógł. Davey zrobił unik i runął prosto na niego. Bob upadł plecami na ziemię. Piłka wypadła mu z rękawicy. Przeciwnicy wiwatowali. Wygrali mecz! Bez urazy — zapiał do Boba Bernie. — Nic ci me jest? Nie — odparł Bob podnosząc się powoli. Zgrzy- tał zębami. Cholerny gnojek. Otarł brud i pot ręka- wem> i odszedł. Niech to szlag, jak mnie kostki bolą. 83 — Nic ci się nie stało, tatusiu? — Była to Paula która wyrosła nagle u boku ojca. — Nie martw się, skarbie. Muszę tylko pomoczyć sobie nogi. Za chwilkę wracam. Kiedy gracze pognali po piwo i Coca-Cole, Bob przystanął, rozwiązał trampki i poszedł w stronę plaży. W miejscu, gdzie kończyła się trawa i zaczynał piasek, zobaczył gościa z Francji, przycupniętego na wydmie. Jean-Claude wyglądał na zatroskanego. — Czy on ci zrobił krzywdę, Bob? — spytał. — Nie, to nic takiego. — Czy to, co on zrobił, jest dozwolone? — Tak. Ruszałem się za wolno. Powinienem go chwycić i zejść z drogi. — Pogłaskał chłopca po gło- wie. — Chcesz sobie zamoczyć nogi w morzu? — Tak. Poszli razem nad wodę. Zaczekał, aż Jean-Claude zdejmie buty i zanurzyli nogi. Bob skrzywił się, kiedy woda dotknęła jego kostek. — Chętnie bym zbił tego chłopca — powiedział Jean-Claude odwracając głowę. Bob roześmiał się. I pomyślał: “Ja też". Rozdział 10 — Dobrze się dziś bawiłaś? — Nieźle — odparła Sheila bezbarwnym głosem. Czesała włosy. Oboje szykowali się do snu. — Ale nie za dobrze, co? — powiedział Bob przy- kładając do zbolałych kostek owinięty w ręcznik lód. Spojrzał na nią. Nawet w wyblakłym szlafroku i z kremem na twarzy była piękna. Pragnął jej boleśnie. — Nie, Robert, z pewnością nie. — Tylko w sytu- acjach skrajnego napięcia nazywała go “Robert". Kie- dy się kochali albo kiedy była naprawdę na niego zła. Myślisz, że ktoś coś podejrzewa? — spytał. — Co? No... czy zastanawiają się, kim on jest? ~ sądzę. Zresztą, nic mnie to nie obchodzi. O tak, była bardzo zła. — Sheila, j a... —Liczy się, Bob, że j a to wiem. ~ Rozumiem. rozumiesz. Nie masz pojęcia, jakie to dla Usiadła na łóżku i posłała mu długie Nle 2ni°Sę teg°' R°bert la Jej Przypomnieć, że to był jej pomysł, ale 85 powstrzymał się. To on był przecież wszystkiemu winny. — No to może odeślijmy go do domu? — Spojrzał na nią z rozpaczą. Przyglądała się końcom swoich długich włosów. Chciała w ten sposób powstrzymać się od robienia mu wymówek. Zdławić swój ból, żeby nie wybuchnął potokiem słów. — Słuchaj, powiedziałam, że się na to zgadzam i nie cofam słowa — odparła ze spuszczonym wzro- kiem — tylko... — Tylko co? — Będę potrzebowała trochę odpoczynku. Nie można po prostu udawać, że to jest codzienne wyda- rzenie. Tak nie jest i będę musiała odetchnąć od tego od czasu do czasu. — Oczywiście. — Co ona mogła mieć na myśli? Jej słowa zaniepokoiły go. — Jutro. Chcę pojechać na cały dzień do Bostonu. — O, dobrze. Dobry pomysł — powiedział Bob odczuwając ulgę, że nie zażądała więcej czasu. Położyła swoją szczotkę na nocnym stoliku, zgasi- ła światło i wśliznęła się pod kołdrę, odwrócona do niego tyłem. Wciąż miała na sobie szlafrok. Wyciągnął rękę i położył ją na jej prawym ramie- niu. To tylko przyjacielski gest, powiedział do siebie. W rzeczywistości był to gest wyrażający pytanie. — Wzięłam tabletkę nasenną, Bob — odpowie- działa bardzo cicho, nie odwracając się. Chciałem tylko..., miał zamiar powiedzieć. Ale nie była to prawda i Sheila wiedziałaby o tym. Tylko pogorszyłoby to sytuację. Chwilę później już spała. Opuściła go. Odwrócił • do swojego stolika i zaczął szperać w poszukiwa- S iu iakiegoś pisma. Znalazł zeszłoroczny numer “Bo- stonu" i pogrążył się w lekturze. Lecz czytanie rozbudzało go jeszcze bardziej. Mo- że dlatego, że czytał artykuł o najlepszych kawiar- niach w mieście. Jakby pił namiastkę kofeiny. W każdym razie czuł się zbyt podniecony, by zostać w łóżku. Wstał po cichu, spoglądając na żonę pogrążoną w głębokim, choć niezbyt spokojnym śnie, włożył kapcie i wyszedł z pokoju. W domu było zimno, toteż zdjął z wieszaka koło schodów swoją kurtkę sportową, zasunął zamek i zbiegł na dół. W salonie zobaczył chłopca. Siedział ubrany w piżamę na kanapie i patrzył przez okno na ocean. — Jean-Claude? — powiedział cicho Bob. Chłopiec, nieco zaskoczony, odwrócił się. — Oui... tak? — Dobrze się czujesz? — Tak. Nie mogłem zasnąć. — No to jest nas dwóch — odpowiedział Bob. — est ci zimno? — Trochę. otułił rami°na R.Ziękuję — Powiedział Jean-Claude. _ ™ z ochotę na szklankę mleka? iak, poproszę. Chodź ze mną. 87 86 Siedział przy stole w kuchni, kiedy Bob nalał trochę mleka do garnka i ustawił na ogniu. Otworzył dla siebie piwo. Potem dał Jean-Claude'owi mleko i usiadł obok niego. W domu było bardzo cicho. Słyszeli szum oceanu. — Dobrze się dzisiaj bawiłeś, Jean-Claude? Chłopczyk sprawiał wrażenie smutnego i zagul bionego. — Przykro mi, że nie znam się na basebalj lu. — To nieważne — odparł Bob i dodał: — Jal widziałeś, ja też się za bardzo nie znam. Cisza. Jean-Claude sączył mleko. — Na co patrzyłeś, kiedy przyszedłem? Na morzel Jean-Claude zawahał się, po czym odpowiedział) — Tak. Zastanawiałem się, jak daleko jest... — ...do Francji? — Tak. — Za daleko, żeby tam popłynąć. — Bob uśmiech] nął się i spytał. — Tęsknisz za domem? — Może troszkę. Kiedy patrzę na wodę, wydaje rrq się, że widzę moje miasteczko. Bobowi zrobiło się żal chłopca. — Chodź. Popatrzymy razem na Francję. Chłopiec poczłapał za Bobem z powrotem do sak nu. Usiadł znów na kanapie, a Bob na fotelu tuż obol niego. — Setę to ładna miejscowość. — Znasz ją?— spytał Jean-Claude. Bob wyczuł, że jest to pierwsze z wielu niewin-™ nych, badawczych pytań. Ale miał potrzebę mówie- nia, choćby tylko ogólnikami. — Byłem tam kiedyś — odparł — wiele lat temu. Następne pytanie, choć nieuchronne, jeszcze bar- dziej przyspieszyło bicie jego serca. — Spotkałeś tam moją matkę czy tylko w Bosto- nie? Bob zawahał się. Coś w czasowniku “spotkać" poruszyło w nim skrywane uczucia. Jaką wersję ma właściwie podtrzymywać — o platonicznej przyjaźni w Stanach czy o przypadkowym spotkaniu podczas wycieczki do Francji? — No... tylko w Bostonie. Kiedy miała praktykę w Szpitalu Stanowym. Spotkaliśmy się u znajome- go. Oczy chłopca rozbłysły. — Lubiłeś ją? Jak powinien odpowiedzieć? — Była bardzo miła — odparł. — Była bardzo dobrą lekarką — dodał chłopiec. — Mogliśmy mieszkać w Paryżu, ale wolała południową Francję. — Wiem — powiedział Bob. I zaniepokoił się, czy te dwie sylaby nie były zbyt znaczące. Ale chłopiec milczał przez chwilę. Wreszcie powiedział: — Czasem jeździliśmy na wycieczki, tylko Ma- manija. Na Wielkanoc byliśmy w Szwajcarii i obie- cała, że w przyszłym roku będę mógł uczyć się jazdy na nartach... — Jego głos załamał się. oob zastanawiał się, co powiedzieć. Możesz jeszcze się nauczyć. "—Teraz już nie chcę. • •,. Uz mial powiedzieć, że życie toczy się dalej. Co za yzm, mówić coś takiego samotnemu dziecku, ^dzieli w milczeniu. Bob wysączył swoje piwo i 88 89 chciał sięgnąć po następne. Ale nie mógł zostawić chłopca samego. — Znałeś mojego ojca? Choć spodziewał się tego pytania, ciarki przeszły mu po plecach. Co to dziecko naprawdę wiedziało? Czy Nicole albo Louis...? — Znałeś go, Bob? Wciąż nie wiedział, co ma odpowiedzieć. — Hm... a co mama ci o nim opowiadała? Wytężył słuch. — Że był żonaty z inną panią. — Chłopiec spuścił głowę. — Co jeszcze? — Serce Boba waliło jak młot. — Że go kochała. I że oboje się kochali i postano- wili, żebym się urodził. Ale on oczywiście nie mógł zostać we Francji. — Powiedziała ci kiedyś, kim on był? — Nie. Ale domyślam się. — Co takiego? — Myślę, że on mógł być Anglikiem. — Dlaczego tak uważasz? — Bo gdyby był Włochem, myślę, że mama kaza- łaby mi uczyć się włoskiego. Żebym mógł kiedyś z nim porozmawiać. Następna myśl zawstydziła Boba. O tej porze nocy jego czujność obniżyła się bowiem na tyle, że powie- dział do siebie: “Jak on logicznie rozumuje, zupełnie jak ja". Chłopiec ciągnął dalej smutnym głosem. — Zawsze miałem nadzieję, że może kiedy doros- nę, Maman... — ...powie ci o nim? — Tak. Ale teraz ona nie żyje. 90 pierwszy raz od przyjazdu wspomniał wyraźnie o śmierci matki. Własne słowa przyprawiły go o wy- buch płaczu. Ciche, zdławione łkanie wstrząsało ciałem chło- Serce Boba kroiło się na ten widok. Chciał pod- nieść chłopca i wziąć go w ramiona. W końcu zrobił to. Chłopiec zareagował natychmiast. Zarzucił Bobo- wi ręce na szyję i przywarł do niego. . — Maman — szeptał łkając bezustannie. — Wiem — odpowiedział łagodnie Bob kołysząc go w ramionach. — Wiem. Ściskali się mocno nie mając zamiaru puścić. Aż ktoś przerwał tę intymną chwilę. — Bob? Na szczycie schodów stała zaspana Sheila. Bobowi wydało się, że na twarzy jego żony maluje się poczu- cie zdrady. Wolno opuścił chłopca na ziemię. — Sheila... dobrze się czujesz? Była lekko oszołomiona po tabletce nasennej. — Obudziłam się i nie było cię — powiedziała. — Nie mogłem zasnąć. Jean-Claude siedział tutaj, kiedy zszedłem. — Ach, tak — powiedziała szorstko. — Zaraz wszyscy pójdziemy spać — dodał szybko Bob. — Nie spiesz się — odparła beznamiętnym gło- sem. — Tylko się zaniepokoiłam. Odwróciła się i ruszyła schodami do góry. Bob odprowadził ją wzrokiem. Na chwilę zapomniał o 91 wiedziała Sheila. W rzeczywistości powiedziała dzie- ciom, że ma coś do załatwienia w Wydawnictwie. A Bobowi nie powiedziała nic. — Co u Hala? — Hal jest Halem, parafrazując Getrudę Stein, i zawsze nim będzie. Dlatego za niego wyszłam. Żad- nego ryzyka, że mnie czymś zaskoczy. — A jak twoja galeria? — Coś obrzydliwego. — Margo skrzywiła się. — To znaczy, z każdym tygodniem idzie coraz lepiej. Hal jest oszołomiony. Naprawdę sądził, że to będzie tylko kaprys z mojej strony, bo jestem zbyt roztrze- pana, żeby wyróżnić się czymś więcej niż tylko ładną twarzą. Teraz mówi, że mam lepszą głowę do intere- sów niż sądził. Ale co cię sprowadza do Cambridge? Przecież masz wakacje? — Tak, ale miałam kilka spraw do załatwienia. Zamówimy coś, zanim ściągną tu tłumy? — Kochanie, przecież wiesz, że ja zamawiam za- wsze ich specjalność dnia. Dzięki temu nie musze wdawać się w gadki z Perrym, który jak pewnie zauważyłaś, ma ochotę mnie poderwać. Dla ciebie też zamówiłam. — Świetnie — powiedziała Sheila nie dociekając nawet, co będzie jadła. — To nowa sukienka? Bardzo szykowna. — Tak, ale widziałaś ją już kilkanaście razy. Co się dzisiaj z tobą dzieje? — Nic—odparła Sheila popij aj ąc łyk Krwawej Mary. — U dziewczynek wszystko w porządku? — spy- tała Margo. — Oczywiście. — A u Boba? __ Oczywiście. Już mnie o to pytałaś. _ Tak, ale odpowiedź mnie nie zadowoliła. Wy- glądasz na zatroskaną, Sheila. W dawnych, studenckich czasach Margo zawsze mówiła w taki sposób, jakby patrzyła na swoje odbi- cie w lustrze. Kiedy przybyło j ej lat, zaczęła kierować swoje niepomierne zdolności analityczne na osoby ze swojego otoczenia. Narcyzm, który kiedyś był jej jedynym sposobem na życie, teraz zamienił się tylko w okazjonalne napady samouwielbienia. Sheila była w znacznym stopniu odpowiedzialna za tę ewolucję. Jej przykład zainspirował Margo do nawiązywania kontaktu z ludźmi. — Daj spokój, Sheila. Czy coś się stało? — Tak. — Co? Powiedz mi. Sheila zdjęła okulary słoneczne i ukryła twarz w dłoniach. Margo zobaczyła, że płacze. — Co się stało? — spytała przelękniona. — Bob miał romans. — Sheila wyszeptała to szyb- ko, po czym spuściła głowę. — O Boże, Sheila, nie wierzę w to. Bob jest po prostu nie z tych. On uważa siebie za Adama, a ciebie za Ewę. On by tego nie zrobił. Uwierz mi, kochanie, wyczułabym to. Bob by tego nie zrobił. — Zrobił — powiedziała Sheila prawie niedosły- szalnie. — Przestań, czytałam o tej obsesji w “Psychology loday" — a może to było w “Passages"? To typowe w twoim wieku. W naszym wieku — przerwała jej Sheila z wątłym uśmiechem. l 94 95 — Niech ci będzie — ustąpiła Margo (była “po trzydziestce" i zamierzała pozostać w tym przedziale wiekowym przez najbliższy czas). — Kobiety przed czterdziestką maj ą skłonność do upadania na duchu. Zaczynają wyobrażać sobie... — Ja nic sobie nie wyobrażam. — Tak? Sheila podniosła głowę. — Powiedział mi. — Och. Margo spojrzała na swoją byłą współlokatorkę i dodała drżącym głosem: — To straszne, Sheila. — Wiem — powiedziała Sheila, która miała na- dzieję, że Margo wykaże nieco więcej zimnej krwi i doda jej więcej otuchy. — Słuchaj, oni czasem kłamią. Kiedy powiedzia- łam Fredericowi, ze mam romans z Halem, odparł, że on też spotyka się z kimś w New Jersey, co było wierutnym kłamstwem. Ząb za ząb — tyle, że zmy- ślony za prawdziwy. Wyobrażasz to sobie, w New Jersey? — Po chwili namysłu dodała: — Oczywi- ście, Bob jest dojrzalszy od Frederica. Prostolinijny jak strzała. Dlaczego miałby tak cię zranić, gdyby to nie była prawda? Sheila, on na pewno mówi prawdę. — Na pewno. — Ale dlaczego? Zawsze byliście tacy szczęśliwi. — Margo spojrzała na znękaną twarz Sheili. — Miesiąc miodowy dobiegł końca, Margo. — Nie mogła powstrzymać się od gorzkiego tonu. — Sheila, to kompletna katastrofa — powiedziała Margo sugerując, że jest to również katastrofa dla 96 szty jej własnych złudzeń. — Co to za jedna go do diabła złapała? __ Była Francuzką. — Ach, mogłam się domyślić — powiedziała Mar- go zbyt wytrącona z równowagi, żeby zauważyć, że Sheila użyła czasu przeszłego. — To musiała być francais, prawda? _ Francaise — poprawiła ją cicho Sheila. Zrobiła to automatycznie. Cofnęła się w ewolucji do stadium korektorki. Margo siedziała przez chwilę w milczeniu nie wie- dząc, co odpowiedzieć. Wreszcie powiedziała: — T'ak mi przykro, Sheila. I wtedy Sheila zdobyła się na zadanie sobie najbo- leśniejszego ciosu. — Mieli dziecko. — To niemożliwe. Jesteś pewna? — Tak. Absolutnie. — Chryste — wyszeptała Margo najciszej jak tyl- ko umiała. —Ale dlaczego? — Bob twierdzi, że o tym nie wiedział. — Wierzysz mu? — Tak. Chyba tak. — No a co ta francuska zdzira ma na swoje uspra- wiedliwienie? — Nie wiem — mruknęła Sheila. — Ona nie żyje. 97 Kobieta — Co takiego? — Margo wpadła w całkowite osłu- pienie. — Lepiej opowiedz mi wszystko. Od początku. Zdając jej relację z wszystkich wypadków po kolei, heila czuła narastający gniew. To było potworne. • akja znalazłam się w tym koszmarze? Margo cłiło- § a wszystko rozszerzając coraz bardziej oczy. Kie- mężczyzna i dziecko dy Sheila dotarła do śmierci Islicole Ł spowiedzi Boba Margo nie mogła już dłużej cierpiedząca doskona- łość. — Ja też tak myślałam —- poifi ecdziała ze smut- kiem Sheila. Kobiety urwały na chwile. Żadn^- 2 nich nie potra- fiła znaleźć właściwych słów. — No cóż — powiedziała IMaijo ^c cozpaczliwie szu- kając jaśniejszych stron całej sytuacji — przynaj- mniej nie musisz się martwic:, że s tracisz Boba. Czy ona dała dziecku nazwisko B ectoriitł*? — Nie. — No to mogłabyś udawać, żejesst II wojna świa- towa, a Bob służył w Europie; i.. — I co? — I zapomnieć o wszystki^nJnióstwo kobiet tak wtedy postąpiło. — Nie mogę. Bob chciał zcobatzyć tego chłopca. Margo poczuła się urażony. 1ob yło już bezwstyd- ne naruszenie dobrego smaku.-Bioże, ci mężczyźni są żałosni. Daliby się pokrajaj zam -^skiego potomka. Mam nadzieję, że zareagow ałaś ostro, Sheila. On albo ty. — Tego właśnie nie chciatsamzroŁić, Margo. Gdy- bym kazała mu wybierać, zawsze i stniałaby możli- wość, że go stracę. Margo popatrzyła na Shed lę jrosnącym niepoko- jem. — Więc co do diabła zrobi łtaś' Sheila dokończyła resztę fciistori-i • __ Sheila, jesteś kompletną, beznadziejną wariat- ka __ Przeciwnie, jestem kompletną, beznadziejną realistką. Muszę myśleć o dziewczynkach. — Ale zapraszać go do domu, Sheila? Dokąd to może zaprowadzić? _ Słuchaj, zawarliśmy układ. Jeden miesiąc i chłopiec wraca do Francji. Pewni ludzie próbują ja- koś go urządzić. Lepsze trzydzieści dni cierpienia niż życie w niepewności. — Jak ty do diabła potrafisz to znieść? Sheila wzruszyła ramionami. — Nie wiem. Czasem nie potrafię. Czasem, kiedy siedzimy wieczorem, udając, że słuchamy Bacha, że czytamy książki i że wszystko jest tak jak dawniej, ogarnia mnie taka wściekłość, że mogłabym go za- bić... — Może powinnaś — przerwała jej z przekąsem Margo. — ...kiedy indziej znów czuję, że jest mi teraz bardziej potrzebny niż kiedykolwiek. Dziwne, nie- prawda? Nawet po tym wszystkim, co zrobił, nadal jest jedyną osobą, na której mogę naprawdę się oprzeć. Margo spojrzała na nią i pokręciła głową. — Nie Potrafię cię zrozumieć, Sheila. — Ja też nie — odparła Sheila. — Ale miłość i nienawiść chyba nie wykluczają się nawzajem. Istnieją nocześnie i doprowadzają człowieka do szału. Margo znów pokręciła głową i westchnęła. lT~ aPraw<łę wierzysz, że wszystko potoczy się gładko do końca miesiąca? 99 98 — Tak. Na tym polega nasz układ — powiedziała Sheila. Lecz w głębi serca bała się, że Margo może mieć rację. Nie była już niczego pewna. — Co na to dziewczynki? — Nie powiedzieliśmy im, kim on jest. Uważają go za miłego chłopca. —A ty? — Nie wiem. — Nie patrzysz na niego? — Szczerze mówiąc, staram się odwracać wzrok. A kiedy go zobaczę, zaraz przychodzi mi do głowy pytanie: “Jak ona wyglądała?" Czyja zwariowałam, Margo? — Nie, kochanie — odpowiedziała przyjaciółka wyciągając ponad stołem rękę i dotykając współczu- jąco jej dłoni. —Jesteś najmądrzejszą kobietą, jaką znam. Gdyby Hal zrobił mi coś takiego, potrafiłabym tylko wyjść na zakupy albo poszukać sobie kochanka. Albo jedno i drugie. Nigdy nie zdobyłabym się na tyle siły, żeby stawić temu czoła, tak jak ty. To ryzykowna gra, ale znając ciebie, wiem, że twoja wielkoduszność otrzeźwi Boba. Czy mogę ci jakoś pomóc? — W czym? — W czymkolwiek. Bóg jeden pamięta, ile razy ty mi pomogłaś. Przyjadę... — Nie, wystarczy, że ja muszę tam wracać. — Musisz? Nie możesz spędzić kilka dni ze mną i Halem? Sheila potrząsnęła głową. — Margo, jesteś dobrą przyjaciółką. Ale muszę sobie z tym poradzić sama — Boże, jak ja ci zazdroszczę — powiedziała Mar- to ostatni wniosek, jakiego spodziewała się Sheila. — Czego, na litość boską/ __ Chciałabym kochać kogoś tak, jak ty kochasz Boba. . . — Dzięki, Margo. Dziękuję, że mnie rozumiesz. 100 Rozdział 12 Słońce świeciło łagodnie i ciepło. Niewielkie fale głaskały brzeg Zatoki Cape Cod. Chłopiec siedział samotnie, z czapką baseballową Boba na głowie i z książką w ręku. — Cześć, Jean-Claude. Podniósł głowę. Była to Paula Beckwith. — Dzień dobry. — Co tam czytasz? — spytała zaglądając do książki. — Histoire Generale. — historię świata — odparł. — O rany! Musisz być strasznie wykształcony. — Nie bardzo. — Uśmiechnął się. — Usiądziesz ze mną? Paula klapnęła na piasek i odpowiedziała: — Jas- ne. — Od razu zabrała się do przyjacielskiej poga- wędki. — Co nowego w historii? — spytała. — Czytam o Wercyngetoriksie. — Co to za jeden? — Był pierwszym francuskim bohaterem. Popro- wadził rewoltę przeciwko Juliuszowi Cezarowi. — Gdzieś już słyszałam o Juliuszu Cezarze. I c° było potem? 102 __ Marnie skończył. Cezar kazał go udusić. __ O kurczę. — Paula chwyciła się za szyję z wyrazem współczucia dla dzielnego nieboszczyka. — Pozwalają wam czytać takie rzeczy we Francji — no wiesz, krwawe historie? Jean-Claude wzruszył ramionami. — Są jakieś obrazki w tej książce? — Tak. _ Pokazują gdzieś duszenie? — No... nie. Przykro mi. Paula zamyśliła się na chwilę. — W przyszłym roku będziemy mieli higienę — oznajmiła. — Co to jest? — A wiesz, co to “wychowanie seksualne"? — Chyba tak. — Nie był całkiem pewny, lecz nie chciał tego przyznać. — Macie ten przedmiot we Francji? — Nie jestem pewny. — No, a wiesz skąd biorą się dzieci? — spytała ożywiona “dorosłym" tematem rozmowy. — No... wiem. —- Kto ci powiedział, mama czy tata? — Moja mama. Ona była lekarką. Tak, wiem. Ale dlaczego nie powiedział ci tego twoj tata? aula nieświadomie naruszyła najgłębiej tajoną erę leków Jean-Claude'a. °^e^° °Jca z nami nie było — powiedział w p' Ze dziewczynka zmieni temat. J-hcesz powiedzieć, ze już wtedy nie żył? Nie żył? IoJ tata powiedział, że twój tata umarł. 