KAROL MAT KORSARZ TŁUMACZENIE: ADAM BIEDROŃ JEDNOOKI PALĄCY OGIEŃ Nad rzeką Bighorn płonęło niewielkie ognisko. Siedział przy nim mężczyzna w traperskim stroju; długie, siwe włosy opadały mu na szeroki kark. Z jego nietuzinkowej postaci bił spokój i opanowanie, tylko płomienne oczy zdradzały, że nic nie jest w stanie zdarzyć się wokół niego niepostrzeżenie. Mężczyzna skończył właśnie posiłek, który składał się z kilku pieczonych ryb, i napełnił żarem swój kalumet. Dołożył jeszcze trochę drewna do ognia, otulił w derkę i położył obok. Miejsce było zaciszne i odosobnione. Nurt rzeki rozlewał się tutaj szerzej, na kształt jeziora z wieloma głębokimi, wąskimi zatokami, do jednej z których myśliwy pokierował swe czółno i przycumował je do brzegu. Z wolna zapadały ciemności, choć nadal dochodziły najprawdziwsze, głębokie i melancholijne odgłosy puszczy. Samotny mężczyzna przysłuchiwał się wieczornemu hymnowi lasu, owemu cichemu, choć dźwięcznemu śpiewowi, który zdaje się pochodzić z nisko nastrojonej harfy Eola. Śpiew ten rozbrzmiewa dookoła i otacza ze wszech stron; dochodzi zewsząd, a przecież nie sposób powiedzieć, gdzie bierze początek i gdzie zapisane są jego nuty. W powolnym rytmie, pieszczotliwie szumiały liście i chlupotały fale. Po pniu wiązu zbiegła wiewiórka, obrzuciła obcego ciekawym spojrzeniem, potem uspokojona powróciła do swojej dziupli. Z poświaty, którą płomień ogniska rzucał na wodę, co jakiś czas wzbijała się ryba, by spaść z głośnym pluskiem i pogrążyć się na powrót w otchłań swojego żywiołu. Płonące polana trzaskały w żarze. Należący do żmij zygzakowatych cooperhaed pomknął od ognia z szelestem; miał być może w pobliżu swoją letnią siedzibę, a teraz wydobywał się z dymu. Chrząszcz, dopiero co wyrwany z pierwszego snu, pracowicie przedzierał się przez runo leśne z prawie niesłyszalnym szelestem. Mały rój moskitów pląsał w rozdygotanym korowodzie wokół wznoszącej się smużki dymu, wypełniając powietrze misternym, srebrzystym dźwięczeniem, które nagle przerwane zostało złowróżbnym, gwałtownym brzęczeniem wielkiej i grubej ćmy; niezdarnie, z bezwzględnością wbiła się w moskity niczym pocisk, by natychmiast ponieść zasłużoną karę, opaliła bowiem sobie skrzydła i spadła w płomienie. Naprzeciw, po drugiej stronie wąskiej zatoki, swój głos wydala żaba; musiała być olbrzymią sztuką, bo jej rechotanie zasługiwało na miano istnego krzyku. Zdawało się, że poczuła się w najwyższym stopniu dotknięta obecnością trapera, bowiem nie uraczyła go owym krótkim, pełnym zadowolenia „kum kum”, ani owym zaciąganym, radosnym „reech–reech”, którym pokojowo usposobiony żabi baryton oznajmia światu wysunięcie szerokiego pyska z wody, lecz w najwyższej mierze było to ujadanie, gniewny wrzask, pozbawiony wszelkich skrupułów i szacunku; to co pozwalał usłyszeć było najprawdziwszym, najbardziej wymownym łajaniem oraz… ale zaraz, cóż to? Ropucha urwała nagle i było słychać, jak wskoczyła z powrotem do wody. Coś albo ktoś ją spłoszył. Ten, kto latami i w obliczu tysięcy niebezpieczeństw przebywał na Dzikim Zachodzie, potrafi ocenić każdy, nawet najmniejszy odgłos natury. Naprzeciw złamała się gałąź, cienka, wyschnięta gałąź, leżąca na ziemi; myśliwy słyszał to wyraźnie i mimo, że trzask był cichy, powiedział mu jednak, że spowodowała go stopa człowieka. Jeśli gałąź łamie się nad ziemią, to nie ma powodów do obaw, gdyż stać się to mogło za sprawą wiatru albo zwierzęcia; jeśli jednak drewno łamie się na twardym podłożu, to istnieje prawdopodobieństwo, że w pobliżu jest człowiek. Doświadczony traper po samym szmerze potrafi rozstrzygnąć, czy gałąź została złamana przez gibką łapę skradającego się zwierza, czy mniej sprężystą stopę człowieka. Dzięki wieloletnim ćwiczeniom potrafi on też określić, czy źródłem dźwięku są twarde podeszwy butów białego, czy miękkie, podatne mokasyny Indianina. Mężczyzna naprzeciwko, po drugiej stronie zatoki, był z pewnością Indianinem, co w żadnym razie nie mogło być dla trapera pomyślną wiadomością. Kto wyznaje sprawiedliwość, nie może aprobować postawy ludzi białych wobec czerwonoskórych. Indianin jest też człowiekiem i posiada pełnię ludzkich praw. Występkiem jest odmawiać mu prawa do istnienia i systematycznie pozbawiać go środków do życia. W Kongresie Stanów Zjednoczonych do dzisiaj wygłasza się jeszcze kwieciste mowy; tak zwanym „dzikim” przydziela się agentów i innego rodzaju „cywilizatorów”; człowiek bezstronny potrafi jednak rozróżnić słowa od czynów. Indianin posiadał niegdyś ziemię na wyłączność; był panem gleby i jej produktów. Żył na niej według własnego sposobu i wiodło mu się w tym stanie znakomicie. Żadna indiańska tradycja nie wspomina o takim przelewie krwi, jaki rozpoczął się tuż po napływie białych i ciągnie się dalej, aż do ostatnich czasów. Pierwszych białych przyjęto niemalże jak bogów i oddawano im boską cześć, ale ci bogowie pokazali wkrótce bardzo ludzkie albo raczej nieludzkie oblicze. W Meksyku i w Peru spustoszono łąki i pola, zniszczono wioski i miasta, a dzięki temu, że w ruinę obrócono urządzenia nawadniające, zamieniono ziemię w wielkie pustkowie. Gorączkowa żądza złota, zdrada i nieposkromiony egoizm położyły kres życiu milionów pokojowo usposobionych ludzi, a dzieje ludzkości osnuty wokół budowy fortów osobliwej, choć w pełni usankcjonowanej formy cywilizacyjnej. A w Stanach Zjednoczonych Ameryki? Czerwonoskóremu pisana jest śmierć; zginie więc i nie ma co nad tym filozofować. Na ocenę Indianina nie powinny jednak wpływać informacje z drugiej czy trzeciej ręki, ani najmniejsze nawet przejawy wrogości, do których jest ustawicznie zmuszany. Trzeba dotrzeć do niego, wzbudzić w nim zaufanie i poznać go! Indianin jest powściągliwy, sprawiedliwy, szczery, wierny i waleczny. Trudno go potępiać, gdy odwdzięcza się pięknym za nadobne, jeśli oszukało się go i zwiodło. Jeśli nie dotrzymując słowa, przesiedla się go z jednego rezerwatu do drugiego, to nic dziwnego, że nie poczuwa się, aby być Żydem, wiecznym tułaczem bez ojczystej ziemi, lecz staje w obronie przyznanego mu skrawka, który niegdyś należał doń w całości. Rasa czerwonoskórych dogorywa. Po tysiąckroć skrzywdzona i zraniona, nie odchodzi w pokoju. Toczy raczej straszną walkę na śmierć i życie. Woda ognista i podobne do niej podarunki białych wciąż zbierają obfite żniwo. Indianin, niegdysiejszy olbrzym, ma jeszcze dość siły, by zdusić wielu napastników w straszliwym boju. Twardym łożem śmierci są dlań Góry Skaliste; w ich wąwozach i kanionach odbywają się ostatnie walki. Ostatni wolny mieszkaniec Ameryki wie, że Pueblo, Zuni, Dueresi i wszyscy, którzy poddali się wrogowi, umarli, bądź umrą na skutek wzgardy i zwyrodnienia powolną, nikczemną śmiercią; on jednak pragnie zginąć z bronią w dłoni, jak rycerz Roland. Wszyscy Indianie o tak zwanym pokojowym nastawieniu wykruszają się zwolna, nie przekazując potomnym imienia i mężnych czynów godnych pamięci. Tym niemniej Komancze i Apacze na południu i Siuksowie na północy, wypierani ze swych prerii, wycofują się pod skrzydła Rock Mountains i krok po kroku brną we krwi swoich prześladowców; nim powalą ostatniego z nich. Walki te przetrwają na ustach młodszych pokoleń, a wokół każdej czaszki wyoranej z ziemi lemieszem pługa, bądź wykopanej ostrzem rolniczej łopaty, legenda oplecie nić przewodnią, natomiast współczucie dla zakłutego Indianina, a kto wie, może też konsekwencje mordu na nim, nie staną się udziałem zwycięzców, lecz sprawiedliwej i słuszniej ich prawnuków. Taki osąd przystoi człowiekowi. Nie ma potrzeby wyjaśniać na tym miejscu, co oznaczać ma to ostatnie słowo, przy czym wcale nie powinno wyrażać ono etycznej wyższości i bezrozumnej pewności siebie. Siwowłosy westmann wiedział o tym, że żołnierze z fortu Cast, położonego w dole rzeki, natknęli się ostatnio na grupę Siuksów ze szczepu Tetongów. Czerwonoskórzy urządzili zasadzkę na bizona, a według niepisanego prawa prerii zdobycz należy się temu, kto pierwszy wyruszył na łowy. Mimo to dragoni, którzy również chcieli zakosztować mięsa, zaczęli rościć pretensje do upolowanego zwierzęcia. Wywiązała się walka i Indianie musieli ustąpić wobec przewagi doskonalszej broni białych, pozostawiając za sobą wielu zabitych. Należało się spodziewać, że Siuksowie zemszczą się za zerwanie pokoju, toteż, gdy myśliwy usłyszał w pobliżu trzask łamiącej się gałęzi, zwrócił baczniejszą uwagę na przeciwległy brzeg. Oczy miał tylko z pozoru zamknięte, gdyż spod półprzymkniętych powiek spoglądał bystro w tę stronę, gdzie rozległ się szmer. Zatoka była w tym miejscu szeroka najwyżej na dwadzieścia stóp tak, że przeciwległa ściana zarośli była jasno oświetlona przez ogień. Trzeba mieć niezwykle subtelne, wyćwiczone zmysły, by w takiej sytuacji trafić w samo sedno rzeczy; często jednak sam instynkt znaczy więcej, niż wytężenie organów postrzegania. Część gałęzi została po drugiej stronie rozsunięta na boki, a w przerwie między nimi ukazała się, i natychmiast znikła, para gorejących czernią oczu. Był to więc stary, doświadczony wojownik, który podkradł się w to miejsce. Doskonale zdawał sobie sprawę, że wieczorem można z powodzeniem dostrzec poświatę indiańskich oczu, pozwolił więc im tylko na chwilę zabłysnąć. Ich blask uwidocznił się pięcio– albo sześciokrotnie, potem pochylone na boki sitowia zyskały na powrót swe pierwotne położenie: czerwonoskóry upewnił się, że traper był sam. Ten z kolei nie dostrzegł twarzy, tylko oczy, nie wiedział więc, czy oblicze Indianina pokrywały barwy wojenne, czy podsłuchując, znalazł się tu w zamiarach pokojowych, czy wrogich. W każdym razie wypadało przygotować się na najgorsze. Czy Indianin był w pojedynkę? Czy przybył jako zwiadowca nad rzekę? Albo czy w pobliżu zatrzymał się oddział Indian, którzy spostrzegli ogień i wysłali go, by zobaczył, kto przy nim obozuje? Można było przypuszczę, że czerwonoskóry był sam. Rolę zwiadowcy Indianie przydzielają zwykle młodym wojownikom, którzy powinni zaprawiać się w ćwiczeniach, ten mężczyzna był jednak dojrzały i doświadczony. Tak czy inaczej skradał się on teraz wokół zatoki, by zbliżyć się niepostrzeżenie do myśliwego. Musiała wobec tego wystąpić jedna z dwóch możliwości: jeśli nieznajomy przybywa w pokoju, to ukaże się niebawem między drzewami, by z dumnym pozdrowieniem zająć miejsce przy ogniu, skłaniając białego do większej ostrożności; jeśli jednak przychodzi jako nieprzyjaciel, znaczy to, że chodzi o życie. Westman odczekał chwilę, potem odwinął cicho swoją derkę, nisko, tuż przy samej ziemi, nie podnosząc się i nie powodując najlżejszego szmeru, żeby z daleko wyglądało to tak, jakby nadal jeszcze pod nią leżał. Następnie wziął swoją strzelbę i czołgając się zagłębił się w ciemną gęstwinę lasu. Czerwonoskóry musiał nadchodzić z lewej strony; tymczasem biały znalazł doskonałą kryjówkę pod kępą ciasno stojących obok siebie, dzikich łopianów. W świetle dziennym można byłoby z powodzeniem obejść niewielką zatokę za pięć minut. Jednak w panujących obecnie ciemnościach i z zachowaniem ostrożności Indianin nie mógł zjawić się na drugiej stronie przy ognisku wcześniej, niż przed upływem piętnastu minut. Czas płynął. Traper zamknął oczy, zdając się wyłącznie na swój wypróbowany słuch; skradający się mógł przecież dostrzec ich fosforyzujący blask. Niezwykle delikatny, ledwie słyszalny powiew zdradził jego nadejście; nie był to nawet odgłos, lecz samo ciśnienie powietrza, które wywołane było jego ruchami. W tej samej chwili uruchomiony też został zmysł powonienia. Biały poczuł charakterystyczną woń. Czerwonoskóry upolował, wypatroszył i zjadł oposa. Torbacz ten wydziela paskudnie śmierdzącą substancję, Indianie spożywają go więc jedynie wówczas, kiedy nie ma już nic innego do jedzenia. To, że czerwonoskóry nie pogardził taką pieczenia, było bezspornym dowodem na to, że wkroczył na ścieżkę wojenną; aby zyskać na czasie, oszczędzić sobie trudu i nie nadkładać drogi, a przy tym uniknąć zdradzieckiego odgłosu wystrzałów, wyciągnął z dziupli pierwszego lepszego oposa i zaspokoił głód jego mięsem. Był teraz tak blisko, że westman mógł dosięgnąć go ręką. Sunął obok niego powoli i bezgłośnie, ciałem przytulony do ziemi niczym wąż. Kto nigdy nie próbował takich podchodów, nie pojmie, jakich żelaznych mięśni i stalowych nerwów potrzeba, by przesuwać wyprężony korpus nad ziemią tylko na palcach rąk i nóg. Gdyby posługiwać się przy tym podeszwami stóp i tarczami dłoni albo wręcz kolanami, to trudno byłoby uniknąć powtarzającego się raz po raz szmeru. Gdy przed chwilą złamała się gałąź, oznaczało to z pewnością, że osłabły muskuły czerwonoskórego i w skutek tego na moment dotknął on gruntu kolanami. Miejsce, na którym chcesz oprzeć dłonie, musisz wcześniej sprawdzić starannie koniuszkami palców, by stwierdzić, czy nie ma tam nic łamliwego. Dokładnie w tym samym miejscu palce twoich nóg znajdą potem oparcie. Mimo to niejeden całkiem dobry myśliwy i dzielny westman nie osiągnie nigdy dobrych wyników w podchodach. Laya tishi — widzieć czubkami palców jak Nawajowie trafnie nazywają tę tak niebezpieczną dla wroga umiejętność. Kiedy czerwonoskóry minął trapera, należało przystąpić do działania. Biały zostawił w zaroślach nieprzydatną mu teraz strzelbę, doczołgał się do Indianina i przygniótł leżącego ciałem. Obejmując lewą ręką kark, uderzył go rękojeścią rewolweru w tył głowy, Indianin osunął się nieprzytomny. Teraz zwycięzca odwinął lasso, którym był opasany, i zacisnął je zamroczonemu wokół ramion i nóg w ten sposób, by ów nie mógł się poruszyć; wziąwszy swoją strzelbę, zaniósł skrępowanego do ogniska. Położył go przy nim i rozniecił żar na nowo, by dokładnie obserwować, kiedy Indianin się ocknie. Długo trwało nim ów otworzył oczy; ale mimo niewątpliwie niebezpiecznego położenia, w którym się znalazł, jego spiżowa twarz najmniejszym drgnieniem nie zdradziła śladu zaskoczenia, bądź trwogi. Na powrót zamknął oczy i leżał jak martwy, choć cicho i po kryjomu napinał mięśnie, by sprawdzić wytrzymałość pęt. Pojmany nosił prosto zaczesane włosy, jak zwykły Indianin a ubrany był tylko w skórzaną koszulę, spodnie oraz mokasyny, również sporządzone ze skóry. Za jego pasem tkwił nóż, tomahawk, woreczek z lekami i kulista sakiewka. Oznaczało to, że gdzieś w pobliżu ukrył on swoją broń, a może i konia, by skradać się bez przeszkód. Traper wiedział, że pojmany sam nie rozpocznie rozmowy, zapytał go więc w owej mieszance angielskiego i narzecza Indian, której od dawna używa się na indiańskiej granicy: — Czego pragnie czerwony mąż przy moim ognisku? — Tscha tlo! — odparł on przez zaciśnięte zęby. Słowo to pochodzi z narzecza Indian Nawajo i oznacza ropuchę, pyszałka, pleciugę, pustego gadułę, tchórza; zawierało więc obelgę, którą pytający puścił mimo uszu. Dlaczego ten człowiek mówił językiem Nawajów? Wyglądał raczej na Siuksa. — Masz rację, że złościsz się na tę ropuchę, — padła odpowiedź — ona cię zdradziła. Gdybyś jej nie przeszkodził, nie byłbyś moim więźniem. Jak myślisz, co teraz z tobą zrobię? — Ni nistii tsetsothisthan shi! Zabij i oskalpuj mnie! — odpowiedział czerwonoskóry. — Nie, nie zrobię tego — odrzekł traper. — Nie jestem twoim wrogiem; jestem przyjacielem wszystkich czerwonych mężów. Pojmałem cię dlatego, by uchronić się przed napaścią. Do jakiego plemienia należysz? — Shi tenuai! Słowo tenuai znaczy „mężczyźni, mężowie”; tak nazywają siebie Nawajowie. Miał zatem na myśli: „Jestem Nawajem”. — Dlaczego mnie okłamujesz? Znam mowę Tenuai; ty zaś nie znasz jej zbyt dobrze. Twoja wymowa zdradziła mi, że jesteś Tetongiem. Mów swoim językiem albo mową białych! Kocham prawdę i będę ci również ją mówił! Usłyszawszy to pojmany po raz pierwszy skierował badawcze spojrzenie na białego i rzekł: — Blade twarze przybyły tu przez wielką wodę. Są tam jasnowłosi Anglicy i ciemnowłosi Hiszpanie. Do których ty należysz? — Ani do jednych, ani do drugich! — brzmiała odpowiedź. — To dobrze! Kłamcami są ci ze skalpem jasnym i ci ze skalpem ciemnym. Do jakiego szczepu więc należysz? — Należę do narodu Niemców, którzy są przyjaciółmi czerwonych mężów i nigdy jeszcze nie zaatakowali ich wigwamów. — Uff! — jęknął zaskoczony. — Niemcy to dobrzy ludzie. Mają tylko jednego Boga, jeden język i tylko jedno serce. — Czy znasz ich? — Nie — odpowiedział. — Słyszałem jednak o dwóch wielkich myśliwych, którzy są wojownikami Niemców. Nożem uśmiercają grizzly; ich kule nigdy nie chybiają celu i mówią językiem wszystkich Indian. Są przyjaciółmi czerwonych mężów. — Jak się nazywają? — Mówi się o nich Old Firehand i Old Shatterhand. Z Winnetou, wodzem Apaczów, łączy ich braterstwo krwi! — Czy wypaliłbyś z nimi kalumet? — Są wielkimi wodzami; muszę czekać, nim sami zaofiarują mi fajkę pokoju. — Powiedz mi, jak brzmi twoje imię! — Nazywają mnie Bokai Po, Palący Ogień. — Uff! Więc jesteś drugim wodzem Siuksów ze szczepu Tetongów! — Jestem nim — odpowiedział spokojnie, lecz z godnością. — Słyszałem o tobie! Wodzowi Siuksów nie godzi się leżeć przede mną w pętach. Jesteś wolny! Zdjął z niego lasso. Oswobodzony wyprostował się, spojrzał nań zdumionym wzrokiem i powiedział: — Dlaczego dajesz mi wolność? Dlaczego nie zabijesz największego wroga bladych twarzy? — Dlatego, że jesteś dzielnym i sprawiedliwym wojownikiem. Stałeś się wrogiem bladych twarzy tylko dlatego, że oni sami zerwali z tobą przyjaźń. Są jednak wielkie i potężne narody bladych twarzy, a między nimi jest wielu takich, którzy są przyjaciółmi czerwonych mężów. Nie wolno ci nienawidzić wszystkich białych ludzi dlatego, że niektórzy byli fałszywi i łamali przyrzeczenia. Chciałeś napaść na mnie, jednak to ja wziąłem cię w niewolę; twój skalp należy do mnie, ja jednak puszczam cię wolno. Wypalmy fajkę pokoju, a potem rozstańmy się jak bracia! Westman sięgnął po fajkę i nabił ją. Indianin był z pewnością szczęśliwy, że uszedł cało z niebezpieczeństwa, ale mimo to rozważał w duchu, czy jego wodzowskiej godności wypada przyjąć od nieznajomej bladej twarzy fajkę w poczęstunku. Dlatego wypytywał dalej: — Czyż jesteś wodzem białych, jak brzmi twoje imię? — Palący Ogień nie potrzebuje się wstydzić wypalenia ze mną kalumetu. Jestem Old Firehand. Indianie zwykli przyjmować najbardziej nawet zaskakujące wiadomości z największym spokojem zewnętrznym. Ledwie jednak padło to imię, wódz poderwał się i wykrzyknął: — Old Firehand! Czy mówisz prawdę? — Czy ktoś inny zdołałby przechytrzyć Palący Ogień i pokonać go? Niech wódz Siuksów zajmie miejsce obok mnie, albo wrogość zapanuje między nami? — Zostańmy braćmi — powiedział Indianin uroczystym tonem. — Twoi wrogowie są mymi wrogami, a moi bracia są twoimi braćmi. Będziesz mile widziany we wszystkich wigwamach Siuksów, a nasze życie stanowić będzie jedno: jeden winien umrzeć za drugiego! Od tej chwili traper mógł być pewny, że zyskał nowego przyjaciela, który zawsze będzie gotów oddać za niego życie. Zapalił fajkę, wydmuchał dym w przepisanych kierunkach i podał ją potem wodzowi. Ten powtórzył ceremonię i milcząco wypalił zawartość cybucha do końca. Glinka, z której sporządzony był cybuch, pochodziła ze świętych kamieniołomów północy, a każdy obłoczek dymu wypuszczony z fajki uchodził od wieków za przysięgę dochowania przyjaźni aż po kres dni, złożoną Wielkiemu Duchowi. „Blade twarze” często zawierają przyjaźń w zawiesinie dymu tytoniowego i w oparach alkoholu, lecz cóż jest warta taka przyjaźń? Urywa się, gdy tylko dym opadnie, a spirytus ulotni! Odtąd nie było już żadnych tajemnic między oboma i Old Firehand dowiedział się wreszcie, co sprowadza Bokai nad rzekę Bighorn. — Wojownicy Tetongów dotarli do podnóża gór, by zapolować na bizona który przechodził obok — opowiadał wódz. — Zapowiadało się udane polowanie, ponieważ bizon zbliżał się ze swoimi kobietami i dziećmi w wielkim stadzie, jakiego nie widziano tu do wielu wiosen. Synowie Tetongów są silni i mężni, toteż położyli na prerii trupem byki i krowy wielkimi gromadami. Wówczas jednak nadciągnęły blade twarze ubrane w kolorowe kamizelki, które zażądały, żeby pozostawić im bizony. Mieli więcej broni palnej od czerwonych mężów. Choć ci stawiali opór, musieli w końcu ustąpić, zostawiając przy tym trzy razy po pięć i jeszcze trzech zabitych. Czy blade twarze miały prawo do tego? — Nie — musiał odpowiedzieć westman. — Tak też sądzą czerwoni mężowie. Pytali o to również czarownika i odbyli wielką naradę. Wielki duch obiecał im wielkie zwycięstwo, jeśli zaatakują zdradzieckie blade twarze. W tej chwili właśnie wyruszyli, by wymierzyć wrogowi karę. Zatrzymali się w lesie, a Bokai Po ruszył w drogę do fortu Cast, by rozejrzeć się, ilu wrogów znajduje się tam i co należy czynić, by zdobyć warowne siedziby bladych twarzy. Ten Siuks widział Old Firehanda po raz pierwszy w życiu, a mimo to zaufał mu w pełni. Czy było w tym coś dziwnego, że westman uważał go za godniejszego swej przyjaźni, od tych, którzy, delikatnie mówiąc, pochopnie sprowokowali zemstę. Ale, czy wolno było białemu spokojnie śledzić rozwój sytuacji? — Czy mój biały brat Old Firehand przyłączy się do wojowników Tetongów, by napaść na fort? — zapytał po chwili Palący Ogień. — Nie, — zabrzmiała szczera odpowiedź. — Dlaczego nie? Przecież wypaliłeś ze mną kalumet? — Jestem twoim przyjacielem, blade twarze są jednak również moimi braćmi. Myśliwy z trudem wymówił te słowa, odpowiedź na nie przyszła natychmiast: — Sam przecież powiedziałeś, że biali dopuścili się nieprawości, a mimo to chcesz być bratem zdrajców i kłamców! Moje serce uradowało się, słysząc, że jesteś Old Firehandem, teraz widzę jednak, jak trudno jest zostać przyjacielem bladych twarzy! Cóż miał mu na to odpowiedzieć? W jaki sposób mógł dowieść Indianinowi, że jego obowiązkiem jest poinformować zagrożonych o wszystkim. — Chcecie zabijać blade twarze, bo tak nakazał wam Manitou? — zapytał. — Tak. — Więc dobrze! W takim razie ja też muszę być posłusznym mojemu Manitou, a on mówi, że pomsta należy do niego. — Dlaczego więc ów Manitou już dawno nie pomścił swoich czerwonych dzieci? Chyba, że twój Manitou jest inny od mojego? Palący Ogień był w miastach bladych twarzy i słyszał mowy ich kapłanów. Czy Old Firehand zna ich słowa? Kto przelewa krew bliźniego, ten winien jest śmierci, powiada wasza księga. Dlatego umrzeć muszą blade twarze w forcie! Miłujcie się wzajemnie, mówi wasza księga, dlaczego więc zabito trzy razy po pięć i jeszcze trzech wojowników Tetongów, którzy nie uczynili nic złego? Bądźcie posłusznymi waszym przywódcom, mówi wasza księga. Jeśli czerwony mąż przybędzie do was i zabije kogoś, to również ponosi on śmierć, bo wasi wodzowie mówią, że takie jest ich prawo. Jeśli jednak przybywacie do nas i zabijacie dziesięć razy po dziesięć mężów spośród nas, to nie wolno nam was zabijać, ponieważ mówicie, że nasi wodzowie nie mają prawa wydawać wyroków. Czy czerwoni mężowie są parszywymi psami i kojotami? Zapewne istnieją blade twarze, które nie mają nas za kojotów, i ty do nich należysz. Wiem, że przyznasz mi rację, iż twoja wiarą nakazuje ci ostrzec blade twarze w forcie. Pójdź tam i uczyń to! Podniósł się i na poły hardo, na poły ze smutkiem popatrzył w ogień. Myśliwy powstał również i zapytał: — Gdzie znajdują się wojownicy Tetongów? — W górze rzeki. — Jak wielka jest ich liczba? — Dziesięć po dziesięć trzy razy wzięte, i jeszcze pięć razy dziesięć do tego. W podobnej sytuacji Indianin nie odpowiedziałby z taką otwartością na oba pytania. Old Firehand odrzekł: — Nie powiadomię bladych twarzy, ty powinieneś to zrobić. — Palący Ogień ma ostrzec swoich nieprzyjaciół? — zapytał zdumiony. — Tak. Wsiądziesz do mojego canoe i popłyniesz ze mną do fortu. Tam zażądasz odszkodowania za swoich zabitych wojowników. Jeśli nie otrzymasz go, to ja spełniłem swoją powinność, a ty możesz zaatakować to miejsce, przy czym ja nie powiem ani słowa. Czerwonoskóry spojrzał zamyślony przed siebie i powiedział: — Palący Ogień zostanie pojmany i uwięziony. — Jesteś moim bratem; przyrzekam ci więc, że odejdziesz, kiedy tylko zechcesz. — Biali są wiarołomni, obiecają ci, ale nie dotrzymają słowa. Czy wobec tego Palący Ogień może liczyć na twoją ochronę? — Sądzisz, że Old Firehand obawia się tych bladych twarzy? Jeśli nie dotrzymają danego mi słowa, to będę z nimi rozmawiał strzelbą i tomahawkiem. — Wierzę ci i udam się z tobą w pojedynkę, ale nie w twoim canoe, lecz na moim rumaku, jak przystało wodzowi Siuksów. Enothe i anash! Żegnaj! Za chwilę pogrążył się w ciemnościach lasu. Jego zachowanie całkowicie odpowiadało indiańskiemu sposobowi bycia, chociaż w opinii Europejczyka było jeszcze wiele spraw do omówienia. Indianin odzywa się rzadko, dzięki temu osiąga znacznie więcej. Rzecz jasna Old Firehand nie mógł teraz myśleć o śnie; chodziło o to, by o właściwej porze być w forcie, a należało przyjąć, że wódz wyruszy lada chwila. Myśliwy zgasił ognisko, odwiązał canoe i popłynął w dół rzeki. Wszystko poszło bardzo szybko, a poranek nie miał jeszcze dwóch godzin, kiedy u zbiegu Bighorn i Yellowstrom pojawił się fort. Gdy westman przywiązał czółno i powoli pokonywał wzniesienie, zauważył rodzaj obozu, założonego przed palisadą fortu. Składał się on ze skromnych szałasów i wydawało się, że zamieszkuje go grupa traperów, dookoła bowiem leżało mnóstwo broni używanej na preriach oraz inne przedmioty niezbędne do łowów na zwierzęta futerkowe. Ośmiu do dziesięciu traperów stało razem i ćwiczyło się w strzelaniu. Przytwierdzili gwoździami do orzechowca małą deseczkę,, kredą naznaczyli jej środek i mierzyli do niego. Old Firehand chciał przejść obok nich, życząc im „dzień dobry”, ale jeden z nich stanął mu na drodze; mimo wczesnych godzin porannych, potężnie cuchnął brandy. Ryknął tak, jakby od myśliwego dzieliła go odległość angielskiej mili: — Hola, mister, nie przechodzi się obok tego miejsca! Urządziliśmy tu małą strzelnicę, gdzie przyjmuje się zakłady. Autor najgorszego strzału stawia drinka, wszystkim pełną szklaneczkę i każdy, kto znajdzie się poza fortem, musi uczestniczyć w grze. Osobnik ten był wyjątkowo odrażającą kreaturą. Nie dość na tym, że sama natura nie wyróżniała go niczym pięknym, to musiał stoczyć straszliwy pojedynek, otrzymał cios, który zdarł mu zupełnie prawy policzek; nie miał też prawego oka. Przerażający był widok jego twarzy, z lewej strony pokrytej gęstym zarostem z prawej mieniącej się barwą świeżego mięsa. — Trzeba uczestniczyć w grze? Kto tak postanowił, sir? — zapytał przybysz. — Ja, mister — odpowiedział. — Musicie bowiem wiedzieć, że jestem przywódcą tych czcigodnych gentlemenów. Przyjechaliśmy do fortu Cast, by zaopatrzyć się w nową amunicję, a potem znów złapać kilka bobrów. — W takim razie życzę powodzenia w interesie, sir. Good bye! Chciał odejść, ów jednak przytrzymał go za ramię. — Zounds. Czy nie zechcielibyście zatrzymać się na chwilę i strzelić z nami drinka! Powiedziałem wam, tak musi zrobić każdy — oznajmił. — Pshaw! A ja wam mówię, że nie mam na to ochoty! — westman zajrzał mu ostro i złowróżbnie w oczy, strząsnął jego ramię i ruszył. — Ach, gentleman, który nosi broń, ale nie potrafi z niej zrobić użytku! — zaśmiał się szyderczo łotrzyk, a pozostali dostroili się do jego głosu. — Popatrzcie go! Niepokonany paniczyk ma buciki wyglancowane niczym wodzirej, a nosi się przy tym, jak stangret. Jeszcze go zmuszę, by pokazał nam, co jest zdolny zdziałać tą swoją odpustową strzelbą! Old Firehand nie zwracał uwagi na tę gadaninę i wkroczył do fortu przez otwartą bramę, gdzie kazał się natychmiast zameldować u majora. Ów obudził się właśnie z nocnego spoczynku, przyjął więc myśliwego z ponurą twarzą: — Jak to się stało, sir, że przeszkadzacie mi już o samym brzasku? Czego chcecie? — Ostrzec was! — Co to ma oznaczyć? — Fort Cast ma być zaatakowany! — Och! — wykrzyknął blednąc. — Przez kogo? — Przez wodza Tetongów. Zatrzymał się w pobliżu z trzystupięćdziesięcioma Indianinami. Przypadkowo jest on moim przyjacielem, a mając na uwadze naszą przyjaźń, przyrzekł mi wstrzymać się na jakiś czas od wszelkich przejawów wrogości. Odwiedzi dzisiaj fort, by domagać się odszkodowania. Jeśli mu się go nie zapewni, to nie ręczę za nic. — Och, pan zresztą nie ręczy w ogóle za nic, — odpowiedział major, który zdążył się już otrząsnąć z zaskoczenia i dodał: — Pański ton wydaje mi się naprawdę osobliwy! — Mówię tym tonem, w który pan sam uderzył. Spotkałem wodza w lesie i spieszę poinformować pana o tym. — Spotkał go pan w lesie, sir? Jak to się stało, że jest pan przyjacielem wodza Tetongów? Doszło do mnie, że zostawił pan tu wczoraj konia i wypożyczył sobie canoe. Wydaje mi się to naprawdę podejrzane. Kim pan w ogóle jest? — Nazywam się Winter, sir i jestem traperem. Miałem ochotę zrobić krotkę wycieczkę po wodzie. — To dość osobliwe! Czy życzy pan sobie jeszcze czegoś? — Indianom wyrządzono krzywdę; dla fortu Cast uczyniłem to, co było w mojej mocy. Dokładniejszej informacji nie mogę udzielić, gdyż dopuściłbym się zdrady wobec mojego przyjaciela. — Ach, nie chce pan powiedzieć, gdzie zatrzymali się czerwonoskórzy? — Nie. — Zmuszę pana do tego. — Pshaw! Nie lękam się! Znam tutejsze stosunki tak dobrze, że nawet przyrzekłem wodzowi glejt. Tego dla oficera było już za wiele. — Czy jest pan przy zdrowych zmysłach, sir! — wykrzyknął. — W odróżnieniu od pana pojmę wodza, który zostanie tu jako zakładnik! — Więc wyruszę mu naprzeciw, by powiedzieć, że nie powinien przybywać! — Będę zmuszony przeszkodzić w tym panu! — zagroził. — Niech pan spróbuje, panie majorze! Najpierw zastrzelę każdego, który odważy się podnieść na mnie rękę, a potem wyślę do Waszyngtonu wierną relację o sprawie Tetongów. Pora by, zrozumieli, dlaczego nie należy dziwić się, gdy Indianie chwytają za broń. Oficer wytrzeszczył w przerażeniu oczy na mówiącego, a gdy jego twarz zdradziła chęć odejścia, wykrzyknął: — Stać, sir! W tej sprawie mogę przedsięwziąć coś dopiero wtedy, gdy odbędę naradę z oficerami. — Dobrze, niech pan to zrobi i da mi rychłą odpowiedź, czy wódz otrzyma glejt czy nie! Old Firehand opuścił majora i poszedł do oberży, gdzie wynajął niewielkie pomieszczenie. W stajni stał jego mustang. Dobrze wypoczęte zwierzę przyjaźnie zarżało, gdy myśliwy wyprowadził je na dziedziniec i osiodłał. Zrobił to, bo chciał być przygotowany na wszystko. Wypełnił sakwy przy kulbace swoim dobytkiem i z powrotem udał się do wynajętego pomieszczenia. Po pewnym czasie przysłano doń podoficera z wiadomością, iż postanowiono zezwolić wodzowi na swobodny wjazd. Izba zajęta przez westmana bezpośrednio sąsiadowała z gospodą. Dochodziły stamtąd głośne wrzaski i nie trudno było zauważyć, że hałasowali znani mu już traperzy. Dwóch z nich wyszło na podwórze i rozmawiało stłumionymi głosami. Stali w pewnej odległości od ściany z surowych desek tak, że myśliwy słyszał tylko strzępy ich rozmowy. — Wspaniały mustang … więcej wart, niż wszystkie nasze chabety. — Do kogo może należeć? — zapytał drugi. — Z pewnością do jakiegoś oficera. — No więc nie możemy się pokusić na niego… pieskie życie… dawno nie obłowiliśmy się… zgrałem się… Helming… z pewnością się powiedzie. — Rzeczywiście jest bratem…? — Pewnie! …. Burkers zna go bardzo dobrze … od lat nad jeziorem Shanan …dowiedział się dobrze. — To delikatna sprawa … nikt nie ujdzie z życiem, inaczej… wyjdzie na jaw. W kantorze i oberży podniósł się znowu okropny hałas tak, że nie można było już zrozumieć następnych słów; potem obaj mężczyźni opuścili dziedziniec. O kim i na jaki temat rozmawiali? Im bardziej westman rozmyślał o tym, co zasłyszał, tym bardziej wydawało mu się to podejrzane. Coś nie powinno wyjść na światło dzienne i z tego powodu nikt nie powinien przeżyć. Czy ludzie ci, podający się za łowców zwierząt, nie trudnią się przypadkiem rzemiosłem bushheaders, szczególnie chętnie napadających na pojedyncze farmy, albo na podróżnych, którzy przeprawiają się przez góry ze złotym piaskiem z Kalifornii? Gdy zastanawiał się nad treścią rozmowy, usłyszał na zewnątrz głośne okrzyki: „Czerwony, czerwony, jedzie wódz!”. Wołania te doszły też do oberży i wszyscy obecni wybiegli w pośpiechu na zewnątrz, by zobaczyć Indianina. To samo zrobił Old Firehand; zobaczył, że Palący Ogień faktycznie wyłania się zza wzniesienia. Był zupełnie sam; jednak w odległości około jednej mili, w widocznym miejscu, skąd można było mieć na oku fort, zatrzymali się trzej jeźdźcy. Wódz wyglądał dzisiaj zupełnie inaczej. Jego świetnie ujeżdżony kary potrząsał długą, falistą grzywą a ogonem zamiatał prawie po samej ziemi. Jeździec upiął włosy w fryzurę podobną do hełmu, w której zatknął trzy orle pióra — oznakę wodzowskiej godności. Szwy jego legginów i koszuli myśliwskiej obszyte były włosami pokonanych wrogów; przy pasie, niczym rybie łuski, wisiało obok siebie co najmniej trzynaście skalpów splecionych w warkoczyk, a jego płaszcz uszyty był ze wspaniałego futerka żółtych szczurów, które obecnie prawie doszczętnie wyginęły. Wódz uzbrojony był w nóż, tomahawk, a obok łuku i kołczanu, miał dwururkę. Gdy przekroczył bramę, kto żyw pospieszył mu na przeciw. Tetong nie miał wprawdzie barw wojennych na twarzy, ale jego przyjazd miał pod każdym względem wielką wagę. Old Firehand podszedł do jego konia i wyciągnął rękę. — Hos tath shon enoth! Dzień dobry! — pozdrowił go wódz. — Przybywam sam. Czy Palący Ogień otrzyma gwarancję wolności? — Tak — odpowiedział biały. — Została mi przyrzeczona. — Niech mój biały brat nie ufa wszystkiemu, co się mówi! Wódz Tetongów nie złoży swojej broni. W tej chwili podszedł podoficer i powiedział Tetongowi, że jest oczekiwany w sali obrad, przedtem jednak musi oddać broń. Wódz nie zaszczycił go najmniejszym spojrzeniem, lecz zwrócił się do swojego białego przyjaciela: — Gdzie jest to miejsce? — Zaprowadzę cię — odpowiedział zapytany. — Stać! — rozkazał podoficer. — Poza wodzem Tetongów wstęp jest wszystkim wzbroniony. Old Firehand nie odezwał się ani słowem, lecz wziął karego Bokai Po za cugle i zaprowadził wodza do sali; nie była ona w istocie niczym innym, jak salą gimnastyczną, w której poustawiano kilka krzeseł. Wódz zeskoczył z konia i wszedł do środka. — Mam rozkaz odprowadzić konia czerwonoskórego! — przypomniał podoficer. — To należy do mnie! — odpowiedział myśliwy i poprowadził konia do stajni, gdzie przywiązał go do haka obok swojego mustanga i czekał spokojnie na rozwój wypadków. Straż w sile czterech dragonów pełniła wartę przed wejściem do sali, a po przeciwnej stronie placu czaiło się jeszcze czterech mężczyzn, gotowych na dany znak pospieszyć z pomocą. Widocznie zaplanowano podstęp. Upłynęło chyba pół godziny, gdy nagle w sali zabrzmiał gwizd; czterech dragonów wskoczyło natychmiast do środka, a sześciu pozostałych zerwało się z oddali. Wszyscy ciekawscy, którzy zachowywali dotąd stosowną odległość, tłoczyli się obok. Old Firehand szybko dosiadł swojego mustanga, chwycił karego Tetonga za cugle i pocwałował w kierunku hali. Był przy niej wcześniej, niż szóstka dragonów. — Get you gone! Wynoście się! Precz! — zawołał i wcisnął konie między tłum. Zeskoczył z siodła, gdy tylko dotarł do drzwi i wszedł do środka, wprowadzając za sobą zwierzęta, które zadami wypełniły wejście tak, że nikt nie mógł się przedostać do wnętrza. Wystarczył jeden rzut oka, by ocenić stan rzeczy. Gwizd przywołał czterech dragonów, których zadaniem było rozbroić wodza i uwięzić go; sześciu następnych miało nadejść, lecz nie mogło już sforsować drzwi. Tetong stał w rogu sali z uniesionym tomahawkiem, gotowy zabić każdego, kto podniesie nań rękę. Oczy wszystkich byty jednak teraz zwrócone na westmana. — Cóż do diaska! Czego pan chce, sir? — wykrzyknął do niego major. — Przypomnieć o pańskim słowie — odpowiedział westman. — Przyrzekł mi pan wolny wjazd dla wodza Tetongów. — To otrzymał; mógł swobodnie wjechać. — Ach! Jednak nie wolno mu teraz opuścić fortu? — Nie, tak wiele nie obiecywałem. — Dobrze, sir! Bokai Po, bite ta taa, niech Palący Ogień podejdzie do mnie! Zawołany chciał ruszyć, major jednak wyciągnął rewolwer i wymierzył go w myśliwego. — Wynoś się, bo będę strzelał! — rozkazał. — Pshaw! — odpowiedział traper, podchodząc do niego. — Niech Palący Ogień powie tym ludziom, kim jestem! — Old Firehand! — odrzekł Indianin. — Old Firehand! — powtórzyli osłupiali oficerowie. Samo imię czyni często więcej, niż jego właściciel jest w stanie sam dokonać. — Tak, jestem Old Firehand, mesieurs — powiedział westman. — Czy chcecie temu wierzyć, czy mam wam tego dowieść? Przyrzekłem mojemu czerwonemu przyjacielowi nietykalność i zapewnię mu ją. Przedtem jednak pozwólcie mi panowie uczestniczyć w waszej naradzie. Palący Ogień nie mówi dobrze po angielsku, a wy nie wystarczająco rozumiecie dialekt Siuksów; tłumacz jest zatem niezbędny. Więc do dzieła! Od waszego stanowiska zależy, czy weźmiemy się do niego bronią, czy pokojowymi rokowaniami! Niejeden dostrzegłby w tym zachowaniu wiele ryzyka, ale ono praktycznie nie istniało. Old Firehand znał ludzi amerykańskiego dowódcy. Jankesi mieli przed jego imieniem taki respekt, że zaraz przystąpiono do rozmów. Dzięki staraniom Old Firehanda wódz zrezygnował z zadośćuczynienia, którego żądał przed przybyciem trapera; domagał się życia osiemnastu białych, po jednym za każdego zabitego Tetonga. Tymczasem westman tak pokierował sprawą, że wódz zażyczył sobie osiemnastu karabinów i wbrew obowiązującemu prawu wydano mu je. Teraz Old Firehand odblokował wejście. Nikt z ludzi nie mógł dostać się do środka, bo oba konie broniły swej pozycji tylnymi kopytami. Gdy opuścili salę, z pierwszego rzędu odezwał się ciekawski głos: — Dlaczego nie ubije się tej czerwonej skóry? Czego tu szuka między gentlemenami? Do smoły z nim i w pióra! Podżegaczem był nie kto inny tylko jednooki zastawiacz sideł, który chciał zmusić Old Firehanda do strzeleckich zawodów. — Tak, oblać go smołą i obsypać pierzem! — wrzeszczeli jego kompani. W stronę Indianina wyciągnęło się natychmiast kilkanaście rąk. Rozwścieczeni ludzie, niczym umówieni, wciskali się szerokim klinem między obu tak, iż Old Firehand został oddzielony od wodza. Westman ujrzał błyszczący topór wojenny Indianina, na co z wielu gardeł wyrwał się krzyk wściekłości. — Majorze, czynię pana za to odpowiedzialnym! — Old Firehand zawołał w stronę oficera, który stał zaskoczony obok niego. Wypuścił karego, którego trzymał krótko na wodzy i wskoczył na swojego mustanga. Padały już strzały rewolwerowe. Westman spiął konia do skoku, wbił mu w bok obie ostrogi i jednym susem znalazł się w kłębowisku ludzi. Teraz puścił w ruch kolbę strzelby równie potężnie, jak podkowy swojego dzielnego wierzchowca. Palący Ogień walczył mężnie, jego ruchy były jednak hamowane przez ciżbę, a on sam zduszony i powalony. Bronił się jeszcze, leżąc na ziemi, zachowywał przy tym zimną, właściwą swojej rasie krew. Ciosy Old Firehand zrobiły więcej przestrzeni wokół niego. Stanął na równe nogi na powrót ze strzelbą w dłoni, której kolba spadała teraz na głowy napastników. Panował nieopisany krzyk i wrzask, połyskiwały klingi noży, trzaskały strzały rewolwerów; niejeden został przy tym okaleczony, ale obaj przyjaciele pozostali nietknięci. Old Firehand zawołał do wodza: — To ok kava! Wskakuj na konia! Ów zrozumiał go mimo krzyków i pobiegł do swojego karego, który przerażony bił wszystkimi czterema kopytami wokół siebie. Jednym skokiem wskoczył na niego. — Ufta nai! Chodź za mną! Tymi słowami westman skłonił konia do skoku; czerwony uczynił to samo ściskając zwierzę udami; nie mógł bowiem schwycić jeszcze zwisających cugli. Wydał przeraźliwy okrzyk wojenny Siuksów, a potem obaj wystrzelili, jak z procy, ponad placem do bramy. Brama była zamknięta, ale po bokach palisada była niższa. — Ho ho hi! — krzyknął wódz i poszybował ponad nią, a biały za nim. Rozległ się chóralny okrzyk zdumienia, potem konie pomknęły w dół wzniesienia i przez równinę. Wkrótce mogli pozwolić koniom na wolniejszy bieg. Żaden pościg za nimi nie wyruszył. OLD ZACH Old Firehand siedział znowu przy wieczornym ognisku. Tym razem jednak nie był sam jego koń pasł się w pobliżu. Bliska obecność wiernego zwierzęcia zawsze działa uspokajająco; często ma ono bowiem bardziej wyostrzone zmysły, niż niejeden doświadczony myśliwy. Mustang wyczuje zbliżanie się każdej wrogo usposobionej istoty i bojaźliwym parskaniem oznajmi je swojemu właścicielowi. Westman opuścił okolicę fortu Cast. Znalazł się teraz przy wschodniej odnodze Bighornu, aby stąd przedostać się przez Dark Hills do jezior Tonque, przy których miał nadzieję spotkać Winnetou, wodza Apaczów. Gdy razem z Palącym Ogniem opuścili fort, natknęli się jeszcze na trzy posterunki, które nie robiły im już żadnych trudności. Następnie udali się konno w górę Bighorn i spotkali oddział Tetongów, którzy z niecierpliwością oczekiwali swojego przywódcy. Natychmiast zwołano naradę, której postanowienia zalecały, by najpierw sprawdzić, czy major spełni swe przyrzecznie. Wydawało się jednak, że ów rozważył całą sprawę spokojnie i dojrzale, ponieważ na drugi dzień rzeczywiście nadeszły karabiny przyobiecane jako okup za morderstwo i to z rodzajem przeprosin. Oficer polecił bowiem przekazać wodzowi, iż wyraża żal z powodu ostatniego zajścia, i że kazał nadto wypędzić skorych do bitki traperów z fortu. W ten sposób znowu ustanowiony został pokój z załogą fortu, tym niemniej gniew z powodu zniewagi, jakiej ze strony bushheadersów doznał Palący Ogień, nie został zażegnany. Indianie poprzysięgli wolę zemsty i natychmiast wyruszyli na poszukiwanie śladów „człowieka z połową twarzy” i jego towarzyszy. Old Firehand nie miał argumentów, by występować przeciwko temu rozwojowi wypadków i w serdecznej przyjaźni rozstał się z Bokai Po. Pojechał jeszcze dalej w górę rzeki, a potem podążył wzdłuż jej prawej, górnej odnogi. Po dwudniowej jeździe dotarł na miejsce dzisiejszego postoju. Nazajutrz chciał skręcić na wschód, by przedostać się przez Darkhills. Jego wieczerza dobiegła końca, a w związku z tym, że nie było chłodno i komary nie dokuczały, myśliwy nie wzniecał ognia. Właśnie zamierzał ułożyć się snu, gdy jego koń parsknął w ten sposób, jakby chciał zameldować o czymś podejrzanym. Westman wytężył słuch, ale nie posłyszał nic, mimo to parskanie powtórzyło się. Nie zwlekając podniósł się i podszedł do wierzchowca, który potarł kształtną głową o jego ramię, otworzył chrapy i wciągnął powietrze delikatnie napływające z południa. Old Firehand podporządkował się cichemu wezwaniu mustanga powietrze faktycznie pachniało spalenizną, niosło ze sobą dym. Czy zapach ten pochodził z jego własnego, zgaszonego już przecież ogniska, czy w kierunku południowym było jeszcze jedno obozowisko? Musiał się o tym przekonać; więc zaczął się skradać w tym kierunku. Swojego konia, którego pozostawił, był oczywiście pewny. Miał związane nogi, ale nie będąc nawet spętany, nie opuściłby swego miejsca wcześniej, niż jego pan powróci do niego. Im dalej podążał, tym łatwiej dostrzegalny, tym silniejszy stawał się zapach, dym gęstniał. Wreszcie zobaczył jasny blask ogniska, prześwitujący między drzewami. Zdwoił ostrożność i stojąc za potężnym dębem spostrzegł dwóch mężczyzn, którzy leżeli przy ogniu. Byli białymi i nosili wytrzymałe okrycia Dzikiego Zachodu. Obaj położyli broń w zasięgu ręki, wyglądali przy tym dobrodusznie, w żadnym razie nie wzbudzając podejrzeń. Old Firehand przesunął się bezszelestnie jeszcze trochę do przodu, potem podniósł się i po trzech szybkich krokach stanął obok nich. — Good evening, mesieurs! — pozdrowił ich. — Czy nie znalazłoby się jeszcze jedno miejsce przy waszym ognisku? Gdy myśliwy pojawił się, w jednej chwili chwycili strzelby, podskoczyli i stali teraz w strzeleckiej postawie gotowi pociągnąć za spusty. Obaj byli krzepkimi mężczyznami średniego wzrostu. Jeden miał gładko wygolną twarz o ostrych rysach z dość długim, wąskim nosem, podczas gdy drugi nosił szeroką, zmierzwioną brodę, z której wystawał potężny narząd powonienia. — Stop, sir! — powiedział ostronosy. — W jakim celu urządzacie spacery w tym starym lesie? — Spacery w starym lesie? — poparł pytanie właściciel nochala. — Odsuńcie nieco na bok wasze pukawki, mesieurs! — odparł Old Firehand. — Jestem tylko samotnym traperem, który cieszy się ze spotkania miłej kompanii. — Oho! Nie wyglądacie mi na westmana, jak sądzę. Wszystko jest na was tak czyste i lśniąco białe, że nie mogliście jeszcze zobaczyć zbyt wiele na Dzikim Zachodzie. Skąd idziecie, he? — Z fortu Cast. — Ach! A dokąd zmierzacie? — Na drugą stronę, do Tonaque, by spotkać przyjaciela, który tam na mnie czeka. — Kto jest tym przyjacielem? — Winnetou, Apacz. — Naprawdę? Znacie Winnetou? Musicie nam to wyjaśnić! Powiedzcie nam jednak najpierw, do jakiej czcigodnej kompanii należycie? — Jestem sam. — Sam? Niech mnie kule biją, jeśli to prawda! Nie wyglądacie mi ani trochę na człowieka, który ma serce i duszę do tego. Byłoby to diablo niebezpiecznie dla was. — Diablo niebezpiecznie! — powtórzył czarnobrody. — Dziękuję, sir; czy uważacie mnie za greenhorna? — Coś w tym rodzaju! Na waszym ubraniu nie ma ani łat, ani plam, wasz pas i wszystko, co na nim wisi, błyszczy metalem i lakierem, i wasza strzelba jest wyczyszczona na wysoki połysk, jakby dopiero co wyszła z magazynu. Nawet dla doświadczonego trapera karkołomnym wyczynem jest urządzać nocną porą samotne przejażdżki w tym pięknym lesie. Toż są tu źli ludzie, nie tylko czerwoni, ale i biali! Gdzież macie swojego konia? — Właśnie — jego towarzysz przypomniał o swojej obecności. — Całkiem niedaleko, nad rzeką. — Więc przyprowadźcie go! Albo pójdę z wami i biada wam, gdy okłamiecie nas choć trochę! W drodze do obozowiska ostronosy deptał myśliwemu po piętach. Gdy dotarli do miejsca, gdzie Old Firehand zostawił konia, a teraz podniósł z ziemi strzelbę i derkę, jego towarzysz i rzekł: — W rzeczy samej, mówiliście prawdę! Mimo to wydaje się, chłopie, że albo jesteście diablo odważni, albo nie doceniacie niebezpieczeństw, które na was tutaj czyhają. — Nie troszczcie się, mister! Często przemierzałem tę niebezpieczną okolicę wzdłuż i wszerz i czuję się tutaj, jak u siebie w domu! — Egad, jesteście szczególnie osobliwym gatunkiem człowieka. Ale zwierzę macie dobre, muszę wam to przyznać. Zaskakuje mnie tylko jego właściciel! Bierzcie swojego rumaka i chodźcie ze mną do ogniska! Zobaczymy później, co macie nam do powiedzenia! Gdy przyszli z powrotem, ostronosy powiedział do swojego kompana: — Ned Gourd, stary szopie, ten człowiek jest rzeczywiście zupełnie sam i twierdzi, że zna las bardzo dokładnie. Siądźmy jednak teraz i zapoznajmy się najpierw ze sobą! Zatem kim jesteście, sir? — Nazywam się Winter i jestem Niemcem, jednak na Zachodzie przebywam od dłuższego czasu, czego można się domyślać po lśniącej lufie mojej strzelby i mojej powierzchowności. — Hm, wskazywałaby na to w końcu wasza przyjaźń z Winnetou. Opowiecie nam o tym. Co się nas tyczy, to nasze prawdziwe nazwiska nie mają nic do rzeczy, jesteśmy bowiem dość szeroko znani pod mianem the both Neds — Dwóch Nedów. Ja jestem Ned Knife, ochrzczono mnie bowiem tak z powodu pięknego, długiego nosa, a ten tam jest Ned Gourd — dynia; kiedy dostrzeżecie w jego twarzy ów okrągły dar natury, to trafność przydomka stanie się dla was jasna. — Stanie się dla was jasna — potwierdził czarnobrody. — Może słyszeliście już kiedy o nas, sir. Jesteśmy zastawiaczami sideł i należymy do towarzystwa Old Zacha — Zachariasza, który mieszka w górach w pobliżu jeziora Shanan. Tym razem urządziliśmy wielką