103 . — powiedzialJean-Claude zastanawiając się, aiac?fezeegowersja Boba sta}a w sprzecznośd z tym) co zawss}g.ze. raówiła mu matka. — No... — Jego głoś załamał jrj sje s g Ub ymc a czasem Paula miała w zamadrzu jeszcze bar- dziej przjj-Zeinikliwe pytania. — Ja^aki jest twój ulubiony kolor? — spytała. Ko-0olo«r morza — odparł. ~~ Qle anorze ma rózae kolory . Czasem jest zielo- ne, a cza^senuiebiegkie y ez — Na^ap;rawdę? Naprawdę tak uważasz? Słuchaj, c*y przeqsd ^hffllą rozinawiałeś p:rzez telefon po fran- cijsku? r ^ ~ atWk — odparł chłopiec lekko zaniepokojony. ~ ^ lajn y język. Zaczynamy si^ go uczyć w szóstej klasie J5t^ędęmogja cięldedyś od^iedzić ^ ^eQgdziemi bardzomiło. — DoUtobl,a __ powiedziała Paula, z przyjemnością pj-zyjmuj laj-ą c zaproszenie. — Rozmawiałeś z kimś zna- jomym? ~ To Q ^8^ mi się pOCj0ba — odparł. ~" utUper - powiedziała Paula. — Masz fascynu- ją osob;}.bo wość> jean.ciaude. — H. 1° Q° clałopak czy dziewczyna? — Am jai j edno, ani drugie. — j pies? — Paula mówiła poważnie. Jean- j gtary przyj aciel mojej rfiamy Louis Yenar- glies -^rĘ.trzez wiele lat b j burrnistrzem w naszym __ Q rany — powiedziała Paula. — O czym z nim rozmawiasz? _ O różnych rzeczach. Powiedział, że będzie dzwonił co tydzień, żeby dowiedzieć się, co u mnie słychać. _ Jejku, chciałabym mieć takiego przyjaciela. Chłopiec spojrzał na nią posępnie, a jego oczy wydawały się mówić: “Masz przecież rodziców". Ale Paula nie zauważyła tego. W tej samej chwili zerwała się na równe nogi, równie szybko jak przedtem kla- pnęła na piasek. — Wiesz, muszę pomóc Jessie w gotowaniu. — Ach, tak — powiedział chłopiec, który nie miał ochoty zostać znów sam. — Co gotujecie? — Różne rzeczy — odparła Paula. — Jakie rzeczy? — spytał ze szczerym zaintereso- waniem. — Przygotowujemy obiad, żeby zrobić niespodzian- kę mamie, kiedy wróci do domu. Chcesz popatrzeć? — Tak — odparł Jean-Claude i skoczył na równe nogi. Kiedy szli obok siebie w stronę domu, ich ramiona czasem stykały się ze sobą. Paulę Beckwith przecho- dził wówczas dreszcz radości, którą zapisała na spe- cjalnych kartach swojej pamięci. Na zawsze. Na stole leżała rozłożona książka kucharska. Jessica ślęczała nad nią, otoczona przez otwarte słoiki, puszki, butelki i stosy rozmaitych warzyw. Wszędzie wokół były porozrzucane miski i łyżki. ~~ Do diabła, Paula, gdzie byłaś? Wypruwam z siebie żyły przez Cały dzień! 104 105 Jej młodsza siostra weszła z Jean-Claudem po- dążającym krok za nią. Na jego widok Jessie po- wstrzymała gniew. — Cześć, Jean-Claude... — Boże! — przerwała jej Paula. —Ale tu bałagan! Co ty tu robisz, Jessie, gotujesz czy malujesz palcami obrazki? — Paula, próbuję przyrządzić blanguette de veau. Robię to już od kilku godzin, a ty potrafisz tylko krytykować. — A co mam robić? — Nic — Jessica westchnęła z rozdrażnieniem. Paula zwróciła się do Jean-Claude'a z wyjaśnie- niem: — Jessie miała lekcje gotowania w szkole. — Ach, tak — powiedział gość. — Jakie tam lekcje — żachnęła się Jessie. — Naszym najbardziej wyszukanym daniem był maka- ron z serem. — Szkoda, że tego nie zrobiłaś — mruknęła Paula. — Przynajmniej dałoby się to zjeść. Co to za wywary na kuchni? — Wskazała na cztery garnki dymiące jak kotły czarownic w szkolnej inscenizacji “Makbeta". — Jean-Claude na pewno wie, ale skore pytasz, powiem ci, że właśnie przyrządzam sauce uelloute w tym rondelku. — Zawzięcie mieszała drewnianą łyż- ką jakieś białe, kleiste grudki. — Przecież to gulasz z cielęciny, Jessie. Nie mo- głabyś zrobić wszystkiego w jednym garnku? Jean-Claude wyczuł, że znalazł się w samym środ- ku siostrzanych walk. — Czy mogę ci w czymś pomóc, Jessica? — zaofe- rował. _ QC\it to tresgentil z twojej strony. Wiesz, jak się robi sałatk^? _ /fak — odparł Jean-Claude. — To było moje tałe zajęci6 w domu. Zawsze robiłem sałatkę, kiedy moja fliama wracała z pracy w klinice. Minęła dłuższa chwila, zanim uwaga dziewcząt skupiła się na tym, co robił Jean-Claude. Wkrótce jednak obie porzuciły swoją pracę i zaczęły się przy- patrywać. Pieczołowicie rozdzielił liście sałaty i zanurzył je jeden po drugim w wodzie. Starannie dobrawszy najlepsze liście, umieścił je na ręczniku przyklepu- jąc troskliwie. Potem wspiął się na palcach po oliwę i ocet. Chwile później odmierzał już z naukową precyzja poszcze- gólne składniki do miski. Wreszcie podniósł głowę na zauroczoną publiczność i powiedział: — Potrzebuj ę ... j ak się mówi po angielsku de l'ail? — Jessie? — zwróciła się Paula do siostry. — Jeszcze nie przerabialiśmy tego słowa. Pójdę sprawdzić. Czmychnęła po słownik do salonu. Po chwili dole- -ciały stamtąd odgłosy wertowanych pospiesznie stron, a potem triumfalny okrzyk: — Czosnek! — Rany — powiedziała Paula do Jean-Claude'a. — Masz zamiar zostać kucharzem w francuskiej restauracji, jak dorośniesz? — Nie — : odparł chłopiec. — Lekarzem. Jessie, nie zwlekając, wróciła w poszukiwaniu czosnku i moździerza. — Kiedy oni wrócą? — spytała Paula. 107 106 — Nie wiem, tata biega po szkolnym boisku z ttym kurzym móżdżkiem Berniem. Na pewno przyjedzie wystarczająco późno, żeby nic nie robić przy obied zie. A mama powinna wrócić około siódmej — zależy? od tego, czy będzie ruch na drogach. — Ale się ucieszy, kiedy zobaczy, że zrobiłaś dla niej ten bankiet-gulasz. — Blanguette. Mam nadzieję. Jean-Claude... czy byłbyś... czy mogę cię prosić, żebyś spróbował odro- binę? — Oczywiście. — Podszedł do garnka, zanurzy~ł w nim drewnianą łyżkę i podniósł ją do ust. — Mmm — powiedział cicho — bardzo interessu- jące. — Ale czy ci smakuje, powiedz czy ci smakuje — nalegała Jessica. — Wyśmienite — odparł chłopiec. Był to triumf międzynarodowej dyplomacji. Rozdział 13 — Popatrz na tego fantastycznego chłopaka! Czyż nie jest świetny? Aż trudno mi uwierzyć, że to mój syn! Kiedy obydwaj ojcowie biegali wokół stadionu li- ceum Nanuet High School, Bernie bez przerwy zwra- cał uwagę na uzdolnienia sportowe swojego syna. Davey Ackerman grał właśnie w piłkę nożną z kilko- ma starymi wygami. — Niezły jest — przyznał Bob. — Niezły? Beckwith, ten dzieciak jest fantastycz- ny. Ma wrodzony talent. Prawdziwy materiał na zawodowca. Nie zgadzasz się? — Tak, jasne — powiedział Bob nie chcąc wytrącić przyjaciela z rodzicielskiego transu. Poza tym, na nogach wciąż miał sińce po zderzeniu z tamtym oczkiem w głowie Berniego. — Zresztą, mam w tym swój interes — ciągnął Bernie. — Ten chłopak spełnia wszystkie moje ma- rzenia. Popatrz tylko, jak kiwa tych drągali! — Tak — powiedział beznamiętnie Bob. Bernie spojrzał na przyjaciela i doznał olśnienia. W jego głosie zabrzmiało współczucie: — Wiesz, 109 l kobiece dyscypliny też kiedyś będą bardzo popular- ne. — Tak? — Gdybyś zaczął teraz trenować dziewczynki, miałyby szansę na stypendium sportowe. Może na- wet mógłbym ci pomóc. — One nienawidzą sportu, Bern. — A czyja to wina? — odparł obrońca sportowców z oskarżycielską nutą w głosie. — Chodzą na zajęcia baletowe — bronił się Bob. — O, to świetna zaprawa do skoku wzwyż. Wydaje mi się, że Jessie będzie wysoka. Mogłaby świetnie skakać, Beckwith. — Może jej to powiesz, Bern? — No, nie wiem. Zdaje się, ze ona ma mnie za błazna. Nie wie, że jestem najlepszy w swojej dyscyplinie? — Tak. Tylko, ze chyba przeżywa teraz okres nienawiści do skoku wzwyż. — Przemów jej do rozumu, Bob. Porozmawiaj z nią, zanim będzie za późno. Przebiegli kolejną milę oddychając coraz ciężej. Co jakiś czas, kiedy Dań popisywał się jakimś wyczy- nem, Bernie sapał tylko: “Świetnie", “Fantastycz- nie". — Dobra zaprawa — powiedział Bernie, kiedy dotarli do mety i zaczęli rozmawiać. — Powinieneś biegać też w ciągu roku, Beckwith. Jak ci się udaje do diabła być ciągle takim chudzielcem? Nie grasz nawet w sąuasha. — Dużo się martwię — powiedział Bob nie zatrzy- mując kroku. Piłkarze rozeszli się już i na boisku został tylko Davey Ackerman, żeby poćwiczyć strzały do bramki. Bernie mógł wreszcie skupić uwagę na innych spra- wach. Zwrócił się do Boba. — Jesteś jakiś przybity, Beckwith. _ Nic mi nie jest, Bern. _ Właściwie, teraz dopiero zdałem sobie sprawę, ze Sheila też była wczoraj trochę przybita. Chyba dobrze się między wami układa? Bob nie odpowiedział. — Przepraszam. Głupie pytanie. Między wami zawsze wszystko jest dobrze. Bob spojrzał na niego. — Muszę z kimś porozma- wiać, Bern. — A od czego ja tu jestem, Beckwith? — Masz pięć minut? — Oczywiście. Siądziemy na trybunie? — Dobra. Podnieśli swoje ubrania, podeszli do wyblakłych, zmurszałych ławek, wspięli się na szczyt trybuny i usiedli. — No dobra — powiedział Bernie. — Mów, co jest grane. Bob był zbyt zdenerwowany, żeby zacząć od same- go początku. — Pamiętasz tego małego Francuza, którego przy- wiozłem wczoraj? — Tego, co przyjechał do was na wakacje? Miły chłopak. — Jest mój. — Ze co? — Zwykle Berniemu nie można było zarzucić tępoty, ale tym razem przyjaciel podświado- me nie chciał zrozumieć słów Boba. 111 110 — To mój syn — powtórzył Bob. Bernie otworzył szeroko usta. — Jasna cholera — powiedział. — Chcesz powie- dzieć, ze przez cały czas oszukiwałeś Sheilę? — Nie, nie. To zdarzyło się dziesięć lat temu. Nawet nie można tego nazwać “romansem". Raczej przelotna znajomość. Ta kobieta zmarła w zeszłym miesiącu. Wtedy po raz pierwszy dowiedziałem się o chłopcu. — Jesteś pewny, ze to twój syn? — Tak. — Jasna cholera — powtórzył Bernie i dodał: — Jaka ona była? — Nie pamiętam. — Chryste, gdybym ja zrobił dziecko jakiejś babce, na pewno bym pamiętał, jak wyglądała. Bob zaczął wyjaśniać, ze w tamtych czasach nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi. Ale słowa te brzmiały teraz niewiarygodnie, nawet w jego włas- nych uszach. Jakby samo istnienie Jean-Claude'a zadawało kłam wszelkiemu powoływaniu się na ig- norancje. — Więc jak? — spytał znów Bernie. — Ładna była? — Chyba tak. — Masz jej zdjęcie? Ęob rzucił Berniemu gniewne spojrzenie. — Bądź wreszcie poważny. — Pytam całkiem poważnie, Beckwith. Gdybym ja zdradził Nancy — to znaczy, gdybym się na to odważył, bo umarłaby wtedy — musiałaby to być co najmniej Raąuel Welch. I na pewno zachowałbym jej zdjęcie. Bob odwrócił się do niego i powiedział cicho: — Popatrz na chłopca. Jej włosy były ciemniejsze, ale on jest do niej bardzo podobny. Dopiero w tej chwili Bernie w pełni zdał sobie sprawę ze znaczenia tego, co powiedział mu Bob. — Jasna cholera — wymamrotał. — I to ty. Mój choler- ny idol. Jezu, Sheila nigdy ci nie wybaczy, prawda? Bob wlepił wzrok w swojego najlepszego przyja- ciela. Niech to szlag, czy on musiał powiedzieć coś aż tak głupiego? Naraz w umyśle Berniego zaświtała jeszcze jedna myśl. — Do diabła, ale co on tutaj robi? — Nie ma innej rodziny. Gdybyśmy go nie wzięli, byłby już w państwowym sierocińcu. Jeden gość we Francji próbuje coś załatwić. Sheila zgodziła się na to. — Jezu, co za kobieta. Nancy wywaliłaby mnie z domu razem z dzieciakiem. Bieżnia była teraz pusta; słońce rzucało długie cienie na boisko. Ciszę przerywał tylko Davey Acker- nian kopiący piłkę do siatki. Bernie szukał właści- wych słów. Pokręcił wolno głową i utkwił wzrok w ziemi, poprzez drewniane deski ławki. Co miał po- wiedzieć? Bob, nawet by mi się nie przyśniło, ze taki ktoś J. .ty wożę pieprzyć się na prawo i lewo. Ty i Sheila y !scie przecież jak te dwa serduszka na torcie we- Selnyrn. Co ci do diabła przyszło do głowy? Nie wiem, Bernie. To było dziesięć lat temu. — We Francji? —Tak. 112 113 Milczeli przez chwilę. — Kochałeś ją? Bob wyglądał na zranionego. — Oczywiście, że nie — odburknął. — Przepraszam cię — odparł Bernie. — Nie wie- rzę ci. Nie wierzę, że facet żonaty z taką kobietą jak Sheila może mieć romans z babką, w której nawet przez chwilę nie był zakochany. — Powiedziałem ci już, że nie pamiętam — powie- dział cicho Bob. — Najgorsze, że nie wiem, co teraz mam zrobić. — Każdy idiota ci to powie, Bob. — Co? — Pozbądź się dzieciaka. Pronto. Szybko. Wyko- naj amputację albo w wasze małżeństwo wda się gangrena. Mówię do rzeczy? — Tak. — Ale pewnie łatwo tak mówić, jeśli człowiek nie jest emocjonalnie zaangażowany, co? — Tak. Postaw się w mojej sytuacji. — Nie mogę. Przedyskutowałem to już milion razy. — Z kim? — Z sobą samym. Wiesz, że często wyjeżdżam służbowo — Miami, Yegas, Los Angeles. Nie narze- kam^na brak okazji. Ale wiem, że Nancy mi ufa, a mój chłopak ma mnie za wzór. Nie mógłbym zaryzy- kować, Bob. Nie potrafiłbym. Jedynym gościem w moich pokojach hotelowych jest butelka szkockiej. Kiedyś pewien klient w Vegas podesłał mi super kurewkę. Mówię ci, ale dupa! Kiedy powiedziałem jej, że nie jestem zainteresowany, zaczęła kręcić tymi iesamowitymi cyckami i wyzywać mnie od najroz- maitszych. Kiedy odmówiłem po raz ostatni, musiała mi już chyba lecieć ślina z gęby. Jezu, ale byłem z siebie dumny! I wiesz co? Powiem ci coś, do czego nie przyznałem się nigdy nawet przed Nancy — wiesz, jak udało mi się oprzeć takim zderzakom? — Jak? — Powiedziałem sobie, że w małżeństwie nie ma miejsca na takie błędy. Tak jak w przypadku Boba i Sheili. Zresztą, nie tylko ja z naszej paczki tak uwa- żam. Jak ona to znosi? — Chyba nie najlepiej. — Założę się, że nie. Dlatego właśnie musisz ode- słać tego dzieciaka, Bob. Za dużo masz do stracenia. — Hej, tato! Był to Davey Ackerman. Wołał z boiska. — Tak? — krzyknął w odpowiedzi Bernie. — Mam już dość — zawołał Davey. — Dobra, za chwilę idziemy. Zrób jeszcze dwa okrążenia. Bernie odwrócił się znów do przyjaciela. — Wiesz, Bob, przyszło mi do głowy coś zabawne- go. — Co? — Przecież jesteś profesorem statystyki, prawda? — No to co? — No i miałeś w życiu jeden marny romans. Przez kilka marnych dni. I dostałeś dzieciaka na potwier- dzenie. Chryste, jakie jest prawdopodobieństwo, że coś takiego może się komukolwiek przytrafić? Och — powiedział z goryczą Bob — około mi- do jednego. 114 115 Czy ktoś chce jeszcze blanguette? — spytała i Rozdział 14 — Ta cielęcina jest doskonała, Jessie. — Naprawdę, mamo? — Ja też tak uważam — powiedział bez pytania Bob. Przez cały czas przy obiedzie usiłował wyczytać coś z twarzy Sheili, która była w dziwny sposób nieprzenikniona. Porozmawiamy później, pocieszał się w duchu. — Co za miła niespodzianka — dodała Sheila. — Sałatkę też przyrządziłaś sama? — No... — powiedziała Jessie. Po chwili uświado- miła sobie, że jeśli nie wskaże prawdziwego wyko- nawcy, zrobi to jej siostra. — Właściwie to Jean- Claude ją przyrządził. — Naprawdę? — powiedziała Sheila siląc się na zadowolony ton głosu. — Bardzo dobra, Jean-Claude. — Dziękuję — odpowiedział nieśmiało. — Robił ją dla swojej mamy, codziennie — dodała Paula. — Potrafi też przyrządzać mnóstwo innych potraw. — Och — powiedziała Sheila. — To ładnie. -— Niech to szlag, starała się ze wszystkich sił, a Bob wcale jej nie pomagał. 116 . Z początku nikt raczej się nie kwapił. Wszyscy zaspokoili swoje apetyty. Ale zostało jeszcze bardzo dużo. _ Może... ja poproszę trochę — powiedział Jean- Claude. Jessie była wniebowzięta. Lepiej dogodzić podniebieniu jednego Francuza niż zaspokoić dwu- nastu prowincjonalnych tępaków. Na deser przygotowała ciasto a la Sara Lee. Pro- wincjonalne kubki smakowe znowu się obudziły. — Możemy pooglądać telewizję? — spytała Paula. — Nie możesz czasem poczytać jakiejś książki? — odparł z irytacją Bob. — Książki za bardzo człowieka straszą — zapro- testowała Paula. — Co ty znowu opowiadasz? — spytał Bob. — Jean-Claude ma taką książkę o duszeniu, ze szkoły — powiedziała Paula wzdrygając się na samo wspomnienie. — O co jej chodzi? — spytał chłopca Bob. Czytałem historię Francji. W ten sposób Julisz zar Pozbył się Wercyngetoriksa, tego rewolucjoni- sty. Ach tak — powiedziała Sheila. — Przypomina ,mi to lekcje łaciny z panem Hammondem. Lubisz historie, Jean-Claude? . 7~ Ale nie wtedy, gdy jest smutna. Miałem nad- ZleBÓbe WercynSetoriks wygra- dzi °- Uśmiechn^ł się- — Możesz pójdziesz razem z pV,JTCZynkaini> Jean-Claude? Oderwiesz się na 3nia. chwilę od duszei, 117 — No, chodź — powiedziała Paula zeskakując z krzesła. Dziewczynki wyleciały z kuchni. Chwilę później ^ sąsiedniego pokoju dolatywały już odgłosy serialu komediowego. Ale mały Francuz nawet nie drgnął. — Idź, Jean-Claude — ponaglił go Bob. — Masz dobrą okazję, żeby poćwiczyć swoją angielszczyznę. — Jeśli nie masz nic przeciwko — powiedział grzecznie — wolałbym poczytać. — Oczywiście. Znów książkę historyczną? — Tak. Chcę dokończyć o Juliuszu Cezarze. — Wstał z krzesła i ruszył w stronę schodów. — Spodobają ci się jego dalsze losy, Jean-Claude — zawołała Sheila. — Brutus i Kasjusz pomszczą Wercyngetoriksa. — Wiem — odparł z uśmiechem. — Widziałem to na obrazku. Kiedy wyszedł z pokoju, Sheila powiedziała coś, co kompletnie osłupiło Boba. — Bardzo miły chłopak. Siedzieli wciąż przy kawie w jadalni. — Jak było w Cambridge? — spytał Bob. — Gorąco i nudno — odpowiedziała. — Na Placu roiło się od dzieciaków z letnich kursów... — Rozmo- wa toczyła się nieporadnie. — Widziałaś się z kimś? — spytał Bob. — Tak — odparła, a potem, usiłując stłumić wro- gość w swoim głosie, dodała: — Z Margo. — Co u niej? — Bob zastanawiał się, czy Sheila zwierzyła się swojej przyjaciółce, podobnie jak on swojemu przyjacielowi. 118 _ Bez zmian. — Żadnych nowych romansów? __ Tylko galeria. Nie wydaje mi się, żeby ona i Hal byli nieszczęśliwi. — To dość słaby powód do radości. Trudno nazwać idealnym małżeństwem parę, która nie jest ze sobą nieszczęśliwa. — Margo potrzebuje czasu. Ciągle się uczy. — Bóg świadkiem, ze ma za sobą lata praktyki. — Nie bądź fałszywy. — Przepraszam. Dokończyli kawę w milczeniu. Bob był teraz pra- wie pewny, że zwierzyła się Margo. To dlatego zaczęli znów ze sobą rozmawiać. Choć nie było to właściwie porozumiewanie się, raczej przerzucanie słów przez siatkę. — Coś się dzisiaj wydarzyło? — spytała Sheila. — Niewiele. Biegałem z Berniem. Ach, owszem — dzwonił Louis Yenargues. — O. Udało mu się coś zdziałać? — Jeszcze nie. Chciał się tylko dowiedzieć, czy chłopiec dobrze się czuje. Rozmawiali przynajmniej dziesięć minut. — Uważam, ze przystosował się całkiem nieźle, nieprawda? — Chyba tak. To dobry chłopak — powiedział ostrożnie — nie sądzisz? — Tak — odparła — mimo wszystko. Naraz Bob zdał sobie z czegoś sprawę. Rozmawia- my jak ludzie, którzy pobrali się bez miłości. Nawet w czasie wakacji dzieci Beckwithów musia- 119 ły iść do łóżek o dziesiątej wieczorem. Jessie i Paula znękane gotowaniem i oglądaniem telewizji, zrobiły to z największą ochotą. Sheila położyła je spać i poszła do małżeńskiego pokoju. — Co robią dzieci? — spytał Bob. — Lezą w objęciach Morfeusza. Tylko on jeszcze czyta. — W łóżku? — Tak. Jego drzwi były otwarte. — Stęskniłem się dzisiaj za tobą — szepnął Bob. Sheila, odwrócona do niego tyłem, związywała włosy. — Słyszysz, kochanie? — Tak — powiedziała nie odwracając się. — Nie chcę, żebyśmy... oddalili się od siebie, Shei- la. — Nie — odparła bezbarwnym tonem. — Nie oddalimy się? — spytał z ukrytym błaga- niem. Odwróciła się. — Mam nadzieje, ze nie — odpo- wiedziała. I ruszyła do drzwi. — Napijesz się czegoś? — spytał Bob usiłując wyprzedzać jej życzenia. — Zejdę na dół i przyniosę ci. — Nie, dziękuję — odparła. — Chcę tylko zoba- czyć, czy on śpi. l zostawiła męża sam na sam z wątpliwościami. t Z pokoju Jean-Claude'a sączyło się wciąż blade światło. Sheila przeszła na palcach przez korytarz i stanęła pod jego drzwiami. Zasnął nad książką. Histoire Generale leżała wciąż otwarta na jego piersi. Sheila pochyliła się nad 120 . Trudno o bardziej wzruszający widok niż śpiące dziecko. Sheila wcale nie żywiła do niego wrogich uczuć. Wracając samochodem do Cape przeprowadziła ze sobą wielogodzinną rozmowę i doszła do jednego absolutnie pewnego wniosku. Dziecko było niewin- ne. Jeśli czuła jakiś gniew (a Bóg jej świadkiem, że miała do tego prawo), to powinna skierować go tylko na męża. Jean-Claude nie ponosił żadnej wi- ny. Żadnej. Patrzyła na śpiącego chłopca. Ciemne kosmyki spadły mu na czoło. Może je odsunąć? Nie, jeszcze się obudzi. Przestraszyłby się, obudzony nagle wśród obcych, z dala od domu. Teraz kiedy spał, był zwy- czajnym dziewięciolatkiem, który oddychał spokoj- nie pod kołdrą i książką. Co zrobić, jeśli przyśni mu się jakiś koszmar? Może obudzi się z płaczem, wzywając osobę, którą bezpowrotnie utracił? Do kogo miał się teraz zwrócić? Mógłbyś przyjść do mnie, powiedziała w myślach. Pocieszyłabym cię, Jean-Claude. Mam nadzieję, ze nie uznałeś mnie za bryłę lodu. Lubię cię. Naprawdę. Do tej pory jej wzrok tkwił przez cały czas na drobnej sylwetce w łóżku. Przyszło jej do głowy, żeby podejść i zgasić lampkę przy łóżku. I wtedy, niemal przez przypadek, rzuciła okiem na nocną szafkę. Zamarła. Jej ciepłe uczucia poraził chłód. Tuz obok poduszki Jean-Claude'a stało zdjęcie w srebrnej ramce. Fotografia. Zrobiona najwyżej kilka miesięcy temu. Był na niej Jean-Claude, który sie- dział na tarasie restauracji i uśmiechał się do jakiejś kobiety. Kobieta o ślicznych, kruczoczarnych wło- 121 l Jessica uparła się, żeby kupić jej jaskraworóżowe okulary słoneczne. — O, rany — powiedziała Paula. — Czy ja tez mogę dostać takie okulary? — Absolutnie nie — zaperzył się Bob. — Ona wygląda w nich jak córka Drakuli. — To błąd mojej młodości — powiedziała Sheila lekko rozbawionym głosem. — Eh, tato — powiedziała Jessica — ty się na tym nic nie znasz. Tak się składa, ze w Europie to ostatni krzyk mody. Prawda, Jean-Claude? — Bardzo interesujące okulary — przyznał chło- piec — ale nie wydaje mi się, żebym już gdzieś takie widział. — No to zobaczysz — powiedziała Jessica i pobieg- ła przyjrzeć się psychodelicznym wystawom sklepo- wym. Później wspięli się wszyscy na górę, gdzie stał Pomnik Pielgrzyma, rozejrzeli krótko z należnym szacunkiem i ruszyli znów w dół. Dziewczynki kro- czyły nieco z przodu razem z Sheila, przystając od czasu do czasu, żeby popatrzeć na antyki. Jean-Clau- de został w tyle z Bobem. Wzruszony tą lojalnością, Bob zaczai rozprawiać, niczym przewodnik turysty- czny, wskazując na mijane miejsca. Przez cały czas nie spuszczał wzroku ze współczesnej atrakcji, która szła fuż przed nimi. — Widzisz tę dziewczynę w białych szortach? Ma najlepsze nogi, jakie dzisiaj widzieliśmy. W tej chwili obdarzona nogami piękność — Sheila Beckwith — obróciła się i uśmiechnęła do nich. Czy słyszała Boba? Miał nadzieję, że tak. 124 po południu znaleźli ssie na Na abrzeżu MacMillan, gdzie zjedli ame:rykańsk=ie osłiy^gi. — Nazywamy to “ąusihogs" ~^— objaśniła gościowi Paula. Jean-Cla Tade mia ł trudf10^ ści z wymową nazwy tego specyfiku. Potem Bob kuipił wsz^ystkiit1 lc:H>dy i poszli wolno na molo, zęby popatrzeć, jalk ryb#cy v wyładowują świeży połów. Dla Jearx-Claude'a byta * to największa atra- kcja tego dnia. Coś jedn ak nie da_awało mu spokoju. — Czy oni mówią po hiszp?n^ sku? — zapytał. — Po portugalsku — oodparl3 ^ Sheila. — Większość tutejszych rybatców pocŁodzi 1> P Portugalii. Kiedy wrócili do sam ochoci111 ^ wsiadali do środka, Jean-Claude powiedziat: — Pc^° Qoba mi się to miejsce. Tutaj jest trochę takjał^c u na$ Chwilę później sunę li Aut°s^Stradą A6 nad brze- giem oceanu. Bob był zadowolon-^ttiy. Wycieczka udała się. Nie tylko dzieci były w śłViQ»etnym nastroju, ale nawet Sheila sprawiałea wra2en:"oie, jakby dobrze się bawiła. Spojrzał na zegarek. Poc°ochodziła piąta. — Wiecie co —— powiedział -^ rc^tmam świetny pomysł. — Jaki? — spytała E?aula,zav^awsze gotowa posze- rzyć swoje horyzonty. — Obiecałem wujko\=vi Bet'1ie:9iemu, że spotkam się z nim zaraz na bieżni. jredźnft?U5tam wszyscy. — Marny pomysł—-pjadłaHatKłtychmiastowa, cierp- ka odpowiedź Jessie. — Nie ci^P^pię jeszcze na meno- pauze, żebym rrxusiała biegać Bob westchrtął. Po «co ja $ v - w ogóle pytam? — pomyślał. Potem zwrócił się do swoj$° ° oo sprzymierzeńca. — A ty, Paula? 