wyprawę traperską i przynosimy staremu mnóstwo skórek. Będzie z tego powodu promieniał z radości, stary dobry Zach Helming! — Helming? — zapytał Old Firehand zdumiony. — O kimże to mówicie? — Toż właśnie powiedziałem: o naszym cornelu — przywódcy, Old Zachu. Dlaczego tak was to zdziwiło? — Nie znałem dotąd tego człowieka — powiedział Old Firehand, — ale ostatnio słyszałem nazwisko Helming w rozmowie, z której wnioskuję, że grozi mu wielkie niebezpieczeństwo! — Do pioruna, człowieku, musicie nam to opowiedzieć! Old Firehand zdał krótką relację o swoim pobycie w forcie Cast, o bushheadersach, których tam spotkał i których rozmowę zasłyszał niestety w strzępach. Ned Knife popatrzył najpierw przez chwilę zamyślony przed siebie, potem podniósł wzrok i powiedział: — Mówiliście przedtem o przywódcy tych łobuzów, który chciał z wami strzelić drinka. Czy zechcielibyście nam nieco dokładniej przedstawić bliznę na twarzy, o której wspomnieliście? — Osobnik ten w rzeczywistości miał tylko połowę twarzy — odrzekł Old Firehand. — Po prawej stronie brakuje mu nie tylko skóry, ale prawie całego policzka, a poza tym oka. Z pewnością zapoznał się kiedyś bliżej z bardzo ostrym nożem. — Damned! Słyszałeś, Ned Gourd, ty stary szopie? To on! Wreszcie będziemy mogli wpaść na jego trop! Będzie nam musiał zapłacić stary dług, jak sądzę! — Będzie musiał, — przytaknął Ned Gourd. — Co chcecie przez to powiedzieć? — zapytał Old Firehand. — Zetknęliście się więc już wcześniej z tym człowiekiem? — Tak sądzę, sir. Musicie bowiem wiedzieć, że wcześniej Old Zach miał jeszcze brata, Hughesa, który wydobył wiele złota po drugiej stronie, w złożach Kalifornii. Minęły właśnie cztery lata odkąd Hughes Helming wyruszył w odwiedziny do naszego Zacha. Nigdy jednak do niego nie przybył, jak mniemam! Miał zresztą wszelkie powody ku temu, bo gdy go oczekiwano, leżał jako trup w lesie. — Trup w lesie, — Ned Gourd zawtórował jak echo. — Mord wydarzył się niezbyt daleko od hide spot Old Zacha, w odległości około połowy dnia. My obaj, mianowicie ten stary Ned Gourd i ja, byliśmy przypadkowo w okolicy, słyszeliśmy wołanie, ale zdążyliśmy tylko dowiedzieć się od konającego o całym zajściu. Hughes Helming przewoził przez góry wiele złota i chciał zejść na zasłużony odpoczynek. W drodze przyłączył się do niego jednooki typ, który przedstawił się jako Joe Burkers, i to on właśnie był sprawcą wszystkiego. Napadł starego człowieka podczas snu, zakłuł go nożem i obrabował na krótko przedtem, nim przybyliśmy. Przyjęliśmy błogosławieństwo dla Old Zacha i natychmiast postanowiliśmy pomścić mord. Niestety nie mieliśmy koni. Nie dość na tym, że łajdak ten jechał na swoim, to uprowadził ze sobą oba zwierzęta Hughesa Helminga; cały czas jednak deptaliśmy mu po piętach. Prawie dopadliśmy go, gdy diabli chcieli, że zwichnąłem sobie stopę. Ten stary łobuz Ned Gourd poszedł za nim w pojedynkę i walczył z nim wręcz. Łajdak robił właśnie odpoczynek, gdy Ned go dogonił. Niestety kula Gourda chybiła, bo Jednooki w ostatniej chwili odwrócił głowę. Tak mówi Ned Gourd, sądzę jednak, że stary szop nie wymierzył dobrze, hihihi! Nim ten stary drań rozpętał konie, mój Ned był przy nim i zdzielił go ostrzem swojego tomahawka wzdłuż policzka, żeby ten naznaczony był na zawsze. Ale i mój Ned dostał postrzał w bok, który długo jeszcze dawał mu się we znaki i który przeszkodził mu zatrzymać uciekiniera. Cudem wrócił do mnie z powrotem, dopiero potem, po wielkich trudach, wylądowaliśmy u Old Zacha. — U Old Zacha wylądowaliśmy — potwierdził drugi. — Oczywiście Zach Helming wyruszył natychmiast z pozostałymi ludźmi w pościg — ciągnął dalej Ned Pierwszy, — ale nie mógł odnaleźć Jednookiego, bo w międzyczasie deszcz zatarł wszystkie ślady. Później, podczas czterech ostatnich lat, często słyszeliśmy wiele złego o jednookim Joe Burkersie. Ponownie dał o sobie znać dopiero w Fort Benton, gdzie chełpił się i rzucał wokół siebie nuggetami. Miał przegrać w karty i przepuścić tysiące dolarów. Lecz gdy ogarnięty żądzą zemsty Old Zach przybył pod Fort Benton, ptaszek znowu uleciał. Później widziano go w Santa Fé, potem w Bentsfort, a wszędzie, gdzie był, zdarzały się wielkie rozboje. Nigdy jednak Old Zach, ani żaden z naszych ludzi, nie dopadł go; stale byliśmy za późno. A więc teraz ma przy sobie całą bandę i chce nam sam złożyć wizytę. Mam nadzieję, że teraz mu się dostanie! — Z pewnością dostanie! — zauważył zamyślony Ned Drugi. — Pewnie pojedziecie z nami, jak mniemam. Ale powiedzcie, iluż zbirów wiedzie ze sobą ten łobuz? — Prawdopodobnie nie będzie mniej niż czterdziestu — odparł Old Firehand. — Tempestad! Czyż to nie piękna liczba zważywszy, że biorąc was pod uwagę, liczymy tylko tuzin. By zwabić łobuzów w sidła, musimy obmyśleć zgrabny plan, jak mniemam. — Zwabić w sidła — mruknął czarnobrody. — Może znajdziemy jeszcze innych pomocników — odpowiedział na to Old Firehand, — mogę wam bowiem wyjawić, że za tym draniem ciągnie tu Bokai Po, wódz Tetongów, z oddziałem swoich wojowników, by pomścić obelgę, jakiej doznał. — Posłuchaj, chłopie, wcale nie jest miło słyszeć, co nam tu opowiadacie. Przecież będziemy mieć też do czynienia ze Siuksami, nawet gdy ich tomahawki stępią się już na głowie Jednookiego i jego trampów. — Na głowie Jednookiego i jego trampów — przytaknął mu drugi Ned. — Nie martwcie się o to, Tetongowie nie zrobią nam nic złego. Wyświadczyłem przysługę Palącemu Ogniowi i zawarłem z nim głęboką przyjaźń! — Bless my soul, jesteście szczególnego rodzaju człowiekiem. Jak zawarliście przyjaźń z Winnetou, a potem z Tetongami, którzy są przecież jego wrogami? Zapytany opowiedział w krótkim zarysie o swoim spotkaniu z Bokai Po i o wynikłych z tego wydarzeniach w Fort Cast. Ned Knife klepnął się z radości po udach i pełen podziwu powiedział: — Ależ, sir to wszystko nie trzyma się kupy! Nigdy jeszcze nie słyszałem nazwiska Winter na tych błogosławionych terenach łowieckich, a mimo waszej lśniącej strzelby i ubrania greenhorna mieliście wyjść obronną ręką z najbardziej niewiarygodnych przygód. Dalej, rozluźnijcie język, kim jesteście u licha? — Już wam powiedziałem, że nazywam się Winter. Jednakże na Zachodzie jestem lepiej znany pod imieniem Old Firehand! — Old Firehand! Teraz rozjaśnia się w tej starej głowie. Ned Gourd, ty stary szopie, gdzie miałeś oczy, pozwalając pleść od rzeczy staremu Knifowi! Muszę wam uścisnąć dłoń, sir! Cóż za wielkie szczęście i ogromna radość dla nas, że was spotkaliśmy. Teraz z pewnością nie będziemy już potrzebowali nawet Siuksów, by załatwić Jednookiego! — Tak jest, załatwić — wykrzyknął równie zachwycony Ned Gourd, zawładnąwszy lewą dłonią Old Firehanda podczas, gdy prawa była już w posiadaniu Neda Knifa, którą nią mocno potrząsał. — Bądźmy dobrej myśli, mesieurs! Obiecuję pojechać z wami do Old Zacha i zgotować Burkersowi ciepłe przyjęcie. Z Winnetou, z którym przede wszystkim się miałem spotkać, nie umówiłem się na konkretny dzień; spotkanie z nim mogę więc spokojnie odłożyć na dalszy czas. Tymczasem nie zwlekajmy dłużej z odpoczynkiem, jutro czeka nas kawał solidnej roboty. Musimy się pospieszyć, żeby nie uprzedził nas ten jednooki łotr i nie zastał waszego Old Zacha w nieświadomości i nieprzygotowanego. Mimo to obaj niezbyt chętnie garnęli się do spania i nim udali się na spoczynek, Old Firehand musiał szeroko rozwodzić się, odpowiadając na ich liczne pytania. Ledwie jednak na samym wschodzie wzeszło słońce, wszyscy trzej byli już całkiem rześcy i wsiedli na konie, by ruszyć w stronę siedziby Old Zacha. Kierowali się ku granicy między Wyoming i Nebraską. Droga przez Czarne Góry była zła i przygnębiająca, ciągnąca się przez niegościnne, surowe tereny. Późnym popołudniem ich oczom ukazał się las, wysoki i bez poszycia, tak że między drzewami mieli wystarczająco dużo miejsca do konnej jazdy. Teren wznosił się, musieli pokonać spore wzniesienie, wreszcie dotarli na rodzaj płaskowyżu, gdzie wysoki las przechodził w niższe, poprzerywane trawą zarośla. Teraz obaj Nedowie wykonali nagły zwrot, ostronosy pogalopował na przód, wyciągnął rękę przed siebie i powiedział: — Jezioro Shanan. Zatrzymali się na krawędzi głębokiej, jajowatej niecki, której ściany utworzone były ze stromo wznoszących się skał. Zapadlina do złudzenia przypominała wypalony krater góry ziejącej ogniem. Prawie sto metrów pod nimi, na dnie krateru, rozpościerało się jezioro, którego obwód wynosił zapewne dwie godziny jazdy. Jezioro nie miało dopływu. Jednak w jego głębinach z pewnością znajdowało się wiele źródeł, bo wychodził zeń dość spory odpływ, który przerywał skały niecki po północnej stronie i jak wyjaśnił Ned Knife, wpadał do pobliskiej Shanan River. Ów odpływ, który wytworzył się na skutek rozłamu skał, miał najwyżej dwa metry szerokości i stwarzał jedyną możliwość dostania się bez szczególnych trudności od zewnątrz do jeziora, a zatem do wnętrza niegdysiejszego krateru. Nieopodal tego ujścia znajdowało się też jedyne miejsce, skąd bez większego ryzyka można było zejść z góry w głąb przepaści; do samej podstawy doliny ciągnął się bowiem żleb, stromy co prawda, ale zdatny do pieszej wędrówki, powstał on zapewne dzięki śniegom, zbierającym się zimową porą w górze, a torującym sobie wiosną drogę w dół. Poza tym nigdzie indziej nie istniała możliwość wyjścia z końmi pod górę; nawet dla wytrawnego alpinisty wyprawa z ominięciem tej drogi byłaby trudna, ba, wręcz niemożliwa. Wprawdzie od północy i zachodu strzelały ze skał prosto ku niebu pojedyncze, smukłe jodły, ale uważny obserwator mógł po chwili zauważyć, że niebezpieczne krawędzie, grzbiety, odłamy i dziury tylko pozornie złagodzone były pędami i kolczastymi krzewami. Za to od południa spiczaste wierzchołki kotła spoglądały niemalże pionowo w dół; tu i tam był co prawda występ, wąski podest albo inna nierówność, ale by wejść na górę i zejść w dół trzeba było gardzić życiem. Trzej mężczyźni kierowali się w stronę żlebu na wschodzie, którego suchym w tej chwili korytem schodzili wolno, z wielką ostrożnością i niemałym trudem, do tafli jeziora. Wjechali tam przez wyłom w skalach, utworzony przez odpływ, który był tak ciasny, że poza dziko pieniącą się rzeką miejsca wystarczało tylko dla jednego jeźdźca. W zapadającym zmierzchu skalista droga była bardzo uciążliwa. Mniej więcej kwadrans drogi w dół nurt wody zasilany był kolejnym niewielkim potokiem, który wypływał z lewej strony ze skalnej niszy, a jego ujście otaczały krzaczaste zarośla. Ned Knife wyjaśnił Old Firehandowi, że znajduje się tu wejście do hide spot Old Zacha, do której można było dotrzeć zarówno od strony jeziora, jak i od rzeki Shanan River. Gdy mówił półgłosem, z gęstwiny obok ujścia strumienia zabrzmiał głos: — Who is there? — The both Neds, stary szopie — odpowiedział ostronosy. — Czy poznajesz nas jeszcze, Jacku Hopkinsie? Przywiedliśmy ze sobą wspaniałego przyjaciela, zdziwisz się, słysząc jego imię! Zza krzaków wyjrzała głowa strażnika i po krótkim powitaniu cała trójka skierowała konie do strumienia i ruszyła jego korytem do wnętrza doliny. Już po kilku minutach jazdy strumień rozszerzył się, a przed nimi leżał wielki teren porośnięty drzewami, na znacznej części obwodu zamknięty skalnymi ścianami. Pośrodku wytworzyła się jedna z owych polan, którą zwykło się określać mianem storm gap, a które powstają dzięki temu, że korzenie olbrzymiego drzewa, powalonego starością albo wiatrem, porywają za sobą sąsiednie, niższe drzewa i w ten sposób pośrodku puszczy tworzy się miejsce, przeobrażone ostatecznie w hiding hole albo hide spot, pomysłem i ogniem myśliwego, będąc używane przezeń chętnie jako stale obozowisko i jako kryjówka przed tropiącymi Indianami. Na polanie płonęło „białe ognisko” — tak nazywa się ognisko obozowe, według zwyczaju białych podsycane wielkimi polanami i stąd buchające wysokimi płomieniami, wokół którego w malowniczym otoczeniu obozowali prawdziwi leśni ludzie. W samym tyle, obok wysokich i gęsto rosnących świerków zagnieździły się krzaczaste zarośla, spod których, nieco z boku, wypływał mały strumień, wijący się na prawo i wpływający wąskim kanionem do odpływu jeziora Shanan. Dalej na lewo, dokładnie na skraju gąszczu otaczającego polanę, leżał mały blockhaus, przed którego drzwiami stałmężczyzna. — Old Zach, sir! — powiedział Ned Pierwszy, wskazując na niego. — Chodźmy, najpierw do niego! — Do niego! — powtórz! Ned Drugi. Pozwolili swoim koniom wspiąć się na brzeg i zeskoczyli z siodeł. Old Firehand wzbudzał uwagę wszystkich olbrzymią postacią. Old Zach wyszedł im kilka kroków na przeciw i można było zobaczyć, że niewiele ustępował on Old Firehandowi postawą. Pukle długich, siwych włosów opadały mu aż do szerokich ramion; wiek nie zdążył jeszcze zmatowić blasku jego wielkich, niebieskich oczu. Nawałnice i pogodne dni, śnieg i deszcz, upały i chłody wygarbowały jego wyraziste rysy, a cała jego postać promieniała siłą, której, ani czas, ani trudy życia nie były w stanie osłabić. Ned Knife zbliżył się doń napuszonym i poważnym krokiem, by wyszeptać mu na ucho wielką nowinę. Oczy starego zabłysły przez chwilę na widok Old Firehanda: — Witajcie, sir u nas, u skromnych zastawiaczy sideł! To wielka radość dla moich starych oczu, że mogę oglądać jednego z najsławniejszych bohaterów Zachodu. Mój wierny Ned Knife powiedział mi właśnie, co sprowadziło was do nas. Za najszczęśliwszy dzień mojego życia uważam ten, w którym mogę pozdrowić Old Firehanda, a poza tym otrzymać wiadomość, że zbliża się tu morderca mojego biednego brata. Wiecie, sir, co uczynił mi ów Joe Burkers, i mam nadzieję, że wkrótce zgaśnie też jego drugie oko. Wyciągnął dłoń do Old Firehanda, który uścisnął ją mocno. Obaj Nedowie wzięli teraz konie za cugle, aby zaprowadzić je na lewo pod drzewa, gdzie mogły się paść obok innych zwierząt i gdzie zbudowane były dla nich prowizoryczne żłoby. Natomiast Old Zach i Old Firehand weszli do blockhausu. Pierwszy położył dłoń na ustach i wsłuchał się w płaczliwe wołanie koguta preriowego. Chata składała się tylko z dwóch pomieszczeń, większego służącego za pokój mieszkalny, i mniejszego, położonego na tyłach izby, w której mieściły się skromne legowiska mężczyzn. Pomieszczenie, w którym, prócz stojącego na czatach Jacka Hopkinsa, znajdowała się teraz cała gromadka, było na wskroś proste, wzniesione bez najmniejszej wprawy w sztuce ciesielskiej. Szpary pomiędzy poszczególnymi belkami ścian były zatkane mchem, a światło wpadało jedynie przez dwa małe otwory po obu stronach drzwi. Część ścian była obwieszona futrami i bronią wszelkiego rodzaju. W chacie stał długi, koślawy stół, a przy nim liczne ławy i kilka pieńków służących za krzesła. — Słuchajcie dobrze — rozpoczął Old Zach, — mężczyzna, którego tu widzicie, jest nikim innym, tylko Old Firehandem! Radosne zdumienie poruszyło całą gromadę; z najróżniejszymi okrzykami na ustach traperzy przeciskali się do Old Firehanda, by rubasznie uścisnąć mu dłoń i tyle serdecznie, co w sposób niewyszukany dać wyraz swemu szacunkowi. Wkrótce jednak ucichł ów wybuch uznania, ponieważ Cornel ciągnął dalej: — Powody, które sprowadzają do naszej skromnej kryjówki podziwianego przez wszystkich westmana, są krótko mówiąc następujące: Joe Burkers, Jednooki, którego szukamy daremnie od czterech lat, a z którym mamy do wyrównania wielki rachunek, nadciąga na czele około czterdziestki niezguł, pałając żądzą mordu, żeby napaść na nas i przywłaszczyć sobie plon naszej pracy. Jak doszło do tego i skąd Old Firehand dowiedział się o tym, opowiedzą wam dwaj Nedowie. Być może nie jesteśmy zdani tylko na własne pięści, bo Jednookiemu ma siedzieć na plecach oddział przyjaznych nam czerwonoskórych. Jednak na wszelki wypadek poczyńmy stosowne przygotowania. Każdy z was wie, co do niego należy i jak mamy odeprzeć taki atak! Oczywiście, na czas trwania walki przechodzę wraz z przyjaciółmi pod dowództwo Old Firehanda. Przede wszystkim ktoś musi wyjść do Jacka Hopkinsa, by uprzedzić go o wszystkim i wspomóc go na straży. Wat Rawlen, zaciśnij dobrze pas i udaj się na zewnątrz! Co dwie godziny będzie zmiany warty. — Nie zapomnijcie też — dodał Old Firehand, — że zamiast białego należy rozpalić „czerwony ogień”*! Poza tym, mesieurs, zachowajcie pełną gotowość, bo pomimo, że wrogów nie należy spodziewać się natychmiast, musimy się jednakże liczyć z nieprzewidzianymi wydarzeniami. Mała gromadka rozproszyła się i tylko Old Zach i Old Fierhand pozostali, wiodąc ze sobą poufną rozmowę. Podano im pieczeń z jeleniego udźca, a podczas jedzenia Old Zach przedstawił środki ostrożności, jakie przedsięwziął na wypadek ataku. — Gdy będzie już całkiem źle, to mam pod ręką skuteczne rozwiązanie — zakończył. — Popatrzcie tu, sir! Wszedł do tylnego pomieszczenia blockhausu i otworzył małe, niewidoczne drzwi, które prowadziły na zewnątrz, wprost do podchodzących tu krzaczastych zarośli. Potem Zach Helming odwrócił się i pociągnął za umieszczony obok rzemień z bawolej skóry: przednie wejście zatrzasnęlo się na mocne rygle. Przesunął teraz na bok jedno ze składowisk tak, że w podłożu ukazał się otwór, do którego biegł od ściany niewidoczny rowek; przy bliższym przyjrzeniu się można było w nim rozpoznać lont. — Czy pojmujecie to, sir? Old Firehand skinął twierdząco głową. Zasadzka była tak urządzona, by zwabić wroga do blockhausu, zamknąć go w nim i wysadzić w powietrze, gdy właściciel ujdzie już na zewnątrz. — Dark and bloody grounds nie są ojczyzną sióstr miłosierdzia. Skóry są ukryte w skalnych jaskiniach — ciągnął stary, — jeśli będzie to konieczne, mogę się więc bez obaw posunąć do ostateczności i zapalić lont. — Well, sir — przytaknął Old Firehand. — Miejmy nadzieję, że nie skorzystamy z pomocy tego wspaniałego środka. Tymczasem chcę się udać na posterunek, a potem może jeszcze dalej, by zapoznać się nieco z okolicą i rozejrzeć za naszymi gośćmi. W tym momencie rozległ się na zewnątrz wrzask koguta preriowego; zaraz potem huknął strzał i po nocy rozniósł się krzyk. Obaj mężczyźni wybiegli przez blockhaus do pozostałych traperów stojących przy wejściu do wąwozu, gdzie słychać było jeszcze trzaski licznych wystrzałów. W pośpiechu, nadbiegł zziajany Wat Rawlen. — By good, Cornel, łotry już są. Zabili właśnie biednego Jacka Hopkinsa, gdy przyszedłem do niego. Nie zdołałem utrzymać wejścia i uratowałem się z trudem. Są tuż za mną. Słychać już było hałas tratowanych gałęzi i odgłos wielu zbliżających się kroków; nawet ciche wołania stały się głośniejsze. Na skraju polany, w odległej ciemności, wyraźnie rysowały się już poszczególne postaci. — Szybko, do środka chaty! — zawołał Old Zach. Napadnięci błyskawicznie pomknęli do swojej twierdzy. Nim do niej dotarli, jeden z nich osunął się na ziemię trafiony wrogą kulą; z jękiem padło też wielu napastników dosięgniętych celnymi strzałami zaskoczonych. Traperzy zabarykadowali wejście obronnego domostwa i pospiesznie pobiegli po broń i inne cenne przedmioty zawieszone na ścianach, aby wycofać się z nimi do wyjścia w przeciwległej części chaty, które prowadziło w zarośla. Zaledwie ostatni z nich opuścił tylne pomieszczenie, usłyszano głosy włamujących się wrogów, otwarcie prowizorycznie tylko zamkniętych drzwi nie sprawiło im najmniejszych trudności. Zachariasz Helming zapalił krzesiwem ukryty lont, a potem zamknął tylne drzwi na mocne rygle. Teraz stał z tyłu blockhausu i nasłuchiwał kilka sekund, potem szarpnął za wspomniany rzemień z bawolej skóry i również przednie wejście zostało szybko i mocno zamknięte; przemyślnie wykonane rygle odcięły zamkniętych od świata zewnętrznego, a ich pełne niepokoju okrzyki świadczyły, że zdali sobie sprawę z zagrożenia, w jakim się znaleźli i rozpaczliwymi uderzeniami próbowali wydostać się z potrzasku, wspierani przez gromadę tych, którzy nie weszli do blockhausu. — Przynajmniej połowa z nich znajduje się w chacie — szepnął Old Zach, — i zguba ich nie ominie! Naprzód, przez zarośla wokół hide spot, a potem na powrót potokiem na polanę! Ruszył przodem, a Old Firehand i pozostali towarzysze pospieszyli bezszelestnie za nim ścieżką wytyczoną uprzednio przez zarośla i odpowiednio przygotowaną; dochodziła ona do łuku strumienia, w którego nurcie skradali się teraz równie powoli i ostrożnie w kierunku polany. Tam, gdzie potok wychodził z zarośli na otwarty teren, ścieżka była sprytnie zamaskowana krzakami; można było z nich ogarnąć spojrzeniem obozowisko. Upłynęło zaledwie kilka minut. Przed blockhausem stała część napastników, którzy usiłowali tomahawkami utorować drogę uwięzionym, podczas gdy kilku innych, uzbrojonych w karabiny i zasłoniętych drzewami, pilnowało zarośli. Nagle nastąpiła straszna eksplozja, która silnie wstrząsnęła ziemią i wielokrotnie odbiła się niesamowitym echem w skalistych ścianach; tam, gdzie stał blockhaus, podniósł się potężny słup ognia na kształt grzyba, wyrzucając wysoko w powietrze szczątki domostwa. Ten, kto znajdował się w blockhausie musiał zostać rozerwany na strzępy, ale również dwóch spośród stojących obok zostało zagarniętych przez wybuch i zabitych. Pozostali odskoczyli ze strachem, krzycząc głośno i biegli do swoich kompanów ukrytych za drzewami. Wówczas przy wejściu do wąwozu rozległo się dzikie, wstrząsające wycie. — Hohohi! — zabrzmiał indiański okrzyk bojowy i zarówno napastnicy, jak i obrońcy usłyszeli Tetongów podążających w ciemniejącej nocy. — Bokai Po! — odezwał się dźwięczny glos z zarośli. — Tu stoi Old Firehand z białymi myśliwymi, a między nami i twoimi wojownikami są ostatni, pozostali przy życiu bandyci z fortu Cast! Ruszajmy na nich! Odsunął gęste zarośla na bok i wyskoczył ze strumienia, by rzucić się na stłoczonych bushrangers. — All devils! — można było teraz usłyszeć Joe Burkersa. — Zawdzięczamy tę zasadzkę Old Firehandowi. Czekaj, łotrze, zapłacisz za to! Wybiegł zza skrywających go drzew w kierunku westmana. Ale obok niego pojawiła się postać Old Zacha, który ze straszną furią rzucił się na Jednookiego. Tomahawki obydwu zderzyły się i roztrzaskały, i zaraz potem obaj śmiertelni wrogowie zwarli się w dzikich zmaganiach. Old Firehand nie miał możliwości pospieszyć staremu z pomocą, bo podobnie jak i innym, na przeszkodzie stanęło mu kilka następnych, pieniących się w złości bandytów. Długie, siwe włosy powiewały mu na kształt grzywy wokół głowy, jego oczy płonęły żądzą walki i kogo dosięgnął swoim tomahawkiem, ten ginął. Gdy ostatni z jego przeciwników osunął się na ziemię, myśliwy zaczerpnął głęboki oddech i ruszył do zmagającego się nadal z Burkersem Helminga, któremu z pomocą starali się przyjść również dwaj Nedowie. Nim przyjaciele zdążyli zbliżyć się do obu zaciekle i dziko zmagających się w walce mężczyzn, Old Zach osunął się na ziemię ze zduszonym okrzykiem, a Joe Burkers prawie potknął się o niego, próbując wyrwać nóż z piersi leżącego pod nim trapera. Tymczasem nadciągnęli Tetongowie i dobijali ostatnich zbirów. Palący Ogień zbliżył się wielkimi susami. — Zemsta dla Bokai Po! — krzyczał przeraźliwie. Chwycił lewą ręką wijącego się Burkersa za włosy; w prawej błysnął jego nóż. Trzy szybkie, jak błyskawica, cięcia, potężne szarpnięcie, i oto trzymał w dłoni skórę zdartą z głowy żyjącego jeszcze bandyty. Z okropnym krzykiem oskalpowany osunął się przy martwym ciele Old Zacha, by zaraz potem zostać porwany przez szalejących czerwonoskórych. Old Firehand klęknął obok umierającego Helminga. Ów otworzył zachodzące mgłą oczy, a jego gasnące spojrzenie padło na myśliwego. — Ze mną koniec, ale mój brat jest pomszczony. Kopcie na miejscu, gdzie stał mój obóz, sir, znajdziecie tam mój testament. Bądźcie dobrzy dla moich ludzi! — jego spojrzenie stężało, a wzruszony Old Firehand zamknął mu oczy. Obu Nedom i pozostałym traperom łzy stanęły w oczach. Na skinienie wodza czerwonoskórzy wycofali się cicho z pola walki. Bokai Po krzyżując ręce, oparł się o drzewo stojące w pewnej odległości i popatrzył na niewielką grupkę białych z takim współczuciem, na jakie stać było Indianina. * * * Wkrótce poczyniono przygotowania, by pochować martwych. Old Zach wraz z dwoma swoimi ludźmi, którzy zginęli tak, jak on, został pogrzebany pod wiszącą skałą, podczas gdy ciała bandytów przeniesiono z pomocą czerwonoskórych wąwozem na brzeg jeziora, by wykopać im wspólny grób. Joe Burkers, Jednooki, znalazł się pośród nich, bo czerwonoskórzy dobili go podobnie, jak wszystkich jego towarzyszy. Rozegrał się tutaj jeden z licznych, strasznych dramatów, które na Dzikim Zachodzie osiemnastego i dziewiętnastego stulecia były tak częste. Wraz z odejściem czerwonej rasy stawały się one coraz rzadsze, choć nie wolno sądzić, że jedynym sprawcą tych wydarzeń był ginący naród. Indianin kochał walkę miłością szczerą i wielką, co odpowiadało jego usposobieniu, ale był otwarty, dumny i sprawiedliwy, dopóki nie narzucono mu podstępnie zła i krętactwa białych intruzów. Palący Ogień i jego wojownicy rozstali się wkrótce w przyjaźni z Old Firehandem i traperami, by udać się na łowieckie tereny Tetongów. Biali czekali jednak, aż wygasną płomienie blockhausu i będzie można kopać w tym miejscu, gdzie znajdowało się obozowisko Old Zacha. Znaleziono tam testament starego zastawiacza sideł naniesiony na pergamin; wynikało z niego, że jego bogactwo było nadmiernie wyolbrzymione przez pogłoski. Nie posiadał on nuggetów i złotego piasku, miał jednak pokaźny majątek ulokowany w banku w Santa Fé, którego sporą część zapisał swoim towarzyszom, podczas gdy pozostała część miała służyć celom dobroczynnym. Old Firehand naradził się z traperami i postanowiono najpierw odszukać Winnetou i wspólnie pociągnąć do Santa Fé, by tam spełnić ostatnie życzenie Old Zacha. — A potem, jeżeli zechcecie — powiedział Old Firehnd, — ruszycie ze mną do Mankizila, gdzie sam posiadam hide spot i żyję z polowań z zacną gromadką traperów. Kto raz przywykł do dark and bloody grounds, ten nie może rozstać się z ich wszystkimi rozkoszami, okropnościami i tajemnicami! — Dobrze prawicie, sir! — wtrącił Ned Pierwszy, serdecznie potrząsając dłoń myśliwego. — Pozwólcie podziękować wam w imieniu wszystkich tu mężczyzn za waszą propozycję. Nigdy byśmy nie odżałowali, nie będąc przyjęci w szeregi waszych towarzyszy. Bardzo kochaliśmy naszego Old Zacha, my prości ludzie; długo będziemy go żałować, a wam służyć będziemy równie wiernie, jak jemu! — Wiernie służyć, jak jemu! — potwierdził Ned Drugi, a łza smutku i wzruszenia spłynęła mu po czarnej brodzie. GITANO Superkargo, człowiek wyposażony w pełnomocnictwa od właściciela całego ładunku okrętowego, na którym pracował, rozsiadł się wygodnie w fotelu klubowym, a pozostali uczestnicy rejsu w skupieniu słuchali jego opowieści. Było to 29 lipca 1875 roku. Dwa dni wcześniej Don Carlos* dokonał pod Tolosą wielkiego przeglądu brygad Dorregarraysa i wysłał mu do Navarry nowe rozkazy dotyczące dalszych działań wojennych. Sam miałem przy tej okazji szczęście zobaczyć tę, tak wówczas głośną, by nie powiedzieć, sławną postać. Zwróciłem się nawet z prośbą o udzielenie mi krótkiej audiencji, nie zostałem jednak przyjęty, a jedynie odesłany do generała Mondiri. Armator Saragos, którego reprezentuję, dokonał już dość dawno temu licznych, ważnych dostaw dla karlistów i mimo wielokrotnych monitów, nie otrzymał dotąd za nie zapłaty. Toteż szef mojej firmy polecił mi udać się do Tolosy i jeśli to możliwe, porozmawiać bezpośrednio z samym pretendentem do korony. Niestety wróciłem nie załatwiwszy sprawy, dziękując przy tym Bogu, że uszedłem stamtąd cały i zdrowy; stałem się bowiem mimowolnym widzem żałosnej farsy, którą karliści odegrali przede mną — niepożądanym rewindykatorem powierzonego mi mienia. Dlatego nie wybrałem zwykłej drogi do Saragossy, prowadzącej przez Pamplona, Sanguess i Egea, na której roiło się od bandieros — karlistów, lecz przyłączyłem się do karawany mułów, która zdążała do Alfaro i, gdyby było to możliwe, chciałem dotrzeć z tej miejscowości do celu, falami Ebro. Mulero, poganiacz mułów był Asturyjczykiem o podejrzanym wyglądzie. Odzywał się mało, w zamian za to rzucał przekleństwa, do czego miał według siebie dostateczne powody. Już od wielu lat łączyły go konszachty z przemytnikami z francuskiej granicy, od których przejmował w Dchagavia bele towarów, by dostarczyć je przez Tafalla i Alfaro do Soria, skąd jego wspólnik w interesach miał je ekspediować do Balladolid. W czasie ostatniej podróży wpadł w ręce karlistów, co przypłacił nie tylko utratą ładunku, ale i swoich najlepszych mułów, tak więc z zajadłą nienawiścią myślał o „bandytach rozbójniczego Don Pusta Szkatuła”. W drodze, do karawany przyłączyło«się dwoje Cyganów, którzy prawie całkowicie zaabsorbowali moją uwagę. Był to młody jeszcze mężczyzna, około dwudziestu sześciu lat, i dziewczyna, która mogła mieć osiem lat mniej. Obydwoje odznaczali się nadzwyczajną urodą i godnością, która wyróżnia mieszkańców Nowej Kastylii. W sposób szczególny uderzyła mnie pełna szacunku troskliwość, jaką Gitano* okazywał swojej towarzyszce podróży, próbując złagodzić trudy uciążliwej jazdy po stromej, wyboistej drodze, uczęszczanej zwykle przez juczne zwierzęta. A ilekroć spojrzenie jego ciemnych oczu spoczywało na jej delikatnie opalonej twarzy, za każdym razem odpowiadał mu subtelny uśmiech, który mimo kojącego wyrazu nie był w stanie ukryć z trudem tajonej troski. I gdy rozmawiał z nią, co zawsze odbywało się półgłosem, tak, że nie mogłem zrozumieć słów, ton jego głosu nieodmiennie uspokojał i łagodził. Ostatecznie utwierdziłem się więc w przekonaniu, że ta dwójka ludzi stoi w obliczu jakiegoś niebezpieczeństwa. — Santa maria de dio! — sapnął mulero. — Upał taki, jakiego nigdy nie przeżyłem wśród tych skał. Bogu niech będą dzięki, że niebawem dotrzemy do estancji mojego nieżyjącego przyjaciela Diego Bonamarii, gdzie będziemy mogli wyciągnąć się w cieniu i odpocząć. To miejsce, gdzie kiedyś także grasowały karlistowskie diabły. Podpalili dom, zabili mieszkańców i zabrali wszystko, co się dało wynieść. Oby tysiąc lat smażyli się za to w ogniu piekielnym! Karawana minęła jeszcze jeden zakręt, a potem ukazała się przed nami estancja, albo raczej, to co pozostało z jej niegdysiejszej świetności; teraz można było zobaczyć tylko zgliszcza, z których sterczały osmalone płomieniami mury. — Popatrzcie na to, senior, nie bylibyście człowiekiem, gdyby wasza ręka nie sięgnęła odruchowo po nóż, by wbić go między żebra pierwszemu z tych łotrów, którego spotkacie. Do diabła z moimi belami jedwabiu; jakoś potrafię sobie powetować tę stratę. Jednak tego, że ci barbarzyńcy zamordowali mojego przyjaciela Diego Bonamarię, nie zapomnę im nigdy i odpłacę za to łajdakom kilkoma solidnymi pchnięciami nożem. Podróżni zsiedli z mułów i wyszukali pomiędzy zwalonymi murami chłodne miejsca, by uciąć sobie krótką drzemkę, wcześniej zdjęli uprząż ze zwierząt i spętawszy im przednie nogi, puścili je wolno, pozostawiając własnemu instynktowi. Gitano jak zwykle z największą uwagą troszczył się o wygodę swojej towarzyszki podróży, która dziękowała mu ciepłym blaskiem, rozmarzonych oczu; wkrótce sen ogarnął ją i mulero. Gitano nie spał. Oparty o mur zastygł raczej w siedzącej pozycji, która pozwalała zauważyć, że był przyzwyczajony do czuwania. Również i ja nie mogłem zmrużyć oczu, gdyż piękna para przede mną nie pozwalała mi oderwać do siebie wzroku. Hiszpański Cygan jest człowiekiem dumnym, z którym nie może się mierzyć jego węgierski, oddający się włóczędze krewniak. W postawie, rysach i całej istocie tego młodego człowieka było coś tak wzbudzającego szacunek, że z trudem przychodziło mi kojarzyć go z członkiem tego narodu, który wydaje się być skazany na wieczną tułaczkę. Nagle podniósł głowę, wzniósł dumne brwi ku górze, a rękę położył na piersi. Za murami rozległ się tętent koni. Doszły do nas hałaśliwe odgłosy: szczęk ostróg i pobrzękiwanie szabel zbliżały się do miejsca naszego schronienia i wkrótce stanął przed nami oddział barwnie odzianych, groźnie wyglądających i dobrze uzbrojonych ludzi, którzy lustrowali nas zaciekawionymi i nieufnymi spojrzeniami. — Hola! Cóż za hołota wałęsa się tutaj? — zapytał stojący na czele oddziału. — Czy nie wiecie, że podróżowanie krętymi i bocznymi drogami jest wysoce podejrzane? Mułero obudził się i wstał, podczas gdy Cyganie, podobnie jak ja, pozostali w nie zmienionych pozycjach. — Słusznie prawicie, — odpowiedział, a jego spalona słońcem twarz wyrażała nieskrywaną nienawiść. — Tymi drogami uczęszcza uczciwy poganiacz mułów i są to drogi tylko dla niego. Kto poza nim korzysta z nich, niech ma się na baczności, by nie skrócono go o głowę. — Powiedz choć słowo więcej, a będziesz zgubiony człowieku! — ofuknął go inny jeździec. — Czyż nie widzisz, że jesteśmy żołnierzami jego majestatu króla Carlosa i mamy prawo zastrzelić cię, jak psa? — Oho, kogo nazywacie królem? Zresztą, cóż mnie to w końcu obchodzi; po mojemu moglibyście nazywać waszego szlachetnego rycerza Don Quichote, jak chcecie. Jeśli jednak wałęsa się tu jakieś tałatajstwo, to ja szeroko znany mulero, Fernando Lunez, poszukam z moim szlachetnym towarzystwem innego miejsca, gdzie będziemy mogli odpocząć i uniknąć niewdzięcznej sytuacji, że zaliczą nas do hołoty. Zejdźcie więc z drogi na… — Stać! — karlista wpadł mu słowo. — Zostaniesz tu i nie ruszysz się stąd ani na krok! Zelżyłeś króla, popełniłeś zatem przestępstwo warte śmierci. Don Enrico de Calanda’y Munilla, który w armii jego majestatu króla Carlosa piastuje stanowisko pułkownika, wysłał nas przodem, by przygotować mu kwaterę; będzie tu za kwadrans i zadecyduje o twoim losie. Jesteś odtąd naszym jeńcem! Na twarzy mułero przemknął ów dumny uśmiech, któremu jedynie Hiszpan może nadać właściwą perfekcję. Jego ręka przesunęła się do pasa, zza którego wystawała rękojeść sztyletu i z lekceważącym ruchem głowy odparł: — Słońce wypaliło wam rozum! Kimże właściwie jest wasz Don Enrico de Calanda’y Munilla? Nie znam go, choć z pewnością jest jednym z bandytów, którzy napadają na biednych poganiaczy mułów, by odebrać im cały dobytek. Z drogi! — Ani kroku dalej! — Strzeżcie się! Który mnie dotknie, dostanie sześć cali zimnego żelaza prosto w brzuch. Zrabowaliście mój dobytek, ale mnie nie dostaniecie! Wyciągnął sztylet, ale natychmiast huknął strzał, który wycelowany był w niego. Jednak on uchylił się błyskawicznie tak, że kula przeleciała obok niego, uderzając w mur. W następnej sekundzie sztylet tkwił w brzuchu strzelca. Natychmiast wywiązała się walka, która wobec zbyt dużej przewagi liczebnej napastników skończyła się klęską mulero. W trakcie całego zajścia bardziej, niż na niego patrzyłem na Gitano. Zalśniły mu oczy, gdy usłyszał odważne słowa naszego przewodnika, a jego postać drgnęła z zamiarem, by się błyskawicznie poderwać. Jednak dłoń dziewczyny równie szybko spoczęła na jego ramieniu, i gdy dostrzegł strach malujący się na jej obliczu, opuścił się powoli z na poły już stojącej pozycji. Po raz pierwszy usłyszałem teraz wyraźnie jego słowa: — Jedynie ze względu na waszą wolę i bezpieczeństwo, seniorita! Mulero został związany i potwornie przy tym pobity. Również nas spotkałby podobny los, gdyby żołnierze nie musieli troszczyć się o zbliżającego się pułkownika. Zadowolono się więc oddaniem nas pod ścisłą straż; grożąc i złorzecząc zabrano też na bok zakłutego żołnierza i zajęto się urządzaniem kwatery dla oficera, którego oczekiwano. Ledwo się z tym uporali, gdy zobaczyliśmy oddział konnicy, której zdrożone konie mozolnie pięły się pod górę. Na czele oddziału, dosiadając andaluzyjskiego, karego ogiera, po którego pełnym wdzięku i żwawym chodzie trudno było dostrzec ślady najmniejszego zmęczenia, jechał oficer, który jak należy sądzić po wojskowych dystynkcjach, musiał być pułkownikiem. Koniec małego oddziału tworzyło kilka mułów, które niosły ciężki i wysoko piętrzący się ładunek. Oficer nie zsiadł jeszcze, gdy złożono mu meldunek o tym, co zdarzyło się przed jego przybyciem. Nie wysłuchując raportu do końca, zawrócił konia i pchnął go do miejsca, gdzie znajdowały się zwłoki. Jednym rzutem oka przekonawszy się o prawdziwości meldunku, ukłuł ostrogami ogiera i po ryzykownym skoku nad leżącym nieopodal złomem muru zatrzymał się tuż przed naszymi oczami. Mierząc mulero ognistym spojrzeniem, zawołał: — A więc to ty ośmieliłeś się zamordować żołnierza z mojego regimentu? Módl się do Matki Najświętszej, za kwadrans pożegnasz się z życiem! — Troszczcie się o zbawienie własnej duszy, senior! Moja wie dokąd pójść. Zdawało się, że oficer nie uważa za stosowne odeprzeć tej ciętej odpowiedzi, skierował więc wzrok na naszą trójkę. Z pogardliwym wyrazem prześliznął się ponad Cyganami i badawczo zatrzymał się na mnie. — Podnieście się, człowieku! Czyż nie wiecie, że z królewskim oficerem nie rozmawia się na leżąco? — Wybaczcie, senior ale do rozmowy możemy dopiero przystąpić. — Tylko nie próbujcie udzielać mi lekcji! Kim jesteście? Dałem mu paszport, o który wystarał się mój szef. Powiadomiłem go też, co stanowi przyczynę mojej podróży i poinformowałem, że zamierzam dostać się do Saragossy. — To wszystko kłamstwa! W jaki sposób dostaliście się w to miejsce skoro wasza droga prowadzi do Pamplony? Włóczycie się po górach w towarzystwie morderców! Uczestniczycie spokojnie w… — urwał w pół zdania. Jego wzrok padł na leżące na przeciw wzniesienie i wydawało się, że utkwił na czymś, co musiało być wystarczająco ważne, by zaabsorbować i tak już napiętą uwagę pułkownika. Poszedłem za kierunkiem jego spojrzenia i zobaczyłem mały oddział wojska, który wyłaniał się z boku między górami i obrał tą samą drogę, którą i my przyjechaliśmy. Oddział składał się z oficera i żołnierzy w sile sześciu mężczyzn, a jego zadaniem było najprawdopodobniej przeprowadzić rekonesans najbliższej okolicy. Znajdowaliśmy się w wyższym punkcie, niż oni, jednak karliści nie mogli zostać dostrzeżeni, bo skrywały ich ruiny domostwa i dziko pieniące się obok zarośla. — Uwaga! Z naprzeciwka nadchodzi nieprzyjaciel! — zawołał pułkownik, który natychmiast rozpoznał w zbliżających się oddział wojsk rządowych. — To patrol, który musimy zlikwidować. Nunez, cofniesz się z trzema ludźmi do miejsca, gdzie droga zakręca wokół skał i zastrzelisz każdego, kto chciałby nam ujść, a ty Pedrillo, podkradnij się naprzód, aż znajdziesz wystarczającą osłonę do zasadzki; zatroszczysz się o to, by odciąć wrogowi drogę odwrotu. Ja natomiast zajmę z pozostałymi ludźmi stanowisko w ruinie, i niech diabli wezmą, jeśli nam któryś ujdzie. Weźcie na bok konie i nie spuszczajcie oka z pojmanych! Zastrzelić każdego, kto się ruszy. Rozkaz wykonano z wielkim z pośpiechem i nie minęło kilka minut, gdy niewielki plac przed zabudowaniami stal pusty, a dookoła zapadła cisza. Rozkaz przełożonego, by zastrzelić każdego z nas, kto się tylko poruszy, nie zrobił na mnie większego wrażenia. Byłem zupełnie obojętny wobec całej sprawy, mogłem więc spokojnie pozostać w bezruchu. Wydawało się, że dla Gitano rzecz się miała zupełnie inaczej. Bystrym wzrokiem śledził każdy ruch karlistów, a gdy teraz zbliżała się decydująca chwila, na jego obliczu odzwierciedlały się sprzeczne odczucia. Aby nie dać ich dostrzec strażnikom, odwrócił się bokiem do ściany tak, że miałem teraz możliwość obserwować dokładnie jego i jego towarzyszkę. Rozmawiali ze sobą szeptem w pośpiechu i gwałtownie, i gdy zdawało się, że Gitano miał powiadomić ją o swej decyzji, odezwała się do niego z takim błagalnym wyrazem twarzy, że oznaka zdecydowania, jaka przejawiała się w jego gestach, nikła z chwili na chwilę coraz bardziej. W końcu Gitano poddał się woli dziewczyny, schylając wolno głowę. Odwzajemniła mu się uśmiechem pełnym wdzięczności, a z jej ust wyrwały się ciche słowa, jakby jej prośba wymagała dodatkowego uzasadnienia: — Jest ich zbyt wielu! Gitano odpowiedział jej rozważnym skinieniem głowy i na powrót położył się w kącie, w pełnym napięcia oczekiwaniu. Słychać było zbliżające się kroki. Klęcząc za ruinami w pozycjach strzeleckich, karliści utkwili oczy w miejsce, w którym musieli się pojawić niczego nie spodziewający się przeciwnicy i gdzie w każdej chwili czekała na nich śmierć. Gdy pierwszy z nich wyszedł zza zakrętu, który i my minęliśmy przedtem, palce przyczajonych w zasadzce spoczęły natychmiast na spustach, gotowe do strzału. Wtem jednak rozległ się krótki, ostry gwizd, i w tej samej sekundzie żołnierz, który zjawił się, rzucił się do tyłu, a plac opustoszał, jak przedtem. Gdy zabrzmiał gwizd, dowódca poderwał się zaskoczony i obrzucił nas gniewnym wzrokiem. Zdawało się jednak, że nie orientował się dokładnie, z jakiego kierunku doleciał dźwięk, a poza tym nie można było sobie pozwolić na stratę nawet ułamka sekundy, jeśli ostrzeżeni nie mieli umknąć. Szybko wydał więc odpowiednie rozkazy i poprowadził oddział naprzód, pozostawiając przy nas dostateczną straż. Wracający musieli już wpaść w pułapkę. Wskazywała na to szybka wymiana ognia w obu kierunkach, a w związku z tym, że strzelanina uspokoiła się nagle, to napadnięci albo szczęśliwie wydostali się z okrążenia, albo zostali rozbici. Skłaniałem się, żeby przyjąć pierwszą ewentualność, ale natychmiast dostałem lekcję realizmu. W chwilowej ciszy zabrzmiał krzyk zwycięstwa i gdy odczekaliśmy kilka pełnych niepewności chwil, wrócili karliści, prowadząc pośrodku jako jeńca nieprzyjacielskiego oficera. Jego ciało okryte było strzępami munduru, a z wielu ran broczyła krew. Musiał walczyć dzielnie. W każdym razie doszło do starcia z pułkownikiem, bo i on był poraniony i rzucał na niego spojrzenia, które aż nazbyt dobrze wyrażały nienawiść i żądzę odwetu. — Zwiążcie go i dajcie na razie do innych! Jest szpiegiem, jak oni. Będzie więc wisiał razem z nimi. — Mam nadzieję, że słowa te wynikają z bólu, jaki sprawiają wam rany, pułkowniku. Nie jestem ani szpiegiem, ani tym bardziej człowiekiem, który zwykł stykać się ze sznurami. Wiecie nie gorzej ode mnie, jak należy postępować z oficerem — odpowiedział jeniec i zdawało, że jego wysoka, dumna postać rośnie wraz tą odpowiedzią. — Pah! Nie zadawajcie sobie trudu zapoznawania mnie z zasadami grzeczności. Nie jesteśmy w salonie, i kto mieczem walczy, ten od miecza ginie. Oko za oko, życie za życie! Dlaczego służycie sprawie, która depcze dziedziczne prawa jego wysokości! Podporucznik popatrzył pogardliwie i zachowując milczenie skierował się, by podejść do nas. Stanął, jak wryty, gdy tylko rzucił spojrzenie na Gitano, który wcisnął się w kąt, kładąc ostrzegawczo palec na ustach. Opanował na powrót emocje i zapytał, patrząc za siebie. — Czy rzeczywiście chcecie mnie skazać na takie towarzystwo? — Dalej, bez ociągania! Jest dostatecznie zacne dla człowieka, którego czeka stryczek. Odprawiony w ten sposób, usiadł na jednym z bezładnie piętrzących się kamieni, próbując zatamować krew płynącą z niezbyt jednak dotkliwych ran. Już przy pierwszym spojrzeniu na niego uderzyło mnie zastanawiające podobieństwo między nim i Gitano, a jego zaskoczenie w trakcie spotkania tego ostatniego stało się pożywką dla moich myśli. Jeśli podobieństwo to było rzeczywiście tylko dziełem przypadku, to przynajmniej obaj musieli się znać, czego dowodem było ich zachowanie. Gdy rozważyłem tę sytuację, doszedłem do przekonania, że stoję wobec wydarzenia, które może wpłynąć także i na moje położenie. Tuż obok mnie leżał związany mulero. Dotychczas wydawało się, jakby pogodził się z losem, ale teraz spostrzegłem po jego wyrazie twarzy, że pragnie mi coś powiedzieć. Dlatego wyciągnąłem się na ziemi i możliwie naturalnie próbowałem przysunąć ucho do jego ust. — Przeciąć postronki! — wyszeptał do mnie. Mrugnąłem potakująco oczami. Postanowiłem spełnić jego życzenie mimo, że narażałem się przy tym na niemałe niebezpieczeństwo. Mulero obrócił się nieco na bok, umożliwiając mi dotarcie do związanych na plecach rąk; czujnie wodził przy tym wzrokiem dookoła. Zauważyłem, że na jego twarzy zawitał uśmiech radosnego zaskoczenia. Mój wzrok szybko podążył w kierunku jego spojrzenia. W jednym momencie zauważyłem głowę mężczyzny, który wyjrzał ostrożnie zza przewróconej ściany, po czym zniknął, kiwając pocieszająco głową. Pojawienie się tego człowieka wywołało nieostrożną reakcję mulero. — Santa Maria de Ragunna! Mój przyjaciel Diego Bonamaria! A jednak uszedł łotrom i uratuje nas, — powiedział na tyle głośno, że najbliższy z siedzących obok strażników podszedł natychmiast. — Co macie sobie do powiedzenia! — wtrącił i ciągnął zwrócony do mnie: — Zabieraj się stąd, pod mur; tu nie ma miejsca na jakiekolwiek plotki! Chętnie czy nie, musiałem podporządkować się temu rozkazowi. Ledwo jednak dotarłem na miejsce, gdy z otworu w murze, który znajdował się dokładnie nad moja głową, usłyszałem słowa wyraźnie skierowane do mnie. — Zachowujcie się spokojnie, senior, żeby bandyci nie zauważyli, że ktoś z wami rozmawia! Był to Bonamaria; skradał się wokół ruin i wybrał sobie to miejsce, by porozumieć się z nami. Zamknąłem oczy i starałem się unieruchomić mięśnie twarzy. — Przybywam z Tudeli, dokąd uciekłem. Chciałem jednak zobaczyć, co stało się z moją posiadłością. W Tudeli zatrzymał się Martinez Campos ze swoim oddziałem, który wysłał patrol w góry, żeby przetrząsnąć całą okolicę. Odszukam tych ludzi i sprowadzę ich tutaj, aby was uwolnić i zemścić się. Jeśli będziecie mogli, powiedzcie o tym mojemu przyjacielowi Fernando Lunezowi, poza tym próbujcie odwlec wymarsz. Adios, senior! Mimo, że słowa te wywarły na mnie w najwyższej mierze radosne wrażenie, usiłowałem je jednak zataić. Na szczęście karliści byli teraz zajęci wziętym do niewoli oficerem, który nie chciał dać się związać, ale wreszcie, jak miałem okazję zauważyć, ustąpił na znak dany przez Gitano. — Tak, — powiedział śmiejąc się ironicznie pułkownik — niestety nie możecie liczyć ani na szacunek, ani na żadne inne względy, mimo, że mamy chwalebną sposobność po temu, by wziętemu w niewolę oficerowi okazać jedno i drugie, a zawdzięczacie to waszemu bratu. — Mojemu bratu? — zapytał jeniec wyraźnie oszołomiony. — Nikomu innemu, Don Ramirez. Wobec tego, że nie służyliście w tym samym oddziale co on, możecie prawdopodobnie nie wiedzieć, jak doszedłem do tej informacji. Wasz brat został wysłany przez generała Jovellara jako szpieg do Tolosy, by rozpoznać nasze siły zbrojne. Pech chciał, że został odkryty przez jednego z naszych oficerów, który go znał i rozpoznał gdy zobaczył. Skazano go na śmierć. Wydaje się jednak, że wyrok ten nie zyskał jego aprobaty, ponieważ na kwadrans przed egzekucją zniknął, a z nim jedna z młodych dam, którą major Resibo zmusił do opuszczenia wagonu kolejowego między Saragossą a Barceloną i pójścia ze sobą, by posiadać w jej osobie zastaw pod gotówkę jej ojca. Oczywiście wszystko zostało poruszone, by schwytać uciekiniera, jak dotąd jednak bezskutecznie. W związku z tym, że nosicie to samo nazwisko, co wasz brat, nie bierzcie nam tego za złe, jeśli poświęcimy waszej osobie nieco uciążliwej uwagi. — Nie odpowiadam za winy mojego brata, jakkolwiek na jego miejscu uczyniłbym to samo. Poza tym nie jestem mordercą, lecz jeńcem wojennym i w stosownym miejscu będę zmuszony żądać satysfakcji! — Tego wam nie odmówię; choć prawdopodobnie nie pozostanie wam na to wiele czasu. Mówiąc to, odwrócił się do Gitano, który leżał w rogu pomieszczenia. — Teraz z tobą, łobuzie! Kim był ten, który przed chwilą zagwizdał? Zapytany leżał nieporuszony i spoglądał na pytającego z nieskrywaną drwiną w oczach. — Zwróćcie się pod inny adres, senior! Nie wałęsam się po świecie w roli wydrwigrosza. — Ty! Do mnie! W ten sposób, szubrawcu? Pilnuj swojego języka i odpowiadaj na pytania, bo w przeciwnym razie będę zmuszony otworzyć ci usta. Poza tym masz się podnieść, gdy z tobą rozmawiam. No więc, kto gwizdał? — Co mnie to obchodzi? — zapytał zagrożony spokojnie, nie zmieniając swojej pozycji, mimo wezwania oficera. — Nie sądzę, żeby dotyczyło to mnie. — Wstań, kiedy mówię do ciebie, albo każę cię wybatożyć, żebyś był grzeczniejszy. Wierzę, że to ty byłeś! — Dlaczego pytacie więc, skoro sami dokładnie wiecie? — odparł Gitano, podnosząc się wolno i z towarzyszeniem ziewania przeciągając wszystkie członki ciała, jakby znajdował się w bezpiecznym miejscu, pomiędzy swoimi, a nie w sytuacji grożącej jego życiu. — Tym samym przyznałeś się do winy i otrzymasz nagrodę zdrajcy. Związać go! Natychmiast podeszło doń kilku ludzi, by posłusznie wykonać rozkaz. Gitano wyciągnął do nich ręce ze spokojnym, rozważnym uśmiechem i nie drgnął, gdy związali mu ramiona postronkiem w ten sposób, że przy każdym ruchu musiały mu sprawiać ból. Dziewczyna podniosła się i bojaźliwym, choć pełnym godności krokiem podeszła do pułkownika. Pułkownik obdarzył jej piękną postać długim spojrzeniem i powiedział: — Oszczędź sobie słów, mój skarbie; nie pomogą w niczym i jemu, i tobie. Zresztą to wielka szkoda, że tak śliczne dziecko jak ty, nie potrafi lepiej wykorzystać swojej urody. Dam ci okazję ku temu i jeśli będziesz pojętna, i posłuszna, Don Enrico de Calanda’y Munilla zapomni, w jakim towarzystwie cię spotkał. Mimo śniadej karnacji skóry, można było zobaczyć rumieniec gniewu na jej twarzy, który oblał ją z powodu tych słów. Opacznie go odczytując, oficer kontynuował: — Twoje obecne towarzystwo nie nadaje się dla ciebie. Podejdź tam ku moim ludziom i weź udział w posiłku, który właśnie przyrządzają. Po nim zabierzemy się do stracenia mordercy. O innych niech rozstrzygnie sąd wojenny. Dał znak jednemu ze swoich, który podszedł i pociągnął ze sobą stawiającą opór Cygankę. Odruchowo spojrzałem na Gitano. Wbrew moim oczekiwaniom jego rysy były nieporuszone i wyraziste. Wydawało się, że przymusowe oddalenie się jego towarzyszki nie dotknęło go. Zauważyłem, że jego uwaga skierowana była raczej na mnie, niż na nią. Ulokowano go obok mnie tak, że przy zachowaniu pewnej ostrożności mogliśmy się porozumieć. Podczas, gdy pułkownik udał się do swojej kwatery, a inni zajęci byli skromnym posiłkiem, Gitano szepnął do mnie w pośpiechu, wskazując przy tym na znajdujący się nade mną otwór w murze: — Czego on chciał? Więc on również widział Bonamarię oraz rozpoznał w nim przyjaźnie usposobionego do nas człowieka. — To właściciel tego domu. Sprowadzi wojsko! — odpowiedziałem. — Czy jest jakieś w pobliżu? Skinąłem twierdząco głową i wskazałem w tym kierunku, w którym wyruszył estancjero. Wtem z grupy karlistów rozległ się głośny krzyk. Gitano jednym susem poderwał się w górę; jeden z żołnierzy objął dziewczynę ramieniem i próbował wymusić na niej pocałunek. Pozostali rubasznie się śmiali, gdy broniąc się, powtórzyła wołanie o pomoc. Gitano stał już przed pułkownikiem. — Senior — powiedział, — nie skomentuję tego, że znieważyliście moją siostrę. To, że zabraliście ją ode mnie, sprawia mi okropny ból. Ale jeśli nie nakażecie, żeby wasi podwładni poniechali jej, sam wezmę ją pod opiekę przed złym traktowaniem! Oficer patrzył zdumiony na młodego człowieka, który stał przed nim nie jak związany potomek pogardzanej rasy, lecz jak pan i władca, któremu należy się posłuszeństwo. — Czy jesteś szaleńcem człowieku? — zawołał. — A może oszołomił cię strach? — Strach? — zapytał Gitano, mierząc postać swojego przeciwnika lekceważącym spojrzeniem. — Don Enrico de Calanda y Munilla jest wprawdzie dzielnym oficerem i godne pożałowania jest to, że oddał szablę tak niegodnej sprawie, ale nie jest człowiekiem, który będzie mi insynuował bojaźń! Powtarzam więc, senior, że wpakuję kulę w łeb każdemu, kto odważy się po raz drugi, dotknąć dziewczynę. Teraz już wiecie, co macie uczynić. — Tak, wiem, mój synku. Każę cię zamknąć pod nieco mocniejszą strażą i załatwię ci spokojny pokoik w domu szaleńców, gdzie będziesz mógł grać bohatera, nie wystawiając się na pośmiewisko. Załóżcie mu jeszcze jeden postronek więcej wokół ramion! Gitano cofnął się o krok i spojrzał na zbliżających się do niego mężczyzn, tak miażdżącym spojrzeniem, że stanęli mimowolnie i niezdecydowanie patrzyli na swojego zwierzchnika. — No, który się odważy? — zapytał. — Pozwoliłem się przedtem związać, Don Enrico, bo mnie to bawiło; chciałem skorzystać z okazji wypróbowania wytrzymałości waszych środków przymusu. Musicie teraz zobaczyć, że nie jest zbyt wielka. Wykonał ruch, żeby wyciągnąć ramiona z pęt. Pułkownik podskoczył do niego, by mu w tym przeszkodzić, dostał jednak potężnego kopniaka w podbrzusze i krzycząc z bólu runął na ziemię. Przez kilka sekund leżał bezruchu, jak sparaliżowany. Potężnym szarpnięciem Gitano wyrwał ramię z wcześniej już z pewnością rozluźnionych pętli, jednym skokiem cofnął się w kąt, gdzie do tej pory leżał i wyciągnął spod leżących tam kamieni dwa rewolwery. Musiał je tam ukryć w chwili gdy tylko pojawili się karliści. Na całe szczęście nie dostrzeżono i nie znaleziono ich. Podniósł jeden, zwolnił spust, i pierwszy z mężczyzn, którzy grozili mu związaniem, runął trafiony w pierś. Jego los podzielił za chwilę następny i nim pułkownik zdążył się otrząsnąć zobaczył czterech swoich ludzi leżących we krwi. O ile w ogóle nie posiadam zdolności wojennych, o tyle przykład Gitano podziałał na mnie elektryzująco. Wyrwał mnie z obojętności, którą do tej pory zachowywałem. Wyciągnąłem nóż, podszedłem do wziętego w niewolę oficera i nie minęły dwie sekundy jak przeciąłem krępujące go więzy oraz pęta poganiacza mułów. — Gracia a dio! — wykrzyknął ten ostatni. — Teraz poznacie mulero Fernando Luneza. Podskoczył w górę i rzucił się z rękami zaciśniętymi w pięści w sam środek karlistów. Podczas tej krótkiej chwili Gitano wyrwał szpadę rzucającemu się nań pułkownikowi i walcząc przeciw znacznej przewadze oparł się teraz o mur. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności wrogowie akurat nie mieli ładunków w strzelbach i w tej gorącej chwili nie myśleli nawet o strzelaniu. W momencie gdy uwolnieni zostaliśmy z więzów, znaleźliśmy się całą czwórką w krwawej walce wręcz. Wiedziałem zbyt dobrze, że jej zakończenie jest bardzo wątpliwe; mimo czterech poległych żołnierzy walczyliśmy przeciwko pięciokrotnej przewadze. Powziąłem już decyzję o wskoczeniu na jednego z przywiązanych obok koni i oddalenia się na nim czym prędzej z pola walki, gdy tuż za nami oddano salwę, która rozciągnęła na ziemi pół tuzina naszych wrogów. W chwilę potem w szeregu z nami stanęła grupa mężczyzn, odzianych w mundury oddziałów rządowych i potyczka wzięła teraz zupełnie inny obrót. — Hola, przyjacielu Diego, szybko przybyłeś! — zawołał mulero. — Z największą przyjemnością w pojedynkę wysłałbym tych łotrów na tamten świat. Naprzód, chłopcy, i nie darujcie żadnemu! — krzyknął Bonamaria rozdzielając ciosy. W ten sposób swoje wprowadzał słowa w czyny, oczyszczając żylastymi ramionami plac z wrogów. Niebawem wszyscy przeciwnicy leżeli na ziemi martwi, albo ciężko ranni, oprócz jednego. Był nim pułkownik. Gdy padł ostatni z jego karlistów, Gitano zadał mu cios rękojeścią wyrwanej szpady i ogłuszył go. Wzniósł obie ręce do nieba tak, iż zdawało się, że stracił zmysły. Jednak dzięki silnej osobowości szybko przezwyciężył słabość i gdy z powrotem chciał rzucić się na przeciwnika, ten cofnął się kilka kroków i zastosował unik. — Don Enrico, zachowałeś się dzielnie, mimo to widzisz, że mamy nad panem przewagę. Przyjmij pardon i honorowy areszt, bo mój następny cios zrobi z pana trupa! — Oficer nie przyjmuje pardonu od Cygana! — To prawda, ale od porucznika Milio de Algora może go przyjąć. — Co! — krzyknął zdumiony, gubiąc słowa. — Pan jest…? — Milio de Algora, szpieg, który uciekł wraz z senioritą na kwadrans przed egzekucją, dokładnie tak jak opowiedzieliście o tym przed godziną mojemu bratu. — No, ale zostaje jeszcze ta Cyganka. — Córka Jovellaresa, którego nienawidzicie i obawiacie się, a któremu chcieliście zaszkodzić, porywając jego dziecko. Przyjmuje pan moje warunki? — Widzę, że dalszy opór jest całkowicie bezcelowy. Jestem waszym jeńcem. — Dobrze; gwarantuję panu tymczasowy areszt i sprawiedliwy sąd. Usiądź i daj się związać! Po ostatnich słowach Milio skierował się do swojego brata. Powitanie było krótkie, lecz serdeczne. Po wymianie kilku nie cierpiących zwłoki pytań i takich odpowiedzi Gitano podprowadził brata do dziewczyny, która skryła się podczas walki za załomem skalnym, a teraz z uśmiechem podeszła do swojego wybawcy. — Przedstawiam ci, Donno Elviro, mojego brata Ramireza, którego tak bardzo chciałaś poznać. Długi czas stacjonował w Granadzie, raju Cyganów, spełnia więc moim zdaniem wszelkie warunki po temu, by wolno mu było dzisiaj pozdrowić najpiękniejszą z naszej rasy. — Mój brat mówi prawdę, Donno de Jovellar, poza tym przypada mi wielki zaszczyt, gdyż mogę złożyć hołd córce naszego zasłużonego generała. — Dzięki, senior! Chociaż pomoc twojego brata okazała się w pełni zadowalająca, to opieka waszego ramienia nie będzie w obecnych okolicznościach niechętnie widziana. Proszę was o pomoc dla brata w doprowadzeniu biednej Zingarietty — cygańskiej dziewczyny, uciekinierki do jej rodziców, którzy na pewno pozostają w rozpaczliwej trwodze o los swojego dziecka! Mulero wraz z estancjerem podeszli w tym momencie do trójki Cyganów. — Wybaczcie, senior — powiedział do Ramireza. — Byliśmy ciekawscy i dokonaliśmy ważnego odkrycia. — Jakiego? — Jeden z mułów niesie dwie beczułki, które sądząc po ich ciężarze, muszą zawierać złoto, albo srebro. Pułkownik dał znak poganiaczowi, żeby zbliżył się do nich niepostrzeżenie, czym zwrócił moją uwagę. Inne zwierzęta niosą tytoń i podobne rzeczy. — Przeszukamy baryłki — odpowiedział Milio — i jeśli potwierdzi się wasze przypuszczenie, to otrzymacie pozostałe muły wraz z ładunkiem jako odszkodowanie za straty przez was poniesione. Fernando Lunez patrzył nań zdumiony i pełen wątpliwości. W zamęcie potyczki nie usłyszał kilku słów, które Gitano zamienił z pułkownikiem. Nie mógł więc pojąć, jak ubogi Cygan mógł na to przystać. Ów zaśmiał się przyjaźnie i ciągnął dalej: — Właściwie nie przysługuje mi prawo dysponowania naszym łupem. Tym niemniej jednak sam będę odpowiadał za moje postępowanie. A co się tyczy waszego przyjaciela, któremu zawdzięczamy ratunek, oddam mu do dyspozycji tak wiele z moich prywatnych środków, że na powrót odbuduje swoją estancję, gdy tylko okolica stanie się znowu spokojna. — Ależ, panie, kim jesteście, że możecie mówić w ten sposób? — To mój brat Milio de Algora — odparł Ramirez zamiast zapytanego, — możecie zatem wierzyć w to, co mówi. — Z rodu Algora! — wykrzyknął zdumiony. — Teraz rozumiem wszystko. Mój kuzyn Alfonso Clarino jest stajennym u waszego ojca, a ja głupim czartem, że uważałem was za Cygana. Diego, stary łobuzie, nie wstyd ci, że twój przyjaciel Fernando Lunez był tak głupi? — Mój drogi, nie przejmuj się i zrób mi miejsce, żebym i ja mógł podziękować! Senior, z największą radością przyjmuję waszą propozycję, która pozwala mi na to, że na tych zgliszczach wyrośnie nowe domostwo. — Dobrze! A teraz zostaniemy ze sobą jeszcze jakiś czas, bo chyba razem jedziecie przecież do Alfaro? A wy, Don Enrico! — zwrócił się do pojmanego oficera, — czy moglibyście mi powiedzieć, co załadowaliście na muły? — Głównie żywność, — padła odpowiedź. — Tak? A co niesie ów muł, z którym poganiacz miał się oddalić na wasz rozkaz? — Jestem w waszych rękach. Czyńcie to, na co macie ochotę, senior Milio! — Zrobię to na pewno. Czy ten kary ogier jest waszą własnością? — Nie. Należy do armii karlistów. — W takim razie nie będziecie specjalnie poszkodowani stratą zwierzęcia. Towarzyszycie nam do Alfaro, gdzie otrzymacie dalsze polecenia. — Wasza droga — kontynuował zwrócony do mnie, — wiedzie jak słyszałem do Saragossy. Czy zechcielibyście wyświadczyć mi przysługę i przekazać wiadomość od nas mojemu ojcu, który mieszka w swoim zamku nieopodal Allagon? — Chętnie, senior! — Dziękuję. Życzę abyście się szybko posuwali naprzód i na pamiątkę dzisiejszej przygody powinniście wziąć ogiera. Także i to wezmę na siebie, ojciec da wam listy polecające, które powinny bardzo się wam przydać. Puściwszy mimo uszu moje podziękowania, z powrotem podszedł do swojej towarzyszki. Obiecujący blask jej oczu, którym go przywitała, był dla niego lepszym podziękowaniem, niż moje suche słowa. Przyłączyłem się do wyruszającego oddziału z przekonaniem, że najlepszą nagrodę za dzielność, którą się Milio wykazał, będzie jego piękna Gitana. NA BRZEGACH DŹWINY DIAMENTY Dwór w Ustjugu Wielkim, zamieszkiwany przez starą, pobożną hrabinę Briatow oraz jej piękną córką Paulinę był wspaniały, a solidny wystrój tego hrabiowskiego domu w zupełności wystarczał, żeby być wymownym świadectwem niewyczerpanego bogactwa obu dam. Lato dobiegało końca. Jesień zaczęła błogosławić ciężarem owoców konary i gałęzie drzew tak, iż te pochyliły się nisko ku ziemi i, by nie złamać się, potrzebowały sztywnych podpór. Paulina przechadzała się alejkami, pośród liściastych drzew ogrodu położonego z tyłu dworu. Przy jej boku kroczył mężczyzna, usilnie się starając zająć ją rozmową. Mógł mieć trzydzieści lat; był wysoki, smukłej sylwetki, mimo to mocno zbudowany. Miał nos arystokraty, ostre spojrzenie, wysokie, szerokie czoło, świeże, pełne wargi i lśniące czarne włosy. Był bardzo przystojnym mężczyzną, ale nie sprawiał przyjemnego wrażenia. Trudno było sobie uświadomić, co nadawało jego obliczu wyraz czegoś nieprzyjemnego, ba, prawie niesamowitego: czy była to zbyt silnie uwydatniająca się świadomość własnej wyższości duchowej, czy nie dający się ukryć wyraz drwiny, albo przyczajone, a równocześnie świdrujące spojrzenie jego czarnych oczu? Był to pułkownik hrabia Milanow, o którym opowiadano, że jest ulubieńcem cara, ale tak zrujnowanym w swojej kondycji finansowej, że z trudem bronił się przed nawałą niezliczonych wierzycieli. Gdyby jego pobożna ciotka, hrabina Briatow, została bez spadkobierczyni, to jej spuścizna musiałby kiedyś przypaść jemu. W związku z tym jednak, że ta droga ratunku nie stała przed nim otworem, znajdował się aktualnie u ciotki na urlopie, aby w inny sposób popróbować swego szczęścia: usiłował wyjaśnić Paulinie, że bez niej i bez jej wzajemnej miłości nie potrafi żyć. Dziewczyna położyła swoją białą dłoń na jego ramieniu i przysłuchiwała mu się z nieporuszonym wyrazem twarzy. Należałoby więc sądzić, że przedmiot ich rozmowy jest tak powszedni, że nie zasługuje na skinienie palcem. — Jak już mówiłem, droga kuzyneczko, umieram z pragnienia, by wolno mi było uznać cię za moją na wieki. Czy mam porozmawiać z mateńką? — Powiedz przedtem, mój drogi kuzynie, ile minut zwykła trwać wieczność dla oficera? — Raczysz żartować w tak poważnej sprawie, Paulino? Czy twoja samotność jest rzeczywiście tak bardzo dla ciebie ważna? — Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się zbyt cenna. Dobrze znam jednak twoje bujne życie na dworze, a ja nie czuję w sobie najmniejszego powołania do nowinek i wątpliwych przygód. Nie zdołałabym sprostać twoim miłostkom i zrzekam się szczęścia, które mi ofiarujesz na korzyść godniejszej ode mnie. — Czy to naprawdę twoja ostateczna decyzja, Paulino? Nie zmienisz jej? — Moja ostateczna. Wolałabym raczej, żebyś sam ją odgadł, zamiast skłaniać mnie do tego wyznania. Pułkownik nic nie odpowiedział, ale z jego ciemnych oczu spadł na nią złowieszczy błysk, którego nie zauważyła. Jakiś czas kroczyli jeszcze obok siebie w milczeniu, ale potem panna pożegnała go, by odwiedzić matkę. Hrabia udał się do tylnej części ogrodu, która zarośnięta była gęstymi krzewami. Gdy tylko doszedł do zarośli, odezwało się ponure wołanie kruka. Hrabia odpowiedział cichym gwizdnięciem i natychmiast pomiędzy gałęziami przecisnął się młody, chuderlawy mężczyzna, z którego rysów można było wyczytać łotrowskie usposobienie. — Wszystko załatwione, Iwan? — Wszystko, panie. — List napisany i wysłany? — Tak. — W nowej liberii? Zapytany kiwnął głową. — Znasz się na fryzjerstwie? — Wybornie. Panienka będzie do złudzenia przypominać hrabinę. — I oczywiście znasz bramę, prowadzącą z ogrodu do piwnicy? — Podrobione klucze były gotowe już wczoraj. Obejrzałem sobie dzisiaj bardzo dokładnie każdy zakamarek dworu. — Dobrze, wracaj więc na swój posterunek! Zatroszczę się o twoje bezpieczeństwo. Wymknąłeś się petersburskiej policji. Jeśli skok się powiedzie, otrzymasz ode mnie wystarczającą kwotę, by zniknąć za granicą; jeśli się nie uda, to dostarczę cię z powrotem do Petersburga i będziesz zgubiony. Był to Iwan Wiesałowicz, osławiony petersburski oszust. Skłonił się ze słowiańską pokorą przed carskim faworytem, który gwarantował mu, jako przestępcy, schronienie, i na powrót bezgłośnie zniknął w zaroślach. Pułkownik wolno powrócił do mieszkalnej części dworu i kazał oznajmić swoje przybycie hrabinie, by przekazać jej poranne pozdrowienie. Przyjęła go z ową dystyngowaną łaskawością, jaką ma się w zwyczaju obdarzać dalekich krewnych, nie przyznając im jednak dalszych przywilejów. Zdawało się, że Milanow nie dostrzega rezerwy, okazywanej przez starszą, dumną damę rozrzutnemu bratankowi i zajął miejsce przy jednym z okien, żeby z pozorną uwagą posłuchać lektury, którą przerwał. Dama towarzysząca hrabinie, młoda dziewczyna, której uroda zwykła czynić najczęściej przelotne, tym bardziej przez to płomienne wrażenie, czytała wersety wspaniale oprawionych żywotów świętych dźwięcznym, namaszczonym głosem. Była to codzienna lektura hrabiny. Wyśmienitego znawcy kobiet, jakim był hrabia, trzeba było, żeby za dewocyjnie pobożnymi i dziecięco naiwnymi rysami pięknej lektorki domyślić się czegoś, co zmierzało raczej ku doczesnym rozkoszom ziemskiego żywota, niż ku wieczności. — Wystarczy, moja droga Maszko, — odezwała się w końcu hrabina. — Załóż sobie, abyśmy jutro mogły kontynuować. Och, ten opis jest wspaniały i budujący! Pan czyni cuda ponad naszym słabym umysłem, jeśli prosimy go o to w dobrej wierze. — W rzeczy samej, łaskawa pani, — odpowiedziała dziewczyna, wznosząc pobożnie oczy ku górze. — Niech Bóg zachowa wam pani tę błogosławioną ufność w niego, żywioną w odosobnieniu, któremu moje słabe siły usiłują na próżno ulżyć! — Dziękuję ci, moje drogie dziecko! Niestety moja córka nie znajduje większego upodobania w naszych pobożnych praktykach religijnych tak, jak chciałabym to widzieć, i tylko z rzadka bierze udział w czytaniach. Pora już na mnie, by jechać do cerkwi. Dziś więc tobie przypada nasza codzienna wizyta u chorych. Delikatne skinienie głową i dziewczyna opuściła pokój. Pułkownik wyszedł także. Kilkoma szybkimi, cichymi krokami zbliżył się do towarzyszki hrabiny. — Maszka, jesteś podstępną diablicą! Czy starczy ci jeszcze odwagi? Jej oczy błyszczały teraz zupełnie inaczej, niż przedtem. — Odwagi. Ech! Czy wszystko już przygotowane? — Wszystko. — A mój udział? — Wypłacę ci go jeszcze dzisiaj. — A więc naprzód! Mam zamówić powóz dla starej, ale sama pójdę pieszo. Pokora wzmaga dzieła miłości. — śmiech, który zniekształcił jej piękne oblicze, był szyderczy, a przy tym nie skrywał radości z czyjegoś nieszczęścia. — Więc idź! Będę zajmował służbę tak długo, aż sprawa się powiedzie. Dama do towarzystwa poszła do swojego pokoju, ubrała się do wyjścia i opuściła dwór w tej samej chwili, w której hrabina wsiadła do powozu. Idąc jakiś czas tą samą ulicą, skręciła potem w wąską, boczną dróżkę, która prowadziła na tyły ogrodu. Wkrótce znalazła się przed małą furtką, przez którą weszła i którą zamknęła za sobą na zamek. Znajdowała się w ogrodzie hrabiny. — Maszka! — obok zabrzmiało szeptem jej imię w zaroślach. — Iwan! Wyszedł, chwycił ją za rękę i pociągnął naprzód, stale zakryty gałęziami, aż do drzwi piwnicy. Otworzył je wytrychem i poprowadził dziewczynę przez piwnicę, dalej korytarzem i schodami na powrót do jej pokoju, do którego dotarli niepostrzeżenie. Iwan otworzył tu zawiniątko, które przyniósł pod pachą; zawierało perukę, loki, sztuczny nos oraz różnorakie puszki i pudełeczka. — Siadaj, szybko! Mamy jeszcze tylko dziesięć minut czasu. Usiadła na krześle i w jego zręcznych rękach zamieniła się wkrótce w starą damę, którą przy względnie słabym oświetleniu można było zupełnie dobrze wziąć za hrabinę. — A teraz suknia! Pospieszyli do garderoby hrabiny. Masza przywdziała jedwabny ubiór, a Iwan wbił się w liberię, którą przyniósł w swoim zawiniątku. Stanął potem przy oknie, by spoza firanek obserwować drogę. — Jak dotąd wszystko idzie wyśmienicie, — powiedziała dziewczyna. — Najważniejsze jest, żeby pułkownik zajmował służbę. — Nie troszcz się o niego! To przecież jego sprawa, żeby czynił to, co możliwe. A panienka? Jeśli nas zaskoczy! — Pomyślałam również i o tym. Ale ona jest nieszkodliwa; jest przy niej ten Niemiec. Widziałam, jak nadchodził. — W takim razie nic nie będzie ich interesowało. Ale spójrz, tam idzie jubiler! — Szybko do drzwi, Iwan, żeby przypadkiem nie zadzwonił! Kilka chwil później w wyłożonym grubym dywanem holu rozległy się ciche, ledwo słyszalne kroki. Iwan wszedł do holu, a za nim człowiek, który niósł niewielką walizeczkę. — Natychmiast oznajmię pańskie przybycie! — powiedział przebrany służący, znikając w salonie. Gdy wrócił, dał znak jubilerowi, żeby wszedł. Ów znalazł się na przeciw hrabiny. Podszedł do niej w głębokim ukłonie. — Miłościwa pani była dziś łaskawa, posłać mi przez waszego służącego bilet, w którym… — W którym proszę, — wpadła mu słowo, — żeby przyniósł mi pan do obejrzenia to i owo z pańskich zasobów. Chcę powiadomić pana, że moja córka wyjdzie za mąż w najbliższym czasie, co stanowi pilny powód, żeby skorzystać z biegłości pańskiej ręki. Niestety przeszkodą, by odwiedzić pana w pracowni, była drobna niedyspozycja. Posłałam więc mój bilet do pana z życzeniem spotkania go u mnie. Proszę do buduaru. Jubiler nie spostrzegł, że służący podąża za nim cicho, kryjąc się za aksamitnymi kotarami u drzwi, i otworzył walizeczkę. Ledwo się to stało, dostał uderzenie w głowę tak, że natychmiast runął bez zmysłów na podłogę. Iwan pochylił się nad nim. — Dobrze trafiony! Precz z maską! Tam stoją przybory toaletowe! Szybko zamienił liberię na swoje poprzednie ubranie, a potem pomógł Maszce oczyścić pokrytą szminkami twarz. — Teraz chodu, i to szybko. Ty musisz do swoich chorych, aby w razie konieczności dowieść alibi! Opuścili dwór tą samą drogą, którą weszli do niego. KONTRAKCJA Wróciwszy z porannego spaceru, Paulina przelotnie pozdrowiła matkę. Odkąd obecna dama do towarzystwa wkroczyła do dworu i dewocyjnym zachowaniem zdobyła sobie bezgraniczne zaufanie hrabiny, między obie, kochające się przecież tak tkliwą miłością, wkradło się coś na kształt rezerwy. Paulina czuła mimowolną, jednak niemożliwą do przezwyciężenia niechęć do Maszki i im bardziej matka przywiązywała się do niej, rym bardziej córka wycofywała się z salonu. Również dziś powiedziała tylko zwykłe dzień dobry i udała się potem do swoich pokoi. Tu jednak nie było jej dane długo pozostawać w samotności: weszła służąca i oznajmiła barona von Felsen. Wchodzący mężczyzna był młodym, wspaniale zbudowanym człowiekiem o ujmującej powierzchowności i nienagannych manierach. Podszedł do Pauliny, pochwycił jej dłoń, do której przycisnął swoje usta. — Witam, moja droga! Czy przechodząc obok, wolno mi powiedzieć dzień dobry? — Przechodząc obok? Czy przyjaźń traktuje się w tak przelotny sposób? — W takim razie muszę wyznać, że przybyłem tu na skrzydłach jutrzenki tylko z powodu tego pozdrowienia! — Tylko prawdę wolno wam wyznać, baronie. Zresztą skrzydła waszej jutrzenki wydają się cokolwiek przykrótkie. Jest dziesiąta; byłam właśnie na spacerze i to… — I to? — I to w bardzo interesujących okolicznościach. Hrabia szukał mnie w ogrodzie. — Ach, i znalazł panią? Oczywiście. A potem zrobił mi szlachetną propozycję zostania hrabiną. — Ach! — baron aż podskoczył. Chwycił ją za obie ręce i z widocznym napięciem patrzył w jej dobre, szczere oczy. — Co mu odpowiedziałaś, Paulino? — Dałam mu do zrozumienia, rzecz jasna w uprzejmych słowach, że rezygnuję z bycia następczynią wielu innych. Nigdy nie dostanie mojej ręki. — Nie, przenigdy; te małe, drogie rączęta przeznaczone są do tego, żeby największym błogosławieństwem obdarzyć kogoś zupełnie innego. — Mówisz bardzo konkretnie. Czy znasz może tego innego? — Sam przecież nim jestem! — radośnie wykrzykiwał, obejmując ją gorąco. — Cóż za śmiałość! Czy wszyscy Niemcy są tacy? — Z pewnością, jeśli gra idzie o tak wysoką stawkę. Niestety śmiałość ta nie wystarcza, by wziąć niebiosa szturmem. Twój bohater, Paulino, jest tymczasem również skazany na podstęp. — Z powodu damy do towarzystwa? — Z jej powodu. W odpowiedzi na moje zapytania nadeszły dzisiaj z Petersburga dwa listy, z których jednoznacznie wynika, że bardzo podobna osoba pomagała w ucieczce osławionemu oszustowi Iwanowi Wiesałowiczowi i razem z nim znikła. Każę jej strzec. Kto odwiedza dzisiaj chorych? — Maszka wymienia się przy tych odwiedzinach i nabożeństwie mamą i ze mną. Mama właśnie wsiada do powozu, jedzie do cerkwi, popatrz — powiedziała, ciągnąc go do okna, — a dama do towarzystwa idzie do swoich chorych. — Muszę wyjaśnić tę sprawę. Jeśli podejrzenie jest słuszne, to w każdym razie wykorzystuje ona odwiedziny do podtrzymywania swoich pozostałych powiązań. Mój służący ustawił się w koniarzu tamtego narożnego domu i będzie ją obserwował. Paulina i baron pozostali przy oknie i wkrótce spostrzegli, że zza drzwi wspomnianego domu ukazał się mężczyzna, który podążył w oddali za damą do towarzystwa. Niedługo potem zobaczyli jednak, jak pośpiesznie wraca, a potem powoli przechadza się ulicą. Gdy ujrzał barona w oknie, dał nieznaczny, dla postronnych niedostrzegalny znak ręką. — Mam pójść do niego, Paulino. Odkrył coś ważnego. Baron oddalił się szybko, pospieszył cichym krokiem przez korytarz i opuścił dom, aby dołączyć do służącego. — Co się dzieje, że mnie wołasz, Fiodor? — Dama skręciła w boczną dróżkę i przez małą furtkę wróciła do ogrodu hrabiny. — Aha, czyli zamierza coś tajemniczego! Czy zamknęła furtkę od środka? — Tak. — Wyjdzie z domu z powrotem tą samą drogą. Chodź! Wkrótce dotarli do dróżki, a po niej do furtki. Mur nie był wysoki. Pokonali go skokiem, a potem skryli się w gęstwinie krzewów ogrodu. Upłynęło sporo czasu, nim coś zwróciło ich uwagę; rozległ się szmer zbliżających się czyichś kroków. Dama do towarzystwa przecisnęła się przez krzewy, za nią młody, szczupły człowiek z zawiniątkiem pod pachą. Zatrzymali się po wewnętrznej stronie furtki. — Masz wszystko? — zapytała dziewczyna. — Wszystko. — Hrabia dostanie klejnoty jeszcze dzisiaj, prawda? — Łatwiej zamieni je na złoto i banknoty, niż my bylibyśmy w stanie to zrobić. Prosił mnie do siebie wieczorem. — A jeśli nas oszuka? — Nie może; mam go w garści. Teraz jednak naprzód! Ty idziesz pierwsza; ja poczekam jeszcze chwilę, żebyśmy nie szli razem. Otworzył bramkę, wyjrzał na zewnątrz, czy droga jest wolna, a potem dał jej znak, żeby wyszła. — Jutro musisz pójść do cerkwi. Uklęknę obok ciebie i powiadomię o wszystkim. Do zobaczenia! Dziewczyna odeszła i również on oddalił się po kilku sekundach. Gdy tylko zniknął za rogiem, obaj podsłuchujący ponownie przeskoczyli mur i podążyli za nim. — Dziewczynę możemy puścić, Fiodor nie umknie nam. Jego jednak pojmiemy; bezspornie doszło do kradzieży w domu hrabiny. Iwan Wiesałowicz kroczył wolno drogą. Spotkało go dwóch policjantów, przeszedł obok nich bez obaw, nie omieszkał nawet oglądnąć się za nimi. Jednak baron zatrzymał ich. — Czy znacie mnie, moi panowie? — Miałem zaszczyt już raz widzieć pana barona w naszej kancelarii — odrzekł jeden. — Dobrze. Słyszeliście o Iwanie Wiesałowiczu? — Tak, a cóż z nim? — Czy chcecie go ująć? — Ma się rozumieć, z przyjemnością. Wyznaczono nagrodę za jego głowę. Gdzie możemy go znaleźć? — Właśnie panów minął. — Być może pan baron się myli? — Możliwe, że się mylę. W każdym razie jednak człowiek idący tam przed nami z zawiniątkiem pod ręką jest złodziejem, który wraca z domu hrabiny Briatow. Wzywam panów do schwytania go natychmiast. Szybko, zanim ujdzie, ponoszę za to całkowitą odpowiedzialność! Naglącemu wezwaniu takiego człowieka należało się bezwzględnie podporządkować. Policjanci pospieszyli naprzód i po kilku chwilach dosięgnęli Iwana. Rosyjski policjant jest nadzwyczaj uprzejmy, tym niemniej zawzięty i nieustępliwy. — Skąd podążasz, braciszku? — spytał jeden, kładąc młodemu człowiekowi dłoń na ramieniu. — Stamtąd! — odpowiedział zapytany ze spokojną miną, wskazując do tyłu. — A dokąd zmierzasz, braciszku? — Tam! — skinął głową wprzód. — Pięknie, pięknie gołąbeczku. My również pójdziemy tam z tobą! — To idźcie! Sam znajdę swoją drogę. — Wiemy. Ale my obaj nie możemy znaleźć twojej drogi, dlatego zostaniemy z tobą. Chodź braciszku, chodź! Iwan rzucił szybkie spojrzenie naprzód i na boki, błyskawicznie sięgnął do kieszeni na piersiach. Huknął strzał i pocisk chybił, bo silne ramię chwyciło Iwana od tyłu; w tym samym momencie poczuł się tak silnie opleciony, że nie miał możliwości wykonania najmniejszego ruchu. Baron i Fiodor podeszli niepostrzeżenie i w decydującym momencie pospieszyli z pomocą. Strzał przywołał tłum ludzi. Ujętego związano i odstawiono na posterunek policji. Udał się tam również baron von Felsen ze swoim służącym. * * * Cerkiew była pusta. Hrabina Briatow powróciła do swojego mieszkania. Służba przybiegła, by pomóc wysiąść pani z powozu i zaprowadzić do jej komnat. Woźny kroczył przodem, by otwierać drzwi. — Dziękuję! — zwróciła się jak zwykle do ludzi na pożegnanie, gdy dotarła do salonu. Potem weszła do swojej garderoby w towarzystwie pokojówki. Zaraz potem do wycofującej się służby doszły dwa głośne okrzyki przerażenia, ludzie ruszyli z powrotem do środka. Hrabina zasłaniała twarz dygoczącymi rękoma. Na dywanie leżał mężczyzna z krwawiącą głową, a w pomieszczeniu panował bałagan, który dowodził, że pokój był widownią jakiegoś niezwykłego wydarzenia. — Co to za człowiek, co on tu chciał, jak tu wszedł? — bełkotała drżąca z przerażenia hrabina. Nikt tego nie wiedział, nikt nie potrafił udzielić na to odpowiedzi. Całą gromadkę ogarnął zamęt, który został nieco opanowany dopiero z chwilą nadejścia hrabiego i córki pani domu. — Co się tutaj dzieje, co oznacza ten hałas? — dociekał pułkownik. Hrabina wskazała bez słowa na leżącego obok, ogłuszonego mężczyznę. Milanow zwrócił się do woźnego, który nie mógł mu dać wystarczającej odpowiedzi. — Potworne! Dokonano tu jakiegoś przestępstwa, o którym relacje zdać może tylko ten człowiek. Hrabia pochylił się nad nim, aby go zbadać. — Żyje, przynieść tu wodę, ocet, esencje! Trzeba go ocucić, żeby udzielił wyjaśnienia. — Mateńko, znam go! — zawołała Paulina. — To kierownik pracowni jubilerskiej Obrenowicza. — On, mój Boże, to nie żaden złodziej, ani rabuś! Co tu się zdarzyło?! Nikt nie był w stanie odpowiedzieć, nikt nie słyszał nic podejrzanego. W trakcie troskliwych zabiegów przywrócenia przytomności ranny otworzył wreszcie oczy, które najpierw błądziły po pokoju bez wyrazu, a później wolno nabierały życia i zmysłów. — Hrabina, gdzie ona jest? Gdzie jest moja biżuteria? — mówił wolno i półgłosem. Jego słowa były dla obecnych zagadką, do chwili, gdy wyjaśniał coraz więcej, aż w końcu okazało się, że jubiler padł ofiarą jakiegoś oszustwa. Wówczas weszła dama do towarzystwa, która wróciła z wizyty u chorych. Hrabina podeszła do niej pospiesznie. — Wyobraź sobie, moja droga Maszko, co stało się podczas naszej nieobecności! Zuchwała oszustka wkradła się tu i przyjęła na moim miejscu tego oto pana, by ukraść mu kosztowności na sumę około miliona rubli! — Niemożliwe! — krzyknęła zagadnięta, załamując ręce ze strachu i zdumienia. — Jak zło mogło upatrzyć sobie ten pobożny dom na tak przerażający czyn! — Moje dziecko, zło krąży dookoła niczym lew ryczący i nie dało się odstraszyć nawet naszymi modlitwami. Ale Pan ukarze występek i otworzy nasze niegodne oczy, żebyśmy mogli znaleźć sprawcę. Niech przeszukają cały dwór! — Stać! — zabrzmiało od drzwi. — Pozostać na miejscach, żeby nie zatrzeć żadnego śladu! Był to baron von Felsen, który wszedł pospiesznie. Nie zaszczycając hrabiego spojrzeniem, podszedł do hrabiny. — Co się stało, łaskawa pani? — Witaj serdecznie, baronie! Jest pan dyplomatą, a bystrość pańskiego umysłu będzie być może w stanie wnieść światło w ciemne mroki. — Pah! — hrabia Milanow przerwał pogardliwie. — Nie potrzeba niemieckiego dyplomaty, by widzieć wszystko jasno. Tego człowieka poproszono do hrabiny na podstawie sfałszowanego biletu, żeby zaprezentował klejnoty. Oszuści zdołali się wkraść pod nieobecność hrabiny do komnat przy pomocy wytrychów, aby zrabować mu kosztowności. Skok został zaplanowany i przeprowadzony z nadzwyczajną bezczelnością; pozostałe sprawy nikogo jednak nie obchodzą, lecz są rzeczą policji. — To pana zdanie, hrabio — odparł von Felsen zimno. — Moje brzmi inaczej. Niech pan opowiada! — zwrócił się do napadniętego. Jubiler powtórzył swoją relację i zakończył skargą: — Jeśli sprawcy nie zostaną wykryci i nie odzyskam biżuterii, to jestem zrujnowany na zawsze. — Proszę się uspokoić, — powiedział baron. — Być może już dzisiaj, albo jutro będzie ją pan miał na powrót w swoim posiadaniu! — Ach. — westchnął hrabia lekceważąco, — niemiecka dyplomacja wydaje się być wszechmocna! — Nie, — zabrzmiała ostra replika — ale poważna i wystarczająco bystra, żeby nie dać się zaślepić ani urodą, ani tytułem czy zarozumiałością. Przypuszczam, że sprawcy albo sami mieszkają we dworze, albo mają tu swoich wspólników. — Hahaha! — zaśmiał się hrabia. — Nie powinno mnie dziwić, jeśli wasz wspaniały zmysł detektywistyczny skierowałby swoje podejrzenia nawet przeciw mnie. — Nawet gdyby tak było, hrabia, to każde oskarżenie byłoby od początku bezskuteczne ze względu na pańską pozycję. — Panie baronie, — wtrąciła hrabina, — znam moją służbę; nikt z nich nie jest zdolny do takiego czynu. Mam w zwyczaju otaczać się ludźmi, których każdy grzech napawa wstrętem. — Łaskawa pani, darzę szacunkiem i miłością pobożność pani pracowników, jeśli jest ona prawdziwa i płynie z głębi serca. Jeśli jednak jest udawana, to jest niebezpieczniejsza od największej bezbożności. Pozwólcie mi pani uwolnić was od obłudniczki! Von Felsen podszedł do szafy i otworzył ją. — Złodziejka odegrała tu swoją rolę, a była przy tym ubrana w tę suknię. Widzi pani, że suknia została w najwyższym pośpiechu powieszona z powrotem na swoje miejsce. Oszustka upodobniła się do łaskawej pani za pomocą peruki i innych rekwizytów, a teraz, proszę: widzi pani tego ślady całkiem wyraźnie na tym oto blednącym obliczu! Maszka, powinna się pani była staranniej umalować szminką! Krzyk cisnął się wszystkim na usta. Hrabina wzniosła w proteście ręce do góry, a oskarżona cofnęła się krok z urażoną miną, jakby była ] poza wszelkimi podejrzeniami. W tym momencie pojawił się w progu komisarz policji i podszedł do niej. — Moja piękna siostrzyczko, — powiedział z uśmiechem, wskazując na idących za nim urzędników, — ten człowiek przyniósł ze sobą parę pięknych kajdanek; pozwól, że ci je podaruję! Dziewczyna została skuta. Nikt nie odważył się przeciwstawić. — Hrabio, — baron przerwał ciszę — poleciłem uwięzić Iwana Wiesałowicza, gdy razem z tą pobożną panienką wymykał się z dworu. Klejnoty które mieli przy sobie, nie zostaną zamienione na złoto i banknoty, lecz wrócą do rąk prawowitego właściciela. Niemiecka dyplomacja jest tego samego zdania, co przyszła baronowa Paulina: w tym domu pracuje pan na próżno! ODWET Pułkownik hrabia Milanow siedział w komnacie swojego pałacu w Petersburgu, pilnie zajmując się wydmuchiwaniem pod sufit dymu wonnego cygara w kształtnych kołach. Zdawało się, jak dowodziła jego pogodna twarz, że jest w najlepszym nastroju, który wzmógł się, gdy drzwi otwarły się cicho i do pokoju wbiegła Maszka. — Czy pogodziłeś się z naszym niepowodzeniem — zapytała, szelmowsko przytulając się do niego. — Wyglądasz na tak zadowolonego! Mimo wszystko szkoda, że ten skok na wspaniałą biżuterię nie powiódł się! — Nie przypominaj mi o tym! Setki tysięcy, które była warta! Zatkałbym nią usta wszystkim wierzycielom. — A ja oszczędziłabym sobie nędznego aresztu, o którym będę myśleć całe życie. — A zsyłka na Syberię? — Pah, faworyt cara jest wszechmocny. Ale powiedz mi wreszcie, dokąd właściwie kazałeś uciec naszemu Iwanowi? — Będzie za granicą na zawsze. — Co się mówi o naszym powrocie na wolność? — Władze nie wiedzą nic innego poza tym, że uciekliście w drodze na Sybir. — Czy moglibyśmy posłać na nasze miejsce tego bezczelnego Niemca z jego ckliwą Pauliną! — Sądzisz? — hrabia przeciągnął się z miną, którą przeszył diabelski uśmiech. — Myślę, że tak, byłoby to możliwe! Czy nie powiedziałaś właśnie, że faworyt cara jest wszechmocny? Oznacza to, że…? Że, jak zawsze, tak i teraz, nasze pragnienia wychodzą sobie naprzeciw. Ach! Okoliczności są ci znane. Hrabina Briatow zmarła, jak się mówi, na skutek wzburzenia, które wywołał zawód co do twojej pobożności. Ów baron von Felsen poślubił Paulinę, oczywiście z jej całym niezmierzonym majątkiem. Skoro spotkało ich zwykłe ludzkie szczęście, to reszta przypadnie mnie. — Zatem? — Zatem ułożyłem plan, żeby oboje przepadli na Syberii. — To wspaniale! Ale jak? — W następstwie omyłkowej zamiany. — Ach, wybornie! A z kim? — Z Iwanem i z tobą. Muszę dowieść temu Niemcowi, że jego dyplomacja nie może się mierzyć z rosyjską mądrością. — Ale pomyłka będzie musiała zostać wykryta! — Z pewnością, ale zbyt późno. Jest jeszcze zima; oboje nie wytrzymają straszliwych trudów i umrą, a ja ujmę sprawy w swoje ręce i będę spadkobiercą! — Potrzeba do tego odwagi i jeszcze więcej sprytu. Kiedy ten plan ma dojść do realizacji? — Gdy baron wyruszy w podróż do Biełogradu. — Co to jest Biełograd? — Jeden z jego majątków. Leży po drugiej stronie Dźwiny, pośrodku wspaniałych lasów. Von Fełsen nie był tam jeszcze nigdy, lecz wiem z pewnego źródła, że być może wyruszy tam za kilka dni w towarzystwie swojej małżonki, aby odbyć wielkie łowy. — Teraz pojmuję. Tylko z tego powodu mówiło się, że umknęliśmy z wygnania na Sybir. — Twoja inteligencja naprowadza cię na właściwy ślad. Łatwo jest mi uzyskać carski dekret, a nawet gdyby tak nie było, to stale mam dostęp do blankietów cesarskiego sekretariatu. — Miły, chciałabym zobaczyć aresztowanie! — Możesz! Nawet bez twojego pragnienia nie odmówiłbym sobie satysfakcji ujrzenia ich w saniach dla wygnańców. Gubernator Wołodki jest zobowiązany wobec mnie do wdzięczności; moje życzenia są dla niego rozkazami. * * * Minęło kilka tygodni, gdy przez nieprzejezdne, zamarznięte na kamień i ośnieżone równiny, doliną Wagi, bocznego dopływu Dźwiny, mknął jeden z szybkich rosyjskich zaprzęgów trójkonnych. W środku sań siedział mężczyzna i młoda dama, oboje przezornie okryci ciepłymi, kosztownymi futrami. — Hej, wio! moje kochane, moje gołąbeczki, szybko, moje anioły, jeszcze szybciej, ty światło mojej duszy, biegnij, mój skarbie, — brodaty stangret zagrzewał zwyczajem wszystkich rosyjskich woźniców swoje zwierzęta pieszczotliwymi słowami do biegu. W szaleńczym pędzie pokonywano odcinek za odcinkiem, aż w oddali z białej, migoczącej powierzchni śniegu wyłoniła się ciemna bryła, która przy dalszym zbliżaniu okazała się chatą przewoźnika. Stała ona nad brzegiem Wagi. Właściciel sań kazał zatrzymać się przed nią, a przewoźnik pospiesznie przybiegł. — Czy lód jest wystarczająco mocny? — Tak mocny, jak żelazo, panie. — Czy wiesz to na pewno? — Na pewno, ojczulku. Nie dalej, jak wczoraj przejechali na drugą stronę dostojni państwo, a dzisiaj mróz jest tęższy. — Kim byli ci państwo? — Pan i młoda niewiasta. Stangret zszedł z kozła i przyniósł im gorącej herbaty z mojego samowara. Tym panem był pułkownik, a nazywa się hrabia Milanow. Pytający osłupiał. — Czy dobrze usłyszałeś nazwisko? — Dokładnie, mój ojczulku. — Jak daleko jeszcze do Dźwiny? — Jeśli konie wytrzymają, można będzie dotrzeć do zamku Dwianka jeszcze przed nocą. — Właśnie jadę tam. — Pułkownik także. — Ach! — spojrzał zadumany na siedzącą obok niego damę. — Czy sam powiedział ci o tym? — Nie, woźnica. — Dobrze, dziękuję. Tu masz coś do herbatki! Rzucił mu sztukę złota, a potem dał znak, by podjąć przerwaną jazdę. — Co powiesz o podróży pułkownika, Paulino? — Przypadek, czy też nie? — Być może. Hm…! Jak słyszałem, gubernator jest w Dwiance. Widzieliśmy się w Paryżu, a później w Londynie; byliśmy przyjaciółmi, pour passer le temps, ale nie wiem, czy będzie mnie jeszcze pamiętał. Chciałbym złożyć mu wizytę i, jeśli nawet pułkownik bawi u niego, w żadnym przypadku nie przejadę obok zamku. Noc jest tuż tuż, a las pełen wilków; musimy zatrzymać się u niego. Na powrót położył się na poduszkach i zamilkł. Zdawało się jednak, że spotkanie z Milanowem się zajmuje go dalej i to bardziej, niż dawał to po sobie poznać. Wypowiedź przewoźnika okazała się słuszna. Noc nie zapadła jeszcze całkowicie, gdy przed oczami podróżnych wyrosły ciemne mury zamku Dwianka. Sanie skierowały się przez szeroką, otwartą bramę na obszerny dziedziniec, zatrzymały przed portalem, od którego wiodły w górę schody. Zszedł z nich siwobrody urzędnik. — Czy ten zamek należy do hrabiego Sarnowa? — Tak jest, panie. — Czy hrabia jest na zamku? — Tak. — Zamelduj nas! Wyjął z portfela bilet i wręczył go mężczyźnie. Ten klasnął kilka razy głośno w dłonie i zaraz przybiegła służba, by pomóc państwu przy saniach. Woźnica odstawił pojazd do wozowni, zatroszczywszy się o stajnię dla swoich koni, zaopatrzył je i potem udał się do oficyny. Tu skłonił się przed wiszącym w rogu obrazem świętego patrona, pozdrowił obecnych i zajął miejsce przy jednym z wąskich i małych okien. Całkowicie wbrew obyczajowi gadatliwych Rosjan nie odezwano się do niego słowem; sam musiał dopominać się o strawę i napitek, w końcu markotny poszedł z powrotem do stajni, by zobaczyć swoje konie. Blask latarni padł na znajomą twarz. — George, czy to możliwe — ty tutaj? — Theodor, więc naprawdę, poznałem cię natychmiast, nawet w tej przeklętej rosyjskiej brodzie. Od tygodnia wiedziałem już, że przyjedzie baron von Felsen. Muszę z tobą pogadać z racji starej przyjaźni, ale w ukryciu. Zgasił latarnię i zaciągnął go za kilka wiązek słomy. Po jakimś czasie Theodor, towarzyszący obecnie swemu panu jako stangret, wyszedł na dwór, wszedł po schodach i udał się do komnat, które przydzielono baronowi i jego małżonce. Oboje włożyli właśnie stroje wizytowe, by przysposobić się do kolacji. — Panie baronie! — Cóż tam? — Pułkownik jest tutaj. — Wiem, choć hrabia Sarnow chce to zataić. — Hrabia otrzymał od pułkownika przed ośmioma dniami te kilka zdań. Rozkładając list, podał go baronowi. Baron przeczytał je i nie potrafił ukryć nagłej bladości. — Kto dał ci to pismo? — George, kamerdyner hrabiego Sarnowa. Znamy się z Paryża i Londynu; ukradł go swojemu panu, aby nas ostrzec. — Na Boga, co to jest? — zapytała baronowa bojaźliwie. — Nic innego, jak nowa podłość ze strony pułkownika. Wiesz, że oboje przestępcy Iwan i Maszka uciekli z zsyłki na Sybir. Mamy być podstawieni za nich, pojmani na drugim brzegu Dźwiny i zawiezieni do Nereczyńska. Rozkaz natychmiastowego pojmania i najszybszego, z pierwszeństwem przejazdu, odtransportowania za Ural dwóch osób podróżujących z paszportem wystawionym na barona i baronową von Felsen jest podpisany przez cara i przekazany własnoręcznie przez pułkownika gubernatorowi. Ów kazał obsadzić przeciwległy brzeg rzeki. Dlatego też zachowywał się tak bardzo wstrzemięźliwie i ledwo zadał sobie trud zaproszenia nas na kolację. Tak zdradziecką gościnnością wykazać się może tylko Rosjanin! — Czy nie ma ratunku? — zapytała baronowa, wyraźnie zdenerwowana. — George sądzi — wtrącił Fiodor bądź, jak brzmiało jego niemieckie imię, Theodor, — najlepiej będzie natychmiast zaprzęgać i potajemnie zawrócić. Szczęście, że dzięki przyjaźni tego dzielnego człowieka jesteśmy w porę ostrzeżeni! — Hm — tak — ale… — zastanawiał się baron — ach, a gdyby tak pułkownik sam wpadł w dołek, który pod nami kopie? Czy ów George mógłby przyjść niepostrzeżenie do mnie? — Zobaczę, co się da zrobić! — Theodor oddalił się i po krótkim czasie przyprowadził oczekiwanego? — Jest pan Francuzem? — zapytał go baron. — Tak. Graf Sarnow wziął mnie na służbę w Paryżu, ale nienawidzę tego Rosjanina. — Dlaczego zostaje pan u niego? — Moja pensja jest dobra, a w rosyjskim gospodarstwie można sobie łatwo odłożyć niezłą sumkę. Wkrótce chciałbym przejść na emeryturę. — Ach, tak! Czy chciałby pan zarobić banknot tysiącrublowy? — Tysiąc rubli? Chętnie, natychmiast! Ale jak? — Czy pułkownik podróżuje sam? Słyszałem, że jest z nim jakaś dama. Powiedział mi o tym przewoźnik przez Wagę. — Jest przy nim kobieta; czy to małżonka, czy siostra, tego nie wiem. — Małżonka w każdym razie nie, ale okoliczność ta sprzyja mojemu planowi. Tu jest mój paszport. Jest wystawiony na barona i baronową von Felsen. Jeśli potrafi pan zamienić go na paszport pułkownika, banknot należy do pana. Służący namyślił się. Sprytny uśmiech przebiegł przez jego lisie oblicze. — Rozumiem pana całkowicie, panie baronie. Zdrajca winien pójść na Sybir na pana miejsce; zasłużył sobie na to, a ja, niezależnie od wynagrodzenia, powinienem mieć satysfakcję, zniesławiając go. Niech mi pan powierzy paszport, panie baronie. Udajcie się teraz na wieczerzę, która i tak nie będzie długa, bo zaraz wniosą nakrycia pułkownikowi. Gdy wówczas nie będzie go w pokoju, zobaczę, co się da zrobić. — Wspaniale. Nie rzucimy cienia podejrzenia. Teraz niech pan idzie. Nie łatwo o panu zapomnę! George i Fiodor odeszli. — Prowadzisz niebezpieczną grę, — powiedziała zatroskana Paulina. — Nie mniej niebezpieczną, niż on. Przejrzałem go. Nie na Sybir, lecz na śmierć chce nas wysłać, żeby twój spadek pokrył jego długi. Zasłużył na stryczek, który mi szykuje wraz z gubernatorem. Kto jednak wygra, to się okaże! Ukończyli toaletę i mieli właśnie zamiar udać się do jadalni, gdy wszedł Fiodor. — Panie baronie, nadzwyczajna wiadomość! — Jaka? — Ciekwość zawiodła mnie, żeby zobaczyć ukrywającego się pułkownika. George zaprowadził mnie do swojego pokoju, który od apartamentu pułkownika oddzielny jest tylko drzwiami. Słyszałem ciche rozmowy i zaglądnąłem przez dziurkę od klucza. Niech pan zgadnie, kogo ujrzałem! — Kogo? — Maszkę, damę to towarzystwa! Widziałem ją dokładnie. A później nawet słyszałem jej głos. — Byłoby to zupełnie zrozumiałe! — powiedziała Paulina. — Po pułkowniku można się wszystkiego spodziewać, — zauważył baron. — Jak przekonała mnie rozmowa dwójki oszustów przy furtce ogrodu, niezawodnie on był ich wspólnikiem. Potrafi niemało i mógł ich uratować. Iwan zniknął; Maszka mogła przy nim zostać, aż stanie się dlań niewygodna. A pogłoska o ich ucieczce z zsyłki na Sybir została puszczona w obieg tylko po to, by zainicjować jego obecny plan. Im bardziej zastanawiam się nad tym, tym bardziej wierzę, że nie myliłeś się, Fiodor. Ale wówczas pułkownik jest zgubiony. Jego droga prowadzi przez Biełograd, gdzie jestem prezesem sądu. Wyprzedzę go i stwierdzę tam jego tożsamość. Car