125 — Wiesz, tato, jestem trochę zmęczona. Może jutro. Dwa ciosy. Nieco bojaźliwym tonem zwrócił się do żony: — Sheila? — Raczej nie, Bob — odmówiła delikatnie — ale możemy podwieźć cię na bieżnię, a Bernie podrzuci cię do domu. — Dobra — powiedział, skazany na samotność długodystansowca. Przejechali kilka mil nie zamie- niwszy ani słowa. Naraz odezwał się Jean-Claude. — Mogę z tobą pojechać? — poprosił. Bob był zachwycony. — Chciałbyś ze mną pobie- gać? — Nie — odparł chłopiec — ale chętnie na ciebie popatrzę. Bob rozgrzewał się z oczami utkwionymi w boisku, gdzie Davey Ackerman znów deklasował licealne gwiazdy piłki nożnej. W oddali zauważył swojego przyjaciela. — Cześć, Beckwith! — zawołał Bernie skacząc jednocześnie przez płotki. — Cześć..., mały! Bernie nie uskarżał się na słabą pamięć. Potrafił wyrecytować wyniki każdego meczu baseballowego od powstania tej dyscypliny. Ale widok tego... proble- mu Boba, który szedł w jego stronę gwałtownie ode- brał^nu mowę. Krótko mówiąc, zamroczyło go. — Cześć, Bern. — Dzień dobry, panie Ackerman — powiedział Jean-Claude. — Cześć. Jak... jak leci, mały? Pobiegasz z nami? — Nie. Poczekam na Boba. 126 — Sport to zasadnicza sprawa dla dorastających chłopców — oświadczył Bernie i odwrócił się, żeby wskazać na rozwój wypadków na boisku: — Popatrz na Daveya. Wyrośnie z niego prawdziwy Tarzan. — Może Jean-Claude nie ma ochoty huśtać się na drzewach — wtrącił Bob. — Daj spokój, Bernie, lepiej pobiegajmy. — Dobra. Czołem... Jean-Claude. Mężczyźni pobiegli, sapiąc. Chłopiec podszedł do trybun, wspiął się na czwarty rząd, skąd widział dobrze całą bieżnię i usiadł. — I co, Beckwith? — szepnął Bernie, gdy tylko znaleźli się na zakręcie. — A co ma być? — Kiedy on wyjeżdża? — Już ci powiedziałem, Bern. Sheila zgodziła się, żeby został przez miesiąc. — Dobra, dobra. Pamiętaj tylko, ostrzegałem cię, że to, co żona mówi, nie zawsze pokrywa się z tym, co myśli. — Pobiegajmy lepiej, co? Bob przyspieszył kroku, w nadziei, że jego kolega zamilknie ze zmęczenia. — Coś sobie przypomniałem — wysapał Bernie. — Sam wiesz, że to, co mi powiedziałeś, spoczywa w moim mózgu bezpiecznie jak w Fort Knox. Całe Ge- stapo by tego ze mnie nie wydostało. Ale... — Ale co? — Bardzo chciałbym powiedzieć o tym Nance. Wiesz, w małżeństwie nie powinno się mieć przed sobą tajemnic. Bob nie odpowiedział. 127 -S- — Beckwith, przysięgam ci, że Nance to ucieleś- nienie honoru. Chodząca dyskrecja. Poza tym, za- uważy, że coś przed nią ukrywam. Bóg raczy wie- dzieć, co ona gotowa sobie pomyśleć. — Nigdy się nie domyśli — powiedział oschle Bob. — O to właśnie chodzi. Proszę cię, Beckwith, Na- ncy zachowa to dla siebie. Przysięgam na życie moich klientów. Presja była nie do wytrzymania. — W porządku, Bern — westchnął — tylko me wdawaj się w szczegóły, co? — Nic się nie martw. Tylko gołe fakty, rozumiemy się. — Tak. Kiedy jej powiesz? Trzy kroki później Bernie odparł niewinnym gło- sem: — Już to zrobiłem. Wczoraj w nocy. Umięśnione gwiazdy szkolnej piłki nożnej zaczęły się rozchodzić, żegnając się z Daveyem Ackermanem. Poprzedniego dnia chłopak trenował strzały do bramki, dziś miał zamiar poćwiczyć drybling. Puścił się truchtem po obwodzie boiska popychając porzed sobą piłkę na zmianę obiema nogami. Kiedy dotarł do trybun, zauważył siadzącego sa- motnie zagranicznego gościa Jessici Beckwith. Za- trzymał piłkę pod podeszwą, przystanął i obrócił się w jego stronę. — Ej, ty! — zawołał. — Tak? — odparł Jean-Claude. — To ty jesteś tym Francuzem, co przyjechał do Beckwithów? 128 __ Czemu zawsze tylko siedzisz i się gapisz? Jean-Claude wzruszył ramionami. — Co w tym złego? — spytał. Przeczuwał, że zaraz zostanie poddany jakiejś próbie. — Czemu zawsz kręcisz się koło Jessici Beck- with? — Głos Daveya przybrał wyraźnie wojowni- czy ton. — Ja... jestem jej gościem. A ona moją przyjaciół- ką — Jean-Claude nie był całkiem pewny, co ma odpowiedzieć. Czuł się coraz bardziej zaniepokojony. — To moja dziewczyna, francuziku, kapujesz? Moja — podkreślił Davey wskazując z naciskiem na swój wypięty tors. — Nie jestem żadnym francuzikiem — odparł cicho chłopiec. Oho, pomyślał Davey. Trafiłem w czuły punkt. — Tak? Będę cię nazywał, jak mi się tylko spodo- ba, kiedy będę chciał i tyle razy, ile mi przyjdzie na to ochota, a nawet dziesięć razy więcej. Francuzik, francuzik, francuzik... Davey stał z prawą nogą na piłce, pokazując pra- wą ręką wyszukaną figurę z udziałem swojego nosa. Jean-Claude podniósł się z miejsca. Davey zaczerpnął powietrza i wyprostował się do swojego pełnego wzrostu, którym znacznie przewy- ższał młodszego chłopca. — Co, może chcesz się bić, francuziku? — zadrwił. Jean-Claude wolno zszedł z trybuny i zbliżył się do Daveya, który postanowił stać twardo w miejscu i promieniować siłą dla zastraszenia niższego prze- ciwnika. —— Nazywam się Jean-Claude Guerin — powie- 129 5 — Kob: 'leta, mężczyzna l dziecko dział cicho chłopiec wciąż podchodząc wolno w jego stronę. — A ja mówię, ze francuzik. Francuski mięczak. Jean-Claude stał teraz tuż obok. Davey górował nad nim. — Francuski mięczak — powtórzył szcze- rząc zęby. I wtedy Jean-Claude kopnął. Nie Daveya, lecz piłkę pod jego stopą. Davey upadł na siedzenie. Koledzy z boiska, którzy odcho- dzili w oddali zauważyli upadek młodego gwiazdo- ra i wybuchnęli śmiechem. Davey zerwał się wście- kle z ziemi. Ruszył w stronę Jean-Claude'a, który zrobił unik nie tracąc kontroli nad piłką. — Nazywam się Jean-Claude — powtórzył. Davey rzucił się, żeby odebrać mu piłkę. Jean- Claude zręcznie wycofał ją spoza jego zasięgu. Młody Francuz ruszył z piłką teraz do środka boiska. Davey puścił się za nim w pogoń. Rzucił się ślizgiem na piłkę. Jean-Claude zrobił unik. Davey nie mógł nawet dotknąć piłki. Koledzy z drużyny zaczęli gwizdać i bić brawo. Nigdy nie widzieli, zęby dzieciak potrafił tak panować nad piłką. Nie uczono ich w szkole, ze w Europie dzieci zaczynają grać w piłkę nożną, kiedy tylko zaczną chodzić. Pokrzykiwania i drwiny doszły do uszu zmęczo- nych biegaczy po drugiej stronie boiska. Bernie pier- wszy zorientował się w sytuacji. Nie wierzył włas- nym oczom. — Jasna cholera! — wykrzyknął. — Ten chłopak jest znakomity! Bob nie pokwapił się nawet, żeby podnieść wzrok, 130 uznawszy okrzyk Berniego za jeszcze jeden penegi- ryk na cześć syna. A potem zobaczył, jak Jean-Claude wymyka się z piłką spod nóg Daveya Ackermana, który ląduje z twarzą na ziemi. Wstrząsnął nim dreszcz. Mój Boże, pomyślał, mój syn jest fantastyczny! Przystanął, żeby przyjrzeć się dokładnie. — Brawo, Jean-Claude! — zawołał. — Bienjoue, bienjoue! — Beckwith — powiedział cicho Bernie — musisz pozbyć się tego dzieciaka, zanim będzie za późno. — Co to znaczy do diabła “za późno"? — Zanim się w nim zakochasz. Rozdział 16 — Jak ci się biegało? — spytała Sheila. — Nieźle — odparł Bob. — Dobrze się bawiłeś, Jean-Claude? — Tak, dziękuje. — Grał trochę w piłkę nożną — dodał Bob nie potrafiąc stłumić dumy w głosie. — Szkoda, że go nie widziałaś. Jest naprawdę bardzo dobry. Jean-Claude promieniał ze szczęścia. Bob do- strzegł to kątem oka i poczuł jeszcze większą radość, że jego pochwała tak ucieszyła chłopca. — Może umyjemy się przed obiadem, Jean-Clau- de? — Dobrze, Bob — powiedział i wymknął się z kuchni. Bob pocałował Sheilę w policzek. — Obiad pachnie wspaniale. Co jemy? — Takie tam resztki. — Mogę ci w czymś pomóc? — Tak. Obierz kilka ziemniaków. — Dobra. — Z chęcią znów robił coś razem z nią, choćby miały to być tylko zwykłe prace kuchenne. Założył fartuch i zabrał się za obieranie. 132 się: Kiedy obrał jednego ziemniaka, Sheila odezwała _ Dzwoniła Evelyn. . I pytała, czy dobrze się bawisz? __ Nie. Pytała, czy mogę przyjechać jutro do Cam- bridge. _ Nie brak jej tupetu. Mam nadzieję, że wysłałaś ją do wszystkich diabłów. _ Właściwie mnie błagała. To dość ważne. — Kochanie, Evelyn Unger to pracoholiczka i nadzorczym niewolników. Wydawnictwo Harvard Press to nie “New York Times". Jaka to ważna spra- wa nie może poczekać trzy tygodnie? — Gavin Wilson — odparła. — Przecież on miał być w Waszyngtonie i uczyć Radę Bezpieczeństwa Narodowego jak przeprowa- dzić atak na Massachusetts. — Tak. Ale jutro będzie w Waszyngtonie. Tylko jutro. — Co to ma wspólnego z tobą? — To prawdziwa gwiazda naszej firmy. Evelyn chce wykorzystać jego rosnącą popularność i zrobić nowe wydanie jego poprzednich książek. — Sądziłem, że wydawnictwa uniwersyteckie nie powinny być przekupne. Poza tym, polityka zagrani- czna Wilsona to już przebrzmiały temat. — Dlatego właśnie Evelyn chce, żebym spotkała się z nim. Mam go przekonać do kilku poprawek i uaktualnienia danych. — I dlatego mas z poświęcić kawał swojego urlopu? Spojrzała na niego i powiedziała cicho: — Pochle- bla mi, że zwrócili się do mnie, Bob. Zrozumiał- Albo tak mu się przynajmniej wydało. 133 W tych niepewnych chwilach potrzebowała obie- ktywnego potwierdzenia swojej wartości. Powinien się cieszyć razem z nią. — Tak — powiedział, kiedy skończył kolejnego ziemniaka — to ci dopiero pochlebstwo, co? Od daw- na twierdzę, ze jesteś najlepszą redaktorką, jaką mają w tej budzie. Mówię ci, ze powinni w końcu przyznać to głośno. — A ja ci mówię, żebyś obierał i nie gadał — odparła wesoło. Bob rozpalił ognisko i siedzieli teraz w ciszy wsłu- chując się w szum morskich fal. — Wiesz co — powiedział udając nagłe ożywienie — mam pomysł. — Jaki? — spytała. — Może pojedziemy do Cambridge razem? — A dzieci? — O, pomyślał z nadzieją Bob, nie sprzeciwia się! — Moglibyśmy sprowadzić tu na noc Susie Ryder — zaproponował. — Na noc? Bob poruszył lekko ręką. — Dlaczego nie mamy urwać się na trochę i prze- spać w Lexington House. Tylko my dwoje. Jego oczy zdawały się mówić: Sheila, oboje tego potrzebujemy. — To trochę kłopotliwe — odparła. — No dobrze, wiec jedźmy tylko na jeden dzień. Kupię sobie kilka płyt, zjemy wcześniej obiad i wrócimy. Proszę cię, Sheila, błagał w duchu. Proszę cię, chyba widzisz, jak bardzo chcę wszystko naprawić. 134 Sheila zadumała się. __ Jeszcze nie teraz, Bob — odparła w końcu. Przynajmniej nie było to bezwarunkowe odrzuce- nie. “Jeszcze nie teraz" sugerowało, że nastąpi kiedyś ten właściwy czas. Wstała. — Lepiej pójdę się wyspać — powiedziała. Zanim zdążył do niej dołączyć, podeszła do jego krzesła, położyła rękę na jego ramieniu i szepnęła: — Dzię- kuję, ze poprosiłeś. Potem pocałowała go lekko w czoło i ruszyła w kierunku schodów. Drobny gest. Ale nic przyjemniejszego nie spotka- ło go od wielu tygodni. Rozdział 17 — Cześć, Sheila — zawołała recepcjonistka Mau- reen. — On jest w gabinecie Evelyn. Ty to masz szczęście. Dziwne, pomyślała Sheila ruszając korytarzem w kierunku Działu Redakcyjnego. Zwykle Maureen jest zblazowana od ciągłego obcowania z facetami pokroju Kissingera i Galbraitha. Skręciła korytarzem i zobaczyła go jak pił kawę razem z Evelyn przy jej biurku. Był długi i chudy, z siwiejącymi włosami, w kwadratowych okularach z masy perłowej. Miał na sobie dżinsy i podkoszulkę z napisem “Do boju Boston Red Sox!" Trochę ją to zaskoczyło, ponieważ przygotowała się na spotkanie z mężczyzną w trzyczęściowym garniturze (zgodnie z wymogami Waszyngtonu) mówiącego z kultural- nym angielskim akcentem (zgodnie z wymogami Ox- fordu)' Wstał, kiedy podeszła bliżej. Był bardzo wysoki. Evelyn przedstawiła ich sobie. — Gavin, to jest Sheila Beckwith, nasza redaktor- ka numer jeden. — Miło mi panią poznać — powiedział Wilson. 136 (przynajmniej jego akcent jej nie zawiódł). — Podo- bno musiała pani przerwać swój urlop ze względu na mnie. Strasznie mi przykro. — Przeciwnie, cieszę się, że będę mogła z panem pracować, profesorze Wilson. — Proszę mi mówić Gavin. A czyja mogę zwracać się do pani po imieniu, Sheilo? — Oczywiście. Wiem, że jest pan bardzo zajęty. Czy moglibyśmy przejść od razm do mojego gabinetu i zacząć prace? Uśmiechnął się i odwrócił do Evelyn. — Nie prze- sadzałaś, to wymagająca szefowa. A potem powie- dział do Sheili: — Nalać pani kawy, zanim zacznie- my? — Poproszę — odparła Sheila. — Bez cukru, ze śmietanką. Zanim zdążył wejść do jej gabinetu, Sheila położy- ła już na biurku wszystkie trzyj ego książki i zabrała się za rozkładanie żółtych kartek papieru. Postawił kubki z kawą na rogu biurka i usiadł naprzeciwko niej. — Dziękuję — powiedziała. I dodała, żeby przeła- mać lody: — Tęskni pan za Cambridge? — Tak. Choć Waszyngton też ma swoje uroki. Na Harwardzie dostaje się co prawda swoją porcję chwały, ale praca w Białym Domu daje człowiekowi odrobinę poczucia władzy. Przyznaję, że to dość przyjemne. — Podziwiam pańską szczerość. — W każdym razie, kiedy obecny rząd przepadnie w wyborach, mam nadzieję, że znów zaproszą mnie do współpracy. Jeśli będą chcieli przyjąć syna mar- notrawnego. 137 — O, na pewno — powiedziała z uśmiechem Shei- la — zwłaszcza po nowym, poprawionym wydaniu pańskich książek. — Widzę, że przygotowujecie mnie do jakichś po- ważnych poprawek — powiedział. — Ale jeśli mam mówić z tą samą szczerością, która tak pani przypad- ła do gustu, miałem zamiar napisać tylko coś w rodzaju przedmowy do drugiego wydania. A gdyby ktoś zarzucił mi, że nie potrafiłem przemyśleć wszy- stkiego od początku, mógłbym zasłaniać się obowiąz- kami w Waszyngtonie. — W takim razie nie jestem panu potrzebna — powiedziała uprzejmie, lecz stanowczo Sheila. —Ale nie sądzę, żeby Wydawnictwo zdecydowało się na ponowne wydanie pańskich książek z kosmetyczny- mi zmianami. Wilson poruszył się niespokojnie na krześle, po- ciągnął łyk kawy i spojrzał na Sheilę. — Pani też nie zbywa na szczerości. — Uśmiech- nął się. — Hm, jakiego rodzaju poprawki ma pani na myśli? — To tylko pierwsze sugestie. Nie zdążyłam jesz- cze przeczytać dokładnie pańskich książek, odkąd zadzwoniła do mnie Evelyn. Ale na przykład “Po- wstanie powojennych Niemiec". Wr swoim czasie była to najlepsza książka na ten temat. To nie pańska wina,^e ukazała się, zanim Brandt zaczął realizować swoją Ostpolitik. Zmarszczył lekko brwi. — Hmm — powiedział. — Chyba ma pani rację. Coś jeszcze? — Obawiam się, że tak. Jest cała masa szczegó- łów, które musimy przedyskutować. Choć na pań- 138 skifft miejscu, nie spieszyłabym się zbytnio. Teraz, kiedy piszą o panu w gazetach nieco częściej niż o przeciętnym profesorze z Harwardu, niektórzy z pańskich kolegów z uczelni — to znaczy wszyscy ci, którzy nie dostali nominacji do Rady Bezpieczeństwa — zaczną atakować pański dorobek naukowy. Uśmiechnął się szeroko. — Skąd pani zna tak dobrze stosunki na uniwersytecie? — Mój mąż jest profesorem w MIT. — Naprawdę? W j akiej dziedzinie? — W statystyce. — O, to prawdziwy mózg. Zawsze onieśmielają mnie tacy ludzie. Ja sam z trudem potrafię dodać kilka liczb. — Tak samo jak Bob — odparła z uśmiechem Sheila. — U nas w domu ja się tym zajmuję. — Och — powiedział Gavin Wilson. — Mój podziw dla pani jest więc bezgraniczny. Uśmiech, którym j ą teraz obdarzył nie wyrażał wy- łącznie podziwu dla jej zdolności matematycznych. W każdym razie, uznawszy, ze lody zostały już wystarczająco przełamane, Sheila wróciła do właści- wego tematu. — Sam pan widzi, że te poprawki są dla pana znacznie ważniejsze niż dla nas. — Tak, ale jeśli dobrze panią rozumiem, chce ranie pani nakłonić do ogromnego przedsięwzięcia. Skinęła głową. — Ale pańska redaktorka jest go- towa do współpracy. — To mnie przekonuje — powiedział Wilson — zabierajmy się więc do pracy. Postaram się nie po- paść w przesadną depresję. 139 — Czy mogę nadal mówić szczerze? — Oczywiście, nawet brutalnie. Lepiej usłyszeć to od pani niż od krytyków. Poza tym, jestem odporny psychicznie. — A zatem — ciągnęła Sheila — w “Stosunkach anglo-amerykańskich" trzeba uaktualnić epilog, ale poza tym książka nadaje się do druku. — To prawdziwe szczęście. Zwłaszcza, ze właśnie za tę książkę dostałem pracę na Harwardzie. A co z moją pracą na temat wspólnego rynku? — No cóż — odparła wolno Sheila szukając oględ- nych słów — świat zmienia się z minuty na minutę. A niekóre pańskie przewidywania z książki niezu- pełnie się sprawdziły. — Chce pani powiedzieć, że kompletnie się pomy- liłem. Na przykład mówiąc, że nigdy nie powstanie parlament europejski. Byłby ze mnie kiepski jasno- widz, prawda? — Powiedział to wszystko dobrodusz- nym tonem i dodał: — Mam jedno poważne pytanie. — Tak? — Co pani wie na temat restauracji o nazwie “Harvest"? — Jest niezła. — A więc chodźmy tam. Margo z pewnością zasiadła już przy swoim naroż- nym stoliku. Ale przecież było to tylko zwykłe spot- kania w interesach. Gavin przebrał się do lunchu. To znaczy założył na podkoszulkę drelichową kurtkę. Dotarli do re- stauracji dość późno. Większość klientów kończyło kawę i deser. Margo chyba już wyszła. 140 Był lipiec i w Cambridge panował nieznośny żar. Zamiast aperitifu zamówili więc mrożoną herbatę. Ponieważ popołudnie mieli spędzić na negocjowaniu redakcyjnych poprawek, ograniczali się teraz do roz- mowy o błahostkach. — Nad czym pracuje obecnie pani mąż? — Nad niczym szczególnym. Podczas naszego ur- lopu w Cape obowiązuje zakaz czytania wszystkiego oprócz popularnych powieści. — Aha, dobrze przystosowany uczony. Potrafi się opanować. Bardzo chciałbym umieć się oprzeć gorą- czce furor scribendi. Ale bez przerwy ciągnie mnie do wydawania nowych rzeczy. Macie państwo dzieci? To najniewinniejsze w świecie pytanie wyrwało ją z błogiej, chwilowej amnezji. — Tak — odparła po ułamku sekundy. — Dwie dziewczynki, dziewięć i dwanaście lat. A pan? — Dwoje. Są już prawie dorośli. Mój syn studiuje medycynę w Oxfordzie, a Gemma mieszka nadal z moją byłą żoną. Ale jesienią zaczyna studiować lite- raturę na East Anglia. Nie sądzę, żeby brakowało im ojca, ale mnie na pewno brakuje ich. — Ale jeździ pan tam czasem w sprawach pań- stwowych, prawda? — Och, wpadam najwyżej na czterdzieści osiem godzin. Dzwonię wtedy do nich, ale zawsze są zbyt zajęci, żeby się ze mną spotkać. Zdaje się, że propa- ganda mojej żony zrobiła swoje. — Wasze stosunki są aż tak złe? Przepraszam, nie powinnam pytać. — Nic nie szkodzi. Tak, nasze stosunki są wyjąt- w° złe. Żona nigdy nie wybaczyła mi, że sprzeda- 141 l łem się Amerykanom. Nie dlatego, aby miała coś przeciwko Ameryce — nigdy tu nie była. Ale dla zasady. Najpierw zmusiła mnie, żebym wybierał między nią a Harwardem — nie spodziewając się, że wybiorę to drugie — i od tej pory jest do mnie nieco uprzedzona. Ale nadal ją lubię, jeśli to ma jakieś znaczenie. I brakuje mi dzieci. No, ale powtarzam się. Proszę mi wybaczyć, że zanudzam panią takimi osobistymi wynurzeniami. Spojrzał na nią. Nie wyglądała na znudzoną, ale była bardzo inteligentną, atrakcyjną kobietą, a on chciał zrobić na niej dobre wrażenie. — Wcale mnie pan nie zanudza — odpowiedziała ze szczerym zadowoleniem, że może rozmawiać o osobistych problemach, które nie są jej własne. Spy- tała go: — Jest pan rozgoryczony? Sprawiał wrażenie zaskoczonego jej pytaniem. — A wyglądam na rozgoryczonego? — spytał. — Nie, oczywiście, ze nie — powiedziała szybko — to niegrzeczne pytanie. — Wcale nie — zaprotestował. — Tylko niekonie- czne. Teraz ona była zaskoczona. — Nie rozumiem — powiedziała. — Jest pani wystarczająco przenikliwa, żeby za- uważyć to bez pytania. Już w połowie mojego wywo- du mogła się pani domyślić, że moja miłość własna została — nazwijmy to — naruszona. Bo dlaczego niby miałbym to wszystko pani opowiadać, zamiast zająć się tematami, które interesują nas oboje? Sheila nie wiedziała, co odpowiedzieć. Z jakiegoś powodu czuła się mile połechtana. Nigdy nie uważa- 142 ła ze jest spostrzegawcza w stosunku do innych osób niż Bob i jej dzieci. Ale Gavin najwyraźniej raczył ją pochlebstwami. Był przecież znany z;e swoich ma- nier. Kiedy szukała kart kredytowych w torebce, Gavin położył dłoń na jej rękach. — Co pani wyprawia? — spytał. — Płacę rachunek — odparła. — To było spotka- nie w interesach Wydawnictwa. — Ależ proszę. Rozmawialiśmy tylkio o moich pry- watnych troskach. — Nie. Lubię używać swojego konta reprezenta- cyjnego. Dzięki temu czuję się ważna. Cofnęła rękę, znalazła kartę kredytową, skinęła na kelnera i uregulowała rachunek. — Dziękuję, Sheila — powiedział z uśmiechem.— Zawsze potrafi pani tak przekonywać? — Tylko w sprawach zawodowych* — odparła z uśmiechem. Około wpół do szóstej przebrnęli j taż z wysiłkiem przez cztery rozdziały zaznaczając na marginesach miejsca wymagające przepisania na raowo lub przy- najmniej sprawdzenia. Sheila zaczynała odczuwać zmęczenie. — Musi mi pan wybaczyć, Gavin — powiedziała z trudem tłumiąc ziewnięcie — ale czetta mnie długa jazda powrotna samochodem do Cape. Może przejrzę sama pozostałe rozdziały, zrobię fotokopie stron, które wymagaj ą poprawek i prześlę j e panu do Waszyngtonu? Spojrzał na nią zza grubych okular ów i spytał: — Musi pani jechać? 143 Skinęła głową. —Rodzina na mnie czeka. Zresztą osiągnęliśmy to, co najważniejsze: spotkaliśmy się i zgodziliśmy na wprowadzenie zmian. — Tak — powiedział Gavin. — Bardzo się cieszę z tego spotkania. Zaczęła zbierać swoje papiery i wkładać je do saszetki z zamkiem błyskawicznym. — Sheila. — Stał teraz i spoglądał na nią z góry. — Ponieważ Wydawnictwo było tak hojne i zapłaciło za mój lunch, chciałbym się zrewanżować i zaprosić panią na obiad. Spojrzała na niego. Podobał się jej coraz bardziej: nie tyle ze względu na swój wygląd, co charakter. Był cierpliwy i pogodny. Ironiczny, lecz nie cyniczny. — Naprawdę powinnam już wracać — zaprotesto- wała tonem, który nie miał zabrzmieć zbyt stanow- czo. — Czekają na mnie. — Nie może pani do nich zadzwonić? Moglibyśmy omówić jeszcze kilka poprawek. Zawahała się. Dlaczego niby miała spieszyć się tak do pola minowego, które kiedyś było jej domem? — Właściwie mogłabym zatrzymać się u przyja- ciółki w Cambridge. — Świetnie. Proszę teraz zadzwonić do domu, a ja zakradne się do gabinetu Evelyn i zarezerwuję stolik w restauracji. l Kiedy została sama, wykręciła numer telefonu galerii Margo. — Kochanie, znów jesteś w Cambridge? Wydarzy- ła się jakaś burza w Cape? — Nie. Miałam trochę pracy w Wydawnictwie. Być może, jeśli nie będziesz mieć nic przeciwko, za- 144 dzwonię później i zapytam czy mogę u ciebie przeno- cować. _ Och, to wspaniale. Hal pojechał na ryby z dziećmi. Pewnie złapią tylko tego tuńczyka, którego im zapakowałam. A my możemy urządzić sobie noc- ną bibkę, jak w dawnych czasach w Joss. Zjemy razem obiad? — Nie... Mam jeszcze kilka godzin pracy. — W takim razie musisz u mnie zostać. Wstawię wino do lodu. Och, ale się zabawimy. Potem zadzwoniła do Boba i powiedziała mu. Nie ukrywał rozczarowania. — A co z dziećmi? — spytał błagalnym tonem. — Przecież ty tam jesteś — odparła. — Poradzą sobie jedną noc beze mnie. — Ale ja nie poradzę sobie bez ciebie — odpowie- dział. Restauracja tonęła w przyćmionym świetle, przy kraciastych obrusach tłoczyły się hałaśliwe, włoskie rodziny i insalata mista, złożona ze studenckich par. Prowadzili swobodną, przyjacielską rozmowę. — Zdaje się, że lubi pani swoją pracę — zauważył Gavin. — Lubię — odparła Sheila. — Jest pani w niej naprawdę świetna. Rzadko zdarza się redaktor, który nie czai się za nieśmiałymi eufemizmami, kiedy uważa jakiś akapit za stek bzdur. — Niech pan opowie mi o Waszyngtonie — popro- siła. — Niech pani opowie mi o sobie — odparł. 145 — Powie"z:ia)am panu już wszystko. W porówna- niu z pańsAim ^oje życie jest raczej zwyczajne. Znów z rozm^ysłem skierowała rozmowę na jego temat. Ni^ Jes^m aż taki fascynujący, pomyślał. Przyjemni^ Je^n^k spotkać kogoś, kto potrafi oprzeć się pokusiem^w^enia o sobie. — Czesi10 sP^tyka się pan z Prezydentem? — spytała. — Nikt tf^1 ni^ istnieje. Poza nielicznymi okresa- mi Owalny (/aom'^t zamieszkują dobrze przygotowa- ni aktorzy, k^rzy odczytują teksty napisane dla nich przez zespół/ Pierzy, do których ja należę. Obecny lokator prz/Pomicna raczej tego małego robota z “Gwiezdnycł) w°Je^i». — Jest paP Okr^pny — zaśmiała się. — A ja my^aier^i; ze to czarujące lekceważenie. — To tez. -^P^awde jest pan taki, jak opisują pana w gazet^cn- — Tak? Nifdy n^e czytam tych artykułów. — Ja tez flie ^ powiedziała Sheila — ale moi pracownicy w/cinaCją je z gazet i kładą na moim biurku. Spojrzał pr"s^° ^y jej rozbawione, zielone oczy i powiedział: — f unkt^ <-jla pani. — I dodał: — Być może jest mi potrzeb^ no^~wy asystent prasowy. — Nie — odPow^działa. — Wystarczy redaktor. — Ledwie to pCw^e(^^ziała, zdała sobie sprawę z kło- potliwfej wielozl130211 -ości swoich słów i dodała czym prędzej: — Chanie posłucham jeszcze o naszym automatycznym Prez^dencie. — Nie — odnowił Stanowczo. — Może pani poczy- tać o tym u Jacta •AJ1<\iersona. Proszę mi powiedzieć 146 o swoich pozostałych autorach. Czy wszyscy są tacy oróżnijakja? Wreszcie znaleźli temat, który nie wprawiał jej w zakłopotanie. — Zazwyczaj nie utrzymuję z nimi osobistego kontaktu. Większość poprawek redakcyjnych prze- syłamy pocztą. _ Szczęściarz ze mnie — powiedział z ożywieniem. Znów zabrzmiało to tak dwuznacznie, że Sheila nie mogła zdobyć się na odwagę, by odpowiedzieć. Gavin spojrzał spoza świec na twarz Sheili zasta- nawiając się, dlaczego ta piękna kobieta, pomimo pozornej swobody w zachowaniu, emanuje takim smutkiem. — Jest pani niezwykle atrakcyjną ko>bietą, Sheila — powiedział. Rozpaczliwie starała się przybrać wyraz szczęśli- wej małżonki. — Sądzi pani, ze to tylko pochlebstwo? — spytał. — Tak — odparła. — Proszę nie wierzyć we wszystko, co o mnie piszą. Nie odpowiada mi rola przebiegłego rozpust- nika. — Nigdy pana za takiego nie uważałam — odparła tonem, który nie przekonał żadnej ze s~tron. — To dobrze — powiedział. — Cieszę się. To znaczy, ze przyjmie pani moje zaproszę nie na drinka bez zbytecznych obaw. — Nie naprawdę nie mogę. Umówiłam się z przy- jaciółmi. — Hotel Sheraton Commander's sto»i dokładnie w połowie drogi do nich. 147 Jego hotel. Boże, jaki on jest banalny. I taki na- tarczywy. A ta jego gadka! Czy jakaś kobieta kiedy- kolwiek się na to złapała? Na pewno. W przeciwnym razie mogłaby napra- wdę uwierzyć mu, że jest atrakcyjna i pociągająca. Co za ironia, że spróbował tego akurat teraz, kiedy jej wiara we własną kobiecość była kompletnie zdruz- gotana. — Sheila? — Gavin wciąż czekał na odpowiedź. — Bardzo chętnie... — Świetnie. — Ale jestem naprawdę zmęczona. Nie byłoby ze mnie pożytku. — Niech sobie to zinterpretuje w kontekście własnych zamiarów. — Wobec tego innym razem—powiedział swobod- nym tonem i podniósł się, zęby przytrzymać jej krzes- ło, kiedy wstawała. W samochodzie milczeli jadąc do Wydawnictwa (i mijając po drodze hotel Commander). Zaczekał, aż Sheila przesiądzie się do swojego wozu. — Dziękuję, Gavin — powiedziała Sheila. Odparł: — Nawet nie wyobraża sobie pani, jak cieszę się z naszej rozwijającej się współpracy. Rozdział 18 -Ach, więc ninie miałaś nadgodzin! Byłaś na rand- ce. — Byłam na łofkolacji z autorem, Margo. — On może so oobie być nawet akrobatą. To mężczy- zna, a ty miałaś zs z nim randkę. Dla mnie to nic innego jak właśnie randidka. Opowiedz mi teraz wszystko. Kiedy Sheila uj usiadła na kanapie, zdała sobie spra- wę, ze pierwszy i raz w życiu naprawdę miała ochotę zwierzyć się Manj-go. — Mogę prosi«isić kieliszek tego wina? — poprosiła. Margo nalała są jej odrobinę. — No to opowiadaj. Och, czuję się jaWjik za dawnych czasów w akademiku. Doprawdy? WWtedy wszystko było bardziej frywol- ne. I znacznie rmmniej związane z tematem małżeń- stwa. — No wiec... — — Sheila zaczęła niewinnie: — Eve- poprosiła mniinie, żebym zjawiła się dzisiaj w wy- jątkowo pilnej sgsprawie. Trzeba przygotować drugie wydanie trzech Id książek Gavina Wilsona. — To raczej właściwy momensnt — podchwyciła Margo. — Wilson na pewno jest W teraz wschodzącą gwiazdą. Ale nie mogli poczekać zs z tym, aż wrócisz z urlopu. 149 i \ — Nie bardzo. Gavin przyjechał do Cambridge tylko na jeden dzień. — Gavin? — rozpromieniła się Margo. — To już jesteście po imieniu? — Daj spokój, Margo, to tylko praca. — Oczywiście — odparła z przekąsem. —Jest taki przystojny jak na zdjęciach? — Chyba tak — odpowiedziała niezobowiązująco Sheila. — I mówi z angielskim akcentem? — Przecież pochodzi z Anglii. — Nie uważasz, że angielski akcent ma w sobie coś uwodzicielskiego? — Możliwe. Sheila wolała przedstawić po prostu wydarzenia. Ale radar Margo był wyczulony na nie wypowiedzia- ne sygnały. — Spodobałaś mu się? Sheila zawahała się. — Uważa mnie za dobrą redaktorkę. — Redaktorkę! Dokąd cię zaprosił? — Do La Groceria na Placu Centralnym. — A, kolacja przy blasku świec — bardzo roman- tyczne. I oczywiście rozmowa dotyczyła tylko popra- wek redakcyjnych. — Oczywiście. '— Kłamczucha. — To normalne, że przy okazji porusza się też inne tematy. — Oczywiście — powiedziała Margo. — Więc kie- dy zaczął się do ciebie przystawiać? — Co takiego? 150 ^- spokój, Sheil. Pijcież jest wspaniały, od- wiedni i znany z tych rz^czy P ^... __ A ty jesteś bardzo ła^ną kobietą. __ Chciałam powiedzie^ ze jestem mężatką. Margo spojrzała na nią?, podniesionymi brwiami. __ A ziemia jest okrągła - oznajmiła — lecz żadna z tych spraw nie łączy się zasobą Gavina Wilsona. Sheila napiła się znówjyk wina i powiedziała: — Dobre wino. — Ach, więc zgadłam powiedz, co mówił, a ja wyjaśnię ci jak to rozumy — Co mówił przez caływieczór? — Nie, wariatko. Tylko jak cię podrywał po obie- dzie. — Wcale mnie nie porywaj. Podwiózł mnie do mojego samochodu. To ^ygtko. — W milczeniu? Bez s!0wa? Sheila zamilkła. Straty ocnotę na dalsze zwie- rzanie się Margo. — Zaprosił mnie na dr^ka. Nie uważam, żeby to coś znaczyło. Margo otworzyła szerzy oczy _ jsfa drinka? Do- kąd? — Do j ego hotelu. — Moim zdaniem tofcgy^ OCZywisty podryw, nie sądzisz? — Może — przyzna%eiia _ chyba tak. — W takim razie cotytutaj robisz? — Takie rzeczy są mev moim stylu — odpowie- działa Sheila. Margo wstała i usiadlatlaprzeciw niej na kanapie. 151 — Posłuchaj, kochanie — powiedziała cicho biorąc Sheilę za rękę — zawsze byłaś idealną żoną, a po twojej psychice właśnie przejechał się walec parowy Nie sprawia ci przyjemności, że taki wystrzałowy facet uznał cię za atrakcyjną babkę? — Owszem... pochlebiło mi to. — Powtarzam więc moje pytanie: co ty u diabła tutaj robisz? — Margo, przeżyłam już dość upokorzeń. Nie muszę być nocną rozrywką jakiegoś angielskiego Casanovy. — Myślisz, że tylko o to mu chodzi? — To nie ważne, Margo. Pomimo całej tej paskud- nej sytuacji nadal kocham Boba i nie chcę jeszcze bardziej wystawiać na szwank swojego małżeństwa. — Skąd jesteś taka pewna, że wystawiłabyś na szwank swoje małżeństwo? Sheila usiłowała odczytać aluzje z twarzy Margo. Jej przyjaciółka była szczerze zatroskana. Nie przy- pominała już dawnej Margo z Joselyn Hali, pseudo- intelektualistki i rzeczniczki wolnej miłości, która zachowała dziewictwo do dnia ślubu. Była teraz ko- bietą, która próbowała uświadomić swojej najbliższej przyjaciółce smutny fakt, że w życiu nie ma miejsca na doskonałość. Fakt, którego Sheila najwyraźniej nie chciała przyjąć do świadomości. — Posłuchaj, Sheil — ciągnęła Margo — to nie ma nic wgpólnego z zemstą czy powrotem do Boba. On nie musi się nigdy dowiedzieć, że... — Ale on mnie kocha — szepnęła Sheila — i naprawdę teraz bardzo się stara. Margo spojrzała na zranioną przyjaciółkę. Co wię- cej mogła powiedzieć, nie odpychając jej od siebie? 152 Jeszcze jedno. __ A ta piękna francuska lekarka? Bolesny strzał. — Cholera — powiedziała Sheila. Zacisnęła ze złością zęby. Naprawdę nie miała ochoty zastana- wiać się nad urodą zmarłej Nicole Guerin. Obie kobiety siedziały przez chwilę w milczeniu. Wreszcie Margo spytała: — Na czym właściwie sta- nęła sprawa z Gavinem? — Po prostu powiedziałam mu, że jestem zmęczo- na. —Ach, tak? Więc nie zatrzasnęłaś mu drzwi przed nosem? — Odmowa jest odmową. — Nie kusiło cię ani trochę? Po co teraz zaprzeczać? — Margo, dokąd by to miało prowadzić? — Prawdopodobnie donikąd. Ale mogłoby ci przy- najmniej ulżyć. Zresztą, nigdy się nie dowiesz, jeśli nie spróbujesz. Sheila chciała zakończyć albo przynajmniej odło- żyć na później dalszą dyskusję. — Posłuchaj — powiedziała — mamy pracować nad jego książkami przez kilka najbliższych miesię- cy. Będzie rr>nóstwo czasu, zęby... — Nie — powiedziała łagodnie, lecz stanowczo Margo — zadzwoń do niego teraz. — Co takiego? — Jest dopiero dwadzieścia po dziesiątej, za- dzwoń. Zanim stracisz ochotę. — Co mam powiedzieć? To takie żenujące. — Po prostu podziękuj mu za cudowny wieczór. 153 l Niech on zrobi następny krok. W najgorszym razie dasz mu znać, że drzwi są otwarte. Sheila wzięła głęboki wdech. — Nie powinnam —. powiedziała na głos do siebie. — Gdzie się zatrzymał? — spytała Margo. — W Sheraton Commander. Po chwili Margo wertowała już książkę telefonicz- ną. Znalazła numer hotelu, zapisała go na skrawku papieru i podała Sheili. — Dalej, kochanie, dzwoń — powiedziała. — Nie mogę. — To ja zadzwonię. — Proszę cię, Margo. — W porządku, Sheila, to twoje życie. Nie chce bawić się w Mefistofelesa. Bądź sobie nieszczęśliwa, jeśli chcesz. — Zmięła skrawek papieru w kulkę. Naraz Sheila wybuchnęła: — Zaczekaj, zadzwonię. Jej palce drżały lekko, kiedy naciskała cyfry na tarczy telefonu. — Hotel Sheraton Commander. Dobry wieczór. — Czy... — Głos Sheili stał się nagle suchy i zachrypnięty. — Czy mogę mówić z... panem Gavi- nem Wilsonem? — Chwileczkę, proszę. Sheila posłała Margo udręczone spojrzenie. Przy- jaciółka skinęła głową, żeby utwierdzić ją w przeko- naniu, że postępuje właściwie. 154 Chwila oczekiwania ciągnęła się w nieskończo- ność. Wreszcie odezwała się znów recepcjonistka: — Telefon w pokoju profesora Wilsona nie odpowiada. Czy chciałaby pani zostawić jakąś wiadomość? __ Nie... nie, dziękuję. — Sheila pozwoliła słu- hawce osunąć się z powrotem na widełki. Dzięki ci, Boże. Rozdział 19 Jean-Claude siedział tam, gdzie zwykle na plaży. Studiował teraz Initiation a la Geographie. Był tutaj od wczesnego ranka; wstał zanim obudziła się reszta rodziny i pod nieobecność Sheili sam zaparzył kawę; wypił kubek, a resztę zostawił dla Boba. Jessica zjawiła się na cichym nabrzeżu jakiś czas później niosąc kieszonkowe wydanie Anny Kareniny (ze zdjęciem z nowego serialu telewizyjnego na okładce) i zaszyła się na dalekich wydmach. Przypo- minali dwie podpórki na książki oddalone o dwieście jardów milczącego piasku i wyrzuconych przez mo- rze patyków. Słońce zbliżało się do zenitu, kiedy na książkę Jessie padł cień intruza. — Co tak siedzisz, Jess? Podniosła głowę. Był to filistyn Davey Acker- man. — Czytam — odparła. — I byłabym wdzięczna, gdybyś nie zasłaniał mi słońca. — Mam ci coś do powiedzenie, Jess — oświadczył. — Na pewno nie jest to coś, co chciałabym usły- szeć. Zjeżdżaj. 156 jeśli zdradzę ci pewną tajemnicę? Polubisz jak to będzie mocna rzecz? —Jjylusiałaby to być naprawdę wielka tajemnica. _. fo będzie dla ciebie prawdziwy wstrząs. _ Doprawdy? — Tak. Zamknęła Annę Kareninę i Spojrzała na Daveya jak zwykle z pogardą. — No wiec? —spytała. — Chodź ze mną nad zatokę — po co? — Bo musimy pomówić na osobności, Jess. Tam, gdzie nikt nas nawet nie zobaczy. Mogliby mnie zabić; gdyby ktoś się dowiedział Obraz człowieka, który ryzykuje życiem, żeby tyl- ko jej coś powiedzieć obudził zainteresowanie Jessie. Wstała- — Dobra — powiedziała strz%pując piasek z szor- tów. _ Lepiej, żeby to nie była lipa. Obeezli dookoła wydmę nad Zatoką i stali się cał- ko\vicie niewidzialni dla wszystkich prócz przelatu- h nisko mew. No więc? — niecierpliwiła się Jessie. Dobra, posłuchaj — powiedział biorąc głęboki h dla zebrania odwagi. — Podsłuchałem rozmo- womocy. Sheila wciąż nie odpowiadała. P<7 Sfowie krążyła jej jednak pewna samolubna myśl: “Nlebędę musiała więcej oglądać tego zdjęcia w srebrnik ramkach". — Dziewczynki nie chcą ze mn$ 'ozmawiać — dodał. — Cholera. Zrujnowałem icr> fsychikę, pra- wda? W co one do diabła mają teraz \rzyc? Nigdy się z tym nie pogodzą. Sheila siedziała bez słowa, nieruc%io. Zdał sobie sprawę, ze wygłasza m^log. Poprosił więc żonę o przysługę. Wprost. — Spróbujesz z nimi porozmawiać ' kiedy mnie nie będzie? Spojrzała na niego i spytała zwy^nie: — A co mam im powiedzieć? Rozdział 21 168 Chłopiec miał pełną buzię. Przełknął i odpowie- dział grzecznie — Dziękuję, madame. Bob milczał, bijąc się samotnie z myślami. _ Jestem pewna, że Jessie i Paula chciałyby cię przeprosić za to... nieporozumienie. Każde z nich wiedziało, ze dziewczynki są wciąż na górze. Przez kilka minionych godzin ciszę przery- wały bowiem ich donośne skargi. Dom był przecież drewniany. — Proszę j e pożegnać w moim imieniu — powie- dział Jean-Claude. — Oczywiście. Kiedy wychodzili, Jean-Claude wyciągnął dłoń. Sheila przyjęłają, a potem pochyliła się i pocałowała go w policzek. Bobowi na ten widok przyszła do głowy pierwsza wyraźna myśl tego popołudnia: “Czy już za trzy go- dziny mam zrobić to samo na lotnisku?" Upłynęło niecałe trzydzieści minut podróży. Bob spróbował nawlązać rozmowę Wiesz, kiedy mijaliśmy Orlean, zapomniałem ci coś powiedzieć Pojrzał na siedzącego obok chłopca, który trzy- małkurczowo na kolanach swoją torbę. nud pewnf>. ciekawostka — bełkotał Bob, jak y przewodnik turystyczny — to właśnie tam ano piętrzą stację telegraficzną do przeka- K i a ^rnów do Francji. W tamtych czasach -~yAcheszczetelefonów L- ' tak -N- powiedział cicho chłopiec. czym ja gą^am? _ zastanawiał się Bob. Tele- 169 Rozdział 21 Zamiast pojechać Autostradą nr 6 w poprzek Ca- pe, Bob skręcił w 6A w Orleanie. “Żurawinowa auto- strada" była wolniejsza, lecz ładniejsza, z widokiem na morze. Chłopiec zachowywał stoickie milczenie w ciągu pierwszych godzin po odjeździe. Spakował się i cier- pliwie czekał w swoim pokoju na Boba. Bob wziął zieloną walizkę, a Jean-Claude swoją podręczną tor- bę. Zeszli po schodach do kuchni, gdzie Sheila przy- gotowała dla nich kanapki z serem i kawę, zęby posilili się przed podróżą na lotnisko. Podczas gdy dziewczynki siedziały nadal w her- metycznie zamkniętym pokoju, Sheila wzięła się w garść. Teraz nie mogło być już gorzej. Zostało nawet jeszcze trochę wakacji, żeby postarać się coś napra- wić. Jutro nadejdzie pierwszy dzień ich nowego ży- cia. Kiedy zawodzą słowa, dobrze jest oprzeć się na wygodnych banałach. Patrzyła jak mężczyzna i chło- piec jedzą kanapki i powiedziała najzwyczajniej w świecie: — Bardzo nam było przyjemnie cię gościć, Jean- Claude. 