powinien dowiedzieć się o całym, zręcznym planie! Podał Paulinie ramię, by zaprowadzić ją na kolację. Był tam jedynie woźny. Było bardzo lakonicznie, a potrawy ledwo tknięto. Baron oświadczył, że on, a raczej jego małżonka jest bardzo zmęczona i podniósł się, życząc „dobranoc”. Wróciwszy do swojego pokoju, baronowa udała się na spoczynek; von Felsen zgasił światło i oczekiwał Georga w ciemnościach. Minęło kilka godzin, nim ów przyszedł. — Panie baronie, udało się. — Rzeczywiście? — Tak. Pułkownik miał portfel z dokumentami w kieszeni swojego futra. Tu jest jego paszport, na którego miejscu znajduje się pański! Baron zapalił światło, by przekonać się o autentyczności dokumentów. — Zgadza się, tu ma pan banknot. — Dziękuję. I jeszcze jedno. O ósmej rano jest jeszcze ciemno. Pułkownik wyruszy godzinę wcześniej, żeby spotkać pana po przeciwnej stronie rzeki, gdy będzie pan nadjeżdżał w swoich saniach. — Ach tak, chce oczekiwać, by sycić się furią, w którą jak sądzi wpadnę. Pana pomocy zawdzięczam, że stanie się inaczej. Kiedy opuszcza pan służbę? — Prawdopodobnie już na wiosnę. — Jeśli potrzebowałby pan jakiejś pomocy, to proszę wstąpić do mnie w Petersburgu. Dobranoc! — Nie omieszkam tego zrobić. Dobranoc! * * * Wokół zamku panowała jeszcze głęboka ciemność, gdy na drugi dzień sanie skierowały się cicho poza bramę. W środku siedział pułkownik i Maszka. Przybywszy do lasu ciągnącego się aż po Dźwinę, stangret zaciął konie, które natychmiast poszły płynnym, wyciągniętym galopem. „Wreszcie, wreszcie jesteśmy bliscy satysfakcji!” myślał pułkownik. Maszka milczała; ale jej triumf nie był mniejszy, niż jego. Migotał śnieg, dniało. Rozwidniło się całkowicie, gdy sanie dotarły do rzeki. Na przeciwległym brzegu można było zobaczyć liczne posterunki rozstawione w regularnych odstępach, skoncentrowane na wąskim odcinku, dokładnie naprzeciwko nadjeżdżających sań. — Podjeżdżaj! Lód wytrzyma, — rozkazał pułkownik. Sanie przeszły kłusem przez rzekę. Dojechawszy na przeciwległe wzniesienie, pułkownik zobaczył drugi zaprzęg, który zatrzymał się w pobliżu pod drzewami. — Stać! — rozkazał dowódca Kozaków. Woźnica podporządkował się wezwaniu. — Paszport! Pułkownik wyjął portfel, wyciągnął paszport i podał go. Oficer rzucił nań okiem. — Wysiadać! — Jak to? — Wysiadać! — Pytam się, jak to? — Wysiadać, mówię! — Oho, najpierw chcę znać powód! Oficer sięgnął spokojnie do siodła, by odwiązać kańczug. — Wysiadać, bo wam pomogę! — Co ma znaczyć ten pejcz? Precz z nim, i to natychmiast! Bo pułkownik hrabia Milanow mogły was źle zrozumieć! — Pułkownik? Hrabia Milanow? Czy to jest wasz paszport? — Tak, do diabła! — Pięknie! Tu stoi baron von Felsen wraz z małżonką! Dalej z sań! Jestem tu dowódcą i wiem, co mam robić. Trzymał pułkownikowi paszport przed nosem. Ten przeczytał imiona; straszliwy skurcz przeszył jego ciało i nim zdążył pomyśleć o oporze, był pozbawiony swojej broni, wyciągnięty ze swoją towarzyszką z sań i zawleczony do innych, które ruszyły szybko na wschód pod liczną eskortą. Po krótkim czasie rzekę pokonały następne sanie. Nie rozległ się okrzyk „stać!”, nikt sań nie zatrzymał. Kozacy dostali tego, na którego czekali i oddalili się. Jedynie śnieg wyraźnie zachował ślady niedawnego zajścia. „Pojmany!” triumfował baron. — Naprzód, Fiodor, żebyśmy mogli ich wyprzedzić i oczekiwać w Biełogradzie! W tym celu należało zrobić objazd, ale konie były dobre i wypoczęte. Po południu osiągnięto zamek. Mieszkańcy posiadłości barona byli powiadomieni o przyjeździe swego pana i zgromadzili się, by zgotować mu uroczyste przyjęcie. Zostali zaproszeni na zamek, w którego pomieszczeniach baron polecił wydać dla nich ucztę. Gdy bankiet trwał i gdy już było ciemno, zajechały sanie pilnie strzeżone przez oddział Kozaków. Dowódca zsiadł z konia i nie zadając dodatkowych pytań, kazał zameldować się właścicielowi zamku. Gdy prowadzono go doń, służący wymienił oficerowi jego nazwisko. Ten zaintrygowany przyspieszył kroku. — Panie baronie, pańskie nazwisko zostało haniebnie nadużyte! — W jaki sposób? — zapytał Felsen. — Dwójka przestępców, zesłana na Sybir, uciekła z transportu. Złapano ich na powrót. Weszli w posiadanie paszportu, który wystawiony jest na pana i pańską małżonkę. — Ach! Pan przybył, żeby domagać się świeżych koni? — Tak. — Zgoda, jednak nie wcześniej podstawię konie, nim przedstawi mi pan przestępców. — Tego mi nie wolno. — Przecież sam mi pan zameldował, że nadużyli moje nazwisko. — Tak jest. — Więc ludzie ci podlegają przede wszystkim mojemu wymiarowi sprawiedliwości. Oficer namyślił się. — Czy wyda mi ich pan z powrotem? — Oczywiście natychmiast. Zna może pan nazwiska i pochodzenie tych ludzi? — Nie. Przecież kto idzie na Sybir, już jest martwy. Zostali mi przekazani i dostarczę ich do Nereczyńska. Rozkazy nie precyzują, co należy dalej robić. — Dobrze. Niech pan wyda rozkazy swoim ludziom i zaopatrzy się w to, co potrzebuje pan i pański oddział! Baron przywołał Paulinę i wiernego służącego. Po kilku minutach pojawił się pułkownik i dama do towarzystwa, prowadzeni pod strażą Kozaków. — Posługiwaliście się paszportem, który był wystawiony na… — Baronie! — wrzasnął pułkownik, zaciskając pięści, ja… — Spokój! — zagrzmiał w odpowiedzi von Felsen i dodał zwracając się do oficera: — Ma pan pejcz. Zabraniam tym ludziom jakiegokolwiek słowa! Oficer Kozaków dobył wspomniane narzędzie, by zrobić z niego użytek w razie najmniejszej próby sprzeciwu. Pułkownik kipiał ze złości, ale musiał się dostosować. — Posługiwaliście się paszportem, który był wystawiony na moje nazwisko. W związku z tym, że jesteście zdani na łaskę cara nie mogę wam nic uczynić, muszę jednak zażądać zwrotu dokumentu. Oficer sięgnął bez sprzeciwu do kieszeni munduru i przekazał baronowi paszport. — Dodam jeszcze tylko, że z pomocą tych oto świadków poświadczę wasza tożsamość przed jego cesarską mością. Władca wszystkich Rosjan ma obszerne sprawozdanie, jak znikają diamenty i jak przestępcy uciekają z transportu. Precz z nimi! * * * Minęło szereg lat. Baron von Felsen podjął wraz żoną podróż do Niemiec i zahaczył przy tej okazji o Wiesbaden. Bogaty, i jak się mówiło, dostojny Rosjanin, przysparzał kasynom wiele kłopotów. Kolor, na który stawiał, zawsze wygrywał. Felsen nie mógł się oprzeć ciekawości, żeby go zobaczyć; udał się więc do sali gier. Spojrzenie gracza padło — na niego i Felsen zauważył, że jego ręka zadrżała, a bladość pokryła twarz. Baron odwrócił się. Nie wyszedł jeszcze z sali, gdy na jego ramieniu spoczęła ręka i cichy głos poprosił: — Baronie, proszę, niech mnie pan nie zdradzi! Zagadnięty ze stoickim spokojem zmierzył postać mówiącego lodowatym spojrzeniem. — Mój panie, chyba nie będzie miał pan nic przeciwko temu, że go w ogóle nie znam! Strząsnął dłoń gracza i wyszedł na zewnątrz. Był to niegdysiejszy pułkownik hrabia Milanow, któremu cesarz zezwolił opuścić Syberię, lecz pod warunkiem, że będzie się trzymał z dala od Rosji. Maszka, piękna i dzielna dama do towarzystwa, już podczas transportu uległa syberyjskiej zimie. Lodowata północ przykryła grób amatorki klejnotów mieniącymi się kryształkami. Iwan Wiesałowicz przepadł bez wieści. Nikt o nim nie słyszał. Jest i jednak wieczna sprawiedliwość, która sprawia, że każdy występek nosi w sobie zarodek odwetu. Z MURSUK DO KAIRWAN TEDETU — To jest niemiecki efendi, o którego przybyciu doniósł mi mój klient z Trypolisu, — powiedział Manasse Ben Aharab, przedstawiając mnie swojej córce. Dziewczyna podała mi dłoń i powiedziała: — Witamy cię u nas, efendina. List, który otrzymaliśmy, powiedział nam wiele o tobie. Dowiedzieliśmy się, że przewędrowałeś świat wzdłuż i wszerz i więcej przeżyłeś i doświadczyłeś, niż wielu innych. Cieszyłam się na twoje przybycie; żyjemy tu bardzo samotnie, ponieważ nie mamy nikogo komu moglibyśmy być przyjaciółmi. Zostań na długo, na bardzo długo w naszym domu, którego jestem panią! Postaram się, żeby spodobało ci się u nas. Dziewczyna była piękna. Gdy jej ojciec zaprowadził mnie do niej, podniosła się z miękkich sof z czerwonego aksamitu, obiegających dookoła cztery ściany pokoju. Nosiła szerokie spodnie z białego jedwabiu, które były przychwycone do jej kostek złotymi klamrami, a w biodrach podtrzymywane bladoniebieską szarfą przetykaną bogato złotem. Nagie, mieniące się różowo stopy tkwiły w ślicznych, jedwabistofioletowych pantofelkach. Wokół górnej części ciała ciasno przylegała kurtka z ciemnoniebieskiego jedwabiu, która zamiast guzikami zesznurowana była szczerozłotymi łańcuszkami. Niebieskoczarne, gęste włosy opadały szeroko w długich, ciężkich warkoczach; błyszczały w nich szpilki o wielkich, srebrnych główkach, a nad czołem błyszczał luźny diadem ze złotych monet różnej wielkości. Na małych dłoniach lśniły pierścienie, których wartość była z pewnością wielka. Nie było to jednak bogactwo, które mogło mnie zafascynować. Można być bogatym w doświadczenie, poważanie innych oraz wykształcenie — a także mieć pieniądze, i właśnie to bogactwo jest samo w sobie najmniej wartościowe. To zewnętrzne bogactwo wspierał tu jednakże wyraz majestatu i dostojeństwa, który kładł się na misternie zarysowanych ustach; jedynie z migdałowate wyciętych, błyszczących oczu padało spokojne, szczere, zadumane spojrzenie, które bardziej jeszcze, pozwalało wysnuć wniosek o jej intelekcie i uduchowieniu. Poza tym Rachela, bo tak nazywała się dziewczyna, liczyła dopiero piętnaście wiosen; jest to jednak wiek, w którym mieszkanki gorącego Południa uchodzą już za dorosłe. Przybyłem z Trypolisu od Mursuk, stolicy prowincji Fezzan, i zatrzymałem się u bogatego żydowskiego kupca Manasse Ben Aharaba, dla którego miałem rekomendacje. Manasse podjął mnie z wielką gościnnością i uczynił wszystko, abym zamieszkał w jego domu, gdzie uważano mnie niemalże za syna. Miało to wyjątkową zaletę: kupiec żył bowiem z dala od ludzi i świata, przypuszczalnie z tego powodu, że ludność Mursuk składała się głównie z Mahometan, którzy, jak wiadomo, darzą Żydów o wiele mniejszym szacunkiem, niż chrześcijan. Muzułmanin uznaje Chrystusa za największego proroka po Mahamecie i nie potrafi wybaczyć Żydom, że ich przodkowie ukrzyżowali Isa Ben Marryam, to jest Jezusa, syna Marii. Manasse był wdowcem, a Rachela jego jedynym dzieckiem. Oboje czynili wszystko, co w ich mocy, by uprzyjemnić mi pobyt w Mursuk. Znalazłem więc gościnne, o jakiej nie śniłem w tej afrykańskiej oazie. W związku z tym, że moja podróż miała mnie zaprowadzić daleko w głąb pustyni, byłem zmuszony podjąć najpierw kilka krótkich, a potem coraz dalszych wypadów, by ponownie przyzwyczaić się do pustynnego klimatu, a każdej z tych wycieczek towarzyszyło zatroskane pożegnanie, podczas gdy mój powrót wzbudzał zawsze szczerą i niewymuszoną radość. Aby w moich wyprawach nie być zupełnie sam, wyszukałem sobie towarzysza, przy czym Manasse Ben Aharab polecił mi jednego ze swoich służących, imieniem Ali. Ów był jeszcze młody, miał nieco ponad dwadzieścia lat i był bardzo przydatnym człowiekiem. Mówił wieloma dialektami arabskimi i nie miał rodziny, która wiązałaby go z określonym miejscem. Był wierny, oddany i co najważniejsze, szczery. Miał tylko jedną wadę, która sprawiała mi więcej radości, niż zmartwień: przeczytał kilka książek i w skutek tego sądził, że jest bardzo uczonym człowiekiem. Uważał się również za wielkiego bohatera, jakkolwiek zgodnie z prawdą trzeba zaznaczyć, że niewątpliwie odznaczał się odwagą. W związku z poczuciem własnej wartości nie był zadowolony z prostego imienia Ali i, jak to jest w zwyczaju na Południu, w niezbyt stosownej chwili zaczynał rozprawiać o swoich przodkach, dołączając do swojego nazwiska imiona najbliższych pradziadów. Wtedy nie nazywał się po prostu Ali, lecz Ali el Hakemi Ibn Abbas er Rumi Ben Hasis Omar en Nasafi Ibn Sadek Kamil el Batal. Im dłuższe jest takie arabskie nazwisko, tym większy szacunek wzbudza jego posiadacz; nie jest poważany ten, kto nie zna imion swoich przodków. Do tego dochodziło, Batal, które znaczy tyle co „bohater”; można więc sobie wyobrazić, jak wielki nacisk Ali kładł na to ostatnie słowo. Co się mnie tyczy, nazywano mnie tu tak, jak podczas moich wcześniejszych podróży, Kara Ben Nemzi. Kara było czymś w rodzaju imienia i oznaczało „czarny”, a Ben Nemzi znaczy „Syn Niemców”. Nosiłem ciemną brodę i byłem Niemcem; stąd to imię. Ostatni wypad przed ostateczną dalszą podróżą chciałem zrobić do Wadi Kouhr; dość daleka jazda, która zajmowała ponad tydzień czasu. Wadi oznacza dolinę, a także rzekę. Najczęściej rozumie się przez to cieki wodne, tworzące się w porze deszczowej, a potem znów wysychające. Rzeki te bywają czasami niebezpieczne. Deszcz w krajach tropikalnych jest całkiem inny, niż u nas. Nie tylko leje, lecz spada z nieba niczym zwarta masa; rzeka tworzy się błyskawicznie i wypełnia natychmiast w strzelające w górę ściany doliny. Jeśli znajduje się w niej obozowisko namiotowe, to stracone jest wszystko, co mgnieniu w oka nie zdoła uciec i nie zostanie uratowane. Sahary nie należy sobie wyobrażać jako nieprzerwanego i monotonnego morza piasku. Tak, są tam wprost nieskończone połacie piasku, ale wznoszą się również pojedyncze góry albo kamieniste łańcuchy górskie. Występuje też woda. Gdzie źródło wychodzi na powierzchnię, tam tworzy się oaza z bujną roślinnością. Często wystarczy kopać tylko kilka metrów w głąb, by natknąć się na wodę, która co prawda nie ma najczęściej dobrych właściwości, staje się jednak tym lepsza, im głębiej się kopie; wykazali to Francuzi dzięki swym studniom artezyjskim. Przed stuleciami Sahara była gęściej zaludniona i zabudowana, niż teraz. Jeszcze dziś na ponurym pustkowiu spotyka się budowle Rzymian, które niestety coraz bardziej zasypują wędrujące piaski. Osobliwością są bijara mektumin, „tajne” studnie, obok których, ba, ponad którymi można nawet przejechać, nie mając pojęcia, że znajduje się w pobliżu upragnionego źródła. Wałęsający się z dala od szlaku karawan Beduin odkrywa przez przypadek miejsce przepuszczające wodę, odgarnia piasek, napełnia swój bukłak, poi swojego wielbłąda, rozpościera skórę nad wąskim otworem i sypie nań z powrotem piasek. Odtąd posiada punkt, w którym może odpoczywać i wracać do sił, zachowując go w tajemnicy. Ujawnia go tylko wtedy, gdy może mieć z tego korzyści. Te ukryte źródła znajdują się najczęściej w posiadaniu rabusiów, albo też całych karawan łupieżczych, którym taki bir zapewnia wielkie bezpieczeństwo; wówczas bowiem nie potrzebują one udawać się do studni leżących przy szlakach karawan i narażać się przy tym na atak. Moja młoda pani domu zaopatrzyła mnie przed wyruszeniem we wszystko co konieczne, nie żądając za to najmniejszej zapłaty. A nie mieliśmy nic prócz wierzchowców, ponieważ kupiłem dwa dobre wielbłądy do jazdy, tak zwane hedżin, gdy tymczasem wielbłądy juczne określane są jako dźemel. Prawdę mówiąc, oprócz nas musiały one nieść jeszcze bukłaki z wodą; byłem bowiem skazany na oszczędzanie, nie chciałem więc kupować dźemela. Jak zwykle było dłuższe pożegnanie z serdecznymi prośbami i napomnieniami. — Efendina, — powiedziała Rachela, — tylko bądź ostrożny i miej się na baczności, bo twój obecny cel leży blisko okolicy, gdzie rozpoczynają się tereny zbójeckich Tibbu. Gdybyś spotkał się z nimi, byłbyś zgubiony. — Niech twoje serce nie martwi się o mnie, kwiecie oazy! Nie lękam się. — Tak, wiem o tym dobrze, że się nie boisz, — powiedziała żarliwie, — ale jesteś zuchwały, efendina. Zastrzeliłeś lwa, a nawet czarną panterę, która jest dalece bardziej niebezpieczna. Walczyłeś z wieloma, wieloma wrogami i zawsze byłeś zwycięzcą, jednak twoje ciało nosi jeszcze blizny ran, które otrzymałeś. Jakże łatwo nóż, albo kula może wejść głębiej, niż dotąd. Przyrzeknij mi, że zechcesz być ostrożniejszy; daj mi na to słowo honoru! — Oto ono, przyrzekam. Wzięła moją dłoń między swoje obie ręce, popatrzyła mi w twarz wilgotnymi oczami i ciągnęła: — Wiesz, że cię miłujemy i bylibyśmy bardzo, ale to bardzo smutni, gdyby wydarzyło ci się jakieś nieszczęście. Pomyśl o tym, efendina! — Bądź pewna, że poświęcę temu każdą chwilą, najpiękniejsza z róż Mursuku! — Nie tymi słowami! Wiesz, że nie powinieneś mnie tak nazywać. Masz tylko myśleć, że jestem dobra i jestem twoją przyjaciółką. Allah jebarik fik, Allah jesellimak. Niech cię Bóg błogosławi, niech cię Bóg zachowa! Po tych słowach odwróciła się i oddaliła. Jej ojciec odprawił mnie w podobnie przyjazny sposób. Potem pojechaliśmy obok palmowych, oliwnych, figowych, brzoskwiniowych i morelowych ogrodów miasta do bramy na zewnątrz. Kontynuowaliśmy jazdę między polami arbuzów ku otwartej przestrzeni, gdzie wkrótce roślinność zniknęła, a nasze wielbłądy zaczęły brnąć w piasku. Co się tyczyło naszych ubrań i broni, nosiłem spodnie, kamizelę i kurtkę z lekkiej, ciemnoszarej materii, a na tym haik rodzaj białego płaszcza z kapuzą. Do turbanu przymocowałem z przodu dla ochrony oczu niebieskawy welon. Ali był ubrany podobnie; poza nożem i dwoma pistoletami posiadał długą, jednolufową arabską strzelbę. Ja miałem przy sobie moją dawno już i często wypróbowaną broń: bowie knife, dwa rewolwery, ciężką niedźwiedziówkę, z której dobrze wycelowana kula wystarczała, by rozciągnąć lwa, i w końcu mój sztucer Henry’ego, z którego mogłem oddać dwadzieścia pięć strzałów. Pierwsze dwa dni naszej jazdy przebiegły bez jakichkolwiek przeszkód. Wadi Kouhr leży na pustyni libijskiej, na południowy — wschód od Mursuk i na południowy–zachód od oazy Kufarah. Pustynia libijska jest tą częścią Sahary, która znana jest jako najtrudniejsza do przebycia i najniebezpieczniejsza. Przybraliśmy na jej widok poważne, ale przecież nie wrogie oblicze. Od Mursuk nie było nam dane zobaczyć żadnego człowieka, nie pragnęliśmy też spotkać nikogo w Wadi Kouhr. W owych okolicach przywykło się do tego, żeby w każdym napotkanym człowieku dostrzec wroga. Musieliśmy jednak dotrzeć do Wadi, gdzie była woda, żeby ponownie napełnić nasze bukłaki, które stały się puste. Nie znałem zresztą Wadi, również Ali nigdy tam jeszcze nie był. Trzeci dzień chylił się ku końcowi. Jechaliśmy tak szybko, że według moich obliczeń, jeśli nie obraliśmy niewłaściwego szlaku, to musieliśmy dotrzeć do celu bezwzględnie przed nocą, a jednak nic nie było w zasięgu wzroku, co pozwalałoby wyciągnąć wniosek o bliskości Wadi. Ali stawał się z wolna drażliwy i powiedział: — Efendi, powinniśmy byli wziąć przewodnika. Jeśli nie trafimy dziś do celu, nie dowiemy się, w którym kierunku należy go szukać, to stoimy w obliczu śmierci z pragnienia. — Nie martw się, — odpowiedziałem mu. — Patrz tam w górę, na niebo, dokładnie przed nami! Tam jest znak, że znajdujemy się na właściwej drodze. Czy znasz te oba ptaki, które zataczają tam kręgi? — Tak, to jest shahin — sokół ze swoją samiczką. Czyżby rzeczywiście oznaczał bliskość Wadi? — Z pewnością, niestety również i bliskość ludzi. Sokół chętnie podąża za karawanami, a z kierunku, w którym leci tam w górze, można wnosić dokąd porusza się na dole karawana, chociaż nie jest się jeszcze w stanie jej zobaczyć. Te dwa sokoły unoszą się w powolnych kręgach, nie poruszają się naprzód. Można zatem zrozumieć, że ludzie pod nimi nie są w ruchu, lecz obozują. — Allach! Z jaką pewnością to mówisz! Rzeczywiście nie jesteś niezdarą, Efendi. Muszę ci udzielić pochwały. Zapewne domyślisz się co to oznacza? — Owszem, mianowicie nie zbyt dużo. — Ajjuha, oho! Jestem człowiekiem, który zna wszystko, co istnieje na ziemi. Taka pochwała z moich ust jest więc nagrodą, który nie przypadnie w udziale każdemu. Mam jednak nadzieję, że nie będziesz dumny i nie będziesz się wywyższał z tego tytułu, skromność jest bowiem największą ozdobą prawdziwie wielkiej i dojrzalej męskości. Również prorok nigdy nie był dumny, czego ty jako chrześcijanin nie możesz wiedzieć. — Czy nie sądzisz, że skromność wystarczyłaby również tobie za ozdobę? — Niewątpliwie, — skinął głową. — A może jej nie posiadam? — Czy to skromnie, gdy utrzymujesz, że znasz wszystko, co istnieje na ziemi? — Tak, bo nie wywyższałem się, lecz powiedziałem prawdę. Ale wskaż mi coś, czego nie znam! — Czy znałeś naszą drogę do Wadi? Czy możesz powiedzieć, kto rozłożył się tam obozem przed nami? Ów sięgnął ręką za ucho, podrapał się tam zakłopotany i odpowiedział: — Wymagasz ode mnie zbyt wiele, efendi. Jak mogę znać wszystkich ludzi, ojców ich przodków i praprzodków ich pradziadków .Powiedziałem, że znam wszystko, a nie to, że jestem wszechwiedzący. Ale zobacz, czy nie nadjeżdża tam jeździec? Mieliśmy szukać Wadi przed nami, ale on wskazywał w prawo, na południe, skąd zbliżał się jeździec. W każdym razie zmierzał również do Wadi. Gdy zobaczył nas jednak, zatrzymał wielbłąda na moment, porzucił swój dotychczasowy kierunek, by skierować się do nas. Gdy zbliżył się do nas tak blisko, — że mogliśmy rozpoznać go wraz z zwierzęciem, zobaczyłem, że musiał być dostojnym i bogatym człowiekiem, ponieważ dosiadał szarego biszarihnhedżihna, jednego z owych kosztownych wielbłądów pod wierzch, których prawie nie można kupić. Taki hedżin, jeśli jest klaczą i w ogóle jest na sprzedaż, może kosztować w walucie niemieckiej trzydzieści tysięcy albo jeszcze więcej. Takim zwierzęciem można w jeden dzień pokonać między dziewięćdziesiąt, a sto kilometrów. Hedżiny te zawdzięczają swoją nazwę mieszkającym nad górnym Nilem Nomadom Bischarihn. Na Sacharze najczęściej hodowane są przez Tibbu, którzy znani są z tego, że posiadają najpiękniejsze wielbłądy do jazdy. Zdawało się, że jeździec, który teraz zbliżał się do nas, należy do tego ludu. Skóra na jego twarzy była prawie tak ciemna, jak u Murzyna; można było go z łatwością wziąć za niego, gdyby nie miał prostego nosa i wąskich warg. O ile pozwalał rozpoznać biały, fałdzisty burnus, wydawało się, że miał długą i chudą, ale bardzo mocną posturę. Włosy zwisały mu na plecy w długich warkoczach. Zamiast turbanu nosił czerwoną keffiję*; długa, jednolufowa strzelba leżała przed nim w poprzek na siodle. Zatrzymał swojego hedżina dziesięć kroków przed nami, wykonał nieznaczny ruch ręką w kierunku piersi i pozdrowił nas: — Sallam! Dokąd wiedzie wasza droga? Jego spojrzenie spoczęło na nas posępnie i badawczo. Mężczyzna ten nie podobał mi się. Jeśli Beduin pozdrawia tak krótko, jest to zawsze pewnym znakiem, że nie żywi żadnych przyjacielskich zamiarów. — Sallam, — również odpowiedziałem krótko. — Chcemy do Wadi Kouhr. — Czy znacie to miejsce? — Nie, nigdy tam nie byliśmy. — Maszallah, pańskie cuda! Jak znaleźliście drogę? — Allach jest przewodnikiem swoich. Kto mu ufa, nigdy nie zbłądzi. Uczynił pogardliwy ruch ręką i zauważył: — Allach mieszka w niebie. Nie będzie jechał przed tobą, by wskazać ci drogę. Skąd przybywacie? — Z Mursuk. Gdy wymieniłem nazwę tej miejscowości, na jego twarzy pojawił się szybki błysk olśnienia, a potem zapytał: — Czy mieszkasz tam? — Nie. Wypoczywałem tam tylko przez dłuższy czas. — A jednak poznałeś miasto i jego mieszkańców. Czy widziałeś może żydowskiego tagir — kupca, który nazywa się Manasse Ben Aharab? — Tak. Byłem jego gościem i mieszkałem u niego. Znów zauważyłem ów krótki błysk, który przebiegł mu przez twarz. Gdy rozjaśniły się jego ponure dotąd rysy, odezwał się bardziej przyjaznym tonem: — Dziękuj Allachowi, że tak się sprawy mają. Manasse jest moim przyjacielem, a w związku z tym, że ty jesteś jego przyjacielem, witam cię. Chodź za mną! Mówił tylko do mnie, zapewne odgadł jaka jest pozycja Alego wobec mnie. Zdawało się, że irytuje go to, ponieważ w chwili, gdy obcy zawrócił teraz wielbłąda, odezwał się szybko. — Stać, poczekaj jeszcze! Nie pójdzie tak szybko, jak myślisz. Musimy wiedzieć, kim jesteś. Zagadnięty obrócił swego wierzchowca w naszą stronę, obejrzał Alego spod ściągniętych brwi i zapytał: — A ty kto jesteś, że ośmielasz się tak mówić do mnie? — Ośmielasz? Czy rozmawiać z tobą jest śmiałością? Nie znam żadnego człowieka, którego miałbym się obawiać, bo jestem Ali el Hakemi Ibn Abbas er–Rumi Ben Hasis Omar en–Nafasi Ibn–Sadek Kamil el Batal! Zrozumiano? El Batal, el Batal! Powtórzył ten przydomek, kładąc nań mocny nacisk, bo, jak wcześniej zaznaczyłem, słowo to znaczy „bohater”. W kącikach ust nieznajomego prześliznął się cichy uśmiech. Odpowiedział on: — Tak, el Batal. Słyszę, że jesteś potomkiem tego człowieka, ale wnuk, bądź prawnuk bohatera może być wielkim tchórzem. Kim więc jesteś? — Ja? Jestem wielkim wojownikiem i wielkim alim — uczonym. Nie ma na ziemi nauki, która byłaby skryta przed moimi oczami. Jak brzmi twoje nazwisko i do jakiego plemienia należysz? Uśmiech nieznajomego zarysował się mocniej i jak mi się zdawało był równocześnie bardziej drwiący. Obcy jeździec nie odpowiedział nic Alemu, lecz zwrócił się do mnie: — Czy ten człowiek o długim nazwisku jest twoim przyjacielem, czy sługą? — Tym drugim, — odpowiedziałem zgodnie z prawdą, zdumiony w duchu jego przenikliwością, którą zdradził tym pytaniem. — To powiedz mu, że wolny człowiek nie pozwoli wypytywać się człowiekowi, który jest opłacany. Ty jesteś jego panem, tobie więc udzielę informacji: jestem Tadetu i nazywam się Tahaf. A teraz chodź, zaprowadzę cię do moich ludzi. Jeszcze raz odwrócił wielbłąda i ruszył z miejsca. Podążając za nim, Ali pchnął swego wielbłąda w kierunku mojego i wyszeptał do mnie: — Co uczyniłeś, efendi! Zawstydziłeś moje oblicze. Czy musiałeś mu powiedzieć, że jestem twoim sługą? — Tak, — odpowiedziałem. — Dlaczego? — Bo nic ci nie zaszkodzi, jeśli choć raz przypomnisz sobie prawdę, chwalipięto. — A więc nie przyznajesz, że jestem uczonym? — Nie. By nie narazić się na dalsze zarzuty, odsunąłem od niego mojego wielbłąda i jechałem przy boku Tedetu. Tedetu jest liczbą pojedynczą od Tibbu. Człowiek z ludu Tibbu nie nazywa się Tibbu, lecz Tedetu. Gdy jechałem teraz obok niego, obserwował mnie bystro z ukosa. Zauważyłem, że jego spojrzenie przykuły szczególnie obie moje strzelby; takiej broni rzecz jasna nie znał. Nie odzywał się, więc ja również nie uważałem za konieczne nawiązywać z nim rozmowę. Dopiero po dłuższym czasie powiedział: — Będziesz naszym gościem i znasz moje imię. Czy nie chcesz mi powiedzieć swojego? — Nazywam się Kara Ben Nemzi. — Ben Nemzi? To znaczy, że jesteś z obcego kraju? — Tak, z bilad e lAlman — z Niemiec — A więc nie jesteś Fransawi — Francuzem? — Nie. — Słyszałem o belad el Alman. Panuje tam wielki sułtan, który nazywa się Wi–hel–Wilhelm i pokonał Fransawi. Są oni naszymi wrogami, dlatego każdy Almani jest naszym przyjacielem. Moi ludzie ucieszą się, gdy cię zobaczą. Oczywiście jesteś wojownikiem? — Właściwie nie. — Jak to? Widzę przecież, że masz dużo broni przy sobie. — Mam ją tylko po to, żeby się bronić, gdy zostanę napadnięty. Jestem musannif, a więc człowiekiem pokoju. Zmierzył mnie wówczas na poły lekceważącym, na poły współczującym wzrokiem i wykrzyknął: — Niech Allach zachowa ci rozum! W domu popijasz czarny atrament, a tutaj nosisz dwie flinty na plecach? Czy słońce odebrało ci rozum? Ten kto nie jest wojownikiem, nie jest też mężczyzną. Musannif powinien siedzieć ze starymi kobietami. Jesteś przecież mocny i krzepki; prorok musiał cię chyba źle oświecić! Zabrzmiało to grubiańsko. Odparłem: — Nie wymagam światłości od niego, bo nie jestem muzułmaninem, lecz chrześcijaninem. Zbyt dobrze wiedziałem, co czynię, mówiąc mu o tym tak otwarcie. Ów człowiek o dumnym spojrzeniu i pogardliwym uśmiechu mylił się co do mnie. Teraz jechałem obok niego ze skromną miną; zapewne pozna mnie już niebawem w zupełnie innych okolicznościach. Odepchnął swojego hedżina ode mnie i zawołał: — Allach uchowaj! Jesteś chrześcijaninem, przeklętym giaurem, którego diabli… — Uskut, milcz! — przerwałem mu, prostując się w siodle. — Uważasz twoją, a ja moją wiarę za właściwą. Jeśli nazywasz mnie niewiernym, to mam takie samo prawo nazwać cię tak, jak ty mnie. Nie robię tego, ponieważ my chrześcijanie jesteśmy przyzwyczajeni być uprzejmi. Nie pozwolę nazywać się giaurem; zapamiętaj to sobie! Popatrzył w moją stronę zupełnie zdumiony. Nie spodziewał się po mnie takiego wystąpienia. Zapytał: — Co chciałbyś zrobić wobec tego? Może mnie zastrzelić? — Nie. Ubliżający nie jest wart kuli. Po prostu jednym ciosem pięści powaliłbym cię z wielbłąda. Zgodnie z obyczajem Sahary była to śmiertelna obelga. Uderzenie ręką albo przedmiotem, który nie jest bronią, a nawet sama groźba takiego ciosu, stanowi urazę, którą da się zmyć tylko krwią. Natychmiast więc sięgnął ręką pod burnus i zawołał, wyciągając pistolet: — Uderzyć mnie? To trzeba… Ale jeszcze szybciej, niż on miałem w ręce rewolwer. Celując w jego głowę, przerwałem mu: — Precz z pistoletem! Jeśli będziesz go kierował we mnie, dostaniesz kulę w łeb! Dowiodę ci, że musannif nie musi siedzieć wśród starych bab lecz potrafi też być dzielnym człowiekiem. Obraziłem cię, ponieważ ubliżyłeś mi przedtem; jesteśmy zatem kwita. Jeśli ci to nie odpowiada, to jestem gotowy natychmiast zsiąść z wielbłąda i walczyć z tobą jak godzi się wojownikom. Po jego wzburzonej twarzy przemknęło dziwaczne poruszenie. Zatknął potem z powrotem pistolety za szarfę i powiedział niewymuszonym, spokojnym tonem: — W porządku, masz rację. Znieważyliśmy się wzajemnie, a teraz jesteśmy kwita, ponieważ masz być moim gościem. Jedźmy dalej! To szybkie uspokojenie było tylko pozorne. Nie dałem mu się zwieść i dobrze wiedziałem, że gdyby nawet Tedetu był przedtem przyjaźnie usposobiony wobec mnie, to zyskałem w nim teraz nieprzejednanego wroga. Najchętniej oddzieliłbym się od niego; to jednak nie wchodziło w rachubę, bowiem jechał do Wadi, gdzie obozowali jego Tibbu, a ja musiałem też się tam udać, ponieważ potrzebowaliśmy wody, której nie można było znaleźć w żadnym miejscu w promieniu wielu dni podróży. Żywiłem przekonanie, że idziemy naprzeciw wielkiego niebezpieczeństwa, jednakże nie miałem najmniejszej ochoty martwić się tym. JESTEM NIETYKALNY Po pewnym czasie zobaczyliśmy, jak na horyzoncie pojawiają się najpierw korony, a potem cienkie i wysokie pnie palm daktylowych. Zupełnie równa dotychczas okolica stała się pagórkowata, o ile można tu mówić o pagórkach, a w cieniu palm liczne rzędy namiotów, ciągnęły się przy wzgórzach. Była też nawet skromna liczba ziemianek, które przypuszczalnie tworzyły właściwą wioskę. Leżały na skraju zupełnie suchego Wadi, którego dno i ściany były jednak w wielu miejscach tak poszarpane i rozdarte, że przypuszczałem, iż w pewnych porach musiała być w nim nie tylko woda, ale i powódź. Gdy od wioski dzieliło nas jeszcze około tysiąc ludzkich kroków, Tedetu pchnął nagle swojego hedżina kijem w ten sposób, że ten wystrzelił naprzód. — Efendi, on coś zamierza! — powiedział Ali. — Czy nie ruszymy szybko za nim? — Nie, — odparłem, jadąc dalej dotychczasowym tempem. — Ale to, co on zamierza, nie może być niczym dobrym. Wiesz, że Allach wyposażył mnie w wielką znajomość ludzi, przejrzałem więc tego Tahafa w najskrytszych zakątkach jego serca — panują tam nieprzeniknione ciemności — a on sam ma oblicze abu hossein — lisa, który chce ugryźć. Dlaczego nas wyprzedził? W każdym razie nie po to, by oznajmić naszą w pełni zasłużona sławę i zażądać należnego nam szacunku. Proszę cię więc niezwłocznie o przyspieszenie także i naszej jazdy. — Nie ma to ani sensu, ani nie przyniesie rezultatu. — O biada, efendi, jakże trudno przychodzi ci się zastanowić! Tam gdzie jest sens, jest także rezultat, a tam, gdzie jest rezultat, był przedtem sens. — Tedetu albo żywi wobec nas złe zamiary, albo nie. Jeśli teraz pojedziemy w ślad za nim, to nie osiągniemy zgoła nic innego tylko to, że w pierwszym przypadku wcale nie zapobiegniemy jego złym zamiarom, a w drugim skompromitujemy się i obrazimy go. Teraz Tahaf dotarł do wioski. Zobaczyliśmy z daleka, że mówił coś do mieszkańców, stojących w namiotowych uliczkach. Niektórzy z nich oddalili się. W każdym razie otrzymali od niego polecenia. On jednak zawrócił swego hedżina, wyjechał nam naprzeciw i gdy do nas dotarł, oznajmił mi: — Pojechałem przodem, by oznajmić, że się zbliżasz. Cały duar jest pełen radości, mogąc pozdrowić cię jako gościa. — Dziękuje ci, — odpowiedziałem chłodno. — Nie proszę o nic więcej tylko o pozwolenie zaczerpnięcia wody i możliwość wypoczynku na skraju studni. Jeśli się to stanie, wyruszymy w dalszą podróż. — Efendi, czy nie są ci znane prawa pustyni? Czy nie wiesz, że śmiertelną obrazą jest odmawiać zaproszenia w gościnne? — Nie zostałem zaproszony. — W takim razie czynię to teraz. Zostań gościem, proszę cię o to! — Czyim gościem? — Całego duaru. Brzmiało to pięknie, ale mnie, doświadczonemu, wydawało mi się to podejrzane. Gościem całej wioski? To nic nie oznaczało i nie mogło mnie zadowolić. Gdybym faktycznie potrzebował pomocy, każdy mógł mnie wówczas podesłać innemu, i żaden nie musiałby się ująć za mną na prawdę. Rzecz wyglądała zupełnie inaczej, gdy byłem gościem określonego człowieka; ów nie mógł się mnie wyprzeć, lecz w każdym przypadku i w każdej okoliczności musiał się mną zaopiekować. Mimo to sprawiałem wrażenie, jak gdybym się cieszył z propozycji Tedetu. Nie chciałem okazywać nieufności już w chwili przyjazdu. Z korzyścią mogło być dla mnie to, gdybym został wzięty za człowieka mniej swobodnego, niż byłem. Jeśli mieszkańcy pustyni odbierają wizytę przyjaciół albo znajomych, to zgodnie z obyczajem przy powitaniu jest bardzo głośno. Jest to tak zwany La ‘b el Barut albo fajerewerk. Ale gdy przybywa ktoś obcy, to Beduini zachowują się spokojnie, aby go ewentualnie nie przerazić wobec tego, że nieznajomi mogą wziąć strzelanie na serio i uważać za wrogie zachowanie. Dlatego, gdy wjeżdżaliśmy do obozu, nie huknęła żadna ze strzelb, nie zabrzmiał żaden głośny okrzyk; mimo to wszystkie namioty i chaty opustoszały, a ich mieszkańcy, starzy i młodzi, mężczyźni i kobiety, chłopcy, dziewczęta oraz dzieci cisnęli się wokoło, żeby nas zobaczyć. Na żadnej twarzy nie było widać oznak wrogości, jednak nie zauważyłem też żadnych śladów radości, o której mówił Tadetu. Ów zaprowadził nas do zewnętrznego szeregu namiotów; dopiero później dowiedziałem się z jakiego powodu. Mężczyźni, których tam ujrzeliśmy, wyglądali na poważnych i małomównych. Chociaż znajdowali się u siebie i w stanie pokoju, byli uzbrojeni po zęby. Kobiety nie nosiły zasłon. Beduinka nie lubi zasłaniać twarzy. Ich oblicza wyglądały na zwiędnięte i zużyte, ponieważ kobieta pustyni ma całą pracę sama na karku i stąd starzeje się szybciej. Ale pośród młodych dziewcząt było kilka, na które patrzyło się z przyjemnością. Ich włosy splecione były kolorowymi wstęgami i sznurami pereł w długie, zwisające na plecy warkocze. W uszach nosiły one ciężkie kolczyki, na przegubach dłoni różne klamry, a na kostkach miedziane pierścienie, które były widoczne, ponieważ spódnice bądź szarawary sięgały tylko do stóp, które nie były obute. Oczywiście stopy te nie były delikatne, lecz szeroko rozbite, a na palcach kilku z nich zauważyłem wyraźnie ślady spustoszenia, jakie wyrządziła złośliwa pchła pustynna. Wgryza się ona pod paznokcie stóp i składa tam swoje potomstwo, które usunąć można tylko nożem przy powstającym przy tym tyle szpetnym co bolesnym obrzęku palców. Dzięki moim wcześniejszym podróżom przyzwyczaiłem się słyszeć przyjazne marhaba — witaj, a mimo to nie znalazły się tu żadne usta, które wymawiały to słowo. A jednak miałem być gościem całej wioski. Właściwie wszyscy powinni byli wołać tam marhaba! By zsiąść z siodła, Tedetu kazał uklęknąć swemu wielbłądowi, Ali i ja zeskoczyliśmy również. Tahaf wydał rozkaz, którego nie zrozumiałem, ponieważ posłużył się przy tym dialektem Tibbu, a nie arabskim. Jednak natychmiast zobaczyłem, co polecił, bo zaraz przystąpiło do nas kilku mężczyzn, by zająć się naszymi wielbłądami. Sprzeciwiłem się i powiedziałem: — Czego chcą od zwierząt? — Zabrać je do wodopoju, — odpowiedział Tahaf. — Mam w zwyczaju czynić to zawsze sam. — Ty sam? — zapytał ze zdziwieniem. — Nie przystoi to przecież twojej godności? — Przystoi to godności każdego być dobrym nie tylko wobec człowieka, lecz uprzejmie obchodzić się ze zwierzęciem, które do niego należy. — Jednak mimo to człowiek ten nie potrzebuje sam wykonywać pracy służącego! — Czy, zlecając tę pracę twoim wojownikom, mam ich uznać za pachołków? Jestem daleki od tego! Gdzie jest studnia? Sami doprowadzimy tam nasze zwierzęta! Zmarszczył ponuro brwi, odwrócił się do swoich ludzi i rzucił do nich kilka słów w języku Tibbu. Wykorzystałem to, by szybko wyszeptać do stojącego obok mnie Alego:: — Rób dokładnie to, co ja! Skinął głową i w prawą rękę wziął swoją długą flintę tak, jak ja uczyniłem to z moją ciężką niedźwiedziówką. Sztucer Henry’ego niosłem przewieszony na pasku przez plecy. Moje podejrzenie nabrało pewności. Szereg namiotów, u którego wejścia staliśmy, wydawał się zamieszkany przez osoby, które miały wyraźne rysy twarzy Tibbu, co odróżniało ich od pozostałych mieszkańców wioski. Byli to dzicy i, jak się zdawało, brutalni osobnicy, którym mogłem ufać tyle, co nic. Uderzyło mnie, że właściciele pozostałych namiotów, obserwując stali co prawda blisko, jednakże nie zbliżali się zanadto. Było to tak, jak gdyby ten zewnętrzny rząd namiotów wcale nie należał do właściwej wioski. Czy Tedetu był może tu kimś obcym? Zaledwie wyszeptałem kilka słów do mojego służącego, gdy znowu odwrócił się do mnie i powiedział tonem, który w żadnym razie nie był przyjazny. — Nie potrafimy ścierpieć, że wykonujesz tak nędzne posługi. Twój sługa może napoić swojego wielbłąda, ty jednak oddasz nam twojego, ponieważ jesteś naszym gościem, gościem całego duaru. Ach! Ali ma pójść; chcą nas rozdzielić od siebie! Odpowiedziałem na to: — Ali el Hakemi pozostanie przy mnie! I mam być gościem całej wioski? Czyżbym był żarłoczną kuku kuszu — kukułką, która musi być karmiona przez pięćdziesiąt innych ptaków? Chcę być gościem jednego człowieka, a tego wybiorę sobie sam. Gdzie jest szeik el belad, najstarszy wioski? — Jestem nim sam, masz mieszkać u mnie. Chodź więc ze mną! — Ty? — zapytałem niedowierzającym tonem. Już przedtem uważałem go za obcego, a gdy teraz donośnym i wzburzonym głosem, który można było usłyszeć daleko poza szeregiem namiotów, podał się za szejka zauważyłem, że wiele oczu skierowało się tam na starego, czcigodnego mężczyznę, wpatrującego się w nas ze zdumieniem. Założyłem od razu, że starzec ten jest szejkiem; stąd moje pytające „Ty?” do Tedetu. — Tak, ja! — zapewnił Tahaf z naciskiem. — Więc, chodź! Chwycił mnie za lewe ramię, by pociągnąć mnie ze sobą. Ale ja stałem mocno i powiedziałem: — Pozwól mi choć najpierw dowiedzieć się o tym człowieku naprzeciwko! Przy tych słowach wskazywałem na starca po drugiej stronie, ale Tedetu dał wtedy zdecydowany znak swoim ludziom i wykrzyknął w złości: — Czy chcesz mnie zelżyć, nie dając wiary moim zapewnieniom! Jestem szejkiem, zatem naprzód za mną! Pochwycił mnie znowu, by pociągnąć teraz siłą i zostaliśmy okrążeni z Ali przez Tibbu, którzy naciskali na nas. Było chyba około dwudziestu mężczyzn. Jeżeli nie miało być po nas, nie mogłem tego dłużej cierpliwie znosić. Dlatego zażądałem tonem zawierającym groźbę: — Odstąpcie i puśćcie nas wolno, w przeciwnym razie utorujemy sobie drogę! Wyśmiali mnie głośno i posuwali się dalej, a Tedetu, śmiejąc się równie szyderczo odpowiedział: — Chodź no, chłopcze! Pokażę ci twoją drogę! Wówczas obiema pięściami chwyciłem niedźwiedziówkę, mimo wielkiego tłoku położyłem ją z przodu, poprzecznie do ciała tak, iż wystawała na prawo i na lewo i błyskawicznym, mocnym ruchem obróciłem się wokół siebie. Dzięki temu Tedetu i kilku innych zostało złapanych i odrzuconych przez kolbę oraz lufę strzelby. Zrobiło się nieco luźniej i natychmiast skorzystałem z tego, żeby zawirować strzelbą wokół głowy i zawołać: — Wyznacz mi drogę, oszuście! A jakże, pójdę za tobą! — Lakkadam, lakkadam! Naprzód, naprzód na nich! — wrzeszczał wściekły. — Wyrwać mu strzelbę! Chcieli go posłuchać, ale dostali kolbą takie ciosy, że ustępowali jeszcze dalej, niż przedtem. Byłem teraz pewny, że mogę utorować sobie przejście. Krzyknąłem do Alego: — Chodź, szybko, tuż za mną! Kompozytorem tego bolesnego tańca był Tahaf, jemu zatem przypaść musiała w udziale batuta. Zamachnąłem się kolbą i uderzyłem go w bok, iż upadł bezgłośnie; stojący za nim ustępowali. Jeszcze trzy, cztery solidne uderzenia i ciosy, a droga z ludzkiego kłębowiska stała otworem. Ali i ja, wyskoczyliśmy stamtąd między dwa następne namioty w kierunku starego człowieka po przeciwnej stronie, którego uważałem za prawdziwego szejka. Stojący przy nim ludzie przypatrywali się niemi ze zdumienia, a teraz cofnęli się szybko z obawy, że spadną na nich ciosy. Zatrzymałem się przed nim i zapytałem go: — Jute el szeik? Czy jesteś szejkiem? — Aida, sihdinr, tak, panie — odpowiedział. — Jalla, dakilach na szeik, dobrze, jestem nietykalny, szejku! — Dakilah hardi na szeik. Także i ja jestem nietykalny, szejku! — zawołał Ali, biorąc go za lewą dłoń, podczas gdy ja chwyciłem jego prawicę. Starzec zdumiał się, będąc proszony o ochronę, jednak szybko opanował się, wyciągnął swoje ręce z naszych, położył jedną mnie, drugą zaś Alemu na głowie i oznajmił donośnym głosem: — Ahdahn mestihn, na ridszal; haida dachli, haida dachli. Ludzie posłuchajcie: ten jest moim podopiecznym i ten jest moim podopiecznym! Tibbu doskoczyli do nas głośno przeklinając, by jednak nas dopaść za wszelką cenę. Jednak gdy usłyszeli te słowa, zatrzymali się i nie zrobili kroku naprzód, bo nawet dla najbardziej nieokrzesanego mieszkańca pustyni dakilah jest świętym słowem, którego znaczenie zna i nieodwołalnie szanuje. Znajdującemu się w opresji, nawet w śmiertelnej groźbie i pośród wrogów, otwiera ono drogę ratunku. Kto stacza walkę z przeważającą liczbą przeciwników, woła do jednego z nich, możliwie najstarszego, słowo dakilah — jestem nietykalny — i natychmiast ów będzie go chronił z największym zaangażowaniem przed każdym, nawet przed własnymi przyjaciółmi i krewnymi. Beduin ujmie się nawet za swoim śmiertelnym wrogiem od chwili, gdy ten zawoła doń owo czarodziejskie słowo i, co rzecz jasna jest przy tym najważniejsze, dotknie jego ciała. Ja i Ali chwyciliśmy szejka za ręce, w przeciwnym razie zawołanie nie odniosłoby skutku. Ten uświęcony tradycją obyczaj ma wielkie znaczenie, łagodzące okrucieństwo wiecznych zatargów owych ludów. Nawet krwawa zemsta musi natychmiast ustać, jeśli przed otrzymaniem śmiertelnego ciosu ofiara zawoła do zwycięskiego mściciela słowo dakilah, dotykając go przy tym. Oczywiście ten, który ma przewagę, zada sobie wszelkich trudów, żeby uniemożliw ten dotyk, ale wystarczy króciutkie i najlżejsze dotknięcie. Tibbu zatrzymali się więc i nie odważyli się podejść do nas bliżej. Szejk krzyknął do nich rozkazująco: — Cofnijcie się! Jak długo ci mężczyźni znajdują się w obrębie duaru, nie wolno wam ich tknąć; jesteście bowiem naszymi gośćmi, a oni są nimi również! Odwrócili się i oddalili, idąc do swojego szeregu namiotów, gdzie zobaczyłem ich leżącego przywódcę, powalonego na ziemię uderzeniem kolby; jeszcze nie doszedł do siebie z powrotem. Podnieśli go, by go zabrać do jego namiotu. Szejk zwrócił się teraz znowu do mnie i Alego i wyjaśnił nam: — Ci Tibbu przybyli dzisiaj do naszego duaru, by zaczerpnąć wody i rozłożyć się obok nas obozem. Są rozbójnikami, jak przypuszczamy, i nic nas nie obchodzą. Czy wierzysz w to, panie? — Wierzę w to, — odpowiedziałem. — Jesteśmy potomkami starego, słynnego Uelad Slimana, — ciągnął dalej. — Wobec tego, że nie posiadamy bogactw, nie potrzebujemy się obawiać tych zbójów; ty jednak wydajesz się być zamożny. Miej się na baczności! — Ja także nie jestem bogaty; nie noszę ze sobą żadnych skarbów. A nawet jeślibym je miał, nie obawiałbym się rabusiów, co chyba zauważyłeś. — Widziałem to. Działałeś mądrze, ostrożnie i z mocą, oni jednak uczynili z ciebie swojego śmiertelnego wroga. Będą nastawali na twoje życie i nie wcześniej spoczną, nim ci je odbiorą. — Nie dostaną go! — Mówisz bardzo dumnie. Jednak tak długo, jak znajdujesz się u nas, jesteś bezpieczny. Wejdźcie do mojego namiotu i miejcie zadowolenie w moim ubóstwie. Jesteście nienaruszalni, a my, jeśli powierzycie nam wasze wielbłądy, napoimy je i nakarmimy. — Tobie przekażemy je chętnie, bo twoje oblicze jest szczere, a prawdą jest to, co mówią twoje usta. Zaprowadził nas do swojego namiotu, którego wyposażenie niewątpliwie nie pozwalało wnioskować o bogactwie. Na powitanie otrzymaliśmy wodę zmieszaną z sokiem daktylowym, a potem zobaczyliśmy, że zabito barana, który miał zostać upieczony na rożnie. Namiot podzielony był na dwa pomieszczenia. W jednym siedzieliśmy z szejkiem, a w drugim słyszeliśmy jego kobietę przy zajęciach. Pracowała jako „młynarka”, ścierając między dwoma kamieniami proso na mąkę. Pieczeń nie była jeszcze gotowa, gdy wszedł jeden z mieszkańców wioski i oznajmił: — Na zewnątrz znajduje się jeden z Tibbu, który chce rozmawiać z tobą, szejku. — Niech wejdzie, — odpowiedział szejk. — Nie chce tego. Ma z tobą pomówić w pojedynkę. — O czym? — O twoich gościach. — Więc tym bardziej muszę zażądać, żeby wszedł, ponieważ oni mają prawo usłyszeć, co się o nich mówi. Prorok i prawo pustyni nakazują szanować i chronić gości. Wypełnię to przykazanie, nawet gdybym miał je przypłacić życiem. Mężczyzna oddalił się. Nie omyliłem się co do szejka, był dzielnym i szczerym Beduinem, na którym mogliśmy polegać. Usłyszeliśmy wymianę zdań prowadzoną na zewnątrz półgłosem. Potem wszedł Tedetu posłany przez Tahafa. Nie zaszczycił mnie i Alego spojrzeniem i ofuknął szejka gniewnym tonem: — Dlaczego nie wychodzisz na zewnątrz, jak kazałem ci powiedzieć? — Ponieważ jestem zwierzchnikiem mojego obozu, a także panem i właścicielem tego namiotu, i nie uczynię niczego innego, niż to, co zechcę. Poważam moich gości! — My również jesteśmy twoimi gośćmi, którym winny jesteś szacunek. — Czyż mieszkacie w moim namiocie? Czy powiedzieliście nam może dakilah? — Nie potrzebujemy tego. Jesteśmy wolnymi Tibbu, którzy nikogo nie potrzebują prosić o nic. Jesteśmy przyzwyczajeni do rozkazywania i do tego, że rozkazy te wykonuje się posłusznie. Przy tych słowach położył rękę na rękojeści swojego noża, a jego twarz stała się jeszcze bardziej złowróżbna, niż przedtem. Zobaczyłem, że szejk poczuł się onieśmielony. Zgodnie ze swoją godnością powiedział jednak: — Rozkazujcie, gdzie chcecie, ale nie w moim duarze! O czym chciałeś mnie powiadomić? — Posłał mnie Tahaf, nasz sławny przywódca. Domaga się wydania tych dwóch giaurów. Mówiąc to, wskazał mnie i Alego, nie poświęcając nam jednak uwagi. — Nie jestem giaurem, lecz wiernym wyznawcą proroka! — wybuchnął Ali, podczas gdy Tedetu nie poświęcił tym słowem najmniejszej uwagi. — Czy chcesz zhańbić moje oblicze? — zapytał szejk. — Jakie prawo zezwala wydać gości? — Nie istnieje prawo, które chroni giaura! — Nie jestem giaurem! — powtórzył Ali gniewnie. Teraz Tadetu wziął wreszcie te zarzuty pod uwagę i rzucił do mówiącego pogardliwie: — Masz milczeć. Kto służy niewiernemu, jest nie tylko giaurem, lecz jeszcze bardziej nikczemnym, niż on. A więc wydasz ich, szejku? To pytanie było znów adresowane do szejka, który odparł z nie całkiem dającym się ukryć zakłopotaniem: — Tego nie możecie wymagać ode mnie! — A jednak wymagamy! Ci parszywi wyznawcy innej nauki powinni doświadczyć, że… Przerwano mu. Ali, który, jak już powiedziałem, nie był tchórzliwym chłopakiem, zerwał się na równe nogi i zawołał, przerywając