168 Chłopiec miał pełną buzię. Przełknął i odpowie- dział grzecznie: — Dziękuję, madame. Bob milczał, bijąc się samotnie z myślami. _ Jestem pewna, że Jessie i Paula chciałyby cię przeprosić za to... nieporozumienie. Każde z nich wiedziało, że dziewczynki są wciąż na górze. Przez kilka minionych godzin ciszę przery- wały bowiem ich donośne skargi. Dom byt przecież drewniany. — Proszę je pożegnać w moim imieniu — powie- dział Jean-Claude. — Oczywiście. Kiedy wychodzili, Jean-Claude wyciągnął dłoń. Sheila przyjęła ją, a potem pochyliła się i pocałowała go w policzek. Bobowi na ten widok przyszła do głowy pierwsza wyraźna myśl tego popołudnia: “Czy już za trzy go- dziny mam zrobić to samo na lotnisku?" Upłynęło niecałe trzydzieści minut podróży. Bob spróbował nawiązać rozmowę. — Wiesz, kiedy mijaliśmy Orlean, zapomniałem ci coś powiedzieć. Spojrzał na siedzącego obok chłopca, który trzy- mał kurczowo na kolanach swoją torbę. — To pewna ciekawostka — bełkotał Bob, jak nudny przewodnik turystyczny — to właśnie tam zbudowano pierwszą stację telegraficzną do przeka- zywania telegramów do Francji. W tamtych czasach nie było jeszcze telefonów i... Ach, tak — powiedział cicho chłopiec. ° czym ja gadam? — zastanawiał się Bob. Tele- 169 gramy? Ależ tak, uświadomił sobie, że nie było to jednak takie bezsensowne. Próbujesz mu jakoś po- wiedzieć, że będziesz utrzymywać z nim kontakt. Że komunikacja między Cape Cod a Francją ma długą historie. Czy on to zrozumiał? O czym myśli? Minęli miejscowość Sandwich i nie opatrzyli ko- mentarzem jej zabawnej nazwy. Przejechali przez Kanał Cape Cod i nie odezwali się do siebie. — Będziemy za tobą tęsknić, Jean-Claude — po- wiedział Bob. Tchórzu, nie masz nawet odwagi, żeby użyć liczby pojedynczej? Mów tylko za siebie, Bob. Właśnie przejeżdżali przez Plymouth. — Bardzo cię polubiłem — dodał. Nareszcie, wy- krztusiłem to. Wyraziłem swoje uczucia. Przynaj- mniej częściowo. Przez dłuższą chwilę chłopiec nie odpowiadał. Wreszcie, gdy od lotniska Logan dzieliła ich niespeł- na godzina drogi, odezwał się: — Czy to prawda, Bob? — Co? — Naprawdę jesteś moim ojcem? Bob spojrzał na niego. Niech to szlag, on ma prawo wiedzieć. — Tak, Jean-Claude, jestem twoim ojcem. No dobra, a teraz przeklnij runie, chłopcze, zasłuży- łem sobie. Za to, że nie powiedziałem ci w chwili, kiedy cię zobaczyłem. Żeby złagodzić twój żal. Za to, że po- wiedziałem ci dopiero dzisiaj, kiedy mnie zmusiłeś. 170 I jeszcze za to, że porzucam cię znowu, tym razem rozmyślnie. _ Jestem szczęśliwy — powiedział chłopiec. A iednak w jego głosie zabrzmiała nuta smutku. Bob spojrzał na niego z wyrazem twarzy, który mówił: — Dlaczego? — Moja mama często mówiła o moim ojcu. Że był miły i dobry. I zabawny. A kiedy... — Tak? — A kiedy cię poznałem, już w pierwszej chwili na lotnisku, tak bardzo chciałem, żeby mój ojciec był podobny do ciebie. Tego bałem się najbardziej, pomyślał Bob. A może tego najbardziej pragnąłem? Że spotkam się z synem, a on mnie polubi, nie, pokocha, mimo moich wad. "Wyciągnął dłoń i dotknął chłopca. Jean-Claude chwycił ją obiema rękami i przytrzymał mocno. Bar- dzo mocno. Bob nie potrafił na niego spojrzeć. Siedział wpa- trzony przed siebie, okłamując się, że robi to dlatego, żeby ostrożnie prowadzić samochód. Chłopiec wciąż trzymał mocno jego dłoń. Bob powiedział do siebie: “Nie mogę go opuścić". Nie mogę. Rozdział 22 Dla Jessici i Pauli dzieciństwo skońc^J*0 się gwał- townie. Stojąc na szczycie schodów Sheila ^łyszała, jak mówią do siebie. — On nigdy nie wróci cł° tego domu — powtarzała Paula. — Nigdy, nigdy, n igdy. Głos Jessie był o dziwo spokojniejszy. — To zależy od mamy. Przez chwilę Paula zastanawiała sdę na^ tym w milczeniu. — Jak ona może w ogóle z nim rozmakać po tym, co zrobił — powiedziała wreszcie. — Nie wiem — odparła Jessica. — ^Mam tylko nadzieję, że oni, no wiesz, nie rozejdą sfa- Dzieci z rozbitych rodzin dostają zawsze świra. Znów zapadło milczenie, kiedy Paula ^rozmyślała nad realiami dorosłego życia. — 0ch, Jessie, tak się boję. Wszystic? się zmie- niło. — Nie martw się. Ja się tobą zaopiekuj ?• I znów chwila ciszy. — Ale kto zaopiekuje się mamą? Sheila zapukała i otworzyła drzwi. Zobaczyła 172 Paulę w ramionach Jessie. Obie odetchnęły z ulgą na jej widok. Usiadła na łóżku. — No, to dopiero był ciężki dzień, prawda? — Usiłowała zdobyć się na uśmiech. — Co teraz będzie, mamo? — spytała z niepoko- jem Paula. — Cóż, tata niedługo wróci — odparła — i będzie- my próbowali się pozbierać. — Czy będziemy jeszcze kiedyś szczęśliwi? — spytała Paula. Nic na świecie nie było już dla niej pewne. — Oczywiście, że będziemy. Widzisz, kiedy czło- wiek dorasta, najbardziej boli go, gdy odkryje, ze nikt nie jest doskonały. Nawet rodzice. — Ty jesteś — powiedziała Paula. — Nikt nie jest — powtórzyła Sheila. Jessie spojrzała w oczy matki. — Ty nadal kochasz tatę, prawda? Sheila skinęła głową. — Jess, byliśmy szczęśliwi przez prawie dwadzieścia lat. Bardziej niż inni ludzie. — Zawahała się i dodała: — Prawie zupeł- nie. — Boże, mamo — powiedziała z udręką Jessie. — Życie jest do niczego. Przez chwilę Sheila ważyła w myślach ten osąd. — Tak, kochanie — przyznała. — Czasem tak. Naraz odezwał się dzwonek u drzwi. Czyżby Bob już wrócił? Dziewczynki z pewnością nie były jeszcze gotowe na spotkanie z nim. Nie była pewna, czy sama jest gotowa. — Pójdę otworzyć — powiedziała. Stara się być delikatny, pomyślała schodząc na 173 dół. Zamiast wpadać bez uprzedzenia, zadzwonił, żeby nas ostrzec. Sheila otworzyła drzwi. Był to Gavin Wilson. Zaniemówiła. — Przepraszam panią za najście, Sheila — powie- dział z zakłopotaniem — ale pani głos brzmiał jakoś dziwnie przez telefon. Trochę się martwiłem. Czy na pewno wszystko jest w porządku? — O, tak. Tylko kiedy pan dzwonił, dzieci akurat... — Szukała gorączkowo wiarygodnej wymówki. — Tak. Rozumiem — powiedział zgadzając się z nie dokończonym zdaniem. Oboje byli nieco zażenowani i stali dalej na ganku nie wiedząc, co powiedzieć. — Przecież miał pan być w Waszyngtonie — ode- zwała się Sheila i pomyślała: “Boże, muszę wyglądać jak czupiradło". — Chyba obejdą się beze mnie jeszcze jeden dzień. Ach, tak. — Może... zechciałby pan wejść? — spytała. Ale Gavin wyczuł, że w rzeczywistości nie miała ochoty go zapraszać. — Cóż, chyba postąpiłem zbyt arogancko przyjeż- dżając od razu. Ale cieszę się, że wszystko jest w porządku. Zatrzymałem się w hotelu Inn. Jeśli będę mógł pani w czymś pomóc, proszę zadzwonić. Ale nie musi pani czuć się wobec mnie zobowiązana. Zarrfknij się, Gavin, znów bełkoczesz bez sensu. — To bardzo miło z pańskiej strony — powiedziała Sheila. I dodała niejasno: — Mój mąż powinien zaraz wrócić. Musiał jechać na lotnisko. — Ach — powiedział Gavin. — Coś nagłego? 174 _ Można tak powiedzieć. ._ Ach — powtórzył Gavin. Na co Sheila odparła: — Bardzo mnie pan wzru- szył swoją troskliwością. — Tak. No cóż, wie pani gdzie można mnie znaleźć _ odpowiedział nieśmiało. Potem odwrócił się i ru- szył w stronę wynajętego samochodu. — Gavin! — zawołała Sheila. Zatrzymał się jakieś dziesięć jardów od ganku. — Tak? — Może przyjdzie pan do nas na drinka dziś wieczorem, około wpół do dziesiątej? — Doskonale. Czy mam najpierw zadzwonić? — Nie, nie. Po prostu proszę przyjść. Bob chętnie pana pozna. — Świetnie. A wiec do zobaczenia. — Pomachał jej, jakby salutował, odwrócił się i podszedł do samo- chodu. Miły człowiek, pomyślała Sheila. Zadał sobie tyle trudu. Wszystko dla mnie. Sheila jadła obiad z dziewczynkami, kiedy za- dzwonił telefon. — Sheila? — Bob... czy wszystko w porządku? — I tak, i nie. Wpadliśmy w straszny korek. Wciąż jesteśmy na lotnisku, a samolot już odleciał. — Och. — Słuchaj — powiedział —jest tylko jedno roz- sądne wyjście. Zatrzymamy się w Lexington, żeby mógł odlecieć jutro. Nie sądzisz? Zawahała się i powiedziała: — Tak chyba będzie najlepiej. 175 Rozdział 23 — Kocham CIP " Przynajmniej tym razem nie trzeba było nama- wiać dziewczynek, żeby poszły spać. Przedtem przy- jęły ze spokojem wiadomość o nieobecności Boba. A może było to emocjonalne wyczerpanie? Tylko Sheila nie potrafiła stłumić w sobie wyrzu- tów. Już wtedy, gdy dzwonił na lotnisko, Bob wyda- wał się robić jakieś uniki. Może rozmyślnie spóźnił się na samolot. Żeby spędzić jeszcze jeden dzień ze swoim synem. Czuła złość również dlatego, że zostawił ją samą z dziewczynkami, jak zwykle zakładając z góry, że potrafi sobie z nimi poradzić. Nawet nie przepraszał zbytnio za to, że spędzi noc poza domem. Czy nic już dla niego nie znaczymy? Gdzie się podziała jego hie- rarchia wartości? Cravin Wilson przyjechał punktualnie o wpół do dziesiątej. Wyglądał jakby trochę inaczej. Naraz zro- zumiała dlaczego: miał na sobie marynarkę i krawat. Dobry wieczór, Sheila. — Powiedział to tonem dopasowanym do swojego oficjalnego ubioru. Proszę wejść — odparła. — Napije się pan czegoś? 177 Coś ście' ? - ^V "HI1KI. sSs8S?r=a ..siS^F^rJS^*"' Wtemn!!^- J Od Jak dala ?''^ bardzo ^a- znam * " "-"^ uuwj Uśmiechnęła się słabo. Wciąż ją trzymał. Nie od- wróciła się ani nie spróbowała wyrwać. Głos drżał mu lekko, kiedy powiedział: _- W każdym razie, proszę mi wierzyć lub nie, chyba zakochałem się w pani. Nie odpowiedziała. _ Proszę odpowiedzieć, Sheila. To oświadczenie kosztowało mnie mnóstwo odwagi. — Proszę się nie wygłupiać, Gavin — odparła. Wciąż j ą trzymał. — Wiem, że ma pani powody, żeby mi nie wierzyć. Dopiero się poznaliśmy. No i oczywiście zrobiłem tę żałosną, niezręczną aluzję w restauracji. Nawet nie wie pani, jak tego żałuję. Byłem potem taki wściekły, że prawie dwie godziny spacerowałem nad rzeką. Musiałem wyglądać żałośnie, bo nawet bandyci mnie omijali. Czy ten mężczyzna usiłuje powiedzieć mi, że mu na mnie zależy? — Do diabła, to okropne, że nie zauważyłem pani kłopotów. — Już wszystko w porządku — powiedziała. Było to raczej pozytywne określenie stanu jej uczuć niż .odpowiedź na jego uwagę. — Proszę posłuchać — ciągnął dalej — przyjecha- łem nie tylko po to, żeby przeprosić, ale też żeby dodać pani otuchy. Czy czuje się pani już lepiej? — Tak. To dobrze. Proszę więc wracać do salonu, a ja przygotuję dla nas drinki. Potem porozmawiamy mo- że o pani kłopotach. Pani też nalać szkockiej? Skinęła głową. 179 — No to proszę iść. Wręczył jej szklankę i usiadł naprzeciwko. — A więc? — zagadnął. — Więc co? — Zrozumiała pani, co przed chwilą powiedzia- łem? Skinęła głową. — I co? Spojrzała do szklanki, a potem znów na niego. — Gavin, nie będę się oszukiwać. Pan jest —jaki to powiedzieć? — kimś w rodzaju intelektualnej [ gwiazdy—ja zaś... — Niech pani nie kończy tego zdania, Sheila. jest pani nie tylko inteligentna i piękna, ale też niezwy- kle wrażliwa oraz, jeśli instynkt mnie nie myli, po- dobnie jak ja należy pani do BZD. — Co za BZD? — Braterstwo Zranionych Dusz. Prawdę mówiąc, ja jestem jego założycielem. — Wcale nie wygląda pan na zranionego. — Nauczyłem się to ukrywać. Odrobiną cynizmu można wiele załatwić. Urwał. — Tamtego wieczoru przy kolacji nie po- wiedziałem pani wszystkiego o sobie. Kiedy wyjecha- łem z Anglii bez żony, stało się tak dlatego, że wolała ode mnie nie tyle Oksford, co jednego wykładowcę z Oksfordu. Bardzo sympatycznego profesora filozofii. Jak więc pani widzi, mój fakt bycia “gwiazdorem", jak mnie pani pochlebnie określiła, nie jest w stanie zrekompensować tego, że moja własna żona nie ceni- ła mnie tak wysoko. 180 W jego oczach rozbłysły teraz bolesne wspomnie- nia. — Och — powiedziała Sheila. — Tak mi przykro. Nie wiem, co powiedzieć oprócz tego, że znam to uczucie. Jak pan z tego wyszedł? _ Nie wyszedłem. Nie jestem pewny, czy kiedykol- wiek mi się to w pełni uda. Ale czas pomaga, odnawia nasze zasoby nadziei. Człowiek zaczyna wierzyć, że może kiedyś spotka kogoś godnego zaufania. Spojrzał na nią. — Sama nie wiem, w jakim punkcie się znalazłam — powiedziała. — Tak wiele spotkało mnie naraz. Zaczerpnął powietrza i spytał delikatnie: — Shei- la, czy pani mąż ma kogoś innego? Zaniemówiła. — Rozumiem — powiedział. — Nie może pani o tym mówić. Przepraszam, że poruszyłem ten temat. Musiała jednak coś powiedzieć. — Gavin, to wszytko nie jest tak, jak wygląda z zewnątrz. To znaczy... — Potrząsnęła głową nie mo- gąc znaleźć właściwych słów. — Nawet gdybym chciała, nie potrafiłabym tego wyjaśnić. — Sheila, cofam moje pytanie — i przepraszam. To naprawdę nie mój zakichany interes. Nie potrafiła zdobyć się nawet na podziękowanie. — Innym razem — dodał — kiedy poczuje pani, że już może mówić. I chce. Wstał. Wiem, że powinienem już iść... Już miała zaprotestować, kiedy dodał: Naprawdę, to będzie dla nas obojga najlepsze rozwiązanie. 181 Zawahała się i wykrztusiła w końcu: — Dziękuj- Gavin. Wyjął swój notatnik, wyrwał zeń kartkę i zaczaj coś gryzmolić. — Zostawię pani mój prywatny numer w Wa~ szyngtonie i numer w Białym Domu. I ostrzegam panią — jeśli nie odezwie się pani przed końcem tygodnia, ja zadzwonię. Muszę wiedzieć, że u pani wszystko w porządku. Czy powinnam poprosić go, żeby został? — pomy- ślała. — Wybieram się na tydzień do Cambridge tuż po Dniu Pracy. Ale tymczasem proszę obiecać, że pani zadzwoni. Nawet, żeby tylko porozmawiać o pogcn dzie. Chce tylko usłyszeć pani głos. Proszę. Niech| pani obieca. — Obiecuję. — Mamusiu, nie mogę spać. Była to Paula, która zjawiła się w piżamie. — Za chwileczkę przyjdę na górę, kochanie — odparła Sheila. A potem przedstawiła ją. — Gavin, to moja córka Paula. Paula, to profesor Wilson z Waszyngtonu. — Ten, który napisał te książki i nie jest taki zarozumiały, jak myślałaś? — spytała Paula. — Tak. — Sheila uśmiechnęła się. Gavin wybuch- nął śmiechem. — Dobry wieczór, panie profesorze — powiedziała Paula. — Dobry wieczór — powiedział Gavin. 182 — Powinnam już spać — dodała tytułem wyjaś- nienia. ___ No to musisz wracać do łóżka. __ profesor Wilson ma rację — dodała Sheila. ___ Przykryjesz mnie, mamusiu? — spytała Paula. — Oczywiście. __ świetnie. Będę czekać. Dobranoc, panie profe- gorze __ I wyszła, żeby przygotować się do wizyty Sheili. . . . _ Śliczna dziewczynka — powiedział davm. — Na pewno poradzi sobie pani sama? _ Tak — odpowiedziała. Podeszła razem z nim do drzwi. Zatrzymał się i spojrzał na nią. — Bardzo chciałbym panią pocałować, ale to nie- właściwa chwila. Dobranoc, Sheila. Mam nadzieję, że nie zapomni pani o niczym, co powiedziałem. — Delikatnie dotknął jej policzka. I wyszedł. Sheila patrzyła, jak jego samochód odjeżdża i po- myślała: — Ciekawe co by się stało, gdyby mnie pocałował. Rozdział 24 Bob obudził się wolno w szumie padającego de- szczu. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że zapa- nowała zima. A kiedy zamykał okno, poczuł to na własnej skórze. Na termometrze było ledwie 58 sto- pni. Zima czwartego lipca. Statystyczna niemożli- wość — wszędzie poza Bostonem. Powlókł się wzdłuż korytarza i zajrzał do pokoju Jessie, gdzie położył na noc Jean-Claude'a. Chłopiec wciąż spał spokojnie. Wydarzenia poprzedniego dnia najwyraźniej go wyczerpały. Boże, pomyślał Bob wpatrując się w jego spokojną twarz. Co ja mam zrobić? Kiedy chłopiec wstał, zjedli razem kilka bułek i wypili kawę. Ponieważ uporczywy deszcz nie zdra- dzał oznak osłabienia, Bob zarzucił plany wycieczki krajoznawczej do Lexington i Concord. Zamiast tego, skierował samochód do Cambridge i zatrzymał się na parkingu dla wykładowców MIT. — Tutaj mam wykłady — powiedział Bob, kiedy brnęli przez kałuże w stronę wejścia do budynku. Echo ich kroków rozbrzmiewało w korytarzu, gdy szli do gabinetu Boba. 184 Otworzył drzwi kluczem. Wewnątrz czuć było stę- chlizng. — To tutaj robisz swoje obliczenia? — spytał chło- piec patrząc na książki piętrzące się na półkach aż po sufit. — Niektóre — odparł Bob z uśmiechem. — Mogę usiąść przy twoim biurku? — Jasne. Chłopiec klapnął na fotel Boba i zaczął obracać nim w kółko. — Jestem profesor Beckwith — wyce- dził źle udawanym barytonem. — Szanowny pan chce mnie zapytać o statystykę? — Tak — odparł Bob. — Jakie mamy szansę, że ten przeklęty deszcz przestanie dzisiaj padać, panie profesorze? — Hmm — powiedział Jean-Claude z głęboką za- dumą. — Musi pan przyjść do mnie jutro w tej sprawie. — A potem zachichotał, ubawiony własnym żartem. I zadowolony, że siedzi w skórzanym fotelu ojca. Bob usiadł naprzeciwko na krześle zarezerwowa- nym dla studentów i uśmiechnął się do Jean-Clau- de^. Chłopiec wydawał się taki mały za biurkiem, które było dziś wyjątkowo schludne. Bob oczyścił je z papierów, zanim wyjechał w czerwcu na urlop. Poza telefonem została na nim tylko fotografia Sheili i dziewczynek. — Podoba mi się tutaj — powiedział Jean-Claude. — Widać stąd żaglówki na rzece. Popatrz, nawet dzisiaj jest kilka. Bob był zazwyczaj tak pochłonięty pracą, że rzad- ko spoglądał przez okno. Ale chłopiec miał rację. Widok był przepiękny. 185 Dochodziła trzecia po południu. — Mam pomysł — powiedział Bob. — Jeśli nie zniechęci cię krótki spacer, moglibyśmy odwiedzić Muzeum Nauki. Chyba by ci się tam spodobało. — Dobrze. Bob znalazł nadający się do użycia parasol i razem wyszli, żeby stawić czoła żywiołom przyrody. Przeszli przez Memoriał Drive i ruszyli wzdłuż rzeki do Par- ku Nauki. Zgodnie z przewidywaniami Boba w muzeum roiło się w ten deszczowy dzień od zwiedzających. Jean- Claude stał zahipnotyzowany spojrzeniem Sowiego Straszydła, upierzonego gospodarza muzeum. Bob kupił mu koszulkę ze Straszydłem. Chłopiec włożył ją natychmiast. — Na ubranie? — Tak. — Dlaczego? — A dlaczego nie? Wreszcie doczekali się na swoją kolej, żeby Jean- Caude mógł zbadać powierzchnie księżyca i wdrapać się do ładownika Apollo. Pomachał do Boba, który stał teraz kilkaset tysięcy mil w dali. — Salut z księżyca! Bob uśmiechnął się. Podał Jean-Claude'owi rękę, żeby pomóc mu wydostać się ze statku kosmicznego; chłopiec nfe chciał jej potem puścić. Weszli na drugie piętro, kupili sobie lody w waflach i skupili się na Przezroczystej Kobiecie z pleksiglasu. Bob był pod wrażeniem wiedzy chłopca z zakresu anatomii. — Chcesz być lekarzem, jak dorośniesz? — spytał go- 186 — Może. Albo profesorem. Ich rozważania brutalnie przerwał męski głos. _ Jak panu idzie? Bob odwrócił się. Mówił do niego mężczyzna w średnim wieku ciągnący za sobą chłopca i dziewczyn- kę. _ Te dni opieki nad dzieciakami to cholerstwo, co? — ciągnął dalej. — Gdyby nie padało, mógłbym je przynajmniej zabrać na defiladę albo jakiś mecz. Założę się, że mają tego muzeum dosyć tak samo jak ja. Bob nie zrobił nic, zęby podtrzymać rozmowę, ale już samo jego milczenie stanowiło zachętę dla nu- dziarza. — Niech pan sobie wyobrazi, że moja była przy- wlokła ich tutaj w zeszłym tygodniu. Myślałem, że oskubała mnie już ze wszystkiego. Teraz chce mi zabrać ostatnią możliwość zabawienia dzieciaków. A propos, nazywam się Phil Harlan. Może byśmy tak połączyli siły? Bob spojrzał na Harlana. I na dzieci Harlana. Sprawiały równie żałosne wrażenie jak ich ojciec. I wtedy pomyślał o swoich córkach. Powiedział sobie: my nigdy nie doprowadzilibyśmy się do takiego sta- nu. Harlan i jego sposób na życie przyprawiał go o dreszcz. — Przykro mi, mamy inne plany—odparł chłodno i zaczął już odchodzić z Jean-Claude'm. — To może spotkamy się w którąś sobotę jesienią, co? — Harlan nie zrażał się. — Może — mruknął Bob nie odwracając głowy. 187 W muzealnym sklepie z pamiątkami Jean-Claude poprosił Boba o pocztówkę z powierzchnią księżyca. Chciał wysłać ją swojemu koledze Maurice'owi z Montpellier. Bob posłusznie zapisał podyktowane mu słowa: Tu uois, Maurice, moi aussije peux voler! Ton ami, Jean-Claude Treść zaintrygowała Boba. — Co to znaczy, że ty też możesz latać? — Maurice mówi, ze zbudował w piwnicy statek kosmiczny. Chciał polecieć do Setę, żeby się ze mną spotkać, ale jego mama wszystko wykryła i nie mógł. — Ach, tak — powiedział Bob z trudem powstrzy- mując uśmiech. — Ale obiecałem mu, ze nikomu nie powiem. — Ja nie powiem — powiedział Bob, szczęśliwy, że został obdarzony zaufaniem. Kupił gazetę. Nie po to, żeby sprawdzić odloty; wiedział, że samolot odlatuje codziennie o siódmej. Chciał poszukać jakiejś rozrywki. — Słuchaj — powiedział — dzisiaj wieczorem ma być wielki koncert na powietrzu, po drugiej stronie rzeki. Ciekawe, czy go odwołali. Sympatyczna pani za ladą z pamiątkami usłysza- ła ich rozmowę i powiedziała: — O, nie, proszę pana. Ten koncert na pewno nie. To złoty jubileusz pana Fiedlera i Popsów. — Dziękuję pani — odparł Bob, po czym odwrócił się do Jean-Claude'a. — Może trochę zmokniemy, ale będzie dobra zabawa. 188 __ To muzyka jazzowa? _ Nie. Czy to ważne? — odparł chłopiec. l l Rozdział 25 Wrócili pieszo brzegiem rzeki do samochodu. Bob wyjął stary koc, który trzymał zawsze w bagażniku. | Zboczyli z drogi, żeby kupić kanapki z bagietek, a potem przekroczyli Most Harwardzki i poszli w stro- nę Esplanady, krętego korytarza zielonej trawy, któ- ry prowadził do Muszli Koncertowej, kopuły chronią- cej muzyków przed deszczem. Kilka tysięcy zagorzałych fanów zgromadziło się wbrew woli żywiołów, rozbiwszy zaimprowizowane namioty, wigwamy i postawiwszy rozmaite chatki. Bob i Jean-Claude rozłożyli swoje koce jak najbliżej Muszli. — .Skoro już mamy przemoczyć sobie tyłki, to postarajmy się przynajmniej o dobry widok — po- wiedział Bob i podał Jean-Claude'owi ogromną ka- napkę. —» Muszę jeść? — spytał chłopiec. — Trochę boli mnie brzuch. — Nie przejmuj się tym—pocieszył się Bob kładąc to na karb zdenerwowania. — Zjedz, ile dasz radę. — No, dobrze — westchnął chłopiec i zaczął bez- myślnie gryźć bułkę. 190 Jakąś godzinę później siąpiący deszcz przyćmiła burza oklasków. Na scenę wyszedł nobliwy dyrygent. Tłum zerwał się na równe nogi i zakrzyknął: — Kochamy cię, Arthur! Bob wyjaśnił chłopcu: — Ten siwiuteńki mężczy- zna to wielka znakomitość. Jest ważniejszy od samej muzyki. — Wygląda jak Pere Noel — powiedział chłopiec. — Masz rację — odparł Bob — ale nie przypomina zwykłego Dziadka Mrożą. Raczej ojca każdego z nas. Chyba na tym polega jego urok. Wtedy przyszła mu do głowy osobliwa myśl. “Nig- dy nie widziałem Fiedlera z takiej bliskości, ale jest w nim coś, co przypomina mi Tatę". Przypomniał sobie rozliczne, szczęśliwe wyciecz- ki, na których był z ojcem. Mecze piłkarskie. Poranne koncerty Orkiestry Filadelfijskiej z Ormandym. Obozowiska w Poconos. Tylko oni dwaj. Nagle zatę- sknił straszliwie za ojcem. Fiedler podniósł batutę i koncert rozpoczął się. Na otwarcie zagrali “Kiedy Johnny maszeruje do domu". Przez najbliższe pół godziny deszcz nasilił się. — Chyba powinniśmy już iść — powiedział Bob. — Och, nie, proszę — poprosił chłopiec. — No, dobrze — ustąpił niechętnie Bob. Spojrzał na zegarek. Za dwadzieścia dziewiąta. Samolot do Paryża był juz nad Atlantykiem. W finale zagrano “Uwerturę 1812", opatrzoną roz- dzierającymi dźwiękami kościelnych dzwonów i wy- strzałów armatnich z małej haubicy. Jean-Claude wpadł w ekstazę, zwłaszcza gdy rozpoznał melodię grzmiącą tubalnie w wirze smyczków. 191 — To Marsylianka! — wykrzyknął skacząc na równe nogi. — Tak — powiedział Bob. — To niespodzianka dla ciebie. Muzyka porwała chłopca. Zaczął klaskać jeszcze przed końcem i nie przestawał, gdy orkiestra grała już “Stars and stripes forever". Cały przemoczony tłum powstał śpiewając, krzycząc i maszerując w miejscu. Wspaniałe pandemonium. Nagle niebo rozbłysło światłami — czerwonymi, białymi, zielonymi, żółtymi i niebieskimi. — Regarde, Papa — zawołał chłopiec. — Les feux d'artifice! Bob podniósł go i posadził na swoich ramionach, zęby chłopiec mógł lepiej przyjrzeć się oślepiającym ogniom sztucznym. Robiąc to, nie mógł nie zauważyć, ze choć było zimno Jean-Claude wydawał się dziwnie rozgrzany. Zbyt rozgrzany. — Chodź, Jean-Claude, wracajmy do samochodu. Z chłopcem na ramionach, Bob ruszył w stronę mostu. Oczy Jean-Claude'a były nadal utkwione w kolorowych bombach wybuchających w powietrzu. Zanim dotarli do parkingu MIT, Jean-Claude'a zaczął drzeć. Bob położył rękę na czole chłopca. Było bardzo gorące. — Chodźmy do mojego gabinetu, przebierzesz się w suche ubranie — powiedział. — Dobrze — powiedział chłopiec bardzo przyga- szonym głosem. Bob otworzył bagażnik, chwycił zieloną walizkę i obaj pospieszyli w stronę wejścia do jego gabinetu. Na górze wytarł Jean-Claude'a papierowymi rę- 192 cznikami z męskiej toalety. Chłopiec wydawał się teraz taki mały i kruchy — sama skóra i kości. Każda część jego ciała była rozpalona. — Przynieść ci herbaty z automatu? — spytał Bob. — Nie, nic nie chcę — odparł Jean-Claude. Niech to szlag, pomyślał Bob, najpierw nakarmi- łem go papką, tak ze rozbolał go brzuch, a potem tak go wyziębiłem, że dostał gorączki. Wspaniały ojciec ze mnie. I wtedy uświadomił to sobie. Nie mogę zabrać go z powrotem do Lexington. Nie umiem opiekować się chorym dzieckiem. Okrył chłopca swoją wiatrówką i zanim stracił odwagę, wykręcił numer telefonu Shei- li na Cape. — Bob, gdzie jesteś? Pada u nas jak diabli. — Tutaj też — odparł — i jest straszna mgła. Nie mogłem pozwolić mu wsiąść do samolotu w taką pogodę. — Och — powiedziała łagodnie. A potem dodała: — Chyba słusznie postąpiłeś. Zapadło milczenie. — Posłuchaj, Sheila, on jest cały przemoczony i chyba ma gorączkę. Może powinienem go zabrać do Szpitala Stanowego w Massachussets, ale... — Aż tak z nim źle? — Nie, to znaczy sam nie wiem. Posłuchaj, czy mogę przyjechać z nim z powrotem na jedną noc? Znów nastała chwila milczenia. — Bob, dziewczynki są nadal bardzo roztrzęsione. Cały dzień spędziły w zamknięciu. — Westchnęła. — Ale chyba nie jest dobrze, że ciągle cię nie ma. Zaczy- na wyglądać to tak, jakbyś odszedł. 193 7 - Kobieta, mężczyzna , dziecko Rozdział 26 Bob poczuł ogromną ulgę. — Tak. Zresztą, chodzi tylko o jeden, dwa dni. Przecież nie puścimy chorego dziecka w podróż. Zga- dzasz się? Zawahała się. Czekał w napięciu. — Uważam, że nie powinieneś dłużej przebywać poza domem — powtórzyła. Uniknęła jednego tema- tu mówiąc o tym, który był ważniejszy: o ich małżeń- stwie. Szosa była gładka i ciemna. Bob prowadził za szybko. Z minuty na minutę stan chłopca wyraźnie się pogarszał. Siedział cicho, trzymając się za brzuch i wydając co jakiś czas ledwie słyszalny jęk, — Włączyć radio? — spytał Bob. — Dobrze... Nastawił stację WCRB, z rozpaczliwą nadzieją, że muzyka przyniesie dziecku ulgę. Szosa była pusta. Burza zniechęciła do wyjazdów nawet policję stanową. Pokręcił gałką w poszukiwa- niu kanału Cape Cod. I dalej prowadził samochód Austradą nr 6. Im bardziej zbliżali się do celu, w tym większy gniew wpadało niebo. Wpadł w lekki poślizg skręcając w drogę Pilgrim Spring. Na szczęście wjechał kołami w gęste błoto i niemal natychmiast odzyskał panowanie nad kie- rownicą. Spojrzał na chłopca. Jean-Claude nawet nie za- uważył, że byli o krok od wypadku. Nie zwracał uwagi na nic, pochłonięty bólami brzucha. Bob zahamował ostro i zatrzymał się przed do- 195 196 k- °mU CŁ' gdzieś — Czy coś się stało? — spytał. — Gdzie jest Jean-Claude? Bob odwrócił się. Chłopca nie było za nim. Nie było go nigdzie. Spojrzał znów na Sheiłę. — Może boi się wejść. — Chodźmy po niego — powiedziała. Bob wybiegł na ganek, ale nie zobaczył chłopca w atramentowej, rozszalałej ciemności. Wtem niebo przecięła błyskawica oświetlając na chwilę podjazd do domu. Chłopiec leżał twarzą na ziemi, kilka kroków od samochodu, a deszcz pląsał po jego nieruchomym ciele. — Jezus Maria! — zawołał Bob. Podbiegł do chło- pca i odwrócił go na wznak. — Jest nieprzytomny — wrzasnął do Sheili, która stała na ganku. — Wnieś go do domu. Zadzwonię po lekarza! — zawołała w jego stronę. — Nie, to coś poważnego. Zawiozę go od razu do szpitala. W mgnieniu oka stanęła obok niego w ulewnym deszczu, żeby przyjrzeć się dziecku. Położyła dłoń na czole chłopca, kiedy Bob brał go na ręce. — Jest cały gorący! — Otworzyła drzwi samocho- du, a Bob ułożył chłopca delikatnie w środku. — Pojadę z tobą. — Nie. Zadzwoń do szpitala i uprzedź ich. — Pojadę. — Proszę cię, Sheila. — Był bliski histerii. Skinęła głową i pobiegła z powrotem do domu. W oświetlonym oknie na piętrze dwie pary oczu 197 CZ1 ter czę łem go w żem chory zanin lina ( mogłei Pogodę — O -Chyl Zapa -Pc chyba m Szpitala — Aż prz Znów i — Bob Ale chyba na wygląd, — Kobieta męz śledziły samochód Boba, który brnął przez kałuże w stronę szosy. Jessica i Paula zastanawiały się, jaka kolejna katastrofa zawisła nad ich życiem. Bob prowadził do Hyannis jak obłąkany. Chłopiec milczał, jego oddech był krótki i przyspieszony. A czoło stawało się niepokojąco zimne. Co jakiś czas majaczenia ustępowały i wydawał z siebie jedno sło- wo: — Maman. Na ostrym dyżurze panował rwetes. Zalane de- szczem, wakacyjne drogi zadały kłam spodziewanej w tym okresie stastycznej średniej wypadków. Le- dwo jednak Bob trzymający w ramionach Jean-Clau- de'a przedstawił się, podbiegł do niego młody lekarz o udręczonym wyrazie twarzy. — Proszę go zanieść na izbę przyjęć — powiedział. Bob patrzył, jak lekarz sprawdza puls chłopca i zaraz potem zaczyna obmacywać jego brzuch. Usły- szał jego mrukniecie “O, cholera" i pomyślał: ładna diagnoza. Ten chłopak to pewnie jakiś student. Mu- sze wezwać prawdziwego lekarza. Młody lekarz wrzasnął do przebiegającej obok pielęgniarki: — Dajcie mu natychmiast czwórkę, a potem dwa gramy ampicyliny i sześćdziesiąt miligramów genta- mecyny. Przygotujcie sondę do nosa i niech ktoś natychmiast wezwie Johna Sheltona. Pielęgniarka pobiegła dalej. Lekarz wyjął termo- metr z ust Jean-Claude'a, zerknął na niego i znów zamruczał coś pod nosem. — To coś poważnego? — spytał niecierpliwie Bob. — Wyjdźmy stąd na chwilę. — Zaraz wracam — powiedział do Jean-Claude'a 198 dotykając jego lodowatych policzków. — Nie bój się niczego. — Chłopiec skinął lekko głową. Wyglądał na przerażonego. — Więc co to jest? — spytał Bob, ledwie wyszli na zewnątrz. — Zapalenie otrzewnej — powiedział lekarz. — Po otrzewnej rozlała się ropa. — Co to znaczy, do diabła? — Pękł mu wyrostek robaczkowy. Ma bardzo wy- soką temperaturę. Musimy go natychmiast opero- wać. Posłałem po naszego najlepszego chirurga. Ale zdaje się, że wypłynął swoim jachtem na weekend... — Nie ma tu nikogo innego? — spytał Bob modląc się w duchu, żeby pojawił ktoś bardziej kompetentny od tego zdenerwowanego chłopaka. — Doktor Keith przeprowadza w tej chwili opera- cję. Poważny wypadek samochodowy. Poza tym, to ortopeda. Najlepsze wyjście to poczekać na doktora Sheltona. — A co w tym czasie mamy robić? — Chłopiec ma bardzo odwodniony organizm, więc podałem mu dożylnie płyny. I dużą dawkę anty- biotyków. — I to wszystko? — spytał Bob. — Naprawdę nie można zrobić nic więcej, zanim nie zjawi się ten ważniak? — Można zachować spokój — odparł z przekąsem lekarz. — Proszę podać jego dane w recepcji... Bob zawahał się na chwilę. Spokojnie, powiedział do siebie. Ten chłopak ma mnóstwo spraw na głowie. — No, tak — powiedział. — Dobra. Dziękuję. Przepraszam. — Odwrócił się. 199 09 t»> / a 3 N >S. o 03 N / ?/ N (D fr O to ^ P? t, Ot} V ?? O S"*2 CL CL "5> JJ3 / s » o, C0x P N N 03 CL, *-ŁJ (TT- IU Ly <*-ć CJ ~' fc_j n\ / /O n-f C3\ , L_ ~ NOConNNGSTbr fotS* ' o oP O ? ° S-tJNgjrfpS-^g^^t-jcO^S / a -ą ?0^0 ^•^^ ro ° S .^ CL rc> J? J S ? $ <3 3 "^ rr\ w_i ,—\ «_:* r~r (B O (D s ^ ^ ^ s- ^ v ^ Ta t-< P rf- ri JS !J R, P << CL r^ fr *V S ti S- m O y-i fti >-J. ^^ AR fD O Q 03 ^ ^ s § o o§ s. 03 s^ s1 cT -^ g- s d 5 ^D ^ S 3 &• ^ S?S Q S- >-3 «- 03 to ^ (• c o >-v. S •^ _J _i P/ 5 O^ •'as to p3 S-?' 03 03 » vj to^T ^ .N f a> S i / ' 8-8 * N^CLS / ^' ?9 ' CL^ 3 ortj S. 03 5, ro ^^ << S t- o y — o o 'a ^ ?° » 1 fl-i &sn *} tJ,§oS 03 0. ti ^ 03 ' oS? J: Ł ^ g. ST • • g to o N- ° a ' 4^ aJ^ » ' &JSs;P_Jcr ^. os f»r 5^ Kł-,^- f ^ o N CD I.gS^J g^a- ?|.|f^ j?? ''slS śl|.| \, >— ' *— ' c-\ *< t^ N tt) •?,' / 1 O » ' •§- ^ ? i s CL S-' f^ fD pi CQ »^w •< ' ?, ^ "0 r^' Ł ^ 03 3 0 ^ - 3 ^' / 1 te >-V 7 •o 03 {3 f~«. (D CL o J>r et- S P | c-f- Q3 CO *a ST << 5. V O "^ N Sj, ?3 f -03 S" °. » ^ g^S i O t-w ' tD fj 5 0 o- «2. • g O »— J t-j. CO *— j . -O) •a "0> CL (D 3 . ^ CL o 3 c N •a o 1 Q, C N •-VI 2 ,^s!W ro^-a o N "• ^ S. & fr g 2. ON,S Irf llf flfl f f MI !i," I a f^i" II i| = 1 l=»f IHI •r-1 eo •-!' °" o 52./51 * s ęs& ^r^ ł2Jad^eBob,apoteinpo Ifl fc;- tr> Ł rt- ?i O _ _ 1 -• ^' » Ł gx CL 0: I ~^~ —— — — .__ »-»- ' *??** *°- — <=, , pou"*<&iał m;- t" ten ea yło 206 rę- dzić' ^ecTo P0^^ Bob P ^6ni ^?D7arPo^]aJB^e-owcy? rd2^ na temat -?ś=aaSS?5=te aZd P° "- ostatnie popołudnie. Choć nienawidził swoich kole- gów, drżał przed krytyką z ich strony. Był przekona- ny o swojej wiełkości, lecz łatwo było go dotknąć. Wygłosiwszy swój własny odczyt, Bob czuł zbyt wielką ulgę i euforię, by troszczyć się o to, co Harrison miał do powiedzenia na jego temat. Zaczął więc wy- cofywać się z gromady pochlebców. — Nie pójdziesz z nami na lunch, Bob? — zawołał Harrison. — Dzięki, Herb. Chciałbym się trochę odprężyć. Harrison stanął chyłkiem obok niego. — Beckwith, nie możesz zostawić mnie samego z Moncourgetem i tymi typami. To płotki. Odbiorą mi tylko energię przed moim wykładem. Ten Taylor to przecież kompletny... — Przykro mi, Herb, ale naprawdę jestem zbyt spięty. Jeśli przejdę się trochę, będę bardziej wypo- częty na twoim wykładzie. — Nie, Bob — błagał kolega. — Poza tym, to niebezpieczne. Zapomniałeś o tej podłożonej bombie? — To było w zeszłym tygodniu, Herb. — Na pewno będą akcje odwetowe. Portier powie- dział mi, że dzisiaj szykują jakiś wielki marsz. Ty- siące rozwścieczonych studentów wyjdą na ulice. (Harrison zawsze krzywił się, kiedy wymawiał słowo “studenci"). — W porządku — odparł Bob. — Byłem szczepio- ny przeciw wściekliźnie. I ruszył brukowaną ulicą. — Beckwith, opuszczasz kolegę w potrzebie — zawołał Harrison. Gówno mnie to obchodzi, pomyślał Bob. I pomodlił 207 li ostatnie popołudnie. Choć nienawidził i gów, drżał przed krytyką z ich strony, ny o swojej wielkości, lecz łatwo było Wygłosiwszy swój własny odczyt, wielką ulgę i euforię, by troszczyć się o to,c% at. Zatf ec wob nrt,6 ^ • ^r°resora tr y Ze swi o]eJnh • ostatni na_ Wieiitą uig^i^~-—--,, “ miał do powiedzenia na jego temat. ^-^ ^ wy. cofywać się z gromady pochlebców. ^ — Nie pójdziesz z nami na lunch, Boi) Harrison. — Dzięki, Herb. Chciałbym się tro* * odp Harrison stanął chyłkiem obok nieg° — Beckwith, nie możesz zostawić H111U4^ z Moncourgetem i tymi typami. To płotki Q QĄ™ ^ tylko energię przed moim wykładem. 'e*^ ^ or ^ przecież kompletny... — Przykro mi, Herb, ale napraw*j y^ ^ spięty. Jeśli przejdę się trochę, będę »ar ^Zl yp0. częty na twoim wykładzie. — Nie, Bob — błagał kolega. —PQl*Q2iJt to niebezpieczne. Zapomniałeś o tej podl«!0 ^^g, ^uje? — To było w zeszłym tygodniu, Heib-,% — Na pewno będą akcje odwetowe dział mi, że dzisiaj szykują jakiś wi< siące rozwścieczonych studentów ^ (Harrison zawsze krzywił się, kiedy ^"\^ “studenci"). — W porządku — odparł Bob. — ^ ^ ny przeciw wściekliźnie. I ruszył brukowaną ulicą. — Beckwith, opuszczasz kolegęff v zawołał Harrison. rze Gówno mnie to obchodzi, pomyśl^ 207 - -« njuoec m ' “ --y-_r •* SlUnr0“ r l #O/7rr“_ ^ su W knr, “_ - "• •".". ostatnie popołudnie. Choć nienawidził swoich kole- gów, drżał przed krytyką z ich strony. Był przekona- ny o swojej wielkości, lecz łatwo było go dotknąć. Wygłosiwszy swój własny odczyt, Bob czuł zbyt wielką ulgę i euforię, by troszczyć się o to, co Harrison miał do powiedzenia na jego temat. Zaczął więc wy- cofywać się z gromady pochlebców. — Nie pójdziesz z nami na lunch, Bob? — zawołał Harrison. — Dzięki, Herb. Chciałbym się trochę odprężyć. Harrison stanął chyłkiem obok niego. — Beckwith, nie możesz zostawić mnie samego z Moncourgetem i tymi typami. To płotki. Odbiorą mi tylko energię przed moim wykładem. Ten Taylor to przecież kompletny... — Przykro mi, Herb, ale naprawdę jestem zbyt spięty. Jeśli przejdę się trochę, będę bardziej wypo- częty na twoim wykładzie. — Nie, Bob — błagał kolega. — Poza tym, to niebezpieczne. Zapomniałeś o tej podłożonej bombie? — To było w zeszłym tygodniu, Herb. — Na pewno będą akcje odwetowe. Portier powie- dział mi, że dzisiaj szykują jakiś wielki marsz. Ty- siące rozwścieczonych studentów wyjdą na ulice. (Harrison zawsze krzywił się, kiedy wymawiał słowo “studenci"). — W porządku — odparł Bob. — Byłem szczepio- ny przeciw wściekliźnie. I ruszył brukowaną ulicą. — Beckwith, opuszczasz kolegę w potrzebie — zawołał Harrison. Gówno mnie to obchodzi, pomyślał Bob. I pomodlił 207 208 » i>occh«-Poh. ^ Dokumenty? Paszport i prawo jazdy zostawił w hotelu. A krawat i marynarkę — na sali wykładowej. Nie wyglądał na profesora. Policjanci otoczyli go. — Et alors? — powiedział młodszy z nich. — Jestem Amerykaninem — odparł Bob w na- dziei, że to załatwi sprawę. —Parle francais, conard— warknął potężniejszy policjant. — Jestem profesorem — powiedział Bob, znów po francusku. — Jasne — powiedział gliniarz — a moja dupa to lody śmietankowe. — Dajcie mu spokój — zawołała jedna z dziewczyn — bo poprosi Nixona, żeby zbombardował waszą prefekturę! Groźba nie odstraszyła policjantów, którzy przy- ciskali Boba do ściany. — Gdzie do cholery masz dokumenty? — nacierali na niego chwytając go za koszulę. — W hotelu, psiakrew — powiedział ze złością. — Metropole, pokój 204. — Gówno prawda — skwitował jeden z gliniarzy i rzucił go plecami na ścianę. Bob przeraził się i podniósł instyktownie rękę, żeby odeprzeć zbliżający się cios. Instynkt nie zawiódł go, bowiem w tej samej chwi- li poczuł mocne, ogłuszające uderzenie w czoło. Jedna z dziewczyn podbiegła i bluznęła potokiem prze- kleństw, które zrobiły pewne wrażenie na prześla- dowcach Boba. Zaczęli się wycofywać ostrzegając go na koniec: — Na przyszły raz noś przy sobie doku- menty. 209 Bob trząsł się, podczas gdy policjanci wrócili do samochodu i, nie zwracając więcej uwagi na dziew- czyny, odjechali w pośpiechu. — Dzięki — powiedział do dziewczyny, która go uratowała. Była szczupła i miała kruczoczarne wło- sy. — Co właściwie mu pani powiedziała? — Pokazałam tej świni, że ma pan identyfikator. — Co takiego? Wskazała na kieszeń na jego koszuli. Widniał tam przypięty identyfikator uczestnika konferencji, ze znakiem firmowym IBM: Dzień dobry. Nazywam się Robert Beckwith MIT USA — Przykro mi, ze oberwał pan po głowie — powie- działa dziewczyna. —Niech pan pozwoli, rzucę okiem. Bob dotknął skroni. Była nabrzmiała i okrwawio- na. Zaczynała piec. — Ten skurczybyk mi przyłożył — mruknął. Nig- dy w życiu nie został uderzony. — Może powinienem iść do szpitala. — Nie ma potrzeby. Wystarczy wizyta domowa. A raczej uliczna. — Skończyła pani medycynę? — Tak. A Simone studiuje na trzecim roku. Proszę ze mną, zostawiłam swój kufer w bagażniku. Bob podszedł lekko chwiejnym krokiem do czer- wonego kabrioletu Dauphine, którym przyjechały obie dziewczyny. Simone otworzyła bagażnik i poda- ła lekarce jej kufer. Dziewczyna odkręciła jakąś bu- telkę i zaczęła opatrywać ranę Boba. 210 __ To powierzchowne skaleczenie — powiedziała kładąc kilka warstw bandaża na rąnę i obwiązując opatrunek wokół jego głowy. — Potrafi pan utrzymać równowagę? — Nie wiem. — Zaraz przyjrzę się temu dokładniej — powie- działa. — Wcale nie uderzył pana pięścią — ależ to ślad po matrague! — Pałka! O, Boże! Co ja takiego im zrobiłem? — Nas też obmacał i nie wypisał mandatu. — Uśmiechnęła się. —Wejdźmy do tej kawiarni. Może pan chodzić? — Tak. Weszli do środka. Zaprowadziła go do ciemnego kąta, wyjęła wziernik i zaczęła zaglądać mu w oczy prawie dotykając go czołem. — Co pani robi? — spytał. — Wącham pański płyn po goleniu — odparła. — Bardzo seksowny. Bob roześmiał się nerwowo. Ich głowy stykały si^ ze sobą. — Nie, poważnie — spytał znów. — Sprawdzam reakcje pańskich źrenic. — Nie jestem reakcjonistą, tylko nauczycielem —- zażartował. — Komikiem też pan nie jest — odparła. — Czy wszystko w porządku? — spytał poważnym tonem. Raczej tak, ale światło jest tutaj kiepskie. Proponuję, żeby wrócił pan do hotelu i położył się z zimnym kompresem. I proszę Wziąć dwie aspi- ryny. 211 Prą- są cz U] Podwieźć pana? _ spytala ż rozbawiona Rozdział 28 Niech pan P z Dlaczego przed szóstą? - jesteś tam? jCtośwalił ^0|C)a w gjowę — a może tylko pukał do i hotelo\^ch? powoli uświadomił sobie, że tak śme było. ^g^& ^ ruszyj woino w stronę hałasują- vvorzye Nie Przllszedłeś na mój wykład, Beckwith. — to Harris j Herb Wpadłem w tarapaty. Hamson (auw a^ wreszcie bandaż na głowie B0ba. — Co c,się stało w głowe? - Dwóch ' .f' Byieś u lekarza? i . -8ob Ulicyi , yi» raji ~ , ' "V do rzeczy. Lepiej się stąd wynośmy. bałagan, a ulice roją się od . ,\ tewpadłeś — powiedział ospale Bob. — v i ' z^P°minasz, że pojutrze w Salzbur- Herb hy wy^a^- Musimy zaraz ruszać. ,' dopiero co zostałem pobity. Nie jestem 213 E sarr czyi ura pr zn n c i 214 P. Herbert trwał w swoim uporze. — Bob, jeśli pojedziemy do Mediolanu, będziesz mógł wsiąść na samolot do Bostonu, a ja polecę do Salzburga. Chodźmy. Tylko patrzeć, jak podłożą bombę w tym hotelu. — Spokojnie, Herb. Nie popadaj w paranoję. Wy- śpimy się i wyjedziemy z samego