mu wypowiedź: — Milcz! Nie jestem wyznawcą fałszywej nauki. Wiesz, kim jestem? Moje imię brzmi Ali el Hakemi Ibn Abbas er–Rumi Ben Hasis Omar en–Nasafi Ibn Sadek Kamil el Batal. Kto mnie obraża, tego… — Milcz, giaurze! — tym razem uciął mu Tadetu. — Jesteście śmierdzącymi kundlami, które powinny być rozszarpane przez hieny i sępy! Do tej pory zachowywałem milczenie, teraz jednak musiałem wkroczyć, bo mimo dobrej woli szejka należało się obawiać, że ze strachu przed Tibbu może się on stać uległy. Wstałem więc szybkim ruchem, stanąłem przed Tedetu i powiedziałem ostrzegawczym, a przy tym twardym tonem: — Posłuchaj, człowieku, nie posuwaj się za daleko! Wprawdzie jest mi to zupełnie obojętne, co mówi taki człowiek, jak ty, ale giaur i pies, tych słów ścierpieć nie mogę. Powtórz choć raz jeszcze jedno z nich, to powalę cię na miejscu! Stało się to, czego należało się spodziewać po takiej obrazie: wyrwał nóż zza szarfy wokół bioder i krzyknął do mnie z wściekłością: — Jesteś psem, synem psa i wnukiem psiego syna. A tu masz moją klingę! Zamachnął się do ciosu. Wyprowadzonym z dołu ciosem wybiłem mu nóż z ręki, a gdy szybko schylił się po niego, uderzyłem go pięścią w kark, tak że runął. — Na Allacha, co czynisz! — zawołał pełen strachu szejk, podrywając się teraz ze swojego miejsca. — Tibbu krwawo zemszczą się teraz za to na tobie i na nas! — Nie bój się! — odpowiedziałem spokojnie. — Nie uczynią wam nic, bo roztoczę nad wami opiekę. — Ty… nad nami…? — zapytał zdumiony. — Tak. Najpierw byłem pod twoją ochroną, a teraz ty znajdujesz się pod moją. Sądzisz może, że zwróciłem się do was o ratunek ze strachu przed Tibbu? Nie myśl tak! Jestem przyzwyczajony bronić się sam, a twoim gościem stałem się tylko dlatego, by uwolnić was od tych szubrawców. — Ty… nas…? — powtórzył tym samym niedowierzającym i zdumionym tonem, co przedtem. — Jak to możliwe! Jesteś zgubiony z nami, a my z tobą. Oni nie okazują laski! — Nie wymagam jej od nich; to oni będą szczęśliwi, jeśli zyskają moją. — Tak, tak jest; mój sidi ma rację, — przytaknął mi Ali. — Nie obawia się żadnego człowieka i żadnego zwierzęcia; zastrzelił lwa, a czarną panterę zabił zupełnie sam w środku nocy. Przemierzył słone jezioro zguby i nie postradał życia; strzela ze swoich strzelb po tysiąc razy, nie potrzebując ich ładować. Czy nigdy jeszcze nie słyszałeś jego imienia? Musisz go znać, bo często bywał na pustyni i nigdy jeszcze nie uciekł przed łupieżczą karawaną. Ten w istocie nadzwyczaj przesadny obraz wywołał zdumiewające wrażenie; szejk wniósł ręce w geście zaskoczenia, ściągnął z napięciem brwi ku górze i zapytał: — Jak brzmi to imię? Powiedz mi je szybko! — Nazywa się on emir Kara Ben Nemzi i jest… — Kara Ben Nemzi efendi! — wpadł mu w słowo Uelad Sliman. — Allah akbań Bóg jest wielki! W takim razie ten twój efendi jest cudzoziemcem, który przejechał słoną skorupę Szot Dżerid do Kbilli? — Ten sam. — On potem ścigał przez Szot i pojmał Krumira? — Tak. — Ten, który potem w Mahara er rad, w Pieczarze Grzmotów, zastrzelił czarną panterę, by uratować dziecko Dżellada? — On nim jest. — Hamdulillah, Allachowi niech będzie chwała i dzięki! Wobec tego wiem, że nie mamy się czego obawiać. Byłem bowiem w tamtych okolicach i kazałem sobie wiele opowiadać o emirze Kara Ben Nemzi; wiem, że ma czarodziejskie strzelby i żaden wróg go nie pokona, lecz on wszystkich zwycięży. Zwracając się do mnie, ciągnął: — O efendina, wybacz mi, że się balem! Nie wiedziałem, jakiego gościa mam w swoim biednym namiocie. Teraz niewątpliwie nie potrzebuję się bać Tibbu. — Tak to jest, — potwierdziłem, żeby wzmocnić jego ufność. — Nie obawiajcie się niczego ze strony zgrai Tibbu. Zaraz zobaczysz, jak potraktujemy tego człowiekiem, który ośmielił się mi grozić. Trudno uwierzyć, jak na owych ziemiach, gdzie wiadomości przekazywane są tylko z ust do ust, fama potrafi wyolbrzymić nawet zwykły czyn, codzienne wydarzenie. Każdy narrator dodaje coś od siebie, a w związku z tym, że fantazja Beduina jest nadzwyczajna i w ogóle lubuje się on w przesadzie, to zwykłe zajścia przeradzają się wkrótce we wspaniałe wydarzenia, a one z kolei w niesamowity heroiczny czyn, któremu każdy daje wiarę. W ten sposób z mojego samorepetującego się sztucera zrodziła się zaczarowana strzelba, z której mogłem wystrzelić kolejno tysiąc razy bez konieczności ładowania. Brzmiało to tyle śmiesznie, co było mi przydatne, ponieważ w przypadku zagrożenia bajka ta chroniła bardziej, niż sama broń. Leżący na ziemi, nieprzytomny Tedetu zaczął się poruszać. Odwiązałem szarfę, którą był przepasany w biodrach i mocno skrępowałem mu nią ramiona do ciała. Przyszedł do siebie, chciał wstać, ale nie był w stanie. Wytrzeszczał przez chwilę zdezorientowany oczy dokoła; potem wróciła mu pamięć tego, co się wydarzyło. Powtórnie podjął wysiłek, żeby wstać. A gdy i to nie przyniosło rezultatu, bo nie mógł się posłużyć rękoma, rzucił przekleństwo i popatrzył na mnie wzrokiem drapieżnika. — Co zamierzasz ze mną, psie? Dlaczego mnie związałeś? Uwolnij mnie natychmiast, żeby Tahaf, nasz przywódca, nie musiał cię zgładzić! — Psie? — odpowiedziałem, schyliłem się nisko, lewą ręką złapałem go pod pachą, podniosłem go, prawą zaś wymierzyłem mu dwa siarczyste policzki i upuściłem go. — Tak, łobuzie, oduczę cię tej mowy; zapamiętaj to sobie! Wściekłość sprawiała, że oczy wyłaziły mu niemalże z orbit. Miedzy wargami pojawiła się czerwona piana. Chciał coś powiedzieć, ale nie wydobył z siebie ani słowa; można było usłyszeć tylko bełkot. — A teraz uważaj, co ci powiem! — kontynuowałem. — Twój przywódca żąda mojego wydania. Prawdopodobnie chce mnie poznać, bo jeszcze mnie nie zna. Równie dobrze i łatwo może dojść do tego, jeśli zostanę w namiocie mojego przyjaciela. Teraz pozwolę ci odejść, żebyś zaniósł Tahafowi następującą odpowiedź: jestem gościem szejka i zostanę tutaj; wy nie prosiliście o gościnę, idźcie więc precz. Przywłaszczyliście sobie prawo obozowania tutaj, a ja wam pokażę, że go nie macie. Rozkazuję wam natychmiast opuścić ten duar. — Zmuś nas do tego! — syknął do mnie. — Zniszczymy cię i wyślemy do dżehennah! — Tak, zmuszę was, a jeśli ktoś z nas pójdzie do dżehennah, będziecie to wy. Pociągnąłem go na powrót do pionu, wskazałem mu przez drzwi namiotu i wyjaśniłem: — Czy widzisz wasz największy namiot naprzeciw? W każdym razie jest to ten, który należy do Tahafa. Na poprzecznej belce, na cienkich rzemykach zawieszonych jest osiem naczyń na wodę z łupiny dyni. Przestrzelę te rzemyki moją czarodziejską strzelbą, tak, że dynie spadną. Uważaj, robię to! — Tego nie potrafi żaden człowiek! — Potrafię to, nie ładując nawet. Przyłożyłem sztucer do ramienia, celując krótko. Osiem strzałów i ani jedna dynia nie wisiała na poprzeczce. — Maszallah! Allah ja ‘lam el Geb! Pańskie cuda! Allach zna rzeczy tajemne! — zawołał Tedetu. — Naprawdę — to jest czarodziejska strzelba, który tylko szeitan mógł dla ciebie sporządzić. Niech pochłonie cię ogień Allacha! — Nie mnie, lecz was pochłonie. Widzisz, że nadchodzą twoi ludzie, by podziwiać cud? Idź teraz do nich i powiedz Tahafowi, że ma się wynieść! Pozostanę w ukryciu w tym namiocie i będę z niego do was strzelać. Daję wam kwadrans, ale nie więcej, abyście mieli czas na zwinięcie namiotów i osiodłanie wielbłądów. Jeśli wówczas nie będziecie gotowi, to będę strzelał, najpierw do wielbłąda, a potem człowieka, potem znów do wielbłąda i na powrót człowieka, póki nie odjedziecie, albo nie zostaniecie wszyscy rozstrzelani wraz z waszymi zwierzętami. Patrzył mi w osłupieniu w twarz; chętnie wyraziłby wątpliwość albo groźbę, jednak nie ośmielił się po tym co wcześniej zaszło. — Więc idź i zamelduj to! Na brodę waszego proroka, dotrzymam słowa! — Będziemy się bronić! — wyrzucił teraz z siebie. — No a przy tym zginiecie! Widziałeś, jak szybko strzelam. Nim przy — szlibyście tu, moje kule powygryzałyby was z powierzchni ziemi. Ostrzeż zatem twoich Tibbu i powiedz im, że zastrzelę natychmiast każdego z nich, kto od waszych namiotów zrobi jedynie dziesięć kroków w naszą stronę. Macie oddalić się w przeciwnym kierunku. Idź! — Nie mogę tak iść — sprzeciwił się. — Moje ramiona są związane. Czy moi towarzysze mają zobaczyć, że obezwładniono mnie i zwymyślano? — Oczywiście, że mają; to jest twoja kara. Gdybyś był uprzejmy, to mógłbyś teraz iść do nich swobodnie. Zasłużyłeś na takie traktowanie przez swojego giaura i psa. Postawił kilka kroków, a potem obrócił się do mnie wściekle zgrzytając zębami: — Allach strąci cię w najgłębszy dżehennah! Następnie podjął chwiejnym krokiem drogę z powrotem. — Podejmujesz wielkie ryzyko, efendi! — ostrzegł mnie szejk. — A jeśli teraz wszyscy przejdą nagle na tę stronę? — Czy nie stoję tu z czarodziejską strzelbą w ręce? Gdyby byli tak szybcy, to moje kule byłyby jeszcze szybsze. Nie potrzebujesz się obawiać. — Tak, nie boimy się ani Tahafa ani jego wściekłości — przytaknął Ali. — Jesteśmy dostojni i wielcy we wszystkich sprawach. Znamy wszystkie nauki nieba i ziemi, a nawet to wszystko, co się znajduje pod ziemią. Nikt nie może się nam oprzeć! Pyszałek. Wcale nie czułem się tak pewnie, za jakiego się przedstawiałem. Tak, niewątpliwie nie bałem się. Wiedziałem, że z pomocą sztucera Henry’ego poradziłbym sobie z wszystkimi Tibbu, gdybym chciał ich zabić; ale tego nie chciałem. Ludzkiego życia nie unicestwia się lekką ręką. Gdy okazywałem zimną krew, liczyłem na strach, który mieli przed moją strzelbą. Była to cała moja nad nimi przewaga. Zobaczyłem Tedetu podchodzącego do swoich. Stali oni przed jednym namiotem i oglądali naczynia z dyni. Byli oczywiście zdumieni, widząc go jak nadchodzi w pętach. On opowiadał, oni żywo gestykulowali i krzyczeli. Chwytali za broń, robili wrażenie jakby chcieli przejść na drugą stronę. Wystawiałem więc lufę mojej strzelby w kierunku ich namiotu. Widzieli to i zatrzymywali się, naradzali i nie dochodzili do żadnego rezultatu. Albo nie brali na serio moich gróźb, ponieważ nie znali jeszcze mojego sztucera, albo ich duma nie pozwalała im na ucieczkę przed jednym człowiekiem. Upłynęło tak pięć, dziesięć minut — kwadrans. Jeśli chciałem osiągnąć swój cel, to nie wolno mi było być słabym, uległym. Musieli doświadczyć tego, że dotrzymuję słowa. Ofiarą musiał paść wielbłąd. Szkoda zwierzęcia, ale inaczej nie można było. Wycelowałem w jednego z ich hedżinów i nacisnąłem spust; natychmiast runął. Odpowiedzią był chóralny okrzyk wściekłości, jednakże ciągle jeszcze nie czynili żadnych przygotowań do wyruszenia. Więc dobrze! Wyszedłem przed namiot i zawołałem do nich: — Słuchajcie, synowie plemienia Tibbu! Dość słów, teraz przejdę do czynów. Tym razem jeszcze oszczędzę życic, chcę tylko zranić, nie zabić. Ale następnym razem nie będzie już łaski. Moja kula trafi Tahafa w prawy łokieć. Wraz z ostatnimi słowami huknął strzał. Tahaf drgnął i głośno krzyknął. Kula przeszła mu dokładnie przez łokieć. W następnej sekundzie po Tibbu nie było już śladu. Uciekli za swoje namioty, które wkrótce potem zaczęły się poruszać; zwijano je więc. Moja konsekwencja przyniosła w końcu zamierzone oddziaływanie. Mógłbym być wprawdzie jeszcze surowszy i zastrzelić Tahafa, gdyby mi mniej zależało na ludzkim życiu. Mimo wszystko prowadziłem ryzykowną grę. Tibbu są najdzikszymi i najbardziej brutalnymi mahometanami, jacy w ogóle istnieją; do tego jeszcze zraniłem ich przywódcę. Graniczyło to prawie z cudem, że mimo wielostrzałowej strzelby nie przeszli na drugą stronę, żeby mnie zabić. Moje zachowanie wobec ich posłańca musiało wywrzeć na nich takie wrażenie, że mieli respekt przede mną, pojedynczym mężczyzną. To mi jeszcze nie wystarczało; chwilowy strach mógł ustąpić tak, iż Tibbu spróbują mnie jeszcze zaatakować. Nie mogłem im dać odetchnąć i musiałem zastrzelić jeszcze jednego z ich wielbłądów. Potrzebowali swoich zwierząt w sposób tak konieczny, że, gdy padnie kolejne, wówczas nie będą ich wystawiać na żadną z moich kolejnych kul. Zaczekałem więc jeszcze jedną albo dwie minuty i oddałem następny strzał, który sięgnął swego celu równie dokładnie, co poprzednie. Kiedy wielbłąd runął, znów odpowiedział chóralny wrzask. Potem na krótki czas zrobiło się cicho; jak się zdawało, radzono. Później zza namiotu wyszedł Tedetu, zapobiegawczym czy też błagalnym gestem wzniósł ręce w górę i wykrzyknął: — Przestań! Nie strzelaj już! Odjeżdżamy. — Ale szybko, bo mimo to strzelę! — odpowiedziałem, trzymając strzelbę gotową do strzału. Teraz uwijali się nadzwyczaj szybko przy zwijaniu namiotów i wiązaniu ze sobą płócien i masztów; nie mogli się przy tym ukryć. Musieli dać się zobaczyć tak, że łatwo zastrzeliłbym jeszcze kilku z nich. Tego oczywiście nie zrobiłem. Byłem raczej szczęśliwy, że nie przedsięwzięli niczego wrogiego przeciwko mnie. Stałem co prawda wewnątrz namiotu, ale wystająca z niego lufa mojej strzelby musiała im zdradzić miejsce, które zajmowałem tak, iż każdy Tibbu mógł mnie z łatwością trafić z ukrytej pozycji. Lecz żaden nie odważył się tego zrobić, pewny znak strachu, który w nich wzbudziłem. Po krótkim czasie byli gotowi i załadowali swoje wielbłądy częściami namiotów i innymi rzeczami, po czym wsiedli i odjechali. Tahaf był ostatnim z nich. Widziałem, że dał sobie opatrzyć łokieć roztrzaskany kulą. Z powodu tej rany nie był w stanie usiąść bez pomocy w siodle; dawał się przy tym podpierać. Gdy siedział w górze, obrócił się do namiotu, w którym się znajdowałem, podniósł lewą, zdrową rękę, zwinął ją w pięść i zawołał do mnie złowróżbnym tonem: — Allah rhinalek! Niech cię Bóg przeklnie! Teraz musimy się wycofać, ale znowu cię zobaczymy, a wtedy wyrównamy z tobą rachunek! — Zastrzel go, sidi, — wzywał mnie Ali. — Nie, — odpowiedziałem, opuszczając strzelbę, którą do tej pory trzymałem przy ramieniu. — Dlaczego nie? On ci groził! — Groźby nie wyrządzają szkód. — Efendi, nie bądź zbyt ufny! — ostrzegł mnie szejk. — Ten Tahaf nie spocznie, dopóki nie zemści się! Przelałeś jego krew. Pomyśl o prawie pustyni: Ed demb ‘ed dem, en nefs b ‘en nefs! Krew za krew, pięknym za nadobne! — Pamiętam o tym. Zażąda ode mnie swojej krwi. Dzisiaj w nocy będzie próbował napaść na nas. — Tak, efendi, Tedetu z całą pewnością powziął to postanowienie. — Musimy się przygotować na atak. Najlepiej będzie, jeśli również zwiniemy nasze namioty i oddalimy się, aż Tibbu opuszczą tą okolicę. — To nie jest konieczne. Ochronię was. Polegajcie na mnie! Szejk potrząsnął z namysłem głową i powiedział: — Efendi, wiesz, że słyszałem o tobie i uważam cię za dzielnego wojownika; ale jak sam możesz wziąć w opiekę cały nasz duar? Nagle Ali wpadł mi słowo: — Jak on to uczyni? To pozostanie sprawą tylko mojego sidi! On i ja, my obaj jesteśmy największymi bohaterami, jacy istnieją na wielkiej pustyni, i jeśli obiecamy, że was ochronimy, to możecie być pewni, że… — …że byłoby dla ciebie lepiej milczeć, niż wygłaszać takie mowy, — przerwałem mu. A zwracając się do szejka, ciągnąłem: — Muszę się najpierw dowiedzieć, gdzie Tibbu będą obozować; będę ich tropił. Nie nadają się do tego nasze wielbłądy. Czy pożyczysz mi dwa konie? — Chętnie. Ale dlaczego dwa? — Ponieważ nie pojadę sam; powinien mi towarzyszyć jeden z twoich ludzi, powinien być człowiekiem dzielnym, przebiegłym i zręcznym oraz dobrze rozumieć język Tibbu. — A to dlaczego? — Bo chciałbym ich podsłuchać. — Na Allacha, nie czyń tego, bo was dostrzegą i złapią! — Nie. Nauczyłem się zbliżać się niepostrzeżenie do wroga. Szejk nie miał pojęcia o sposobach, jakie np. północnoamerykański Indianin wykorzystuje, by podkraść się do swojego przeciwnika i podsłuchać go. Jakiś czas trwało, nim wybrał tego, który miał mi towarzyszyć. Najchętniej zabrałbym ze sobą Alego, ale nie był on na tyle wprawny w języku Tibbu, jak uważałem to za konieczne. Tibbu zniknęli właśnie na wschodnim horyzoncie, gdy dosiadaliśmy koni i ruszyliśmy ich tropem. Miałem ze sobą lunetę, mogłem więc obserwować wrogów z dalszej odległości, nie będąc przez nich widziany. MĘŻCZYZNA Z BILAD AMIRIKA Uelad Sliman, którego szejk przydzielił mi na drogę, był jeszcze dość młodym mężczyzną. Mimo to okazało się, że wybór był bardzo trafny. Dzięki lunecie mogłem tropić Tibbu całkowicie niezauważony. Rozumie się, że obrali oni kierunek wschodni, by nas zmylić. Gdy powiedziałem to mojemu towarzyszowi, odpowiedział: — Masz w zupełności rację, efendi, ponieważ Kairwan nie leży na wschód stąd. — Kairwan? — zapytałem. — Jak to stało, że mówisz o tej miejscowości. — Czy znasz to miasto? — Nie, nigdy tam jeszcze nie byłem. — Wierzę ci, byłoby to bowiem zbyt ryzykownym przedsięwzięciem dla ciebie, które prawdopodobnie przypłaciłbyś życiem. Kairwan należy do tych miast prawowiernych, do których niemahometanin nie ma wstępu. Ktoś, kogo rozpoznają tam jako chrześcijanina, albo jako Żyda jest zgubiony. Jak do Mekki i Medyny, tak wyznawcy proroka pielgrzymują również do Kairwanu. Meczet Okba jest tam jednym z najświętszych domów bożych Islamu i najświętszy ze wszystkich w Afryce, bowiem w nim spoczywa El Waib, który był serdecznym przyjacielem i stałym towarzyszem proroka. Kto odwiedził Kairwan, może się równie dobrze nazwać hadżi, jakby był w Mekce albo w Medynie. — Co Tibbu mają z tym wspólnego? — Co? Czy nie widziałeś zielonego sandźaku — Chorągwi Proroka, który powiewał nad namiotem Tahafa? — Rzeczywiście. — I, że nie tylko Tibbu, lecz także ich wielbłądy miały zawieszone na szyjach mesabish — wieńce róż? — Również to? — Widzisz, po tym możesz rozpoznać, że zmierzają hadi — z pielgrzymką do Kairwanu. — Dobrze! Kairwan leży w Tunezji, na północny–zachód stąd. Jeśli Tibbu jadą na wschód, to chcą nas zmylić. Zatoczą łuk i od południa wrócą do Wadi. — Też tak myślę, efendi. Chciałbym jeszcze powiedzieć, że znam miejsce, gdzie będą obozowali. — Gdzie to jest? — Odjechali, nie napełniając bukłaków, potrzebują więc wody. Właściwa studnia Wadi Kouhr leży obok naszego duaru, ale kilka godzin jazdy na wschód od niej jest miejsce, gdzie można znaleźć wodę, chociaż jest jej mniej, niż u nas. Rosną tam również krzewy akacji, z których mogą zapalić ognisko. Znajdą to miejsce, by rozłożyć się tam, a nocą przyjść do naszego duaru i napaść na nas. — Właśnie tak! Widzę właśnie przez lunetę, że zakręcają na wschód. — Czy nie obierzemy tego samego kierunku? — Nie. Pozostaniemy za mmi, dokładnie na ich tropie; tak będzie lepiej. Opadające słońce dosięgnęło właśnie horyzontu. Zaczął się bardzo krótki jak zwykle na tych terenach, zmierzch. Z tego to właśnie powodu przypatrywałem się oddziałowi Tibbu wnikliwiej, niż dotychczas, by zapamiętać sobie dokładnie okolicę, w której jechał, i oto zobaczyłem, że nie znajduje się już w ruchu, lecz zatrzymała się. Powściągnęliśmy więc również krok naszych koni, aż nasi przeciwnicy pojechali dalej. Stało się to wtedy, gdy ściemniło się na tyle, iż ledwo już mogłem ich rozpoznać. Teraz mogliśmy się zbliżyć bardziej, niż przedtem. Pojechaliśmy więc kłusem do miejsca, w którym się zatrzymali. Mój zmysł orientacji był dostatecznie wyćwiczony, by mimo ciemności nie ominąć tego punktu. Gdy dotarliśmy do niego, nasze konie parsknęły i nie chciały iść dalej. Zobaczyliśmy kilka przedmiotów leżących przed nami. Zsiedliśmy, aby wybadać, co to jest. — Roob–Allah! Bój się Boga! To są zwłoki! — zawołał przerażony Uelad. Miał rację; były to trzy ciała. Czy leżały już, gdy przechodzili tu obok Tibbu? Zbadałem je. Były jeszcze dość ciepłe, poczułem krew na rękach. — Ci ludzie zostali zamordowani przez Tibbu! — wyjaśniłem. — Spotkali ich, zostali zabici i prawdopodobnie obrabowani. — Czy wiesz to z pewnością? — Zaraz zobaczymy. Przeszukałem kieszenie trzech zwłok; wszystkie były puste, również w szarfach wokół bioder nie znajdował się, ani też nie wisiał przy nich najmniejszy przedmiot. — Tak, zostali zamordowani i obrabowani przez Tibbu — powtórzyłem. — Kim mogli być? Uelad Sliman bardzo starannie obmacał zabitych oraz części ich ubioru, potem stwierdził: — Wydaje się, że są to ludzie z Kufra. Ale cóż oni chcą w tej okolicy? — Czy nikt stamtąd tutaj nie przyjeżdża? — Bardzo rzadko, a jeśli tak, to tylko jako przewodnik obcych podróżnych, który im towarzyszy. — Gdyby tak było, to Tibbu porwaliby ze sobą jego albo obcych! — Tak, by wymusić okup, mimo to nie uwalniając jeńców. Kto wpadnie w ręce tym pustynnym bandytom jest zgubiony. — Musimy zatem iść prędko za nimi. Nie zdziałamy tu już wiele. Nie traćmy czasu. Czy mimo ciemności potrafisz znaleźć miejsce z wodą, o którym przedtem mówiłeś? — Tak, nie ominę go. — Więc ruszamy! Być może będzie możliwe uratować ludzkie życie. Choć tak niewiele zajęło nam to czasu, mimo to podczas oględzin zwłok minął kwadrans, który musieliśmy nadrobić. Co prawda nie mogliśmy się zbytnio spieszyć, jeśli nie chcieliśmy podejść do Tibbu na tyle blisko, żeby nie usłyszeli nas czy też w ogóle nie dostrzegli, nim dotrą do obozowiska. Wobec tego musiałem polegać całkowicie na Uelad Slimanie. Wzeszły gwiazdy, ale nie świeciły jeszcze jasno. Mlaskające w głębokim piasku kroki naszych koni można było usłyszeć dalej, niż sięgał nasz wzrok. Mój towarzysz był godny zaufania, którym go obdarzyłem. Odkąd opuściliśmy miejsce zbrodni mogliśmy jechać około dwóch godzin, gdy dokładnie przed nami rozbłysł niewielki płomień, który stawał się większy i jaśniejszy, im bardziej zbliżaliśmy się do niego. — To jest ognisko obozowe, które rozpalili Tibbu. Więc nie dojeżdżamy tam całkiem? — zapytał mój przewodnik. — Opisz mi miejsce! Są tam krzaki. Czy okolica jest równa? — Nie, bo miejsce to styka się z górną, zewnętrzną strony Wadi, przy którego stronie wewnętrznej na prawo leży w dole nasz duar. Ta zewnętrzna ściana doliny jest wygięta niczym mała, ciasna zatoka, którą otaczają krzewy fitna. Woda stoi w głębi tej zatoki. — To będą obozować z tyłu. Czy masz odwagę czołgać się przez zarośla aż pod same plecy Tibbu? — Nie jestem bojaźliwy, efendi, a w związku tym, że jesteś ze mną, to tym bardziej nie boję się. — W takim razie pojedźmy najpierw w bok, by wyszukać miejsce, gdzie będziemy mogli zostawić nasze konie. Niebawem znaleźliśmy je. Dotarliśmy na skalne wzgórza, które tworzyły północą ścianę Wadi i znaleźliśmy kilka wielkich kamieni, do których przywiązaliśmy konie. Następnie pouczyłem Uelad Slimana, jak się ma zachowywać, a potem skradaliśmy się do obozowiska Tibbu — ja z przodu, a on za mną. Gdy byliśmy dostatecznie blisko, położyliśmy się, by czołgając się pokonać dalszą drogę. Na nasze szczęście ogień był bardzo mały; świecił tylko na kilka kroków, jednak był wystarczająco jasny, żeby zniwelować poświatę gwiazd. Wspomnieć trzeba, że nasze jasne heiks — płaszcze, zostawiliśmy w wiosce; teraz nasze ubrania były tak czarne, że nie można ich było odróżnić od podłoża. Obozowisko miało formę otwartej na zewnątrz podkowy. Z tyłu była woda, przed nią płonął ogień, wokół którego usiedli i położyli się Tibbu. Na zewnątrz, przed tą zatoką, leżały wielbłądy. Krawędź tego półkole była zamknięta krzewami, które stały jednak tak rzadko i miały tak niewiele listowia, że nie dawały nam zakrycia. Niestety nie było więc możliwe wkraść się do zatoki. Ale tam, gdzie po naszej stronie zaczynała się zakrzywiać do środka, było kilka dużych odłamów skalnych, za którymi mogliśmy się schować. Szczęśliwie dotarliśmy i tak mocno przylgnęliśmy do nich, iż mieliśmy nadzieję nie zostać dostrzeżeni, gdyby zbliżył się Tedetu. Tibbu nie przeczuwali, że w pobliżu może być człowiek i mówili tak głośno, że mogliśmy słyszeć każde ich słowo, jednak nie byłem w stanie nić zrozumieć; bardziej niż uszy wytężałem więc moje oczy. Tahaf siedział wyprostowany przy ognisku. Prawe ramię nosił na prowizorycznym temblaku. Obok niego siedział mężczyzna o ponurym obliczu, związanych rękach i nogach. Mógł mieć trzydzieści lat. Jego oblicze, otoczone piękną blond brodą, było spalone od słońca. Nie mogłem rozpoznać koloru jego oczu, ale przy takiej brodzie twarz mogła mieć tylko niebieskie oczy. Kim był ten mężczyzna? W każdym razie nie Beduinem. Więc chyba Europejczykiem! Było dla mnie pewne, że nie opuszczę tego miejsca, nie uwolniwszy go. Ale jak? Jak wspomniałem, rozbójnicy bardzo żywo rozmawiali ze sobą i spożywali przy tym prostą kolację. Składała się ona z kuskussu, t.j. mąki, rozbełtanej palcami w zimnej wodzie, którą jedli również palcami. Naczynia którymi się przy tym posługiwali, były wydrążonymi skorupami dyń, jakich zestrzeliłem dzisiaj kilka z namiotowego masztu. Z boku od ogniska i to poza kręgiem utworzonym przez Tibbu leżał niewielki stos przedmiotów, wokół którego zdawała się kręcić rozmowa. Były to najprawdopodobniej rzeczy, które zabrali pojmanemu i jego towarzyszom. Tahaf jadł tę samą potrawę, co jego ludzie. Ze spojrzeń, które rzucał przy tym na blondyna, zauważył, że zamierzał go wziąć na przesłuchanie zaraz po jedzeniu. Dlatego trąciłem mojego towarzysza, by zwrócić jego uwagę i zapytać: — Czy rozumiesz, co mówią? — Tak. — O czym mówią? — O obcym. Nie wiedzą, kim jest; nie powiedział im tego. — Co go czeka? — Chcą zażądać okupu. Jeśli jednak teraz po jedzeniu nie powie im kim jest i czy jest bogaty, to będzie natychmiast zabity. — Pomożemy mu! — Maszallah! Na Boga! W jaki sposób? — Nie mam czasu czekać i zastanawiać się; widzę tylko jedną możliwość uratowania go i jego własności. Pojmam Tahafa. — Efendi, to szaleństwo! Nie uwolnimy jeńca, lecz zginiemy razem z nim. — Nie. Wiem, jak należy zrobić coś takiego, jeśli nawet nie jest to bezpieczne. Najważniejsze, żebyś robił to, co ci powiem. Jesteś przecież wystarczająco silny, żebyś uniósł człowieka? — Tak, efendi. — Więc masz tu moje strzelby; trzymaj je tymczasem! Przeszkadzałyby mi tylko. Uważaj dobrze! Wskoczę w środek pomiędzy Tibbu i wyniosę Tahafa. Ty zostaniesz ukryty tutaj, aż go nie przyniosę. Wtedy dasz mi z powrotem moje strzelby, weźmiesz go i zaniesiesz tak szybko jak możliwe do naszych koni… — Będzie się bronił! — przerwał mi. — Nie, bo będzie nieprzytomny. Po dotarciu do koni połóż go tam, odwiąż je i czekaj, nim nie wrócę. Wsiądę na konia; ty podniesiesz go do mnie w górę i wskoczysz też na siodło; potem odjedziemy! — Ależ, efendi, to przecież… — Cisza! — wpadłem mu w słowo. — Widzę, że Tahaf chce rozpocząć. Bierz strzelby! Ani słowa więcej! Wszystko pójdzie łatwo i szybko! Nie mogłem dłużej wdawać się w rozmowę z Uelad Slimanem, bo widziałem i słyszałem, że Tahaf zaczął rozmawiać z pojmanym i to językiem Tibbu, którego ten zdawał się nie rozumieć, bo nie odpowiadał. Wobec tego Tedetu posłużył się arabskim; słyszałem, jak mówi: — Twoje życie zależy od tej chwili. Nie odpowiesz, za kilka minut pojedziesz do dżehennah. A więc powiedz kim jesteś! — Człowiekiem, który nie udziela informacji mordercom. Było to odważne! Stałem gotowy do skoku. — Psie! — ofuknął go Tahaf, stając przed nim groźnie i zaciskając lewą dłoń w pięść. — Zabierze mi to tylko skinienie, a będą z ciebie zwłoki! Powiedz zaraz skąd pochodzisz! — Nie potrzebujesz tego wiedzieć! — Czy jesteś bogaty? Widziałem, że następna odpowiedź zadecyduje o życiu i śmierci. Jeśli obcy znowu odmówiłby odpowiedzi, Tahaf dałby wspomniany przez siebie znak. Nie mogłem zwlekać. Przywódca Tibbu stał ode mnie w odległości około dwunastu kroków, i to odwrócony do mnie plecami. Spojrzenia wszystkich zawisły na nim i na jeńcu. Pięć, sześć szybkich skoków i stałem za nim, wziąłem go lewą ręką za gardło, prawą pięścią zdzieliłem go w skroń, przerzuciłem sobie przez ramię i pospieszyłem z powrotem. — Masz go tu! Moje strzelby do mnie, i dalej, dalej! — dostałem flintę, a Uelad Sliman złapał nieprzytomnego Tedetu i pobiegł z nim. Stało się to tak szybko, że do żaden z Tibbu nie poruszył się ani nie wydobył z siebie dźwięku; siedzieli w osłupieniu. Kryła mnie skała. Wymierzyłem do nich zza niej sztucerem Henry’ego i zawołałem: — Czy widzicie tu czarodziejską strzelbę! Kto poruszy się z miejsca, tego trafi kula. Siedźcie zatem, a żadnemu człowiekowi w tym również Tahafowi nic się nie stanie! Ciągle jeszcze siedzieli, jak skamieniali. — Kto po Tahafie jest waszym zwierzchnikiem? — zapytałem. Nikt nie odpowiedział. — Odpowiadajcie, bo pożre was moja czarodziejska strzelba! Kto jest waszym zwierzchnikiem? — On, — odpowiedział w końcu jeden, wskazując na tego Tedetu, który jako posłaniec był u nas dzisiaj w namiocie szejka. — Ach, więc to ty? — zwróciłem się do niego. — Rozmawiam z tobą i będziesz mi odpowiadał, w przeciwnym razie muszę cię zastrzelić. Wiedz, że jestem tu w towarzystwie. Tahaf został już stąd zabrany; będzie zgubiony, jeśli nie będziecie mi posłuszni. Natychmiast rozwiąż jeńcowi ręce i nogi! Strach skłaniał go, by zastosować się do rozkazu. Już wyciągnął ręce w kierunku pojmanego, ale cofnął je. — Naprzód, szybko! Liczę tylko do trzech: raz — dwa… Teraz posłuchał. Obcy nie był już związany. — Kim jesteś, panie? — zapytał, — komu zawdzięczam ratunek? — Dowiesz się wszystkiego. Podejdź teraz do mnie i weź ze sobą rzemienie, którymi byłeś związany! — Nie mogę iść, dostałem postrzał w nogę, gdy napadli na nas ci Tibbu. — Więc na razie zostań! Niech opatrzą cię, jeśli chcą uratować życie Tahafowi. Wy, mężczyźni z plemienia Tibbu, ten człowiek zostanie u was przez noc i musi swobodnie odpoczywać i spać; nic nie może mu się stać! Nie dodawajcie mu cierpień, bo wasz przywódca straci życie! Strzeżcie się opuścić to miejsce przed zorzą poranną! Gdy tylko zorza się pojawi, dwóch z was przybędzie z nieznajomym do wioski i zatrzyma się pięćdziesiąt kroków przed nią. Jeniec musi otrzymać z powrotem wszystko, co mu zabraliście. Jeśli zabraknie choć jednej rzeczy, to Tahaf nie wyjdzie na wolność. Czy usłyszeliście to? — Nie jesteśmy głusi! Allach cię zgładzi! — odpowiedział zastępca dowódcy. — Na dzisiaj skończyliśmy! Wszedłem z powrotem między skały i stałem kilka chwil, nasłuchując. Żaden nie poruszył się; obawiali się. Skoczyłem więc do miejsca, gdzie oczekiwał mnie Uelad Sliman. — Hamdulillah, że przybywasz, emirze! — przyjął mnie. — Uciekłeś im? Co za cud! — Było łatwiej, niż myślisz. Dobrze się sprawiłeś; muszę cię pochwalić! — O, ledwo tu dostałem się, gdy ten Tahaf już doszedł do siebie. Szybko go jednak związałem i wcisnąłem mu knebel do ust. — Słusznie! Czy miałeś rzemienie albo postronki? Chciałem, żeby mi jakieś dano? — Ben Arab ma zawsze coś takiego przy sobie. Kiedy odjeżdżamy stąd? — Zaraz, podaj mi tylko do góry tego łotra. Usiadłem w siodle i ułożyłem pojmanego poprzecznie przede mną; z powrotem podążyliśmy do wioski kłusem. Można sobie wyobrazić, jakie wrażenie wzbudziliśmy opowiadaniem tego, co się stało. Dobrzy ludzie najpierw przerazili się; obawiali się zemsty Tibbu; gdy jednak wyjaśniłem im, że nie wcześniej wypuszczę Tahafa, aż złoży najświętsze śluby — przyrzeczenie, że nie będzie się mścił, wtedy uspokoili się. Jeniec został wzięty do namiotu szejka i tam silnie związany, ja też na powrót znalazłem tam moją kwaterę. Czekano z jedzeniem do teraz i można było sobie wyobrazić, że po udanym skoku będzie ono dobrze smakowało. Mieszkańcy wioski nie byli całkiem bez troski, że Tibbu jednak mogą przyjść, by uwolnić swego przywódcę; ja jednak byłem przekonany, że nie ośmieliliby się na to, ponieważ musieliby narazić swoje życie na wielkie niebezpieczeństwo, i udało mi się, uspokoić szejka. Oczywiście rozstawiono straże. Tahaf znajdował się w stanie nieprzytomnej wściekłości i obrzucił mnie najpierw obelgami, które przyjąłem tak spokojnie, jakbym ich w ogóle nie słyszał. Stopniowo doszedł jednak do wniosku, że nie przyniesie mu to pożytku; przybrał inny ton i próbował rokować ze mną. — Ów obcy ma być wam wydany w zamian za mnie, — powiedział, — ale łupu, który zdobyliśmy, nie oddamy! — Nie bądź śmieszny — odpowiedziałem. — Uwolnimy cię, damy ci wolność i ty zatrzymasz wszystko, co nosisz przy sobie, i wy puścicie go wolno ze wszystkim, co do niego należy. — W takim razie nie biorę w tym udziału! — Czy zechcesz w tym uczestniczyć czy nie, nie ma znaczenia; nie masz tutaj nic do gadania, ciesz się, że nie podyktowałem o wiele bardziej surowych warunków! — Co mogłoby być surowszego? — Krew za trzech, których zabiliście! — Idź do piekła! Nie zważając na to pobożne życzenie, ciągnąłem: — Pozostanę niewzruszony w moich żądaniach. Zostaniesz wymieniony za niego: on otrzyma całą swoją własność, a ty przysięgniesz na Allacha, prorokom i kalifom, że natychmiast opuścisz tę okolicę i nie zemścisz się na mieszkańcach wioski. Mimo pęt podniósł się prawie do połowy i zapytał szyderczo: — Czy również na tobie nie? — Moja osoba nie wchodzi w ogóle w rachubę. Mścij się na mnie tak często jak chcesz! Śmieję się z zemsty padalca, jakim ty jesteś. — To śmiej się teraz! Przyjdzie czas, gdy nie będziesz się już śmiał! Te groźby nie czyniły na mnie oczywiście żadnego wrażenia i nie zabrały mi ani minuty snu, który wziął mnie w objęcia. Gdy spałem, siedział obok mnie jeden z mieszkańców, który miał pilnie strzec Tahafa i obudzić nas o świtaniu. Gdy stało się to ostatnie, wzięliśmy przed siebie jeńca. Znowu wzbraniał się przystać na moje warunki. — Dobrze, więc zrobię to, co powiedziałem i przyrzekłem, dalej z powrotem — oznajmiłem. — Nie dam cię wolno puścić. Zostaniesz naszym jeńcem i zostaniesz pociągnięty do odpowiedzialności z powodu trzech mężczyzn, których wczoraj zamordowaliście, i najsurowiej ukarany. — A nasz jeniec będzie musiał przypłacić to życiem — odpowiedział szyderczo. — Przeliczysz się! Ten pojmany w bardzo krótkim czasie otrzyma z powrotem swoją wolność. — Moi wojownicy nie wydadzą go, jeśli nie będę przy tym i zezwolę im na to. — Nie potrzebuję ciebie przy tym. Wiesz, co im powiedziałem. Przyjdzie tylko dwóch z nich i przyprowadzą go. Z tymi dwoma uporam się szybko. Nie potrzebuję do tego najmniejszej pomocy. — Albo jesteś samym szatanem, albo szatan podsuwa ci te pomysły! — Nie obrażaj mnie, ostrzegam cię! Widzisz, że nastaje dzień; idę, by przyjąć twoich wojowników, i pytam cię po raz ostatni: czy uczynisz to, czego żądam od ciebie? — Nie! — To wszystko jasne! Wstałem i wziąłem do ręki moje strzelby; szejk i Ali zrobili to samo. Opuścili namiot, a ja poszedłem za nimi. Właśnie spadała za mną zasłona otworu wejściowego, gdy pospieszył zawołać za nami: — Stać, wracajcie z powrotem! Chce być wymieniony! Weszliśmy do środka, odwiązaliśmy go od masztu namiotowego i spętanego wyprowadziliśmy ze sobą na zewnątrz. Nikt już nie spał, wszyscy mieszkańcy duaru wylegli z namiotów, by zobaczyć, czy wymiana obu jeńców pójdzie tak gładko, jak powiedziałem. Stary, młody, mężczyzna, kobieta i dziecko wybiegali na zewnątrz. Właśnie niebo zaczęło się różowić, a spojrzenia wszystkich były zwrócone na wschód, tam zobaczyliśmy grupkę jeźdźców zbliżających się wolno. Byli to Tibbu. Zatrzymali się, gdy nas zobaczyli, i z całej grupy oddzielili się trzej jeźdźcy, którzy wiedli ze sobą trzy wielbłądy i zatrzymali się około pięćset kroków przed nami. Te trzy wielbłądy należały do zamordowanych towarzyszy ich jeńca. One musiały zostać oczywiście wydane. Szejk i ja wzięliśmy Tahafa w środek i poszliśmy im naprzeciw. Pięćdziesiąt kroków przed nimi zatrzymaliśmy się. Podniosłem wysoko mój sztucer i zawołałem do nich: — Przybywamy w pokoju; ale przy najmniejszym podejrzanym ruchu zastrzelę Tahafa i was! Czy wasz jeniec otrzymał od was wszystko z powrotem? — Tak mam wszystko, — odpowiedział. — Niczego nie brak. — Czy twoja rana została opatrzona? — Tak. Odpowiednio dostosowując się do twoich zaleceń traktowano mnie dobrze! — Czy chcesz pomścić trzech twoich towarzyszy, czy żądasz tylko odszkodowania od morderców? — Nie. Nie znałem bliżej tych mężczyzn; tylko przypadkowo przyłączyli się do mnie. — To mamy z głowy tych Tibbu. Chodź tu z trzema wielbłądami! Tahaf może też iść! Tak się stało. Obaj spotkali się w połowie między stronami. Tibbu przecięli pęta swojego przywódcy; wsiadł na swojego wielbłąda, a potem odjechali stamtąd, nie na wschód, lecz na zachód. Obcy nakazał wielbłądowi uklęknięcie, zszedł, podszedł do mnie, chwycił obie dłonie i powiedział: — Wreszcie jestem wolny i mogę ci podziękować! Uratowałeś mnie od pewnej śmierci, panie. Jakże byłbym szczęśliwy, mogąc odwdzięczyć ci się za to! Kim są ci ludzie? — Mieszkańcami tego duaru. Oni należą do sławnego plemienia Uelad Sliman. — Ty też? — Nie. Jestem również ich gościem, jak i ty będziesz. — Tak, bądź naszym gościem! Witamy cię serdecznie! — powiedział do niego szejk, chwytając go za rękę. — Chodź z nami do mojego namiotu! Zaprowadził go do swojego namiotu. Kobiety śpiewały głośno swoje Ahla wa sahla wa marhaba, czyli pozdrowienia, a dzieci przyłączyły się do nich. Byłem przyzwyczajony, ciągle mieć się na baczności i poprosiłem szejka, żeby posłał za Tibbu kilku jeźdźców. Musieliśmy wiedzieć, czy rzeczywiście odjechali czy też mają zamiar, złamać dane przyrzeczenie i wziąć zemstę na Uelad Sliman. Posłowie przynieśli na następny dzień uspokajającą wiadomość, że wrogowie bez zatrzymywania się pojechali w kierunku zachodnim. Naturalnie chętnie bardzo dowiedzielibyśmy się, kim jest obcy; ale prawo pustyni zakazuje, pytania o to natychmiast. Obserwowaliśmy się wzajemnie przez całe przedpołudnie. Do wyjaśnień doszło dopiero wtedy, gdy na obiad był znowu pieczony hammel a my rozpoczęliśmy posiłek według mahometańskiego sposobu el Hamd ul illah. On nie wymówił tego zawołania razem z nami, więc usprawiedliwił się: — Nie bierzcie mi za złe mojego milczenia; nie jestem muzułmaninem, lecz chrześcijaninem. — Chrześcijaninem? — zapytałem. — A zatem również nie mieszkańcem orientu? — Nie. Moja ojczyzna leży w Bilad Amirika. — Zapewne w Stanach Zjednoczonych? — Tak, znasz ten kraj? — zapytał zdumiony. — Wymień mi twoje nazwisko i miasto, które jest twoją ojczyzną! Uważał mnie za Beduina, uśmiechnął się nieco i odpowiedział: — Nazywam się Diron a urodziłem się w Stenton. — W Stenton? A więc w Arkansas? — odpowiedziałem. — Co? Jak? Znasz nawet tę nazwę? — zapytał zdziwiony w najwyższym stopniu. Jego zdumienie było dla mnie przyjemnością. W tym momencie przerwał mi jednak mój gadatliwy Ali, który zawołał do Amerykanina: — Oczywiście,, że zna ją! Mój effendi jest przecież też chrześcijaninem i to Almani! — Almani? Niemiec? — W istocie, — śmiałem się teraz i kontynuowałem w języku angielskim: — Ale możemy rozmawiać także i w pańskiej mowie ojczystej! — To spotkanie jest wspaniałe! Musicie mi opowiedzieć, jak tu dotarliście. Co się mnie tyczy, to jestem egiptologiem i arabistą, jeśli mogę to tak nazwać, który na tych osobliwych terenach prowadzi badania z własnej inicjatywy; mój ojciec jest bankierem i jego środki umożliwiają mi uprawianie mojego zawodu bez troski o codzienny chleb. Jeżdżę już cztery lata i jestem teraz w drodze z Grbehna do Mursuk. — Tym bardziej cieszy mnie, że mogę poznać pana, bo i moja droga prowadzi z powrotem do Mursuk. Wymieniłem mu teraz również moje nazwisko i ciągnąłem: — Mursuk jest mi znane i jeśli odpowiada to wam, zatrzymajcie się ze mną, w gościnie u mojego przyjaciela, Manasse Ben Aharab. — To żydowski kupiec? — zapytał, podczas gdy jego twarz oblała się purpurą a potem szybko znikła z niej. — Znacie go również? — Tak. — To tymczasem sprawa marginalna. Nie jesteśmy teraz w Mursuk, lecz jeszcze tu, dajmy więc posmakować hammel wolnemu człowiekowi. Podczas tej sceny poznania całkowicie zapomnieliśmy o naszych przyjaciołach w gościnie i nie wolno nam było być dłużej wobec nich niegrzecznymi. Posuwałem się dzielnie z pieczenia, Diron jednak nie jadł prawie wcale; z jakiego powodu? Z radości z naszego spotkania albo dlatego, że wymieniłem imię Manasse Ben Aharab? Wydawało mi się, że było to ostatnie. Dzielni Uelad Sliman pragnęli, żebyśmy zostali u nich dłuższy czas; ja najchętniej pojechałbym, bo przyrzekłem mojej młodej przyjaciółce Racheli wrócić wkrótce; ale następnej nocy u Dirona pojawiła się gorączka od rany, która, chociaż rozchodziło się tu o zadraśnięcie, utrzymywała się dłużej, i trudno, nie można było myśleć w tamtejszym klimacie o trzydniowej jeździe. Pozostaliśmy więc pełny tydzień i pożegnaliśmy się potem w serdeczny sposób z Beduinami, którzy przyjęli nas tak przyjaźnie. Diron pozostawił im trzy wielbłądy z całym bagażem i obdarował ich również innymi przedmiotami. Ode mnie otrzymał każdy szczere Allah jusallimak! Niech cię Bóg błogosławi!; więcej nie mogłem im dać, bo nie miałem ojca, który był bankierem w Stenton w Arkansas. ŚMIERĆ MANASSE BEN AHARABA I znowu ujrzałem Mursuk, leżące przede mną w plantacjach melonów, ogrodach granatowców i figowców oraz palmowych laskach. Wśród tej ostatniej rośliny równie sławny, co nieszczęśliwy podróżnik po Afryce Vogel naliczył w otoczeniu miasta niemalże czterdzieści odmian. Jechaliśmy wolno z powodu rany Dirona i dlatego byliśmy w drodze prawie cztery dni. Wydawało się, że podróż w żadnym razie nie zmęczyła go, a mimo to znajdował się w stanie, który zdawał się zbliżony do gorączki, a nawet febris traumatica. Był wewnętrznie podniecony; zauważyłem to, chociaż zadawał sobie trud ukrycia tego przede mną. Po drodze wielokrotnie rozmawiał ze mną o Mursuku; ale gdy tylko sprowadzałem rozmowę na Manasse Ben Aharaba, jego twarz pochmurniała i Diron natychmiast zapadał w milczenie. Delikatność wbraniała mi zadać pytanie o przyczyny; tym niemniej między Żydem a nim musiało się zdarzyć coś, co do dziś jeszcze nieprzyjemnie go dotykało. Czy był to jakiś dług pieniężny? Z pewnością nie! Owszem, Manasse był jednym z najbardziej znamienitych finansistów Fezzanu, przypuszczałem więc, że Diron odwiedził go z powodu spraw handlowych. Ale obaj byli bogaci; niesnaski w tych kontaktach nie mogły zaistnieć. Jeśli Manasse był rzeczywiście przedmiotem niechęci Dirona, to przyczyn należało z pewnością szukać na zupełnie innym obszarze. Musiałem pomyśleć o pięknej Racheli. Także jej imię wymieniłem kilka razy i zawsze przy tym oblewał go głęboki rumieniec. Czy o to chodziło? Ach! Gdy teraz zobaczyliśmy przed nami ubite z ziemi mury obwodowe miasta, ponad które wznosiła się potężna budowla zamkowej rezydencji, nie mogłem dłużej zwlekać. Musiałem wiedzieć, czy chce zatrzymać się u Manasse Ben Aharaba czy nie. Dlatego zapytałem: — Wreszcie jesteśmy na miejscu! Kto zawoła do was habakek, witaj!. Gdzie będę mieszkał, wiecie. Czy nie zostaniemy razem, Mr.Diron? Zapewne z przyjemnością powiedziałby tak; widziałem to po nim. Ale jego odpowiedź brzmiała: — Dwaj goście w jednym domu, to nawet dla zamożnego człowieka, jeśli nawet nie jest zbyt dużo, to jednak przeszkadza. Znów będę mieszkał u mojego Mameluka Alafa. W Mursuk pod pojęciem Mameluka rozumie się potomków białych mahometan, którzy tworzą tutejszą szlachtę. — Jak tylko pan chce, najlepszy przyjacielu. Nie będzie to przecież przeszkadzać, żebyśmy się widywali codziennie. — Nie. Będzie pan o każdej porze serdecznie witany; tego nie potrzebuję panu mówić. — Pan mnie również. Będziemy się wzajemnie odwiedzali. Nic na to nie odpowiedział i w ten sposób wiedziałem, na czym stoję. Miałem go odwiedzić, jednak on nie chciał przyjść do mnie; był więc poróżniony z Manasse Ben Aharabem. Jechaliśmy przez pierwszą z bardzo szerokich ulic do drugiej, gdzie leżał dom jego przyjaciela. Tam pożegnałem się z nim i kontynuowałem z Alim swoją drogę do zamku, w pobliżu którego mieszkał Manasse. Przed jego domem, według tamtejszej architektury jednopiętrowym, mimo to bardzo obszernym, kazaliśmy wielbłądom klęknąć i zeszliśmy z siodeł. Szeroka brama była zamknięta; poruszyłem ciężką, spiżową kołatkę, na co jeden z czarnych niewolników otworzył bramę. Skrzyżował ramiona na piersi i pochylił się głęboko. — Czy pan jest w domu? — zapytałem. — Nie, efendi; pojechał do paszy. — A bint el bet? — A córka? — Zniknęła, nikt nie wie, gdzie! — Co ty mówisz? Czy coś się wydarzyło? — Tak, efendina. Panna Rebeka powie ci o tym. Przetarł ramieniem oczy i poszedł w stronę Alego, by pomóc mu wprowadzić wielbłądy na dziedziniec; natomiast ja pobiegłem z kopyta do Rebeki, starej gospodyni, której szczególną ulubienicą była Rachela. Znalazłem ją w kuchni, gdzie zajmowała się wyrabianiem ciasta. Gdy zobaczyła, że wszedłem natychmiast przerwała swoją pracę, podeszła do mnie z wysoko uniesionymi rękoma i zawołała żałosny tonem: — O, efendi, z jaką tęsknotą czekaliśmy na ciebie i jak raduje się moje serce, że wreszcie przybywasz! Gdy mówiła, jej z oczu trysnął strumień łez, który próbowała osuszyć rękami oblepionymi ciastem, co miało ten oczywisty skutek, że niemal całkowicie zakleiła sobie oczy. — Cóż się stało moja Rebeko? — zapytałem ją. — Dlaczego płaczesz? — Wyobraź sobie, Racheli nie ma, nie ma, nie ma! Zniknęła, ona, kwiat naszego domu, ulubienica naszego serca. Nikt nie wie, gdzie jest! — Jak dawno zginęła? — Chyba już tydzień temu, efendi. Czekaj, policzę to. Dziś mamy Jom el Arba ‘a, środę, a stało się to w Jom el Chamis — czyli w nocy w czwartek, minęło zatem sześć dni. — A jak to się stało? Opowiedz mi! Znowu sięgnęła rękoma z ciasta do oczu, które zaczęły się na nowo zalewać łzami, i odpowiedziała: — Jak mogę ci to opowiedzieć? Nie było mnie przy tym i nie wiem więc, jak to się stało. — Hm! Gdzie widziałaś ją w czwartek po raz ostatni? — Wieczorem na zewnątrz, na dziedzińcu. Przyniosłam wodę i wróciłam z nią do kuchni. Wtedy spotkała mnie i powiedziała, że chce jeszcze trochę pochodzić w ogrodzie. — Czy tak zrobiła? Czy widziałaś ją, jak tam wchodzi? — Tak, bo zatrzymałam się i patrzyłem na nią, moją ulubienicę. — A potem już jej nie zobaczyłaś? Nie wróciła z ogrodu? — Nie. Ty też przecież wiesz, efendi, że codziennie wieczorem szła do ogrodu przed położeniem się do spania. Gdy wracała z niego, zachodziła do mnie, by powiedzieć mi dobranoc. W każdym razie nie omieszkałaby zrobić to tego wieczora. — Kiedy zauważyliście jej nieobecność? Następnego dnia? — O nie, już w nocy. Właśnie dlatego, że do mnie nie przyszła; nie zasypiałam, ażeby na nią poczekać. Wobec tego, że dalej się nie pojawiła, poszłam do ogrodu, żeby jej poszukać; tam już jej nie było. Obudziłam pana, któremu również nie przekazała codziennego ukłonu na noc. Szukaliśmy w jej sypialni, jednakże na próżno. Wysłaliśmy gońca w miasto, ale mojej ulubienicy nigdzie nie można było odnaleźć. — Czy w ogrodzie nie było żadnych śladów? — Nie. Pan zameldował o wszystkim paszy. Ów przyszedł sam i przyprowadził wielu asaker i subbat, znaczy żołnierzy i policjantów, którzy przeprowadzili dochodzenie; nic nie znaleziono. Potem przeszukano całą okolicę, jednakże również bezskutecznie. Oh, Sihidi, jak tęsknie czekaliśmy na ciebie, żebyś mógł nam poradzić i pomóc. — Teraz, po sześciu dniach każdy ślad jest przypuszczalnie zatarty. Pan jest u paszy? — Tak. Codziennie chodzi do niego po kilka razy, by go wypytać, czy czegoś już nie znaleziono i zachęcić go do dalszych poszukiwań. Słyszysz! Na dziedziniec wprowadzają jego konia; wrócił więc. Porozmawiaj z nim, effendi, porozmawiaj z nim! Być może tobie uda się odkryć jakiś j ślad. Manasse Ben Aharab przyjął mnie z okrzykiem radości; wyglądał na bardzo zmęczonego. Niewyjaśnione zniknięcie jego córki zrujnowało jego i ciało i ducha; zobaczyłem to po nim natychmiast. Manasse potrzebował opowiedzieć mi o wszystkim: niestety nie umiał mi powiedzieć więcej, niż to co dowiedziałem się od Rebeki; Jednak mimo to pokładał we mnie nadzieję. — Efendi, żądaj ode mnie czego zechcesz, dam ci to; przywróć mi tylko blask moich oczu, światło mojej duszy! — prosił mnie. — Manasse, współczuję ci. Sam jestem głęboko poruszony tym, czego się dowiedziałem, — odpowiedziałem; — ale jak ja, obcy, mogę oddać ci tę, którą straciłeś, po tym jak wszystkie starania paszy i jego ludzi były całkowicie bezskuteczne? — O, wiem, że wiele przeżyłeś i doświadczyłeś. Dokonałeś takich rzeczy, które nie powiodłyby się nikomu; także i tu znajdziesz drogę, która zaprowadzi do celu. — Niestety muszę poddać to w wątpliwość, jednak nie powinniśmy zostawić niczego bez zbadania. Chodźcie ze mną do ogrodu! Wyszliśmy na zewnątrz. Przebadałem najdokładniej każdy zakamarek, przejrzałem każdy krzak, każdy kamień muru, jednak na próżno, upłynęło zbyt wiele czasu. — Nie możemy przyjąć niczego innego tylko uprowadzenie, — powiedziałem. — Twoja córka została przeniesiona przez mur. Nie wątpię w to, że można byłoby odkryć jakiś znak; został on jednak zatarty przez ludzi paszy i stał się nie do rozpoznania. Ludzie ci nie znają się na śladach. Czy i ty wierzysz w uprowadzenie? — Tak. — I nie masz żadnych podejrzeń? — Mam. Pasza zabronił mi, mówić o tym, bo łatwo mogę wszystko zniweczyć; ciebie jednak mogę obdarzyć zaufaniem, ponieważ jesteś dyskretny. Jest bowiem taki, który chciał uczynić moją córkę swoją żoną. — Ach, kto nim jest? — Obcy, który był moim gościem i za moją gościnność odwdzięczył się tym, że odstręczył od mnie serce mojego dziecka. — Odstręczył? A więc udało mu się zyskać przychylność Racheli? — Tak. Wyprosiłem go za drzwi. Nim opuścił mój dom, udało mu się uspokoić i przekonać Rachelę, że mimo to będzie jego żoną. Dlatego była później wesoła i nie trapiła się. Miała nawet odwagę rozmawiać ze mną później o nim. — Czy on zaraz opuścił Mursuk? — O nie, lecz pociągnął do jednego Mameluka, u którego mieszkał jeszcze wiele tygodni. Pomyślałem o Dironie i zapytałem: — Jak nazywa się ten Mameluk? — Alaf. — A ten obcy? — Nazywał się Diron i był z Bilad Amirika. — Maszallah! A jednak on! — zawołałem. — Znasz go? — zapytał szybko. Nim mu odpowiedziałem, do ogrodu wszedł Murzyn i zameldował swemu panu, że ma iść szybko do paszy, który ma mu przekazać coś ważnego. — Pójdziesz ze mną, efendi! — wezwał mnie Manasse. — Musisz wysłuchać tego wraz ze mną, a potem uczestniczyć w naradzie. Dziesięć minut później staliśmy przed najwyższym urzędnikiem padyszacha. Powiadomił on Żyda, że porywacz jest pochwycony. Na jego znak wprowadzono spętanego złoczyńcę, a złoczyńcą był — Diron! Znajdował się w stanie najwyższego podenerwowania. Gdy mnie zobaczył, szarpnął więzami i zawołał do mnie w języku angielskim: — Jakie to szczęście, że pan tu jest! Proszę sobie wyobrazić, ledwo zatrzymałem się u mojego gospodarza, gdy ten łotr posłał wiadomość; przyszli żołnierze, którzy mnie uwięzili! Miałem uprowadzić potajemnie Rachelę, córkę Manasse. — Wiem, kocha pan tę dziewczynę? — Tak. Przemilczałem to przed panem, teraz jestem zmuszony przyznać się do tego. Czy rzeczywiście jej nie ma? — Tak, i nikt nie wie, gdzie jest. — Wszyscy diabli! Uwolnijcie mnie z tych więzów, a natychmiast rozpocznę przeszukiwać cały Trypolis i nie prędzej spocznę, nim ją znajdę! Nie trudno mi było spełnić jego gwałtowną prośbę, bo mogłem poświadczyć, że w dniu uprowadzenia znajdował się daleko stąd, przy mnie. Paszy nie było miło słyszeć, na jakich manowcach się znalazł. Diron gniewał się oczywiście na ojca ukochanej, który był winny wszystkiemu, a ten nie mógł nic innego, tylko prosić go o przebaczenie i w ten sposób obaj pogodzili się, nim jeszcze opuścili rezydencję paszy. Teraz byliśmy tak samo mądrzy, jak przedtem. Wróciliśmy do domu Manasse, aby odbyć naradę. Nie doszliśmy jednak do żadnego rezultatu, gdy Diron zapytał Manasse: — Czy w Mursuk jest ktoś, kto pragnął ją posiadać? Być może ukryto ją tu w mieście. — Nie znam nikogo. — Czy w ogóle nie było innych kandydatów poza moim przyjacielem? — dowiadywałem się. — Nie, ponieważ nie mogę uważać Tedetu za takiego. — Tedetu? Kto to jest? — Przywódca Tibbu, który był u mnie kilka razy w interesach. — Co!? Czy ten człowiek nazywa się Tahaf? — Tak. Znasz go, efendi? — Tak. Mów szybko, kiedy był u ciebie po raz ostatni! To bardzo ważne. — W przededniu zniknięcia mojego dziecka. Chciał ze mną porozmawiać o tobie. — O mnie? I dopiero teraz mówisz mi o tym? — Chciałem to całkowicie przemilczeć, ponieważ sądziłem, iż mógłbym cię tym obrazić. — Obrazić mnie? Cóż więc to było? — Uważał cię za ukochanego mojej córki. — Mnie? Jak wpadł na tę dziwaczną myśl? — Usłyszał to od gospodarza karawanseraju. Czy mogę być z tobą zupełnie szczery, efendi, w związku z tym, że rozchodzi się o tak ważną rzecz? — Wymagam tego nawet od ciebie. — Byłeś moim gościem przez wiele tygodni i moja służba opowiadała, jak byłeś dobry i uprzejmy wobec Racheli. — I w związku z tym uważali mnie za jej narzeczonego? — Tak, mimo że ja niczego się nie domyślałem. Czy mi to wybaczysz? — Nie mam co wybaczać. Powiedz mi przede wszystkim, jakie stosunki łączą cię z Tahafem! — Kilka razy prowadziłem z nim handel wymienny, byłem zdania, że jest po trochu rozbójnikiem; nie obchodziło mnie to w związku z tym, że wszyscy Tibbu nie uważają rabunku za hańbę i przestępstwo. — Czy podczas swoich wizyt handlowych bywał u ciebie jedynie przez krótki czas? — Nie, czasami był również moim gościem. — To zapewne znał zwyczaj Racheli wychodzenia wieczorem do ogrodu? — Tak; towarzyszył jej tam i rozmawiał z nią, ale tylko w mojej obecności. — Czy podobała mu się? — Tak bardzo, że chciał ją jako żonę. — On, mahometanin? — Tibbu mówią, że kobieta nie ma duszy; niewiasta nie może więc dostać się do raju. Dlatego obojętne jest, czy wierzy w Mahometa czy nie. — Oczywiście odprawiłeś go z niczym? — Tak. — Czy nie wywołało to jego złości, chęci zemsty? — Nie dał nic poznać po sobie, ale potem nie przyszedł już więcej do mnie. W trakcie jego wizyty w ubiegłym tygodniu widziałem go po raz pierwszy od tamtego czasu. — Czy nie był ranny? — Miał prawą rękę na temblaku i wyglądał na człowieka, który był chory. — Ach! Musi być bardzo silnej natury, skoro mimo zranienia dojechał wprost i bez dłuższego wypoczynku do Mursuku? — Wiesz, że jest ranny? — Tak, opowiemy ci o tym. Ale najpierw chciałbym wiedzieć, w jaki sposób miał mnie poznać. Musiał ci to powiedzieć, ponieważ przybył do ciebie umyślnie, żeby porozmawiać o mnie. — Spotkał cię na pustyni i powiedział ci, że zdąża do Mursuku. Zleciłeś mu, żeby poszedł do mnie i Racheli i przekazał nam pozdrowienia od ciebie. — Dobrze! Czy powiedziałeś mu, że nie jestem narzeczonym Racheli? — Tak, ale on w to nie uwierzył. — Pięknie! Teraz wiem, na czym stoję. Znaleźliśmy ślad. To on porwał twoją córkę. — Allach! Czy rzeczywiście tak sądzisz? — Jestem o tym całkowicie przekonany. Chce się zemścić na tobie, gdyż odmówiłeś mu Racheli i na mnie, ponieważ został przez mnie pokonany. To zranione ramię, które widziałeś, zawdzięcza właśnie mnie. — Któżby pomyślał! Jak się to odbyło? Opowiedziałem mu pokrótce i dodałem: — Twierdzę, że on jest porywaczem twojej córki i sądzę, że przyznasz mi rację. — Nie mogę ci wprawdzie zarzucić, że nie masz racji, ale dowód jeszcze nie istnieje. — Znajdziemy go zaraz u gospodarza karawanseraju, o którym mówiłeś przed chwilą. — Sądzisz może, że Tedetu zwierzył mu się ze swojego zamiaru? — Nie, na pewno nie przyszło mu to do głowy. — Wobec tego gospodarz nie może niczego dowieść! — Poczekaj! Opowiedziałem ci przecież, że Tibbu udają się jako pielgrzymi do Kairwanu. — Owszem, ale sądzę, że teraz poniechali tego zamierzenia. Nie będą ze sobą wlekli branki przez tak wiele dni podróży do Kairwanu, lecz zaprowadzą ją do jakiegoś duaru. — Nie sądzę. Muzułmanin, który raz rozpoczął pielgrzymkę, doprowadzają do końca, bo w przeciwnym razie naraziłby się według siebie na gniew Allacha. — Efendi, twierdząc to, napawasz moje serce większą boleścią, niż przedtem! — Pociesz się! Twoja piękna córka leży Tedetu na sercu; ale jeszcze bardziej będzie pożądał twoich pieniędzy. Dlatego będzie chciał poślubić Rachelę prawowicie, w obliczu kadiego, by jako jej mąż stać się potem twoim spadkobiercą. I właśnie dlatego zabierze Rachelę ze sobą do Kairwanu, ponieważ może ją tam najpewniej zmusić, żeby stała się mahometanką. To jednak wymaga czasu, a nim ten upłynie, znajdzie się okazja uwolnienia twego dziecka. — W jaki sposób? — Trzeba wyruszyć w podróż do Kairwanu i potajemnie wywieźć stamtąd Rachelę. Dobrą chwilę wytrzeszczał na mnie oczy w milczeniu i zawołał przerażony: — To przecież pewna zguba! Żadnemu innowiercy nie wolno wejść do tego niebezpiecznego dla życia miasta! Diron ofuknął go gniewnie: — Czy kochasz swoją córkę? Ja, któremu jej odmówiłeś, jestem gotowy udać się tam natychmiast, by ją uratować! — Spokojnie! — uspokoiłem go. — Nie wiadomo, co się jeszcze wydarzy. Powinniśmy jeszcze zasięgnąć informacji. — U kogo? — W karawanseraju a potem po drodze na północ, by dowiedzieć się, czy Tibbu obrali ten kierunek i prowadzą ze sobą Rachelę. — Więc zróbmy to natychmiast i nie traćmy czasu! Gdzie jest seraj! Manasse zaprowadził nas tam. Ustaliliśmy tam wreszcie, że Tahaf kupił kobiecą lektykę. Okoliczność ta upewniła nas, że porwał on Rachelę. Teraz należało się jeszcze wywiedzieć, czy byli przy nim wszyscy jego ludzie i w jakim kierunku udali się. Manasse nie był do tego odpowiedni. Musiał postarać się dla mnie i dla Dirona o dwa dobre wielbłądy dojazdy, a następnego dnia opuściliśmy obaj Mursuk, by jechać na północ w stronę Jeded. Pod wieczór spotkaliśmy małą karawanę, która ułożyła się właśnie na spoczynek. Ludzie ci widzieli rzeczywiście oddział około dwudziestu jeźdźców Tibbu, których przywódca zraniony był w prawe ramię; jeden z ich wielbłądów miał nieść szczelnie zakrytą zasłonami kobiecą lektykę. Wiedzieliśmy już wystarczająco dużo i rozłożyliśmy się obozem obok karawany, by z porannym świtaniem rozpocząć powrót do Mursuku. Wkrótce zasnąłem. Diron nie mógł się uspokoić. Gdy więc ledwo na wschodzie rozjaśnił się horyzont, obudził mnie. Obudzili się również inni i sposobili do wyruszenia. Teraz zobaczyliśmy przed nami na południu, a więc do strony Mursuku, jak pojawił się jeździec na wielbłądzie, któremu zdawało się bardzo spieszyć. Jeszcze nie wsiedliśmy na nasze zwierzęta. Szybko zbliżał się do nas, zobaczyliśmy, że był to Tedetu. — Niech to diabli! On należy do ludzi Tahafa, — powiedział Diron. — To jest jego zastępca. — Tak, — odpowiedziałem. — Jedzie z Mursuku. Co mógł tam robić? — Czy przypadkiem nie miał za zadanie wypytać Manasse Ben Aharaba w sprawie okupu? Wszakże możliwe! Teraz mężczyzna był oddalony od nas jedynie o kilka długości wielbłąda. Jego spojrzenie padło na mnie. — Maszallah, giaur! — zawołał, osadzając na miejscu wierzchowca. — Chwała Allachowi, że cię spotykam, psie! Tu masz zapłatę, która ci się należy! Poderwał swoją długą flintę, by strzelić we mnie; huknął strzał, lecz nie jego, bo Diron był szybszy niż on i wpakował mu kulę w łeb. Tedetu chwiał się w obie strony a potem runął martwy z wysokiego siodła na ziemię. Tego rodzaju zdarzenia nie są niczym szczególnym na pustyni; łotr chciał mnie zabić i został za to zastrzelony przez mojego towarzysza. Beduinom, przy których obozowaliśmy, jawiło się to jako coś tak ze wszech miar oczywistego, że nie strawili na to ani słowa. Pochowaliśmy Tedetu, w którego kieszeniach nie znaleźliśmy nic ważnego dla nas. Potem szybko pojechaliśmy do Mursuku z powrotem, zabierając ze sobą jego wielbłąda jako przynależny nam łup. Tam czekała na nas wielka i równocześnie bardzo smutna niespodzianka. Manasse Ben Aharab był mi drogim przyjacielem. Ale jego miłość do córki miała w sobie zawsze coś niepewnego, bojaźliwego; czasami wydawało mi się, jakby nie był zupełnie pewny swoich spraw z tym dzieckiem. Rachela kochała go, owszem; była to jednak osobliwie powściągliwa sympatia, nie całkiem szczera, prawdziwa miłość dziecięca. Stosunki między ojcem i córką miały dla mnie coś tajemniczego. Zagadka miała się teraz rozwiązać i to w sposób, który nigdy nie uważałbym za możliwy. Gdy dojechaliśmy do domu Manasse, brama stała otworem tak, że już od pierwszego wejrzenia mogliśmy zobaczyć płaczki, które siedziały na dziedzińcu, posypywały głowy popiołem i wydawały z siebie ciche, ponure głosy. W domu musiał się znajdować umierający. Pobiegłem do kuchni. Siedziała tam na ziemi płacząca Rebeka. Gdy mnie ujrzała, wybuchnęła szlochem: — O, efendina, co się stało! Pan umiera. Lekarze są przy nim, by dać mu ostatnie lekarstwo, a także świadkowie, by spisać testament. — Allah jarhamkum! Niech Bóg zlituje się nad wami! Cóż się stało, Rebeko? — Przybył jeden z Tibbu i zażądał rozmowy z panem. Już po krótkim czasie poszedł sobie z powrotem i zastaliśmy pana leżącego we krwi. — Czy Tedetu zranił go? — Tak, chciał go zakłuć. — Dlaczego? — Pan opowiedział to paszy, który wkrótce potem przyszedł. Tedetu domagał się podpisu, że Rachela, moja ukochana, może zostać mahometanką w Kairwanie. Pan mu odmówił i otrzymał za to pchnięcie. Został ranny, musi jednak umrzeć. Od tej chwili leży spokojnie i może mówić niewiele i cicho; ciągle tylko was pragnął. — Cóż za nieszczęście! Gdzie on leży? Prowadź nas do niego! Posłuchała tego wezwania. Gdy weszliśmy i moje spojrzenie zatrzymało się na Manasse, zobaczyłem, że przyszliśmy zbyt późno; był martwy, właśnie odetchnął po raz ostatni. U stóp łoża kucało dwóch znachorów, którzy nazywali się lekarzami. U wezgłowia siedział urzędnik z dwoma świadkami. Patrzył na nas badawczo, wstał powoli i zapytał z godnością: — Czy ty jesteś obcym Kara Ben Nemzi efendi, o którym mówił mi martwy? — Tak, — odpowiedziałem. — A twój towarzysz jest człowiekiem z Amiriki! — Tak. — Więc mam wam wyjawić coś przed tymi oto świadkami. Skinął na lekarzy; oddalili się obaj. Potem ciągnął: — Córka tego zmarłego nie jest jego rodzoną córką; nie jest też Żydówką, lecz chrześcijanką. Co za zaskoczenie! Zareagowałem na to głośnym okrzykiem zdumienia, na co on odparł: — Ten martwy człowiek złożył w agonii wyznanie. Jako biedny handlarz przybył do Dżidda, która leży przed Mekką, miastem proroka. Cholera dopomniała się tam o życie wielu ludzi. Manasse Ben Aharab zobaczył na ulicy umierającego mężczyznę, który leżał na ulicy z małą, piękną dziewczynką. Umierający przywołał go do siebie i powiedział mu, że jest francuskim marynarzem, a dziecko jest wnuczką słynnego kapitana, którą ma dostarczyć do Francji, jednak nie może, ponieważ zaskoczyła go tu śmierć. Prosił go o zabranie dziecka do Suezu do konsula i dał mu teczkę na listy, która należała do dziecka. Były w niej duże banknoty i kilka dokumentów w obcym języku. Marynarz zmarł w kilka minut później. Manasse zabrał dziecko i jego własność. Chciał być uczciwy; jednakże banknoty zwyciężyły nad jego sumieniem. Zatrzymał je oraz dziecko i zniszczył obce dokumenty. W Kairze kazał dać sobie złoto za banknoty, a potem udał się z wnuczką słynnego kapitana najpierw do Tunisu a potem już tu, do Mursuku, sądził bowiem, że to co uczynił nie będzie odkryte w tej odosobnionej okolicy. Dla dziecka był dobrym ojcem, nigdy jednak nie mógł zapomnieć, że ją oszukał. Gdy nagle zbliżyła się śmierć, kazał mi przyjść, by powiadomić mnie o tym. Jego testament leży tu w mojej ręce; jego majątek należy do wnuczki słynnego kapitana, która ma zostać żoną mężczyzny z Ameryki. Skończył, obaj staliśmy w osłupieniu. Zapytałem wreszcie: — Skąd wiesz, że ona jest chrześcijanką? — Powiedział to umierający marynarz. — Jak nazywał się jej dziadek, słynny kapitan? — Nikt tego nie wie, ponieważ Manasse zniszczył dokumenty, których nie potrafił przeczytać. — Kto będzie egzekutorem tego testamentu? — Sam pasza. Musicie się zwrócić do niego. Manasse Ben Aharab powiedział jeszcze o jakimś amulecie, który Rachela ma zawieszony na szyi. Ma go otworzyć, by zobaczyć, co znajduję się w środku. Idę teraz do paszy, aby mu to wszystko zameldować i przekazać testament. Poleci wam przyjść, by odbyć z wami rozmowę. Oddalił się z trzema świadkami, a my zostaliśmy sami ze zmarłym, którego uważaliśmy za ojca Racheli. Jakże ją skrzywdził! Odebrał ją i jej majątek dalekim krewnym. Kim oni byli i gdzie mieszkali? We Francji? Kim był jej dziadek, sławny kapitan, jak dostała się pod opiekę zwykłego marynarza? Czy amulet był w stanie odpowiedzieć na te pytania? Teraz było pewne tylko to, że zawleczono ja do Kairwanu. Należało ją uwolnić. Diron, któremu przyrzekłem pomoc, najchętniej wyruszyłby natychmiast, ponieważ bardzo obawiał się o ukochaną. Musieliśmy jednak pogrzebać Manasse Ben Aharaba. A potem chodziło o zabezpieczenie spadku Racheli. Diron go nie potrzebował, bo był bogatym człowiekiem; ale za swój obowiązek uważał zachowanie własności ukochanej, a ja go w tym utwierdziłem. Oczywiście pokaźna część z niego wpłynęła do kiesy paszy i innych kieszeni; rozpłynęłoby się absolutnie wszystko, gdyby pijawki z Mursuku nie obawiali się konsula w Trypolisie i nie żywili obaw, że później będą musieli zwrócić więcej, niż zabrali. Bardzo długo trwało, aż wszystko uporządkowano i mogliśmy odjechać. Musieliśmy jechać do Trypolisu. To długa droga. Doktor Vogel potrzebował trzydzieści siedem dni, by pokonać ten niebezpieczny odcinek. Nam poszło szybciej, ponieważ Diron był wystarczająco bogaty, by kupić na tę jazdę najlepsze wielbłądy pod wierzch, jakkolwiek niewystarczająco szybkie wobec jego tęsknoty za Rachelą. Potem, gdy dotarliśmy do Trypolisu, toczyliśmy różne narady z konsulem i tureckimi urzędami, które nie chciały wypuścić spadku poza kraj i tymczasowo skonfiskowały go, i to w pełni prawa, ponieważ spadkobierczyni nie była obecna i musiała zostać dopiero uwolniona z rąk Tibbu. Niepodobna było myśleć o tym, by udać się do Kairwanu lądem; byłaby to miesięczna jazda. Musieliśmy się zdecydować na drogę wodną. Nie było jednak statku, którym moglibyśmy dotrzeć do Sufa. Angielskie i francuskie statki dobijały tylko do Sfaksu. Byliśmy więc w końcu szczęśliwi, gdy odkryliśmy brudny, tunezyjski statek o mniej więcej stu tonach wyporności, którego kapitan gotów był odstawić nas do Sufa. Ponieważ w Kairwanie czekała nas pewna śmierć, jeśli zostalibyśmy rozpoznani jako niemahometanie, już wcześniej musieliśmy się postarać o zmianę skóry. Stąd też przedstawiliśmy się kapitanowi jako egipscy oficerowie, którzy chcieli kupić tunezyjskie ogiery, a przy tej okazji odwiedzić święte miasto. Kapitan był już tam nawet i opisał nam je podczas przeprawy w ten sposób, że mogliśmy się uważać za wystarczająco poinformowanych. Podróż morska była nadzwyczaj nudna, ale przebiegała szczęśliwie. Pełna ruin Sufa zatrzymała nas jedynie na tak długo, ile było konieczne do zakupu koni, ponieważ nasze wielbłądy zbyliśmy w Trypolisie; potem droga wiodła dalej do Bahir Sihidi Krador. KAIRWAN, ŚWIĘTE MIASTO Kairwan, bądź jak się również wymawia, Keruan, leży na miejscu starożytnego Bicus Augusti na błotnistej równinie, na której oko nie dostrzeże ani jednego drzewa; najwyżej, tu czy tam, pojawia się samotny, ogołocony krzak, którego młode pędy zostały obgryzione przez zwierzęta. Jazda przez tę okolicę nie jest zajmująca i byliśmy zadowoleni, gdy pod wieczór drugiego dnia dotarliśmy w pobliże miasta. Jeśli mówię: cieszyliśmy się, to niewątpliwie nie odnosi się to do naszego ogólnego nastroju, którego nie mogliśmy określić słowem „zadowolony”. Wręcz przeciwnie, niebezpieczeństwa, przed którymi teraz staliśmy, były tak wielkie, że bardzo poważnie spojrzeliśmy sobie w oczy, gdy zobaczyliśmy pierwsze, leżące przed nami domy świętego miasta. Widok, które nam oferowały, nie był jednak świętobliwy, lecz bardzo pozbawiony godności. Niegdyś mogło istnieć tutaj obwałowanie; teraz leżało w gruzach, na których pieniły się krzaki i zielsko. — Wejdziemy tam — mówiłem, — ale jak i kiedy wyjdziemy z powrotem? — Żywi czy martwi, jedno z dwóch, — odpowiedział Diron. — Najważniejsze jest dla mnie, czy Rachela znajduje się w tym świętym gnieździe. — Jestem przekonany, że ona tam jest. — Ale gdzie? — Dowiemy się tego. — Od kogo? — wypytywał dalej, robiąc przy tym taką minę, jakby już teraz musiał oddać głowę katu. — Nie tak melancholijnie, mister Diron! Kto rozpoczyna coś w dobrym nastroju, ten łatwiej, pewniej i szybciej dochodzi do celu, niż ten, który jest nazbyt bojaźliwy. — To nie strach mnie dręczy, ale troska. Jeśli zobaczy nas jeden z Tibbu, zostaniemy oficjalnie rozdarci. — Nie potrzebujemy się przecież wystawiać na pokaz, żeby nas każdy koniecznie zobaczył! — A gdzie się zatrzymamy? W jednym z hoteli, czy w przytułku dla terminujących w rzemiośle? — Jest tu wprawdzie oberża, ale musimy jej unikać. Znajdziemy miejsce, do którego dostęp mają jedynie ludzie uprzywilejowani. — Jakie byłoby to miejsce? — Zapomina pan, że jesteśmy teraz egipskimi oficerami i że w tym dobrym, świętym mieście jest chassa esz szanuf do utrzymania porządku i do pilnowania meczetu. — Gwardia honorowa? To prawda. Ale chyba nie chce pan… — Oczywiście, że chcę. Im większa śmiałość, tym mniejsze niebezpieczeństwo. Przedstawimy się panom oficerom tej gwardii. — Pomysł, który graniczy z obłędem! — Ale nie jest zły. Miej pan do niego zaufanie! — Niech pan robi co zechce! Muszę zauważyć, że sprawujemy się zupełnie jak bardzo pobożni muzułmanie: mamy ze sobą nawet dywany do modlitw. Wszystko co europejskie, szczególnie rewolwer, musieliśmy ukryć. Słońce zachodziło i właśnie skręciliśmy w następną ulicę, gdy rozbrzmiał dźwięk kołatki, a muezzein zawołał z wysokiego minaretu: Hai alasfalah, ha alalfelah; esfalah cher min en nom; Allah akbar; la ilaha UAllah! — Zbudźcie się do modlitwy,… do zbawienia; modlitwa jest lepsza niż sen; Bóg jest wielki; nie ma Boga nad Allacha! Wszyscy ludzie znajdujący się na ulicy natychmiast uklękli do modlitwy. Zatrzymaliśmy się, zeskoczyliśmy z koni, rozpostarliśmy dywany i naśladowaliśmy wykonywane przez nich ruchy. Niedaleko nas modlił się stary żołnierz; uważałem na niego, a gdy ceremonia minęła, przywołałem go, na powrót siadłem w siodle i zapytałem go: — Czy wiesz, gdzie mieszka mudir, zarządca miasta. — Tak, panie, — odpowiedział. — Jesteśmy oficerami. Skrzyżował ręce na piersi, skłonił się i słuchał. Szybko zrobiło się ciemno; nie potrzebowaliśmy się więc martwić, że zostaniemy rozpoznani. Przez wiele uliczek zaprowadzono nas w pobliże meczetu Okba. Droga prowadziła tam przez bramę na dziedziniec, gdzie zatrzymaliśmy się. Żołnierz zniknął, a wkrótce potem przyszedł dziarsko wyglądający kapitan, który wypytał nas, czego sobie życzymy. Podałem dwa dowolne nazwiska i powiedziałem, że jestem pułkownikiem a mój towarzysz, majorem — oficerowie wicekróla Egiptu i zjawiamy się tu, by zapytać się, gdzie moglibyśmy zamieszkać. Poprosił o nas chwilę cierpliwości, oddalił się, przyszedł jednak szybko z powrotem i wyjaśnił: — Generał przyjął wasz meldunek, panowie i kazał was prosić o przyjście do niego. Gwardia honorowa liczyła stu ludzi; jej komendant nazywał się generałem, było to doprawdy na miarę Bliskiego Wschodu! Przyjął nas siedząc na macie. Musieliśmy się dosiąść do niego, dostaliśmy kawę i fajki. Zadawał nam mnóstwo pytań, z których jedno było bardziej niezdarniejsze od drugiego. Odpowiadaliśmy skromnie i dzięki temu zrobiliśmy dobre wrażenie na nim, iż zaprosił nas, żebyśmy byli jego gośćmi i mieszkali u niego, co oczywiście zaakceptowaliśmy. Kazał przyjść wszystkim swoim „oficerom”, których na jego stu ludzi miał co najmniej dwudziestu. Jedzono zimne mięso i rozmawiano o zagadnieniach militarnych, ale w taki sposób, że staraliśmy się zachować powagę. Z kwadransu na kwadrans wznoszono zdrowie „panów kolegów”, a każdy z nich przyrzekał nam ze wszystkich sił chęć swojej pomocy przy kupnie koni. Musieliśmy wiele opowiadać o Khedive Emineh, która jest najpiękniejszą kobietą Egiptu, której jednak daleko było do urody Wardy z Mursuku. Gdy zapytałem, kim jest ta Warda, odpowiedział mi młody, pełen zachwytu „porucznik”: — Przybyła tu niedawno z Mursuk, jest Żydówką, ma zostać żoną pewnego Tedetu, który każe ją nawrócić na Islam. Według zwyczaju tamtejszych kobiet porusza się bez zasłony i każdy może spijać rozkosz jej twarzy. W ten sposób mówił przez jakiś czas dalej, a inny mu przytakiwał i był tak samo zachwycony, jak on. Popatrzyliśmy po kryjomu na siebie. Więc mieliśmy już to, czego chcieliśmy. Krótkimi pytaniami starałem się, żeby rozmowa pozostała tak długo wokół tego tematu, aż dowiemy się wszystkiego. Rachela nie mieszkała razem z Tahafem, lecz u żony kapłana, który udzielał jej lekcji islamu. Tahaf przychodził tylko czasami, by do dowiedzieć się o jej postępach. Porucznik dodał śmiejąc się: — Przywiózł ją do świętego miasta, żeby zrobić z niej muzułmankę, a potem zabrać ją ze sobą z powrotem jako swoją żonę; tak się jednak nie stanie. Jest nieskończenie piękna i dlatego każdy będzie ją nazywał Różą z Mursuku. Jeśli stanie się prawowierna, będzie tu setka dostojnych mężczyzn, którzy będą pragnęli posiąść ją, a szpetny Tedetu będzie musiał jej zaniechać. Było bardzo późno, kiedy spotkanie dobiegło końca. Potem „generał” zaprowadził nas osobiście do pokojów, gdzie mieliśmy mieszkać i spać. Całe urządzenie składało się z jednego, leżącego na środku dywanu i licznych poduszek porozkładanych wokół ścian. Można sobie wyobrazić, z jakim zadowoleniem położyliśmy się. Z wielkiego niebezpieczeństwa, naprzeciw któremu udawaliśmy się, nie można było spostrzec na razie niczego. Wczesnym porankiem mudir zaprowadził nas do wielkiego meczetu. Ta wielka świątynia był naturalnie tym zabytkiem, który musieliśmy odwiedzić najpierw. Oprowadzał nas wszędzie oraz pokazywał i objaśniał wszystko. Gdyby przeczuwał, że jesteśmy chrześcijanami! Wysokie i opatrzone wieżami mury zewnętrzne są bez smaku i nie pozwalają spodziewać się blasku, który kryją. Meczet jest arcydziełem arabskiej architektury z ponad trzystoma kolumnami granitowymi, porfirowymi i marmurowymi. Ma dwadzieścia par drzwi i około stu kaplic. Jego długość może wynosić sto pięćdziesiąt, a jego szerokość sto dwadzieścia metrów. Niestety nie mogliśmy swobodnie rozkoszować się pięknem budowli, bo było tam wiele ludzi, a my nieustannie martwiliśmy się, że wśród nich mógłby być Tedetu i rozpoznać nas. Szczęśliwie tak nie było. Podczas krótkiej drogi powrotnej do domu przechodziliśmy obok otwartej bramy; mudir wskazał do środka i powiedział ku naszej niespodziewanej radości: — Tu mieszka kapłan, u którego znajduje się Róża z Mursuk. — Jak nazywa się ten pobożny człowiek? — zapytałem możliwie tym samym tonem. — Jego imię brzmi Abu Dijana, „Mąż Pobożności”. Czy chciałbyś go poznać? — Zobaczenie wiernego, w którym Allach ma upodobanie, ucieszyłoby moją duszę. — Jest moim przyjacielem. Wejdźcie ze mną! Uszczęśliwi go to, że będzie miał u siebie dwóch tak pobożnych oficerów z Egiptu. Mieliśmy wielkie, naprawdę bardzo wielkie szczęście. Zastaliśmy mułłę w domu; był bardzo czcigodnym człowiekiem, z którym rozmawialiśmy chyba z pół godziny. Ale Racheli nie można było zobaczyć i nic o niej usłyszeć. Nie mogliśmy zbyt wiele wymagać od kaprysu szczęścia. Wróciwszy z powrotem do domu, mudir zabrał nas do swego mieszkania, gdzie przy aromatycznym dymie tytoniowym zapytał, co zamyślamy uczynić najpierw w związku z naszymi handlowymi zamiarami, mianowicie z zakupem koni. Odpowiedziałem: — O ile wiem, w okolicy Kairwanu pasą się stada dwóch plemion, mianowicie Uelad Krosila i Uelad Selass. Które plemię ma lepsze konie? — Są one sobie równe; ale Uelad Selass są bliżej nas, a ich szejk jest zobowiązany wobec mnie. Z pewnością dobrze by was obsłużył. Jeśli wam to odpowiada, chętnie pojadę tam z wami. — Zwiększyłbyś tym tylko naszą wdzięczność. — W takim razie wyruszymy, gdy zjemy obiad i prześpimy się. Ten człowiek był rzeczywiście bardzo uprzejmy i bolało mnie w duchu, że byliśmy zmuszeni zawieść go. Gdy z powrotem znajdowaliśmy się we własnym pokoju, Diron wyraził tę samą myśl i kontynuował: — Możemy być bardzo zadowoleni z naszych dotychczasowych rezultatów. Wiemy, gdzie znajduje się Rachela. Ale jak dojdziemy do niej i jak ją wydostaniemy? — O tym później. Najpierw musimy mieć dobre konie; nasze nie nadają się do niczego. — Do Sufa przetrzymamy. — Do Sufa? Nie wracamy tam. To byłoby naszą zgubą. — Jak to? — Będziemy oczywiście ścigani. Czy wystarczająco szybko moglibyśmy uciec z Sufa statkiem? — Nie, to prawda! Jakiś musiałby tam być zupełnie przypadkowo. — Również wtedy ryzyko jest zbyt wielkie, bo jeśli załoga jest mahometańska, to nas wyda. Możemy uciekać tylko drogą lądową i to w dół do Sfaksu. — W takim razie niewątpliwie konieczne są dobre konie. — Które kupimy dziś u Uelad Selass. Skoro porywamy Rachelę; Kairwanu, to wszystko musi być przygotowane. Musimy mieć równie, ubranie dla dziewczyny. Nie może iść albo jechać przez miasto w strój kobiecym. — Nie. Zaraz postaram się o takie ubranie; pójdę na bazar handlu ubiorami. — Wie pan, gdzie on jest? — Zapytam o to. — Ale miej się na baczności, żeby żaden z Tibbu nie wszedł panu w drogę! Wykonał swoje zadanie szczęśliwie, bo po chwili przyniósł już kompletne ubranie, które z pewnością będzie pasowało na Rachelę; powinna wyglądać w nim, jak piękny chłopak. Po jedzeniu zrobiono krótką przerwą poobiednią, a potem wyjechaliśmy do obozu Uelad Selass. Oprócz „generała” towarzyszyli nam liczni „oficerowie”. Przyjęto nas dobrze. Kupiliśmy trzy szybkie jak wiatr konie wraz z kompletnymi rzędami, jednak nic nie wzięliśmy ze sobą do miasta. Zwierzęta zostały na łące i uzgodniliśmy, że możemy je odebrać tak szybko, jak będziemy potrzebowali. Nie spodziewający się niczego muzułmanie właściwie powinni się byli zapytać, dlaczego i po co potrzebujemy tylko trzy konie, a ponadto również siodła. Jednak ich podejrzliwości nie należało wystawiać na dłuższą próbę, ponieważ rozstrzygniecie leżało o wiele bliżej nas, niż obaj myśleliśmy. Snuliśmy różne plany, gdy wieczorem znowu siedzieliśmy razem, i ocenialiśmy je wzajemnie. To jednak jak się okazało w ogóle nie było konieczne, bo owoc spadł z drzewa zupełnie sam bez naszej pomocy. Zostaliśmy mianowicie zaproszeni następnego dnia przez „generała” do zwiedzenia z nim meczetu. Nie zrobiliśmy tego chętnie, ale nie mogliśmy mu odmówić. W jednym z kolumnowych ciągów spotkaliśmy mułłę, który ucieszył się z tego spotkania, pokazał nam wspaniałe kaplice, a potem zaprosił nas, żeby towarzysze mu do jego mieszkania. Zauważył wczoraj, że byłem obeznany w literaturze mahometańskiej i chciał mi pokazać własnoręcznie sporządzony odpis religijnego dzieła. Nawet gdyby było możliwe odmówić, nie uczynilibyśmy tego, bo mieliśmy nadzieję dowiedzieć się czegoś o Racheli. Poszliśmy więc razem z nim. Siedzieliśmy obok siebie we czworo: mułła, mudir, Diron i ja i rozmawialiśmy o księdze. Nagle otwarły się drzwi i zobaczyliśmy Rachelę, która weszła z jakiegoś powodu. Była zbyt młoda i zbyt niedoświadczona, żeby się opanować i zamaskować się, a ja powiedziałem sobie natychmiast, że rozstrzygnięcie nadeszło. Podskoczyłem, Diron również. Rachela stała kilka chwil jak skamieniała, potem krzyknęła w zachwycie: — Mój ukochany, mój ukochany! Hamdulilah, jestem uratowana! Jestem wybawiona! Przybyłeś, tak jak sądziłam i odnalazłeś mnie! — podbiegła do niego i w następnej chwili spoczęła mu na piersiach. Obaj muzułmanie również podskoczyli. — Maszallah, oni się znają! Co to jest? Ona jest Żydówką i leży w ramionach muzułmanina! — zawołał „generał”. — Ona, narzeczona Tedetu! — dodał mułła zdumiony. — To grzech; tego nie wolno tolerować! Chciał ich oderwać od siebie. Wtedy dziewczyna odepchnęła go mocno od siebie, jak mężczyzna, i zawołała: — Precz, ty dręczycielu! Zostałeś przekupiony, by mnie zamęczyć, a ja nie mogłam się bronić. Ale teraz są tu moi obrońcy, moi przyjaciele, ci obaj chrześcijanie, którzy mnie uwolnią i… — Chrześcijanie… chrześcijanie…! — krzyczeli mułła i komendant jednym głosem. Wytrzeszczali na nas oczy, potem drugi złapał mnie za rękę i zapytał mnie: — Ona nazywa cię chrześcijaninem? Czy mam w to wierzyć? Czy to rzeczywiście prawda? Powiedz to na twoje zbawienie, czy jest to prawda, czy nie! — Tak, jesteśmy chrześcijanami — odpowiedziałem opanowany. — Chrześcijanie, chrześcijanie, giaurzy, parszywe psy w świętym mieście Kairwan! Byli z nami w meczecie i splugawili go! Mają być rozdarci, jak rozrywa się zepsute mięso! Ja… Pobiegł do drzwi, które były jeszcze otwarte, a mułła za nim. Chcieli krzyczeć na zewnątrz; aleja byłem jeszcze szybszy niż oni, porwałem ich z powrotem i zamknąłem drzwi. — Giaur — wrzasnął na mnie „generał”. Odpowiedziałem pięścią. Dwa ciosy w ich głowy i obaj runęli ogłuszeni na posadzkę. — Szybko dalej, dalej, dalej! — powiedział Diron, chwytając Rachelę za rękę, by ją stamtąd pociągnąć. — Stać! — ostrzegłem. — Nie działać pospiesznie, bo będziemy zgubieni. Rachelo, czy znasz ulice miasta? — Prawie wszystkie, — odpowiedziała z rozdygotanym oddechem. — Również południową bramę, która prowadzi do pastwisk Uelad Selass? — Znam ją. — Idź prędko do tej bramy, a potem dalej, ale powoli, żebyś nie wzbudziła podejrzeń! — Dlaczego… ja… ja…, — bełkotała. — Dalej, dalej! Nie możemy stracić ani chwili, w przeciwnym razie nie powiedzie się! Diron chciał się sprzeciwić, ja jednak wypchnąłem dziewczynę na zewnątrz, a jego zatrzymałem. Nie było rzemieni czy sznurów, dlatego szybko porwałem turban mułły na kawałki, związałem go i zakneblowałem, podobnie komendanta. Potem pobiegliśmy do domu „generała”. Wezwałem Dirona, żeby przyniósł wszystko co należało do nas z naszego pokoju, i poszedłem na róg dziedzińca, gdzie nasze oba konie znalazły schronienie; rzędy leżały obok, zabrałem się za siodłanie. Żołnierze zobaczyli to i podeszli, niektórzy oficerowie też. Ci zapytali mnie, dokąd wyjeżdżam tak szybko. Dałem im wymijającą odpowiedź. Wówczas przyszedł Diron; miał wszystko w rękach. Wziąłem obie moje strzelby i dosiadłem konia, Diron poszedł za moim przykładem i odjechaliśmy! Teraz wojskowi mogli przeczuwać, że nie wszystko jest z nami w porządku. Głośne wołania rozbrzmiały za nami. Nie zważaliśmy na nie i pojechaliśmy stępa do wrót. Na zewnątrz jednak zaczęliśmy kłusować. Znaliśmy drogę do bramy południowej. Gdy dotarliśmy do piątej i szóstej ulicy, zobaczyliśmy na niej kłębowisko ludzi, którzy szli nam na przeciw. Diron wydał okrzyk przerażenia i wskazał w tamtym kierunku. Zobaczyłem Tahafa, który spotkał Raehelę po drodze i zmusił ją do odwrotu; było przy nim jeszcze dwóch Tibbu. Rachela broniła się, co wywołało zbiegowisko. — Pognaj przez środek ciżby, a potem do bramy na zewnątrz! — krzyknąłem do Dirona. — Ale Rachela! — odpowiedział. — Dostarczę ci ją potem! — Tibbu złapią cię! — Bzdura! Wiem co czynię! Polegaj na mnie! Naprzód, szybko! Te słowa zrobiły swoje; popędził przez tłum ludzi i roztratował kilka osób. Tahaf rozpoznał go. — Chrześcijanin, chrześcijanin! — wrzeszczał, przez zaskoczenie wypuszczając Rachelę. Skorzystałem z tego i szybko wepchnąłem mojego konia między niego, a dziewczynę. Wówczas zobaczył mnie także i krzyknął: — Dwaj chrześcijanie! Dwaj chrześcijanie! Macie ich zatrzymać! Macie ich zabić! Jego Tibbu mu wtórowali. Pochyliłem się z konia, prawą ręką złapałem Rachelę, podniosłem ją do mnie i pognałem przed siebie. Za mną rozległ się wściekły ryk. Mój koń pędził ulicami w dół, a potem do bramy na zewnątrz. Tam dogoniłem Dirona. — Dzięki Bogu, masz ją! — zawołał. — Teraz ani słowa, — odpowiedziałem. — Tak szybko jak możliwe do Uelad Selass! Po pięciu minutach miasto zniknęło za nami. Kwadrans później zobaczyliśmy z oddali, na prawo od nas pierwsze stada baranów Selass. Zsunąłem Rachelę z konia i nakazałem jej: — Idź teraz dalej, stale przed siebie! Za chwilę będziemy znowu przy tobie! Posłuchała, a my popędziliśmy do obozu Selass, by zabrać nasze konie. Nie wzbraniali się dać je nam, chociaż dziwili się naszemu pośpiechowi. Pomogli nam nawet przy siodłaniu i nie mniej się zdumieli, gdy podarowaliśmy im nasze stare konie, nim odjechaliśmy na nowych. Po kwadransie od rozstania z Rachelą, byliśmy znowu przy niej; pomogliśmy jej dosiąść trzeciego konia i pognaliśmy dalej, akurat we właściwym czasie, bo zobaczyliśmy, jak na północ od nas pojawiła się chmara jeźdźców. Dopiero w południe zatrzymaliśmy się przy zaroślach, gdzie spędziliśmy tylko tyle czasu, żeby Rachela mogła założyć ubranie chłopca. Byliśmy uratowani. Szczęścia „Róży z Mursuk” i jej ukochanego nie potrzebuję opisywać. Cali i zdrowi dotarliśmy do Sfaksu, gdzie byliśmy bardzo szczęśliwi, że zastaliśmy parowiec „Societa Rubbatino”, który zabrał nas do Trypolisu. W drodze opowiedzieliśmy Racheli o śmierci Manasse Ben Aharaba i o tym, iż nie był on jej ojcem. Bardzo płakała, pocieszała się jednak szczęściem, że nie rozłączy się już z ukochanym. Przez Tibbu była w drodze traktowana wprawdzie jako branka, ale poza tym całkiem znośnie. Cieszyła się, gdy z Mursuku do Trypolisu przybyła wraz z karawaną jej wierna Rebeka! Zorganizował to Diron. Dobry duch ochoczo powędrował wraz z młodą parą do Bilad Amirika. * * * A amulet? Rachela, jak dalece mogła sięgnąć pamięcią, miała go zawsze zawieszony na łańcuszku wokół szyi. Była to zszyta dookoła niewielka skórzana kapsuła. Gdy Rachela rozcięła ją, ukazał się mały, okrągły obrazek, który w technice malarstwa miniaturowego przedstawiał piękną, pełną charakteru głowę mężczyzny. Mogliśmy wyjąć małą płytkę; na rewersie ku mojemu zaskoczeniu odczytałem: Robert Surcouf, Paris 1804. * * * Czy ten mężczyzna był „sławnym kapitanem”, o którym mówił umierający marynarz? Najprawdopodobniej. Późniejsze badania, które przeprowadziłem z Dironem, nie przyniosły żadnej absolutnej pewności. To, co w nich wykazałem o historycznej postaci Roberta Surcouf, spisałem w opowiadaniu, które nastąpi. KORSARZ PRZED BRAMAMI TULONU Tego ranka horyzont zaciągnął się skłębionymi chmurami, których wnętrza rozświetlały drgające błyskawice, podczas gdy ich grzmiące głosy wstrząsały nadbrzeżnymi skałami, zdając się odbijać tysiącznym echem w spienionych grzbietach fal. Ulewny deszcz spadał tak gęstymi strugami, iż zdawał się grozić zalewem każdej istocie, która poważyła by się wychylić spoza czterech ścian swego domu. A przecież jakaś postać posuwała się gościńcem wiodącym do miasteczka Beausset, poprzez zapłakane od dżdżu winnice i plantacje oliwek. Lekkie odzienie tego śmiałka, na wskroś przemoczone przylgnęło mu do ciała. Snąć nie robił sobie wiele z tego, bo uśmiechał się wesoło do spływających z nieba strumieni, idąc z taką swobodą, jak gdyby odbywał popołudniową niedzielną przechadzkę. Naraz wynurzył się przed nim mały domek, stojący sobie skromnie u boku gościńca. Nad jego drzwiami widniał nieco już zatarty napis: Cabaret du rousillon. Przechodzień nasunął czapkę na tył głowy, ręce oparł na biodrach i wpatrywał się w ów napis uważnie, nie zważając wcale na szumiącą ulewę. — Cabaret du rousillon! — mruczał sobie pod nosem. — Czy tylko będzie to naprawdę uczciwy rousillon. W tym domku, wątpię. Chociażbym dalej wyruszył nie zmoknę chyba już więcej. Zresztą wiem, że mam do czynienia z czystą wodą, owym wspaniałym darem nieba, który w winie jednak nie byłby wcale na miejscu. Pójdę więc dalej i dopiero w Beausset zarzucę kotwicę. Odwrócił się już chcąc ruszyć w drogę, gdy wtem drzwi się otwarły a w nich ukazał się gospodarz domku. — He, mój łaskawco, dokądże to, dokąd? — zaskrzeczał ochrypłym głosem. — Czy masz może ochotę utopić się wśród tych upustów niebieskich? — Nie mam tego zamiaru — odpowiedział przechodzień. — Nic sobie nie robię z niepogody, tym bardziej, że radbym ominąć ulewę, którą obdarzyć mnie mogłyby twe beczki.. — No w takim razie, możesz wejść bez obawy — uśmiechnął się gospodarz. — Wierzę na słowo, wejdę. Ahoj! Nowy pasażer na pokładzie — zawołał nieznajomy już na progu izby. Otrząsnął się jak pudel po kąpieli, pryskając wodą na wszystkie strony, potem usiadł na stołku, który mu podsunął gospodarz. W izbie wyglądało bardzo wojennie. Była ona zapełniona żołnierzami, oprócz nieznajomego gościa i gospodarza nie było cywilnych osób wśród tego obozowiska. Jeszcze tylko misjonarz z zakonu św. Ducha siedział odosobniony w kącie, zatopiony w myślach. Powaga jego i spokój znamionowały odwagę, gdyby jej zresztą nie miał, nie poważyłby się przebywać w tłumie zdziczałego żołdactwa. Był rok 1793, zniesiono już we Francji wszystkie zakony, duchowni zaś zmuszeni byli do składania przysięgi na konstytucję obowiązującą każdego obywatela. Kto wzbraniał się przed tym, uważany był za zdrajcę. Niepospolitej odwagi musiał być ów człowiek, co nie wahał się wejść w sukni zakonnej w gromadę pijanych żołnierzy–rewolucjonistów. Tymczasem zauważono nieznajomego. — Hola! Obywatelu, skąd prowadzi droga? — zagadnął go jakiś brodaty sierżant. — Z Durance. — A dokąd? — Do Beausset. — Czego tam szukasz? — Chcę odwiedzić przyjaciela. Może masz coś przeciw temu? — Może tak, może nie. — Ach! — powiedział nieznajomy półgłosem uśmiechając się lekceważąco. Skrzyżował nogi, ręce założył na piersiach i patrzył w twarz sierżanta przenikliwymi oczyma. Młodzieńcze oblicze nieznajomego wzbudzało mimowolny respekt, było coś niepospolitego w tych rysach wymownych, śmiało nakreślonych. Jakieś potężne myśli zdały się snuć pod wysokim czołem, przeciętym linią brwi zbiegających się w zmarszczce, spojrzenie jego miało coś rozkazującego. — A cóż to, myślisz obywatelu, że tak prosto z mostu sunie się do głównej kwatery w Beausset? — zagadnął naraz podoficer. — Tego nie myślę — odparł nieznajomy. — Jednak ciebie o pozwolenie nie będę prosił. — Milczeć! Każdy żołnierz ma prawo czuwać nad bezpieczeństwem armii! Twoje nazwisko, obywatelu? — Nazywam się Robert Surcouf — odpowiedział nieznajomy uśmiechając się drwiąco. — Twoje zajęcie? — Jestem marynarzem. — Aha! Dlatego to chlapiesz się w wodzie jak kaczka! A jak się nazywa ów przyjaciel, do którego spieszysz w tej powodzi? — Andoche Junot. — Andoche Junot? Niezły to kamrat. Skądże go znasz? — Spotkaliśmy się w Bussy le Grand, skąd jest rodem. — No, wytłumaczyłeś się w porządku. Junot służy w mojej kompanii, zawiodę cię do niego. Musisz jednak wpierw napić się z nami. Nie ma w czym wybierać. Jest tylko rousillon, mocny jednak i smakowity. Spróbuj tylko! Gospodarz przyniósł wielki dzban zachwalanego napoju, wszystkie ręce wyciągnęły się po szklanice, aby wychylić je na koszt Surcoufa. Przyzwolił na to z uśmiechem pilnując, aby szklanki nie były puste. Kiedy zaś przy obrachunku gospodarz zrobił znaczącą minę, Surcouf dobył z portfela garść asygnat i rzucił je na stół. Powstał radosny zgiełk, poczęto raczyć się na nowo, zaproszono nawet zakonnika do kompanii. — Pójdź bracie obywatelu — zachęcał go sierżant, podając mu szklankę — wypij zdrowie rządu, który drwi sobie z papieża. Ksiądz powstał z krzesła, przyjął szklankę z rąk sierżanta, zamiast spełnić jednak toast, przemówił łagodnym ale stanowczym głosem: — In vino veritas, powiada przysłowie. Nie mogę więc skłamać. Piję zdrowie Ojca Świętego! Podniósł szklankę do ust, ale sierżant uderzeniem pięści wytrącił mu ją z ręki. Spadła na podłogę, rozpryskując się na kawałki. — Co ci też wpadło do głowy? — zawołał. — Czy nie wiesz, że twój święty ojciec nic nie znaczy w naszej pięknej Francji? Niebawem, wyrzucimy was wszystkich, co nam świecicie w oczy habitami, razem z całym waszym rupieciem katechizmów i obrzędów. Rozkazuję ci pić zdrowie rządu, słyszysz! Na to wystąpił z tłumu dobosz wołając: — Gospodarzu, podajcie tu pełną szklanicę! Coś mi się zdąje, że schwytaliśmy nie lada ptaszka. Zaraz my się tu z nim załatwimy! Gospodarz wniósł pełny kielich. Dobosz wręczył go księdzu rzucając rozkaz: — Pij i wołaj: Niech żyje Republika! Precz z Papieżem! Zakonnik z twarzą pobladłą i błyszczącymi oczyma przyjął podany kielich i wznosząc go zawołał donośnie: — Niech żyje Ojciec Święty! Precz z jego nieprzyjaciółmi, precz z wrogami Francji! Powstała nieopisana wrzawa. Ze wszystkich stron wyciągnęły się ku niemu żylaste ręce zaciśnięte w pięści, wzburzony tłum na wpół pijanych żołdaków runął na bezbronnego księdza, który stał spokojny, niewzruszony, mierząc spojrzeniem napierającą nań gromadę. W duchu gotował się na śmierć, gdy niespodziewanie stanął przed nim Surcouf, zasłaniając go. Było to takie nagłe, że na chwilę zapanowała cisza. Tłum zawahał się, jak gdyby zaskoczony tym nagłym pojawieniem się Roberta. On zaś rzucił spokojnym głosem: — Obywatele, czy zrobicie coś o co was poproszę? — Co takiego? — Wykręćcie mój kaftan, widzicie, ocieka wodą, potem rozprawicie się z księdzem. Swobodny uśmiech, spokojny dźwięk głosu, w którym drgała jeszcze jakaś inna, nieuchwytna nuta, dziwnie podziałały na żołnierzy. Po prostu zgłupieli. — Wykręcić twój kaftan? — zapytał wreszcie sierżant. — Do diabła z taką robotą! Na bok Surcouf, musimy nauczyć tego klechę rozumu! Surcouf pochwycił szklankę rzucając pytanie: — Jak się zowiesz ojcze? — Nazywają mnie bratem Marcinem — odparł zagadnięty. — A więc bracie Marcinie pozwól wychylić tę szklankę na twoją cześć i wszystkich dzielnych, takich jak ty, ludzi, którzy nie boją się wyznać prawdy. Niech żyje Bretania! Moja ziemia rodzinna, niech żyje Francja! Niech żyje święta wiara i słudzy naszego kościoła! Niech ich Bóg ochroni! Podniósł szklankę do ust i wychylił ją do dna. Na parę chwil zaległa cisza tak wielka, że słychać było przyspieszone oddechy ludzi. Potem wybuchła piekielna wrzawa rozwścieczonych głosów, tupotu nóg, głuchego stuku przewracanych stołków. Skłębiona zwarta masa ciał ludzkich, parła do przodu wśród klątw i złorzeczeń. Dobosz rozpostarł swe długie, chude ramiona; nad tym słabym szańcem widniała wzniesiona jego głowa z włosami zwichrzonymi, spadającymi na twarz obrzękłą i krwią nabiegłą. — Zatrzymajcie się — krzyczał z całych sił. — Każdy atak musi być przeprowadzony prawidłowo. Człowiek ten, który się mieni być obywatelem Surcouf, musi to być niezły gagatek. To nie żaden marynarz! Niech kto chce wierzy w takie bajki! To jest na pewno emisariusz papieski. Dalejże z nim na ławkę! Niech go nasze kije popytają! Sierżancie, chwytaj go! Dobosz z sierżantem rzucili się na Surcoufa, odrzucił ich jednak z taką siłą od siebie w prawo i w lewo, że nikt zrazu nie wiedział co się stało. Gdy żołnierze pojęli, jaka porażka spadła na ich kolegów, wpadli w szał, rzucając się ku Robertowi całym tłumem. On zaś z niesłychaną szybkością wyłamał nogę stołu i począł nią zadawać razy tak dotkliwe, że dwóch z nacierających upadło z jękiem na ziemie, inni cofnęli się zmieszani. — Wierzycie teraz, że jestem marynarzem? — pytał Surcouf śmiejąc się. — W każdym razie zaznaliście nieco z mojej szermierskiej sztuki. Ach! łotry, nacieracie na dwóch bezbronnych ludzi i wydajecie głośno przedwczesne wyroki! Pójdźcie, próbujcie ująć Surcoufa i zaciągnąć go na ławę! — Dalej, naprzód! — zaryczał sierżant. Surcouf począł znowu fechtować swą zaimprowizowaną bronią, żołnierze tłoczyli się napierając coraz to silniej. Kto wie, co by się stało i czy bohaterstwo Surcoufa zdołałoby powstrzymać grożące mu niebezpieczeństwo? Naraz rozległ się donośny, rozkazujący głos: — Co to za zgiełk! Uciszyć się tam! Na progu izby ukazał się człowiek małego wzrostu, szczupła jego, śniada twarz, o rysach ostrych, nacechowana była stanowczością, oczy spod ściągniętych brwi, rzucały przenikliwe spojrzenia. Człowiek ów przykryty był luźnym płaszczem, kapelusz wciśnięty miał na czoło. Na jego widok żołnierze cofnęli się, prężąc się i salutując. Nowoprzybyły utkwił oczy w dobosza i rzucił krótko: — Zdać raport! Wezwany wyciągnął się w strunę i krótko, po żołniersku zdawał sprawę: — Pułkowniku! Przechwyciliśmy klechę i emisariusza papieskiego. — Skąd powstała zwada? Który jest emisariuszem? — Ten, z nogą stołową. — Skąd wiesz, że jest emisariuszem? — Domyślam się. — Dosyć! Teraz niech mówi tamten. Surcouf wysunął się naprzód, patrząc śmiało w oczy oficera. — Nazywam się Surcouf, obywatelu pułkowniku. Czy zechcesz powiedzieć mi swe nazwisko? — Nazywam się Bonaparte — padła krótka odpowiedź. — A zatem nazywam się Robert Surcouf. Jestem marynarzem, chciałem odwiedzić mojego przyjaciela w Beausset, Junota. Wstąpiłem do tej gospody, uraczyłem winem tych oto żołnierzy. Pozwolili sobie oni na dziki wybryk, zmuszając obecnego tu kapłana, aby pił na pohybel najwyższego dostojnika kościoła. Opierał się, więc chcieli go bić. Musiałem stanąć w obronie duchownego. Dlatego obwołali mnie emisariuszem papieskim. Nie jestem nim, tylko uczciwym marynarzem, który zawsze stanie po stronie słabszego, a niewinnego. Stół ma cztery nogi! Po twarzy Bonapartego przemknął lekki uśmiech, który zniknął natychmiast pod surowym marsem. — Doboszu! — rozkazał — pomaszerujesz natychmiast z innymi do aresztu! Żołnierze salutując odeszli w milczeniu. Zaledwie drzwi się za nimi zamknęły, pułkownik zwrócił się do księdza. — Jak się nazywasz? — Jestem brat Marcin z zakonu św. Ducha — wymówił ksiądz pokornie. — Wszystkie zakony zniesione. Czy złożyłeś przysięgę obywatelską? — Nie. Moja przysięga należy do świętego kościoła. — To się zobaczy. Surcouf, — zagadnął znowu marynarza — Surcouf… Gdzie ja to nazwisko słyszałem?