rana. — To niemożliwe. Absolutnie wykluczone. Mam do spełnienia zawodowy obowiązek i nie mogę nara- zić na szwank swojego dobrego imienia. — No to będziesz musiał pojechać sam, Herb. (To cię nauczy, żebyś przestał chrzanić). — Proszę bardzo — powiedział heroicznie akade- micki kolega. — Gdzie są kluczyki do samochodu? Choć Bob był nieco zaskoczony, nie miał nic prze- ciwko oddaniu samochodu, skoro oznaczało to pozby- cie się Harrisona. Sięgnął do kieszeni i wręczył mu kluczyki. — Przykro mi, że opuszczam cię w takim stanie —powiedział P. Herbert, lecz jego twarz nie zdradza- ła wyrzutów sumienia. — Jak się stąd wydostaniesz? — Jak skończy się strajk, polecę samolotem przez Paryż. — Ale jak skontaktujesz się z Sheilą? Nie chcą łączyć żadnych rozmów. Nawet międzynarodowych. — A może ty byłbyś tak miły i przedzwonił do niej z Austrii, co? Nie mów nic, ze oberwałem po głowie. Powiedz tylko, że faceci z IBM poprosili mnie, żebym został jeszcze kilka dni i że zadzwonię, jak tylko przywrócą łączność. — Chętnie to zrobię. — Dzięki. __ Nie ma za co. Zwrócisz mi, kiedy zobaczymy się w Cambridge. Bob obrzucił wzrokiem nieznośnego bęcwała i po- myślał: “Zwrócę ci kopa w tyłek". Ale nie mógł tego powiedzieć na głos, bo chciał, żeby ta kreatura za- dzwoniła do Sheili. _Dzięki, Herb. Powiedzjej,zejestembezpieczny. — No to do zobaczenia na uniwersytecie. — Do zobaczenia. Dobrej podróży. Zamykając drzwi Bob krzyczał w duchu z radości. Obyś stoczył się po drodze ze skały, ty zadufany w sobie gnojku. A potem zwalił się z powrotem na łóżko i zasnął znowu. Obudziło go huczenie dzwonów. Piąta po połud- niu. Czuł pulsowanie w głowie. Postanowił zgłosić się jednak do szpitala. Taksówka powiozła go po wybojach Boulevard Henri Quatre i zatrzymała się tuż przy bocznym wejściu Szpitala Miejskiego. W środku było pełno ludzi. Ktoś zapisał jego nazwisko i kazał mu usiąść i czekać. Bob usłuchał. Usiadł na twardej, drewnianej ławce. Po czterdziestu minutach zaczęła kończyć się mu cierpliwość. Może powinien zapytać o te młodą lekarkę. Jak ona się nazywała — Guerin? — Owszem, pracuje u nas doktor Guerin — powie- działa przełożona pielęgniarek. — Ale na Oddziale atologii. Proszę, monsieur, niech pan spocznie i oczekuje na właściwego lekarza. ~~ Czy mogłaby jednak pani ją zawiadomić? Pro- szę powiedzieć, ze przyszedł profesor Beckwith. ^godziła się niechętnie. Po krótkiej chwili w po- czekalni zjawiła się Nicole Guerin, odziana w biały 215 fartuch, z ciemnymi włosami związanymi z tyłu w koński ogon. — Proszę za mną — powiedziała do Boba i popro- wadziła go szybkim krokiem przez korytarz. Zatrzy- mała się przy drzwiach z napisem: Rentgen. — Proszę tutaj wejść — rozkazała. Pokój był zagracony rozmaitymi urządzeniami rentgenowskimi. Siwowłosy laborant chyba właśnie zamykał interes. Nicole zwróciła się do niego. — Paul, trzeba zrobić zdjęcia czaszki pacjenta, zęby sprawdzić, czy nie ma pęknięcia. — Teraz? Ależ, Nicole, właśnie wychodzę na obiad... — Teraz, Paul. Bądź tak miły. — No, dobrze — westchnął. — Kapituluję przed twoim uśmiechem. Kwadrans później przyglądała się wnętrzu czasz- ki Boba. — Czy mój mózg jest zdrowy? — zażartował sta- rając się ukryć zaniepokojenie. — Nie jestem psychiatra — odparła z uśmie- chem. — Ale nie widzę tu żadnego pęknięcia. Mógł pan doznać lekkiego wstrząsu, ale nie sposób stwierdzić tego na podstawie tych zdjęć. Myślę raczej, że jest pan “roztrzęsiony", jak to wymówicie w Ameryce. — Co mam robić? — spytał. — Na razie proszę usiąść. Zrobię panu nowy opa- trunek. Kiedy owijała mu głowę świeżym bandażem, Bob zaczął towarzyską pogawędkę. 216 _ Chyba nie zajmuje się pani takimi sprawami zbyt często. Przecież jest pani patologiem. _- Pracuję w swojej specjalizacji tylko dwa razy w tygodniu — odparła. — Przez resztę czasu jestem, zwykłym lekarzem. Wie pan, złamania kończyn, od- rą, płaczące dzieci. Zajmuję się tym w Setę. Miesz- kam tam. Zna pan Setę? — Do tej pory widziałem tylko wnętrze sali wykła- dowej i typowy zestaw atrakcji turystycznych. Wie pani, rzymskie ruiny, Le Peyrou, akwedukt... — Fascynujące — powiedziała z przekąsem. — I wróci pan na uczelnie nie zobaczywszy ślicznej wio- ski rybackiej, gdzie urodził się i umarł poeta Yalery? Nie mogę na to pozwolić. Właśnie kończę dyżur, pojedziemy razem. To najlepsza pora dnia. — Hm... raczej nie mogę — powiedział Bob. — Już się pan z kimś umówił? — W pewnym sensie... (Nie tyle się umówił, co ożenił). Jej ciemnobrązowe oczy spoczęły na nim. — Niech pan będzie szczery — powiedziała żar- tobliwym tonem — gdybym była mężczyzną w śred- nim wieku, nie odmówiłby pan, prawda? Bob był zażenowany. — Śmiało, profesorze, morskie powietrze dobrze panu zrobi. A jeśli ma pan jakieś wyrzuty, to jest zalecenie lekarza. Zanim się spostrzegł, siedzieli już w jej samocho- dzie marki dauphin i pędzili na południe szosą N 108. Miała rację. Wiatr znad oceanu otrzeźwił go znacz- me-1 poprawił mu nastrój. 217 •Po ł«nT Nlel!tÓrZy Uważa^ mnie za wariatkę. Odrzuci łam nawet propozycję pracy w Parv™ AT rzuci' jesteś szczęśliwy, Bob? ^oietą. A ty, Rozdział 29 Setę przypominało małą Wenecję. Jeśli nie liczyć trzech małych mostów, stary port był ze wszystkich stron odcięty od świata kanałami. Restauracja rozbrzmiewała głośnymi rozmowami w południowym dialekcie, ochrypłym śmiechem, pio- senkami i dźwięczeniem szklanek. — Co oni oblewają? — spytał Bob, kiedy usiedli przy stoliku na tarasie. — Och, dzisiejszy połów, rewolucję, a może po prostu życie — odparła. Zamówiła bourride, miejscową zupę rybną i białe wino z Narbonne. Bob stawał się niespokojny. Coraz bardziej przypominało to randkę. Może powinien mimo wszystko wyjechać razem z Harrisonem? — Jesteś mężatką? — spytał. — Nie. I nigdy nie będę — odparła łagodnym głostem. — Ach, tak — powiedział. Wyciągnęła ponad stołem rękę i dotknęła j ego dłoni. —Ale nie kradnę cudzych mężów, Bob. Nie jestem Kirke. Wiązałam się z żonatymi, ale tylko za obopól- ną zgodą. jej dotyk nie przyniósł mu jednak pocieszenia, miał ostentacyjnie na celu. _ Nicole! Salut, ma uielle, ma jolie professeur de mededne! — Głos przypominający bardziej pomruk niedźwiedzia zwiastował nadejście starca o nalanej twarzy, ubranego w rozchełstaną koszulę. _ . Oho — szepnęła do Boba Nicole. — Zaraz zaszczyci nas swoją osobą sam burmistrz. _ Et comment va ma petit genie, ma jolie docto- resse ? Starzec chwycił Nicole w ramiona i ucałował ją w oba policzki. Potem zwrócił się do Boba. — Salut. Je m'apelle Louis. Et toi? — To jest Bob — powiedziała Nicole — profesor z Ameryki. — Z Ameryki? — powiedział Louis unosząc brwi. — Jesteś za czy przeciwko wojnie? — Przeciwko — odparł Bob. — To dobrze — powiedział burmistrz siadając bez zaproszenia. — Trzeba to oblać. — Skinął na oberży- stę, żeby przynieść mu jak zwykle kolejkę muscata. Potem zapalił papierosa i obrócił ponownie w stronę gościa Nicole. ~~ Wiec jak, Bobbie, co myślisz o naszej rewolu- cji? ^~~ Naprawdę nie widziałem zbyt wiele oprócz koncą policyjnej pałki. ~" Dołożyli mu? — zwrócił się Louis do Nicole. Ginęła gfową. — Było wcześnie rano i musieli się _ mruknął Louis. — Powinni raczej ć tych sukinsynów, co podłożyli bombę w GCT. 220 221 222 jaja I zamierzamy przydusić tych ważniaków z Pa- vza jak długo się da. Widzisz więc, że nie ma nic do roboty oprócz picia i gadania o polityce. A jutro przy lunchu będziemy zajmować się jednym i drugim. Ciao, Bobbie..Bon soir, mapetite. —Pocałował Nicole i oddalił się. _ Niezły typ, co? — powiedziała Nicole. — Wyob- rażasz sobie, jak wyglądałaby Francja, gdyby ktoś taki zastąpił de Gaulle'a? — Tak — odparł z uśmiechem Bob. — Jak Włochy. Roześmiała się. — Zabawny jesteś — powiedziała. — Nie, tylko trochę podpity. Czyja w ogóle powi- nienem pić wino? — Nie przejmuj się — odparła. — Masz pod ręką lekarza. Pociągnął znów łyk muscata i spojrzał badawczo na Nicole. — Miałaś wyjaśnić mi, dlaczego nigdy nie wyj- dziesz za mąż. Wzruszyła ramionami. — Po prostu to wiem. — Ale dlaczego? — Może jestem nienormalna, ale uważam, że nie każdy nadaje się do małżeństwa. Przynajmniej nie ja. Za bardzo lubię niezależność. Co wcale nie musi Hczyć się z samotnością. Jestem pewny — przerwał jej Bob — że taka atrakcyjna kobieta... — Urwał. Nie chciał zdradzić sie.> jak bardzo pociągała go jej uroda. Chciał utrzy- mac rozmowę w tonie beznamiętnej wymiany zdań między znajomymi. ~ Nie chcesz nigdy mieć dzieci? — spytał. 223 li — Zastanawiałam się nad tym. Chyba tak. Jeśli ktoś spodoba mi się na tyle, żebym zdecydowała się na to. — I sama wychowywałabyś dziecko? — Dlaczego nie? — To dość... awangardowe. — Chcesz powiedzieć “nieburżujskie". W każdym razie uważam, że starczy mi sił, żeby być samotną matką. A Setę nie jest gniazdem burżujów. Napijemy sięjeszcze? — Nie, dzięki. Mam już dosyć. — Śmiało, ja prowadzę. Wcale nie był pijany. Ale miał wrażenie, ze traci kontrole nad sobą. Starał się utrzymać rozmowę w ogólnikowym, niewinnym tonie. Mówił o kongresie w Montpellier. O P. Herbercie Harrisonie. O książce, którą redagowała Sheila. — Musisz ją bardzo kochać — powiedziała Nicole. — To dzięki niej wierzę w instytucję małżeństwa — odparł Bob. — Zazdroszczę ci tej wiary — powiedziała Nicole Guerin, a w jej głosie po raz pierwszy zabrzmiał smutek. Pili kawę. Robiło się późno. Gwar wokół zamie- rał, — Naprawdę powinienem już wracać — powie- dział Bob. — Tak — przyznała i podniosła się z miejsca. — Robisz się niespokojny. To pewnie z powodu zmęcze- nia, rany na głowie albo mojej osoby. Pomyślał, że powinien zaprotestować. Ale nie mógł odeprzeć jej potrójnie trafnej diagnozy. 224 __ Chodź — powiedziała. — Za dwadzieścia* minut będziesz w łóżku. Szosę oświetlał tylko księżyc. Nicole wyjeżdżała z cpte autostradą de la Corniche, żeby pokąsać mu przed powrotem do Montpellier pogrążony *w ciszy brzeg morza. . . —Jutro pokażę ci kawałek puszczy i niezwykłe formacie wapienne, które nazywamy causses. To nie- zupełnie to samo, co Wielki Kanion, ale mają w sobie piękno dzikiej natury. Zresztą, sam zobaczysz. ^ Zobaczę? — pomyślał Bob. Znowu manu stawie czoła pokusie w świetle dnia? Nie odpowiedział w nadziei, ze jego milczenie zniechęci ją do- snucia wspólnych planów. — Widzisz te plaże? — spytała. — Tak. Są takie przyjemnie białe. — I puste. Czy woda nie wygląda kuszącoo? — Tak. — Nie chciał być nieuprzejmy. — Może popływamy? — Teraz? — Nie dla kondycji — powiedziała. — T o byłoby za bardzo amerykańskie. Po prostu wejdzciemy do wody i pochlapiemy się. Odwróciła do niego uśmiechniętą twarz. Nie potrafił się zgodzić. Nie chciał jednak odmó- wić. Po prostu pozwolił jej zatrzymać samochód na ścieżce ponad długim pasmem cichej plaży. Wysiedli i bez słowa podeszli do brzegw morza. Zatrzymali się. 225 — Nie martw się — szepnęła wreszcie. — Woda jest ciepła. 8 — Kobieta, mężczyzna i dziecko I bez zażenowania zdjęła z siebie ubranie układa- jąc je na stercie u swoich stóp. Wpatrywał się w jej piękne ciało majaczące na tle morza i piasku. — Chodź, Bob — powiedziała. Jej głos znów za- brzmiał łagodnie. Naraz poczuł się głupio, ubrany tak... kompletnie. Nicole stała bez ruchu w świetle księżyca, kiedy zaczął rozbierać się z koszuli, butów, skarpetek i spodni. Ze wszystkiego. — Chodźmy — powiedziała ruszając w stronę morza. Pobiegł za nią pozwalając delikatnym falom rozprysnąć się na jego ciele. Przez cały czas pozostawał w wodzie i zastanawiał się, zwłaszcza gdy chlapała go figlarnie, co stanie się dalej. Wiedział dobrze. Teraz było to już nieuchron- ne. Pływał w oświetlonym gwiazdami morzu, odda- lony o tysiące mil od wszystkich swoich wartości. Doskonale wiedział, co stanie się dalej. I pragnął tego. Wzięła go za rękę, kiedy wychodzili z wody. Przystanęli w miejscu. Ocean wciąż snuł się wokół ich kostek. Przysunęła do niego twarz. Pocałowali się. — Wróć ze mną do Setę, Bob — szepnęła — bez żadnych warunków, po prostu dlatego, że oboje pra- gniemy być dzisiaj razem. — Odpowiedział: — Dobrze. Rozdział 30 Bob usłyszał kroki zbliżające się w jego stronę. Podniósł głowę. Był to doktor Shelton, wciąż ubrany w zielony fartuch operacyjny. — Panie Beckwith... Bob wstał z bijącym sercem. — Tak? — Chyba zdążyliśmy w samą porę — powiedział Shelton. — Dowiemy się za około dwanaście godzin, ale jestem raczej optymistą. Proponuję, żeby pan pojechał do domu i odpoczął trochę. — Czy mogę go zobaczyć? — Nie jestem pewny, czy już się obudził. — Nieważne. Chcę tylko zobaczyć, jak oddy- cha. — Proszę bardzo. Ale niech się pan nie denerwuje. Chłopiec wygląda znacznie gorzej niż się czuje. Leży na sali 400. Bob puścił się biegiem. Dyszał ciężko, kiedy dotarł do sali. Otworzył po cichu drzwi. Chłopiec siedział podparty na łóżku. Od Jego nosa i ramienia odchodziły rurki. Oczy miał na WP°1 Przymknięte. 227 228 — Jean Claude? — szepnął. Chłopiec odwrócił głowę. — Bob — powiedział ochryple — boli mnie, kiedy mówię. — Więc ja będę mówił, a ty tylko ruszaj głową. Zbliżył się wolno do łóżka. — Wyzdrowiejesz — powiedział. — Pękł ci wyro- stek robaczkowy. Musieli cię operować, ale już wszy- stko w porządku. Lekarz mi powiedział. Przez chwilę chłopiec tylko patrzył na niego. Po- tem, mimo bólu, odezwał się: — Przykro mi, Bob, sprawiam ci tyle kłopotów. — Psst. Nie mów głupstw. — Pogłaskał go pocie- szająco po włosach. — I nie odzywaj się. Tylko ruszaj głową. Chłopiec skinął głową. — Dobrze. Prześpij się teraz. Zobaczymy się za kilka godzin. — Uścisnął dłoń chłopca. Jean-Claude spojrzał na niego i usiłował się uśmiechnąć. — Nie martw się. Nie boję się szpitali. W drodze powrotnej jechał powoli, włączywszy pełną moc klimatyzatora, zęby strumień powietrza na twarzy nie pozwolił mu zasnąć. Burza skończyła się, ale wszędzie były kałuże. Kiedy dotarł do domu, czuł, że zaczyna się parny, gorący dzień. 'Sheila wyszła na ganek. Odezwali się prawie jed- nocześnie. — Co z nim? — spytała. — Co u dziewczynek? — spytał. Mów pierwszy — powiedziała. _ Raczej dobrze. — Dzięki Bogu. Tak bardzo wszyscy się martwili- śmy- Spojrzał na żonę. Było milion rzeczy, o których chciał jej powiedzieć. — Kocham cię, Sheila — powiedział. — Wierzysz w to jeszcze? — Tak — odparła, jakby nieśmiało, l objęła go, kiedy szli razem do domu. Dziewczynki siedziały w piżamach na schodach. — Jak on się czuje? — wypaliła Paula. _ Wyzdrowieje — odparł Bob. Usiadł, znużony. _ To wszystko mój a wina — powiedziała Jessica. — Kiedy cię nie było, bałam się tak, jak jeszcze nigdy w życiu. — Ja też — powiedziała Paula. — Nie, dziewczynki. To niczyja wina, tylko moja — powiedział Bob. Objął córki i ścisnął mocno w ramionach. Czuł, ze są przerażone i zagubione, j- Będziemy razem — powiedział. — Zawsze. Nic t/go nie zmieni. Poczuł na szyi delikatny dotyk. — Jesteś wycieńczony, kochanie — powiedziała Sheila. — Powinieneś się trochę przespać. Tak. Był prawie odrętwiały. Czuł tylko emanującą z nich wszystkich miłość. — Idź, tatusiu — powiedziała Jessica. — Mama ma rację. — Skinął głową, pocałował je obie i ruszył PO schodach do góry, a Sheila podążyła za nim. Pomogła mu zdjąć ubranie i założyć ciepłą piżamę. Z trudem wydobył z siebie podziękowanie wślizgując się pod kołdrę i zamykając oczy. 229 Sheila nachyliła się i pocałowała go w policzek. — Tęskniłam za tobą — szepnęła myśląc, że już zasnął. Ale usłyszał to i z zamkniętymi oczami wy- ciągnął rękę w poszukiwaniu jej dłoni. Ujęła ją moc- no. Przycisnął ich złączone razem palce do ust i pomyślał: — Proszę cię, Sheila, nie puszczaj. Nigdy, nigdy, nigdy. Kiedy obudził się sześć godzin później, siedziała na skraju łóżka z kubkiem gorącej kawy. — Musze zadzwonić do szpitala — powiedział. — Już nie trzeba — odparła łagodnym głosem Sheila. — Doktor Shelton dzwonił, kiedy spałeś. Po- wiedział, że rokowania są dobre. Tętno i gorączka znacznie spadły. — Po chwili dodała: — Pytał o ciebie. — Och — powiedział. — Pojedziesz ze mną? Zawahała się przez chwilę i odparła: — Tak. Przez następne dwa tygodnie Bob i Sheila co- dziennie odwiedzali Jean-Claude'a, który stopniowo odzyskiwał siły. Pewnego ranka, kiedy Bob miał coś do załatwie- nia, Sheila pojechała w odwiedziny sama. Chłopiec wyraźnie zaniepokoił się, kiedy zauważył, ze nie ma z nią Boba. — Przyniosłam ci książki, o które prosiłeś — po- wiedziała z uśmiechem siadając obok łóżka. — Hi- stoire Generale, Cztowiek-Pająk i Niewiarygodny Ol- brzym. — Jest pani bardzo dobra — powiedział. Wyczuła, że usiłował powiedzieć jej w ten sposób coś więcej. 230 _ - Bardzo cię lubię — powiedziała, żeby pokazać, że rozumie go. Odwrócił głowę. — Jak tylko wyzdrowieję, wrócę do Francji — powiedział, nadal nie patrząc na nią. — Skądże znowu. Zostaniesz z nami. Odwrócił się i spojrzał na nią. Jego oczy były smutne. — Kiedy tu przyjechałem, nie wiedziałem... kim jest Bob. — Tak, wiem. — Ale pani wiedziała? Sheila zawahała się przez chwilę, po czym uznała, ze szczerość będzie lepsza niż niezręczna dyploma- cja. — Tak — odparła. — Powiedział mi. — Była pani na niego zła? — Wiec na mnie też musiała być pani zła. Jak miała na to odpowiedzieć? Ujęła go za rękę. — Chyba tak, z początku — powiedziała łagodnie. — Ale teraz się poznaliśmy. Jesteśmy przyjacióhjjft. Słuchał bardzo uważnie. Nie potrafiła odgadnąć, czyjej uwierzył. Wreszcie powiedział: — Jest pani bardzo dobra. Jessica nie kłóciła się już z Bobem. Tak bardzo kiedyś gadatliwa, była teraz spokojna i cicha. Dużo czasu spędzała poza domem. Bob przekonywał się, że tak przebiegał u niej okres dojrzewania i wierzył — a przynajmniej miał taką nadzieję — że wyrośnie z tego. Często ponawiał wysiłki, żeby doprowadzić do Pojednania. 231 232 — Wiesz co, Jess, może byśmy wszyscy poszli dzisiaj do kina? Podobno Nieme kino to strasznie zabawny film. — Przykro mi, tato. Jestem już umówiona. A właściwie mam randkę. — Och. Z kimś, kogo znam? — Z Davidem Ackermanem — odparła Jessie. — Ach, z Davidem. No, tak. To miły chłopiec. W okolicy było tylko jedno kino — szara stodoła ze starymi, drewnianymi ławkami, o ścianach tak cien- kich, że słychać było przez nie fale oceanu nawet podczas westernów. Tego wieczoru Bob zabrał tam Paulę i Sheilę i siedział między nimi obejmując je ramionami. Po filmie, kiedy kupowali lody na waflu, dostrzegł Jessicę i Daveya, którzy szli objęci. Czy zauważyła go? Trudno zgadnąć. Zresztą, pomyślał, powinienem się cieszyć, że dziewczyna dorasta. Kiedy wracali samochodem do domu, ściśnięci wszyscy na przednim siedzeniu, Paula spytała: — Jak długo jeszcze Jean-Claude będzie w szpita- lu? — Doktor Shelton mówi, że około pięciu dni — powiedziała Sheila. — A co potem? — spytała niespokojnie Paula. J'* — Mama i ja uważamy, że powinien zostać z nami, j' dopóki nie nabierze sił — odparł Bob. — Och — powiedziała Paula. — Mówiliście już o tym Jessicę? — Tak — powiedział Bob. — I co ona na to? — Nic — odpowiedziała Sheila. Jean-Claude był blady i chudy, ale poza tym wy- glądał zdrowo. Trudno było odgadnąć, jakie uczucie wywoływała w nim perspektywa powrotu do domu Beckwithów. To tam przecież, dwa tygodnie temu, zaczął się jego koszmar. Wioząc go samochodem, Bob zastanawiał się, czy chłopiec nie obawia się spotka- nia z Jessicą i Paula. Sheila czekała na nich przed drzwiami. Pocałowa- ła Jean-Claude'a. Weszli do środka. W domu pano- wała dziwna pustka. — Gdzie są dziewczynki? — spytał Bob. — Rano były przez cały czas na górze — odparła Sheila spoglądając na Boba, jak gdyby chciała po- wiedzieć: “Nie wiem, o co tu chodzi". Zwróciła się znów do chłopca. Sprawiał wrażenie trochę zmęczo- nego. — Może zdrzemniesz się trochę przed lunchem, Jean-Claude? — Dobrze. Chłopiec ruszył wolno po schodach i skierował się do swojego pokoju. Kiedy otworzył drzwi, stanął jak wryty. Wpatry- wał się w niego Pele. To znaczy, wielki plakat z podobizną brazylijskiej gwiazdy futbolu. — Podoba ci się? — spytała wesoło Paula wyska- kując ze swojej kryjówki. Zanim zdążył odpowiedzieć, Jessie dodała: — Z osobistą dedykacją dla ciebie. Nie dowierzał własnym oczom. — Dla mnie? — Podszedł bliżej i zobaczył, że na piłce, którą kopał Pele widnieje napis: “Dla mojego kumpla Jean-Clau- de'a. Najlepsze życzenia, Pele". 