… Hm!…Wiesz ty coś o „Runnerze”? — Tak jest — odpowiedział młody człowiek. — To był okręt angielski, który miałem przeprowadzić wśród skał przybrzeżnych, osadziłem go jednak z wielką przyjemnością na mieliźnie. — Aha! Więc to ty byłeś owym śmiałkiem? — A cóż miałem robić? Doprowadzić nieprzyjaciela bezpiecznie do portu? Wyskoczyłem z okrętu, kiedy tonął i dostałem się szczęśliwie na brzeg, wśród świszczących dokoła mnie kuł. Anglicy źle strzelają obywatelu pułkowniku! — Zobaczymy w tych dniach, czy masz słuszność. Dlaczego ujmujesz się za księdzem, który nie chce złożyć przysięgi? — To jest moim obowiązkiem. Jestem katolikiem, piłem z księdzem zdrowie Ojca Świętego. — Co za nierozwaga! Widziałem, żeś zranił kilku żołnierzy. — Tak jest, stołową nogą. — Będziesz ukarany. Wy obaj jesteście także aresztowani. Powiodą was do Beausset. Tam zobaczysz się z twoim przyjacielem Junot. Adieu! Mały pułkownik zwrócił się na pięcie i wyszedł z izby. W chwilę potem tętent koni zwiastował, że Bonaparte odjechał za swoimi towarzyszami. Równocześnie trzech żołnierzy weszło do gospody, oznajmiając Robertowi i księdzu, że mają udać się z nimi do Beausset. — To dobrze — uśmiechnął się Surcouf, odrzucając stołową nogę. — Beausset jest celem mojej podróży. — Jednakże ja dążyłem do Sisteron — westchnął brat Marcin. — Możesz tam udać się jutro, bracie. Będziesz tymczasem moim gościem w Beausset. Nim jednak udamy się w drogę, wychylimy jeszcze z tymi oto zuchami po szklance. Rousillon mi zasmakował, wypada mi zresztą zapłacić za zniszczony stół. Dzielny marynarz beztrosko sposobił się do więzienia. W takim samym dobrym nastroju znosił w drodze ulewę, która widocznie uwzięła się, aby uprzyjemnić mu podróż do Beausset. Jest to i dziś jeszcze malutka mieścina, licząca zaledwie parę tysięcy mieszkańców. Największą jej chlubą są warsztaty tkackie, w okolicy uprawiają oliwki, znajdzie się także tu i ówdzie winnica. Obydwu uwięzionych zaprowadzono do domu, gdzie zakwaterował się głównodowodzący, generał Carteaux; zamknięto ich w ciasnej komórce, której jedyne okno zasunięte było ciężkimi okiennicami. — Więc tutaj zarzuciliśmy kotwicę — uśmiechnął się Surcouf. — Hm, nie ma ani wygodnego łóżka, ani nawet hamaku. Cała pociecha w tym, że nie będą nas tutaj długo trzymali. — Ja nie powinienem się tym łudzić — wymówił powoli brat Marcin. — Wiesz przecież, że największą zbrodnią jest sprzeciwianie się rozkazom rządu. Złożyłem śluby zakonne i nie mogę składać innych. Surcouf pochwycił rękę swego towarzysza i począł mówić z przejęciem: — Bóg ci to zapłaci, bracie Marcinie! Wielu upadło i wielu opuściło kraj na zawsze ze smutnym przydomkiem banitów, tylko nieliczna garstka została na posterunku, aby walczyć z grzechem niewiary. Trzeba nam potężnego męstwa i silnych ramion, aby ojczyznę wyzwolić spod tego jarzma i nie dać upaść narodowi. Ja także muszę ratować matkę ojczyznę w jej niedoli. Chciałem zaciągnąć się do służby wojskowej, ale mnie odrzucono, wyznałem bowiem otwarcie, że nie należę do tej zgrai, co chce obalić tron Piotrowy. Musiałem uciekać z Paryża, teraz dążę do Tulonu i tam jeszcze spróbuję. Będę prosił o posłuchanie generała Carteaux i generała Doppet. Pomówię także z pułkownikiem Bonaparte. Człowiek ten w oczach ma jakąś dziwną, przemożną siłę. Może uda mu się wreszcie to, co zdaje się niepodobieństwem. Brat Marcin słuchał tych słów z niezmiernym zdziwieniem. Młody niefrasobliwy młodzieniec przekształcił się naraz w bohatera, który odsłaniał głębię swego ducha. — Synu mój — wyrzekł wreszcie — słyszałem z ust twoich słowa, wskazują one drogę, którą obrałeś ku wyżynom. Cokolwiek ci przyszłość przyniesie, pamiętaj zawsze o tym, że dobre czyny ludzkie spełniają się tylko w Bogu i że każdy człowiek ma w nim sędziego, który oszacuje każdą myśl, każde słowo i każdy postępek! W parę chwil potem otwarto drzwi aresztu. Wezwano Surcoufa do głównodowodzącego generała. Posłuchanie trwało bardzo długo, potem przyszła kolej na brata Marcina. Odprowadzono go rychło do więzienia. Żądano bowiem, by złożył przysięgę obywatelską, a ponieważ zakonnik okazał się niezłomny, oznajmiono mu, iż uważają go za zdrajcę, który nie może być wypuszczony na wolność. Surcouf pytał swego towarzysza, co zamierza uczynić dalej. — Cóż mogę? — odpowiedział zakonnik. — Będę cierpiał jak wielu innych. Zapewne wyślą mnie do Paryża i wykreślą z liczby żyjących. — Ba, załatwiliby to bez pomocy Paryża. Ale to się nie stanie, jakem Robert Surcouf — powiedział marynarz. — Jakim sposobem zdołałbyś mnie ocalić — pytał Marcin. — Jesteś przecież więźniem. — Ale nim wiecznie nie będę. Generał Carteaux chciał się tylko upewnić, czy jestem emisariuszem. Ponieważ przekonał się, że ma przed sobą zwykłego marynarza, idzie już tylko o te razy, jakie zadałem żołnierzom. Sprawę tę ma rozstrzygnąć pułkownik Bonaparte. Tak mi powiedziano. Niedługo zapewne będę wolny. — Kto może być pewien tego, co się stanie. Chciałem dostać się do Sisteron, stamtąd przez Cap, Embrun albo Briancon przeniknąć ku granicy i wydostać się z Francji. A oto jestem w więzieniu! — Przez Cap albo Embrun? Taką marszrutę może tylko wytknąć człowiek, który więcej przebywa w niebie niż na ziemi. Nie tak to łatwo wyjść żywym poza obręb tych twierdz. Cała droga od Tulonu do włoskiej granicy roi się od wojska. Również nie pojmuję, jak można wchodzić do gospody, jeżeli się nie chce zwracać na siebie uwagi. — Właściciel winiarni jest moim krewnym. Ukrywał mnie długo. Właśnie miałem udać się w drogę, kiedy nadciągnęło wojsko. — Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie zakonna suknia. Drogą lądową ucieczka jest prawie nie możliwa, udać by to się mogło łatwiej okrętem. — Jakże jednak mam dostać się na okręt bez pieniędzy. — Ja to już biorę na siebie. Bądź spokojny, ojcze. Rozmowa urwała się, bo drzwi uchyliły się znowu. Do kazamaty wszedł grenadier Junot. Był jeszcze szeregowcem. W trzy dni później uśmiechnął się do niego los, został sierżantem. Było to podczas ostrzeliwania Tulonu, Napoleon dyktował mu rozkaz, gdy wtem niedaleko wpadła kula armatnia, ryjąc się w ziemię obsypała świstek papieru grudkami gliny. — Doskonale! — zawołał Junot. — Nie potrzebujemy piasku. Junot wpadł w oko Napoleonowi, nie zapomniał o nim nigdy, przesuwając go coraz wyżej. W parę lat później ulubieniec jego, już generał dywizji wkraczał do Paryża, już jako komendant stolicy. Grenadier ów, któremu jeszcze nie marzyło się wówczas o wszystkich tych zaszczytach, witał się bardzo kordialnie ze swoim przyjacielem Surcoufem, który przedstawił mu swoje troski. Generał Carteaux bowiem odmówił Robertowi przyjęcia na jeden z okrętów wojennych. Junot nie mógł tu nic poradzić, postarał się tylko, aby uwięzieni mieli jadło, napój i światło, a potem pozostawił ich swemu losowi. Następnego dnia zawezwano Surcoufa do Bonapartego, który znajdował się poza obrębem miasteczka na szańcach, skąd ostrzeliwano forty Tulonu. Miasto poddało się flocie stojącej pod rozkazami admirała Hooda, a złożonej z angielskich i hiszpańskich okrętów. Rząd w Paryżu ze wszystkich sił starał się odzyskać ten ważny punkt kontrolny. Niestety, usiłowania generałów Carteaux i Doppet były bezskuteczne zapewne z tego powodu, że pierwszy z nich był malarzem, drugi zaś lekarzem. Nie mogli sprostać wymogom wojennego rzemiosła, dlatego też wysłano młodego Napoleona Bonaparte, jako doradcę, aby z energiczną inicjatywą ujął w rękę sytuację. Kiedy przyprowadzono Surcoufa, Bonaparte wiódł właśnie żywą rozmowę z generałami, nie zwracając wcale uwagi na uwięzionego. — Nie, nie mogę zmienić zdania — mówił Bonaparte z niezwykłą stanowczością. — Jeżeli tak postępować będziemy, możemy jeszcze miesiącami stać pod bramami Tulonu! Cóż znaczą nasze armatki wobec potężnych dział fortecy i floty? Musimy czym prędzej sprowadzić z Marsylii nowe działa oblężnicze. Ostrzeliwać forty miasta to za mało, musimy przede wszystkim zasypać gradem kuł nieprzyjacielskie okręty. Jeżeli zniszczymy flotę, to miasto musi się poddać. Dajcie mi swobodę działania, a przyrzekam, że do czternastu dni Tulon będzie w naszych rękach! — Ho, ho, jaka pewność zwycięstwa! — począł Carteaux pyszałkowatym tonem. — Gdyby nawet ustąpiła flota, gdzież mamy środki, aby zgnieść fortyfikacje tak silne jak Malbosquet, Balagnier, Equilette? — Niech tylko znajdą się armaty i amunicja, niech armia oblężnicza wzmocni się posiłkami. Nie znam jeszcze dokładnie wybrzeża, musi się jednak znaleźć punkt, z którego można zapanować nad nieprzyjacielskimi stanowiskami. Surcouf słuchał tych słów z uwagą. Zbliżył się w pewnym momencie do naradzających się i rzucił stanowczym głosem: — Ten punkt już jest znaleziony! Carteaux odsuwał śmiałka gestem i wzrokiem, Doppet popatrzył wyniośle. Napoleon jednak zmierzył mówiącego szybkim jak błyskawica spojrzeniem i zauważył: — Nadto zuchwały jesteś Surcouf. Nie wolno mieszać się do rozmowy oficerów, przede wszystkim zaś więźniom. Jaki to punkt? — Obywatelu pułkowniku! Spójrz na plac dzielący oba porty miasta. Jeżelibyś go obsadził, to będziesz miał kontrolę nad ruchem całej floty nieprzyjacielskiej. Do dwóch, trzech dni miasto musi się poddać przykryte ogniem twych dział. Na pierwszy rzut oka widać, że z tego punktu i bardzo łatwo byłoby zbombardować fort Malbosquet. Bonaparte w milczeniu podszedł do lunety i spojrzał przez nią. Kiedy się odwrócił, na twarzy jego nie można było wyczytać żadnego wrażenia Po chwili rzucił krótko: — Ten człowiek ma rację. Wzywam panów generałów, aby rozważyli jego radę! — Radę aresztanta? — zawołał Carteaux. — Wstydź się pułkowniku! Napoleon ani drgnął, odparł tylko żywo: — Wstydzę się panowie, że nam dopiero ten punkt wskazać musiano. Przyjmuję dobrą radę od kogokolwiek pochodzi, dlatego proszę, każcie obsadzić i ufortyfikować tę pozycję. Jeżeli nas uprzedzą Anglicy, niedbalstwo nasze okupimy wielkimi stratami. — Pułkowniku! — wybuchnął Carteaux w najwyższym wzburzeniu. Doppet jednak pochwycił go za ramię i odprowadził na stronę. Bonaparte patrzył za nimi pochmurny jak noc. — I tak musi się stać to, czego chcę — — mruknął, a zwracając się do Surcoufa, spytał: — Twój plan jest dobry, dziękuje ci. Skąd takie zdolności strategiczne u marynarza? — Marynarz! — zaśmiał się zapytany. — Uczeń akademii morskiej, który może znać tak samo taktykę jak oficer lądowy. Panie pułkowniku, rozmowa jest mi na rękę. Jestem twym więźniem, zapewne wymierzysz mi karę za poturbowanie żołnierzy, zgoda na to. Gdy jednak odpokutuję już mą winę, poszukam cię znowu. Chcę cię o coś prosić. — Proś. — Nie teraz, nie dzisiaj. Najpierw odbędę karę. Napoleon zmarszczył brwi. — Jesteś bardzo pewny siebie — zauważył ostro. — Nie uchodzi to w tak młodym wieku. Jesteś dopiero na początku drogi. — Obywatelu — uśmiechnął się marynarz. — Ty zaczynasz od stopnia pułkownika, a jesteśmy prawdopodobnie w tym samym wieku. Napoleon nie zważając na te słowa ciągnął dalej: — Zasłużyłeś na karę, bo porwałeś się na żołnierzy republiki. Przebaczam ci jednak ze względu na radę, jakiej nam udzieliłeś. Teraz możesz wypowiedzieć twą prośbę, Surcouf. — Dziękuję ci pułkowniku. Prośba moja krótka: daj mi okręt! — Okręt? — zawołał Bonaparte zdziwiony. — Na co ci okręt, skądże go zresztą wezmę? — Przeczytaj wpierw te papiery! Surcouf wydobył portfel, wyjął zeń plik zapieczętowanych dokumentów i wręczył je Napoleonowi. Odczytywał je uważnie, a potem wręczając je właścicielowi wymówił z naciskiem: — Wybornie! Obywatelu Surcouf! Mało jest ludzi, którzy w tak młodym wieku mogliby pochlubić się takimi świadectwami. Zdolny jesteś i śmiały. Republika powinna cię właściwie wykorzystać. — Powinna, ale nie chce. — Byłeś w Paryżu? — Byłem tam i w Hawrze i w Breście, w Nantes, w La Rochelle, w Bordeaux, w Marsylii i w Lyonie. Pukałem do drzwi wszystkich biur marynarki, dotarłem aż do samego ministra, słysząc zawsze jedną i tę samą odpowiedź: że nikt mnie nie potrzebuje. Ludzie ci żeglują wśród mgły, która zaciemnia im wzrok. Pragnąłem z całych sił otworzyć im oczy, przedkładałem im moje zamysły i poglądy, kreśliłem obraz przyszłości. Bezskutecznie. Bonaparte uśmiechnął się pobłażliwie. — Jakież to są te twoje poglądy? — zapytał, patrząc z lekką ironią w roziskrzone oczy Surcoufa. — Człowieka trzeźwo myślącego. Republikańska forma naszego rządu stoi w sprzeczności do ustrojów otaczających nas krajów, a interesy nasze biegną w przeciwnym kierunku. Rozdźwięk ten może zostać pokonany jedynie w drodze wojny. Francja wchodzi w okres wielkich bojów, które grożą jej z zewnątrz i od środka. Trzeba jej więc potęgi zbrojnej, lądowej i morskiej tak potężnej, by zdolna była do działań zaczepnych. Mamy wprawdzie dzielne wojsko i dobrych wodzów, nie mamy jednak wystarczającej floty. Ludzkiego materiału nie braknie, nie ma jednak okrętów wojennych i oficerów marynarki, którzy sprostać by mogli zadaniom… — A takim oficerem ty jesteś? — przerwał Bonaparte. — Tak jest — odpowiedział Surcouf. — Niech mi dadzą tylko okręt, a czynem dowiodę, iż mówię prawdę. — To nie mało! Obywatelu Surcouf, narażasz się na miano pyszałka. Umieć kierować łódką, nie znaczy jeszcze być wodzem. Słowa te rzucone z lekceważeniem, podziałały na młodego człowieka jak uderzenie szpicruty, począł też z uniesieniem: — Panie pułkowniku! Przemawiasz do mnie w ten sposób, bo widzisz przed sobą człowieka młodego, który więcej się ceni aniżeli jest wart, jednak jeszcze lichszy ów, który nie potrafi ocenić własnych sił. Jeżeli malarz albo lekarz może być generałem, cóż w tym nadzwyczajnego, gdyby marynarz pokierował okrętem? Żyjemy w czasach, tworzących nowy porządek na świecie. Boje, które nas czekają, żądają nowych sił. Dlaczego nie ja? — Musisz wpierw zasłużyć na to, czego pragniesz. Cóż zdziałałeś dotychczas? Możesz być zdolnym marynarzem, nie przeczę, dowództwo marynarki nic jednak nie wie jeszcze o twoich talentach. Trudno, aby cię tak od razu obdarzono okrętem. — Ależ mnie poznać nie chcą. Nie chcą takiego oficera, który wierzy, że Opatrzność Boża rozkazuje wiatrom morskim, ochrania lub skazuje okręty na zagładę. — To przestań wierzyć! Surcouf cofnął się i zawołał: — Obywatelu Bonaparte! To chyba żart! Jestem katolikiem i zostanę nim. Jestem Francuzem i nie zdradzę mej ojczyzny, chociaż Anglicy kusili mnie obietnicami, spełniającymi moje najgorętsze pragnienia. Walczyć będę tylko dla Francji, nie dadzą mi okrętu, to go wezmę sam. — Szalony marzyciel — rzucił Napoleon. — Nie pułkowniku, nie jestem marzycielem, wysłuchaj mnie błagam! Daj mi nieduży statek a wysadzę okręt nieprzyjacielski w powietrze. — W porcie Tulonu? No, doprawdy to są szalone sny. Możesz odejść Surcouf, nie potrzebujemy twojej pomocy. — To ostatnie twoje słowo? — Tak jest. — Spełniłem więc swoją powinność i mogę teraz działać. Nadejdzie czas, kiedy Francja upokorzona klęskami w bitwach morskich, z utęsknieniem wyglądać będzie człowieka, który wzniósłby jej zwycięską flagę. I wtedy przypomni sobie Surcoufa. — Bredzisz jak w gorączce! Nikt cię nie będzie potrzebował, groźby twoje są śmieszne; Francji potrzeba rozważnych głów, mężów czynu, nic jej po marzycielskich chłopcach. Surcouf zbliżył się do Napoleona i kładąc mu rękę na ramieniu rzekł z naciskiem: — Panie pułkowniku, nie odpłacę pięknym za nadobne, lecz powiem ci otwarcie, że widzę w tobie człowieka wielkich przeznaczeń. Być może, iż spotkamy się jeszcze kiedyś i być może wtedy żałować będziesz pośpiesznego sądu o Surcoufie. Powiedz mi teraz jeszcze, co zamyślasz zrobić z ojcem Marcinem? — Nie powinno cię to obchodzić. Wiedz jednak, że będzie on ukarany, jak na to zasługuje. — Więcej on ufa Bogu niż ludziom, dlatego Bóg go ochroni! PRZERWANA BLOKADA Ojciec Marcin siedział samotny w celi. Powiedziano mu, iż towarzysz jego nie powróci, ponieważ został uwolniony. Gdzieś w oddali grzmiały armaty, na dziedzińcu rozlegał się odgłos ciężkich kroków szyldwacha, przechadzającego się miarowo. Ulice pełne były gwara, żołnierze snuli się gromadami, podnieceni widocznie kanonadą. Zdawał się ożywiać ich jakiś duch nadziei, miasteczko Beausset krzepiło się pełne marsowej ochoty. Brzęczący ostrogami oficer przebiegł ulicę i wszedł do domu, mieszczącego kwaterę głównodowodzącego. Przechodząc przez dziedziniec zatrzymał się przed szyldwachem prezentującym broń. — Jak się nazywasz? — rzucił szorstko. — Etienne Girard — odpowiedział zapytany. — A zatem Girard prowadź mnie do uwięzionego. Za chwilę na progu celi ukazał się zdziwionemu Ojcu Marcinowi nieznany oficer, który rozkazał mu: — Pójdź za mną! Będziesz miał zaszczyt stanąć przed generałem, chce z tobą pomówić. Uwięziony podniósł się wolno i szedł za oficerem, milcząc. Ów podawał właśnie żołnierzowi jakiś opieczętowany papier ze słowami: — Oto potwierdzenie, że oddałeś mi więźnia, Girard. Wręczysz je pułkownikowi Bonapartemu. Oficer z księdzem przeszli obok wartowni kierując się drogą na lewo, wiodącą w pole. Kiedy uszli już spory kawał, oficer zatrzymał się naraz i patrząc bystro w twarz swego towarzysza wymówił: — A więc Marcinie, stoisz oto przed twoim sędzią? — Chcesz być moim sędzią? — spytał ksiądz łagodnie potrząsając głową. — Tak jest. Ale właśnie dlatego uwalniam cię. Doprawdy — dorzucił zupełnie innym już tonem — czy ojciec nie poznał mnie? Ojciec Marcin drgnął — Czy być może, Robert Surcouf! — wykrzyknął radośnie. — Cicho, musimy być bardzo ostrożni — upomniał Surcouf. — Jakim sposobem dostałeś się do mnie w przebraniu oficera? — zapytał ksiądz przejęty do głębi. — Ba! — uśmiechnął się Robert. — Ci panowie malarze i lekarze udający generałów, nie są znowu tak niebezpieczni. Nie mówię tego o naszym małym pułkowniku, Napoleonie. Pytasz, jakim sposobem dostałem się do ciebie? Jakim sposobem zdobyłem ten mundur? Przypatrz się dobrze. To surdut strażnika celnego, biednego człeka, który go zdjął posłusznie, gdy wstępował na szafot. Mam przyjaciół, którym mogę zaufać. Udaję się teraz do Tulonu, zobaczę, co się tam da zrobić. — Narażasz życie! — Nie troszcz się o mnie. Pomówmy o tobie. Dokąd się teraz udasz? — Chciałbym przedostać się przez granicę włoską. Potem dam sobie jakoś radę. Byleby się przedostać. — Bądź spokojny, drogi ojcze. Dam ci pewnych przewodników, abyś wydostał się z tej matni. Surcouf gwizdnął, dwie postacie wyrosły naraz jak spod ziemi. — Oto ojciec Marcin — zwrócił się ku nim Robert. — Oddaję go wam i wiem, że bezpieczny będzie pod waszą opieką. A teraz drogi ojcze, pożegnamy się! Obaj opuszczamy ten kraj, czy nasze drogi zejdą się kiedykolwiek, któż odgadnie? Módl się za mnie, modlitwa sprawiedliwego może wiele. — Niech cię Bóg błogosławi mój synu! Ja… Chciał mówić dalej, lecz Surcouf zniknął już w cieniach nocy, wciskając mu na pożegnanie pełną sakiewkę. Ojciec Marcin ruszył więc za swymi przewodnikami. * * * Gdy Napoleon powrócił z szańców do swej kwatery, Etienne Girard oddal mu pismo, którego treść brzmiała: Do pułkownika Bonaparte! Poświadczam niniejszym, przyjęcie więzionego ojca Marcina. Obdarzyłem go wolnością, aby go ochronić przed niesprawiedliwym wyrokiem i aby przekonać obywatela Bonaparte, że Surcouf umie nie tylko marzyć, lecz i działać. Zapowiedział, iż zdobędzie okręt, którego nie chcą mu powierzyć i dotrzyma słowa. Robert Surcouf. Napoleon kazał opowiedzieć żołnierzowi wszystkie szczegóły uwolnienia więźnia, potem zamyślił się. „Czy należało ukarać Girarda?” — zapytywał się w duchu. Poczucie sprawiedliwości odpowiedziało: „nie”. Kazał więc odejść żołnierzowi, nie wydając żadnych rozkazów, co do pościgu za zbiegiem. Bonaparte miał zresztą ważniejsze zadania do spełnienia, aniżeli ściganie zbiega, który znowu nie był tak ważną osobistością. Generałowie Carteaux i Doppet nie obsadzili bowiem pozycji, którą wskazał Surcouf, Anglicy natomiast okazali się przezorniejsi i obwarowali ją fortyfikacjami i parotysięczną załogą. Forty były tak silne, że Anglicy nazwali nowy swój punkt obronny Małym Gibraltarem. Rozwścieczony tą głupotą Napoleon wysłał raport do Paryża, którego wynikiem było mianowanie nowym dowódcą oblężenia Tulonu generała Dugommiera. Dugommier nie lekceważył niepospolitych zdolności młodego Korsykanina i chętnie zasięgał jego rady. W tajemnicy przygotowywano się przez trzy tygodnie do nowego szturmu; potem nastąpiło trwające trzy dni bombardowanie Małego Gibraltaru. Nareszcie zdobyto go szturmem. Wśród mieszkańców Tulonu panowało niezmierne poruszenie. Wiele tysięcy przyłączyło się do Anglików, występując jawnie przeciw rewolucji. Byliby więc zgubieni, gdyby miasto padło. O’Hara, komendant załogi miejskiej czynił nadludzkie wysiłki, aby odsunąć niebezpieczeństwo klęski, wszystko jednak było stracone, z chwilą zdobycia Małego Gibraltaru przez Francuzów. Admirał floty angielskiej, lord Hood, oświadczał, że niemożliwym jest utrzymanie Tulonu i opuścił port, uwożąc na swych okrętach czterdzieści tysięcy ludzi, umykających przed zemstą zwycięzców. * * * W pewnej ciasnej uliczce mieściła się winiarnia, miejsce spotkań marynarzy. Gospoda miała swą ustaloną sławę, tak samo jak jej właściciel, katolik, gorący patriota i człowiek uczciwy. Pod jego dachem nie znalazłbyś podejrzanych figur, ani hołoty, włóczącej się po przedmieściach. Było to w przeddzień wielkiego szturmu na Mały Gibraltar. Gospodarz winiarni, zwany wujem Carditon, przechadzał się po izbie wzdłuż i wszerz, pogrążony w myślach. Nie było bowiem jeszcze gości, a tak gwarna zazwyczaj izba tchnęła milczeniem. Naraz stuknęły drzwi, na progu ukazał się angielski marynarz. Bez ceremonii zajął z hałasem miejsce, a wyciągając nogi w zabłoconych butach na czysto nakrytym stole, uderzeniem pięści o stół i głośnym przekleństwem przywołał gospodarza. Ów zbliżył się i zapytał uprzejmie, czym gościa może uraczyć. — Wina! — zawołał marynarz. — A macie jakieś naczynie lub beczułkę, aby je zabrać z sobą? — uśmiechnął się wuj Carditon. — Cóż za bzdury? — żachnął się nowoprzybyły gość. — Podaj wina, będę pił tutaj, na miejscu. — Jeżeli chcecie pić moje wino, musicie je sobie zabrać. W mojej gospodzie bowiem należy zachować się przyzwoicie. Nie zwykłem wstydzić się swoich gości. Trzymają oni zazwyczaj nogi pod stołem. — Załóżmy się! Nie zdejmę nóg, a mimo to obsłużysz mnie grzecznie. — Ani mi się śni. Fora ze dwora! — Ba! Kiedy ktoś mnie tu wezwał. — Kto taki? — Robert Surcouf. — Surcouf? Czy podobna, Anglika? Jeżeli zresztą tak jest, jak mówisz, to zostań. Przyniosę zaraz wina. — I kto wygrał? — zaśmiał się marynarz. — Nie bój się, wuju Carditon, nie jestem Anglikiem, pochodzę z Bretanii. W tej pożyczonej skórze musiałem prześlizgnąć się przez nieprzyjacielskie oddziały. Czy Surcouf jest tutaj? — Jest. Kogo mam mu oznajmić? — Berta Ervillarda. — Ervillard! — zawołał uradowany gospodarz. — Czy być może? Dlaczegoś nie przedstawił się od razu? — Chciałem przekonać się, czy doprawdy taki z ciebie rygorysta, jak mówią. — Nie jest znowu tak źle. Nie mogę jednak znieść Anglików. Gdzie spotkałeś się z naszym wysłannikiem? — W Tropez. Surcouf wiedział, że tam będę. Co nowego? — Nie wiem nic, wszystko dzieje się w tajemnicy. Nie mogę tego jednak mieć za złe. — Przybyłem przed dwoma godzinami dopiero, a przecież wiem, co mam robić. Widziałem na przykład ładny okręcik, smukły jak gołąbek, wymuskany jak pióra ptasie. Byłby to kąsek nie lada, he, jak myślisz? Gospodarz zaśmiał się tajemniczo. — Mówisz o „The Hen”, stojącym tam na kotwicy? Zapewne lepiej do twarzy byłoby mu z nazwaniem „La Poule”. Kto wie, kto to jeszcze wie? Surcouf mówi, że z twoją pomocą gotów jest na wszystko. Zaprowadzę cię do niego. Poszli w górę schodami. Kiedy Carditon powrócił, zastał już w izbie gromadę robotników portowych, spragnionych należycie, trzeba więc było im usłużyć. Wśród brzęku szklanek i głośnej rozmowy obecnych, upływała chwila za chwilą, gdy na progu ukazał się rosły mężczyzna o wyniosłej minie. Obrzękła jego twarz, silnie zaczerwieniona, zdradzała człowieka, gustującego w trunkach. Na widok nowego gościa wuj Carditon drgnął i oczy mu rozbłysły dziwnym wyrazem. Pohamował się jednak natychmiast i z wielkimi ukłonami przyniósł szklanicę mocnego koniaku. Gość wychylił ją duszkiem. — A więc? — rzucił pytająco, wpatrując się w uprzejmie uśmiechnięte oblicze „wujaszka”. — Dowiedziałem się o wszystkim, według rozkazu, kapitanie. — Cicho! — rozkazał gość. — Do diabła z tytułem. Nikomu nic do tego, kim jestem. Dowiedziałeś się więc? — Tak jest. — No i cóż? — Wszystko będzie dobrze. Musicie się tylko zaopatrzyć w dużo robotników. Mur gruby, nie łatwo go przebić. Nie można też marudzić z robotą. — To się rozumie. Może mi kogoś naraisz do pomocy? — Nie, nie mogę mieszać się do niczego. Nie powinienem nic wiedzieć, rozumiecie? Zginąłbym, gdyby wiedziano, że jestem z wami w zmowie. — Skąd więc wezmę ludzi? Owi obywatele żołnierze strzelają tak celnie, że straciłem już trzecią część moich ludzi. Ilu ludzi będzie potrzeba? — Wystarczy dwudziestu. — Mam ich wszystkich tyłka czterdziestu. Potrzebuję rąk do pracy na okręcie, a tutaj nie ma nikogo. Nie możesz naprawdę napędzić mi jakichś zuchów? Za każdego dostaniesz gwineę. — Wreszcie… znalazłbym pewnego Francuza… który chciałby jak najprędzej opuścić kraj. — To doskonale! Tacy ludzie nadają mi się właśnie. Gdzież jest ten obieżyświat? — Hm! Musi być jeszcze tutaj, w tym domu. Jeżeli się nie mylę, ma on towarzyszy, może daliby się także namówić. — Sprowadź go czym prędzej, nie mam czasu do stracenia! I podaj butelkę koniaku. Carditon przyniósł pękatą butelkę i spiesznie wyszedł na schody. Na górze znajdował się mały pokoik z drzwiami ukrytymi w ścianie. Carditon zapukał w pewien charakterystyczny sposób, drzwi rozwarły się cicho, i za nimi ukazał się Surcouf z Ervillardem. — Co słychać? — zapytał Robert. — Bardzo wiele. Kapitan wpadł nam w ręce. Potrzebuje na gwałt marynarzy. Obiecał gwineę za każdego zwerbowanego człowieka. — Ervillard, nie chciałbyś przypadkiem zostać oficerem na statku „Hen”? — zapytał Surcouf. Oczy Ervillarda zabłysły. — Czy chciałbym? — zapytał. — Co mam robić? Mów! — Cieszy mnie, że statek ten wpadł ci także w oko, jest to najwspanialszy żaglowiec, jaki kiedykolwiek widziałem. Dowodzi nim kapitan Harton, skończony łobuz, któremu damy dobrą nauczkę. Harton wie doskonale, że Tulon padnie i że cała flota opuści port, dlatego czym prędzej chce się stąd wymknąć. Przedtem jednak ma zamiar spłatać łotrowskiego figla. Dom wuja Carditon przypiera do Banku Wschodniego, w którego piwnicach prawdopodobnie ukryto znaczne sumy. Przezacny kapitan zwietrzył tu wspaniałą gratkę. Chodząc i krążąc dokoła banku jak lis koło kurnika, nie mógł pominąć wuja Carditon. Wciągnął go do tajemnych swych zamiarów, bo wujaszek nasz jest nie tylko wybornym gospodarzem, lecz i niezłym aktorem. Odegrał bowiem doskonale rolę nicponia, chcąc mieć kapitana w ręku. Włamanie do piwnic ma odbyć się dziś w nocy, zanim flota opuści port. Cóż ty na to wszystko, mój chłopcze? — Myślę, że Harton jest łajdakiem, ale i głupcem zarazem. — Widocznie znaczną część swego rozumu zdążył utopić w winie. Złodziejski jego pomysł jest jednak dla nas nad wyraz korzystny. Aby mury przebić, musi ogołocić statek z załogi. Wtedy my zaczniemy działać. — Ilu nas jest? — Bądź spokojny. Mam garstkę dzielnych ludzi, rozsypanych wprawdzie po mieście, znajdą się jednak na zawołanie w przeciągu kwadransa. Wuj Carditon mówi nam, że Harton szuka marynarzy. Zamelduj się u niego Ervillard. Jeżeli znajdziesz się na statku „Hen” z naszymi, połowa roboty za nami. — Jestem gotów. — Nie trać więc czasu. Ale nie udawaj Anglika. Powiedz jednak kapitanowi, że masz kilku znajomych, tutaj, pod ręką, którzyby chętnie opuścili Francję. Niech ci wuj Carditon da inne ubranie, potem zejdź! * * * Kanonada wstrząsnęła miastem. Nie ucichła i w nocy, nad ranem zaś wojska republiki ruszyły do szturmu. Przed świtem jeszcze poprowadzili Dugommier i Napoleon swoje kolumny na szańce Małego Gibraltaru. Anglicy powitali je takim piekielnym ogniem, że nieustraszony Dugommier cofnął się, wołając: — Jesteśmy zgubieni! Napoleon jednak wśród gradu kul przedarł się na nieprzyjacielskie szańce, a Mały Gibraltar znalazł się niebawem w jego rękach. Zaatakował następnie forty Balognier i Equilette i doczekał się wkrótce odwiedzin przedstawicieli republiki, przybyłych z gratulacjami. Admirał Hood cofnął się. Większe okręty podniosły już kotwice, za nimi miały ruszyć mniejsze statki. Francuskie działa ziały tym czasem nieustannym ogniem na forty Tulonu. Ziemia grzmiała od ryku armat, morze pieniło się pod uderzeniami tysiąca wioseł, w powietrzu świstały niezliczone pociski, uderzające w przeróżnych kierunkach. W mieście panował nieopisany chaos. Mieszkańcy nie śmieli pokazać się na ulicy, barykadowali się w domach z obawy przed plądrującymi żołnierzami. Statki, które znajdowały się w porcie wewnętrznym, musiał przepływać przed fortami, znajdującymi się w ręku wojsk republikańskich. Wiele z nich zatonęło pod gradem kul, inne cofnęły się czekając nocy, aby wymknąć się pod osłoną ciemności. Do tych należał także żaglowiec „The Hen”. O zmierzchu kapitan Harton pojawił się w gospodzie Carditona. W izbie z wyjątkiem gospodarza nie było żywego ducha. — Czy wszystko w porządku? — zapytał Harton. — Jak mnie tu widzicie — odparł oberżysta. — A tam w banku? — Porozstawiano straże na górnych piętrach, piwnic jednak nie strzeże nikt. Kanonada zresztą grzmi tak silnie, że zagłuszy odgłos waszej roboty. Czy macie dosyć ludzi? — Tak. Otwórz piwnicę, nadejdą bowiem niedługo i nie troszcz się o nas więcej. — Oto klucze. Ręczę wam słowem, że nie będę wam się naprzykrzał. Powiedzcie tylko jeszcze, czy zamówieni ludzie pojawili się na pokładzie? — Tak, jest ich jedenastu. Młodzi, niedoświadczeni chłopcy, zmykają, bo grunt pali im się pod nogami. Rad jednak jestem, że ich mam. Dziewięciorzemienna dyscyplina będzie im najlepszym nauczycielem. — Nie użyjecie ich przecież do tego ważnego przedsięwzięcia? — Ani myślę, nie mam do nich tak wielkiego zaufania. Harton wziął klucze i wyszedł. Wuj Carditon uśmiechnął się mrucząc: — Czeka cię chłopcze niespodzianka! W parę chwil potem Carditon usłyszał szmer tłumionych kroków kilkunastu ludzi. Prawie równocześnie Robert Surcouf wszedł pospiesznie do izby. — Schwytany — zaśmiał się wesoło. — Teraz wujaszku nie żałuj nam napitku. Potem ruszymy do pracy. — Nie wymkną się z pułapki? — Są bez szans. Przytłoczyliśmy drzwi piwnicy tyloma beczkami, że nie otworzy ich żaden Goliat. Postarałem się także, aby ich w banku przyjęto należycie. Tymczasem „The Hen” ogołocona z ludzi, gładko powinna przejść w nasze ręce. — Ruszycie zaraz na morze? — Nie, Robert Surcouf nie jest włamywaczem, który kryje się w ciemnościach. Wypłynę z portu we dnie z flagą francuską, powiewającą na maszcie. — To nie jest śmiałość, to jest brawura! — Tym pewniej się powiedzie. Dzięki za pomoc, wuju Cardition. Niebawem usłyszysz o mnie. Oto nadchodzą moje zuchy. Izba zaroiła się od nowoprzybyłych ludzi. Pozasiadali przy stołach, pijąc za powodzenie sprawy, a po serdecznych pożegnaniach z oberżystą, ruszyli z Robertem Surcoufem na czele ku morzu. U brzegu kołysało się parę czółen, którymi Harton przywiózł swych ludzi. Wsiedli, wiosłując pilnie. Byli już niedaleko kołyszącego się statku „The Hen”, gdy usłyszeli, że na pokładzie ktoś gwiżdże piosenkę. — Umówiony znak — szepnął Surcouf. — Nasi dokonali dzieła i mają statek w swych rękach. Ahoj…ahoj! — zawołał przeciągle. — Ahoj! — odkrzyknął Ervillard. — Coście za jedni? Bogu chwała! Dalej chłopcy, szykować drabinkę; — kapitan nasz przybywa. Surcouf z towarzyszami weszli na pokład wciągając za sobą czółna. „The Hen” stał się własnością Surcoufa, który zauważył z zadowoleniem, że statek wyposażony jest doskonale aż do najdrobniejszych szczegółów. Najtrudniejsza część roboty była dokonana, należało tylko jeszcze utrzymać się w roli zdobywcy. Wśród nocy, wiele okrętów próbowało się wymknąć niepostrzeżenie, ale baterie artylerii francuskiej były czujne. Surcouf nie myślał jeszcze opuszczać fortu. Zajęty był przede wszystkim urządzeniem statku tak, aby odpowiadał jego zamysłom, starał się więc wzmocnić jego wytrzymałość i zwiększyć zwinność. Posłaniec, pchnięty przez wuja Carditon doniósł iż Anglicy wciąż jeszcze siedzą w pułapce, nie zostaną wypuszczeni póki „The Hen” nie wypłynie na morze. Nadszedł w końcu dzień gdy okręt admiralski dał sygnał znajdującym się jeszcze w porcie jednostkom, aby natychmiast podniosły kotwice. Równocześnie, załogi trzynastu francuskich żaglowców, które brały udział w rebelii przeciw republice, przeniosły się na statki angielskie. Surcouf patrzył na to przez lunetę z pokładu „The Hen”. — Tchórze — powiedział do Ervillarda. — Stawiamy życie, aby odebrać Anglikom tę szalupę, oni zaś porzucają dziewięć okrętów i cztery fregaty, całą flotę! — To gromada wisielców — zawyrokował Erallard. — Jedyna pociecha, że republika zajmie porzucone statki. — Tak sądzisz? A ja ci mówię, że na każdym z nich tli się zapalony lont. Będziemy mieli tu niebawem niezłe widowisko. — Czy nie dałoby się uratować choćby jednego z tych okrętów? Surcouf potrząsnął głową. — Nie zrobię tego — powiedział — za mało nas jest aby móc manewrować tak dużymi jednostkami. Powiedziałem pułkownikowi Bonaparte, iż flaga francuska chyli się ku upadkowi, wyśmiał mnie. Teraz będzie miał niestety namacalny dowód. Nadszedł wieczór, osnuwając swą szarą przędzą ulice Tulonu, gdy naraz straszliwy huk rozdarł powietrze, zadrżała ziemia, morze rozkołysało wzburzone fale. To wyleciał w powietrze magazyn amunicji, potężnej detonacji odpowiedziały echa innych eksplozji, maszty francuskich okrętów wojennych, zakrwawiły się purpurą ognia. Jak spłoszone stada ptaków, pomknęły statki z rozwiniętymi żaglami na pełne morze. „The Hen” kołysał się spokojnie na kotwicy. Ze zdobytych fortów można go było zauważyć, tym bardziej, że zachowanie się tego nieruchomego okrętu wśród popłochu, było co najmniej dziwne. Trudno było zrozumieć, dlaczego nie stara się umknąć przed niebezpieczeństwem. O świcie Napoleon stał na szańcach panujących nad miastem. Noc przepędził bezsenną, podobnie jak generał Dugommier. Obserwowali właśnie przez lunety fort La Malgue. Zdawał się być opuszczony, przypuszczali jednak, że został podminowany. Wpatrując się uważnie, Napoleon spostrzegł także „The Hen” wyłaniający się z mgły. — Tam do licha! — wykrzyknął — W nocy zmieniono nazwę statku. — To coś nieprawdopodobnego — zauważył generał. — Najwyraźniej ma napis „Faucon”. Z angielskiej „kury” zrobił się francuski „sokół”. Co to wszystko ma znaczyć? — To jakiś podstęp lub zdrada. — Ba! Nie może nam zaszkodzić taka szalupa! Tysiąc piorunów!… Rozwinął francuską flagę, podnosi kotwicę, rozwija żagle… wypływa na morze… — Nie pójdzie to tak gładko — uśmiechnął się Napoleon, zbliżył się do jednego z dział i własnoręcznie wycelował w stronę „Sokoła”. — Musi się dostać na linię ogniową — rzekł. — Zobaczymy jakim jestem artylerzystą. — Dowodzący okrętem nie wygląda mi na Anglika — zauważył generał. — Nie jestem marynarzem, tyle jednak poznaję, że okręt znajduje się w dobrych rękach. Kapitan statku także nas obserwuje. Bonaparte przetarł szkło lunety, przyłożył ją do oka raz i drugi i znowu patrzył. — Kapitan „Sokoła” przesyła nam ukłony. Czyżby nas znał? — Zna mnie — rzekł Bonaparte. — Kto to jest? — To jest historia, którą opowiem sposobniejszą porą. Ten młody człowiek chciał dostać okręt od nas, odmówiłem mu, więc wziął go sobie sam i to z angielskiej floty. — Nadzwyczajne! Jak tego dokonał? — Nie pojmuję! — Dowiemy się. Odważny człowiek! Opodal, na kotwicy stoją angielskie okręty, zniszczą „Sokoła”. — Niestety! Gdyby nie zmienił nazwy okrętu, może udałoby mu się ujść. „Sokół” wpłynął już w zasięg baterii, rozwijając flagę i dając powitalne salwy, z taką sprawnością, że Napoleon uśmiechnął się z zadowoleniem! W odpowiedzi kazał dać ognia z armat, nie mierząc oczywiście w okręt, który zatoczył zgrabny łuk, żeglując poza obręb baterii. Spostrzeżono wówczas, że jeden z załogi manewrował coś koło napisu. Odklejał pyszniącą się niedawno nazwę. Spod sokoła znowu ukazała się kura. — Do licha! Podszedł nas — zawołał Dugommier. — Zagrał komedię, aby bezpiecznie przepłynąć obok baterii. Nie daliście mu okrętu, więc przeszedł do nieprzyjaciół. — Nie wierzę — rzekł Napoleon. — Sądzę, że chce spłatać Anglikom figla. — Zobaczymy co się stanie, gdy wpłynie w zasięg ich armat. Okręt płynął pod pełnymi żaglami, w kierunku, gdzie na morzu krążyło dużo angielskich trójmasztowców, wśród których pysznił się okręt mający na pokładzie admirała Hooda. „Sokół” dążył wprost ku niemu. — Żegluje na okręt admiralski — wykrzyknął Dugommier nie odrywając oczu od lunety. — Jednak zdrajca. — Poczekajmy jeszcze — zauważył Napoleon. — Sprawa zaczyna być interesująca. — Nie odważyłby się przecież na takie zbliżenie do Anglików, gdyby… — Spokojnie. Zaczynam wierzyć, że ów śmiały Bretończyk jest człowiekiem, któremu można powierzyć okręt. Korsykanin mówił z przejęciem, śledząc pilnie wzrokiem drobny statek szybujący śmiało ku wspaniałemu okrętowi Anglików. — Szaleniec ten nie wyobraża chyba sobie, że przerwie linię w tym punkcie — począł znowu generał. — Powinien kierować się bardziej ku wschodowi, aby wyprzedzić nieprzyjaciela. — Kto wie, jakie ma rachuby! Dał znak, że chce mówić z admirałem. Okręt admirała Hooda zbliżał się zostawiając część żagli rozpiętych, drugą część zaś zwracając w ten sposób, iż wiatr dął w nie od zewnątrz. Napoleon cały czas obserwował Surcoufa. Stał na tylnym pokładzie w angielskim uniformie i z tubą w ręku, był jednak odwrócony tak, że nie można było widzieć jego twarzy. „Sokół” oddalony był o jakąś milę od trójmasztowca, gdy Surcouf wydal przez tubę rozkaz i okręt przyspieszył nagle, mijając trójmasztowiec z szybkością błyskawicy. Wśród huku armat, jakim Bretończyk pozdrawiał Anglików, na głównym maszcie znów ukazała się francuska flaga. Wszystko to stało się tak szybko, że nim załoga nieprzyjacielskiego okrętu ochłonęła ze zdziwienia, „Sokół” był już tak daleko, że kule nie mogły go dosięgnąć. — Wybornie! Znakomicie! — wołał Dugommier. — Ten człowiek to nie lada zuch. Naprawdę zasługuje na pochwalę. — Na pochwałę? Tylko na pochwałę? — zapytał Bonaparte. — Gdybym był wodzem marynarki mianowałbym go admirałem. W trzy dni później jakiś rybak korsykański z Calbi prosił o posłuchanie u Napoleona. Przekazał Bonapartemu list o następującej treści: Do pułkownika Bonaparte. Dotrzymałem słowa, wziąłem sobie okręt. Jeżeli Bóg mnie ochroni i pozwoli mi szczęśliwie minąć Gibraltar, usłyszycie o mnie więcej. Robert Surcouf. Napoleon w zamyśleniu składał i rozkładał list. Czuł, że popełnił błąd nie doceniając tego człowieka. SOKOLI LOT Upłynęło siedem lat. Orły Napoleońskie wzbiły się pod włoskie niebo, śmiałymi skrzydłami szybowały nad piaskami Egiptu… Sława Bonapartego rosła, został konsulem. Mały Korsykanin rządził krajem mając u boku Cambacera i Lebruna, naprawdę zaś był jedynym władcą. Przepowiednie Surcoufa spełniały się. Napoleon był wielkim wodzem, lecz słabym admirałem. Słabą stroną armii francuskiej była więc marynarka i dlatego to Anglia była jej najgroźniejszym przeciwnikiem. Genialny plan Napoleona, aby zaszachować Anglię w Egipcie i w Indiach, rozbił się o nieudolność admirała Brueys, który pomimo swej potęgi pobity na głowę przez Nelsona pod Abukirem, przestał być niebezpieczny. Albion opanował morze. Jego kupiecki spryt wyeliminował żeglugę innych krajów. Anglia dzierżyła monopol handlowy, dążyła do opanowania morskich linii komunikacyjnych całego świata, zbierając olbrzymie sumy, którymi torowała sobie drogę do europejskich gabinetów ministerialnych. Potęga morska Anglii doszła do gigantycznych rozmiarów. Oprócz Nelsona miała setki marynarzy, którym Francja nie mogła przeciwstawić poważnego przeciwnika. Zaufana w swojej sile nie lękała się najbrutalniejszych napaści na prawa narodów, pewna, że ujdzie jej to bezkarnie. Propozycje pokojowe pierwszego konsula mogła przyjmować w pogardliwym milczeniu, albo zbywać obraźliwymi wykrętami. Jedyny bowiem Francuz, którego obawiać by się mogła, szybował w małym, niepozornym statku po dalekich morzach. Odepchnięty, dobrowolny wygnaniec z ojczyzny, znalazł przyjaciół na obczyźnie. Francuzem tym był Bretończyk — Robert Surcouf. * * * Jasny letni dzień miał się ku końcowi. Gorące słońce Indii rozpromieniło się w purpurze zachodu i nasyciło morze krwawymi blaskami, po których ślizgały się olbrzymie cienie masztów. Lekki powiew wieczorny nabierał coraz więcej siły a rozgrzane upałem fale, poczęły się marszczyć pod jego tchnieniem i rozkołysane uderzały coraz gwałtowniej o wybrzeże, obejmujące rozległy port Pondichery. Miasto owo było pierwotnie francuską kolonią, którą w roku 1793 zagarnęli Brytyjczycy i obdarzali nią nababa Karnatiku. Obecnie port pełen był statków, zagnanych tu panującym o tej porze roku południowo–zachodnim monsumem, wszystkie prawie miały zamiar udać się w dalszą drogę na wschód. Były to statki z banderami przeróżnych narodowości, brakło tylko francuskiej. Statkom francuskim, utrudniano niezmiernie różnymi upokarzającymi formalnościami zawinięcie do portu, rozumie się o okrętach wojennych nie mogło być mowy. Wśród tego tłumu statków większych i mniejszych wyróżniał się amerykanki bryg o wydłużonej przedniej części i niezwykle smukłym kadłubie, który potrafił sunąć z szybkością szesnastu do siedemnastu węzłów. Ów bryg znakomity zapewne w podróżach o mniejszym zasięgu nie nadawał się do szybowania po wielkich oceanach. Nie lada zuchem musiał być kapitan, którzy odważył się na tak śmiałe przedsięwzięcie. Ładunek brygu składał się z wina, które miało być wymieniane za opium i indygo. W jego sąsiedztwie, stał na kotwicy duży angielski trójmasztowiec kupiecki, któremu sprawy handlowe powiodły się nadzwyczajnie i kapitan przed odpłynięciem, właśnie dziś wydał pożegnalną fetę swym przyjaciołom, dowódcom innych statków. Gdy zapadł wieczór, rakiety zapalające się na pociemniałym niebie, zwiastowały początek festynu. Wszyscy zaproszeni znaleźli się na pokładzie, ów młody Amerykanin także był wśród nich. Liczne łodzie dostarczały gości z miasta. Na pokładzie przemienionym w salę balową grała orkiestra, na rufie ustawiono stół biesiadny, z rozlicznymi zakąskami i napojami na tacach lśniących od srebra i barwnej porcelany. Przy uczcie było gwarno i wesoło, toasty, mowy okolicznościowe, anegdoty, dowcipy i śmiechy, wszystko to krzyżowało się wśród brzęku szklanek, woni kwiatów i rozlicznych świateł. Przyszła wreszcie kolej i na rozmowę poważną. Poczęto mówić o słynnych korsarzach. Jeden z oficerów uderzył na to pięścią w stół wołając: — Kto nie widział „Sokoła” ten nie ma pojęcia o korsarzach. Czy nikt z was go nie zna? Opowiem wam jak się odbyło moje spotkanie z nim na równiku. Było to przed dwoma laty, pod piątym stopniem północnej szerokości, mniej więcej na tej samej długości co Adaman. Przeszliśmy burzę jakiej jeszcze nie znałem w życiu, to były nie przelewki. Z dnia zrobiła się noc, orkan atakował nas ze wszystkich stron, wśród ogłuszającego grzmotu piorunów. Od czasu do czasu oślepiający blask błyskawic rozdzierał ciemności i wtedy to nagle ujrzeliśmy statek, pędzący prosto na nas. Wierzcie czy nie wierzcie, ale ten ów hultaj nie zwinął żagli świecących bielą jak skrzydła wielkiego ptaka. Zdjęła mnie trwoga, bałem się zderzenia i wydałem odpowiednie rozkazy sternikowi. Wtedy ów nieznany statek, dał salwę, grzmotnęła nam w same uszy. Chwyciłem tubę wołając: — Ahoj! Co to za okręt? Na to jakiś człowiek wiszący przy relingu odkrzyknął: — „Sokół”! Kapitan Surcouf. Dajcie salwę! Wtedy dopiero zobaczyłem francuską flagę, a pod nią krwawoczerwoną banderę, jaką wywieszają korsarze, równocześnie z sześciu gardzieli armatnich wykwitły pióropusze dymu, a kule utkwiły w kadłubie naszego okrętu. „Sokół” zaś zniknął w ciemnościach. Pozatykaliśmy dziury jako tako i ruszyliśmy dalej. Jeżeli jednak ten straceniec pozwala sobie na podobne wyczyny wśród takiej burzy, cóż to dopiero musi być, kiedy mu sprzyja pogoda! — Tak, tak słyszałem o nim. Ma to być straszny człowiek — wtrącił jeden z biesiadników. — Admirał Seymour powiedział o nim, że ma on roczne dochody z trzystu sześćdziesięciu pięciu schwytanych okrętów. Ten wściekły dwumasztowiec „Sokół” nie boi się atakować największych okrętów. — Oho! Niechby tylko spróbował ze mną! — wykrzyknął jeden z kapitanów. — Źle by na tym wyszedł, jakem Jakub Sarald! — Bez przechwałek, kapitanie — przestrzegał jakiś głos rozsądku. — Przecież go nie znasz. — Więc cóż? — To nie jest korsarz. Rozwija flagę i przepływa tuż obok, nie dając strzałów. Gdy statek zetknie się ze statkiem spada na pokład jak wicher z gromadą swoich zuchów. Jeżeli się bronicie, nie zostanie wam dłużny, jeśli się poddacie, nie zrobi wam krzywdy. Odholuje wasz okręt do portu najbliższej kolonii francuskiej, gdzie was zajmą w imieniu Francji. — Z gromadą swych zuchów? I nic więcej? — zaśmiał się kapitan. — W tym nie ma nic śmiesznego, kapitanie Sarald — zawołał któryś z gości. — W pobliżu gór Ambra upolował z dwudziestoma ludźmi „Banańczyk” statek wschodnio–indyjski o dwudziestu sześciu ciężkich działach i załogą dwustu, dobrze uzbrojonych marynarzy. Ja bym wolał go nie spotkać! — A ja właśnie tego pragnę — upierał się Sarald. — Nie wywołuj wilka z lasu — zauważył milczący dotąd Amerykanin. — Z tym Surcoufem nie ma żartów. — Ba! Kto ma taką łupinkę orzecha zamiast statku jak pan, to nic dziwnego, że mu skóra cierpnie — pysznił się podchmielony Sarald. — Ja zaś powitałbym go tylko moim pejczem. Jankes uśmiechnął się dziwnie: — No, na to znalazłaby się jeszcze dosadniejsza odpowiedź. Co do mojej „łupinki orzecha” to może więcej ona warta od waszego trójmasztowca. — Czy to ma być obelga? — Jestem waszym gościem i nie przyszedłem tu spierać się lecz zabawić. Chcę wam tylko pokazać manewr mojej łupinki, którym łatwiej się zachwycać aniżeli go naśladować. — A cóż to takiego? — Zaraz zobaczycie. Amerykanin położył dłonie do ust i zwrócony ku wybrzeżu, u którego kołysał się jego bryg, zawołał donośnie: — Ahoj, Ervillard! — Ahoj! — odpowiedział ktoś przez tubę. — Podnieś kotwicę! — Tak jest! Wszyscy byli niezmiernie zaciekawieni, co nastąpi dalej. Tłoczono się przy burcie, aby obserwować bryg. Zobaczono, że podniósł kotwicę i rozwinął żagle. Teraz powiedział Amerykanin. — Panowie i panie, prosiłbym jeśli łaska, na rufę, skąd najlepiej zobaczymy manewry. Wszyscy udali się za Jankesem. Zatrzymał się na tylnym pokładzie, mówiąc: — Patrzcie, jak mój bryg posługuje się jednym żaglem! Nieporównany okręcik, nadawałby się właśnie dla Surcoufa. Ale, ale nie chcieliście uwierzyć jakoby on zajął statek z dwustu ludźmi załogi i z dwudziestoma sześcioma armatami, mając tylko dwudziestu marynarzy. Co jednak jest trudniejsze, jak myślicie? Czy podobna zdobycz, czy też ujęcie trójmasztowca w środku ożywionego portu? — To przecież jest niemożliwe — zadecydował jeden ze starych marynarzy. — A jednak Surcouf dokazał tej sztuki? — Mając tylko dwudziestu ludzi? — Tak jest. Patrzcie jak swobodnie manewruje bryg! Jak gdyby marzyło mu się o nowych zwycięstwach nad potężnymi trójmasztowcami! — Cóż to jednak ma znaczyć, że bryg zbliża się tak ku nam? — spytał kapitan Sarald. — To jest właśnie ów manewr, który macie podziwiać. Oto, patrzcie, teraz refuje żagle… moje zuchy wskakują na pokład… — Lecz cóż to wszystko ma znaczyć? — Liczcie ich tylko. Ni mniej ni więcej nad dwudziestu. A teraz moi panowie i panie pozwólcie, że wam się przedstawię. Nie jestem wcale Amerykaninem, tak samo jak ładunek mojego okrętu nie składa się wcale z wina i spirytusu. Załadowałem bowiem trochę cetnarów prochu, cały arsenał doskonałej broni i ze dwadzieścia armat, które całkowicie wystarczą, aby zniszczyć ten wspaniały trójmasztowiec. Nazywam się Robert Surcouf. Słowa te spadły na obecnych jak grom. Pierwszy otrząsnął się Sarald. — Czy jesteś naprawdę Robertem Surcouf? — pytał trąc czoło, jak gdyby przebudził się ze snu. — Jestem nim, a ów bryg to „Sokół” spod równika. Zaś ci chłopcy, w znanej liczbie dwudziestu zachowają się bardzo grzecznie, jeżeli na to zasłużycie. Jeżeli zaś spróbujecie oporu, poznacie ich możliwości. Słyszeliście dotąd tylko o Surcoufie, teraz macie go przed sobą i jesteście w jego władzy. Lecz tutaj między wami są kobiety. Dlatego chcę zapomnieć, iż jesteście nieprzyjaciółmi mojego narodu. To, czego zażądam, możecie łatwo spełnić. Poproszę o to, aby moi chłopcy zabawili się razem z nami, potańczyli z tymi pięknymi paniami, które zdobią nasze zebranie jak kwiaty. Przyrzekam wam, że wam włos z głowy nie spadnie i że ta feta skończy się równie wesoło, jak się zaczęła. Ukłonił się a potem cofnął o parę kroków i począł przyglądać się swym pistoletom, dobytym z kieszeni. Mężczyźni prawie wszyscy nieuzbrojeni, poczęli naradzać się szeptem, kobiety zaś na poły przestraszone, na poły oszołomione i zaciekawione rzucały w stronę Roberta spojrzenia spod oka. Tymczasem najstarszy z marynarzy wysunął się z gromady i przemówił w te słowa: — Kapitanie Surcouf! Znajdujemy się w trudnym położeniu. Właściwie powinniśmy walczyć z wami, lecz jak sam zauważyłeś, obecność naszych żon i córek zmusza nas do ustępstw. Proponujemy wam więc rozejm, który ma trwać aż do świtu, mając zaufanie, że dotrzymacie danego przyrzeczenia. — Daję wam na to słowo — odrzekł Surcouf, — to wystarczy. Z mojej zaś strony stawiam następujące warunki. Jak długo jestem wśród was, nie może wejść na pokład żaden człowiek bez mego pozwolenia, ani też przedsięwziąć czegokolwiek, co mogłoby godzić w moje bezpieczeństwo, a tym samym wywołać z naszej strony akcję zaczepną. Okręt mój zostanie w pobliżu, aby czuwać nad spełnieniem tych warunków. Ze świtem kończy się nasz rozejm. Kapitan Sarald dał znak muzyce i bal z udziałem niespodziewanych gości rozpoczął się na nowo. Około północy nastąpiła przerwa. Wtedy to Robert Surcouf otoczony półkolem żywo zainteresowanych nim gości zebrania, powiedział: — Panie i panowie! Dziękuję wam za zaszczyt, jakiego dostąpiłem przebywając w tak dostojnym gronie. Jestem wam również wdzięczny z całego serca, że rozsądek wasz oszczędził rozlewu krwi. Kocham bowiem zgodę, nie stroniąc jednak od walki, gdy tego potrzeba. Powiedzcie to wszystkim waszym bliższym i dalszym przyjaciołom, z przestrogą, aby nie próbowali oporu gdy zetkną się z moim „Sokołem”. Anglia zabrała nam najlepsze statki, nie dziwcie się więc, że tym sposobem szukam odwetu. Rozejdziemy się w zgodzie i obym was nigdy nie spotkał na pełnym morzu, bo wtedy musiałbym zapomnieć o waszej gościnności. Bądźcie zdrowi! W parę chwili potem „Sokół” szybował już na pełne morze, pod pełnymi żaglami. * * * Kilka dni później gruchnęła wiadomość w Pondichery, że Robert Surcouf pochwycił angielski statek kupiecki, który następnie chciała odbić korweta, uzbrojona w dwadzieścia pięć armat. Skończyło się jednak na tym, iż oba okręty Surcouf triumfalnie przyholował do francuskiego portu. Imię kapitana „Sokoła” stawało się coraz głośniejsze i szerzyło postrach. Władze angielskie w Indiach wydawały rozporządzenie za rozporządzeniem, wysyłały okręty wojenne, aby ujęły Surcoufa, wyznaczyły nawet wielką nagrodę za jego głowę. Wszystko jednak na próżno. I tak jeden człowiek dowodzący malutkim okrętem trzymał w szachu posiadłości zamorskie Albionu, utrudniając niezmiernie komunikację handlową z metropolią. Echo tych czynów rozbrzmiewało także i we Francji. Wsławił je szczególnie gubernator, przejmujący w swym porcie zdobyte statki. Poczęto mówić o Surcoufie, jako o człowieku oddającym ważne usługi ojczyźnie. Przedstawiciele marynarki nawiązywali z nim kontakt, ofiarowując mu wysokie stanowisko. Kapitan „Sokoła” zachowywał się jednak tak, jak gdyby mu na tym w ogóle nie zależało. Pewnego dnia rozeszła się pogłoska, że angielski krążownik, zaopatrzony w rozkazy admiralicji angielskiej, przybił do wybrzeży Indii, aby położyć kres wyczynom Surcoufa. Okręt ów nazwany „Orłem” pod dowództwem kapitana Shootera, znanego z bezwzględnego despotyzmu względem swej załogi, sposobił się do walki z niepokonanym dotychczas nieprzyjacielem. Shooter ujął parę francuskich statków handlowych wsławiając się bezprzykładnym okrucieństwem wobec pokonanych. Shooter podniecony przedsięwzięciem, srożył się, przetrząsając wszystkie wyspy Oceanu Indyjskiego, wszystkie wybrzeża, sprawiając, że życie i mienie Francuzów było w ciągłym niebezpieczeństwie. Szczególnie prześladował misjonarzy. SOKÓŁ I ORZEŁ W małym, jawajskim porcie Kalina stał na kotwicy nieduży okręt, prawdopodobnie flamandzkiego pochodzenia, jakby to można wnosić z jego nazwy; „Jeffrouw–Hannie”. Budowa jego jednak różniła się znacznie od konstrukcji statków holenderskich. W porcie Kalina, niedawno utworzonym, nie troszczono się jednak o takie szczegóły, mając ważniejsze sprawy na głowie. Jacob Davison, zażywający wielkiego znaczenia w Kalinie, gościł u siebie kapitana okrętu „Jeffrouw–Hannie”, podczas gdy jego załoga pozostała na pokładzie. Obaj jegomoście siedzieli na otwartej werandzie, ocienionej liściastym dachem, palili sumatrzańskie cygara i czytali najświeższe dzienniki, z datą sprzed kilku miesięcy. — Coś podobnego kapitanie Surcouf! Napoleon został mianowany dożywotnim konsulem! — wykrzyknął Davison. — Czytałem to już — odparł zagadnięty. — Niedługo dowiemy się, że koronowano go na króla lub cesarza. — Żartuje pan! — Wcale nie. Bonaparte jest człowiekiem, który nie zatrzymuje się w pół drogi. — Podziwia go pan, kapitanie? — Nie, chociaż przyznaję, że jest wyjątkowo zdolny. Szanuję zresztą każdego, kto gniecie naszych nieprzyjaciół Anglików. Nie wiem tylko, czy konsul właściwą obrał drogę, aby ich pogrążyć. Potęga Anglii tkwi w jej koloniach i w jej dominacji w handlu światowym. Gdyby jej zabrano kolonie, gdyby ukrócono jej kupieckie apetyty, osłabiono jej sojuszników, czy też wzmocniono nieprzyjaciół. Czyja wiem? Nie, zresztą jest konsulem, niech on rozwiąże tę kwestię, a nie ja. Mnie się zdaje, że najważniejszą rzeczą w tej sprawie byłoby stworzenie floty, wzbudzającej respekt. Anglię bowiem należy pokonać na morzu. — Tak, jak pan to czyni, kapitanie. Musi to być jednak dla pana uwłaczające zajęcie łowić spokojnych kupców. — Dlaczego? Czy zdaje się panu, że to niegodne? A któż jest największym morskim rozbójnikiem, jeżeli nie Anglia? Konfiskuje ona według swego widzimisię okręty handlowe państw neutralnych, ostrzeliwuje porty przeróżnych krajów kiedy i jak się jej podoba, zabija handel, a tym samym i przemysł, pozbawiając chleba miliony robotników po to tylko, aby się ciągle wzbogacać. Sądźcie mnie jak chcecie, lecz pamiętajcie, że Anglia ma setki korsarzy i to jakich. Czy ten nędznik Shooter nie znęcał się nad ludźmi jak oprawca! Mamy odrzucić broń i dać się zdeptać! Muszę spełnić swój obowiązek. Mam czterdziestu ludzi załogi, których muszę wyżywić. A Francuzi w koloniach to wysłużeni inwalidzi. A rodziny pogrążone w nędzy z powodu angielskiej wojny, a wygnańcy, którzy uszli przed rewolucją? O nich wszystkich muszę pamiętać, ich wszystkich ochraniać. Francja tego nie robi, więc ją wyręczam. Przecież w Paryżu nie otwierają nawet listów tych swoich dzieci na obczyźnie, proszących o pomoc. Cóżby się z nimi stało, gdybym założył bezczynnie ręce? W tej chwili wszedł marynarz z załogi Surcoufa z wiadomością, że „Orzeł” na wschodnim krańcu wyspy spalił plantację, uprowadzając księdza. — Skąd o tym wiesz? — Właśnie holenderski dwumasztowiec zarzucił kotwicę w porcie. On przyniósł tę wiadomość. — Słyszysz Davison! Shooter chce koniecznie uzyskać nagrodę, jaką Anglicy obiecują za moją głowę. Dobrze, że wiem gdzie się obraca, zaraz mu ukażę tę tak poszukiwaną głowę. Bądź pan zdrów Davison, myślę, że niedługo znowu się zobaczymy. Surcouf udał się pospiesznie na swój okręt i niebawem wypłynął z portu. Kiedy już Kalina zniknęła za horyzontem, kazał napis „Jeffrouw–Hannie” zastąpić właściwym mianem „Sokoła”. Przy pomyślnym wietrze po trzech godzinach dobijał do wschdniego przylądka Jawy. Tutaj się zatrzymał. Pomiędzy wschodnim wybrzeżem a wyspą Bali na przylądku Butur widoczne były zgliszcza spalonych domów, koło których krzątali się ludzie, przeszukujący pogorzeliska. Surcouf przybił do brzegu i wysiadł na ląd. Ludzie spostrzegłszy go, pierzchli i ukryli się w pobliskim lesie. Surcouf krążył po spalenisku, wśród spustoszonych ogrodów i pól. Nie było jednak żywej duszy. Po długim nawoływaniu odezwał się w oddali wreszcie jakiś głos ludzki. — Co to za okręt u wybrzeża? — Francuski. Niebawem zaszeleściło w zaroślach, z gęstwiny wyszedł człowiek i zatrzymał się niepewnie. — Zbliż się bez obaw — powiedział Surcouf. — Nie zrobię ci krzywdy, widzisz zresztą, że nie mam ze sobą ludzi. Zachęcony tymi słowami człowiek zbliżył się powoli. Była to postać rosła, muskularna, o twarzy przepełnionej głębokim smutkiem. Odziany był w biały kaftan i takież spodnie. — Statek wasz wydał się nam podejrzany — powiedział, — dlatego się ukryliśmy. — Co w nim podejrzanego? — Hm… tego nie można określić. W takich okolicach na dziesięć okrętów co najmniej cztery są korsarskie. Po strasznych doświadczeniach jakie nabyliśmy, trudno mieć zaufanie. — Słyszałem, że „Orzeł” tu zawinął? — Tak. Należałem nawet do jego załogi i skorzystałem ze sposobności, aby pozostać tutaj na lądzie. — O! — zawołał Surcouf. — Byłeś w służbie u Shootera? — Niestety! Wystarczająco długo. Na szczęście udało mi się uciec. — No jeżeli tak, to przypatrz się mojemu okrętowi. Oto luneta. Były marynarz „Orła” przytknął przyrząd do oczu. — Co widzę?! — wykrzyknął. — Mówię więc z kapitanem Surcoufem? — Tak. Opowiedz co tu się stało. — Pozwól mi wpierw panie, przyprowadzić moich towarzyszy. Oddalił się szybko, i chwilę potem przywiódł gromadę, złożoną z kilku osób, witających Surcoufa radośnie. — Słyszałem, że mieliście księdza, którego uprowadził Shooter — zauważył Surcouf. — Tak — odpowiedział jeden z osadników. — Przybył z Dżakarty, chciał nauczać Jawajczyków mieszkających w pobliskich lasach. — Był zatem misjonarzem? — Z zakonu św. Ducha. Nazywał się ojciec Marcin. — Coś takiego! — wykrzyknął Surcouf. — Znam go. Muszę go wydostać z rąk Shootera. Mówcie dalej! Dezerter z „Orła” zaczął opowiadać. — Staliśmy na kotwicy w Palembanga, kiedy dowiedzieliśmy się, że „Sokół” krąży dokoła północnych wybrzeży Jawy. Kapitan Shooter zaklinał się na swą duszę, że musi go schwytać i kazał podnieść kotwicę. Żeglowaliśmy wzdłuż wybrzeża, nigdzie ani śladu „Sokoła”. Kapitan się niecierpliwił, miotał przekleństwa z lunetą przytkniętą do oczu. Zobaczył plantację i przechadzającego się pod lasem księdza. Postanowił ją splądrować. — Dlatego, że zobaczył księdza? — zapytał Surcouf. — Chyba tak. Widok sutanny zawsze wprawia go we wściekłość. Mówią, że kiedyś sam nosił suknię zakonną, i że z powodu jakichś wykroczeń wyrzucono go z zakonu. Stąd pochodzi jego nienawiść do księży, która zmieniła się w prawdziwą obsesję. Pochodzę z Niemiec, nazywam się Holmers. Należałem do jednego z tych pułków, które nasi książęta wysłali do Anglii. Nie chciałem bić się za Anglię. Uciekłem z szeregów. Nie mogłem powrócić do ojczyzny, zresztą po co? Narzeczona moja wyszła za mąż, rodzice pomarli. Zaciągnąłem się jako marynarz i na wielu statkach zwiedziłem wiele mórz. W końcu trafiłem na służbę u Shootera. Przeżyłem tam istne piekło, myśląc wciąż o ucieczce, nareszcie nadarzyła się sposobność. Shooter wysłał trzydziestu swoich ludzi, między nimi i mnie, na ląd. Mieliśmy napaść na plantację, obrabować ją i zniszczyć, a księdza wziąć do niewoli. Z całej kolonii uratowała się ta garstka, którą pan widzi. — Co myślisz dalej robić? — Pragnąłbym, aby mnie pan przyjął na swój okręt. Chciałbym być świadkiem końca Shootera. — Chętnie. Ile armat ma „Orzeł”? — Trzydzieści. Na godzinę robi tylko trzynaście mil. Jeżeli się pospieszycie kapitanie, to go dopędzicie. Shooter ma zwyczaj oddawać swych więźniów Dajakom, zamieszkujących góry Sukuru na Borneo. Dlatego wyląduje on z pewnością na jednej z wysp w zatoce Sukuru. Dajakowie płacą bardzo dobrze za białych jeńców. Grzebią ich żywcem, albo składają z nich ofiarę bogom. Słowa te przynagliły Surcoufa. Nie tracąc chwili wypłynął na morze, aby jeszcze przed nocą znaleźć się w północnej części morza Sund i tam zastąpić drogę „Orłowi”. Nad ranem płynął już pomiędzy Borneo a wyspą Balabalagan ku północy. Słońce wzbiło się już wysoko na horyzoncie, kiedy „Sokół” znalazł się w południowej wklęsłości zatoki Sukuru. Teraz trzeba było działać ostrożnie. Surcouf uzbrojony w lunetę wyszedł na główny maszt, aby obejrzeć dokładnie okolicę. Na północy zauważył jakąś wyspę, a w małej zatoce, na jej zachodnim wybrzeżu, sterczały maszty okrętu, który opuściwszy żagle nie miał zamiaru prędko odpłynąć. Surcouf dążył teraz w kierunku północno–wschodnim, aby przybić do niestrzeżonego wybrzeża wyspy. Noc była tak ciemna, że na parę metrów nic nie było widać, na pokładzie wygaszono wszystkie światła. Gdy Surcouf uznał, że znajduje się już na wysokości wyspy, zwrócił się ku zachodowi, dążąc powoli w tym kierunku, aż „Sokół” przybił do wschodniej strony wyspy. Tutaj zarzucono kotwicę. Surcouf z dwudziestoma ludźmi załogi wsiadł do szalupy, aby opłynąć południowy cypel wyspy, na statku pozostawił kilkunastu marynarzy. Surcouf kazał poowijać wiosła płótnem, aby nie dawały odgłosu, towarzysze jego milczeli jak zaklęci. Płynęli zaledwie parę minut, kiedy w oddali rozbłysły latarnie poszukiwanego okrętu. Surcouf dał znak, aby się zatrzymać i z szalupy zsunął się do wody. Musiał przekonać się, czy ów okręt jest naprawdę „Orłem”, następnie upewnić się z ilu ludzi składała się załoga i czy okręt jest dobrze strzeżony. Surcouf był doskonałym, doświadczonym i wytrwałym pływakiem, w pobliżu okrętu poszedł pod wodę, wynurzając się tuż przy jego kadłubie. Opłynął go dokoła i przekonał się, że jest to „Orzeł”. Na pokładzie pełniło wachtę dwóch ludzi. Surcouf zanurzył się znów w wodę i powrócił do swej łodzi. Zwołano naradę, której wynikiem była decyzja, iż Surcouf z Ervillardem i Holmersem dobije do pokładu „Orła”, rozbroi straż, a w razie potrzeby zabije. Za nimi mają napłynąć ludzie z załogi „Sokoła”, napadną na oficerów i marynarzy, obsadzą magazyny broni i amunicji. Trzej wyznaczeni znaleźli się niebawem na pokładzie. Żołnierz pełniący straż odwrócony był plecami. — Doskonale — szepnął Surcouf. — Holmers chwytaj go za gardło tak, aby ani pisnął! Holmers uwinął się błyskawicznie, w parę minut wartownik leżał na ziemi z zakneblowanymi ustami, ze związanymi rękami i nogami. Tak samo stało się i z marynarzem, czuwającym na rufie. Surcouf dał znak swym ludziom, zaczajonym w wodzie, że mogą wejść na pokład. Teraz Holmers powiódł Syrcoufa z Ervillardem do kajuty kapitana. Drzwi były zamknięte od wewnątrz. Surcouf lekko zapukał. — Kto tam? — zapytał zaspany głos. — Porucznik — odpowiedział Ervillard. — Co tam? — Pana obecność na pokładzie jest konieczna! Posłyszano żywe krzątanie się i szczęk broni, przez szparę drzwi widać było, że Shooter zapalił światło. — Uwaga! — szepnął Surcouf. — Nie wolno mu strzelać, bo wszystkich pobudzi… Chwytaj go za ręce Holmers, ty Ervillard łap go za gardło. Szczęknęły rygle i na progu otwartych drzwi ukazał się Shooter, miał szablę u boku, a w każdej ręce pistolet. Nim oczy jego oswoiły się z panującą ciemnością na schodach prowadzących do kajuty, pochwycono go. Pistolety wypadły mu z rąk, z gardła dobywało się charczenie. Wniesiono go do kajuty, gdzie złożono, należycie związano i zakneblowano. Podobnie odbywał się atak na tylnym pokładzie. Holmers, który znał wszystkie zakamarki okrętu, służył za przewodnika. Wkrótce opanowano magazyn broni. Zabrane karabiny nabito i udano się do kubryka. Tutaj paliła się lampa, oświetlająca niską kajutę wypełnioną kojami. Prowadziły do niej wąskie, nieznośnie trzeszczące schody. Jeden z marynarzy przebudził się, głośno klnąc, myślał bowiem, że to zluzowana wachta. Porwał się jednak z miejsca widząc obcych. Podniósł alarm. Surcouf jednak z wymierzonymi ku nim pistoletami, krzyknął grzmiącym głosem: — Spokój! Jestem kapitan Surcouf. Okręt jest w moich rękach! Każdego, kto tylko odważy się myśleć o obronie, każę natychmiast powiesić! Słowa te spadły jak grom na Anglików. Zdawało im się, że to jakiś potworny sen. Przed nimi stał jednak rzeczywisty Surcouf z garstką ludzi. Po przemoczonych ubraniach widać było, że musieli płynąć. — Wychodzić na pokład, pojedynczo! — rozkazał. Pchnął najbliżej stojącego marynarza ku schodom, ten jak automat poddał się jego dłoniom. Za przykładem pierwszego poszli i inni. Kiedy znaleźli się na pokładzie, ludzie Surcoufa związali ich jak przeznaczone na rzeź barany, potem sprowadzono ich pod pokład i zostawiono pod dobrą strażą. Surcouf kazał dać salwę, umówiony znak dla czekających na „Sokole”, że zadanie wykonano. Teraz należało odszukać uwięzionego misjonarza. Żaden z załogi nie chciał nic o nim powiedzieć. Porucznik także milczał uparcie. Surcouf kazał więc przyprowadzić kapitana i przyjął go na pokładzie w otoczeniu swoich ludzi. Zapalone latarnie, zawieszone na masztach, rzucały dość światła, aby przyjrzeć się dokładnie Shooterowi. Był to chudy, wysoki człowiek, pochylony nieco do przodu. Z twarzy zmiętej, podstępnej i okrutnej wyzierała cała zbrodnicza przeszłość. Wyjęto mu knebel, nogi miał wolne, ręce spętane. Nie był wcale zgnębiony, ani upokorzony. Hardo wyrzucił: — Co to jest? Kto ośmiela się rządzić na moim okręcie? — Na pańskim okręcie, panie Shooter? — spytał Surcouf. — Czy też na moim? — Co za bezczelność! Kim jesteś? — Robert Surcouf, Francuz, a ten okręt, którego światła możecie dojrzeć z pokładu, to „Sokół”. Chcieliście go poznać, nieprawdaż? I mnie także. Otóż oszczędziłem wam trudu uganiania się za mną i sam do was przyszedłem. Shooter zbladł jak płótno. Prędko się jednak opanował i wykrzyknął: — Czego tu chcesz na pokładzie „Orła”? — Szukałem kapitana Shootera, ale już go znalazłem, a dalej… misjonarza, którego uprowadzono przed para dniami z Jawy. Będzie pan tak dobry i wyjawi mi miejsce jego pobytu. — Tego nie zrobię. — Ba! Nie radzę się ze mną bawić. Spodziewam się, że zdaje pan sobie sprawę ze swego położenia. Pytam więc raz jeszcze: gdzie jest misjonarz? — Kapitan Shooter nic nie robi pod przymusem. — Dobrze więc. Jest pan moim więźniem, a zachowujesz się krnąbrnie, muszę pana ukarać. Poruczniku Ervillard! Wyliczyć temu człowiekowi trzydzieści batów na obnażone plecy! Shooter rzucił się w tył. — Co to jest? — pienił się. — Bić? Mnie, oficera? Kapitana „Orła”? Jak śmiesz! Surcouf wzruszył ramionami. — Nie wyobrażasz chyba sobie, że się ciebie boję — wymówił zimno. — Rozwiążę ci usta dyscypliną. — Nie ośmielisz się, nie! — krzyczał Shooter. — Są prawa międzynarodowe! Ja mam list królewski, nie jestem piratem! Nie zaczynaj z Shooterem, potrafię się zemścić! Zająłeś mój okręt, to prawda, to się stało. Musisz mnie jednak odstawić do najbliższego portu, a wtedy przekonasz się, co to znaczy grozić mi dyscypliną! — Widzę, że gniew waszej wielmożności jest jego złym doradcą — zauważył ironicznie Surcouf. — Wprawdzie nie muszę tu przed nikim tłumaczyć się z mych postępków, z powodu jednak tak niedorzecznej pańskiej groźby pozwolę sobie na kilka słów wyjaśnienia. Jest mi wszystko jedno, czy masz list królewski czy nie, mam bowiem niezbite dowody na to, że napadasz i mordujesz bezbronnych. Zadośćuczynienia honorowego nie mogę dać człowiekowi, który stoi poza nawiasem honorowego kodeksu. Wcale nie muszę cię odstawiać do najbliższego portu, z powodów wyżej wyłuszczonych, jeżeli jednak odpowiesz mi na moje pytanie, gdzie ukryłeś księdza, to przekażę cię do francuskiej kolonii jako schwytanego korsarza. Jeżeli zaś będziesz się upierał przy milczeniu, to każę cię chłostać, a jeżeli to nie pomoże, powiesić na maszcie jak zwykłego pirata. — Spróbuj — pienił się Shooter — zobaczysz, jak ci się to opłaci. — Poruczniku Ervillard, do roboty! — zawołał Surcouf. Na skinienie porucznika sześć silnych dłoni spadło na ramiona Shootera i pochwyciło go jak w żelazne kleszcze. — Na Boga! — krzyknął ujęty. — Puśćcie mnie, odpowiem! Kiedy uwolniono go z uścisków; wykrztusił zgrzytając zębami, że oddał księdza Dajakom z Sukuru. — Co za to dostałeś? — Worek złotego miału, który znajdziecie w mojej skrzyni — brzmiała odpowiedź. — Gdzie są siedziby tych Dajaków? — Godzina drogi od ujścia rzeki w górę. — Dobrze. Jeżeli księdzu stała się najmniejsza krzywda, nie chciałbym być w twojej skórze. Żądam teraz przewodnika, jednego z twoich ludzi, obeznanego z tymi dzikimi. Który to z nich? — Sternik Harcroft. — Dobrze. A teraz przedstawię ci uczciwego człowieka, który poświadczy, że jesteś bandytą. Surcouf skinął i z gromady marynarzy wysunął się Holmers. — Co? Ten łotr! — wykrzyknął Shooter, zaciskając pięści. Chciał się rzucić na swego dawnego marynarza, pomimo iż miał skrępowane ręce, jednak na rozkaz Roberta odprowadzono go pod strażą pod pokład. * * * O świcie, łódź wioząca trzech uczestników wyprawy, dążyła szybko ku wybrzeżom. Sternik Harcroft zapowiedział, że tylko on może rozmówić się z Karuiną, wodzem Dajaków. Dwaj jego towarzysze znali także język malajski. Postanowiono, że Surcouf zaczeka do południa, w razie jednak, gdyby do tej pory nie powrócili, pospieszy im z pomocą. Sourcouf opuszczając okręt zostawił w zastępstwie porucznika, ze sobą zaś zabrał dwudziestu doświadczonych w walkach ludzi. Łodzie odbiły, dążąc w kierunku zatoki, utworzonej przez ujście rzeki. Wybrzeże było piaszczyste i pozbawione roślinności. Dalej jednak zaczynał się prastary las i zwieszające się zewsząd liany utrudniały bardzo posuwanie się naprzód. Że ów las pełen był dzikich zwierząt, wskazywały ślady szerokich stóp nosorożca, ciągnące się wzdłuż rzeczki w górę. Trzeba było mieć się na baczności, dlatego też Surcouf wysłał straż przednią z pięciu ludzi, którzy torowali drogę. Pochód trwał może z godzinę, kiedy owa straż dała znak, że spostrzeżono coś godnego uwagi. Pospieszono naprzód i niebawem zobaczono szeregi uzbrojonych Dajaków zagradzających drogę, podczas gdy inne gromady obsadziły przeciwległy brzeg rzeki. — Doskonale — powiedział jeden z ludzi Surcoufa — powitamy ich jak należy kapitanie. — Musimy wstrzymać się jeszcze z akcją zaczepną — zauważył Surcouf. — Przekonajmy się wpierw jakie mają wobec nas zamiary. Wraz z Holmersem i trzema innymi marynarzami wysunął się do przodu. Gdy byli w odległości jakiś czterdziestu kroków od Dajaków, pięciu dzikich wystąpiło z gromady. Jeden z nich rzucił włócznią, wołając: — Ada tuan ku! Który jest tutaj panem? Na to Surcouf odpowiedział po maląjsku: — Ja jestem przywódcą tych ludzi. Po co przychodzicie? — Powitać ciebie. — Skąd wiedzieliście, że miałem przybyć? — Powiedzieli nam to ci trzej wysłani naprzód ludzie. — Gdzie oni są? — Już są tylko dwaj. Uwięziliśmy ich. — Dlaczego? — Zabili nam człowieka. Przyszli do nas, aby odebrać pengadszara, misjonarza. Ja jestem wodzem, mnie chcieli oddać za niego moje złoto. Ja jednak zażądałem strzelby z ołowiem i prochem. Tego mi nie dali, a kiedy zobaczyli pengadszara, pochwycili go, aby z nim uciec. Zastąpiliśmy im drogę, wtedy jeden z nich przebił nożem syna mego brata. Wówczas ja zraniłem go zatrutą włócznią, a dwóch twoich ludzi uwięziłem w mojej chacie. Tam możesz ich zobaczyć. Z tego wynikało, że wysłannicy Surcoufa działali nierozważnie i niepotrzebnie rozdrażnili Malajów. — A czego żądacie teraz za pengadszara! — zapytał Surcouf. — To co mówiłem. Musisz nam także zapłacić i za umarłego. — Zapłaciłeś już sobie, zabijając jego mordercę. Mów jednak, czego byś żądał? — To powie jego ojciec, siedzi w swej chacie przy trupie zabitego. Musisz pójść z nami. — Gwarantujesz mi bezpieczeństwo? — Tak, będziecie moimi gośćmi. Idąc w dół rzeki, Surcouf ze swymi ludźmi i z Malajami zeszli w dolinę, na której rozrzucone były chaty Dajaków. W największej, należącej do wodza miała się odbyć narada, w której brał także udział brat wodza. Surcouf zażądał przyprowadzenie księdza i swoich ludzi. Kiedy się ukazali, w misjonarzu Robert rozpoznał ojca Marcina. Spojrzenia ich spotkały się. — Robert Surcouf — wykrzyknął zdziwiony misjonarz. — Poznaję cię pomimo brody i opalonej twarzy. Dziękuję ci! Na pytanie kapitana, zaczął opowiadać o swoich losach. Misjonarzowi udało się szczęśliwie przemknąć do Włoch. Opuścił Europę, udając się do Indii, aby tam nawracać niewiernych. Przeżywał najrozmaitsze przygody, najgorsze jednak przeszedł na pokładzie „Orła”, gdzie karmiono go obelgami i bluźnierstwami. Na koniec sprzedano Dajakom. Rozmowy rozpoczął wódz. — Chcemy zwyciężać naszych nieprzyjaciół, do tego potrzeba nam broni, takiej jaką wy macie. Dajcie nam zatem strzelbę, proch i kule za zabitego, strzelbę, kule i proch za pengadszara. Jeżeli to zrobicie, pokażę ci złoty piasek i piękne kamienie, które są w górach, a ty nam powiesz, ile nam dasz za to strzelb, prochu i noży. Rozstaniemy się potem w pokoju. Surcouf zaskoczony tym pojednawczym tonem Karimy, odpowiedział: — Mówiłeś mądrze i dobrze, jak przystało na wodza. Kraj, z którego pochodzę, może dostarczyć ci broni, ubrań, rozmaitych narzędzi. Dam ci wszystko czego zażądasz. — Ja zaś proszę, abym mógł pozostać tutaj — włączył się do rozmowy zakonnik. — Dobrze, niech zostanie i uczy nas — zgodził się Karima. — Jesteście od nas mądrzejsi, przekonałem się o tym. Na dany przez wodza znak Malajowie wnieśli wór złotego piasku. — Czego za to żądasz? — spytał Surcouf. — Powiedz sam panie, jaką to ma dla ciebie wartość. — Dostaniesz za to armatę i setkę dużych kul i prochu na sto strzałów. — Jesteś wspaniałomyślny i jesteś naszym przyjacielem — powiedział wódz. — Teraz pokonam wszystkich moich wrogów. — A zatem zgoda, chodźcie ze mną. Każę wam wydać ze składów na okręcie wszystko co wam przyrzekłem. * * * Surcouf pozostał trzy dni w zatoce Sukuru, potem pożegnał misjonarza, którego sowicie zaopatrzył w niezbędne rzeczy jak i swoich nowych przyjaciół, Dajaków. Sukuru stało się dla niego przystanią, którą nieraz odwiedzał w czasie morskich wędrówek. Kapitan Shooter przywieziony na wyspę Mauritius, stanął przed sądem wojennym, oskarżony o piractwo. Później słuch o nim zaginął. W PARYŻU Francuska rewolucja przeszedłszy wszystkie fazy rozwoju skończyła się. Konsulat zmienił się w cesarstwo, a mały Korsykanin otoczył się gronem świetnych oficerów i dygnitarzy. Europa cała uległa jego władzy, jedynie dumny Albion wzdragał się udzielenia mu pierwszego głosu w wielkim politycznym koncercie. Gwiazda Napoleona miała jednak wkrótce zblednąć i zgasnąć, zapaść się w nicość jak meteor, nie znający powrotnej drogi. Porty francuskie marniały pod ciężarem blokady angielskiej, uciskającej je od lat, statki i okręty stały bezczynnie na kotwicach. Dlatego też handel francuski zupełnie podupadł. Ponadto Francja utraciła prawie wszystkie kolonie, które zagarnęła Anglia i była bezsilna wobec tej porażki, nie mając floty mogącej podjąć wielkie zadanie zaatakowania Anglii w Indiach, musiała na razie poddać się swemu losowi. Usiłowania Napoleona, aby mógł wylądować na brzegach Wielkiej Brytanii przynosiły tylko rozczarowanie. A przecież w roku 1801 Francja wzbogaciła się wynalazkiem, który mógł wzbudzić trwogę zadufanej w swe siły Anglii. Słynny amerykański mechanik, Robert Fulton, przybył do Paryża, przywożąc owoce swego genialnego umysłu. Oto okręty miały być odtąd poruszane siłą pary. Jednak, nawet pomimo wysiłków kanclerza Livingstona nie znalazł zwolenników. Udał się więc do Anglii, gdzie również nie zaufano jego wynalazkowi. Po paru latach powrócił więc do Paryża i zwrócił się do pierwszego konsula, który udzielił mu audiencji. W jednej z sal w Tuileries spotkali się dwaj sławni ludzie epoki. — Siła pary — mówił Fulton wśród ożywionej dyskusji — to potęga, dzięki której żegluga wejdzie na inne tory. Znikną odległości, zmniejszy się wysiłek, niebezpieczeństwa i nieszczęśliwe wypadki. Technika manewrów okrętowych musi się udoskonalić na tyle, aby nie być zależną od woli wiatrów. Ten, który pierwszy każe zbudować wojenne parowce, pokona floty całego świata. Konsul w milczeniu i z drwiącym uśmiechem wysłuchał tych słów. Potem pochwycił Fultona za ramię i pociągną go do okna wskazując na tłum tam spacerujący i zapytał: — Widzi pan w ustach tych ludzi próbkę swego wynalazku? — Widzę, — odpowiedział Fulton spokojnie, wcale nie zbity z tropu — to są cygara, które teraz we Francji weszły w modę. — A zatem — powiedział Napoleon, — owi ludzie są żywymi maszynami parowymi? — Pozwalam sobie zauważyć, — podjął Fulton — nie należy dymu utożsamiać z parą. Cygaro nie wytwarza pary. Konsul zmarszczył brwi, nie był przyzwyczajony do tego, aby ktoś go strofował. — Para czy dym to wszystko jedno. — rzucił szorstko — Przecież to śmieszne, aby okręt poruszał się siła pary. — Powtarzam swoje, że para to potęga, która zapanuje na morzu. Jeżeli Francja zdobyłaby się na flotę parową, to nie waham się twierdzić, że mogłaby w Londynie dyktować warunki zwyciężonym Anglikom. Napoleon zauważył zimno: — Mój przyjacielu, obchodziłem się dotychczas bez tego sprzymierzeńca to i dalej dam sobie bez niego radę. Skinieniem dłoni dał znak, że audiencja skończona. Nie przeczuwał konsul, że kiedyś na wygnaniu przypomni sobie tę rozmowę i poczuje żal, jak ktoś kto dobrowolnie zmarnował wielkie skarby. * * * Bonaparte został cesarzem i zbierał pod swe sztandary potężną armię, aby wylądować z nią na brytyjskiej ziemi. Dlatego Anglicy czuwali z podwójną bacznością nad francuskimi portami, aby się stamtąd nie wymknął żaden okręt. Na morzu krążyły eskadry, które każdy statek zatrzymywały i przeszukiwały. Zgnębiony minister marynarki, odbywał z cesarzem raz po raz narady, które zazwyczaj kończyły się bardzo burzliwie. Pewnego razu, w czasie jednej z podobnych dyskusji minister rzekł: — W naszym ciężkim położeniu, mamy przynajmniej tę pociechę, że są jeszcze wśród nas ludzie, którzy imponują Anglikom. — Cóż takiego zdziałał Hugues? — zapytał cesarz. Admirał Hugues bowiem był uważany za najzdolniejszego z marynarzy. — On nic. To zupełnie inna, zakrawająca na fantazję sprawa — odparł minister. — Ze składu angielskiej eskadry zostającej pod dowództwem Dancy, wylądowała na Belle–Isle fregata, aby zająć tę wyspę. Podczas gdy załoga eskadry znajdowała się na lądzie, nadpływa mały statek z wywieszoną angielską flagą, zbliża się do fregaty, zmienia flagę angielską na francuską i oddala się. Nazajutrz rano ta sama fregata powraca dumnie do eskadry, wiodąc za sobą ów mały statek, wzięty w niewolę. Fregata daje powitalną salwę, eskadra jej odpowiada, gdy nagle angielska flaga fregaty zmienia się we francuską. Fregata oraz mały statek atakują liniowy okręt angielski o stu dwudziestu armatach, pakują małe kule w kadłub, napinają wszystkie żagle i uchodzą szczęśliwie pod osłoną baterii nabrzeżnych przesmykiem Le Goulet. Kanonada tejże baterii zmusza angielskie okręty do odwrotu. — To jest niepospolity czyn bohaterski — zawołał cesarz. — Znam tylko jednego człowieka, Roberta Surcouf, który zdolny jest do czegoś podobnego. A jakże się nazywa twój bohater? — Wasza cesarska mość właśnie go wymieniłeś. — Surcuof? — Tak, sir. — W takim razie trzeba tego człowieka pozyskać dla nas, dać mu tymczasem jeden statek a potem całą eskadrę. Taka jest moja wola. — Dziękuję waszej cesarskiej mości w jego imieniu. Gubernator Isle de France, doniósł mi, że w ostatnich trzech miesiącach przywiódł mu jedenaście okrętów, które schwytał na morzu. Jestem przekonany, że ów młody Bretończyk mógłby się stać dla Anglików straszny. Zapomniałem powiedzieć waszej cesarskiej mości, że Surcouf prosił mnie wczoraj o audiencję, którą mu wyznaczyłem na dzisiaj. — Jak to? On jest w Paryżu? — Tak, przybył tu w sprawie procesu z gubernatorem Isle de France, który nie chce mu wypłacić części sumy należnej za zajęte okręty. — Jak wielka jest ta suma? — Półtora miliona franków. — Taki korsarz zdobywa olbrzymie sumy. — Tylko wtedy jeżeli ma tyle odwagi i pomysłów co Surcouf. — Czy wygra proces? — W to nie wątpię. — Sam wyrównam tę sprawę. Chciałbym widzieć tego Surcoufa. — Kiedy to ma nastąpić? — Jutro o godzinie jedenastej rano. Ile wynosi jego dział z fregaty? — Właśnie mają ją otaksować. — Niech sobie oszczędzą kłopotu. Biorę na siebie to odszkodowanie. * * * Na przedmieściu Poissoniere rozsiadła się dość zamożna gospoda. Odwiedzali ją zamożni mieszczanie i podróżni z pokaźnymi tobołami. Gospodarz „wuj” Cardition uwijał się żwawo, częstował trunkiem i pogadanką. Opowiadał on chętnie, jak z pomocą słynnego kapitana Surcoufa z właściciela tawerny w Tulonie stał się oberżystą w Paryżu. Wuj Carditon był niezwykle podniecony, bowiem kapitan Surcouf wynajął u niego mieszkanie wraz ze swym porucznikiem Ervillardem i z kilku towarzyszami z załogi „Sokoła”. Carditon nie omieszkał pochwalić się tym, że Surcouf zaraz po swym przybyciu, udał się do ministra, który przysłał swego służącego w bogatej liberii. Nie jest chyba rzeczą codzienną, aby ministrowie cesarscy przyjaźnili się z kimś, nie wiele jest także takich oberży, gdzieby tak znakomici goście zajeżdżali. Kiedy Surcouf przybył do pałacu ministra, zaprowadzono go zaraz do gabinetu, gdzie dygnitarz przyjął go z wielką uprzejmością. — Wezwałem pana, — począł minister — aby omówić pewne kwestie odnoszące się do okolic, które pan zwiedzał tak często. I dobył parę map morskich, nad którymi pochyleni wiedli ożywioną rozprawę, gdy naraz otworzono drzwi i służący zaanonsował cesarza. Niebawem Napoleon ukazał się na progu. — Ekscelencjo — począł — przychodzę do pana w bardzo ważnej sprawie. O, pan jest zajęty? — Już prawie skończyłem. Jestem na rozkazy waszej cesarskiej mości — odparł minister. Cesarz obrzucił Surcoufa bystrym spojrzeniem, jak gdyby chciał zbadać, jakie wrażenie zrobiło na nim pojawienie się monarchy. Twarz Surcoufa pozostała niewzruszona. Z głębokim ukłonem podszedł do drzwi, jak gdyby zamierzał odejść. — Kapitan Surcouf — przedstawił go minister. — Kapitan? — powtórzył Napoleon. — Kto pana mianował kapitanem? — Nie Francja, sir — odpowiedział Surcouf spokojnie — lecz zwyczaj marynarski. Ci, którzy mnie tym mianem zaszczycają, nie znaleźli innego, odpowiedniejszego. Minął czas, kiedy wystarczał tytuł obywatela. Napoleon zmarszczył brwi. — Czy tęsknisz pan za nim? — zapytał. — Tęsknię przede wszystkim do szczęścia mojej ojczyzny. Francja nie była szczęśliwa w owej epoce. Oby teraz było inaczej! — powiedział Surcouf patrząc w oczy Napoleona. — A cóż pan rozumie pod szczęściem Francji — uśmiechnął się cesarz. — To samo co pod szczęściem ludzkości. — Cóż jest do tego potrzebne? — Spokój i swoboda dla twórczości umysłowej i pracy. — A jeżeli spokój nie jest możliwy? — To trzeba go stworzyć godziwymi środkami, zastosowanymi z rozsądkiem i siłą. — Czy robotę korsarza zalicza pan także do tych środków? — Nie. Przyszłość osądzi owe pożałowania godne, uświęcone zwyczajem, osłonięte władzą korsarstwo. Jestem korsarzem, a jednak nie męczy mnie sumienie, bo zawsze starałem się postępować po ludzku, nie płaszczyć się przed nieprzyjacielem i działać dla dobra ojczyzny. — Dlaczego nie wstąpiłeś pan do marynarki? — Bo marynarka nie chciała o mnie wiedzieć. — Może zmieniła teraz swoje poglądy. — Kto mi raz drzwi wskazał nie może się spodziewać, abym doń zapukał. Dowiedziałem się już, że moje małe powodzenia zwróciły uwagę na mnie. Walczyłem dla mojej ojczyzny, chociaż mnie odtrąciła, zostanę jej wiernym, nawet wtedy, gdyby mi nic innego niż dotąd nie ofiarowała. — Rzekoma niewdzięczność ojczyzny była dla wielu bodźcem do wynagrodzenia ci jej. Myślę, że nie będziesz miał powodu do skargi. Słyszałem, że prowadzi pan proces. — Tak, zatrzymują moją własność, której chcę użyć dla tych, co nie mogą liczyć na inną pomoc. — Jestem przekonany, że znajdzie pan sprawiedliwe wyroki. Widzę tu mapy? Czy ekscelencja radził się pańskiego doświadczenia? — Miałem to szczęście, iż mogłem udzielić paru wskazówek. — Były dla mnie bezcenne — wtrącił minister. — Kapitan Surcouf jest specjalistą w sprawach dotyczących naszych kolonii. — Mnie one również obchodzą — zauważył cesarz i dał znak ręką, iż Surcouf może odejść. * * * Jakież było zdziwienie wuja Carditon, gdy przed drzwiami jego gospody zatrzymał się powóz cesarski, z którego wysiadł adiutant monarchy. Adiutant pytał o kapitana Surcoufa i ponieważ był nieobecny, zostawił polecenie oszołomionemu oberżyście, aby kapitan stawił się u jego cesarskiej mości, jutro w południe. Powóz cesarski oddalał się, przysłaniał obłokiem pyłu i zniknął na zakręcie, a wuj Carditon patrzył wciąż z szeroko otwartymi z podziwu ustami. Jaki zaszczyt dla jego gospody! Musi czym prędzej opowiedzieć o tym swoim gościom, bo to zdarzenie nie lada jakie, odwiedziny cesarskiego adiutanta. Nazajutrz kapitan Surcouf o wyznaczonej godzinie stawił się w Tuileries. Poprowadzono go zaraz do cesarza. Napoleon przyjął go w tej samej sali, w której odbyła się konferencja z Fultonem. Bonaparte obrzucił Surcoufa przenikliwym spojrzeniem a na jego głęboki ukłon odpowiedział lekkim skinieniem głowy. — Kapitanie Surcouf, — począł cesarz — zająłem się pańską sprawą. Wypłacę panu sporną sumę, kiedy tylko zażądasz. Zamilkł oczekując gorących podziękowań, marynarz odpowiedział jednak z prostotą: — Dziękuję, sire. Sądziłem, że sędziowie Francji są tak sprawiedliwi, że wasza cesarska mość nie będzie się zajmował moją sprawą. — Nie rozumiem pana — odrzekł cesarz żywo. — Pośrednictwo moje jedynie przyspieszyło rozstrzygnięcie, nie zmieniło zaś wyroku, który byłby taki sam. Oto pieniądze. Napoleon podjął leżącą na stoliku kopertę i wręczył Surcoufowi, który przyjął ją z niskim ukłonem, mówiąc; — Dziękuję raz jeszcze, sire. Mogę zatem skrócić już mój pobyt w Paryżu i powrócić do swych obowiązków. — Chcesz opuścić Francję? — Tak, sire. — Teraz, kiedy wszystkie porty zamknięte i żaden okręt nie wypływa. — Wasza cesarska mość raczy przypomnieć sobie, że wymknąłem się pomimo blokady, więc potrafię i teraz dostać się na morze. — Mógłbym więc spełnić życzenie pańskie. — Ośmielam się złożyć u stóp waszej cesarskiej mości nawet dwa życzenia. Pierwszy odnosi się do mego porucznika, Ervillarda. Pomimo młodego wieku jest on niepospolicie zdolnym marynarzem. Może oddać Francji niemałe usługi. Prosiłbym dla niego o statek. — Czy Ervillard chce ciebie opuścić? — On nic nie wie, że ja proszę waszą cesarską mość o tę łaskę dla niego. — Dostanie fregatę, zdobytą na Anglikach. A druga prośba? — Dotyczy mego sternika, Niemca. Należał do owego pułku, który miał się bić za Anglię w Ameryce. Dlatego stał się dezerterem, któremu powrót do ojczyzny był niemożliwy. Stracił mienie, narzeczoną i rodziców. Zaciągnął się do marynarki, znalazł się na okręcie osławionego kapitana Shootera, skąd udało mu się umknąć. Przypadek zetknął nas razem, jemu też zawdzięczam pochwycenie „Orła”. Sternik mój był dzielnym towarzyszem i przyczynił się do niejednego zwycięstwa. Tęskni jednak do ojczyzny, prosił mnie, abym się wstawił za nim do waszej cesarskiej mości. — Kapitanie, dla ciebie zrobię to, aby ten człowiek wrócił do swojej ojczyzny. Czy jesteś zadowolony? — Jestem głęboko wdzięczny waszej cesarskiej mości. — A dla siebie nie prosisz o nic, kapitanie? — Sire, jeżeli pokój zapanuje w mojej ojczyźnie, najgorętsze moje życzenia będą spełnione. — Dla siebie nie żądasz nic, dla Francji zaś więcej, aniżeli mogę przyrzec. Trzeba umieć pogodzić się z losem. Dla dobra ojczyzny każdy z nas robi co może, ile może. Powinieneś kapitanie podjąć obowiązki o szerszym zakresie działania. — Słowa te uszczęśliwiają mnie, sire, muszę jednak powiedzieć, stanowczo nie. — Dlaczego? — Jestem marynarzem i żołnierzem, nie jestem jednak zwolennikiem walki. Wojna powinna być celowa, jeżeli trudno osiągnąć cel zamierzony, to lepiej raczej zaprzestać rozlewu krwi. Jako oficer proszę zatem o zwolnienie ze służby. — Ach widzę, że chcesz mi udzielić rad, jak wówczas w Tulonie. — Nie jestem powołany na cesarskiego radcę. Do obywatela Bonapartego mogłem przemawiać swobodnie, dziś mogę tylko wskazać pobudki, które powstrzymają mnie od podjęcia służby w marynarce. — Mów Surcouf, mów zupełnie szczerze. Słyszałeś o moim zamiarze wylądowania w Anglii? — Wiem, że wasza cesarska mość ściąga wojska w okolice Boulogne, wiem również, że nie pójdą one do Anglii. — Ciekawe! — Twierdzę to nie bez powodu; Francja nie ma takich marynarzy, którzy utorowaliby nam drogę do Wielkiej Brytanii. Kto zdoła otworzyć zablokowane porty? Kto pokona angielską flotę? Trzeba wielu, wielu lat pokoju, aby wzmocnić potęgę morską Francji. Francja musi żyć w sojuszu z narodami ościennymi, aby przygotować cios miażdżący Anglię. Sire, dlaczego odtrąciłeś Fultona? Nie jestem prorokiem, twierdzę jednak, że para ma przyszłość. — Ba, Fulton! To marzyciel, który zdaje się, omamił was, kapitanie. — Kazałeś mi mówić sire, powiedziałem więc to co myślę. Nie jestem dworakiem, lecz marynarzem, któremu wyobraźnia podszepnęła, że mówię z obywatelem Bonaparte. Nie kieruje się własnym, egoistycznym interesem, gdyż mam zamiar powrócić do Indii, gdzie setkom ludzi potrzebna jest moja pomoc. „Sokół” mój jest mały i ja pragnę pozostać małym. Obaj kochamy swobodny lot. Cesarz słuchał spokojnie, nieporuszony. Z jego marmurowej twarzy, nie można było odgadnąć o czym myśli. Na koniec wymówił z uśmiechem: — Surcouf, jesteś nieodrodnym synem swej Bretanii, otwarty, śmiały, wierny i szczery. Mniejsza o dworską ogładę, której już nie nabędziesz. Obywatel Bonaparte polubił cię kiedyś, dzisiaj cesarz nie odbiera swej sympatii dzielnemu kapitanowi „Sokoła”. Chodź ze mną na pogawędkę. Powstał z miejsca, a Surcouf podążył za nim. Kwadrans upływał za kwadransem, a Carditon nie schodził ze swego posterunku przy drzwiach, czekając na szybkie pojawienie się kapitana Surcoufa. Gdy w końcu nadszedł wuj Carditon spojrzał na jego twarz pogodną, chociaż pełną surowej powagi. Surcouf wszedł do swego mieszkania, gdzie czekali na niego Ervillard z Holmersem. — Tak długo bawiłeś u cesarza, kapitanie? — spytał Ervillard. — Tak jest, panie kapitanie! — odrzekł Surcouf. — Jak to… kapitanie? — zapytał zdziwiony Ervillard. — Cóż to znaczy? — To znaczy, że witam w tobie kapitana fregaty i serdecznie ci winszuję. Ervillard nie zrozumiał jeszcze. Surcouf więc wszystko opowiedział. — Czy zostajesz w służbie? — dowiadywał się eksporucznik. — Nie, powracam do Indii. — To jadę z tobą, niech sobie zatrzymają swoją fregatę. — Cesarz zwrócił nam nasze pieniądze. Zobaczymy, ile też wynosi suma. Napoleon obdarzył ich zaiste po monarszemu, a kiedy jeszcze Surcouf oznajmił, że proces rozstrzygnięto na jego korzyść, podwoiła się radość. Teraz Surcouf zwrócił się do Holmersa. — I twoja sprawa jest na dobrej drodze — powiedział, podając mu rękę. — Będziesz mógł powrócić do ojczyzny. Holmers był wyraźnie uszczęśliwiony, a Surcouf ciągnął dalej: — Dzisiaj musiałem stoczyć bój między dumą a wiernością przekonań. Cesarz nie uda się do Anglii, przypuszczam, że jego zbrojenia zwrócą się przeciw Austrii i przeciw Rosji. Miałem dowodzić eskadrą na morzu Śródziemnym, ale odmówiłem, ponieważ jedynie Anglię uważam za nieprzyjaciela Francji i nie chcę walczyć przeciw nikomu innemu. — Rozgniewałeś więc cesarza? — spytał Ervillard. — Przeciwnie, zdobyłem jego łaskę. To umysł potężny, to geniusz, ale wszedł na fałszywą drogę, przeto musi zginąć. * * * I znowu nazajutrz Carditon podziwiał powozy dworskie, z których wysiedli panowie w bogatych uniformach. Kazali sobie wskazać mieszkanie Surcoufa, a w pól godziny później karczmarz opowiadał swoim gościom, że kapitana Surcoufa w nagrodę za zasługi cesarz udekorował krzyżem legii honorowej, ponadto przysłał mu szpadę, zdobioną klejnotami. W tydzień później Surcouf odjechał do Brestu. Udało mu się podejść Anglików i wypłynąć na pełne morze. Bert Ervillard objął komendę fregaty, Holmers zaś pozostał jeszcze czas jakiś u Carditona, oczekując pozwolenia powrotu do Niemiec. Kiedy nadeszło, żegnany serdecznie udał się w drogę do ojczyzny, której nie miał już nadziei zobaczyć. Jedynie swemu kapitanowi Robertowi zawdzięczał tę radość. * * * Jeszcze długie lata walczył Surcouf przeciw Anglikom i zwyciężał. W roku 1827 zakończył żywot, tak pełen romantycznych przygód. A gwiazda Napoleona bladła i gasła. W roku 1815 w lipcu, bohater ów, dzierżący czas jakiś losy Europy w ręku, przypłynął do Anglii na statku „Bellerophon” nie jako zwycięzca, lecz jako jeniec. Statek parowy, szybujący po kanale La Manche, zrobił na nim wielkie wrażenie. — Kiedy odrzuciłem radę Fultona wówczas w Tuileriach — powiedział Napoleon w zamyśleniu — wydałem na siebie wyrok. Na wyspie św. Heleny zaś, opuszczony, dręczony okrucieństwem angielskiego gubernatora Hudsona Lowe, wychodził często na skały nadbrzeżne, a kierując swój wzrok ku północy, składał dłoń na ramieniu swego wiernego sługi Bertranda i mówił: — Ów Robert Surcouf miał słuszność. Anglia była moim jedynym wrogiem. * Obozowe ognisko, ledwo żarzące się. * Hiszpański pretendent do tronu; jego zwolenników zwykło się nazywać karlistami * Cygan * Nakrycie głowy