233 l — Jak udało wam się zdobyć coś takiego? — spytał z podziwem w oczach. — Ojciec mojego chłopaka jest przypadkiem jego prawnikiem — odpowiedziała Jessie. — To fantastyczne — wykrzyknął chłopiec. — Nie mogę się doczekać, kiedy pokażę to mojemu koledze Maurice'owi. Trójka dzieci stała przez chwilę w milczeniu. Po- tem Paula powiedziała: — My... naprawdę stęskniłyśmy się za tobą. A Jessie dodała: — Witaj w domu. Rozdział 31 Był prawie koniec lipca, kiedy Jean-Claude przy- jechał do domu ze szpitala. Sheila Aiiała wrócić do pracy w pierwszy poniedziałek sier^hia. Bob był co- raz bardziej zaniepokojony perspektywą opiekowa- nia się całą trzódką. Nie powiedział ° tym Sheili, ale jak zwykle i tak wiedziała, co go drś^zy. — A może poprosić Evelyn o jeszcze jeden miesiąc urlopu? Nawet jeśli odmówi, może ^zynajmniej po- zwoli mi przyjeżdżać raz albo dwa razy w tygodniu do Cambridge i zabierać ze sobą m^eriały do pracy. Ujęła go swoją propozycją. Wieć^iał bowiem, że może to wywołać burzę w jej pracy. — Ale Evelyn jest taką pedanAą. Myślisz, że zgodzi się na taki układ? — Po prostu będzie musiała, Bot?- Przedstawię jej ultimatum. — Ależ z ciebie tygrysica. — Wcale nie. Nogi będą mi się trysły, kiedy wejdę do j ej gabinetu. — No to podwiozę cię i będę twoi-1^ sekundantem. — A co z dziećmi? — Możemy kogoś wynająć do op'^ki. Może Susan 235 Ryder. Zajmę się tym. Co powiesz na to, żebyśmy pojechali jutro? — Tak szybko? — spytała udając panikę. — Nie chcę, żeby osłabi ci zapal. Zresztą, nawet jeśli tak się stanie, będę przy tobie i w ostatniej chwili zagrzeję cię do boju. Uśmiechnęła się do niego. Przyjął jej uśmiech z głęboką wdzięcznością. — I co? Stał na straży na kamiennych schodach przed wydawnictwem Harvard Press, czekając na nią. Kie- dy wreszcie ukazała się w drzwiach, promieniała z radości. — I co? — zagadnął ją znowu. — Jakich to wyszu- kanych słów użyła, żeby posłać cię do diabła? — Ale ze mnie idiotka. Wiesz o tym? — oznajmiła z rozbawieniem. — Powiedziała, że powinnam ją o to poprosić już kilka lat temu. — Czy nie mówiłem ci zawsze, ze jesteś ich najle- pszą redaktorką? — Tak, ale ci nie wierzyłam. — To powinno cię nauczyć, zęby bardziej ufać mojej ocenie. Chodźmy to uczcić — powiedział biorąc ją za rękę. — Co powiesz na obiad przy blasku świec? — Jest dopiero pora lunchu. — Możemy zaczekać. A tymczasem kupimy ka- napki i wybierzemy się na piknik nad rzekę, razem ze studentami. — A dzieci? Musimy wrócić do domu o jakiejś przyzwoitej porze. — Wystarczy, że wrócimy jutro rano — powie- dział. — Susie może zostać na noc. 236 Spojrzała na niego z figlarnym uśmiechem. — Jak to się stało, że nie powiedziałeś mi wcześ- niej o tym pomyśle? Masz dla mnie jeszcze jakieś niespodzianki? — Przekonasz się — odpowiedział. I poczuł przy- pływ radości. Radości zrodzonej z nadziei. Nie zapro- testowała przeciwko żadnemu z jego “pomysłów". Przynajmniej do tej pory. Na letnie kursy na Harwardzie uczęszczają głów- nie ludzie, którzy nie mają nic wspólnego z tą uczel- nią. Spacerując wiec brzegiem rzeki Charles, nie spotkali nikogo znajomego. Byli sami w wakacyjnym tłumie. Usiedli na trawie i zjedli lunch przyglądając się przepływającym łodziom wypoczynkowym. — Jeśli zobaczę arkę Noego — powiedział Bob — zatrzymam ją i wsiądziemy na ochotnika. — Chyba woleliby dwa młodsze osobniki. — Też coś. Jesteśmy młodzi. Przynajmniej ty je- steś. Wszyscy studenci, których dzisiaj mijaliśmy, robili do ciebie oko. — Ale nie jesteśmy tacy młodzi jak Jessica i Davey. — Co? Daj spokój, Sheila. Ona to jeszcze niemow- lę! Ta cała bzdura z Daveyem to tylko bunt przeciwko mnie. — Bob, lepiej pogódź się z faktem, że twoja córka już niedługo zostanie kobietą. — Jeszcze długo, Sheila. Bardzo długo. Położyła się na plecach, wyrwała źdźbło trawy i zaczęła je żuć. — Nawet profesor z MIT nie zatrzyma upływu czasu — powiedziała. 237 Spojrzał na jej piegowatą twarz. — Nie chcę zatrzymać czasu — powiedział z prze- sadną powagą. — Chcę tylko odwrócić jego bieg. Obiadu przy blasku świec nie zjedli w żadnej restauracji. Podczas gdy Sheila była na spotkaniu z Evelyn Unger, Bob poleciał na Massachussets Ave- nue i kupił puszkę Yichyssoise, filety z mrożonego kurczaka, paczkowaną sałatę i dwie butelki bardzo dobrego szampana. Co do świec, mieli ich pełno w domu w Lexington. Siedzieli po turecku przed kominkiem i prowadzi- li długą rozmowę. W pewnym momencie Bob spytał: — Pamiętasz, kiedy kochaliśmy się po raz pierwszy? — Staram się nie pamiętać. Tak bardzo się ba- łam. — A ja byłem taki niezręczny. Myślisz, że twoi rodzice domyślili się, co robiliśmy, kiedy zostawili nas samych w domu? — Prawdopodobnie. Oboje wyglądaliśmy okro- pnie. Roześmieli się zgodnie. — Nie wiem, dlaczego nam tak nie wyszło, Sheil. Nauczyłem się na pamięć wszystkich podręczników — włącznie z Karna Sutrą. • — Czytałeś je po angielsku? — Wiem, że trudno było w to uwierzyć. — Uśmie- chnął się. — Ale zrobiliśmy postępy, prawda? — Tak — powiedziała. — Ćwiczenie czyni mi- strza. — Pociągnęła kolejny łyk szampana. Przysunął się do niej. 238 — Stęskniłem się za naszymi ćwiczeniami — po- wiedział cicho. Nie odpowiedziała. Przysunął się jeszcze bliżej. — Wiesz — szepnął — jesteś jedyną kobietą na świecie, która ma równie piękną duszę jak ciało. Zdał sobie sprawę, że może to w jej uszach za- brzmieć fałszywie. W przeszłości mówił podobne rze- czy i nie wątpił, że w nie wierzyła. Mówił je szczerze. Z głębi serca. Lecz teraz, po wszystkim, co się wyda- rzyło, mogła już nigdy nie uwierzyć w ani jedno jego słowo. — Mówię szczerze, Sheila — szepnął gładząc ją po włosach i całując w czoło. Nie odsunęła się. Przyjął to za dobry znak. — Wierzysz, ze zawsze będę cię kochał? — spytał łagodnie. Pochyliła głowę. I odpowiedziała: — Chyba tak. Objął ją i powiedział stanowczym głosem: — Wie- rzysz mi. Traktuj to jak przykazanie wiary. Kocham cię ponad życie. Łzy zaczęły spływać wolno po jej policzkach. Spojrzał na nią i szepnął: — Wiem, wiem. Tak bardzo cię zraniłem. A potem oboje umilkli. Jego serce wyrywało się do niej. Rozpaczliwie chciał wszystko naprawić. — Sheila, czy możesz kiedykolwiek... — Urwał. Było to takie trudne. — Myślisz, że mogłabyś z cza- sem zapomnieć, jak cię zraniłem? Znów chwila milczenia. Wreszcie Sheila podniosła głowę. — Spróbuję — szepnęła. — Nie mogę ci więcej obiecać, Bob. Ale spróbuję. 239 Wziął ją w ramiona. Przechylając się do tyłu roz- lała trochę szampana. — To na szczęście — powiedział całując ją w oczy. W policzki. W usta. W końcu odpowiedziała mu uściskiem. — Tak strasznie się za tobą stęskniłam — powie- działa. — Nie mogłam znieść myśli, że cię stracę. Och, Robert... Całował ją po całym ciele dając upust długo gro- madzonej czułości. I modlił się, żeby pewnego dnia ból, który na pewno wciąż jeszcze czuła, zniknął. Proszę cię, Boże. Tak bardzo ją kocham. Rozdział 32 — Szybko, Johnny, jestem wolny, podaj mi piłkę! Późnym latem fantazja młodych ludzi kieruje się ku jesiennym sportom. Towarzyskie mecze w piłkę nożną na boisku szkoły Nanuet High z czasem zaczę- ły stawać się poważnymi pojedynkami. Studenccy gracze nadal jednak dopuszczali do gry Daveya Ac- kermanaijego nowego kolegę, “Johnny'ego" Guerin. A chłopcy zawsze starali się grać w tej samej druży- nie. Odkąd tylko Jean-Claude wydobrzał na tyle, żeby kopnąć znów piłkę, trenowali razem z Daveyem, doprowadzając do mistrzostwa podanie, dzięki któ- remu jeden z nich mógł zawsze przedostać się poza linię obrony i wyjść na czystą pozycję strzelecką. Ich współpraca wprawiała Berniego w ekstazę, a Jessie w ponury nastrój. Był ostatni tydzień sierpnia. Popołudniowe cienie wydłużały się coraz bardziej. Rodziny Beckwithów i Ackermanów przyjechały, żeby popatrzeć, jak dosko- nale chłopcy radzą sobie wśród rosi ej szych kolegów. — Ale z nich para! — zawołał Bernie, kiedy strze- lili drugiego gola. Poklepał Boba po plecach. — Świetni są, co? 241 Paula klaskała. Jessica siedziała bez ruchu. Do- piero gdy jej szlachetny rycerz pomachał ręką, jakby chciał zadedykować jej strzeloną właśnie bramkę, odpowiedziała nieznacznym gestem dłoni. Sheila i Nancy były za bardzo zajęte rozmową o książkach, żeby zwracać uwagę na heroiczne zmagania na boi- sku. Ostatnie dni lata, kiedy drzewa zaczynają przebą- kiwać o końcu, niosą ze sobą pewien smutek. To lato, pomimo gwałtownego początku, kończyło się w pew- nej harmonii. Po meczu Bob i Bernie poszli pobiegać wokół boi- ska. Jean-Claude i Davey zostali na płycie trenując podania z rogu. Sheila zaproponowała Nancy i dziew- czynkom, że podwiezie je do domu. Tylko Paula od- mówiła, wyraźnie zdecydowana nie spuszczać swoje- go ojca z oczu. — Szkoda, że chłopak musi wyjechać — wysapał Bernie na zakręcie bieżni. — Ma ogromny potencjał. — Tak — przyznał Bob. — Szkoda — powtórzył Bernie. — Za siedem lat ich dwóch mogłoby zetrzeć Yale na proch. — Tak — powiedział Bob i pomyślał: “Bern, masz duszę w kształcie piłki futbolowej". Dziesięć minut później Bernie zawołał na obu piłkarzy. — Chłopaki, idziemy, czas coś zeżreć! Skierowali się w stronę końca bieżni. — Czy Johnny może zjeść u nas? — spytał Davey. — Mogę? — Jean-Claude zwrócił się do Boba. — Jasne. — A może u nas spać, wujku? 242 — Jeśli Nancy nie ma nic przeciwko — powiedział Bob. — Wcale nie ma — powiedział Bernie. — Dalej, chłopaki. Czas jechać. Paula podążyła za nimi, o krok z tyłu. Rozmowa przy obiedzie nie bardzo się kleiła. — O, rany — powiedziała Paula — jest jakoś dziwnie, kiedy jego nie ma. Nikt nie zdjął nakrycia przygotowanego dla Jean- u. — Lepiej zacznij się do tego przyzwyczajać — powiedziała do siostry Jessie. — Niedługo wyjedzie na dobre. Prawda, tato? — Tak — odparł cicho Bob —już za parę dni. — Starał się powiedzieć to rzeczowym tonem. Chciał, żeby Sheila wiedziała, że nie ma żadnych wyrzutów sumienia. Dziewczynki poszły spać około wpół do dziesiątej. Bob wszedł na górę, żeby pocałować je na dobranoc. Jessica, choć nadal przyjmowała jego uściski, dawała mu do zrozumienia, że robi się zbyt dorosła na tego typu czułości. Kiedy zszedł na dół, Sheila zakładała sweter. — Masz ochotę się przejść? — spytała. — Jasne. Bob wziął latarkę i wyszli na spacer pod koronami drzew. Panowała cisza, słychać było tylko morze za ich domem. Spokój. Przysunął się do niej. Ujął jej rękę. — Bob? 243 — Tak? — Chcesz, żeby został, prawda? — Oczywiście, że nie — odpowiedział czym prę- dzej. — To wykluczone. Umówiliśmy się... — Nie o to pytałam. Chcę wiedzieć, co czujesz. Szczerze. Przeszli kilka kroków, zanim odpowiedział. — Cóż, nie jestem wniebowzięty z powodu jego wyjazdu. Ale takie jest życie, do diabła. To znaczy... — miał nadzieję, że to wyznanie nie zrani jej — bardzo go lubię. — Wszyscy go lubimy — powiedziała łagodnie. — Tak — odparł i pomyślał: “Pociesza mnie teraz". — Ja też, Bob. Dotarli do niewielkiej polany w lesie. Sheila przy- stanęła i spojrzała mu w oczy, w których malował się wymuszony spokój. — On nie musi wyjeżdżać, Bob — powiedziała. Choć stali bardzo blisko siebie, Bob nie był pewny, czy dobrzeją usłyszał. — Posłuchaj — ciągnęła dalej — przydarzyło się nam coś strasznego. Miną lata, zanim rany się zabliźnią... TT 7 II Urwała. l1 — Ale to nie ma nic wspólnego z nim, Bob. Nic. f Poza tym, to twoje dziecko. Myślisz, że mógłbyś o nim zapomnieć, gdyby wyjechał? Bob zawahał się. — Nie. Chyba nie. Pociągnęła dalej jego myśl. — Zawsze zastanawiałbyś się w głębi duszy, co się z nim stanie... 244 — Tak — przyznał po cichu. — A on myślałby o tobie. Bob milczał. — On cię uwielbia. Każdy to widzi. Bob nie chciał poddać się chwilowemu nastrojowi. — Kochanie, ty i dziewczynki jesteście dla mnie najważniejsze. — Tak — odpowiedziała. — Porozmawiajmy więc przez chwilę o nich. Usiedli pod starym pniem drze- wa, który leżał w ciemnym lesie. — Wiem, że obie przechodzą teraz trudny okres — powiedział. — Zwłaszcza Jessie z tą jej udawaną obojętnością. — A Paula? — Chyba jakoś lepiej to znosi. — Bob, ona tak bardzo b'oi się ciebie stracić, że nie spuszcza cię z oka. Zauważyłeś, że co rano — dosłow- nie co rano — zagląda do naszego pokoju i sprawdza, czy jesteś w łóżku. Jest przerażona. Bob odetchnął głęboko. Zdał sobie teraz sprawę, jak rozpaczliwie Paula trzymała się u jego boku. — Ale gdyby on został... — Bob, mielibyśmy większe szansę, gdyby był razem z nami, a nie gdzieś w naszych myślach. W twoich i moich — a zwłaszcza w myślach dziewczy- nek. Ciągle bałyby się, że odejdziesz. Zastanowił się przez chwilę. — O, Boże — powiedział. I pomyślał: “Naprawdę zaprowadziłem je w ślepą uliczkę". — I jeszcze jedno — powiedziała łagodnie Sheila. — Co takiego? — Kochasz go. 245 — Tak — odparł. I pomyślał: “Dziękuję ci, Sheila" Poruszył ten temat nazajutrz rano, kiedy Jean- Claude był jeszcze u Berniego. — Jessie i Paula, połuchajcie. Zastanawia- liśmy się z mamą, czy nie poprosić Jean-Claude- 'a, żeby... został z nami. Chcemy wiedzieć, co o tym sądzicie. — Czy to prawda, mamo — spytała Jessie. — To nie tylko jego pomysł? — Nie, ja to zaproponowałam — powiedziała Shei- la. Przez chwilę Jessie powstrzymała się od komen- tarza. Bob zwrócił się do Pauli. — O, rany — powiedziała niepewnie. — Chodziłby do mojej klasy? — Chyba tak — powiedział Bob. — Prawdopodob- nie musiałby najpierw zdać egzamin. Ale co wy o tym sądzicie? Paula zadumała się na chwile. — W tym roku zaczynamy lekcje francuskiego — powiedziała. — Fajnie byłoby mieć pod ręką Jean-Claude'a. W ten sposób wyrażała swoją zgodę. — Jessie? — zagadnął ją Bob. — Nie zgłaszam sprzeciwu — odparła bezbarw- nym głosem. I dodała po chwili: — Właściwie to bardzo go lubię. Bob spojrzał na Sheilę. Uśmiechnęli się do siebie. Pojechał do Berniego około południa. Uśmiech na twarzy Jean-Claude'a zdradzał nie tylko radość na widok Boba, ale też znużenie bezustannym papla- niem Berniego o przyszłości światowego sportu. Bob zaprosił chłopca na spacer po plaży. 246 —- Lato już się kończy — powiedział Bob wodząc wzrokiem po pustym wybrzeżu. — Wiem — odparł chłopiec. — Niedługo muszę wyjechać. — Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać, Jean-Claude — powiedział Bob. — Co byś powiedział na to, żeby... zostać z nami? Chłopiec przystanął, z wyrazem zaskoczenia na twarzy. — To znaczy, żebyś dołączył do rodziny — wyjaś- nił Bob. — To niemożliwe — powiedział chłopiec. — Och, wiem, co myślisz. Ale wszystkim jest przy- kro z powodu tego, co się stało. Wszyscy chcą, żebyś został. Co ty na to? Jean-Claude nie wiedział, co odpowiedzieć. Wre- szcie odezwał się. Bardzo niepewnym głosem. — Bob, nie mogę. Szkoła — la rentree — zaczyna się za piętnaście dni. — Mógłbyś tutaj chodzić do szkoły, Jean-Claude. Poza tym, gdzie będziesz mieszkał we Francji? — W St. Mało — odparł chłopiec. — Co to takiego? — Szkoła. Mama chciała mnie tam posłać, kiedy skończę jedenaście lat. Żebym był z innymi chłopca- mi. Louis rozmawiał już z dyrektorem. Mówi, że mogę zacząć tam naukę, jeśli zdam pewne egzaminy. Pilnie się do nich przygotowywałem. No tak, to wyjaśniało dobór jego lektur. — Ale chcemy, żebyś zamieszkał z nami — powie- dział Bob. — Kochamy cię... Chłopiec spojrzał na niego. 247 — Bob, muszę iść do St. Mało. Moja mama tego chciała. Tak trzeba. Bob spojrzał na swojego syna. Czy on rozumiał jego słowa? — Naprawdę tego chcesz — być sam? Proszę cię, Jean-Claude, zmień zdanie. — Bob, muszę... z wielu powodów. — Jesteś tego pewny, Jean-Claude? Chłopiec zbliżał się chyba do granic swojej wytrzy- małości. — Tak — odparł cicho i odwrócił wzrok. W stronę morza. Rozdział 33 Właściwie nie zostało nic więcej do powiedzenia. Bob zarezerwował bilet na samolot odlatuj ący za trzy dni. Pożegnanie odbyło się bez pompy. Sheila i dziew- czynki stały na ganku i patrzyły na odjeżdżający samochód. Nikt nie płakał. A jednak każdy miał niejasne uczucie, ze pozostali w końcu się rozpłaczą. Bob chciał, zęby podróż do Logan nie skończyła się nigdy. Tak wiele chciał powiedzieć chłopcu. Wytłu- maczyć mu, co czuł. Utrwalić więź między nimi. Wyrazić swoją miłość. A jednak w czasie podróży prawie się nie odzywali. Zaparkował samochód i wyjął zieloną walizkę z bagażnika. Jean-Claude wziął swoją czerwoną, pod- ręczną torbę i poszli do stanowiska linii TWA, gdzie wpisano chłopca na lot 810, a jego bagaż nadano do Montpellier przez Paryż. Bob odprowadził go do wej- ścia na lotnisko. Było dopiero wpół do siódmej. Zosta- ło im trochę czasu. Na zewnątrz niebo nie było jeszcze ciemne, choć na lotnisku zaczęto już zapalać światła w oczekiwaniu na zmierzch. Wielki, biały Boeing 747 stał przycupnięty, jak przyjazny słoń, czekając na pasażerów. Ponieważ był 249 koniec lata, niewiele osób podróżowało do Europy. W hallu panowała cisza. Co jakiś czas oznajmiano jakiś odlot. Nie jego. Jeszcze nie. Głos spikerki nie zdra- dzał żadnych uczuć. Siedzieli obok siebie na białych plastikowych krzesłach. — Masz coś do czytania, Jean-Claude? — Mam książki. — No tak, oczywiście. Powodzenia na egzami- nach. Denerwujesz się? — Trochę. — Tylko na pewno daj mi znać, jak ci poszło. — Dobrze. — Będziemy w kontakcie... Chłopiec zawahał się przez chwilę i powiedział: — Tak. — Pasażerowie TWA, lot 810, bezpośredni do Pa- ryża, proszeni są ustawić się przy wejściu 17. Wstali bez słowa i ruszyli wolno w kierunku drzwi. Bob miał jeszcze coś bardzo ważnego do po- wiedzenia. — Jeśli chcesz, mógłbyś nas znów odwiedzić w przyszłe wakacje. Albo nawet w Boże Narodzenie. Kiedy chcesz. — Dziękuje — powiedział chłopiec. — To może w przyszłe wakacje, co? — Może. » A może nie, pomyślał Bob. Pewnie nie. Kobieta sprawdzająca bilety chyba skinęła w ich stronę. 250 — Muszę już iść, Bob — powiedział chłopiec. Nie, proszę, pomyślał Bob. Jeszcze nie. Jeszcze nie. Jean-Claude wyciągnął rękę i, jak gdyby przygo- towywał się już do życia czekającego go za oceanem, powiedział na koniec po francusku: — Au reuoir, Papa. Bob nie potrafił dłużej dławić swoich uczuć. Po- chwycił chłopca w ramiona i uścisnął. Czuł jego szyb- ki oddech na swojej piersi. Nie odezwali się ani sło- wem. Chciał powiedzieć, że go kocha, ale bał się, że straci panowanie nad sobą. Po prostu trzymał swo- jego syna w objęciach. I ściskał, jakby nigdy nie zamierzał go puścić. Z oddali dotarł do niego głos oznajmiający, że wejście na lotnisko zostaje zamknięte. Puścił chłopca. I spojrzał na niego po raz ostatni. — Idź — szepnął ochryple, niezdolny wykrztusić ani słowa więcej. Chłopiec posłał mu krótkie spojrze- nie i bez słowa skierował się do wyjścia. Bob patrzył, jak wręcza bilet stewardessie, która wyrywa ze środka jedną kartkę. Patrzył, jak idzie wyprostowany, ze swoją torbą podróżną, i wchodzi po trapie do samolotu. I znika. Drzwi zamknęły się. Chwilę później biały odrzutowiec zaczął wolno kołować, a potem ruszył w stronę pasa startowego w gęstniejącym mroku. Bob bardzo długo stał w miejscu. Wreszcie odwrócił się i wolno ruszył opustoszałym korzytarzem. Kocham cię, Jean-Claude. Proszę, nie zapomnij o mnie. */?/ Szukaj w księgarniach HOWARD FAST “IMIGRANCI" Głośną powieścią “Imigranci" słynny autor Howard Fast rozpoczyna wielką epopeję o ludziach, którzy zbudowali współczesną Amerykę. Na tle historycznych wydarzeń toczy się dynamiczna, wartka opowieść o ubogiej rodzinie włoskich imigrantów, którzy w Nowym Świecie odnajdują drogę z dna ubóstwa na szczyty bogactwa i władzy. Powieść Fasta nazy- wana jest “kalifornijską sagą rodu Forsythe'ów". Oto jej główni bohaterowie: * Joseph Lavette — ubogi włoski rybak. Przybywa do Ameryki w roku 1888 w poszukiwaniu nadziei. Znajduje ciężką pracę i przedwczesną śmierć. * Daniel Lavette — syn Josepha. W ciągu jednej drama- tycznej nocy, podczas trzęsienia ziemi w San Francisco, wkracza na drogę wiodącą go ku niezwykłej fortunie. Ze skromnego właściciela paru kutrów rybackich przeistacza się w prezesa gigantycznego imperium okrętowego. * Antony Cassala — skromny włoski sklepikarz. W No- wym Świecie odnajduje się nagle w roli bankiera i finanso- wego potentata. "* May Lmg — piękna Chinka, dla której Dań Lavette gotów jest zaryzykować i stracić cały swój majątek. “Fast opowiada w nieubłaganie zawrotnym tempie Niezywkła powieść". The New York Times Klub Dobrej Książki ITAKA Drodzy Czytelnicy Dobre książki nie muszą być drogie. Nie- którzy otrzymują je od nas po niskich cenach, inni praktycznie za darmo. Co prawda, nale- żą oni do Klubu Dobrej Książki ITAKA, ale Wy również macie szansę zostać jego członkami. Jest tylko jedna przeszkoda. Na razie nie możemy przyjąć wszystkich. Zdecyduje więc szybkość nadsyłanych przez Was zgłoszeń. Przepraszamy za tę niedogodność. Serdeczne pozdrowienia Zarząd Klubu P.S. Wyciętą i wypełnioną na odwrocie stronę pro- simy przesłać na adres: Klub Dobrej Książki ITAKA skr. poczt. 265 60-967 Poznań 9 ITAKA Proszę o przesianie mi bezpłatnych infor- macji o zasadach działania Klubu. , Imię i nazwisko:. Adres:.................. i Zawód:.................. Data urodzenia:....